opowiadania
Kir Bułyczow
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Robert J. Szmidt
OGNIE W RUINACH
Andrzej Ziemiański
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
EuGeniusz Dębski
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
Grzegorz Buchwald
HUM 1
Jacek Inglot
TANATOS XIV
komiks
Max Bogdanowski
OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA
Paweł Moszczyński
ARMIA BOGA
Drodzy Czytelnicy.
Zgodnie z zapowiedzią przekazujemy w Wasze ręce drugi numer „Science
Fiction", a w nim kolejną dużą porcję tekstów literackich i redakcyjnych.
Dlaczego piszę, że jest to porcja duża? Wpadła mi bowiem w ręce
sporządzona przez Eugeniusza Dębskiego bibliografia polskich opowiadań i
powieści za rok 2000. Znajduje się na niej odpowiednio: 91 form krótszych i
13 długich. Wydawać by się mogło, że to niemało, ale podobne zestawienie,
przywiezione przez Gienka, zza naszej wschodniej granicy ma już rozmiary
normalnej książeczki i zawiera dziesięciokrotnie większą ilość tekstów. Rosja
to nieporównywalnie większy rynek i bezpośrednie zestawianie danych
zawsze wypadnie na naszą niekorzyść, ale gdy przyjrzeć się temu zjawisku
dokładniej, widać, że nawet przy tych dysproporcjach powinniśmy wypaść
lepiej. I wypadniemy, jeśli będziecie dla nas łaskawi, a kioskarze połapią się
wreszcie, jak wymawiać tytuł naszego pisma.
Jeśli moje obliczenia są prawidłowe, to objętość „Science Fiction" pozwoli
na podwojenie ilości wydanych w tym roku opowiadań. Wypadnie średnio
osiem tekstów na miesiąc. Rzecz możliwa do wykonania, zwłaszcza że
autorów u nas wielu, a ci młodzi piszą z pasją, a i warsztat mają niezgorszy.
Tak naprawdę to już w tydzień po ukazaniu się pierwszego numeru, pocztą
klasyczną i elektroniczną dotarło do redakcji ponad sto tekstów (wciąż płyną
nowe), przez które mozolnie się przebijamy, wybierając najlepsze z
najlepszych. I jednego jestem pewien, debiutów nie zabraknie, nie mówiąc o
tych autorach, którzy po publikacji pierwszego tekstu z następnymi nie mogli
się przebić. Kolejka oczekujących jest długa, a moce przerobowe istniejących
czasopism niewielkie. Postaramy się nadrobić te zaległości już w najbliższych
numerach, tak w polskich opowiadaniach, jak i rosyjskich.
Przejdźmy do konkretów. Drugi numer rozpoczyna wywiad z wciąż bijącym
rekordy popularności Kirem Bułyczowem, którego przepytał na Rosconie
Eugeniusz Dębski. Jest to znakomity wstęp do prezentacji noweli „Trzynaście
lat podróży", z cyklu przygód Pawłysza. Bułyczow w najwyższej formie. Nic
dodać, nic ująć. Warto przeczytać.
Kolejne strony przynoszą dyptyk wrocławski. Dwa, jakże różne,
opowiadania połączone kilkoma wątkami, z Wrocławiem w tle. „Ognie w
ruinach", w kameralnej scenerii stolicy Dolnego Śląska, przedstawiają obraz
miasta po ataku nuklearnym z pewnymi kontekstami politycznymi. Drugi z
tekstów, „Autobahn nach Poznań", to prawdziwy wulkan akcji w wykonaniu
Andrzeja Ziemiańskiego. Rozmachem i stylem przypomina osławioną
„Bombę Heisenberga"; inteligentne zwierzęta, nomadzi na podwrocławskich
pustyniach, cywilizacja cofnięta do epoki parowej i miasta-państwa walczące
o prymat. Wszystko to w błyskotliwej i pełnej ironii opowieści, która zaledwie
dwa tygodnie temu została przelana na papier.
Nie zawiedzie Was też Eugeniusz Dębski z krótszym, ale nie mniej
ciekawym „Gandalfem...". Zainspirowany wiadomością o nowej ekranizacji
„Władcy Pierścieni" przedstawił swoją wersję zakończenia tej produkcji.
Jacek Inglot, jeden ż niewielu, którzy przedostali się z fantastycznymi
tekstami do polskiej edycji „Playboya", ukazuje świat pozbawiony śmierci.
Czy będzie to oaza szczęśliwości, prawdziwa utopia czy raczej koszmar?
Warto sprawdzić...
Rola debiutanta przypadła tym razem Grzegorzowi Buchwaldowi, znanemu
dotychczas z publikacji w internetowych magazynach „Fahrenheit" i „Na
Srebrnym Globie". Stworzony przez niego groteskowy świat Zenasa Huma - z
jednej strony swojski, a z drugiej, jakże obcy - jest bardzo sugestywny.
Zdecydowaliśmy się na druk nieco starszego, pierwszego opowiadania z
cyklu, gdyż mamy zamiar prezentować chronologicznie kolejne utwory
Grzegorza. Niedługo spotkacie znów demonicznego mieszkańca Miasteczka.
Prócz beletrystyki prezentujemy dwa kolejne komiksy i większą porcję grafiki.
Max Bohdanowski, ukraiński grafik, tworzący w naszym języku, prezentuje
jednostronicową historyjkę o gajowym Nikiticzu, strażniku przyrody i swojskim
„faceciku w czerni". Drzyjcie, kosmiczne śmieci... To jeszcze nie koniec jego
wyczynów. Drugi komiks, znanego z łamów „Fenixa" ilustratora i grafika
Pawła Moszczyńskiego, to zupełnie inna praca - mroczna i nieco
obrazoburcza historia z czasów wojen krzyżowych. Wypada też wspomnieć o
Oskarze Huniaku, którego szorty z serii „Sasza i Jim" towarzyszyć nam będą
od tego numeru.
Zapraszam do lektury przepraszając jednocześnie za nieco wyższą cenę
drugiego numeru „Science Fiction". Jednocześnie chciałbym Was uspokoić;
jesteśmy i będziemy najtańsi na rynku. To już ostateczna korekta ceny na
dłuższy czas spowodowana kolejnymi podwyżkami niezależnymi od naszej
redakcji (chyba, że zwiększymy znacznie objętość, co jest wielce
prawdopodobne).
Robert J. Szmidt
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
MARZEC 2001
1.
Sto sześć lat temu statek "Anteusz" opuścił Ziemię.
Jakkolwiek olbrzymią jest jego prędkość,
jakkolwiek znikomo mały opór stawia kosmiczna
próżnia olbrzymiemu pociskowi, trajektoria lotu
którego łączy nieodróżnialną przez najmocniejszy
teleskop Ziemię i Alfę Łabędzia, to droga musi zająć w
sumie sto dziewiętnaście ziemskich lat.
Sto sześć lat minęło na Ziemi od tego dnia, kiedy
siedemdziesięciu sześciu kosmonautów, rzuciwszy
ostatnie spojrzenia na błękit nieba, puch obłoków i
zieleń drzew, weszło do kutrów planetarnych, a te
poderwały się do lotu w górę, gdzie na wysokości
półtora tysiąca kilometrów, na stacjonarnej orbicie,
czekał na nich "Anteusz".
Zbliżając się, mogli obejrzeć ten dom z daleka.
Jednym kosmiczny dom wydawał się niezgrabnym
owadem, innym przypominał uszkodzoną dziecinną
zabawkę. "Anteusz" nigdy nie miał lądować na Ziemi
czy innym globie. Urodził się w przestrzeni kosmicznej,
gdzie został zmontowany, i tam miał umrzeć. Dlatego
konstruktorzy nie przejmowali się oporem środowiska,
a laikowi wydawał się on być alogicznym połączeniem
pierścieni, rur, kuł, anten i sześcianów.
Póki statek się rozpędzał - a trwało to całe miesiące -
załoga "Anteusza" mogła widzieć Ziemię. Najpierw
zajmowała ona połowę nieba, ale stopniowo zaczęła
stawać się wyblakłą plamką pośród milionów
podobnych jej innych jaśniejszych plamek...
Tak zaczęła się droga. Minęło sto sześć lat.
Za trzynaście lat "Anteusz" osiągnie cel.
2.
Pawłysz minął dwudziesty czwarty rezerwowy
korytarz i zatrzymał się przed drzwiami do oranżerii.
Oranżeria została porzucona jakieś pięćdziesiąt lat temu
i - prócz mechaników -nikt tu nie zaglądał.
Drzwi otworzyły się nie od razu. Jakby mechanizm
miał problemy z przypomnieniem sobie, jak się je
otwiera.
Gdy Stanzo opowiadał o porzuconej oranżerii,
Pawłysz wyobrażał sobie, że zobaczy wspaniałą
dżunglę, plątaninę lian i dziwaczne kwiaty zwisające z
koron. Oranżeria była tajemnicą, odkryciem.-
Wędrówka do niej - około godzina marszu po pustych
korytarzach i salach statku - przygotowywała do
tajemnicy.
Droga nie kryła żadnych niespodzianek.
Gdzieś w jej połowie spotkał robota-sprzątacza, a w
kuli "D" trafił na teren wykorzystanych i porzuconych
magazynów. Oświetlenie było tu skąpe, puste pudła i
kontenery piętrzyły się w pomieszczeniach
wypełnionych czyhającym na pierwszy krok echem.
KIR BUŁYCZOW
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Tu wszystko było zapuszczone; farba na ścianach -
teoretycznie wieczna - zbladła, arkusze plastikowego
poszycia w wielu miejscach odstawały od ścian.
Pachniało ciepłym kurzem.
Pawłysz nijak nie mógł pozbyć się wrażenia, że
pustka przygląda się mu. Że ma oczy.
Statek był zasiedlony pamięcią.
To był najstarszy statek Ziemi. Miał ponad sto lat.
Przez ten okres na Ziemi wynaleziono nowe stopy i
źródła światła, nawet pudła i kontenery byłyby inne,
gdyby "Anteusz" wyruszył w swą podróż o sto lat
później. Wszystko byłoby inne.
Statek trzymał się, ale był bardzo stary. Tak
obliczano, że spędzi w przestrzeni kosmicznej wiele
dziesiątków lat. Ale i tak się postarzał.
I zasiedlało go coraz mniej ludzi.
Jeden po drugim pozbywały się swych ładunków
magazyny, zamykano odległe pomieszczenia i
korytarze, nie były potrzebne. W dniu, kiedy Pawłysz
wyruszył na poszukiwania porzuconej oranżerii, na
pokładzie było o połowę mniej ludzi niż sto sześć lat
temu. Zamieszkała, czynna część statku kurczyła się z
każdym rokiem. Podobnie, opuszczoną wieś przejmuje
we władanie las, zajmując niepotrzebne już pola i łąki.
Pawłysz otworzył drzwi do oranżerii i rozczarował
się. Za drzwiami nie było żadnej dżungli, tylko długie
szeregi suchych grządek.
Wśród wyschniętych łodyg kłujące krzewy. Bura
trawa pod stopami, poskręcane sznury zdziczałego
grochu pełzną po ścianach, gdzieniegdzie na
zakurzonych stołach laboratoryjnych zostały kolby i
probówki. Wiele lat temu ktoś wykonywał tu
doświadczenia. Teraz wystarcza oranżeria w kuli "C".
Łodygi zaszeleściły, drgnęły.
Coś szarego poruszyło się w odległym końcu
cieplarni. Pawłysz odskoczył do tym. Na statku nie
mogło być nikogo obcego. Nic zbędnego,
ponadplanowego.
Odskoczył za drzwi i wdusił przycisk. W pierwszej
kolejności należało odizolować pomieszczenie, potem
wezwać pomoc. Wszystko, co nieznane, niezrozumiałe
może być zagrożeniem. Nie tylko dla Pawłysza
osobiście, dla całego statku.
Drzwi niechętnie zamknęły się. Pawłysz stał
samotnie w bardzo cichym korytarzu. Równo i
spokojnie świecił sufit.
Pawłysz znajdował się na statku, na który nie mogło
nic przeniknąć z zewnątrz. To, co widział, powinno
mieć swoje racjonalne wytłumaczenie. Fajnie będzie,
KIR BUŁYCZOW
gdy przybiegnie do Stanza i powie, że widział coś w
porzuconej cieplarni. A co? Coś.
Otworzył więc ponownie drzwi. Zamknął je za sobą.
Niech to Coś nie ucieknie na zewnątrz. Potem ostrożnie
ruszył przed siebie.
Starał się nie wchodzić w grządki. Ceramiczne
kafelki chrzęściły pod stopami, niektóre kołysały się i
wypadały. W cieplarni panowała nieprzyjemna, stęchła
woń.
O dwa kroki od miejsca, skąd wyskoczyło owo Coś,
Pawłysz znieruchomiał. Jakieś dziesięć metrów od
niego znajdowała się okrągła ściana - koniec oranżerii.
Wtedy zobaczył. W plątaninie gałązek zasiadły dwa
szare koty. Patrzyły mu w oczy, mądrze i czujnie. W
półmroku, tu światło było gorsze niż przy wejściu, ich
oczy płonęły żółtym, złym światłem.
- Tego jeszcze brakowało - powiedział głośno
Pawłysz.
Powinien był się tego domyślić wcześniej. Ktoś
kiedyś zdecydował, że na statku muszą być zwierzęta.
Domowe. Takie, które nie będą dużo jadły, ale
urozmaicą samotność ludzi.
Na statku pojawiła się kocia rodzina. Mimo że była
kontrolowana i pilnowana, sterowano rozrodczością
tego gatunku, to wielokrotnie w odległych zakątkach
statku ludzie wykrywali nielegalne, niezarejestrowane
koty.
Koty musiały coś jeść. A to znaczyło, że opanowały
kanały wentylacyjne i cieplarnia nie była tak
odizolowana od reszty statku, jak się zdawało.
- Możecie tu sobie żyć - pozwolił kotom Pawłysz.
Pochylił się, wyciągnął z gruntu bladą, niemal białą
łodygę.
Jednak jakieś życie istniało i tu. Trzeba będzie
powiedzieć Chriście, niech tu zajrzy.
Więcej już nie pojawiały się w oranżerii żadne
upiory. Upiory to cząstka pokładowego folkloru. Po stu,
z hakiem,
latach na statku musiał zrodzić się własny folklor.
W głębi duszy Pawłysz bardzo chciał zobaczyć
ducha. To nie znaczy, że wierzył w takie bzdury. Ale
gdy leci się tak starym i rozległym statkiem, powinno
na jego pokładach ukrywać się coś niezwykłego.
3.
Pawłysz nie miał ochoty wracać do zamieszkałej
części statku. Od razu znajdą mu jakieś zajęcie. A kiedy
po raz drugi uda mu się wyrwać i tak spokojnie,
niespiesznie pospacerować po statku?
Wszedł do tunelu łącznikowego, którym można było
dojść do Zewnętrznego Ogrodu. Przez Ogród mógł
wrócić do siebie. Po drodze zajrzał do porzuconej
biblioteki. Kiedyś część kajut mieszkalnych znajdowała
się w tym sektorze i nieopodal nich znajdowała się filia
biblioteki.
W bibliotece panował zupełnie inny zapach - zapach
taśmy. Komórki na mikrofilmy i wideokasety były
pootwierane. W niektórych zostały taśmy. Pawłysz
wiedział, dlaczego tak się stało. Kiedy bibliotekę
przenoszono, kasety będące kopiami tych z głównej
biblioteki, nie były zabierane. Wiedział, że nie spotka
go tu żadna niespodzianka, ale zmitrężył trochę czasu
na czytanie tytułów.
Opłaciło się. W jednej ze skrzyń znalazł ósmy,
szesnasty i dwudziesty odcinek serialu "Podwodnego
świata", brakowało ich w bibliotece głównej.
Potem znalazł jeszcze kilka kaset bez etykiet. Zabrał
je również.
Kwadrans później dotarł do tunelu łącznikowego i
zatrzymał się przed windą.
Tu było znacznie jaśniej, tu czasem pojawiali się
ludzie.
Winda przeniosła Pawłysza o kilka poziomów
wyżej, co było pojęciem względnym, ponieważ dół jest
zawsze w centrum statku, a góra to pomieszczenia
zewnętrzne. Pole grawitacyjne, wytwarzane przez
silniki, czaiło się w centralnej kuli.
Sala relaksu przez wejściem do Ogrodu
Zewnętrznego też świeciła pustkami.
W basenie, niczym błękitnawe zwierciadło, zastygła
woda. Była tak równa i nieruchoma, że Pawłysz nabrał
ochoty, by pochylić się i zakłócić tę doskonałość.
Wsunął rękę do kieszeni, miał tam zawsze coś
niepotrzebnego. Palce wymacały metalową kulkę,
cisnął ją do basenu. Zwierciadło drgnęło, plusnął słupek
wody i we wszystkie strony pomknęły kręgi fal, w
końcu swej drogi oblizując ściany basenu.
No, tak lepiej.
Niskie, miękkie kanapy, niczym klamry, ciągnęły się
dokoła basenu. Pawłysz z rozpędu wskoczył na jedną z
nich, usiadł niewygodnie na torbie z kasetami, które
wlókł z porzuconej biblioteki. Kanapa odżyła, starając
się dostosować do konturów ciała siedzącego.
Pawłysz wyobrażał sobie, że jest na "Nautiliusie".
Gdzieś w jego trzewiach żyje ostatni pasażer, stary
kapitan Nemo.
A może to "Marie Celeste"? Nieoczekiwane
nieszczęście zwaliło się na szkuner. Dlaczego wszyscy,
co do ostatniego człowieka, porzucili statek? A garnek
na kuchni był jeszcze ciepły.
Nie, to niezamieszkała wyspa. Oto jest, ciemny las
za szklaną ścianą. Wysoko na prawej szary okrąg. Łata.
Kiedy Pawłysza jeszcze nie było na świecie, w
Ogród Zewnętrzny uderzył meteoryt. To się zdarza w
kosmosie. Nad meteorytową osłoną "Anteusza" trudziły
się najlepsze umysły Ziemi - ani jeden okruch materii
nie powinien był dotknąć statku, zbyt wysoka mogła
być cena takiego kontaktu - ale i tak sześćdziesiąt lat
temu "Anteusz" trafił w mocny meteorytowy strumień.
Tak gęsty, że jeden z kamieni uderzył w statek.
Meteoryt przebił zewnętrzną przeźroczystą ściankę
Ogrodu.
Następnie przenicował drugą ściankę, dzielącą
Ogród od Sali Relaksu. Potem przedziurawił jeszcze
trzy przegrody, zanim wypadł na zewnątrz.
Wypadek ten kosztował życie dwóch kosmonautów,
którzy akurat znajdowali się w Sali Relaksu. Pawłysz
dowiedział się, że grali po prostu w szachy.
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Zginął też Zewnętrzny Ogród. Umarł tak szybko, że
nie zdążył nawet się zmienić.
Pawłysz podszedł do szklanej ściany.
Kiedyś ogród troskliwie zaplanowano, potem
uprawiano, jako miejsce, gdzie kosmonauci, będąc
niewiarygodnie daleko od domu, mogliby poczuć uroki
letniej nocy i zapachy ziemskiego lasu.
Pod przeźroczystą, wysoką kopułą tłoczyły się
brzozy i jodły, krzewy różane i olszyny, a dalej, gdzie
panowała temperatura nieco wyższa, pięły się do góry
palmy.
Po remoncie ówczesny kapitan "Anteusza"
postanowił nie podłączać Ogrodu do systemu
ogrzewania - odtajałe drzewa i krzewy zgniłyby po
prostu. A w panującej temperaturze będą
zamarzniętymi pomnikami drzew i kwiatów. Jeśli ktoś
nie wie, co tu się stało sześćdziesiąt lat temu, może mu
się wydać, że za szybą zaczyna się prawdziwy zimowy
las.
4.
I Pawłysz wyobraził sobie niekończący się, nocny
las. Ciepłe, wilgotne powietrze, w którym unoszą się
korzenne zapachy, gdzie szelest opadających liści jest
równie ostrożny i niemal niesłyszalny jak kroki wilka.
Czasem tylko trzaśnie sucha gałązka albo odważnie
wdepnie w stertę chrustu niczego nie bojący się
niedźwiedź.
Głośny plusk, uderzenie, niemal huk rozcięły ciszę
w sali.
Wybuch?
Pawłysz poderwał się, odwrócił, jednocześnie
przywierając plecami do przeźroczystej ściany. Siła
ciążenia na statku jest niemal dwukrotnie mniejsza od
ziemskiej, dlatego najbardziej nawet dynamiczne ruchy
są spowolnione. Mózg już zakończył zwrot ciała, ale
ono samo wciąż jeszcze poruszało się.
Bryzgi wody wyleciały na podłogę sali.
Długi, zielony cień, podobny do cienia dużej ryby,
przemykał pod poruszoną taflą błękitnej wody.
Krótko ostrzyżona dziewczęca głowa przebiła lustro,
dziewczyna otworzyła oczy, strąciła dłonią krople wody
z rzęs.
- Wystraszył się pan? - zawołała. - Umyślnie
rozebrałam się cicho i... jak nie skoczę!
Pawłysz poczuł się głupio - dziewczyna mogła
widzieć jego reakcję. Ale nie, kiedy on się odwracał,
ona była jeszcze pod wodą.
Dziewczyna obróciła się na plecy. Miała na sobie
zielony, jednoczęściowy strój.
Woda uspokajała się wolno i rzeczowo, jakby basen
był wypełniony olejem.
- Woda jest tu wspaniała! - powiedziała dziewczyna.
- Codziennie się tu kąpię. Nie próbował pan?
- Jeszcze nie.
Nie widział wcześniej tej dziewczyny. Wczorajszy
dzień był taki zwariowany. A dzisiaj wyruszył na
wędrówkę po statku. Dziewczyna podpłynęła do
brzegu.
- Ja też tu czasem przychodzę specjalnie, żeby
popatrzeć na ten las. Ale zawsze wiem, że jest martwy.
Widocznie mam źle rozwiniętą wyobraźnię.
Pawłysz wrócił na kanapę i usiadł.
- Nie widziałem pani wczoraj.
- Kiedy pan przyleciał, miałam wachtę. Mam na
imię Grażyna.
- Widziałem koty. W pustej oranżerii.
- O, tam nigdy nie byłam - odpowiedziała. - Nie
jestem romantyczką.
Zabrzmiało to bardzo protekcjonalnie, a Grażyna
nawet nie usiłowała tego maskować. Dziewczyna
zanurkowała szybciej niż Pawłysz zdążył znaleźć jakąś
ciętą ripostę.
Gdy ponownie pojawiła się na powierzchni wody,
zapytał:
- Pani jest biologiem?
- Grawitacja - odpowiedziała Grażyna.
- A jak brzmi pani imię w skrócie?
- Podoba mi się Grażyna - odpowiedziała. - Nie
trzeba skracać.
- Ale jest dość długie.
- To nic, nie zdąży się pan zmęczyć. Jutro odlatuję.
Grażyna podpłynęła do brzegu. Pawłysz zobaczył, jak
długie ma palce. Po prostu zadziwiająco długie palce, z
krótko obciętymi paznokciami. Na policzku, pod
lewym okiem, miała cieniutką bliznę. Pulchne i
ruchliwe wargi. Ich kąciki przez cały czas poruszały się.
Oczy Pawłysza wychwytywały szczegóły twarzy,
figury. Kawałki mozaiki tworzyły portret, który, gdyby
przebywali na statku jeszcze długo razem, nie miałby
nic wspólnego z pierwszym wrażeniem.
- Ten rok - powiedziała Grażyna - przeleciał
migiem. Słowo honoru. Gdzieś w połowie zrobiło się
smutno, w końcu jednak jesteśmy dość odizolowani. A
teraz... nawet pan sobie nie wyobraża, jak nie chce się
odlatywać.
- A gdyby pani teraz zaproponowano, żeby została
pani jeszcze na jedną turę?
- No, nie. Nie zostałabym - odpowiedziała Grażyna.
W tym momencie Pawłysz zauważył, że ma zielone
oczy. Ciemne, mokre rzęsy przesłaniały je i dlatego w
pierwszym momencie wydały się o wiele ciemniejsze.
- Szkoda - powiedział. - Im więcej ludzi, tym jest
ciekawiej.
- Wystarczy ludzi i beze mnie - zaoponowała
Grażyna. - Ilu jest na pana zmianie?
- Trzydziestu dwóch.
- W mojej było trzydziestu sześciu. Ale nie miałam
szczęścia.
- Aha. - Pawłysz od razu zrozumiał, co miała na
myśli. "Anteusz" jeszcze przez trzynaście lat będzie
leciał do gwiazdy. Jeszcze trzynaście zmian. Trzynasta
będzie tą najszczęśliwszą, jej załodze przyjdzie
wylądować na globie, zakończyć trud wielu tysięcy
ludzi i półtorej setki lat.
- To nic - powiedział Pawłysz. - Jeszcze nie
będziemy tacy starzy. Na pewno odwiedzimy ten glob.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Nie ma tam dla nas pracy - powiedziała Grażyna. -
Na powierzchni planety będą potrzebni inni specjaliści.
- Dlaczego? Silniki i tam będą potrzebne. I kabiny.
- Pan jest kabinowcem?
- Medyk-kabinowiec.
- Rzadkie połączenie. Który rok?
- Czwarty. A pani? Grażyna wyszła z wody.
- Poproszę o ręcznik.
Ręcznik leżał obok Pawłysza. Poderwał się i podał
go. Zaczęła wycierać włosy, a Pawłysz zrozumiał, że jej
oczy nie mają po prostu koloru zielonego, a bardzo
zielony.
- Jestem już staruszką na doktoracie. Mam
dwadzieścia trzy lata.
- No to co? Różnica zaledwie trzech lat. Nieistotna -
odpowiedział Pawłysz.
Grażyna roześmiała się. Śmiała się tak serdecznie,
że ręce z ręcznikiem opadły jej i Pawłysz zobaczył, jak
zmieniła się jej twarz. Mokre włosy, przylegające
dotychczas do głowy, podsuszone ręcznikiem zmieniły
się w bujną grzywę. Twarz zmniejszyła się. Tylko oczy
pozostały zielone i ogromne.
Cisnęła ręcznikiem na kanapę, wzięła stamtąd
szlafroczek, nałożyła go i wsunęła stopy w pantofle.
- Proszę nie spóźnić się na obiad! - powiedziała. -
Dzisiaj mamy pożegnalny obiad.
- Na pewno nie!
- Proszę nie zapomnieć o swojej torbie. Co pan tam
ma? Grażyna przemawiała bezceremonialnie, ale
Pawłysz nie
potrafił się na nią rozgniewać.
Ta bezceremonialność tworzyła osobistą więź
między nimi.
Tylko człowiek ci bliski może zapytać, co masz w
torbie.
- Byłem w porzuconej bibliotece - przyznał się
Pawłysz. -Zabrałem stamtąd kasety.
- Ja też tam kiedyś chadzałam. Wszyscy chodzili.
Podejrzewam, że kiedyś specjalnie tam zostawiono
masę ciekawych filmów, żeby można było
zorganizować załodze dodatkową przygodę. Co pan
wziął?
Pawłysz pożałował, że nie wziął ani jednej książki
Dostojewskiego czy Marqueza.
- Takie tam - powiedział. - Przygodowe.
- "Gwiezdny rejs"?
- "Podwodny świat". Opuściłem kilka odcinków.
- Proszę się nie wstydzić, kursancie. Nie zapytałam,
jak pan się nazywa.
- Sława. Sława Pawłysz.
- No proszę, Grażyna się panu nie podoba, mnie się
Sława podoba. Tak więc Sławku, muszę się przyznać,
że sama jeszcze dwa miesiące temu wyciągnęłam z tej
biblioteki trzeci i czwarty odcinek "Podwodnego
świata", mimo że z racji wieku i powagi nie powinnam
tego robić.
- Nie wygląda pani poważnie.
- Staram się.
5.
Poszli razem w kierunku windy do centralnej kuli,
potem Grażyna pobiegła przebrać się do swojej kajuty.
Pawłysz poszedł do kabin.
Zwykły statek ma zazwyczaj dwa ośrodki
sterowania: sterówkę i sekcję napędową.
Na "Anteuszu" były trzy centra dowodzenia. Prócz
dwóch zwyczajowych były tam też "kabiny".
To powszednie słowo nosiło w sobie stygmat
dążenia do pozbawienia rzeczy niezwykłych patosu i
zadęcia.
W kosmicznym instytucie, który miał szczęście
kończyć Pawłysz, trwała odwieczna i pozbawiona szans
na zakończenie wojna ciała profesorskiego, dla którego
szacunek dla prawidłowej terminologii oznaczał
szacunek do przedmiotu nauczanego, i kursantów,
którzy nawet podczas egzaminów nie mogą
przeskoczyć dwóch prostych słów: "retlanslatory
teleportacyjne".
Do takich kursantów należał również Pawłysz
będący dobrym, w miarę pilnym i w miarę zdolnym,
studentem. Wystarczająco w sumie dobrym, by
skierowano go na "Anteusza" - przedmiot westchnień
wielu pokoleń studentów.
Pawłysz maszerował do kabin, ale wcale nie
zaprzątał sobie głowy problemami, historią i
perspektywami teleportacji; z każdym krokiem spadał
w słodką przepaść zakochania, przy tym zakochania
skazanego na rozłąkę, co zawsze potęguje uczucie.
Nie przejmował się całkowicie teleportacją. A
przecież jeszcze dla fizyków i pilotów nawet
dwudziestego trzeciego wieku podróże z prędkością
przekraczającą prędkość światła były domeną
fantastyki. Skoki przez zwiniętą przestrzeń i temu
podobne wynalazki marzycieli na razie nie stały się
realne. Prawa przyrody niełatwo jest oszukać. Tak więc
w podboju planet Układu Słonecznego powstała pauza,
która mogła trwać wiecznie. Gwiazdy pozostały
nieosiągalne, ponieważ droga do nich trwała setki lat.
Technicznie rzecz ujmując, można było zbudować
statki zdolne do tak długiego przebywania w
przestrzeni, ale nie dało się wynaleźć nieśmiertelnego
człowieka. Oczywiście marzenia o dotarciu do gwiazd,
do innych cywilizacji, istnienie których było tylko
teoretycznie dozwolone, nadal kipiały w wyobraźniludzkiej.
Projekty, opracowane przez marzycieli jeszcze
w dwudziestym wieku, rozpatrywano i obliczano, ale
nie realizowano ich. Można było zbudować olbrzymi
statek, wyposażyć we wszystko, co niezbędne, żeby
załoga spędziła w nim wiele dziesięcioleci. Żeby
kosmonauci rodzili się na jego pokładzie, rośli, uczyli
się i umierali. Sto, dwieście, trzysta lat w drodze...
Ochotnicy, którzy pragnęli się poświęcić, mieli do
swojej dyspozycji dożywotnie więzienie, przy tym
więzienie doprowadzone do absurdu - nie tylko dla nich
samych, ale również dla ich dzieci i wnuków. Na
dodatek można było wyliczyć, że w takiej podróży
załoga, jakkolwiek by nie była do tego przygotowana i
chętna do złożenia ofiary z siebie i swoich dzieci, musi
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
nieuchronnie się zdegenerować, jak niewątpliwie
zdegeneruje się każda ludzka społeczność oderwana od
reszty ludzkości. Cel nie uświęca środków.
Teoretycznie i nawet praktycznie możliwy był
również drugi wariant. Po odlocie z Ziemi załoga
pogrąża się w anabiozie, z której zostanie
wyprowadzona w chwili znalezienia się u celu. To
samo w drodze powrotnej.
W ten sposób więzienie pozostałoby więzieniem, ale
więzień dostałby szansę przespania nieskończenie
długiego okresu i nawet wyjścia na wolność.
Ale i tak załoga musiałaby wykazać się nadmierną
ofiarnością. Przecież kosmonauci wrócą do domu po
trzystu latach. To znaczy, że nigdy już nie zobaczą
Ziemi takiej, jaką pozostawili, nigdy nie znajdą tak
naprawdę dla siebie miejsca w świecie, tak samo jak nie
znalazłby go człowiek współczesny Newtonowi czy
Napoleonowi.
Ale odkrycie teleportacji, dokonane po tym, gdy
ludzkość nauczyła się korzystać z praw grawitacji,
zmieniło sytuację i pozwoliło wrócić do dyskusji nad
tym problemem.
Najpierw udało się przekazać jeden gram substancji
na odległość dziesięciu centymetrów. Potem biała
myszka - odwieczna ofiara postępu naukowego -
została rozłożona na atomy i złożona ponownie w
sąsiednim mieście, po czym oblizała się i zaczęł___________a gryźć
kostkę cukru. W końcu, w sierpnia 2198 roku, Biser
Simo-nian wszedł do kabiny teleportacyjnego ośrodka
w Płowdiw i wyszedł - żywy i zdrowy - z identycznej
kabiny w Bombaju.
Ponieważ teleportacją wykorzystuje fale
grawitacyjne, rozprzestrzeniające się praktycznie w
mgnieniu oka, ograniczeniami w przerzucie obiektów
była tylko energetyczna moc i pojemność kabiny.
W ciągu pięćdziesięciu najbliższych lat kabiny
zostały rozmieszczone po powierzchni całej Ziemi i na
planetach Układu Słonecznego*. Statki kosmiczne,
oczywiście, istniały nadal, ponieważ ich zadaniem było
przewożenie dużych ładunków, rud, surowców. Kabiny
były nie tylko małe, nie stały się one i raczej nie staną
tanią rozrywką.
Kabiny umożliwiły również drogę do podróży
międzygwiezdnych. Jeśli wyślemy w nieskończenie
długą podróż statek kosmiczny, ale wyposażymy go na
dodatek w kabinę do teleportacji, to załoga nie musi
pozostawać na pokładzie sto lat. Można j ą zmieniać co
jakiś określony odcinek czasu.
Tak powstał "Anteusz".
Pierwsza jego załoga po roku pracy wróciła na
Ziemię, ustąpiwszy miejsca innym kosmonautom. Przy
tym w ciągu tego roku kabiny kilka razy były
uruchamiane. Na pokładzie gościła komisja z ONZ,
dwukrotnie wycofywano ze statku chorych, na dodatek
trzeba było uzupełnić zapasy żywności, pocztę i
przyrządy. Tak więc w ciągu stu sześciu lat lotu na
pokładzie "Anteusza" gościło sto załóg.
Co prawda, co roku łączność ze statkiem stawała się
trudniejsza. Na to wszyscy byli przygotowani i nawet
przewidziano to w konstrukcji statku.
Mimo tego, że fale grawitacyjne rozprzestrzeniają
się niemal natychmiast, zapotrzebowanie na energię
wzrasta wraz ze zwiększaniem się odległości.
Nauka rozwijała się, pojawiały się nowe źródła
energii i możliwości Ziemi również wzrosły. Co
prawda, dla zaoszczędzenia strat energii i zapasów stale
zmniejszano liczbę załogantów, i w dniu, kiedy kursant
Sława Pawłysz znalazł się na jego pokładzie,
zamieszkiwało go trzydzieści osób. Do celu podróży
doleci jeszcze mniej. Najprawdopodobniej coś około
dziesięciu członków załogi. I nie będzie już wśród nich
kursantów. "Anteusz" zaś skończy na orbicie odległej
gwiazdy. Stopniowo, jeśli powstanie tam ludzka
kolonia, będzie się go rozbierało, wykorzystując do
budowy potrzebnych obiektów.
W ciągu stu z hakiem lat Statek stał się częścią
historii ludzkości. Pawłysz, jeszcze będąc na Ziemi,
wiedział o kotach, które potrafiły wymknąć się spod
kontroli i rozmnożyły w pustych magazynach, wiedział
o porzuconej bibliotece i o basenie z błękitną wodą.
Tysiące razy oglądał statek na ekranie i uczył się go
podczas specjalnych zajęć, tak jak uczyli się go jego
nauczyciele, i nauczyciele jego nauczycieli, pracujący
ongi na "Anteuszu".
Ale wszyscy jego załoganci prędzej czy później
wracali do domów. Jak marynarze z dalekiego, ale
przecież nie niekończącego się rejsu. Prócz tych, którzy
umarli albo zginęli w drodze. Ale takich było niewielu.
Sześciu.
6.
Zapewne sala teleportacji, gdyby wyjąć z niej cały
farsz urządzeń, byłaby ogromna. Ale przez ostatnie sto
lat nikomu nie udało się zobaczyć jej ścian.
Kabiny na Zielni były znacznie skromniejsze - w
końcu zawsze można zawołać ekipę remontową. Tu
natomiast wszystkie systemy były dublowane i
przedublowywane, a rezerwa niezawodności
wielokrotnie przekraczała tę teoretyczną. W istocie
swej to właśnie Centrum było główną przyczyną
istnienia "Anteusza".
Pawłysz minął plątaninę korytarzyków, wijących się
między milczącymi, ale żyjącymi maszynami. Ulice i
zaułki tego miasteczka znał na pamięć. Gdyby go
* Możliwość błyskawicznego przeniesienia się do
dowolnego punktu na kuli ziemskiej i paradoks
polegający na tym, że szybciej można było
przenieść się z Paryża do Rio de Janeiro niż z
Paryża do Wersalu, zmieniły nie tylko szybkość
komunikacji, ale i styl życia. Jeśli potrafisz
mieszkać w Moskwie, a pracować na Marsie, to
psychologicznie istotnie różnisz się od człowieka
dwudziestego wieku.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
wyrwać ze snu i kazać sprawdzić blok numer 50 - z
zamkniętymi oczami znajdzie drogę.
Wiadomo dlaczego: w instytucie stoi trenażer,
dokładna kopia w takiej samej sali. Trenażer ma
dokładnie tyle samo lat, co oryginał.
Student musi znać trenażer jak swoje pięć palców.
Jeśli będzie miał szczęście, to zobaczy kiedyś
autentyczne kabiny "Anteusza".
Prócz obowiązku, znakomite opanowanie przez
studentów topografii i działania tej starożytnej sali
tłumaczyła również swoista tradycja: sala ta była
najbardziej sprzyjającą samotności w całej uczelni, była
jego lasem, jego parkiem, jego labiryntem. Nikt nie
wie, ile życiowych ścieżek zmieniło się, skończyło i
uratowało w jego półmrocznych zaułkach, ile odbyło
się tu kategorycznych wyjaśnień, ilu wysłuchano
zwierzeń, ile odbyło się przypadkowych spotkań,
dramatycznych rozstań... A i sam Pawłysz nie dawniej
jak miesiąc temu usłyszał zdecydowane "nie" w
ciasnym przedziale między blokiem 8-E i makietą
akumulatora. Po tym fakcie przebumelował dwa dni,
mimo że decydowały się jego losy - poleci czy nie
poleci. Gdy wrócił na uczelnię, wysłuchał słusznej
nagany dziekana i za karę przez całą niedzielę odkurzał
salę. Dziekan, będący niegdyś zaleganiem "Anteusza",
który trzydzieści lat temu spędził na nim trzynaście
miesięcy, uważał, że najbardziej pożyteczna jest kara
niosąca w sobie element poznawczy. Oczywiście
dziekan nie dzielił się ze studentami wspomnieniami, w
których jego żona, konstruktor genetyczny, dziś
poważna pani, powiedziała mu "może-może", właśnie
przy bloku 8-E.
Makiety bloków uczelnianych były martwe. Blok na
"Anteuszu", gdy się przyłoży ucho do jego ciepłego
matowego boku, buczy nisko i cicho, niczym odległy
trzmiel.
I wówczas zrozumiał, że uczelnia znajduje się tak
daleko, że może się wydawać - on, Pawłysz, leci na
"Anteuszu" już sto siódmy rok.
Doktor Wargezi siedział na niewygodnym,
wysokim, obrotowym krześle przy kontuarze z
probówkami. Sprawdzał gęstość i stan roztworu.
Za jego plecami znajdowała się wanna - ołowianego
koloru kula. Od wanny do Ziemi ciągnęła się
niewidoczna niteczka. Na drugim jej końcu dyżurny
technik sprawdza, czy ubranie dokładnie przylega do
ciała, czy nie ma w kieszeniach metalowych
przedmiotów, następnie wpuszcza delikwenta do
otwartego wnętrza kabiny, przypominającej przecięty
kokon - i człowiek staje się na chwilę larwą. Studenci
nazywają kabinę "hiszpańską dziewicą", co dowodzi, że
któryś poznał historię Inkwizycji, która stosowała
"hiszpańską dziewicę" jako środek wyrafinowanych
tortur. Przypomina ona postawiony na sztorc sarkofag,
najeżony skierowanymi do wnętrza gwoździami. Gdy
delikwent stawał w środku, a obie części "dziewicy"
zamykały się - ostrza gwoździ wpijały się w ciało
torturowanego.
W kuli nie było jednak gwoździ. Ale były uchwyty.
Wysyłany obiekt musiał być bardzo dokładnie
unieruchomiony.
Informacja o jego wymiarach, masie i wadze
przekazywana była do kabiny wcześniej - kilka setnych
sekundy przed przerzutem.
Gdy po chwili - subiektywnie mogło ono trwać
choćby i wieczność - lądowało się, powiedzmy na
Antarktydzie, to "hiszpańska dziewica" tak samo
mocno trzymała podróżnika w swych giętkich,
elastycznych uchwytach. Pewnie dlatego każdemu
wydawało się, że żaden przerzut nie miał miejsca.
Na "Anteuszu" kabiny wyglądały nieco inaczej. Tu,
aby zabezpieczyć się przed błędami,
prawdopodobieństwo których rosło wraz z odległością
od Ziemi, człowiek musiał zanurzyć się w wypełnionej
gęstym, kisielowatym roztworem wannie. Nie było
więc mowy o żadnym ubraniu. Wszystkie
nieorganiczne przedmioty wędrowały drugą kabiną,
towarową, w niewielkich kontenerach. Wymiary kabin
ograniczały możliwości zaopatrzenia statku. W ciągu
stu lat na Ziemi powstały znacznie większe kabiny, ale
na "Anteuszu" wciąż dominowało stare wyposażenie.
Doktor Wargezi, bezpośredni przełożony i szef
praktyki Pawłysza, sprawdzał gęstość roztworu, skład
jego musiał dokładnie odpowiadać temu w ziemskim
ośrodku. A wiadomo, że po każdym przerzucie
dokonywały się w roztworach zmiany spowodowane
niemożliwym do uniknięcia kontaktem z ludzkim
ciałem.
- Co się stało? - zapytał doktor. - Jeszcze za
wcześnie na ciebie.
- Nie, ja po prostu tak sobie - odpowiedział Pawłysz.
-Byłem w starej bibliotece i w pustej oranżerii. I na
basenie.
- Po co mi to mówisz? - powiedział doktor. - Po
przerzucie powinieneś przez dobę wylegiwać się.
- Słowo honoru, że dobrze się czuję. Kiedy przyleci
Maquise?
Maquise był z roku Pawłysza. Oni dwaj
reprezentowali swój rok na stażu.
- Przecież wiesz. - Wargezi poprawił biały czepek,
którego, jak twierdzili złośliwi, nie zdejmował nawet
podczas snu, by nie zdradził łysiny. - Tam zawsze coś
jest nie tak. Czekam na Maquise'a, a dociera do mnie
wiadomość: odbierajcie biologa Do Do Ki, który jest
kobietą z Birmy w średnim wieku. A na liście w ogóle
jej nie ma. Przecież wiesz, jak to jest.
Pawłysz nie sprzeczał się, chociaż wiedział, że
Wargezi przesadza.
- Widziałem dzikie koty - oświadczył.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby żyły tu dusiciele,
krokodyle i nietoperze. To istny wykopaliskowy
zabytek, a nie statek. Jeśli uda mu się dotrzeć do celu,
to będzie to już taka ruina, że wstyd będzie pokazać się
ludziom na oczy.
- Myśli pan, że "Anteusz" się rozpadnie?
- Kursancie, wasze dowcipy sanie na miejscu.
"Anteuszowi" nic się nie stanie. Chociaż, rzecz jasna,
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
należało już pięćdziesiąt lat temu zawrócić go na
Ziemię.
- Dlaczego?
- Współczesne statki poruszają się dwukrotnie
szybciej,
- No bo to współczesne. - Pawłysz przyłapał doktora
na błędzie logicznym i ucieszył się z tego.
Wargezi, posiadacz ostrego nosa, nie spodobał mu
się od pierwszej chwili. Doktor potrafił znaleźć ciemne
strony każdej sytuacji. Oczywiście, z psychologicznego
punktu widzenia -a Pawłysz miał zajęcia z psychologii -
w dużej załodze powinny być wymieszane różne typy
emocjonalne. Najprawdopodobniej więc Wargezi trafił
tu jako urozmaicenie psychologiczne. Ale Pawłysz miał
go dość już od chwili poznania w ziemskim ośrodku
przygotowania, gdzie trafili do jednego pokoju w
hotelu.
- A kabiny? - Wargezi nigdy się nie poddawał. -
Przecież to zeszły wiek!
- Wiele w nich zmieniono.
- Nie zaryzykowałbym taką kabiną podróży do
mamy w Mediolanie.
- Ale dotarł pan tutaj.
- Pracują resztkami możliwości. Nie zdziwię się, gdy
kabina wysiądzie. Rozumiesz, co to znaczy?
- Raczej by nas tu nie wysłano, gdyby to było takie
niebezpieczne.
- Sprawa dotyczy próżności całego globu. - Wargezi
podrapał się po nasadzie nosa. Kiedy się złościł, zawsze
drapał się w tym miejscu.
"A co ja robią, kiedy się złoszczę?" - pomyślał
Pawłysz. Nic mu nie przychodziło do głowy.
- Próżność człowieka należałoby ograniczyć.
Zawsze jest coś powyżej: Społeczeństwo, państwo. Ale
ofiarą próżności całego globu może stać się nie tylko
stetryczały statek, ale i cały kontynent. "Anteusz" od
dawna już nie jest statkiem, a symbolem. Symbolem
naszej mocy, symbolem naszej dumy. My, patrzcie
tylko, rzuciliśmy wyzwanie Galaktyce! Nie boimy się
odległości! A rozum milczy! Po co nam ten "Anteusz" i
ta podróż, która straciła sens na długo przed jej
zakończeniem?
- Przecież pan wie, że to nie jest tak.
- Udowodnij mi to, młodzieńcze. - Ruchy
Wargeziego wciąż były odmierzone i opanowane.
Zanotował wynik analizy, wylał zawartość probówek,
odniósł je do zmywarki, zdjął kitel i starannie go złożył.
- Udowodnij mi, że nie jesteśmy ofiarami próżności
wielu ludzi, z których każdy oddzielnie jest
pozbawiony mocy, ale w grupie reprezentują oni
efemeryczną substancję, czyli opinię globu!
- Przecież tyle zostało zrobione przez te lata! -
Pawłysz nagle poczuł się jak na egzaminie. - Ileż
doświadczeń, odkryć. Ile jeszcze można będzie zrobić!
W końcu, nawet jeśli statek nie doleci, to sama podróż
jest już wielkim wydarzeniem! Przecież pan wie, że
dolecimy. I ustawimy tam, na powierzchni planety,
kabinę.
- A planeta okaże się niezaludniona!
- Nie ma pustych planet! To będzie pierwsza kabina
w Ga-lakktyce. Będziemy mogli przenosić się o
miliardy kilometrów, jak byśmy znajdowali się na
Ziemi!
- Pusta kabina na pustym globie! Pawłysz rozłożył
ręce.
Stanzo, który właśnie wszedł do sekcji i
najwyraźniej nieruchomo przysłuchiwał się dyspucie,
postanowił wtrącić się:
- Giovanni - powiedział - nie zbijaj z pantałyku
młodzieży.
- Niech się hartuje.
- Co cię gryzie?
Stanzo jest szefem ośrodka teleportacji. Wcześniej
pracował tu z Wargezim. Stanzo to rzadki wyjątek na
statku. Jest tu po raz drugi. Już odstukał jedną wachtę
sześć lat temu.
- Grań energetyczna - odpowiedział Wargezi. -
Przecież wiesz.
- Myślą nad tym mądrzejsi od nas.
- Nie ma nikogo mądrzejszego od nas - nie zgodził
się Wargezi. - A ja twierdzę, że cały ten eksperyment
niedługo się sfajczy.
- Dobra, na razie poczekajmy.
Pawłyszowi wydało się, że Stanzo nie chce
prowadzić tej rozmowy przy studencie. Jakby na
potwierdzenie tego powiedział:
- Jeśli nie jesteś zmęczony, to idź do messy. Tam
przydadzą się młode, mocne dłonie.
- Do czego?
- Najprawdopodobniej do siekania sałaty.
7.
W ciągu stu lat "Anteusz" obrósł rytuałami jak
poszycie żaglowca skorupiakami.
Jednym z takich tradycyjnych rytuałów był
Podwójny Obiad.
Wymiana załogi trwała na "Anteuszu" tydzień. W
miarę tego, jak na pokładzie pojawiali się nowi
członkowie załogi, "starcy" wracali na Ziemię.
Nadchodził taki moment, kiedy mniej więcej połowa
wróciła już na Ziemię, a połowa nowicjuszy znajdowała
się na pokładzie. Tego dnia, trzeciego dnia wymiany
załogi, odbywał się Podwójny Obiad.
Podwójny, ponieważ odbywał się jednocześnie na
Ziemi, w Ośrodku Sterującym, i na statku. Na Ziemi
połowa nowicjuszy częstowała tych, którzy wrócili z
"Anteusza". Na Statku zaś seniorzy częstowali tych
nowicjuszy, którzy dopiero co się tu znaleźli. Obiady
zaczynały się jednocześnie.
Nikt prócz obu załóg nie miał prawa uczestniczyć w
obiadach.
Jakość poczęstunku była sprawą nadzwyczaj
honorową.
Do obiadu przygotowywano się długo, całymi
tygodniami.
O niektórych, najbardziej udanych, krążyły legendy.
Dziesięć lat temu pewna zmiana wyhodowała na
"Anteuszu" ostrygi.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
Był to wybitny eksperyment biologiczny. Ostrygi
zostały wyhodowane w sztucznej morskiej wodzie i
musiały osiągnąć odpowiednie gabaryty w ciągu kilku
miesięcy.
Serwowano je wówczas na przekąskę. Mało kto je
jadł, ale oszołomieni byli wszyscy.
Tym razem obiad był wspaniały, ale nie
nieprawdopodobny.
Pawłysz przyszedł do messy, raczej mając nadzieję,
że zobaczy Grażynę, niż płonąc z ochoty do pomocy.
Ale Grażyny tu nie było, okazało się, że przekazywała
wachtę zmiennikowi. Wkrótce z messy Pawłysz został
po prostu przepędzony - jego obecność tam była
złamaniem tradycji.
Wtedy świadomie naruszył dyscyplinę.
Niespecjalnie mocno, ale jednak niedopuszczalnie.
Ruszył mianowicie do sekcji grawitacyjnej.
Droga zajęła mu sporo czasu. Mimo że
rozmieszczenie pomieszczeń statku było Pawłyszowi
znane, to w rzeczywistości wszystko wyglądało
zupełnie inaczej niż na planach czy schematach.
Pawłysz wyobraził sobie położenie sekcji
grawitacyjnych względem messy, ale drzwi, które
miały łączyć te miejsca były zamknięte. Postanowił
przejść przez sterówkę, ale pomyliwszy korytarze, trafił
do mrocznej sali komputerowej, gdzie w niskich
fotelach siedzieli dwaj nawigatorzy.
Pawłysz znieruchomiał na progu.
Oczywiście mógł wejść i zapytać, jak się idzie do
grawitacji, ale wyglądałby niezręcznie, jak błądzący po
pokładzie chłopczyk.
