MAgazyn Science Fiction 9


opowiadania

Gintas Iwanickas

I PRECZ PRZEPĘDŹ WSYSTKIE MOJE

SNY

Andrzej Pilipiuk

LENIN IMPOSSIBLE

Krzysztof Kochański

OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO

Andrzej Zimniak

PRZYNIEŚ MI SERCR MATKI TERESY

Wojciech Piechota

WEWNĄTRZ

Bartłomiej Rychter

DREAM ONE

Jan Rudziński

JESIEŃ ZACZĘŁA SIĘ W CZERWCU

Maciej Guzek

PROSTE RACHUNKI

komiks

Emil Cegielski

WYPADEK PRZY CZYSZCZENIU BRONI

Juliusz Masłowski

BUDZIK

Max Bogdanowski

OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA

Zarządca pierścionka.

Od wielu miesięcy wszystkie media zajmujące się filmem i fantastyką informowały o postępach w pracy nad

pierwszą polską superprodukcją z gatunku fantasy. Filmem, który według niektórych miał stać się naszą

odpowiedzią na zbliżającą się już wielkimi krokami premierę „Władcy Pierścieni". Wieści płynęły zgoła piorunujące.

Miliony dolarów na produkcję (wprawdzie tylko niecałe cztery - ale jak to brzmi... A jak wygląda, niektórzy już

mogli się przekonać), oszałamiające efekty specjalne (oba wyglądają w rzeczy samej doskonale, do momentu,

gdy nie ma na planie żywych aktorów, ale o tym później), plejada największych gwiazd (dobór niektórych ról

odbywał się chyba z partyjnego klucza, albo według zasług), a co najważniejsze - najpopularniejsza postać z kart

ksiąg fantastycznych lat minionych (i tu nie ma co wybrzydzać, wiedźmin jaki jest, każdy widzi). To wszystko

miało zagwarantować ogromny sukces prestiżowy i kasowy, porównywalny z dziełami pokroju „Pana Tadeusza" i

Ogniem i Mieczem".

Jednakże, mając jeszcze świeżo w pamięci pierwsze boje fanów i ciągłe wątpliwości, jakie choćby w

korespondencji od czytelników się pojawiały, zaniechaliśmy wcześniejszego wychwalania tegoż tytułu. Po

premierze prasowej, która odbyła się czas jakiś przed wejściem filmu do kina, było już jasne. Nie ma sensu

zachwalać, nie ma sensu wspominać. Lepiej zapomnieć. Ale jak? Wszak z gazet, z ekranu telewizora, płynie

potok obrazów i słów, które wabią ofiary do ciemnych sal i nikt, wzorem bohatera „Inwazji pożeraczy ciał", ich nie

ostrzega. A jest przed czym, przyjaciele. I o tym będzie - teraz. Jeśli zaś ktoś czuje potrzebę udania się do

najbliższego kina, by na własne oczy przyjrzeć się temu, co ulepiono, lepiej by opuścił poniższe akapity. Na

wszelki wypadek inaczej zostaną oznaczone, bo i o innych sprawach czas wspomnieć we wstępniaku. Ale do

rzeczy.

To nie jest superprodukcja, to nie produkcja, to nie jest film nawet. To fragmenty taśmy posklejane bez ładu i

składu. I słusznie w „Wyborczej" napisali, że jak na trailer filmowy, to 130 minut jest stanowczo za dużo. Nie

dziwota, że Michał Szczerbie (skądinąd od dawna też za swoje pisanie przez fanów krytykowany) nie znalazł się w

czołówce filmu i w materiałach prasowych. Ze scenariuszem bowiem jest w tym przypadku jak w pewnym

kawale, gdy to dom w Moskwie się zawalił. Śledczy, jak to ma śledczy w zwyczaju, przesłuchuje wszystkich i

wszystko. Cegły się czerwienią, ale idą w zaparte, zbrojenia są harde, wreszcie dopada oficer cementu i mówi:

twoja wina, na co tamten spokojnie, nie zmieszany mówi tak: mnie, towarzyszu milicjancie, w ogóle tam nie było.

Stary ruski kawał, ale gdy wychodziłem z kina w tłumie zmieszanych ludzi, zdał mi się kwintesencją pracy

wykonanej na planie. Przeskoki akcji, tyleż zaskakujące co nieoczekiwane, nieobytemu w prozie ASa wydać się

mogą niezrozumiałe, tak jak postacie wprowadzane bez żadnego wyjaśnienia. Choćby Jaskier, pojawia się na

ekranie i mówi „Wiedźmin... tyle lat", koniec cytatu, po czym znika, i znów się gdzieś pojawia, wychodząc z

wychodka... John Milius, robiąc ekranizację „Conana", również wziął na warsztat cykl opowiadań, ale do sklecenia

scenariusza zatrudnił fachurę. Oliver Stone, tak, tak, ten sam, dopasował wszystkie elementy i sprawił, że nie

sposób zgubić się w obcych krainach, a i temu, który nic nie wie o erze hyboryjskiej pozostanie podziwianie czystej

akcji, której w „Wiedźminie", niestety, nie znajdziecie. Sztuczka, jaką Stone zafundował conanistom, polegała na

prostym zabiegu. Zmieniono zakończenia wielu scen, znanych z kart książek, i zdumiony widz, który już, już

oczekiwał rzeźni w grobowcu Atlanta, ze zdumieniem konstatował, że oto szkielet miast ożyć, w proch się

rozsypuje. Tamten film wzbogacił literacki pierwowzór, czego niestety o omawianej produkcji powiedzieć się nie

da.

Ale zostawmy już scenariusz, którego nie ma, co wyraźnie wynika choćby z napisów informujących, kto raczył

wziąć pieniądze za tęgo knota. Zajmijmy się... efektami. Taak, w dobie kręconych seryjnie „Parków jurajskich"

można wyczarować każdego stwora. Smok nawet niekulawo wygląda, choć tak mi teietubisiami jego oczy

zalatują, ale może się czepiam, natomiast wszelkie pomniejsze paskudztwo, z którym walczy wiedźmin od czasu

do czasu (kolejna zagadka zaginionego scenariusza - siedzą, gadają a tu nagle noc, błota i facet z mieczem

szuwary przemierza...), ze skutkiem wiadomym. Tu guma wprost wypada z ekranu. Zresztą, co tu dużo mówić,

wszystkie ujęcia z efektami można zobaczyć w programie, jaki po pomniejszych stacjach się przewija (ten ze

świecami). Naprawdę wszystkie. Kolejna sprawa, to zgranie postaci w komputerze generowanych z aktorami,

wypada żałośnie. Rycerz walczący ze smokiem jest tego dobitnym przykładem (pytanie za sto złotych: kto on i

skąd się wziął na planie, czy tylko po to go wprowadzono, by zginął po trzech sekundach, czy po to, by pan

Walczewski dostał jak Brando w „Supermanie" swoje pieniądze za rozśmieszenie sali). Polecam szanownym

panom amatorską pracę „Gwiezdne wojny; epizod XIII", tam autentyczni amatorzy w zaciszu domowym za budżet

nie równający się waszym rachunkom za pizzę, stworzyli coś znacznie ciekawszego. Też na motywach znanej

serii...

Kolejnym minusem tego tworu jest scenografia. Znów okazuje się, że starożytni budowali wspaniałe ruiny. Do

cholery, scena w której Nenneke przyjmuje rycerzy, siedząc na skrzynce po pomidorach w komnacie zasypanej

odpadłym tynkiem, z pustymi otworami miast okien i drzwi, jest doprawdy szczytem smaku. Skoro zrobiliście

smoka, to dlaczego nie stać was było na kilka planów komputerowo wzbogaconych. Wspomnijcie Rzym z

Gladiatora"! Te żałosne ruiny zamków, na tle których pomykają nasi bohaterowie, toż to kpina... A co ze znaną

techniką domalowywania części krajobrazu, która jest tania jak barszcz i od dziesiątków lat znana?

I zdjęcia, na Bóg miły, nie mam pojęcia czemu film ten nie jest szerokoekranowy i dlaczego większość scen, a

zwłaszcza walk, kręcono w zbliżeniach. Wiedźmin szybki jest jak Staszek i wiadomo, że pełnię szczęścia z

oglądania jak niszczy przeciwnika można zyskać tylko poprzez wprowadzenie ujęć w zwolnionym tempie, nawet

matrixowanle wiele by tu dało. Ale miast tego mamy zbliżenia, szybki montaż i walka kończy się szybciej niż

zaczęła. Moim skromnym zdaniem, trzeba było trochę zmienić techniki walki wręcz, bowiem Aikido jest tak

charakterystyczne, że od razu nasuwa skojarzenia z Segalem i nie bardzo pasuje do tamtego świata. Moim

zdaniem błąd, ale mniejszy niż poprzednie.

Na koniec sprawa obsady. Wbrew temu, co sądzili fani, Michał Żebrowski jest doskonałym wyobrażeniem

wiedźmina (pani, albo pan odpowiedzialni za jego bliznę powinni dostać Oskara, bowiem jeszcze nie widziałem

tak ruchliwej blizny w całej historii kina, nawet tego w Popielawach, starałem się ulokować ją uwzględniając czasy,

że niby bardziej się zarosła, a to co widzę po chwili, to pewnie retrospekcja, niestety, w tym samym cyklu

czasowym potrafi zwijać się i rozwijać, ot zagadka). Ale na tym koniec poprawności. Jeśli Zbyszek Zamachowski

jest typem amanta, znanego z kart opowiadań, to i Agata Buzek o łabędziej szyi, której umięśnienie prezentowała

w wielu scenach, ujść może za piękność, o którą walczą rycerze. A i Yennefer powabu poprzez zmianę koloru

włosów i posuniecie w leciech, nie mówiąc o dyskretnym wąsiku, nie straci (chyba, że miarą było ujęcie biustu, w

tym jednak wypadku trzeba było sięgnąć po Renatę Dancewicz...). Ale nie oni wszyscy są najbardziej chybionymi

pomysłami z castingu. Nie wiem, kto zdecydował, by Marek Walczewski zagrał rycerza Eycka, cała sala rżała po

prostu, gdy wspiął się na wzgórze i smoka wyzywał. I tak go nie zobaczysz - krzyknął ktoś z tyłu. - Stępień, wracaj

po okulary! A co się działo na widok Paździocha... tego nawet nie będę komentował. Drobne role, ale świadczą o

braku wyobraźni osób odpowiedzialnych za produkcję. Oba seriale nie są kręcone od wczoraj i łatwo było

przewidzieć, jak ludzie zareagują na owe postacie. A scena, gdy Geralt przywozi ubitego stwora i wita go dwóch

strażników i trójka dzieci... znakiem tego, codziennie do osady przybywali wiedźmini z upolowanymi bestiami, skoro

to nikogo nie dziwi i nie wabi. Zresztą, prócz scen w świątyni, nie widziałem tam większej ilości statystów, co ja

mówię, nawet średniej nie da się zauważyć, jakby krainy te były całkiem wymarłe a i statystki we wspomnianej

scenie zachowują się co najmniej dziwnie. Spójrzcie jak wieszczka śmierć im przepowiada, spójrzcie co dzieje

się na drugim planie...

Wiele jeszcze mógłbym wylać żalów, ale przyznam się szczerze, odłożyłem ten tekst na kilka dni, bo inne

obowiązki wzywały i teraz siadłem nad nim i pustkę wielką odkryłem w głowie. Prócz tych kilku knotów nic nie

pamiętam. O co chodziło? Kto, kogo, dlaczego? Przecież to dopiero tydzień, a ja pamiętam trzeciorzędne

produkcje, sprzed lat, które jako agent oglądałem dziesiątkami... A może, może ten film był naprawdę o niczym?

Sam już nie wiem, jeśli lubicie ryzyko, oceńcie sami.

Robert J. Szmidt.

PS. Przypomniałem sobie. Elfy, elfy wyglądają jak Apacze z filmów o Winnetou, przykładem niech będzie

posłaniec, raniony podczas walki w świątyni. Szczęściem ktoś wyciął Olbrychskiego, który ponoć miał być

królem Elfów...

PS2. W „Radiu Z" po premierze prasowej korespondencję rozpoczynało zdanie (cytuję z pamięci, gdyby co):

Strasznie mi przykro, ale niestety pomimo szczerych chęci, nie udało mi się znaleźć ani-jednej osoby, która

wyraziłaby się pozytywnie o tym filmie...", ja też wychodząc z kina nie spotkałem nikogo, kto miałby pochlebne

zdanie* o tym, co zaserwowano podczas seansu... niestety...

I PRECZ PRZEPĘDŹ…

2001 / 9

Who called these dead to dance?

Was it the young woman

learning to play the "Ghost

song" on her baby grand.

J. Morrisom

(Kto zaprosił tych martwych do tańca?

Czy to dziewczyna

Ucząca się grać „Widmową

Piosenkę" na swoim dziecinnym fortepianie).

ZDJĘCIE: NIEBO, MORZE, NA BRZEGU -

POSTAĆ PALĄCEGO MĘŻCZYZNY

NIEBO: Szmaragdowozielone, poprzecinane

drobnymi złocistymi żyłkami, obsiane

nierozpoznawalnymi gwiazdozbiorami. Kilka

mlecznobiałych obłoczków zawisło nad samą linią

horyzontu. Ten po lewej jest podobny do zamarłego w

skoku tygrysa.

MORZE: Niezwykle ciemna, niemal czarna woda,

ozdobiona białymi grzebieniami fal, które pienią się jak

szampan. Wydaje się, że tam, w głębinach, ktoś urządza

wielki bal, na który zaproszono tysiące gości.

Chciałoby się to zobaczyć, ale nie dane: powierzchnia

wody jest ciemna i nieprzenikniona, nie odbija ani

gwiazd, ani nawet miejscowego odpowiednika

Księżyca - złotego dysku, który dopiero co pojawił się

na nieboskłonie.

BRZEG: Fale liżą, niczym ogromną porcję lodów,

piasek plaży; ten ma bardziej czerwony odcień niż taki,

do którego przywykły wasze oczy! Mimo tych różnic,

kiedy wiatr wzbija ten dziwnie zabarwiony piach w

powietrze, to równie nieznośnie wnika on pod ubranie i

zmusza do mrużenia oczu. Piasek znajduje się nie tylko

na brzegu, ale na całym lądzie, gdzie tylko sięga wzrok.

Jedynie kępy błękitnawych roślin, przypominające

nieco olbrzymie kaktusy, zakłócają monotonię pustyni.

Jedyny ślad ludzkiej działalności: znajdujący się tu

saloon w stylu Dzikiego Zachodu, którego okna świecą

się, kusząc, by wejść i skosztować miejscowej whisky.

CZŁOWIEK: Ciemna postać w kapeluszu z

szerokim rondem stoi na brzegu, plecami do saloonu, i

pali. Ogienek papierosa nie oświetla jego oblicza.

Uwierzcie mi na słowo, to nawet lepiej. Nie ma co

patrzeć na tę twarz - widok nie należy do

najprzyjemniejszych, szczególnie z lewej strony.

Dobrze wiem, o czym mówię, albowiem ten człowiek -

to ja.

PAPIEROS: Syczy wpadając do wody, ale odgłos

uderzających o brzeg fal pochłania ten dźwięk.

Odwracam się i idę do saloonu.

Tłusty pysk barmana aż promienieje z radości -

widać ma nadzieję, że dziś sporo zostanie wypite i

dobrze się na tym obłowi. Pod sufitem wisi niebieska

chmura dymu z papierosów - klientów jest pełno. Hałas

nie cichnie ani na chwilę. Sprzeczki pijanych

mężczyzn, aż nadto głośne, od czasu do czasu pisk,

kiedy jakiś klient usiłuje uszczypnąć którąś z kobiet. Są

tu nie tylko po to, by sprzątać brudne talerze i szklanki,

ale też i po to, by naprawdę usłużyć klientowi, jeśli

któryś sobie tego zażyczy (rozumiecie chyba, co mam

na myśli, mówiąc: „obsłużyć"?). Skrzypce, żałośnie

szlochając w ręku zaniedbanego staruszka, nie są w

stanie zagłuszyć tego hałasu. Siedzę dość blisko

muzykanta i może dlatego zaczyna mi się wydawać, że

szloch instrumentu wywołuje nieumiejętne

posługiwanie się nim. Sącząc bursztynowego koloru

whisky staram się o niczym nie myśleć i odprężyć, żeby

wyzbyć się uczucia dominującej w moim wnętrzu

pustki. Otoczenie, naturalnie, nie bardzo sprzyja takim

stanom, ale skoro nie potrafiłem zapomnieć się nigdzie,

to tu też jest wystarczająco dobrze.

GINTAS IWANICKAS

I PRZECZ PRZEPĘDŹ

WSZYSTKIE MOJE SNY

Niespodziewanie przy jednym z prymitywnie

skleconych stolików wybucha jakieś zamieszanie: ktoś

kogoś przyłapał na szulerce. Oskarżony o oszukiwanie

w grze wstaje i strzałami z rewolweru zmusza

wszystkich swoich kompanów od stolika do

zamilknięcia na wieki. Potem, odwróciwszy się twarzą

do innych klientów lokalu i ciągle jeszcze wymachując

dymiącym coltem, wybucha śmiechem. Nie, to nie jest

rechot, to wycie zadowolonego z siebie zdziczałego

myśliwego. Panie, czy to też twór rąk Twoich?! Diabli

z nim, Panie, on mnie drażni. Rzucam spojrzenie w

jego kierunku, a colt zmienia się w rozjuszoną kobrę,

która kąsa trzymającą ją rękę. Jeszcze raz. I jeszcze...

Mężczyzna wyje teraz inaczej: to wycie przerażenia,

paniki. Tak też niedobrze... Zmienia się więc w krzew

gorejący, ale niczego proroczego nie głosi, i po minucie

kobiety zmiatają z podłogi popiół, a pozostali znowu

hałasują i piją.

Ciskam pustą szklankę najbliższej kobiecie, ale w jej

dłonie opada pachnąca róża. Chcę zostać sam - więc

tylko stary skrzypek pozostaje i męczy swój

cierpiętniczy instrument, ale teraz już gra czysto, nie

fałszuje. Spod jego smyka wypływa melodia, która

najpierw boleśnie dotyka ran, potem uspokaja i koi, a w

końcu brzmi uroczystym finałem. Jeszcze raz usiłuję

uwolnić się od staruszka, ale ten gra dalej, nie

zwracając uwagi na moje wysiłki. No to niech go

licho... W końcu - gra naprawdę nieźle.

A wszystko to marność nad marnościami... Smutny

Stwórca gra w swoje smutne gry.

GINTAS IWANICKAS

Temu, kto obserwuje nas z niebios, wydaje się, że

ktoś puścił taśmę filmową do tyłu: biegnę po morskim

brzegu, stawiając stopy w widniejących na nim śladach,

a ślady za mną ___________znikają...

ZDJĘCIE: SZPITALNA SALA, DWAJ

LEKARZE POCHYLAJĄCY SIĘ NAD

PACJENTEM.

SALA: Oślepiająco biała. Wszystko tu jest jakby

pokryte skorupą śniegu na lodowcu mroźnej Północy - i

ściany, i sufit, i pościel na jedynym w pomieszczeniu

łóżku.

LEKARZE: Ich pochylone postacie, spojrzenia

zimnych oczu lśnią niemocą. Ten z lewej w ręku

trzyma strzykawkę, wypełnioną bezbarwną cieczą.

PACJENT: Mężczyzna, któremu wystają spod

białego prześcieradła tylko ręce i głowa. Ręce są

nieprawdopodobnie wręcz wyschnięte. A twarz ma

zniekształconą. Lewą połowę twarzy pokrywają nie

gojące się rany, z których co jakiś czas wypływa

kropelka krwi, jakby mężczyzna płakał krwawymi.

łzami.

P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem,

można zauważyć jeszcze coś: na piersi mężczyzny wije

się duża, pokryta łuskami żmija z zielonoszmaragdowymi

oczami. Żmija spluwa jadem na nie

gojące się rany.

***

Sen, niczym archiwalna taśma filmowa, powtarza

wydarzenia sprzed kilku lat. Kwitnące sady na brzegach

oceanu -to Kolchida, najczęściej odwiedzany kurort na

Wenus. Ja i Dyka - szczęśliwi, oszołomieni otaczającą

nas bajką kwiecia. Bawimy się i śmiejemy na

błękitnawej łące nieziemskiej trawy.

- Patrz,- co znalazłam - woła mnie Dyka, a ja biegnę

do niej.

Nieważne, co znalazła. Ważne jest to, że znajduje

się tuż obok, ale jesteśmy razem, i że od dziś zawsze

tak będzie. Ukochana pokazuje mi najrzadszy kwiat na

Wenus. Dotychczas widziały go tylko dwie osoby, obie

z grupy tych pierwszych kolonistów. Opowiadali, że

widzieli kwiat z daleka, w trudno dostępnych

miejscach. Dlatego wielu uważało, że to tylko ładna

legenda. Do dziś ja też tak myślałem. Dyka pokazuje mi

Kwitnącą Kobrę" - tak nazwał kwiat jego odkrywca.

Rzeczywiście - podobieństwo jest zadziwiające. Pod

szerokimi, sięgającymi ziemi liśćmi jakiegoś drzewa,

na wyprostowanym ogonie stoi rozjuszona kobra z

rozwiniętym kapturem, ale zamiast pyska żmii widzimy

zielony, niewyobrażalnej piękności kwiat. Przez jakiś

czas zachwycamy się jego niezwykłą urodą, potem,

jakby zmówieni, jednocześnie pochylamy się, chcąc

poznać jego aromat. I wtedy nieszkodliwy kwiat tryska

strumieniem - przed naszymi twarzami w powietrzu

zawisa obłoczek z drobniuteńkich kropel. Dyka wdycha

je, ja nie, ale lewej strony mojej twarzy dotyka wilgoć -

wilgoć gęstej, obcej mgły.

...Oszołomiony, jak w narkotycznej malignie, na

uginających się nogach niosę jąw swych ramionach, do

czasu, aż cały świat w moich oczach traci barwy i

niknie. Upadając, zraniłem się w ramię. Potem ktoś

natrętnie potrząsał mną. Coś ukąsiło mnie w rękę.

Cichy głos przebił się przez gęstą kurtynę, w którą

owinięta była moja świadomość, i usłyszałem te

najstraszliwsze, najokropniejsze słowa: „Ona zmarła".

Nie! Tylko nie to, Panie, tylko nie to! Ja, który nigdy w

ciebie nie wierzyłem, błagam! Czy tak trudno uczynić

cud, najzwyklejszy cud?! Potem wpadłem do Tartaru...

***

Młoda pielęgniarka, posiadaczka długich czarnych

włosów, pędziła po szpitalnym korytarzu. Widząc

stojącego pod oknem, uzupełniającego swoje notatki

mężczyznę w bieli, zawołała:

- Doktorze! Doktorze, ten z czterdziestej siódmej!..

Otworzył oczy...

- Nie pomyliła się pani?

- Nie, nie! O Boże, tak na mnie popatrzył...

Teraz po korytarzu biegli we dwoje. Dosłownie

wpadli do sali, lekarz podskoczył do aparatury stojącej

obok jedynego w pomieszczeniu łóżka. Nie widząc w

jej zapisach żadnych zmian, lekarz zerknął na pacjenta,

chwycił jego nadgarstek, ale, pokiwawszy głową,

natychmiast wypuścił go ze swej dłoni. Rozległo się

ciche uderzenie ręki o brzeg szpitalnego łóżka.

- Pomyliła się siostra. Pięć lat w śpiączce - nie

sądzę, by kiedykolwiek otworzył oczy...

- A co mu jest, panie doktorze?

- Słyszała pani kiedyś o „Kwitnącej Kobrze"?

Kiedyś nic nie wiedzieliśmy o jej jadowitych

właściwościach; przeklęty kwiatek unicestwił już

kilkadziesiąt osób. Ten człowiek jako jeden z

pierwszych zetknął się z tą rośliną - i jest jedynym,

któremu to spotkanie udało się przeżyć.

Po chwili milczenia lekarz dodał:

- No... w połowie przeżyć. Tak więc, raczej się pani

wydawało.

Lekarz wyszedł. Pielęgniarka,. przygarbiona, stała w

kącie. Z jej warg ulatywał cichy szept:

- Nie, nie pomyliłam się. Patrzyłeś na mnie,

widziałam to...

Podeszła, ułożyła na pościeli zwisającą rękę

pacjenta. Odgarnęła mu włosy z czoła. Długo

wpatrywała się w powieki jego oczu, oczekując, że lada

chwila drgną... Cud nie nastąpił. Na razie nie nastąpił.

***

Pod szmaragdowym niebem, przy wejściu do

ciemnej pieczary, na gołym czerepie jakiegoś rogatego

potwora siedzi człowiek. Nie patrzcie na jego twarz.

Przecież ostrzegałem, że to nieprzyjemny widok.

Zapalam papierosa. Zapałka rysuje w powietrzu

karminowy łuk i, dotknąwszy piasku, gaśnie. Wolno

wypuszczam dym z płuc. Niczym ciche widmo ulatuje

2001 / 9

I PRECZ PRZEPĘDŹ…

do góry, ku niebu. Skądś pojawia się ogromny

wychudzony pies. Przysiada obok mnie i patrzy mi w

oczy. Gaszę papierosa o podeszwę buta. Podnoszę z

piasku gitarę, delikatnie dotykam strun. Pies,

przysłuchując się, porzuca swoje polowanie na pchły i

wydaje się, że czeka na ciąg dalszy. Palce tańczą po

strunach, w nocy rozlega się cicha i smutna melodia,

którą lubiłem grać dla ciebie, Dyko. Niespodziewanie

włącza się pies - wyje, jakby kogoś opłakiwał. Twój ból

i mój ból są do siebie podobne... Jeśli ktoś słyszał nasz

nocny duet, to bez wątpienia ciarki przeszły mu po

skórze, i jeśli jego szlak prowadził w naszym kierunku,

to zmienił drogę...

***

Wkraczam do jaskini, przerzuciwszy gitarę przez

ramię. Pies wiernie kroczy za mną, chociaż usiłuję go

odegnać. Wystarczyło, że zagłębiliśmy się w jaskinię na

kilka kroków i słabe światło nocnego nieba przestało

oświetlać nasz szlak. Ciemno, choć oko wykol. Ale ja,

jak kot, świetnie widzę w ciemnościach. Za moimi

plecami słabo świecą dwa rubinowe światełka - oczy

psa. Jeszcze raz próbuję go przepędzić, ale nie udaje mi

się - idzie krok w krok za mną. No i dobrze. Niech ma

do siebie pretensje...

Grunt pod nogami gwałtownie się obniża. Muszę

stąpać bardzo ostrożnie, by nie pośliznąć się i nie

zwalić w przepaść. Po jakiejś setce kroków stok staje

się tak stromy, że już nie idę, ale dosłownie obsuwam

się. Pies, nie mając możliwości pokonania stromizny,

żałośnie skowyczy. Sam nie wiem czym powodowany

wracam do niego, przywiązuję rzemieniem do pleców i

znowu - w dół. Teraz schodzę po prostu jak alpinista,

wisząc na rękach nad przepaścią, nogami szukam

oparcia. Pies wisi spokojnie, nie szarpie się. Mądry

piesek, tylko cholernie ciężki. Skąd w wychudzonym

psie taki ciężar? Dotarłszy do nieco szerszego występu

zatrzymuję się, by odetchnąć. Ręce, gdy przypalam

papierosa, drżą.

Na występie odpoczywam jakieś dwadzieścia minut,

może pół godziny, potem znowu schodzę. Nadal jest

strasznie stromo; staram się nie patrzeć w otchłań, bojąc

się zawrotu głowy. Lewa ręka ześlizguje mi się. Przez

długą minutę wiszę nad przepaścią, kiwam się,

utrzymuję swój ciężar (i nie tylko swój) na jednej ręce.

W końcu stopy znajdują oparcie. Przylgnąwszy do

ściany oddycham głęboko, nadrabiam to, co straciłem

wisząc. W głębi duszy przeklinam siebie najgorzej jak

mogę za to, że wziąłem ze sobą psa. W końcu -

dodatkowy ciężar. Ale nie zdobędę się teraz na

odwiązanie rzemienia i zrzucenie zwierzaka w dół.

Jakoś docieram do miejsca, gdzie przeklęte zbocze

przechodzi w końcu w mniej stromy stok. Potem też nie

jest lekko, ale przynajmniej nie muszę zgrywać się na

alpinistę. Odwiązuję psa - tu z trudem, ale może

poruszać się sam. Zgrana para, zgodnym krokiem,

ruszamy dalej. Nie wiadomo skąd pojawia się czerwone

światło. Na razie jeszcze zbytnio słabe, by oświetlić

drogę, ale to już nie jest ten nieprzenikniony mrok, co

przed chwilą.

Im głębiej schodzimy, tym jest jaśniej. Teraz widzę,

że światło bije z setek szczelin w skałach, a w tych

szczelinach wrze coś podobnego do rozżarzonej lawy.

Wzrok wychwytuje z mroku cień rzeki, płynącej pod

sklepieniem jaskini. Drugi brzeg kryje się we mgle, a na

tym bliższym widzę budowlę z bali. Za kilka minut

będziemy przy domku, którego okna słabo migocą w

wiecznym mroku tego miejsca.

Do budynku pozostaje nie więcej niż sto kroków,

kiedy zwala się na mnie niewytłumaczalna słabość.

Nogi uginają się pode mną i upadam na nagie kamienie.

Nie mogę poruszyć nawet palcem - całe ciało skuwa

tajemnicza moc. Skądś z daleka dochodzi do mnie

ujadanie psa. Czuję, jak wczepiony zębami w rękaw

mojej dżinsowej koszuli usiłuje wlec mnie, ale nie

wystarcza mu do tego sił.

Od strony rzeki napływają fale mgły. Z niej nagle

wyłaniają się dwie kościste ręce, przyciskające mnie do

ziemi. Dokładnie przed moimi oczami mgła zmienia się

w kobiece oblicze. Rysy twarzy aż do bólu

przypominają mi moją Eurydykę, ale okalają ją

rozwichrzone czarne loki, a oczy połyskują zielenią.

Nie, to nie jest Dyka. Jak w niemym kinie, kobieta

porusza wargami, ale nie słyszę żadnego dźwięku.

Potem coś gorącego i wilgotnego dotyka mojej twarzy.

Dociera do mnie, że to pies mnie liże. Mgła znika,

dziwne kobiece oblicze rozpływa się jak sen. Mogę już

się poruszać, ale słabość jeszcze nie zniknęła. Ostrożnie

siadam. Pies siedzi obok i wpatruje się we mnie.

Wyciągam rękę i głaszczę go po głowie.

Zbliżam się do domku. Nozdrza wychwytują zapach

smażonego mięsa. Teraz zaczynam odczuwać mocny

głód. Przyspieszam. Pies, bez słów domyśliwszy się, co

mi chodzi po głowie, biegnie przede mną. Przed

drzwiami otrzepuję ubranie z grudek ziemi i,

nakazawszy psu, by czekał na mnie, wchodzę do

wnętrza.

W środku domku - kilka stołów, a w przeciwległym

rogu przesłonięty dymem mężczyzna smaży szaszłyki.

Kiedy odwraca się, pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w

oczy, jest jego nos. Niezły mi nos. Największy

egzemplarz, jaki widziałem kiedykolwiek w życiu. Po

tym nosie sądząc, mężczyzna jest prawdziwym Cyrano.

Smagły, bardzo przypomina Ormianina, a oczy jego aż

promienieją dobrym humorem.

- Nie odmówisz szaszłyczka, miły gościu?

- Nie odmówiłbym, gospodarzu, ale nie mam czym

zapłacić.

- Zwij mnie Radamantem, takie imię dał mi ojciec.

Umie rając, nie zostawił mi wiele: imię i tę knajpkę,

najbardziej nie dochodowy lokal na świecie. Ci, co

wędrują obok, nigdy nie wpadają tu, by coś przekąsić.

Jesteś moim pierwszym klientem, tak więc jedz, ile

dusza zapragnie, a rozliczenie... Widzę, że masz przy

sobie gitarę. Kiedy się najesz, zagrasz coś dla ducha —

i będziemy kwita.

2001 / 9

GINTAS IWANICKAS

- Dzięki ci, Radamancie. W takim razie przygotuj,

proszę, szaszłyczek dla mnie i jakiś kawałek mięsa dla

psa, który czeka na mnie za drzwiami.

Radamant kładzie na stole przede mną talerz z

aromatycznymi kawałkami mięsa. Bez zwłoki

przystępuję do konsumpcji.

- Co do psa, to nie przejmuj się, nakarmię go. -

Radamant znika za wewnętrznymi drzwiami. Po chwili

pojawia się ponownie, niosąc wyraźnie nie pustą miskę.

Wyszedłszy na zewnątrz nie zamyka drzwi, więc

słyszę, jak mówi do psa:

- Jedz, ogoniasty. Strasznie jesteś chudy... Nie

miałeś lekkiego życia? Poczekaj no, poczekaj... Jakoś

mi się wyda jesz znajomy... Ort? Zmieniłeś się, psia

mordo. Co się z tobą stało? Nie mówisz? No dobrze, ale

pamiętaj, że nigdy nie byłem ci wrogiem.

Radamant wraca akurat w chwili, kiedy nasycony,

odsuwam od siebie pusty talerz. Teraz gospodarz

wydaje się być poważny, zamyślony.

- No to jak, gościu drogi, zagrasz?

Biorę do ręki gitarę. Zamyślam się: Co by tu zagrać?

Potem palce zaczynają swój pląs po strunach. Śpiewam

starą hiszpańską pieśń, rytm której zapala krew tak, jak

czyni to stare, wyleżakowane hiszpańskie wino. Drugi

refren Radamant śpiewa wraz ze mną. Gdzieś zniknęło

jego zamyślenie. Kiedy pieśń się kończy, prosi:

- Zagraj jeszcze coś, jeśli nie jesteś zmęczony.

Więc gram tę melodię, którą kiedyś Pan wygrywał

swoim satyrom. Twarz Radamanta jaśnieje, jakby

usłyszał coś znanego i miłego sercu.

- Dziękuję ci, człowieku - powiada. Wstaje i znowu

znika za drzwiami w głębi lokalu. Pojawia się z

metalową laseczką.

- Szlak na drugim brzegu rzeki jest trudny - mówi. -

Weź tę laskę. Nie będzie ci przeszkadzała.

- Dziękuję ci, Radamancie.

ZDJĘCIE: NA RZECE - ŁÓDKA Z

PRZEWOŹNIKIEM. NA BRZEGU - CZŁOWIEK

Z GITARĄ I PIES.

RZEKA: Szeroki i wartki nurt Styksu, płynący pod

wysokim sklepieniem pieczary, omywający niegościnne

brzegi.

PRZEWOŹNIK: Starzec w łachmanach, na oko -

tak słaby, że z trudem można uwierzyć, iż jest w stanie

pracować ciężkimi wiosłami.

CZŁOWIEK: Wysoki, ciemnowłosy, na plecach -

gitara. Twarz... Już wam opisywałem.

PIES: Jasne futro, ogromniasty, nieznanej rasy.

Pysk dobrodusznie wyszczerzony.

P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem,

można zobaczyć jeszcze coś: pies ma dwie głowy. Ta z

lewej wcale nie wygląda dobrodusznie.

***

Starzec przygląda się nam uważnie, jedną ręką

drapiąc się po owłosionej piersi. Drugą dłoń wysunął do

przodu.

- Dziwny jakiś jesteś... Ani żywy, ani martwy. Nie

rozumiem... Łódką przeprawiam tylko martwych.

Naprawdę mar twych, rozumiesz? Nie zamierzam

łamać tej reguły.

Usiłuję go zmienić w słup ognia, ale kontury

przewoźnika tylko na mgnienie oka zacierają się,

rozmywają, i oto znowu stoi przede mną, jak

niezniszczalny mur. Teraz do rozmowy włącza się pies.

Głośno szczeka. Starzec długo patrzy nań, mrużąc oczy.

- Czy to ty, Ort? Przecież wiesz, że to wbrew

regułom. Ale skoro jest z tobą...

Ort - sądząc z tego, co słyszałem, tak wabi się pies -

szczeka znowu.

- No, skoro tak... Właźcie do łodzi.

Starzec wiosłuje bez szczególnego zapału, nigdzie

się nie śpiesząc. Niemal usypia mnie szum płynącej

wody, wtórują mu prawie niesłyszalne westchnienia,

dochodzące z drugiego brzegu. Wszystkie te dźwięki

zlewają się w dziwną, usypiającą melodię, przepełnioną

cichym bólem, nieziemskim smutkiem i spokojem. Ort

zaczyna cicho skowyczeć, jakby wtórował unoszącej

się w powietrzu pieśni. Kładę mu rękę na grzbiecie i

czuję: wszystkie mięśnie psa są napięte. Ort jest gotów

w każdej sekundzie runąć do ataku. Dziwne. Nie czuję

żadnego zagrożenia. Przeciwnie, jestem bardzo

spokojny.

Łódka wbija się dziobem w brzeg, porośnięty

dzikimi tulipanami.

***

W każdej wolnej chwili pielęgniarka siedziała przy

łóżku pacjenta i opowiadała mu o sobie. Wiedziała

dobrze, że jej nie słyszy, ale, być może, po prostu

chciała się wygadać. Albo przynajmniej spędzić kilka

chwil u boku człowieka, który śpi już piąty rok.

Ciekawa była, czy ma jakieś sny. A jeśli tak, to jakie?

Kiedy pacjent znowu otworzył oczy, pielęgniarka

nie pobiegła po lekarza, tylko pochyliła się nad

mężczyzną, usiłując nawiązać z nim kontakt. Ale chory

niemal natychmiast opuścił powieki.

Pielęgniarka sama zaczęła wątpić: może jej się tylko

zdawało?

***

Schodzimy na brzeg, a starzec zaczyna szybko

wiosłować z powrotem. Nie robię nawet kroku, gdy z

Ortem zaczyna się dziać coś dziwnego. Pies pada na

ziemię, jego ciałem miotają spazmy, z pyska wali

zielonkawa piana. Nie wiem, jak mogę mu pomóc.

Nagle ogarnia go płomień, przesłania przed moim

wzrokiem szczelną kurtyną czarnego dymu. Kiedy

wiatr rozwiewa dym - przede mną stoi smukły

młodzieniec w lekkim, jasnym ubraniu.

- Ort? Uśmiecha się:

2001 / 9

I PRECZ PRZEPĘDŹ…

- Nie myślałeś, że jestem taki? Porozmawiamy?

Ort pstryka palcami. Na brzegu wprost z powietrza

materializuje się stolik i dwa szezlongi.

- Siadaj. Napijesz się czegoś? Czy może jesteś

głodny? Jestem ci winien obiad, pamiętasz?

Siadam na szezlongu. Wyjmuję pomiętą paczkę

papierosów, zapalam i mówię:

- Coś zimnego do picia, poproszę.

Znowu pstryka palcami i nagle w jego ręku pojawia

się uperlona kroplami rosy puszka coca-coli.

- Może być?

- Dziękuję.

Siedzimy na brzegu podziemnej rzeki. Obok

naszych stóp kwitną dzikie tulipany-złotowłosy.

Dziwne, kwiaty te kwitną nie widząc słonecznego

światła. Blade kwiatostany prężą się do góry, bliżej do

nieba, które jest tu kamiennym sklepieniem. Otwieram

puszkę, przyjemnie chłodzącą moją dłoń, i łyknąwszy,

pytam:

- To znaczy, że masz na imię Ort?

- Tak. I jestem psem. Ale ponieważ moi rodzice byli

nie co niezwykli, to mogę zmieniać się w człowieka.

Tylko tutaj, w królestwie umarłych.

- A kim są twoi rodzice?

- Nie będziemy wdawać się w długie opowieści.

Lepiej pogadajmy o twoich sprawach. Świetnie wiem

po co, właściwie - po kogo tu przybyłeś. Dlatego

polazłem za tobą, chcąc ci pomóc.

- Bez wynagrodzenia? Uśmiecha się:

- Tego nie powiedziałem. Ty też możesz mi pomóc.

- Jak?

- Mam tu swoje sprawy. Dokładniej: jeden nie

spłacony dług. Dopniesz swego - przy okazji pomożesz

i mnie. A ja - tobie.

- Jak mogę ci pomóc?

- Na wszystko przyjdzie czas. Uwierz mi, nie

możemy się obejść bez siebie. Ja pomogę tobie, ale

tylko pod warunkiem...

- Co to za warunek?

- Czyń wszystko tak, jak ci powiem. Nie próbuj

niczego robić sam, według swego widzimisię. Inaczej

nigdy się stąd nie wydostaniesz. Jeśli nie wierzysz - na

bogów! - możesz wszystko robić jak chcesz. Ale wtedy

i pretensje miej do siebie. Jesteśmy umówieni?

- Jesteśmy umówieni. - I ciskam pustą puszkę w nurt

Styksu. Płynie wśród fal jak mały czerwony okręcik.

***

Ort maszeruje pierwszy, ja idę za nim. Ścieżka,

wijąca się po polu złotowłosów, wolno pnie się w górę.

- Tam, na szczycie, odpoczniemy, a ja wyjaśnię ci,

co należy dalej robić - mówi Ort.

W milczeniu kiwam głową, kontynuujemy naszą

drogę. Już dwie czy trzy godziny maszerujemy po tej

ścieżce. Pejzaż się nie zmienia i ponura jego

jednostajność zaczyna działać mi na nerwy. Na razie

nie natknęliśmy się ani na jedną żywą duszę. Chociaż -

co ja gadam? Jakie tu mogą być żywe dusze? No to

inaczej: w ogóle nikogo nie spotkaliśmy. Tylko bez

przerwy słyszę dźwięk przypominający szelest

opadających jesiennych liści. Przypomina odgłos fal,

uderzających o daleki brzeg. Ort wyjaśnia, że to głosy

duchów. Na razie słyszę je tylko, ale nie widzę. Do

szczytu wzgórza zostaje nam ze sto kroków, kiedy nad

naszymi głowami przemyka ogromna ciemna postać,

wymachująca tak ogromnymi skrzydłami, że spokojnie

można by nakryć co najmniej trzy autobusy ustawione

w szeregu. Otwieram usta, by zadać pytanie, ale Ort

mnie wyprzedza. Odwraca się do mnie, przykłada palec

do ust. Zrozumiałem. Milczę.

Na szczycie wzgórza Ort siada po turecku, krzyżując

nogi. Zrywa bladoróżowy kwiat złotowłosu i,

zamknąwszy oczy, wdycha z przyjemnością jego

aromat. Pamiętając o palcu przytkniętym do warg,

ciągle jeszcze milczę. Pierwszy zakłóca ciszę on sam:

- Chcesz przecież zapytać, kto to przeleciał nad

nami?

- Tak. Wyglądał bardzo przekonująco.

- To Tanatos, czyli Niosący Śmierć. Nic ci z jego

strony nie grozi... na razie. Ale nie należy na głos

wymawiać jego imienia. - Ort ponownie rozkoszuje się

aromatem złotowłosu, a potem mówi bardzo poważnie:

- Teraz słuchaj uważnie. Wkrótce zaczną nam

towarzyszyć bezcielesne duchy. Obserwując je, szukaj

tej, po którą tu przyszedłeś. Kiedy ją zobaczysz - nie

wołaj po imieniu, nie próbuj z nią rozmawiać. Zacznij

grać na gitarze. Tę pieśń, którą grałeś przy wejściu do

jaskini, kiedy do ciebie podszedłem. Bo to jest wasza

pieśń? Twoja i jej? Zgadłem?

Kiwam w milczeniu głową.

- Świetnie. Potem odwróć się i idź z powrotem tą

samą ___________drogą, którą tu przyszliśmy. W żadnym wypadku

nie oglądaj się - duch, którego szukasz, .będzie za tobą

podążał. Ja, nawiasem mówiąc, też. Droga powrotna to

nie spacer w letni dzionek. Tak po prostu nie uda nam

się opuścić tego miejsca. Po pierwsze, mogą ci

przeszkodzić Erynie. Zobaczysz grupę nagich kobiet,

będą ci zagradzały drogę, będą usiłowały zmusić cię do

zejścia ze ścieżki. Idź prosto na nie, nie bój się. Gdy

dojdziesz na odległość wyciągniętej ręki, Erynie ustąpią

ci drogi, przepuszczą. Kiedy pójdą w... Słowem, kiedy

zejdą ci z drogi, zatrzymaj się, a ja wyjaśnię ci, co robić

dalej. Rozumiesz? Zapamiętaj: czyń wszystko

dokładnie tak, jak ci mówię.

- Nie wiem, dlaczego mam ci wierzyć. Ale wierzę.

Będę robił wszystko, jak mówisz, Orcie.

- No, to chodźmy. I przygotuj swoją gitarę.

Z tym mam trochę kłopotu: do gry na gitarze obie

ręce muszę mieć wolne. A co mam zrobić z laseczką od

Radamanta? Zostawić jej tu nie chcę. W końcu

wsadzam ją z boku za pasek, jak szpadę. Przeszkadza

mi trochę w marszu, ale trzyma się. Da Bóg, nie zgubię.

***

Ort miał całkowitą rację: niemal od razu otoczyły

nas duchy. Jedne lekkie, jak malutkie obłoczki:

2001 / 9

GINTAS IWANICKAS

przeźroczyste, nieważkie, płyną w powietrzu, nogami

dotykając ziemi. Twarze mają przejrzyste, jak i ciała,

nie jest więc łatwo przyjrzeć się ich rysom. Wpatruję

się w każdego nowego ducha tak długo, dopóki nie

uznam, że to nie Dyka. Wtedy przenoszę wzrok na

kolejnego. Już jakiś czas idziemy wśród duchów,

snujących się w swoim dziwnym tańcu - bez muzyki,

bez rytmu. Każdy z nich pląsa swoją solową partię.

Przepatrzyłem już w ten sposób niejedną setkę takich

widmowych istot, ale swojej ukochanej wciąż tam nie

znalazłem. Ort trzyma się obok, nie wydając ani

jednego dźwięku. Boi się mi przeszkodzić? Ale oto,

wydaje mi się... Nie, nie pomyliłem się: to naprawdę

jest Dyka, tylko patrzy na mnie i nie poznaje. Jej twarz

przypomina skamieniałą maskę, jak wszystkie tu twarze

duchów.

Przypomniawszy sobie o radzie Orta, zaczynam

grać. Duchy na mgnienie oka zamierają w powietrzu,

wsłuchując się w muzykę. Oblicze Dyki ożywia się.

Szuka mnie oczami, ale jej spojrzenie ciągle ślizga się

po mnie, przemyka po mojej twarzy i szuka nadal.

Duchy niemal oszalały - krążą w powietrzu, wzbijają

się w górę, pikują ku ziemi... Trudno sobie wyobrazić

dziwniejszy widok: ich niemy taniec jest piękniejszy od

wszystkiego, co widziałem do tej pory, i jednocześnie

wieje od niego grozą. Istoty te nie podlegają

ziemskiemu przyciąganiu. Wiją się w łańcuchach,

ledwie dotykając stopami kielichów złotowłosów, jakby

przeskakując z kwiatka na kwiatek.

Ort szarpnie mnie za ramię. Ma rację: czas na nas.

Nie przestając grać odwracam się i idę z powrotem. W

tej samej chwili w oddali pojawiają się jakieś cienie.

Zbliżają się. Zarysy ich ciał są wyraziste, nie rozmyte

jak duchów - są to wyraźnie stwory materialne. Więcej

powiem, to kobiety. Kiedy zbliżają się jeszcze bardziej,

widzę, że są wszystkie podobne do siebie jak siostry.

Szara, ziemista cera i ogniste loki. Mógłbym chyba

przysiąc, że ich twarze są identyczne. Bardzo podobne

do oblicza, które pojawiło się we mgle obok domu

Radamanta. Tyle że tamta twarz była dobroduszna, a te

- złe, wściekle wykrzywione. Drapieżne spojrzenia,

krzywe uśmiechy nie zapowiadające niczego dobrego.

Stąpają lekko jak koty, miękko, bez wysiłku. Pierwsza

zatrzymuje się na ścieżce na wprost mnie. Mam do niej

nie więcej niż dziesięć kroków. Erynia jedną ręką

poprawia ogniste loki i zamiera, prężąc piękną pierś. Ja,

ciągle grając naszą melodię, idę na nią. Jeszcze krok i

zderzymy się. Robię ten krok, ale Erynii już nie ma.

Schodzi mi z drogi tak szybko, że nawet nie widzę tego

ruchu, tylko jego cień. Wszystkie one powtarzają ten

sam ruch - bez dźwięku, z jednakowym uśmiechem na

twarzach. Moja koszula jest mokra od potu, ręce drżą,

ale gram i idę do przodu. Gram i idę.

W końcu wszystkie Erynie znikają. Ort wyprzedza

mnie i kroczy pierwszy. Po stu krokach odwraca się i

pokazuje ręką, ,że mogę się zatrzymać.

- Ale nie oglądaj się! - woła. - Ta, której szukałeś,

idzie za tobą. Teraz możesz przestać grać. Poznała kim

jesteś i pójdzie za tobą. Kiedy wyjdziesz z jaskini,

odzyska ciało, ale pamiętaj - nie wolno ci się odwrócić i

choćby zerknąć na nią, póki jesteś tu. Możesz napatrzeć

się dopiero wtedy, gdy będziecie przeprawiali się przez

rzekę. To jedyny wyjątek. Rozumiesz?

- Czy ona naprawdę tu jest, Orcie? Stoi za moimi

plecami?

- Tak, tak. Tylko powiadam ci - nie oglądaj się. Jest

tu. Uśmiecha się. Moim zdaniem, do ciebie. Teraz

odpocznij, a ja opowiem ci, co nas czeka w przyszłości.

Zapalam papierosa: płomień zapałki odbija się w

oczach Orta.

- Na brzegu czeka para. Mój brat Cerber i Hekate

Trójgłowa - mówi Ort. - Cerber to moja sprawa. Po to

ci pomagałem, by miał kto odwrócić uwagę Hekate,

póki ja nie rozliczę się z bratem. Jestem mu coś winien,

a dziś chcę oddać to z nawiązką. Jak poradzisz sobie z

Hekate - nie wiem i nie mogę ci służyć żadną radą. Po

prostu musisz sobie poradzić. Szczególnie, że widzę:

masz o co walczyć. Zapamiętaj: ktokolwiek będzie na

nas czekał na brzegu wraz z Cerberem, to będzie to

Hekate, a raczej jedno z jej ciał. Jeśli nadciągną

wszystkie trzy ciała, będzie niedobrze. Jeśli jedno albo

dwa - niewiele lepiej, ale szansę na powodzenie

będziesz miał. Na mnie nie zwracaj uwagi; jeśli

pokonasz Hekate - skacz do łodzi. Co prawda, tym

razem Charon na pewno nie zechce cię przeprawić, ale,

jak sądzę, coś wymyślisz.

Ciskam niedopałek na ziemię i rozgniatam go

butem, patrząc przy tym Ortowi w oczy. Są wilgotne

jak u psa.

- To co, idziemy? - pyta. - Wiesz, co - podobasz mi

się. Naprawdę. Może spotkamy się przy jakiejś okazji i

zaśpiewa my razem? Jak wtedy, za pierwszym razem,

pamiętasz? Nie odmówisz?

- Nie odmówię. Orcie?

- Tak?

- Cokolwiek się wydarzy - dziękuję ci.

- Idziemy. Czas na nas. Rzeczywiście - czas.

ZDJĘCIE: DWAJ LUDZIE I DWA PSY STOJĄ

NAPRZECIW SIEBIE - CZŁOWIEK PRZED

CZŁOWIEKIEM, PIES PRZED PSEM.

LUDZIE: Jednakowego wzrostu i bardzo podobni

do siebie. Obaj uważnie przypatrują się przeciwnikowi.

Ten z lewej ma na plecach gitarę.

PSY: Pierwszy - o trzech głowach, wszystkie pyski

wyszczerzone, a dokoła szyi kłębią się węże. Drugi

nieco ustępuje pierwszemu wielkością, ale obie jego

głowy wyglądają równie groźnie, jak głowy rywala.

P.S. Jeśli popatrzy się na zdjęcie pod innym kątem,

można zobaczyć za plecami mężczyzny z gitarą trudno

rozróżnialną sylwetkę kobiety.

***

Ja i Ort patrzymy na dwie oczekujące nas w oddali

postacie - człowieka i psa. Twarzy człowieka z tej

odległości nie widzę, ale jestem gotów przysiąc, że pies

jest trój głowy, i że coś wije się dokoła jego szyi.

2001 / 9

I PRECZ PRZEPĘDŹ…

- Cóż, czas - powiada Ort. - Nie martw się o mnie.

Pokonaj Hekate i biegiem do łodzi. Nie oglądaj się: ona

pójdzie za tobą, obiecuję ci to.

Nagle zaczyna się zmieniać. Opada na czworaki,

jeszcze chwila i widzę dobrze sobie znanego psa. Liże

mi rękę i pędzi na spotkanie swego losu. Żegnaj,

towarzyszu. Żegnaj, Orcie. Idę za nim.

Oczekujący mnie człowiek to ja sam. Przez pewien

czas nie mogę w to uwierzyć. Potem myślę: a co mnie

to?! W nosie mam, jak on wygląda. Nie aż tak bardzo

kocham własną twarz, by bać się ją uszkodzić. Jeśli

Hekate liczyła właśnie na to, to się pomyliła.

Drugi ,ja" trzyma już w ręku miecz. Tak. To gorzej.

Ale zaczynam czuć, że wrze we mnie jakaś nowa siła.

Jestem gotów. Cóż, zaczynamy nasze gry.

Kładę gitarę na ziemi. Wyjmuję zza pasa laskę

Radamanta. Oto, kiedy się przyda. Ruch ręki - i już

trzymam w dłoni miecz, taki sam jak miecz mojego

przeciwnika. Zakreślam dokoła siebie krąg i kielichy

wszystkich tulipanów zakwitają płomieniem. Ognie

drżą i tańczą. Rzucają cienie dziwacznych kształtów.

Zamach mieczem — przeciwnik paruje moje uderzenie.

Tańczymy w śmiertelnym pląsie w milczeniu, uważnie

patrząc sobie w oczy. W ciszy słychać tylko brzęk

zderzających się kling i ciężki oddech. Mój i... mój. Nie

mam czasu zerknąć, jak idzie Ortowi. Mój przeciwnik

jest zbyt potężny, bym mógł sobie pozwolić na chwilę

nieuwagi. Słyszę, że zbliża się jeszcze ktoś. Odgłos

kroków jest coraz wyraźniejszy. Rywal na ułamek

sekundy odsłania się i wykorzystuję to. Miecz łatwo

wchodzi w jego pierś, zakrwawione ostrze wychodzi

spomiędzy łopatek. Odpycham rywala nogą. Ciało,

uwalniając klingę, wolno osiada na ziemi.

Nie tracąc czasu na darmo odwracam się w kierunku

zbliżających się kroków. Miecz wypada z moich rąk.

To kobieta. Hekate, Poważne, szlachetne rysy twarzy -

to jej drugie ciało. W milczeniu przygląda się

pierwszemu, leżącemu u moich stóp. Potem przenosi

spojrzenie na mnie. Nie mogę walczyć z kobietą.

Szczególnie tak piękną jak ta. Biorę do ręki gitarę i

zaczynam grać.

W odpowiedzi na moją melodię nad rzeką porusza

się mgła. Powstają w niej nagle kolorowe, niemal żywe

obrazy. Hekate patrzy w tamtą stronę. We mgle -

marmurowe nabrzeże wąskiej rzeczki. Tam, pod

sklepieniem wspaniałego kasztana, siedzą dwie osoby -

chłopiec i dziewczyna. Chłopiec jest wysoki,

ciemnowłosy, jego twarz... Już wam mówiłem: nie

patrzcie na tę twarz. Dziewczyna ma jasne włosy, jej

szare oczy płoną miłością i radością. Echo jej

dźwięcznego śmiechu przeplata się z akordami gitary i

ulatuje pod sklepienie jaskini. Melodia brzmi smutniej,

a we mgle nad rzeką - już inny obraz. Znajome

nabrzeże, ale teraz panuje na nim jesień. Ten sam

chłopiec, owinięty czarnym płaszczem, samotnie

kroczy po nabrzeżu. Mży wstrętny jesienny deszcz.

Krople deszczu na jego twarzy mieszają się ze łzami i

krwią, płynącą z rany na twarzy. Wiatr zrywa mokre

liście kasztana, ciska je do rzeki. Rzeka wolno unosi

liście.

Jedna, niemal niewidoczna łza spływa po obliczu

Hekate. Kobieta na chwilę odwraca się. Kiedy znowu

patrzy na mnie, jej twarz jest już inną twarzą. To jest ta,

którą zobaczyłem we mgle obok domku Radamanta.