Stał więc nieruchomo, usiłując wyobrazić sobie,
dokąd powinien teraz skierować swoje kroki.
- Nie było potwierdzenia - powiedział jeden z
nawigatorów.
- Jeśli odwołano, to nie będzie potwierdzenia.
- Dlaczego?
- Coś się stało. A jeśli tak, to grawigramy nie
docierają.
- Myślisz, że to awaria?
- Niewyobrażalne. Zawsze jest możliwość
przerzucenia energii z tarczy antarktycznej.
Rozległ się dźwięk brzęczyka.
Nawigator wyciągnął rękę, przejechał nad pulpitem
dłonią, przyjął wywołanie.
Pawłysz widział, jak na ekranie wideofonu
zarysowało się oblicze Kapitana-1. To znaczy kapitana
ze starej zmiany. Teraz na pokładzie są obaj
kapitanowie, ale nowy przejmie dowodzenie dopiero
ostatniego dnia. Kapitan-1, Żelazny Lech, zapytał z
ekranu wideofonu:
- Nie ma fluktuacji kursu?
- Proszę się nie łudzić, kapitanie - powiedział
nawigator. -Wszystko sprawdzone.
- Dlaczego oni milczą? - zapytał drugi nawigator.
Kapitan-1 nic nie odpowiedział. Wyłączył się.
Pawłysz uznał, że lepiej będzie, gdy zniknie.
Właśnie zrozumiał - coś się stało. Najprawdopodobniej
z łącznością. Ci trzej byli zaniepokojeni.
Brakowało tylko, żeby sprawdziły się przepowiednie
Wargeziego.
Pawłysz zamyślił się, ale nie tak mocno, by
zapomnieć o celu swych poszukiwań.
W sztolni windy dał się słyszeć jakiś szelest - ktoś
przemieszczał się do góry. Pawłysz zatrzymał się. Dach
windy podjechał do góry, pokazała się otwarta kabina.
Stała w niej Grażyna i druga dziewczyna, niewysoka
brunetka, o stromej piersi i brązowych oczach.
Dziewczyny zobaczyły Pawłysza.
- Jedź z nami - powiedziała Grażyna. - Poznaj
Armine. Pracujemy razem.
Pawłysz wszedł do wolno przemieszczającej się
windy.
- Co tu robisz? - zapytała Grażyna.
- Szukałem cię.
- Tu? - Grażyna wpatrywała się w niego uważnie.
- Wstąpiłem do sterówki.
- Nawigatorzy nie lubią postronnych.
- Nie wchodziłem.
- To nielogiczne. Po co wstępowałeś, skoro nie
wchodziłeś?
- Nawigatorzy rozmawiali o czymś, nie chciałem
przeszkadzać.
- Jesteś czymś zaniepokojony?
- Nie mamy łączności z Ziemią.
Najpierw postanowił, że nikomu nie powie o tym, co
podsłuchał, ale język sam to powiedział. Człowiek
mający coś nowego do powiedzenia zawsze wydaje się
kobiecie bardziej interesujący od tego, który nie ma nic
do zaoferowania.
- Tego jeszcze brakowało - oburzyła się Grażyna. -
To niemożliwe. Coś poplątałeś.
8.
Podczas obiadu, który - zgodnie ze zwyczajem - był
wspaniały, ale tym razem nie sensacyjny, okazało się,
że Pawłysz miał rację.
Po pierwszych toastach i przemowach, rytuał
których był opracowany wiele lat temu, nadeszła kolej
na Kapitana-1.
Powiedział, jak należało, że przekazuje statek
Kapitanowi-2 i nowej załodze, mając nadzieję, że nie
będą oni mieli pretensji do poprzedniej obsady.
Następnie powinien był powiedzieć, jak przyjemnie
będzie mu spotkać się za rok na Ziemi. Ale Kapitan-1
nagle zamilkł. A potem powiedział zupełnie innym
tonem:
- Dzisiaj otrzymaliśmy z Ziemi grawigram.
Pawłysz siedział akurat naprzeciwko Kapitana-1.
Gdy wszyscy siadali, długo stał, udając, że syci oczy
górą sałaty. W rzeczywistości chciał zobaczyć, gdzie
siada Grażyna. Już zaczął odliczać minuty do rozstania
i wyobrażać sobie, jak pusty będzie statek bez jej
osoby, ale wyszło jakoś tak, że Grażyna zaczęła
rozmowę z nieznanymi Pawłyszowi grawitacyjniakami
ze starej załogi i zupełnie zapomniała o nim. I usiadła
między tymi chłopakami. Tak więc Pawłysz zmuszony
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
był usiąść daleko od niej, niemal na końcu stołu,
naprzeciwko Kapitana-1.
- Co się stało? - zapytał Wargezi. Zapytał ponurym
tonem, jakby wcale nie pytał, a wygłaszał swoje: "A
uprzedzałem".
Grawigramy są rzadkimi gośćmi na statku.
Żeby wysłać przekaz na taką odległość, trzeba zużyć
koszmarną ilość energii. Niezaplanowanych
grawigramów nie powinno się wysyłać dlatego, że
przecież przesyłany człowiek z nowej zmiany już za
godzinę dostarczy wszelkich wiadomości. Skoro więc
na Ziemi nie czekano na przesłanie ludzi, to znaczy, że
coś się wydarzyło.
- Grawigram dotarł niecały - powiedział Kapitan-1.
To był niewysoki mężczyzna i dlatego stał, opierając
się rękami o stół.
Malutki, szczupły, żylasty facet. Kilka lat temu to on
właśnie
ustawił kabinę na Plutonie.
- Grawigram jest urwany - powtórzył. - Jego treść
jest taka:
"Przerzut odkładamy..."
- To niemożliwe! - powiedział ktoś cicho w
odległym końcu stołu.
9.
O siedemnastej czasu pokładowego Pawłysz
znajdował się obok kabiny.
Tu nie był turystą. Pracował.
Właściwie - czekał, czy będzie jakaś praca. Jego
działania lekarza zaczynały się w chwili, kiedy w
wannie materializował się astronauta. Aż do tego
momentu Pawłysz tylko dublował Stanza.
Z Ziemi nie nadeszło więcej ani jedno słowo.
Wiadomo było, że z przerzutu nici.
Tym niemniej wszyscy na "Anteuszu" zachowywali
się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Tak zdecydowali
kapitanowie. O siedemnastej pracownicy ośrodka
teleportacji znajdowali się na swych posterunkach,
gotowi do odbioru.
W odróżnieniu od normalnej procedury, tym razem
obecni byli obaj kapitanowie.
W ciągu stu sześciu lat lotu nie zdarzyło się jeszcze
ani jedno odwołanie przerzutu.
Przy stole, kiedy pojawiło się kilka hipotez, kiedy
wypowiadano mądre i niemądre słowa, dotyczące tego,
co mogło się wydarzyć, przypomniano sobie, że
pewnego razu zamiast jednego kosmonauty, przyjęto
drugiego. Pierwszy niespodziewanie zachorował.
Dlatego na pokładzie postanowiono zachowywać
się, jak gdyby grawigramu w ogóle nie było.
O siedemnastej dwadzieścia sześć Pawłysz włączył
swoje stanowisko - kontroler-bis.
Stanowisko wysłało na display parametry systemu.
Pawłysz czekał na komentarz Stanza.
- Parametry w normie - powiedział ten. Siedział przy
głównym pulpicie. - Gotów do przyjęcia.
Pawłysz zerknął na mierniki Stanza, przeniósł wzrok
na swoje, identyczne dane.
- Kontroler-bis gotów do przyjęcia - potwierdził
słowa Stanza.
Była siedemnasta dwadzieścia siedem.
- Roztwór w normie - rzekł Wargezi.
Reszta była sprawą automatów.
To były najdłuższe minuty w życiu Pawłysza.
- Czas - powiedział technik o nazwisku Johnson.
- Czas - powtórzył Stanzo.
Kabina odbiorcza była martwa.
Poczekali jeszcze siedem minut. Rozmawiali, czując
nawet pewną ulgę - przed decydującym momentem
panowało tu nieznane.
Prognoza potwierdziła się - przerzut się nie
odbędzie.
I już nie było na co czekać.
Kapitanowie odeszli. Żylasty Kapitan-1, któremu nie
sądzone było wydać rozkaz, i Kapitan-2, wysoki,
szczupły, bardzo młody - nawet może za młody z
punktu widzenia Pawłysza.
A po pięciu minutach Kapitan-1 przez komunikator
wewnętrzny zwołał obie załogi do messy.
Na posterunkach pozostali tylko dyżurni.
Kabin pilnował Stanzo.
10.
Stół był już sprzątnięty.
Tylko obrus pozostał na długim stole. I krzesła
dokoła stołu. Kucharz podał kawę. Pawłysz usiadł obok
Grażyny.
Wargezi milczał. Pawłysz oczekiwał, że ten będzie
popisywał się elokwencją, ale doktor milczał. Kapitan-1
powiedział:
- Nie rezygnowaliśmy z odebrania przerzutu, ale
kabina nie pracuje. Nie otrzymaliśmy więcej
grawigramów. Nie wiemy, ile czasu będzie trwała ta
sytuacja i nie wiemy, co ją wywołało. Jeszcze wczoraj
wszystko było w porządku.
Pawłysz skinął głową, chociaż nikt nie widział tego
skinienia. Chciał powiedzieć, że wczoraj on właśnie
przyleciał jako ostami z załogi. I nic szczególnego na
Ziemi się nie działo. Padał deszcz. Kiedy Pawłysz biegł
z ośrodka do bazy przerzutowej, zdążył przemoknąć do
suchej nitki. Pod kabiną czekała na niego Świetlana
Pawłowna, operatorka. Podała mu frotowy ręcznik i
powiedziała: "Wytrzyj się. Nie wypada pojawiać się w
mokrym widzie na drugim końcu Galaktyki". Pawłysz
tak się denerwował, że nie zauważył nawet, jak znalazł
się w szatni, jak poszedł oddać swoje rzeczy do
kontenera i zapomniał zwrócić ręcznik, więc Świetlana
musiała biegać za nim.
- Na razie nie mamy żadnych danych co do natury
tego... -Kapitan szukał właściwego słowa - ...
incydentu. Dlatego tymczasowo traktujemy naszą
mieszaną załogę, jak stałą załogę statku i
przystępujemy do normalnych zajęć. Gdy tylko nadejdą
jakieś nowe wiadomości, natychmiast powiadomimy
wszystkich. Zebrani podnieśli się.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Cieszę się - powiedział Pawłysz, gdy podeszli do
drzwi.
- Z czego? - zapytała Grażyna.
- Nie możesz odlecieć.
- Odlecę. Przy pierwszej możliwości.
- Na Ziemi usłyszano moje modlitwy - oświadczył
Pawłysz.
- Nie podzielam twych modlitw. - Grażyna patrzyła
mu prosto w oczy.
- Masz na Ziemi kogoś? Czeka na ciebie?
- Potrafisz być nietaktowny! Podeszła do nich
Armine.
- Boję się - powiedziała.
- Tego jeszcze brakowało! Nic nam nie grozi -
odezwała się Grażyna, natychmiast zapomniawszy o
Pawłyszu.
Armine była blada, wyraźnie widać było ciemny
puch nad górną wargą. "Dziwne - pomyślał Pawłysz. -
Czego tu się bać?"
11.
Pawłysz wrócił do kabiny.
Sądził, że będzie przy niej tylko Stanzo, ale był tam
już i Johnson, i Wargezi. I jeszcze dwaj kabiniarze z
poprzedniej zmiany.
Stanzo powiedział, że Pawłysz słusznie postąpił,
przychodząc. Trzeba "przedzwonić" wszystkie zaciski.
Nawet przy potrójnym dublowaniu mogło wydarzyć się
coś nieprzewidzianego.
Zaczęli działać. To było nudne zajęcie, zrozumiałe i
niepotrzebne, ponieważ jego wykonywanie negowało
ostatni grawigram z Ziemi.
Najpierw wszyscy pracowali w milczeniu,
oddzieleni od siebie przegródkami i korpusami bloków.
Potem zaczęto rozmawiać. Jedna z właściwości
człowieka to budowanie hipotez, ale najważniejszego
przypuszczenia, które wisiało na końcu języka każdego
z nich, jakoś nie wypowiadano głośno. Pierwszy zaczął
o tym mówić Pawłysz.
Jako najmłodszy. Ponieważ na starych statkach - w
messie -pierwszy zabierał głos podczas rady wojennej
najmłodszy oficer. A ostatnie słowo należało do
kapitana.
- Czytałem artykuł Dąbrowskiego - rzekł Pawłysz.
Zrobiło się cicho. Wszyscy usłyszeli jego słowa. Potem
Pawłysz usłyszał głos Stanza:
- Kontrargumenty były przekonujące.
- Po prostu kpili z niego - odezwał się
rozdrażnionym tonem Wargezi. - A to przecież nie jest
chłopczyk ze szkoły, przeliczył wszystkie warianty.
- Ale nie wolno zapominać - to odezwał się Johnson
- że według jego obliczeń granica przerzutów powinna
była nastąpić już sześć czy siedem lat temu.
- Sześć - odezwał się Pawłysz. - Punkt krytyczny
"Anteusz" już minął.
Artykuł, o którym rozmawiano, był skazany na
wąski krąg odbiorców, ponieważ został wydrukowany
w Komunikatach Wrocławskiego Instytutu Łączności
Kosmicznej, a i sam Dąbrowski nie był przecież
kabiniarzem. Ale tekst wpadł w ręce dziennikarzowi
specjalizującemu się w popularyzacji nauki, a
dziennikarz ten zrozumiał, o czym w tekście jest mowa.
Dąbrowski rozpatrywał teoretyczny model łączności
grawitacyjnej. Z jego umownych i wielce
nieortodoksyjnych założeń wynikało, że fale
grawitacyjne - nośniki teleportacji - miały w Galaktyce
określony energetyczny zasięg. Twierdził, że
konstruktorzy statku popełnili błędy w swoich
obliczeniach. I że łączność z "Anteuszem" nieuchronnie
ustanie.
Artykuł został opublikowany około dziesięciu lat
temu.
Dziennikarz, który wygrzebał gdzieś artykuł, dotarł
do Dąbrowskiego, który opowiedział przystępnym
językiem, co miał na myśli. Następnie dziennikarz
odbył rozmowy z oponentami autora, którzy wskazali
na trzy oczywiste błędy w jego obliczeniach. Ten
właśnie spór został opublikowany.
Argumenty oponentów Dąbrowskiego wyglądały
znacznie bardzie przekonująco niż jego obliczenia, sam
tekst wywołał dyskusje i polemiki, które formalnie
zakończyły się porażką Dąbrowskiego. Co prawda,
najpoważniejsi matematycy twierdzili, że w jego
obliczeniach coś jest. Poza tym jego teorię potwierdzał
fakt, że wydatki energii na łączność i (deportację rosły
szybciej niż to zakładano na początku.
Ponownie o artykule przypomniano sobie cztery lata
później, kiedy, jeśli wierzyć Dąbrowskiemu, łączność
miała się urwać.
Łączność nie urwała się, ale miał miejsce istotny
skok w wydatkowaniu energii. Oponenci Dąbrowskiego
odetchnęli z ulgą, ale i jego stronnicy nie umilkli.
I tak minęło kolejnych sześć lat.
- Nawet jeśli on nie ma racji - powiedział Wargezi -
to lot w tych warunkach jest zwyczajnym
marnowaniem energii. Każdy przerzut kosztuje teraz
tyle, co wzniesienie wieży babilońskiej.
- Na szczęście nie potrzebujemy wieży babilońskiej
- zauważył Stanzo.
- A czy może tak się stać, że zostaniemy teraz sami?
- zapytał Pawłysz. - Mam na myśli, jeśli Dąbrowski ma
jakąś tam rację?
Odpowiedziało mu milczenie.
- A jeśli tak, to co możemy zrobić? - zapytał
Pawłysz po długiej pauzie.
- Wiadomo, co - powiedział Wargezi. Ponownie nikt
się nie odezwał.
Ale ponieważ Pawłysz nadal nie wiedział, co to
znaczy, powtórzył pytanie.
- Wracać - powiedział Stanzo.
12.
Na kolację w messie zeszli się wszyscy wolni od
wacht członkowie załogi. Kolacja była z gatunku
"imieniny na sucho" - składała się z resztek obiadowej
uczty. Pawłysz przybiegł jako jeden z pierwszych i
wiercił się, czekając, aż przyjdzie Grażyna, Przyszła
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Armine, bardzo smutna, i powiedziała, siadając obok
Pawłysza:
- Grażyna nie przyjdzie.
- Zmęczona?
- Zła.
- Dlaczego?
- Przecież wiesz - powiedziała Armine. -
Rozmawiałyśmy z naszymi nawigatorami. Wyobrażasz
sobie,, ile czasu stracimy na wykonanie zwrotu statku?
- Nie myślałem o tym.
Rozmawiali cicho i wydawało się im, że nikt ich nie
słyszy. Ale usłyszał biolog siedzący naprzeciwko.
- Dwa miesiące - powiedział. - Co najmniej dwa
miesiące. Nawigatorzy siedzą teraz nad obliczeniami.
- Pewnie więcej niż dwa miesiące. I nie wiadomo,
ile trzeba będzie lecieć z powrotem, żeby wróciła
łączność. Przedział Dąbrowskiego jest dość rozległy.
Pawłysz zdziwił się. Wydawało mu się dotąd, że
tylko w ich sekcji ktoś wpadł na pomysł połączenia
wydarzeń na pokładzie "Anteusza" z teorią
Dąbrowskiego. Okazało się, że wszędzie na statku
myślano podobnie.
- Co w tym strasznego? - zapytał Pawłysz. - Dwa,
trzy miesiące polatamy razem.
- Ale myśmy liczyły, że jutro będziemy w domu.
- Po co ten pośpiech?
Lekkomyślność czasem waliła się na Pawłysza jak
atak choroby. Potem sam sobie się dziwił, dlaczego
poważne myśli uciekają gdzieś.
Armine nałożyła mu na talerz sałaty.
- Chcesz powiedzieć, że się cieszysz?
Pawłysz zrozumiał, że zachowuje się głupio. Nie
było z czego się cieszyć. Znalazł się w tej
nieszczęśliwej zmianie, która być może, kończyła lot -
wielki, trwający wiek zryw ludzkości, która potknęła
się o krok od celu.
- Przeklęty Dąbrowski - powiedział Pawłysz.
- Nie wiem, kiedy udajesz, teraz czy wcześniej -
westchnęła Armine - ale rzeczywiście to tragedia.
Zawsze sądziłam, że odwiedzę inne światy. Myślałam,
że jeszcze nie będę stara, kiedy wyjdę z kabiny na innej
planecie. Wyobrażasz sobie, ile lat i ile wysiłków?! I
wszystko nadaremnie.
- Nie nadaremnie! - zaoponował Pawłysz. - A poza
tym można mnie zrozumieć, jestem fatalistą.
- To znaczy?
- Jeśli nie mogę nic zrobić, to nie tłukę łbem o
ścianę. Rozważam to, co w mojej mocy.
- A co jest w twojej mocy?
- Trzeba szukać pocieszenia. Tak, lot się skończy,
ale przecież będziemy razem, razem polecimy z
powrotem. A potem, kiedy łączność wróci, może
okazać się, że alarm był przedwczesny i statek
ponownie poleci do gwiazd.
- Nie - powiedziała Armine.
- Dlaczego?
- Obliczyliśmy już, że hamowanie, zawrócenie i
powrót na stary kurs pochłonie wszystkie zapasy statku.
Przecież "Anteusz" jest obliczony na jeden lot. Po
jakimś czasie trzeba będzie go zatrzymać.
Pawłysz skinął i zaczął pić herbatę.
Nie mógł wszak przyznać się Armine, której czarne
brwi tragicznie załamywały się nad nasadą nosa, że on
nie odczuwa żadnego niepokoju i dyskomfortu.
Najważniejsze, że Grażyna zostaje na statku. Dwa, trzy
miesiące... potem się zobaczy.
- Coś wymyślimy - powiedział Pawłysz ku
zdziwieniu Armine. - Szkoda, że Maquise nie
przyleciał. Przyjaźnimy się od pierwszego roku.
13.
Następny dzień na statku przebiegał normalnie,
zgodnie z tradycją.
Zastępca Kapitana-2 wezwał do siebie Pawłysza,
Johnsona i jeszcze jednego stażystę-bioelektronika.
Pawłysz wiedział, po co.
Zastępca kapitana, niezbyt rozmowny, nawet
mrukliwy, poprowadził ich do kapciory. Wręczył
każdemu spryskiwacz kleju, gąbki, butle, chwytaki.
Robotów na statku było za mało, dlatego każda
zmiana zaczynała się od prac kosmetycznych.
Plastikowe obicia gdzieniegdzie uległy zniszczeniu;
należało je podkleić, wyczyścić, w razie potrzeby
wymienić. Może korpus statku, konstrukcja i silniki
wytrzymają sto lat i więcej, ale wszystkich drobiazgów
przewidzieć się nie da. Ulegały zniszczeniu naczynia,
meble, tkaniny... Poza tym na statku był kurz.
Pawłyszowi przypadła sala gimnastyczna.
Kiedy ruszał w jej kierunku, zastępca kapitana
powiedział:
- Oszczędzaj klej. I piankę.
- Dlaczego?
- A możesz mi powiedzieć, kiedy będzie następna
dostawa?
- Jak każdy zastępca do spraw gospodarczych, tak i
ten ulegał manii asekuracji. Ale w jego słowach
rozbrzmiała ta niepewność, która stopniowo
opanowywała załogę statku.
W sali gimnastycznej na macie walczyli dwaj
mechanicy, a Armine starała się wykonać salto na
równoważni. Za każdym jednak razem nie utrzymywała
się i spadała na materac. Pawłysz wolno poszedł wzdłuż
ściany, sprawdzając, czy plastik nie odstaje gdzieś
przypadkiem. Na statku panowała zasada -jeśli możesz
nie przeszkadzać, nie przeszkadzaj. Kiedy przyjdzie ci
spędzić rok w metalowej puszce z trzydziestoma
innymi ludźmi, najlepszą bronią przeciwko konfliktom
jest delikatność.
Ściana na prawo od wejścia pełni funkcję
szczególną. Na niej złożyli podpisy wszyscy
członkowie załogi "Anteusza". Ktoś dawno temu
obliczył, ile miejsca będą wymagały podpisy
wszystkich i dlatego podpisy z pierwszych lat
znajdowały się wysoko, pod sufitem. Ale ten, kto to
zaplanował, nie uwzględnił, że na statku za każdym
razem będzie mniej ludzi. Tak więc ostatnie podpisy
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
znajdowały się na wysokości piersi. Do podłogi
makatka z autografów nie dociągnie.
Pawłysz zatrzymał się pod ścianą z podpisami. Bez
drabinki nie dało się odcyfrować podpisów tych
pierwszych kosmonautów. Ale podpis obywatelki
Grażyny Tyszkiewicz - proszę bardzo - na wprost oczu.
Armine Nałbandian stoi obok.
- Nie jesteś dziś w brygadzie remontowej? -
zapytała.
- A kiedy się składa podpisy? - odpowiedział
pytaniem Pawłysz. - Na początku czy na końcu
zmiany?
- Masz prawo podpisać się już teraz - powiedziała
Armine.
- Ale zazwyczaj robi się to przed odlotem.
- Poczekam - zdecydował Pawłysz. - Ale chcę, żeby
mój podpis był obok imienia Grażyny.
- Jesteś sentymentalnym studentem.
- A ty?
- Moje serce jest daleko stąd - przyznała Armine.
Milczała chwilę, wpatrując się sobie pod nogi, potem
dodała: -1 nie udało mi się opanować salta.
- Całe życie przed tobą - uspokoił ją Pawłysz. - Przy
tym, kiedy będziemy zawracać, będziesz mogła jeszcze
potrenować.
- Czuję, że nie przeżyję tego - powiedziała Armine. -
W myślach już jestem na Ziemi. Jakby wszystko to
tutaj tylko mi się śniło. Taki sobie nieprzyjemny sen.
- A ja w nim to koszmarny potwór?
- Nie jesteś zły - powiedziała Armine. - Nie
rozmawiałabym z tobą, gdyby tak nie było.
- Grażyna też tak sądzi?
- Nigdy nie wiem, co tak naprawdę sądzi Grażyna.
Ona się bardzo boi, że ktoś ją uzna za słabą kobietę.
-A ty?
- Ja się boję utyć. Komu się spodobam gruba? - Jej
pulchne wargi drgnęły i rozciągnęły się w uśmiechu, ale
brązowe oczy pełne były smutku.
- Nie jesteś gruba, jesteś... mocno zbudowana -
powiedział Pawłysz.
- To wcale nie jest komplement. Pracuj, nie będę ci
przeszkadzała. Jeszcze trochę poskaczę.
Armine odeszła do równoważni, a Pawłysz zaczął
jeździć sondą po ścianach, sprawdzając, czy nie odstaje
gdzieś okleina.
Potem znowu znieruchomiał.
Przed Czarną Skrzynką. Czy - skarbonką, jak kto
woli.
Skrzynka stała w kącie.
Na jej wierzchu widniała szczelina, jakby
przeznaczona na monety, ale monety ogromne, mniej
więcej wielkości talerza. A i sama skarbonka sięgała
Pawłyszowi do pasa.
Tu każdy odchodzący z "Anteusza" mógł wrzucić
coś na pamiątkę z rejsu, jakiś przedmiot, który chciał
wysłać do Alfy Łabędzia. Jedni zostawiali liściki, inni
jakiś znaczek czy kasetę z ulubioną piosenką. Albo
chusteczkę do nosa. Albo wyciętą z drzewa figurkę czy
też swoje zdjęcie.
Kiedy "Anteusz" doleci do tej planety, Czarną
Skrzynkę wyniosą i zakopią w jej gruncie. I nikt nie
będzie wiedział, co posłał ten czy ów jego pasażer.
Najważniejsze, by pozdrowienia i prezenty dotarły na
miejsce.
14.
- Nie czas teraz roztrząsać, czyja to wina -
powiedział Kapitan-2. - Ale przez noc wykonaliśmy
inwentaryzację majątku statku. Czasem dobrze jest
zrobić remanent. O ile więc zapasów żywności,
uwzględniając produkcję cieplarni i hydroponiki,
wystarczy na długo, woda w zamkniętym cyklu też nie
jest problemem, to zapasy wielu innych potrzebnych
rzeczy na "Anteuszu" zbliżają się do końca.
- Co, na przykład? - zapytał Johnson.
- Na przykład mydło - powiedział Kapitan-2. To był
tak nieoczekiwany komunikat, że Johnson zachichotał.
- Mleko zagęszczone - powiedział Kapitan-1. -
Bielizna.
- I wiele innych - zakończył Kapitan-2.
- Przyślą - wyszeptał Pawłysz do Armine.
Armine usiadła obok niego. Pawłyszowi wydawało
się, że znająjuż całe wieki. Przy niej czuł się
bezpiecznie i nie był skrępowany. Nie to, co z Grażyną.
Siedziała z boku i w ogóle go nie zauważała.
- Kiedy przyślą? - zapytała również szeptem
Armine. -Przecież nie wiemy.
- Chcemy powiedzieć o kilku jeszcze rzeczach na
temat stanu statku. Nie ma podstaw do alarmu, ale
pewne podstawy do niepokoju są.
Kapitan-2 wyjął żółtą kartkę i zaczął odczytywać
długą listę posiadanych zapasów oraz części
zapasowych do przyrządów. Pawłysz zerkał na
Grażynę, mając nadzieję, że i ona popatrzy w jego
stronę. Kiedy Kapitan-2 skończył odczytywać listę,
głos, zabrał Kapitan-1.
- Zapoznaliśmy was z sytuacją- powiedział -
ponieważ stoimy przed dylematem. Decyzja pierwsza:
zaczynamy hamowanie i zawracamy statek. Ta operacja
zajmie nam sześćdziesiąt osiem dni, po czym możemy
zacząć powrót do Ziemi, po dwudziestu sześciu dobach
docierając do miejsca, gdzie otrzymaliśmy ostatni
grawigram z Ziemi.
- Trzy miesiące - podliczył Pawłysz.
Oczywiście, można zarzucić Pawłyszowi, że jest
lekkomyślny, że jest płytki i że los wielkiej sprawy nie
interesuje go wystarczająco poważnie, a interesują go
wyłącznie zielone oczy Grażyny. Ale fakt pozostaje
faktem: dopiero słysząc, jak kapitan spokojnie,
beznamiętnie oblicza i sumuje odcinki czasu manewru,
podkreślając konieczność oszczędzania, ponieważ nie
wiadomo, kiedy łączność wróci do normy, Pawłysz
nagle pojął - ale nie rozumem, a wewnętrznie, sam dla
siebie - że naprawdę "An-teusz" już nie doleci do Alfy
Łabędzia. I wszystkie poematy o tym locie, wszystkie
książki i memuary, wszystkie filmy i obrazy, wszystko
to nie ma sensu. I wysiłki tych ludzi, którzy zbierają się
co roku na spotkanie z "anteuszowcami" też nie mają
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
sensu, to znaczy... prawie nie maj ą sensu. Nie, nikt nie
będzie negował wartoś___________ci naukowej samej podróży, ale
w swoim czasie odbyło się wiele wypraw do bieguna
północnego. I do bieguna południowego. Nie docierały
te ekspedycje do celu, ale wyniki ich wypraw, ich
osiągnięcia były olbrzymie. Ale zapamiętano tylko
Amundsena i Scotta - tych, co dotarli do celu. Dlatego,
że skoro ogłosiłeś, że twoim celem jest biegun
północny, to - proszę bardzo - racz dotrzeć do celu.
- Istnieje alternatywa. - Pawłysz zamyślił się i nie od
razu usłyszał, co powiedziała Grażyna.
Dziewczyna wypowiedziała te słowa pełnym
napięcia głosem, jakby zdecydowała się ogłosić
tajemnicę, o której nie należało mówić głośno.
- Wiem - spokojnie powiedział Kapitan-2. -1 tę
alternatywę rozpatrywaliśmy również i chcemy j ą
przedyskutować.
"Polecimy dalej - pomyślał nagle Pawłysz, chociaż
jeszcze sekundę wcześniej nawet mu to do głowy nie
przychodziło. -Polecimy, mając nadzieję, że zaszła
jakaś pomyłka, awaria. I za kilka dni, może miesięcy,
łączność zostanie przywrócona".
- Istnieje instrukcja - kontynuował Kapitan-2 - na
okazję zerwania łączności. Przewiduje ona jedno
wyjście. Zawrócenie. Ale... - Kapitan-2 popatrzył na
Pawłysza, jakby zwracał się tylko do niego - ...
instrukcja nie przewiduje, że mogło to się stać tak
blisko celu.
- Stosunkowo blisko - powiedział Wargezi,
- Stosunkowo blisko - zgodził się Kapitan-2 - ale
jednakże tak blisko, że istnieje możliwość kontynuacji
lotu.
Stanzo, siedzący nieopodal, westchnął. Pawłysz miał
wrażenie, że z ulgą. Czyżby też myślał o takim
rozwiązaniu?
- Dopuszczamy - ciągnął Kapitan-2 - że za kilka dni
albo tygodni łączność zostanie przywrócona. Pod
warunkiem, że jej zanik jest przypadkowy. Ale musimy
też uwzględniać inny wariant. Przypuśćmy zatem, że
Dąbrowski ma rację.
Kapitan-2 zamilkł, podniósł szklankę, nalał sobie
wody i wypił. W sali panowała całkowita cisza. I w tej
ciszy doktor Wargezi zadał pytanie:
- A gdzie jest granica takiego oczekiwania? Ile czasu
będziemy lecieli, testując naukową kompetencję fizyka
Dąbrowskiego? Miesiąc? Rok? Ile czasu będziemy
czekali? Póki nie wypijemy ostatniej puszki
skondensowanego mleka?
- Sądzimy - Kapitan-2 ostrożnie odstawił szklankę
na stół, jakby bał sięjąrozbić, zmniejszając tym samym
zapas naczyń na statku - że nie powinniśmy w tym
przypadku określać jakiegoś przedziału czasowego.
Powinniśmy założyć, że koniec tego okresu to system
gwiezdny Alfy Łabędzia.
- To znaczy? - Ton Wargeziego stał się dobitniejszy,
jakby żądał od kapitana przyznania się do winy. -
Proszę powiedzieć, ile to lat?
- Trzynaście lat - powiedział kapitan.
- Nie - głośno oświadczył Wargezi. - Dwadzieścia
sześć. Dwadzieścia sześć lat. Powinniśmy rozpatrywać
najgorszy wariant: lot do celu, uruchomienie nikomu
niepotrzebnej kabiny i powrót do granicy
Dąbrowskiego.
I ta, i druga liczba były dla Pawłysza abstrakcjami.
Rok - to dużo. Rok. A dwadzieścia sześć... dwadzieścia
sześć lat temu, jak mawiał ojciec, nie było go jeszcze
nawet w projekcie.
Pawłysz pomyślał, że zaraz zacznie się gorąca
dyskusja, ktoś okaże strach, ktoś się ucieszy. Grażyna
krzyknie: "Nie!". A Pawłysz? Pawłysz był jakby
obserwatorem stojącym z boku. Patrzył na tę scenę
skądś z daleka i nawet głos kapitana, rozbrzmiewający
w całkowitej ciszy, dochodził doń jak przez watę.
- Wariant, jaki obecnie rozpatrujemy - mówił on -
powstał nie od razu. Najpierw obliczaliśmy rozwiązanie
naturalne...
Pawłysz przyłapał się na tym, że - będąc ciągle
postronnym obserwatorem - zaczyna obliczać. Patrzył
na Stanzo i liczył. Stanzo ma czterdzieści trzy lata.
Czterdzieści trzy plus dwadzieścia sześć - sześćdziesiąt
dziewięć. To nie jest jeszcze starość, ale wiadomo, że w
zamkniętej przestrzeni "Anteusza", a wykonane były
odpowiednie eksperymenty, starzenie się organizmu
zachodzi szybciej niż na Ziemi. Jak będzie wyglądał
Stanzo, mając siedemdziesiątkę na karku? Będzie
siwobrodym starcem?
"Kapitan-2 - 'myślał Pawłysz - jest znacznie przed
czterdziestką. Może dlatego nie on przemawia, a
kapitan Lech, który ma pięćdziesiąt. Może nawet umrze
i nigdy nie wróci na Ziemię? Będziemy lecieli i lecieli,
a Kapitan-1 umrze ze starości..."
- Sto sześć lat temu - powiedział Kapitan-2 - na
Ziemi miało miejsce znaczące wydarzenie, może jedno
z ważniejszych w jej historii. Został wyekspediowany
pierwszy gwiazdolot. Wszyscy wiedzieli, ile lat będzie
musiał lecieć. Ci, co uczestniczyli w jego budowie i
wysyłali go, wiedzieli, że nigdy nie zobaczą swego
triumfu. Robili to dla nas, swoich potomków. Wiele
tysięcy ludzi leciało tym statkiem, a my sądziliśmy, że
wkrótce ustawimy kabinę w gwiazdozbiorze Łabędzia i
Ziemia wykona niewiarogodny skok do przodu.
Ludzkość stanie się naprawdę gatunkiem
galaktycznym. - Kapitan mówił wolno i wyraźnie,
jakby odtwarzał z pamięci wykuty tekst. - Kilka
pokoleń ludzi na Ziemi rosło ze świadomością, że ten
krok zostanie wykonany. Ja pewnie niezbyt dobrze
wyjaśniam wam, o co chodzi, bo przemówienia nie są
moją specjalnością. Wiem tylko, że w tej chwili kilka
miliardów ludzi czeka na realizację tego marzenia. Ale
gdzieś wystąpił błąd. To najbardziej prawdopodobe, że
błąd. Nie może przecież wszystko iść tak gładko, ale
błąd nie jest tragiczny. Nie jest tragiczny dla
poszczególnych ludzi, ale tragiczny dla ludzkości.
- Ludzkość żyje i będzie istniała jeszcze dość wiele
lat - zaoponował Wargezi.
- Tak, wiem. I wiem też, że współczesne statki
połykaj ą przestrzeń niemal dwukrotnie szybciej niż
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
"Anteusz", że można było zbudować nowy statek. Ale
policzmy to razem. Budowa "Anteusza" trwała
szesnaście lat. Przypuśćmy, że budowa nowego statku
zajmie nawet dwa razy mniej, nawet trzy razy mniej
czasu. To pięć lat. Sam lot, pół wieku.
- Więcej - powiedział mechanik ze starej zmiany. -
Praktycznie to siedemdziesiąt lat. Już o tym myślałem.
- Przez siedemdziesiąt lat żaden człowiek nie
zobaczy gwiazdy.
- To jeszcze nie tragedia.
- Oczywiście, że nie, doktorze Wargezi - skinął
głową kapitan. - Nazwijmy to rozczarowaniem.
Nazwijmy rozczarowaniem również te środki, które
pochłonął nasz lot. A były lata, kiedy stanowiło to
niemal jedną czwartą zasobów energetycznych Ziemi.
Ziemia ponosiła określone ofiary względem
"Anteusza".
- Próżność globu jest nawet gorsza od próżności
pojedynczego człowieka - oświadczył Wargezi.
Pawłysz przypomniał sobie, że Wargezi już to
niedawno powiedział, ale wtedy te słowa brzmiały
zupełnie inaczej.
- Nazwijmy to marzenie próżnością, to nic nie
zmieni -powiedział kapitan. - Ale żyją miliony i
miliony ludzi, którzy czekają.
- A my? - odezwała się nagle Grażyna. - My też
czekamy. Może nawet bardziej od innych.
- Zgoda - powiedział Kapitan-2. - Ja, na przykład,
bardzo czekam. "Anteusz" w znacznym stopniu
wpłynął nie tylko na mój zawód, ale i na całe moje
życie. Dlatego ja głosuję za wariantem drugim.
- Dwadzieścia sześć lat - powiedział Wargezi. "On
dożyje - pomyślał Pawłysz. - Nie ma jeszcze
czterdziestki. Śmiech ogarnia, jak sobie o tym pomyślę.
Zabiorą nas ze statku, a tu nie ma nikogo młodego.
Nawet Grażyna nie będzie młoda. Ani ja. Wszyscy nie
młodzi".
I dopiero wtedy Pawłysz zrozumiał, że wszystko, co
się tu dzieje, dotyczy w równym stopniu i jego. W
pierwszej kolejności jego. To on spędzi tu całe swoje
życie, bo dwadzieścia sześć lat to całe życie.
- Wiecie wszyscy - ciągnął Kapitan-2 - że prace nad
udoskonaleniem łączności grawitacyjnej są prowadzone
stale. Mam nadzieję, że nasza robinsonada potrwa
znacznie krócej niż trzydzieści lat.
- A jeśli granice łączności są faktem i to
nieodwracalnym? -zapytał ktoś.
- Mamy dość energii na jeden zwrot. I tak dolecimy i
zawrócimy.
- Statek jest stary - cicho oświadczył Wargezi. - To
już ruina. Nie wiemy, co będzie działo się dalej.
- Silniki i korpus obliczone są na dwieście lat.
Przecież wiecie wszyscy. Co prawda, przyjdzie nam
trochę oszczędzać. Na wszystkim: od żywności
począwszy, na drobiazgach kończąc.
Nagle Annine rozpłakała się.
- Powinniśmy zdecydować o wszystkim wspólnie -
powiedział kapitan. - Ale nie da się tego zrobić tak
szybko.
15.
Wszyscy rozeszli się, niemal nie rozmawiając ze
sobą.
Pawłysz rozumiał, dlaczego tak się stało. Gdyby ta
decyzja nie była tak ważną, gdyby nie chodziło o
własne życie, to załoga pewnie zatrzymałaby się w
messie, dyskutowała, roztrząsała...
Ale w tej sytuacji wszyscy na jakiś czas stali się dla
siebie obcymi.
I rozchodzili się w ciszy.
Pawłysz zrozumiał, że nie chce podchodzić do
Grażyny i nie chce słuchać płaczącej cicho pod ścianą
Armine. Powinna pójść do swojej kabiny.
Pawłysz szedł korytarzem. Zupełnie sam.
Szedł długo.
Ocknął się w oranżerii. Przyjście tu nie było
zamierzone. Po prostu jego podświadomość
przypomniała sobie o wczorajszej wyprawie.
W tej chwili oranżeria wyglądała jeszcze bardziej
żałośnie.
Kot, zaskoczony przez Pawłysza przy drzwiach,
runął w suche badyle krzewów, rozległ się głośny
trzask łamanych gałęzi. Pawłysz pośliznął się na kępie
mchu rosnącej między grządkami. Potem usiadł na
jednej z nich. Jak gdyby znajdował się na Ziemi i
wyszedł sobie spokojnie do ogrodu, małego ogrodu,
pieszczonego przez jego babcię w Skniatino pod
Kimrami.
Pawłysz nie myślał o tym, co go czeka. To było zbyt
nieprawdopodobne. Myślał o tym, czego nie zdążył
zrobić na Ziemi i co odłożył do swojego powrotu.
Simona - a ona skończyła uczelnię trzy lata temu -
zapraszała go na podwodną stację na Hawajach. Bardzo
chciałby tam pracować. Potem zrobiło mu się żal babci,
przecież, jeśli lot się wydłuży, to już jej nie zobaczy. A
jeśli nawet zobaczy Simonę, to ta będzie już stara. Z
Żerebiłowym budowali motorówkę, od dawna już się w
to. bawili, ze trzy lata. Żerebiłow powiedział przed
startem: "Z wręgami sobie poradzę przez rok, ale
poszycie to będzie twoja sprawa". O, nie oddał książki
Wołodinowi. Czy Wołodin domyśli się, żeby zabrać ją
sobie? Leży na drugiej półce od drzwi, zaraz obok kaset
ze starym dixielandem. A u babci we wsi posadził trzy
jabłonki, te drzewka też już będą stare. Babcia posunęła
się, słabowita się zrobiła, jabłonie mogą wymarznąć,
jeśli nadejdą silne mrozy. Wszystko to były takie
rozmyte, niczego nie przesądzające migawki...
Pawłysz zrozumiał, że myśli o tym wszystkim tak,
jakby już zdecydował, że należy lecieć dalej. Już się
przymierza do strat.
I godzi się z tymi stratami.
Przypomniał sobie, że wpadła mu kiedyś w ręce
powieść fantastyczna, z grupy tych powieści, które
pojawiły się jeszcze przed startem "Anteusza". W tej
książce ludzie żyli na statku kosmicznym pokolenie po
pokoleniu, rodzili się, umierali na pokładzie i nawet
zapominali w końcu, dokąd i po co lecą. A jeśli on i
Grażyna będą mieli dzieci, to te wyrosną przed ich
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
powrotem na Ziemię i zupełnie nie będą wiedziały, jak
wygląda życie na niej. Zresztą i rodzice nie bardzo będą
sobie to wyobrażali. Powrót z gwiazd do świata, który
odszedł daleko do przodu i zapomniał o tobie. Do
innego pokolenia. Wykopaliskowy bohater W.
Pawłysz! Gdzie jest jego miejsce? W rezerwacie?
Kiedyś ludzie w ten sposób opanowywali Ziemię.
W morze wypływali polinezyjscy rybacy, porywał
ich sztorm. Albo prąd. Wielu ginęło. Ale jedno czółno
na tysiąc docierało do innego atolu czy archipelagu.
Ludzie wychodzili na brzeg, budowali domy i tylko w
legendach pozostawała pamięć o innych ziemiach.
A potem taką wyspę odkrywał, dajmy na to, kapitan
Cook. Chociaż Polinezyjczycy nie wiedzieli, że są
odkrywani. Może jest to jakieś prawo
rozprzestrzenienia się ludzkości, prawo niesformułowane
jeszcze przez naukę?
A jeśli nigdy nie wrócimy na Ziemię?
Łączność nie wróci i z jakiegoś powodu (a co to,
mało takich może być?) "Anteusz" zostanie w
gwiazdozbiorze Alfy Łabędzia. Przecież to jednak stary
statek...
Nagle Pawłysz poczuł, że w oranżerii jest zimno i
nieprzytulnie.
Kot siedział sobie nieopodal, patrzył na niego,
przekrzywiwszy głowę. Może przypomniał sobie, że
ludzie zazwyczaj karmią koty?
- Nie mam nic dla ciebie - powiedział Pawłysz
głośno.
Kot, jak szary cień, przemknął ku krzewom i
zniknął.
Pawłysz ruszył dalej.
Nagle opanowała go tęsknota za innymi ludźmi,
normalnymi ludźmi, którzy wiedzą więcej od niego.
Skierował się więc ku kajutom.
Tam już byli wszyscy.
Rej wodził Wargezi. Pawłysz rozumiał, że to on był
najważniejszym opozycjonistą na pokładzie.
' - Gęsi uratowały Rzym - mówił Wargezi, wpatrując
się w Pawłysza swoimi ciemnymi oczami. - Ale nikt nie
zastanawiał się nad ich dalszym losem. 'A przecież gęsi
trafiły do garnków. W uratowanym przez nie Rzymie.
Tak więc na ich losie fakt uratowania Rzymu nijak się
nie odbił. Wyobraźcie sobie, co mówili ich
potomkowie: nasz dziadek uratował Rzym, a potem
został zjedzony.
Wargezi udawał, że się uśmiecha, ale mu to nie
wychodziło.
- Nie jesteśmy drobiem - sprzeciwił się Pawłysz.
- Przybyło młode pokolenie, gotowe do czynów
bohaterskich - zakpił Wargezi.
- Formalnie Wargezi ma rację. Ale nie o to chodzi,
czy jesteśmy gęśmi czy nie - powiedział Stanzo. -
Największy błąd naszego doktora polega na tym, że
gęsi domowe funkcjonalnie przeznaczone są do
konsumpcji. Ratunek Rzymu to czysty przypadek w ich
życiu.
- A ja i tak sprzeciwiam się heroizmowi - powiedział
Wargezi. - Czego tylko ludzie na narobili w stanie
afektu. Mucjusz Scewola poświęcił nawet rękę. W tym
momencie nie wyobrażał sobie ani bólu, na jaki się
skazywał, ani tego, jak sobie będzie radził bez ręki.
- W ten sposób można wykpić wszystko - nie
wytrzymał i zawołał Pawłysz.
- Sława, nie przerywaj starszym - powiedział
Wargezi. -Rozumiem, że moje słowa wywołują w tobie
gniew. Ale nauczcie się wysłuchiwać prawdy i w ogóle
nauczcie się słuchać. Podbijamy kosmos, a nie
opanowaliśmy jeszcze sztuki szacunku do otaczających
nas ludzi.
- Mnie to dotyczy bardziej niż pana - uparł się
Pawłysz.
- Ciekawe, dlaczegóż to?
- Pan już trochę pożył - powiedział Pawłysz. - A ja
dopiero zaczynam.
- Czy sądzi pan, że mnie się już życie przejadło?
- Nie, nie przejadło, ale wiele już pan widział.
Będzie pan miał co wspominać. A ja mam mało do
wspominania.
- To dość nieoczekiwany argument - powiedział
Stanzo. -Ale nader ważki.
- Czy to znaczy, że chce pan zawrócić? - zapytał
Wargezi.
- O nie, proszę nie mieć nadziei. Nie jestem pana
sojusznikiem - odparował Pawłysz. - Jeśli wszyscy tak
zdecydują, to jestem gotów lecieć dalej.
- Dlaczego, kadecie?
- Dlatego, że nie wierzę w nieistnienie czynów
bohaterskich.
- Sławy się panu zachciało? Co prawda, za
trzynaście lat, ale jednak sława? I nie ma pan pewności,
czy uda się panu ją osiągnąć bez tej awarii, jaka nam się
przydarzyła?
- Nie zastanawiałem się nad czynami bohaterskimi -
powiedział Pawłysz z przekonaniem. - Ale będzie mi
wstyd. Wrócimy i zapytają nas: "Jak to się stało, że się
wystraszyliście?". Wszyscy będą mówić: "Na waszym
miejscu polecielibyśmy dalej.".
- Istnieje takie niebezpieczeństwo - zgodził się
Johnspn. -W myślach każdy poleci dalej.
- W myślach łatwo jest ponosić ofiary! - niemal
wykrzyczał Wargezi. - W wyobraźni mogę sobie odciąć
nawet obie ręce. Tym, co tak będą mówić nic nie
zagraża. Nie zagrzebują siebie na ćwierć wieku w
zardzewiałej puszcze, ciśniętej w niebo.
- Szkoda - powiedział Stanzo.
- Czego szkoda?
Stanzo mówił bardzo cicho, jakby nie był
przekonany, czy warto dzielić się swoimi
przemyśleniami ż otoczeniem.
- Szkoda, że nie dolecimy.
I w tym słowie cząstka "my" zawierała wielu ludzi.
Jakby nagle Stanzo wyobraził siebie całą Ziemię, która
nie doleci do celu.
- Szkoda byłoby w tym przypadku - znowu zawołał
Wargezi - gdybyśmy wiedzieli, że od naszego lotu
zależy los, życie, szczęście Ziemi! Ale zrozumcież, ani
jeden człowiek nie zauważy, dolecieliśmy czy nie. Ale
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
jeśli nie wrócimy, to naszym bliskim sprawimy ból.
Tylko w powieściach fantastyczno-naukowych i
raźnych pieśniach kosmonauci na zawsze porzucają
domy rodzinne. Dla Postępu z dużej litery.
Pawłysz nie zauważył, kiedy wszedł Kapitan-1.
Może stał tam od dawna, tylko nikt go nie zauważył.
- Proszę wybaczyć - odezwał się. - Mogę wyrazić
sprzeczną opinię?
- Oczywiście - rzucił wojowniczym tonem Wargezi.
- Ciekaw jestem, na czym polega mój błąd.
- Nie błąd. Nieścisłość. Powiedział pan, że nikogo
nie rusza to, czy dolecimy czy nie.
- Oczywiście, "Anteusz" od dawna jest tylko
symbolem.
- Mówi pan, że ten lot nijak nie odbije się na losie
Ziemi.
- A może pan udowodnić, że tak nie jest?
- Jeśli zsumujemy tę energię i pracę wkładaną przez
sto lat w ten statek, to będzie jasne, że stało się to z
pewną szkodą dla postępu w innych dziedzinach.
Można powiedzieć, że niektórzy ludzie, którzy oddali
swoje siły temu statkowi i tej wyprawie, mogliby wiele
zdziałać w innych dyscyplinach wiedzy. Można
przypuścić, że energia, jaką zużyła wyprawa, mogłaby
wystarczyć do stworzenia na Księżycu sztucznej
atmosfery i założenia na nim kwitnącego ogrodu.
- Przesada - powiedział Stanzo.
- Może i przesada, ale "Anteusz" okazał się być
głodnym dzieckiem.,
- Z drugiej strony - dodał Johnson - sama budowa
statku, doświadczenia z jego lotu są również bardzo
ważne.
- Zgoda. Ale to wszystko było robione z
uwzględnieniem końcowego celu. System słoneczny
jest za ciasny dla ludzkości. W naszym więc ręku jest
los pierwszego kroku w inną przestrzeń całej ludzkiej
cywilizacji.
- Ten glob może być pusty.
- Ale kabina na niej stanie się oknem do centrum
Galaktyki. Górskie szczyty są puste. Ale pozostają
szczytami.
- Analogia do alpinizmu jest w tym przypadku
powierzchowna - powiedział Wargezi.
"Zaraz go uduszę - pomyślał Pawłysz. - Uduszę i od
razu na statku będzie się lżej oddychało".