Melodia urywa się. Mgła. Znowu tylko mgła. Wraz z

obrazami we mgle ginie również Hekate. Zostaję sam.

Nie ma ciała u moich stóp, tylko o dwadzieścia kroków

ode mnie walczą Ort i jego brat. Dwie głowy Cerbera

zwisają bezsilnie, ale węże bezlitośnie kąsają Orta w

bok. Robię krok w ich kierunku, ale Ort warczy. A ja

słyszę w tym warczeniu słowa: „Do łodzi!"

Uciekam, a Ort z bratem walą się na ziemię,

wczepiwszy się w siebie zębami. Żegnaj, Orcie. Żegnaj,

nieoczekiwanie znaleziony przyjacielu.

***

Pielęgniarka odłożyła strzykawkę z resztką odżywki

i usiadła obok pacjenta. Wilgotną gąbką delikatnie

oczyściła krwawiącą stronę jego twarzy. Ujęła jego

dłoń w swoją i zaczęła cicho śpiewać. Kołysankę, tak

kochaną przez jej brata. Nie wiedziała, nie potrafiła

wyjaśnić, dla kogo śpiewa. Może dla. siebie. A może

dla mężczyzny, który nie słyszy jej, a i pewnie nigdy

nie usłyszy.

Śpiewać kołysankę dla kogoś, kto śpi piąty rok?..

***

Charon wymachuje rękami i usiłuje odepchnąć od

brzegu swoją cholerną łódkę, nie biorąc - rzecz jasna -

mnie na jej pokład. Wskakuję do niej, nie zwracając

uwagi na protesty starucha. Ten usiłuje wypchnąć mnie

z łodzi. Chwytam go w objęcia, podnoszę i rzucam w

fale Styksu. Mam nadzieję, że umie pływać. Szkoda by

było staruszka. Ale nie jestem członkiem towarzystwa

do spraw ratowania tonących i dlatego szybko siadam

do wioseł, plecami do odległego brzegu. Teraz widzę

swoją Dykę. Siedzi w łodzi i uśmiecha się do mnie.

Zarysy jej ciała stały się wyraźniejsze, bardziej już

przypomina żywego człowieka. Wydaje się, że minęła

jedna chwila, a już jesteśmy na drugim brzegu.

Wiosłuję, patrząc na ukochaną, póki dno łodzi nie

zgrzytnęło na piachu.

Teraz powinienem się odwrócić. Gdybyście

wiedzieli, jakie to trudne. Niemal niemożliwe. Mimo

wszystko odwracam się i przechodzę obok domku, w

którym mieszka Radamant. Śpieszę się, by możliwie

szybko wydostać się z przeklętej jaskini.

Nie wiadomo dlaczego wspinaczka jest łatwiejsza

niż zejście tutaj. Może dlatego, że widzę występy,

których się mogę uchwycić? A może dlatego, że coraz

bliższy jest zwycięski koniec mojej wyprawy. Jedna

myśl nie daje mi spokoju: co z Dyką? Nie została aby

na dole? Czy wspinaczka nie sprawia jej trudności

dlatego, że jest duchem, czy może jest zupełnie

odwrotnie?

2001 / 9

GINTAS IWANICKAS

W końcu zbocze pokonane. Jeszcze kilkaset kroków

- i już widzę przenikające do jaskini dzienne światło.

Odruchowo odwracam się, żeby popatrzeć, jak się ma

Eurydyka. Stoi obok mnie. Niemal jak żywa. Niemal...

Jej ciało nagle rozpływa się jak mgła. Jeszcze usiłuję

schwytać ją w swoje objęcia, ale moje ręce obejmują

pustkę. Jej już nie ma... Tylko słaby ognik oddala się

ode mnie.

Rzucam się za tym ognikiem, ale dosłownie dwa

kroki dalej uderzam w ogromne zwierciadło,

przegradzające mi drogę do jaskini. Chcę, by znikło -

ale nic się nie dzieje, tylko na powierzchni zwierciadła

pojawia się niemal niewidoczna rysa. Z całej siły

uderzam w swoje odbicie. Opadające odłamki kaleczą

mi ręce, ale to nic, to nie boli. Boli to, że za lustrem jest

mur. Kamienna ściana pokryta pleśnią. Krwawiącymi

rękami walę w zimne i nieczułe kamienie. Jeszcze raz

usiłuję zmienić coś. Zamykam oczy. Kiedy je otworzę,

mur zniknie.

Nie, nic się nie zmienia. Jestem bezsilny. Nie w

mojej mocy zmienić cokolwiek, droga z powrotem jest

przede mną zamknięta...

Walę głową w przeklęty mur. Łzy płyną mi po

policzkach, ale nie zauważam tego. Nie czuję niczego

prócz dzikiego bólu tam, gdzie, jak powiadają, powinno

znajdować się ludzkie serce.

Dyko, moja Dyko... Czyżbym cię znowu stracił?!

Z niebytu wyrywa mnie cicha pieśń. Dociera do

mnie niemal niesłyszalny kobiecy głos, ale nie potrafię

rozróżnić słów. Dźwięk dochodzi z miejsca, gdzie do

pieczary przenika dzienne światło. Odruchowo idę w

tamtym kierunku, jakby przyciągany czarującym

głosem. Słyszę głos coraz lepiej i lepiej. Przy wyjściu z

jaskini, tam, gdzie słoneczne światło walczy z mrokiem

podziemia, stoi dziewczyna. Jej twarz jest tą twarzą,

którą widziałem we mgle. Przypomina twarz Dyki, ale

jednocześnie -jest to i oblicze Erynii, i płaczącej

Hekate.

Cicho śpiewając, stąpa ku światłu. Znikąd pojawiają

się drzwi. Dziewczyna zatrzymuje się w progu i z

niewypowiedzianym pytaniem w oczach spogląda na

mnie.

Odwracam się - za moimi plecami niegościnnie

czerni się wejście do jaskini. Gdzieniegdzie połyskują

odłamki zwierciadła. Zwierciadła rozbitego jak i moje

nadzieje na powrót, na naprawienie tego, co się

naprawić nie da.

Robię krok do przodu - w kierunku prostokąta

drzwi. Z drugiej strony dochodzi do mnie świeży

wiosenny wiaterek, lekko tarmosząc białą sukienkę

stojącej w drzwiach dziewczyny. Idę do drzwi...

***

Kiedy otworzył oczy, była obok niego. Teraz błądził

spojrzeniem po sali, szukając czegoś, czy po prostu

usiłując zrozumieć, gdzie się znajduje.

Wzięła go za rękę, chcąc zwrócić uwagę na siebie.

Oczy mężczyzny skierowały się na nią, a wargi

rozchyliły - i dziewczyna usłyszała słaby głos:

- Dyka...

- Ja nie...

Ale mężczyzna powtórzył:

- Dyka.

***

Otwierają się drzwi do sali i wchodzisz ty.

Pochylasz się, całujesz. Pasma twoich włosów

delikatnie muskają moją twarz.

- Oto książka, o którą prosiłeś. Wrócę za chwilę.

Patrzę na twą znikającą za drzwiami postać,

przysłuchuję się dźwiękowi oddalających się kroków.

Potem otwieram książkę, na okładce której widnieje

tytuł „Fenomen «Kwitnącej Kobry»". Na pierwszej

stronie zdjęcie podstępnej rośliny. Patrzę na nią i moje

serce wypełnia masa różnych uczuć, ale ból dominuje

nad wszystkimi. Wertuję książkę. Na samym jej końcu

znajduje się lista ofiar „Kwitnącej Kobry". I ich

fotografie. Ze stronic książki uśmiecha się do mnie

Dyka. A obok... Nie, to nie jest pielęgniarka, chociaż

pomyślałem tak w pierwszej chwili. Twarz mężczyzny,

bardzo podobna do jej twarzy. Pod zdjęciem -

nazwisko, daty urodzin i śmierci. Dwa wydarzenia,

między które włożono życie...

Odkładam książkę.

Kwitnąca Kobra" odebrała ci brata. A ty odebrałaś

jej mnie...

Słyszę kroki. To wracasz właśnie ty.

***

Kiedy zostaję sam, do sali zagląda pies. Zwykle

układa się w kącie i obserwuje mnie wilgotnymi

oczyma. Nazywam go Ort. Wydaje mi się, że to imię

mu się podoba.

Szybko dochodzę do zdrowia. Lekarze obiecują, że

jutro wyjdę na spacer na podwórko. A przez cały czas

obok mnie znajduje się ona. Wiem, że to nie jest moja

Dyka. Dyki nie ma już od dawna. Ale ona jest obok.

Tak pięknie się uśmiecha, a jej dłonie są takie ciepłe.

Powiedziałbym nawet, że to są kochające dłonie.

Powiedziałbym tak, gdybym się nie bał. Jej twarz, to

twarz dziewczyny, która wyprowadziła mnie z jaskini.

Twarz Erynii. Ale cholernie dobrej Erynii.

Piękna moja, przecież jestem pacjentem. Jestem

starszy od ciebie o prawie dziesięć lat.

A może o całe stulecia...

Gintas Iwanickas

przekład: Ewa i Eugeniusz Dębscy

2001 / 9

LENIN IMPOSSIBLE

2001 / 9

W ponurym betonowym lochu na piątym poziomic

piwnic wyrytych pod Kwaterą Główną KGB panował

wieczny półmrok. Dwa rzędy stalowych drzwi,

uzbrojonych w szyfrowe zamki broniły tajemnic zbyt

strasznych, by mogła poznać je klasa robotniczochłopska.

To tutaj zapadały decyzje o kierunkach

rozwoju ludzkiej cywilizacji. To tutaj testowano nowe

rodzaje śmiercionośnej broni, które niebawem posłużyć

miały umacnianiu światowego pokoju. Tu wreszcie

prowadzono śmiałe eksperymenty naukowe, których

wyniki zrewolucjonizować miały wszystkie gałęzie

nauki.

Za stalowymi drzwiami setki dzielnych agentów

KGB pracowały w pocie czoła nad tym, by służyć i

chronić szczęśliwą wyspę wolności i dobrobytu,

nieustannie atakowaną ze wszystkich stron przez

kapitalistycznych krwiopijców. Tu wreszcie, w

piwnicach wysypanych trocinami, ginęli z

przekleństwem na ustach najwięksi wrogowie

postępowej ludzkości.

Cały kompleks był oczywiście ściśle tajny. Co

kilkanaście metrów na korytarzach stali dumnie

wyprężeni wachmani, pilnujący, aby żaden szpieg

nigdy nie wdarł się w te tunele... Ale było miejsce

jeszcze bardziej tajne. Na końcu jednego z lochów

znajdowały się stalowe drzwi, zaopatrzone w tabliczkę:

Wydział XI KGB.

Przed tymi właśnie drzwiami stanęli dwaj ludzie w

mundurach bez dystynkcji. Generał Kałmanawardze

zastukał. Szczęknęła klapa judasza. Wartownik, stojący

po drugiej stronie drzwi, zlustrował ich posępnym

spojrzeniem i rozpoznawszy zwierzchnika niechętnie,

wpuścił do środka. Weszli, a drzwi z grobowym

łoskotem zatrzasnęły się za ich plecami. Wachman

zasalutował jak automat.

- Towarzyszu generale, posłusznie melduję, że

podczas mojej służby w strzeżonym obiekcie nie

zaszły...

- Spocznijcie, spocznijcie - dobrodusznie powiedział

generał.

Wartownik oparł dłoń na kolbie pistoletu

maszynowego.

- A to, to kto? - zlustrował spojrzeniem drugiego

gościa.

- Pułkownik Tichobzdiejew - przedstawił się

towarzysz generała, wyjmując z kieszeni legitymację. -

Wydział Badawczy GRU.

Wachman obejrzał legitymację z głębokim

zdziwieniem.

- Co to jest GRU? - zapytał generała.

- Radziecki wywiad wojskowy - wyjaśnił mu

przełożony.

- Nigdy nie słyszałem nazwy GRU - mruknął

strażnik.

ANDRZEJ PILIPIUK

LENIN IMPOSSIBLE

- To dlatego, że ta nazwa jest ściśle tajna - wyjaśnił

mu przybysz.

- Tak jest - zasalutował wachman. - Zaraz, jeśli jest

ściśle tajna, to ja nie powinienem o tym wiedzieć...

- Słusznie - mruknął generał, strzelając mu między

oczy. Ciało chlapnęło na podłogę, prawie dokładnie

wpasowując się w narysowaną kredą sylwetkę.

- No i, kurczę, znowu nie wcelowałem -

zawiedziony generał porównał kontur z

nieboszczykiem.

- Widzę, że dbacie tu o zachowanie tajemnicy

państwowej - w głosie pułkownika zabrzmiał głęboki

szacunek.

- Staramy się - generał uśmiechnął się z

zażenowaniem. Nie przywykł do pochwał.

- I za każdym razem... tak? - gość wskazał leżące na

betonie ciało,

- Nas mnogo...

Sięgnął do telefonu i wykręcił jakiś numer.

- Oficer rozprowadzający? Witajcie, towarzyszu.

Potrzeba pilnie uzupełnienia, wydział jedenasty, sektor

alfa. Był wypadek przy pracy... Co? Tak, tak jak

zwykle. Przypadkowe usłyszenie tajemnicy

państwowej, zakończone samobójstwem.

Rozłączył się. Ruszyli długim betonowym

korytarzem. Niebawem zatrzymali się przed solidnymi

drzwiami pokrytymi warstwą farby antykorozyjnej.

Generał wpuścił w szczelinę czytnika kartę

magnetyczną i wystukał kod.

- Widzę, że macie tu całkiem nowoczesne

urządzenia - zauważył pułkownik.

- A tak, nasi chłopcy rąbnęli w Japonii całego tira.

Miał być z bronią, okazało się, że elektronika, ale

przecież też się przyda...

Wreszcie drzwi ustąpiły. Weszli do sporej piwnicy.

Zaraz koło wejścia siedział bardzo spasiony wachman.

Na widok wchodzących poderwał się i zasalutował.

- Posłusznie melduję, że podczas mojej warty na

terenie chronionego obiektu...

- Spocznij - powiedział dobrodusznie generał - i

odmaszeruj, poczekasz za drzwiami...

Zatrzasnął stalowe wrota. Zostali sami.

- A zatem... - Kałmanawardze pstryknął

przełącznikiem - ...oto nasze osiągnięcie.

Pod sufitem zapłonęły świetlówki. Ich blask

wydobył z ciemności całe pomieszczenie. Pośrodku,

przykręcone do podłogi, stało krzesło. Na krześle

siedziała dziewczyna w diademie na głowie. Miała na

sobie suknię z jedwabiu morelowe-go koloru,

ozdobioną przy kołnierzu i mankietach koronkami.

ANDRZEJ PILIPIUK

Dziewczyna została przywiązana do krzesła bardzo

dużą ilością konopnego sznura. Usta zaklejał jej

tandetny plaster. Dziewczyna usiłowała wrzeszczeć, ale

knebel trzymał mocno.

Pułkownik obejrzał ją sobie z zainteresowaniem.

- Wygląda, jakby się z filmu urwała - powiedział. -

Ubrana jak strach na wróble, ładniutka jak aktoreczka...

- A więc, towarzyszu Tichobzdjejew, macie przed

sobą prawdziwą księżniczkę - oświadczył generał z

zadowoleniem.

- Coś podobnego - zdumiał się pułkownik. - Jakim

cudem się uchowała? Po siedemdziesięciu latach

władzy radzieckiej... Aż strach pomyśleć, że jej rodzina

przez całe dziesięciolecia piła krew naszych robotników

i chłopów...

- To nie nasza. U nas takie dawno wytępiono,

musieli chłopcy za granicą łowić...

- Rozumiem - mruknął przybysz. - To znaczy, nie

rozumiem. Po co nam ona?

- Zaraz zobaczycie - uśmiechnął się generał.

Podszedł do leżącego na stoliku interkomu i wystukał

sekwencję szyfru.

- A wachman, który jej pilnuje, nie próbował

wykorzystać sytuacji? - zaciekawił się pułkownik. -

Ostatecznie nie co dzień zdarza się...

- Wykastrowaliśmy go - wyjaśnił generał. - Jest nam

zbyt potrzebna, aby narażać ją na przedwczesne

zużycie... ale gdybyście, towarzyszu, mieli ochotę, to

po demonstracji...

- No wiecie, widzę, że macie tu w KGB burżuazyjne

odchyły! Luksusów się wam zachciewa... Władza

robotniczo- chłopska...

- Ależ nie - uśmiechnął się generał. - My to robimy

tylko po to, żeby jej przywrócić świadomość klasową.

Ale jak nie chcecie ryćkać, to nie będę zmuszał.

Pułkownik popatrzył na księżniczkę.

- Chcę -jęknął cicho.

- Da się załatwić po znajomości... ale najpierw

praca, potem przyjemności.

Rozległ się cichy brzęczyk, a w ścianie otworzyła

się klapa windy. Na podeście stało tekturowe pudełko.

Generał otworzył drzwi. Do pomieszczenia

wmaszerowali dwaj wachmani. Jeden dzierżył miotłę i

szufelkę, drugi miał zarzucony na plecy pękaty worek.

Zaraz też odwiązał sznurek i wysypał obok księżniczki

trociny. Niedużymi grabkami rozprowadził je, tworząc

dwucentymetrową warstwę. Drugi oparł miotłę o

ścianę.

- Widzę, że technika zakładania przenośnych

punktów egzekucyjnych nie odbiega od naszej -

pochwalił pułkownik.

- No cóż, opieramy się na podobnej chlubnej

tradycji... Od czasów rewolucji... -Wyjął z windy

pudełko i postawił na stole. Zdjął tekturową pokrywkę.

- Widzę tu dwie żaby - zauważył gość.

- Aha - Kałmanawardze potwierdził jego

przypuszczenia.

- No, to teraz patrzcie uważnie.

Złapał zręcznie pierwszego płaza i podszedł do

księżniczki. Jeden z wachmanów odkleił plaster.

Arystokratka zawyła jak syrena.

- Chyba chce niemieckiego konsula - pułkownik

zidentyfikował niektóre wywrzaskiwane przez

dziewczynę wyrazy.

- Już wam mówiłem, towarzyszko księżniczko, że

nie wpuszczamy tu obcych dyplomatów — powiedział

łagodnie generał. - A jeśli nawet, to oczywiście nie po

to, żeby ich później wypuszczać... — uśmiechnął się do

swoich wspomnień.

Księżniczka nie przestawała wrzeszczeć.

- Jest nawet miła, ale nie rozumie po naszemu -

wyjaśnił generał. - A więc, do roboty.

Jeden z wachmanów przyłożył arystokratce w łeb.

Pomogło — natychmiast umilkła.

- Uważaj - ostrzegł go generał - to cholernie

delikatny materiał... Ci kapitalistyczni ludzie to jak z

gówna zrobieni...

- Jedną ręką złapał ją za warkocz, a drugą podsunął

żabę do jej ust.

- Całuj, cholero — warknął.

Błysnęło zielone światło i na ziemię zwalił się obity

na ryju mężczyzna w okularach.

- Brać go, jest oszołomiony - polecił generał.

Strażnicy odciągnęli nieprzytomnego na bok i rzucili na

trociny. Generał wyjął z pudełka druga żabę. Znowu

błysnęło światło i na ziemię wywalił się mężczyzna w

białym stroju i wysokiej kucharskiej czapce.

Wachmani pochylili się nad nim, ale zwierzchnik

powstrzymał ich gestem.

- Zaraz, zaraz - mruknął. - Coś mi się tu nie zgadza...

Ten tutaj - wskazał okularnika - to niejaki Suworow,

nasz szpieg, który uciekł na Zachód i wypisywał

paszkwile na naszą socjalistyczną ojczyznę, która go

wychowała, wykarmiła i dała mu pracę... -

Zdenerwował się do tego stopnia, że aż mu ręce

zadrżały.

- Spokojnie - pułkownik poklepał go po ramieniu. -

Nie trzeba się tak denerwować... - A ten tutaj? -

wskazał kucharza.

- Miał był przewodniczący francuskiej partii

komunistycznej, który zaczął zdradzać odchyły... Ale

coś musieli pokręcić na miejscu... Trudno, rzućcie go w

kącie, jak dojdzie do siebie, sam wyśpiewa, kim jest.

- A on? - pułkownik wskazał szpiega.

- A, byłbym zapomniał. - Generał strzelił do

leżącego. Ciało zadrżało i znieruchomiało. Wachmani

szybko i sprawnie posprzątali.

- Z tymi żabami jednak nie wszystko jeszcze jest dla

mnie jasne - mruknął pułkownik. - Gdybyście,

towarzyszu, zechcieli zreferować...

- To proste. Nasz wydział rok temu natknął się w

tajdze na prawdziwą czarownicę... Gdy ją upolowali, to

znaczy, zanim ją upolowali, zamieniła ośmiu agentów

w żaby... KGB wyznaje zasadę, że zawsze należy dbać

o naszych ludzi i ratować, póki się... No, to

sprowadziliśmy księżniczkę, żeby ich odczarowała. A

kiedy już się udało, pomyślałem, że przecież można to

2001 / 9

LENIN IMPOSSIBLE

wykorzystać na większą skalę. A więc babcia siedzi

pod ambasadą w Paryżu. A księżniczka tutaj.

Upraszczając: staruszki-jędzy używamy jako aparatury

szyfrującej, a księżniczka jest swojego rodzaju

dekoderem.

Pułkownik z wrażenia cofnął się o krok.

- To wspaniały triumf przodującej radzieckiej nauki!

- wykrzyknął. - Ale gdzie prawo zachowania masy?

- Anulowane. Szkoda, że to ściśle tajne - westchnął

generał Kałmanawardze. - Nagroda Nobla przeszła koło

nosa. Ale przynajmniej order dali - zademonstrował

złotą gwiazdę na kolorowej wstążeczce.

Pułkownik przez chwilę podziwiał ją, a potem

pokazał swoje odznaczenia. Obaj wojskowi nic

zauważyli, że przez ciało przywiązanej do krzesła

dziewczyny przebiegł dziwny dreszcz. Nogi kilka razy

zadrżały, potem głowa opadła na piersi...

Z zamyślenia wyrwał ich dopiero brzęczyk przy

windzie. Otworzyła się klapa i we wnęce ukazało się

kolejne tekturowe pudełko. Generał pośpieszył i

wydobył je wraz z jakąś kartką. W kartonie siedziała

tylko jedna żaba.

- To nasz najlepszy agent - pułkownik zreferował

treść kartki przyczepionej do pokrywki. - Musieli go

pilnie ewakuować...

- No, to do dzieła, towarzyszu agencie, zaraz

będziecie tacy jak dawniej - generał uśmiechnął się do

żaby. Odwrócili się w stronę księżniczki.

- Coś kiepsko wygląda - mruknął Tichobzdiejew.

- Delikatna, psia krew! - Dłoń generała zacisnęła się

ze złości, a żaba zarechotała rozpaczliwie. - Zabiorę ją

jutro do kołchozu. Jak porobi w polu kilka dni, to

doceni jeszcze naszą opiekę i wygody...

- Wydaje mi się, że ona nie żyje - pułkownik

pochylił się i zajrzał jej w twarz.

- Cholera, tak szybko się zużyła? - zdumiał się jego

towarzysz. - Na pewno nie żyje?

Pułkownik przyłożył jej dłoń do piersi, a na jego

twarzy odmalował się wyraz rozmarzenia.

- Mmmm - mruknął.

- Ty mi nie badaj anatomii, tylko sprawdzaj, czy

żyje!

- Nie żyje, ale jeszcze ciepła. Dajcie tę żabę,

towarzyszu Kałmanawardze. Może jeszcze zadziała?

Przyłożyli żabę do stygnących ust, ale nic z tego nie

wyszło.

- Cholera - generał rzucił agenta z powrotem do

pudełka - do dupy z taka robotą. Zamówię następną, to

chłopaki się wściekną. Nie zamówię, zginie nasz

najlepszy człowiek. Wtedy dopiero się wściekną...

Wyjął z kieszeni pistolet i wykręcając rękę,

przytknął sobie lufę do potylicy.

- Co wy robicie? Towarzyszu! - zdumiał się jego

gość.

- Jak to, co? Popełniam samobójstwo dla uniknięcia

odpowiedzialności - wyjaśnił z godnością generał.

- Ale tak?

- Tradycja naszej służby zobowiązuje. W taki

sposób popełnił samobójstwo sam Feliks Dzierżyński.

Czytałem w książkach historycznych. Zabił się

trzykrotnym strzałem w potylicę... A tobie radzę to

samo. Lepsza śmierć z własnej ręki niż zamiatanie do

końca życia poligonu atomowego w Kazachstanie...

- A może by ją jakoś ożywić? - zadumał się

pułkownik. Generałowi ścierpła wykręcona ręka, więc

opuścił ją i

uważnie słuchał gościa.

- Nasza przodująca radziecka nauka jeszcze nie

potrafi ożywiać zmarłych - zauważył.

- Ale z Leninem przecież się udało - pułkownik

spojrzał na kolegę świdrującym wzrokiem.

- A wy skąd o tym wiecie?

- A myślicie, że co, mamy swoje źródła... skoro ten

cały Wędrowycz potrafił unieszkodliwić Lenina, to

może umie też podziałać w drugą stronę?

- Może i, faktycznie, warto spróbować - mruknął

generał. A potem zdjął słuchawkę czerwonego telefonu

wiszącego

na ścianie i zaczął wykręcać numer.

- Swoja drogą, to skoro Lenin ożył, dlaczego nie

wypuściliście go na wolność? - zagadnął pułkownik.

- A po co? Jeszcze by uciekł i zrobił rewolucję

światową...

- To chyba dobrze... Nie byłoby kapitalistów...

- I od kogo byśmy pożyczali pieniądze na zbrojenia?

- generał uśmiechnął się z politowaniem.

W słuchawce rozległ się głos dyżurnego. Trzeba

było wydać odpowiednie dyspozycje...

***

Tymczasem gdzieś daleko od Moskwy...

Oskarżyciel odchrząknął i zaczął mówić. Jakub

Wędrowycz oparł brodę na skutych kajdankami rękach

i wsłuchał się w jego słowa. Jednocześnie rozmyślał o

manierce leżącej pod krzesłem, na którym siedział w

ławie oskarżonych. Manierkę umieścił tam zapewne

któryś z jego kumpli, obecnych na sali.

- W toku śledztwa ustalono, co następuje. Oskarżony

zakupił w bazie rolniczej w Wojsławicach uszkodzony

elewator. Fakt sprzedaży mienia państwowego osobie

prywatnej jest jawnym pogwałceniem kodeksu karnego

PRL i w tej sprawie toczyć się będzie osobne

postępowanie. Następnie oskarżony przetransportował

elewator na teren swojego gospodarstwa i

wyremontowawszy, zaraz po żniwach wypełnił go

zbożem. Elewator ma pojemność pięćdziesięciu ton.

Biorąc pod uwagę, że przechowywanie zboża w ilości

większej niż dwie tony podpada pod paragraf o

gromadzeniu zapasów spekulacyjnych...

- Veto - krzyknął Jakub, ale zignorowano go.

Spuścił więc wzrok ku ziemi i podziwiał manierkę.

Trącił ją lekko butem. Była pełna.

- Ponadto do zakupu zboża od rolników

upoważnione są jedynie punkty skupu.

- Proszę o głos - powiedział Jakub, wstając.

- Udzielam głosu oskarżonemu - sędzia ocknął się z

zamyślenia.

2001 / 9

ANDRZEJ PILIPIUK

- Proszę, aby oskarżyciel udowodnił, że ja to zboże

kupiłem.

- Nawet zapłaciłeś dolarami - odgryzł się

oskarżyciel.

- Wypraszam sobie. Czy może w materiale

dowodowym są jakieś dolary z moimi odciskami

palców?

- To skąd oskarżony wytrzasnął pięćdziesiąt ton

jęczmienia? - zapytał łagodnie Wysoki Sąd.

- Ja go rozmnożyłem wegetatywnie w elewatorze.

Sala wybuchnęła śmiechem. Sędzia też się śmiał.

- Oskarżony zechce podzielić się tym wynalazkiem z

narodem - powiedział. - Kto wie, może to recepta na

nasze przejściowe problemy...

- Wysoki Sądzie - powiedział Jakub. - Sekret

rozmnażania jęczmienia przez pączkowanie przekazali

mi przodkowie i poprzysiągłem zachować go na

potrzeby mojej rodziny! - uśmiechnął się, zadowolony z

aliteracyjnego żartu.

- Pięćdziesiąt ton lewego zboża to dopiero początek

- głos oskarżyciela ociekał jadem. - Najważniejsze jest

to, co oskarżony z nim zrobił.

- Słuchamy - powiedział sędzia.

- Oskarżony zalał jęczmień wodą i dodał drożdży,

po czym odczekał miesiąc. Następnie umieścił pod

elewatorem piecyk gazowy, zresztą bez atestu...

- A skąd miałem mieć atest, jak sam go

zbudowałem? - zaprotestował Jakub, ale go

zignorowano.

- ...Zaś ze szczytu elewatora poprowadził rurę

długości dwudziestu metrów, kończącą się w jego

plugawej siedzibie.

- Sprzeciw! - wrzasnął Jakub.

- Przyjmuję sprzeciw - powiedział sędzia. - Nawet

jeśli ten dom przypomina dawno nie sprzątany chlew,

należy zachować odrobinę szacunku dla oskarżonego -

pouczył prokuratora.

- Proszę o głos - odezwał się podsądny.

- Udzielam.

- Wysoki Sąd przyjmuje za dobrą monetę

twierdzenia oskarżyciela?

- A ma pan jakieś wytłumaczenie?

- Ależ Wysoki Sądzie! Pięćdziesiąt tysięcy litrów

zacieru?

- Proszę wobec tego przedstawić swoją wersję

wydarzeń. Jakub był na lekkim kacu i pewnie dlatego

miał taką

fantazję.

- Wysoki Sądzie. To było tak. Pewna ilość wody

znajdowała się w elewatorze już wcześniej. Była

niezbędna w procesie rozmnażania. Zresztą, to

szczegóły techniczne, o drugorzędnym znaczeniu.

Bezpośrednio po napełnieniu się zbiornika zbożem

spadł gwałtowny deszcz, ja zaś zapomniałem zamknąć

pokrywę i woda opadowa zalała...

- Mam pytanie do oskarżonego - odezwał się

oskarżyciel.

- Zezwalam. .

- Jak wy, obywatelu Wędrowycz, wyjaśnicie nam

taką okoliczność. Elewator ma sześć metrów

wysokości. Woda deszczowa nie mogła go napełnić z

tej prostej przyczyny, że wedle wskazań stacji

meteorologicznej w Krasnymstawie suma opadów z

miesiąca, w którym podejmował pan swoje niezgodne z

prawem i poczuciem ludzkiej przyzwoitości...

- Krócej — polecił sędzia.

- ...działania, suma opadów wyniosła zaledwie

dwadzieścia centymetrów?

Jakub pociągnął bimbru z manierki, aby rozjaśnić

sobie umysł. Milicjanci zaraz mu ją odebrali.

- Co było w tym bidonie? - zaciekawił się sędzia.

- Bimber - wyjaśnił milicjant, wąchając z wyraźnym

obrzydzeniem zawartość.

- Czy oskarżony może nam wyjaśnić pochodzenie

tego przedmiotu?

Jakub mrugnął kilkakrotnie oczami.

- Nie, Wysoki Sądzie.

- Na pewno nie?

- Wrogowie podrzucili, aby mnie skompromitować.

Sędzia ukrył na chwilę twarz za stołem. Gdy ją

podniósł,

była lekko zaczerwieniona.

- Wróćmy -do sprawy - polecił.

- Tak więc silos nie mógł napełnić się wodą

deszczową - zakończył oskarżyciel..

- Proszę o głos.

- Udzielam.

- Wysoki Sądzie. Mamy tu do czynienia z

nadinterpretacją mojej wypowiedzi - głos bimbrownika

dźwięczał godnością. - Z tego, co powiedziałem, a co

można z całą pewnością sprawdzić w protokole, nie

wynikało, że elewator napełnił się wodą deszczową w

całości. Co więcej, wspomniałem o obecności w nim

wody użytej w procesie namnażania ziarna. Ponadto

oskarżyciel nie wyjaśnił, czy elewator wypełniony był

wodą w całości, czy może, na przykład, w jednej

trzeciej.

- Przyjmuję protest. Oskarżenie może kontynuować.

- Para z elewatora skraplała się w rurze i spływała

do wanny oskarżonego.

- To także mogę wyjaśnić - zaprotestował Jakub.

- W celu rozlania i dystrybucji uzyskiwanej cieczy

oskarżony naszykowane miał dwieście butelek

półlitrowych. Według mnie podane fakty wskazują

jednoznacznie na działanie z zamiarem przestępczym.

- Proszę o głos - odezwał się Jakub.

- Udzielam.

- Wysoki Sądzie. Prawdą jest, że podgrzewałem

elewator, jednak bynajmniej nie pędziłem w nim

niczego. Fakt istnienia dwudziestometrowej rury

prowadzącej do mojej wanny mogę wyjaśnić w bardzo

prosty sposób. Otóż uwielbiam gorące kąpiele, a nie

mam siły dźwigać wiader z wodą z pieca. Mając do

dyspozycji parę skraplałem ją, uzyskując ciepłą wodę.

Uprzedzając następne pytanie oskarżyciela spieszę

wyjaśnić, że woda w wannie zawierała istotnie około

pięćdziesięciu procent alkoholu, jednak bynajmniej nie

2001 / 9

LENIN IMPOSSIBLE

pochodził on z silosu. W toku prac śledczych

znaleziono u mnie dwieście butelek po spirytusie.

Mając możliwość zanurzenia się w ciepłej wodzie,

zapragnąłem przy okazji wygubić gnębiące mnie

choroby skóry i pasożyty. W tym celu napełnioną do

połowy wannę dopełniłem spirytusem zakupionym w

sklepie. Co więcej, nie złamałem tu nawet ustawy o

ilościach spekulacyjnych, gdyż nie gromadziłem go,

lecz natychmiast zużyłem dla podratowania swojego

wątłego zdrowia. No a butelki zostały. Oddałbym je do

skupu, ale mnie capnęli.

- Aresztowali - sprostował odruchowo sędzia.

- Aresztowali. Przepraszam, Wysoki Sądzie.

- W jakim celu podgrzewał pan elewator? - zapytał

sędzia.

Jakub zrobił minę niewiniątka.

- Jestem zbyt stary i słaby, aby wybierać wodę

wiadrami. Postanowiłem ją odparować.

Dwadzieścia osób nie potrafiło zachować powagi

mimo perswazji sędziego, więc usunięto je z sali.

Następnie sąd udał się na naradę. Oskarżony z braku

innego zajęcia przechylił się przez barierkę i podjął

rozmowę ze swoim kumplem, Józefem Paczenką.

- Jak cię wypuszczą, to zapraszam na balangę.

Będzie jesiotr.

- Fajnie. Czym oblejemy?

- Bimbrem Mariusza. Miałeś rację, żeby przegonić

adwokata i bronić się samemu.

- Hy!

Jakub wyciągnął z kieszeni gazetę i rozłożył ją. Na

pierwszej stronie wielkimi literami kłuł w oczy tytuł:

Maleją szansę na Okrągły Stół". Zaczął powoli

literować tekst artykułu. Wrócił sędzia.

- Sąd, rozpatrzywszy zdania oskarżyciela i

oskarżonego, oraz wysłuchawszy świadków, uznaje

obywatela Jakuba Wędrowycza winnym produkcji

pięćdziesięciu tysięcy litrów zacieru, kradzieży mienia

państwowego, nielegalnych operacji finansowych z

użyciem walut pochodzenia kapitalistycznego,

gromadzenia nadwyżek spekulacyjnych w ilości

pięćdziesięciu tysięcy kilogramów ziarna...

W tym momencie na salę wbiegł zaaferowany

woźny sądowy i położył przed nim kartkę papieru.

Sędzia zamilkł i wpatrywał się w nią przez chwilę w

osłupieniu. Następnie nabrał w płuca metr sześcienny

powietrza i zmienił kolor twarzy na zupełnie czerwony.

Potem spuścił powietrze, popatrzył w zadumie na

wiszące na ścianie godło.

- W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej

uwalniam obywatela Jakuba Wędrowycza od

wszystkich zarzutów. Obywatelu Wędrowycz, jesteście

wolny.

Sala osłupiała. Jakub uśmiechnął się i wyjąwszy z

rąk skamieniałego milicjanta manierkę, uniósł ją do

góry.

- Piję zdrowie Wysokiego Sądu - powiedział.

Sędzia nic nie powiedział, tylko rzucił w

podsądnego młotkiem. Nie trafił, bowiem Jakub

wymknął się już wejściem dla oskarżonych i wyszedł

na korytarz. Czekało tu na niego dwu barczystych

wachmanów w radzieckich mundurach wojsk MSW,

którzy wykręcili mu bez słowa ręce i skuli je

kajdankami.

- Protestuję! - wrzasnął. - Z nikąd nie uciekłem!

Puścili mnie! Znaczy, niewinny jestem!

- No to będziesz miał okazję dowiedzieć się,

dlaczego cię puścili - powiedział jeden z nich. - W

Moskwie.

- Gdzie? - zdumiał się Jakub.

- To takie miasto w Rosji - wyjaśnił drugi wachman,

troskliwie zaklejając mu usta taśmą klejącą.

A potem wpakowali go do samochodu i powieźli w

nieznane.

***

Mężczyzna w kucharskiej czapce z wysiłkiem

otworzył oczy. Jego wzrok bezładnie przetoczył się po

pomieszczeniu.

- Sacre bleu - jęknął - gdzie ja właściwie jestem?

Przyłożył rozpalone czoło do betonu.

- Ano, przypomnijmy sobie - mruknął. -

Przyjechałem razem z innymi kucharzami z hotelu.

Podawałem duszone raki na przyjęciu w radzieckiej

ambasadzie. Konsul poczęstował mnie szklanką wódki,

potem jeszcze butelką... Potem zakradłem się do

piwnicy, gdzie siedzieli ruscy szpiedzy. Równe

chłopaki, wypiliśmy i powiedzieli mi, jak zrobić bombę

atomową. Potem była jeszcze jedna flaszka, potem

pokazali mi tajne dokumenty, potem jeszcze flaszka i

powiedziałem, że ja też jestem szpiegiem, tylko że

angielskim. Potem wypiliśmy za partię komunistyczną,

potem za pokój na świecie, potem, żeby królową szlag

trafił. Potem poszliśmy odwiedzić jakąś staruszkę w

sąsiedniej piwnicy, następnie ganiały mnie małe białe

myszki. No, nie były takie małe, jak pociąg na

wielkość... A teraz jestem tutaj, cholera wie gdzie...

Rozejrzał się wokoło i spostrzegł krzesło z ciałem

księżniczki. Wstał chwiejnie na nogi i podszedłszy,

potrząsnął ją delikatnie za ramię.

- Halo, madamoiselle, proszę się obudzić...

Głowa dziewczyny przetoczyła się bezwładnie z

ramienia na ramię. Cofnął się przestraszony.

- O kurczę, ona nie żyje!

Nieoczekiwanie coś sobie przypomniał. Uniósł jej

główkę do światła i przez chwilę wpatrywał się w

stężałe rysy. Potem wyjął z kieszeni ulotkę i porównał.

- Hej! - wrzasnął uradowany. - To przecież

zaginiona księżniczka von Schlezwig-Holstein, za

odnalezienie której wyznaczono milion dolarów

nagrody! Jestem bogaty!

Z radości podskoczył kilka razy. Nieoczekiwanie

znieruchomiał.

- Zaraz - mruknął -jeśli ona nie żyje, to może nie

zapłacą wszystkiego? Ile może być warta martwa

księżniczka? Może dziewięćdziesiąt procent, a może

tylko siedemdziesiąt? - Wyjął z kieszeni komunikator. -

Po co się martwić na zapas - wystukał numer z ulotki. -

2001 / 9

ANDRZEJ PILIPIUK

Sprawdzę... Halo? - przyłożył aparat do ucha. Zaraz

cofnął go i zaskoczony spojrzał na wyświetlacz.

- Co się dzieje? - mruknął. - Nie łapie pola...

Zniechęcony usiadł na krzesełku.

- Nudno, cholera - westchnął. - I zjadłoby się coś...

Wzrok jego spoczął na tekturowym pudełku, ciągle

stojącym na stole. Podniósł pokrywkę i zobaczył

dorodną żabę.

- Francuski przysmaczek - mruknął. — Coś w sam

raz dla mnie.

Pod krzesłem leżał widelec. „Kucharz" wytarł go o

spodnie i nadział żabę.

- Ratunku! - rozległ się cichy pisk.

Szpieg rozejrzał się wokoło. Zwłoki księżniczki nie

poruszyły się. Piwnica była pusta.

- Kto to mówi? - zaciekawił się.

- Ja. Masz mnie na widelcu. Jestem agentem KGB...

- Czego to żaba nie wymyśli, żeby uniknąć zjedzenia

- mruknął z podziwem, a potem przystąpił do

konsumpcji.

Zostało mu już tylko jedno udko, gdy

nieoczekiwanie stalowe drzwi zazgrzytały i zaczęły się

odsuwać. Kucharz porzucił posiłek i padłszy pod

ścianę, udał nieprzytomnego. Ostrożność ta nie była

zbyteczna, bowiem do piwnicy weszli Jakub,

pułkownik i generał. Bystre oczy wioskowego

egzorcysty omiotły pomieszczenie.

- A więc w czym problem? - zapytał.

- Widzisz, Jakub - generał nachylił się do niego

konspiracyjnie - testujemy tu unikatowy system

transformacji ożywionej materii rozumnej.

Oczy Wędrowycza spoczęły na martwej księżniczce.

- To znaczy zamieniliście kogoś w żabę i nie

możecie odczarować - przełożył słowa generała na

bardziej zrozumiały język.

- Skąd wiesz? - zdumiał się pułkownik.

- Nie wy pierwsi - egzorcysta machnął lekceważąco

ręką i uśmiechnął się do swoich wspomnień.

- A więc mamy problem z księżniczką - generał

wskazał na dziewczynę. - Jak widzisz, zużyła się...

- Za intensywnie eksploatowaliście - mruknął Jakub.

- I co by tu teraz zrobić...

- Możecie, towarzyszu egzorcysto, zrobić z niej

zombie?

- W sumie, dałoby się - zastanowił się Jakub. - Ale

wtedy odczarowani przez nią też zrobią się zombie. A

w zasadzie tylko jedna noga zombie... - zajrzał do

pudełka.

Zaaferowani wojskowi nie zwrócili na to uwagi.

- Cholera - zaklął generał. - Niepotrzebnie

wlekliśmy go taki kawał...

- Hm. Agenci zombie... - rozważał pułkownik. -

Będzie trudno ich zabić...

- Ale z czasem zaczną się rozpadać - wyjaśnił Jakub.

- Poza tym śmierdzieć będą padliną na kilometr... I te

rybie oczy, wyszczerzone zęby, zapadnięte nosy,

rozczapierzone palce... A szpiedzy nie powinni się

chyba aż tak wyróżniać z tłumu...

- Dobra - zadecydował generał. - Zastrzelmy go i

składamy zamówienie na nową księżniczkę.

- Zaraz, zaraz - zdenerwował się Jakub. - Przecież...

- To nic osobistego - wyjaśnił Kałmanawardze. - Po

prostu takie są przepisy o zachowaniu tajemnicy

państwowej.

Wargi Jakuba wykrzywiły się w pogardliwym

uśmiechu.

- Macie strasznie niehumanitarne metody

zachowywania tajemnicy państwowej - powiedział.

Obaj mundurowi spojrzeli na niego zaskoczeni.

- A jakie są te humanitarne? - zapytał pułkownik.

- A, o! - egzorcysta wyjął z kieszeni manierkę

bimbru. - Jak się narąbiemy, to zapomnimy o

wszystkich tajemnicach — wyjaśnił.

Tichobzdiejew wzruszył ramionami.

- Może to i humanitarne - powiedział generał - ale

nasze sposoby są o wiele bardziej skuteczne.

Uniósł broń do strzału.

- Jakub, użyj Mocy! - wrzasnął po polsku leżący pod

ścianą kucharz.

Jakub użył Mocy. Huknęło, błysnęło i zgasło

światło. W ciemnościach padł strzał, po chwili drugi.

Jakub wyjął z kieszeni obgryzioną świeczkę i

zapalniczkę. Skrzesał ognia i poświecił. Obaj dzielni

agenci, i ten z KGB, i ten z GRU, leżeli martwi.

Kucharz nabijał pistolet.

- Zastrzelił kumpla, a potem popełnił samobójstwo -

uśmiechnął się wrednie.

- Jaaasne, doktorku - mruknął Jakub. — Niech i tak

będzie. A coś ty za jeden?

- Nazywam się Bond, James Bond...

- Aha. A ja jestem Wędrowycz, Jakub Wędrowycz -

przedstawił się egzorcysta. - Ale skoro wiedziałeś, że

mam Moc, to pewnie mnie znasz...

- Wspominano nam na szkoleniu - wyjaśnił. - Choć

nie sądziłem, że będzie mi kiedyś dane poznać

osobiście...

- Jak się stąd wydostaniemy?

- Proponuję wspiąć się szybem windy i wyciąć

dziurę w suficie - powiedział poważnie szpieg. - To

zwykły beton, a ja mam laser w zegarku...

Pomacał się po przegubie i zaklął wściekle.

- Musieli mi rąbnąć, jak byłem pijany - westchnął.

Jakub pochylił się nad trupem generała.

- Przebierzmy się - zaproponował, rozpinając

poplamiony krwią mundur nieboszczyka.

Po chwili dwaj wysokiej rangi funkcjonariusze

radzieckich służb specjalnych wyszli z piwnicy.

Zatrzasnęli za sobą ciężkie stalowe wrota.

- Dokąd teraz? - zagadnął egzorcysta.

- Hm. Skoro już tu jesteśmy, to co powiesz na to,

żeby trochę zmienić losy świata? - zapytał Bond.

- Jestem za. Tylko jak? -Zobaczysz...

Po kilku minutach stanęli przed kolejnymi

stalowymi drzwiami. Szpieg wsunął kartę w szczelinę i

wystukał szyfr.

- Skąd wiesz, jak się to otwiera? - zdumiał się

egzorcysta.

2001 / 9

LENIN IMPOSSIBLE

- To już dawno wyszpiegowałem, tylko nie było

okazji, żeby się tu dostać i wykorzystać.

- A ja znam kod do głowic - pochwalił się

Wędrowycz. - Jak się je stąd odpali, to możemy zrobić

III wojnę światową... A to się ludziska zdziwią...

Wreszcie drzwi ustąpiły. Stało tu biurko pokryte

dźwigniami i przełącznikami. Kolorowe światełka

mrugały delikatnie. Jakub zawsze kochał technikę. Miał

już taką analityczną naturę, że lubił różne rzeczy

rozbierać na części. Ale Bond go ubiegł. Zasiadł za

biurkiem i założył słuchawki na uszy.

- Stąd komuniści rządzą połową świata - powiedział.

- To znaczy rządzili. Teraz nasza kolej.

Wędrowycz zatarł ręce z uciechy. Od dawna chciał

sobie porządzić, tylko jakoś nigdy nie było okazji.

Bond wcisnął pierwszy z brzegu przycisk. Nad

przyciskiem widniał napis „Polska".

- No, to żegnaj komunizmie - uśmiechnął się agent. -

Ty będziesz mówił - polecił egzorcyście - bo ja po

polsku raczej słabo...

- Komitet Centralny, słuchamy! - rozległo się z

głośnika. Taki obrót spraw trochę Jakuba zaskoczył.

Jednak stanął

na wysokości zadania.

- Mówi Moskwa - powiedział grobowym głosem.

- Tak jest! - ryknął służbiście głośnik. - Słuchamy

poleceń...

- Dajcie towarzysza Cioska - polecił.

- Kiedy, towarzyszu konsultancie, towarzysz Ciosek

śpi w swoim gabinecie. Miał ciężką naradę.

- To go, do cholery, obudźcie! My tu w Moskwie też

mieliśmy ciężki dzień, a pracujemy.

- Tak jest.

Po chwili w słuchawce rozległ się zaspany głos:

- Ciosek. Słucham.

- Co tam z tym okrągłym stołem, towarzyszu? Długo

mam czekać?

- Towarzyszu konsultancie, ale trzy dni temu

mówiliście, żeby nie...

- Naradziliśmy się tu w Politbiurze i

zdecydowaliśmy, że jednak ma być tak, jak teraz

mówię...

- Ale generał Jaruzelski...

- Kto tu jest, do cholery, ważniejszy, ja czy on?

- Wy, towarzyszu konsultancie....

- Rozmowy mają się zacząć jutro. Stół stoi przecież

w Magdalence?

- Tak jest, ale generał...

- To powiedz generałowi, żeby się nie pieklił, bo go

zaprosimy w gości - głos Jakuba zabrzmiał

złowróżbnie.

- Tak jest.

- Zaczniecie o ósmej rano.

- Ale to już tylko trzy godziny.

- Co to, do cholery, za wykręty. Wyciągnąć

towarzyszy z łóżek. Zapewnić wojskowy transport

lotniczy. Chyba że chcecie pokarmić białe

niedźwiedzie.

- A jak się od tego zawali socjalizm? - zaniepokoił

się rozmówca.

- To już nasz problem. Wykonać!

Jakub wyłączył mikrofon i rozparł się w fotelu.

- Jak mi poszło? - zapytał.

- Kurczę, jesteś urodzonym szpiegiem - westchnął z

podziwem Bond. - Teraz ja pogadam z Honeckerem.

Przysunął do siebie mikrofon i zaczął wyrzucać

krótkie rozkazujące zdania po niemiecku. Jakub,

myszkując po pomieszczeniu, znalazł butelkę

Stolicznej". Wypił kilka łyków i nalał Anglikowi do

szklanki po herbacie. W głowie przyjemnie mu

zaszumiało. Bond wcisnął kolejny guzik i zaczął gadać

po czesku. Następne polecenia wydał po rumuńsku,

potem jeszcze kolejne...

- Szkoda, że nie znam amcharskiego - powiedział,

wreszcie wyłączając urządzenie.

- A to gdzie ta Amcharia? - zaciekawił się Jakub.

- Po amcharsku mówią w Etiopii. Ale cóż, tam,

miejmy nadzieję, poradzi sobie lokalna partyzantka...

- A jak się KGB dowie, ale będzie cyrk - mruknął

egzorcysta i pociągnął jeszcze raz z gwinta.

- No, będzie zadyma - uśmiechnął się Anglik. -

Lepiej stąd znikać. Tylko najpierw... - Wypiął spinki z

koszuli, nastawił na nich czas i podpiął je pod konsolę.

- Żeby nie mogli już niczego odwołać - wyjaśnił.

Ruszyli betonowymi korytarzami. Od czasu do czasu

otwierali jakieś drzwi, ale nigdzie nie mogli znaleźć

wyjścia. Musiała być noc, bo w laboratoriach nie było

nikogo. Jakub zaopatrzył się tu w pudełko

uniwersalnego ogłupiacza, Bond też coś upychał po

kieszeniach. W innym magazynie znaleźli całe stosy

worków z różnymi walutami.

- Kurde, tyle forsy się marnuje - westchnął Jakub.

- Chcesz, to weź - Bond rzucił mu worek z polskimi

banknotami. - Po co ma się tu kisić...

Jakub wsadził sobie prezent za pazuchę. Wreszcie

stanęli przed znajomymi drzwiami.

- Kurczę, jaki tu może być szyfr? - zamyślił się

szpieg.

- A ja wiem - uśmiechnął się Jakub.

W tym momencie gdzieś w głębi lochów rozległ się

głuchy huk wybuchu.

- No, to spinki zadziałały - mruknął Bond. - Zaraz

zaczną nas szukać.

Faktycznie, zawyła syrena. Gdzieś z oddali dobiegł

ich uszu narastający tupot nóg. Jakub wykręcił na

tarczy kombinację cyfr: 1-2-3-4-5. Drzwi ustąpiły.

Weszli do sporej sali. . Pod ścianą znajdował się

kołowrót.

- Cholera, nie da się tego zatrzasnąć od środka. -

Szpieg obmacywał drzwi.

- Zaraz sobie poradzimy...

Egzorcysta uruchomił kołowrót. Z sufitu powoli

zjechała platforma. Stal na niej sarkofag z mumią

jakiegoś łysola.

- Rany, to przecież Lenin! - zdumiał się Bond.

2001 / 9

ANDRZEJ PILIPIUK

- A pewnie, że Lenin. To zapasowe wejście do

mauzoleum i tamtędy wyjdziemy na wolność. Tylko

najpierw...

Tupot podkutych butów zbliżał się... Egzorcysta

szarpiąc rozpiął kamizelkę na piersi wodza. Wymacał

osikowy kołek i wyrwał go jednym ruchem.

Lenin otworzył oczy.

- Co się stało? - wymamrotał.

- Nastała rewolucja światowa. - Jakub pomógł mu

wstać i wetknął pistolet generała w dłoń.

Wypchnęli mumię za drzwi, następnie wsiedli do

trumny. Zaterkotał kołowrót i platforma pojechała do

góry.

***

Dwunastu wachmanów specjalnie przeszkolonych

do zwalczania szpiegów wypadło zza zakrętu. W

wąskim korytarzu ktoś szedł im naprzeciw.

- Rany Boskie! -jęknął jeden z agentów, choć był

ateistą. - Co to jest?

Lenin przechylił łysą głowę.

- Co tu się dzieje! - huknął. - Władza ludowa

powołała was, byście jej strzegli, a wy sobie biegi po

korytarzach urządzacie?

- Wodzu, wybacz –jęknął jeden z agentów. - Jacyś

szpiedzy wysadzili dyspozytornię...

- To jak niby mam pokierować rewolucją światową!

- wściekł się Lenin. - Mieliście pilnować, a nie

upilnowaliście... Za takie przewinienie może być tylko

jedna kara, kara śmierci! - Automatycznym ruchem

uniósł rękę ze spluwą.

Dowódca oddziału oprzytomniał pierwszy.

- Może to i Lenin, ale rozwalcie go! - wrzasnął.

W betonowym lochu ponuro zabrzmiały salwy z

dwunastu pistoletów maszynowych i pojedyncze suche

strzały z parabellum ósemki...

***

Jakub wszedł do gospody w Wojsławicach.

- Pryta truskawkowa ze spirytusem - zadysponował.

- Wstrząśnięte, nie mieszane.

Barman wytrzeszczył na niego oczy. Kumple też

popatrzyli zdumieni. Nigdy nie słyszeli o takim napoju.

Jakub zauważył ich spojrzenia pełne nagany, ale

zinterpretował to nieco inaczej.

- Wszystkim stawiam! - wrzasnął na całe gardło. -

Chłopaki, właśnie załatwiłem nam koniec komuny,

musimy to oblać...

- A masz czym zapłacić? - zaciekawił się ajent.

Jakub wyciągnął zza pazuchy bankowy worek,

zerwał plombę i wysypał zawartość na stół. Takiej kupy

banknotów jeszcze w swoim życiu nie widzieli. Sala

zamarła w bezruchu. Tylko jeden człowiek poderwał

się dziarsko ze swojego miejsca. Posterunkowy Birski.

Podszedł cicho i położył Jakubowi ciężką rękę na

ramieniu:

- No cóż, obywatelu Wędrowycz. Za wcześnie,

widać, puścili?

- Ale to legalne!

- W bankowym worku, robaczku? Skąd to masz?

- Dał mi James Bond w kwaterze głównej KGB! -

Jakub lubił mówić prawdę...

Wszyscy zgromadzeni parsknęli śmiechem i

rechotali jeszcze, gdy posterunkowy wyprowadził

skutego kajdankami Jakuba. Worek zabrał ze sobą.

Andrzej Pilipiuk

2001 / 9

OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO

2001 / 9

Dusza obudziła mnie przed świtem.

- Niebezpieczeństwo - powiedziała.

Nigdy nie lekceważyłem uwag duszy.. Poprosiłem o

wyjaśnienie, w gruncie rzeczy nie licząc na nie, lecz —

ku memu zdumieniu - odpowiedź otrzymałem

natychmiast:

- Zbliżają się Obcy, wiadomość pochodzi od duszy

Grubego Gru.

Jeśli jeszcze czułem się senny, to natychmiast

przestałem.

Gruby Gru był w zasadzie półgłówkiem, lecz

posiadała go dusza o wyjątkowej haryz, być może

największej w Kraj. I największym autorytecie - jeśli

chodzi o dusze, ta zależność jest zawsze jednoznaczna.

Nie założywszy nawet krawata, wyszedłem przed

kopiec. Na wschodzie zielony blask zwiastował rychły

poranek. Było już na tyle jasno, że mogłem dostrzec

inne kopce Kraj i zauważyłem, że przed niektórymi

stoją już ich mieszkańcy, tak jak ja przed swoim, i

wciąż otwierają się następne drzwi. Wyglądało na to, że

wszystkie dusze pobudziły swoich ludzi. Odruchowo

spojrzałem na kopiec Wodnej Wo. Bardzo często na

niego spoglądałem, gdyż pragnienie bliskości z jego

mieszkanką kierowało moim ciałem z pominięciem

mnie samego. Mam tu na myśli własne pragnienie, bo

pragnienie Wodnej Wo jest mi, niestety, nieznane. Nie

raz próbowałem podpytać duszę o moją piękną

sąsiadkę, lecz niestety, nic nie wskórałem.

- To wasze sprawy. Podpytuj Wodną Wo, nie mnie -

doczekałem się raz odpowiedzi po dwudziestodniowym

naleganiu.

Łatwo powiedzieć.

Zatem spojrzałem na dom Wodnej Wo i był to

moment, gdy akurat z niego wychodziła. Miała na sobie

kokardę, co natychmiast uzmysłowiło mi, że w

pośpiechu pozostawiłem krawat w futerale. Trochę się

zawstydziłem, ale zaraz dostrzegłem, że inni mężczyźni

są tak samo nadzy jak ja, co przywróciło mi rozsądek.

Próżność kobiet nie zna granic, jest z nimi nawet wtedy,

gdy odzywa się do nich własna dusza.

Podszedłem do najbliższego sąsiada, Gadatliwego

Ga, i zapytałem go, co myśli o tej pobudce. Jego dusza

miała większą haryz od mojej, może wiedziała więcej.

- Nadchodzą ludzie, których nie znamy - odrzekł.

Tyle to sam się domyślałem.

- Wiele razy przychodzili ludzie z innych Kraj, tacy,

których nigdy nie widzieliśmy - powiedziałem. - I jakoś

dusze się w to nie wtrącały.

- Nie wiem - przyznał Gadatliwy Ga. - Jak człowiek

może być Obcy? Zupełnie tego nie rozumiem.

Miał rację. Obce są potwory ze snów, gwiazdy

spadające na ziemię. Ale ludzie?

- A dlaczego myślisz, że to są ludzie? - zapytałem. -

Czy twoja dusza tak mówiła?

KRZYSZTOF KOCHAŃSKI

OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO

Nie zdążył mi odpowiedzieć, bo oto nagle jakiś

straszliwy dźwięk przeszył bólem nasze uszy. Po raz

pierwszy w życiu usłyszałem coś tak głośnego.

Śmiertelnie przerażony, rozglądałem się dookoła i

widziałem, że inni czują to samo co ja. W tej samej

chwili słońce wyjrzało zza horyzontu, ale nawet jego

promienie nie powstrzymały mnie przed krzykiem.

- Nie bój się - powiedziała łagodnie moja dusza. -

Jestem z tobą, cokolwiek by się wydarzyło.

W tej chwili słowa te potrzebne mi były jak

powietrze do oddychania. Mój spięty umysł odblokował

się. Nie wiem, co by się stało, gdybym któregoś dnia

nie miał już duszy. To oczywiście niemożliwe, ale

czasami nachodzą mnie takie myśli.

- Posłuchaj mnie - mówiła dusza. - Rozmawiam z

duszami tych, którzy nadchodzą.

Poczułem się pewniej. Co innego dostać wiadomość

poprzez duszę Grubego Gru, a co innego, gdy

kontroluje to własna.

- Wszystkie te dusze są młodsze - kontynuowała. -

zdumione, że wśród nas takich nie ma, że różnimy się

tylko haryz.

Wibrujący dźwięk narastał, wypełniał przestrzeń

hukiem coraz trudniejszym do zniesienia i nagle coś

pękło, aż ziemia zadrżała. Wtedy wszyscy

zobaczyliśmy to, co zapowiedziały dusze: okrytą

srebrem włócznię, mknącą ku nam po niebie.

Usłyszałem krzyki ludzi, tak samo jak ja

przestraszonych, ale dusze znów do nas przemówiły i

uspokoiły krew.

Włócznia minęła nas, zatrzymała się dopiero nad

sawanną i tam opadła na ziemię, niknąc z zasięgu

wzroku.

Pierwszą osobą, która zerwała się do biegu, była

Wodna Wo. Nie wiem, czy poleciła jej to zrobić dusza,

nie przypuszczam, tym bardziej że moja milczała, a

pobiegłem również, tak samo jak inni zresztą.

Gdy dotarliśmy do Obiektu Obcych, stały przed nim

dwie postacie, przyobleczone w coś, co wyglądało jak

wykonane z kamienia. To oczywiście tylko porównanie

- nie mam złudzeń, nie można wykonać odzienia z

kamieni. Ale to nie ich ubiór sprawił, że zatrzymaliśmy

się jak wryci i przez długi czas, bez jednego słowa,

przyglądaliśmy się im w zdumieniu.

Żaden z nich nie miał duszy.

Gdyby po prostu jej nie było, pomyślelibyśmy, że

nie żyją, ale u Obcych w miejscu duszy znajdowała się

pustka. Puste miejsce. Przypominali ślimacze muszle,

opuszczone już przez właścicieli, wciąż jednak

poruszające się wbrew prawom natury.

KRZYSZTOF KOCHAŃSKI

Coś tu się nie zgadzało - przecież dopiero co nasze

dusze rozmawiały z duszami Obcych, tak oświadczyły.

Jak, skoro ich nie ma? Jak, duszo? Powtórzyłem to

pytanie, lecz odpowiedzi nie otrzymałem. Byłbym

zdziwiony, gdybym otrzymał; dusza nie jest skrzynką,

do której wrzucasz pytania i wyskakują odpowiedzi.

Zdarza się, że nie odzywa się do człowieka przez

dziesiątki dni i nie oznacza to wcale, że się obraziła -

takie pojęcie dla niej nie istnieje. Żadne zasługi, czy ich

brak, nie mogą wpłynąć na zachowanie duszy; jeśli nie

ma ci nic do zakomunikowania, w zasadzie nie masz

możliwości tego zmienić.

- Nie mają duszy... duszy... szy.. słyszałem liczne

szepty za swoimi plecami.

Dopóki wciąż nadchodzili ludzie, gwar narastał, lecz

gdy przybyli już wszyscy, nagle zapadła cisza.

Patrzyliśmy na tych dwóch Obcych, a oni patrzyli na

nas. Nie wiem, jak długo by to trwało, gdyby nie

Wodna Wo. Niespodziewanie zaczęła się śmiać; głośno

i zaraźliwie. Trudno było się oprzeć temu śmiechowi,

tym bardziej że oczywisty jego powód wciąż stał przed

nami.

Człowiek bez duszy wygląda prześmiesznie, trudno

porównać to do czegokolwiek. Kto tego nie widział, nie

zrozumie, dlaczego łzy rozbawienia spływały po moich

i nie tylko moich - policzkach, dlaczego wielu nie

zdołało utrzymać się na nogach i krztusząc się, tarzało

po ziemi.

Lecz tego ranka uczucia o przeciwnych biegunach

nie skończyły jeszcze swej zamiany miejsc.

- Jestem przy tobie - szept duszy znowu uspokajał

moje rozklekotane serce, bo oto groźny dźwięk, który

wcześniej towarzyszył przybyciu Obiektu, powtórzył

się. Wiedzieliśmy już, gdzie patrzeć, i wznieśliśmy

oczy ku niebu, ale to, co zobaczyliśmy, rzuciło nas

twarzami ku ziemi. Z przestworzy, majestatycznie,

zbliżał się do nas kształt przypominający spłaszczony

owoc dimingo. Drugi Obiekt, lecz wielokroć

potężniejszych rozmiarów od tamtego. Zatkałem uszy

palcami, aby uchronić je przed hałasem i zerkałem spod

oka. Obiekt był tak olbrzymi, że straciłem zdolność

oceny odległości. Wydawał się być tuż tuż, niemal w

zasięgu ręki, a jednak wciąż zbliżał się i przesłaniał

jeszcze większą część nieba.

A potem runął na nasze kopce, wgniatając je w

ziemię z taką łatwością, z jaką człowiek przydeptuje

stopą drobne ziarenka piasku. Gwałtowny podmuch

wiatru jeszcze bardziej przydusił ku ziemi tych, którym

ciekawość unosiła głowy ponad strach. Gdy wreszcie

cisza ośmieliła mnie i powstałem, spostrzegłem, że

pozbawione dusz postacie z pierwszego Obiektu

zbliżają się do nas. Nie byłem pierwszym, który to

zauważył, niektórzy cofali się zaniepokojeni, inni

czekali, a kilku - wśród nich Wodna Wo - wyszło im na

spotkanie. Nie zamierzałem być wśród tych ostatnich,

lecz postępowanie Wodnej Wo zmieniało mnie i

poszedłem za nią.

Nie potrafiliśmy z nimi rozmawiać. Byli ogromni, ze

trzy razy wyżsi od nas i wydawali pozbawione logiki

dźwięki. Próbowaliśmy przedstawić się,

wykonywaliśmy wiele oczywistych gestów, ale oni

wydawali się nie zwracać na nie uwagi. Wciąż coś

szemrali, najwyraźniej porozumiewali się między sobą,

chociaż w dziwny sposób, nie odwracając głowy w

swoją stronę. Tak, jakby mówili do powietrza. Nagle

jeden z nich pochylił się i chwycił mnie za rękę. Nim

zdążyłem się zorientować, już trzymał mnie wpół i

unosił do góry. Krzyknąłem, żeby mnie zostawił, co

przyniosło taki skutek, jakbym mówił do kamienia, z

którego wykonano jego odzienie.

Trzymał mnie silnym, bolesnym uściskiem, a ja

próbowałem wyrwać się, szarpiąc na boki i bijąc

pięściami po twarzy, która również okazała się twarda

jak kamień; poraniłem sobie o nią ręce do krwi,

podczas gdy on zdawał się tego nie zauważać. I nagle

puścił mnie. Spadłem na ziemię niczym przyniesiony

na rozpałkę kloc drewna, mimo to pozbierałem się

błyskawicznie i odskoczyłem jak najdalej. Nawet nie

próbował mnie gonić, dopiero po dłuższej chwili

zrozumiałem, dlaczego, ale było już za późno. Zresztą,

wcześniej też byłoby za późno, bo co mogłem zrobić?

Drugi osobnik niósł Wodną Wo w kierunku Obiektu, a

ten, który chciał zabrać mnie. biegł za nim.

- Nie pozwól na to! - Nie wiem, kto to powiedział,

może ktoś z naszych, może dusza, lecz najpewniej ja

sam. Pobiegłem. Biegłem jak szalony. Wiatr rozwiewał

sierść na moim ciele, wyciskał łzy z oczu i choć brakło

mi tchu, nie zwalniałem tempa. Rozpacz zdusiła mnie,

gdy zobaczyłem rozsuwający się fragment ściany

Obiektu Obcych i niknące w cieniu olbrzymie sylwetki.

A potem ściana zasunęła się, pochłaniając Obcych i

Wodną Wo. W pełnym biegu uderzyłem głową w

twardą płaszczyznę, odbiłem się od niej i upadłem

twarzą w piasek. Chyba na chwilę utraciłem

świadomość; gdy oprzytomniałem, wgniecione w

ziemię ucho odebrało dziesiątki uderzeń. To biegli inni,

zobaczyłem ich, gdy podniosłem głowę,

przestraszonych, wrzeszczących, lecz zdecydowanych

trzymać się razem za wszelką cenę. Razem - to zawsze

jest ważne, jesteśmy przecież ludźmi - a szczególnie

teraz, gdy wszystkie kopce uległy zniszczeniu.

Zatrzymali się przed Obiektem i umilkli. Niektórzy

przykładali dłonie do gładkiej powierzchni pokrycia,

inni zadzierali w górę głowy, oceniając rozmiary

Obiektu. Nic się nic działo, więc strach zniknął. Tacy

właśnie byliśmy.

A był to chyba ostatni dzień, kiedy byliśmy właśnie

tacy.

- Chodźmy stąd! - krzyknął Włochaty Wło. Nie

miałem siły wstać, więc czterech ludzi wzięło mnie na

ramiona i ruszyliśmy tam, gdzie pójść musieliśmy, na

cmentarzysko naszych kopców.

Prowadził nas Włochaty Wło. Posiadała go blada,

właściwie nigdy nie odzywająca się dusza, ale ludziom

tak silnym jak on wystarczała sama świadomość jej

istnienia. Zabrzmi to paradoksalnie, ale jestem zdania,

że w przypadku Włochatego Wło częste ingerencje

duszy mogłyby doprowadzić go do obłędu. Na każdy

2001 / 9

OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO

temat miał tak wypracowaną opinię, jego zdaniem

nieomylną, że skłonny byłby sprzeciwić się nawet

własnej duszy, byle udowodnić słuszność swych racji.

Wybaczaliśmy mu to jednak, gdyż, po pierwsze, taki

już był, a po drugie, nie mieliśmy w Kraj lepszego od

niego przywódcy.

Ledwie oddaliliśmy się od Obiektu, coś zawarczało

za naszymi plecami, a właściwie za plecami tych,

którzy szli, gdyż ja byłem niesiony na plecach, głową

do kierunku marszu, więc dokładnie widziałem, co się

stało. Pojazd Obcych zadrżał,, a następnie powoli,

wzbijając w górę tumany kurzu, ruszył do przodu. Nie

leciał, ale i nie pełzał po ziemi. Wciąż przyśpieszał.

Przez moment wydawało się, iż prze wprost na nas,

niczym atakujące dzikie zwierzę, lecz było to tylko

złudzenie.

Oto kolos - ten drugi Obiekt, który zgniótł nasze

kopce -otworzył przeogromną paszczę i

nieoczekiwanie, w mgnieniu oka, połknął swe dziecię.

Zatrzasnęła się gardziel, nie pozostawiając po sobie

najmniejszego śladu na litej powierzchni. Ale pozostał

odcisk w naszej pamięci.

Włochaty Wło zatrzymał pochód.

- Nasze kopce nie istnieją - oznajmił oczywistą

prawdę. - Ziemia musi urodzić nowe.

Podniecenie ogarnęło wszystkich. Nagle Obcy i ich

latające domy stali się mniej ważni. Wywołanie Porodu

u Ziemi jest nadzwyczajnym wydarzeniem, świętem

niemal tak ważnym jak narodziny człowieka. I rzadkim

- wielu młodych jeszcze nigdy w życiu nie

uczestniczyło w tym akcie.

- Kto pozostanie tutaj?

Trudne to pytanie. Jeszcze trudniejsza odpowiedź.

Milczenie. Wyczekiwanie. Ktoś pozostać musiał.

- Ja pozostanę - usłyszałem swój własny głos.

Mówiłem, lecz jakbym stał obok samego siebie. Było

mi wszystko jedno, bez Wodnej Wo było mi wszystko

jedno.

Położono mnie na ziemi.

- Jesteś ranny - rzekł Włochaty Wło.

- Nic się nie stało! - Wstałem. Stłuczenia na twarzy

piekły dotkliwie, trochę bolała głowa. - Potrafię

odebrać Poród. Zrobię to!

Jeszcze ktoś zaprotestował, ale powiedziałem mu,

żeby się nie wygłupiał, przecież tylko się przewróciłem.

- Odbiorę Poród - powtórzyłem i widziałem po ich

twarzach, że mi wierzą.

***

Byłem sam. Siedziałem na trawie i czekałem na

Rozwiązanie. Gdzieś tam, głęboko pod ziemią, ludzie z

mojej Kraj przekopywali się do Miejsca Poczęcia. Nie

wiedziałem kiedy tam dotrą, oni sami tego nie wiedzieli

i nie będą wiedzieć, dopóki nie osiągną celu. Ciężko

pracowali, przekopywali piasek, wbijali go w ściany

tunelu, połykali kamienie i wypijali sączącą się wodę.

Znałem to. Byłem dzieckiem, gdy rodziły się kopce, w

których mieszkaliśmy do dzisiaj, ale nie zapomniałem

powolnego pełzania w ciemnościach. Wtedy nie

rozumiałem jeszcze, dlaczego to robimy, wlokłem się

na samym końcu, wśród innych dzieci, i traktowałem

wszystko jak zabawę. A teraz po raz drugi przeżywałem

narodziny kopców i po raz drugi nie uczestniczyłem

bezpośrednio w akcie Poczęcia.

***

Byłem sam. Wciąż siedziałem na trawie i czekałem

na Rozwiązanie. Przede mną, w pewnym oddaleniu,

machina Obcych - niczym ogromna góra - przesłaniała

pół świata. Była nieruchoma jak ja, tak jak ja milcząca

i, być może, obserwująca mnie tak samo, jak ja ją.

Nawet, tak jak ja, zdawała się oczekiwać... Czego?

Nagle dostrzegłem ruch przy podstawie Obiektu, tuż

nad ziemią. Pośpiesznie podniosłem się z trawy i

wytężyłem wzrok. Zobaczyłem ludzi. Byli zupełnie inni

niż tamci dwaj, którzy uprowadzili Wodną Wo. Ale

najistotniejsze, że ci mieli dusze - nawet z tej odległości

widziałem je wyraźniej niż same ludzkie sylwetki.

Podekscytowany ruszyłem w ich kierunku, lecz w

pewnym momencie zatrzymałem się i nie mogłem

zrobić już ani kroku do przodu. Widywałem już ludzi z

dwiema, nawet trzema duszami, lecz to, co teraz

oglądały moje oczy, przekraczało wszelkie

wyobrażenia...

Przed machiną stał tylko jeden człowiek - nie wielu,

jak mi się wydawało. Odwrócony był twarzą do mnie,

czułem na sobie jego spojrzenie i nie byłem w stanie

odwrócić wzroku. On stał, a nad jego plecami dusze

składały się jak kwiatowy pyłek w pudełku. Nie byłem

w stanie ich policzyć. Czas mijał, a niewidocznym

śladem, którym Obcy wyszedł z Obiektu, wciąż

podążały nowe dusze.

Nie przypuszczałem, że na całym świecie mogło być

kiedykolwiek tyle istnień. Nie przypuszczałem, że

sumienie człowieka zdolne jest do udźwignięcia takiego

ciężaru.

Byłem przerażony, a moja dusza milczała, jakby i ją

poraził ten widok.

Wreszcie koniec. Pyłek ułożył się na duszy

mężczyzny, przy każdym ruchu zwielokrotniając jej

obraz... A potem z Obiektu wyszło jeszcze trzech ludzi.

Dwóch mężczyzn i kobieta. Z olbrzymią ulgą przyjąłem

fakt, że ich śladem nie podąża lawina, jak w tamtym

przypadku. Mężczyźni posiadali tylko ich własne

dusze; sumienie kobiety obciążone było, co prawda,

jednym istnieniem, ona jednak nie budziła we mnie

strachu, lecz współczucie. W jej drugiej duszy

rozpoznałem nienarodzone dziecko. Czasem tak się

zdarza. Dziecko umiera w łonie matki, ale jego dusza z

nią pozostaje.

Tych czworo Obcych widziało mnie. Wyraźnie

patrzyli w moją stronę, a kobieta wyciągnęła ręce z

jakimś niewielkim przedmiotem.

- Oddajcie Wodną Wo! - zawołałem i pewnie

byłbym pobiegł do nich, gdyby nagle nie dotarło do

mnie Wezwanie. Wezwanie, które oznaczało, że ludzie

2001 / 9

KRZYSZTOF KOCHAŃSKI

z mojej Kraj znaleźli Miejsce Poczęcia. Rozpoczęli

rytuał i teraz zespoleni jednym pragnieniem przekazują

mi Moc.

Zrobiłem jeszcze jeden, powolny krok naprzód i

moje ciało zaczęło tężeć, jak wysychające na słońcu

błoto. Pory skóry otworzyły się, wypychając sierść,

wypadającą całymi płatami... Ból poczułem tylko w

pierwszym momencie, potem zgasiła go energia,

napełniająca mnie jednostajnym strumieniem,

miażdżąca miękkie wnętrzności, które nigdy więcej nie

będą mi potrzebne.

Sztywno wyprostowany upadłem na ziemię, niczym

drzewo ścięte u samej nasady pnia. Potoczyłem się po

trawie i znieruchomiałem, leżąc na wznak, wpatrzony w

niebo. Nie leżałem długo, bo czucie z wolna wracało do

ciała. Wysiłkiem umysłu starałem się przyśpieszyć ten

proces, by zdążyć na czas Rozwiązania.

Wreszcie wstałem. Silny, lekki, pewny siebie. Tylko

moja naga, bezwłosa skóra wyglądała odpychająco, ale

nie przeszkadzało mi to i wcale nie odczuwałem zimna.

Byłem znacznie wyższy niż poprzednio, skutkiem

czego blisko położone przedmioty wydawały mi się

jakieś mniejsze. A może to zmieniła się ostrość mego

wzroku...

Byłem gotów do odebrania Porodu.

***

Obserwowałem uważnie płaszczyznę terenu i nie

przegapiłem pierwszej smugi pyłu, którą wiatr uniósł

ponad trawy. Natychmiast pobiegłem w to miejsce,

gdzie z ziemi obsypywał się kopiec. Wybrałem spośród

grudek kamyki, choć nie musiałem tego robić - były

zbyt małe, by zagrozić konstrukcji — lecz był to mój

pierwszy w życiu kopiec i nie potrafiłem opanować

instynktu.

A potem zaczęło się. Pył strzelał spod ziemi jak

wodny gejzer, coraz to w innych miejscach. Biegałem

coraz szybciej, byłem wszędzie tam, gdzie nowy kopiec

wyłaniał się na świat. W większości przypadków moja

pomoc nie była potrzebna, kilka razy odrzucałem

większe głazy, nim zdążyły na tyle odkształcić rodzący

się kopiec, by nie zdołał się odbudować.

W ogóle nie czułem zmęczenia, moje siły były

niespożyte, nie było przeszkody, której nie potrafiłbym

usunąć, ciężaru, którego nie zdołałbym udźwignąć...

Bez wysiłku wyrwałem i odrzuciłem daleko drzewo, w

pobliżu którego wyłonił się jeden z kopców; na razie

nie zagrażało mu ono, lecz oceniłem, iż w miarę

wzrostu kopca dojdzie do kolizji.

W pewnej chwili usłyszałem dudnienie i minęła

dłuższa chwila, nim zorientowałem się, że z jakiejś

przyczyny któryś z kopców nie może wydostać się na

zewnątrz. Zlokalizowałem to miejsce i zacząłem kopać.

Tuż pod powierzchnią ziemi odkryłem ogromny, płaski

głaz, który jak czapka nakrywał kopcowy stożek

wzrostu. Kopałem jak szalony, wbijałem ręce w piasek

i wygarniałem go na boki, aby palce znalazły jakiś

punkt oparcia, niezbędny do wyjęcia kamienia.

Musiałem przerwać tę pracę, by nie zmarnować innych

kopców, które wciąż wyłaniały się wśród traw, i gdy

powróciłem, nie usłyszałem już dudnienia. Mimo to nie

przerwałem pracy i wreszcie odrzuciłem głaz. Poleciał

daleko, ze świstem przeszywając powietrze, lecz,

niestety, nie zmieniło to faktu zniszczenia kopca.

Pomoc przyszła za późno, choć przecież starałem się,

jak tylko potrafiłem.

Ciężar winy przygniatał mnie, a przerażenie

wdzierało się w każdy zakamarek umysłu, lecz moja

psychika okazała się równie silna jak ciało. Potrafiłem

oddalić z pamięci tę porażkę, mimo iż oznaczała ona

nie tylko, że nikt nie zamieszka w tym kopcu.

Oznaczała przede wszystkim, że głęboko pod ziemią, w

grocie Miejsca Poczęcia, umarł człowiek, jeden z nas,

być może najbliższy przyjaciel.

***

Kopców przybywało. Te największe, które narodziły

się jako pierwsze, były już wyraźnie widoczne z daleka,

w promieniach słońca lśniły świeżą, wilgotną ziemią.

Pracy miałem coraz więcej, głównie biegania, ze

względu na wciąż zwiększające się odległości, lecz

nadal nie odczuwałem zmęczenia. 1 nagle, biegnąc od

kopca do kopca, dotarłem do Obiektu, machiny

Obcych, a to oznaczało, że nadzorowany obszar

przesuwa się właśnie w tym kierunku. Co zrobię, gdy

okaże się, że dalsze zalążki kopców znajdą się pod nim?

Jeden kopiec już straciłem...

Ledwie o tym pomyślałem, usłyszałem dudnienie,

takie samo, jak podczas nieszczęsnego zdarzenia z

tamtym głazem. Nie miałem wątpliwości - pod machiną

Obcych rodził się kopiec. Już nie zastanawiałem się, co

należy uczynić.

Podszedłem do wysokiej, sięgającej nieba ściany,

oparłem o nią obie dłonie i popchnąłem. Raz i drugi.

Nic. Zdałem sobie sprawę, że nie wierzę we własne siły

i nagle zrozumiałem, iż moja wiara nie ma tu nic do

rzeczy. Miałem w sobie energię ludzi skupionych w

Miejscu Narodzin, energię całego naszego świata. I

wtedy Obiekt przesunął się. Ciężar przestał istnieć, był

tylko przeszkodą, którą należało usunąć. Zatem

usunąłem ją. Odrzuciłem bryłę, choć byłem przy niej

jak ziarnko piasku.

Kopiec wystrzelił spod moich stóp. Nie był

uszkodzony -tym razem zdążyłem na czas. Nieopodal

smuga pyłu zasygnalizowała następne narodziny. Na

startych w proch gruzach naszych poprzednich domów

powstawały nowe i żaden człowiek - ani ten

pozbawiony duszy, ani ten z ich dziesiątkiem -nie był w

stanie tego zmienić.

Nagle ziemia zadrżała. Przeraźliwy hałas wbił się w

moje uszy, lecz byłem na tyle silny, że mogłem go

zignorować. Znałem ten dźwięk - pamiętałem nasz

strach przy lądowaniu Obcych - lecz tym razem Obiekt

wznosił się w powietrze. Najpierw pył, potem szczątki

roślin i kamienie uderzały z wichrem w moją twarz, a ja

stałem nieruchomo, bez cienia trwogi w sercu. Już nie

2001 / 9

OPOWIEŚĆ PRZEBUDZONEGO

byłem tym Przebudzonym Prze, który umykał w tłumie,

przerażony niewiadomym.

Niespodziewanie ziemia drgnęła pod moimi

stopami, szarpnęło tak, iż omal się nie przewróciłem.

Po chwili zrozumiałem swoją pomyłkę: to nie ziemia

się poruszyła - to latająca machina Obcych zachwiała

się, niczym zraniony w locie ptak, a jej ogrom sprawił,

że odniosłem odwrotne wrażenie.

Od razu wiedziałem, co się stało. Uszkodziłem ją.

Ale niewiele mnie to obeszło. Musiałem wracać do

kopców, gdyż wciąż jeszcze niektóre wyłaniały się

spod ziemi.

Z gwałtownym przyśpieszeniem Obiekt poleciał

gdzieś w bok, niemal pod linię horyzontu, po czym

runął w dół.

Tym razem ziemia zadrżała naprawdę.

Podążałem na pomoc nowym kopcom, a z oddali, z

ognia i dymu, wyłaniały się dusze. Te, do których Obcy

należeli od dnia swoich narodzin i te, które dołączyły

później, gdy niepokorne ciała zadawały śmierć.

I wszystkie zmierzały ku mnie. Wszak to ja

pozbawiłem życia ich nosicieli, wszak to mnie

przypisany jest teraz ich ciężar. Nie wiedziały tego, co

wiedziałem ja, i co wiedzieli wszyscy zebrani w

Miejscu Poczęcia: że nie jestem już Przebudzonym

Prze. Że moje człowieczeństwo dobiegło kresu.

Dopiero moja dusza przekazała im prawdę i mogły

odejść w pokoju.

***

Aż nadeszła wreszcie chwila, gdy kopców przestało

przybywać. Wciąż jeszcze biegałem między nimi,

czasami trafiałem na niedokładnie uporządkowane

miejsca, które przeoczyłem w pośpiechu, lecz

wiedziałem, że tak naprawdę to wcale nie jestem im już

potrzebny.

Zmęczenie przyszło nagle. Osunąłem się na ziemię i

z trudnością oparłem na rękach. Poczułem ból. Ogień,

który wcześniej wypalił moje wnętrzności, teraz trawił

od środka gorącym płomieniem.

- Nie bój się - szeptała śpiewnie dusza. - Ból jest

niczym. Nic nie znaczy.

Nie mogłem nic powiedzieć, nie mogłem się

poruszyć. Nie czułem niczego poza żarem, zadającym

tortury z głębi ciała. Lecz świadomość obecności duszy

sprawiła, że stało się tak, jak mówiła: ból przestał

oznaczać cokolwiek poza samym faktem zaistnienia.

Nie obchodził mnie już.

- Jestem z ciebie dumna. Zawsze byłam. To dobrze,

że do mnie należałeś.

Tak bardzo chciałem usłyszeć te słowa i oto je

usłyszałem. To wielkie szczęście, gdy spełnione zostaje

takie pragnienie.

- Jestem z tobą.

Była ze mną do samego końca. Aż umarłem.

Krzysztof Kochański

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

2001 / 9

Aristo, Nurek Zerowej Klasy z Gildii Genlordów,

spędzał czas w jednej z tokijskich dzielnic rozrywki,

popijając piwo i oddając się pingpongowej konwersacji

z gejszami poziomu lux. Latawce o kształtach parasolek

unosiły się ponad karuzelami z rodzaju „buzi-buzi w

Disneylandzie", przy barze jakiś Hiroto czy inny Kcizo

rozluźnił kołnierzyk i zdjął nienagannie czarną

marynarkę, a dalej całe ławice kolorowych kimon

opływały stoliki, oczekując nadzianych gości. O tak

wczesnej porze Cesarska Scena była ciemna i pusta.

- Widzisz te czarne dechy, Michiko? No, deski na

Scenie - sprecyzował Aristo, przysuwając się do młodo

wyglądającej adeptki o genetycznie podrasowanej

urodzie; co do tego założyłby się ojej miesięczną gażę.

Na dziś musiał zadowolić się takim towarem. Cóż,

spodziewał się dużego zlecenia i niezłego szmalu, ale to

mogło jeszcze trochę potrwać. Godzinę lub rok. Mogło

też nie nadejść wcale, taki obrót sprawy był

wkalkulowany w ryzyko zawodowe.

- Widzę, panie czarodzieju - odpowiedziała

dziewczyna, zachowując nieporuszony wyraz twarzy. -

Ale nie jestem Michiko, za to specjalnie dla ciebie

zostanę na dziś Kaori.

- W porządku. Tam, w starych słojach tych desek,

mieszkają duchy. Czyż nie tak?

- Ależ tak, mój panie. Jeśli właśnie to interesuje cię

dzisiaj najbardziej.

Aristo skrzywił się i popił piwa. Jak by to nazwać:

słowna gra wstępna, wynikająca z wyuzdanych potrzeb

kulturalnych. No i tak zwany poziom lux. Przyszło żyć

w czasach, w których znaczenie słów dewaluuje się

znacznie szybciej od wartości walut.

Chwycił dziewczynę za przegub i lekko przyciągnął.

Poddawała się bez oporu, ułatwiała każdą jego akcję,

przewidując ją bezbłędnie na dwa posunięcia naprzód.

Przyszło mu na myśl dobrze wyregulowane urządzenie

ze wspomaganiem hydraulicznym. Właściwie powinien

być zadowolony, bo nie miał zamiaru dopłacać

złamanego jena za jakieś nowomodne extras typu

zgryz tarantuli na jabłku Adama". Bez pośpiechu

obejrzał sobie jej krótkie palce, rasowo krzywe nogi i

pełne uda, rozpychające pajęczynę kimona. Porządny

standard. Uważał się za konesera lokalnej architektury

przestrzennej i wiedział, że tutaj trawa nie chce rosnąć

inaczej niż w wąziutkich szpalerach. Między innymi

dlatego notorycznie nawiedzał kraj pod Fudżijamą.

Próbował uzyskać od dziewczyny choćby strzęp

informacji, w końcu spędziła tu całą świadomą część

swojego krótkiego życia. A jeśli była genetycznie

połataną starą wiedźmą, tym bardziej warto pociągnąć

ją za język. Cholernie go interesowała Cesarska Scena i

jej legenda, wszak nie wolno zaniedbywać żadnej

okazji doskonalenia profesji.

ANDRZEJ ZIMNIAK

PRZYNIEŚ MI SERCE

MATKI TERESY

- Słyszałem, maleńka, że aktor, grający na tej

Scenie, czasami potrafi stać się kimś innym. Ciągle tu

przesiadujesz, może widziałaś taki numer?

Spojrzała badawczo, a w jej czarnych oczach

mignęła mu otchłań bez dna. W tej chwili mogła być

równie dobrze wyczekującą szesnastką, jak i

zgorzkniałą stulatką. W ogóle gej-sza nie powinna

patrzeć w taki sposób, zwłaszcza za jego uczciwie

zarobione pieniądze.

- To zależy, jak zdefiniuje się aktorstwo, Genlordzie

Aristo.

Żachnął się. Tytułomanii przecież nie było w

protokole tych kilku uciesznych odsłonięć.

- Podobno zdarzało się, że niektórzy znikali. Ot, tak.

- Nachylił się i zdmuchnął świecę, stojącą na ich

stoliku. - Odbijali się od trampoliny wiekowych desek

Sceny i dawali nura w otchłań. Wiesz coś o tym,

dziewczyno?

Szarpnęła się, jakby chciała wstać i odejść, ale

natychmiast opanowała odruch. Przypisanie do

pradawnej tradycji trzyma ten kraj i utrzyma go do

końca świata, pomyślał z dumą. Czuł się tutaj jak u

siebie.

- Wolałabym o tym nie rozmawiać, panie Aristo.

Mogę tylko powiedzieć, że żadne duchy nie wykonają

pracy za pana, za mnie, ani nawet za młodego cesarza

Hirohito. Można tylko duchom pomóc w taki sposób,

żeby one pomogły nam. Proszę, porozmawiajmy o

czym innym.

No tak. Gejsza to nie byle kurwa; może odmówić

rozmowy i nie tylko rozmowy, korzysta z praw wolnej

wykonawczyni wolnego zawodu.

- Już dobrze, złotko. - Pogłaskał ją po dłoni, a potem

powędrował nieco wyżej. - Przejdziemy się trochę po

ogrodach?

- Jak sobie życzysz, mój miły panie.

Bez zacięć powróciła do swojej zwykłej roli. 1

bardzo dobrze.

Właśnie wtedy gdzieś w przestrzeni odezwał się

sygnał, przeznaczony wyłącznie dla jego uszu.

Komunikator nastawiony był tak, że przepuszczał tylko

ważne rozmowy. Ciągłe oczekiwanie i stan gotowości

należały do zawodu Nurka i z tego powodu nie wolno

mu było tracić czasu na jakieś elektroniczne ple-ple.

Bezzwłocznie dał świat zewnętrzny na hołd i

połączył się z Inteligentną Sekretarką. Rozmawiał kilka

minut, po czym zwinął elektroniczną otulinę i jednym

skokiem znalazł się na kontuarze. Wyrzucił ręce w górę

i zawołał, aż echo wróciło od sufitu, malowanego w

smoki z pyskami ryb:

ANDRZEJ ZIMNIAK

- Dziesięć pierwszych ślicznotek zapraszam na

sperminta! Kaori, oczywiście, jest moja od początku,

więc wchodzi poza kolejnością.

Chichoczący tłumek dziewczyn przepłynął do

dwudziestoosobowego buduaru z amfiteatralnie

usytuowanymi rzymskimi leżankami, dokąd zaraz

dostarczono skrzynki szampana. Aristo robił pianę i

strzykał musującym płynem, kobit-ki piszczały,

zasłaniając oczy i nadstawiając usta. Wszystkie miały

niemal jednakowo poprawne buźki, zostały odpicowane

niezawodnym wodoodpornym tuszem, były chętne z

godnością i łatwe bez cienia namolności. Gdyby

zechciał, mógłby publicznie zanurkować w każde z tych

niegłębokich oczek wodnych i zaraz wynurzyć się bez

dekompresji czy szumu w uszach, witany rzęsistymi

brawami.

Podniósł butelkę i krzyknął:

- Sto lat!

Kolorowe gejsze i kelnerzy w białych garniturach

wiwatowali, choć nie mieli pojęcia, z jakiego powodu.

Ale było wesoło, stały bywalec płacił dobrym bankgrafem,

zbliżały się orgazmy wielokrotne w seksie

grupowym. Ci ludzie zwyczajnie lubili swoją pracę, i

chwała im za to.

Nagle Aristo znieruchomiał z ręką wzniesioną do

toastu. Wyczuł w pobliżu obecność drugiego Nurka.

Był gdzieś całkiem blisko, nawet dostrzegał jego

rozmytą sylwetkę w objęciach prądów, ciągnących

ciało w głębinę. Ale przybysz walczył i dawał sobie

nieźle radę, więc po chwili jego twarz zbliżyła się ku

powierzchni. Aristo pochylił się nad nim, ale zobaczył

tylko płaską maskę, owal bez szczegółów.

Z powrotem przestroił się na swój świat, na buduar i

szampana. Wszystko było na miejscu, tylko

zaniepokojone gejsze wpatrywały się z napięciem w

pana wieczoru, któremu przecież nie wolno było

zasłabnąć, bo miał zamiar płacić za calutką noc.

Podniósł puchar.

- Pijemy za zdrowie Cesarza, a potem przenosimy

się na Jego Scenę! Wynajmuję ją na kilka zacnych

godzin!

Do ogólnego aplauzu nie przyłączyła się Kaori.

Opuściła głowę i nerwowo skubała pas kimona.

Obcy Nurek był coraz bliżej. Teraz dało się

zauważyć, że holował drugą osobę, która stanowiła

całkowicie bierny obiekt. Nurek musiał również należeć

do Gildii Genlordów, inaczej nie byłby zdolny do

takich akrobacji. Poza tym bez wątpienia potrafił coś, o

czym Aristo marzył od lat. Poruszał się w innej

rzeczywistości, w prawdziwie innym świecie, który nie

miał nic wspólnego z trywialnością wirtualnych

szmerków.

- Na Scenę! Na Scenę! - zawołał Aristo i ruszył

przodem, trzymając przed sobą otwartą flaszkę.

Tańcząc, zbliżali się do podium z ciemnych desek,

wypolerowanych niezliczonymi dotknięciami bosych

stóp. Nad Sceną rozpalały się majestatyczne lampiony.

Zabrzmiała jękliwa, piszczałkowo-strunowa muzyka.

Obcy Nurek, szczupły i zręczny jak morska syrena,

szukał przejścia. Krążył, przemieszczał się

gwałtownymi rzutami ramion i tułowia, znów nawracał,

przypominając pływaka pod lodem, nerwowo

wypatrującego drogi na powierzchnię. Na pewno był

młody, lecz w jego ruchach wyczuwało się maestrię

doświadczonego gracza. Jeśli nie potrafił wrócić, to

dlaczego zaryzykował niebezpieczny wypad z biernym

towarzyszem? Holowany obiekt dryfował w

przestrzeni, podobny do martwej ryby, a Nurek musiał

bezustannie dzielić się z nim energią.

Wąskimi schodkami wspinali się kolejno na

Cesarską Scenę. Muzyka potężniała, ostro szarpane

struny rezonowały w głębi starożytnej budowli o

doskonałej akustyce, dołączyły bębny i gong, świat

utonął w łoskocie, aby niespodziewanie porazić ciszą

tak nagłą, że aż bolesną. W tę ciszę sączył się daleki

śpiew, kobiecy głos skarżył się, ale z dystansem, nie

gubiąc godności.

Aristo słyszał już podobne preludia, albowiem

Cesarska Scena, jak opoka wynurzająca się z topieli

wieków, pozwalała na komponowanie przedziwnych

nastrojów. Jednak tym razem nie mógł w pełni

delektować się koncertem, bo przyjemność zepsuł mu

obcy Nurek, jak idiota szamoczący się na granicy

światów.

Jego smukłe ciało raptownym rzutem skierowało się

w szczelinę, która nagle otworzyła się na obrzeżu

rzeczywistości. Aristo domyślił się tego, bo zauważył

przejście dopiero wtedy, gdy Nurek zaczął

materializować się ponad sceną, w połowie odległości

od powały. Jeszcze nie w pełni cielesny, płynął

swobodnie w rzeczywistej przestrzeni jak w morskiej

toni. Przy akompaniamencie chóru piszczałek opuścił

się ostrożnie, odbił się rękami od podłogi, podciągnął

kolana w eleganckim salcie, i wreszcie stanął na lekko

ugiętych nogach, kompensując narastającą siłę

grawitacji.

Aristo odczuł zazdrość, graniczącą z zawiścią. Oto

młody chłopak, jeszcze gołowąs, posiadł wiedzę i

umiejętność eksploracji akwenu otaczającego

zewnętrzne zręby naszego świata. I potrafił prześliznąć

się przez szczelinę, której on, Aristo, Nurek Zerowej

Klasy, samodzielnie nie mógł nawet zlokalizować!

Holowana osoba bezwładnie jak worek przeleciała

przez przejście i runęła na Scenę. Zanim

zmaterializowała się do końca, przybysz zdołał

zmniejszyć jej pęd, chociaż było widać, jak wiele go to

kosztowało. Jego nozdrza drżały, szczęki były

zaciśnięte, a wargi pobladły i zbiegły się w wąską

kreskę. Był wyczerpany do ostateczności.

Jej nozdrza i jej wargi. Obcy Nurek, przybywający z

innej rzeczywistości, był kobietą, młodą i piękną.

Przynajmniej wyglądającą młodo i pięknie. Całkowita

materializacja wyostrzyła i dodefiniowała jej rysy i

okazało się, że Aristo znał ją, cóż, znał ją tak dobrze, że

z wrażenia nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą,

zapomniał też języka w gębie. Kiedyś, cholernie dawno

temu, spędzili razem całe dwa tygodnie na rajskiej

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

wyspie Korfu, gdzie uczyli się nurkowania

wielofazowego. Tam właśnie wygłupiali się, ćwicząc

nocne przepływanie przez ściany pobielanych chatek

albo ostre sprinty pod wiatr tuż nad dachami,

oczywiście przy pełni Księżyca. Ćwiczyli jeszcze inne

rzeczy, psia kość, i zupełnie nieźle im to wychodziło.

- Adrianna! - krzyknął i przypadł do niej, jak tylko

odzyskał zdolność ruchu. - Ja... nie wiem... - jąkał się,

usiłując sklecić choćby jedno sensowne zdanie. Nie

udało się.

Tymczasem dziewczyna opadała coraz niżej,

zbliżając się do absolutnego dna przestrzeni, do której z

takim wysiłkiem dążyła. Najpierw przygarbiła się,

bezwładnie zwieszając ramiona w stronę desek Sceny,

potem przyklękła na jedno kolano, podparła się i ciężko

usiadła. Zachowywała się tak, jakby przybyła na

planetę o grawitacji kilkakrotnie większej od ziemskiej,

i jakby jej wewnętrzny czas płynął o wiele za szybko.

Aristo był przy niej. Ujął jej twarz w dłonie i

spojrzał w oczy. Straciły blask, było w nich całe morze

udręki, która nie miała jednak wiele ze zwykłego

cierpienia ciała.

- Zacznij od poziomu chromosomalnego -

zaordynował - i natychmiast zwolnij lokalny upływ

czasu. - W sytuacjach krytycznych działał bez wahania

i zwykle dokonywał właściwych wyborów. Ale ona

pokręciła głową.

- Poznaję cię - stwierdziła, jakby to nie było

oczywiste. - Aristo, mój przyjacielu. Witaj i żegnaj. To

wszystko nie ma sensu.

- Adrianno, moja droga. Weź się w garść, musisz się

ratować! Zrób to bez zwłoki, bo możesz sobie

zaszkodzić!

Uśmiechnęła się blado.

- To już się stało. Nigdy nie nurkuj w tamtym

oceanie. - Zrobiła nieokreślony ruch ręką w stronę

miejsca, gdzie po zasłonie z falującego jedwabiu

spacerowały takie same smoki, jakie obserwowały ich z

powały.

- Na miłość Boską, kobieto, po co tam poszłaś?

- Z głupoty. Z ciekawości. Każdy chciałby kiedyś

zanurzyć się w rozszalałym gorącym morzu, prawda?

- Pleciesz. Weź się za siebie, dopóki nie jest za

późno!

- Ech, mój kompanie od nurkowania w beczułkach

greckiego wina. Ty nigdy tego nie rozumiałeś, i twoje

szczęście. Spójrz na tamtego człowieka - wskazała za

siebie.

Krąg kolorowych gejsz rozsunął się. Na dechach

leżał mężczyzna, który mimo ogromnego wysiłku

Adrianny rozbił się przy lądowaniu. Spoczywał

nieruchomo z podkurczonymi nogami, z zastygłym

grymasem złości na twarzy.

- Zwykły fagas, a zakochałam się w nim bez

pamięci. Powiedziałbyś: tuzinkowa miłość na

wyjeździe, zwykła pociecha dla ciała i ducha. Ale tam

było tak purpurowo, że nawet ty, wyniosły komesie,

pewnikiem byś się zadurzył w co drugiej bulwarowej

strzydze, mój drogi. Ach, tutaj świat składa się z lodu i

zupełnie nie nadaje się do życia. Mam prośbę: będzie

nam raźniej, jeśli umieścisz nasze prochy w jednej

urnie, przyjacielu. Obiecujesz?

- Przestań pieprzyć i weź się do cerowania! To

ostatnia chwila.

- Ta chwila już dawno minęła. Uległam

nieodwracalnej, fatalnej mutacji, drogi Aristo. A teraz

zostaw mnie w spokoju, bo muszę przygotować się do

zejścia w mroźną głębinę.

***

Przed upływem tygodnia nadeszło potwierdzenie.

Gdy tylko usłyszał sygnał, dał świat zewnętrzny na hołd

i połączył się z ISią, Inteligentną Sekretarką.

Pstryknęło i natychmiast znalazł się w swoim

gabinecie, gdzie na antycznym biurku spoczywała

skrzynka pełna elektroniki z grzywką kabli w

pomarańczowych koszulkach. Zdecydował, żeby

właśnie tak wyglądała, coś jak wrak XX-wiecznego

telewizora, wydobyty z przydennego mułu kanału La

Manche, więc nie miała wyboru.

- Cześć, Aristo - zapiszczała. - Chyba masz ten

kontrakt.

- Sie masz, Ruda. O co chodzi?

- Jest kontakt galaktyczny. Łączyć?

- Poczekaj.

Nie chciał, żeby tamci widzieli jego uśmieszek. Cóż,

musi im zależeć, skoro pompują tyle energii przez

wormhole. Wygładził policzki, a potem jeszcze bardziej

przyciemnił wizję zewnętrzną, w której uwijały się

gejsze, i niemal całkowicie odciął dźwięk. Dopiero

wtedy dał znak ISi.

Sprawiła się dobrze. Wygenerowała standardowe

pomieszczenie konferencyjne z owalnym stołem i

kierunkowymi lampami, wszystko w czerni i srebrze.

Miękkie skóry i barwione szkło.

Tamci wizualizowali się dosyć długo, neutrinowe

modemy pracowicie dostrajały parametry. Wreszcie

ukonstytuowali się w rogu pomieszczenia, wielcy,

śniadzi, o wysoko sklepionych kościach policzkowych.

Byli ubrani w szaty koloru rdzy.

- Witaj, Nurku z Gildii Genlordów - odezwali się

nieskładnym chórem, pochylając w ukłonach ogolone

głowy. Aristo nie był pewien, czy ów powszechny gest

pokojowego powitania, oddający cześć drogą własnego

chwilowego uniżenia, był również kultywowany przez

Wyspiarzy, czy ISia nastawiła translatory na

hiperczułość kulturową. Nie lubił tego, wolał mniej

oswojoną surowiznę życia.

ISia była naprawdę Inteligentną Sekretarką, bo

odezwała się miękkim altem w jego uchu

wewnętrznym:

- Jest jak lubisz, Ar, ale w takim razie powinieneś

być staroświecko układny, jeśli zależy ci na kontrakcie.

Wiem, że rozmawiali też z konkurencją: AppleBlack i

White Horse Cindy.

- Oboje do pięt mi nie dorastają- poinformował ISię

bezgłośnie, samym językiem w zamkniętych ustach. Po

2001 / 9

ANDRZEJ ZIMNIAK

czym zwrócił się do przybyłych, kłaniając się w

odpowiedzi podobnie jak oni, lecz utrzymując głowę w

pochyleniu o mrugnięcie dłużej. Niech mają.

- Goszczenie was, dostojni Wyspiarze, jest dla mnie

zaszczytem - powiedział uroczystym tonem. - Jeszcze

większym będzie zaoferowanie wam moich usług.

- Ach, tak, tak - cicho powtarzali klienci, zwracając

się raz do niego, raz do siebie. - To wyróżnienie dla

naszej małej społeczności, że Nurek Zerowej Klasy z

Gildii Genlordów, sam Aristo, chce z nami rozmawiać.

Naprawdę, to wspaniale!

Znów dyskretnie włączyła się nieoceniona ISia.

Powinienem być dla niej uprzejmiejszy, przyrzekł sobie

w duchu.

- Oni cały czas są na serio i działają w najlepszej

wierze. Taka sobie wyspiarska subkultura. Ale uważaj i

nie bądź zdziwiony, bo oni...

Weszli jej w słowo.

- Nasz Merlot byłby zachwycony, gdyby słyszał

twoje słowa, Nurku Aristo. Ach, naprawdę. Powiedz

teraz, co potrafisz, Nurku. Ach, na pewno nie

skłamiesz, szlachetny Genlordzie, ale mimo tego spraw,

żebyśmy ci uwierzyli. Czy masz w swojej wizytówce

demo, opatrzone sygnetem autentyczności Srebrnego

Wizarda?

Aristo, choć zaprawiony w różnego rodzaju bojach,

był jednak zaskoczony. Kiedyś, jeszcze w wieku

szczenięcym, nurkował w pobliżu Galapagos w miejscu

krzyżowania się prądu powierzchniowego z

głębinowym, i tam właśnie niefrasobliwie, jednym

rzutem ciała, przemieścił się przez mętną granicę: z

gorącej wody przypowierzchniowej wpadł w lodowatą

głębię, od razu, bez żadnego przygotowania. Teraz

również zesztywniał, tyle że opanował się znacznie

szybciej niż wtedy.

- Po prostu potrafię nurkować, jak wynika z mojego

tytułu, szanowni Wyspiarze. Wszędzie, zawsze i w

każdych warunkach. W powietrzu, wodzie, ziemi i

skale, w ogniu i próżni, tam, gdzie ustają cieplne

drgania molekuł, i tam, gdzie ekstremalne temperatury

zrywają powłoki elektronowe, zmieniając materię w

kłęby plazmy. Mogę zanurzyć się w każdej rzece,

oprócz zewnętrznej rzeki innego czasu, i w każdej

ciemności, oprócz tej, w której następuje gwiezdny

kolaps. Niemal cały wszechświat stoi przede mną

otworem.

- Ten wszechświat, Nurku?

Aristo żachnął się. Trafili w słaby punkt. Pragnął

skłamać, ale wiedział, że tego nie zrobi.

- Stoję u bram do innych światów, ale jeszcze nie

odważyłem się postąpić naprzód. Być może uczynię to

już jutro, jeśli będę miał dostateczną motywację,

dostojni Wyspiarze.

Ogolone głowy obcych zetknęły się, a potem

zaczęły pochylać się synchronicznie w taki sposób, aby

nie utracić fizycznego kontaktu. Naradzali się,

przekazując informacje w jakimś niewerbalnym kodzie.

Podczas oficjalnych spotkań czynność nieelegancka, ale

W końcu akceptowalna.

- Czy wiesz, szlachetny Nurku, jak nawiązać kontakt

z Genlordem Adrianną? Nurkowanie we dwoje jest

bezpieczniejsze i efektywniejsze, jak śmiemy

przypuszczać.

- Zawszę nurkuję sam - stwierdził mało

dyplomatycznie. - A jeśli na krótko potrzebuję

pomocnika, dobieram go według własnego uznania.

- Oczekujemy odpowiedzi na nasze pytanie,

Genlordzie Aristo.

- Nawiązanie takiego kontaktu nie jest możliwe.

Nurka Zerowej Klasy, Genlorda Adrianny, nie ma już

wśród żywych. Jej prochy własnoręcznie umieściłem w

urnie i zgodnie z pradawną tradycją złożyłem w naszym

morskim grobowcu.

Ogolone głowy znów dotknęły się czołami w

milczącej naradzie, tym razem zaledwie na kilka

sekund.

- To zastanawiające, szlachetny Aristo. Według

naszych informacji, dotychczas tylko pięciu nurków z

Gildii oficjalnie potwierdziło zdolność przemieszczania

się poza naszą rzeczywistość, i żaden z nich nie żyje.

Czy to prawda?

Aristo zacisnął szczęki. Nie musiał udzielać tej

informacji.

- Tak, to prawda - przyznał po chwili. - Jednak

wciąż nie wiadomo, kto z żyjących potrafi dokazać tej

sztuczki.

- Słuchamy cię, Genlordzie?

- Chciałem powiedzieć, że nic nie wiadomo o tym,

kto z pozostałych Nurków Zerowej Klasy potrafi

przemieszczać się do innych rzeczywistości. Może

niektórzy umieją bezpiecznie przenikać na tamte

akweny i wracać cało, lecz zachowują sekret dla siebie?

Wiele zapewne zależy od cech psychicznych, a także od

techniki. Jak pędzi na ciebie dziesięciometrowa fala, nie

walcz z nią, lecz spokojnie zanurz się na metr lub dwa.

Czy wyrażam się dostatecznie zrozumiale, dostojni

goście?

- Ależ tak, oczywiście. Czyli jesteś przekonany,

Nurku, że jest to zawsze tylko wewnętrzne

niebezpieczeństwo?

- Och, tak. Groźba pojawia się wtedy, gdy m y nie

potrafimy sprostać światu.

- Tak, tak, to logiczne. Jakie techniki nurkowania

stosujesz, Genlordzie?

Znów nagła wolta. Zupełnie jak krzyżówka martwej

fali ze spiętrzeniem wód przez nagły szkwał.

- Mogę powiedzieć tylko to, co jest na Ziemi

powszechnie znane, reszta pozostanie tajemnicą klanu.

Potrafię korzystać z niektórych nadmożliwości

organizmu, które pozwalają człowiekowi zapanować

nie tylko nad światem, ale także nad materią.

Wykorzystuję oddychanie beztlenowe, zmianę gęstości

ciała, bezkolizyjne rozmijanie intermolekularne i

odtwarzanie matrycy organizmu dzięki pamięci

przestrzeni. Jednakże przypuszczam, że bardziej

interesuje was efektywność niż teoria.

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

- Ależ tak, z pewnością, bez wątpienia. Mamy

problem godny ciebie, Genlordzie. Ktoś, albo coś z

głębi...

- Nie, moi drodzy, to znaczy, dostojni przybysze. W

tej chwili wykładanie sprawy nie jest potrzebne i nie ma

wielkiego sensu. O wszystkim dowiem się na miejscu

od świadków, a także zapytam ziemi, obłoków i słońca.

A przede wszystkim oceanu, który jest wszędzie,

przybiera tylko różne postacie. Pozostaje kwestia ceny,

którą musimy uzgodnić tutaj i teraz.

- Ach tak, to bardzo roztropne, godne pochwały, o

szlachetny. Naprawdę nic nie chcesz wiedzieć o celu?

- Swoją opinię już wyraziłem. Stawka za usługę

galaktyczną w Zerowej Klasie Gildii wynosi pięć

wiosek na Ali- quocie-C. Czy macie zamiar skorzystać

z niej w dobrej wierze?

- Och, jednakże, zważywszy na okoliczności,

Genlordzie... Rozważaliśmy jedną wioskę, duży

wysiłek budżetowy pozwoliłby na dwie, biorąc pod

uwagę kwalifikacje zleceniobiorcy.

- W drodze wyjątku, stosując specjalną taryfę dla

zaprzyjaźnionych z Unią Ziemską Wyspiarzy z Tau

Ceti, zgodzę się na cztery wioski. Niestety, więcej nie

mogę opuścić.

Dostojni zetknęli się czołami i pogadali po swojemu,

po czym skłonili się, pozostając w uniżonej pozycji o

sekundę dłużej niż to ostatnio uczynił Aristo.