- Ludzie wchodzą na Everest - powiedział Kapitan-1
- mimo że jest tam zimno i nie serwują tam piwa.
Ludzie wędrują na Biegun Północny. A tam nie ma
niczego prócz lodu. Pana również, Wargezi, nikt siłą
nie ciągnął w kosmos. Ile razy stawał pan na komisji
lekarskiej, zanim włączono pana do załogi?
- No, to już przesada - odparł Wargezi. - Przecież w
końcu ją przeszedłem.
16.
Gdyby ktoś spróbował porozmawiać z uczestnikami
wyprawy o tym, o czym myśleli i co przeżyli w ciągu
tych dwu dni, kiedy zapadała decyzja, okazałoby się, że
niemal wszyscy odczuwali przygnębienie, głęboki
smutek i tęsknotę za tymi, co zostali w domu. Ale, z
niewielkimi wyjątkami, trzydziestu czterech członków
załogi, znajdujących się w tym momencie na pokładzie
"Anteusza", nie przeżywało jakichś specjalnych
dylematów.
Być może powodem było to, że większość załogi
stanowili zawodowi kosmonauci; mechanicy grawitacji,
nawigatorzy, nawet biolodzy i kabinowcy nie po raz
pierwszy znaleźli się w przestrzeni kosmicznej. W
zasadzie różnica między lotem statku wśród gwiazd i w
granicach Układu Słonecznego nie jest aż tak wielka.
Taki sam tryb życia, takie same miesiące odcięcia od
świata, miesiące, które stają się normami istnienia.
Towarzysze kapitana Cooka, wypływając w trwające
trzy. lata rejsy, uważali taką epopeję za normę.
Oczywiście dwadzieścia sześć lat w porównaniu z
rokiem, dwoma to wielka różnica.
Na dodatek zwrot w sytuacji był zaskakujący.
Zawodowstwo przewiduje poczucie obowiązku.
Załoga leciała do gwiazdy, a okoliczności ułożyły się
tak, że dla zakończenia lotu przyszło im złożyć ofiarę.
Hamowanie i zawrócenie statku pozbawiały sensu
stuletnią wyprawę. "Anteusz" stanie się wędrowcem,
który zawrócił o kilka dni drogi od bieguna czy szczytu,
ponieważ droga stała się trudna. Nie niemożliwa do
pokonania, ale trudna. To była istotna różnica.
Dlatego grawigram, wysłany następnego dnia na
Ziemię, suchy i nawet taki pospolity, odpowiadał
rzeczywistości na statku:
"Po przeanalizowaniu powstałej sytuacji, załoga
statku "Ante-usz" podjęła decyzję o kontynuacji lotu w
kierunku Alfy Łabędzia, wykonując przewidziane w
harmonogramie zadanie..."
Co prawda, nikt nie miał pewności, czy posłanie
dotrze do celu...
17.
Grawigram nie oddaje szczegółów. Ale one istniały.
W nocy Pawłysz, nie mogąc zasnąć, spacerował po
statku -przygnębiała go nieruchomość snu - i doszedł w
końcu do zimowego Wiśniowego Sadu. Zaczął
żałować, że nie wziął kąpielówek, żeby móc się
wykąpać, ale w końcu zdecydował, że i tak się
wykąpie, ponieważ raczej nikomuwięcej nie przyjdzie
do głowy pomysł przyjścia tu w nocy. I gdy tylko
zaczął się rozbierać, zobaczył, że do basenu zbliża się
Grażyna z ręcznikiem przerzuconym przez ramię.
- Jeszcze chwila - oświadczył Pawłysz - i
wskoczyłbym do wody w stroju adamowym.
Poczuł, że ma na twarzy szczenięcy uśmiech, który
zrodził się na widok Grażyny. Gdyby miał ogon, już by
rozpaczliwie nim merdał.
- Jeśli ci przeszkadzam, to odejdę.
- Przecież wiesz, że się cieszę - powiedział Pawłysz.
- Nie wiem - odparła Grażyna. I natychmiast gestem
ręki przecięła próbę wyznania. Zrzuciła szlafroczek i
położyła go na kanapę. Tym razem miała na sobie
czerwony strój kąpielowy.
- Ile ich masz? - zapytał Pawłysz.
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
- Co masz na myśli? - Grażyna zatrzymała się na
krawędzi basenu.
- Wolno zabrać trzy kilogramy rzeczy osobistych, a
ty chyba przywiozłaś kontener strojów?
- Zadziwiasz mnie swoim zmysłem obserwacji.
Uszyłam je tutaj.
- Potrafisz szyć?
- Gram również na harfie i znam haft angielski -
odpowiedziała. - Możesz sprawdzić,
I wskoczyła do wody. Bryzgi doleciały do Pawłysza.
Kiedy jej głowa pojawiła się nad powierzchnią,
krzyknął:
- A uszyjesz i dla mnie? Nie wpadłem na pomysł,
żeby wziąć kąpielówki.
- Nie zdążę - odparła Grażyna. - Ja stąd nawet na
piechotę ucieknę, byle nie zostawać tu z tobą.
Egoistyczny pawian.
- Jesteś pierwszą osobą, która porównała mnie do
tego zwierzęcia.
Musiał poczekać, ponieważ Grażyna pod wodą
płynęła do przeciwległego brzegu. Napawał się
widokiem jej zgrabnej sylwetki.
Kiedy wynurzyła się, zapytał:
- Skoro tak chcesz na Ziemię, to dlaczego jako
pierwsza powiedziałaś o drugim wariancie?
- O tym, żeby lecieć dalej?
- Powiedziałaś to nawet przed kapitanem.
- A ty uznałeś, że to z twojego powodu? Żeby być z
tobą przez najbliższe ćwierć wieku?
- Nie, nie pomyślałem.
- Dzięki i za to. Powiedziałam, bo to jest naturalne.
Nie powiedziałabym ja, to powiedziałby kto inny.
- A jeśli jutro odbędzie się głosowanie?...
- Powiem, że zgadzam się lecieć.
Grażyna mocno chwyciła się krawędzi, podciągnęła
i usiadła na brzegu z nogami w wodzie.
- No to powiedz, dlaczego?
- Najpierw odpowiem ci na drugie pytanie, którego
jeszcze nie zadałeś: czy śpieszę się do kogoś na Ziemi?
Czeka na mnie mama. Pewnie i ojciec, ale ojciec jest
wiecznie straszliwie zajęty. Nie zawsze pamięta, że ma
dorosłą już córkę. Jest też mężczyzna, który uważa, że
na mnie czeka... Obiecaliśmy sobie coś. Obiecaliśmy
siebie nawzajem. Jak gdybyśmy musieli zwrócić
obopólne długi. On jest starszy ode mnie. Czuję się
zobowiązana wrócić do niego, bo on na mnie czeka. I,
szczerze mówiąc, bardzo mi go brakuje: To bardzo
interesujący człowiek, nigdy się nie nudzę przy nim...
- Dobra - niezbyt uprzejmie przerwał Pawłysz. -
Wmówiłaś sobie coś. Zostałem uświadomiony. Jestem
wzruszony. Zaczynam już szlochać.
- No to uważaj, że już o wszystkim sobie
pogadaliśmy.
- Nie, nie pogadaliśmy. Nie odpowiedziałaś na
najważniejsze pytanie.
- Na pytanie, dlaczego zgadzam się tu pozostać?
Ależ po prostu dlatego, że nie mam innego wyjścia.
- Masz. Każdy za nas ma. Myślę, że jeśli
przynajmniej jedno z nas powie, że się nie zgadza, to
zawrócimy.
- I chciałbyś, żebym to ja była tym człowiekiem, z
powodu którego to się stanie?
- Każdy ma swoje życie. Tylko jedno.
- A chciałbyś być takim człowiekiem? Czy może już
zdecydowałeś, że będziesz takim człowiekiem?
- Poczekam, niech to powie kto inny.
- To podłe. Okazuje się, że na dodatek jesteś
również tchórzem?
- Tchórzem, bo chciałbym wrócić?
- Tchórzem, bo nie masz odwagi się do tego
przyznać.
- Głupia jesteś! - krzyknął wzburzony Pawłysz. - Nie
będę prosił o powrót. Wiem, że nie poproszę!
- Powiedz, dlaczego?
- Będziesz zła!
- Z mojego powodu!
- Tak.
- To głupie.
- Czy jestem ci wstrętny?
- Głupi. Jesteś zwyczajny. I, jak myślę, nie gorszy
od innych. Poza tym mało cię znam. Ale każdej
kobiecie... każdemu człowiekowi takie coś pochlebia.
To miłe.
- Dziękuję, ale i tak nie powiedziałaś mi wiele o
sobie. Dlaczego, twoim zdaniem, nie ma wyjścia?
- Dlatego, że wybrała sobie taki zawód, który ma w
sobie ryzyko niemożności powrotu do domu. Nie
wszystkie statki wracają na Ziemię. Tak było i będzie.
- Rozumiem, kiedy tak mówi Kapitan-1. To wilk
kosmiczny.
- Nie należy mnie nie doceniać - powiedziała
Grażyna - dlatego, że podobają ci się moje nogi czy
brwi. Nie jestem płcią słabą.
- Nie strasz mnie. Nie chciałbym, żeby moja
przyszła żona miała twardszy charakter od mojego.
- Masz szczęście, że nie będę twoją żoną. Na
dodatek jestem od ciebie starsza.
Potem Pawłysz odprowadził Grażynę do jej kajuty.
Rozmawiali o Jałcie. Okazało się, że oboje nie tak
dawno temu spędzili jakiś czas na Herbacianym
Wzgórzu, w małym pensjonacie.
Drzwi do kajuty Grażyny były uchylone, paliło się
światło.
Na jej łóżku leżała zwinięta w kłębek Armine.
Słysząc kroki na korytarzu, poderwała się.
- Wybacz - powiedziała do Grażyny. - Bałam się być
sama w kajucie. Już sobie idę.
- Dobranoc, Sławku - od razu pożegnała się
Grażyna.
18.
Uroczysty charakter ostatniego zebrania w messie
wytłumaczyć można chyba było tym, że wszyscy
obecni starali się, świadomie czy nie, okazać, że nic
ekstraordynaryjnego się nie wydarzyło. Po prostu,
zebrali się, by przedyskutować ważny problem.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
Rzeczywiście - ważny. Ale nic więcej. I gotowi są do
powrotu do swoich zajęć i obowiązków, gdy tylko
dyskusja się skończy.
Pawłysz usiadł z tyłu, na kanapie przy stoliku
szachowym. Pomyślał, że statek wypełnia martwe
powietrze. Takie, które nigdy nie było zasilane
zapachami żywego świata. Pawłysz miał ochotę
otworzyć okno. Właśnie dlatego, że nie można było
tego zrobić. Można wytrzymać rok w zamkniętym
pokoju, ale jak w nim żyć przez wiele lat? Nie, trzeba
myśleć o czymś innym. Może wpatrywać się w twarze
zebranych, żeby odgadnąć, kto i co powie?
Pawłysz rozumiał, że jeśli Kapitan-1, odświętny
dziś, wyprasowany, wygolony, wydestylowany, zapyta
właśnie jego, to on, Pawłysz, powie: "Tak". Ale
Pawłysz jednocześnie nic nie mógł zrobić z tym
robakiem, siedzącym w jego wnętrzu i mającym
nadzieję, że inni, na przykład posępny Wargezi czy
Armine, składająca na kolanach wilgotną chusteczkę,
albo może milczący przez cały ostatni dzień Johnson,
powie: "Nie".
I przyłapał się na tym, że usiłuje mentalnie wmówić
w Wargeziego, by ten podniósł się i powiedział: "To
nieludzkie i niewyobrażalne, byśmy my wszyscy,
włącznie z takimi młodymi ludźmi jak Pawłysz, którzy
tak się śpieszą do domów, odmawiali sobie i im
wszystkich rozkoszy wynikających z życia wśród ludzi
dla jakiegoś abstrakcyjnego celu"... I nagle Pawłysz
zawstydził się tak, że aż się wystraszył, czy nie
zarumienił się, bo rumienił się łatwo. I bał się, że
napotka spojrzenie Grażyny, dla której wszystko było
jasne i która już podjęła decyzję. A niby dlaczego miała
decydować za niego, za Pawłysza?
- Pawłysz - powiedział Kapitan-1. - Pan jest
najmłodszy z załogi. Powinien pan pierwszy zabrać
głos.
Pawłysz niemal krzyknął: "Nie ja! Nie chcę być
pierwszy!". Jak na lekcji - wpatrujesz się w
nauczyciela, którego palec przesuwa się po rubrykach
dziennika. Oto minął literę "b" i twój sąsiad Borodulin
odetchnął z ulgą, oto palec belfra zbliża się do twojego
nazwiska, a ty prosisz go w myślach: "przeskocz, omiń
mnie, tam są jeszcze inni, którzy na pewno
przygotowali się do dzisiejszej odpytki i rozwiązali te
zadania."
Pawłysz wstał i, nie rozglądając się, poczuł, że
spojrzenia obecnych dosłownie ścisnęły go.
W głowie panowała absolutna, bezdenna pustka.
Dokładnie tak, jak wtedy w szkole. I nie wolno patrzeć
przez okno, za którym na gałęzi drzewa siedzą dwa
wróble, i myśleć: "który odleci pierwszy? A co się
tyczy równania, to nie istnieją żadne równania"
Pawłyszowi wydawało się, że milczy już długi czas,
może nawet godzinę.
Ale wszyscy cierpliwie czekali, czekali może ze
dwadzieścia sekund, póki milczał.
- Tak - powiedział Pawłysz.
- Przepraszam - powiedział Kapitan-1. - Słowo "tak"
oznacza?.. Lecieć czy wracać?
- Powinniśmy lecieć dalej.
- Dziękuję. - Kapitan-1 odwrócił się do młodego
nawigatora, stażysty, który przyleciał razem z
Pawłyszem.
Ten podniósł się szybko, niczym wzorowy uczeń,
wyczekujący z utęsknieniem wezwania do tablicy.
- Lecieć dalej - powiedział.
Pawłysz poczuł ulgę. Jakby skończył jakąś ważną i
jednocześnie nieprzyjemną robotę. I teraz czuł się
lekko. Już widział świat normalnie. A pierwsze słowa
jakby obudziły całą messę. Ktoś odkaszlnął, ktoś
rozsiadł się wygodniej...
Ludzie wstawali i mówili "tak".
Odbywało się to prosto i spokojnie, inaczej niż
wyobrażał sobie Pawłysz.
Jako dziesiąty czy jedenasty wstał Wargezi.
Pawłysz zrozumiał, że nadszedł krytyczny moment.
To samo rozumieli inni. Znowu zrobiło się bardzo
cicho.
- Lećmy dalej - po prostu oświadczył Wargezi.
Pawłyszowi wydało się, że usłyszał westchnienie
ulgi.
A może ktoś był tak samo słaby jak Pawłysz? I
westchnął nie
z ulgą, tylko odwrotnie? Jakby zamknęły się jakieś
drzwi? Ale Wargezi nie usiadł. Miał ochotę powiedzieć
coś jeszcze.
I nikt mu nie przerywał.
- Kiedy jest się młodym - kontynuował Wargezi -
życie nie wydaje się takie cenne, ponieważ ma się przed
sobą jeszcze zbyt wiele wszystkiego. Tak wiele, że ten
skarb jest nie do wyczerpania. Byłoby mi łatwiej się
zdecydować, gdybym był taki młody jak Sława
Pawłysz. W końcu, minie kilka lat, i stanę się
pierwszym człowiekiem, który postawi nogę na
planecie pod innymi gwiazdami. Stanę się wielkim
człowiekiem. Mimo całej względności wielkości.
Pewnie, na miejscu Sławka zazdrościłbym wszystkim,
którym przypadło być w ostatniej zmianie. A los
wskazał palcem nas. Tyle, że z przesunięciem o
trzydzieści lat. Mieliśmy szczęście? Mieliśmy. Czy ja
osobiście miałem szczęście? Nie wiem. Dlatego, że już
mam za sobą połowę życia i nauczyłem się je cenić.
Nauczyłem się liczyć dnie, ponieważ biegną za szybko.
Ale przecież tak samo będą biegły na Ziemi. A ja będę
przez wszystkie te lata, trzynaście lat, w myślach leciał
do gwiazdy i codziennie żałował, że nie zgodziłem się
na ten lot. Przecież trzynaście lat to nie jest tak dużo.
Wiem. Już trzy razy przeżyłem taki okres.
I usiadł.
Pawłysz pomyślał, że Wargezi trochę jakby
oszukiwał. Powiedział tylko o trzynastu latach, nie o
dwudziestu sześciu. Chociaż, może, i ma rację. Nie
może być, żeby przez te lata na Ziemi nie wymyślili,
jak dogonić "Anteusza".
I Pawłysz spróbował wyobrazić sobie siebie za te
trzynaście lat. Mam trzydzieści trzy. Jestem miody.
Otwieram luk lądownika. Wychodzę na chłodną trawę
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
planety, której nikt jeszcze nie oglądał na oczy. Idę po
niej...
- Armine? - odezwał się Kapitan-1.
Armine poderwała się szybko jak prostująca się
sprężyna.
- Ja z wami - powiedziała. - Nie mogę być
przeciwko wszystkim.
- Ale jesteś przeciwna? - zapytał kapitan.
- Nie, ja jak wszyscy.
Skierowała się do wyjścia.
Grażyna poderwała się i ruszyła za nią.
- To nic - powiedziała. °- Nie przejmujcie się. Zaraz
wracam.
- A jakie ty masz zdanie? - zapytał Kapitan-1.
- Ja głosuję za lotem. Oczywiście, że za lotem, czy
to nie jest jasne?
I wybiegła za Armine.
Ani jeden człowiek z trzydziestu czterech członków
załogi nie powiedział, że chce wracać.
"Pewnie - pomyślał Pawłysz - wielu by chciało
wrócić. Ja też. Ale nie chciałbym żyć na Ziemi i za
trzynaście lat uświadomić sobie: oto dziś zszedłbym na
grunt tej planety".
- W końcu - powiedział mechanik ze starej zmiany,
jeden z ostatnich - mam i tu do cholery roboty.
19.
Pawłysz postanowił odwiedzić Grażynę. Teraz już
nie czuł się onieśmielony pod jej drzwiami. Teraz już
nigdy nie będą sobie obcy. Jakąkolwiek będzie ich
przyszłość, będzie wspólna.
- No i jak tam? Czym się skończyło? - zapytała
Grażyna. Leżała przed nią księga w niebieskiej okładce.
- Prowadzę dziennik - wyjaśniła, widząc, że Pawłysz
przygląda się księdze.
- Kapitan-1 radził odłożyć decyzję jeszcze o jeden
dzień.
- Z powodu Armine?
- Oczywiście. I żeby jeszcze co poniektórzy mieli
czas się namyślić. I powiedział, że ci, co mają
wątpliwości, mogą przychodzić bezpośrednio do niego.
Zdarza się, że trudno jest powiedzieć, co się myśli,
kiedy słucha tego wielu ludzi.
-I co?
Pawłysz rozglądał się po niewielkiej kajucie.
Grażyna zamieszkiwała ją już cały rok. Ani jednej
fotografii, ani jednej ozdoby. Tylko małe zdjęcie ładnej
kobiety. Pewnie mamy. Może już się spakowała do
powrotu?
- Już się spakowałam - odpowiedziała na jego myśl
Grażyna. - A tak w ogóle to jestem pedantką. Co
zdecydowano?
- Jednogłośnie. Postanowiono, co znaczy, że
postanowiono. I wysłano grawigram.
- Który nie dojdzie.
- Może i nie dojdzie. A może dojdzie. Przecież nie
to jest ważne.
- "Anteusz" kontynuuje lot?
- Tak. Jak się czuje Armine?
- Poszła do siebie.
- Nie chce lecieć?
- Poleci, jak wszyscy - powiedział Grażyna. - Ona
rozumie, że jej życzenie nie może być w sprzeczności z
życzeniami wszystkich pozostałych. I wszystkich tych,
co zostali w domu. To właśnie jest demokracja.
Pawłysz ciągle stał w progu, Grażyna nie zaprosiła
go, by usiadł.
- Trudno mi się sprzeczać - rzekł Pawłysz. - Nie
potrafię dyskutować. Ale może ona musi wracać do
domu?
- Co znaczy "musi"? Bardziej niż ty? Bardziej niż
ja?
- Każdy rozumie to po swojemu. Nie mam
pewności, czy mamy prawo, nawet jeśli jesteśmy w
większości, narzucać swoją wolę innym.
- To są głupie i puste słowa! - eksplodowała
Grażyna. - Jeśli wszyscy są jednomyślni, nie może być
postępu! Najczęściej w historii ludzkości mniejszość
narzucała swoją wolę większości. Jeszcze jak narzucała.
A niepokornych stawiano pod murem! Czytałeś o tym?
- To się ma nijak do nas.
Pawłysz nagle zobaczył, że Grażyna ma oczy
pantery. To nie znaczyło, że w swoim życiu widział
dużo panter i zaglądał wszystkim w oczy. Ale takie
jasne, zimne, zielone oczy powinny być oczami
pantery. Strach w nie patrzeć. Ale zakochanie polega na
tym, że zjawiska i sytuacje wywołujące protest w
normalnym życiu, w obiekcie miłości wręcz zniewalają.
Miłość kończy się wtedy, kiedy człowiek zaczyna cię
irytować. Kiedy drażnią drobiazgi, detale, głos, gesty.
A Pawłysz myślał: "jakie piękne oczy mają pantery".
- Na szczęście nijak - zgodziła się Grażyna. - Ale ma
znaczenie zasada demokracji. Armine nie powiedziała,
że jest przeciwna.
- Ale tak pomyślała.
- Jest zakochana. A ten chłopak czeka na nią. -
Grażyna zlekceważyła tę cudzą miłość. Nawet w słowie
"chłopak" zabrzmiała pogarda.
- Sądziłem, ż& Armine jest twoją przyjaciółką.
- Jest moją przyjaciółką. Zrobię dla niej wszystko,
co w ludzkiej mocy. Ale też zawsze mówię prawdę w
oczy. Gdyby nawet trzech czy czterech członków załogi
opowiedziałoby się za powrotem, to krzyczałabym,
biłabym się z nimi, udowadniała, że powinniśmy lecieć
dalej. Dlatego, że tych, co myślą słusznie jest więcej.
- Nie wiem - westchnął Pawłysz.
- Nigdy nie będziesz wielkim człowiekiem. Nie
potrafisz podejmować decyzji.
- Nie chcę być wielkim człowiekiem.
- Szkoda. Nawet w tej chwili masz nadzieję, że
łączność zostanie przywrócona i wrócisz do siebie na
czas. Jesteś wystraszony, ale wstydzisz się przyznać.
Podobam ci się i nawet wymyśliłeś sobie romantyczną
historię o tym, jak to się pożenimy i będziemy
wieczorami siedzieli i wpatrywali się w gwiazdy w
Ogrodzie Zewnętrznym. Ale tak naprawdę, to bardzo
chcesz do domu.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Dobrze, że nie jesteś kapitanem. Zawsze
podejmowałabyś decyzje za innych.
- Właśnie po to wyznacza się kapitanów. Ja
rozumiem sytuację "Anteusza". Tu są teraz dwaj
kapitanowie, powstała sytuacja niezwykła, której nie
przewidywał żaden informator. Na dodatek żadna
decyzja nie zagraża bezpośrednio ani statkowi, ani
załodze. Zatem kapitanowie, zwykli przecież ludzie,
stracili głowy.
- Nie odczułem tego tak.
- Znam pewnego mężczyznę. Już trzeci rok nie może
się zdecydować, zadręczył i mnie, i inną kobietę, a
najbardziej samego siebie. To tchórzostwo i głupota.
Gdyby podjął decyzję od razu, ktoś by się pomęczył
trzy tygodnie, a potem wszyscy odetchnęliby z ulgą.
Ludzie niezdolni do podjęcia decyzji są przestępcami.
Zgadzasz się ze mną?
Pawłysz wiedział, że jego odpowiedź nie jest
Grażynie potrzebna. Dlatego powiedział:
- Byłaś wzorową uczennicą?
- To nie jest wcale skomplikowane, Sławku. Należy
tylko w odpowiednim czasie odrabiać zadane lekcje.
Nie odkładać ich na jutro.
- A wpisy do dzienniczka robisz codziennie?
- Oczywiście. Na szczęście w twoim glosie
pobrzmiewa rozczarowanie. Stworzyłeś sobie obraz
pięknej kobiety, ponieważ brakowało innych.
Odmalowałeś sobie mnie taką, jaką chciałbyś, by była
twoja ukochana. A ja nie chcę grać według twoich
reguł. Jesteś więc rozczarowany. To druga
niespodzianka w ciągu dwóch dób...
- Dość, nie wierzę ci. Kiedy człowiek ma pewność
swojej racji, nie musi krzyczeć i złościć się.
- Odejdź - powiedziała Grażyna. - Odejdź i żebym
cię więcej nie widziała! Jesteś żałosny!
Pawłysz wzruszył ramionami. Słowa Grażyny nie
uraziły go, ponieważ rozumiał, że rozmawia w tej
chwili nie z nim, a z tym mężczyzną, który został na
Ziemi.
Zadziwiający człowiek ta Grażyna... Pawłysz
obracał to słowo na języku jak groszek - Grażyna,
Grażynka...
Cicho zamknął za sobą drzwi.
"Problemy - pomyślał. - Problemy... Wszyscy mają
jakieś problemy, a statek leci do gwiazdy. I zupełnie nie
wiadomo, co i kiedy jest ważniejsze..."
- Najważniejsze, wszelako, że statek leci.
20.
Noc na statku, który zawsze leci w wiecznym
mroku.
Jesteś cząstką ogromnego świata, jakkolwiek małym
wydaje się on w przestrzeni.
Jarzą się światła w korytarzach, nieco niższa
temperatura po-. wietrzą, cicho poskrzypuje plastik pod
stopami - w dzień milczy. Ludzie spotykający się nocy
na korytarzu mówią półgłosem, chociaż i tak nie da się
w kajucie usłyszeć głosu z korytarza.
Pawłyszowi, jak i poprzedniej nocy, nie chciało się
spać.
Szacunek dla kosmonauty, który potrafi zawsze
zasnąć w czasie na sen przeznaczonym - to pierwsza
zasada. Pawłysz złamał ją już dwukrotnie.
Zatrzymał się pod drzwiami kajuty Armine.
Nie chciał wchodzić. Wyobraził sobie, jak Armine
zasnęła, wypłakawszy się. Jeśli Grażyna ma rację, to
przecież aż trudno sobie wyobrazić powrót do
ukochanego po ćwierćwieczu. Nawet jeśli będzie
wiemy i będzie czekał, to już nie ten sam człowiek.
Może lepiej, żeby nie czekał?
W kajucie paliło się światło.
Drzwi, jak zauważył Pawłysz, nie były szczelnie
zamknięte.
- Armine - zawołał cicho, przycisnąwszy usta do
szczeliny.
Jeśli Armine nie śpi, to wejdzie, postanowił. W tej
chwili była znacznie mu bliższa i bardziej zrozumiała
niż stalowa Grażyna, chociaż nie wierzył tak do końca i
w niewzruszoność zasad, i samej Grażyny. Każdy nosi
jakąś swoją maskę. A Armine jest człowiekiem bez
maski.
Niechcący, a może i nie, trącił drzwi, a one uchyliły
się.
Kajuta była pusta. Pościel na łóżku zmięta. Pawłysz
nie przestąpił progu, to by było jak podglądanie.
Pomyślał- nagle, że Armine musi być przy Ogrodzie
Zewnętrznym, na basenie. Tam można zobaczyć i las, i
wodę.
Tam samotność nie jest taka bezosobowa. I nie
wolno jej zakłócać?
A może trzeba?
Pawłysz przymknął drzwi i poszedł korytarzem
dalej.
Zdziwił się bardzo na widok wychodzącego ze
sterówki Ka-pitana-2, wysokiego, smagłego
mężczyznę, wyglądającego, jakby dopiero wczoraj
zszedł z wysokich gór, opalonego przez takie
wysokogórskie słońce.
- Nie możesz zasnąć? - zapytał.
- Zaraz idę spać - odpowiedział Pawłysz.
- Spij. Jutro masz wachtę. A od waszej pracy i
dokładności wiele może zależeć.
Pawłysz nie chciał, by kapitan wiedział, w jakim jest
humorze czy jak się czuje. Kapitan, na szczęście, o nic
nie pytał. Stali po prostu jak ludzie, którzy po jakimś
czasie spotkali się na ulicy, którym niezręcznie jest
pożegnać się, ale też nie za bardzo jest o czym
rozmawiać.
- Gdybyś chciał - powiedział nagle Kapitan-2 -
pokażę ci jutro portrety moich synów. Jeden ma sześć,
drugi dziewięć lat. Wspaniałe chłopaki. Chcesz?
- Chcę, dziękuję.
- No to dobrze. Dobranoc.
I Kapitan-2, stąpając bezszelestnie, oddalił się w
kierunku swojej kajuty.
A Pawłysz ruszył dalej, do Ogrodu Zewnętrznego.
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
21.
Drzwi do sekcji z basenem były zamknięte.
Dziwne, kto i po co je zamknął?
Na statku w ogóle nie było zwyczaju zamykania
drzwi. W przypadku awarii automatyka i tak zadziała
szybciej i niezawodnie.
Co prawda, wiele rzeczy mogło się wydarzyć -
remont, profilaktyka, może zaciął się zamek. I gdyby
nie łata w przeźroczystej ścianie, Pawłysz odwróciłby
się i odszedł, ale postąpił inaczej.
Jego niepokój był niczym nieuzasadniony i
najprawdopodobniej po prostu śmieszny. Naiwny.
Pobiegł jednak do wnęki.
Znajdowała się na drugim poziomie, o dwie minuty
biegu.
Pawłysz otworzył drzwi do wnęki i nałożył
skafander.
To mu zajęto kolejne dwie minuty.
Wybiegł na korytarz i pomknął z powrotem.
Basen i Zewnętrzny Ogród były jedną sekcją. Jedną
z dwudziestu trzech sekcji "Anteusza". Między
sekcjami, na wypadek awarii, znajdowały się łączniki.
Można było posłużyć się łącznikiem, wyłączywszy
automaty.
Pawłysz wyłączył je, potem przekręcił ciężkie koło.
Wtedy drzwi zewnętrzne odsunęły się na bok. Wszedł
do komory śluzy. Sprawdził, czy wszystko jest
szczelne. Włączył łączność wewnętrzną.
Wskaźniki na pulpicie wskazywały, że w sekcji
panuje normalne ciśnienie. Zdążył.
Drzwi za jego plecami zamknęły się, potem bardzo
wolno uchyliły się drzwi przed nim.
Pawłysz wbiegł do sali basenu.
Armine siedziała w fotelu nad basenem i patrzyła w
wodę. Była bardzo spokojna. Tak zamyślona, że nawet
nie usłyszała, jak w sali pojawił się Pawłysz.
A Pawłysz, całkowicie skonfundowany, zamarł za
progiem.
Przez ostatnie kilka minut działał: bieg - zadyszka -
jedna wszechogarniająca myśl - byle zdążyć - strach
przed zwłoką... A sekundy w łączniku, póki otwierały i
zamykały się drzwi, dały jego fantazji plastyczne
wyobrażenie szeroko otwartych drzwi do Ogrodu
Zewnętrznego i szklanego, podobnego do szklanych
drzwi, ciała Armine.
Ale Armine siedziała nad basenem.
Pawłysz po prostu się wystraszył. Za chwilę
dziewczyna odwróci głowę, uniesie gęste, proste brwi:
"Co ty tu robisz w skafandrze?". Co jej odpowiedzieć?
"Wymyśliłem, że postanowiłaś popełnić samobójstwo i
pobiegłem, żeby nałożyć skafander, i, nie ryzykując
własnego cennego żywota, wynieść twe ciało z
Zewnętrznego Ogrodu?"
Pawłysz, starając się nie wywołać najmniejszego
hałasu, zaczął wycofywać się do łącznika, żeby odejść
niezauważonym.
I ten odwrót zadecydował o wszystkim.
Armine usłyszała go.
Właściwie, to dopiero w tym momencie podjęła
decyzję i postanowiła wstać z fotela. I nagle szelest
kroków Pawłysza dotarł do niej.
Odwróciła się gwałtownie, nie jak człowiek, a jak
małe, wystraszone zwierzątko. I, niczym przerażone
zwierzę, poderwała się błyskawicznie i rzuciła do
ściany Ogrodu Zewnętrznego.
Pawłysz najpierw nie zrozumiał, o co jej chodzi.
Porzucił przecież już myśl o tym, że Armine chce
skończyć ze sobą. Dlatego zatrzymał się i powiedział
po prostu:
- Nie bój się, to ja, Sławek. I nagle zobaczył, że
Armine wystukuje kod na drzwiach do Ogrodu
Zewnętrznego.
Zaczął odruchowo liczyć w myślach, jednocześnie
stojąc nieruchomo i nie odzywając się, jednostki kodu.
Powinno ich być siedem.. Kliknęła pierwsza cyfra.
Druga, trzecia, czwarta... Przecież zaraz otworzy drzwi!
- Armine! - wrzasnął Pawłysz. - Stój, Armine!
Proszę! Piąta, szósta...
- Popatrz na mnie! Patrz, co robię!
Chwycił obiema rękami za mocowania hełmu i
szarpnął go do tyłu. Hełm odskoczył, zadrapawszy mu
czoło, i potoczył się po podłodze.
Może właśnie ten dźwięk zmusił Armine do
popatrzenia na niego.
I zobaczyła, że Pawłysz stoi bez hełmu.
- Coś ty? - Zrozumiała jego motywację. - Nie wolno.
Tam jest próżnia!
- Wiem, wiem to!
- Przecież zginiesz.
- Tak.
- Ale nie wolno ci! To tylko moja sprawa. Ja tak
chcę! Włóż hełm!
- Nie nałożę.
- Ja i tak otworzę drzwi! Muszę odejść!
-Otwieraj.
Pawłysz nawet nie zdążył wystraszyć się. W chwili;,
kiedy odczepiał hełm, nie bał się śmierci. Już był
pewien, że Armine nie otworzy drzwi, wiedząc, że
Pawłysz zginie wraz z nią.
Armine rzuciła się do Pawłysza. Nie, nie do
Pawłysza. Skoczyła do hełmu, który wolno toczył się w
kierunku basenu, a Pawłysz, zamiast chwycić
dziewczynę, jak zaczarowany wpatrywał się w turlający
hełm. Bania podjechała do krawędzi basenu i zrobiło
się ciekawie - kto pierwszy? Czy hełm zdąży wpaść do
wody? Czy Armine go schwyta? Jak na stadionie.
Pawłysz kibicował hełmowi.
Armine zdążyła pierwsza. Chwyciła hełm, kiedy ten
już leciał do wody, przycisnęła do piersi i pobiegła do
Pawłysza. Pewnie z boku wyglądało to śmiesznie -
Armine starała się wcisnąć mu hełm na głowę. Chyba
straciła rozsądek, przecież nie da się nałożyć hełmu
mężczyźnie, który tego nie chce.
Pawłysz bez trudu złapał za dłonie dziewczynę, jej
nadgarstki były bardzo szczupłe, i podprowadził do
kanapy. Armine szła posłusznie, nawet nie próbowała
się wyrwać. Tak zamiera w dłoniach mały ptak.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Siadaj - powiedział Pawłysz. Usiadł obok, ale nie
wypuścił ze swych rąk dłoni Armine.
- To boli - powiedziała.
- A nie uciekniesz? - Pawłysz wypuścił jej dłonie.
- To boli, bardzo boli... - powtarzała jak zaklęcie. -
To boli. - I rozpłakała się. Zaczęła szlochać i zwaliła się
na kanapę. Waliła pięściami w miękkie obicie, a głupia
kanapa nijak nie mogła pojąć, jak się ułożyć, by Armine
było wygodniej.
- Tak boli...
"Trzeba by przynieść wody, ale gdzie tu może być
szklanka?" Pawłysz zachowywał się tak, jakby
obserwował wszystko z boku. Wstał, podszedł do drzwi
prowadzących do Zewnętrznego Ogrodu, wystukał
nowy kod, zamknął na nowo drzwi. Potem odwrócił się
do Armine. Ta płakała cicho, włosy rozłożyły się po jej
ramionach jak wachlarz na siedzisku kanapy.
- Omal mnie nie oszukałaś - powiedział Pawłysz. -
Omal sam się nie oszukałem. Kiedy zobaczyłem cię, to
pomyślałem, że wcale nie zamierzasz... wejść do
Zewnętrznego Ogrodu. I pomyślałem sobie: "ale ze
mnie głupiec".
- Po coś tu przyszedł? - Armine zapytała cicho,
jakby ją naprawdę interesowała odpowiedź.
- Nie było cię w kajucie - odparł Pawłysz. -
Coś mi kazało tu przyjść. A kiedy zobaczyłem,
że łącznik jest zamknięty, to wszystko
zrozumiałem.
- A czy człowiek nie ma prawa zabić samego
siebie? - zapytała Armine.
Usiadła, odsunęła wierzchem dłoni włosy z
oczu. Oczy miała zaczerwienione.
- Po co? - zapytał Pawłysz.
- Żeby wam nie przeszkadzać.
- Nikomu nie przeszkadzasz.
W skafandrze było Pawłyszowi gorąco,
musiał włączyć chłodzenie.
- Odeszłabym i wszystko by się dobrze
skończyło - powiedziała Armine. -
Polecielibyście dalej. Wszyscy chcecie lecieć
dalej, żeby zostać bohaterami.
- Bzdury. Nikt nie planuje zostać bohaterem.
A kiedy na Ziemi naprawią kabinę, wszyscy
wrócimy.
- Czy ty naprawdę w to wierzysz? Chociaż
trochę?
- Na sześćdziesiąt procent - odpowiedział
zupełnie w tym momencie szczerze Pawłysz.
- Kłamiesz - oświadczyła Armine.
- A to, co ty wymyśliłaś to straszliwa zdrada.
- Nic nie rozumiesz.
- A co tu jest niezrozumiałego?
Armine podciągnęła kolana do brody. Kanapa
aż sapnęła. Dziewczyna oparła podbródek na
kolanie. Podbródek miała mały i okrągły.
Pociągnęła nosem. "Dziwne - pomyślał Pawłysz -
gdyby nie przypadek, to leżałaby już tam, w
lodowym lesie". Nie można było sobie tego
wyobrazić.
- Kiedy dowiedziałam się, że nie można wrócić -
powiedziała Armine - to właściwie już byłam z
powrotem na Ziemi. Wiedziałam od początku, że mam
tu być rok. Wszyscy się za mnie cieszyli. Mówili, że
udało mi się. Tylko mama płakała. A za miesiąc miał
być nasz ślub. Tak zdecydowaliśmy. Od kilku miesięcy
nie miałam z domu. grawigramów. Niby wiadomo,
skoro nie ma grawigramów, to w domu wszystko w
porządku. Ale ja nagle się wystraszyłam. Bo niby
pracowałam, wszystko, co trzeba robiłam, śmiałam się,
byłam zwyczajna, a tak naprawdę aż się trzęsłam ze
strachu. Już tak dawno nie ma mnie na Ziemi, że Sarkis
mógł o mnie zapomnieć. Z każdym dniem było gorzej,
ale Grażynie tego nie mogłam powiedzieć. Najpierw
usiłowałam się zwierzyć, ale wyszło mi, że ona tego nie
rozumie. Zaczęłam liczyć dni. Pierwsze jedenaście
miesięcy było stokroć krótsze od tego ostatniego.
Myślałam: "wyjdę z Centrum w Moskwie, a tu na mnie
czeka tylko mama. A ja się boję zapytać, gdzie Sarkis".
To psychoza, oczywiście...
- Klasyczna psychoza - potwierdził Pawłysz. -
Dlaczego nie porozmawiałaś z lekarzem?
- Jesteś jeszcze chłopcem... Pawłysz wzruszył
ramionami.
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
- A potem dowiedziałam się, że do domu nie
wracam. Że przez wiele lat nie wrócimy. I wszystko
runęło. No bo jaki to ma sens? Po co mam lecieć?
Dokąd lecieć? Po co mi ta gwiazda? I wystraszyłam się,
że nie wytrzymam. Że przeze mnie będziecie musieli
wszyscy zawrócić.
- I tak teraz będziemy musieli to zrobić - powiedział.
- Dlaczego? - Armine wpatrywała się w niego z
bliska. Miała wielkie, ciemne, ale przejrzyste oczy,
można było zajrzeć w ich głębiny.
- Zamelduję kapitanowi, a ten od razu poleci
zawrócić.
- Nic nie powiesz kapitanowi.
- Żebyś znowu przyszła tu jutro?
- Po co? - Armine nagle uśmiechnęła się. - Przecież
wiem, że zmieniłeś kod zamykający. I nikt prócz ciebie
go nie zna. Ale to jest złamanie przepisów.
- Zauważyłaś?
- Domyśliłam się.
Armine patrzyła na Zewnętrzny Ogród.
- Mogłam tam być.
- Głupio, prawda?
- Nie, nie głupio. Ale niepotrzebnie - powiedziała
Armine. -Chyba dlatego, że niemal dopięłam swego,
wszystko minęło.
- Zrozumiałaś?
- Grażyna mogłaby porozmawiać ze mną bardziej
przekonująco niż ty. Powiedziałaby, że powierzam swój
los sumieniom pozostałych.
- On na pewno doczeka się ciebie - powiedział
Pawłysz. -Przecież nie wybrałaś sobie takiego
obrzydliwca, który by się nie doczekał?
- To było bardzo dawno temu. W innym życiu.
- A twoja mama? Czeka na ciebie?
- Nie mów mi o tym.
- Wstydzisz się?
- Teraz już nie.
- Potem będziesz się wstydzić.
- Pewnie tak.
- Chodźmy do kapitana.
- Nigdzie nie pójdziesz.
- Nie rozumiem cię. Nie chcesz wrócić do domu?
- Nigdy ci tego nie wybaczę.
- Jeśli nie powiem kapitanowi, polecimy dalej.
- Słusznie.
- Armine, nic nie rozumiem. Jeśli pójdę do kapitana,
to lot zostanie przerwany i wszyscy wrócimy. Przecież
chcesz tego tak, że... że niemal odeszłaś.
- Gdybym odeszła, to nigdy bym nie wróciła do
domu - powiedziała Armine. - A teraz chcę wrócić.
Niechby nawet za wiele lat.
- Ale ja muszę zameldować kapitanowi.
- Proszę cię, błagam. Jeśli to zrobisz, to mnie
zabijesz. Uratowałeś mnie dzisiaj, proszę więc, nie
zabijaj teraz. Nie zniosę takiego powrotu...
Armine chwyciła Pawłysza za rękę. Jej palce
zacisnęły się na nich tak, że paznokcie wpiły się w
skórę. Ale Pawłysz nie powiedział jej tego. Wytrzymał.
- Chodźmy - powiedział. - Muszę schować
skafander, żeby nikt nie zauważył.
Armine szybko poderwała się na równe nogi. Była
uradowana. Kiedy Pawłysz też wstał, pocałowała go w
policzek.
- Przyrzekasz? - zapytał Pawłysz.
- Przecież wiesz. Ja nigdy nie kłamię.
22.
"Anteusz" leciał do Alfy Łabędzia.
Szczerze mówiąc, Pawłysz przeżywał kuszenie,
jakby mały zwierzak obudził się gdzieś w trzewiach:
gdyby tak pójść, spełnić obowiązek i zameldować
kapitanowi o przypadku Armine, to ten nakaże odwrót.
I właściwie tak - nie twoja to wina, ty chciałeś lecieć
dalej, ale okoliczności nie ułożyły się najlepiej.
Istnienie takiego chytrego zwierzaczka wystraszyło
Pawłysza. Ale i dochowywanie tajemnicy ciążyło mu.
Kiedyś pewien cyrulik zdradził tajemnicę króla Midasa
niemej trzcinie, a trzcina, stawszy się fujarką, zdradziła
swój sekret. Należało odnaleźć taką trzcinę, która
będzie trzymała język za zębami. Do tej roli nadawała
się tylko jedna osoba - Grażyna.
To nie oznacza, że Pawłysz zaraz pobiegł do
Grażyny podzielić się straszną tajemnicą. Do wieczora
sam roztrząsał problem: jeśli Armine prosiła o
zachowanie wydarzenia w sekrecie, to czy oznacza to,
że informacja o jej próbie dotyczy również Grażyny?
Grażyna na kolację nie przyszła. Armine też.
Kolacja była nudna, rzeczowa, niemal bez rozmów.
Pawłysz nagle pomyślał, że właśnie tak będą wyglądały
tysiące kolacji, jakie czekają ich w drodze. Na dodatek
kolacja była skromniejsza niż zazwyczaj - na statku już
zaczęło się oszczędzanie.
Zjadłszy, Pawłysz od razu ruszył do kajuty Armine.
Odpowiadał za nią. Jeśli coś się z nią stanie - winien
będzie wyłącznie on.
Zastukał do jej drzwi.
Odezwała się i powiedziała, że już leży w łóżku.
- Nie sprawdzaj mnie. Przecież dałam słowo. A teraz
chcę spać, jestem zmęczona.
- Ja w sprawie kolacji - skłamał Pawłysz. -
Myślałem, że może ci przyniosę?
- Nie, dziękuję.
Armine odwróciła się do ściany. Pawłysz skierował
się do Grażyny.
Nie spała jeszcze, ale już leżała w łóżku, nakryta
pod szyję pledem.
- Co z tobą? - zapytał Pawłysz. - Złe się czujesz?
- Przeziębiłam się.
- To niemożliwe - odpowiedział. - Tu nie ma
przeciągów.
- Przywiozłeś coś z Ziemi i zaraziłeś mnie -
powiedziała Grażyna niemal serio.
- Chcesz, żeby ci przynieść kolację?
- Nie.
- Zawołać doktora?
- Nie trzeba. To nic poważnego.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
Pawłysz rozejrzał się po kajucie - nic się w niej od
wczoraj nie zmieniło. A co mogło się zmienić?
Drobiazgi, okruszki istnienia zostały spakowane, raczej
nie wrócą od razu na swoje miejsce.
- Odwiedziłem Armine - powiedział Pawłysz. - Ona
też nie jadła kolacji.
- Wiem - powiedziała Grażyna.
- Trochę się o nią martwię. - Nie wiedział, co
powiedzieć dalej. Może po prostu zakomunikować:
"Dzisiaj chciała popełnić samobójstwo"?
- Armine mi opowiedziała. - Nieoczekiwana pomoc
nadeszła od strony Grażyny.
- Co opowiedziała?
- Jak j ą znalazłeś przy Zewnętrznym Ogrodzie.
- Naprawdę? Cieszę się. Bo, wiesz, jeśli tylko ja sam
o tym wiem...
-Nie bój się. Nic się jej nie stanie. To może się
zdarzyć tylko raz. Potem już człowiekowi wstyd.
- Ty rozważasz to abstrakcyjnie, ale gdybyś widziała
na własne oczy...
- Rozważam to konkretnie - powiedziała Grażyna.
W tym momencie Pawłysz zrozumiał, że nie należy
dalej dopytywać się.
- Ale będziesz jej pilnowała? - upewnił się.
- Dobrze zrobiłeś, że nikomu nie powiedziałeś.
Upiory winny siedzieć w szafie, jak mówi angielskie
przysłowie.
Pawłysz nigdy o nim nie nie słyszał.
Humor mu się właściwie polepszył. Znacznie lepiej
jest dokonywać jakichś czynów, kiedy istnieje ktoś, kto
doceni ich szlachetność.
23.
Grażyna chorowała ponad trzy tygodnie. Wargezi
powiedział, że choroba Grażyny ma podłoże
psychiczne. U jej źródeł leży stres, który odbił się na
odpornościowych funkcjach organizmu. Nic strasznego,
ale lepiej to wyleżeć.
Armine nie odzywała się nienagabywana,
wykonywała wzorowo swoje obowiązki i starała się być
niezauważalną. Z Pawłyszem niemal nie rozmawiała.
Zresztą, nie było to trudne - pracowali w oddalonych od
siebie sekcjach i spotykali się tylko w messie. Pawłysz
nie narzucał się ze swoim towarzystwem. Zdawał sobie
sprawę, że dla Armine jest swego rodzaju niedobrym
wspomnieniem. Jeśli będzie się narzucał, to będzie jej
jeszcze trudniej.
Kiedyś Pawłysz przyniósł Grażynie obiad.
Czytała książkę. Pawłysz odnotował - szósty
odcinek "Podwodnego świata". Odmówiła zjedzenia
zupy, więc zapytał:
- Gdzie się podziała twoja żelazna wola?
- Nigdy jej nie miałam.
Pewnie powinien był wyjść, ale nie miał na to
wielkiej ochoty.
- Rozmawiałem z mechanikami. Oni sądzą, że
można podnieść granicę mocy przerzutu. Przynajmniej
teoretycznie.
Grażyna machnęła ręką, jakby opędzając się od słów
Pawłysza.
- Sam się oszukujesz - powiedziała. - Teoretycznie
to można dolecieć w ciągu pięciu nawet minut.
Pawłysz wykorzystał ten ruch jej ręki, by włożyć w
nią łyżkę. Przysunął bliżej talerz.
Grażyna zjadła dwie łyki zupy.
Odłożyła łyżkę.
- Słowo honoru, nie chcę.
- Poczekam. Jestem uparty.
-No to czekaj.
- Czytasz szóstą część "Podwodnego świata"?
- Tak sobie, przeglądałam...
- Tylko się nie łam. - Pawłysz chwycił łyżkę i podał
ją Grażynie.
Grażyna nieoczekiwanie chwyciła Pawłysza za
przegub.
Znieruchomiał.
- Nie mam tu nikogo prócz ciebie - powiedziała.
- Jest nas tu trzydzieści osób... I Armine.
- Tylko ty, Sławku - powiedziała Grażyna. - Armine
jest teraz zupełnie obca.
- Poważnie?
- Jestem pozbawiona poczucia humoru. Przecież
wiesz. Jej ręka odsunęła się. Pawłysz znowu podał jej
łyżkę, nie udało mu się wymyślić nic lepszego.
- Powiedz, tylko szczerze, nie obrażę się.
Zakochałeś się we mnie od pierwszego spojrzenia?
- W ogóle nie ma innej miłości poza tą od
pierwszego spojrzenia - powiedział Pawłysz, - Bo
inaczej, jaki by to miało sens? Po co przypatrywać się
sobie przez pół roku? Co nowego można zobaczyć?
- To prawda?
- Mnie to się tylko tak przydarza.
- Jak, tak? - Grażyna aż usiadła na łóżku. Jej zielone
oczy rozpaliło ostre panterze światło. - Natychmiast
wyjdź stąd. Wszystkim to mówisz? Zawsze ze
wszystkimi tak ci wychodzi?
- Jak skończysz zupę, to wyjdę. Nie wcześniej.
Mogę czekać. Nawet dwadzieścia lat.
- Dziękuję, Sławeczku. Ale teraz już sobie idź,
dobrze?
- Zgoda.
- Przyjdziesz jutro?
- Zastanowię się - powiedział Pawłysz, wstając.
- Nienawidzę cię - powiedziała Grażyna - bo ciągle
sobie kpisz.
- Bo jestem zdezorientowany. Pod drzwiami dogonił
go jej głos:
- Od pierwszego spojrzenia?
- Słowo honoru.
- A wcześniej coś takiego nie miało miejsca?
- Nigdy.
- Dobranoc.
24.
Tej nocy Pawłysz zasnął niemal błyskawicznie.
Dotarł tylko do swojej kajuty i położył się, żeby
pomyśleć o Grażynie.