- Ach, tak. Ze względu na wagę sprawy zgadzamy

się na trzy wioski w imieniu naszego Merlota. Kiedy

rozpoczniesz, Genlordzie?

- Niezwłocznie. Jutro, według okołoziemskiej

astronomii. Rejs na Wyspy zajmie mi odpowiednik

kilku naszych dni.

Na zgodę uścisnęli sobie łokcie, łącząc na chwilę

przedramiona. Dzięki nieocenionej ISi, która nadawała

mu prosto do ucha, zrobił to bezbłędnie.

***

Nurek Zerowej Klasy Genlord Aristo szykował się

do kolejnej wyprawy. Pozbył się natłoku myśli,

wyciszył wewnętrznie, sprawdził funkcje organizmu.

Rozpoznał i uruchomił możliwości, których zalążkami

dysponuje każdy człowiek: wyczuł istnienie układów

molekularnych, będących czymś więcej niż tylko

łańcuchami atomów węgla i wodoru, zyskał

świadomość cielesności przestrzeni, żyjącej i

posiadającej pamięć, poczuł się współgospodarzem,

reprezentującym jedną z cech świata.

Znajdował się na płaskim terenie, z dala od miasta i

jego nerwowej krzątaniny, na skraju oceanu nieba, w

którym pulsowały roje żywych gwiazd. Jak zwykle, był

pod wrażeniem transcendencji tej głębi, co pomogło mu

nowo włączonymi zmysłami dostrzec misterną sieć

wędrownych szlaków, wokół których dalekie słońca

przepływały na wyciągnięcie ręki jak wielkie świecące

ryby.

Musiał dostać się na początek szlaku. Od razu

rozpoczął przemianę - odcisnął molekularny sygnet

ciała w pamięci przestrzeni i wytworzone pułapki

obsadził nanocząstkami. Ostrożnie wysunął się z

cielesnej powłoki, która w tej samej chwili zaczęła

funkcjonować jako zombie, sterowane z centrali Gildii.

Naraz odczuł lęk - to bała się ISia. Potem zobaczył

Kaori. Cóż, jak zwykle w trakcie przemiany otwierały

się tunele, przez które swobodnie migrowały

psychoklastery czasoprzestrzenne. Musiał uważać, bo

częstokroć informacja tunelowa była nieodróżnialna od

rzeczywistej, a wirtualne bagnisko mogło otumanić i

błyskawicznie wessać jaźń nieostrożnego wędrowca. W

dżungli złożonej z tworów retrospekcji i obcych

sygnałów myślowych łatwo o pomyłkę, a błąd Nurka w

trakcie trwania misji nader często okazywał się błędem

ostatnim.

- To się nie uda - stwierdziła ISia. Głos miała

miarowy, maszynowy, ohydny, najwyraźniej modulator

nie mógł funkcjonować w holowanej matrycy jej

elektronicznego ego. Jej lęk udzielał się. - To się nie

może udać. Nie wziąłeś pod uwagę faktu, że wszystkie

twoje misje zawsze były nietechnologiczne.

- Nie idź tam, Aristo-san - błagała Kaori. - Po co

szukać duchów, jeśli tutaj nie zdążysz spotkać

wszystkich ludzi, których chciałbyś poznać?

Opuścił się na ziemię i powrócił do mumii własnego

ciała. Brr, była lodowata jak mokra koszula w

listopadowy wieczór.

- Sama widzisz, ISiek, że nie mogę zabrać nawet

twojej jaźni, dolega mi całe to technologiczne

zmanieryzowanie. Oto dlaczego nie podbiłaś świata,

móżdżku na tranzystorach: musisz siedzieć w swoich

drucikach! A ty, Kaori, zmykaj do białych

kołnierzyków, o które należy zadbać, bo przecież

nadchodzi wieczór. Już zapomniałaś, co to powinność?

Wtedy pojawiła się Adrianna. Karminowa suknia,

karminowe wargi, niezdrowe rumieńce, drapieżne zęby.

- Idź tam, zanurkuj aż do dna! Szkoda, że nie mogę

udzielić ci instrukcji, ale dasz sobie radę, jestem pewna.

Może twoje serce uderzy naprawdę choć jeden jedyny

raz. Tylko uważaj przy powrocie, hi, hi!

Aristo zacisnął szczęki. Musi przepędzić precz cały

ten babiniec, inaczej nici z wycieczki na Wyspy Tau

Ceti.

- Żegnaj, ISick, zostawiam cię, wrócę za małe kilka

chwilek. A wy obie, zwidy i zmory, uciekajcie, a kysz!

Adrianna spłoszyła się i znikła, ale Kaori cofnęła się

tylko o krok i skłoniła ze złożonymi dłońmi.

Najwidoczniej duch samurajskich przodków trzymał się

dobrze w jej delikatnym ciele.

- Nie uciekniesz daleko, Aristo-san. Zawsze

zdążymy za tobą, choćby na koniec świata, albo i

jeszcze dalej.

Wreszcie odeszła, a Aristo zdołał wygasić wszystkie

łuny nad widnokręgiem i znów pochylił się nad tonią

wszechoceanu, w którym unosiły się roje

fosforyzujących śnieżynek. Jeszcze raz wysunął się z

ciała i zanurkował bez pośpiechu, rozgarniając

przestrzeń, która stawiła tylko nieznaczny opór. Gdyby

ktoś oglądał go teraz, zobaczyłby jedynie obrys brwi,

2001 / 9

ANDRZEJ ZIMNIAK

nosa, ust, głowy i tułowia, przezroczysty kształt, skąpo

posypany tysiącem zimnych iskier, przemykający po

niebie ruchem delfina; był podobny do egzotycznych

mieszkańców największych głębin. Kierował się na

początek szlaku, który zaczynał się promienistym

pękiem wici, otaczających ujście wormhola.

Gdy dopłynął na miejsce, natychmiast wessał go

prąd. Boczny strumień był nieregularny, musiał uważać

na bystrzyny, rozlewiska i pułapki. W miejscu, w

którym odnoga łączyła się z głównymi prądami, wybrał

strugę gnającą przestrzennym skrótem w kierunku Tau

Ceti. Oceaniczna rzeka niosła go tak szybko, że musiał

skupić całą uwagę na sterowaniu.

O Ziemi zapomniał, od kiedy podjął wędrówkę. Był

w swoim żywiole, gnał wskroś pierwotnej przestrzeni

wszech-oceanu, a zewsząd napływały filigranowe

konstelacje gwiazd.

***

Gazowa korona gwiazdy Tau Ceti wytworzyła grube

obłoki zagęszczonej materii, sprasowanej gigantyczną

siłą grawitacji z jednej strony, a monstrualnym

gejzerem promieniowania z drugiej. Wewnątrz tych

chmur, albo może raczej wysp, wirujących w

zawrotnym tempie wokół cielska gwiazdy, gnieździło

się życie, wywodzące się w prostej linii od człowieka.

Wyspiarze byli kolonią totalnie kosmoformowalnych

ludzi, którzy kiedyś przeżyli katastrofę antycznego

statku podprzestrzennego. Uszli z tonącego wraku i

uratowali się z kipieli wszechoceanu, czepiając się

najbliższych skał, czyli właśnie Wysp Tau Ceti. Na

szczęście wszyscy mieli wszczepiony gen

kosmoformowalności, i u większości przeistoczenie,

dokonane pod osłoną zwolnionego upływu osobniczego

czasu, dało zadowalające rezultaty. Zanim ich

odnaleziono, przywykli do Wysp i zostali ich

gospodarzami. Żaden z ocalałych nie opuścił gazowomagmowych

zgęstków, bezustannie rozciąganych i

tłamszonych siłami pływowymi gwiazdy. Nie chcieli

poddawać się powtórnej transformacji i uznali

niegościnne Wyspy za swoją nową ojczyznę..

Gdy Aristo podpłynął do archipelagu, przywitały go

dwie młode dziewczyny. Przytuliły i wyściskały

przybysza, a on uścisnął i ucałował ich gorące dłonie.

Przez moment gdzieś w pobliżu kłębił się niszczący żar,

lecz potencjał adaptacyjny Nurka dostroił się

błyskawicznie. Gwiazdy i mgławice zaszły za gazową

chmurę, a pod stopami zastygła spękana glina, parująca

siarkowym czadem i dudniąca głucho przy każdym

stąpnięciu.

Miasteczko sprawiało wrażenie Palermo

pokolorowanego w stylu Hundertwasserhaus, albo

jakiejś innej równie urokliwej architektonicznej

kakofonii. Wąskie kamienne uliczki, brudne domy z

odpadającym tynkiem, krużganki i balkony z

markizami w wypłowiałe pasy, prezentowały się w

czerwieni, sepii, różu i brązie. Ospowatą tarczę

słoneczną, chyżo pędzącą po rdzaworóżowym niebie,

zniekształcały wykwity protuberancji.

To wszystko było jakimś rodzajem prawdy,

najpewniej tym, co on sam chciał widzieć, jedną z

subiektywnych masek rzeczy. Gdyby pragnął oglądać

pancerne rozgwiazdy, taplające się w półpłynnej skale,

pewnie i to byłoby możliwe, aczkolwiek całkowicie

bezcelowe. Oni, tubylcy, pewnie go właśnie takim

widzieli, i cholernie się cieszyli, że tak się do nich

kurtuazyjnie dopasował. Na szczęście wszyscy ludzie

byli od dawna informatyczni i posiadali zdolność

sterowania stopniem wirtualności postrzeganego świata.

Właściwie człowiek od zawsze tłumaczył rzeczywistość

na język zrozumiałych dla siebie symboli, a różnica

była tylko ilościowa: teraz robił to sprawniej i w

większym zakresie niż niegdyś.

Jeden z zastępców Merlota przyjął Arista w

obszernej komnacie o wysokich i wąskich otworach

okiennych, w których kłębił się ogień. Gdy potencjały

wyrównały się, z dworu wpadało już tylko łagodne,

pomarańczowe światło.

- Ach, tak, to wspaniale, że przybyłeś do naszego

świata, Nurku z Gildii Genlordów. Jesteśmy

zaszczyceni, naprawdę - mówił cicho Merlot. Siedział

za kamiennym stołem i wciąż pochylał ogoloną głowę.

- Jakie jest moje zadanie? - spytał Aristo. Lubił

wykonać robotę jak najszybciej, zainkasować

wynagrodzenie i powrócić do swoich gejsz, do kraju, w

którym trawa wschodzi zawsze w równych rządkach.

Kraj wschodzącej trawki? Może być, brzmi nieźle.

- Aha, aaa, no dobrze. Chodź ze mną, szlachetny.

Merlot wstał, obciągnął haftowaną szatę i wszedł w

ognistą jasność drzwi. Aristo podążył za nim.

Szli, ostrożnie posuwając stopami po wygładzonych

kamiennych płytach i przezornie nie unosząc kolan, bo

opór materii wzrastał wtedy tak bardzo, że powietrze

zakleszczało się wokół nóg jak kamieniejąca maź.

Wolał nie wiedzieć, co naprawdę działo się w tej

przestrzeni pełnej fantomów, na sprasowanej bryle

półpłynnych minerałów, gnającej po ciasnej orbicie

wokół zionącej ogniem Tau Ceti. Przecież to był tylko

krótki postój, przygotowanie do właściwej przygody.

Napotkani przechodnie pochylali głowy i krzyżowali

ramiona na piersiach, po czym oddalali się pośpiesznie.

Kobiety ubierały się tak samo jak mężczyźni i też goliły

głowy, choć ich szaty były trochę obficiej haftowane

przy zastosowaniu nieco jaskrawszych nici. Aristo nie

dbał o to, czy to rozróżnienie stanowiło jakieś dalekie

odbicie stanu faktycznego, czy też może jedynie

projekcję jego własnej orientacji kulturowej. Nie

widział par, kobiety i mężczyźni chodzili osobno.

Dzieciom najwidoczniej nie wolno było pętać się po

ulicach, a może wychowywano je w zbiorczych

internatach, bezpiecznie ukrytych we wnętrzu tego

strzępu materii, pływającego po oceanie rozprężającej

się plazmy.

Weszli do dziwnie chłodnej, zatęchłej sieni i

wąskimi schodami dostali się na górę. Siła utrudniająca

unoszenie nóg zelżała, posuwali się więc raźno

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

naprzód. Podłogę wyłożono spękaną, kolorową

terakotą, a w okna wprawiono witrażowe szybki. Część

z nich była wybita i przez te otwory co i raz wsuwały

się języki płomieni, które jednak nie grzały; przy

zetknięciu z mroźnym powietrzem sypały się iskry, a

ogień cofał się za okno.

- Uważaj, Genlordzie - powiedział Merlot i

odciągnął Nurka pod ścianę.

Chwytając się poręczy, po schodach zsuwał się

człowiek. Był Wyspiarzem, ale wyglądał jakoś inaczej

niż pozostali. Jego szaty przyblakły, a cera stała się

papierowa. Przesunął się koło nich jak widmo i,

zataczając się, wszedł w buchający żarem prostokąt

wyjścia.

- Kto to? - zapytał Aristo. Przewidywał początek

trudności. Merlot nie odpowiedział, tylko wskazał

podest na piętrze

i otwarte drzwi, pokryte szarą, w wielu miejscach

złuszczającą się farbą.

Ostatnie stopnie pokonali z wielkim trudem,

ponieważ znów dała o sobie znać siła obciążająca

kolana. Szurając podeszwami o posadzkę weszli do sali

długiej jak korytarz, zastawionej po obu stronach

rzędami prycz. Pierwszych kilkanaście stało walnych, a

na dalszych leżeli lub siedzieli pacjenci. Niektórzy

próbowali czytać gazety, ale niesporo im to szło, inni

zajmowali się wyplataniem koszyków lub grą w

warcaby. Ci z dalszych łóżek leżeli, przewracając się od

czasu do czasu na bok lub na plecy, a chorzy z głębi sali

spoczywali nieruchomo na wznak, wpatrując się tępo w

sufit.

Aristo i jego przewodnik doszli do końca

pomieszczenia, gdzie widniała żelazna, odsuwana płyta.

Merlot oparł się o nią, założywszy ręce za siebie.

- Och, Genlordzie, wybacz. Narażam cię na trud i

nieprzyjemności, ale wydaje się, że jest to niezbędne.

To nasi mieszkańcy, sami mężczyźni - wskazał brodą

na prycze - których poraziła Nira. Tak ją nazywamy,

chociaż podejrzewamy, że naprawdę jest to ktoś inny,

ktoś dobrze wszystkim znany. Ale nie mamy pewności,

więc tak jest lepiej.

- Czy mogę poznać jej prawdziwe imię?

- Nie, Genlordzie, bo nie jest nam znane. Tak mi

przykro.

- Przecież... Jak sądzę, właśnie ją mam ścigać?

- Owszem, szlachetny. Ale w naszej społeczności

nie rzuca się kalumnii ani nie wypowiada niepewnych

oskarżeń.

Zaległa cisza, która za tło miała daleki łoskot

płomieni. Aristo zauważył, że najbliżej spoczywający

pacjenci nie oddychają.

- To dzieje się bardzo powoli - wyjaśnił Merlot. -

Funkcje organizmu przebiegaj atak wolno, że można

mówić o stanie głębokiej śpiączki.

- Co im właściwie jest?

- Nie wiemy. Gdy powracają, znajdują się w stanie

psychicznej zapaści. To ci z początku sali. Potem stan

się pogarsza, przestają się poruszać, aż wreszcie

zasypiają i umierają. Umierają, Genlordzie,

bezpowrotnie odchodzą z naszego społeczeństwa. Ach,

wydaje się, że ty nie wiesz, szlachetny. U nas nie ma

naturalnej śmierci. Nie mamy dzieci, ale też nie

umieramy. Wszyscy, którzy odeszli, zginęli w

tragicznych wypadkach. A teraz odchodzą przez nią,

Nirę.

Aristo był poruszony, co zdarzało mu się zaiste

rzadko.

- Więc jakie macie cele i marzenia? Gdzie jest

miejsce na miłość? Po co żyjecie?

Merlot uniósł ramiona, jakby chciał osłonić się

przed lawiną pytań. Skrzywił usta w grymasie

dezaprobaty.

- Ach, przybyszu z daleka, my nie stawiamy pytań,

nie musimy wiedzieć, po co tracicie tyle energii na

tańce godowe i konflikty pokoleń, nie mamy czasu na

rozważania nad innością innych. Musimy walczyć o

przetrwanie, przez cały czas naprawiamy Wyspy i

udoskonalamy siebie samych, aby utrzymać się przy

życiu w tych nieprzyjaznych stronach. Wspieranie się

we wspólnym wysiłku nazywamy miłością. U was

miłość ma wiele imion.

- Pięknie. W porządku. Wieczne życie. Więc co

przytrafiło się tym nieborakom?

- Słucham, Genlordzie?

- Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Nira

zaszczepiła chorobę waszym obywatelom.

- Porywa ich - powiedział Merlot szeptem, jakby

ktoś lub coś mogło ich podsłuchiwać. Był podniecony,

jego policzki pokryły ceglaste rumieńce. - Przychodzi

w postaci fantomu- olbrzymki, porywa ich, a potem

oddaje, ale oni są już inni, naznaczeni, śmiertelnie

chorzy. Nie wszyscy dotychczas umarli, ale wszyscy

zapadli w śpiączkę, z której nigdy się nie obudzą.

- Porywa ich? Dokąd?

- Właśnie. Nie wiemy tego na pewno, ale uchodzą w

kierunku Tau Ceti, zupełnie jakby ta kobieta chciała

spaść ze swoją zdobyczą na gwiazdę. Przepadają, nie

możemy ich wyśledzić ani tym bardziej ścigać, bo

przenosi swoje ofiary do innej rzeczywistości. Potem,

po kilku tysiącach nawrotów, znienacka pojawiają się

ponownie na Wyspach. Jakim sposobem przeżywają

dwukrotny transfer, nie wie nikt.

- Taaa, baba musi znać się na rzeczy. Jakich

nawrotów?

- Po kilku miesiącach, według twojej rachuby czasu.

- Jeśli dobrze pojmuję twoje intencje, Merlocie, to

moim zadaniem jest ujęcie Niry i dostarczenie jej tutaj,

do was, czy tak?

- Nie, Nurku z Gildii Genlordów. Wyrządziła nam

szkody nie do naprawienia i zagroziła naszemu bytowi,

którego zasad nie mamy zamiaru zmieniać. Nie.

- Wiec co mam zrobić?

- Chcemy, żebyś ją zabił i dostarczył nam jej serce.

Nurek otarł pot z czoła, mimo że sala była tak zimna, że

para szła z ust. Rzadko wykonywał misje, które

kończyły się wyrokiem, natomiast po raz pierwszy

żądano od niego dokonania atawistycznej sekcji. Zwykł

2001 / 9

ANDRZEJ ZIMNIAK

jednak szanować systemy prawne obcych, zwłaszcza

jeśli zlecenie było poparte znaczącym wynagrodzeniem.

- Muszę mieć werdykt waszego sądu na piśmie.

- Będziesz go miał.

- Cena wzrasta do pięciu wiosek w Aliquocie-C. Ta

cena jest bezdyskusyjna i ostateczna. Natomiast w razie

nie wywiązania się z umowy nie otrzymuję nic.

- Jeśli wykonasz zadanie, pięć wiosek, zakupionych

przez nas, będzie należeć do ciebie.

***

Aristo, jeden z najlepszych Nurków z Gildii

Genlordów, przygotowywał się do zejścia w plazmową

kipiel gwiazdy Tau Ceti.

Jego ciało było praktycznie niezniszczalne: składało

się z zapamiętanych przez żyjącą przestrzeń

osobliwości, obsadzonych progową liczbą nanocząstek.

Zagrozić mogła mu jedynie bliskość strefy

Schwarzschilda, masywnej czarnej dziury, gdzie

wielkość deformacji przestrzeni powoduje zatarcie

informacji w niej zawartej. Z podobnych powodów

równie groźne mogło okazać się asymetryczne wejście

w strugę materii o przyświetlnej prędkości.

Dysponował danymi, że tego rodzaju zjawiska o

naturalnej genezie nie występowały w promieniu

dziesięciu lat świetlnych.

Jego ciało było niezniszczalne i tak godne zaufania,

jak podstawowe prawa przyrody. Ciało słuchało mózgu,

którego aktywność bazowała na wiedzy, rozumowaniu i

intuicji. Mózg tej osobliwości przestrzeni potrafił

jednak tylko tyle, ile szare komórki Nurka Aristo

gdziekolwiek na Ziemi, w tokijskim burdelu czy w

Nowym Jorku na odczycie o historii muzyki klasycznej.

Umiejętności te w zupełności wystarczały do

wykonania niemal każdego zadania, przynajmniej w

opinii ich dysponenta.

Aristo osłabił wirtualną więź z wyspiarskim

światem, pochylił się nad tonią wszechoceanu i

zanurkował. Znów znalazł się w czarnej głębi, pełnej

fosforyzujących punkcików, i szybował przez nią z

rozkosznym uczuciem lekkości. Bawił się,

wykorzystując tę swobodę, robił nagłe zwroty, wolty i

akrobacyjne beczki. Potem spoważniał i wziął kurs na

strupieszałe, pokryte erupcyjnymi wrzodami oblicze

gwiazdy. Od jej olbrzymiej tarczy, owiniętej

wykwitami protuberancji, pędził huragan

zjonizowanych atomów, któremu musiał stawić czoła.

W istocie napór wiatru słonecznego był minimalny,

lecz przy tej szybkości nurek odbierał go jako szkwał o

ostrych porywach, następujących po nuklearnych

eksplozjach na powierzchni gwiazdy. Szerokim łukiem

wyminął strzępy zagęszczonej materii, wyrzucanej

przez tornado o średnicy setek kilometrów. Z

olbrzymią, wciąż rosnącą prędkością spadał na

gwiazdę.

Aby zwolnić pęd, wszedł w pobliską strugę

korpuskularnej radiacji. Strumień protonów nic mógł

mu zagrozić, przenikając na wskroś niematerialne ciało,

słabe oddziaływania dawały jedynie wrażenie chłosty

ziarnami piasku. Środkiem strugi gnały twory podobne

do płomyków świec, które przy dotyku sprawiały

wrażenie bólu przez lokalne wychłodzenie. Wywinął

się, lawirując między tymi płomieniami, i wyskoczył na

zewnątrz.

Znów pędził wietrzną przestrzenią korony

gwiazdowej, szybciej i szybciej. W dole kłębiły się

chmury materii, stokroć bardziej ruchliwe niż wody

ziemskich oceanów. Wirujące kratery o mięsistych

brzegach różowiały i jaśniały ku środkowi, a w ich

wnętrzach łyskały atomowe erupcje. Fioletowoniebieskie

ściany fal wychłodzonej plazmy zderzały się,

plując zgęstkami materii, która natychmiast parowała w

przegrzanej atmosferze korony. Jednak te bryzgi były

nędznym pyłem w porównaniu z protuberancjami,

pędzonymi jądrowym kataklizmem, który

wynicowywał gwiazdę na zewnątrz, rzygając w

przestrzeń masą wielkości kontynentów. Potem to

wszystko zwalało się z powrotem na jej powierzchnię,

czyniąc tam coś gorszego od siedmiu piekielnych

kręgów.

Dla Nurka Aristo z Gildii Genlordów, aktywnego w

postaci przestrzennej matrycy, żadna z tych typowych

postaci istnienia materii nie stanowiła przeszkody w

działaniu. Protuberancja wielkości Afryki mogła

zaledwie odrzucić go trochę ria bok lub nieco zepchnąć

z kursu, a eksplozja nuklearna, słabo odkształcająca

przestrzeń, pozostawiłaby w jego ustroju szkody,

których pełna naprawa zajęłaby kilka minut. Groźny

byłby wybuch super-nowej, ale to zjawisko nie mogło

wystąpić na Tau Ceti przed upływem dwudziestu

miliardów lat.

Jak pilot samolotu, szukający dogodnego miejsca do

wejścia w chmury, Aristo zniżał lot nad rozszalałą

powierzchnią gwiazdy. Gdy już zamierzał zanurkować

pod stromiznę fali, z kipieli niby snop iskier wyprysnął

rój ogników, podobnych do uprzednio napotkanych

płomieni. Kłęby ognia tańczyły przez chwilę' wokół

nurka, muskając go przeraźliwym chłodem, a potem

rozprysły się, aby zanurzyć, każdy w innym miejscu, na

powrót w gazowym morzu.

Aristo powstrzymał swój pęd w dół, wyrównał lot i

popłynął nisko nad skłębioną powierzchnią. Jeden z

grzywaczy musnął go, a drugi, szczególnie wielki,

dosięgnął i ogarnął. Przez chwilę krótszą niż mgnienie

nie widział nic oprócz kleksów karminu i sepii, ale

później ujrzał pod sobą głębię, przestrzeń pełną

rozbłysków, obszary zgęstków materii, świecące bryły i

chmury pyłu. Potem fala opadła i znów szybował w

atmosferze korony; w dali, na wzburzonej powierzchni

ognia, dostrzegł pływający korpus człowieka.

Nurek zadziałał instynktownie: przyspieszył i runął

w dół, na spotkanie zawsze zbawczego morza. Intuicja i

odruchowa odpowiedź były cechami koniecznymi w

jego profesji i często ratowały życie. Przebił powłoki

gazów i zanurkował w głębinę.

Ten ludzki korpus był dziwny: unosił się na

powierzchni na wznak, ubrany w szorty i bluzkę - bo to

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

była dziewczyna. Zanim Aristo zanurzył się w ciele

gwiazdy, zdążył stwierdzić, że wizerunek spełnia

wszystkie kryteria kobiecego piękna i zmysłowości, a

przy tym jest monstrualnie wielki - szacując odległość,

musiał mierzyć przynajmniej ze sto metrów. Teraz

Nurek miał pewność: świat tej gwiazdy był

zamieszkany, i to zapewne przez inteligentną rasę. W

przeciwnym przypadku jego zmysł translacyjny nie

stworzyłby wrażenia kształtu ludzkiego ciała. Lecz co

reprezentowały ogniki? Jakieś mechanizmy? Roboty?

Zwierzęta?

Zredukował translacyjność do niższego poziomu,

przy którym odbierał obrazy mniej alegoryczne, ale też

z pewnością także mniej zrozumiałe. Wybór był

arbitralny, ponieważ nie miał pojęcia, na ile dopiero co

odkryte życie jest niebezpieczne, ani czy właśnie ono

stanowi cel misji. Wierzył w swoją intuicję i sprawność

- w końcu był jednym z najlepiej wyszkolonych

przedstawicieli ludzkiej rasy, specjalnie

przygotowanym do stawiania czoła wyzwaniom w

nieznanych rejonach kosmosu.

Okazało się, że wnętrze gwiazdy jest znacznie

spokojniejsze od jej wzburzonej powierzchni.

Olbrzymie ciśnienie powodowało, że na większej

głębokości masy półstałej materii poruszały się wolniej.

Panował tu karminowy półmrok, co raz rozjaśniany

rozbłyskami odległych reakcji termojądrowych.

Kierował się w głębinę. W chwili, gdy przyspieszał,

opływając wypiętrzone obłoki ciemnej materii,

zlokalizował w dole kształt o idealnej symetrii kuli.

Natychmiast przyspieszył swój lokalny upływ czasu,

aby w zwolnionym tempie obserwować zjawisko.

Wtedy dostrzegł drugą, bardziej rozdętą kulę, szybko

zwiększającą intensywność świecenia. Przygasła, gdy

kłąb ognia oderwał się od jej powierzchni i ruszył w

stronę Nurka. Ten ledwie zdążył zrobić unik, lecz już

nie dał rady uciec przed następnym pociskiem. Jak

można się było spodziewać, ognista torpeda nie

wyrządziła mu żadnej szkody - przeniknęła ciało na

wskroś, emanując chłodem, i pomknęła dalej.

Aristo zaśmiał się w duchu. Ta cywilizacja nie

dorasta nam do pięt, pomyślał. Spróbował

skoncentrować się na statku miotającym torpedy, ale

bez translatora nie potrafił dojrzeć niczego, co miałoby

znaczenie. Zanim zdążył przestawić go na wyższą

aktywność, z mniejszego obiektu wystrzeliła

skoncentrowana wiązka modulowanego, ciężkiego

promieniowania. Oszacował jej energię i odczuł

liźnięcie strachu.

Tak szybko, jak to było możliwe, podbił translator

na maksimum, co krańcowo odmieniło sposób percepcji

otoczenia. Naraz znalazł się w błękitnej toni morza, w

której w stanie nieważkości unosiły się bryły skał,

fragmenty raf koralowych i śmigały ławice

przestraszonych ryb. Kamienne obeliski ciągnęły za

sobą brody wodorostów, a piargi roznoszone były przez

lokalnie przyspieszające prądy.

Na miejscu pierwszej kuli znajdował się

przysadzisty bunkier. W oknach strzelniczych coś roiło

się i przewalało, a w następnej chwili ponownie

wyprysnął stamtąd metalicznie lśniący wąż, który

rozsypał się na tysiące mechanicznych szczurów,

poruszających się w regularnych formacjach.

Powrócił do pośredniego poziomu translacji, który

dawał najlepsze efekty. Wtedy z drugiego obiektu

wydostała się wiązka analogicznego promieniowania i

zaczęła szukać pierwszej. Już wiedział - znalazł się w

śmiertelnym niebezpieczeństwie. Interferencja tych

spójnych snopów radiacji lokalnie przyspieszy materię

do prędkości przyświetlnych, a wtedy nie będzie

ratunku, bo jego przestrzenna matryca nie tylko ulegnie

rozbiciu, lecz także nieodwracalnej deformacji.

Uciekał, ale nie dość szybko. Próbował walczyć,

miotając mentalne bomby - ale nic robił tego

wystarczająco efektywnie. Chciał osłonić się puklerzem

z wygenerowanej naprędce matrycy - na próżno.

Osłona została rozbita w puch przez nacierający wir

materii, rozpędzonej do krańcowej prędkości. Poczuł

łomot, jakby waliła się na niego stumetrowa fala, a

potem piekący ból w boku. Tak, Nurku Aristo, ból

możesz odczuwać w każdej ze swoich postaci. Jak

odczujesz śmierć?

Wtedy pojawiła się Kaori. Nic dziwnego, wszak

śmierć to rodzaj przeistoczenia, a na takim etapie

otwierają się kanały czasoprzestrzenne i napływają

psychoklastcry. Gejsza stała na Cesarskiej Scenie i

przywoływała go do siebie gwałtownymi ruchami

ramion. Poleciał do niej jak duch - po raz pierwszy

odważył się zapuścić w trzęsawisko informacji

tunelowej - a ona objęła go spazmatycznie, by w chwilę

później ściągnąć na deski Sceny. Najpierw nie mógł się

odnaleźć, ale za moment dechy stwardniały mu pod

stopami, wyczuł ich gładź, fakturę, ciepło, a także łzy,

które wsiąkły przed wiekami w drewno, krew, którą na

nich zasychała przez lata, i ból, który brał się z

cierpienia własnego i zadawanego, z przemijania i

świadomości bezsensu. Jako przeciwwaga pojawiła się

miłość, nie mająca jednakże niczego wspólnego z

pociągiem do partnera ani z rodzicielską powinnością.

Ktoś chciał bezinteresownie pomóc, jakieś dobre

duszki, zagnieżdżone w wyschniętych na wiór słojach,

mówiły mu, co ma zrobić. Posłuchał tego głosu i odbił

się od czarnych, wygładzonych tysięcznymi

dotknięciami desek, które od początku ludzkiego świata

chłonęły mądrość i głupotę, skargi i dziękczynne

modły, złość i radość. Odbił się z całych sił i

poszybował wzdłuż granicy światów. Bez trudu znalazł

przejście i zanurkował w inną rzeczywistość.

Dwie wiązki promieniowania zwarły się w

śmiertelnym uścisku, wytwarzając rezonansowe pola i

napędzając tornado przyświetlnych cząstek, ale w

miejscu tego wiru nie było już Nurka Aristo. Właśnie

materializował się w świecie, gdzie na klombach rosły

karminowe róże, a łagodne powietrze pachniało morską

bryzą.

***

2001 / 9

ANDRZEJ ZIMNIAK

Nawet przy zredukowanej translacji, a więc niemal

nietransformowalnej percepcji, ten świat składał się

wyłącznie z kiczu: pastelowość barw, czystość alejek,

idylla zachodów słońca i romantyzm nocy nużyły

monotonią. Bezksiężycowe niebo pełne było

nieznanych gwiazdozbiorów, a wszystkie gwiazdy

błyszczały jak pomalowane na złoto skarabeusze.

Zewsząd szczerzyły się w uśmiechach twarze

dziewcząt i chłopców, kobiet i mężczyzn - same udane

egzemplarze, wszyscy szczęśliwi. Cały ten tłum

spoglądał z plakatów, bo w alejkach i na promenadach

nie było żywej duszy. Turystyczne miasto okazało się

całkowicie wymarłe.

Z barów i kafejek rozbrzmiewała muzyka, zdawało

się, że dobiega stamtąd gwar głosów i pobrzękiwanie

szklanek, ale przy bliższych oględzinach wychodziło na

jaw,- że niezniszczalna szafa grająca piłuje w kółko tę

samą melodię, albo że gra radio, nastawione na

muzyczną stację. Tak było od samego początku, od

godziny jego przybycia.

Zaraz po przeniknięciu przez osobliwość

przestrzeni, czyli przejście między światami, Nurek

Aristo zaczął materializować się nad miastem. Mógł w

dalszym ciągu działać jako neutralna matryca, ale wolał

przybrać postać bardziej odpowiednią do warunków, w

jakich się znalazł. Pozwolił więc, aby poziomy pamięci

przestrzennej stopniowo wypełniły się miejscowymi

atomami, tworząc wizerunek jego własnego ciała.

Uprzednio, badając obszar graniczny, zauważył

wiele przejść, ale wybrał takie, które wiodło do świata

przyjaznego. Ponadto stwierdził, że ów świat związany

był z gwiazdą Tau Ceti, a ściśle - znajdował się w jej

wnętrzu. Ta lokalizacja interesowała go szczególnie.

Natychmiast po materializacji, w trakcie której

osiadł na nadmorskiej promenadzie, rozpoczął

poszukiwania. Już drugi dzień kręcił się po barach,

ulicach i hotelach - na próżno, bo nie spotkał nikogo.

Nie musiał jeść ani spać, ale mógł, więc z nudów

obsługiwał się sam, otwierając lodówki i dobierając się

do nieźle zaopatrzonych barków. Noc przeleżał w

hotelowym pokoju, rozmyślając. Na jakiej zasadzie i po

co funkcjonuje to miasto? Nigdzie nie natrafił na

najmniejszy ślad kataklizmu, który mógłby wygubić

mieszkańców lub zmusić ich do masowego exodusu.

Przeciwnie, wydawało się, że hotele, restauracje i plaże

oczekują gości. Zastanawiał się też, jakie warunki

naprawdę panują w tym osobnym świecie,

zlokalizowanym w samym brzuchu gwiazdy, i jaki jest

stopień indywidualnej percepcji i osobniczego

dostosowania. W końcu jednak uznał, że dociekanie

esencji rzeczy i prawdy bezwzględnej to zajęcia ze

wszech miar jałowe - tak było kiedyś i tak pozostanie,

niezależnie od stopnia doskonałości ludzkiego umysłu.

Pomyślał więc o Kaori i przez resztę nocy śnił o

niej. Brak mu było kobiety.

Trzeciego dnia wydawało mu się, że coś mignęło

między krzewami na skwerku. Puścił się pędem, ale nie

znalazł nikogo. W powietrzu smużył się delikatny

zapach perfum.

Przez kilka godzin krążył w pobliżu, chował się,

zaczajał w kioskach z napojami albo za stertami

plażowych leżaków. Wreszcie, zniechęcony, poszedł do

pobliskiej kafejki.

Na stoliku koło drzwi stała nie dopita szklanka

herbaty. Ciepłej herbaty! Obok leżała zapalniczka,

pachnąca tymi samymi perfumami, które wyczuł w

parku.

Szybkim spojrzeniem omiótł salkę, wskoczył za

kontuar, wpadł do toalety. Pusto! Wybiegł na zewnątrz,

rzucił się w stronę morza, potem w kierunku miasta.

Nic z tego. Gdy wrócił do kawiarni, ona - nieznajoma

kobieta -jak gdyby nigdy nic siedziała przy swoim

stoliku.

Nie widziała go, zajęta makijażem, więc mógł

zbliżyć się niepostrzeżenie. Przeglądała się w małym

lusterku, szminkując wargi, przy czym śmiesznie

wysuwała i zawijała czubek języka. Zapewne w końcu

uznała, że jak na to puste miasto wystarczy i schowała

szminkę do torebki. Jej dłoń pojawiła się ponownie,

wykonując szybki, koci ruch, tym razem uzbrojona w

pistolet. Raptownie odwróciła się i wpakowała w Aristo

sześć kuł, lokując je jak strzelec wyborowy: trzy w

czoło, trzy w klatkę piersiową. Potem odrzuciła broń i

wycofała się tyłem aż do baru.

Aristo osłupiał.

Najpierw wytarł tę odrobinę krwi, która pokazała się

przed zasklepieniem ran. Potem postąpił pół kroku w

stronę kobiety. Krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się do

ucieczki, usiłując bokiem przemknąć się w kierunku

wyjścia. Zagrodził jej drogę i mocno chwycił za

nadgarstki. Nie, teraz nie może pozwolić jej zniknąć.

Działo się z nim coś dziwnego; ciepło jej rąk, dotyk

miękkiej skóry, zapach ciała, nakładający się na woń

perfum, szybki oddech - to wszystko robiło na nim

wrażenie jak na dorastającym młodzieńcu. Zaczerwienił

się niczym sztubak, nie kontrolując własnego

podniecenia.

Nie stawiała oporu, gdy sadzał ją przy stoliku.

Sięgnęła po papierosy, zapaliła. Uważnie obserwował

każdy jej ruch. Jego rany zabliźniły się i znikły, nie

było już po nich śladu.

- Przepraszam, przestraszyłam się. Wzięłam cię za

kogoś innego.

Drgnął na dźwięk jej głosu. Adrianna? Przecież

ona... Ale ta twarz, drapieżne nozdrza, zachłanne usta?

Opamiętał się. Miał przechlapane do końca życia;

każda fajna babka będzie Adrianną.

- Zawsze tak szybko reagujesz? Może dlatego

pustawo w tych okolicach?

Właściwie powinien dać jej w twarz, związać,

zamknąć w pokoju, a tymczasem dowcipkuje, jakby

kobitka poczęstowała go nie ołowiem ale

czekoladkami. Co się dzieje? Przecież przybył wykonać

wyrok, a nie stroić amory.

Uśmiechnęła się. Nawet przy niewielkiej translacji

oczekiwań była ładna. Niezła laska, do licha.

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

- Naprawdę się boję, darujesz mi? Tym bardziej, że

spudłowałam. A tak naprawdę... to nie chciałam cię

trafić.

- Rzeczywiście, nie zaszkodziłaś mi specjalnie. Ale

nie próbuj po raz drugi, bo mogę odpowiedzieć.

Odruchowo. A tak się składa, że ja rzadko pudłuję.

- Zatrzymaj broń. Dopóki jesteś ze mną, nie

potrzebuję jej.

- Hola, hola! Skąd wiesz, że nie jestem gorszy, niż

na to wyglądam?

- Nawet jeśli jesteś, to co z tego?

Miała rację, nic. Mógł ukręcić jej łebek w każdej

chwili, nawet jeśli dźwigałaby laserowe działo. Była w

jego mocy, ale wciąż nie wiedział, czy ma do niej

prawo.

- Możesz mi pomóc, jeśli chcesz wyrównać rachunki

- spróbował.

- Jeśli tylko będę mogła. Słucham.

- Przywożę ważne informacje dla niejakiej Niry.

Czy wiesz, gdzie ją znaleźć?

Zachowała kamienną twarz.

- Nira? Nie wiem. Chociaż... kiedyś słyszałam to

imię. Nira, Nira. Ach tak, już wiem. Poznałam ją w

zeszłym roku, też przyjezdna. Utonęła w morzu,

niestety. Niczego jej już nie przekażesz, posłańcu.

Paliła, dmuchając mu dymem w twarz. Nie cierpiał

papierosów, ale teraz odbierał to jako pewien rodzaj

poufałości, milczącej zmowy, a nawet pieszczoty na

odległość. Śmieszna rzecz, ale przy każdym kółku

dymu przypominało mu się, że jest mężczyzną. Do

licha, nigdy tak nie reagował, nawet wtedy na Korfu, z

Adrianną. Czy to ta planeta, albo atmosfera kurortu? A

może jest manipulowany? On, Nurek Aristo?

Idiotyczne podejrzenia.

Wtedy zarejestrował jakiś ruch na zewnątrz.

Szarpnął się w tamtą stronę, gotowy zarówno do

obrony, jak i do natychmiastowego ataku. Jednak nie

było potrzeby działania - za oknem kawiarni powoli

przeszła roześmiana para.

Jego" kobieta też wybuchnęła śmiechem. Miała

dźwięczny, głęboki śmiech, powinna ładnie śpiewać.

Co za palant i tani amant ze mnie, pomyślał Aristo.

Czyżby materializacja w innym świecie dawała

niedokładne odwzorowanie genetyczne?

- Nie obawiaj się, przybyszu. Już nikt więcej cię nie

zaatakuje, tylko ja jestem taką wariatką. Wszyscy inni

będą cię kochać. Zwłaszcza że jesteś bardzo przystojny

i nosisz się jak macho.

- Aha. No, a ty... dlaczego jesteś wyjątkiem?

Opuściła głowę, przez chwilę dziobała łyżeczką w dno

szklanki.

- Już ci mówiłam, Macho. Mogę cię tak nazywać?

Przestraszyłeś mnie. Może pójdziemy na spacer?

Drzwi otwarły się i do kawiarni weszły dwie pary w

średnim wieku. Wypowiedzieli kilka słów powitania i

rozsiedli się przy bufecie. Mocno umalowana kobieta w

pretensjonalnej długiej sukni włączyła ekspres do kawy.

Przybyli prowadzili głośną rozmowę.

Aristo wstał i podał rękę dziewczynie. Z uśmiechem

wyciągnęła swoją i też powstała. Przeprosił damę w

długiej sukni i zabrał z kontuaru pistolet, który włożył

do kieszeni. Wyszli.

Był ciepły, letni wieczór, niebo obsypały złote

gwiazdy, a on, Nurek Aristo z Gildii Genlordów, być

może najlepszy ze wszystkich żywych, napalał się na

jakąś bezimienną dzierlatkę w zapadłej dziurze

Galaktyki! Zaiste, lokalny kicz tego świata musiał się

dopełnić. Odchrząknął.

- No, dobrze, w tym sezonie mogę zostać Macho. A

jak mam zwać ciebie, wojowniczko?

Znów roześmiała się głębokim altem.

- Jaka tam wojowniczka, raczej wystraszona gęś.

Mam na imię Teresa.

Poszli nadmorskim bulwarem, trzymając się za ręce,

ramię w ramię, prawie przytuleni. Co raz mijały ich

objęte parki, nigdzie nie było widać samotnych.

Aristo nie wiedział, kiedy to się stało, nie pamiętał

nawet, które z nich wykonało pierwszy gest i czy był on

w ogóle potrzebny. Po prostu nagle stało się coś, i już

trzymał ją w ramionach, całował jej twarz, oczy, usta,

tulił ją gwałtownie, starając się jednak zachować

delikatność. Kompletnie stracili poczucie czasu i

rzeczywistości, trwali w jakimś bajkowym świecie, w

psychodelicznym uniesieniu, uzależnieni od siebie

nawzajem i od miłosnego narkotyku. Stali pośrodku

alei, potrącani i popychani przez tłum, nagle wyległy na

deptak, ale było im to najzupełniej obojętne. Obudzili

się z tego snu na jawie dopiero nad ranem, oproszeni

kroplami rosy. Nie pamiętali, kiedy usiedli na ławce i

spletli się w uścisku. Za ich plecami szumiało morze i

krzyczały mewy śmieszki.

***

Leżeli w cieniu skały, blisko siebie, dotykając się

biodrami, ona z głową wspartą na jego ramieniu. Ocean

tłukł w pobliskie głazy, łomotał w szczelinach i na

klifach, ale Nurek Aristo po raz pierwszy nie zwracał

uwagi na gniew żywiołu, który kiedyś wybrał. Tuż

obok miał swoją kobietę, najwspanialszą istotę, jaka

istniała we wszechświecie, bo kochała go najlepsza z

najlepszych! W gardle czuł gwałtowny rytm serca, w

piersiach żar, i ogólnie rozpierała go duma godna

prawdziwego macho. Co tam morza i oceany, podjęte

zadania, Gildia i reszta świata, wszystko i tak pójdzie

swoim torem, a każda misja może poczekać. Mądrze

powiedziano, że człowiek bez miłości jest niczym. O

ileż bogatsza od niego była Adrianna, która uczuciem

karmiła się przez całe życie.

Chwilami miał wrażenie, że niebo otwiera się i

dopuszcza do planety ogień gwiazdy - wtedy jęzory

plazmy opadały jak czerwone welony, ale

zatrzymywały się gdzieś wysoko w atmosferze,

trzepotały przez mgnienie poniżej poziomu chmur, a

potem wycofywały się do wnętrza kosmicznego pieca.

Na szczęście rzadko nawiedzały go inne myśli,

równie obsesyjne co idiotyczne. Dlaczego marnuje

2001 / 9

ANDRZEJ ZIMNIAK

czas? Co robi u boku tego ciała, parującego hormonami

i feromonami? Jaka siła mogła go ubezwłasnowolnić,

kto lub co pokonało niezwyciężonego Aristo? Zaraz

jednak odganiał precz te głupoty, a Teresa pomagała

mu dotykiem ciężkich warg.

- Opowiedz mi coś o tym kraju - poprosił.

Przeciągnęła się, włożyła ciemne okulary.

- To dziwne miejsce. Nie jestem tutejsza, więc nie

potrafię objaśnić ci jego zagadek.

- Wykręt, moja droga. Spróbujmy inaczej: skąd

pochodzisz?

Żachnęła się. Usiadła, wypatrując czegoś na

wzburzonym morzu.

- Długa i nudna historia. Szkoda czasu na takie

opowieści.

- Wszystko, co dotyczy ciebie...

- Wiem, znam tę śpiewkę. Wzruszył ramionami.

- Jak chcesz. Nie musisz nic mówić, tak też jest

dobrze. Wstała, podniosła z plaży spory otoczak i przez

chwilę

ważyła go w dłoni. Potem wzięła zamach i z

niespodziewaną siłą cisnęła kamień. Pomknął nisko nad

falami i trafił w skałę, po czym rozprysnął się z takim

odgłosem, jakby eksplodował.

- Brawo! Masz krzepę, dziewczyno.

Odwróciła się w jego stronę, podeszła. Jej twarz

spoważniała, postarzała się.

- Co się stało? - spytał.

- Zdecydowałam się. Powiem ci, co zechcesz. Nie

mogę przez całą wieczność bać się przyszłości.

- Czy to taka trudna decyzja? Masz coś na sumieniu?

- Umówmy się: będę odpowiadać tylko na mądre

pytania. Pozwól, że najpierw powiem sama to, co

uznam za stosowne. A więc pochodzę z innego świata.

Z twojego.

- Skąd wiesz, że...

- Wiem. Oprócz mnie nie ma tu żywej duszy, więc

musisz być stamtąd. Ci wszyscy ludzie... - wskazała na

plażę i miasto hoteli - nie wiem, kim są. Widmami,

projekcjami? Pojawiają się w liczbie zawsze

proporcjonalnej do nasilenia emocji. Tak, zawsze, bo

chyba nie przypuszczałeś, że jesteś pierwszym, którego

kocham. Cały kurort też zapewne jest projekcją, tylko

czyją? Może rodzajem mojego oczekiwania?

- Rozumując w ten sposób można zwątpić, czy

Ziemia jest prawdziwa - wtrącił.

- Oczywiście, że tego nie wiemy. Ale Ziemia jest

nasza, stamtąd pochodzimy, tam działają wspólne dla

wszystkich ludzi zależności przyczynowo-skutkowe.

Tutaj nie, a jeśli działają, to inne, obce. Wracając do

mnie: w starym świecie byłam zakonnicą, podobno

wielce zasłużoną. Tuż przed śmiercią zapragnęłam

przenieść się do lepszego świata, napełnionego

miłością, w którym miłość wyzwala miłość. Moje

życzenie...

- Powiedz to: chciałam pożyć sobie jeszcze raz. W

pewnym wieku każdy ma chęć spróbować wszystkiego

od początku, w młodym ciele, ze świeżym zapasem

duchowej energii i wiary. Przecież zawsze pozostaje

tyle do zrobienia!

Opuściła głowę. Milczała.

- Nie - odpowiedziała po chwili. -No, dobrze.

Właściwie tak, zwyczajnie bałam się śmierci, bo... nie

wierzyłam dostatecznie mocno w ciąg dalszy. Może

powiem tak: w ciąg dalszy, jakiego pragnęłam.

Naprawdę myślałam, że świat napełniony samą

miłością będzie niebem. Również taką miłością, która

nawiązuje się między mężczyzną i kobietą, bo przecież

ona także może być piękna. Po prostu sądziłam, że

istnieje tylko jeden rodzaj prawdziwej i uczciwej

miłości, i wtedy nie jest ważne, kogo się kocha.

- Chciałaś poznać smak miłości, której nie dano ci

skosztować na Ziemi?

- Nie!!! - krzyknęła. - Mówisz jak Zły.

Poszukiwałam po prostu dobrej, uniwersalnej miłości.

Wciąż wierzę, że taka istnieje - bezinteresowna, trwała,

pełna ciepła i empatii, taka sama dla dawcy i biorcy.

- Masz ciągoty unifikacyjne, zupełnie jak jajogłowi

fizycy. Oni szukają jednego prostego Równania, ty

uniwersalnej Miłości, a teofilozofowie - Słowa.

Okazuje się, że świat jest bardziej skomplikowany, niż

wszyscy myślicie.

- Może. - Wzruszyła ramionami. - Posłuchaj teraz

dalszego ciągu mojej historii. A więc życzenie zostało

spełnione, i dostałam się tutaj, gdzie uczucie między

kobietą i mężczyzną jest wyabstrahowane, pozbawione

kontekstu cierpienia, niechęci i zła. Lecz nie jest tak

czyste, jakbym pragnęła, nie jest Miłością, jakiej

szukałam. Nie jest nią również litość ani współpraca,

ani przywiązanie czy wdzięczność. Teraz już nie wiem,

gdzie szukać. Tym, którzy przychodzili, próbowałam

dać wszystko, to była najlepsza miłość, na jaką stać ten

świat, i jedyna, na jaką stać mnie, tu i teraz.

Rozumiesz?! A oni przychodzili i potem odchodzili, nie

znaleźli tu szczęścia, które dałoby im pełnię.

Odchodzili, bo tęsknili do swoich niegościnnych

rodzinnych stron.

- Niegościnnych? W jaki sposób przychodzą i

odchodzą? Kim są?

- To ludzie, jak ja i ty. Jestem najzupełniej pewna, że

ulegają kosmotransformowaniu, umiem to

rozpoznawać. Ponieważ są w tym bardzo sprawni, więc

muszą pochodzić z okolic nieprzyjaznych dla

człowieka, a więc spoza Ziemi. Nic wiem wiele więcej

o świecie, w którym żyją, zresztą ten problem mnie nie

interesował.

- Czyżby potrafili przenikać przez granice światów?

- A czy ich obecność nie jest dowodem?

- Nie do końca. Ktoś mógłby zaproponować im

usługi przewoźnika. Można także wyobrazić sobie

porwanie i przemieszczenie siłą.

Obserwował ją uważnie. Spojrzała z niekłamanym

zdziwieniem - albo była znakomitą aktorką, albo

wierzyła w dobrowolne wycieczki Wyspiarzy.

- Mam wrażenie, że przypisujesz mi znacznie

więcej, niż potrafię.

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

- Och, nie ciebie miałem na myśli. W piekielnym

ogniu Tau Ceti coś żyje, wydaje się, że jest to

inteligentna rasa, dysponująca rozwiniętą technologią.

Wiem, czuję, że potrafią... dużo.

- Ci, którzy przychodzili do mnie, to wciąż ludzie,

bo w tutejszych warunkach, pozornie zbliżonych do

ziemskich, transformują się do ludzkiej postaci. Więc

muszą w głębi duszy tęsknić za miłością tak jak każdy,

jak ty i ja! Jestem przekonana, że przybywają z własnej

woli, chociaż być może korzystają z pomocy obcych.

Lecz potem zawsze nadchodzi taka chwila, że pragną

wrócić do swoich, do trudów i bólu, nudzi się im

spijanie wydestylowanego rektyfikatu uczucia. Wtedy

odchodzą. Pewnie tam u siebie, gdziekolwiek żyją, są

później szczęśliwi, no i mają co wspominać.

- Nie pomyślałaś nigdy, że może kończą na

narkotycznym głodzie? Że nie mogąjuż istnieć ani tu,

ani tam?

Pokręciła głową.

- Bzdura. Tam mają swoją pełnię prawdziwego

życia, za którym i ja coraz bardziej tęsknię.

- Więc dlaczego nie zabierzesz się stąd wraz z nimi?

- W tym problem. Wydaje mi się, że ten świat jest

mi pisany. Na zawsze.

- Ten świat nie jest dla-ciebie. Jeśli chcesz, zabiorę

cię ze sobą.

Zaśmiała się kpiąco, nieprzyjemnie.

- Każdy z nich tak mówił. I rankiem zostawiał

porządnie posłane łóżko z listem pożegnalnym

złożonym we czworo.

- Ja jestem inny. Pochodzę z Ziemi i mam... większe

możliwości.

- Wiem, że nie jesteś jednym z nich, bo od początku

zachowywałeś się inaczej. Ale nawet gdybyś był z

Gildii Gen- lordów, nie uda ci się zabrać mnie na

Ziemię. Sądzę, że decyzje podejmuje ktoś większy od

ciebie. Nie jest wykluczone, że stanowisz tylko

narzędzie.

Rzucił jej szybkie spojrzenie.

- Wiesz dużo. Ale nie wszystko.

- Więcej, niż myślisz, mój Macho.

- Za co zostałaś zesłana do tego piekła miłości?

- Kiedyś bardzo zgrzeszyłam i dlatego postanowiłam

zostać zakonnicą. Jak się okazało, nie odbyłam na

Ziemi dostatecznej pokuty, więc pobyt tutaj został

pomyślany jako jej dokończenie. Teraz jestem

gotowaSdo trzeciego etapu, tym razem bez żadnych

próśb i warunków wstępnych. Nie chcę już szukać, bo

wiem, że człowiek nie wszystko potrafi zrozumieć.

- Odpowiedz mi szczerze na jeszcze jedno pytanie.

- Jestem zmęczona.

- Dlaczego na początku chciałaś mnie zabić?

- Bo... przestraszyłeś mnie. Już ci mówiłam, że to

była reakcja spontaniczna.

Uśmiechnęła się dziwnie, samymi oczami.

Zrozumiał, że nie dowie się niczego więcej.

***

Naprawdę chciał ją zabrać. Marzył w bezsenne noce,

kiedy spała zwinięta w kłębek u jego boku, że wynajmą

bielony wapnem dom gdzieś na południu Francji, nad

zawsze lazurowym morzem, i będą wieczorami

spacerować pośród najprawdziwszych ludzi z krwi i

kości, dla których miłość jest wyborem. Planował, ale

niekonkretnie, bo na razie było mu dobrze. Nie miał

zamiaru się spieszyć.

Więc korzystali z danego im czasu, a każdy dzień

bardziej wiązał -ich ze sobą. Przebywali stale razem, a

pieszczotom i dowodom uczucia nie było końca. Już

dawno przestali się zastanawiać i coraz głębiej brnęli w

szaleństwo.

- Wiesz, miły - mówiła kiedyś o szarym świcie -

miłość jest jak śmierć. Każde zbliżenie kończy się

śmiercią chwili pełniejszego życia. Każde uczucie

kończy się, i wtedy dusza zaczyna umierać. Umiera nie

do końca, choć czasem - na zawsze. To umieranie za

życia jest tak bolesne, że stajesz przed piekielnie

trudnym wyborem: czy ciągnąć życie tylko dla życia,

czy ponownie umierać dla miłości.

- My nie musimy wybierać - odpowiedział szeptem.

- Za nas wybrała ta planeta, pełna miłosnego jadu.

- Żałujesz?

- Nie, nie żałuję ani jednej sekundy. To jest

wspaniałe i chcę, aby trwało wiecznie.

- Wychylimy ten kielich do dna?

Zawahał się, a potem chciał ją pocałować. Odsunęła

się.

- Odpowiedz!