MARZEC 2001
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Ale zasnął.
A rano obudził się przepełniony poczuciem
szczęścia.
To uczucie było tak przyjemne, czułe i spokojne, że
Pawłysz nawet nie usiłował uprzytomnić sobie, co się
właściwie stało? Potem sobie przypomniał.
I zrozumiał, że straszliwie tęskni do Grażyny.
Może podskoczyła jej temperatura?
Odezwał się gong wzywający na śniadanie. Oho,
Pawłysz zaspał. Tego jeszcze tylko brakowało!
Poderwał się, pośpiesznie umył, ubrał i pognał do
messy.
Zaraz weźmie jej śniadanie i zaniesie do kajuty. I
nawet, jeśli Wargezi będzie sobie pokpiwał, to nie
obrazi się. Niech sobie szydzi, on ma po prostu taki
charakter.
Grażyna siedziała W messie.
Na obliczu Pawłysza odbiło się takie rozczarowanie,
że aż ktoś się roześmiał.
- Co się stało? - zapytał Johnson. Ale Pawłysz nie
zdążył odpowiedzieć. Patrzył w zielone oczy, a w
zielonych oczach widniało pytanie.
- Zamierzał pędzić ze śniadaniem do chorej -
powiedział Wargezi - a chora pozbawiła go tej
przyjemności.
- Postanowiliśmy się pobrać - przyznał Pawłysz.
Sekundę wcześniej nawet nie myślał o tym. Słowa
uleciały z jego ust całkowicie nieoczekiwanie.
- To prawda? - zapytał Kapitan-2. Ale zapytał nie
Pawłysza, a Grażynę. Kąciki jego ust drgnęły, jakby
starał się nie uśmiechnąć.
Po raz pierwszy Pawłysz zobaczył, jak Grażyna się
rumieni. Milczała.
- Nie złość się - powiedział Pawłysz.
-Nie złoszczę się - ze złością w głosie, ale spokojnie
odparła Grażyna.
- Przepraszam, powinienem był cię zapytać.
- Nawet o tym nie rozmawialiśmy!
Scena może i wyglądała śmiesznie, ale nikt się nie
roześmiał.
- Ja tak to zrozumiałem. - Pawłysz miał ochotę
wyjść.
- To żart - powiedziała Grażyna, zwracając się do
wszystkich obecnych. - Co tak stoisz? Śniadanie się
kończy. Spóźnisz się na wachtę.
Pawłysz posłusznie usiadł. Bał się, że wszyscy będą
mu się przyglądać, ale załoga zaczęła rozmawiać o
innych sprawach. Tylko Armine zerknęła na niego i
natychmiast odwróciła wzrok.
"No i jesteśmy kwita" - pomyślał Pawłysz.
25.
- Mogłeś się mnie zapytać - powiedziała Grażyna,
kiedy wyszli z messy.
- Nie zdążyłem. Zobaczyłem ciebie i pomyślałem, że
nie będziesz się złościć.
- To jakieś przedszkole. Zatrzymali się pod jej
drzwiami.
Grażyna stanęła na palcach i pocałowała Pawłysza w
kącik ust.
- Spałeś w nocy? - zapytała.
- Jeszcze jak!
- Szkoda. Ja nie spałam. Idź.
Kiedy Pawłysz zbliżył się do centrum przedziału
kabinowego, zebrali się tam już wszyscy jego koledzy.
Swoi. Oni mogli o wszystkim gadać.
- Możemy mieć do czynienia z najdziwniejszym
małżeństwem we Wszechświecie - oświadczył Wargezi.
- Skutek stresu psychologicznego.
- Nic dziwnego - powiedział Johnson. - To się
zdarza również na Ziemi.
- Ale urządzimy weselisko - powiedział Stanzo. -
Dawno już nie bawiłem się na prawdziwym weselu.
A wtedy zapłonął sygnał gotowości na pulpicie
odbioru.
Najpierw mrugnął. Zapłonął ponownie i najpierw
nikt nie pojął, co się właściwie dzieje.
W ciągu ostatnich dni wszyscy przywykli już do
braku sygnału gotowości.
Sygnał jarzył się wyraźnie i pewnie.
Stanzo wstał, główny pulpit zaczął działać. Johnson
powiadomił mostek, że łączność z Ziemią została
przywrócona.
Po dwudziestu minutach nadszedł grawigram z
Ziemi. Krótki: "Czekajcie na przerzut". Do tego
niezbędne dane - dokładny czas, masa, specyfikacja.
26.
Grażyna, jako jedyna na statku, nie wiedziała, co się
dzieje. Znajdowała się w kajucie i miała odłączony
wewnętrzny komunikator.
Pawłysz, gdy tylko znalazł okazję, pobiegł do niej.
Od chwili przyjęcia grawigramu minęło dopiero pięć
minut i dlatego wszyscy byli tak zajęci w teleportacji,
że nie zdawali sobie do końca sprawy, co się stało. Ale,
oczywiście, ucieszyli się. I oczekiwali ciągu dalszego.
- Grażyna! - Pawłysz wpadł do kajuty. - Wiesz, co
się stało?
- Łączność, tak? - Głos Grażyny zadrżał.
To, że domyśliła się od razu, było niesprawiedliwe.
- Jak się domyśliłaś?
- Myślałam o tym - odpowiedziała Grażyna. -
Akurat w tym momencie myślałam o tym.
- Czekałaś na to? - I nagle Pawłysz zrozumiał, że nie
wydarzyło się nic dobrego. Że życie, które niedawno
ułożyło się tak dramatycznie, prawdziwe, niezwykłe
życie, kończy się. Jak taśma wideo.
- Bałam się tego - powiedziała Grażyna.
- Ale my zostaniemy przy sobie, przecież z nami
wszystko jest jak wcześniej, prawda? Tak?
- Z nami... chyba tak. Ale dokoła wszystko będzie
inaczej.
- Poczekaj! Przecież nie wiemy. Może łączność jest
tylko tymczasowa! Może nic się nie zmieni?
- Jesteś taki śmieszny, Pawłysz. - Grażyna podniosła
rękę i mocno chwyciła go za ramię. - A ja się boję.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Ale przecież możemy powiedzieć, że już
zdecydowaliśmy pozostać na pokładzie do końca...
Pawłysz zamilkł. Po co gada takie bzdury?
Nadzwyczajne okoliczności skończyły się, zaczęło się
zwyczajne życie, do którego należy przywyknąć. A to
wcale nie jest takie proste.
27.
Pierwszy przerzut nastąpił następnego dnia.
Milew z drugiej załogi przebył badania
poprzelotowe i znalazł się w messie. Powiedział, że
załogę "Anteusza" już nazywa się na Ziemi
"polamikami". Jak odległych w czasie, zimujących na
stacjach arktycznych, badaczy.
Okazało się, że Dąbrowski ma rację. Ale tylko
częściowo.
Energetyczny próg przerzutu istniał naprawdę, ale
nie była to granica teleportacji, a tylko pewien próg.
Zanik łączności zaskoczył wszystkich. Dlatego
ziemskie Centrum potrzebowało kilku dni, by
zamontować nowe grawirotory.
Przez pierwsze godziny i dni po utracie łączności
oczekiwano wieści o powrocie "Anteusza". To był
krach starego marzenia, krach stylu życia. Potem stało
się jasne, że "Anteusz" kontynuuje podróż do Alfy
Łabędzia.
- No, chłopcy i dziewczęta - powiedział Milew. -
Przygotujcie się do powrotu w aureoli bohaterów.
Poczytalibyście, co o was piszą, posłuchalibyście, co
mówią! Jeszcze wczoraj byłem najpopularniejszym
facetem na całym globie. Bo leciałem do Tych, Którzy
Złożyli Siebie W Ofierze Ludzkości! Ale historia... -
Milew był podniecony, czuł się posłańcem dobrych
nowin.
Słuchano go w zakłopotaniu. Przecież, tak szczerze,
nikt tu nie był bohaterem.
- Chętni z nowej zmiany, z mojej zmiany, mogą
wrócić przed terminem. Oczywiście, będzie to
kosztowało trochę Ziemię, ale rozumiemy, że panowało
tu nerwowe napięcie, bodaj czy nie większe niż podczas
lotu pierwszego kosmonauty...
Roześmiał się, a niektórzy z załogi uprzejmie się
uśmiechnęli.
Pawłysz wiedział, że nigdzie stąd teraz nie odleci.
Zostało mu dziesięć miesięcy praktyki i zamierza je
spędzić na "Anteuszu". Chociaż bez Grażyny. I przez
wszystkie te dziesięć miesięcy będzie myślał: "Co ona
teraz robi?" I będzie się bał powrotu.
Grażyna położyła dłoń na ręce Pawłysza.
- To nic - powiedział Pawłysz bardzo cicho, żeby nie
przerywać monologu Milewa. -Wytrzyma się.
Grażyna cofnęła rękę.
28.
Grażyna odleciała następnego dnia. Jako
pierwsza, ponieważ ciągle jeszcze nie
doszła do zdrowia.
- Poczekasz na mnie? - zapytał Pawłysz.
- Nie wiem - odpowiedziała. - Na razie
niczego nie wiem.
Do Alfy Łabędzia "Anteuszowi" zostało
dwanaście lat i dziesięć miesięcy lotu.
przekład Ewa i EuGeniusz Dębscy
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
MARZEC 2001
Nigdy nie zapomnę tego momentu. Właśnie
odkładałem książkę i sięgałem do kontaktu, by zgasić
światło, gdy zadzwonił telefon. Spojrzałem na stojący
obok łóżka zegarek. W pół do drugiej nad ranem -
trochę za późno na zwykłą rozmowę. Podniosłem
słuchawkę, czując narastające napięcie towarzyszące mi
zazwyczaj w takich momentach. Zanim zdążyłem
cokolwiek powiedzieć, usłyszałem nieznany mi męski,
nosowy głos:
- Czy to doktor Piwowski? - padło lakonicznie
pytanie, ale nawet te kilka dźwięków pozwoliło mi
wyczuć w tonie rozmówcy duży niepokój.
- Tak, to ja. W czym mogę pomóc? - zapytałem
najgrzeczniej jak mogłem czując, że nie jest to zwykły
telefon z prośbą o pomoc medyczną. Tego numeru nie
podawałem moim pacjentom. Oni dzwonili zazwyczaj
na numer komórkowy, o tej porze trafiając na
automatyczną sekretarkę.
- Mówi podporucznik Adam Jastrzębski ze sztabu
Okręgu Dolnośląskiego, kod Alfa-Alfa - usłyszałem w
odpowiedzi. -Otrzymał pan kartę mobilizacyjną, proszę
natychmiast zgłosić się w macierzystej jednostce.
- Aleja... - szczerze mówiąc, zaskoczył mnie i nie
wiedziałem za bardzo, co mam powiedzieć. - Ale jak?
- Za kilka minut pod pana dom podjedzie
nieoznakowany samochód. Proszę zabrać zestaw
mobilizacyjny i czekać na transport przed bramą.
- Tak jest - wymamrotałem do słuchawki, ale nikt
już tego nie usłyszał. Mój rozmówca rozłączył się w
momencie wypowiedzenia ostatniego słowa. Zapewne
miał jeszcze wiele takich telefonów do wykonania.
Wstałem z łóżka i przejechałem dłonią po twarzy.
Szorstki jednodniowy zarost nie był problemem. Przy
mobilizacji nikt nie zwróci uwagi na taki szczegół.
Sięgnąłem po wytarte dżinsy i wyjąłem z szafy świeżą
koszulę. Potem, po chwili namysłu, wybrałem
wygodne, choć schodzone wysokie buty. Na końcu
sięgnąłem po stojący w głębi szafy plecak. Każdy z nas,
odchodząc ze służby w jednostkach specjalnych,
otrzymał identyczną torbę z zestawem narzędzi,
lekarstw i sortów mundurowych potrzebnych w razie
niespodziewanej mobilizacji. Miałem nadzieję, że nigdy
nie będę musiał wyjmować go z dna szafy, ale jak
widać - myliłem się. Spojrzałem na zegarek, od
odłożenia słuchawki minęły już trzy minuty. Nie
miałem wiele czasu na zastanawianie się. Założyłem
kurtkę, przygładzając włosy, przejrzałem się po raz
ostatni w lustrze i wyszedłem na korytarz, cicho
zamykając drzwi.
Mieszkałem na trzecim piętrze starej poniemieckiej
kamienicy, jakich pełno stoi w śródmieściu Wrocławia.
Skrzypiące schody, pamiętające jeszcze czasy późnego
Bismarcka, prowadziły mnie na spotkanie
przeznaczenia. Odruchowo odliczyłem je, jakbym
chciał zapamiętać ich ilość. Cztery półpiętra po
dziewięć stopni i pięć dodatkowych przy wyjściu z
bramy. Otworzyłem masywne drzwi i delikatnie
domknąłem je za sobą, pamiętając, jak głośno potrafią
trzasnąć o futrynę. Na ulicy panowała całkowita cisza.
O tej porze miasto spało, w żadnym z widocznych
okien nie paliło się światło. Przeszedłem na chodnik,
mijając niewielkie ogródki znajdujące się przed
budynkiem, rzecz na ogół niespotykaną w naszych
miastach, ale jakże urozmaicającą urbanistyczną
pustynię.
ROBERT J. SZMIDT
OGNIE W RUINACH
Zapowiedzianego transportu jeszcze nie było.
Stałem, nasłuchując dźwięków dochodzących z głównej
ulicy przebiegającej za szkołą, do której uczęszczałem
przed laty. Cisza sprzyjała rozmyślaniom. Na razie
starałem się nie snuć żadnych domysłów, co do
powodów tego nocnego alarmu. Oglądając wieczorne
wiadomości, nie zauważyłem, by cokolwiek groźnego
stało się w Europie czy na świecie. Wiedziałem jednak,
że ta mobilizacja to nie zwykłe ćwiczenia, na jakie
wzywano mnie od czasu do czasu, nie pozwalając
zgnuśnieć w cywilu. Nigdy nie kazano mi zabierać na
manewry zestawu mobilizacyjnego. Ten drobny, było
nie było, szczegół wskazywał, że coś się wydarzyło.
Mimo usilnego przetrząsania pamięci, nie znalazłem
niczego, co mogłoby by przyczyną mobilizacji.
Postanowiłem nie interpretować zbyt pochopnie
faktów. Za kilkanaście minut, jak tylko dotrę do
jednostki i trafię na odprawę, powinienem poznać
odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale przekonanie to
nie było na tyle silne, by zagłuszyć niepokój kiełkujący
już gdzieś na dnie świadomości. Niepokój, że ten alarm
jest ostatni...
W oddali rozległ się przeciągły zgrzyt kół nocnego
tramwaju hamującego przed przystankiem obok
Browaru Piastowskiego. Znajomy dźwięk wyrwał mnie
na moment z zamyślenia. W odpowiedniej chwili. Kilka
sekund później zza rogu wyjechała oliwkowa
furgonetka i skręciła w moją ulicę. Podniosłem z
chodnika plecak, zarzuciłem go na ramię i raz jeszcze
spojrzałem na ciemne okna mieszkania. Potem
zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi i wszedłem
do wypełnionego w połowie pojazdu.
- Kapitan Piwowski, Alfa-Alfa - rzuciłem w
kierunku kierowcy i nie czekając na odpowiedź,
zająłem pierwsze wolne miejsce. Minibus ruszył, zanim
spocząłem na siedzeniu. Kilkanaście sekund później po
raz ostatni spojrzałem przez zakurzoną szybę w wylot
ulicy, na której spędziłem ponad połowę życia.
ROBERT J. SZMIDT
Podróż nie trwała długo. Po mnie do samochodu
wsiadło jeszcze tylko dwóch ludzi mieszkających bliżej
centrum. Obaj zmobilizowani, podobnie jak ja,
zameldowali się kierowcy i bez słowa zajęli puste
miejsca. Spojrzałem na tył kabiny, korzystając z chwili
zamieszania, jaką wywołał przeciskający się wąskim
przejściem nowy pasażer. Nie znałem nikogo z
obecnych, co specjalnie mnie nie zaskoczyło.
Uzmysłowiłem sobie jednak, że w czasie jazdy nie
słyszałem tak charakterystycznego szmeru
przyciszonych rozmów. Teraz zrozumiałem, dlaczego.
Wszyscy obecni siedzieli przy oknach, wpatrując się w
uśpione miasto i ignorując w ten sposób pozostałych
pasażerów. Nie było w tym nic dziwnego. Sam nie
miałem w tej chwili ochoty na rozmowę z kimkolwiek,
ale wiedziałem, że to minie. W końcu człowiek jest
zwierzęciem stadnym i najlepiej czuje się w
towarzystwie innych podobnych mu osobników. A my
nie byliśmy wyjątkami, potrzebowaliśmy jedynie czasu,
by przystosować się do nowej sytuacji. Obserwując
wnętrze pojazdu, zauważyłem jeszcze jedno, każdy z
moich współtowarzyszy miał na piersi żółtą nalepkę z
numerem identyfikacyjnym. Skleroza nie boli.
Sięgnąłem do bocznej kieszeni plecaka i wyjąłem swój
identyfikator. Wypisano na nim kod D-26.
Właśnie przejeżdżaliśmy przez Odrę Mostem
Uniwersyteckim, by po paru minutach nieprzerwanej
jazdy wymarłymi ulicami dotrzeć do dworca, a potem
już w konwoju z kilkoma innymi pojazdami przebrnąć
rozkopaną niemal na całej długości ulicę Powstańców
Śląskich. Naszym celem, jak się wkrótce okazało, była
niewielka jednostka wojsk łączności mieszcząca się
opodal gmachu regionalnej telewizji. Dosłownie o dwie
ulice dalej spędziłem niedawno wieczór odwiedzając
mojego przyjaciela Andrzeja, który właśnie wybierał
się do Bristolu na serię wykładów. Spojrzałem na
zegarek i szybko obliczyłem, że powinien być już na
miejscu od kilku dobrych godzin. Pamiętałem, jak się
cieszył, że tym razem leci z żoną i trojką dzieciaków.
Nawet nie wiedział, jakiego miał farta.
Wjechaliśmy na teren koszar bardzo szybko i
sprawnie. Nikt nie sprawdzał dokumentów przy bramie.
Szczerze mówiąc, nie widziałem wartowników.
Minibusy ustawiły się w równym szeregu po prawej
stronie placu apelowego, znajdującego się tuż za
ogrodzeniem z siatki zwieńczonej zwojami drutu
kolczastego. Wypluły swoją zawartość, czyli nas, po
czym zniknęły w duszących oparach spalin
wydobywających się z wiekowych silników diesla,
wracając na miasto po kolejną partię pasażerów.
Na terenie całej jednostki trwała krzątanina.
Zauważyłem ustawione po drugiej stronie placu
autobusy, a przed nimi stoły, przy których rejestrowano
nowo przybyłych. Sprawdziłem, który z punktów
przyjęć oznakowano literą D i ustawiłem się w niezbyt
długiej kolejce. Przyglądając się ludziom stojącym
przede mną, zauważyłem, że prócz mnie tylko jedna
osoba z naszego mini-busa stanęła w tej kolejce. Była
nią wysoka brunetka w luźnej flanelowej koszuli i z
gęstymi włosami opadającymi do polowy pleców. Stała
o cztery miejsca przede mną, ale poznałem j ą właśnie
po tych włosach, na które zwróciłem uwagę, gdy
wysiadała, przeciskając się obok mojego miejsca. Jak
zwykle wysiadłem ostatni. Takie już mam
przyzwyczajenie, sam nie wiem, skąd.
Kontrola nie trwała dłużej niż pięć minut, jednak za
sprawą adrenaliny wydawało się, że minęła godzina od
momentu, gdy podniosłem z zakurzonego bruku swój
plecak. Stres zaczynał robić swoje. Wreszcie przyszła
moja kolej. Położyłem przed oficerem dyżurnym
książeczkę wojskową, a on - po sprawdzeniu danych i
jednym przelotnym spojrzeniu na mój identyfikator -
odkreślił mnie na liście mobilizacyjnej. Dostałem z
powrotem dokumenty, a do tego pas z pistoletem,
amunicję i zalakowaną kopertę noszącą ten sam numer
identyfikacyjny, jaki miałem na piersi.
- Autobus D - poinformował mnie lakonicznie oficer
dyżurny i były to jedyne słowa, jakie wypowiedział.
On sięgnął po dokumenty następnego żołnierza, a ja
przeszedłem między stolikami, przerzuciwszy przez
ramię broń i skierowałem się do stojącego opodal
ciemnooliwkowego autokaru. Na tylnej szybie
przyklejono krzywo arkusz brystolu z wymalowaną
literą D. Szedłem powoli, rozglądając się po placu.
Właśnie zjawiła się nowa fala pojazdów i kolejna grupa
milczących ludzi dołączyła do kolejek. Cisza, porządek,
profesjonalizm. To właśnie cechowało ludzi z jednostek
specjalnych. Uczono nas opanowywać emocje na polu
walki i bezzwłocznie wykonywać polecenia. W czasie
wojny tylko zdyscyplinowani żołnierze mieli szansę na
przeżycie, stąd brak paniki tak typowej w sytuacjach
alarmowych w jednostkach służby zasadniczej. Jednak
pomimo wyszkolenia, czułem narastającą nerwowość.
Coś się działo i to coś dużego, skoro ściągnięto nas tu w
takim pośpiechu i w takiej ilości. W tej chwili na placu
przebywały na oko dwa plutony zmobilizowanych
żołnierzy, a przecież byliśmy zaledwie maleńkim
ogniwem w długim łańcuchu machiny wojennej. Co
gorsza, nadal nie bardzo mogłem skojarzyć, dlaczego
ogłoszono mobilizację. Przecież Polska nie była
zaangażowana w żaden konflikt zbrojny, a
przynajmniej nikt nie mówił o tym w radiu i telewizji.
Naszych dzienników nie byłbym taki pewien, ale kilka
godzin temu oglądałem wiadomości CNN. To był
naprawdę spokojny tydzień. Nie wydarzyło się nic, co
usprawiedliwiało wyrwanie ludzi z zacisza domowego i
wcielanie bez słowa wyjaśnienia do armii? Ta
tajemnica za parę chwil przestanie być tajemnicą,
wziąłem to za pewnik. Niemniej przedłużające się
oczekiwanie na wyjaśnienie było, prawdę mówiąc,
denerwujące.
Sierżant stojący przy tylnych drzwiach autobusu
sprawdził mój identyfikator. Zaznaczył coś na liście,
którą trzymał w ręce i wskazał mi głową prowadzące do
ciemnego wnętrza schodki. Zanim zanurzyłem się we
wnętrzu starego Jelcza, zauważyłem, że sierżant zrywa
kartkę z szyby autobusu. To mogło oznaczać, że byłem
ostatni i w rzeczy samej oznaczało. Zająłem jedyne
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
wolne miejsce w ostatnim rzędzie pomiędzy
wyglądającym jak Schwarzenegger komandosem i
dziewczyną z busika. Teraz mogłem przyjrzeć się nie
tylko jej włosom, ale i twarzy. Była ładna, zaskakująco
ładna. W innych okolicznościach na pewno stanowiłaby
obiekt zainteresowania większości pasażerów autobusu.
Niestety o jej sylwetce, prócz tego, że była dobrze
zbudowana, co zauważyłem podczas oczekiwania w
kolejce, niewiele mogłem powiedzieć. Luźna koszula
ukrywała wszelkie kształty, niczym najlepszy bojowy
kamuflaż. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie
odwzajemniła uśmiechu. Z jej oczu wyczytać można
było tylko strach. Zapewne należała do niższego
szczebla personelu medycznego, który również
powoływano do służby w razie zagrożenia konfliktem.
Jeśli tak było, to rzeczywiście musiała szykować się
niewąska awantura. Sam straciłem ochotę na uśmiech.
Autobus ruszył, gdy tylko sierżant wsiadł i
zatrzasnął drzwi. Przeszedł kołyszącym krokiem na
przód pojazdu i przekazał swoją listę majorowi, który
podniósł się z siedzenia za kierowcą. Oficer sprawdził
szybko listę, a sierżant w tym czasie przeliczył
obecnych. Potem złożył krótki meldunek i usiadł na
swoim miejscu. Major stanął na schodkach przy
pierwszych drzwiach i wziął do ręki mikrofon. Zupełnie
jak przewodnik na wycieczkach, na które jeździłem
jako dziecko. Nadszedł czas wyjaśnienia, przynajmniej
miałem taką nadzieję,
- Czołem żołnierze - powitał nas tubalnym głosem
starego frontowca, którym pewnie był, sądząc z ilości
baretek przywiezionych zapewne z Bałkanów, a może
nawet Bliskiego Wschodu. - Nazywam się major
Sawicki i choć nie jestem waszym przełożonym, na
czas transportu do jednostki macierzystej pozostajecie
pod moją komendą.
Zawiesił na moment głos, bardziej chyba dla efektu
niż z innych powodów, wyczuwając napięcie panujące
w zatłoczonym autobusie. A może po prostu
zastanawiał się, jak nam przekazać treść rozkazów?
- Moim obowiązkiem jest poinformowanie was, w
jakim celu zostaliście zmobilizowani - powiedział
wreszcie. - To odrobinę skomplikowane, zatem
przedstawię całą sytuację w skrócie. Jeśli będą jakieś
pytania, odpowiem na nie po zakończeniu wyjaśnienia.
Zrozumiano?
- Tak jest, panie majorze - odpowiedział chór
głosów, do którego i ja się dołączyłem.
- Dobrze, zatem zacznę od początku. To nie są
ćwiczenia. Zostaliście zmobilizowani w związku z
wydarzeniami, jakie miały miejsce w kilku rejonach
świata w ciągu ostatnich trzech godzin. Punkt pierwszy,
konflikt atomowy na subkontynencie indyjskim. Z
danych wywiadu NATO wynika, iż Indie i Pakistan
przeprowadziły wzajemny atak nuklearny na swoje
miasta i instalacje wojskowe. Mamy doniesienia o
czternastu eksplozjach o mocy od 300 kiloton do jednej
megafony. W chwili obecnej mamy też potwierdzenie o
całkowitym zniszczeniu Debli, Bombaju, Karaczi.
Liczby ofiar nie sposób obliczyć, ale szacujemy, że
śmierć poniosło do tej chwili nie mniej niż 350
milionów ludzi. Co więcej, wojna ta spowodowała już
następstwa w innych regionach świata. Chiny
zaatakowały Tajwan, ale na razie nie użyto broni
masowej zagłady. Zaogniła się też sytuacja na Bliskim
Wschodzie, gdzie najprawdopodobniej dojdzie w
najbliższych godzinach do wybuchu ogromnej rebelii
Arabów przeciw Izraelowi. Hekatomba hinduska zdała
się rozpętać reakcję łańcuchową. I tu dochodzimy do
sedna sprawy. Rząd Rzeczpospolitej od dawna
wyczekiwał odpowiedniego momentu, w którym oczy
świata zostaną zwrócone w innym kierunku, by
przywrócić zagarnięte ziemie wschodnie do macierzy.
Od wielu miesięcy siły zbrojne były rozlokowywane na
ścianie wschodniej pod pozorem manewrów i
przegrupowań zgodnych z oczekiwaniami naszych
sojuszników. W tej chwili agencje prasowe zostały
poinformowane o naruszeniu granicy Polski przez
zmotoryzowane oddziały ukraińskie. To oczywiście
chwyt propagandowy. W ramach kontrataku za
kilkanaście minut nasze doborowe dywizje przekroczą
granicę z Ukrainą i rozpoczną operację wyzwalania
świętych miejsc naszej ojczyzny. Ponad sto tysięcy
żołnierzy, dwa tysiące czołgów i wozów bojowych,
dwieście samolotów. Ta masa sprzętu i wojska powinna
zmiażdżyć opór niczego nie spodziewającego się
wroga. Polska znów stanie się mocarstwem Europy. Da
Bóg, będzie sięgać od morza do morza.
W tym miejscu major zamilkł na chwilę i rozejrzał
się po autobusie. Nie tylko ja zdębiałem, słysząc te
słowa. Wprawdzie Ukraina przed dwoma laty przestała
aspirować do udziału w strukturach zjednoczonej
Europy i coraz bardziej skłaniała się ku związkom z
dawnym swoim sojusznikiem, czy raczej okupantem,
jak zwano powszechnie Rosję, ale otwarty atak na to
państwo nie mieścił mi się w głowie. Spojrzałem na
prawo. Schwarzenegger wyraźnie nie podzielał mojego
zaskoczenia. W jego oczach malował się, widoczny
nawet w tych warunkach, zachwyt. Zapewne już
widział siebie jako zdobywcę Lwowa, a kto wie - może
i Kijowa. Za to siedząca po lewej stronie kruczowłosa
piękność wpiła się paznokciami w moje przedramię,
czego nawet nie zauważyłem do tej pory. I niech ktoś
powie, że kobiety nie mają intuicji. Uwolniłem się od
uścisku dziewczyny i podniosłem rękę, by zadać
pytanie, jakie pewnie rodziło się w wielu głowach w tej
chwili. Sawicki dostrzegł mnie i powiedział:
- Spokojnie, żołnierze, jeszcze nie skończyłem. -
Wziął do ręki plik papierów i oblizał spierzchnięte
wargi. - To zaledwie ogólny zarys sytuacji. Szczegóły
operacji "Orlęta" znajdziecie w zalakowanych
kopertach, które otrzymaliście na punktach zbornych.
Zawierają one szczegółowe rozkazy, które na pewno
różnią się, i to diametralnie, w każdym przypadku.
Jedno jest tylko wspólne we wszystkich tych
dokumentach: miejsce, w którym przyjdzie wam służyć
ojczyźnie. Nazwaliśmy je Bastion, gdyż stanowić ono
będzie ostatni bastion polskości, jeśli plany dowództwa
z jakiegoś powodu nie zostaną wykonane. Jak pewnie
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
zauważyła większość z obecnych, opuściliśmy przed
chwilą teren miasta i udajemy się w kierunku góry
Ślęży, swego czasu Świętego miejsca. Większość z was
wie też, że ten teren podczas drugiej wojny światowej
niemieckie wojska wykorzystały do produkcji
zbrojeniowej. W naturalnych jaskiniach, w jakie
obfituje górotwór, wykuto kilometry sztolni i korytarzy,
w których niewolnicy produkowali nowe rodzaje broni
dla Trzeciej Rzeszy. Większości z tych korytarzy nie
zbadano do dzisiaj, przynajmniej oficjalnie. - Tu
Sawicki uśmiechnął się zagadkowo, co nie uszło mojej
uwadze. - Tak przynajmniej sądziła większość naszego
społeczeństwa. I dobrze, gdyż od pięciu lat wojsko
pracowało nad odnowieniem starych instalacji,
unowocześnieniem ich i rozbudowaniem. Dość
powiedzieć, że trzy miesiące temu oddano do użytku
największy kompleks umocnień istniejący w Europie, a
może i na świecie. Dwa tysiące żołnierzy może w nim
spędzić ponad trzy lata, nie wychodząc na
powierzchnię. I nie muszę dodawać, że macie zaszczyt
bycia jednymi z tych, którzy zostali wybrani do odbycia
służby w Bastionie. Ku chwale ojczyzny!
- Ku chwale ojczyzny - odpowiedzieli pasażerowie
autobusu, ale bez wigoru, z jakim major podał okrzyk.
Ponownie podniosłem rękę, by zadać dręczące mnie
pytanie. Tym razem Sawicki skinął głową z aprobatą.
- Proszę, kapitanie Piwowski, słucham pana.
- Jak rozumiem - zacząłem, ostrożnie ważąc sowa -
generał Piątas wziął pod uwagę, że Ukraina dysponuje
jeszcze kilkudziesięcioma głowicami nuklearnymi
pozostałymi po dawnych siłach strategicznych ZSRR?
- W rzeczy samej - odparł pułkownik. - Dlatego
właśnie udajecie się do Bastionu. Osobiście nie sądzę,
by Ukraina posiadała rakiety zdolne do przenoszenia
tych głowic, co potwierdzają zresztą dane naszego
wywiadu. Ale sztab generalny zdecydował, że warto
zachować wszelkie środki ostrożności na wypadek
ograniczonego ataku jądrowego, który wydaje się
absolutnie niemożliwy w centrum Europy. Skutki
byłyby opłakane dla wszystkich krajów sąsiadujących z
Polską, w tym i samej Ukrainy, ze względu na
wschodnie wiatry, jakie wieją przez ponad trzysta dni w
roku. Nie sądzę, by Kijów był zdolny do akcji
odwetowej na taką skalę i to przeciw krajowi
zrzeszonemu w NATO.
- A Rosja? - zapytał ktoś z pierwszych miejsc.
- Ukraina nie podpisała jeszcze żadnych
konkretnych paktów z konfederacją Rosji i Białorusi,
choć jest już tego bliska. Zresztą przy zaognionej
sytuacji w Azji oczy Kremla będą zwrócone na Chiny.
Żołnierze, ta wojna została dokładnie zaplanowana i
zakończy się naszym sukcesem w ciągu najbliższych
dni.
- Cztery reformy z końca lat dziewięćdziesiątych też
zostały dokładnie zaplanowane - rzucił ktoś - a jakoś do
dzisiaj musimy znosić ich skutki. I nie widać końca tej
udręki.
To miał być pewnie żart, ale nikt się nie roześmiał.
Sawicki popatrzył groźnie na autora tej wypowiedzi.
- Pan porucznik zdaje się nie podziela opinii sztabu
generalnego - wycedził złośliwym tonem trepa, który
zabiera się do obróbki kotów.
- A nie podziela - odparł łysawy facet siedzący w
trzecim rzędzie przy oknie, teraz widziałem wyraźnie,
kto się wypowiadał. - Miał okazję służyć w wywiadzie i
nie zgodzi się z opiniami rządowych ekspertów. Zresztą
frontalny atak na Ukrainę bez wypowiedzenia wojny to
pogwałcenie wszelkich traktatów i umów, co nie
pozostanie Polsce zapomniane. Być może rządowi
wydaje się, że w ten sposób odwróci uwagę
społeczeństwa od swoich przekrętów, albo uratuje
kulejący budżet. Niemniej wszyscy wiemy, że ta wojna,
podobnie jak setki innych posunięć naszych władz,
zakończy się totalnym chaosem. Założę się, że
członkowie gabinetu premiera wraz z rodzinami siedzą
już od wczoraj w bunkrach pod Radzyminem. A to na
pewno nie uszło uwadze agentów rosyjskich, a może
nawet ukraińskich, nie wspominając wszystkich innych.
- Może tak, a może nie - odparł enigmatycznie
Sawicki. - Ja nie jestem tu po to, by dyskutować o
poglądach politycznych, poruczniku Zawadzki, ani o
tym, gdzie teraz jest premier i jego rodzina. Mam was
przygotować do służby w Bastionie i tyle. Czy ktoś ma
jeszcze jakieś uwagi i pytania?
Jak na komendę podniósł się las rąk. Sawicki
pokręci głową, nakazując opuszczenie ich.
- Spokojnie żołnierze, nie zdążę odpowiedzieć
wszystkim. Mamy przed sobąjeszcze najwyżej pięć
minut jazdy. Może przybliżę wam ideę Bastionu w tym
czasie. - Nie zanosiło się, by chciał odpowiedzieć na
więcej natarczywych pytań cisnących się na usta
pasażerów autobusu i kontynuował tonem
nieznoszącym sprzeciwu. - Wehrmacht pozostawił w
1945 roku ponad szesnaście kilometrów tuneli i
dwadzieścia komór służących za magazyny, niektóre
położone w samym środku masywu Ślęży. Nasi
inżynierowie przebudowali sztolnie i poprowadzili
wykopy do wielu nowych komór, których istnienia
jeszcze dwa, trzy lata temu nikt się nie domyślał. W
chwili obecnej kompleks Bastionu jest całkowicie
samowystarczalny. Odkryte przez nas, odizolowane od
milionów lat, zbiorniki wody podskórnej wystarczą dla
przewidywanej ilości mieszkańców na dziesiątki lat,
systemy filtrów pozostawione przez Niemców i
zmodyfikowane w ubiegłym roku w ramach systemów
europejskich ochrony środowiska należą do najbardziej
wydajnych na świecie. Teoretycznie zostały stworzone
na potrzeby hut i elektrowni atomowej w Żarnowcu, ale
okazały się idealne dla projektu Bastion.
Zabezpieczenia tuneli wlotowych są równie
niezawodne. Śmiem twierdzić, iż nawet uderzenie w
masyw Ślęży kilku głowic penetrujących nie będzie w
stanie zagrozić całości kompleksu. Nawet Norad pod
górą Cheyenne nie ma lepszej ochrony.
Przygotowaliśmy się też na ewentualność prowadzenia
walki po okresie przetrwalnikowym. W komorach
najbliższych powierzchni znajduje się kilka batalionów
czołgów Twardy oraz dwa dywizjony rozmontowanych
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
samolotów myśliwskich i helikopterów Sokół 666 na
transporterach. Wszystkie wraz z niezbędnymi
zapasami części zamiennych i paliwem potrzebnym do
długoterminowego działania. Jedna ze sztolni została
zaadoptowana na poziemny pas startowy...
- Ile to kosztowało, do cholery? - zapytał znów
Zawadzki. -Przecież taki projekt musiał pochłonąć lwią
część budżetu ministerstwa obrony narodowej - a jakoś
nie widziałem tam podobnych pozycji wydatkowych.
- Nie wasza sprawa - odburknął Sawicki wyraźnie
rozeźlony dociekliwymi pytaniami.
- A czyja, jeśli mogę zapytać? - nie dawał za
wygraną porucznik. - Miliony emerytów nie miały za
co wykupić lekarstw, a wy wydaliście miliardy na
jakieś pieprzone podziemne lotnisko?
- Nie przeginajcie Zawadzki - ostrzegł major. - To
jest wojna i podlegacie rygorom wojennym, a
kwestionowanie rozkazów oznacza jedno. Sąd wojenny.
I czapę. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?
- Doskonale pan wie majorze, że to ludzi, którzy
wpakowali nas w ten pasztet należałoby oddać pod sąd
- odparł Zawadzki, ale już spokojniejszym głosem. -
Przez ostanie lata nasz kraj stał na krawędzi załamania
gospodarczego, bo gros funduszy płynęło na projekty
chorej wyobraźni paru decydentów. Ukraina odpowie
atakiem atomowym na radosny przemarsz naszych
dywizji, cokolwiek by pan nie mówił. Choćby dlatego,
że nie posiada sprawnej armii zdolnej powstrzymać
kogokolwiek w sposób konwencjonalny. Nawet tak
słabo wyszkolonych i uzbrojonych oddziałów jak nasze.
Te głowice to ich zabezpieczenie. Jedyne
zabezpieczenie. I dlatego ich użyją, gdy zobaczą, że
zostali zaatakowani. Prezydent Rohaty to tchórz,
podobnie jak cała tamtejsza generalicja. To wszystko
koniunkturalni aparatczycy. W dziesięć minut po tym,
jak otrzymają informację, że nasza armia przekroczyła
granicę, każą odpalić przynajmniej część ładunków
nuklearnych na zachodnią Polskę. Zwłaszcza teraz, gdy
Hindusi i Chińczycy pokazali, że można użyć tej broni,
nie będą się wahać. Powinien pan to wiedzieć, panie
majorze. Nasza komórka przygotowała taką analizę dla
sztabu generalnego ponad trzy lata temu.
- Dość tego, poruczniku - ryknął niespodziewanie
Sawicki. - Po przybyciu do Bastionu zostanie pan
aresztowany i oddany pod sąd! - Wymierzył
ostrzegawczo palcem w niepokornego żołnierza. - Nie
będzie żadnego odwetu i już. Należymy do NATO i
nikt, a zwłaszcza tak wyniszczony kraj jak Ukraina, nie
zaryzykuje wojny z całym paktem. A teraz
przygotować się do odprawy, zbliżamy się do Bastionu.
- O ile wiem, atakując Ukrainę naruszamy parę
paragrafów naszej umowy z sojuszem, a to zmienia
postać rzeczy...
- Milczeć! - ryknął Sawicki. - Za kogo wy się
uważacie, poruczniku, że pouczacie ekspertów sztabu
generalnego i rządu!
Zawadzki nie odpowiedział. Uśmiechał się jedynie
ponura, nie spuszczając wzroku z poczerwieniałej
twarzy majora. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem, że
autobus jedzie leśną drogą. Przez przyciemnione szyby
niewiele było widać, gdy wyjechaliśmy poza obręb
miasta. Zastanawiałem się nad słowami podoficera
wywiadu i doszedłem do wniosku, że w tym, co mówił
była duża doza prawdopodobieństwa. Po coś w końcu
jechaliśmy do bazy wojskowej ukrytej we wnętrzu
góry, która miała ochronić nas przed potencjalnym
atakiem nuklearnym. Zanim zdążyłem dojść do
konkretniej szych wniosków, zatrzymaliśmy się. W
autobusie panowało wymowne milczenie, które
ponownie przerwał Zawadzki.
- Nasi chłopcy przekraczają właśnie granicę -
powiedział odkładając rozkazy, które wydobył z
koperty i spoglądając na zegarek. - A to oznacza, że za
dziesięć do dwunastu minut przekonamy się,' czy ja
mam rację czy pan, majorze.
I przekonaliśmy się. W niespełna dziesięć minut od
chwili, gdy Zawadzki wypowiedział swoje słowa,
znaleźliśmy się w wylocie tunelu prowadzącego do
Bastionu. Usytuowano go we wnętrzu budynku starej,
chyba jeszcze poniemieckiej żwirowni. Tak
przynajmniej sądziłem, choć przyznam, iż wiedzę na
temat podobnych miejsc miałem mizerną.
Autobus, po chwili postoju, wjechał do obszernej
hali, w której stały taśmociągi i stożkowate pryzmy
żwiru - stąd moje skojarzenie. Hala miała tylko trzy
ściany murowane, czwartą stanowiła lita skała. W niej
to właśnie zobaczyłem okrągły wlot tunelu o przekroju
dobrych dwunastu metrów. Po obu jego stronach
widziałem masywne, metalowe wrota, pokryte warstwą
skały lub substancji idealnie ją imitującą. Gdy autobus
zbliżył się do czarnej paszczy, prowadzącej w głąb
góry, miałem okazję przypatrzeć się im z bliska.
Zauważyłem, iż na ponad dwumetrowej grubości
konstrukcji z metalu przymocowano warstwę
prawdziwego kamienia. Sprytnie pomyślany
mechanizm zsuwał obie połówki wrót, dociągając je i
hermetyzując na specjalnym kołnierzu, a skalna
nakładka rozcięta wzdłuż nierównych, acz
wyglądających na naturalne, pęknięć skały zapewne
idealnie maskowała wejście. Zapewne, gdyż nie dane
mi było widzieć efektu, ale domyślałem się, że musiało
pozostać niewidoczne dla postronnych obserwatorów,
którzy pojawiliby się tu przypadkiem, lub nie.
Wjechaliśmy do tunelu jako ostatni. Gdy autobus
zatrzymał się na jedynym jeszcze wolnym miejscu i
zaczęliśmy z niego wysiadać, wrota ruszyły z
chrzęstem, by powoli przesłonić otwór wejściowy.
Przyznam, że poczułem zimny dreszcz, patrząc, jak
znany mi świat, widoczny zza wrót, zwęża się coraz
bardziej. Trwało to może pół minuty, podczas której -
jak zauważyłem -wszyscy zamarli, spoglądając na tę
scenę w milczeniu. Dopiero huk zatrzaskiwanych wrót i
syk sprężonego powietrza układów hermetyzujących
sztolnię przywrócił nas do rzeczywistości. Rozejrzałem
się po współpasażerach. Zawadzki stał niedaleko mnie i
z uporem maniaka wpatrywał się w zegarek. Majora nie
widziałem w pobliżu. Sam spojrzałem na cyferblat, by
sprawdzić, ile czasu minęło od rozpoczęcia inwazji. W
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
tej samej chwili poczuliśmy, jak skała wokół nas drży i
kołysze się. Spojrzałem na Zawadzkiego, który oparł
się rękami o autobus i starał się ustać na szeroko
rozstawionych nogach. Mnie się to nie udało. Leżąc na
kamiennej podłodze, wsłuchiwałem się w niesamowity
zgrzyt kamiennych ścian i krzyki ludzi uciekających w
panice do kolejnych komór i pod autobusy. Z
łukowatego sklepienia posypało się kilka odłamków
skały. Światła zamigotały, ale nie zgasły. Poczułem
czyjąś rękę na ramieniu. To wszystko trwało najwyżej
kilkanaście sekund
- Już po wszystkim, panie kapitanie - powiedział
porucznik Zawadzki. - Wjazd do Bastionu znajduje się
po niewidocznej od z kierunku miasta stronie Ślęży.
Cały masyw góry chroni nas przed skutkami odległej o
kilkanaście kilometrów eksplozji nuklearnej.
- Więc to była... - Słowa z trudem wydobywały się
ze ściśniętego gardła.
- A słyszał pan o trzęsieniach ziemi powyżej 5
stopni w tym rejonie Europy? - odparł Zawadzki,
pomagając mi wstać. -;Ci idioci z Warszawy nigdy nie
wierzyli w to, co im wysyłaliśmy. A teraz nie będzie
nawet gdzie wysyłać raportów.
Wszystko to wydarzyło się ponad dwa lata temu.
Tyle czasu spędziliśmy w przepastnych trzewiach
świętej góry Ślęży, czekając na możliwość powrotu na
powierzchnię. Nie wiedzieliśmy, co się stało na górze.
Jedno było pewne, oczekiwane przez dowództwo
meldunki i rozkazy nie nadeszły żadną z dróg
przewidzianych w sytuacji kryzysowej. Analiza
sejsmologiczna wykazała, że w ciągu kilku dni po
naszym przybyciu do Bastionu na Ziemi wiele się
wydarzyło. Jeśli wierzyć żołnierzom obsługującym
specjalistyczny sprzęt, zanotowano ponad osiemset
wstrząsów, których bezpośrednią przyczyną, choć
niekoniecznie mogły być eksplozje nuklearne. To zaś
mogło oznaczać, że znany nam świat przestał istnieć,
ale musieliśmy poczekać ponad dwa lata, by przekonać
się o tym naocznie.
Dokładnie po siedmiuset pięćdziesięciu dniach
uznano, że poziom radiacji na powierzchni opadł na
tyle, by można było przeprowadzić rekonesans bez
narażania się na napromieniowanie zagrażające życiu.
Odczekano jeszcze kilkadziesiąt dni, zanim wydano
rozkaz przeprowadzenia zwiadu. Spośród 2300
mieszkańców Bastionu wybrano trzech straceńców.
Oczywiście wypadło na mnie. Drugą osobą był kapitan
Paweł Zawadzki, buntownik z autobusu, z którym
zdążyłem się zaprzyjaźnić -pomimo usilnych starań
majora Sawickiego nie postawiono mu żadnych
zarzutów. Co więcej, słuszność jego analiz
spowodowała, że szybko awansował i znalazł się wśród
zaufanych doradców generała Wałdocha, dowódcy
Bastionu.
Znajomości z nim zawdzięczałem przydział do tej
misji. Jak sadzę, to właśnie Paweł mnie do niej
przydzielił. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, że
chciałbym znaleźć się na powierzchni podczas takiego
zwiadu. Byłem lekarzem, ale ostatni rok spędziłem na
przygotowywaniu raportów i analiz o sytuacji
radiologicznej na powierzchni. Trzecią osobą
przydzieloną do tej misji był bliżej nieznany mi
komandos z jednostki powietrzno-desantowej -
kierowca i spec od masy sprzętu, jaki mieliśmy zabrać
ze sobą. Major Tomasz Zachwatowicz, tyle
wiedzieliśmy z rozkazu. Spotkaliśmy go dopiero przy
samochodzie terenowym, którym mieliśmy udać się na
rekonesans. Był wysoki i barczysty, jak przystało na
spadochroniarza. Sprawdzał z listą w ręce, czy niczego
nie brakuje w przydzielonym wyposażeniu. Gdy
podeszliśmy do niego, niedbale odpowiedział na salut.
- Zachwatowicz jestem - powiedział, jakby to
wszystko tłumaczyło. Przedstawiliśmy się równie
lakonicznie i ułożyliśmy nasze rzeczy na tylnych
siedzeniach pomalowanego w maskujące barwy
Hummera. Podobno było to kiedyś ruchome stanowisko
dowodzenia, teraz jednak po wymontowaniu
większości wyposażenia, wóz ten został wytypowany
na najlepszy środek transportu dla pierwszego zwiadu.
Słusznie zresztą, bowiem był najlepszą tego typu
maszyną, jaką mieliśmy w Bastionie. Major kończył już
sprawdzanie i zniecierpliwiona generalicja, która
pojawiła się na przeszklonej galeryjce śluzy
powietrznej - oni nigdy nie podejmowali ryzyka -
mogła wreszcie dać nam rozkaz wyjazdu.
Wsiedliśmy do łazika i Zachwatowicz włączył
silnik. Nieużywany od jakiegoś czasu diesel zakopcił
niewielkie pomieszczenie o wiele szybciej niż
ktokolwiek by pomyślał i przez dobre dwadzieścia
sekund musieliśmy wstrzymywać oddech, zanim
turbiny systemu wentylacyjnego zdołały opanować
sytuację. W chwilę później wewnętrzne grodzie z
cichym chrzęstem zamknęły wylot tunelu. Na moment
zgasły światła i znaleźliśmy się w całkowitych
ciemnościach.
- Ciemność widzę, ciemność - powiedział
Zachwatowicz, po czym roześmiał się rubasznie. A już
myślałem, że to kolejny nadęty dupek myślący, że jest
słowiańskim wcieleniem Johna Rambo.
- Światła w podłodze? Wszystko tu popieprzone -
odpowiedział Paweł cytatem na cytat.
Nie pozostało mi nie innego, jak dołączyć do
dialogu. Myślę, że wybrałem trafnie.
- Czy jest tu wyjście na miasto? - zapytałem i w tym
momencie zewnętrzne wrota z przeraźliwym trzaskiem
ruszyły na boki, zagłuszając nasz śmiech. Do wnętrza
śluzy wpadł promień oślepiającego światła. Na
szczęście fotochromatyczne okulary zniwelowały ten
błysk. Szpara poszerzała się przy akompaniamencie
piekielnych dźwięków rozcieranego na miał kamienia.
Dobre dwadzieścia sekund trwało, zanim otwór
poszerzył się na tyle, by przepuścić łazika.
Zachwatowicz przeżegnał się i lekko nacisnął pedał
gazu. Trzytonowy pojazd ruszył powoli w stronę
światłości, która objęła najpierw płaską maskę wozu, a
potem przednią szybę. Trochę to przypominało sceny z
filmów Spielberga.
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
Wyjechaliśmy na leśną przecinkę. W każdym razie
kiedyś musiała to być przecinka wśród niemal
stuletnich sosen, z których teraz pozostały wypalone
kikuty sięgające dobre kilkanaście metrów w górę.
Major przejechał krótki odcinek w dół i zatrzymali wóz
obok pordzewiałej i okopconej tabliczki ostrzegającej
przed paleniem ognia w lesie. Dozymetr zamontowany
na desce rozdzielczej nie wykazywał zbyt wysokiego
poziomu promieniowania, zresztą kombinezony, jakie
nosiliśmy, dzięki hermetycznym zamknięciom
pozwalały na poruszanie się w znacznie bardziej
skażonym terenie.
- Czy może pan, kapitanie, zbadać skład chemiczny
powietrza? - zapytał Zaehwatowicz. Skinąłem głową i
otworzyłem torbę z analizatorem. Trwało dobrą minutę,
zanim ekran komputera wypełnił się danymi.
- Brak substancji chemicznych i biologicznych,
które mogłyby zagrażać życiu - powiedziałem po
przejrzeniu wykresów. -Przynajmniej według tej
maszynki.
- To dobrze - odparł komandos - bo mam zamiar
pooddychać tym powietrzem bez pośredników.
To mówiąc, odpiął hełm i wciągnął powietrze
nosem. Wypuścił je drugim wydechem, po czym
sięgnął do leżącego na siedzeniu obok niego chlebaka i
wyciągnął paczkę cameli. Z nabożeństwem ściągnął z
niej folię i otworzył. Wsunął do ust jednego papierosa i
zapalił sztormowymi zapałkami z zestawu survivalowego.
Paweł w tym momencie poszedł w jego ślady.
Ściągnął hermetyczny hełm i poprosił Zachwatowicza o
papierosa. Ja nie paliłem. Nigdy nie zrozumiałem, co
przyjemnego jest we wciąganiu dymu do płuc, ale
widząc zachwycone miny moich współtowarzyszy,
domyślałem się, że coś w tym musi być. Cały Bastion
objęty był całkowitym zakazem palenia, nie tylko z
powodu aktywnych systemów przeciwpożarowych, ale
i lekkiej niewydolności systemów wentylacyjnych,
które oparto na starych, poniemieckich rozwiązaniach.
Z pewnym ociąganiem zdjąłem swój hełm i
wciągnąłem pierwszy haust świeżego powietrza. Prócz
dymu z papierosów nie czułem żadnego zapachu ani
smaku. Spalony las już dawno przestał czymkolwiek
pachnieć.
Przerwa na papierosa trwała dobre pięć minut,
podczas których nie rozmawialiśmy. Oni delektowali
się camelami, ja obserwowałem okolicę. Jak okiem
sięgnąć, a nie była to zbyt wielka przestrzeń, nie
widziałem skrawka zieleni. Wypalone drzewa,
wypalona ziemia i niezwykłe, błękitne niebo bez jednej
chmury. Cisza tak kompletna, że dźwięczała w uszach.
To właśnie ta cisza była w tym wszystkim najgorsza.
Zaehwatowicz jakby czytał w moich myślach. Wsunął
do odtwarzacza płytę kompaktową i nagle otoczyła nas
ściana muzyki.
- Znowu w życiu mi nie wyszło - pamiętałem te
słowa. Budka Suflera, "Sen o dolinie". Ruszyliśmy w
dół zbocza, słuchając kolejnych taktów muzyki.
Patrzyłem na monotonny obraz spalonego lasu i
podobnie jak bohater tej piosenki zagłębiłem się w
myślach o dolinie, ku której zmierzaliśmy, a która
kiedyś była naszym domem.
Zbliżaliśmy się do Wrocławia, omijając niewielkie
miejscowości leżące przy trasie na Wałbrzych. Naszym
głównym zadaniem było sprawdzenie, w jakim stopniu
ucierpiało miasto po ataku nuklearnym i czy możliwe
jest przywrócenie go do ewentualnego zasiedlenia.
Mieliśmy dotrzeć jak najbliżej centrum, do bunkrów
pod dawnym Urzędem Wojewódzkim, gdzie
znajdowało się Regionalne Centrum Kryzysowe. Tam
mieliśmy znaleźć wyniki i odczyty ze wszystkich
urządzeń pomiarowych zainstalowanych wokół miasta
na wypadek podobnych zdarzeń. Według sztabowców
powinno to zająć nie więcej niż sześć godzin,
aczkolwiek Zaehwatowicz od początku był nastawiony
do tego limitu czasowego sceptycznie. Dlatego
postanowił omijać wszystkie miejscowości na trasie,
byśmy mieli jak najwięcej czasu na odnalezienie
szybów prowadzących do Centrum. Nie sposób było
nie zgodzić się z jego opinią. Teraz, w promieniach
słońca, martwy krajobraz wydawał się upiorny, a co
będzie po zachodzie, woleliśmy nie myśleć.
Tuż po czternastej zatrzymaliśmy się na skraju
szosy, niedaleko centrum handlowego przy
autostradzie. Przestronne parkingi wokół Ikei i
pozostałych domów towarowych były kompletnie
puste. Same hale wystawowe zdawały się być
nietknięte kataklizmem, przynajmniej z daleka.
Obserwacja terenu przez lornetki pokazała jednakże
znacznie smutniejszą rzeczywistość. Popękane i
opalone fasady, w wielu miejscach, a tam, gdzie
konstrukcja była słabsza, kilkumetrowe wyrwy. Za
terenami centrum handlowego widać było fragment
samego miasta. Z tej odległości mogliśmy dostrzec
gołym okiem kikuty kominów elektrociepłowni i
postrzępioną bryłę wieżowca Poltegoru, który zamienił
się w sterczący na kilkanaście pięter szkielet z betonu i
stali. Fala uderzeniowa odarła go z wszelkich
elementów fasady i zdmuchnęła ścianki działowe
wewnątrz biurowca, pozostawiając jedynie żelbetonową
konstrukcję i tak naruszoną w kilku miejscach.
Obserwowaliśmy te obrazy przez kilka minut, robiąc
przy okazji kolejne pomiary, ale i tutaj poziom radiacji
na razie nie przekraczał normy. Wreszcie
Zaehwatowicz usiadł za kierownicą i ruszyliśmy do
wiaduktu nad autostradą, prowadzącego do trasy
wylotowej, którą dwa lata temu opuściliśmy Wrocław.
Droga była przejezdna, kilka zardzewiałych i
wypalonych wraków nie zdołało jej zablokować.
Niemniej major prowadził humveya, ostrożnie omijając
dwano już zastygłe kałuże stopionego niegdyś asfaltu,
jakby się bał, że masywne koła pojazdu utkną w nich
unieruchamiając nas na dobre. Przejechaliśmy tak
niemal do skrzyżowania przed starym cmentarzem
czerwonoarmistów. Przyglądałem się dwóm czołgom
T34, które dumnie strzegły tego miejsca, jeszcze nie tak
dawno stojąc na wysokich cokołach. Teraz leżały zaryte
w płyty chodnika, zdmuchnięte falą uderzeniową
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
niczym zrobione z plastiku modele. Zagapiłem się na
nie, gdy nagle poczułem szarpnięcie, które nieomal
rzuciło mnie na przednie siedzenie. Zaehwatowicz
zahamował gwałtownie i wskazał ręką w głąb ulicy.
- Co się dzieje? - Paweł był nie mniej zaskoczony
ode mnie.
- Tam ktoś jest, widziałem ruch obok tego budynku
po prawej - powiedział major i sięgnął po lornetkę.
Stanął, opierając się łokciami na przedniej szybie i
lustrował powoli wylot ulicy. My również staraliśmy
się coś dostrzec, nie wychylając się zbytnio z wozu. Nie
zauważyliśmy jednak nic, co potwierdziłoby słowa
komandosa. I nie zobaczyliśmy, ale usłyszeliśmy.
Suchy trzask strzału dotarł do naszych uszu dokładnie
w momencie, gdy bezwładne ciało Zachwatowicza
zwaliło się na siedzenie. Padając, przechylił się na tyle,
bym zobaczył, że zamiast prawego oka ma krwawą
miazgę.
Snajper! Ta myśl sparaliżowała mnie i pewnie
stałbym się drugą ofiarą napastnika, gdyby nie
przytomna reakcja Pawła. Pociągnął mnie za ramię w
ostatniej chwili. Przeznaczony dla mnie pocisk wbił się
tuż obok w obicie siedzenia, zanim dotknąłem
ramieniem leżącego między mną a Zawadzkim plecaka.
- Skurwysyn - syknął Paweł. - Strzela do nas,
chociaż mamy znaki czerwonego krzyża.
Wyciągnął z kabury pistolet i podniósł na nim hełm
ze stroju ochronnego. Przesuwał nim na prawo, tak by
wyglądało, że próbuje wyczołgać się z hummera.
Kolejny strzał zerwał lekką plastikową materię z lufy
Glocka i rzucił ją daleko za samochód. Paweł zaklął i
przeładował broń.
- W tych pieprzonych kombinezonikach nie mamy
najmniejszych szans na ukrycie się - rozejrzał się na
tyle, na ile pozwalała sytuacja. Staliśmy na odkrytym
terenie. Najbliższa przeszkoda dająca jakiekolwiek
schronienie znajdowała się o dobre pięćdziesiąt
metrów. Miał rację, jaskrawożóite, plastikowe
kombinezony nie były projektowane z myślą o
bieganiu. Ich zadaniem było zapewnienie maksymalnej
swobody ruchu przy pełnym odizolowaniu od
środowiska zewnętrznego. I tutaj należało się pełne
uznanie temu, kto je projektował. Niemniej, nie
zdołalibyśmy w nich zrobić pięciu kroków, zanim
snajper nie dołączyłby nas do swojej kolekcji.
- Pozostaje nam jedno - powiedziałem, wyciągając z
torby białego T-shirta. Paweł skinął głową. Owinąłem
go wokół lufy pistoletu maszynowego Zachwatowicza i
uniosłem w górę na tyle, by była widoczna.
Pomachałem nią wolno i oparłem broń o przednie
siedzenie. Koszulka powiewała na słabym wietrze, a
my kuliliśmy się na swoich siedzeniach, nie słysząc nic
poza miarowym dudnieniem silnika. Ten dźwięk
zagłuszał wszystkie inne i nie mieliśmy pojęcia, czy
przeciwnicy zbliżają się do nas, czy też czekają na
moment, gdy się wychylimy, by zakończyć tę zabawę.
Trwało to może z kwadrans, a może tylko minutę.
Adrenalina nie pozwalała mi na prawidłową ocenę
upływającego czasu. Właśnie sięgałem po
kałasznikowa, by raz jeszcze pomachać białą flagą, gdy
usłyszałem wolno wypowiadane słowa.
Wypowiedziane po polsku!
- Zostaw to, synku.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem trzech mężczyzn w
trudnym do określenia wieku, którzy podeszli nas od
tyłu. Wszyscy nosili wyraźne ślady poparzeń i choroby
popromiennej. Każdy trzymał w ręku myśliwski
sztucer. Ten, który stał najbliżej wyciągnął do mnie
lewą rękę, nie opuszczając broni.
- Podaj mi go - powiedział - ale nie rób
gwałtownych ruchów.
Wykonałem polecenie. Gdy automat znalazł się w
jego rękach, pozostali ustawili się tak, by widzieć nas
obu. Paweł mruknął coś niezrozumiale. Spojrzałem w
drugą stronę, tutaj też stało kilku obszarpańców z
karabinami gotowymi do. strzału. Gestami kazali nam
wysiąść, co też uczyniliśmy to. Zawadzki w uniesionej
do góry ręce trzymał nadal swój pistolet. Odebrali mu
go, zanim zdołał stanąć na asfalcie. Moja broń nadal
tkwiła w kaburze, ale równie szybko pozbyłem się jej,
jak i paska. Kazali nam uklęknąć przy burtach wozu.
Nie pozwolili też opuścić rąk.
- Jesteśmy lekarzami wojskowymi - powiedziałem
powoli i wyraźnie. - Ten samochód nosi znak
czerwonego krzyża. Nie powinniście nas atakować.
Chcemy wam pomóc.
- Tak, tak - powiedział ten, który zabrał
kałasznikowa. Jak zauważyłem, zdążył już założyć
moją koszulkę, która teraz kontrastowała z resztą jego
ubrania noszącego ślady wielu, chyba niezbyt miłych,
wydarzeń. - A my jesteśmy siedmioma krasnoludkami.
- Nie kłamię - odparłem najspokojniej jak
potrafiłem. -Mam w kieszeni dokumenty. Przed... przed
wojną mieszkałem we Wrocławiu.
- Wierzę, wierzę - powiedział tamten, przeszukując
zabitego majora. Nie widziałem dokładnie, co robił, ale
pomruk, jaki wydobył się z gardeł pozostałych
świadczył, że chyba dotarł do paczki cameli. - Tyle, że
ja obudziłem się pewnego ranka na kupie ruin z dupą w
strupach i grzywką Kojaka. A ty, razem z resztą swoich
kolesi odpowiedzialnych za ten burdel, zadekowałeś się
gdzieś w bunkrach, by paląc fajki i dupcząc panienki,
czekać, aż wyzdychamy.
- Dostałem kartę mobilizacyjną na kilka godzin
przed wybuchem wojny. Nawet nie wiedziałem,
dlaczego.
- Biedaczek, oderwali go od cycusia - zaśmiał się ten
w koszulce. - A może nie, może cała twoja rodzinka
została zmobilizowana?
- Mówię prawdę, przyjechali po mnie wieczorem...
- Przestań pieprzyć, przystojniaczku. - Drugi z
napastników pochylił się nade mną i przyłożył mi lufę
myśliwskiej fuzji do szyi. - Wiemy dobrze, kto został
wybrany do przeżycia tego bagna. Są tu jeszcze tacy, co
pamiętają, kto i dlaczego załatwił nam ten
Armageddon.
Odwiódł kurki. Powoli, jeden po drugim.
Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby. Zawsze wydawało
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
mi się, że w takiej sytuacji walczyłbym do końca jak
ranne zwierzę, ale teraz czułem swoją bezsilność.
Strach mnie sparaliżował, modliłem się o kilka
dodatkowych sekund życia i...śmierć nie nadeszła.
Facet w koszulce odsunął dyszącego nienawiścią
napastnika i poczęstował go papierosem zabranym
martwemu Zachwatowiczowi.
- Zostaw tego śmiecia. Mateusz - powiedział. - On
należy do Burmistrza. Nie chcesz chyba skończyć,
wisząc za jaja na wieży ratusza za to, że zabiłeś
Wysłannika.
- No, nie chcę, panie sierżancie - zgodził się z nim
mężczyzna zwany Mateuszem. - Ale poproszę pana
Jana, żeby pozwolił mi się nimi zająć, jak tylko skończy
przesłuchanie.
Przełknąłem ślinę. Na razie darowano nam życie, ale
miałem poważne wątpliwości, co do najbliższej
przyszłości. Nie widziałem Pawia, ale mógłbym się
założyć o każdą sekundę z czasu, jaki nam pozostał, że i
on myślał podobnie.
Szliśmy za hummerem ze związanymi rękami, jak
złoczyńcy w westernach. Nasi oprawcy rozsiedli się w
łaziku i paląc ostentacyjnie camele Zachwatowicza,
cicho rozmawiali między sobą. Nie słyszałem nawet, o
czym. Przejechaliśmy w ten sposób całą ulicę
Powstańców i minęliśmy ulicę prowadzącą do Dworca
Głównego. Poruszaliśmy się dość wolno, nie dlatego,
że chcieli nas oszczędzić, ale raczej z powodu braku
wprawy w kierowaniu mężczyzny, którego nazywali
sierżantem.
Miasto wyglądało dość ponuro, zwłaszcza teraz, gdy
powoli zapadał zmierzch.. Większość kamienic w tej
okolicy pochodziła sprzed wojny, sprzed drugiej wojny
światowej. Zbudowane z cegły wytrzymały
niszczycielskie działanie fali uderzeniowej i termicznej.
W przeciwieństwie do Poltegoru, który rzeczywiście
został dosłownie wypatroszony. W żadnym oknie nie
widziałem jednak szyb. Puste otwory, pozbawione
nawet ram, odsłaniały poczerniałe ściany mieszkań na
parterze. To, czego nie zniszczył ogień i siła podmuchu,
zostało zabrane przez tych, którzy przeżyli. Tak mi się
wydawało. Między budynkami od czasu do czasu
widziałem krzyże wetknięte w niewielkie kopczyki
ziemi. Nie było ich wiele, ale świadczyły o tym, że
śmierć nie zabrała wszystkich mieszkańców okolicy.
Przynajmniej nie od razu. Zmierzch odkrył jeszcze
jedna prawdę o tym miejscu. Dzisiaj nikt nie
zamieszkiwał ruin przy Powstańców i Piłsudzkiego.
Robiło się chłodno, a niebo przybrało barwę ciemnego
granatu. A jednak w ani jednym oknie nie widziałem
migotliwych błysków ognia. Nigdzie też nie było żywej
duszy.
Chwilę później minęliśmy Plac Kościuszki. Tutaj
zauważyłem pierwsze oznaki życia. W gmachu domu
towarowego mieszkali ludzie. Na dźwięk klaksonu
wylegli przed budynek i w milczeniu patrzyli na
samochód, machając do siedzących na nim mężczyzn.
Mijaliśmy ich w niemal całkowitym milczeniu.
Zdawało się, że nie zauważają nas. Ale myliłem się,
i to bardzo. W pewnym momencie z grupki gapiów
wyszła dziewczyna. Była młoda, chyba nie miała
jeszcze osiemnastu lat. Trudno to było ocenić, gdyż
prócz brudu jej twarz i odkryte ramiona szpeciło wiele
blizn. Zbliżyła się do Pawła i przez moment szła obok
niego. Uśmiechnął się do niej, ale nie odpowiedziała
uśmiechem. Nagła zmiana wyrazu jej oczu uprzedziła
go i zdążył uskoczyć przed nożem, który wyciągnęła z
fałd postrzępionej spódnicy. Drugiego ataku pewnie nie
zdołałby uniknąć, leżąc na bruku, ale wszystkich
osadził w miejscu strzał, który oddał w powietrze
Mateusz. Sierżant zatrzymał hummera i zeskoczył na
jezdnię. Chwycił dziewczynę za włosy i powlókł w
kierunku jej pobratymców.
- Czyja to suka? - zapytał głośno, gdy znaleźli się o
kilka kroków od zbitej gromadki obszarpańców. Nikt
nie odpowiedział. - Pytałem, kto spłodził tę dziwkę?
- To sierota - odpowiedział w końcu jeden z
mężczyzn załamującym się głosem. - Przygarnęliśmy ją
na przedmieściach.
Sierżant pchnął dziewczynę na chodnik, nie całkiem
puszczając włosy. Upadła, a jemu w ręce pozostała
spora ich garść.
- Powinienem zabić to ścierwo - powiedział,
rozsypując powoli zawartość dłoni - ale zostawiam
wam decyzję, jak ją ukarać. Podniosła rękę na
Wysłanników. - Wskazał ręką na nas. - Mogła ich
zabić, a wiecie, co stałoby się z waszą społecznością,
gdyby pan Jan się o tym dowiedział?
Pokiwali głowami, mrucząc przeprosiny. Ktoś
kopnął dziewczynę, inny postawił ją na nogi, by zaraz
celnym uderzeniem posłać znów na ziemię. A ona
nawet nie jęknęła. Sierżant odwrócił się i podszedł do
Pawła.
- W sumie wcale jej się nie dziwię - wycedził przez
zęby. -Ja sam wyprałbym ci flaki, ale Burmistrz na was
czeka. A jego rozkazów nikt nie waży się łamać.
- Kim jest ten burmistrz? - zapytałem. - To wasz
przywódca?
- Niedługo go spotkasz, śmieciu - sierżant
uśmiechnął się krzywo - o ile uda mi się powstrzymać
gniew tych, których spotkamy po drodze.
- Dlaczego oni nas tak nienawidzą? - zapytałem,
choć od pewnego czasu wydawało mi się, że znam
odpowiedź. - Przecież nic im nie zrobiliśmy.
- Tak? Spójrz na siebie i spójrz na nich. Ty masz
włosy, gładką skórę, ubranie jak spod igły. - Tu
pogładził koszulkę, która nie była już biała, na jego
ciele wciąż było wiele otwartych ropieni, dowodów na
to, że choroba popromienna wciąż go pożerała. - A
dlaczego tak jest? Nie wiesz? To ci powiem. Dlatego,
śmieciu, że ty i twoi kumple postanowiliście zabawić
się w bogów i oddaliście nasze życia w imię jakichś
gównianych mrzonek. Mało wam było rządzenia,
zachciało się jeszcze podbojów. Kilka tysięcy
wybranych. Nadludzi. Rząd i jego pupile. Dla was
schrony i przyszłość. A reszta do piachu. Tyle tylko, że
my nie wyzdychaliśmy, jak sobie zaplanowaliście.
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
Czekamy, aż wyleziecie ze swoich nor, żeby was
powitać. Nowopolskim zwyczajem - wyjął długi nóż
myśliwski - raną i solą!
Roześmiał się głośno, wchodząc do hummera.
Spojrzałem w tył, gdzie ludzie z domu towarowego
katowali dziewczynę. Nie robili tego na pokaz, by
uśmierzyć gniew naszych strażników. Oni wymierzali
jej karę. Tak jak powiedział sierżant. A ona znosiła razy
w milczeniu. Gdy w pewnym momencie zobaczyłem jej
zakrwawioną twarz, wydało mi się, że widzę uśmiech,
ale pewien tego nie byłem. Zbyt krótko to trwało.
Ruszyliśmy dalej, na szczęście do celu nie było już
daleko. Zmierzaliśmy do rynku. W sumie mogłem
wcześniej się domyśleć. Burmistrz powinien mieszkać
w ratuszu. I mieszkał. Sierżant wjechał na rynek, gdzie
czekał na nas już tłum uzbrojonych mężczyzn. Wszyscy
byli podobni do tych, którzy nas tu sprowadzili;
zarośnięci, brudni, noszący łachmany. Ryk
wydobywający się z setek gardeł zagłuszył nawet
warkot silnika. Otoczyli nas ciasnym pierścieniem,
pokrzykując groźnie i choć w pewnym momencie
potraktowano mnie kijem po nerkach, pozbawiając tchu
na dobre pięć minut, to do niczego poważniejszego nie
doszło.
Powoli dochodziłem do siebie. Zbyt ciemno było,
bym mógł przyjrzeć się ratuszowi. W migotliwym
blasku pochodni widziałem jedynie fragmenty murów i
kilka okien, które zabito deskami. Gdy usiłowałem
przebić się wzrokiem ku bardziej odległym rejonom
budowli, nagle krzyki ucichły. Mężczyźni ustępowali
miejsca komuś, kto szedł pośród nich. Nie widziałem
go jeszcze, ale zauważałem falowanie pośród tłumu.
- Burmistrz idzie - mruknął Paweł, a ja skinąłem
głową. W tym samym momencie pierwszy szereg
otaczających nas ludzi rozstąpił się i zobaczyliśmy
niskiego, grubego mężczyznę ubranego w podniszczone
spodnie wojskowe i luźny, ale wciąż trzymający fason,
sweter koloru khaki. Nalana twarz z wielkim nosem
nosiła tylko kilka blizn, nie miał też śladów oparzeń. A
jednak wyglądał odrażająco. W ogóle wyglądał, jakby
pochodził z innego świata. Podniósł rękę i szmery
rozmów natychmiast ucichły. Skinął na sierżanta. Ten
podszedł, chyląc głowę i powiedział:
- Pojmałem Wysłanników. Tak jak rzekł pan Jan,
było ich trzech i jechali od Ślęży. Zastrzeliłem tego,
który prowadził. Pozostałych, nie bez przygód,
doprowadziłem tutaj.
- Dobrze się spisałeś, żołnierzu - powiedział grubas,
nie patrząc wcale na sierżanta. - Nie ominie cię nagroda
z rąk samego pana Jana.
Podszedł do Pawła, a potem do mnie i obrzucił nas
ciekawym spojrzeniem. Z bliska wydał mi się jeszcze
bardziej paskudny. Cuchnął czymś, co od biedy można
było uznać za alkohol. Nie zatrzymując się, podszedł do
samochodu. Rzucił okiem na wyposażenie, potem na
deskę rozdzielczą.
- Dobra maszyna, w sam raz dla Burmistrza -
powiedział, a na twarzy sierżanta pojawił się grymas
zawodu. Może miał nadzieję, że grubas da mu
hummera w nagrodę? W każdym razie przeliczył się. -
Wszystko z wozu do ratusza. A panowie Wysłannicy
spędzą tę noc w bunkrze. Powinni być przyzwyczajeni.
Wypowiedział te słowa i ruszył z powrotem do
ratusza. Poczułem, że kilku z obecnych chwyta mnie z
tyłu i wlecze w przeciwną stronę. Wciągnęli mnie do
bramy i zeszliśmy po schodach do piwnicy. Tutaj
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
zorientowałem się, że prowadzą mnie do schronu
przeciwlotniczego, jednego z wielu w tej- części miasta.
Słyszałem kiedyś o tym, że przy rynku było kilka
naprawdę mocnych schronów. Teraz mogłem
przekonać się, że to prawda. Masywne ściany z betonu,
grube metalowe drzwi i żadnych okien. Jedynym
źródłem światła były pochodnie trzymane przez
konwojentów. Wepchnięto mnie do jednego z
pomieszczeń, w chwilę później dołączył do mnie
Paweł. I tyle go widziałem. Metalowe drzwi zatrzasnęły
się, ledwie wszedł do naszego wiezienia i zostaliśmy
sami w kompletnej ciemności.
Nie wiem, jak długo to trwało, wymacałem ścianę i
usiadłem w kącie. W niewielkim pomieszczeniu nie
było niczego, co mogło posłużyć za legowisko.
Uważałem, że moja prycza w Bastionie była
niewygodna, ale teraz oddałbym wszystko za
możliwość spędzenia na niej nocy.
- Ciemność widzę, ciemność. - Usiłowałem
zażartować, ale odpowiedziała mi cisza.
- Jesteś tam, Maks? - zapytałem po chwili milczenia,
gdy i Paweł przestał się kręcić. Szelest gdzieś po prawej
wskazywał, że usiadł.
- Nie, wyszedłem na fajkę - odpowiedział i razem
się roześmialiśmy.
- Popieprzone to wszystko - zagadnąłem znowu. -
Rozumiesz coś z tego?
- Nic a nic - odparł. - Ale jak się głębiej nad tym
zastanowić...
-Tak?
- Wydaje mi się, że oni na nas czekali. Pamiętasz, co
powiedział ten dupek, który zabrał koszulkę? Było tak,
jak powiedział pan Jan. Trzech facetów, przyjechaliśmy
od strony Ślęży. To może znaczyć, że ktoś, kto
występuje pod mianem pana Jana to jakaś szycha ze
starych czasów. Dobrze wie, że tam jest Bastion. Zna
też procedury opracowane na wypadek konfliktu
"nuklearnego i późniejszych zachowań. Przecież
wypełnialiśmy dokładnie instrukcje sztabowe. Na
pierwszy zwiad jedzie trzech ludzi. Kierowca jest
jednocześnie oczami i uszami zespołu. Pozostali to
personel medyczny i techniczny. Zabili kierowcę, nas
wzięli zgodnie z instrukcjami pana Jana.
- Nie obraź się Paweł, ale wy z wywiadu macie
naprawdę wybujałą wyobraźnię. Pamiętaj, że w mieście
zostało kilku ludzi zorientowanych w naszej sytuacji.
Choćby ci, którzy odprawiali nas na Krzykach. A może
ten ich Jan to jakiś pieprzony prorok, jasnowidz albo
koleś, który ma nierówno pod sufitem i wymyślił sobie
historyjkę na bazie zasłyszanych opowieści o fortecy
ukrytej w Ślęży? Zresztą, kto z ważniaków pozostał na
powierzchni. Sam mówiłeś, że spieprzyli do bunkrów
pod Radzyminem już dzień wcześniej. A stamtąd na
piechotę by tu nie doszedł.
- Może go nie wpuścili, albo się spóźnił, a teraz chce
się na wszystkich odegrać? - nie dawał za wygraną
Zawadzki. - Ten grubas nie wyglądał na ofiarę choroby
popromiennej.
- To prawda, ale to nadal za mało, by wysnuwać
pochopne wnioski. Jutro staniemy przed tym Jasiem
Fasolą i zobaczymy, z kim mamy do czynienia.
- Jaś Fasola, dobre sobie. Wiesz, Tomek, z twoim
poczuciem humoru powinieneś w cyrku występować, a
nie leczyć ludzi.
- A słyszałeś o doktorze Patchu Adamsie? •
- Nie, a powinienem?
- Tak się składa, że on leczył śmiechem, a w
zasadzie opracował taką metodę terapii wspomagającej
leczenie, a polegającej na rozśmieszaniu pacjentów.
- Coś mi świta, film taki był, z tym no...
- Z Robinem Williamsem.
- Właśnie.
Rozmawialiśmy jeszcze dobrą godzinę, starając się
zapomnieć, w jakie wpadliśmy gówno. Metoda okazała
się dobra. W każdym razie na tyle dobra, że udało nam
się zasnąć.
Obudziłem się obolały, nie mając pojęcia, ile czasu
minęło. Paweł spał nadal. Jego chrapanie odbijało się
głośnym echem. To mnie całkiem rozbudziło.
Zastanawiałem się właśnie, jaką metodę zastosować, by
nie budzić przyjaciela, a jednocześnie przerwać jego
koncert, gdy ktoś zaczął majstrować przy drzwiach. Po
chwili metalowa płyta odsunęła się z głośnym zgrzytem
nie-oliwionych od wieków zawiasów i do celi weszło
trzech strażników z bronią i pochodniami. Nawet ta
odrobina światła oślepiała mnie teraz. Dałem się
bezwolnie wywlec z celi i wyprowadzić na zewnątrz.
Jak tylko odzyskałem zdolność widzenia,
zorientowałem się, że nie znajduję się na płycie rynku,
ale z drugiej strony kamienicy, na podwórzu. Na
drewnianej ławie stała duża, plastikowa miednica
wypełniona do połowy brudną wodą. Spojrzałem
pytająco na najbliższego strażnika. Ten uśmiechnął się
krzywo.
- Macie się umyć, gównozjady - powiedział. - Pan
Jan czeka, a nie będzie wąchał waszego smrodu. Jeśli
czujecie taką potrzebę, to możecie skoczyć za krzaczek.
Nie czuliśmy takiej potrzeby, ostatni dzień
spędziliśmy beż jedzenia i picia, ale miska z wodą
okazała się całkiem dobrym pomysłem. Paweł puścił
mnie pierwszego, a sam zagadnął jednego ze
strażników.
- Kim jest ten Pan Jan, to chyba ważna osoba?
- To Burmistrz - odparł tamten.
- Znaczy, że był burmistrzem Wrocławia przed
wojną?
-,Nie - krótko zbył Pawła strażnik. - Nie był.
- Wybaczcie, ale mamy przed nim stanąć.
Powinniśmy chyba wiedzieć, kim jest albo był?
Nikt mu nie odpowiedział. Umyłem się i wytarłem
chusteczką, jedyną rzeczą, jakiej mi nie odebrali. Paweł
opłukał się równie szybko. Pięć minut później
wyprowadzono nas na rynek. W świetle dnia mogłem
zobaczyć, ile zostało z ratusza i całej starówki, którą tak
pieczołowicie odnawiano jeszcze parę lat temu. O ile
dolna część budynków wyglądała jako tako, to
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
wszystkie pozbawione były dachów. Podobnie było z
ratuszem. Co więcej, z wieży pozostał jedynie
osmalony kikut.
Ilość ludzi zgromadzonych na placu wcale mnie nie
zdumiała. Obdarci i wynędzniali wypełnili szczelnie
cały plac. O ile wczoraj wojownicy zachowywali się jak
stado pawianów, tak dzisiaj wszyscy stali cicho. Ten
spokój .bardziej mnie niepokoił niż wczorajsze
porykiwania, ale nic się nie stało. Przeprowadzono nas
do ratusza i zeszliśmy po schodach do jego wnętrza.
Bodajże tutaj mieściła się przed wojną restauracja,
której nazwy nie pamiętałem. Teraz przemieniono tę
piwnicę na coś w rodzaju sali tronowej. Niewielkie
świetliki wpuszczały trochę słonecznego blasku, ale by
rozświetlić mroczną i przestronną piwnicę, trzeba było
nieco więcej. Dlatego wokół filarów umieszczono
dziesiątki pochodni. Strażnicy przeprowadzili nas do
dużego fotela ustawionego na podeście z drewna.
Siedział na nim postawny mężczyzna o podłużnej
twarzy wykrzywionej jakby grymasem bólu. Miał
wąski nos i głęboko osadzone niebieskie oczy. Długie,
ale bardzo rzadkie włosy zaczesywał do tyłu. I jemu
dała się we znaki choroba popromienna, acz w znacznie
mniejszym stopniu niż nieszczęśnikom stojącym na
zewnątrz ratusza. Był też o wiele lepiej od nich ubrany.
Nosił przetarte na kolanach dżinsy i koszulę flanelową,
która wydawała się być nawet czysta. Całości ubioru
dopełniał płaszcz wełniany o wojskowym kroju, który
miał zarzucony na ramiona. Obok niego stał grubas,
którego widzieliśmy wieczorem i drugi, nieznany nam,
mężczyzna opatulony czymś, co wyglądało na koc.
Strażnicy pchnęli nas w kierunku tronu, po czym
odsunęli się na bezpieczną odległość, stając z boków
sali za filarami i odbezpieczając broń. Zbliżyliśmy się
do Jana i jego świty, idąc powoli i nie wykonując
żadnych gwałtownych ruchów. Opatulony, jak się
okazało, miał przy sobie kałasznikowa, którego pokazał
nam niby od niechcenia, gdy stanęliśmy o kilka kroków
od tronu.
- Witam panów Wysłanników - powiedział
Burmistrz. - Cóż was sprowadza w moje niskie progi?
- Jesteśmy żołnierzami, a w zasadzie lekarzami
wojskowymi - odpowiedziałem, zanim Paweł zdążył
otworzyć usta. - Wysłano nas na rekonesans. Mamy, to
znaczy mieliśmy, sprawdzić, w jakim stopniu miasto
zostało zniszczone i opracować plan jego ewentualnego
zasiedlenia.
- A skąd to panowie przybywają? - zapytał
ponownie pan Jan.
- Tego, po niezbyt miłym przyjęciu, raczej nie
powiemy.
- Chce pan się założyć, doktorze, że powiecie? -
Mężczyzna na tronie nie podniósł głosu, ale ton, jakim
wypowiedział te słowa sprawił, że poczułem ciarki na
plecach. - To tylko kwestia czasu i metody, jaką
posłużymy się do wydobycia tej informacji.
- Nie wątpię.
- Zatem słucham.
- Powiedzmy, że z okolic Ślęży.
- Tyle to wiedziałem, zanim tu przyszliście.
- Tak? - wtrącił się Paweł. - Ciekawe skąd?
- Czy pan naprawdę uważa, że w tym mieście nie
został nikt, kto pamiętałby autobusy wyjeżdżające jeden
za drugim w kierunku Ślęży na kilka godzin przed
atakiem? Że ci, co przerabiali sztolnie nie mieli rodzin,
choćby kochanek, którym szeptali o tym, co w
tajemnicy przed społeczeństwem robią? Wielu z nich
nadal żyje...
- Skoro tak, to czemu nie powiedzą, gdzie szukać?
- Widzę, że pan ma skłonności do przysparzania
sobie kłopotów - odpowiedział na pytanie Burmistrz. -
Co pan powie na to, że każę zastrzelić pańskiego
kolegę? - zwrócił się do mnie z retorycznym pytaniem.-
Irytuje mnie ton jego wypowiedzi.
- Jest pan osobą, która rządzi tym miastem. Może
pan kazać nas zabić teraz, albo po tej rozmowie. Może
pan skazać nas na tortury. Prawda jest jednak taka, że
mieliśmy nadać wczoraj meldunek i nie nadaliśmy go.
Dla ludzi w naszej jednostce to powód do alarmu. Lada
chwila zjawi się tu następna grupa zwiadowcza, a jeśli
ją zneutralizujecie, najdalej za trzy dni do miasta wejdą
czołgi i setki uzbrojonych po zęby żołnierzy.
Jan uśmiechnął się, ta wizja wyraźnie go rozbawiła.
Nie rozumiałem, dlaczego, ale po chwili sam mi to
objaśnił.
- We Wrocławiu nadal żyje ponad trzy tysiące
mężczyzn. Każdy ma broń i zna to morze ruin jak
własną kieszeń. Czołgi w mieście są jak dzieci we
mgle, kampania czeczeńska i pacyfikacja Bagdadu
wykazały to dokładnie. A to jeszcze nie wszystko.
Uważacie, że wasi uzbrojeni po zęby chłopcy będą
strzelać do kobiet i dzieci w ostatnim stadium choroby
popromiennej? Mamy ich tu trochę. A każda z nich z
wielką przyjemnością odda życie, którego de facto już
nie ma, jeśli będzie mogła choćby tylko zranić
Wyklętego. Nie macie szans z tą swoją armią. To my
jesteśmy panami tej spalonej ziemi, nie wy. Wy nawet
nie macie prawa wyleźć z tej nory, w której
zakopaliście się dwa lata temu, skazując nas na
powolną śmierć od radiacji i głodu.
- Jeśli uważa pan, że mieliśmy cokolwiek wspólnego
z wywołaniem wojny, to grubo się pan myli. - Paweł
wykorzystał moment, gdy Burmistrzowi zaschło w
gardle, by przedstawić nasze argumenty. - Byliśmy
rezerwistami zmobilizowanymi w nocy zaledwie na
godziny przed atakiem. O tym, co się dzieje
dowiedzieliśmy się w drodze do jednostek. Nawet nie
popieraliśmy debilnej idei odbijania Lwowa. Ale nikt
nie pytał, czy nam się to podoba.
- Panowie, panowie. - Jan nie przestawał się śmiać. -
Zdaję sobie sprawę, że w obliczu rychłej śmierci
będziecie udawać niewiniątka, ale tutaj wszyscy
wiedzą, kto i dlaczego znalazł się w Bastionie:
uprzedzeni przez władze dygnitarze, ich rodziny, ludzie
współodpowiedzialni za plan zniszczenia tego kraju.
Osobnicy pozbawieni elementarnych zasad, którzy
zaryzykowali otwarty konflikt z mocarstwem
atomowym, byle tylko odwrócić uwagę narodu od
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
swoich przekrętów. Nie ma między wami jednego,
który dostałby się tam przez przypadek. Dlatego ci, co
przeżyli nazwali was Wyklętymi. Wielu zmarło nie
doczekawszy tej chwili, stojąc na posterunku i
wypatrując Wysłanników, tak jak to zapowiedziano. I
przyszliście, i zapieracie się tak, jak przepowiedziano.
- Kto przepowiedział?
- Czy to ważne, kto? Mądry człowiek. Po prostu
mądry człowiek.
- Pan, panie Janie, wie, że to nie jest prawda -
powiedziałem.
- Ja wierzę, że to prawda - odparł - bo to jest
prawda. A teraz żegnam. Daję wam czas do wieczora.
Albo powiecie, gdzie znajdują się wejścia do Bastionu,
albo każę was zabić, ale powoli, bardzo powoli, tak że
będziecie żałowali, że matki wydały was na świat, a
nawet je za to przeklniecie.
Tym razem nie zaprowadzono nas do ciemnicy, ale
na piętro ratusza, do dużej sali z wielkimi oknami.
Znaleźliśmy tu ławę i dwie miski brei, którą uważano tu
za jedzenie. Nie mogłem jej przełknąć, śmierdziała
jak... nawet samo skojarzenie powodowało, że zbierało
mi się na wymioty. Paweł jednak zjadł swoją porcję. To
tylko umocniło mnie w mniemaniu, że faceci z
wywiadu są świrnięci. Wpatrywałem się tępo w miskę a
mój towarzysz obszedł całe pomieszczenie. Potem
wyjrzał za okno, ale na placu nadal stał tłum
mieszkańców Wrocławia. Wreszcie usiadł przy mnie i
szepnął:
- Mówiłem ci, że ten Jan to musi być jakaś
wyrolowana szycha z rządu?
- Mówiłeś - odpowiedziałem mu też szeptem.
- To teraz posłuchaj. Jak pan Jan nazwał miejsce, z
którego przyjechaliśmy?
- Bastion. - Musiałem przyznać, że udało mu się
zasiać we mnie ziarno zwątpienia. - Powiedział, że
przybyliśmy z Bastionu.
- Dokładnie. A czy wiesz, że ta nazwa to ściśle tajny
kryptonim?
- I co z tego?
- A to, że pracując w sztabie generała Wałdocha,
poczytałem sobie trochę korespondencji dotyczącej
całego projektu. Nazwa Bastion pojawiła się na tydzień
przed wybuchem wojny, razem z planami ataku na
Ukrainę. Wiedziało o niej nie więcej niż tuzin ludzi, a
wszyscy z najwyższego szczebla. Oficerowie poznali ją
dopiero podczas mobilizacji. Jeśli pan Fasola wie o
Bastionie, to musiał być blisko koryta. Bardzo blisko...
- To dlaczego nie siedzi w jakimś bunkrze z innymi
parzystokopytnymi?
- Tego nie wiem, a on sam nam nie powie. Nawet
jeśli wprost zapytamy.
- Fakt, ale po cholerę potrzebna mu wiedza o
Bastionie, skoro miał do niej. dostęp przed wojną?
- To wcale nie jest takie pewne. Mógł wiedzieć o
projekcie, nie będąc wprowadzonym w szczegóły.
- Ale dlaczego karmi ludzi tymi bredniami o
Wyklętych?
- To oczywiste. Uwił tu sobie gniazdko, rządzi
miastem, ludzie uwielbiają go, oddają za niego życie,
czy to nie jest marzeniem każdego polityka? A kiedy
my wrócimy, to co mu z tego zostanie? Wałdoch i
generalicja zaraz zechcą sprawdzić, kim on jest. Potem
przejdą pod Radzymin i dupki z rządu wrócą na swoje
stołki. A skoro pan Jan nie załapał się do bunkra, to
znaczy, że nie ma dla niego wolnego stołka. Marzenie o
władzy pryśnie jak bańka mydlana.
- Tak, to ma sens, ale nawet gdybyśmy mu
powiedzieli, gdzie są wejścia do Bastionu, to co mógłby
zrobić? Ta wizja walk w mieście powinna być mu
bliższa niż próba wtargnięcia do twierdzy wroga, gdzie
role się odwrócą.
- Nie do końca. A może on chce wyeliminować
tylko oficerów i przejąć władzę nad wojskiem? Przecież
ten sukinsyn może mieć pieprzoną broń biologiczną,
którą rozpyli w systemie wentylacyjnym Bastionu. Z
tego, co wiem, posiadaliśmy pewne ilości gazów
bojowych i to na terenie Dolnego Śląska. Mając dostęp
do archiwów sztabu okręgu, a przez te dwa lata
spokojnie mogli wydostać każdy papierek leżący w
sejfach, zyskał pełną wiedzę na ten temat.
- Nie, to byłoby za proste. Masz nosa do tych spraw.
Paweł. Byłeś asem wywiadu, ale wydaje mi się, że za
szybko wyciągasz wnioski.
- Masz lepszą teorię na ten temat?
- Nie - przyznałem - ale i twoja opiera się jedynie na
przypuszczeniach.
- Nie tylko. Zdaje się, że wiem, z kim mamy do
czynienia. -Paweł usiadł i zaczął masować brodę. -
Teraz na to wpadłem. Z tych dwunastu ludzi,
wiedzących o Bastionie na początku, tylko jeden miał
na imię Jan. Doradca premiera od spraw wojskowych,
Sobieszczuk. Tak, to on! To ten skurwysyn, który
wymyślił plan ataku na Ukrainę. Widziałem kutasa na
zdjęciu w aktach Wałdocha, ale z krótkimi włosami i w
okularkach. Pieprzony gnojek załapał się na stanowisko
z poręczenia jakiegoś kuzynka premiera i nie miał
jeszcze dostępu do wszystkich akt. Dlatego nie
wiedziała gdzie jest Bastion. To zatrzymali dla siebie
wojskowi.
- Jeśli to on, to dlaczego nie siedzi w Radzyminie,
tylko naświetla się z innymi?
- I to jest dobre pytanie, Watsonie - powiedział
Paweł i zamyślił się. A ja zauważyłem, że podczas
rozmowy zjadłem niemal całą miskę brei. Zrobiło mi
się niedobrze.
Przetrzymali nas w tej sali niemal do zmierzchu.
Niewiele rozmawialiśmy w tym czasie. Paweł
początkowo analizował naszą sytuację, od czasu do
czasu rzucając nowe przemyślenia. Potem zasnął,
rzucając się niespokojnie i mrucząc coś niezrozumiale.
Ja tymczasem siedziałem w oknie i przyglądałem się
miastu. Z wysokości drugiego piętra nie miałem zbyt
dobrego widoku, kamieniczki zamykające rynek nie
pozwalały przedrzeć się wzrokiem do dalszych części
Starego Miasta, ale i to, co widziałem, cieszyło moje
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
oczy. Przypominałem sobie chwile z przeszłości:
imprezę w kawiarni naprzeciw po zakończeniu szkoły,
gdy jeden z naszych kumpli, Mietek, zniknął, zabierając
całą kasę zebraną na prezent dla nauczyciela, i tu
właśnie go nakryliśmy; momenty, gdy czekałem z
kwiatami na dziewczynę, by siąść pod pomnikiem
Fredry - dzisiaj był to nadtopiony blok metalu, w
którym ledwo można było rozpoznać ludzką postać;
spotkania w pobliskim klubie studenckim na Szewskiej,
gdzie kiedyś, dawno temu, zbierała się nasza paczka.
Wiele takich wspomnień miałem, a miejsca do nich
przypisane zniknęły zmiecione podmuchem atomowego
wybuchu, pozostając jedynie w mojej pamięci.
Słońce zaczęło chylić się za postrzępione dachy
kamienic, gdy drzwi otworzyły się i do sali wkroczyło
kilku przybocznych Burmistrza. Bez słowa wskazali
nam drzwi i poprowadzili znaną już drogą do sali w
podziemiach.
Tym razem było ciemniej, braku słonecznego
blasku, płynącego ze świetlików, nic nie mogło
zrekompensować. Nawet dodatkowe pochodnie.
Wchodząc do podłużnej sali, zauważyłem, że
zgromadziło się tu wielu ludzi, prawdopodobnie
zaufanych Burmistrza, którzy mieli być świadkami jego
ostatecznego triumfu nad Wyklętymi. Spojrzałem na
Pawła i zobaczyłem na ustach przyjaciela dziwny
uśmieszek, taki sam widziałem, gdy w obecności
Sawickiego zamiast pod sąd, trafił na awans.
Niewątpliwie kapitan Zawadzki miał pomysł, który
powinien pokrzyżować plany Sobieszczuka. Ciekaw
byłem tylko, czy uda mu się ów plan zrealizować,
zanim ktoś nas zabije, '. Stanęliśmy znów przed tronem,
na którym siedział pan Jan, zwany Burmistrzem.
Strażnicy zostali obok nas o pół kroku zaledwie, z
bronią wymierzoną w nasze plecy.
- Zastanowiliście się panowie doktorzy? - zapytał
burmistrz.
- Tak - odpowiedział Paweł, ja postanowiłem na
razie milczeć.
- Zatem słucham. - Sobieszczuk, o ile to był on,
poprawił się na swoim siedzisku i podparł głowę ręką
wystudiowanym gestem.
I wtedy się zaczęło.
- Czy bez okularów nie czuje się pan nieco
nieswojo? - zapytał Paweł, a dźwięk tych słów, a w
zasadzie ich znaczenie, starły z twarzy Burmistrza
ostatni cień uśmiechu. - Założę się, że w tym półmroku
nie widzi pan za dobrze. Chociaż, dwie dioptrie to
jeszcze nie tragedia, chyba że wada wzroku pogłębiła
się w ostatnim czasie.
- Nie rozumiem - powiedział pan Jan. - O czym
mówisz? Z moim wzrokiem jest wszystko w porządku.
- Tak? To proszę powiedzieć, ile palców pokazuję -
zapytał Paweł z jadowitym uśmieszkiem, wyciągając
przed siebie dłoń ułożoną w gest uznawany kiedyś za
obelżywy. Burmistrz nie zareagował, ale widać było, że
niepokoją go szmery cichych komentarzy
dobiegających z sali.
- Jeśli nawet nie widzę za dobrze - powiedział po
chwili - to niczego to nie oznacza. W czasach, gdy nie
ma prądu i spędza się wiele czasu przy ogniu, łatwo
traci się wzrok. Pan jako lekarz powinien doskonale o
tym wiedzieć.
- Sęk w tym, że nie jestem lekarzem, panie
Sobieszczuk. Te słowa wywołały zamierzony efekt. W
jednej sekundzie spokojne oblicze burmistrza zamieniło
się w zastygłą maskę, ale nie było na niej nawet śladu
przerażenia, co najwyżej niepokój. Szmer rozmów
nasilił się. Widziałem, że Paweł uśmiecha się znowu.
Jak na razie prowadził w tej walce.
- Jak pan mnie nazwał?
- Ze słuchem też ma pan problemy? - zapytał
kąśliwie Zawadzki. - Dobrze, to będę mówił głośniej.
Drodzy mieszkańcy Wrocławia. Pozwólcie, że
opowiem wam krótką historię życia człowieka, który
pojawił się między wami, opowiadając legendy o
Wyklętych, którzy sprowadzili na was katastrofę, sami
bezpiecznie czekając na lepsze czasy. Otóż wasz pan
Jan, czy jak chcecie Burmistrz, to jeden z prawdziwych
sprawców plag, jakie spadły na ten kraj. Przed wojną
był doradcą ministra Obrony Narodowej i to spod jego
ręki wyszedł szalony plan ataku na Ukrainę. Plan, który
wielu opiniowało negatywnie, ale koledzy pana Jana za
nic mieli rady fachowców. Dla nich liczyło się tylko
jedno. Wojna oznaczała zwłokę w terminie wyborów,
które odsunęłyby ich od władzy. Zatem podjęli ryzyko,
za które i tak tylko wy mieliście zapłacić. Teraz
szanowny pan Jan, noszący kiedyś nazwisko
Sobieszczuk, likwiduje wszystkich, którzy mogliby go
zdemaskować. Radzymin jest daleko, zanim rząd
wylezie ze swojej nory, minąć mogą jeszcze długie
miesiące. Zresztą, to wszystko kompani waszego
Burmistrza. Jedynym zagrożeniem jest grupa wyższych
oficerów dowodzących Bastionem. I akta, które tam się
znajdują, a w których można znaleźć piękną buźkę
twórcy tego burdelu. Człowieka, który zniszczył to
miasto, ten kraj, a może nawet o wiele więcej.
Człowieka, który wie o magazynach broni biologicznej
w Strzelinie. Magazynach, które sam polecił założyć.
Nie ma tam wiele gazu PG, ale czy nie wystarczy go do
zlikwidowania wszystkich świadków żyjących w
mrowisku Bastionu? Czyż nie tak, panie dyrektorze
Departamentu Studiów Strategicznych, docencie Janie
Sobieszczuk?
Burmistrz siedział nieruchomo i w milczeniu
wpatrywał się w Pawła. Teraz zauważyłem, że wyjął z
kieszeni okulary. Zebrani w sali ludzie tymczasem
dyskutowali głośno o usłyszanych rewelacjach, jakimi
uraczył ich mój przyjaciel. Trwało to kilkanaście
sekund, potem Sobieszczuk uśmiechnął się. Zrazu
lekko, a wreszcie wybuchnął niekontrolowanym
śmiechem. W jego ślady poszło kilku innych, w końcu
śmiała się cała sala. Tego nie przewidziałem. Paweł też
wydawał się zaskoczony.
- Nie zrozumieliście, co mówiłem - krzyknął,
wskazując palcem na Burmistrza. - To jest wasz kat!
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
- - To pan czegoś nie rozumie - odpowiedział po
chwili mężczyzna siedzący na tronie. - Dobrze mnie
pan rozszyfrował, panie...
- Zawadzki.
- A, porucznik Paweł Zawadzki, as wywiadu.
Zdawało mi się, że powinien pan być ze wszystkimi w
Radzyminie.