- Tak. Zrobimy to, wiesz dobrze. Ale dokończymy

na Ziemi.

Zaśmiała się szeptem, z przydechem.

- Wiesz, czym mężczyźni różnią się od kobiet? Tym,

że nigdy nie dorastają.

Nie mogli spać, więc poszli na Dach Świata -

wjechali na górny taras najwyższego hotelu, aby

obejrzeć wschód słońca. Stali na pustej o tej porze

platformie, opierając się o barierkę, a u ich stóp

otwierał się obryw stumetrowej przepaści. Słońce

wynurzało się z waty pierzastych chmur, idealnie

symetryczna tarcza, równo oblana czerwienią.

- Kiedyś słyszałam, że dla wspinacza, odpadającego

od skalnej ściany, czas tak bardzo zwalnia bieg, że ten

człowiek może przeżyć całe życie w ciągu kilkunastu

sekund, które mu pozostały. Co o tym sądzisz? -

spytała, wpatrując się w szachownicę alejek w dole.

- Upływ osobniczego czasu można regulować, ale w

określonym celu, chwilowo; polega to na zmianie

szybkości wewnętrznych procesów. Gdyby spędzać

całe życie w innym rytmie, byłaby to karykatura

istnienia.

- Och, na pewno masz rację. Tylko... chciałabym

przedłużyć ten dzień, te dni z tobą. Nie pragnę już

otaczać miłością nikogo oprócz ciebie. Nie potrafię, nie

chcę. Wydaje mi się, że moja misja - czy może lepiej:

kara pokuty - dobiega końca.

2001 / 9

ANDRZEJ ZIMNIAK

- Ależ tak, moja droga. Niedługo wyruszymy w

drogę. Jestem Nurkiem i potrafię holować towarzyszącą

osobę. Zamieszkamy na Ziemi...

Przytuliła się, objęła go za szyję i przyciągnęła,

kładąc się na balustradzie. W dole poruszali się ludzie

wielkości mrówek.

- Nurek z Gildii Genlordów, oto mój Macho. Nie

pytam cię, po co tu przybyłeś, ale taki człowiek jak ty

powinien wiedzieć, że nie jest to tylko nasza własna

sprawa. Istnieją podskórne znaczenia i miary,

pokrywane przez codzienność, i mało kto potrafi je

dostrzec.

Ujął ją za ramiona i odciągnął od bariery.

- Sam określam miary dla siebie - stwierdził. -

Planuję i robię, co uważam za właściwe.

- Mój pyszny Macho. Wciąż ci się zdaje, że sam

piszesz scenariusz i sam grasz. Masz wysoki komfort

istnienia.

- Proponuję zjechać na niższy poziom, aż do Matki

Ziemi. Mieliśmy spróbować skuterów wodnych.

- Matka, co za wieloznaczne słowo. Prawie jak

Miłość. Cóż, chodźmy, przed nami ocean szaleństwa!

Pobiegli, trzymając się za ręce. Przez następne dni

ujeżdżali skutery, ostro żeglowali na szkwałach,

nurkowali aż do zielonych łąk, nad którymi srebrzyły

się ławice ryb, skakali w przepaść, uwiązani na linie

cienkiej jak włos. Wieczorami i nocami tańczyli jak

szaleńcy, całowali się i ściskali, zatracając upływ czasu.

Wydarzenia zapełniały każdą chwilę tak gęsto, że

przeżyli lata podczas długich kilku dni.

Kiedyś podczas nocnego spaceru plażą, natrafili na

knajpkę z parkietem ułożonym wśród palm. Damska

kapela grała tak dobrze, że rzucili się do tańca. Barwny

tłumek splecionych par falował wokół nich, a kelnerzy

w białych podkoszulkach roznosili koktajl z malibu.

Coś było w tym napitku, który wydawał się łagodny jak

korzenne mleko, bo świat stał się jeszcze bardziej

zwariowany. W każdej szklance tkwiła bagietka z

bibułką w kształcie serca na kawałku nitki.

- Poczekaj - powiedziała ze śmiechem, zatrzymując

się w tańcu. - Chcę coś ci ofiarować, mój Macho.

Oderwała papierowe serce i wcisnęła mu w dłoń.

- Jeśli je wyrzucisz lub oddasz, już nigdy do ciebie

nie wrócę.

- Nie strasz, królowo - szepnął jej do ucha,

pochylając się i kryjąc twarz. On, Nurek Aristo, nagle

przestraszył się tej kobiety, tej nocy, tych gwiazd.

Niezręcznym ruchem wcisnął bibułkę do kieszeni.

- Chodźmy tańczyć - rzucił szorstko.

Zapomnieli, a może tylko chcieli zapomnieć.

Tańczyli aż do świtu.

Gdy niebo na wschodzie poczęło szarzeć, tanecznym

krokiem weszli między palmy, a potem ze śmiechem

gonili się pośród krzewów. Upadli na wznak na piasek,

a gwiazdy nad nimi przybliżyły się i powiększyły,

wisiały tuż nad wierzchołkami drzew jak złote

lampiony. Aristo wspomniał Cesarską Scenę i jej

duchy, które uratowały mu życie.

- Pójdziemy tam? - zapytała Teresa, jakby czytając

w jego myślach.

- Tak, nadszedł już czas - przytaknął. - Czy zechcesz

podróżować ze mną, moja Pani?

- Tak, tak, tylko z tobą. Ale spróbujmy zrobić to z

fantazją; przeskoczmy do naszego świata na los

szczęścia, nie wybierając. Tam, gdzie się wynurzymy,

pozostaniemy na zawsze: ty jako mój mąż, ja jako

twoja żona. Dopiero w chwili, w której skończy się

nasze szaleństwo, będziesz naprawdę mój.

Poczuł dreszcz emocji. To była gra o nieznanym

stopniu ryzyka, która oddalała, a być może nawet

eliminowała nazbyt trudne decyzje.

Ujął ją mocno za rękę, otoczył swoim polem i

skoczył. Skoczył bez żadnego przygotowania, wprost w

przestrzeń wzburzonego praoceanu, a potem na ślepo

rzucił się w pierwsze napotkane przejście między

światami. Popełnił kilka rażących błędów, za które sam

powinien wykluczyć się z Gildii. Na jego

usprawiedliwienie można powiedzieć, że tak naprawdę

w kluczowym momencie był kimś innym.

Wykonali skok jak dwoje desperatów w

narkotycznym szczytowaniu, pragnących zrobić -

koniecznie wspólnie - coś najbardziej szalonego we

wszystkich wszechświatach. Nagle, bez jakiegokolwiek

przygotowania ani zwiadu, przenieśli się z plazmowego

jądra gwiazdy do kosmicznej pustki, skąd Tau Ceti

wyglądała jak miedziak, porzucony w ciemnej głębinie.

Przy transferze o takim gradiencie wszystkich

parametrów to musiało się stać - atomy ich ciał

rozprysły się z prędkością przyświetlną, unosząc ze

sobą energię fragmentu gwiazdy. Matka Teresa umarła

po raz drugi, a Nurek Aristo zginął w wirze

maksymalnie rozpędzonych cząstek, tracąc tożsamość

swojej przestrzennej matrycy.

Daleko na Ziemi Kaori musiała zatrzymać się w

tańcu na Cesarskiej Scenie, bo nagły ból przeszył jej

serce. Nagły i krótki; zaraz poprawiła kimono i na

powrót wśliznęła się pod deszcz nutek, padających ze

smoczego nieba.

ISia uroniła wirtualną łzę, czystą jak kwant energii.

Ona jedna zapłakała po nim, bo czymże była bez Nurka

Zerowej Klasy Genlorda Aristo? Tylko niepotrzebną

garścią spersonalizowanych scalaków i kabli w rudych

koszulkach. Wiedziała, że nikomu nie będzie się

chciało przestrajać złomu, w który przeistoczyło się

siedlisko jej elektronicznej duszy.

Wtedy stał się cud, który wszakże miał silne

zaplecze w świecie materialnym. Nurek Aristo nie na

darmo płacił Gildii Genlordów pokaźne składki roczne,

więc wirtuozi od nanokosmologii wmontowali kiedyś w

jego ego Immanentny Czynnik Bytu, który nie ulegał

destrukcji w żadnych warunkach - było to Słowo.

Czynnik Bytu pozwolił odnaleźć się zdegenerowanym

poziomom przestrzeni, pamiętającym indywidualną

matrycę, i chociaż eksplozja tej mocy wprowadziła

trwałe zaburzenia, ekstrapolował funkcje

unicestwionych poziomów i dopasował pozostałe, w

wyniku czego Aristo zmartwychwstał. Nie był

2001 / 9

PRZYNIEŚ MI SERCE…

dokładnie taki sam, ale za to w procesie rekonstrukcji

zagubiły się toksyczne domieszki obcej rzeczywistości,

więc mógł bez żadnych oporów wziąć się za

poszukiwanie szczątków serca Matki Teresy.

Oczywiście nie znalazł nic, więc uznał, że kawałek

bibułki, który wciąż miał przy sobie, musi starczyć za

dowód. To było wszystko, co zostało po tej

dziewczynie, po tym szaleństwie, po tych kilku dniach,

których aż nadto wystarczy na całe życie.

Natychmiast udał się w drogę powrotną na Wyspy

Tau Ceti, aby wypełnić podjęte zobowiązania.

Postanowił, że zaraz po zrealizowaniu umowy z

Wyspiarzami zamelduje Gildii o istnieniu rozumnego i

agresywnego życia w plazmowej topieli gwiazdy,

życia, które ingeruje w sprawy ludzi i próbuje

wygrywać ich słabości. Ponadto zaproponuje takie

uszczelnienie naszego świata, aby była możliwa

kontrola przepływu narkotycznej esencji zachowań

spoza najdalszych jego rubieży. Pewien poziom tej

esencji jest niezbędny, ponieważ żyjący wszechświat,

zdążając do bezpiecznego stanu wewnętrznej adaptacji,

wykorzystał obcy czynnik w celu napędzania cyklów

prokreacyjnych, ale Nurek nie miał wątpliwości, że

należy dążyć do rozwiązań optymalnych dla ludzkości.

Był przekonany, że w ojczyźnie człowieka powinien

obowiązywać ludzki plan.

Znów spokojny i wyniosły, przemierzał swój świat,

w którym gwiazdy lśniły błękitnym blaskiem, a miłość

zaliczano do trwałego dorobku kultury.

Andrzej Zimniak

2001 / 9

WEWNĄTRZ

2001 / 9

Ludzki mózg to w rzeczywistości dwa mózgi, każdy

zdolny do zaawansowanych czynności umysłowych.

Gdy wskutek zabiegu chirurgicznego mózg zostaje

podzielony, otrzymujemy jakby dwie strefy świadomości

w jednej czaszce.

Michael S. Gazzaniga

Pacjentka, młoda kobieta z anemiczną twarzą, patrzy

przed siebie, na punkt światła pośrodku białego ekranu,

na którym co chwilę migają wyświetlane obrazy i

symbole. Bezgłośnie porusza ustami, rozmawiając z

niewidocznym w ujęciu kamery asystentem. Kobieta

tuli ramiona do piersi i zbiera pod szyją kołnierz

szpitalnego szlafroka, jakby było zimno, choć na pewno

nie jest.

- ... w tych rzadkich przypadkach ostrej padaczki, w

których środki far-ma-ko-lo-gicz-ne są nieskuteczne -

Profesor cedzi sylaby wolno i dobitnie -jedyną

skuteczną terapią jest chirurgiczne przecięcie corpus

callosum, tkanki nerwowej łączącej półkule mózgowe.

Zabieg ten, na tyle prosty, że nazywam go za-bie-giem,

a nie operacją, faktycznie dzieli mózg na dwie

niezależne części. W wyniku zabiegu ataki epilepsji

ustają w prawie stu procentach przypadków.

Profesor wyciąga rękę z pilotem i zatrzymuje wideo.

Podkrążone sińcami oczy kobiety dominują na

zastygłym w bezruchu zbliżeniu jej schorowanej

twarzy.

- Pomimo roz-szcze-pienia mózgu pacjent

zachowuje ogólną koordynację ciała - peroruje

beznamiętnie Profesor - a psychika i zdolności in-telek-

tu-alne pacjenta nie wydają się ulegać większym

zmianom.

Nerwowy głos z sali pyta, jak to jest możliwe.

Profesor wyniośle mierzy audytorium, niezadowolony,

że ktoś mu przerywa.

- Do tego akurat zmierzam. Właśnie: jak to jest

możliwe, że tak poważna, zdawałoby się, interwencja -

Profesor kładzie na rzutniku schemat mózgu - nie

wydaje się powodować trwałych upośledzeń

umysłowych? Otóż okazuje się, że ludzki mózg składa

się z wyspecjalizowanych ośrodków, które mogą

działać nawet w izolacji. Struktury tak duże i złożone,

jak półkule mózgowe, są zdolne do autonomicznego

funkcjonowania nawet po chirurgicznym rozdzieleniu.

Potocznie przyjęło się nawet mówić: lewy mózg i

prawy mózg. - Cień kościstego palca Profesora

wskazuje na schemacie omawiane detale anatomii.

- W zdrowym ludzkim mózgu obie półkule

uzupełniają się, ale lewa półkula dominuje, dzięki

umiejętnościom porozumiewania się ze światem

zewnętrznym i sprawności w logicznym rozumowaniu.

Po przecięciu corpus callosum półkule mózgowe tracą

bezpośredni kontakt ze sobą i zaczynają funkcjonować

w izolacji. W kontrolowanych warunkach doś-wiadczal-

nych - Profesor skanduje znacząco - można

porozumiewać się z każdą półkulą osobno.

WOJCIECH PIECHOTA

WEWNĄTRZ

Profesor uruchamia zatrzymane wideo. Kobieta

obserwuje ekran, na którym migają obrazki, to z

prawej, to z lewej strony.

- Obraz wyświetlony z lewej strony pola widzenia

pacjentki trafia wyłącznie do jej prawego mózgu, bo tak

krzyżują się nerwy. Podobnie, obraz ukazany z prawej

strony jest widoczny tylko dla mózgu lewego.

Pacjentka bez trudu opisuje, co widzi jej lewy mózg,

gdyż właśnie w lewym mózgu zwykle jest ulokowany

ośrodek mowy. Natomiast nie potrafi opisać tego, co

widzi prawy mózg, gdyż tą półkula jest niema. Mimo

to, porozumiewanie się z prawym mózgiem też jest

możliwe.

Z lewej strony ekranu przed pacjentką pojawia się

obraz grzebienia do włosów. Kobieta sięga lewą ręką i

z leżącej przed nią kolekcji przedmiotów też wybiera

grzebień. Po chwili wybiera jeszcze spinkę do włosów.

***

Praktyka u Profesora jest trudna. Głównie z powodu

osoby samego Profesora. Jest niewielu chętnych. Z

tych, którzy się decydują, niewielu się dostaje. Ja się

zgłaszam i zostaję przyjęty. Ciekawe, dlaczego

przypadłem mu do gustu. W końcu powiedziałem mu

tylko, że niewiarygodnie wręcz fascynują mnie jego

badania.

- Panie Profesorze, a co się dzieje ze świadomością?

- Słucham? - Profesor patrzy na mnie jakby z oddali.

- Pacjenci pozostają świadomi.

- Tak, ale co się dzieje ze świadomością w mózgu,

który nagle został podzielony na dwie części? Czy

mamy wciąż do czynienia z jedną osobowością, czy z

dwiema osobnymi istotami w jednym ciele?

- Wie pan, ja nie bardzo rozumiem, co pan ma na

myśli, mówiąc o dzieleniu świadomości. Ja nawet nie

wiem, jak diagnozować świadomość. Może mógłby pan

podzielić się ze mną swoimi spostrzeżeniami w tej

materii?

- Świadomość... jest dla świadomej istoty rzeczą

oczywistą. - Sam zdaję sobie sprawę ze słabości mojej

definicji, ale nie potrafię wymyślić niczego lepszego.

- Pan wybaczy, szanowny panie, ale to brzmi trochę

niepoważnie - bezlitośnie ucina Profesor, patrząc na

mnie nagle z nieżyczliwą wyższością. - Ja nie zajmuję

się sprawami, których nie potrafię zdefiniować.

Powiem panu coś: - zmienia ton na pouczający -jestem

WOJCIECH PIECHOTA

lekarzem i jednocześnie naukowcem, i cieszę się, że

mam możliwość systematycznej a-na-li-zy tego

niezwykle skomplikowanego systemu, jakim jest ludzki

mózg. Radzę panu też skorzystać z okazji. Owszem,

może pan to rozważać holistycznie i filozoficznie, ale

nie na moim wydziale. - Podnosi palec znacząco. -

Medycyna i nauka. I tyle.

Nie spieram się z Profesorem. Nie chcę wyjść na

filozofa". Profesor rozumie naukę jako analizę, czyli

zgłębianie detalu. Tak na pewno jest łatwiej. Mózg, tak

jak każda skomplikowana rzecz, jest łatwiejszy w

badaniu przy założeniu, że jest tylko kolekcją mniej lub

bardziej wyspecjalizowanych elementów. Tylko nie

pojmuję zasad, które każą Profesorowi odrzucać

oczywistość, o ile nie potrafi jej zdefiniować. Może to

przychodzi z wiekiem. Ja na razie nie potrzebuję

definicji świadomości, żeby wiedzieć, że ją mam. I

tylko jedną. Ale nie wiem jeszcze, jak to odczuwają

pacjenci Profesora.

***

Kobieta z wideo wygląda już lepiej. Wróciła do

domu, chodzi do pracy. Raz w tygodniu przychodzi na

badania. Testy przygotowuje sam Profesor, ale ich

wykonanie zleca swoim asystentom. Tak jak inni

profesorowie, nie ma czasu, żeby osobiście

przeprowadzać doświadczenia. Ja, jako nowy, dostaję

do wykonania najbardziej rutynowe testy, ale i tak

więcej widuję pacjentów niż on. Sam na sam z

pacjentką wtrącam swoje trzy grosze.

- Co jest największą zmianą, jaką pani odczuwa po

terapii?

- Przedtem byłam chora. Miałam ataki kilka razy

dziennie. Coś okropnego. Nie dało się już żyć - kobieta

mówi monotonnie, ale potrząsa głową emfatycznie.

- Czy ma pani kłopoty z pamięcią?

- Ja zawsze miałam kłopoty z pamięcią - próbuje

żartować. - Wie pan, jak to jest u niektórych... A gdy

zachorowałam, to już w ogóle. Po atakach nic się nie

pamięta. A co? - niepokoi się nagle. - Myśli pan, że po

terapii straciłam pamięć?

Widzę, że popełniłem błąd. Tak się nie rozmawia z

pacjentem. Nie wolno niepokoić.

- Nie. Pytam tylko, czy wróciła pani pamięć od

czasu, gdy miała pani ataki.

Wiem, że rozmawiam tylko z lewym mózgiem

kobiety. Prawy jedynie obserwuje i słucha. Jeżeli da mu

się możliwość, porozumiewa się co najwyżej na migi.

Mam też wrażenie, że kontroluje jej wyraz twarzy. Jej

mimika niezupełnie idzie w parze z mową.

- Co pani trzyma w ręku?

U pacjentów z przeciętym corpus callosum lewy

mózg nie wie, co trzyma lewa ręka. Nerwy z lewej

dłoni trafiają tylko do prawego mózgu, i odwrotnie. Ale

lewy mózg, nawet gdy czegoś nie wie, często zgaduje i

próbuje tuszować swą niewiedzę. Szuka we wszystkim

logiki, a gdy jej nie znajduje, coś zmyśla. Robi to

nieświadomie, automatycznie. Prawy mózg lojalnie

próbuje podpowiadać; lewy pilnie nasłuchuje, ale to co

usłyszy", przypisuje sobie. Też nieświadomie.

Obserwuje gesty i emocje płynące od prawego przez

ich wspólne ciało. Tym razem nie ma jednak ani

pomocy, ani pomysłów. Tylko prawy mózg wie co

trzyma lewa ręka pod zasłaniającym pulpitem, ale w tej

sytuacji nie potrafi .podpowiedzieć lewemu.

- Nie wiem.

- Niech pani dobrze pomaca i zastanowi się.

- Macam, ale wciąż nie wiem.

- Ale czuje pani, że ma coś w ręku? -Tak.

Wcale nie czuje. Domyśla się tylko. Ale myśli, że

czuje.

- Więc skoro pani czuje, w czym leży trudność? Czy

trudno namacać, co to jest, czy tylko trudno nazwać?

Kobieta sprawnie obraca w palcach monetę (to

prawy mózg). Wygląda na zakłopotaną, zaniepokojoną.

Znów moja niefachowość.

- Nie wiem... To jest tak, jak się coś długo trzyma w

ręku nieruchomo. Potem się już tego nie czuje. Ale

normalnie wystarczy tylko trochę poruszyć palcami,

pomacać, i znów się czuje. A ja nie mogę... poczuć.

***

Pacjenci są wdzięczni Profesorowi.

Niekontrolowane ataki epilepsji następują kilka lub

nawet kilkanaście razy dziennie. Szybko wyniszczają

organizm. Profesor wyzwala ich znękane ciała,

porażone umysły. Wracają do domów, do pracy. Żyją

normalnie. Tylko wprawne oko Profesora widzi

zmiany. Permanentne, nieodwracalne. Profesor jest

świadom powagi tych zmian, ale unika „filozofowania".

Nie od tego jest lekarzem. Najważniejsze, żeby pacjent

mniej cierpiał. Z pewnością pacjenci cierpią mniej.

Pierwsze desperackie decyzje o rozszczepieniu mózgu

podjęli jego poprzednicy w nadziei na ograniczenie

ataków epilepsji do jednej półkuli mózgowej. Wyniki

przeszły oczekiwania. Ataki ustawały całkowicie, a

pacjenci szybko wracali do zdrowia, bez wyraźnych

zaburzeń osobowości i inteligencji.

Ale Profesor jest również naukowcem. Obserwuje i

widzi, że pacjenci po zabiegu zaczynają nazbyt polegać

na prawej stronie ciała, czyli tej, którą kontroluje

dominująca lewa półkula mózgowa. Ta, która

odpowiada na pytania, myśli logicznie i rozwiązuje

problemy. Prawy mózg, odcięty od możliwości

wyrażania się, obserwuje i milczy. Za to dobrze rysuje

(lewy rysuje fatalnie). W miarę możliwości pomaga

lewemu. Nawet wyzwolony spod jego kontroli

pozostaje dyspozycyjny. Czy naprawdę jest świadomy?

Czy ma swoje ,ja"? Nie wierzę, żeby Profesor nie

zadawał sobie tych pytań.

***

- Czy czuje się pani inaczej niż przez chorobą?

2001 / 9

WEWNĄTRZ

- Panie doktorze - mówi do mnie na wyrost per

doktorze"- po takiej chorobie chyba nikt nie wraca do

siebie zupełnie.

Niejasna odpowiedź. Sama nie potrafi ocenić, co się

właściwie w niej zmieniło, ale ma ogólne poczucie

ciągłości, gdy porównuje siebie z przed i po operacji.

Jedna połowa jej mózgu straciła kontakt z drugą, a ona

niczego szczególnego nie zauważa. Trudno mi w to

uwierzyć, dlatego wciąż ją o to pytam, ale z czasem

widzę, że kobieta naprawdę nie ma mi w tej sprawie nic

szczególnego do powiedzenia. Gdy rozmawiam z nią

dłużej, mam uczucie zwyczajności na przemian z

wrażeniem niesamowitości. Siedzi naprzeciw mnie i

rozmawia ze mną normalna, młoda kobieta. Przychodzi

punktualnie i chyba nawet chętnie. Nie tyle z

wdzięczności, co z podziwu dla uzdrowicielskich mocy

Profesora. Czuję, że część tego podziwu spływa na

mnie. Duże, ciemne oczy obserwują mnie uważnie z jej

drobnej, wciąż jakby anemicznej twarzy, a ja czuję się

nieswojo, gdy uświadamiam sobie, że przez te oczy

patrzą na mnie dwie odrębne istoty.

***

Lewy mózg jest logiczny i komunikatywny. Zwraca

uwagę na szczegóły i stara się łączyć je w logiczną

całość. Posiada też ośrodek mowy i pisma. Natomiast

prawy ma ograniczone zdolności porozumiewania się,

ale jest sprawnym obserwatorem i posiada

zaawansowany zmysł orientacji w przestrzeni.

Obserwuje rzeczywistość w szerokiej perspektywie i, w

przeciwieństwie do lewego mózgu, nie forsuje

subiektywnej oceny tego, co widzi. Jest też

spontaniczny i emocjonalny. Choć sam nie umie

mówić, to właśnie on nadaje mowie emocjonalny

wyraz. Pacjenci po zabiegu tracą intonację wymowy.

Dlaczego przerwanie połączenia między półkulami

mózgowymi nie jest katastrofalne dla pacjentów?

Dlaczego sami pacjenci nie odczuwają niczego

szczególnego, nie doznają zaburzeń świadomości? Jak

to jest możliwe? Wymyślne testy nie dają odpowiedzi.

Chyba dlatego z biegiem czasu Profesor i jego koledzy

przestają pytać o świadomość. Schodzą na ziemię, robią

analizę". Taka funkcja tu, taki ośrodek tam.

Testy coraz wymyślniejsze, technologia też.

Psychologowie, psychiatrzy, z założenia nie wierzą

swoim pacjentom. Szukają podtekstów w ich

wypowiedziach, starając się wydobyć ukrytą prawdę.

Usiłują przechytrzyć z natury pokrętny ludzki umysł,

tak aby nieumyślnie wyjawił swoją prawdziwą naturę.

A co, gdyby jednak przyjąć, że pacjentka mówi

prawdę? Skoro po rozszczepieniu mózgu nie odczuwa

większych zmian, to może naprawdę nic wielkiego się

nie stało? Może cała jej ludzka świadomość od

początku leżała tylko z jednej strony mózgu? Tej

logicznej i rozmawiającej lewej strony. Może prawa

strona pełni tylko funkcje pomocnicze, serwując

intonację mowy i orientację w przestrzeni?

Tylko że ja widziałem w doświadczeniach z

pacjentami prawy mózg rozumiejący i odpowiadający

na pytania (na migi), rysujący, żartujący i śmiejący się z

żartów (lewy nie ma za grosz poczucia humoru).

Widziałem świadomość w prawym mózgu, osobną i

niezależną od świadomości lewego. Czyżby więc

zabieg" Profesora kreował nową świadomą istotę?

Jeżeli tak, to jak powstaje ta druga istota? Co czuje?

- Panie Profesorze. Czy można farmakologicznie

zablokować corpus callosum? Tymczasowo przerwać

połączenie między lewą i prawą stroną? Ktoś mógłby

to, na przykład, wypróbować na sobie.

Można zablokować corpus callosum, można

nawet znieczulić całą półkulę mózgową. W razie

potrzeby. A co, pan chory? - Profesor patrzy na mnie

wnikliwie i powoli kręci głową. Widzę, że jeszcze

chwila i wyrzuci mnie obrażony, że chcę zrobić z niego

jakiegoś doktora Mengele. No tak, takich rzeczy

rzeczywiście robić nie wolno. Jestem zdrowy, nie mam

padaczki, żadnych zaburzeń, nie licząc irytującej dla

Profesora skłonności do „filozofowania". Mój cały,

zdrowy mózg musi mi wystarczyć do moich

doświadczeń na sobie.

Wybieram opcję gry w ciemno. Szachownica znika

z ekranu. Nigdy nie umiałem grać w ciemno, chociaż

nawet miałem taką ambicję. Niestety, nie potrafiłem

wyobrazić sobie szachownicy. Teraz mam pomysł, jak

sprawdzić się jeszcze raz. Program otwiera małe

okienko na ekranie i wyświetla swój pierwszy ruch: e4.

Typowy ruch pionka ku środkowi szachownicy. Tyle to

potrafię sobie wyobrazić. Ale powstrzymuję się, nie

odpowiadam. Lewą rękę trzymam nad klawiaturą,

przesuwam wolno palcami po literach, w tę i z

powrotem. Czekam na mimowolny ruch. Wiem, że

świadoma decyzja pochodziłaby z lewego mózgu -

tego, który dominuje. Tym razem chcę dać szansę

prawemu. — Słyszysz, prawy? -mówię na głos. - Jeżeli

naprawdę jesteś, jeżeli słyszysz i rozumiesz - daj znać.

Podobno masz dobrą orientację w przestrzeni. W takim

razie, pewnie umiesz grać w szachy, nawet w ciemno.

No to graj! - Lekko dotykam liter klawiatury, potem

cyfr. - Słyszysz, prawy? - powtarzam. - To twoja ręka.

Lewa. Tu ci bliżej. Bierz kontrolę. Twój ruch.

Ale wiem i czuję, że nic z tego. Niełatwo wyrzec się

kontroli, choćby na chwilę. U pacjentów z przeciętym

corpus callosum lewy mózg traci fizycznie kontakt i

kontrolę nad prawym. Częściowo też nad lewą stroną

ciała. Prawy jest odcięty, ale wolny. Dostaje w swoje

wyłączne władanie lewą rękę. Z czasem też staje się

bardziej samodzielny. Ale w nienaruszonym mózgu, jak

mój, połączenia nerwowe lewego mózgu oplatają całe

ciało, również prawy mózg. Mówię: słuchaj, prawy,

chwytaj swoją szansę. Widzisz rękę nad klawiaturą?

Użyj jej. Graj w szachy. Coś w sam raz dla ciebie.

Wiem, że nie umiesz mówić, ale literki chyba znasz.

Widziałem u pacjentów, że nie na takie rzeczy cię stać.

No, pisz swój ruch!

Czekam, ale czuję, że nic się nic wydarzy. Palce na

klawiaturze drżą. To ze zdenerwowania. Mimowolny

2001 / 9

WOJCIECH PIECHOTA

ruch? To by dopiero było! Strach, panika. Skrupulatny i

dominujący lewy mózg nie dopuściłby do utraty

kontroli. Żadnych mimowolnych ruchów, dopóki lewy

mózg nie śpi.

A lunatycy? Jak to jest z lunatykami? Chodzą we

śnie, coś robią, a potem nic nie pamiętają. Może to

prawy mózg się budzi, gdy lewy śpi? Dlatego nic potem

nie wiedzą. Raczej, to lewy mózg nie wie. Muszę

poczytać o lunatykach. Próbuję przypomnieć sobie coś

na temat somnambulizmu, ale przychodzi mi na myśl

tylko wspomnienie jakiejś starej komedii. Kiedy ja to

widziałem? Strasznie dawno. Byłem wtedy dzieckiem...

Wzrok błądzi po ekranie monitora. Odruchowo

odczytuję e4, ruch komputera. Ale nie jest to już jedyny

zapisana ekranie. Obok widzę c6. Mój prawy mózg

skorzystał z chwili nieuwagi lewego, użył ręki

pozostawionej na klawiaturze. Zagrał solidnie, Caro-

Kann.

***

Profesor jednak miał rację, mówiąc, że mózg to

zbiór wyspecjalizowanych ośrodków. Rozszczepienie

mózgu nie jest aż tak drastyczne w skutkach, jak by się

można spodziewać, bo obie półkule i tak funkcjonują

autonomicznie, każda ze swoją strefą świadomości.

Obserwując człowieka mamy wrażenie jedności, gdyż

tylko jedna półkula, lewa, rozmawia i dominuje. Prawa,

niema i bezsilna, widzi, obserwuje, ale sama umyka

obserwacji. Poczucie własnej jedności to też iluzja,

choć przekonująca. Wersja rzeczywistości

dominującego lewego mózgu. Ciało jest jego.

Naturalnie. Przecież je czuje, kontroluje. W

świadomości logicznego lewego mózgu wszystko się

zgadza i tworzy spójny obraz. W tym obrazie nie ma

miejsca na dwoistość, wieloznaczność. Lewy tak widzi,

bo tak mu dyktuje jego natura.

Nie dostrzega więc, że tuż obok żyje inna świadoma

istota. Bliskość, nawet tak ekstremalna, nie ma

istotnego znaczenia, bo innej świadomości i tak nic

można doświadczyć. Świadomość lewego, jak każda

świadomość, jest bezwzględnie odosobniona,

zamknięta w swoim kręgu doznań, skazana na siebie w

nieprzekraczalnych granicach swojego ja. Lewy mózg

wprawdzie korzysta z umiejętności prawego, ulega jego

emocjom, ale przypisuje wszystko sobie. Gdy zostaje

od niego chirurgicznie oddzielony, jest mu trochę

trudniej. Jego mowa traci intonację, emocjonalność,

której dostarczał prawy mózg. Traci bezpośrednią

władzę nad niektórymi częściami ciała, ale nie

przyjmuje tego do wiadomości. Nie bardzo też jest się

czym przejmować, bo przecież nic strasznego się nie

dzieje. Próbując odpowiedzieć na pytanie, co trzyma

lewa ręka lub co się ukazało z lewej strony pola

widzenia, lewy próbuje się domyślić, nieświadomie

nasłuchuje podpowiedzi od prawego, a w ostateczności

strzela w ciemno. Prawy mózg podpowiada, wywołując

odpowiednią reakcję ciała. Gdy lewy źle odgadnie,

prawy kręci głową, a wtedy lewy mówi: o przepraszam,

pomyliłem się, miałem na myśli..., i próbuje jeszcze

raz. Gdy prawy się śmieje, lewy mówi: zobaczyłem coś

śmiesznego, choć tak naprawdę nie wie, co. Taka już

jego natura.

Teraz już wiem, że nie jestem jedyną świadomością

w moim ciele. Jestem lewym mózgiem. Tuż obok, z

drugiej strony głowy, cichutko żyje ten drugi.

Podporządkowany mi, ograniczony do roli

pomocniczej, dzieli komfort i dyskomfort, ciała, które

wspólnie zamieszkujemy. Patrzy naszymi wspólnymi

oczyma, słucha naszymi wspólnymi uszami. Aż dziwię

się, że uzmysłowienie sobie tego tak niewiele zmienia.

Co on o mnie myśli? Czy o mnie w ogóle wie? Czy

zastanawia się, kto kieruje naszym ciałem, czy może też

jakimś cudem autoiluzji myśli, że jest sam, tak jak ja

myślałem dotychczas? Chyba nie. U pacjentów

Profesora, prawy jest świadomy lewego. Pomaga mu

przecież.

Mnie też pomaga. Lojalnie serwuje to, co potrafi

najlepiej: panoramiczny obraz otaczającego świata,

wraz z bogactwem odległych zależności i analogii.

Pozwala mi połapać się w chaotycznej, zabieganej

codzienności, pomaga wyłowić szerszy sens. Pozwala

zajmować się kilkoma rzeczami na raz, robić jedno, a

myślami być gdzie indziej". Uważa na drogę, gdy

zamyślę się za kierownicą.

Czasem zastanawiam się, jak daleko sięga jego

lojalność? Jak głęboko leży w jego naturze? Ilu

pacjentów zakładów psychiatrycznych to ludzie, u

których prawy mózg wymówił posłuszeństwo i walczy

o swoje, o władanie nad ich wspólnym ciałem? Czy

taka walka, widziana z zewnątrz, może być odbierana

inaczej niż bełkot obłąkańca, który utracił kontrolę nad

sobą, nad własnym życiem? Cóż innego mógłby

stwierdzić lewy mózg psychiatry?

A co, gdy prawy mózg ma inne upodobania lub

fobie? Czy wtedy czujemy, poprzez nasze wspólne

ciało, niechęć do czegoś, nie wiedząc dlaczego? Czy

niepokoimy się „bez powodu"? Jak tłumaczyć te

dziwne humory: „Mam na coś ochotę, ale nie wiem na

co"? „Coś bym zjadł, tylko co?" Albo: „Jakiś jestem

dziś podenerwowany, ale nie wiem dlaczego"? „Dzisiaj

chyba wstałem prawą nogą; cieszę się jak głupi z byle

powodu." „Coś mnie gnębi, tylko co?" Lewy,

specjalista od detalu, odbiera też rozumne sygnały od

prawego, polega na nich, ale często ich nie rozumie.

Czasem nazywa je intuicją. Mówi: „Coś mnie tknęło".

Potem dziwi się, że miał trafne przeczucie.

Nie wiem, co myśli mój prawy mózg, co czuje, ale

teraz przynajmniej wiem, że jest. Chyba nie jest nam

razem źle. Normalnie. Czasami gramy w szachy.

Ostatnio niespecjalnie mi idzie.

Wojciech Piechota

2001 / 9

DREAM ONE

2001 / 9

Mocne popołudniowe słońce odbijało się od białych

fasad starych kamienic, przerdzewiałych rynien,

nierównych parapetów i drewnianych, pokrytych

łuszczącą się farbą okiennic. Ciepły wiatr szarpał

przyklejonym do drzwi wyblakłym afiszem, na którym

wielki czarny byk wściekle atakował rozmytego

deszczem matadora. Zza rogu dobiegał blaszany stukot

przejeżdżającego sąsiednią ulicą tramwaju.

- Na pewno nie będziesz żałował. To najlepszy

burdel w tym mieście - powiedział do swego

towarzysza wysoki mężczyzna w szarej marynarce. -

Nie będziesz żałował - powtórzył, pewnie kiwając

głową.

Przeszli przez wybrukowaną kocimi łbami ulicę,

przytrzymując targane wiatrem kapelusze. Otworzyli

stare, odrapane drzwi i przeszli wysokim korytarzem, o

ścianach podchodzących stęchłą wilgocią, do

przestronnej sali, oświetlonej jedynie stojącą w kącie

lampą gazową i rozmieszczonymi na okrągłych

stolikach świeczkami.

Przy ścianie, na drewnianej ławie, siedział

mężczyzna, tępo wpatrzony w tańczącą przed nim

kobietę. Leniwie trącał struny gitary, wydobywając z

instrumentu spokojne, tęskne dźwięki. Kobieta trzymała

w dłoniach rąbek uniesionej do połowy łydek

krwistoczerwonej sukni; wachlując nią, pokazywała

koronkowe krawędzie kremowych halek i wzbijała w

górę tumany pokrywającego nierówną podłogę kurzu.

Mężczyźni przez chwilę stali w drzwiach,

obserwując zmysłowe ruchy tańczącej dziewczyny.

Usiedli przy jednym ze stolików, zdjęli marynarki i

powiesili je na oparciach krzeseł. Po chwili kelnerka,

kruczowłosa dziewczyna w świeżej, mocno

wydekoltowanej bluzce z podwiniętymi mankietami,

przyniosła im dwie butelki ciepłego piwa. Pili je w

milczeniu, nie odrywając wzroku od opalonych,

poruszających się w rytm gitary, łydek tancerki.

- To piwo działa na mnie usypiająco - powiedział

jeden z nich. - Zaraz zasnę, jeżeli nie wydarzy się nic

ciekawego.

- Za drzwiami przy barze są schody — drugi

wskazał butelką otoczony półmrokiem kontuar, ze słabo

widoczną sylwetką barmana. - Na piętrze znajdziesz

ładne, chętne kobiety. O tej porze większość z nich jest

pewnie wolna.

- A ty? Będziesz tu siedział?

- Tak - skinął głową. - Myślę, że zostanę tu jeszcze

przez chwilę.

Patrzył, jak jego przyjaciel dopija piwo, jak

stanowczym, przesadzonym nieco ruchem odstawia

butelkę, sunąc nią po blacie brudnego stolika, jak

podnosi się i znika za niewielkimi drzwiami przy barze.

Zamknął oczy i wystukując rytm paznokciami na szkle

wsłuchiwał się w brzęk strun i uderzenia kobiecych

stóp o deski podłogi. Rozpiął koszulę i wygodniej

rozsiadł się na krześle. Gdy usłyszał pisk otwieranych

drzwi, otworzył oczy.

BARTŁOMIEJ RYCHTER

DREAM ONE

Kobieta, która weszła na salę, miała na sobie prostą,

szarą sukienkę. Sukienka ta poruszała się spokojnym

rytmem jej kroków, kleiła potem do bioder i ud. Kilka

pasemek włosów wymknęło się zza aksamitnej wstążki

i rozprostowało, przecinając ciemnymi, cienkimi

kreskami oliwkowy policzek. Usiadła przy barze, z

powodu upału podciągając sukienkę wysoko ponad

kolana. Barman podał jej małą szklaneczkę pełną

bursztynowego płynu. Podniosła ją do ust, lecz nie

upiła, a tylko wyłowiła językiem kostkę lodu i przez

chwilę trzymała ją między wargami. Gdy zziębły,

wydymając usta strąciła go z powrotem do szklanki i

odstawiła ją na bar.

Wstał i odpiął kolejny guzik koszuli, podwinął

rękawy na przedramionach. Z kieszeni spodni wyjął

chustkę, którą otarł twarz, szyję i szeroki, masywny

tors. Z rękoma w kieszeniach podszedł do siedzącej

przy barze dziewczyny.

- Cześć - uśmiechnął się. - Czy mogę tu usiąść ? -

zapytał, sadowiąc się na wysokim krześle.

- Tak - odpowiedziała. - To miejsce jest wolne. Tak

jak wszystkie pozostałe na tej sali.

Teraz, z bliska, widział zlepione potem kosmyki je

włosów, czerwoną z upału skórę pleców, czuł jej ciepły

zapach. Z trudem oderwał wzrok od smukłych,

odsłoniętych ud.

- Czy mogę postawić ci coś do picia?

- Dziękuję, ale spóźniłeś się o kilka chwil. Nie pijam

przed kolacją więcej niż jedną szklaneczkę.

Skulony w kącie gitarzysta zmienił tempo, mocniej

szarpnął struny, wybijając rytm na pudle instrumentu.

Tancerka natychmiast dostosowała swoje ruchy do

nowej melodii. Słyszał jej ciężki, przyśpieszony

oddech.

- Może pójdziemy na górę - zaproponował po

prostu. - To popołudnie jest zbyt gorące, by spędzić je

w ubraniu.

- Nie, dziękuje - odpowiedziała grzecznie. - Myślę,

że nie mam na to ochoty.

Zaniemówił. Nieczęsto zdarzało mu się słyszeć tak

bezpośrednią odmowę.

- Nie masz ochoty? Co więc robisz w tym miejscu?

- Sam powiedziałeś, to popołudnie jest takie gorące.

- Wzruszyła ramionami. - Postanowiłam więc

ochłodzić je szklaneczką ginu.

Powoli tracił cierpliwość. Pochylił twarz tak, że czuł

ustami słone ciepło jej szyi.

BARTŁOMIEJ RYCHTER

- Chodźmy na górę - wyszeptał. - Chodźmy, a

sprawię, że twoje najskrytsze marzenia się spełnią,

zaspokoję każdą twoją fantazję, każdą...

- Mam nadzieję, że już skończyłeś - po raz pierwszy

spojrzała mu w oczy - bo ja tak. - Odstawiła pustą

szklankę. - Chyba już pójdę.

- Nie możesz tak po prostu odejść! - Złapał ją za

rękę. - Nie teraz! Mam ci wiele do zaoferowania!

- Tak sadzisz? A co na przykład?

- Zapamiętasz ten dzień do końca życia!

- Nie - pokręciła głową, a w jej oczach zatańczyły

wesołe iskierki. - Nie. To ja sprawię, że o naszym

spotkaniu długo nie będziesz mógł zapomnieć.

Wstała i szepnęła mu do ucha kilka słów.

Wypowiedziała jedno krótkie zdanie, lecz to

wystarczyło, by szeroko otworzył oczy i z cichym

westchnieniem wypuścił powietrze z płuc.

Dziewczyna wyswobodziła ramię i ruszyła do

wyjścia.

Minęła chwila, zanim doszedł do siebie. Głośno

zaklął i wybiegł z sali. Zdyszany wypadł na ulicę,

nieomal wchodząc pod koła rozpędzonej półciężarówki.

Uskoczył na chodnik, gdy kierowca uderzył dłonią w

klakson. Samochód zniknął za zakrętem, a mężczyzna

został zupełnie sam pośrodku zalanej słońcem, cichej

ulicy. Rozejrzał się dookoła...

***

...po czym uruchomił formułę wyjścia. Zerwał ze

skroni przepoconą taśmę mocującą siatkę elektrod.

Zsunął z ramion i piersi zespół przyssawek, odpiął z

krocza gumową zbroję. Biegnąca wzdłuż stojącego tuż

obok ekranu linia podniosła się gwałtownie, niemal

wychodząc poza skalę. Gdzieś w sąsiedniej sali

rozległo się przeciągłe, pulsujące wycie alarmu.

Krępy łysawy człowieczek zerwał się z łóżka ciężko

dysząc. Wybiegł z pokoju niemal nagi, klapiąc bosymi

stopami o szarą podłogę z tworzywa. Na korytarzu

wpadł na jedną z pielęgniarek.

- Gdzie doktor Linius! - wrzasnął. - No, gdzie on

jest!

- Proszę się uspokoić. - Pielęgniarka sięgnęła dłonią

w kierunku swego identyfikatora. - Proszę się uspokoić,

bo wezwę ochronę!

- To nie będzie konieczne, siostro - z głębi korytarza

wyszedł szczupły mężczyzna w bladoniebieskim kitlu i

drucianych okularach. - Panie Wilcox, czy coś się

stało?

- Czy coś się stało? - Wilcox otworzył szeroko oczy.

- Czy coś się stało! Moi prawnicy zedrą z was ostatnią

koszulę, zapłacicie takie odszkodowanie, że odechce się

wam...

- Proszę się uspokoić! - głos lekarza zabrzmiał

stanowczo. - Natychmiast proszę się uspokoić!

Mężczyzna otarł twarz i zrezygnowany opuścił

ramiona. Lekarz objął go delikatnie dłońmi wokół

głowy, kciukami rozchylił drgające powieki. Białka

oczu były przekrwione, z wyraźnymi ciemnymi

obwódkami. Nienaturalnie powiększone źrenice

pulsowały sztucznym światłem jarzeniówek.

- Siostro, co się stało z tym pacjentem?

- Gwałtowne, samoczynne wyjście z Systemu. -

Pielęgniarka rzuciła okiem na wydruk: - W trybie

awaryjnym. Nasze kontrolery nie wykryły jednak

niczego, co mogłoby skłonić pacjenta do takiego

zachowania. Nie widzę tu żadnych anomalii. Poziom

wydzielania endorfiny w normie, tętno podniesione,

choć daleko jeszcze do granicy bezpieczeństwa. W

końcowej fazie projekcji oba czynniki zanotowały

jednak wyraźny wzrost.

- Jeżeli już się pan uspokoił, proszę opowiedzieć, co

się ( stało. - Lekarz cofnął opięte gumowymi

rękawiczkami dłonie i wsunął je do kieszeni fartucha.

- Kobieta - stęknął Wilcox. - W tym waszym

burdelu spotkałem kobietę. Nie fantoma, ale klientkę,

na pełnych prawach. Chcę wiedzieć, kim ona jest!

Muszę znać jej nazwisko!

Lekarz uśmiechnął się wyrozumiale.

- Rozumie pan, że nasz ośrodek jest stowarzyszony z

korporacją BioSec, a co za tym idzie, obowiązują nas

najwyższe standardy bezpieczeństwa, w tym również w

zakresie ochrony tożsamości naszych klientów. Dane

tej kobiety, podobnie jak wszystkich innych

uczestników projekcji, są absolutnie tajne. Nie zna ich

nikt w tej firmie. My jedynie umożliwiamy dostęp do

systemu, a sam użytkownik...

- Gówno prawda! - wrzasnął Wilcox, unosząc pięści.

- Gówno prawda! Ta kobieta znała moje nazwisko!

Moje prawdziwe nazwisko!

***

Wielki, pękaty sterowiec opuścił się powoli między

strzeliste wieżowce, ustabilizował wysokość, po czym

wykonał nawrót, by turyści siedzący po drugiej stronie

gondoli również mogli się przyjrzeć monumentalnym

kształtom Tashuioki, jednego z najwyższych drapaczy

chmur na świecie. Pod brzuchem sterowca szybko i

bezszelestnie, jak ławica małych rybek, przemknęło

kilkanaście smukłych, połyskujących w sztucznym

świetle miasta, helikopterów.

Letycja odwróciła wzrok od przeszklonej ściany

restauracji i spojrzała w oczy, siedzącej po drugiej

stronie elegancko nakrytego stolika, Lary Wilcox.

Możliwość zjedzenia kolacji w luksusowej

restauracji na siedemdziesiątym czwartym piętrze

najdroższego budynku w mieście była dodatkową

korzyścią płynącą z tego zlecenia. Korzyścią, której nie

przyćmiła nawet konieczność wypożyczenia specjalnie

na tę okazję szarego kostiumu wizytowego, drogich

szpilek i pasującej do całości torebki.

Widziała japo raz pierwszy w życiu. Do dziś była

dla niej jedynie cyfrowo przetworzonym głosem z

terminala komunikacyjnego, który suchym i

rzeczowym tonem udzielał dokładnych instrukcji.

Zawsze dokładnie, co do minuty oznaczony czas,

2001 / 9

DREAM ONE

miejsce zawsze określone w sposób wykluczający

jakąkolwiek pomyłkę.

Lara Wilcox okazała się kobietą z klasą. Klasa i styl

emanowały z niej całej, z każdego szczegółu jej stroju,

z każdego gestu, z akcentu, z jakim wypowiadała

słowa. Starannego, wystudiowanego akcentu starej

angielskiej arystokracji. Mówiła wolno i dobitnie, z

namysłem dobierając słowa. Jak pewny siebie

mężczyzna.

Kiedy tylko poznała nazwisko pracodawczyni,

postanowiła dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Tak

jak przypuszczała, nazwisko to było zastrzeżone, nie

było go w żadnej bazie danych, począwszy od książki

adresowej, na liście najsolidniejszych klientów

dystrybutora prasy skończywszy. Zabrała się więc za

przeglądanie list absolwentów wyższych uczelni. Tam

Larę Wilcox znalazła bardzo szybko, skończyła

prestiżowy wydział na jednym z najlepszych

uniwersytetów w kraju. Była druga w swoim roczniku.

Na tle swego męża, przeciętnego absolwenta

przeciętnej uczelni, wypadała wręcz olśniewająco. Po

otrzymaniu dyplomu z pewnością mogła przebierać

wśród ofert największych koncernów, zrezygnowała

jednak z kariery na rzecz rodziny czy też czegokolwiek

innego. Jej mąż, za pomocą rodzinnych koneksji, a

może dzięki szczęściu i umiejętności wykorzystywania

podsuwanych przez los okazji, dość szybko pokonywał

kolejne szczeble kariery, wspinając się niemal na

szczyt. Na wyświetlanych na ekranie terminala

fotografiach zawsze przedstawiony był jako pewny

siebie mężczyzna w średnim wieku, z nieco sztucznym

uśmiechem na twarzy, budzący zaufanie idealny

przedstawiciel branży ubezpieczeń. Na żadnej z

fotografii nie towarzyszyła mu żona.

Lara Wilcox odsunęła od siebie talerz z ostrygami,

powolnym ruchem otarła usta serwetą i sięgnęła do

torebki po papierośnicę. Jej wytworna cygaretka

pachniała lawendą i drzewem sandałowym.

- Czy to aby na pewno był on? - zapytała Letycja. -

Mogłam nie trafić.

- Brunet, około metra osiemdziesięciu?

Kwadratowa szczęka, byczy kark, zbudowany jak

zapaśnik? Nie ma mowy o pomyłce. Mój mąż nie

szczędził pieniędzy na swoje odbicie. Kartą kredytową

zrekompensował sobie niedostatki natury. Czasem

myślę, że System to jego prawdziwy świat, a naszą

rzeczywistość traktuje jedynie jako niezbędną

konieczność. Byłby szczęśliwy, mogąc zostać tam na

zawsze. - Upiła łyczek szampana i uśmiechnęła się do

swoich myśli. - Poza tym prześledziłam wyciąg z jego

konta, a w szczególności opłaty stałe. Po tym, co się

stało, nie utrzymuje już połowy luksusowych burdeli,

zrezygnował z niemal wszystkich. Teraz opłaca tylko

jeden. Hotel „LaTurville".

Letycja nabiła ociekającą sosem krewetkę na

srebrny widelec i wsunęła ją do ust.

- Nigdy nie słyszałam tej nazwy.

- To dziwne miejsce, nawet jak na atrakcje

oferowane przez System. Dostępne tylko dla ludzi z

trzeciej grupy podatkowej i właścicieli złotej karty

dostępu.

Dziewczyna zaśmiała się cicho.

- Z trzeciej grupy? Ja ze swymi pięcioma tysiącami

rocznego dochodu ledwie mieszczę się w drugiej!

- Pomyślałam o tym. Mój prawnik zajął się

wszystkim. Według dokumentów, przez ostatnie trzy

miesiące pracowałaś w Fundacji Charytatywnej Lary

Wilcox jako główny analityk finansowy. Twoje

dochody pozwoliły ci na złożenie wniosku o przyznanie

wyższej grupy, który rzecz jasna został rozpatrzony

pozytywnie. Jesteś w trzeciej grupie, przynajmniej do

końca roku. - Wyjęła z wiszącej na oparciu krzesła

torebki niewielki, podłużny przedmiot i przesunęła go

po stole w stronę dziewczyn: - To dla ciebie.

Letycja podniosła kartę i obejrzała ją dokładnie,

Była mniejsza od jej dłoni, delikatnie połyskiwała

złotym, opalizującym blaskiem. Nie widziała takiej

nigdy wcześniej.

- Czy coś jeszcze?

Kobieta wyjęła z torebki grubą szarą kopertę.

- Przejrzyj to. Naucz się wszystkiego na pamięć.

Może ci się to przydać w rozmowie z Leo Banggsem.

- Z kim?

- Z Leo Banggsem, a właściwie, jak on sam woli, z

księciem Bangsovem. To operator Hotelu. Kryteria

przyjęć są bardzo ostre, choć, delikatnie mówiąc,

niejednoznaczne. Powinien jednak pozwolić ci na

wejście, przynajmniej na okres próbny. Zresztą twoja

już w tym głowa, by się tam dostać. To wszystko.

Przynajmniej na razie.

Dziewczyna wstała i zasunęła za sobą krzesło.

- Odezwę się jutro wieczorem.

***

Wczesnym rankiem zjawiła się w NeoPlace,

dzielnicy artystów, ludzi z branży rozrywkowej i

innych, na tyle majętnych, by stać ich było na

niebotycznie wysokie czynsze, w zamian za co

otrzymywali luksus nagiego, nie przysłoniętego

aluminiowymi gmachami nieba. Hotel mieścił się w

małym budynku z białej cegły, z kamienną attyką od

frontu, otoczonym wysokim ogrodzeniem z kutej stali.

Z marmurowej tablicy przy wejściu spoglądał na nią

dwugłowy orzeł.

Nacisnęła przycisk domofonu i podała swoje

nazwisko. Umieszczona tuż nad jej głową kamera z

cichym szmerem wysunęła obiektyw.

- Byłam umówiona z panem Banggsem.

- Proszę wejść - zaskrzeczał głos z głośnika i

masywne, obite blachą drzwi ustąpiły pod dotknięciem

dłoni.

W wąskim choć wysokim korytarzu, oświetlonym

szeregiem mlecznobiałych kinkietów, przywitał ją

siwowłosy starzec, skulony na wózku inwalidzkim.

Jedną ręką, suchą i poskręcaną chorobami,

manipulował przy manetce sterującej wózkiem, drugą

wyciągnął na powitanie. Miał na sobie sfatygowany

2001 / 9

BARTŁOMIEJ RYCHTER

brązowy garnitur, którego spodnie nienaturalnie

układały się na chudych, nieruchomych nogach.

Uścisnęła zimną, trzęsącą się dłoń i uśmiechnęła się.

Starzec pachniał tanią wodą kolońską i dziecięcą

oliwką.

- Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać.

- Nie ma za co. Czas to jedna z tych rzeczy, których

mam nadto.

Przeszli do małego salonu o ścianach wyłożonych

imitacją ręcznie zdobionej tapety. Starzec ustawił się

przy niewielkim okrągłym stoliku, dziewczyna usiadła

na starej przykurzonej sofie. Zza nieszczelnych okien

dobiegał hałas przejeżdżającej kolejki. Ustawiona za

szybą serwantki zastawa, udająca chińską porcelanę,

zatrzęsła się w rytm stukotu stalowych kół.

- Właściwie to ja powinienem pani podziękować -

powiedział starzec i odczekał chwilę, aż służąca,

Murzynka w średnim wieku, rozleje kawę i otworzy

paczkę ciastek. - Nieczęsto odwiedzają mnie kobiety.

W rzeczywistości, rzecz jasna.

- Bardzo się cieszę, że tu trafiłam - powiedziała,

udając że nie zauważa jego spojrzenia wbitego w swą

bluzkę. - Zupełnie niedawno odkryłam korespondencję

mojej prababki. Okazało się, że jej stryjeczny wuj był...