- Zostałem oddelegowany do Bastionu przez
generała Piątasa. Na dzień przed planowaną inwazją.
Pan, o ile się nie mylę, też powinien teraz być w
bunkrach Radzymina.
- Nieważne - mruknął Burmistrz. - Wszystko pan tak
pięknie sobie poukładał. Przyznam szczerze, że
zadziwił mnie pan, poruczniku...
- Kapitanie.
- No tak, wybaczy pan moją niewiedzę. W każdym
razie przyznaję, rozgryzł pan mój plan co do joty.
Wprawdzie nie pomyślałem o PG, ale może być pan
pewien, że włączę go do swojego planu. Nie na darmo
uważano pana za najlepszego analityka. W pchli
potwierdzam to zdanie.
- I co z tego, skoro nie reagowano na moje analizy.
- Nie można reagować na coś, czego się nie zna -
powiedział Burmistrz z rozbrajającym uśmiechem.
- To znaczy?
- To znaczy, że pańskie analizy trafiały na moje
biurko i nigdzie więcej. Czasami pod nieco zmienioną
postacią wędrowały dalej.
- Zatem wiedział pan, czym skończy się ta awantura,
a mimo to...
- A mimo to doradziłem, by zaatakowano. Drogi
Pawle, pozwoli pan, że teraz ja wyjawię kilka rzeczy.
Po pierwsze, ci szanowni obywatele, których tu
zgromadziłem, to moi zaufani ludzie, na czele których
przybyłem do Wrocławia. Wiedzą i wiedzieli, kim
jestem. Ta mała inscenizacja została przygotowana na
wypadek, gdyby okazało się, że ze strony panów grozi
mi jakieś niebezpieczeństwo. Okazało się, że i tym
razem mój instynkt mnie nie zawiódł. Gdyby pan
powiedział to, co usłyszeliśmy tutaj, na rynku wobec
tłuszczy, różnie mogłoby się to skończyć. To naiwni
ludzie. Pewnie by nie uwierzyli, ale zaczęłyby się
pytania. Trzeba by było paru uciszyć, a to zrodziłoby
plotki i w końcu coś, gdzieś dotarłoby do ich głów. A
tak wszystko zostanie w rodzinie.
Rozłożył ręce teatralnym gestem i znów wielu z
zebranych wybuchnęło śmiechem. Paweł wpatrywał się
w niego z dość ponurą miną. Cała, misternie uknuta
intryga wzięła w łeb. Sobieszczuk był szczwanym
lisem. Klasycznym przypadkiem polityka, który zimno
kalkuluje nawet stosunki z własną żoną. I który oddałby
matkę za obietnicę wyższego stanowiska. Tego akurat
byłem pewien. Tak samo jak mogłem mieć pewność, że
próba Pawła kosztować nas będzie życie. Burmistrz
uciszył zebranych, unosząc lewą rękę.
- Jak rozumiem, nie zechcecie mi odpowiedzieć na
postawione rano pytanie.
- Nawet gdybyśmy chcieli - tym razem ja
postanowiłem wziąć na siebie ciężar rozmowy - to
niewiele moglibyśmy zrobić. Nie znamy kodów
dostępu do śluz wejściowych. Teren wokół nich jest
monitorowany czujnikami, a w razie pojawienia się
intruzów nikt nie otworzy wrót od środka. Nasz
kierowca, major Zachwatowicz, ten którego zastrzelił
pański żołnierz, posiadał wiedzę, na której panu zależy.
My jej nie mamy.
- Wierzę, że pan, doktorze, nie posiada takiej
wiedzy, ale porucznik, przepraszam, kapitan Zawadzki
musi wiedzieć, jak dostać się do kompleksu Bastionu.
Nieprawdaż?
- Nie wydam na pewną śmierć ponad dwóch tysięcy
ludzi. Wystarczająco wielu zginęło już przez chore
ambicje gnid pańskiego pokroju.
- Mógłbym kazać obcinać panu palce, jeden po
drugim i to nie całe, ale kawałek po kawałku i za
każdym razem przypalać rany. Mógłbym zastosować
karę, jaką mamy zarezerwowana dla tych, którzy łamią
ustanowione przeze mnie prawa. Nacina się takiemu
delikwentowi skórę i sypie sól w powstałe rany. Trwa
to dziesięć, może nawet piętnaście godzin, zanim
skona. Wielu oszalało, zanim dokonało żywota, to
naprawdę wielki ból. Chce pan tego spróbować? A
może powolne nadziewanie na łom? Centymetr na
dziesięć minut, powiedzmy... nie mamy tu zbyt
wykwintnych sposobów na wyciąganie informacji.
Żadnych środków farmakologicznych. Tylko ból,
czysty ból.
- Zwierzęta jesteście, nie ludzie - powiedział powoli
Paweł i zobaczyłem, jak powoli pochyla się, szykując
do ataku. Ale zanim zdążył zrobić krok, stojący za nim
strażnik uderzył go kolbą w kark. Cios był na tyle silny,
że powalił go na ziemię. Zamroczony zaczął się
podnosić, ale celne kopnięcia zmusiły go do pozostania
na kamiennej posadzce.
- Może i jesteśmy zwierzętami, ale ja jestem królem
zwierząt i nie mam zamiaru oddać tej posady bandzie
generałów z jaskini. Czekam na odpowiedź... I nie
liczcie, że sprowokujecie któregoś z moich ludzi. Oni
dobrze wiedzą, że zabicie któregoś z was przypłacą
takimi samymi męczarniami, jakie wam obiecałem. A
poza tym to najlepsi fachowcy z BOR-u i UOP-u. Kilku
pewnie znał pan osobiście, panie Zawadzki...
- Kiedyś zapłacisz za to, co zrobiłeś, kutasie na
kaczych łapach - wysyczał Paweł, nie podnosząc
głowy, spod której wypływała całkiem spora kałuża
krwi.
Chciałem podejść i zbadać jego rany, ale
przytrzymali mnie dwaj strażnicy. Unieruchomiony w
żelaznych uściskach ich dłoni mogłem jedynie patrzeć,
jak mój przyjaciel wije się na ziemi.
- Już zapłaciłem - odparł Burmistrz. - Choroba
popromienna nie zabiła mnie wprawdzie, ale ile mam
przed sobą życia? Może dziesięć lat, jak dobrze pójdzie.
I to w jakich warunkach? W średniowieczu bywało
lepiej. Dlatego w dupie mam moralność i konwenanse.
Będę władcą absolutnym i nikt mi w tym nie
przeszkodzi. Muszę mieć broń z Bastionu. Dzięki niej
będziemy mogli wyruszyć na Poznań, potem Szczecin,
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
do morza. Odtworzę to państwo, może jako pierwsze w
Europie. A może podbiję cały kontynent?
- Nie masz takiego wąsika i takiej grzywki, palancie
- wychrypiał Paweł, ale Burmistrz go zlekceważył.
- Ci ludzie - wskazał na ścianę dzielącą nas od rynku
- potrzebują przywódcy. Mocnego przywódcy. Ciężkie
czasy wymagają poświęceń. Jeśli mają umierać w
kałużach swoich wymiocin, to chcą wiedzieć, że robią
to w słusznej sprawie. A ja daję im taką nadzieję.
Jestem okrutny, ale sprawiedliwy. Kto nie naruszy
prawa, które stanowię, nie ma się czego obawiać. O
resztę nie dbam, dlatego pokonam wasze oddziały.
Albo tu w mieście, albo wewnątrz Bastionu, to tylko
kwestia czasu. Myślicie, że opowieści o Wyklętych to
tylko bajeczka, jaką wymyśliłem dla mieszkańców
Wrocławia? To już dawno przestała być opowieść
przekazywana z osiedla na osiedle. Wielu z moich ludzi
podróżuje po kraju, zbierając dla mnie informacje. Oni
roznoszą tę historię jak zarazę, oni też odnajdują ją w
miejscach, do których po •raz pierwszy docierają. Dla
ludzi, którzy przeżyli to już część rzeczywistości.
Każdy czysto wyglądający człowiek, bez poparzeń i
wrzodów, będzie uznany za Wyklętego i zabity jak
pies. Nieważne, czy jest dobrym katolikiem czy
muzułmaninem, winnym czy nie winnym tego, co się
stało. Zdrowy to Wyklęty. A dla Wyklętych jest tylko
śmierć.
- Jest pan chory, panie Sobieszczuk - krzyknąłem,
przerywając mu przemówienie. - Tylko w umyśle
paranoika mogła powstać taka potworność. Skazał pan
tych ludzi na powolną śmierć, a teraz zgrywa pan ich
odkupiciela?!
- Tak, dokładnie tak, drogi doktorze - odparł ze
śmiechem. -I całkiem nieźle mi idzie.
Chciał coś jeszcze dodać, ale zamilkł na widok
mężczyzny, który pojawił się w drzwiach. Skinął na
niego ręką, a tamten podbiegł do tronu i przez chwilę
referował mu coś na ucho. Korzystając z tej
nieoczekiwanej przerwy, oswobodziłem się z uchwytu i
podszedłem do Pawła. Miał rozbity nos, z
poprzecinanych warg płynęła mu obficie krew. Chyba
stracił też parę zębów od kopnięć podkutymi butami,
ale tego w ciemności nie mogłem dokładnie zobaczyć.
- Nic mi nie będzie, przynajmniej do egzekucji -
powiedział cicho, gdy obcierałem mu krew z czoła i
oczu.
- Nic nie mów, jeszcze nie wszystko stracone -
szepnąłem w odpowiedzi. - Spróbuję tak pokierować
rozmową, żeby pomyślał, że pomogę mu skontaktować
się z generałem Wałdochem. To da nam czas...
- Nie rób tego - poprosił. - Każda pomoc, jaką
otrzyma ta gnida, tylko umocni jego pozycję.
Zanim odpowiedziałem, strażnicy znów mnie
odciągnęli od Zawadzkiego. Wyraźnie zadowolony z
siebie Burmistrz przyglądał się, jak podnoszą z
posadzki okrwawionego i na wpół przytomnego Pawła.
- I proszę, samo życie rozwiązało nasza sprawę.
Generał Wałdoch chciał nawiązać kontakt z wami.
Odebraliśmy transmisję'! zaprosiliśmy go na rozmowy
do ratusza. Przybędzie z całym sztabem i setką
żołnierzy. Przyjmiemy ich godnie... a potem zabijemy
tych, którzy nie zechcą przyłączyć się do nas.
- A co z nami? - zapytałem.
- Ach tak, mieliście wypadek, wjechaliście na
zaminowany teren i bum! Niestety,' nie przeżyliście
wybuchu, choć bardzo staraliśmy się wam pomóc.
- Zatem zdecydował pan, że nas zabijecie?
- Nie, no skąd. Doktorze, czyja wyglądam na
barbarzyńcę?
- Sądząc z tego, co słyszałem przed chwilą, to tak.
- Niech pan nigdy nie wierzy politykom. -
Sobieszczuk uśmiechnął się promieniście. -
Urodziliśmy się, by kłamać. - Nagle spoważniał. -
Niniejszym skazuję was na oczyszczenie w Katedrze.
Ceremonia ogłoszenia tego wyroku nie trwała długo.
Zgromadzonym najwyraźniej się on spodobał.
Wsadzono nas do wielkiej klatki na kołach i
pociągnięto wzdłuż szpaleru mieszkańców. Paweł
siedział w kącie zbyt obolały, by reagować na to, co się
działo. Burmistrz jechał na wierzchu metalowej
konstrukcji. Wykorzystałem ten moment na jeszcze
jedną chwilę rozmowy, sądząc, iż kontakt słowny może
sprawić, że zacznie widzieć w nas ludzi.
- Czy mógłbym o coś zapytać?
- Jasne doktorze, śmiało.
- Jak to się stało, że znalazł się pan tutaj, a nie w
bunkrach pod Radzyminem?
- W sumie mogę panu powiedzieć prawdę, doktorze.
Byłem pod Radzyminem... i jako jeden z niewielu
przeżyłem. Miałem odrobinę szczęścia w nieszczęściu.
Pan zapewne nie zna przebiegu konfliktu, prawda?
- Szczerze mówiąc, nic nie wiem na ten temat.
- Ukraińcy mieli tylko kilka rakiet, ale za to
wielogłowicowych. Sukinsyny ukrywały to przed
całym światem. Ich wywiad nie był też taki mamy, jak
wielu z naszych analityków przypuszczało. Zresztą
plany Radzymina mieli chyba wszyscy. Nie zdziwiłbym
się, gdyby sprzedano je nawet Bangladeszowi.
Wiedziałem, że atak musi nastąpić. Liczyliśmy na to, że
będzie mało precyzyjny i to pozwoli utrzymać choć
część kompleksu. I tak też się stało, przestrzelili o dwa
kilometry, ale głowica miała dziesięć megaton. To była
chyba jedyna głowica tej mocy w ich arsenale. W
chwili ataku znajdowałem się na najdalej wysuniętym
posterunku nasłuchowym, niemal dwa kilometry od
głównego kompleksu. To ocaliło mi życie, tak jak i tym
żołnierzom, którzy tam akurat służyli. Nieźle
dostaliśmy, ale konstrukcja wytrzymała. Radiacja też
nie była za wysoka. NATO nie wiedziało nawet o tym,
że sprowokowaliśmy atak i odpowiedziało Ukraińcom
pięknym za nadobne. Potem Rosja odpaliła wszystko,
co miała i... to już koniec. Pozbierałem ludzi i po
dwóch miesiącach, gdy kończyły się zapasy żywności,
przedostaliśmy się do najbliższej miejscowości.
Zdobycznymi pojazdami przejechaliśmy pod Wrocław.
Wiedziałem, że tutaj jest drugi schron i pomimo tego,
że nie był jeszcze skończony, na pewno został
wykorzystany. Nie myliłem się. Niestety nie udało mi
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
się znaleźć żadnych wskazówek dotyczących tego
kompleksu ani w sztabie okręgu, ani pod Urzędem
Wojewódzkim. Kilkanaście tygodni spędzonych na
zboczach Ślęży też niewiele dało. Przedostaliśmy się do
kilku sztolni, ale wszystkie korytarze kończyły się
ślepo. Znaleźliśmy wprawdzie kilka wywietrzników,
ale nawet zatkanie ich nie spowodowało żadnej reakcji.
Spaliliśmy resztki lasów, by odsłonić większe połacie
skał, ale i to na nic. Wtedy to postanowiłem, że
wyjawię ludziom prawdę o Wyklętych na wypadek,
gdyby oddziały z Bastionu za szybko wyszły na
powierzchnię. I to wszystko.
Skończył mówić, a ja zauważyłem, że zbliżamy się
już do młyna Maria na Ostrowie Tumskim. Klatka
zatrzymała się i otworzono drzwiczki. Pomogłem
Pawłowi wyjść na zewnątrz. Strażnicy popchnęli nas na
pryzmy gruzu. Pomiędzy nimi wiła się wąska droga
prowadząca wprost do katedry. Jej wrota były szeroko
otwarte. Szliśmy powoli eskortowani przez dwóch
strzelców, którzy poruszali się ostrożnie w pewnej
odległości za nami. Podtrzymywałem słabnącego z
chwili na chwilę Pawła i wolno posuwałem się po
zdradliwej powierzchni w kierunku mrocznego wejścia.
Zauważyłem, że na masywnych, drewnianych drzwiach
zamontowano jakieś mechanizmy. Liny, wychodzące z
metalowych, umocowanych do odrzwi skrzyń, niknęły
pomiędzy stertami gruzu. Obejrzałem się za siebie. Nasi
strażnicy zostali daleko z tyłu, ale cały czas mierzyli do
nas z karabinów.
- To nie będzie takie straszne - powiedziałem po
części do Pawła, a po części do siebie. - To pewnie ich
wersja więzienia.
- Nie licz na to - wychrypiał w odpowiedzi
Zawadzki. - Ten fiut pomarszczony przygotował dla
nas coś specjalnego. Założę się o jego jaja...
Weszliśmy do wnętrza budowli. Zauważyłem, że
część dachu katedry zniknęła, gruz zaścielał niemal całą
posadzkę. Przez otwór wielkości sporego domu
wpadało do środka światło zachodzącego słońca.
Ledwie przekroczyliśmy próg, drzwi za nami zamknęły
się ze zgrzytem. Ułożyłem Pawła na jednej z ławek i
usiadłem obok, podtrzymując jego głowę. Oparł się na
mojej piersi i cicho pojękiwał.
- Widzisz, nie jest tak źle - powiedziałem, klepiąc go
lekko po ramieniu. - Da się przeżyć. Może znajdziemy
drogę ucieczki?...
- Jest źle - odparł. - Nawet gorzej.
- Dlaczego tak sądzisz? - zapytałem.
Nie odpowiedział, tylko wskazał na dozymetr
przypięty do mojego kombinezonu, a znajdujący się tuż
przed jego oczami. Wyświetlacz był czarny jak
najgłębszy krąg piekieł. Wcześniej nie zwracałem na
niego uwagi, ostatni raz chyba wczoraj, przed wjazdem
do miasta. Sprawdziłem dozymetr Pawła, był równie
czarny.
- Szlag by to...Wrocław nie jest tak czysty, jakby się
zdawało.
- Mylisz Się. - Paweł odsunął się ode mnie i
przechylił głowę do tyłu. - Miasto nie jest tak skażone.
To raczej to miejsce...
- Dlaczego tak sądzisz?
- Sprawdziłem dozymetr na placu, gdy ogłaszano
wyrok... był biały.
Wstałem i rozejrzałem się po nawie. Nie
zauważyłem nic niezwykłego. Ruszyłem w kierunku
ołtarza, mijając kolejne kolumny. Wkrótce wszedłem
na połać gruzu zalegającego na posadzce. Echo moich
kroków przestało być tak dźwięczne. Zatrzymałem się
po raz kolejny. Słońce zniżało się coraz bardziej i we
wnętrzu katedry robiło się coraz ciemniej. Ale nie przy
ołtarzu, który zdawał się emanować zielonkawą
poświatą. Podszedłem bliżej. Zauważyłem bruzdę
prowadzącą przez środek posadzki w kierunku
drewnianej konstrukcji ołtarza. Zaschło mi w gardle.
Wiedziałem już, co znajdę, a mimo to łudziłem się, że
to nieprawda. U podstawy połamanego ołtarza leżał
pogięty stożek metalu, nie dłuższy niż półtora metra.
Jego wnętrze migotało opalizujące w ciemnościach
zapadającego szybko zmierzchu. Napisy w cyrylicy i
czerwona, ledwie widoczna, gwiazda powiedziały mi
wszystko. Wróciłem do Pawła. Usiadłem i objąłem go
ramieniem.
- Ile? - zapytał chrapliwie. - Ile nam zostało? Nie
chciałem go okłamywać. Zresztą, jaki to miałoby sens
w takiej chwili.
- Najwyżej cztery godziny.
- Raz skurwiel nie skłamał. - Paweł podciągnął się
na ławce, krzywiąc z bólu.
- Kiedy?
- Jak mówił, żeby nigdy nie wierzyć politykom...
Robert J. Szmidt
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
MARZEC 2001
Betonowe sztolnie pozamykano na głucho. Cały
Wrocław był teraz odcięty od swoich podziemnych
bunkrów, w większości przebudowanych ze starych
kanałów metra, często jeszcze poniemieckich,
pochodzących sprzed trzystu z górą lat. Syk pary w
rozgrzewanych kotłach pojazdów uniemożliwiał
usłyszenie jakiegokolwiek innego dźwięku. Ludzie i
zwierzęta porozumiewali się gestami. Temperatura w
bunkrze wyjściowym rosła coraz bardziej. Wagner
widział, że wielu żołnierzy rezygnuje w ogóle z
mundurów, nakładając kamizelki kuloodporne wprost
na gołe ciało. Hełmy, okulary, chusty chroniące oczy
przez zalewającym je potem... Tylko zwierzęta jakoś się
trzymały.
- Słuszaj, Andriej - Dołgorukow podszedł, do
Wagnera - ja wziął grosse gewehr und ja jewo
przymocował do tanka s wiercha...
- Nie pierdzi! - Wagner miał dość polsko-rosyjskoniemieckiego
slangu. Był majorem, rodowitym
wrocławianinem, miał pierwszą klasę czystości... Znał
poprawną polszczyznę i, co więcej, umiał się w niej bez
trudu wysławiać. Ale tutaj, wśród najemników,
używanie literackiego języka było możliwe tylko w
wypadku, gdyby rozdał im wszystkim słowniki. -
Sobiraj alles truppen.
- Jawohl! - Iwan zasalutował karnie. - Tak toczno!
Wagner, wściekły i już mocno spocony, wgramolił się
do
wieżyczki swojego transportera. Heini powitał go
uśmiechem,
Zorg tylko ziewnął.
- Alles w pariadkie?
- Odwal się, Heini! Daj mi ein moment.
- Daaaa... naturlich herr major. - Porucznik
zmniejszył ciśnienie w kotle.
Wagner zdjął swój przepocony mundur. Narzucił
burnus na gołe ciało. W koszmarnej ciasnocie uporał się
z kevlarową kamizelką, turbanem, bębnem, chustą,
okularami i maską.
- Fritz, Vaclav, Aleksiej! Szto u was? Hören się
mienia??? Yerfluchte!
Z powodu syku pary słyszał go tylko najbliżej
siedzący Czech. No i Zorg, oczywiście. Ale Zorg raczej
rzadko raczył odpowiadać na jakiekolwiek pytania. W
końcu był porucznikiem i nosił swój stopień dumnie
wytatuowany na lewym uchu. Zresztą te pieprzone
gepardy ledwie umiały mówić. Zmiany genetyczne ich
organizmów, dokonane jeszcze przed chińską bombą,
nigdy nie były na tyle skuteczne, żeby wykształcić u
nich poprawny aparat mowy. Zorg był więc wyjątkiem
- czasem udało się wyłowić coś z jego charkotu. A poza
tym był jedynym "prawdziwym" oficerem wśród
zwierząt. De facto mógł rozkazywać nawet ludziom,
jeśli ci byli niżsi stopniem. Szczególnie wkurzał tym
sierżantów i chorążych. "Na smycz tego porucznika i
kaganiec mu na mordę!" - szeptali po kątach.
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
AUTOBACHN NACH POZNAŃ
Akurat... Bezpośrednim przełożonym Zorga był
Wagner i wszyscy zawistnicy mogli mu co najwyżej
napluć na ogon. To właśnie ten gepard uratował
majorowi życie trzy lata temu, dokładnie na środku
Autobahna nach Poznań. Teraz mrużył oczy i ziewał
leniwie, usiłując pozbyć się nadmiaru ciepła, a przy
każdym ziewnięciu spoza jego kłów ukazywały się
zęby jadowe. Zwierzak nie mógł tego opanować i
budził grozę samym swoim wyglądem. Nie jego wina -
w końcu to nie on projektował zmiany genetyczne
swojego gatunku prawie sto lat temu. -
- Na und katzurku? - Wagner zmierzwił mu futro na
karku. - Wszawy dzień, nicht war?
- Yyyyeeeęaaaaa... - Zorg znał polski dość dobrze.
Łatwiej mu było jednak stosować "Breslauer english". -
Fhhhuckin dhaay, yeeep. Shhhhhit!
Ktoś otworzył od zewnątrz drzwiczki transportera.
Kapitan w nienagannym, garnizonowym mundurze
podał mu zalakowaną kopertę.
- Rozkaz specjalny generała Baryły! - Jego
polszczyzna była równie nieskazitelna jak mundur. -
Proszę pokwitować odbiór, panie majorze.
Wagner złożył zamaszysty podpis i złamał pieczęć.
Szybko przebiegł oczami kilka linijek tekstu. Potem
oddał list kapitanowi i na powrót zatrzasnął drzwiczki.
Nikt poza Heinim i Zorgiem nawet nie zauważył
zajścia. Syk i kłęby pary z kotłów dezoriento-wały
każdego.
- Vhhhery shhhhhitty day? Yeeeep? - Tylko
porucznik odważył się skomentować.
- Jawohlnie - Wagner szturchnął Heiniego i wskazał
mu bramę wyjazdową. Podrapał porucznika za uchem i
zapiął pasy. -Wo nachodiatsa Posem Truppen... , '
Nie zdążył dokończyć, bo zagłuszyły go ostre,
parowe gwizdki. Stalowe wrota przed nimi drgnęły
nagle i zaczęły się rozsuwać, ukazując oślepiającą biel
podwrocławskiej pustyni.
- Vorvarts! Vorvartujcie! Nastupaj! Wpieriod! -
zaczęli krzyczeć najemnicy. Pancerne pojazdy,
napędzane parowymi silnikami, wolno ruszyły.
Najpierw kompania zwiadu, pluton wsparcia, pluton
sztabowy z pojazdem Wagnera, kompania szturmowa i
osłona.
- Yei-damte awtostrada! Autobahn jobannyj w rot! -
Najemnicy przeklinali swój los związany z
ośmiopasmową drogą na Poznań, ale na razie było
stosunkowo bezpiecznie. Ciągle znajdowali się w
kilkunastokilometrowym pasie zasięgu wrocławskiej
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
artylerii, wśród betonowych umocnień, w cieniu
nieprzydatnych od dawna, ale stanowiących dobrą
osłonę, wież przeciwlotniczych.
- Zwiad nach oben! - ryknął Wagner, podnosząc
obie dłonie.
- Zaaaaa earhhhhły! - Porucznik ziewnął, znowu
ukazując swoje budzące szacunek zęby jadowe. Potem
prychnął nagle i otrząsnął się, wystawiając głowę przez
otwór wentylacyjny.
Miał rację, że za wcześnie. Major po prostu tracił
nerwy, ale też był jednym z najbardziej sumiennych
.oficerów Twierdzy Wrocław, miał nadzieję na awans i
nie zamierzał ryzykować życia ludzi.
Wielki, biały orzeł wygramolił się na dach
transportera po specjalnej żerdzi. Wagner nie miał
pojęcia, kto tego imbecyla mianował szefem zwiadu -
najprawdopodobniej dostał stopień sierżanta tylko
dlatego, że był symbolem narodowego godła.
Wcale nie był bardziej inteligentny od sokołów,
którymi przyszło mu dowodzić, a które właśnie
wzbijały się w powietrze z pozostałych transporterów.
Zorg patrzył na startujące ptaszyska i odruchowo
oblizał się. Ciekawe, czy w głowie porucznika pojawił
się pomysł, żeby zjeść sierżanta?
Mijali właśnie resztki betonowych umocnień, jakieś
rowy przeciwczołgowe, bunkry, transzeje,
zdewastowane stacje radarowe, laserowe Odbojniki.
Kto mógł i nie miał obowiązków wewnątrz pojazdu,
gramolił się na blaszany dach i kładł się za
przymocowanymi na sztorc do burt pancernymi
płytami. Podmuch powietrza, wywołany pędem
pojazdu, przynosił pewną ulgę. Martha,
przesympatyczna węgierska dziewczyna, obciążona
erkaemem obsunęła się w dół i na chwilę zawisła we
włazie na samych rękach. Najemniczka, poza taśmami
amunicyjnymi, miała na sobie tylko keylarowy
ochraniacz na piersi; turban i czarczaf, toteż Wagner i
Zorg gapili się bez żenady na jej wierzgające, kształtne
nogi i gładko wydepilowane podbrzusze. Potem
spojrzeli na siebie.
- Ty... Biorą cię ludzkie samice? Gepard przekrzywił
głowę.
- No thhhrochhhhe thak - przyznał porucznik,
przechodząc na język polski, żeby nie zrozumiał go nikt
inny z załogi. -Onha... wyghhląda na shhhmaczną...
Wagner nigdy nie wiedział, czy zmienione
genetycznie zwierzęta mają poczucie humoru. Wolał
sobie nie wyobrażać, co gepardy robią z jeńcami.
Uniósł się na łokciach, wystawiając głowę z wieżyczki.
Przyłożył do oczu lornetkę. Omiótł wzrokiem wydmy
wokół, ciągnące się po horyzont piaszczyste
płaszczyzny... Sokoły kołowały nad nimi leniwie.
Pojazdy gnały ośmiopasmową szosą, wyrzucając z
kominów kłęby dymu. Najemnicy, w większości na
golasa, czasem w burnusach, skuleni za pancernymi
płytami walili wódę, ale ostrożnie i powolutku. Nikt na
razie nie wcierał niczego w dziąsła, nie kłuł sobie ud
ani rąk. Jeszcze przyjdzie na to czas. Na razie trzeba
było przeżyć powrót. Wagner uśmiechnął się.
Przypomniał sobie słynne powiedzenie:
łatwo przeżyć drogę "tam" - gorzej "z powrotem".
Nic im właściwie nie groziło, poza paroma świrami
oczadziałymi od upału na pustyni, którzy mogli odpalić
ze swoich panzerfaustów. A jak będą wracać...
Poznańskie ciężarówki z zaopatrzeniem były zbyt
łakomym kąskiem dla mutantów, żeby je przepuścić.
Wtedy zacznie się prawdziwa wojna. Na razie jednak
świry kryły się w pokrytych piaskiem ruinach.
Atakowanie grupy szturmowej, gdzie łatwo stracić
życie, a można było zrabować co najwyżej amunicję,
mijało się z celem. Odmieńcy czekali na powrót.
Czekali na setki tłustych, poznańskich ciężarówek
wypełnionych żarciem, zaopatrzeniem, paliwem i
całymi tonami innych dóbr. Teraz głowa w piasek.
Potem pokażą, na co ich stać...
Orzeł dowodzący zwiadem nie był jednak aż tak
głupi, jak się wydawało Wagnerowi. Wydzielił ze
swojego plutonu dwa sokoły, które oderwały się od
grupy obserwacyjnej. Po chwili major coś zauważył w
okularach swojej lornetki. Pojedynczy gołąb. Ranny.
Ledwie leciał. Jeden z sokołów wsunął się "pod
kuriera", tworząc cień, który miał zwabić ewentualnych
amatorów strzałów z myśliwskich dwururek. Drugi
leciał wyżej, osłaniając tyłek pocztowemu ptaszkowi
przed atakami wrogich jastrzębi. Jak w podręczniku
lotniczego zwiadu. Trojka sokołów i orzeł kołowała
kilkanaście metrów ponad nimi, mogąc w każdej chwili
udzielić wsparcia patrolowi osłony. Jak w podręczniku.
Gołąb, dobywając resztek sił, wylądował na wieżyczce
pojazdu Wagnera. Major zdjął mu z nogi opaskę z
meldunkiem.
- Aleksiej. Psia twaja mutti - ryknął. - Zajmij się
kurierem.
Rosyjski weterynarz wziął podziurawionego śrutem
gołębia.
- Spakojna, gospodin major. Budiet' leben.
Wagner rozwinął małą karteczkę.
"Do pierwszego dowódcy grupy uderzeniowej:
Pawelec, generał, garnizon Twierdzy Poznań.
Minęliśmy -Checkpoint Leszno. Mam meldunek, że
poprzedni konwój zatrzymany przy bunkrach feuerbase
Rawicz. Korek! Wsparcie wymagane na pustyni za
Wzgórzami Trzebnickimi. Pilne! Wykonać."
- Jezu - jęknął Wagner. - O żesz ty... Zorg wychylił
głowę z włazu.
- Whhhhat?
- Korek. Dwa konwoje razem. Możemy liczyć na
czterysta pięćdziesiąt ciężarówek za wzgórzami pod
ostrzałem.
- Jhheeeeeez - parsknął gepard.
Zwierzęta na szczęście nie znały pojęcia Boga - to
było u nich tylko takie powiedzenie. Zamiast się
modlić, porucznik pierdnął głośno i poszedł szukać
kropel Waleriana, które sukinkot musiał mieć ukryte
gdzieś w bagażach. Wagner zaklął. Nawaleni wódą
najemnicy, nawalone Walerianem koty... To wszystko,
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
czym mógł wspomóc dwa osaczone poznańskie
konwoje.
Podniósł pięść i poruszył kilka razy ramieniem.
Sygnaliści chorągiewkami przekazywali rozkaz dalej:
"Cała naprzód". Maszyny parowe dobywały resztek
swojej sprawności energetycznej, grzejąc tłoki. Dym z
kominów zgęstniał. Mieli jakieś sto trzydzieści na
licznikach, wspinając się na Trzebnickie Wzgórza.
- Achtung! Wnimanie! Gotowość! - ryknął Wagner
na widok słynnej, legendarnej wręcz, pokancerowanej
pociskami tablicy, tak często opisywanej w powieściach
poświęconych walkom o Autobahn nach Poznań:
"Właśnie opuszczasz strefę zasięgu artylerii Wrocławia,
teraz radź sobie sam. Załoga Festung Breslau życzy
miłego dnia!" - Szlag! Szlag! Szlag! - Nigdy dotąd ten
napis nie zabrzmiał tak złowróżbnie.
Ale nie czterysta pięćdziesiąt ciężarówek naraz.
Jezusie Maryjo...
- Alles powoli. Langsam. - Wagner szturchnął
najbliższego sygnalistę, śliczną Czeszkę "ubraną"
jedynie w pistolet maszynowy, pas z ładownicami i
chorągiewki. - Zwiad na autobahnę.
Pierwsze transportery zwalniały właśnie.
Wypuszczono kompanię zwiadowczą. Setka kotów
zaczęła kicać na poboczach drogi. Kot miał zbyt mały
nacisk swoich łapek, żeby uruchomić minę
przeciwpiechotną, sam jednak węchem wyczuwał
wszystkie miny. Setka zwiadu czyściła pustynię lepiej
niż jakiekolwiek wykrywacze z czasów, kiedy na
świecie była jeszcze elektryczność. Tyle, że trwało to
strasznie długo. Koty nie mogły biec za szybko.
Obsikiwały wszystkie podejrzane miejsca, kluczyły,
biegały na różne strony... Jakiś mały kotek, świeży
rekrut, zasnął nawet na nagrzanej wydmie. Na szczęście
sierżant, stary, doświadczony, rudy kocur ugryzł go w
ogon i pogonił do akcji.
Aleksiej, weterynarz, wystawił głowę przez właz.
- Sobaki!!! - zawył. - Sobaaaaaakiiiiiiii!!! - Pokazał
palcem kierunek.
- Hunden! - zaczęli krzyczeć pozostali najemnicy. -
Hunden!
Wagner też zauważył psy. Po chwili pojawiło się
więcej. Mutanci czy też zwykłe, przydrożne męty,
postanowili spacyfikować zwiadowców. Błąd. Za
wcześnie. Koty runęły do ucieczki w zorganizowanym
szyku, rozdzielając się na dwie grupy. Natomiast Zorg
puścił swój pluton gepardów osłony do morderczej
szarży. Sto... sto dwadzieścia... sto czterdzieści
kilometrów na godzinę! Cętkowana śmierć wpadła
między psy i zabiła je wszystkie w czasie krótszym od
mrugnięcia okiem. Gdzieś zagdakał cekaem. Najemnicy
odpowiedzieli celnym ogniem, kryjąc swoje zwierzęta.
Po chwili odezwały się moździerze. Dosłownie po
minucie zziajane gepardy wróciły do transporterów, a
koty, zadowolone jak cholera, obsikiwały trupy swoich
niedoszłych pogromców. Zwiad powrócił do
powolnego lokalizowania min.
- Nam nada schnellerować... - Dołgorukow
podskoczył do Wagnera.
- Znaju!
- Oni wsie będątodtnyje. Etije lastkraftwagen iż
Poznanija...
- Ich znaju. Małczi, Iwan.
- Scheisse - włączył się Heini. Wskazał coś na
horyzoncie. Wagner zobaczył smugi dymu od
wystrzeliwanych rac.
- Scheisse - powtórzył za swoim kierowcą. Race.
Skotłowany konwój został zatrzymany.
Jeeeeezuuuuuu... Co za dzień. -Katze schneller!
Bystriej koszki, takije wasze mafie.
. Koty miały go w dupie. Nie chciały ginąć dla
dumowatych ludzkich interesów. Robiły swoje dobrze,
sumiennie, ale powoli. Autostrady co prawda nie dało
się zaminować, wszelkie dziury w betonie byłyby
widoczne z daleka, ale przecież można było ją
podkopać. Nie mogli ruszyć do szybkiej szarży. Musieli
się wlec w takim tempie, w jakim mógł biec przeciętny
kot. Trzydzieści kilometrów na godzinę. A ich maszyny
mogły wyciągnąć dwieście. Scheisse. Verdamte
autobahn. Dziesiątki opancerzonych transporterów
powoli spływały z Trzebnickich Wzgórz, sycząc parą i
buchając dymem na prawie jałowym biegu. Tichij użas!
Koty posuwały się ostrożnie. Dwa razy odmieńcy
przypuścili ataki psów na zwiad. Dwa razy Zorg
przyniósł Wagnerowi odgryzione psie ucho jako
symbol błyskawicznego zwycięstwa. To była
samobójcza taktyka mutantów. Obcy ginęli w ogniu
karabinów maszynowych najemników, umierali od
odłamków moździerzy, rzygali krwią od ukąszeń zębów
jadowych gepardów... Ale opóźniali polską grupę
uderzeniową, która musiała się wlec coraz wolniej, na
ułamku mocy swych maszyn, omijając miny i podkopy,
robiąc sobie jajecznicę na rozpalonych pokrywach
parowych kotłów, waląc wódę, prochy i Walerianę. A
tymczasem... dwa skotłowane konwoje Z.Poznania
grzęzły w obronie prawie o wyciągnięcie ręki.
Około osiemnastej osiągnęli Checkpoint Żmigród,
opuszczoną przed laty placówkę, z której pozostały
jedynie zakopane w piasku ruiny. Tu nareszcie Wagner
mógł rozwinąć swoje siły. Pod osłoną wypalonych
przed stuleciem wież przeciwlotniczych puścił natarcie
na lewe skrzydło mutantów, którzy pierzchli
natychmiast przed .morderczym ogniem samobieżnej
artylerii. Potem zwiad na pustynię, koty były już
wymęczone jak szlag, ale Aleksiej potrafił jakimś
cudem zmusić je jeszcze do truchtu. I nareszcie...
Usłyszeli parowe gwizdy poznańskich konwojów.
- Vorvartsować! Vorvarts! Nastupaj! Nastupować...
Rosyjski pluton szturmowy spacyfikował przedpole.
Transportery szarpnęły w nagłym paroksyźmie
szybkości. Niemcy i Czesi przykryli dojazd i
zakorkowali boczną drogę morderczym ogniem.
Wagner ruszył swoje transportery. Przestrzelili
piaszczyste wzgórze wśród miauczenia spieprzających
spod gąsienic kotów i nareszcie... Zobaczyli te czterysta
pięćdziesiąt ciężarówek. W obronie okrężnej. Jakby to
wymyślił najgłupszy strateg na świecie. Kretyn
czerpiący wiadomości o taktyce z książek o Dzikim
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
Zachodzie dla małych dzieci. Indianie uzbrojeni w łuki
i kowboje z koltami w dłoniach... Obrona okrężna w
dwudziestym trzecim wieku! Chyba tylko po to, żeby
dać dobry cel fachmanom po drugiej stronie barykady,
którzy nie mieli ani łuków, ani sześciostrzałowych
koltów. Mieli za to moździerze i bazooki. Jatka.
Wagner klął. Zorg parskał. Dołgorukow puścił tak
skomplikowaną wiązankę rosyjskich przekleństw, że
powinien dostać za to Nobla w dziedzinie "rzucania
mięsem".
- Mein Gott... - Wagner zakrył oczy, widząc dwa
poznańskie, parowe czołgi ruszające do szturmu na
pustyni. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie.
Drugi, będący przecież w istocie rzeczy pancerną
lokomotywą, niesterowalny na piasku, niemożliwy do
opanowania na nierównym terenie, wpadł w rów.
Pieprznął kocioł, zalewając błyskawicznie załogę
wrzątkiem i właściwie już po minucie było po szarży. -
Ja cię... Co oni robią?
- Jaaaaa. Zehr gumie - mruknął Heini. - Posemwehra
im kampf.
- Uuuuuu... - Dołgorukow splunął na podłogę. - Daj
mienia, Poliak, zwei plutony.
- Pieprz się. - Wagner nie zamierzał dawać nikomu
dwóch plutonów. A już na pewno nie plutonu
pacyfikacyjnego. Sam liczył na awans i nie zamierzał
dać się wyprzedzić jakiemuś porucznikowi. Prześliczna
czeska sygnalistka, tkwiąca do połowy we włazie,
zaczęła chichotać.
- No, rebiata - krzyknęła. - Daj etę mi prikazy?
- Wyprowadź pluton szturmowy i pluton
pacyfikacyjny!
- To jeee... Wir machen im wpierdol? Yea?
- Yea.
Zaczęła machać chorągiewkami, chichocząc ciągle.
Złośliwi twierdzili, że rozprowadzający batalionu nigdy
nie patrzył na te kolorowe szmatki na patykach w jej
rękach. Podobno domyślał się treści przekazu,
obserwując jej podrygujące, bujne piersi. Ale można
było spokojnie w to nie wierzyć. Upał, dochodzący do
sześćdziesięciu stopni, spotęgowany jeszcze obecnością
rozgrzanych, parowych kotłów, powodował dziwne
aberracje we wszystkich umysłach.
Pojazdy Wagnera powoli spływały w dół.
Samobieżna artyleria waliła na oślep w piasek pustyni.
Dało się już słyszeć poznaniaków wrzeszczących:
"Wrocław! Wrocław! Przypalcie im dupę!". Sygnaliści
machali chorągiewkami. Rosjanie ze szturmowego
formowali linię i... I nagle Czeszka osunęła się z włazu.
- Jeeeezusicku! Bunker! Tam je Verdamte pici
bunker!
- Jezu! Ja pier... O mamusiu moja kochana. -
Najemnicy w opancerzonym transporterze patrzyli na
siebie zszokowani. Bunkier!!! Pieprzeni mutanci
potrafili wybudować w ukryciu prawdziwy bunkier.
Niewrażliwy na ogień artylerii.
Dołgorukow zachował resztki refleksu.
- Ruskije nazad! Nazadujcie bystra! - ryknął przez
otwór wentylacyjny.
Pluton szturmowy cofał się pod ogniem cekaemów.
Artyleria zaczęła walić w rozbłyski, ale to nie mogło
przynieść efektu. Oni mieli bunkier. Wybudowany
jakimś cudem w ukryciu, pod okiem przejeżdżających
tędy codziennie patroli... To jakiś pieprzony cud.
Obsrani mutanci. Jak zdołali to ukryć? Teraz dopiero
stało się jasne, skąd ta dziwna, z pozoru idiotyczna
taktyka sił twierdzy Poznań. Bunkier. Wagner dłuższą
chwilę siedział zszokowany, niezdolny do podjęcia
jakiejkolwiek decyzji. Bunkier... I niby co miał zrobić?
Puścić ludzi do szturmu? Toż ich wysieką na
trzydziestu metrach. Puścić zwierzęta? A jak da radę
wrócić do Wrocławia bez kotów i gepardów?
Zorg wrócił z tyłu pojazdu. Zalatywał kroplami
Waleriana tak strasznie, jakby wychlał zapasy z całej
apteki.
- Shhho? Whhhhhats nów? - Ledwie mógł
zogniskować wzrok.
- Fuck dich! - Wagner wychylił głowę przez właz.
Zarobił rykoszetem albo odłamkiem w hełm i schował
się znowu. Szlag!
Na szczęście miał pod spodem turban. Inaczej miałby
spory siniak na czole. - Artiiiery! Krycie!
Goła Czeszka bała się wystawić ręce z włazu. Użyła
semafora do sygnalizacji.
- Alles beforderer durchquerować! Zusammen.
'Transportery zbliżyły się do siebie. Miał ostatnie
sekundy na manewr, bo dojeżdżali właśnie do
pierwszych poznańskich ciężarówek.
- Dołgorukow... Nie zawiedź mienia! Rosjanin
uśmiechnął się lekko. Potem skinął głową i zapalił
papierosa.
- Wyprowadź pacyfikacyjną gruppen i
sturmabteilungen. Niech się rozpędzą za naszymi
panzerpojazdami. Do szarży im nada wypaść już na voll
szybkości. Poniał?
- Tak toczno, herr major.
Iwan otworzył właz ewakuacyjny w podłodze,
opuścił swoje wielkie ciało na beton i po prostu
pozwolił, żeby transporter przejechał nad nim.
- Heini. Niemcy z feuerwerferami pójdą zaraz
potem. Ich will nicht, szto by ktokolwiek w tym
bunkrze dożył noczi.
- Jawohl, herr major. - Heini, na szczęście,
przynajmniej rozumiał po polsku. Wagner ilekroć się
zdenerwował, zaczynał mówić w swoim ojczystym
języku i zapominał najprostszych komend po
niemiecku. O mało nie doprowadziło to do rozprzężenia
kompanii szturmowej poprzednim razem, kiedy kazał
Niemcom "napieprzać sukinsynów". Najłatwiej było z
Rosjanami. Oni rozumieli wszystko w każdym języku.
Podobno nawet po węgiersku.
- Kotku - szturchnął nagą Czeszkę - gib mir Posem
komandir.
Dziewczyna sprawnie uderzała w rękojeści
sygnalizacyjnego semafora.
- Ano. Was mam ukazat'?
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Kryjcie mnie. Heavy ground attack. Tfii! -
Zorientował się, że to wiadomość od Polaka do Polaka,
więc może zapomnieć tego Zorgowego żargonu. - Atak
pacyfikacyjny. Zrób, co możesz.
Jej delikatne dłonie dokonywały cudów. Potem
dopadła do peryskopu.
- On powida... - nie znała zbyt dobrze polskiego,
więc zaczęła literować - d-o-b-r-z-e-d-a-m-o-s-ł-o-n-ę.
M-a-m-j-e-s-z-c-z-e-c-z-t-e-r-y-c-z-o-ł-g-i.
Wagner wyskoczył z transportera przez boczne
drzwi i ukrył się za pancernymi płytami.
- Dołgorukow, napierdalaj! - ryknął.
Pluton pacyfikacyjny, złożony z trzydziestu
tygrysów, rozpędzał się właśnie pod osłoną
transporterów. Najemnicy zaczęli strzelać, po chwili
dołączyła do nich artyleria, ruszyły poznańskie czołgi.
Niemcy pompowali swoje miotacze ognia, żeby
uzyskać odpowiednie ciśnienie w zbiornikach z żelem.
Tygrysy wypadły zza osłony transporterów od razu
na pełnej szybkości. Jeden momentalnie wypieprzył się
na minie, trzy skotłowały się zszokowane tuż po
opuszczeniu betonowego pasa autostrady, pozostałe
biegły.
- Zorg!
Gepardy wymieszały się z Niemcami. Znowu mina.
Druga, trzecia... Jezuuuuu. Z natarcia mogły zostać
strzępy. Martha, sympatyczna Węgierka, która potrafiła
świetnie gotować, wieczorami śpiewała nostalgiczne
pieśni i czternaście już razy usiłowała popełnić
samobójstwo, podniosła się zza osłony. Waliła z
erkaemu prosto w stanowiska zagrażające
szturmowcom. Pewnie by ją ścięli seriami, ale na
szczęście jeden z poznańskich czołgów zatrzymał się i
wpylił pocisk prosto w otwór strzelniczy bunkra.
Zakotłowało się na podejściu. Tygrysy wpadły do
środka, sekundę później gepardy, a potem do otworów
strzelniczych dotarli Niemcy. Włożyli tam wyloty
swoich miotaczy.
- Weg! Weg! Rausować! - krzyczeli do zwierząt. -
Die katzen... Wszystkie raus!
Dosłownie w sekundę później, kiedy zwierzęta
uciekały korytarzami oznaczonymi przez koty, ludzie
nacisnęli spusty sprężarek naładowanych napalmowym
żelem. Nawet oni odwracali oczy. Żel miał to do siebie,
że przyklejał się do skóry. I płonął. Nie można go było
zgasić niczym. Ani wodą, ani pianą. Żel miał własny
utleniacz i palił się do końca. Tak jak przewidział
producent.
Kiedy wrzaski z bunkra ścichły nieco, ze wzgórz
odezwały się cekaemy, chcąc dać osłonę uciekającym.
Ale w bunkrze nie było już nikogo, kto byłby w stanie
uciekać. Artyleria przeniosła ogień i właściwie
wszystko zaczęło się uspokajać.
- Straty meldować. - Wagner opuścił bezpieczne
stanowisko za transporterem i wyszedł na drogę.
Pluton pacyfikacyjny rozpoczynał właśnie
tradycyjny spacerek po polu bitwy i już można było nie
obawiać się przypadkowych strzałów. Kierowcy
ciężarówek tkwili dalej w swoich kryjówkach, ale
poznańscy żołnierze też wychodzili już na drogę.
Świetnie wyszkolone i wyposażone wojsko. Tyle tylko,
że oni nie rozumieli istoty walk na pustyni, ciągle
wierzyli w te swoje parowe czołgi, frontalne ataki i
miażdżącą przewagę ognia. Nie mieli kontaktów z
Beduinami jak wrocławianie i niewiele mogli się od
nich nauczyć.
- Sygnalistka i oficerowie do mnie -
zakomenderował Wagner.
Jego świta zbierała się w pośpiechu. Potem ruszyli
na spotkanie dowództwa konwoju, które właśnie
wyładowywało się z transportera ponad stutonowej
lokomotywy najeżonej pancernymi wieżyczkami,
kryjącymi paszcze dział, moździerzy, granatników i
cekaemów.
- Panie generale, major Wagner melduje przybycie
grupy uderzeniowej.
Sam Pawelec był starym wygą walk o autostradę.
Wokół siebie miał jednak młodych oficerów ubranych
w nieskazitelne mundury będące połączeniem
uniformów Legii Cudzoziemskiej i Africa Korps z
czasów drugiej wojny. Do tęgo skórzane buty do kolan,
skórzane pasy z koalicyjkami, skórzane ładownice. Jak
oni w tym wszystkim wytrzymywali upał? Poznaniacy
gapili się na najemników z równym zdziwieniem. Jak to
możliwe, żeby major miał na sobie tylko burnus i
turban? Dlaczego porucznicy ubrani byli jedynie w
kuloodporne kamizelki, a ich sygnalistka była: po
prostu goła i właśnie drapała się w porośnięte
skłębionymi włosami łono?
Pawelec pochwycił ich spojrzenia.
- Oni pierwszy raz - wyjaśnił. Sam wiedział, że nie
dawało się zaprowadzić jakiejkolwiek dyscypliny w
oddziałach najemniczych, bo służyli tam wyłącznie
indywidualiści z nadmiernie przerośniętym ego. Jeśli
jednak ktoś w pojedynkę potrafił się przedrzeć przez
zabójczą pustynię po to, żeby się zaciągnąć, to
znaczyło, że ma trzy pary ekstraoczu w dupie, szósty
zmysł, siódmy i dodatkowo ósmy zapasowy, a
żołnierzem jest z urodzenia.
- Panie poruczniku. - Generał podszedł do Zorga i
podniósł dwa palce do czapki. - Bardzo podobała mi się
pańska szarża.
Poznańscy oficerowie skamienieli. Jak można
salutować zwierzęciu? Zorg zerknął na nich i parsknął
cicho. Wyprostował swój chwytny jak u małpy ogon,
zakończony żądłem skorpiona, co pewnie oznaczało, że
oddaje honory.
Czeszka odebrała meldunek o stratach nadawany
morsem z pola.
- Nasi toten: jedin tiger, drei koty, tri ludi -
zameldowała. -Poznanske straty: funf tanki, odin
beforder, dwadcat' diewiat' LKW i, ano, acht und
sechzig ludi dazu.