Starzec zaśmiał się, przechylił głowę jak

przedrzeźniające dziecko i pogroził palcem:

- Proszę mnie nie rozśmieszać. Słyszę takie

historyjki od większości ludzi, którzy mnie tu

odwiedzają. Żaden z nich nie ma pojęcia, o czym tak

naprawdę mówi. Pani to również dotyczy, czy nie mam

racji?

Nie odpowiedziała.

- Jest pani taka młoda - uśmiechnął się. - Taka

piękna. Czy pani droga ma skończyć się w moim

Hotelu?

- Moja droga?

- Każdy ma swoją drogę. - Pokiwał głową. - Pani

również. Pytanie tylko, gdzie ona się skończy, a

właściwie, gdzie się pani zatrzyma. Jest pani taka

piękna - powtórzył. - Ma pani tak wiele... możliwości.

Czy żadna z nich nie okazała się na tyle kusząca, by z

niej skorzystać? A może żadna z nich nie przeraziła

pani na tyle, by stać się ostatnią granicą? Pani karta jest

nowa, sprawdziliśmy to. To pani pierwszy raz w

Systemie. Może mi pani wierzyć - pochylił się w jej

stronę - tam znajdzie pani swą granicę. Wszyscy ją

znajdują.

- Stać mnie na to - powiedziała spokojnie. - Zna pan

stan mojego konta....

- Pani konta — starzec roześmiał się na głos, a

śmiech ten- zabrzmiał jak kaszel suchotnika. - Nie

interesują mnie pieniądze. Przez całe życie goniłem za

nimi, mam ich tyle, że wystarczy mi ich do końca życia.

Robienie pieniędzy zajęło mi całe życie, całe

prawdziwe życic. To zabawne, że u kresu żywota, kiedy

dokonujemy rozrachunków, nachodzą nas dziwne

uczucia, żal, że nie wykorzystaliśmy wszystkich szans,

wszystkich możliwych radości, przyjemności. Starzy

ludzie umierają z żalu za niewykorzystanymi okazjami.

Pieniądze to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. Pragnę

tylu przyjemności, ilu tylko mogę jeszcze doznać.

- A więc coś nas łączy. — Sięgnęła po ciasteczko i

delikatnie je nadgryzła.

- Tak? - zdziwił się. - A może to sprawdzimy.

Proszę chwileczkę tu na mnie zaczekać.

Wyjechał z pokoju z cichym bzyczeniem

elektrycznego wózka. Wrócił po kilku minutach,

wyraźnie podekscytowany.

- Czy byłabyś tak miła - zapytał - i przeszła do

sąsiedniego pokoju? Jest tam szafa, w niej znajdziesz

suknię. Chciałbym, abyś się w nią przebrała. -

Podjechał do ściany i zdjął z niej obrazek, małą

akwarelę oprawioną w brązowe ramki. - Ja zostanę

tutaj, lecz z tego miejsca będę miał doskonały widok.

Proszę pamiętać, że będę to obserwował, mam więc

nadzieję, że się postarasz. - Obrócił wózek i spojrzał jej

w twarz. - W Systemie nie ma granic, nie ma

przyzwoitości, nie ma wstydu. Ale to wciąż będziesz ty,

ta sama ty. Jeżeli tutaj obawiasz się małego kroczku,

jak poradzisz sobie tam?

- Dobrze. - Wstała. - Jeżeli to zrobię, dostanę prawo

wstępu?

- Tak - pokiwał głową. - Jeżeli to zrobisz.

Przeszła korytarzem do wskazanego pokoju. Poza

szafą znajdowało się tu jeszcze wielkie łóżko, okryte

haftowaną narzutą. Łóżko miało wyjątkowo krótkie

nogi i poręcze dla osoby niepełnosprawnej. Otworzyła

szafę, gdy usłyszała muzykę. Czajkowski, pomyślała i

zdjęła suknię z wieszaka. Przez chwilkę naszła ją

ochota, by spojrzeć w stronę otworu w ścianie, ale

zrezygnowała z tego. Rozpuściła włosy i sięgnęła

dłonią do paska. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak

długo już nie rozbierała się przed żadnym mężczyzną.

Wyobraziła sobie, że robi to teraz dla tego ostatniego,

ale wcale to jej nie pomogło. Przestała myśleć o

czymkolwiek.

Kiedy miała już na sobie jedwabną halkę,

pończochy i suknię z krótkim trenem, związała na

powrót włosy i wróciła go Banggsa. Siedział przy stole,

plecami do ściany. Oniemiała.

- Pan przez cały ten czas... Spojrzał na nią przez

ramię.

- Tak - powiedział spokojnie. - Może pani zatrzymać

suknię. Jest w niej pani do twarzy.

- Czy to znaczy, że otrzymam pozwolenie na

wejście?

- Tak, na trzy miesiące. Potraktujemy to jako próbę.

Przekonamy się, czy umie pani grzeszyć. Grzeszyć z

klasą. W systemie działa obecnie ponad trzysta miejsc

podobnych do mojego, a ono, niezmiennie od wielu lat,

znajduje się w czołówce tych najbardziej

ekskluzywnych. Wszyscy chcą do niego należeć. A

wiesz, dlaczego? Wiesz, dlaczego oni tu przychodzą?

Bo gonienie za wciąż nowymi doznaniami zaczyna ich

nudzić. W pewnym momencie nie mogą już odkryć

niczego nowego, nie mogą obnażyć się już bardziej, nie

mogą iść do łóżka z większą ilością partnerów, nie

mogą mieć młodszych i młodszych. Chcą poczuć coś

2001 / 9

DREAM ONE

nowego, ale nie mogą, bo wszystko już było. Tutaj ja

ustalam zasady, a oni, czy tego chcą czy nie, muszą się

im podporządkować. A to dla nich coś zupełnie innego.

Tutaj nie ma przemocy, krwi, ciągłych zmian

tożsamości, zmian płci, ukrywania się za coraz nowymi

maskami. Każdy z nich ma tutaj jedną twarz, jedno

nazwisko. W świecie Hotelu znajdują przyjemność,

lecz jest to przyjemność z klasą. Obowiązuje ich kodeks

honorowy. Są arystokracją.

Starzec przerwał, splótł dłonie na chudych

kanciastych kolanach i pokiwał głową.

- Choć mimo wszystkich tych pozorów jest to

burdel. Tyle że ekskluzywny.

***

Hrabia Lewieński wymknął się z sali balowej w

chwili, kiedy orkiestra chwyciła temat kolejnego

walczyka. Dopił szampana, po czym przez nikogo nie

zatrzymywany przeszedł wzdłuż sali, kryjąc się w

cieniu galerii. Przez chwilę stał przy drzwiach,

obserwując zza pancernego ramienia ustawionej w rogu

zbroi, czy nikt nie idzie jego śladem. Kiedy nacisnął

mosiężną klamkę, drzwi z lakierowanego orzecha

ustąpiły z cichym szmerem. Przebiegł przez zupełnie

ciemny korytarz, odtwarzając w myślach układ

pomieszczeń. Otworzył kolejne drzwi, poczuł zapach

kurzu, nafty i książek. Był w bibliotece.

- Jednak przyszedł pan, panie hrabio - usłyszał

dobiegający z ciemności głos.

Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Z kieszeni

fraka wyjął zapałki i oświetlając sobie nimi drogę dotarł

do wielkiego, dębowego biurka, zawalonego stertą

papierzysk i książek. Zapalił stojącą w mosiężnym

świeczniku świecę.

- Panie hrabio! - Tuż przed nim pojawiła się spowita

w bladoniebieską suknię młoda kobieta. Jej długie jasne

włosy spinał nad czołem cienki srebrny diadem.

- Pani hrabino! - Pocałował jej dłoń, musnął ustami

ramię. Pchnął ją lekko w stronę stojącej pod ścianą

sofy.

- Panie hrabio! - spojrzała na niego zimno i z

wyrzutem. - Cóż to za maniery! Proponuje pan damie

tak prozaiczne rozwiązania!

Rozejrzał się wokoło niepewnym wzrokiem.

- To biurko to prawdziwy antyk, Conterwood, prosto

z Londynu. Robiony na zamówienie. Na całym świecie

nie ma drugiego takiego mebla! - Zrzucił dłonią książki

i arkusze, które opadły na miękki, czerwony dywan. -

Biurko będzie odpowiednie!

- Nie, to już było. Wszystko to już było! - Łagodną

linię jej czoła załamała gruba, podłużna zmarszczka. -

Mam! Szafa!

- Szafa? —jęknął i spojrzał w stronę wciśniętej

między regały zwalistej szafy.

Otworzyli szerokie, magdeburskie drzwi, prawdziwe

wrota obramowane dębowymi liśćmi misternych

zdobień. Gromadzony przez lata zbiór map znalazł się

na podłodze. Jaśniejąca bladą żółcią mapa Afryki

spadła w poprzek błękitnej karty mórz południowych.

Stary angielski globus wypadł z mocowania i potoczył

się pod biurko.

W szafie było ciemno, ciasno i pełno pajęczyn.

Pierwsza w ciemnej szczelinie niedomkniętych

drzwi pojawiła się czarna pończocha, która zawisła

zaraz na tkwiącym w zamku kluczu. Za pończochą

wyleciał ciemnozielony fular, spinki do mankietów i

zasznurowany, połyskujący but. Przez chwilę między

drzwiami tkwiła pokaźna część bladoniebieskiej sukni,

lecz została na powrót zagarnięta do środka przez opiętą

w jedwabną rękawiczkę dłoń.

Stare wysłużone zawiasy jęknęły głucho, drzwi

strzeliły o siebie, klejenia zatrzeszczały. Stojąca na

nierównych nogach szafa przechyliła się najpierw w

jedną, potem w drugą stronę, opierając się o

biblioteczne regały. Kilka tomów wypadło z półek na

dywan.

Szafa znieruchomiała, drzwi otworzyły się.

Dłoń w rękawiczce sięgnęła po pończochę, lecz

natrafiła na fular. Wciągnęła go do środka, by zaraz

odrzucić z cichym przekleństwem. W końcu chwyciła

właściwą bieliznę, a szafa na powrót rozpoczęła

balansować na wszystkie strony.

Hrabina wyszła z ciemnego, ciasnego mebla,

ocierając chusteczką lekko rozmazany tusz.

- Dziękuję, hrabio - rzuciła za siebie. - To było

takie... ekscytujące! - Nie czekając na odpowiedź,

wygładziła suknię i wybiegła z biblioteki.

Lewieński wygramolił się zaraz za nią, odszukał

fular i przystrojoną cekinami marynarkę galowego

munduru. Odczekał chwilę, nie chcąc wchodzić na salę

balową jednocześnie z hrabiną, po czym ruszył do

wyjścia.

- Brawo, panie Wilcox! Cóż za fantazja! Ciekawa

jestem, czy cieśla, który wykonał ten piękny mebel,

przypuszczał, do jakich celów zostanie on

wykorzystany!

Zamarł w pół kroku. Odwrócił się gwałtownie, lecz

niczego nie dostrzegł w panującej między regałami

ciemności. Podbiegł do biurka, chwycił lampę i

wyciągnął ją przed siebie. W jej bladym świetle ujrzał

siedzącą w szerokim fotelu kobiecą postać.

- To ty! - Rzucił się w kierunku kobiety. Chwycił ją

za gardło i zbliżył twarz do jej twarzy. Oślepiona

blaskiem lampy zmrużyła oczy. Mimo mocnego

uścisku nie poruszyła się, jej dłonie wciąż leżały na

oparciach fotela.

- Kim jesteś? - warknął. Jego bujne, arystokratyczne

bokobrody poruszyły się nerwowo. — Kim, u diabła,

jesteś?

Uśmiechnęła się niepewnie.

- Jeżeli chcesz rozmawiać - wyszeptała - puść mnie.

Rozluźni lekko palce, pozwalając dziewczynie na

głębszy

oddech.

- Powinnam była się tego po tobie spodziewać -

powiedziała z ironią w głosie. - Każda okazja jest

dobra, byle tylko spełnić swe fantazje. Żadna nie

2001 / 9

BARTŁOMIEJ RYCHTER

chciała zgodzić się na duszenie? A może wolały

zamiast dłoni jedwabny pasek od szlafroczka?

- Kim jesteś? - powtórzył pytanie. - Pracujesz dla

Albers, tak? Chcecie mnie skompromitować? Ile ci

zapłacili? I jak, do cholery, sforsowałaś

zabezpieczenia?

- Zaczynasz mnie nudzić - zmrużyła oczy. - Nawet

w takiej chwili nie przestajesz myśleć o interesach.

Czyżbym pomyliła się co do ciebie?

Delikatnie objęła dłonią jego nadgarstek.

Przystrojony w galowy mundur oficer cofnął rękę.

- Znasz moje nazwisko. Nigdy i nikomu nie udało

się złamać zabezpieczeń BioSec. Nigdy.

- To prawda - przytaknęła. - Znam twoje nazwisko,

podobnie jak wszystkich innych użytkowników

systemu. Nazwiska, prawdziwe twarze, prawdziwe

sylwetki... Wszystko, czego chcemy.

- My? - zdziwił się.

- Właśnie tak, panie Wilcox. Jesteśmy grupą ludzi,

których znudziła już powszechna dostępność

najbardziej nawet wyszukanych rozrywek.

Postanowiliśmy poszukać czegoś nowego, czegoś, co

otworzyłoby nam zupełnie nowe możliwości...

- Złamaliście System - jęknął. - Jeżeli możecie wejść

i wyjść w dowolnym momencie, w każdym miejscu...

Ta technologia warta jest miliony...

Wstała i odepchnęła go lekko od siebie.

- Naprawdę, zaczynasz mnie nudzić. Będziemy

chyba musieli dokonać nowego wyboru. I pomyśleć że

ty, posiadacz złotej karty, członek wszystkich

ważniejszych klubów rozrywki, stając przed

możliwością przeżycia doznań, o jakich jeszcze wczoraj

ci się nie śniło, myślisz przede wszystkim o

pieniądzach!

- Czego ode mnie chcecie? - zapytał podejrzliwie. -

Dlaczego ja?

- Tworzymy zamknięty, hermetyczny krąg

zaufanych osób. Dbamy o to, by w naszym

towarzystwie nie znalazł się nikt, kto nie potrafiłby

docenić oferowanych możliwości, kto nie umiałby się

nimi cieszyć. Ty masz wszystko, czego oczekujemy od

ewentualnego kandydata. Odpowiedni wiek,

wykształcenie, status materialny. Odpowiednie...

zainteresowania.

- I to wszystko za darmo, tak? - zaśmiał się. - Na

świetie niczego nie dostaje się za darmo!

Podeszła do wypełnionego książkami regału.

Przebiegła wzrokiem po literach wytłoczonych na

grubych, skórzanych grzbietach.

- Masz rację - przyznała. - Niczego, co ma określoną

wartość, nie dostaje się za darmo. Być może przyjdzie

dzień, w którym będziesz musiał zapłacić za to, co od

nas dostaniesz. To jednak odległa przyszłość. Teraz

porozmawiajmy o tym, co my mamy ci do

zaoferowania. Potraktujmy to jako bezpłatną

prezentację.

- Gdybym nawet się na to zgodził - powiedział - jaką

mam pewność, że jest to bezpieczne? Korzystanie z

Systemu stanowi zagrożenie same w sobie, jeszcze

kilkanaście lat temu zdarzały się wypadki zaginięć,

ludzie podłączeni do niego wegetowali jak warzywa,

nie mogąc połączyć świadomości z ciałem. A wy

chcecie złamać wszelkie warunki i bariery? Jak

zaawansowana musi być technologia, która umożliwia

bezkarne wędrowanie wzdłuż i wszerz Systemu bez

żadnej kontroli?

Technologia ma tu niewielkie znaczenie -

dziewczyna uśmiechnęła się. - Wyobraź sobie, że ta

półka, zamknięta ze wszystkich stron drewnianą ramą,

to BioSec, chroniący umieszczone we wnętrzu zbiory. -

Przejechała dłonią po opasłych tomiskach, ścierając

grubą warstwę tłustego kurzu.

- Wszystkie zabezpieczenia i bariery to BioSec, to

on decyduje, w którym miejscu wejdziesz i kiedy

wyjdziesz, decyduje o regułach, których musisz

przestrzegać, chroni anonimowość klientów,

pozwalając korzystać z odbić. Przechodząc przez niego

otrzymujesz smycz, dzięki której przez cały czas każdy

twój czyn jest kontrolowany przez operatorów

Systemu: To ona decyduje, co widzisz, co czujesz, na

co możesz sobie pozwolić. W każdej chwili możesz być

za nią wyciągnięty... Chyba że smycz jest na innej szyi.

Słyszałeś o Dream One?

Wzruszył ramionami.

- Syntetyczny halucynogen - powiedział niepewnie.

- Jeden z pierwszych wyższego rzędu. Pozwala

przeżywać emocje drugiej osoby. Nie wymaga wsparcia

technologicznego, a jedynie współdziałania partnera.

To ciekawe uczucie, ale nie umywa się do atrakcji

Systemu...

- Wyobraź sobie — spojrzała mu prosto w oczy -

nową mutację Dream One, znacznie silniejszą. Tak

silną, że pozwala nie tylko odbierać emocje drugiej

osoby, ale przeżywać je wspólnie! Całkowicie

niezależnie! Dwie niezależne osobowości w jednym

strumieniu świadomości! Nie lustro, ale rzeczywistość!

Wilcox podszedł do stolika i nalał sobie lampkę

koniaku.

- Nadal niczego nie rozumiem. W jaki sposób to...

- Dwie osoby złączone Dream One wchodzą do

Systemu

- powiedziała twardo, stając tuż za nim. - BioSec

widzi je jednak jako jedność i nakłada smycz tylko na

jedną szyję. Druga osoba jest wolna jak anioł. Żadnych

reguł, żadnych zasad. Wchodzisz w to?

***

Niebo poszarzało, między granatowymi

krawędziami postrzępionych chmur przeskoczyła

gromada bladożółtych iskier. Na dalekim horyzoncie,

między jasnymi punkcikami platform wiertniczych,

gdzie niebo łączyło się z niespokojnym oceanem,

wąska kreska błyskawicy na moment rozcięła taflę

szarości. Było gorąco i zupełnie sucho.

Letycja mocniej wdepnęła pedał gazu i zjechała z

ciągnącej się wzdłuż kamienistej plaży autostrady w

wąską, dwupasmową drogę biegnącą ponad oceanem.

2001 / 9

DREAM ONE

Na tylnym siedzeniu, zupełnie nieruchomo, leżał

podłużny pakunek sporych rozmiarów, obciągnięty

kilkoma warstwami czarnej folii.

Posiadłość usytuowana była na wyspie-platformie,

pięć mil od stałej linii brzegowej. Zza niskiego białego

murku okalającego zabudowania widać było

przeszklony dach budynku mieszkalnego i kołyszące

się na silnym wietrze czubki palm, rosnących w

ogrodzie po drugiej stronie platformy. Ciemne fale

oceanu uderzały monotonnie o krawędzie sztucznego

klifu.

Wjechała na podjazd i skręciła w stronę bramy.

Zgodnie z otrzymanymi wcześniej instrukcjami

zwolniła, lecz nie zatrzymała się przed niską, białą

budką strażnika, minęła podniesiony szlaban i ustawiła

się przed bramą, która natychmiast rozsunęła się na

szerokość samochodu. Znalazła się na przestronnym,

pogrążonym w wieczornych ciemnościach dziedzińcu.

Czekała.

Gdzieś z głębi zabudowań wystrzeliły ku niej

smukłe, czarne kształty. Tuż przy ziemi, z szybkością

błyskawicy obiegły samochód, cicho sapiąc obwąchały

pojazd, sunąc szpiczastymi pyskami wzdłuż linii drzwi.

Wyjrzała przez okno wprost w ciemne, połyskujące

matowo ślepia wielkiego dobermana, w opatrzony

podwójnym szeregiem ostrych i mocnych zębów pysk,

efekt pracy inżynierów genetyków nad wieloma

pokoleniami tej rasy. Wyraźnie słyszała warczenie i

posapywanie psów.

Zwierzęta zniknęły równie szybko i

niespodziewanie, jak się pojawiły. W tej samej chwili

ekran umieszczonego ponad kierownicą terminalu

zaświecił się, lecz zamiast obrazu pojawiła się

pajęczyna szarych, mieniących się w oczach linii, efekt

stosowania urządzenia kodującego.

- Podjedź pod drzwi garażu - głos dobiegający z

głośnika był pozbawiony zakłóceń. Letycja bez

kłopotów rozpoznała dźwięczny alt Lary Wilcox.

Posłusznie zawróciła i ustawiła swego nissana na

podjeździe przy szeregu garaży.

- Wyjdź z samochodu. Wnieś go przez tylne drzwi,

na prawo od ciebie.

Z ulgą odetchnęła świeżym morskim powietrzem, na

policzkach czuła pierwsze krople deszczu. Nie bez

wysiłku wyciągnęła pakunek z pojazdu i powoli,

wlokąc go po wyłożonym imitującymi marmur płytami

dziedzińcu, doszła pod wskazane drzwi. Przez chwilę

czekała na dalsze instrukcje, po czym zdecydowała się

otworzyć drzwi. Korytarz za nimi był pusty, błękitne

lampiony rzucały ciepły blask na jasnoszare ściany.

- Wnieś go do środka. Na końcu korytarza jest

winda. Zjedź nią w dół.

Ponownie chwyciła pakunek i wciągnęła go w głąb

korytarza. Rozsunęła ozdobne drzwi windy,

stylizowanej na dźwigi ze starych europejskich hoteli,

ułożyła tobół pod ścianą i uruchomiła mechanizm.

W wąskim, pozbawionym mebli pomieszczeniu nie

było nikogo, wyczuła jednak zapach aromatyzowanego

lawendą tytoniu.

- Wyciągnij go z windy. Sprawdź, czy nic mu się nie

stało. Letycja rozerwała fragment folii, przejechała

dłonią po

chłodnej, pomarszczonej twarzy, uniosła nieco

opadłe powieki i obejrzała źrenice. Sprawdziła tętno i

wstała, obracając się w stronę zawieszonej w rogu

kamery.

- Wygląda na to, że wszystko w porządku.

- Czy miałaś jakieś problemy, czy coś zakłóciło

przebieg akcji?

- Wszystko poszło dobrze - odpowiedziała. -

Wynajęłam całe piętro, wszystkie pozostałe

apartamenty były wolne. Nikt mnie nie zauważył,

portier, zgodnie z instrukcjami, poszedł wcześniej do

domu. Użyłam windy towarowej przy tylnym wyjściu,

gdzie ustawiłam samochód. Wszystko zgodnie z

instrukcją: mała furgonetka z ciemnymi szybami.

- Czy on niczego nie podejrzewał? Czy zgodnie z

moim poleceniem dzień wcześniej zażył leki osłonowe?

- Tak. Pytałam go o to dwa razy.

- Czy pigułki, które ci przekazałam, połknął w

odpowiedniej kolejności? Czy w ciągu wieczora unikał

alkoholu?

- Wyraźnie to zastrzegłam. Był przygotowany na

największą atrakcję swojego życia. Gotów był dla niej

na największe poświęcenie.

- To dobrze. Bardzo dobrze. Możesz wracać. Jutro

rano na twoim koncie znajdzie się pozostała część

należności.

Letycja wyjęła z kieszeni kurtki podłużną,

połyskującą złotem kartę.

- Gdzie mam to położyć - zapytała, unosząc ją do

kamery.

- Zatrzymaj ją. Jest opłacona jeszcze na miesiąc. Do

tego czasu możesz używać jej wedle własnego uznania.

Potraktujmy to jako premię.

Zapięła kurtkę i ruszyła w stronę windy. Kątem oka

spojrzała w nieprzytomną, ziemistą twarz Noa Wilcoxa.

Odwróciła się na pięcie.

- Jeżeli te tabletki to rzeczywiście były Dream One,

on może potrzebować lekarza. Dawka, którą zażył,

trzykrotnie przekroczyła normę.

Głos nie odpowiedział. Kamera szklanym, zimnym

okiem patrzyła nieruchomo w jej twarz.

- Chryste... Czy ty naprawdę w to wierzysz? W całą

tę historię o wejściu do Systemu? Dwie szyje, jedna

smycz? On może tego nie przeżyć!

- Za dwie minuty wypuszczam psy - ton głosu nie

zmienił się ani trochę. - Lepiej, żebyś była już wtedy w

samochodzie.

Letycja nie oglądając się za siebie wyjechała windą

na górę, uruchomiła samochód i najszybciej jak mogła

opuściła posiadłość.

***

Kilka tygodni później, siedząc wygodnie w szerokim

fotelu ze sztucznej skóry, na ekranie domowego

terminala po raz kolejny ujrzała okrągłe, nalane oblicze

2001 / 9

BARTŁOMIEJ RYCHTER

Noa Wilcoxa, prezesa Wilcox Inssurance.

Uśmiechnięty i rozluźniony, udzielał kolejnego

wywiadu na temat ekspansji swej firmy na rynki

dalekowschodnie. Wykres za jego plecami ukazywał

imponujący wzrost kursów akcji, jaki firma zanotowała

w ostatnich tygodniach.

Letycja wstała i podeszła do stojącej w rogu pokoju

małej szafki. Otworzyła jedną z szuflad i spod sterty

bielizny wyjęła małą złotą kartę. Dokładnie połamała ją

na drobne kawałki, a resztki wrzuciła do toalety i

obficie spłukała.

Na ekranie prezes Wilcox, swobodnie odpowiadając

na pytania dziennikarzy, trzymał między palcami

wąską, lawendową cygaretkę.

Bartłomiej Rychter

2001 / 9

DREAM ONE

2001 / 9

Braciom Strugackim

Adam wyjrzał przez okno samochodu na zalany

słońcem krajobraz. Na brzegu opalały się tłumy

plażowiczów, a jezioro zapełnione było żaglami.

Popatrzył na swoją towarzyszkę.

- Trochę szkoda, że tak się spieszymy. Piękna

pogoda, można by się ochłodzić w wodzie. Też chyba

lubisz pływać.

- Pewnie, że lubię. I opalać się lubię, i żeglować.

Robiłem tu patent żeglarski. Mógłbym pożyczyć

żaglówkę.

- Zapraszasz mnie? Miły jesteś i chętnie kiedyś

skorzystam, ale chyba powinnam cię uprzedzić

zawczasu: jestem dwadzieścia lat starsza od ciebie.

- Proszę?! - Adam osłupiał. - Pięć lat, góra

dziesięć...

- Widzisz, dobrze nam płacą w Instytucie i to nie

tylko w pieniądzach. Mogę korzystać z

eksperymentalnej metody odmładzania...

- …!

- Jeśli będziesz z nami pracować, też wiele

osiągniesz. O...mać!

Monika wdusiła hamulec, samochodem zarzuciło,

trójka, ostro gaz, dwa umiejętne ruchy kierownicą i

ominęli nieuważną kobietę.

- Widziałeś tę babę? Lezie prosto pod koła, a zabić

ją, to same nieprzyjemności. Zdaje się, że rozjeżdżanie

pieszych jest dalej zakazane?

- Niestety, tak. Miałem nawet wykład na trzecim

roku z podobnych spraw - prawo drogowe, Kodeks

karny, odpowiedzialność kierowcy, te rzeczy.

W samochodzie bez klimatyzacji było raczej gorąco,

co odbierało chęć do rozmowy. Przez trzydzieści

kilometrów milczeli. Przed kolejnym mostem Monika

zwolniła. Nagle przypomniała sobie o pytaniu, które

miała zadać.

- Co zrobiłeś z mieszkaniem?

- Tak. jak ustaliliśmy: zgłosiłem w biurze

turystycznym. O ile wiem. już wynajęli.

- Nieźle się urządziłeś - w twoim wieku własny kąt,

to jednak rzadkość.

- Dostałem ubezpieczenie po ojcu. Nie dorobił się

wiele, by! referentem w ministerstwie, ale wykupił

polisę.

- A, prawda... Ale pewnie nie chcesz o tym mówić.

- Nie, dlaczego. Już przywykłem. Na pewno wpadł

na ślad jakiejś afery i go uciszyli.

- A policja, co?

- Umorzyli śledztwo, jak zwykle... Wszystko lege

artis.

- Może Instytut pomoże ci wyjaśnić tę sprawę, kto

wie...

JAN RUDZIŃSKI

JESIEŃ ZACZĘŁA SIĘ W CZERWCU

Następnych kilkanaście kilometrów upłynęło

spokojnie. Stary polonez jechał zadziwiająco płynnie i

cicho po nienajlepszej nawierzchni mazowieckich dróg.

- Jak ci poszła sesja? Zaliczyłeś wszystko?

- Pytasz służbowo?

- Właściwie tak. Chcemy, żebyś miał jak najdłuższą

praktykę wakacyjną. Nic ci nic zostało na jesień?

- Wszystko zaliczone, rzecz jasna. Będę do waszej

dyspozycji do końca września.

- A co z kolegami? Nie zdziwi ich twoja

nieobecność? Wszystkim znajomym zapowiedziałem,

że wyjeżdżam

na samotną włóczęgę w góry. Wiedzą, że to lubię.

- A co wolisz? Góry, morze czy jeziora?

- Ha! ożywił się. - Samotność w górach albo żagle

na mazurskich jeziorach, albo tłumna plaża nad ciepłym

morzem... Pomyślał chwilę. Wszystko wolę. Póki

studiuję, mogę korzystać.

- To już niedługo. W przyszłym roku robisz dyplom,

prawda?

- Właśnie. Muszę myśleć o przyszłości. Mam

nadzieję, że praktyka u was będzie ciekawa. Liczę leż

na możliwość pracy po dyplomie.

- Adamie - powiedziała Monika, poważniejąc

niespodziewanie - praca w naszym Instytucie jest

najciekawszym zajęciem na tym świecie. Możliwe, że i

najlepiej płatnym. Ale musisz być gotowy na wszystko.

Poza tym nie myśl. że cokolwiek dostaniesz za darmo

mówiąc szczerze, odpracujesz z nawiązką każdy grosz,

jaki ci damy. U nas. jakby to powiedzieć... poniedziałek

zaczyna się w sobotę.

- Na razie nie narzekam, współpraca z Instytutem

była całkiem przyjemna. Ta panienka, którą miałem się

zainteresować i trochę upić, niezła z niej była laska!

Szkoda, że tak kategorycznie kazaliście ją wstawić do

taksówki i odesłać do domu.

- To była nasza taksówka i wcale nie do domu ją

odwiozła. Rozmawiałam z nią potem bardzo milo cię

wspominała.

- No, widzisz....

- Gdyby nie zasady, wpojone jej przez rodziców, na

pewno byś ją miał.

- Wtedy nic dostałbym honorarium.

- Tak jest. nie dostałbyś. A ona by żyła...

Monika zwolniła do sześćdziesięciu km/h.

dozwolonych na obszarze zabudowanym. Adam

spojrzał na nią trochę dziwnie.

- Nie żyje? Co się z nią stało? I jaki to ma związek z

cnotą, której nie straciła ze mną?

JAN RUDZIŃSKI

Monika nie odpowiedziała i skupiła się na

prowadzeniu samochodu. Po chwili wyjechali z

miasteczka i wyprzedzili autobus.

- Czytałeś pewnie, w jaki sposób próbowała się

odmłodzić Erzsebel Batory.

- Kto? Batory, król Batory. Nie król?... Eee... Niech

pomyślę... Erzsebet? A, już wiem!

- No właśnie. Te metodę stosowano od

niepamiętnych czasów, ale w średniowieczu wszystkich

szczegółów zdążyli już zapomnieć. Biedna Elżbietka

kąpała się w krwi dziewic, a młodości i tak nic

odzyskała. Tyle osiągnęła, że jest do dziś sławna, ale

bardzo ponurą sławą.

Samochód ponownie rozpędził się do niedozwolonej

prędkości stu dziesięciu km/h, którą Monika

konsekwentnie utrzymywała przez całą drogę.

- W moim wypadku wystarczyło pięć panienek.

Adam lekko się wzdrygnął.

- Możesz się nie przejmować - nasz Instytut zawsze

działa lege artis. Wszystko, co robimy, jest tak lub

inaczej umocowane prawnie.

Teraz Adam spoważniał i zapytał:

- Powiedz, czy jestem wam potrzebny jako przyszły

prawnik?

- Kandydaci do pracy u nas muszą dysponować

różnorakimi przymiotami ducha i ciała. - Monika

wyklepała to zdanie szybko i beznamiętnie, jak dobrze

wyuczoną formułkę, po czym się zastanowiła: - Trudno

mi powiedzieć, co jest najważniejsze w twoim

przypadku.

Po kilkunastu kilometrach dalszej jazdy Monika

poprosiła:

- Wyjmij telefon ze skrytki. I wybierz proszę

jedynkę... o tak.

Wzięła telefon do ręki:

- Wartownia? Tak to ja, Monika... Dojeżdżam,

otwórzcie bramę... W porządku.

Po kilku kilometrach, w połowie ostrego zakrętu w

lewo, Monika nie zmniejszając prędkości odbiła lekko

w prawo i wjechała w boczną drogę. Mimo że była

wąska i kręta, ciągnęli dalej sto dziesięć. Po chwili

Adam ujrzał, że z tą samą prędkością wjeżdżają prosto

w mur, zamykający drogę. Nie zdążył zamknąć oczu,

gdy ściana w ostatniej chwili rozstąpiła się przed nimi.

- Przestraszyłeś się, co? Brama udaje zwykły mur,

ale po odblokowaniu ustępuje przed pojazdem, który

porusza się szybciej niż sto kilometrów na godzinę.

- Skąd mogę mieć pewność, że brama jest

odblokowana?

- Nie możesz.

Podjechali przed główne wejście do Instytutu i

Monika zaparkowała tuż obok schodów. Adam wyjął z

bagażnika swoją torbę i razem weszli do budynku.

- Po prawej stronie jest wejście do klubu, tam zjemy

kolację. A teraz zgłoś się do recepcji, o tam, na lewo.

Jak już się zakwaterujesz, zejdź tutaj, oprowadzę cię po

terenie... No, to na razie, ja tu muszę jeszcze coś

załatwić.

Monika spojrzała na zamykające się za Adamem

drzwi, po czym podeszła do telefonu i wybrała numer

wewnętrzny.

***

Wieczorem Monika siedziała w winiarni, ulubionym

miejscu odpoczynku pracowników Instytutu. Ładnie

urządzone wnętrze, dyskretne oświetlenie, cicha, dobrze

dobrana muzyka, tworzyły nastrój pasujący do

doskonałych win podawanych tutaj w cenach

hurtowych. Towarzyszący jej mężczyzna nalał do

kieliszków szampana.

- Twoje zdrowie! Świetnie zakończyłaś tę misję.

- Na razie wypijmy za Adama — zaproponowała

Monika.

- Słusznie. Za Adama! - Wychylił kieliszek. Po

chwili dodał ciszej: - swoją drogą, musiał się chłopak

zdziwić!

- Dopilnowałeś wszystkiego?

- Jak tylko zadzwoniłaś, pobiegłem do rzeźni i

wszystko sprawdziłem. Ani miligram się nie zmarnuje.

A wiesz, staliśmy już w martwym punkcie - żółć

ojcobójcy była mi potrzebna wręcz do obłędu. Za

tydzień zobaczysz efekty.

Jan Rudziński

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

2001 / 9

Okręt mój płynie dalej

Gdzieś tam...

Serce choć popękane

Chce bić...

R. Kostrzewski „Łza dla cieniów minionych"

Wiatr zelżał, zesłabł, zmieniając się z porywistego

szkwału w lekki, przyjazny podmuch. Czerwień

zachodu rozlała się po spokojnej tafli morza. Nieliczne

chmury pełzły leniwie po niebie. Z tyłu, na tle

purpurowego kręgu, zamajaczyły kontury wyspy.

- Opuścić żagle! Wiosła z wody! - krzyknął

mężczyzna odziany w brązową, bardzo długą opończę.

Mimo że nie było ni zimno, ni deszczowo, głowę miał

osłoniętą kapturem.

Rozkazy wykonano ochoczo, pospiesznie, z

przesadną wręcz starannością, jakby w strachu by

czymkolwiek podpaść zakapturzonemu. Prostokątna

płachta koloru krwi, z wyrysowanym czarnym kołem,

spadła na pokład. Snekkar jeszcze przez chwilę pruł

wodę, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie stanął,

kołysząc się zgrabnie.

- Tu poczekamy - mruknął ponuro dowódca,

bardziej do siebie niż do załogi. Stanąwszy na dziobie

łodzi, wbił wzrok w ciemność, gęstniejącą na

wschodzie. Myśli zakapturzonego poszybowały ku

wydarzeniom sprzed roku. Gdyby tylko nie był tak

pochopny! Gdyby...

Ile czasu minęło od turnieju? Policzył w myśli -

rachunek był prosty.

- Jutro - wychrypiał znów do siebie. - Jutro galera

wyłoni się zza horyzontu. I wszystko się rozstrzygnie.

Raz jeszcze wrócił myślami do wydarzeń sprzed

roku.

***

Kapturnik, uczeń druidów. Tak niewiele jeszcze

wiedział, tak wiele błędów zdążył już popełnić, tylu

zginęło z jego ręki... Zbyt dobrze używał miecza. I zbyt

ochoczo. Nie dość tego, w dzieciństwie skażony został

wejrzeniem bazyliszka, stąd prawie nigdy nie

zdejmował kaptura, będącego w istocie protekcją przed

jego morderczym wzrokiem. I taki ktoś miał być

jedynym spadkobiercą, jedynym dziedzicem kilku

tysięcy lat tradycji strażników ładu ziemskiego,

mędrców, istot potężniejszych niż ludzie?!

Niestety, wszyscy inni odeszli.

Gnał przed siebie, zmuszając wierzchowca do

morderczego cwału. Czuł, że wpada w pajęczynę.

Tajemnicze śmierci, zaginięcia, anonimowe listy,

fałszywe tropy, zablokowane depozyty w bankach.

Siatka szpiegów i informatorów, zbudowana jeszcze

przy pomocy druidów, przestała istnieć...

MACIEJ GUZEK

PROSTE RACHUNKI

Matnia.

Zostawała jedna nadzieja, nikły ślad, będący niczym

kształt stopy odciśnięty w mokrym morskim piasku na

minutę przed przypływem.

Wyspa. Biała Wieża. Serkel! Musimy wrócić do

źródła"

Tak brzmiał ostatni przekaz, jaki dotarł doń od

Cathbada, Kapturnikowego nauczyciela, najwyższego

autorytetem i wiedzą pośród druidów. Cathbad był

jedynym, którego ciała nie znalazł, kiedy odwiedził

Głębiec - druidzką siedzibę.

To był czarny, zimowy dzień.

Trop wiódł z głębi kontynentu na wybrzeże i dalej,

aż na wyspę Woerholm. Musiał odnaleźć Cathbada,

musiał odkupić winy...

- Zatem do Lukki, koniku. Do Lukki.

***

Na czarnych kamiennych kopcach dookoła Lukki

płonęły ofiarne ognie, rozświetlające niebo czerwoną

łuną, gdy nastawała noc. Wzniesione w centralnych

punktach miasta ołtarze pachniały krwią jeńców

ofiarowanych Panu Jadów w podzięce za wojenną

pomyślność, na którą zaiste Odheyn nie mógł narzekać.

Port śmierdział rybami, setką podłych, dusznych

tawern i smołą, którą robotnicy portowi uszczelniali

Odheynowe okręty. Od morza wiał zimny wiatr,

powietrze miało posmak soli. Nadchodziła jesień, a

wraz z nią pierwsze sztormy. Coraz mniej statków

zawijało do portu. Z werwą zabrano się za to za

remonty. Miasto było przepełnione - prócz tłumu cieśli,

drwali i robotników innego sortu, po ulicach kręciło się

wielu zbrojnych. Właśnie w Lukce miała zimować

armia Odheyna Wyspiarza - gdzieżby indziej zresztą,

jeśli nie w stolicy jego państwa?

Kapturnik błąkał się po mieście, zmęczony i

wściekły. Był obcy, z trudem porozumiewał się z

mieszkańcami, których imperialia zdążyła się mocno

zwulgaryzować od czasów Ujednolicenia. Jedyne, z

czego mógł się cieszyć, to fakt, że jego strój nie budził

niezdrowego zainteresowania. Podobnie odziewali się

kapłani, słudzy Svaroha, współrządzącego z Odheynem

maga, a z nimi niewielu miało odwagę rozmawiać.

Jednakże na krnąbrnym, wyjątkowo pękatym

krasnoludzie z domu bankowego Gelin i Spółka,

Kapturnikowa opończa nie zrobiła najmniejszego

wrażenia. Ów, gdy tylko się zorientował, że

przybyszowi nie chodzi o konta świątyni, odparł:

MACIEJ GUZEK

- Nie, powtarzam, żadnych pieniędzy nic możesz

pan dostać. Konto zamknięte.

- Jak to???

- A tak to! - odparł krasnolud dobitnie. - Widzisz

pan, to całkiem prosty rachunek. Konta założono ponad

dwadzieścia lat temu, prawda? A od dziesięciu mamy tu

inny kraj, innego władcę i inne prawa. W myśl tychże,

możesz pan mnie w odbyt pocałować, bowiem

wszelkie zobowiązania powstałe przed przybyciem

Odheyna zostały anulowane. Czyli masz pan u nas nic.

Zero. Nul.

- A kto stanowi owe prawa, jeśli nie Rada

Korporacyj Krasnoludzkich? O ile wiem, macie bardzo

szeroką autonomię. To zwykła kradzież - syknął

Kapturnik.

- Kradzież? Nie, to zdecydowanie zbyt mocne

słowo. Raczej rekompensata za nakłady na

wprowadzanie nowego porządku. Ale, jak widzę, nie

dojdziemy do niczego sensownego...

Kapturnik wyszedł, nie czekając na bankowych

osiłków.

Jego sytuacja była trudna. Musiał dostać się na

wyspę Woerholm. Właściciele statków na samą

wzmiankę o rejsie pukali się w czoło. Trzeba było dużej

kwoty by przestawali patrzeć na człowieka, chcącego

wynająć ich łajbę, jak na kogoś będącego nie w pełni

władz umysłowych. A w Kapturnikowej sakiewce

widać było dno.

Idąc przez miasto minął kilka grupek wojowników.

Wszyscy, jeden w drugiego, byli pijani. Zataczali się

mocno, śpiewali, a w ich nasyconych alkoholem

głosach pobrzmiewały fałsze. Te z dziewczyn, które

nierozważnie wyszły z domów, były porywane przez

Odheynowych wojów i siłą prowadzone do ich kwater.

Nikt z rdzennych mieszkańców Lukki nie protestował -

byli wszak ludem podbitym. W ich oczach było

wprawdzie współczucie, ale był też i lęk przed

nieokrzesanymi piratami z Wysp, była i ulga, że ich

ominął podobny los.

Kapturnik zatrzymał się na niewielkim placu, przed

jedną z większych tawern w mieście. Jego uwagę

przykuła grupa osób, otaczająca siwowłosego lirnika.

Byli wśród nich wojownicy, byli i mieszkańcy Lukki,

nie wyłączając Kilku miejscowych dziewcząt. Bard,

pomyślał zakapturzony. Mężczyzna właśnie kończył

kolejną pieśń, zbierając gromkie oklaski i monety do

małej miseczki. Podchmieleni wojownicy ponaglali go

niecierpliwymi okrzykami, by śpiewał dalej, lecz skald

zaprotestował:

- Stary jestem - odparł. - Palce odpocząć muszą, bo

się już gubię. Ale opowiem wam legendę.

- Jakąś naszą. O morzu - rzucił któryś z piratów,

mówiąc, podobnie jak bard, w imperialii.

- A i o morzu być może. Na ten przykład o

Teargocie i Okręcie Dusz.

Tłumek zawrzał. Jedni protestowali, inni znów

prosili gorąco. Bard podniósł rękę. Zapadła cisza.

Wtedy zaczął mówić:

...Jest miejsce na morzu... Na oceanie dalekim... Na

zachód od Wysp Borealu. Tam Słupy Adriana

wyznaczają granicę naszego świata. Tam na grzbietach

fal ganiają morskie płaczki, żyją stwory, o którym nie

śniło się poetom. Tam ścielą się mgły.

Gadają, że za Słupy Adriana nie wypłynął jeszcze

żaden żeglarz z Wysp. Tego zresztą nie wiadomo na

pewno. Co wiadomo, to to, że nikt stamtąd nie wrócił.

Długo wcześniej nim wy, Iselringowie przybyliście

na Wyspy, żyli tam inni. Wasi przodkowie byli

żeglarzami nie mniej śmiałymi od was, a przy tym

cieszyli się łaską bogów. Ba, niewiele oni od bogów byli

słabsi. Panowali na morzach, panowali na wyspach.

Zamarzyli pewnego razu o tym, by dowiedzieć się,

co kryje ocean za Słupami Adriana, choć bogowie nie

życzyli sobie tego. Jeden cały i pół następnego roku

upłynęły na przygotowaniach do wyprawy. Byli wśród

nich tacy, co mówili, że Czemnokreina to kula, więc

gdyby dostatecznie długo płynąć, wróciłoby się z

drugiej strony. Wyliczali, jak długo winna trwać

podróż. Mówili - prosty rachunek. Inni powiadali, zeza

Słupami Adriana rozciąga się Swetlokreina, ziemia

bogów. I że kiedy tam dotrą, staną się bogom równi.

O naiwni...

Ruszyła armada na zachód. Ołtarze spłynęły krwią

ofiar, którymi starano się ułagodzić władców tego, co

niewidzialne. Okręty wypełnione były po brzegi,

emigrowało całe plemię. Płynął i Teargod, zwany

Wiernym, człek dobry, mężny, prawy i bogom pokorny.

On jeden był przeciwny wyprawie, bowiem umiłował

życie, jakim je miał, a i bogom nie chciał wchodzić w

paradę. Lecz złamał się - wszak w rejs ruszali wszyscy,

których kochał.

Płynęli długo, morze było spokojne i ciche. Bogowie

dali im czas do namysłu. Nie zawrócili. Wreszcie na

horyzoncie zobaczyli, otulone mgłami, Słupy Adriana.

I wtenczas poznali gniew bogów. Ocean wybuchnął

wściekłością. Sztormy i ulewy topiły jeden okręt za

drugim. Wężomory i kłonosy rozdzierały mniejsze

łodzie, żarłacze miażdżyły tych, co nie utonęli. Upiory i

wiedźmy morskie porywały pełniących nocne wachty,

wąpierze wysysały krew ze śpiących. Słupy wody

tryskały w górę, sięgając nieba, tylko po to, by spadając

zgruchotać i zatopić tyle statków ile tylko się da. Bogi

wód szalały.

Teargod wołał o ratunek, o przebaczenie. Widząc,

jak rozsierdzony jest Pan Wód, zwrócił się był wyżej, do

Władającego Wszytkimi Bogi. Ale masakra trwała. Na

nic zdały się prośby, płacz, na nic męstwo żeglarzy.

Okręty tonęły jeden po drugim. Aż został tylko jeden,

ów z Teargodem i jego rodziną na pokładzie.

Wówczas morze ucichło. Wyłonił się z wód ich

władca w całym swym majestacie, a z wysokości zstąpił.

Władający Wszytkimi Bogi. I rzekli do Teargoda: „ Ty

jeden pozostałeś nam wierny. Czeka cię nagroda. "

Rozwarły się wrota Swetlokreiny. Ci, co przeżyli, pojęli

swą głupotę.

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

Chodź z nami, jeśli chcesz ", rzekli Teargodowi.

Ten spytał, wskazując na swych bliskich: „A co z nimi?

"

Poniosą karę, gdyż zbłądzili. Pochłonie ich odmęt

wód"

Zatem - powiedział Teargod - będę przy nich i w tej

chwili złej, jako bywałem w dobrych. Cóż mi po waszym

królestwie, o bogi, jeśli sam tam będę?"

Na te słowa Pan Wód zapłonął gniewem. I byłby

niechybnie zabił Teargoda, gdyby nie Władający

Wszytkimi Bogi. Ów zapłakał nad swym sługą.

Idziesz we właściwym kierunku Teargodzie, a

błądzisz. Czynisz, do czegoś stworzon, a jednak

odwracasz się ode mnie. Zatem poniesiesz karę i

nagrodę zarazem. Nie zginiesz ani ty, ani ci, których

kochasz. Lecz i bramy Swetlokreiny będą dla was

zamknięte na wieki. Skoro ziemskie radości

przedkładasz nad boskie, Czemnokreina będzie waszym

domem po kres czasów. Zostaniecie strażnikami Słupów

Adriana. Przed ludzkim wzrokiem skryją was mgły,

skryje was wiatr, ciemność, sen, a wasze stopy nigdy

nie dotkną stałego lądu. Będziecie zgubą innych,

podobnych wam, niepokornych... "

Odtąd po morzach północy pływa okręt widmowy.

Za załogę ma potępionych - nagrodzonych. Teargod

nim dowodzi, służąc bogom jako zły duch, jako

posłaniec cichej śmierci, co strzeże przesmyku i Słupów

Adriana.

Powiadają też, że czasem wyłania się z mgieł, by

zabrać na pokład podobnych sobie, co czcząc bogów,

nie umieli wyrzec się Czemnokreiny...\

- Grupie gadanie - powiedział drwiąco jeden z

żeglarzy. - Bajki ino, nic więcej. A jeśli się ich

strachacie - tu potoczył wzrokiem po zebranych -

samiście jak dzieci.

- Tak mówisz, Henwulf? A czy to nie ty, jak tylko

pokaże się mgła, każesz jeńców w ofierze Panu Jadów

składać? Taka twa odwaga.

- Nie ze strachu przed widmami, ale o właściwy kurs

bogów błagam i o łup pokaźny. A moją odwagę

poznasz, Arnulfie. Razem z ostrzem mego miecza!

Ręka Henwulfa powędrowała do pasa po broń.

- Ot, wzięły się za łby dwa koguty - zawołał skald. -

Zaraz jeden drugiemu kuper oćwiczy. Zostawilibyście

sobie trochę piór na jutrzejszy turniej, bo nie jak pawie

będziecie się puszyć, ale jak tuczne indory was

wypatroszą.

Zgromadzeni zaśmiali się głośno. Przeciwnicy

schowali miecze. Bard tymczasem oznajmił, że na dziś

występ zakończony, a on odpocząć idzie. Zebrani

zaczęli się rozchodzić. Kapturnik, wyszedłszy z cienia,

podszedł do bajarza.

- Witaj - rzekł. — Chciałbym zamienić z tobą słowo.

Stojący tyłem do niego bard odwrócił się i wzdrygnął,

widząc wysoką, zakapturzoną postać.

- Azaliżbym z samym Władcą Otchłani miał

sprawę? - spytał. - Kimżeś, przybyszu, co twarz kryjesz

w dzień jasny i czego chcesz ode mnie?

- Nic, czego byś nie mógł dać - rzekł zakapturzony,

jednocześnie aktywizując czar neutralizujący jego

spojrzenie. - A oto i moja twarz - dodał, zsuwając

kaptur z głowy. - Chciałbym, byś powiedział mi

cokolwiek na temat turnieju, który wspomniałeś przed

chwilą.

- Turnieju? Oczywiście - wydukał wciąż

przestraszony skald, przypatrując się ponurej fizjonomii

swego rozmówcy.

- Zapewne o suchym gardle trudniej ci będzie

opowiadać - rzekł Kapturnik, wyciągając spod poły

płaszcza sporą manierkę i czyniąc zapraszający gest.

Bard pociągnął łyk, potem drugi i trzeci.

- Dobre - stwierdził z błyskiem w oku. - Niech mnie

morscy diabli, dobre... Jestem Jergen, Jergen

Spielmitten. Skąd taki zacny i jak piorun mocny trunek

wziąłeś, przyjacielu?

- Agandburg - odpowiedział zdawkowo Kapturnik. -

Ale do rzeczy. Co z turniejem?

- Agandburg? Toś ze szlachetnego miasta przybył.

W całej Czemnokreinie trudno by o bogatsze. A

turniej? Ano będzie. Jutro. Odheyn, miłościwie nam coś

tam..., organizuje. Coś musi zrobić, by jego woje

przestali miasto niszczyć. Widziałeś? Pełno pijaczyn,

burdy i gwałty na każdym kroku. Kupce narzekają,

nawet Rada Korporacyj Krasnoludzkich petycję

przesłała, że tumulty i pogromy. A jak zrobi się turniej,

to Odheyn i wojów czymś zajmie, i się co głupszych po

wsze czasy pozbędzie. Tych lepszych w machaniu

mieczem weźmie do swej straży przybocznej - zawdy w

taki sposób ludzi dobiera:

- Nagroda jakaś na tym turnieju jest? - spytał

Kapturnik.

- A pewnie, pewnie. I to bynajmniej niemarna.

Myślisz, że za darmo gardło i dobre imię będą narażać?

Nie! Iselringi i na ołtarzach, i w kieszeni maja węża.

Kto zwycięży, dostanie worek złota. Iście królewskie to

trofeum. Taki majątek skusi najznamienitszych

wojowników wybrzeża.

Kapturnik przełknął ślinę.

- Co to będzie? - spytał. - Walki na koniach,

strzelanie z łuku?

- Nie, nie. Widać, żeś z Wyspiarzami nie miał do

czynienia. Oni walczą zwykle pieszo, na koń siadając

jeno w czas wielkiej potrzeby. Walki odbywają się w

kręgach wyrysowanych żwirem albo kamieniami na

ubitej ziemi. Średnica kręgu to dziesięć kroków. Bój

toczy się, dopóki jeden z przeciwników walki nie

zaprzestanie. A takie z nich charakterniki, co zazwyczaj

do ostatniej, nie pierwszej krwi się tłuką, a jak się kto

podda, to czasem udają, że nie dosłyszeli.

- Każdy może walczyć, czy jeno Wyspiarze?

- Wprawdzie pośród dawnych mieszkańców Lukki

takich śmiałków nie bywało, ale gdyby kto chciał, toby

mógł. Rzecz jasna, o ile uiści wpisowe. Dwadzieścia

sztuk złota. A coś myślał, że z czego Odheyn nagrodę

ufundował?

Kapturnik zdusił przekleństwo. Dwadzieścia sztuk

złota! Nie miał nawet połowy potrzebnej sumy. Z

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

drugiej strony dziesiąta część nagrody przekonałaby

każdego szypra, że lato jest właśnie w pełni, wypływać

w morze jak najbardziej można, a śnieg, który co i rusz

prószy, to niegroźna anomalia ciągle występująca w

tych stronach. Jeśli nie wypłynie tej jesieni, zmarnuje

kolejny rok!

Rozważania przerwał Jergen.

- Widzę, żeś się, panie, zainteresował walkami.

Może i słusznie. Gdybym był taki wielkolud i podobny

twojemu scyzor na plecach taszczył, też bym poszedł.

- Nie będzie z tego nic - odparł zakapturzony,

cedząc słowa. - Nie mam na wpiso... — przerwał,

zastanawiając się nad czymś głęboko.

- Mówiłeś, że w gwardii Odheyna służą tylko ci, co

na turniejach się pokazali?

- Ano, taką już ma nasz miłościwy - tu Jergen

chrząknął wymownie - fantazję.

- Jeśli się nie pomyliłem co do waszego króla -

mruknął Kapturnik pod nosem - to z dwudziestoma

sztukami złota nie powinno być kłopotu.

Na odchodnym rzucił jeszcze do barda:

- Bacz uważnie na to, co jutro dziać się będzie

podczas turnieju, byś nie stracił tematu do ballady. 1

postaw na mnie. Nie pożałujesz!

- Jak twoje imię?

- Usłyszysz je jutro!

***

Odheyn pokręcił z niedowierzaniem głową.

- ...obezwładnieni. Wszyscy! Co za głupcy. Lecz

wracając do twej propozycji, człowieku, wydała mi się

ona godna rozważenia. Ja wystawiam cię do turnieju.

Kiedy wygrasz, dzielimy się nagrodą. Zaiste

interesujące, lecz powiedz mi, co będzie, kiedy

przegrasz?

- Nie przegram. Ich widok powinien cię przekonać,

panie

- odparł Kapturnik, wskazując gwardzistów leżących

bez przytomności na podłodze królewskiej komnaty.

- Ja, widzisz, nie podzielam twojej wiary - rzekł

Odheyn, bębniąc palcami w poręcz kunsztownie

rzeźbionego krzesła.

- Wolałbym mieć zabezpieczenie. Gwarancje

jakieś... Mieć wieprza, chociaż ci ukradli wieprza - ot

co! Nie przeczę, zrobiłeś na mnie wrażenie, człowieku

w kapturze, wydaje mi się, że zwyciężysz, ale - tu

władca wstrzymał głos - to mi się tylko tak wydaje.

- To starczy - wtrącił Kapturnik.

- Nie, to za mało, zdecydowanie za mało. Słuchaj

tedy mej propozycji. Wpisowe - owszem, podział

nagrody jak najbardziej, lecz gdyby nagrody nijakiej

nie było, pójdziesz do mnie na służbę. O to, że cię

ubiją, nie martw się - mnie pierwej trzeba pytać o

zgodę. Tyś śmiały, a silny i niegłupi do tego. Takich

ludzi mi brakuje.

- Wykluczone — odparł Kapturnik stanowczo. -

Całe życie w służbie...

- A kto tu mówi o całym życiu? Rok starczy. Tak,

rok będzie w sam raz. Prosty rachunek: - mówił

Odheyn - wygrywasz, dostajesz połowę nagrody,

przegrywasz, to rok po- będziesz u mnie. Taki człowiek

jak ty bardzo mi się przyda, po tym wolnyś, a i trochę

żołdu ci skapnie. Prosty, rachunek, jak rzekłem.

- Zgoda!

***

Kapturaik stał na dziobie łodzi. Nie mógł spać.

Dzień zbliżał się zdecydowanie zbyt wielkimi krokami.

Delikatny szum oceanu miast koić, drażnił, miast

przynosić ulgę, stawał się znakomitym tłem dla

rozterek zakapturzonego mężczyzny. Czy będzie musiał

zabijać? Czyjego słowo, jego honor, są aż tak cenne,

jego pycha i miłość własna tak wielkie? A znów

przysięgi... Po cóż je składać, do ciężkiej cholery, jeśli

miałoby się ich nie dotrzymywać? Czy można rzec:

Nie, toż to przypadek inny niż myślałem, gdym dawał

słowo, tegom nie przewidział"?

Cóż, trzeba było myśleć wcześniej. Czy ktoś

kogokolwiek zmuszał?

A teraz?

Kiedy dawał słowo, nie przypuszczał, że los

przywiedzie kobyłkę do płota.

Czy jednak miał prawo być sędzią?

Czy powinien być katem?

Jutro, pomyślał z goryczą.

Zbliżał się świt, a Kapturaik wciąż bił się z myślami

i wspomnieniami. Czuł się przy tym tak samo obolały

jak wówczas, gdy popełnił owo niewybaczalne

głupstwo...

***

Kałuża krwi.

Zraniony pirat jęknął, broń wysunęła się z jego ręki.

Dość", wyszeptał, gdy ostrze Kapturnikowego miecza

dotknęło szyi. Kolejna przeszkoda pokonana.

Zagrały trombity.

- Następna walka! - zagrzmiał herold. - Do koła idą

Hen- wulf z Wolvii i Człowiek w Kapturze!

Znowu, pomyślał zniechęcony Kapturnik. Unik,

piruet, cięcie jedno, drugie... krew. Kątem oka

dostrzegł, jak Odheyn zaciera ręce... Znów zaryczały

trombity.

.. .pchnięcie, unik, parada... Krew, dużo krwi, zbyt

dużo... ...na udeptaną, lekko wilgotną ziemię padł

kolejny przeciwnik...

...groźny łomot wojennych bębnów wyspiarskich...

- Ostatni pojedynek! - wrzasnął herold. - O, dzielni

rycerze, pokłońcie się przed dobroczyńcą waszym,

królem Od- heynem Pierwszym, i wstąpcie do koła.

Kapturnik wydobył miecz z pochwy. Zaatakował

błyskawicznie.

Tłum zaszemrał ze zgrozą.

***

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

Jergen zaśmiał się, przypominając sobie Człowieka

w Kapturze. Złość bardowi przeszła, a zostały

wspomnienia. Cóż, zakapturzony w jednym miał rację.

Temat na balladę był przedni.

Bard pochylił głowę przed Trisellą ver Froest, Jarvą

Grit-hem i pozostałymi członkami rady powstańczej.

- To wszystkie informacje z obozu najeźdźcy, jakie

udało mi się zdobyć. Została jeszcze pieśń, którą

ułożyłem, przyglądając się walkom onych

barbarzyńców podczas turnieju, co zdarzył się

czternaście dni temu. Nie ma ona znaczenia

strategicznego, jednakże jako wszytkie moje, i ta jest

interesująca, a życie samo dopisało zabawne

zakończenie. Zatem, gdybyście, o dostojni, zechcieli

posłuchać...

Trisella, ostatnia przedstawicielka rodu Froest,

przywódczyni zbrojnego oporu przeciw agresji

wyspiarskiej i protektorka rodzącego się Kościoła

Utraconej Domeny, przyzwalająco skinęła głową.

***

...Oto i słuchajcie końca owej powiastki, a weźcie ją

sobie do serca, bo takoż niejeden z was to człek

gorączka. Nauka płynie taka, że zbytnia pewność bywa

zgubna, a szyki może wam pogmatwać nie tylko wróg

jako lis przebiegły, ale i, nie przymierzając, psia kupa.

Ów charakternik, co gęby mu widać nie było,

skoczył na Arnulfa Swiniogębego i jął go mieczem

młócić jako cepem, znać było, że się niecierpliwi i wziąć

chce nagrodę. Arnulf tak się zestrachał; że ino przed

kolejnymi sztychami umykał. Wszystkim dech odebrało,

bo znać było, że zakapturzonemu nie strzyma. I byłby

przegrał niechybnie, gdyby nie wzmiankowane przeze

mnie gówno psie, na którym się ów Kapturnik był

poślizgnął, unik czyniąc. Tedy Arnulf mieczem zakręcił,

ostrzem gardło przeciwnika pomacał, na co Odheyn

wstał i rzecze...

***

- Dość! Zwyciężyłeś, Arnulfie! - warknął Odheyn, z

trudem hamując złość. - Okazałeś się największym

wojownikiem pośród tu zgromadzonych. A że

wykazałeś niejeden talent, daruję ci drakkar, byś imię

twe rozsławił, gnąc karki moich wrogów.

A i ty..., pomyślał Odheyn, patrząc na Kaptumika,

niejedną mi oddasz przysługę. Od tej chwili należysz do

mnie. Pierwszą pracę dla ciebie już mam.

Właśnie zapadał zmierzch.

***

Opowieść dobiegła końca. Trisella zmarszczyła

czoło, nerwowo wodząc oczyma po ścianach jaskini.

- Słyszycie? - zapytała. - Psy ujadają, krzyki jakieś.

- Spokojnie, pani - rzekł Jarva. - Dość mamy ludzi,

by odeprzeć wraży podjazd. Odheyn musiałby podejść

tutaj z całą armią, a tę byśmy ż pewnością zauważyli.

Zresztą, prawdę rzekłszy, nie ma człowieka, który

byłby zdolny nas wytropić. Czary owego czarta,

Svaroha, nie przemogą ochrony, jaką daje nam wiara i

moje zaklęcia.

Wiara Jarvy Grithego musiała być niezwykle słaba,

bądź też były takimi jego wątpliwej jakości czary, dość

powiedzieć, że wszystkie pochodnie nagle zgasły

stłumione potężnym podmuchem. Na zewnątrz rozległa

się wrzawa. Wszyscy wybiegli z jaskini i w bladym

świetle ujrzeli, jak kilkunastu strażników zmaga się

pośród skał z rosłym człowiekiem. Tknięty złym

przeczuciem Jarva krzyknął do Triselli: „Uciekaj,

pani!", po czym sam pognał w labirynt skał. Jergen

zaklął paskudnie, z rezygnacją. On jeden wiedział, kim

jest ów człowiek. Poznał go w prosty sposób. Po

naciągniętym na głowę, nigdy nie spadającym kapturze.

***

Odheyn patrzył Triselli w oczy. Dziewczyna

powiedziała dobitnie, twardo:

- Nie, w żadnym razie. Nie pozbędziesz się mnie

niczym nieustawnej szafy, którą można wynieść na

poddasze. A może na śmietnik? - warknęła groźnie.

- Zostawiłam dla ciebie wszystko, czym wcześniej

żyłam. Okryłam się hańbą, bo miast gnić w więzieniu

pojawiłam się u twego boku. Moi rodacy gardzą mną,

tylko patrzeć, jak Utracona Domena mnie wyklnie...

- Zapomniałaś, że i ja poświęciłem wiele dla ciebie?

- przerwał jej Odheyn. - Gdzie są ołtarze, umalowane

krwią? Gdzie stosy ofiarne? Zapewniam cię, że niecały

rok temu znalazłabyś ich mnóstwo. Czy wiesz, ile

kosztowało mnie zaakceptowanie Utraconej Domeny?

Moi ludzie szemrają, Sva- roh zaprzestał pomagać mi w

walkach i w rządach. Jeszcze chwila, a wybuchnie bunt.

- Zatem, zaraz po moim wyjeździe wrócą stosy,

prześladowania, a twoi barbarzyńcy będą zadowoleni?

- Bynajmniej. Ale widzisz, Svaroh jest potężny,

wpływy ma rozległe, wiedzy niemało. A kogo ów

czarnoksiężnik wini za porażki? Ciebie, rzecz jasna!

Wielu by się znalazło chętnych na mym dworze, by

zatruć wino czy jakąś potrawę. Niech no tylko kto

możny podsunie im taki pomysł. Zrozum, chodzi mi o

twe bezpieczeństwo.

- Bezpieczeństwo? - Trisella prychnęła pogardliwie.

- A jak popłynę na Algom, to nic mi nie grozi, tak?

- Właśnie tak. To moja wyspa! Tam mogę zaufać

każdemu, tutaj niewielu. Wyślę z tobą najwierniejszych

i najlepszych ludzi. Pobędziesz tam jakieś pół roku,

przeczekasz, a ja uporam się z pewnymi problemami tu,

na miejscu. Kiedy zaś wrócisz, nie będziesz musiała już

znosić towarzystwa Svaroha.

- Czy to znaczy - zapytała ostrożnie Trisella - że

czarnoksiężnik ma...

- ...Zginąć - dokończył za nią Odheyn. - Tak

właśnie! Pamiętaj - dodał, widząc zakłopotanie Triselli

- że ja nie ślubowałem twej dziwacznej religii, mnie

wasza Księga Straty nie wiąże. Jeśli kto knowa przeciw

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

mnie, wojów podburza, pośród możnych ferment sieje,

to zasłużył na karę!

- Nigdy cię takim nie widziałam - rzekła Trisella. W

komnacie zaległa nerwowa cisza.

- Przepraszam - mruknął władca, tuląc swą

małżonkę. Mimo że była przywódczynią powstańców,

pozostała delikatna, dobra, szczera. Nie nadawała się na

żonę dla barbarzyńskiego króla. Właśnie za to Odheyn

kochał ją do szaleństwa.

- Przepraszam - powtórzył. - Widzisz, wszystko

potrafiłbym wybaczyć, mniejsza o to czy dla ciebie to

robię, czy dla Boga, którego kochasz. Ale zdrady...

zdrady... Nigdy!

***

- Cooo? Że ja łżę, taa? Zara ci gębę na gulasz

przerobię, jakem Orest, Tłustym zwany. Jam nie pływał

z Lotharem, ha! Łgarstwo mi zarzucać, do stu morskich

kurew! - zapłonął w słusznym gniewie brodaty

mężczyzna. Rozejrzał się po tawernie, czy kto jeszcze

śmie kwestionować jego opowieść, po czym mówił

dalej: - Dziesięć i pół roku spędziłem pod jego

komendą, służąc na galerze przy balistach! To był

wódz, to były czasy! Takem się obłowił, że przez dwa

roki inom się po knajpach włóczył. A nie bywało

wtenczas tak, co bym musiał na hojną rękę innych

liczyć. A, piwo, no właśnie - rzekł, spoglądając na

siedzącego przy nim, zasłuchanego w opowieść,

młodzika. - Skocz no, Albercik, po jaki kufelek, boja i

mój brzuch spragnieniśmy bardzo. Wracając do

Lothara, to owszem, powszechnie się gada, że jego

okręt, wypłynąwszy z Trisella, zaginął w drodze na

Algorn. A nieprawda to. Jam ci był na „Savitorze" i

historię prawdziwą rzec mogę. Chybam z załogi ostatni.

Coś dziwnego nad nami, fatum jakoweś czy klątwa. Tu

i ówdzie gadali, że miłościwie nam panujący nie bardzo

nas lubi, tedym w oczy mu się nie pchał. Ale tak se

myślę, że Odheyn już zapomniał.

W tawernie rozległy się pełne niedowierzania

szmery. Orest opowiadał dalej:

- Wiem, kiedy Lothar nie wrócił z rejsu, zaczęły się

ludzkie gadania, plotki, obmowy, ale powiadam,

łgarstwa to! Wiecie, jak go wtenczas Odheyn zwał? No,

wiecie? Mówił doń: „Mój..."

***

- ...przyjacielu - rzekł czarnowłosy władca. - Bodaj

tobie jednemu zawierzyć mogę. Wiem, nie darzysz

sympatią mej żony, lecz pod twą opieką dopłynie

bezpiecznie na Algorn. Być może zadanie to uwłacza

twej chwale wojennej, zatem proszę jako przyjaciel,

nie wydaję polecenia jako suzeren.

- Mylisz się, panie, myśląc, że uraziłeś mą dumę -

odparł Lothar. - Ta prośba to dla mnie zaszczyt.

Zaręczam ci, królu mój, że będę bronił twej małżonki

do ostatniej kropli krwi, i że, póki żyję ja, bądź ktoś z

mej załogi, nie pozwolimy o szlachetnej Triselli

powiedzieć złego słowa. Tak jak każesz, wypłyniemy

skrycie, przed świtem.

- Masz moją wdzięczność - powiedział Odheyn

radośnie. - Na kim jak na kim, ale na tobie mogę

polegać.

- Rzekłeś, panie!

***

Nie było rzeczy, którą Lothar cenił bardziej, niźli

zaufanie i przyjaźń Odheyna. Stąd nie dal po sobie

poznać, że ochrona Triselli to zadanie dlań przykre.

Odheyn miał rację - rycerz nie przepadał za królową.

Stworzył nawet teorię, która tłumaczyła błędy władcy

Wyspiarzy. Otóż wszystkiemu winna była Trisella. Czy

to nic ona spowodowała, że zaprzestano dalszych

podbojów starych krain? Czy to nie przez nią szerzyła

się na podbitych przez Odheyna terenach owa religia

dla słabeuszy, zwana Utraconą Domeną?

Z drugiej strony Lothar ani myślał pochwalać

zabójstwo królowej. Nie, takimi niegodnymi metodami

Lothar nie posłużyłby się nigdy. Ręka podniesiona na

Trisellę, była, według niego, ręką podniesioną na

majestat króla.

Dziedzic wyspy Woerholm uważał się za kogoś

lepszego niźli pospolici wojownicy z wysp. Jako jeden

z nielicznych potrafił pisać, znał doskonale imperialię

w trzech jej odmianach, czytywał księgi

kontynentalnych mędrców. W walce zaś, inaczej niż

Wyspiarze, przestrzegał ścisłego kodeksu honorowego,

a łupy traktował z nonszalancją, uważając je za

przyjemny, acz zbyteczny dodatek do rycerskiej sławy.

Po namyśle ucieszył się więc, że pokrzyżuje szyki

wyspiarskim watażkom. Od tejże konkluzji

przygotowywał wyprawę z właściwą sobie werwą i

starannością. Nie minęły trzy dni, kiedy „Savitorra" -

potężna galera, wypłynęła w morze z królową na

pokładzie.

***

Ciemny punkt, który godzinę wcześniej pojawił się

na horyzoncie, urósł na tyle, by można mieć

podejrzenia co do tego, czym jest w istocie. Kapturnik,

niestety, miał pewność. Spoglądał w niebo, bezradnie

szukając rady. Wiedział, że jeśli nie wykona wyroku,

postąpi tak samo jak ci, których miał ukarać.

Złamie przysięgę.

Nie chodziło właściwie o jego honor. W nocy zdążył

po wielokroć przekonać samego siebie, że zniesie

miano krzywoprzysiężcy. A bo to on jeden nie

dotrzymałby słowa? Nie, o nie. Dylemat

zakapturzonego powstał nie przez tych, co przyrzekali,

a nie dotrzymali...

Właśnie! Gdybyż przyrzeczenia miały skutek tylko

dla tych, co je składają, jakże proste byłoby życie. Lecz

nie, to ci, którym przysięgano, byli pokrzywdzeni.

Wiarołomca, zapatrzony w cel, nakazujący mu zdeptać,

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

co powiedział wcześniej, idzie po trupach, zostawiając

za sobą gruzy ludzkich uczuć.

Liczy się tylko życie", mawiali druidzi.

Kapturnik wyobraził sobie wagę. Żadna z szal nie

chciała drgnąć.

Był cień szansy, owszem, lecz bardzo, bardzo blady.

Blaknął on zwłaszcza w świetle słońca, które nie doszło

jeszcze do zenitu.

Cień szansy...

- Mam nadzieję, że jesteś choć w połowie tak

dobrym szermierzem, jak powiadają, Lotharze -

mruknął do siebie Kapturnik.

***

Jednostajny, donośny dźwięk bębnów leciał daleko

w morze. Wioślarze pracowali w rytmie niespiesznych,

niskich uderzeń. Galera sunęła powoli przez

granatowozielony bezmiar. Niebo było czyste, a morze

spokojne.

- Zadziwiająco dobra pogoda jak na tę porę roku,

pani - rzekł Lothar, patrząc w górę.

- A ty, jak zwykle, zadziwiająco uprzejmy.

- Jesteś moją królową, pani...

- Uprzejmy i sztuczny - przerwała mu Trisella - Nie

lubisz mnie, ale wystarczy, jeśli nie będziesz tego

okazywał. Nie sil się na grzeczności. Obojętność byłaby

lepsza.

Rycerz spuścił głowę. Nie przywykł, by kobiety

rozmawiały z nim tak otwarcie, tak śmiało.

Kontynentalne zwyczaje były, jak widać, diametralnie

różne od wyspiarskich. Na Woerholmie żadna niewiasta

nie byłaby tak zuchwała. I tak bystra, dodał w myślach.

- A co do pogody - odezwała się Trisella - to

zapewne galernicy mieliby odmienne zdanie od twego.

- Przerwała na moment. Monotonne: bam, bam, bam,

rozbrzmiewało pod pokładem. - Dla nich spokój to

zabójstwo. Tymczasem mimo ich wysiłku płyniemy

wolno. Wygląda na to, że czy nam się to podoba, czy

nie, spędzimy ze sobą znacznie więcej czasu niż

przypuszczaliśmy.

- Możliwe - potaknął. - Lecz spójrz, o pani, na kolor

wody. Gdy przebija zieleń, zwiastuje to wichry. Wbrew

temu, co sugerujesz, Trisello, nie twego towarzystwa

się obawiam. Możemy płynąć i trzy tygodnie, obyśmy

tylko nie spotkali którejś z dzikich, korsarskich flotylli.

Stąd płyniemy trochę naokoło. Prąd tutaj nieco słabszy,

układ wiatrów inny, ale droga bezpieczniejsza. Szlak z

Lukki na Algorn jest piratom znany i dlatego...

- Lotharze!

- Słucham, pani?

- Nie zmuszaj się!

- Ależ nie, nis... - zająknął się wojownik. Tym razem

Trisella była w błędzie. Gdy mówił o morzu, nie

potrzebował udawać. A rozmowa z królową... Musiał z

niechęcią przygnać, że była daleko bardziej interesująca

od przysłuchiwania się stęknięciom wioślarzy czy

krzykom ich nadzorcy.

- Przepraszam, źle cię oceniłam - rzekła królowa. -

Widać morze tak cię interesuje, że opowiadałbyś o nim

nawet głuchemu.

Lothar potaknął zdawkowo. Czy ta kobieta czytała

w jego myślach?

- Widzisz, jesteś jedyną osobą na pokładzie, z którą

można porozmawiać normalnie. Mało kto z załogi

rozumie imperialię, a zresztą i tak nie miałabym z nimi

o czym mówić. No bo ani przepalanka, ani tym bardziej

portowe dziwki, nie interesują mnie ani na jotę.

- A dworki?

- Ach, prawda - zaśmiała się ironicznie - dworki.

Mogłabym razem z nimi plotkować o schadzkach z

wojami, pod pokładem, między beczkami wina.

Między beczkami!, pomyślał gniewnie Lothar. Więc

tam znikają podczas nocnych wacht!

- Ale widzisz - mówiła dalej Trisella - mnie takie

rzeczy nie przystoją. Ani też ciekawią. Bardziej mnie

frapuje, co wiesz na temat powodów mojego wyjazdu

na Algorn?

- Nie więcej niźli ty, pani.

- Mnie rzekł, że to z powodu owego maga, Svaroha.

Podobnież szykował on zamach, winiąc mnie, jak się

zdaje słusznie, za pobłażliwość Odheyna w stosunku do

Utraconej Domeny. Odheyn obiecywał, że nie będę

musiała martwić się kimkolwiek... kiedy wrócę.

- Zatem rzekł ci prawdę. Svaroh rozzuchwalił się,

ludzi buntuje, podkopuje pozycję Odheyna w

konfederacji... A sytuacja i bez tego jest nieciekawa.

Wprawdzie nikt nas z Lukki nie przepędzi, lecz ostatnio

i sukcesów było niewiele. Między innymi dzięki tobie,

królowo, i twemu parchatemu pomagierowi, Jarvie

Grithemu, owej wszy zdradzieckiej. Musisz wiedzieć,

pani, że mentalność kacyka z północy inna jest niż

wasza. On nie myśli na-zapas, z wyprzedzeniem, tak

jak wam się zdarzało w czasach świetności

kontynentalnej cywilizacji. On pragnie bogactw,

niewolników. I to już, zaraz. Posłał przecież swoich

współplemieńców! Odheyn musi godzić wielu takich

półgłówków, od których w pewnym stopniu jest

zależny, niestety... - Lothar westchnął ciężko.

- Odcinasz się od swych pobratymców, a przecież

sam władasz jedną z wysp.

- Nie porównuj mnie z nimi, pani. Iselringowie to w

większości dzicz, barbaria i pogarda dla rozumu. Mam

nadzieję, że dostrzegasz, pani, różnicę. Prawdę

rzekłszy, to przodków mam innych. Woerholm jest

najdalej wysuniętą na zachód z wszystkich wysp

archipelagu. Stąd przetrwali tam potomkowie dawnych

władców mórz, daleko wcześniejszych niż Iselringowie.

Od nich biorę swe pochodzenie. Co zaś się tyczy mej

rzeczonej krwiożerczości, to sama wiesz, ile jest

prawdy w legendach. - Tu rycerz zaśmiał się

półgębkiem.

- Bywa, że niemało - odparła Trisella. - Zaraz,

zaraz... - powiedziała cicho, marszcząc brwi - ...lud

przed Iselringa- mi... Czyżby ten, o którym legenda

powiada, że udał się na zachód przez morze? Ten, z

którego wywodził się Teargod?

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

- Znasz tę baśń, pani? - Rycerz uśmiechnął się,

zaskoczony: - Myślałem, że to opowieść Wyspiarzy.

- Babka straszyła mnie za młodu, że jeśli będę

niegrzeczna, z mgieł przypłynie Teargod i porwie mnie

z domu. 1 że będę z nim pływać po wszc czasy po

lodowych morzach. A ja bardzo nie lubiłam mrozu.

Roześmieli się oboje.

- Widzisz, pani - podjął Lothar - wielu na wyspach

bierze tę historię za pewnik. Za samo wymówienie

imienia Teargod niejeden wyrzuciłby cię za burtę. Oni

święcie wierzą – tu wojownik konfidencjonalnie zniżył

głos - że to przynosi nieszczęście. Że za Słupami

Adriana, gdzie w istocie ścielą się mgły, czai się okrętwidmo.

Jednakowoż mnie, choć kilka-kroć byłem przy

Słupach, żadne widy nie nękały.

- Przy Słupach?

- Dalej nie chcieli płynąć moi ludzie. Zagrozili

buntem. Jedyny raz! - głos Lothara zadrgał tłumioną

złością.

- Wracając do twego pytania, pani - zaczął znowu -

to zapewne, gdyby dobrze poszukać, popytać co

większych bajarzy na Woerholmie, znaleźliby mi

pokrewieństwo i z samym Teargodem.

Trisella zachichotała.

- Ale, tak, w legendzie chodzi o to samo plemię.

Chciałbym znać prawdziwą przyczynę jego upadku.

- Państwa upadają- powiedziała Trisella cicho. -

Ważne, by z nimi nie upadli ludzie.

- Zazwyczaj - odparł rycerz -jak pokazuje przykład

kontynentalnych Starych Królestw, to ludzie upadają

pierwsi.

***

Granatowy odmęt falował lekko, uspokajająco,

kołysząc do snu załogę i pasażerów galery. Wiaterek,

który ruszył się wieczorem, łamał doskonale płaską

powierzchnię oceanu, wykoślawiając ją, fałdując w

monotonne pagórkowate kształty. Błogi zapach

spokojnego morza sączył się do kajut. Niebo, za dnia

czyste, zaszło ciężkimi, zwalistymi chmurami. Było

cicho, wszelkie rozmowy ustały, wygaszono pochodnie.

Wejście do kajut, w których nocowała Trisella,

tonęło w mroku. Wartownik przemierzał pokład w

jednostajnym, sennym rytmie. Alf Lientz nie bardzo

miał ochotę na nocną służbę, którą wyznaczył mu

Lothar, i, po prawdzie, nie widział w niej sensu. Cała

załoga to byli przecież starzy, sprawdzeni kamraci;

choć wilki morskie, wiernością swemu dowódcy

bardziej przypominali psy.

Coś zaszurało nieopodal kasztelu, który skrywał

królewskie kajuty.

Alf Lientz ledwie zerknął w stronę, skąd dobiegł go

hałas. Szczury, pomyślał leniwie.

Mylił się.

Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów. Kobiece

krzyki wypełniły pokład.

Alf Lientz ruszył biegiem w kierunku kasztelu,

chociaż wiedział, że jest za późno. Serce łomotało mu

nie gorzej niż kilofy w kamieniołomach, a głowę

dręczyła jedna myśl, jedno słowo, które było bardziej

bolesne od najgorszych obelg: Zawiodłem!

Wskoczył do wąskiego korytarza. Pogrążony w

ciemnościach ruszył do kajuty zajmowanej przez

Trisellę, mijając pomieszczenia dla dworek, skąd

dochodziły go krzyki.

- Nie trzeba - usłyszał głos Lothara. - Już nie trzeba.

Zdążyłem. Zapal światło.

Alf namacał jedną z pochodni i brał się za krzesanie

ognia, gdy w korytarzu pojaśniało. Trisella otworzyła

drzwi, w jednej ręce trzymając kaganek, w drugiej

krótki, lekki miecz.

- Widzę, pani, że gotowaś się bronić sama, lecz

szczęściem nie ma takiej konieczności - rzekł Lothar,

wskazując na człowieka leżącego-w kałuży krwi, z

pleców którego wystawał mały, zgrabny topór.

Wojownik wyszarpnął okrwawioną broń, wytarł zimno

lśniące ostrze i obrócił trupa, by zobaczyć jego twarz.

- Jens... - wyszeptał z niedowierzaniem. - Jens, ty

głupku, co cię podkusiło? Na ognie Helheimu, co cię

opętało, do cholery? Wybacz królowo - zwrócił się do

Trisclli, momentalnie odzyskując kontrolę. - Wybacz,

lecz gdy zdradzi cię człowiek, który ci przysięgał,

trudno utrzymać nerwy na wodzy.

- Rozumiem - odparła, kiwając w zamyśleniu głową.

-Rozumiem, ale nie wybaczam, bo wybaczać nie ma

czego. Mogę tylko podziękować. Uratowałeś mi życie.

***

- Zły to był rejs od samego początku, niedobry,

pechowy rejs - perorował Orest - no bo, uważacie, żeby

kto z Lotharowych zdradził? Żeby na marną monetę się

połaszczył, na podszept jaki ucho dawał i zdradę

knował? Tfu, zawrócić w ten czas było, zawrócić, bo to

wróżba, ostrzeżenie, jakie bogi nam dały.

- Powiedzcie, Orest - przerwał jeden ze słuchających

brodacza żeglarzy - czyj to był podszept? Pewnikiem

Svaroha dzieło?

Grubas rozejrzał się po tawernie, zerknął na

sąsiednie stoły, na karczmarza, wreszcie znowu na tych,

którzy słuchali jego opowieści.

- Najsamprzód, to baczcie, co o magu gadacie. Nie

lubi on, jak kto mu jego wątpliwą cześć plugawi, a że

za wiadomość płaci niezgorzej, niejeden by się

donosiciel znalazł. Ale tu same znajome mordy, nie ma

strachu. A wracając, pytałżeś, mości Kauchenrant, kto

powodował onym gównozjadem, co chciał był Trisellę

do bogów wyekspediować. Otóż ja ci powiem tak:

rzeczony Svaroh był daleko...

***

- ...zbyt sprytny i zbyt inteligentny, by stosować

metodę tak prostą, niewymyślną i, rzekłbym,

łopatologiczną. Próbowałby prędzej jady do posiłku

dodać czy też upozorować wypadek, bowiem wówczas

nie byłoby dowodów.

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

Trisella ze zrozumieniem pokiwała głową, wreszcie,

po dłuższym zastanowieniu, spytała:

- Kogo zatem podejrzewasz, Lotharze?

- Dornów. Ów ród, mający w posiadaniu wyspę

Lane- berg, zawsze na władzę był łasy. I byłby ją

dostał, gdybyś nie pojawiła się ty, pani. Trzeba ci

wiedzieć, że Kristiena Dorn miała zostać Odheynową

żoną, wszystko było już omówione, kiedy miłościwie

nam panujący poznał ciebie. Od tamtej pory Dornowie

pałają żądzą odwetu, a z nimi cała wyspa. Jens

pochodził z Lanebergu. Popełniłem błąd, zabierając go

z sobą, ale myślałem, że dotrzyma... Zresztą, nieważne.

Trisella chwilę wpatrywała się w żółtoczerwony

płomień stojącego na stole kaganka, bawiąc się

zgrabnym, długim sztyletem.

- To ostrze... - przerwała. - Jestem twą dłużniczką. I,

doprawdy, trudno mi pojąć twe zachowanie.

- Co masz, pani, na myśli?

- Jesteśmy sami, próżno bawić się w aluzje i

niedomówienia. Wiem, że jestem osobą niewygodną

dla wielu. Również dla ciebie. Staram się zapobiegać

dalszym wojnom, co więcej, jestem z kontynentu - a

ludźmi ze Starych Królestw gardzisz. Dla waszych

kapłanów my, którzy staramy się iść drogą Księgi,

jesteśmy najgorszymi z wrogów.

- Nieprawda - zaprzeczył żywo Lothar. - Podziwiam

cywilizację kontynentu, a gardzę małymi, którzy

duchem nie dorośli do swego dziedzictwa. Ty zaś, pani,

jesteś wyjątkowa, inna niźli większość twoich

ziomków. Jeśli zaś idzie o religię, to, bynajmniej, nie

mam niczego wspólnego z barbarzyńskimi praktykami,

z owym morzem krwi wylewanym na ołtarzach Pana

Jadów. Nie żywię awersji do was, do Utraconej

Domeny, choć tu, przyznaję, jestem odosobniony. Ja

wam współczuję. Tak, współczuję - powtórzył, widząc

jej zdziwione spojrzenie. - Skoro, jak zauważyłaś, pani,

możemy mówić szczerze, to wiedz, że nie wyznaję

żadnego boga, żadnych przesądów. I żal mi tych, którzy

siły muszą szukać w legendach, opowieściach, mitach -

bo to wszystko wyssane z palca. Wszelkie obrzędy,

ofiary, które składam na początku rejsu, symbole, to

teatr, pokarm dla serc moich wojowników, dodający im

odwagi.

- A ty? - spytała cicho. - Co dodaje odwagi tobie?

- Nie muszę jej szukać daleko. - Palcem dotknął

skroni: - Umysł jest mą tarczą. Strach rodzi się w

głowie, strach to nasze wyobrażenia, myśli,

wątpliwości. A ja wątpliwości nie mam! Mój świat jest

prosty, taki, jaki ukazuje mi się mym oczom. Nie ma w

nim miejsca na bogów, a ludzi czy inne bestie można

pokonać. Zawsze. Dlaczego miałbym bać się

przeciwników? Czy nie lepiej, że to ja wzbudzam

strach? Człowiek, moja pani, jest stworzony by

panować nad światem bez niczyjej pomocy.

- Nawet boskiej?

- Zwłaszcza boskiej! - podkreślił żarliwie. - Trzeba

się wyzwolić, odrzucić fałszywe skromności, nie tłumić

żadnych popędów.

- Takich jak na przykład skłonność do wojny? -

zapytała Trisella gorzko.

Rycerz potaknął skwapliwie.

- Godności, wielkości - podjął - nie trzeba tłumaczyć

tym, że stworzyła nas, istoty z krwi i kości,

abstrakcyjna idea, którą niektórzy zwą Bogiem, a inni

rozbijają na części, tworząc całą bożą czeredę. Starczy,

że jesteśmy sobą. Nie ma dobra ni zła ponad to, co nam

służy. Nie ma dobra ni zła ponad to, co my za dobro i

zło uznajemy. Dlatego tak cenię przysięgi, dlatego,

pani, hołubię swój honor, swe słowo, gdyż jest ono

wyrazem mego rozumu. Gdybym złamał przyrzeczenie,

złamałbym siebie - rachunek jest prosty. Tylko tego się

lękam, wiedząc jednocześnie, że nic, absolutnie nic, nie

jest w stanie skłonić mnie do tego. Pamiętaj, pani, że

przysiągłem wierność królowi, przysiągłem też, że

dowiozę cię bezpiecznie na Algorn.

Lothar spojrzał na królową. Była zmęczona, kilka

poprzecznych zmarszczek, sygnalizujących

zmartwienie lub zamyślenie, przecięło jej jeszcze młode

czoło. Płomień świecy skakał nierówno, a z nim cienie

na foremnej, szlachetnorysej twarzy Triselli.

- Kiedyś - zaczęła, poprawiając ręką pasmo włosów,

które spadło jej na policzek - myślałam podobnie.

Owszem, wyznawałam Księgę, lecz nie potrzebowałam

szukać w niej oparcia. Miałam „sprawę" - czyli nasze

powstanie, miałam niezachwianą pewność, że nic stać

mi się nie może. Byłam, hmm, niezwyciężona,

sprzyjało mi szczęście. Moje oddziały gięły karki

waszych wojów, w żywe oczy kpiąc sobie z wojennej

sławy Wyspiarzy. Taktyką, uzbrojeniem,

pomysłowością biliśmy was na głowę, mimo że nie

była to regularna armia, a jeno jej resztki, otoczone

przez tabun woluntarzy i wspierane przez liczne

księstewka, które się potworzyły na gruzach Królestwa

Północnego. Kiedy w jednym ze starć pokonałam,

jakiegoś waszego mistrza fechtunku, tym oto mieczem -

klepnęła się w bok, brzęknął krótki kord, zawieszony u

pasa - podczas gdy w jego dłoniach połyskiwał długi,

katowski multan, od tamtej pory nie bałam się nikogo. 1

niczego. Aż przyszła straszna noc...

***

...bezwietrzna, spokojna. Wówczas zaczęło się

polowanie, owe, trwające tydzień, wielkie łowy,

historia, która swój finał miała znaleźć nieopodal

wyspy Woerholm.

Kapturnik spojrzał w niebo.

Łowy na kobietę... Wiele podobnych wypraw

kończyło się masakrami nieustraszonych wojowników z

Wysp Borealu, skutkiem czego stali się oni znacznie

mniej nieustraszeni niż byli poprzednio. A jednak,

kiedy podkradł się pod jaskinię powstańców suchej

jesiennej nocy, to ona się bała. To ona musiała umykać.

Niezbyt zresztą długo. Tydzień...

***

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

- Uciekałam przez tydzień, który zdał się być

wiecznością. Bałam się go, odkąd go ujrzałam, a nawet

wcześniej. Strach czułam już, słuchając opowieści

Jergcna w jaskini. Czarna długa opończa, kaptur,

skrywający jego twarz w nieprzeniknionych

ciemnościach, miecz szybszy od błyskawic, wszystko.':.

Trisella zaszlochała cicho, kryjąc twarz w dłoniach:

- Wartownicy... Nie mieli szans, ów czart wcielony

pokonał ich w kilka chwil. Nie zabijał, ogłuszał bądź

ranił, wytrącał broń i szedł przed siebie. Zrozumiałam,

że chodzi mu o mnie.Jarva postawił barierę magiczną,

byśmy zdążyli umknąć, lecz on skinął ręką, a osłona

pękła. Gwardia przyboczna, starzy żołnierze,

pamiętający mojego ojca, Rippena, stanęli murem. A

ja... ja... uciekłam - wyszeptała. - W las. Czułam na

plecach jego oddech, kolejni ludzie poświęcali się, by

zatrzymać, opóźnić pogoń. Siódmego dnia zostałam

sama, tylko z Jarvą u boku. Czułam, kiedy nadchodzi.

Nie miałam już sił, by uciekać. Zostało mi jedno

wsparcie, Ten, Który Jest. Jarva... Jarva starał się mnie

obronić, próbował jakichś uroków, przerastających jego

siły, a ja, stojąc na małej polance, płakałam i błagałam

o pomoc, o ratunek.

***

Kapturnik podniósł głowę znad ciała

nieprzytomnego czarodzieja. Oczy Jarvy były

przekrwione, z nosa sączyła się szklista wydzielina

przemieszana z posoką. Przeszacował swoje

możliwości, pomyślał Kapturnik, niewiele zostawił mi

do roboty.

Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Dumna

rebeliantka stała oparta plecami o dąb. Była sinoblada,

niczym nieudany twaróg. Drżała. Z jej oczu kapały łzy.

Prawą dłoń zaciskała na rękojeści kordu, ale w jej

spojrzeniu nie było dawnej odwagi, buty... Szeptała

jakieś słowa, to chyba była modlitwa...

- To na pewno była modlitwa - mruknął Kapturnik,

wbijając wzrok w misternie wyrzeźbionego węża, który

zdobił dziób okrętu. Do Jedynego. Nie myślał, że

Dawna Wiara, kult Tego, Który Jest, wciąż żyje. Często

później zastanawiał się, skąd w ustach rebeliantki,

potomkini starej, ateistycznej arystokracji

czemnokreinnej, wzięły się słowa dawnej modlitwy.

Tak, to było zastanawiające. Lecz wtedy, gdy pojmał

Triscllę, nie miało najmniejszego znaczenia. Rozkazy,

które otrzymał od Odheyna, były jasne.

***

- .. .zrozumiałam wtedy, że Ten, Którego Imię

Ukryte, zlitował się nade mną. Wówczas prześladowca

związał mi ręce, lekko, tak by krew mogła płynąć

swobodnie, z lasu wyprowadził dwa konie, jednego

swego, drugiego luzaka, przeznaczonego dla mnie. Nie

próbowałam się wyrywać, uciekać. Podświadomie

czułam, że i tak by mi się nie udało. A na Jarvę,

uważasz, więcej nie spojrzał. Zaśmiał się tylko i rzekł,

że czarodziej wydobrzeje. Zdziwiłam się, a on,

piekielnik, musiał czytać w mych myślach, bo odparł,

że w rozkazie była mowa tylko o mnie. Zatem, jak

rzekł, rachunek jest prosty. Potem odjechaliśmy.

Dziwny to człowiek. I straszny. Później dowiedziałam

się, że nie jest Wyspiarzem...

***

- ...mówiono później, że człowiek ów przyszedł z

południa, od Bramy Naiwnych, traktem, co kiedyś

wiódł był ku Krajom Granicznym, a dalej het, ku

Górom Sękatym. Tak po prawdzie nikt nie zna jego

pochodzenia. Jedni twierdzą, że podobny jest z twarzy

do mieszkańca Rangardu, drudzy, że urodę ma bardziej

południową. Ja sam spotkałem go raz tylko, przelotnie,

i wierz, pani, o ile Svaroh budzi we mnie niechęć, ten,

zaiste, wiódł za sobą grozę. Zwą go różnie: Człek w

Kapturze, Gontran, Kruk Bojowy. — Lothar zawahał

się chwilę. - Pani, winnaś coś wiedzieć. I ja brałem

udział w obławie. Miałem ze sobą najlepszych tropicieli

i maga. Podobnych mojej grup ruszyło dziesięć. Tylko

Gontran poszedł sam... Kiedy po bezowocnych

poszukiwaniach wróciliśmy do Lukki, ty od dwunastu

dni byłaś więźniem króla. Pani... - Lothar zawahał się

po raz drugi. Spojrzał w oczy Triselli, z morska zielone

i bezkresne jak ocean. Swą mocną dłoń położył na jej

chłodnych, delikatnych palcach. Przeszedł go dreszcz.

- Pani, żałuję, że cię wówczas nie odnalazłem.

- Ja również - odparła, uśmiechając się blado,

smutno. Jej

uśmiech...

***

Lothar wybiegł z kajuty. Sklął pełniących wachtę,

którzy ośmielili się zdrzemnąć, sprawdzał liny, węzły,

żagle, zapuścił się nawet pod pokład, miedzy beczki

wina, gdzie ochoczo dogadzali sobie jego wojak i

dworka Triselli. Rozeźlony do cna sklął także ich,

grożąc szubienicą tudzież wyrzuceniem za burtę. Nim

przyłapana in flagranti para zdążyła ochłonąć, Lothara

już nie było. Skląwszy z kolei wioślarzy - niewolników,

wyszedł był z powrotem na pokład, gdzie pozostał do

świtu, nie zaprzestając nerwowej bieganiny. Nie mógł

myśleć, musiał koniecznie zająć się czymś,

czymkolwiek, co pozwalało nakryć burzę, wybuchłą w

jego sercu, zbawczym kocem niepamięci. Ale statek był

stanowczo zbyt mały i zbyt mało było na nim do

zrobienia, by zbawić Lothara. Więc wspomnienia

wracały, chaotyczne, odpędzane niby stado natrętnego

ptactwa, wciąż wracały, wciskając w jego głowę

obrazy, słowa, gesty... To przypomniał mu się

delikatny, czuły prawie, uśmiech, to zamajaczył kontur

kształtnej głowy, długiej szyi, to znów wracał, niczym

potępiona, dusza, dotyk, który był jak muśnięcie wiatru,

lecz to był zwodniczy wiatr, niby zefirek ale oszust, bo

zwiastun czekającego za plecami huraganu. A najgorsze

były oczy. Wspaniałe, wielkie oczy Triselli, wpatrzone

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

w. niego jak w obraz. Choć chciał uciekać, zaprzeczyć

temu, co ujrzał w zielonym, hipnotycznym odmęcie

źrenic, podświadomie pojmował, że nie ma sposobu, by

zapomnieć... Więc Lothar, rycerz nieulękły, będący za

pan brat z wszelakimi potworami, ów Lothar nieraz

plujący śmierci-kochance w twarz, drżał ze strachu.

Bo w oczach Triselli ver Froest ujrzał swą zdradę.

***

Przez następne dwa dni, przeraźliwie długie,

bezwietrzne, nie spojrzał na swą królową ni razu.

Również Trisella uciekała wzrokiem, który jednak,

nieposłuszny, wracał co i rusz, i to mimo

kategorycznych postanowień, przysiąg nawet, mimo

uporczywych, pełnych żaru modlitw, w których prosiła

Tego, Który Jest, by odegnał kolibry jej myśli, by

uwolnił ją od tej chmury wątpliwości, która, podobna

chmarze komarów, bez ustanku kłębiła się nad jej

głową. Przeszłość przestała istnieć, teraźniejszość była

bólem, a i przyszłość jawiła się jako pasmo

nieprzerwanych cierpień. Pęta słów, pęta przyrzeczeń -

och, te okowy wiążą najmocniej, przy nich powrozy,

dyby, łańcuchy czy turmy więzienne, to fraszka,

zabawki królów, dające im złudę, że kimś zawładnęli.

Lecz nie, nie zawładnęli właśnie, bo cóż znaczy posiąść

ciało, gdy dusza, gdy umysł buntuje się, wierzga,

krzyczy i grozi swemu ciemiężycielowi? Prawdziwie

wiążą tylko węzły zaciśnięte na duszy; gdy pochwycisz

tego ptaka, nie trzeba innych kajdan.

Stąd oboje unikali się, jak to tylko było możliwe.

Przestali razem jadać, rozmawiać, kontaktowali się

przez posłańców. Lecz na okręcie, choćby była to

galera królewska, nie sposób odseparować się całkiem

od innych, nie sposób całkowicie stracić kogoś z oczu.

A połowiczna rozłąka jest najgorsza, czas, ten najlepszy

z lekarzy, nie uleczy żadnej rany, bo rozdrapuje się ją

wciąż i wciąż, od nowa.

Dlatego pod koniec drugiego dnia, kiedy purpurowe

słońce chowało się w torbie nieba, Trisella podeszła do

stojącego przy relingu Lothara.

***

- Co widzi?

- A co ci do tego, smarkulo? Królową panią będzie

podpatrywać, łachudra!

- Może co innego robisz, ha?

- Mnie wolno, ja swoje lata mam!

- Taa? Jak nie powie, co widzi, to wydam jaśnie

Triselli, że między beczkami z winem spaskudziła już

trzech wojaków pana Lothara!

- Żmija! - syknęła dziewczyna, jedyna pośród

dworek na tyle wysoka, by sięgnąć głową okna.

- Teraz pan Lothar coś mówi. Głowę schyla przed

naszą królową, za rękę chwyta, znowu coś mówi...

- Pewnikiem jeszcze przeprasza za zaniedbanie wart

- wyrwała się młoda dworka.

- A, tam! - parsknęła inna. - Ja wam mówię - tu

policzki dziewczyny zapłonęły ślicznie, wiśniowo - że

królowa go pokochała i teraz miłość sobie wyznają.

- Ty głupia! - ofuknęły jąpozostałe. - Za dużo się

bardów nasłuchałaś! Królowa ma męża. Króla!

Lepszego nie znajdzie, a i nie wolno jej. Zapomniałaś,

co prawiła nam o owym Bogu, co to niby sam jeden ma

być? On to przysięgi łamać nie dozwala. A nasza pani

przysięgała, że jeno król się dla niej liczy...

- Skąd wiesz?

- Bo byłam już na dworze, jak ją wielmożny Odheyn

brał za żonę, oto skąd! - odrzekła wyniośle najwyższa,

patrząca w okno. - Po mojemu, on ją przeprasza.

Kochankowie inaczej się zachowują.

- Bo ty wiesz, jak - odcięła się mała. Dworki

zachichotały.

- Jakem tylko ich ujrzał, mówię sobie - Orest, z tego

nic dobrego wyniknąć nie może. No bo, uważacie,

słońce zachodzi, on ponury jak śmierć, ona chmurna jak

sroga zima. W oczy sobie patrzą, chodzą jedno obok

drugiego, jakby tamto było drapieżnikiem, na którego

baczyć bez ustanku trzeba. Z rzadka co rzekną, znowu

spode łba na się zerkną. Od razum wiedział, co to było.

- Co takiego? - spytał Albert, stawiając przed starym

żeglarzem kolejny pienisty kufel. Orest schylił głowę,

upił łyk, znowu spojrzał na Alberta i odparł:

- Miłość. A cóżby innego?

***

- Przekleństwo... - wyszeptał. - Myślałbym - urok

jakiś, lecz byłby to li tylko głupi wykręt człowieka,

bojącego się spojrzeć prawdzie w twarz. Czemu, o

demony, czemu nie jam cię wtenczas pojmał...

- Za późno - rzekła cicho, grobowo.

- Za późno - zawtórował głucho. Wiatr porwał słowa

i cisnął nimi w morze.

- Za późno - podjął po chwili pełnej napięcia,

smutku i huku rozszalałych fal - by niczego nie stracić,

by zawrócić przeklęte koło czasu, które zadrwiło z nas,

a teraz uśmiecha się ironicznie. Byłem głupcem, lecz

widzę, że łatwiej przyjdzie mi rzucić dumę w

niepamięć, złamać przysięgi niż zrezygnować. Z

ciebie...

Znowu milczenie, bardziej wymowne niż niejedna

perora.

- Jeszcze wczoraj nie stać byłoby mnie na podobne

słowa, jeszcze wczoraj nie wierzyłem...

- Jakże ja dziś wątpić mogę? — spytała. - Ale nie

wolno nam. Kilka chwil, kilka słów i wszystko, co było,

ma przestać się liczyć? Przyrzeczenia, wyznania,

przyjaźnie, wreszcie religia...

- Trisello, przestań...

- Nic! - odparła z mocą. W głosie królowej

zabrzmiała beznadziejna desperacja. - Całe życie mamy

przekreślić ot tak, nie patrzeć wstecz, nie oglądać się na

innych? A zaufanie, którym mnie, ciebie, obdarzał

Odheyn? Do diabła, to mój mąż! Lothar, co się dzieje,

co się z nami dzieje?

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

Rycerz bezradnie wzruszył ramionami.

- Cholera wie - mruknął. - Nie do takich problemów

przywykłem.

Trisella spojrzała na rycerza. Ich dłonie spotkały się

nieśmiało. Nie trzeba było więcej wyznań, więcej słów.

Chwilo trwaaaj!

- To jest złe - powiedziała.

- Nie! Bzdura. Nie wiąże mnie nic, prócz mnie

samego. Słowo, honor, a cóż to, u diabła, znaczy? Jak

mogę mówić, że coś jest złem, skoro to aprobuję? To

hipokryzja! A ty? Przecież czujesz to samo?

- I cóż z tego? Jeśli ktoś zadaje mi ból, nazywam to

złem. Czy jeśli stanę po drugiej stronie, wszystko

będzie w porządku? Otóż nie! Nie ja jestem miernikiem

swoich czynów. Czymże zaś jest zdrada?

- Złem - przyznał ponuro. - Masz rację. Lecz jaki

mamy wpływ na to, co nas opętało? Żadnego. Choćbym

chciał, nie przestanę o tobie myśleć, nie przestanę cię...

- Ciii... — szepnęła. - Czym byśmy byli, gdybyśmy

nie potrafili panować nad swymi popędami? Sam

mówiłeś, że Stare Królestwa padły, bo ludzie folgowali

każdej swej słabości!

- Ale oni nie kochali nikogo. Folgowali ciału, ja

chciałbym pofolgować duszy.

- A jaka to różnica?

- Czy nie w tej waszej księdze napisane jest, że

miłość jest świata fundamentem? Czy twój Bóg byłby

zadowolony z tego, że się jej przeciwstawiasz?

- W Księdze Straty napisane jest również: „A mowa

twoja niechaj będzie: Tak, tak, nie, nie." Ja

powiedziałam „tak". Niestety, nie tobie. •

- Zaiste, to księga straty. Straty rozumu - odparł

rozgoryczony. - Ale jam też szalony. Honor mój tapla

się w błocie duszy. Kobieto, puchu marny, który wzrok

zaćmiewasz, nie potrafię ci złorzeczyć, ba, gotowym za

to jeszcze dziękować! Choć nie chcę...

- Lotharze, proszę... zapomnijmy... Póki mamy

resztkę sił, póki jest w nas jeszcze drobina godności,

honoru, który tak kochasz.

- Stokroć bardziej kocham ciebie.

- Przestań. Będziemy przeklęci.

- Jużem jest, mniejsza, co dalej będzie! Pierwej

zginę, niżbym miał wymazać cię z pamięci. O tak,

lepiej mi, bym zginął. Gdybym tylko miał jakichś

bogów, na klęczkach prosiłbym ich o łaskę śmierci!

I kiedy wstał następny poranek, a Lothar przebiegł

wzrokiem horyzont, pomyślał, że bogowie, w których

nie wierzył, wysłuchali go.

***

Statuty z Algorn (kapitularz).

Xięga VII. O odstępcach wszelakich y karceniu

tychże.

(...)

Rota X.

Jeśli się takowy znajdzie, co na okręt pod znakiem

Jąknie Srogości Odheyna nastaje, temu pisane

niniejszym przypiekanie, kciuków zaśrubowanie, a gdy

dowoda y powoda za tem przemówią, gardłem niech

zapłaci.

(...)

Rota XII.

Litera I. Kto do plemienia Yarthów przynależy, ten o

głowę winien skróconym być. Niniejszym nakazuje się

wszystkim poddanym Jego Srogości Odheyna owo

prawo wykonywać, kto zaś przeciw nakazowi

postępować będzie, na równi z parszywym plemieniem

Yarthów ukaran zostanie.

Litera II. Jeśli się takowy znajdzie, któren, będąc

poddanym Jego Srogości Odheyna, trudni się „

Pastuszeniem " temu specjalny rodzaj śmierci

niniejszym przeznaczony zostaje, mianowicie napal

względnie maszt okrętowy nabić go winien każdy, kto

takiego odstępcę odkrywa. Racja po temu taka, że

gorszy odstępca niźli wróg z urodzenia.

(...)

Xięga X Eksplenacyja terminów statutowych

Rota XXVII

(...)

Litera III. „Pastuszenie" -przeciwny naturze,

paskudny sposób, w jaki kiełzna się morskie potwory,

przez ludy dalekiej północy zwane „ kash-ly-thy",

zaprzęgając je do łodzi morskich y na tenże sposób

podróżując, gdy łódź, przez owe monstra jest ciągniętą.

(...). Zła to magia, brudna, zwierzęca, grozi ona

wysypem plagi rekinołactwa, względnie

zezwierzęceniem szlachetnego plemienia Iselringów.

Litera IV. „ Pastuchem " mieni się osobę, co się

pastuszeniem" para.

Kto by kiedy miał z jakim pastuchem styczność,

niechże go ubije, nie patrząc, Iselring to czy Varth

wszeteczny (...).

***

- Łodzie Varthów - ryknął na całe gardło Lothar.

Zmrużył oczy, przeliczył, twarz mu zbladła.

Czternaście. Szybko oszacował siły. Zakładając, że w

każdej z varthańskich łodzi siedziało dwudziestu ludzi,

Varthów było niemal trzystu. On do dyspozycji miał

mniej więcej setkę wojów. Polegał na swej drużynie,

lecz i przeciwnikom niczego nie brakowało.

Walka! Przeczucie go nie myliło. Znajdzie ukojenie,

znajdzie lekarstwo. Śmierć w służbie Odheyna - to był

medykament, którego potrzebowała jego dusza.

Uśmiechnął się. Jeszcze tylko ochronić Trisellę, oddać

ją na powrót przyjacielowi -królowi. On, Lothar, się nie

liczył, gotowy poświęcić siebie, byle wrócić szczęście

innym.

- Maksymalne tempo, Leim! - krzyknął pod pokład,

do odpowiadającego za wioślarzy żeglarza. Następne

komendy popłynęły wartkim potokiem: - Stawiać

żagle! Wyciągać tarany! Kusze, ładować kusze. Orest,

przygotuj balisty! Pędem pod pokład po baryłki z

olejem. Łuczywa, cholera, łuczywa! Myślicie, że będą

czekali, aż się przygotujemy? Patrzcie, jak pędzą! Mają

z sobą pastuchów. I kaszlity!

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

- Jaki kurs? - krzyknął sternik.

- Na nich. Prosto na nich!

Nie pomylił się co do ludzi, których miał pod swą

komendą. Nie usłyszał od nich ni słowa protestu,

skargi, zdziwienia. Żaden nie okazał strachu.

Tylko wszystkim poszarzały twarze.

***

- Królowo - rycerz skłonił głowę przed Trisellą -

muszę prosić, czy nawet - tu Lothar zająknął się

niezręcznie - zażądać, byś ani ty, ani twe dworki nie

opuszczały swych komnat.

- ???

- Zbliża się wataha Varthów. Kilkanaście łodzi. Nie

wiem, skąd wzięli się na tych wodach, lecz spotkanie z

nimi... nie należy do przyjemnych.

- Kim oni są? - spytała. Jej głos lekko zadrżał.

- To pirackie plemię, żyjące na uboczu, które nigdy

nie uznało panowania Odheyna. Nie są zbyt liczni, stąd

król nie widział potrzeby, by z nimi walczyć. Lecz to są

dzikusy, półludzie, półzwierzęta. Żyjąc pośród lodów,

ów prymitywny lud niewiadomym sposobem opanował

magię. A ściślej rzec ujmując, plugawą i niebezpieczną

jej odmianę - pastuszenie. Ich czarownicy potrafią

rozmawiać i zawładnąć morskimi bestiami, kaszlitami.

Wykorzystują te wielkie niczym drakkar monstra, by

ciągnęły ich łodzie. Tworzą tak zwane zaprzęgi, po

kilka kaszlitów. Kierują nimi pastuchowie - to

czarownicy, o których mówiłem. Dzięki temu łodzie

Varthów są śmigłe. Nie będę cię, Tris..., ehm,

przepraszam, królowo, oszukiwał. Nie umkniemy im.