- Nieźle. - Wagner odwrócił się do swoich i
krzyknął: -Dwadzieścia dziewięć ciężarówek jest
rozwalonych. Rabujcie sobie, co chcecie. Tylko szybko.
Po polsku rozumiał może co dziesiąty najemnik, ale
akurat ten rozkaz wyczuwali instynktownie. Wszystko
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
co żyło, ludzie, gepardy, tygrysy, koty, nawet ptaki,
runęło pędem w stronę wraków na autostradzie.
- Pan chyba przesadza, panie majorze! - Nie
wytrzymał któryś z poznańskich poruczników. - To my
giniemy, żeby dostarczyć zaopatrzenie do Wrocławia, a
pan pozwala grabić?
- Ciężarówki są przeładowane, a ja na bojowe
transportery nie wezmę dodatkowego zaopatrzenia.
Więc i tak trzeba będzie spalić.
- Jak to spalić?
- A jak pan myślał? Chce pan zostawić zaopatrzenie
dla mutantów?
- Jezu... przecież w tych pojazdach są trupy naszych
kolegów!
- Przykro mi. Nie mam tyle żelu, żeby spalić ciała.
- Jak to spalić? - powtórzył porucznik. - Przecież
musimy wyprawić im pogrzeb.
Pawelec roześmiał się, ale jakoś tak smutno.
- Myślisz, że mutanci nie maj ą łopat? - Otarł pot z
czoła. -W nocy wykopią naszych i zjedzą.
- Boże!!! - Młody oficer był bliski wymiotów. - To
co zrobimy?
- To co zwykle... - Generał ciężko westchnął. - Co
szóstego nasmarujemy trucizną i... - westchnął znowu. -
1 zostawimy.
- Jezus... Jezus. Zaraz. To czemu nie nasmarujemy
wszystkich i nie zakopiemy? - Porucznik wykazał się
jednak rozsądkiem.
- Bo wtedy wymyślą jakąś odtrutkę - wtrącił się
Wagner. -A co szósty nasz żołnierz spowoduje większe
straty wśród obcych niż cała nasza dzisiejsza akcja. Tak
robią Beduini i mają rewelacyjne efekty.
- Taaaa... Żołnierze walczą również po śmierci. -
Pawelec wziął Wagnera pod ramię i odciągnął na bok. -
Mam dla pana ekstrabagaż, majorze.
- Wiem, Baryła mnie uprzedził. - Wagner
przypomniał sobie pisemny rozkaz, który otrzymał tuż
przez wyjazdem. - Podobno kurier aż z USA. To
możliwe?
- Owszem. - Pawelec otworzył właz najbliższej
maszyny. -Sue! - krzyknął. - Przekazuję cię w ręce
adresata.
We włazie ukazała się rosła Murzynka w polowym
mundurze marines.
- Witam pana, majorze. - Wyciągnęła rękę. -
Pułkownik Sue Kristy-Anderson. Korpus Marines
Stanów Zjednoczonych Ameryki Pomocnej.
Wagner wybałuszył oczy. To była pierwsza
Amerykanka, którą widział w życiu. I może jakaś
trzecia Murzynka.
- Świetnie pani mówi po polsku.
- Pan też - ucięła. - Proszę mi zapewnić ochronę. To
misja najwyższej wagi.
Pawelec tylko machnął ręką. Potem poszedł
popędzać swoich ludzi. Wagner uśmiechnął się lekko.
Nie mógł sobie wyobrazić, jaką ważną misję mógł mieć
oficer zza oceanu w Polsce.
- Zorg! Pilnuj pani. Tylko jak zaśnie, nie odgryź jej
nogi, tak jak tej ostatniej kurierce.
Amerykanka nie dała się nabrać na ten niezbyt
wyrafinowany dowcip.
- Witam pana, poruczniku - zasalutowała gepardowi.
Zorg przełknął ślinę. Potem zerknął na Wagnera
ogłupiały.
- Hi - mruknął.
Amerykanka tymczasem obserwowała wrocławskie
pojazdy, ich wyposażenie, ustawienie i sposób, w jaki
obsługiwali je najemnicy.
- Dlaczego one są pięć razy mniejsze niż
poznańskie? - zapytała, wskazując monstrualną,
pancerną lokomotywę za plecami.
- Beduińskie doświadczenia - mruknął Wagner. -
Mogą za to wyciągnąć prawie dwieście na godzinę.
Potrafimy bardzo szybko uciekać, proszę pani.
Znowu nie zareagowała na dowcip. Była bardzo
zasadnicza.
- Mów mi Sue. Po polsku to chyba Zuzanna, tak?
- Mmmmm... Raczej Zuzia. - Wagner mrugnął do
Zorga, Murzynka rozglądała się, z uwagą oceniając
różnice w wyposażeniu wojsk z obu miast,
wychwytując momentalnie wady i zalety. Musiała być
niezłym fachowcem od walk na pustynL;po chwili
spojrzała majorowi prosto w oczy.
- OK. - Przygryzła wargi. - Powiedz mi, jak tu
przeżyć, dobrze? Ja mam naprawdę bardzo ważną
misję.
Wagner wzruszył ramionami. Dotknął dłonią jej
wspaniałych warkoczyków, które sięgały aż do połowy
pleców.
- Po pierwsze, włosy - powiedział. - Musisz zgolić
albo obciąć bardzo krótko. Włosy w kroczu trzeba
koniecznie ogolić. A jeśli nie chcesz, to lepiej chodzić
na golasa... -wskazał czeską sygnalistkę. - Potem reszta
instrukcji.
- Rozumiem. OK. - Skinęła głową.
Najemnicy obciążeni łupami gromadzili się wokół i
gapili na niecodzienną postać. Wagner zawołał Marthę.
Ta wzięła swoją fryzjerską maszynkę z transportera i
poprowadziła panią pułkownik w jakieś zaciszne
miejsce jak barana do strzyżenia. Żołnierze wokół
przysiadali na bagażach, chcąc zobaczyć, co będzie
dalej.
Sue Kristy-Anderson wróciła już po kilku minutach
ostrzyżona na chłopaka. Miała kształtną czaszkę.
- Te włosy na głowie i...- zawahała się - i... tam... to
z powodu insektów, tak? Macie jakieś specyficzne
insekty w tej niszy ekologicznej?
- Nie - Wagner popatrzył jej prosto w oczy. - To
tylko taki dowcip, Zuzia.
Najemnicy zaczęli wyć i szturchać się wzajemnie;
Dołgorukow upadł na plecy i tarzał się ze śmiechu,
Martha chichotała, Heini zakrył twarz, a Aleksiej
wychylił się z włazu i bił brawo. Nawet Zorg,
zadowolony jak zaraza, mrużył oczy.
Amerykanka wytrzymała jakieś pół minuty. Potem
też się roześmiała, choć trochę wymuszenie.
- No dobra. Zrobiliście mnie - przyznała. - Teraz
mam się rozebrać do golasa?
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Tak byłoby najlepiej - mruknął Wagner. - Ale jak
chcesz, dam ci burnus. Bo w tym... - dotknął jej
munduru - ...zagotujesz sobie mózg.
Wzruszyła ramionami. Przyjęła jakąś nawet nie za
bardzo przepoconą koszulę do kolan od którejś z
dziewczyn. I przebrała się naprawdę. Trzeba przyznać,
że mimo wszystko była rozsądna. I najemnicy jakoś ją
zaakceptowali. Nie robili więcej kawałów. Nie włożyli
jej kota do majtek, nie rzucili młodej gepardzicy na
twarz, nie chlusnęli z zaworów spustowych wrzątkiem
na nogi. Murzynka zresztą była inteligentna. Domyśliła
się, że dowcip Wagnera uratował ją od
"przypadkowego" dotknięcia plecami parowego kotła,
od "przypadkowego" podstawienia nogi tak, żeby
rozwaliła sobie twarz o sterujące dźwignie w
transporterze. Musiała już widzieć oddziały
najemników i musiała dobrze wiedzieć, co można
zrobić ze sztabowym oficerkiem wrzuconym nagle
pomiędzy prawdziwych żołnierzy. Szepnęła nawet:
"dziękuję", kiedy już ruszyli w drogę powrotną do
Wrocławia. Naprawdę była zmyślną małpą. Tłukła się
oparta o blaszaną ścianę transportera i ze stoickim
spokojem znosiła dobrotliwe zabiegi załogi. A to ktoś
podał jej manierkę z sikami zamiast wody, a to ktoś
puścił jej nawiew z wentylacji w twarz... Wiedziała już,
że dzięki temu dotrze do Wrocławia żywa, zdrowa i
niepokancerowana. A w dodatku bezpieczna pod
ochroną najemników.
Wagner obserwował ją z uśmiechem. Widział już
wielu takich oficerów, którzy nagle utracili sztabowy
grunt pod nogami. Troszeczkę inaczej ogląda się
kolorową mapę i zatyka na niej malutkie chorągiewki, a
troszeczkę inaczej to wszystko wygląda, jak jest się
samemu malutką chorągiewką wbitą w oznaczenie
jakiejś drogi. Sue Kristy-Anderson radziła sobie jednak
dobrze. Nawet podzieliła się swoim zapasem skrętów z
załogą. Nie wkupiła się, oczywiście, ale... najbliższej
nocy będzie mogła zasnąć spokojnie. Bez szczura
między udami.
Na szczęście dotarli do Wzgórz Trzebnickich przed
zmrokiem. Potem trzeba było rozbić obóz. Jazda w
ciemnościach była dość skutecznym sposobem na
popełnienie samobójstwa. Byli już jednak w zasięgu
artylerii Wrocławia. Śliczna Czeszka wystrzeliła kilka
lokalizujących rakiet, - faceci przy dalmierzach
twierdzy musieli już oznaczyć ich pozycje. Koty
rozpoznały teren. Było bezpiecznie.
Żołnierze smażyli steki na kotle parowym
najbliższego transportera, Martha ugotowała jakąś
niesamowitą w smaku zupę ze zrabowanych z
rozwalonych ciężarówek zapasów, a po posiłku
śpiewała śliczne, nostalgiczne piosenki przy
akompaniamencie gitary. Potem przypomniała sobie
widok własnej córki gwałconej na jej oczach w
budapeszteńskim bunkrze, rozbeczała się i poszła
strzelić sobie w usta. Na szczęście zakochany w niej na
zabój Aleksiej zdążył ją dogonić i włoił w plecy
zastrzyk, który robił z mięśni zwykłe flaki. Rosjanin
okrył troskliwie kocem bezwładną chwilowo Węgierkę
i strzelił jej drugi zastrzyk, z amfetaminy, żeby tak
strasznie nie płakała. Czeska sygnalistka zrobiła
niedwuznaczną propozycję pani pułkownik, ale widząc
jej rozszerzone zdumieniem oczy, zrezygnowała i
poszła przymilać się do innych dziewczyn z oddziału.
Najemnicy, którzy nie mieli wart, walili wódę i prochy.
Poznańscy żołnierze byli tak dobrze zorganizowani,
że udało im się nawet coś podgrzać i teraz jedli swoje
syntetyczne kolacje z menażek. Spoglądali z zazdrością
na dobrze wysmażone steki najemników, ale nie dali się
skusić, mimo zaproszeń, bo ktoś puścił plotkę, że to
mięso jest z "ludziny". Kierowcy ciężarówek byli już
tak nawaleni, że nie zdołali niczego zjeść. Ktoś rozpalił
ognisko z kopca piasku oklejonego napalmowym
żelem. Było ślicznie. Jakoś tak pięknie, bo świecił
księżyc, ludzie bawili się, każdy na swój sposób. I jeśli
tylko ignorowało się tysiące trupów, których kości
musiały tkwić w tych piaskach wokół, to można było
zapomnieć, że to impreza na cmentarzu.
Sue Kristy-Anderson podeszła do Wagnera po
pomocy. Strząsnęła z siebie kota nawalonego
Walerianem po czubki uszu i wyjęła z torby ostatniego
skręta. Przypaliła, zaciągnęła się i podała majorowi.
- Skąd macie tyle inteligentnych zwierząt? - spytała.
- Przecież po chińskiej bombie nie możecie już robić
zmian genetycznych...
- One same się rodzą. Naturalną drogą, wiesz...
Dupczenie, ciąża, poród i... jest już na świecie jeden z
drugim. Uśmiechnęła się.
- Zmian dokonano przed bombą Szen? I teraz one
przekazują wszczepione cechy potomstwu? -
Przygryzła wargi. - Ile macie odrzutów?
- Pięć, siedem procent. Ale to nie postępuje. Za sto
lat dalej będziemy mieli inteligentne gepardy, tygrysy,
koty i ptaki...
- My mamy węże, wiesz? - Otworzyła torbę
przytroczoną do pasa i pokazała mu grzechotnika. -
Wykrywa miny lepiej niż kot. Nie boi się psów.
- Ale jest dziewięć razy wolniejszy od przeciętnego
kota. -Wagner zaciągnął się dymem ze skręta i oddał go
pani pułkownik. - Gdzieś się nauczyła tak mówić po
polsku, Zuzia?
- Mój ojciec był Polakiem.
- Był?
- Taaaa... Zastrzelili go pod Savannah, jeździł w
ochronie konwojów.
- Oooooo... to nie pierwszy Polak, któremu tam
skroili tyłek. Początkowo nie zrozumiała. Potem
przypomniała sobie chyba jakąś książkę do historii, bo
mrugnęła do Wagnera i roześmiała się cicho.
- Ty palancie. Roześmiał się również.
- Powiedz... Jak jest w Stanach? Wzruszyła
ramionami.
- Jak wszędzie. Ludzie żyjący w bunkrach,
syntetyczna żywność, bunty, pacyfikacje, mutanci.
Ogólna beznadzieja.
- Zwiedziłaś kawał świata.
- No. Byłam w Detroit i w Waszyngtonie.
Przepłynęłam żaglowcem Atlantyk. Byłam w
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
londyńskich bunkrach, byłam w Oslo. Wiesz, że tam
jest zimno? Raptem plus piętnaście, dwadzieścia stopni
w zimie. Hę... ekstra! Potem popłynęłam parowcem
przez Bałtyk do Poznania. Wiesz, jaki fajny port jest w
Poznaniu? Tylko cały czas walą z dział. Nie da się
zasnąć w bunkrze.
- Wiem. Te wszystkie świry atakują Poznań, bo to
główna baza zaopatrzenia dla Wrocławia.
- Czemu Wrocław jest taki ważny?
- Tak jak przed tysiącem lat. To miasto na
skrzyżowaniu szlaków Wschód - Zachód i Północ -
Południe. Główny węzeł przemytniczy nowoczesnej
Europy.
- No to co?
- To miasto utrzymuje całą Rzeczpospolitą.
- Aaaaa... To przemyt jest taki ważny?
- Zobaczysz. Zainteresuje cię Festung Breslau.
- Eeeeee... Bunkry jak wszędzie. Beznadzieja jak
wszędzie. Roześmiał się. Tym razem głośno.
- Zobaczysz sama - mruknął.
Owinął się kocem i odszedł wysłać gołębia
pocztowego z raportem opisującym to, co stało się
dzisiejszego dnia. Aleksiej miał już przygotowanego i
rozgrzanego ptaka, najpierw jednak przekazał mu
malutką karteczkę, którą właśnie dostarczył gołąb z
Wrocławia. Sądząc po niewyraźnym piśmie, autorem
musiał być osobiście generał Baryła. Wagner przebiegł
wzrokiem kilka linijek tekstu i oniemiał.
"Andrzejku, nadziejus', że masz w swoich łapskach
tę głupią bladź z CIA, która udaje pułkownika marines.
W związku z nią mam dla tiebia specjalne zadanie. Jak
dotrzesz do goroda, zagospodaruj jej wremia. Żeby to
wypadło naturalnie, zaprowadź ją do swojego domu.
Do żony i rybionka. Przenocuj. Pokaż piękne strony
żyzni... Niech wymięknie przed wstriecząze mną.
Doprowadź ją do płaczu. Ona jest oczen ważna, więc
się postaraj. Podpisano: Baryła, generał. Post scriptum:
czy obcięliście jej włosy, świnie?"
Dziwne zadanie... Doprowadzić Czekoladę do
płaczu? To się da zrobić bardzo łatwo, ale... O co
chodzi w tym wszystkim? Gestem przywołał Heiniego.
- Pilnuj Zuzi - szepnął i mrugnął porozumiewawczo.
Potem wrócił do Murzynki.
- Czekolada, musisz się trzymać mojego tyłka.
Zaatakują pewnie nad ranem. Wykop sobie dołek w
piasku.
- "Czekolada"? - Pani pułkownik, a właściwie agent
CIA, wyjęła z plecaka składaną łopatkę i zaczęła kopać.
- Wszyscy Polacy to pieprzeni rasiści!
- Pewnie. Jak zobaczę, że jesteś obrzezana, to będzie
jeszcze gorzej.
Tym razem się roześmiała, ale śmiech zaraz zamarł
jej w gardle. Wrzasnęła i odskoczyła na bok.
- W moim dołku jest czyjaś stopa!
Wagner ledwie zerknął na zbielałe kości. Walki o
autobahn trwały już prawie sto lat. On sam raczej
zdziwiłby się, gdyby pod warstwą piasku niczego nie
było. Wyjął z raportówki płaską butelkę wódki.
- Masz, napij się.
Murzynka usiłowała zapanować nad nerwami.
- Zaraz. - Potrząsnęła głową, a potem wypuściła z
torby swojego grzechotnika. - Muszę się wysikać.
- Sikaj tu - mruknął. - Koty na warcie nie
przepuszczą węża. A jak miniesz linię posterunków bez
niego, to stracisz swoje śliczne nóżki na pierwszej
lepszej minie.
- Jak to... tutaj? Przy wszystkich?
- Boisz się, że zgwałci cię ta Czeszka? Spokojnie.
Ona już nawalona amfą po czubki uszu.
Zdjął nakrętkę i sam pociągnął łyk, uprzejmie nie
patrząc w bok. Murzynka już po chwili podeszła do
niego, usiadła obok i przytuliła się do ramienia.
- Wiesz... - westchnęła. - Tu z wami... jest jakoś
tak... ciepło.
Była przekonywująca. Gdyby nie wiedział, że jest
agentem, może nawet dałby się zrobić na to "ciepło".
Grała nieźle. O co w tym wszystkim chodzi? Podał jej
butelkę. Pociągnęła wielki łyk.
- Czekolada...
- Co, rasisto?
- Masz ochotę na jakąś małą przytulankę? Znowu
westchnęła.
- No może i mam - szepnęła. - Ale się wstydzę przy
tych wszystkich ludziach.
Pociągnęła drugi łyk. Właściwie haust. Potem
oddała butelkę.
- Czemu to wszystko jest takie popieprzone?
Wagner wzniósł oczy ku niebu. Miał dość biadań na
temat Jak pięknie mogłoby być, gdyby nie cały ten
szajs". Najpierw był wiek pary i elektryczności, potem
era atomu, potem wojna, amerykańska masakra pod
Pekinem i chińska Bomba Szen. A potem znowu wiek
pary. Tyle tylko, że tym razem to był już tylko wiek
pary, bez elektryczności. Nikt nie wiedział, co to są
szeny. Jakieś bakterie? Nanomechanizmy? Drobinki
wywołujące promieniowanie jonizujące? Nie sposób
stwierdzić bez prądu elektrycznego, napędzającego
elektronowe mikroskopy. To coś, te pieprzone szeny,
były wszędzie, w całej atmosferze planety Ziemia. I...
zamieniały wszystkie izolatory w przewodniki. A to
oznaczało powrót do pomysłów pana Warta, do
pochodni oświetlających wnętrza bunkrów, do kopalń
węgla kamiennego, do wojen prowadzonych przy
pomocy armat i cekaemów. Coś tam zostało z dawnych
czasów, kiedy ludzkość była rozwinięta. Ostały się
zmiany genetyczne, odporność na klasyczne choroby,
mała cząstka ultranowoczesnej chemii. Zostały bunkry
z czasów wojny pozwalające przeżyć tym, którzy nie
zamienili się wcześniej w potwory. Pozostały zmiany
klimatu, gigantyczne morza, które zabrały dość spore
połacie lądu. Właściwie to było całkiem fajnie, jeśli
tylko udało się ujść przed zabiciem i zjedzeniem po to,
by mieszkać w którymś z betonowych schronów
rządzonych autokratycznie przez różnego rodzaju
mafie. Niektóre z państw zachowały strukturę
organizacyjną, jak choćby te na dalekiej Północy, gdzie
wydobywało się węgiel i produkowało stal, albo takie
jak Polska, Marakesz czy Unia Afrykańska, które żyły z
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
przemytu na masową skalę i produkcji narkotyków.
Były też luźne związki, jak Beduini i Arabowie,
trudniące się ochroną karawan ciągnących przez
pustynię ze śródziemnomorskiego wybrzeża na Północ i
z powrotem, albo jak Kozacy i Tatarzy, którzy
ochraniali szlaki na linii Wschód - Zachód.
Wagner nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził go
pojedynczy wystrzał i miauczenie kotów. Z trudem
rozprostował obolały kark oparty dotąd o brzuch śpiącej
Murzynki. Tak jak przewidywał, mutanci atakowali
przed świtem. Ale była to akcja z góry skazana na
porażkę. Koty odpowiednio wcześnie obudziły
artylerzystów i cekaemistów, którzy zaczynali właśnie
walić wokół ze swojej broni. Najemnicy strzelali race i
po kilkudziesięciu sekundach Wrocław przysłał jakąś
setkę pocisków wielkiego kalibru, które momentalnie
spacyfikowały wszystko, co żyło w okolicznych
piaskach. Wagner, ogłuszony eksplozjami, wypluwając
piasek z ust, wygrzebał się z dołka, ciągnąc za sobą
Zuzię. Obydwoje klęli, usiłując coś usłyszeć albo
dostrzec w burzy piaskowej, którą wywołały
wrocławskie armaty. Zwierzęta instynktownie
gromadziły się przy swoich transporterach. Generał
Pawelec zbierał ludzi. Parszywy poranek.
Udało im się ruszyć dopiero w pół godziny później.
Na szczęście tym razem bez niespodzianek.
Monstrualny konwój najpierw wlókł się niemiłosiernie,
a potem, kiedy wjechali do kręgu pierwszych
umocnień, raptownie przyspieszył. Dymy z miejskich
kominów przykrywały całą kopułę Fullera i Wrocław
jawił się z daleka dziwnym mirażem utkanym z gęstej
mgły.
Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu.
- Wasz bunkier jest taki duży?
- Bunkier? - Wagner uśmiechnął się lekko. - You'll
see.
-What?
- Zobaczysz.
Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników
rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki
z chemicznym światłem. Po chwili ogarnął ich mrok
rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się
trochę chłodniej. Wagner kazał Heiniemu poprowadzić
transporter do bocznego kanału metra.
- Wysiadamy. - Zręcznie zeskoczył z pancernej
burty.
- Muszę się zameldować.
- Spokojnie - przerwał jej, ściągając burnus przez
głowę. -Najpierw prysznic. - Otworzył drzwi jednej z
wielu kabin ukrytych w ścianie. - Chodź.
Murzynka zdjęła koszulę i wsunęła się do ciasnego
wnętrza obok niego.
- Jakiś dziwny ten prysznic - powiedziała. - Gdzie
jest dźwignia gazowa?
- Chcesz się myć gazem? - Parsknął śmiechem. -
Patrz. -Odkręcił kran.
Targnęła się w tył zaskoczona strumieniem wody,
który chlusnął jej na głowę.
- Jezu... Jezuuuuu... - wycierała oczy - macie tu aż
tyle wody?
Myjąc jej plecy, wyjaśnił, że woda jest chemicznie
oczyszczana we wtórnym obiegu. W tej samej, której
teraz używali pewnie kąpało się już parę tysięcy osób.
Nie chciała uwierzyć, że ktoś może być aż tak bogaty,
żeby sobie robić wodne prysznice. Najemnicy z kabin
obok gwizdali i krzyczeli, że zaraz zobaczy lepsze cuda.
Wagner podał jej ręcznik. Wyjęła z torby galowy
mundur marines. On włożył swój wzór, 31 - tropikalny
uniform składający się z sandałów, płóciennych
szortów, koszuli z naszywkami i korkowego hełmu. Nie
przypiął broni do paska. Od kiedy jego córka zaczęła
raczkować, unikał przynoszenia pistoletu do domu.
- Możemy? - powiedział, wskazując jej drogę do
windy. Cierpliwie czekał, aż pani pułkownik dopnie
nareszcie wszystkie guziki kurtki. Miała piękne ciało.
Gdyby nie duży, typowo murzyński tyłek i zbyt długie
stopy, byłaby wyjątkowo zgrabna. Żałował, że wokół
było tylu żołnierzy i w związku z tym nie mógł podjąć
próby zatrzymania jej pod prysznicem. Do windy
jednak wsiedli tylko we trójkę, z Zorgiem, który się nie
mył i zdążył wszystko załatwić szybciej. Najemnicy
musieli najpierw zdać sprzęt,
- Teraz się przygotuj - mruknął, kiedy ruszyli w
górę.
- Na co?
- Na szok. - Uśmiechnął się smutno. Widział już
wielu takich przybyszów z obcych stron, którzy byli tu
po raz pierwszy. Na własne oczy widział, jak jeden
Węgier zwymiotował z wrażenia. Słyszał od kolegów,
że podobno pewien Arab zastrzelił się w amoku. Na
szczęście Kristy-Anderson, podobnie jak on, nie miała
broni przy pasku. Kiedy dotarli na górę, szarpnął
zdecydowanie dźwignię otwierającą drzwi.
- Proszę. - Przepuścił ją przodem. Najpierw
zmrużyła oczy oślepione nawałą światła, potrząsnęła
głową, a potem...
- Jeeeeez!!! - Szarpnęła się w tył. - It's not real!!!
- Przeciwnie - usiłował ją podtrzymać - to wszystko
jest prawdziwe.
- Jeeez! Jeeez!!! Shit!!! Fuckin' bulishit!
- Ou yea... - mruknął Zorg. On również już widział
niejedno w wykonaniu gości, którzy byli tu pierwszy
raz.
Murzynka zszokowana patrzyła na palmy, tuje i
cyprysy porastające Wzgórze Wojewódzkie, gdzie była
stacja wind z podziemi. Patrzyła na wypielęgnowane
ścieżki, ławeczki w zieleni... potem przeniosła wzrok na
Ostrów Tumski, z wieżami starożytnych kościołów,
minaretami meczetów i kopułami synagog. A wreszcie
zauważyła Odrę.
- Jeeeeeez!!! It's river... Am I going crazyyyy???
- Nie. Widzisz prawdziwą rzekę.
- Skąd? - Po pierwszym szoku przeszła na polski. -
Skąd macie tyle wody na pustyni???
- Nie daj się zwieść pozorom. To tylko
kilkucentymetrowa warstwa. A dno pomalowali tak,
żeby wyglądało na parometrową głębię. - Wagner
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
uśmiechnął się lekko. - Potem wodę pompują
rurociągiem z powrotem i puszczają w ruchu ciągłym
tak, żeby wszyscy myśleli, że mamy prawdziwą,
historyczną Odrę...
- O mamo... To pierwsza rzeka, jaką widzę w życiu.
- Murzynka przeniosła wzrok na fullerowską kopułę
kryjącą całe miasto. Potem zerknęła na palmy. - Stać
was na tyle plastikowych drzew?
- One nie są plastikowe. Są prawdziwe.
- Fuck!!! Jak to prawdziwe? Rosną???
- Owszem.
- Jesus Christ... - O mało nie zemdlała. - Nie może
być tak pięknie na świecie. A to... - wskazała najbliższe
drzewo. - To może prawdziwe banany, co?
- Tak.
Podeszła bliżej. Usiłowała powąchać. Targnęła się
jednak w tył, widząc podchodzącego z boku policjanta.
- Ja tylko patrzyłam, proszę pana! - krzyknęła
spanikowana.
- Nie dotykałam!!! Przysięgam! Policjant parsknął
śmiechem.
- Co pani? Pierwszy raz we Wrocławiu czy co?
- Ja nie dotykałam! Nie dotykałam!!! Nie możecie
mnie aresztować!
- Daj pani spokój.
Chciał odejść, ale powstrzymał go Wagner.
- Ona aż z USA. Może byśmy tak dali jej spróbować
jednego?
Policjant wzruszył ramionami.
"- Nie ma sprawy. - Wyjął z kieszeni bloczek i coś
napisał na kartce, potem przystawił swoją pieczątkę. -
Proszę - podał Murzynce wyrwaną kartkę - to jest
pozwolenie na zerwanie jednego.
- Zasalutował i odszedł, nie zajmując się więcej
"wariatką". Sue Kristy-Anderson przełknęła ślinę.
- O czym mówiliście? - spytała, patrząc
podejrzliwie.
- Możesz sobie jednego zerwać, Zuzia.
- Prawdziwego banana?
-Mhm.
Wyciągnęła szybko rękę w stronę drzewa, myśląc,
że ich przestraszy. Ale nic z tego. Wagner czekał
cierpliwie, a Zorg wysikał się na trawniku i teraz
ziewał.
-No, dalej.
Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie.
Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego
banana. Przełknęła ślinę. Popatrzyła na całą kiść.
- Aaaa... A jak źle zerwę i spadną wszystkie, to mnie
aresztujecie, tak?
- Nie wygłupiaj się Zuzia. No! Do roboty.
Zerwała. Chyba polecając swoją duszę Bogu w
trakcie tej czynności. Zorg ziewał. Pani pułkownik była
bliska apopleksji. Miała jednak twardą szkołę za sobą.
Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła
banana razem ze skórą. Zorg zrolował się na trawie,
Wagner też zaczął się śmiać.
- To się obiera, głupia Czekolado. - Pokazał jej, jak.
- Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.
- Co to jest kosz na śmieci? - spytała.
- No kosz, gdzie... no... no, gdzie się wrzuca śmieci.
- A co to są śmieci?
- O żesz ty. To są resztki, niewykorzystane części
.czegoś, co ci się już nie przyda.
- I co się robi z tymi śmieciami? - Patrzyła na
Wagnera nieufnie. Banana pożarła. Teraz trzymała w
ręku skórkę i jakoś tak nie mogła się z nią rozstać.
- Nie wiem. Wyrzuca się gdzieś - Nie miał zielonego
pojęcia, jak działa Zakład Oczyszczania Miasta. - No
dobra. Możesz sobie to zachować na pamiątkę, tyle że
ci niedługo zgnije.
Ruszył ścieżką w dół zbocza. Murzynka w lekkim
szoku patrzyła na ocieniające drogę palmy, tuje, platany
i cyprysy. Nagle krzyknęła:
- A co to jest?!
- Choinka.
- Co to jest "choinka"?
- No takie drzewko. Sosna czy modrzew... Szlag!
Nie znam się. Nie jestem botanikiem.
- Ty mi tu nie pieprz, Andy! Widziałam prawdziwe
drzewa w muzeum w Detroit. I wiem, że drzewa mają
liście. Nie wciskaj mi ciemnoty!
- To jest iglaste. Jezu, chodźmy wreszcie.
Znowu ruszył przodem, ignorując kolejne okrzyki i
pytania pułkownika. Zaprowadził j ą do małej knajpki
na Moście Pokoju. Od kiedy zniknęły samochody, most
okazał się za szeroki jak na • potrzeby ryksz i dorożek,
więc z boku ustawiono stoliki. Leciutki wiatr,
wywoływany przez monstrualne śmigła Wyspy
Opatowickiej, przyjemnie chłodził skórę. Trzy stoliki
dalej kilku Arabów, wyzwolonych na moment spod
władzy islamu, uchlewało się w szybkim tempie. Tuż
obok jakaś pani w średnim wieku jadła lody i
uspokajała swojego cocker-spaniela, który usiłował
obszczekiwać Zorga. Poza nimi wokół było pusto,
sennie i jakoś tak "sprzyjająco". Nawet kelner ruszył
tyłek na widok nowych gości.
- Dzień dobry państwu. Czym mogę służyć?
- Ta pani jest z USA. Spróbujmy może dać jej
sałatkę ze świeżych warzyw, jakieś wino... ale dobre.
Coś z Afryki, I może bułkę, tylko świeżuteńką,
chrupiącą, posmarowaną grubo masłem. Aha, i proszę
dosypać dużo soli. Ona całe życie na syntetykach. Nie
poczuje na języku żadnego niekonkretnego smaku.
- Rozumiem. Dodam idokaminy.
- Nie, nie, nie. Żadnej chemii. - Wagner uśmiechnął
się lekko. - Wiem, że nie będzie jej smakować, ale...
Niech raz w życiu dziewczyna spróbuje naturalnych
warzyw.
- Oczywiście, proszę pana. Tylko... ta pani będzie
miała, eeee..- za przeproszeniem, sraczkę później.
- Trudno. A poza tym ona jest pułkownikiem
marines. Przeżyje jakoś.
Wagner zamówił dla siebie instant whisky, a dla
Zorga surową, siekaną, świńską wątrobę i krople
Waleriana.
- Ty... Andrzej. - Murzynka odruchowo dotknęła
swojego mundurowego pasa. Pewnie miała tam zaszyte
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
złote dolary. Coś, co zrobiłoby wrażenie w Wielkiej
Brytanii, może w Oslo, troszeczkę w Poznaniu. Tutaj
cały pas mógł jej wystarczyć raptem na dobry obiad w
szacownej knajpie, - Ile to będzie kosztowało?
- Nie wygłupiaj się. Ja stawiam.
- No, ale ile?
- Jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści tysięcy
złotych.
- Ile to na dolary?
- Dwa, trzy miliony. Nie wiem, przecież naszych
walut się praktycznie nie wymienia. Westchnęła ciężko.
- Dwa, trzy miliony? - Przygryzła wargi. - Nie stać
mnie.
- Przecież ja zapraszam.
- Nie wygłupiaj się - powtórzyła jego poprzednie
powiedzenie. - Ile zarabiasz w wojsku?
- Zuzia. Nie można przeliczać cen i zarobków z
Wrocławia. Tu się sztucznie winduje ceny i pensje na
niebotyczne wyżyny. Żeby nikt nie przyjeżdżał i nie
wtykał nosa. Ty myślisz, że ludzie nie chcą żyć w raju?
Chcą. Ale żeby nas nie nazywano ksenofobami i
rasistami, to my nikomu nie odmawiamy prawa
osiedlenia. Tyle tylko, że nikogo nie stać na życie tutaj.
Ale to już ich sprawa. Nie nasza.
- Ale... ale to naprawdę raj.
- Owszem. - Przerwał, kiedy kelner stawiał przed
nimi zamówione trunki i potrawy. - A jak myślisz?
Dlaczego?
- Bo mieliście szczęście i kopułę fullerowską
postawiliście przed wojną. Żachnął się.
- Jesteś głupią Czekoladą. Widziałaś Twierdzę
Poznań? Skinęła głową.
- Widziałaś? Tam Wojsko Polskie rozpaczliwie
walczy o utrzymanie skrawka autostrady i portu. O
utrzymanie dostaw do Wrocławia. Żyjąw bunkrach, w
beznadziei, giną na jakiejś zapomnianej przez
wszystkich szosie. Tylko po to, żebyśmy mogli tu
świeże warzywka zajadać. Wiesz dlaczego? Ja ci
powiem. -Podniósł do ust szklaneczkę z doskonałą,
amerykańską whisky. -Tu Wojsko Polskie to jedynie
pełni honorowe warty przy pomnikach, przy wejściach
do urzędów. Walczą najemnicy. Polscy to mogą być co
najwyżej wyżsi oficerowie. Ale takiego najemnika
musisz czymś skusić. Na przykład wizja raju. Wiesz,
jakie legendy krążą o Festung Breslau w Reichu albo w
Rosji? Ludzie tracą całe swoje rodziny, żeby dojść do
krainy marzeń. Widziałaś Iwana Dołgorukowa? Był
księgowym w Moskwie. Przelazł sam jeden całą
pustynię, bez broni i bez zapasów. Jak tu dotarł, to
mimo że nie miał pojęcia o wojsku, od razu zrobiliśmy
go porucznikiem. Jeśli ktoś wie, jak przeżyć i jak
zabijać gołymi rękami,; to znaczy, że jest urodzonym
żołnierzem i niepotrzebne mu żadne akademie. A
Heini? Meine liebe Heuli? On był utylizatorem zwłok
w bunkrze w Stuttgarcie, tylko że potrafił tu przyjść i
jako legitymację pokazał dobrą setkę uszu różnych
mutantów. Miał Heklera&Kocha, ale parę tygodni
wcześniej skończyła mu się amunicja... A mimo to
przyszedł cały i zdrowy. Nawet nie zmęczony. A
Martha? Była katem w Budapeszcie, ale coś się
odwinęło i jakieś brzydkie rzeczy zrobili z jej rodziną.
- Po co mi to mówisz?
- Chcę ci powiedzieć tylko, że najemnik może
walczyć za żołd, ale pieniądze nic nie znaczą.
Najemnicy walczą za prawo do życia w raju. Nikt nie
będzie narażał tyłka codziennie, nikt nie będzie się
narażał na zjedzenie, nawet posmarowany trucizną,
wyłącznie za forsę. Oni dokonują cudów, bo mogą
wrócić tutaj. Mają swoje żony, dupy, kochanków...
Mają perspektywę normalnego życia, o której reszta
świata może jedynie czytać w starych powieściach.
Dlatego też Wojsko Polskie tutaj może się ograniczyć
wyłącznie do trzymania, honorowych wart z okazji
różnych uroczystości.
Nie bardzo mogła rozmawiać dalej, bo miała usta
pełne śliny. Skosztowała sałatki. Rzeczywiście, niezbyt
jej smakowała. Syntetyki wygarbowały jej podniebienie
na deskę. Wino wprost przeciwnie. Smakowało...
Wychyliła cały kieliszek szybciej niż major swoją
whisky. No i bułka... Bułka grubo posmarowana
masłem i posypana warstwą soli była świetna. Sue
włożyła do ust kolejną porcję sałatki.
- Wiesz... Smakuje jak trawa. Bo wiesz, ja kiedyś z
ciekawości polizałam prawdziwą trawę...
- W muzeum w Detroit? - zakpił.
Zorg, który w tym czasie uporał się z wątrobą,
ziewnął i wyciągnął swój długi' ogon zakończony
żądłem skorpiona. Na widok żądła spaniel przezornie
schował się za nogami swojej właścicielki. Te
wszystkie psy, mimo że cholernie głośne, nie były więc
jednak takie zupełnie głupie...
Wagner zapłacił i kazał kelnerowi wezwać fiakra.
Wsiedli do dorożki.
- Co to za gmach? - spytała Sue, wskazując budynek
za plecami.
- To jeszcze Hitler budował... Ministerstwo
Przemytu, zwane dla niepoznaki Urzędem
Wojewódzkim.
Oczywiście żadnego województwa od dawna już nie
było, natomiast tajniki produkcji nowoczesnej
amfetaminy, X-12, znali jedynie chemicy ukryci w
podziemiach wspaniałej budowli. I to się cholernie
opłacało. Ich praca w dużej części utrzymywała byt
Rzeczpospolitej.
Dorożka skręciła w prawo. Żołnierze w tropikalnych
hełmach, strzegący urzędów państwowych,
prezentowali broń przed majorem. Potem wjechali na
Wybrzeże Wyspiańskiego. Imperialny styl państwowej
architektury ustąpił miejsca luksusowym willom
tonącym w zieleni wysokich palm. Wielkie śmigła
Wyspy Opatowickiej były coraz bliżej, więc
produkowany przez nie wiatr był tu lepiej odczuwalny.
Sue Kristy-Anderson rozglądała się, przygryzając
wargi. "Doprowadzić do płaczu" - brzmiał rozkaz
generała Baryły. To da się zrobić. Bardzo łatwo i już
niedługo. Tylko, o co w tym wszystkim chodzi?
Skręcili znowu przy Hali Ludowej, wjeżdżając w
ulicę Mickiewicza. Sue po raz pierwszy ,w życiu
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
zobaczyła prawdziwy park. Nie zdążyła się zdziwić
setkami gatunków drzew. Dorożkarz zatrzymał się
przed niewielką willą ukrytą w zieleni i zażądał
odpowiednika paru milionów dolarów. Wagner
zapłacił. Pani pułkownik wyszła na miękkich nogach,
ale najlepsze było dopiero przed nią. Biedna dupka.
Kiedy Wagner otworzył furtkę, Ania, jego żona,
wybiegła z domu na spotkanie gości.
- Andrzejku! - Rzuciła mu się w ramiona. -
Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Poszło jakoś na
pustyni?
Nie zdążył odpowiedzieć. Ania witała się z panią
pułkownik. Potem pocałowała Zorga.
- Cześć kotek. Pilnowałeś mojego męża? Gepard
polizał ją po twarzy.
- No chodźcie, chodźcie. Zjecie coś? A może
zrobimy grilla w ogrodzie?
Poprowadziła ich do salonu ukrytego za
panoramiczną, odblaskową szybą. W przeciągu kilku
sekund potrafiła złajać raczkujące dziecko za to, że
przewróciło wazon, podać drinki i opieprzyć służącą.
Wróciła z kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy i
talerzem obciążonym malutkimi kanapkami.
- Siadajcie, proszę - szczebiotała. - Zorg? Dać ci
trochę surowego mięsa?
Nie zdążyli zająć miejsc w fotelach, a ona potrafiła
się już pochwalić przed Murzynką pensją męża,
wspaniałym zdrowiem dziecka, tym że mają w garażu
prawdziwego konia i dwoma sypialniami na piętrze
urządzonymi w stylu arabskim. Na razie jeszcze nie
otwierała szaf, żeby pokazać swoje ciuchy -
postanowiła od razu strzelić z najgrubszej armaty.
Przepełniona dumą przyniosła ich książeczkę rodzinną i
zaprezentowała pierwszą stronę z ogromną pieczątką i
napisem stwierdzającym, że zarówno mąż i żona mają
pierwszą klasę czystości i w związku z tym gmina
wydała im pięć pozwoleń na posiadanie dzieci. Poniżej
była mniejsza pieczątka z napisem: "Jedno pozwolenie
wykorzystane".
- Bo wie pani - Ania usiadła tuż przy Sue, której
kanapka uwięzia w gardle - na pięcioro dzieci to pewnie
nigdy nie będzie nas stać. Ale planujemy z mężem
jeszcze jedno. A jak mu dadzą awans w przyszłym
roku, to może jeszcze jedno. Jestem zdrowa. Mogę
rodzić. A pani? Ma pani dzieci? Jakie? Ile?
Kristy-Anderson zaczęła się dławić kanapką.
Usiłowała zacisnąć oczy. "Doprowadzić do płaczu" -
kazał Baryła. Boże, jakie to łatwe. Najprostszy rozkaz,
jaki otrzymał w życiu. Tylko, co jest grane?
Ania pokazywała właśnie zdjęcia dziecka: szkrab w
przedszkolu; gówniarz na balu maskowym
(nierozpoznawalny zresztą na fotografii, bo się przebrał
za mutanta - trzeba było pokazywać palcem, który to w
tłumie bachorów); szczeniak (podtrzymywany przez
przedszkolankę) składający wiązankę kwiatków z
okazji święta państwowego pod pomnikiem Pana Jana,
Wskrzesiciela Rzeczpospolitej. Pułkownik marines
usiłowała skupić się na napisie wyrytym na cokole:
"Przechodniu, powiedz Polsce, że zrobiłem to dla
swojego Narodu. Musicie przetrwać za wszelką
cenę!"...
- To co robimy? Grill w ogrodzie? Zorg, masz
ochotę?
- Thhhylkhhho mi nie pshhhuj mhhłuęsa, Ankha! -
mruknął gepard. - Nie jhhem smażhhhonego...
Służąca przygotowała wszystko błyskawicznie.
Usiedli w wyplatanych fotelach pod ogromną palmą.
Wagner osobiście zajął się przyprawami i obsługą
rusztu. Sączyli wódkę z martini. Ania pytlowała
zawzięcie, doprowadzając Murzynkę do szewskiej
pasji. Bosko! Najłatwiejszy rozkaz w życiu. Sekunda w
wykonaniu Ani. Wagner zdjął swój korkowy hełm i
przy pomocy plastikowej uprzęży wspiął się na palmę.
Maczetą ściął orzech kokosowy, Ania kazała służącej
przepołowić i podać Murzynce. Boże. Kokosowe
mleko. "Doprowadzić do płaczu". Surę! Czekolada
chłeptała w lekkim amoku. No problem. Tylko, o co w
tym wszystkim chodzi?
Agentce CIA niewiele brakowało do totalnego
odlotu. Nawet bez amfetaminy X-12. Chwilę potem
Ania podała steki z karkówki. Do tego sałatka i
niemiecki szprycer na winie, wódce i piwie.
Czekoladzie głowa zaczęła się chwiać już po
pierwszym łyku. Dziecko zakwiliło w salonie, Anka
poszła je nakarmić. Okazało się, że Sue nie skosztowała
nawet steków na autostradzie, bo uwierzyła w plotkę,
że to było mięso z "ludziny". Teraz więc, po raz
pierwszy w życiu, jadła wieprzowinę. Nie smakowało
jej wyraźnie, bo syntetykami zamieniono jej
podniebienie w podeszwę buta bojowego, ale nastrój
sprawiał, że mrugała oczami, usiłując pozbyć się tych
cholernie upierdliwych łez. Zorg, nażarty po czubki
uszu, zwinął się w kłębek i ułożył do snu na trawie.
Domowy ratlerek usiłował mu dokuczać i nawet złapał
porucznika za ucho, ale zwątpił i zwiał, kiedy Zorg
ziewnął przez sen i pokazał swoje dodatkowe zęby
wysuwane zza kłów.
Wagner wziął z barku butelkę koniaku, dwa
ogromne kieliszki i zaprowadził Zuzię do Parku
Szczytnickiego. Patrzyła na te setki gatunków drzew,
łykając łzy. Postanowił jej nie popuścić. Zawsze był
bardzo sumienny w wykonywaniu rozkazów.
Lawirował między chichoczącymi w zapadającym
zmroku parami, odpędzał wiewiórki, które usiłowały
wymóc na nim orzechy, odganiał Zające i króliki
łaszące się do nóg. Zaprowadził panią pułkownik do
dziewiętnastowiecznej, smukłej jak strzała, wieży
widokowej. Po wąskich, trochę już zmurszałych
schodkach wyszli na podest u szczytu. Wagner usiadł,
opierając się o ścianę i postawił nogi na barierce. Tu,
ponad szczytami drzew, wiatr produkowany przez
śmigła Wyspy Opatowickiej był bardziej odczuwalny.
Słońce zachodziło właśnie, skrząc odblaskami na
szklanej kopule, poniżej było morze zieleni, widzieli
dachy rezydencji prominentów i co ważniejszych
przemytników. Gdzieś w dole turkotał konny tramwaj,
dorożki lawirowały między pniami wgryzającymi się w
nawierzchnię ulicy Pana Jana. Zapalano pierwsze
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
lampiony i gazowe latarnie. Ludzie gromadzili się na
trawnikach całymi rodzinami, żeby zjeść kolację,
kobiety właśnie rozpakowywały kosze z jedzeniem.
Otwierano pawilony wieczornych restauracji w parku.
Wagner napełnił kieliszki koniakiem. Sue wychyliła
swój jednym haustem. Beczała zupełnie otwarcie.
- Wiesz... - połykała łzy - to wasze dziecko...
wiesz... Ja mam szóstą klasę czystości!
- Co ci zrobili? - spytał.
- Wykastrowali mnie.
- No co ty? Baby nie da się wykastrować.
- Unieczynnili mi jajniki - wyjaśniła. - Mam szóstą
klasę. Jestem prawie mutantem. - Ryczała coraz
głośniej. Wytarła łzy rękawem, posmarkała się. Dał jej
chusteczkę. - Ta twoja żona... W takiej pięknej,
zwiewnej sukience. Służąca, dziecko, sałatka,
pielęgnowanie ogrodu. Tym się zajmuje. A ja wiem
tylko, jak z zawiązanymi oczami rozłożyć i złożyć
karabin maszynowy. Wiem, jak dowodzić plutonem
zwiadu. Jak zapewnić wsparcie ogniowe batalionowi w
okrążeniu. Boże! Nie umiem robić sałatki i nigdy nie
miałam na sobie sukienki! Nigdy nie będę mieć
dziecka...
Nalał jej nową porcję koniaku. Ciekawe, jakie plany
łączył z nią Baryła. Znowu przełknęła zawartość
ogromnego kieliszka jednym haustem.
- Nigdy nie będę mieć małego pieska. - Zabrała mu
butelkę i pociągnęła kilka łyków prosto z gwinta. - Nie
będę żyć wśród drzew.
Wagner przestraszył się, czy przypadkiem nie
przesolił z tym płaczem. Miał nadzieję, że Murzynka
nie skoczy nagle z tej cholernej wieży. Pomógł jej się
podnieść i asekurując pijaną w sztok kobietę, zeszli na
dół. Trzymając pod ramię, zaprowadził ją do domu. Na
szczęście Ania sprawdzała się w takich sytuacjach.
Rozebrała panią pułkownik, umyła, włożyła jej
koronkową nocną koszulę i położyła spać w jednej z
sypialni urządzonej w arabskim stylu...
***
Rano Sue wyglądała trochę lepiej. Złapał ją na tym,
jak się przegląda w lustrze, obciągając na sobie
skłębione koronki. Pół nocy spędziła w toalecie, ale
zdołała się jednak umyć i zejść, już w galowym
mundurze marines, na śniadanie. Porucznik Zorg na jej
widok podrapał się tylną łapą za uchem. Najwyraźniej
założył się z Anką, czy pani pułkownik zdecyduje się
na ryzyko powrotu do ubikacji i spędzenie tam długich
godzin, czy też raczej zrezygnuje z grzanek i dziwnie
pachnącego płynu, który -jak jej objaśniono - nazywa
się "herbata"... Obydwoje, Zorg i Anka, zafascynowani
obserwowali, jak Zuzia gryzie grzanki z miną w rodzaju
"w Pearl Harbor też było ciężko...". Wagner nie
wiedział, czy wygrała jego żona czy zwierzak, nie
wypadało pytać przy gościu, choć ta kwestia nurtowała
go coraz bardziej. Służąca pomogła mu zaprząc konia
do zgrabnej dwukółki. Już po kilkunastu minutach
udało mu się wpakować do powozu panią pułkownik i
porucznika. Kristy-Anderson zakryła oczy szkłami
przeciwsłonecznych okularów - nie mógł nawet
dostrzec, na co patrzyła. Strzelając z bata, poganiał
konia. Ruch na ulicach o tej porze dopiero narastał,
więc stosunkowo szybko dotarli do Mostu
Grunwaldzkiego. Zaraz za nim rozciągały się już stajnie
Ministerstwa Przemytu... tfu! Urzędu Wojewódzkiego.
Wagner zostawił swój pojazd pod opieką sprawnych
koniuszych i szerokimi, mającymi przypominać o
szacunku dla władzy, faszystowskimi schodami
poprowadził ich między ogromne kolumny. W holu
panował miły chłód. Sandały nieprzyjemnie plaskały na
granitowych schodach. Potem kontrola, pobieżna
rewizja i adiutant zaanonsował ich generałowi. Kiedy
wprowadzono ich do gabinetu, Sue zdjęła nareszcie
swoje ciemne oku-. lary.
Generał Baryła odwrócił się od okna z widokiem na
Odrę i Ostrów Tumski. Udało mu się jakoś poruszyć
swoje wielkie cielsko. O dziwo, nawet nie oderwał się
przy tym żaden z guzików munduru zapiętego jakimś
cudem na monstrualnym brzuchu. Baryła podreptał w
ich stronę na swoich krótkich, wygiętych w straszliwy
iks, nóżkach. Podał dłoń z palcami jak serdelki
porośniętymi rzadkim włosem. Wbrew pozorom nie był
mutantem, miał pierwszą klasę czystości, żonę i piątkę
dorastających dzieci.