Musimy podjąć walkę. Na pokładzie rozpęta się piekło.

Nie chcę, by osobom, którymi się opiekuję, stało się

cokolwiek...

Trisellą skinęła głową. Odwróciła głowę, by nie

widzieć oczu rycerza, spoglądającego na nią w niemym

zachwycie.

- Czy te... kaszlity nie staranują okrętu?

- Nie. Długie żelazne kolce poniżej lustra wody,

którym kiedyś się przypatrywałaś, są właśnie po to, by

zabezpieczyć okręt przed atakiem bestii. Varthom z

zatopienia nas nic by nie przyszło. Im chodzi o łupy.

Lecz nie bój się... królowo.

- Jedyne, czego się lękam, to bezczynność - odparła

z gniewem.

- Zrozum, nie możesz ryzykować. Jesteś królową.

Twych kajut strzec będzie dziesięciu specjalnie

oddelegowanych po temu wojowników, ale... Na

wszelki wypadek miej w pogotowiu twój miecz -

powiedział sztywno. - Na mnie pora - dodał,

odwracając się ku drzwiom.

- Lothar! - krzyknęła. Rycerz przystanął. - Jest źle,

prawda? Jest ich więcej, czy tak?

Rycerz milczał. Skłonił się, chcąc wyjść, ale Trisellą

chwyciła go za rękę, zatrzymała i szepnęła:

- Lothar, uważaj na siebie. Proszę...

***

Warkocze czarnego dymu rozciągnęły się w

powietrzu. Pierwsze płonące pociski wystrzelone z

balist zatonęły z sykiem w wodzie.

- Pudło, do stu morskich kurew!!! - ryknął Orcst. -

Jak celujecie?

- Niech podpłyną bliżej. Trafimy!

- No, myślę. Chyba że chcecie, głupki, by wasze

głowy zdobiły zamki Varthów!

-Co ty...?

- Ano, jak mówię! Nie słyszeliście, że te gnidy

głowy kolekcjonują? Mają przy tym takie specyfiki, co

łeb zakonserwują, że ni zgnilizna, ni robactwo go nie

ruszy.

- Nie kracz - warknął Efil.

- Salwa! - ryknął Orest. Kolejne pociski

poszybowały w kierunku łodzi Varthów, ciągnąc za

sobą smoliste sznury dymu.

- Trafiony! - I drugi też!

- Salwa!

- Dostał! Następny dostał!

- Kaszlity odpływają.

- Kusznicy, salwą!

- Rufa! Uwaga na rufę! - krzyknął ktoś.

- Zaraz nas wychędożą od tyłu - mruknął Orest. - Źle

jest, psia kurwa, źle. Dużo ich!

- Wchodzimy taranem!- ryknął Lothar. - Wiosła!

Wiosła skryły się pod pokładem, wciągnięte przez

niewolnych. W tym samym momencie rozpędzona

galera uderzyła w jedną z łodzi Varthów, miażdżąc ją i

przełamując na pół. Krzyki, przekleństwa i jęki zlały się

z trzaskiem pękającego drewna i zgrzytem okutego

stalą dziobu galery. Chwilę później kaskada dźwięków

ucichła. Pochłonęło ja morze.

- Lewa burta! - ryknął bosman, odrzucając

butelczynę z gorzałką, którą bohatersko dzierżył aż do

tej chwili. W jej miejsce w bosmanowej dłoni błysnął

miecz. - Abordaż na lewej burcie! Dwie łodzie. Za

mną! A ty, Orest, gdzie spierdalasz? Między beczki się

kryć? Zgłupłeś do cna, tłuściochu? Jak się nie

obronimy, i tak cię dopadną! Stawaj przy mnie!

***

- Pierwszy bym strzaskał toporem ich głowy, gdyby

mnie Lothar nie ubiegł. Wpadliśmy w tłum Varthów

niby orły w stado kuraków. Cofnęli się trochę, lecz przy

relingach stanęli.

- I co, i co? — dopytywał się Albert. Oberżysta

szepnął coś do ucha pomagierowi, który wyszedł

pospiesznie, i przechyliwszy się przez szynkwas

dołączył do słuchających. Orest tymczasem zatopił

zęby w soczystym kawałku wieprzowej pieczeni i

ocierając rękawem twarz z sosu, uśmiechnąwszy się,

odparł:

- A co by miało być, kiedy z trzema takimi

zuchami, jak my, mieli sprawę? Zaczęła się rzeźba. Ale

nie było łatwo.

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

***

Tłok. Dookoła umierają ludzie. Jedni przeraźliwie

krzyczą, inni kontentują się słabym westchnieniem.

Krew barwi pokład, krew kapie z poranionych ciał,

krew jest na rękach tych, co zwyciężają. Kilka łodzi

Varthów stoi w płomieniach.

Śmierć, śmierć, śmierć!

Nie moja, pomyślał Lothar, tnąc szyję kolejnego

przeciwnika. Tylu moich dało gardła, a ja żyję. Śmierci,

wybawiciel-ko, gdzieś jest?

Stanął, potoczył czerwonomglistym wzrokiem po

pokładzie. Spostrzegłszy, że walki przeniosły się

niebezpiecznie blisko kajut Triselli, znów zaatakował,

choć ręce mdlały mu od nieustannej rąbaniny.

Tym lepiej, pomyślał.

***

...Był jak lód, jak niedźwiedź

Jak orzeł, jak zraniony wilk

By I jak śmierć posępny

1 nie zważał na to

Że życie takie krótkie.

Dwudziestu z jego ręki legio

Aż przyszła pora na przewodnika watahy

Skrzyżowali miecze

1 Iselring zwyciężył

Bo wyglądał jak gdyby byl Varthem

I walczył jak Varth.

O Iselringu, co był Varthem"

Ballada ludu Varthów, przekład na imperialię -

Bartollus ver Gerdian (trzeci wiek po upadku Starych

Królestw).

Komentarz: Odkrycie owo jest jednym z

najważniejszych, patrząc z perspektywy badań nad

językiem i konstrukcjami fabularnymi. Owóż dowodzi

ono, że już w trzecim wieku po upadku Starych

Królestw pojawiła się beletrystyka. Bo w istocie jest to

utwór wymyślony przez Bartollusa - co nie ulega

kwestii. Adnotacja, iżby to miała być pieśń ludu

Yarthów, którego losy giną w pomroce dziejów i nie

wiadomo, czy takowy istniał naprawdę, ta adnotacja

stanowi jeno zręczną mistyfikację, mającą dodać

niezbyt wysublimowanej fabule szczyptę atrakcyjności.

Natomiast co do sugestii moich kolegów ~ historyków,

że tekst ów opisuje jakieś zdarzenie autentyczne, mogę

im jedynie radzić, by nie wystawiali się na

pośmiewisko. Trochę rozsądku, panowie!

Dr nauk językowych R. Gallen, Uniwersytet

Agandburski.

***

- Cofają się! - krzyknął Lothar, porządkując szyk. -

Kto miecz utrzyma, za mną!

Kilkudziesięciu wojowników natarło na topniejące

szybko szeregi piratów. Ci, widząc, że większość ich

łodzi stoi w płomieniach, zaczęli walczyć ze

zdwojonym zapałem. Zwarty szyk wyspiarzy, skruszał,

bitwa znów rozsypała się na szereg indywidualnych

pojedynków.

Tłusty Orest, porzuciwszy miecz, rąbał toporem

niby drwal, sapiąc i czerwieniejąc na twarzy. Lewy

policzek przecinała mu długa szrama. Widząc, że

Lothara otacza trzech Varthów, wsparł swego wodza,

przerąbując na pół jednego z przeciwników. Lothar

sparował cios, pchnął, godząc drugiego Vartha w

wątrobę. Orest z uśmiechem satysfakcji zwrócił się ku

ostatniemu z trójki.

Wtedy dostał cięcie. Puchata twarz Oresta zbladła w

jednej chwili, za to kubrak zaczerwienił się jaskrawo.

Zwalisty wojownik z jękiem osunął się na pokład.

Lothar spojrzał w stronę Oresta. I zaklął

mimowolnie.

Miast Iselringa ujrzał potężnego, muskularnego

Vartha. Wódz watahy w prawej dłoni trzymał

zakrwawiony miecz.

Dla ciebie Trisello! Dla ciebie Odheynie, pomyślał

Lothar.

I zaatakował.

***

- Co widzisz? Mów! Co się tam dzieje? - spytała

Trisclla najwyższą z dworek, przypatrującą się bitwie

przez szparę między deskami.

- Kiedy trudno, pani, takie zamieszanie. Krwi pełno,

momentami nie widać kto nasz, kto wróg.

- A rycerz Lothar?

- Bije się, jakby dziesięcioro demonów go chroniło.

W najgorszy wir skacze, wrogów jako łany zboża

wycina, a sam zdrów. Teraz znów nań idą. Wyciąga

miecz i... Ubity!

- Bogowie, Lothar? - szepnęła przerażona Trisella.

- Nie, nie. Ten, co na pana Lothara nastawał.

Muszę się pilnować, pomyślała królowa. Stokroć

lepsza byłaby walka niźli męka niepewności. Nie do

tego jestem stworzona.

Zgiełk się wzmógł, a wraz z nim i lęki. Nie o siebie

jednak bała się Trisella. Dobrze pamiętała słowa

Lothara, które wypowiedział ledwie poprzedniego

wieczora:

Lepiej, bym zginął!"

Słowa modlitwy popłynęły same. Ze łzami w oczach

prosiła Tego, Który Jest, o łaskę, o to, by oszczędził

Lothara. Dopiero po chwili naszła ją refleksja, że nie

powinna, że jej miłość jest grzeszna. Ale proszę tylko o

to, by przeżył! A to nie może być grzechem! Dlaczego

jednak proszę, by przeżył tylko on? Znów grzeszę,

pomyślała. Naraz dotarło do niej, co od jakiejś chwili

wykrzykuje wysoka dworka:

- Zwycięstwo! Rycerz Lothar ubił wodza Varthów.

Ci się cofają! Zwycięstwo!

- Wychodzimy - powiedziała stanowczo Trisclla.

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

***

Ostrze przejechało po piersi Vartha, który zarzęził,

plunął krwią i upadł. Lothar odetchnął. To koniec,

pomyślał, widząc cofających się wrogów. Wygraliśmy.

Varthowie jeszcze walczyli, jakiś młody nieprzyjaciel

szedł w jego stronę, ale to było bez znaczenia.

Znudzony sparował kilka nieporadnych ataków

młodzieńca, wreszcie wybił mu miecz z dłoni. Tamten

uniósł ręce, poddając się.

- Lothar - usłyszał z tyłu. Trisella! Mimowolnie

uśmiechnął się. Bezpieczna. Tylko ja, ja jestem

niepotrzebny.

Nie mógł jednak powstrzymać się, by na nianie

spojrzeć, by choć przez chwilę dać folgę uczuciom.

Była śliczna. 1 chyba szczęśliwa, widząc go żywego.

Patrzył na twarz królowej i widział, jak się zmienia.

Radość w jej oczach zamarła, uśmiech wykoślawił się,

przechodząc w grymas przerażenia. Machała ręką,

krzyczała, lecz był zbył zmęczony, zbyt wypalony, by

pojąć, o co jej chodzi.

Zrozumiał, gdy poczuł przejmujące ukłucie w plecy.

Paraliżujący ból rozlał się po jego ciele. Potem przyszła

ciemność.

***

Widziała, jak w ręku chłopaka, którego Lothar

pokonał, błysnął nie wiadomo skąd dobyty nóż.

Widziała, jak Lothar, krańcowo wyczerpany, stara się

zrozumieć, co ona doń krzyczy. Widziała, jak blednie,

jak pada na zakrwawiony pokład. Widziała, jak spośród

zwału trupów zrywa się potężny, poraniony wojownik i

jednym machnięciem topora rozłupuje głowę Vartha,

jakby to była skorupa orzecha. Widziała, jak ranny

wojownik pada na kolana przy swym wodzu i zaczyna

szlochać. Wszyscy to widzieli.

I stanęli. Wszyscy ludzie Lothara. Osłupiali, nie

wierząc w to, co się stało, jeden po drugim padali pod

ciosami korzystających z okazji Varthów.

Trisella też nie mogła uwierzyć. Przez chwilę.

Bardzo, bardzo krótką. Potem krzyknęła.

Rozdzierający, pełen rozpaczy wrzask przeleciał nad

pokładem. Wówczas Trisella chwyciła swój miecz.

Wszystko ma swój czas - miłość, rozpacz, żal.

Właśnie nadszedł czas zemsty.

Pierwszego Vartha cięła w biegu, drugiego również,

uskakując przed morderczym sztychem. Kolejny piruet

i znów było dookoła niej pusto. Na początku

Iselringowie tylko patrzyli, równie zaskoczeni, jak

Varthowie. Królowa walczyła, królowa się nie poddała.

Królowa zwyciężała!

Wściekły ryk wydobył się z kilkudziesięciu gardeł.

Wojownicy ruszyli. By pomóc swej królowej.

Co było później, trudno nazwać walką. Bardziej

pasowałoby tu któreś z określeń masarskich - na

przykład rzeźnia czy ubój. Varthowie byli bez szans. A

podążający za Trisella wojownicy nie mieli litości.

Wreszcie ktoś krzyknął:

- Odpływają!

I faktycznie, jedyna łódź Varthów, która miała

obsadę, szybko oddalała się na północ, wspomagana

przez dwa wieloryby.

- Królowo, czy mamy ich ścigać? - spytał bosman. -

Królowo?!

Pokręciła przecząco głową i podeszła do leżącego w

kałuży krwi Lothara. W oczach kobiety błysnęły łzy.

***

Kapturnik stał w świetle dnia i obserwował małą

plamkę na horyzoncie. Plamka rosła, pęczniała,

nabierała kształtów, tak jak kształtów nabierały

Kapturnikowe obawy. Spojrzał na słońce. Wysoko! Za

wysoko! Dzień jeszcze w pełni! Przypłyną zbyt

wcześnie.

- Było ci, cholera, wówczas zemrzeć, Lotharze -

mruknął Kapturnik ponuro. Oszczędziłbyś problemów i

mnie, i Trisel-li, i Odheynowi, rzecz jasna. Ale nie, tyś

twarda sztuka... Cóż, sprawdzimy, jak twarda!

***

Trisella siedziała na zakrwawionym pokładzie,

trzymając w rękach bezwładną głowę Lothara. Płakała.-

Łzy szczęścia ciekły dwoma wąskimi strumyczkami po

jej policzkach. Jeszcze raz dotknęła rycerzowej szyi i

jeszcze raz przekonała się, że nie uległa złudzeniu.

Tętno, choć słabe, wciąż biło, klatka piersiowa z

wysiłkiem, ale jednak unosiła się kolejnymi oddechami.

- Żyje - wyszeptała. A potem głośniej, rozkazująco,

zwróciła się do otaczających ją wojowników:

- Pomóżcie mi go zanieść do kajuty. Szybko.

Medyka żadnego na statku nie ma, co? - Wojownicy

twierdząco pokiwali głowami. - Tak myślałam...

Zanieście go więc do mojej kajuty. Mam ze sobą trochę

ziół, maści, bandaży, a moje dworki znają się na

opatrywaniu ran. Przynieść mi tam wody czystej.

"Jeden garniec przydałoby się zagotować. No, biegiem!

Wy dwaj - wskazała palcem rosłych młodzików -

będziecie mi pomagać. Reszta niech pokład uprzątnie,

uszkodzenia naprawi! Tutaj - wskazała ręką podłogę

przy kasztelu - składajcie rannych. Moje służki pomogą

ich opatrywać. Jazda!

Wojownicy rozbiegli się po okręcie. Co chwila

jednak spoglądali w stronę Triselli. Po raz pierwszy od

rozpoczęcia podróży - z szacunkiem. Popołudnie

upłynęło wszystkim na krzątaninie pośród zwału

trupów, na przemywaniu ran gorącą wodą, odkażaniu

ich okowitą i obwiązywaniu białym płótnem,

nasączonym wywarami z ziół. Tamowano krwotoki,

smarowano maściami obtłuczenia i sińce, nastawiano

połamane i zwichnięte kończyny. Trisella, nie bacząc

na swą godność, uwijała się jak w ukropie. Działała. To

pozwalało oderwać się od natrętnej myśli, która

powracała, ilekroć sprawdzała, jak ma się Lothar. Nie

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

odzyskał przytomności, ale oddech wyrównał się, a

serce zaczęło bić mocniej. Rana, co spostrzegła

opatrując go, nic była głęboka. Kolczuga wyhamowała

pchnięcie, nóż ześlizgnął się, ostrze poszło bokiem, nie

dotarło nawet do żeber. Będzie długa blizna, nic więcej.

Wprawdzie Lothar stracił sporo krwi, ale za tydzień

powinien dojść do siebie.

Wieczorem, gdy pomogła wszystkim, którym mogła

pomóc, kiedy żagle były pozszywane, a pokład umyty,

wróciła do swej komnaty. Znalazła jakiś pretekst, zdaje

się, że nawet przekonujący, by odprawić dworkę.

Została sama z rannym. Podeszła do łóżka, usiadła, na

drugim stołku stawiając świecę. Dotknęła Lotharowego

czoła. Było chłodne, wilgotne. Myśl, która kiełkowała

w niej od chwili rozpoczęcia potyczki, teraz wybuchła,

i Trisella żadną miarą nie potrafiła jej powstrzymać.

Prawdę rzekłszy, nie bardzo chciała.

- Prawie ci się udało — szepnęła, gładząc włosy

rycerza. - Szukałeś śmierci... i byłeś blisko. Chciałeś

mnie uwolnić od siebie! Och, jakie to głupie! -

Podniosła gniewnie głos: -A ja mam dosyć udawania,

bronienia się przed tobą. Będę przeklęta? Zgoda, niech

się stanie! Ale kiedy padałeś, a nawet wcześniej,

zrozumiałam, że gdyby cię zabito, i ja nie miałabym po

co żyć. Z Odheynem koniec. Raz, że wstydziłabym się

spojrzeć mu w oczy, dwa, że nie chciałabym. Kiedyś

żyłam złudzeniami o miłości, ty dałeś mi prawdę! Nie

chcę niczego innego! Lotharze, słyszysz mnie? Ja cię...

- Zastanów się, nim coś powiesz, Trisello -

wychrypiał słabo, otwierając oczy. Dziewczyna

podskoczyła. - Bo wkroczysz na drogę, z której się nie

wraca. Na niej czeka cierpienie, potępienie, wstyd i

smutek. Niewiele jest miejsca na szczęście.

- Nieprawda - powiedziała z mocą. - Jeśli gdzieś

mogę znaleźć szczęście, to właśnie tam - szepnęła,

pochylając się ku rycerzowi.

- Trisello, zastanów się - poprosił.

- Dość miałam na to czasu!

Pocałowała go łapczywie, chciwie biorąc jedyną

nagrodę, która była im dana. Lothar odpowiedział tym

samym, przyciągając ją do siebie, chcąc utopić w

niepamięci drzazgę dni minionych, kiedy sechł z

tęsknoty, i widmo dni przyszłych, haniebnych,

zdradzieckich, dni z życia wiarołomcy. Ale w tamtej

chwili Lothar nie chciał o tym pamiętać. Liczyła się

teraźniejszość. Zapomnieć, nie myśleć, zapomnieć,

cicho, cicho sumienie, cicho, trzeba zapomnieć, nie

myśleć.

Udało się.

***

Po bitwie dwa dni leża! Lothar w kajucie

królowej -opowiadał Orest. - Myślelim, że nie wyżyje,

ale on twardy, a rana okazała się być niegroźną. Trisella

leczyła go, chuchała, dmuchała, więc wydobrzał

szybko. Ale nadal nocował w kajucie królowej. Tak

woje jak i dworki poczęli szemrać. A królowa i Lothar

dawali powody, oj dawali. Nocą ci, co wachty trzymali,

opowiadali, jakie to odgłosy dobiegają z królewskiej

sypialni. Działy się rzeczy nieprzystojne, haniebne. No,

rozumiem, wziąć se nałożnicę czy dwie nawet do

wyrka, wychędożyć, zapić okowitą - męskie to

rzemiosło! Ale żeby królowi żonę spaskudzić...

Gromadka gości knajpianych otaczała Tłustego

Oresta, a ten prawił dalej o losach sławnego Lothafa i

nic mniej sławnej Triselli. A że opowiadał ciekawie i

wszystkich historia pochłonęła, nikt nic usłyszał drzwi

cicho otwieranych. Nikt nie usłyszał stukania ciężkich,

gwardyjskich butów, nikt nie zobaczył odzianej w

czarną opończę postaci idącej z gwardzistami.

Spostrzeżono, że dzieje się coś złego, dopiero wtedy,

kiedy za plecami gawędziarza wyrosło kilku wojów z

obnażonymi mieczami. Orest zakrztusił się, imię

Lothara uwięzło mu w gardle. Plując krwią, uderzył

głową w stół.

***

- Co zrobimy, Lotharze? - spytała cicho Trisella.

Leżeli przytuleni do siebie, nadzy, przykryci kocami, w

kajucie królewskiej. Na zewnątrz hulał wiatr, kołysząc

galerą na boki.

- Ludzie zaczynają szemrać - odparł Lothar. - Nie

zbuntują się przeciw mnie, to pewne, ale ta ich

niechęć... Popłyniemy na Woerholm - zdecydował. - A

stamtąd dalej, na zachód. Jeśli się zgodzisz...

- Gdzie ty, tam będę i ja - odparła.

- Zostawimy za sobą państwo Odheyna - mówił. - 1

nigdy nie będziemy mogli wrócić. Odheyn będzie nas

ścigał. Znam go. Nie spocznie, póki nie zobaczy

naszych głów. To składniki ceny, jaką przyjdzie nam

zapłacić. Myślę, że het, na zachodzie, jest jakiś ląd.

Świadczą o tym rzeczy, które morze wyrzucało czasem

na brzeg Woerholmu. Tyle że nikt tego nie wie na

pewno. Zdrowieję szybko, za kilka dni będę całkowicie

sprawny. Weźmiemy mniejszą łódź i tych, którzy

zechcą z nami popłynąć. Damy sobie radę.

- Oczywiście - odparła z uśmiechem. - Ty dasz sobie

radę ze wszystkim! Trzy dni od bitwy minęły, a ty sił

masz więcej niż nastolatek.

- Chodź! -to mówiąc przyciągnął ją do siebie. -

Skoro załoga i tak szemrze niezadowolona, niechże

chociaż ma po temu powody!

Powoli przejechał dłońmi po jej szczupłych udach.

- Śliczna - szepnął, nachylając się do jej ucha.

Pocałował ramiona, najpierw prawe, potem lewe. Dalej

musnął ustami gładką skórę szyi, i jego ręce, wędrując

pospiesznie, trafiły na obfite, nabrzmiałe podnieceniem

piersi. W tym czasie Trisella pieściła jego przepasany

opatrunkiem brzuch, stopniowo schodząc dłońmi niżej i

niżej. Westchnął. Po chwili westchnienie powtórzyła

dziewczyna. Ich oddechy przyspieszyły. Wątpliwości,

wstyd, wyrzuty sumienia, wszystko utonęło w

bezmiarze zadowolenia. Byli tylko on i ona, całkowicie

pochłonięci sobą. I nie liczyło się nic prócz nich

samych. Nieważne, co działo się na zewnątrz. Niechby i

eksplodował wszechświat, nie miało to dla nich

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

żadnego znaczenia. W ciemności rozległ się kobiecy

okrzyk.

- Jutro wczesnym rankiem - wyszeptał, gubiąc

oddech - weźmiemy kurs na Woerholm. Będziemy tam

za sześć, siedem dni. Musimy wykorzystać czas, póki

Odheyn niczego nie podejrzewa.

- Wydaje mi się - powiedziała Trisella, a w jej głosie

zabrzmiał lęk - wydaje mi się, że on już wie...

***

Pracownię Svaroha zasnuwały ciężkie dymy, opary i

wyziewy. W kilku kadziach bulgotały brązowe i

zielonkawe mikstury, jedno pomieszczenie zajmowały

systemy naczyń połączonych szklanymi rurkami, wśród

których uwijało się kilku asystentów. Następną salkę

zajmowały mapy i wykresy porozkładane na stołach,

pouwieszane na ścianach czy rozpięte swobodnie na

stojakach. W innej jeszcze znajdowały się dziesiątki

półek, na których stały tysiące amfor, słoiczków,

woreczków i wszelkich innych pojemników, jakie

wymyśliła cywilizacja Czemnokreiny. W ostatniej sali

były tylko księgi, mały stolik i okuty skórą ciężki,

dębowy fotel. Siedział na nim Svaroh, uważnie

wpatrując się w taflę wody uwięzionej w ciężkiej,

kamionkowej misie.

- Hmm... - mruknął, a jego twarz się rozpogodziła -

nic pomyliłem się co do was, Lotharze, Trisello...

byliście dla siebie stworzeni... Co zresztą potwierdziły

badania. Cóż za pech, że musieliście trafić na kogoś tak

wrednego, jak ja!

Mag zaśmiał się sucho.

- No, Odheynie, długo będziesz usychał ze zgryzot

w tym swoim, pożal się boże, pałacu? Czekam!

***

Odheyn chodził po komnatach dworu królewskiego,

na który przerobić kazał ratusz Lukki. Mimo że ludzi

było w nim aż nadto, on czuł się przeraźliwie samotny i

przygnębiony. Wielkie mi uczyniłaś pustki w domu

moim, Trisello, tym swoim zniknięciem, pomyślał. Mój

wybór. Mam nauczkę.

Trawiły go dwie troski, dwa robaki wygryzające

duszę. Jednym była tęsknota za żoną. Nie przypuszczał,

że tak źle zniesie rozłąkę. Wiedział, że to dla jej dobra,

ale to, co przekonuje rozum, prawie nigdy nie

przekonuje serca.

Drugim robakiem była świdrująca niepewność, lęk o

to, czy nic się Triselli nie stało. Powierzył ją opiece

najlepszego żeglarza i wojownika, dał okręt, lecz ani

umiejętności, ani najwspanialsza galera nie pomoże,

kiedy trafi się na górę lodową czy sztorm. Wzbraniał

się skorzystać z pomocy Svaro-ha, obawiał się bowiem,

że mag może wykorzystać informacje o Triselli

przeciwko niej.

Niewidzącym wzrokiem omiatał kunsztowne arrasy,

misterne kandelabry, bogate meble, pozostawione przez

poprzednich właścicieli tego przybytku - bajecznie

bogatych rajców Lukki. Każdego pirata ów przepych

cieszyłby niezmiernie. I w jego przypadku tak bywało.

Do niedawna. Gdy poznał Tri-sellę, wszystkie

zdobycze straciły znaczenie. Ona była prawdziwą

wygraną, jaką zgarnął w tej trwającej dwa

dziesięciolecia wojnie. Innej nie potrzebował.

Nogi same zaniosły go do małej komnaty,

znajdującej się w prawym skrzydle budynku. W niej

stworzył Triselli kapliczkę. Pomieszczenie urządzone

było oszczędnie, bez ekstrawagancji. Ściany obite

zostały granatowym płótnem. Pośrodku stał klęcznik,

na którym leżała otwarta księga. Po bokach klęcznika

wznosiły się smukłe świece, zakorzenione w ciężkich,

marmurowych świecznikach. Płaskorzeźba na ścianie

przedstawiała płomienie i wyłaniającego się z nich

mężczyznę. Pod spodem widniał zdobiony napis:

Ten, Który Jest Światłem

Otwórz serce

A rozgoni mrok

Spojrzał na ołtarz z pogardą, ale się zmitygował.

Trisella nic byłaby zadowolona, gdyby okazał jej Bogu

brak szacunku. Zresztą... Może on rzeczywiście istnieje.

Trisella nie mogłaby się mylić!

Niewiele myśląc, padł na kolana i pochylił przed

ołtarzem głowę. W komnacie panował półmrok. Od

podłogi ciągnęło chłodem.

Jeśliś jest, szeptał w myślach, nie pozwól, by

spotkało ją coś złego. I spraw, dziwny Boże, który tak

bardzo cenisz miłość, spraw, bym na powrót się z nią

połączył. Obiecuję ci ołtarze, obiecuję wyznawców, tak,

dam ci tłumy wiernych, tylko pomóż jej, pomóż mnie.

Niechże się skończą me kłopoty, a przysięgam, wojen

zaprzestanę, twoich kapłanów opieką otoczę, a Svaróha

i jego venomitów przegnam bądź wymorduję.

Zawrzyjmy przymierze, co, dziwny Boże?

Odheyn wstał z klęczek. Wciąż patrzył w

płaskorzeźbę i starał się wyczytać z niej jakąś

odpowiedź. Poczuł się rześki, wolny od trosk, niemal

szczęśliwy.

Z lekkim sercem poszedł do siedziby Svaroha.

Doszedł do wniosku, iż Trisella i Lothar są tak blisko

wyspy Algorn, że czarownik nic jest już w stanie im

zaszkodzić.

***

Pracownia Svaroha przywitała Odheyna setką

gryzących, nieprzyjemnych zapachów i czarnym kotem,

który przebiegł korytarz przed królem. Chwilę później

wyłonił się sam mag.

- Duchota w tych twoich piwnicach - mruknął

Odheyn, rozglądając się dookoła. - Trochę ciasno i

trochę ponuro.

- Za to ciekawiej niźli na twym dworze, gdzie roi się

od głupców i zabijaków. Zajmujące muszą być

rozmowy z nimi, czyż nic?

- A niech cię czarci! - odparł Odheyn.

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

- W samej rzeczy - powiedział Svaroh cicho, do

siebie. Głośniej dodał:

- Co cię sprowadza w me skromne progi? Czym

odzyskał utracone, na rzecz uroczej Triselli, łaski?

- Właśnie los Triselli sprowadza mnie do ciebie. Coś

stało się naszej miłościwej królowej?

- Mam nadzieję, że nie - odparł Odheyn. - Rzecz w

tym, że nie wiem. Chciałbym skorzystać z twej

pomocy, by dowiedzieć się, jak ma się moja małżonka.

- Chciałbyś, Odheynie, skorzystać z Kadzi? -Tak.

- Zatem, chodź za mną. By próba się powiodła,

musisz wiedzieć mniej więcej, gdzie szukać?

Odheyn skinął głową. Ruszyli długim niskim

korytarzem, mijając drzwi komnat. Jedne były

pootwierane, inne szczelnie zamknięte. Kiedy mijali

pomieszczenie, w którym pełno było szklanych rurek,

butli i palników, Odheyn spytał, bacznie przyglądając

się dziwacznej konstrukcji:

- Co tu preparujesz? Eliksir długowieczności?

- Bynajmniej - odparł czarownik. - Spirytus. Czysty,

nie zwykłą okowitę, jaką sprowadzamy z głębi

kontynentu. Na razie to eksperymenty, ale niebawem,

ho, ho - zaśmiał się. Jego śmiech był jak powiew

pustynnego wiatru. - Może spróbujesz, panie? - spytał,

wyciągając w stronę króla gliniany kubek. Odheyn

przecząco pokręcił głową.

- Później. Najpierw Trisella.

- Jak chcesz. Dochodzimy do celu - powiedział mag,

otwierając drzwi znajdujące się na końcu korytarza. -

Siądź w fotelu. A oto i Kadź. Trisella zapewne nie

byłaby zadowolona, wiedząc, że korzystasz z

pogańskiego artefaktu - zakpił.

- Zrozumie - odburknął Odheyn. A ciszej dodał: -

Nie musi się dowiedzieć.

- Spójrz w wodę - rzekł Svaroh. Głos mu się

zmienił, zmatowiał. Z ust poleciały zaklęcia, furkoczące

egzotycznymi zbitkami spółgłosek niby stado

niesfornego ptactwa.

Odheyn patrzył w ciemne, gładkie lustro wody.

Obraz zamajaczył na chwilę, rozpłynął się, po czym

znowu począł formować się z trudem... Wreszcie się

ustabilizował.

Odheyn parzył. I słuchał.

Początkowo nie pojmował tego, co zobaczył. Po

chwili zrozumiał. Nie mógł oderwać wzroku od płaskiej

nieruchomej tafli. Twarz bladła mu stopniowo, usta

wykrzywiły się w niekontrolowanym grymasie

zdumienia.

Odheyn patrzył. W pewniej chwili nie wytrzymał,

warknął i ręką zmącił wodę. Obraz zniknął. Chwycił

kubek ze spirytusem, postawiony przez Svaroha przy

jego fotelu i wychylił go jednym haustem. Kiedy

odwrócił się do maga, był blady jak pośmiertny całun.

- Wołać mi Człowieka w Kapturze! Szybko! -

wychrypiał wściekle. - Svarohu, będę potrzebował

jednego z twych zaklętych snekkarów.

- Łodzie-węże są do twej dyspozycji - rzekł mag,

kłaniając się nisko. Już wiedział, że wygrał.

- Nikt z załogi „Savitorry" nie może przeżyć. Ty i

twoi uczniowie pomożecie mi tropić tych, którym uda

się umknąć.

- Do usług, mój królu. Ale, powiedz mi, czy dotyczy

to również czcigodnej Triselli i Lothara?

- Ich zwłaszcza - odparł zapytany. - Lecz nimi

zajmie się Gontran.

- Czemu on właśnie? - Svaroh skrzywił się z

niechęcią.

- Bez dyskusji! To najlepszy człowiek, którego

mam!

- Posłałem po niego.

- Dobrze - mruknął Odheyn. Potem, patrząc w górę,

krzyknął:

- Trisello!!! Zdradziłaś mnie! Twój Bóg mnie

oszukał! Rzucił Svarohowi stalowe spojrzenie. Jego

twarz kipiała

gniewem.

- Rozpalić ofiarne stosy! - powiedział cicho.

***

Kapturnik skłonił się nisko. Tydzień. Pozostał mu

tydzień służby. O tydzień za dużo.

- Czy nie ma innego sposobu, innego człowieka?

Ja...

- Miałeś wypełniać moje rozkazy przez rok, czyż

nie? Zatem, taki jest mój rozkaz. Szykuj się do drogi,

wyruszysz nim się ściemni. Statek i załoga czekają. I

pamiętaj, wiąże cię absolutna tajemnica.

- Ale...

- Nie ma „ale"! Dałeś słowo, czy tak?

- Dałem - ponuro przyznał Kapturnik.

- Pamiętaj, najpierw zabijesz Lothara, tak by Trisella

to widziała. Dopiero potem... potem zabijesz również

ją. Pozdrów ją ode mnie. W nagrodę za wierną służbę

darowuję ci ten okręt i załogę. I dam ci trójząb, byś

mógł prowadzić swoje poszukiwania na wszystkich

wyspach, które są pod moim panowaniem. Zważ, że to

nie zwyczajny statek, ale zaklęty snekkar Svaroha. W

jego żagle dmie wiatr magiczny, okręt popłynie tam,

gdzie zapragniesz. Tak nagradzam wiernych!

- Wyruszę niebawem! - odparł Kapturnik.

Jeśli uczynię, co mi nakazano, nie będę godzien

szukać Białej Wieży. A po drugiej stronie -

wiarołomstwo. Co gorsze? Niech ogień pochłonie tych,

co chuci nie potrafią utrzymać na wodzy!, myślał.

Słońce było jeszcze wysoko nad horyzontem, kiedy

snekkar wyszedł w morze.

- Kurs na Woerholm! - krzyknął Kapturnik.

***

Jeśli uczynię, co mi nakazano, nie będę godny

pamięci Cathbada. Jeśli złamię słowo, skutek będzie

podobny. Co robić?, gorączkowo myślał Kapturnik,

patrząc, jak plamka na horyzoncie niepokojąco szybko

nabiera kształtów galery.

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

***

Tłusty Orest umierał, a wraz z nim wszyscy

zgromadzeni w tawernie goście. Gwardia kończyła swą

pracę. Chudy człowiek w czarnej opończy podszedł do

oberżysty.

- Dziękuję, Egilu.

- To był mój obowiązek. Tak przecież nakazaliście,

panie Svaroh.

- Tak nakazałem, racja... podoba mi się twoja

postawa. Lecz powiedz, czy ty aby nic usłyszałeś zbyt

wiele? Widzisz, dałem słowo memu przyjacielowi

Odheynowi, że nie przeżyje nikt, kto zna ową historię.

- Nie - zaprzeczył żywo karczmarz. - Niczegom nie

słyszał.

- Być może mówisz prawdę. Być może nie... Pół na

pół - to się nazywa rachunek prawdopodobieństwa.

Swoją drogą, bardzo prosty to rachunek. Ale widzisz,

mnie prawdopodobieństwa drażnią. Wolę mieć

pewność. Byłbym niepocieszony, widząc, że

zawiodłem, że złamałem słowo. I to słowo dane

królowi! Zatem...

Twarz szynkarza poszarzała. Zadrżał lękliwie.

A potem umarł, jak wszyscy inni, którzy słuchali

opowieści Oresta.

Jeden minus jeden daje zero. Zaiste, rachunek wręcz

banalny, pomyślał kpiąco Svaroh. Strzepnął z rękawa

niewidoczny pyłek i wyszedł z tawerny.

Tych kilka dni, które zajęła podróż na Woerholm,

było najszczęśliwszym okresem ich życia. Oddzieleni

od kłopotów granatowozielonym oceanem, raz

dokonawszy wyboru, uwolnili się od wątpliwości. Im

głośniej szeptano o nich wśród załogi, tym większa

ogarniała ich namiętność. Liczyli się tylko oni - Trisella

i Lothar.

Cieszyli się sobą, jakby mieli po kilkanaście lat.

Radość sprawiał im banalny, zdałoby się, zachód

słońca, długie godziny spędzali trawiąc czas na

rozmowach i przyglądaniu się mewom, szybującym nad

morzem.

A morze pachniało solą.

Podarowali sobie niepamięć, zanurzyli się w sobie,

odgradzając się od konsekwencji swych czynów murem

zapomnienia.

Żyli jak we śnie, troski nie miały do nich dostępu, a

kłopotliwe myśli i wspomnienia zagłuszali gorącymi

wyznaniami.

Galera cięła fale, dni mijały szybko, niepostrzeżenie.

Chwilami odnosiło się wrażenie, że czas specjalnie dla

nich zwolnił, by mogli dłużej cieszyć się tym, co mieli.

Bo poza sobą stracili wszystko. Lothar płakałby za

utraconą godnością, honorem, poczuciem siły, Trisella

za swą połamaną wiarą, za niebem, jakie miało na nią

czekać po śmierci. Lecz nie płakali, zapatrzeni w siebie.

Zmysły pozwalały na kontakt z niebem - jedynym, jakie

mogło być ich udziałem.

Morze szumiało monotonnie...

...pachniało solą...

Chcieli, by tak zostało. Na wieczność. Oddaliby

wszystko, by odciąć się od świata, zostawić przeszłość

za sobą.

Lecz siódmego dnia, rankiem, świat i przeszłość

upomniały się o nich.

***

- Woerholm - powiedział Lothar, stając na dziobie

galery. - Ta plama na horyzoncie to Woerholm.

Będziemy tam przed wieczorem.

- Boję się - szepnęła Trisella, tuląc się do rycerza. -

Czuję, że Odheyn wie. I czuję, że ściga nas Gontran. To

straszny człowiek!

- Zdaje ci się - uspokajał ja Lothar. - Niby skąd

Odheyn miał się dowiedzieć?

- Nie wiem. Lecz wtedy, rok temu, kiedy uciekałam

przed Człowiekiem w Kapturze, prześladował mnie ten

sam lęk, to samo uczucie.

- To nic - szeptał. - To nic. Teraz jesteś przy mnie i

nic ci nie grozi. Pamiętaj o tym. Jutro znów ruszymy.

Na zachód. Nikt nas nie dogoni.

- Lothar, boję się, że nie będziemy szczęśliwi. Boję

się, że z czasem zaczniesz obwiniać mnie o to, co

utraciłeś. Bo możemy przeczyć, udawać, ale

wspomnienia wrócą.

- Wiem. Heż się tego boję. Wyrządziłem ci krzywdę,

Tri- sello, zburzyłem twój uporządkowany świat,

skłoniłem, byś poszła wbrew swej wierze. Nasze

uczucie wyrosło na cierpieniu innych. Nie wiem, czy

będziesz potrafiła o tym zapomnieć. Nie wiem nawet,

czy byłoby dobrze, gdybyś zapomniała...

- Czy skoro złamaliśmy przyrzeczenia dane innym,

będziemy mogli wierzyć sobie? - W jej oczach stanęły

łzy. - Lothar, boję się.

- Ja też - szepnął - lecz mnie możesz być pewna. Nie

jestem wart tego, co mnie spotyka, odtąd będzie na

mnie ciążyć piętno wiarołomcy, haniebne, acz

prawdziwe miano, lecz ciebie nie zdradzę. Nigdy!

- Więc bądź i mnie pewien - odparła. - Choćbyś

utracił wszystko, mnie będziesz miał zawsze. Cóż mi

po niebie, gdy nie będę miała ciebie?

- Kocham cię - powiedział cicho. Nie

odpowiedziała. Musnęła jego usta swoimi i

uśmiechnęła się blado.

- Okręt! — dobiegł ich okrzyk młodego wojownika,

który siedząc w koszyku przymocowanym do masztu

miał za zadanie obserwować morze - Widzę okręt!!!

Trisella zadrżała:

- Mówiłam, on wie...

- Nie, nie - mruknął niepewnie Lothar. -To musi być

ktoś inny. Co widzisz? - zwrócił się do obserwatora.

- Niewiele. Żagiel ma spuszczony, trudno rzec, kto

zacz. Stoi, jakąś godzinę-dwie drogi od wyspy.

- Stoi? - zapytał Lothar ze zdziwieniem.

- Ano, tak - odkrzyknął obserwator. — Jakby czekał

na kogoś.

Trisella westchnęła.

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

- To na pewno jakiś patrol z wyspy. Nie może być

inaczej

- mruczał rycerz. - Orest, szykuj katapulty - krzyknął

jednak.

- Licho wie, co to za czort! Kiedy coś spostrzeżesz,

melduj!

- krzyknął do młodzika, siedzącego w „gnieździe",

jak nazywano koszyk.

Czekali. Słońce zdążyło minąć południe i schylić się

lekko ku zachodowi, kiedy młodzik zawołał:

- Widzę, widzę co to. Drakkar, ani chybi. Zara, burty

kawałek widzę... To nie drakkar! To snekkar. Z tych,

jakimi Svaroh włada.

Svaroh!? Jużeśmy zgubieni, pomyślał Lothar.

- Trisello, wróć do kajuty, proszę. To sprawa między

mną a twym mężem. Możliwe, że sam Odheyn jest na

pokładzie tego okrętu, zatem...

- Nie - zaprzeczyła stanowczo. Słysząc ją,

zrozumiał, że dyskusja na nic się nie zda. - Nie

opuszczę cię. Poza tym Odheyn nie zostawiłby swego

królestwa. Ja wiem, kto tam jest! 1 muszę się z nim

zmierzyć!

- Kto taki, królowo? - spytał Tłusty Orest, majstrując

przy katapultach.

***

Kapturnik stał na dziobie snekkara. Widział

zbliżającą się galerę, widział ja wyraźnie. Rozróżniał

nawet poszczególnych ludzi. Trisellę poznał od razu.

Domyślił się też, który jest Lotharem.

Głupcy, pomyślał gniewnie. Trzeba było uciekać!

Może by się wam udało!

Drwiąco przyglądał się krzątaninie, widział, jak

szykują balisty, jak celują, jak układają pociski.

Spojrzał w niebo. Wieczór nadchodził niespiesznie,

powoli. Zbyt powoli.

***

Galera obróciła się bokiem do snekkara. Lothar

podniesionym głosem wydawał komendy.

- Ognia - krzyknął Orest. Sześć pocisków pomknęło

w kierunku długiej łodzi ze smoczym łbem

wyrzeźbionym na dziobie.

***

Kapturnik spojrzał na pociski. Wykonał ledwie

dostrzegalny ruch ręką i zaśmiał się cicho.

***

W wodę. Do stu kurew chędożonych, czwarta

salwa i wszystkie w wodę - klął Orest, widząc, jak

następne sześć pocisków zanurza się z sykiem w

czerwonym od zachodzącego słońca morzu.

- Ślepiście, zarazy, czy jak? Przecie ta łódka nawet

się nie ruszy.

- Sam celuj, jakeś mądry! - odburknęli uwijający się

przy balistach żeglarze. Celujemy dobrze...

-I co?

- I spada obok, cholera!

- No to spróbujcie jeszcze raz - wrzasnął. - Ładuj...

- Nie trafi - cicho powiedziała Trisella, obracając się

do Lothara - nikt w niego nie trafi. To mag, czarodziej,

kto wie czy nie potężniejszy od samego Svaroha.

Lothar w skupieniu przypatrywał się zakapturzonej

postaci, stojącej na dziobie snekkara.

- Pokonam go - mruknął. - Rana już mi nie dolega! -

Nie, nie walcz! Uciekajmy! Proszę...

- Trisello, błagam, nie chciej, by na tym, co zostało z

mojego honoru, pojawiła się następna plama. Ja

muszę... Dla ciebie... Dla mnie.

- Patrz, łódź się ruszyła. Płynie w naszą stronę.

Purpurowy krąg słońca, pochyliwszy się nisko, wisiał

tuż

nad górami wyspy Woerholm.

***

- Zostaniecie w łodzi - rozkazał Kapturnik

wojownikom. Dziób galery był bliżej i bliżej.

- Hamować - zarządził. Snekkar zwolnił. Od galery

dzieliło go kilka kroków. - Gdyby mi się nie powiodło,

rozkazuję wam odpłynąć, słyszycie? - piraci z

niedowierzaniem pokręcili głowami.

- Słyszycie? - spytał znowu, stanowczo. Potaknęli.

- Dobrze... - mruknął do siebie. - Nie ma co zabijać

się bez potrzeby...

Odwrócił się, spojrzał na czerwony okrąg wiszący

tuż nad wodą...

I skoczył, prosto na pokład „Savitorry".

***

Buty stuknęły o pokład, ciężka opończa zaszeleściła.

Oniemiała załoga galery patrzyła, jak odziany na

brązowo za-kapturzony człowiek podnosi się, prostuje i

wyciąga miecz z przytroczonej do pasa pochwy.

Wrzawa ucichła. Tylko morze szumiało cicho, smutno.

Ktoś chwycił kuszę, wycelował...

- Nie wystrzeli - powiedział Kapturnik sucho.

Faktycznie, nim jeszcze strzelec zdążył nałożyć bełt,

kusza pękła z trzaskiem. Widząc to, kilku piratów

chwyciło za miecze i zaatakowało intruza. Zgrzytnęły

krzyżowane ostrza. Kapturnik ciął szybko, precyzyjnie.

Nie chciał zabijać. Po chwili wszyscy, którzy rzucili się

na niego, leżeli, lekko poranieni, na pokładzie. Ich

miecze leżały kilka metrów dalej. Z tłumu wyłonił się

Tłusty Orest, dzierżąc w dłoni olbrzymi topór.

Kapturnik skoczył. Opończa zafurkotała, dał się słyszeć

głuchy trzask. Orest spojrzał na przerąbany trzonek.

Ostrze spadło krok dalej.

- Dość tego - warknął. — Nie będę walczył z wami.

Interesują mnie oni - palcem wskazał Lothara i Trisellę.

- Stawaj, wiarołomco! - rzekł w stronę rycerza.

- Nie -jęknęła Trisella.

2001 / 9

PROSTE RACHUNKI

- Tak - rzekł głucho Lothar, obnażając miecz. Nie

widział oczu Kapturnika, lecz był pewny, że ujrzałby w

nich swą śmierć.

- Nim cię zabiję - powiedział Kapturnik - odpowiedz

mi na jedno pytanie. Czy to ty wygnałeś Arnulfa

Świniogębego ze swej wyspy?

Lothar skinął głową.

Kapturnik zaśmiał się.

- Zaiste, los potrafi płatać figle - rzucił przez zęby.

Załoga rozstąpiła się na boki, robiąc miejsce

dziedzicowi

wyspy Woerholm. Zatrzymał się cztery kroki od

przeciwnika. Przez chwilę próbował przeniknąć

wzrokiem ciemność pod kapturem. Potem zaatakował.

Półobrót, unik, parada, pchnięcie...

Kapturnik od razu wykrył słabości Lothara. Przede

wszystkim rycerz ruszał się zbyt wolno, trochę

sztywno, jakby był lekko ranny. Po drugie był

zdesperowany, poddawał się emocjom. I nie wierzył w

zwycięstwo, wręcz chciał przegrać...

Błyskawiczny półobrót. Uderzenie.

Zabrzęczała stal.

Miecz Lothara uderzył o pokład.

Kapturnik wolno podszedł do leżącego na pokładzie

pokonanego przeciwnika. Dotknął mieczem jego szyi.

Poddani Lothara zamarli. Kapturnik spojrzał w niebo.

Zaklął szpetnie.

- Z pozdrowieniami od Odheyna - mruknął.

- Nieee! - usłyszał z boku. Kątem oka dostrzegł

jakieś zamieszanie. Instynktownie uniósł miecz do

parady.

W sam czas. Krótki kord Triselli odbił się od

Kapturniko-wej klingi.

- Zginiesz - syknęła wściekle.

- Nie sądzę - odrzekł beznamiętnie. Poprawił chwyt.

Tri- sella zaatakowała. Parował błyskawiczne

uderzenia, robił uniki i czekał, aż dziewczyna opadnie z

sił. Wreszcie uznał, że nadszedł właściwy moment.

Wtedy zza pleców usłyszał głos Lorthara:

- Trisello, trzymaj się! Idę!

- Zawsze walczycie w dwójkę z jednym

przeciwnikiem? Zawsze atakujecie plecy? - Kapturnik

zaśmiał się drwiąco. - Niewiele wam to pomoże.

Jednym mierzonym uderzeniem wybił miecz

Triselli. Dziewczyna upadła. Błyskawicznie obrócił się

w stronę Lothara, odbijając jego cios i zadając własny.

Broń rycerz zadrżała, wypadła z dłoni. Koziołkując,

Lothar dopadł Triselli i zakrył ją własnym ciałem.

- Nie! - krzyknął. - Zabij mnie, ją oszczędź.

Kapturnik stanął nad leżącymi. Miecz trzymał nisko,

gotów do zadania ciosu. Zapadał zmrok.

- Miałem zabić i ciebie, i ją... - zaczął, spojrzał za

siebie, na słońce. Nie zobaczył go - całkiem skryło się

już za horyzontem.

- Taki był rozkaz. I Bóg mi świadkiem, gotów byłem

to zrobić. Ale rok upłynął - moja służba skończona.

Rozkazy Odheyna przestały mnie wiązać! Dość

zabijania. Nie patrz na mnie, wiarołomco. Nie uwolnię

cię od twoich dylematów - powiedział do Lothara. - Nie

pozwolę ci moim kosztem oczyścić sumienia z winy.

- Pomyliłam się co do ciebie - wydusiła z siebie

Trisella. - Myślałam, że jesteś zły... Nieważne.

Dziękuję!

- Nie jestem pewien, czy jest za co. Dla niektórych

śmierć byłaby łaską. Odheyn nie zapomni! Życie w

strachu to nic przyjemnego.

- Uciekniemy!

- Przed wspomnieniami nie można uciec, wierzcie

mi. Nie myśl jednak, Lotharze, że odejdę

bezinteresownie. Potrzebny mi swobodny dostęp do

wszelkich ksiąg i kronik znajdujących się na twej

wyspie.

- Po cóż ci to? - spytał Lothar.

- By rozwiązać zagadkę z przeszłości.

- Zgoda - powiedział Lothar. - Masz mój pierścień -

dodał, wyciągając rękę w kierunku Kapturnika.

- Zegnajcie - krzyknął ten ostatni, wracając do

snekkara.

Stanąwszy na żmijopodobnym dziobie, uniósł ręce

do góry i krzyknął w niebo: -Wolny!!!

***

Następnego ranka, okryty poranną zasłoną mgieł,

mały okręt wypłynął z portu wyspy Woerholm. Płynął

na zachód.

Wyruszyli w stronę nieznanego, z nadzieją, że

Czemnokreina zapomni o nich, a i im pozwoli

zapomnieć. Dzień za dniem oddalali się od wszelkich

siedzib ludzkich, zmierzając ku granicy poznania, którą

wiek wcześniej wytyczył sławny żeglarz, Adrian Verea.

Nastała dziesiąta noc podróży, kiedy Trisellę ze snu

wyrwał delikatny płacz. Otworzyła oczy. Lothara przy

niej nie było. Wstała, zarzuciła na siebie lekką tunikę i

wyszła z kajuty.

Mgły ciężkimi obłokami przewalały się przez

pokład, z chwili na chwilę gęstniejąc.

Powietrze pachniało solą.

Lothara dojrzała po dłuższej chwili. Stał oparty

plecami o maszt. Słuchał.

- Co to - spytała. - Słyszałeś? Twierdząco skinął

głową.

- To morskie płaczki, duchy. Dopłynęliśmy do

Słupów Adriana.

- Gdzie załoga?

- Śpią, wszyscy śpią. Nieprędko się obudzą. To

dotyczy tylko nas — powiedział z rezygnacją w głosie.

- Co takiego?

I wtedy to dostrzegła. Drugi okręt, większy,

potężniejszy, majaczył wśród mgieł. Jego szary kontur

rozpływał się, falował, drżał. Stamtąd dobiegał ów

dziwny śpiewoszloch, który wywabił ich z kajuty.

- Teargod - szepnęła.

- W istocie - usłyszeli głos. Mgły rozstąpiły się na

boki. Po widmowym trapie, w powietrzu, kroczył w ich

stronę stary, odziany na szaro mężczyzna. - Witam na

pokładzie.

2001 / 9

MACIEJ GUZEK

- Nie, nie chcę... - szepnęła Trisella.

- Sami tak zdecydowaliście - powiedział smutno. -

Ja jestem tylko posłańcem.

- Czyim? - spytał Lothar.

- I tak byś w Niego nie uwierzył, Lotharze - zaśmiał

się starzec. - Chodźcie, chodźcie, dzieci moje. To dla

was jedyne wyjście. Inaczej zginiecie - dosięgnie was

ramię Pana Jadów i jego sługusa, Svaroha. Zresztą -

zachichotał - Ten, Który Jest nie pozostawił wam

wyboru.

- Co z naszą załogą?

- Cóż... Pośpiąjeszcze. Kiedy zaś się zbudzą,

przerażeni zaczną was szukać. Gdy ich wysiłki spełzną

na niczym, wrócą do domu, na Woerholm, dziękując

bogom, że cała historia skończyła się w taki sposób. A

na użytek dociekliwych spreparują jakąś historyjkę o

tym, jak to Teargod was porwał. Opowiastce tej, rzecz

jasna, nie uwierzy nikt normalny. I to będzie koniec.

- A my? Co będzie z nami? - głos Triselli uspokoił

się, kiedy poczuła na ramieniu dłoń Lothara.

- Zostaniecie ukarani przez sumienie. Zostaniecie

nagrodzeni swoją bliskością... Zależy, jak na to

spojrzeć. Będziecie mieli mnóstwo czasu, by to

rozstrzygnąć. Całą wieczność...

Powoli weszli na unoszący się w powietrzu,

zwiewny niczym halucynacja, trap. Ruszyli w sine

obłoki. Zapachniało solą, mocno, coraz mocniej. Śpiew

morskich płaczek nabrał melodii, wzmógł się. Korytarz

we mgle zamknął się za ich plecami. Statek spał.

Maciej Guzek

2001 / 9












Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MAgazyn Science Fiction 3
Magazyn Science Fiction nr 1 (2)
!Magazyn Science Fiction nr 1 (rtf)
Magazyn Science Fiction nr 1 v 1 1
MAgazyn Science Fiction 2
MAgazyn Science Fiction 5
Swanwick Periodic Table of Science Fiction
Judges Guild Science Fiction Action Campaign Pack 2(1)
Asimov's Science Fiction [2001 04] (v2007 05 RTF)
Antologia Droga do Science Fiction 3
Swanwick ?ter Science Fiction Died
040 Science fiction lat 50 , czyli ziemskie problemy w kosmicznym kostiumie
Antologia Droga do Science Fiction 4
Antologia Wielka ksiega science fiction Tom 2 (PERN)
Magazine Asimov's Science Fiction 98 Issue [v1 0]
time travel as a motif of science fiction literature VI6ORRO2IIKCW77P7OIGCQCUXBD6KNDGDY43DRI
Judges Guild Science Fiction Action Campaign Pack
Antologia Wielka ksiega science fiction Tom 1 (PERN)