- Witam panią, pani pułkownik - wysapał. - Jest mi
niezmiernie miło, że widzę panią całą i zdrową.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panie generale.
- O... Świetnie pani mówi po polsku. Tym razem nie
sparowała swoim słynnym "pan też". Uśmiechnęła się.
- Jestem pól-Polką.
- Ach, więc Kristy w pani nazwisku to
zangielszczone "Kiściak"?
- Nie. Andersen to od Andrzejewska.
Baryła również się uśmiechnął. Wskazał im fotele.
- Wiem, że major Wagner jest miłośnikiem koniaku,
ale chciałbym państwa poczęstować czymś, co jest
produkowane w naszej ojczyźnie. To miejscowa
specjalność - wskazał na oszronioną butelkę.
- Miejscowa specjalność? - Murzynka postanowiła
jednak pokazać pazury. - Czyżby amfetamina X-12?
Roześmiał się. Wbrew swojemu wyglądowi był
człowiekiem niezwykle inteligentnym i cenił
inteligencję u innych ludzi.
- Może na razie dajmy sobie spokój ze
strzykawkami. - Napełnił malutkie kieliszki. - Póki co,
proponuję czystą wódkę.
- Na zdrowie! - Sue wychyliła swój, wykazując dużą
znajomość polskich zwyczajów.
- Coraz lepiej was szkolą w tym CIA. - Baryła z
trudem zmieścił się w fotelu za ogromnym biurkiem.
-Słucham?
- No nieeee... Agent z problemami słuchu? Chyba
niemożliwe.
- Pan powiedział: "CIA".
Przydymione szkło kopuły nad miastem, wraz z
gęstymi żaluzjami w oknie, odbijało dziwne światło,
tworząc nieruchome cienie na twarzy generała.
Atmosfera gabinetu wydawała się senna, jakby nie do
końca realna.
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
- Owszem. Choć na pewno przeszła pani szkolenie
w marines. Zawsze dbacie o dobre "przykrycie", ale
pułkownikiem pani nie jest, prawda?
- Nie rozumiem, o czym pan mówi, panie generale.
Baryła westchnął ciężko, potem wydął swoje olbrzymie
wargi.
- Powiedziałem, że pani jest agentem CIA. Pani
szefem jest Terry Robinson, zajmuje pani trzynastą celę
szóstego wydziału w bunkrze Langley, oprócz ojca,
pana Andrzejewskiego, uczono panią intensywnie
języka polskiego przez ponad rok w ośrodku
kryptograficznym w Detroit, miała pani sześciu
nauczycieli, w tym dwóch Polaków: panią Wróblewską
i pana Martyniaka... Mam wymieniać dalej?
Przygryzła wargi.
- Popełniła pani szereg przestępstw federalnych -
kontynuował generał. - Polizała pani trawę w Parku
Narodowym bunkra
Detroit. Zresztą... Też mi park - wzruszył
ramionami, dywagując - dziesięć metrów na dziesięć. I
w dodatku dala się pani sfotografować. Mniejsza z tym.
Kochała się pani nielegalnie, trochę handlowała
maryśką wśród kolegów. Sprawa sądowa była już w
toku, ale zwerbowali panią do tej misji. I jakoś się
udało, prawda?
- Chcę się skontaktować z konsulem Stanów
Zjednoczonych Ameryki Pomocnej! - powiedziała
trochę za szybko. Pokazała, że udało się ją
zdenerwować.
Baryła ryknął śmiechem. Monstrualny brzuch zaczął
mu się trząść, ale krawiec, który szył generalski
mundur, teraz właśnie . uzyskał dowód, że jest
fachowcem najwyższej klasy. Żaden z guzików nie
odpadł, choć zakrawało to na cud.
- Ależ proszę... Zdziwi się pani, ale mamy we
Wrocławiu nawet waszego konsula. Honorowego. On
nawet raz na pół roku otrzymuje jakąś pocztę. Nic nie
łączy naszych narodów od czasów Bomby Szen, ale my
mamy nawet konsula. Chyba do pokazywania w zoo,
ale jest. Jest! Proszę. - Wykonał gest dobrego
gospodarza. - Mam go wezwać?
Oddychała trochę za szybko. Wagner wyczuł, że
zaczęła się bać.
-1 co niby moglibyście mi zrobić? - kpił Baryła. -
Spuścić na łeb bombę atomową? Mam wrażenie, że bez
elektryczności będzie to dla was dość kłopotliwe. A
może armia USA uderzy na Wrocław? Hmmm, macie
aż tyle żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez
ocean? - Pochylił się nad lśniącym blatem. - No, proszę
mi nareszcie powiedzieć, czy konsul ma być obecny,
jak będę rozrywał panią końmi na Rynku czy nie?
Była zesrana ze strachu. Zacisnęła dłonie na
poręczach fotela. Zorg też to zauważył, zastrzygł
uszami. I tak jak Wagner zauważył coś jeszcze.
- Pani się zastanawia, jak mnie zabić - mruknął
Baryła. On również był dobrym obserwatorem.
Otworzył ogromną szufladę biurka i wypuścił na blat
dwa perskie koty. Zaczęły się przeciągać na śliskiej
powierzchni. - Myśli pani o dwóch rozwiązaniach. Albo
wypuści pani grzechotnika z torby... Ale to głupi
pomysł. Te koty załatwią go w ciągu kilku sekund.
Albo użyje pani swojego malutkiego, szybkostrzelnego
pistoletu. Niewykrywal-nego przy naszych rewizjach. -
Roześmiał się znowu. - To tylko Amerykanie mogli
wymyślić. Skonstruować mikroskopijny pistolecik z
pociskami, które wręcz patroszą człowieka. On jest tak
mały, że ukryli go w... za przeproszeniem... - Zerknął
odruchowo na jej opięte, czarne spodnie. - To tylko
Amerykanie mogli wymyślić - powtórzył. - Pistolet
ukryty w... - Chrząknął. -Właściwie niewykrywalny.
Tyle tylko, że jeśli zechce pani wystrzelić, musi pani
rozpiąć i zdjąć spodnie, ściągnąć majtki, wyjąć go i...
Hmmm. W tym czasie pan porucznik zdąży sześćset
razy zatopić swoje jadowe kły w pani szyi. Zorg -
zwrócił się do geparda - długo umiera człowiek
ukąszony przez ciebie?
- Dhhhhłughhho...
Wagner wiedział, że gepard mówi prawdę. Jad był
ustawiony na paraliżowanie przeciwnika.
Unieruchamiał momentalnie. Zawarte w nim toksyny
były jednak tylko efektem ubocznym i rozpuszczały się
powoli we krwi wroga. Mutanci umierali nawet i po
dwóch, trzech godzinach, dysząc z bólu. Ciągle
sparaliżowani.
- Sami daliście nam tę technologię.- kontynuował
Baryła. -Kiedy wymyśliliście grzechotniki, to te mniej
udane modele, czyli kotki, ptaszki, tygryski i gepardy,
sprzedaliście mniej ważnym narodom. Jasne. Węża nie
można tak łatwo wykryć w podczerwieni jak kota. Ale
kiedy zabrakło elektryczności, okazało się, że wąż to
kompletne nic w porównaniu z takim Biczem Bożym,
jakim są nasze gepardy...
- Skąd pan tyle wie, panie generale? - Usiłowała być
racjonalna. - Ma pan agentów w USA?
- A po co? - Pokiwał głową. - Nic nas nie łączy. Na
papierze jesteśmy sojusznikami, ale sama pani wie... Za
daleko, żeby się czymkolwiek interesować.
- Więc kto? Arabowie?
- Beduini, droga pani. Proszę nie mieszać tych
dwóch nacji.
- Oni szpieguj ą u nas? Po co?
- Mają jakieś przemytnicze interesy. - Wzruszył
ramionami.
- A ja mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby
kupić u nich to, co chcę mieć. - Zaczął głaskać jednego
z persów na biurku. Kot wyprężył grzbiet i zaczął
mruczeć. - Paręset lat temu byłbym chyba najlepszym
klientem w każdym supermarkecie, bo zawsze mnie
stać na wszystko, o czym tylko marzę.
- Arabowie... Znaczy Beduini wyszpiegowali
wszystko na temat mojej misji?
Baryła tylko machnął ręką.
- "Wszystko"... - Prychnął jak kot, którego głaskał. -
Pani sama nie wie wszystkiego o swojej misji. A nikt na
świecie nie pozna wszystkich tajemnic bunkra Langley.
To zresztą zupełnie niepotrzebne.
- Czego więc dotyczy nasza rozmowa?
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Otóż chcę, żeby mi pani wyśpiewała ładnie to, co
pani wie.
- Proszę na to nie liczyć, generale!
Powiedziała to trochę zbyt szybko. Nikomu z
obecnych w gabinecie nie umknął fakt, że znowu
zacisnęła dłonie na poręczach fotela.
- Pani Andrzejewska... - uśmiechnął się Baryła -
proszę się z łaski swojej nie wygłupiać. Powie pani.
- Bo jak nie, to... rozerwie mnie pan końmi na
Rynku? A może wbicie na pal? Obcięcie piersi?
Była twarda, ale nie do końca. Chyba zbyt
plastycznie wyobraziła sobie to, o czym mówiła.
Spociła się momentalnie.
- Pani Andrzejewska. - Baryła z dobrotliwym
wyrazem twarzy napełnił jej kieliszek wódką. - Niech
pani nie opowiada głupot. Od razu na pal! Albo piersi
obciąć... - Wzruszył ramionami.
- Tak robicie w Ameryce? Tu jest na szczęście
Polska. Dogadamy się po dobroci, przy wódeczce.
- Nigdy się nie dogadamy!
- Och, doprawdy? A dziesięć kontenerów, które
miała pani zniszczyć? Co? Pryszcz?
- Skąd pan o tym wie??? - Zerwała się z fotela.
Zabrakło jej oddechu. Najprawdopodobniej o tym,
oprócz niej, mógł wiedzieć tylko prezydent USA.
Baryła uśmiechnął się ciepło.
- Tak, tak... Pan prezydent USA, Jose Torres de
Fuengirola też ma swoje słabości. On lubi
chłopczyków, a w tym specjalizują się Beduini...
Zapomniała pani? Lawrence of Arabia? Ale oczywiście
tylko kpię. - Generał wychylił swój kieliszek i wykonał
zapraszający gest, żeby zrobiła to samo. - Prezydent to
dla mnie trochę za wysoko. Po co zresztą? Ja kupuję
informacje dużo bardziej precyzyjne, ale z niższego
szczebla i w związku z tym znacznie tańsze.
- Co pan wie o mojej misji? - podskoczyła
Murzynka.
- Pani Andrzejewska, powiem pani nawet to, o czym
pani nie ma zielonego pojęcia, bo nikt pani nie
uświadomił. A w zamian proszę tylko o jedną rzecz. O
datę.
- Nigdy!
- Hę, hę... Jak mówiłem, tu Polska. Dogadamy się
przy wódeczce. - Ponownie napełnił kieliszki.
- Nigdy w życiu, gnoju jeden!!!
- Hę, hę... Mam tu jednego takiego mutanta, co go
Wagner złapał zeszłego roku. On ma szczególny talent.
Taki, który pozwala się obyć bez wbijania na pal. Piersi
też może sobie pani zachować na własność. Nic mi po
nich.
- Nie wolno używać mutantów.
- To spuśćcie mi za to na łeb bombę atomową -
zakpił, pochylając się nad biurkiem. - Co? Nie uda się?
- Panie generale...
- Milcz i słuchaj. To był kijek - wysapał Baryła. -
Teraz marchewka.
Znowu nalał wódki. Wypił, zakąsił konserwowym
ogórkiem i otarł usta.
- Słuchaj, Zuzia. Nie proponuję ci nic do jedzenia,
bo i tak wiem, że z najwyższym trudem kontrolujesz
zwieracz odbytu. Ale uraczę cię paroma informacjami,
o których nie masz pojęcia. Twój prezydent, pan Jose
Torres Wielbiciel Chłopaczków de Fuengirola, wie o
czymś, o czym nie wie nikt inny. Może poza paroma
inżynierkami w Cheyenne Mountain, z których jeden
był bardzo zadłużony u Beduinów, bo "nadużywał".
Ale to drobiazg... Było tak. Sprawiliście Chińczykom
krwawą łaźnię pod Pekinem podczas ostatniej wojny, a
oni spuścili za to nam wszystkim na główki Bombę
Szen. I na świecie skończyła się elektryczność. Trzaskprask
i po krzyku. Pochodnia stała się jednym ze źródeł
światła w bunkrach, bo żarówki odeszły w niepamięć.
Ale... Jak się po latach okazało, nie byliście tacy znów
głupi, wy Amerykanie. Skądś wiedzieliście, że oni,
Chińczycy, mająszeny. I że może wam się nie udać
wywalić ich z gry za szybko. Ktoś z waszych domyślił
się nawet, że możecie przesiać całą cywilizację,
sprowadzając jądo epoki maszyny parowej. Ale
mieliście na to radę. Wiedzieliście, co zrobić, jak się nie
uda z Chińczykami.
- O czym pan mówi?
- O projekcie Queens,
- O czym?
- O "Queens Project". O maszynie czasu.
- Jezu... - Murzynka potrząsnęła głową. - Chyba
śnię.
- Nie wiem, czy pani śni. - Baryła wyjął papierosa z
drewnianej szkatułki na biurku. Zapalił go prześlicznej
roboty rosyjską, benzynową zapalniczką. - Wasi
inżynierowie myśleli tak:
jeśli się nie uda wygrać z Chińczykami i oni rozpylą
szeny w atmosferze, to na całym świecie zniknie
elektryczność. Izolatory zamienią się w przewodniki i...
i koniec naszej kochanej cywilizacji. Koniec
globalizacji, zabijania na odległość, indoktrynacji
totalnej... Koniec giełd i telefonów. Nawet taka
przeciętna Amerykanka nie będzie mogła sobie kupić w
sklepie głupiego wibratora. I co? Wymyślili
zabezpieczenie ostateczne. Wymyślili maszynę czasu.
- Pan bredzi, generale.
- A jeśli nie? Posłuchaj mnie, Zuzia, do końca. Było
tak. Macie maszynę czasu. Ale co z tego? Jeśli żółtki
wypuszczą szeny, to maszyna będzie bezużyteczna.
Więc co zrobić? Ano... Wysłać jaw kosmos. No, ale co
z tego kosmosu? Szeny co prawda jej nie uszkodzą, ale
jak wysłać sygnał, że ma zacząć działać, skoro nie
będzie już elektryczności? I tu, moja droga, ujawnia się
cały geniusz amerykańskich inżynierów. Nie można
użyć maszyny na Ziemi? Trzeba wysłać w kosmos. Nie
można z Ziemi zawiadomić jej, że ma zacząć działać?
Nie ma Sprawy... Musi zacząć działać sama z siebie.
Ale jeśli wygramy, to po co ma działać? Jak to
rozstrzygnąć? Bardzo proste. Maszyna została wysłana
w okolice Saturna. Miała wrócić po kilkudziesięciu
latach i cofnąć całą planetę w czasie. O paręset, parę
tysięcy lat. Cywilizacja zyska jeszcze jedną szansę.
Tylko co to daje autorom projektu? A jak historia się
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
powtórzy? Znowu dojdzie do wojny, żółtki znowu
wypuszczą szeny i pętla czasu się zamknie. Po co?
Najlepszym rozwiązaniem byłoby cofnąć się w czasie,
ale w taki sposób, żeby kilka osób zachowało
przynajmniej część wiedzy o tym, co ma nastąpić w
przyszłości. Żeby przeniosło się w czasie najlepiej z
jakąś cząstką nowoczesnej technologii. Jak to zrobić?
Bardzo prosto. Amerykańscy inżynierowie są genialni.
Wygląda to tak: po kilkudziesięciu latach maszyna
czasu wraca z orbity Saturna, cofa całą Ziemię w
czasie. Do tego jednak trzeba tak gigantycznych źródeł
energii, że nikt ich nie jest w stanie zbudować. Ziemia
zostaje więc "zawrócona" na czas zaledwie
nanosekundy. Cofnie się wszystko do roku,
powiedzmy, tysięcznego i błyskawicznie powróci do
naszych czasów. Mówimy o nanosekundzie! Jaki z tego
jednak zysk? To również proste. Ci wszyscy ludzie,
którzy będą przebywać w zasięgu działania emiterów
Voughta pozostaną w tych czasach, do których zostaną
cofnięci. Ludzie i urządzenia. Hipotetycznie więc
rozważając, sytuacja będzie wyglądać tak: obojętnie,
wygramy czy przegramy, maszyna czasu wróci ze
swojej orbity i cofnie całą Ziemię o kilkaset lat. Jeśli
wygramy, to po nanosekundzie wrócimy nietknięci do
naszych czasów. Nikt niczego nie zauważy. Jeśli jednak
przegramy... Wtedy pewni ściśle wyselekcjonowani
ludzie, ściśle wyselekcjonowane urządzenia, znajdą się
w zasięgu działania emiterów Voughta. L.. i pozostaną
na przykład w roku tysiąc osiemsetnym. Nie wiem
dokładnie, bo to działa losowo, zbyt krótki czas
namierzania. Ale proszę sobie wyobrazić. Pan
prezydent USA, z rodziną, ze sztabem, z paroma
setkami wojska, z całą naszą cholerną wiedzą, z
odpornością na klasyczne choroby, z karabinami
maszynowymi, superannatami, z komputerami,
encyklopediami, współczesną chemią i maszyną
parową, pojawia się nagle w roku tysiąc osiemsetnym.
W dobie Napoleona Bonaparte... Jak długo będzie
zdobywał władzę nad światem? Rok? Czy wystarczą
mu trzy dni? I historia się odmieni. Można zrobić, co
się komu żywnie podoba...
- Z tego, co pan mówi... te emitery... muszą być na
Ziemi. Jak oprą się działaniu szenów?
- No i widzisz, Zuzia... - Baryła uśmiechnął się
lekko. - Już mi wierzysz. - Zaciągnął się dymem z
papierosa. - To bardzo proste. Emitery zawczasu
zatopiono w szkle. Szeny nie mają do nich dostępu.
Jeżeli maszyna czasu zacznie działać, uruchomi je
automatycznie w czasach, kiedy nikt nawet nie myślał
jeszcze o szenaeh. Być może w momencie, kiedy rodził
się Jezus Chrystus? Może trochę wcześniej? Może
później? Tam jednak szenów nie będzie. I wszystko
gra. Trzeba tylko znaleźć się w pobliżu emiterów w
chwili, kiedy sonda z Saturna wejdzie na orbitę Ziemi.
Kto będzie w zasięgu emitera w momencie realizacji
Projektu Queens, zatrzyma się w czasach sprzed paruset
czy paru tysięcy lat... I może sobie zmieniać historię do
woli, dysponując całą naszą wiedzą.
- Zaraz... Co komu przyjdzie z urządzeń, które są już
zepsute w naszych czasach?
- Oj, Zuzia... Jeśli ktoś zadbał o maszynę czasu na
orbicie, to zadbał i o urządzenia. W Cheyenne Moutain
macie kilka tysięcy zatopionych w szkle kontenerów. Z
komputerami sprzed stu lat, z nowoczesną elektroniką.
Szeny nie miały do nich dostępu.
- Aaaa... - Murzynka wzięła swój kieliszek i
przełknęła wódkę, która pewnie zdążyła się już zrobić
ciepła. - A jaki pan ma w tym interes?
- No widzisz... - Wziął ociekający zalewą ogórek,
wypił wódkę i zakąsił. - Wy macie kilka tysięcy
kontenerów. Ja mam jeden, sprowadziłem sobie z
Berlina, ale mi ten jeden wystarczy. Bo to z powodu
waszej gigantomanii.
- Co?
- Wystarczyłoby kilkuset ludzi i nasza wiedza w
czasach Napoleona Bonaparte, żeby zmienić bieg czasu.
Ale wy chcieliście mieć wszystko. Przede wszystkim
wojsko. I... umieściliście kontenery w waszych bazach
i... niestety umieściliście tam również emitery Voughta.
- Te dziesięć zasobników, które mam zniszczyć?...
- Tak. To emitery Voughta z waszej starej bazy we
Włoszech. Kazałem Beduinom sprowadzić tutaj...
- Boże. Nie sądziłam, że prezydent wyśle mnie na
misję niemożliwą do spełnienia.
- A tak. - Baryła uśmiechnął się radośnie. - Bo
widzisz, Zuzia... Wasz prezydent to dla mnie naprawdę
trochę za wysoko. Lubi chłopczyków, ale nawet
Beduini nie mogli zdobyć informacji, którą ma tylko
on. On jeden... na całym świecie.
- Jakiej informacji?
- Widzisz, śliczna Czekoladko, prawdziwy problem
miałem tylko jeden. Zdobyłem kontener, kazałem
sprowadzić emitery Voughta, ale... nie miałem i nie
mam dalej pojęcia, kiedy odpali maszyna czasu. Nikt
tego nie wie, oprócz twojego prezydenta. Więc sam,
przez moich kochanych Beduinów, poinformowałem
go, że mam kontener i emitery. Chciałem, żeby
spanikował, żeby wysłał kogoś takiego jak ty z misją
zniszczenia zasobników, z pasem wypchanym
amerykańskim złotem, z grzechotnikiem w torbie i
pistoletem ukrytym w "hmmm". Postanowiłem sobie,
że od ciebie dowiem się, kiedy ruszy Projekt Oueens.
- Jest pan naiwny, panie generale.
- Och, doprawdy?
- A tak! Sądzi pan, że poinformowali mnie o dacie?
Oni w ogóle nie powiedzieli mi o Projekcie Oueens!
Wszystko usłyszałam od pana!
Baryła wykonał odżegnujący gest.
- Nie jestem naiwny, Czekoladka. Twój prezydent
też raczej głupi nie jest. Nie powiedzieli ci nic... -
westchnął - poza datą odpalenia.
-Pan kpi?
-Nie, kotek. Otrzymałaś swoją misję, dość łatwą do
spełnienia, bo przecież wystarczy stłuc szkło na
którymkolwiek z zasobników i będzie po całym moim
planie. Niczego ci nie powiedzieli. Poza jedną rzeczą.
Powiedzieli ci... DO KIEDY masz zakończyć misję.
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
Prawda? Powiedzieli ci, że jak to zrobisz po pewnej
określonej dacie, to sprawa nieaktualna, więc masz się
spieszyć. Pewnie, bo po tej dacie musi już być
nieaktualna, wtedy po prostu znikniesz, moja śliczna
Murzyneczko Bambo. - Baryła nachylił się nad stołem.
- A ja chcę wiedzieć, jaka to data - wysapał.
Zagryzła wargi. Wszyscy w gabinecie wiedzieli, że
generał ją trafił. Zszokowany Wagner, niezbyt przejęty
sprawą Zorg - obaj wiedzieli, że tamten ją ma. Że pani
pułkownik zna datę. I zaraz wyśpiewa, tak czy inaczej.
- Gówno się ode mnie dowiecie! - Murzynka
szarpnęła się w nagłym paroksyzmie, sięgając do torby
z grzechotnikiem. Koty na biurku nastroszyły futro,
Zorg wstał nagle z wzorzystego dywanu i wyszczerzył
swoje jadowe zęby, Wagner dotknął rękojeści sztyletu,
który miał ukryty w rękawie. - Jestem Amerykanką i
nic wam nie powiem. Choćbyście mnie wbili na pal!
Baryła uśmiechnął się dobrotliwie.
- To tylko kijek - powtórzył swoje poprzednie
zdanie. - A teraz marchewka, kochana pół-Polko,
siostro moja. - Otworzył szufladę i wyjął z niej plik
pożółkłych kartek. - To jest spis zawartości kontenera,
który sprowadziłem z Berlina. - Jego gruby paluch
przesuwał się po kolejnych pozycjach listy, - O
proszę... Komputer medyczny wraz z wyposażeniem.
Śliczna technologia z zeszłego wieku. No i co, Zuzia?
Jak tylko znajdziemy się w czasach bez szenów, to od
razu będziemy cię mogli wyleczyć. Zamiast szóstej
klasy czystości, po pięciu minutach będziesz mieć
pierwszą. I możesz sobie urodzić pięknego dzieciaczka.
Śliczną mini-Czekoladę.
- Nie. Unieczynnili mi jajniki. Jednym zastrzykiem.
- Nie wkurzaj mnie, Zuzia. Naprawimy to w pięć
minut, w czasach, kiedy nie będzie szenów i ten cały
wasz szajs zacznie znowu działać. - Wskazał na kartki
opisujące zawartość kontenera. - Zastanów się...
Będziesz miała dziecko. Dwie, trzy sztuki, nawet
dziesięć, jak wytrzymasz. Będziesz żyć wśród drzew.
W świecie bez zmian klimatycznych, bez mutantów,
bogata, zdrowa, władna... Pomyśl, Zuzia. Będziesz
prawdziwym pułkownikiem wśród naszych ludzi.
Będziesz współuczestniczyć w zdobyciu władzy nad
światem. No i te dzieci... Wiesz, jak to jest, gdy kobieta
karmi szkraba piersią? Nie wiesz - kusił - ale
wyobrażałaś sobie to wielokrotnie, nie mogąc zasnąć w
swojej celi w Langley, prawda? Wagner coś by ci o tym
mógł powiedzieć, ale on mężczyzna, nie rozumie
kobiet. Spytaj więc jego żonę. Spytaj ją, czy to fajne
uczucie odprowadzać bachora do przedszkola. Czy
ślicznie jest robić grilla w ogrodzie? Czy lepiej jest być
bogatą, władną i bezpieczną, czy też może lepiej umieć
jedynie rozkładać i składać karabin maszynowy z
zawiązanymi oczami? W te i we wte... Pomyśl o tym,
Zuzia. Zastanów się. I pomyśl jeszcze, co ci dały te
twoje kochane Stany. Wykastrowali cię, a teraz, jak
uruchomią maszynę czasu, po prostu znikniesz. Nie
będzie wojny, nie będzie szenów, nie będzie ciebie,
moja piękna Sue Kristy-Anderson. Po prostu nie
pojawisz się na świecie. A stąd znikniesz. Jak zresztą
cały nasz świat.
Baryła pstryknął palcami. Adiutant rozsunął część
ściany, ukazując klatkę z dwoma mutantami.
- Wybieraj, kochanie - szepnął. - Albo oni - wskazał
na zdeformowane twarze swoich speców od
przesłuchań - albo ja. I bogactwo, władza, duży
brzuszek w ciąży, kochający mąż, jedzenie, o jakim nie
miałaś dotąd pojęcia, pierwsza klasa czystości, drzewa
wokół, wspaniały klimat... Myśl, kotek. Myśl!
Murzynka zaczęła płakać. Wagner odwrócił wzrok.
Baryła przeciwnie, przyglądał się kobiecie z fascynacją.
- Muszę do ubikacji - szepnęła.
- Sikaj na fotel... Na razie cię nie wypuszczę.
-Ale j a muszę!
- Nic z tego, zanim nie powiesz.
- Boże...
- No i jak? - Napełnił kieliszek i postawił przed nią
tackę z rosyjskim kawiorem i kanapkami. - Wydumałaś
już?
Zaczęła beczeć na cały glos. Łzy kapały jej po
brodzie. Baryła zaczął wykładać przed nią zdjęcia
swoich dzieci. Kładł jedno po drugim, podsuwał pod
oczy.
- Siedemnastego października! - wrzasnęła nagle
Murzynka. - Siedemnastego października!!! - zawyła
tak, że można było zacząć się obawiać o całość jej strun
głosowych.
Baryła zaczął się śmiać.
-Siedemnastego października... - powtórzył. - Wasi
inżynierowie mają przynajmniej poczucie humoru. -
Zerknął na mutantów, czy kobieta powiedziała prawdę.
Obaj skinęli głowami.
Baryła kiwnął na adiutanta.
- Zastrzel ich. - Wskazał mutantów w klatce. - Nie
będą nam już potrzebni.
Potem zwrócił się do Wagnera.
- Zaopiekuj się Zuzią - rozkazał, ziewając. -
Wszystko pod nos, ona jedzie z nami. Zadbaj, ozłoć i
zaprowadź do ubikacji. Szesnastego października
zbiórka na Placu Grunwaldzkim. Chcę widzieć cały
twój oddział, żonę, dziecko i co tam chcesz zabrać w
podróż przez millenia... Panowie - spojrzał na Wagnera
i Zor-ga - to wszystko na dzisiaj: Żegnam.
Wyszli na miękkich nogach, słysząc dwa strzały
pistoletowe z półautomatycznej broni adiutanta Baryły.
***
Szesnastego października wszystko było gotowe.
Cały oddział najemników, ludzie, gepardy, ptaki, koty i
tygrysy siedziały grzecznie w transporterach
ustawionych na Placu Grunwaldzkim. W promieniu
działania emiterów Voughta stało jeszcze sześćdziesiąt
ciężarówek Baryły. Ania Wagner rozmawiała z Sue, ale
widać było, że jest zdenerwowana. Miała na sobie kusą
podkoszulkę, szorty i plecak, w którym wycięła dziury
tak, żeby trzymane tam dziecko mogło wypuścić nogi.
Na szyi zawiesiła pistolet maszynowy. Twarz
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
pomalowana w pustynne barwy ochronne nosiła także
ślady starannego makijażu - rzęsy, brwi, róż na
policzkach, szminka, błyszczyk. Była przygotowana na
każdą okazję: na pustynną wojnę i na bal u króla
Nabuchodonozora jednocześnie. Ich służąca jednak
wyglądała jeszcze lepiej. Miała dwa plecaki -jeden
zwieszony z tyłu, jeden z przodu. Ale sądząc po tym,
jak lekko się poruszała, w plecakach były wyłącznie
ciuchy Anki. Służąca miała na ramionach dwa karabiny
Hecklera&Kocha, a w kaburze na udzie czterdziestkę
piątkę Smith&Wessona. Miała też sztylet, nóż saperski,
łopatkę, wielki korkowy hełm i czarczaf pomalowany w
barwy ochronne. Cała rodzina wyglądała jak stado
idiotów. Z tym, że inni nie byli lepsi. Martha miała ze
sobą gramofon na korbkę z wielką tubą, a Doł-gorukow
swoje trzy arabskie kochanki utknięte w luku
towarowym opancerzonego transportera.
Baryła jednak nie zwracał na to uwagi. Podszedł na
swoich krótkich nóżkach uprzejmie, z wrodzoną
kurtuazją, salutując Ance.
- Andrzejku - zagaił, patrząc tak, że każdy, kto znał
to spojrzenie prawie mdlał ze strachu. - Wiesz, dlaczego
właśnie ciebie wybrałem na wyprawę? Ponieważ jesteś
najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy Wrocław.
Nie zawiedź mnie, gnoju! Bo wiesz...
Wagner zasalutował służbiście. A chwilę później
rozdarł się, prawie niszcząc swoje struny głosowe:
- Iwan! Heini! Zorg! Chwyćcie żołnierzy za pyski i
trzymajcie mocno!!! Żeby mi tu nawet nikt okiem nie
mrugnął nieregulaminowo...
Porucznicy zaczęli wrzeszczeć na swoich. Wojsko
Polskie, starannie wyselekcjonowana kompania,
złożona z ludzi o słowiańskim wyglądzie, a więc sami
blondyni i blondynki z niebieskimi oczami, wystraszyło
się najemników już na samym wstępie. Oni naprawdę
do tej pory znali jedynie służbę na wartach
honorowych... Chłopaki i dziewczyny o pszennych
włosach kulili się ze strachu na sam widok Wagnera, a
Zorg doprowadzał ich do amoku. Porucznik, wpieniony
jak szlag, bo zdążył już zarobić dwa kopy w zad od
majora, krążył między żołnierzami, szukając tylko
okazji do przeczołgania kogoś po placu, tam i z
powrotem, sześćset razy. Sierżanci już po kwadransie
mieli pianę na ustach od ciągłego krzyku. Kaprale
modlili się, żeby dotrwać jutra. Żołnierze żegnali się z
życiem. Zwierzęta usiłowały zniknąć jakoś w ciemnych
wnętrzach swoich transporterów. Heini biegał z
odbezpieczonym parabellum w ręce. Iwan przechadzał
się ze swoim skórzanym batem... Obydwaj opieprzam
przez Wagnera przy każdej okazji i przez to coraz
bardziej groźni. Kompanii honorowej wydawało się, że
właśnie nastąpił dzień sądu ostatecznego.
Baryła dobrodusznie pocieszał strapionych
żołnierzy, potem podszedł do Wagnera.
- Ładnie ich tresujesz. - Uśmiechnął się szeroko. -
Podoba mi się twój styl pracy...
Zerknął na ostatnie promienie słońca błyszczące w
szkle fullerowskiej kopuły kryjącej miasto. Jego
adiutant rozłożył na gąsienicy najbliższego transportera
ręcznie haftowaną serwetkę. Postawił dwa kryształowe
kieliszki i napełnił je trunkiem z owiniętej
nieskazitelnie białą szmatką butelki. Óbpk postawił
małe talerzyki z papryką, peklowaną cebulą,
marynowanymi grzybkami i malutki kociołek z
parówkami.
- Na zdrowie! - Baryła wychylił pierwszy swój
kieliszek. -No, pij, Andrzejku. Nie stresuj się już tak, bo
dostaniesz impotencji i nie zrobisz drugiego dziecka
swojej ślicznej żonie.
Wagner wypił swoją porcję, zagryzł grzybkiem.
Świetne rydze, szlag, tylko generała było stać na coś
takiego.
Baryła skinął na adiutanta, który podskoczył z
butelką.
- No i jak? - Zerknął na zegarek. - Niedługo
ruszamy.
- Ciekawe, gdzie?
- Hm... Tego nie wiedzą nawet Amerykanie. -
Generał wypił drugi kieliszek i wziął nabitą przez
adiutanta na widelec parówkę. Wagner również. -
Potrzeba tak kolosalnej energii, żeby cofnąć całą
Ziemię w czasie, że to musi trwać bardzo krótko i
emitery nie będą w stanie zestroić się w przeciągu
nanosekundy. Zatrzymamy się w czasie wybranym
zupełnie przypadkowo.
- Juliusz Cezar? Dinozaury? Czasy Pana Jana?
- To byłaby najgorsza możliwość. - Baryła, wbrew
swojemu wyglądowi, był naprawdę cholernie
inteligentny. - Ale na szczęście wojny to, wbrew
pozorom, tylko ułamek czasu, przez który istniała
ludzkość.
- Pozostaje jeszcze dżuma, faszyzm, krach
klimatyczny...
- Spokojnie, Andrzejku... Na wszystkie choroby
jesteśmy uodpornieni. A jak wylądujemy tu w roku
1942, to nawet hitlerowcy będą chcieli z nami
handlować, żeby się dowiedzieć, jak działa nasza
technologia. Oddadzą nam duszę, żeby tylko odkryć, co
to jest nowoczesna chemia.
- Albo oddadzą nam duszę albo wpakują do
Ausehwitz.
- Nie panikuj, Andrzejku. Ja mam w kontenerze pas
indukcyjny i dematerializator. Jak się pojawi prąd
elektryczny, to te wszystkie amerykańskie zabawki
zaczną znowu działać. I pan Hitler, który zbudował mi
gabinet w Urzędzie, będzie mógł mi tyłek polizać.
Wagner wychylił następny kieliszek. Znów zagryzł
rydzem w pikantnej polewie.
- A jak wylądujemy w czasach dinozaurów?
- Trudno. Wtedy zbudujemy ludzkość od nowa.
- A jak w czasie wojen husyckich? Baryła tylko
pokiwał głową.
- To tych śmiesznych rycerzy rozsieczemy ogniem
karabinów maszynowych.
- Na jak długo wystarczy nam amunicji?
- Andrzejku... - Baryła ponownie kazał napełnić
kieliszki. -A jak myślisz? Co ja mam na tych
ciężarówkach?. Proch strzelniczy? Nie! Ja tam mam
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
wyposażenie do produkcji potrzebnych nam rzeczy w
każdych warunkach. W każdych czasach. Ja się długo
przygotowywałem do tej misji.
- No ładnie. - Wagner pierwszy sięgnął po kieliszek.
- Jak wylądujemy w epoce, kiedy była już elektronika,
to z sześćdziesięciu ciężarówek przyda nam się ta
jedna... Zawierająca amerykański kontener ze sprzętem.
- Mylisz się, chłopcze. - Baryła również wypił swoją
wódkę. - Nie doceniasz mnie, Andrzej. Wtedy
zastosujemy "plan B".
- Co zastosujemy?
- Pozwól mi potrzymać cię jeszcze trochę w
niepewności. A na razie trzymaj swoich ludzi w
pogotowiu. - Baryła zerknął na zegarek i ruszył w
stronę sztabowego transportera. - Możemy wybrać się
w podróż w każdej chwili, jeśli Zuzia nie nałgała.
Wagner wzruszył ramionami.
Opieprzył swoich oficerów. Ci opieprzyli swoich
ludzi i zwierzęta. Potem trwali oparci w kucki o
gąsienice, paląc papierosy i waląc ukradkiem wódę.
Czas dłużył się niemiłosiernie. Wokół było ciemno...
***
Wokół było ciemno. Jeśli nawet ktoś zauważył
błysk, który wywołała maszyna czasu, umieszczona
przez Amerykanów na orbicie planety, to nie zdążył
zareagować. Nanosekunda to o wiele za mało na
jakąkolwiek reakcję. Wagner ocknął się z krzykiem, bo
coś dziwnego leciało' mu na twarz. A gdzie kopuła
Fullera??? Jezu... To śnieg! Śnieg z deszczem... chyba.
Kiedyś o tym czytał. Kopuły nie było. Widział kilka
domów, które pamiętał, ale większość innych... A poza
tym... Poza tym widział latarnie z... Jezusie Chrystusie,
Józefie i Maryjo... Latarnie z elektrycznym światłem!
Gdzie wylądowali? Gdzie wylądowali? Plac
Grunwaldzki wydawał się jakiś pusty. Jezus! Pewnie w
1945 roku, kiedy go przebudowywali na lotnisko. Boże!
Nie! Zaraz, zaraz... W 1945 nie było elektrycznych
latami, a wokół latały rosyjskie bombowce. Spokojnie.
Faszyści nie mogli mieć sodowych świateł. - Wagner
przeczytał przecież wszystkie książki do historii
dostępne w miejskiej bibliotece. Spokojnie. Było tak
strasznie zimno.
Katastrofa nastąpiła w sekundę później. Śkoda
Favorit, wiedział to dokładnie, bo z całą swoją
sumiennością zapoznał się z wszystkimi historycznymi
książkami w bibliotece, wpieprzyła się w jedną z
ciężarówek Baryły. Ale huk. Z tyłu, w opancerzony
transporter, rąbnęło srebrne volvo. A z boku, w kolejną
ciężarówkę uderzył bus hyundaia i tam były najgorsze
straty, bo pasażerowie nie mieli ani pasów, ani
poduszek powietrznych. Wszystkim rozkrwawiło gęby.
Nagłe pojawienie się, wręcz materializacja z nicości,
transporterów i sześćdziesięciu ciężarówek na środku
placu kompletnie zdezorientowało kierowców sprzed
paruset lat.
- Pas indukcyjny! - darł się Baryła ze swojego
transportera. - Pas indukcyjny!!!
Wagner kazał rozbić szkło, którym oblano
amerykański kontener. Najemnicy momentalnie
siekierami rozwalili osłonę w drzazgi. Major szeleścił
pożółkłymi kartkami opisującymi zawartość zasobnika.
Kolejne auto wpieprzyło się w zużyty i wypalony
emiter Voughta. To chyba fiat? Ktoś już pomstował na
chodniku. Ktoś wzywał policję.
- Jezu... Dołgorukow, verfluchte! Pas indukcyjny!
Nach oben po lewej.
Iwan dokonał cudu. Wcisnął się jakoś do zasobnika.
Po sekundzie wyrzucił pas, który przecież widział po
raz pierwszy w życiu. Najemnicy rozciągnęli go na
jezdni. O Boże. W porządku. Ci tutaj przecież
przesyłali energię elektryczną pod ziemią. Pas
indukcyjny zaczął momentalnie ładować akumulatory
amerykańskich zabawek w kontenerze.
Baryła biegł w ich kierunku na swoich krótkich
nóżkach.
- Paralizatory, Wagner! Paralizatory!
- Wyciągać paralizatory! - zawył major.
- Mein Gott... a jak one wyglądają? - spytała Martha.
Dołgorukow jednak był nieoceniony. Wyrzucał już
miotacze z zasobnika.
- Gdzie jesteśmy? - krzyczał Baryła. - Czy to
dwudziesty wiek? Dziewiętnasty?
Wagner podskoczył do najbliższego przechodnia.
Wyszarpnął rewolwer z kabury i zastanawiał się, czy
oddać strzał ostrzegawczy w powietrze. Broń parna
mogła na nich nie robić wrażenia. Na przechodniu,
starszym mężczyźnie w dziwnym płaszczu, zrobił
jednak wrażenie Zorg, który oparł się przednimi łapami
na jego ramionach.
- Jaki dzień jest dzisiaj ?
- D... D... Dwudziesty listopada - wyjąkał
mężczyzna. '-Jakiego roku?
- Dwa tysiące pierwszego - szepnął mężczyzna,
chwiejąc się pod naciskiem Zorga. - To jakiś cyrk?
Zaraz was policja ustawi, bo on powinien mieć
kaganiec.
- Dwudziesty pierwszy wiek! - krzyknął Wagner. -
Sam początek.
- Ideahie trafili - mruknął Baryła. - Plan B. Plan B. Z
boku podeszła goła czeska sygnalistka. Samym swoim
widokiem doprowadziła przechodnia prawie do
apopleksji. Ale... Miała już w ręku naładowany
częściowo paralizator. Wymierzyła w chwiejącego się
na chodniku mężczyznę i nacisnęła spust. Oczy faceta
powędrowały do góry. Razem z Wagnerem Czeszka
posadziła go na zmrożonym trawniku. Dziewczyna cała
drżała i miała gęsią skórkę. Szczękała zębami.
- Czo je to??? - patrzyła wokół przerażona.
- Śnieg. Psia twoja mać! - krzyknął Wagner. -
Listopad. -Zdążył zerknąć na zegarek mężczyzny,
którego chwilowo sparaliżowali. I na szczęście tamten
miał zegarek klasyczny, na sprężyny, bo wskazań
elektronicznego mógł Wagner nie pojąć. Szósta rano.
Bosko. Niewielki ruch.
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
Rozległ się pisk opon. Ogromny, czerwony autobus
walnął prosto w transporter Baryły. Kierowca otworzył
drzwi i wściekły wypadł na zewnątrz.
- Kto wam pozwolił tu stać bez świateł, pojeby!!!???
- zaczął krzyczeć. - Policja! Policja!!!
Heini sparaliżował go ułamkiem mocy cudeńka,
którego projektanci jeszcze się nie urodzili. Wokół
jednak zbierali się już ludzie i zdziwieni patrzyli na
pojazdy ze snu, na żołnierzy ubranych w burnusy i
turbany, podczas kiedy wokół mżyło śniegiem i
deszczem. Skądś z boku rozległ się dźwięk straszliwie
głośnej syreny. Radiowóz policyjny. Dokładnie taki, jak
na zdjęciach ze starych książek. Na szczęście Heini
podskoczył z paralizatorem, zanim tamci zdążyli
wysiąść. Amerykańskie zabawki sprawowały się
świetnie. Po prawie stu latach bezczynności. Po
awaryjnym ładowaniu nieużywanych od lat
akumulatorów wojskowym pasem indukcyjnym. Po
przeniesieniu w czasie... Ta technologia, która tak
naprawdę miała się pojawić dopiero w przyszłości,
teraz działała niezawodnie. Bo wokół nie było już
szenów! Bosko! Martha wyładowała z zasobnika działo
impulsowe i sylabizując, zawzięcie czytała instrukcję.
Goła Czeszka sparaliżowała któregoś z przechodniów,
zdarła z niego kurtkę i założyła na siebie. I tak
przytupywała nogami. Szczęście, że byli odporni na
wszystkie tutejsze choroby. Pokazywano ich palcami.
Kilkunastu co najmniej przechodniów wyjęło z kieszeni
coś, co Wagner zidentyfikował jako telefony
komórkowe. Wolał się nie domyślać, gdzie dzwonili.
- Rozśrodkowanie!!! - ryknął. - Rozśrodkować się!
Paralizatoren.
Najemnicy paraliżowali gapiów. Niektórzy grubo
okutani ludzie zaczęli uciekać i dalej wykrzykiwali coś
do swoich kieszonkowych telefonów. Boże! Przy ślą
policję? Wojsko?
Baryła ocenił sytuację dokładnie tak samo jak major.
- Rozśrodkowanie! - wył. - Rozdać radiostacje z
kontenera. Oficerowie prowadzą poszczególne grupy
do swoich punktów koncentracji!
Iwan, Heini i jakiś blondyn z kompanii honorowej
łamali właśnie łakowe pieczęcie na kopertach z
rozkazami dotyczącymi planu B. Przyjechały dwa
nowe, potwornie głośne radiowozy i równie głośny
ambulans, ale Martha załatwiła ich z działa
impulsowego. Świetna broń na wyprawę w czasie. Nie
wyrządzała żadnej krzywdy ludziom, nie niszczyła
maszyn. Wagner drżał z zimna. Zerknął na swoją żonę
w transporterze. Razem ze służącą wkładały na siebie
wszystko, co ta druga miała w plecakach i usiłowały
owinąć czymś dziecko. Korkowe hełmy w coraz
większej ilości lądowały na jezdni. Ludzie usiłowali
bagnetami przystosować swoje koce, robiąc coś w
rodzaju poncho, żeby wspomogły ich burnusy i
tropikalne mundury wzór 31.
Zorg podskoczył do Wagnera meldując, że mają
zdobyć plan miasta. Na szczęście major wiedział, jak to
zrobić w tej epoce. Długie godziny spędzone w
bibliotece właśnie zaczynały procentować. Podbiegł do
najbliższego kiosku.
- Poproszę o plan miasta - wyrecytował z pamięci,
usiłując mówić jak najczystszą polszczyzną. Zaspana
dziewczyna, która właśnie otwierała swój interes,
jednak ledwie go zrozumiała.
- Plan? Cztery pięćdziesiąt. - Ziewnęła. Rzucił jej
złotą monetę ze wspaniałym wizerunkiem polskiego
orła.
- Reszty nie trzeba.
- Co to, psiakrew, jest? - Dziewczyna patrzyła na
nominał:
sto tysięcy złotych polskich. - Co to za dowcipy?
Wyjął z sakiewki garść złotych monet i rzucił na blat
pokryty kolorowymi pismami.
- Masz. Daj mi plan!
- Niech pan zabiera te śmieszne żetony. Cztery
pięćdziesiąt! Mogę dać panu tańszy, z
dziewięćdziesiątego siódmego roku, za trzy
sześćdziesiąt.
Na szczęście major był przygotowany na każdą
ewentualność. Wyjął z torby coś szczególnie cennego.
Prawdziwą, świeżutką marchewkę. Jeszcze miała nawet
zieloną nać.
- Dam ci to za plan miasta - powiedział. - Jest
prawdziwa! Powąchaj...
Dziewczyna zerknęła na marchewkę.
- Wariat! Wariat! - krzyknęła i zaczęła zamykać
okienko kiosku.
Wagner zdenerwował się i wyszarpnął z kabury
rewolwer. Kolbą rozbił szybę i chwycił plik map
przytrzymywany gumką na wystawie. Dziewczyna
psiknęła mu czymś w twarz. O mało nie zwariował z
bólu, zasłaniając się dłońmi.
- Zorg! Straciłem oczy! Przejmujesz dowodzenie.
- Spokojnie... - Baryła wkurzony przedłużającym się
postojem podszedł z boku. - To pewnie gaz pieprzowy.
Może iperyt?
Nie wiem, jakich gazów bojowych ich cywile
używali w aerozolu.
Podniósł majora z ziemi i chlusnął mu na twarz
wodą z manierki.
- Idiotka! - warknął.
- No co pan? - Dziewczyna wynurzyła się zza lady
ciągle z malutkim miotaczem w ręku. - On mi szybę
rozwalił! Policja! Baryła rzucił jej sztabę złota.
- Policja... policja... - przedrzeźniał przerażoną
kobietę. -A może od razu wezwij cały Układ
Warszawski na pomoc.
- No przecież go już nie ma. - Dziewczyna zerknęła
na sztabkę. - No, właściwie... - Sprawdziła paznokciem
sztancę. -NATO nie będę wzywać.
Baryła popchnął majora w kierunku transporterów.
Sam rozwinął zdobyty z takim poświęceniem plan
miasta.
- Charaszo... Rozśrodkowanie zgodnie z rozkazami -
zakomenderował. - Wagner? Widzisz już coś?
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Nic! - Ciepłe łzy spływały po rozognionych
policzkach. -Załatwiła mnie, pinda!
- Opanuj się i nie histeryzuj. - Generał oświetlał
mapę tulejką z chemicznym światłem. Potem wrócił do
kiosku i za drugą sztabkę złota kupił sobie elektryczną
latarkę. Zaintrygowana dziewczyna nawet włożyła mu
tam dwie baterie i pokazała, jak obsługiwać. Wyraz,
delikatnie mówiąc, zdziwienia, jednak nie opuszczał jej
twarzy.
- Dobra. - Baryła najwyraźniej znalazł na planie to,
czego szukał. - Chwyć ludzi za pyski i wykonuj
rozkazy!
- Zorg! - Wagner usiłował dojrzeć cokolwiek przez
załzawione, piekące oczy. - Rozśrodkowuj! Szybciej!
Jak ktoś pierdnie nieregulaminowo, to każ rozstrzeliwać
na miejscu!
Grupa błyskawicznie podzieliła się na cztery
mniejsze oddziały. Każdy ruszył w przeciwną stronę.
Wagner, niezbyt przytomny, na transporterze z żoną,
dzieckiem i służącą, z liczną rodziną Baryły i
"szturmowcami" z kompanii honorowej, przecierał
załzawione oczy. Boże, jak wokół było pusto.
- Ruszać!
Kierowca panikował oślepiony coraz bardziej
licznymi reflektorami samochodów jadących z
naprzeciwka. Dostali uderzenie w bok. Makabryczny
odgłos prasowanej blachy... Ktoś zaczął krzyczeć. Dwa
kolejne radiowozy i ambulans. Martha strzelała z działa
impulsowego ukryta za pancernymi płytami na dachu
transportera. Ale tamci, o dziwo, nie odpowiadali
ogniem. Ich transporter nie mógł zapalić reflektorów,
bo ich po prostu nie miał. I po chwili znowu zderzyli
się z jakimś pojazdem. Wizg gąsienic ślizgających się
na brukowej kostce przy cofaniu, wrzaski kierowców,
dzwonienie czegoś zupełnie nieprawdopodobnego, co
sunęło po szynach w środku miasta... Kolej?
Oświetlony elektrycznym światłem tramwaj? Co to
było? Co to było??? O matko! Wagner liczył pojazdy
ich grupy. Dwadzieścia transporterów i piętnaście
ciężarówek przetasowało się fatalnie. O żadnym szyku
nie mogło być mowy. Nikt ich nie szkolił do jazdy w
nocy. Właśnie jedna z parowych ciężarówek
zmasakrowała uliczną latarnię. Przechodnie
telefonowali do różnych .służb, donosząc o wariatach w
dziwnych pojazdach wygłupiających się w samym
centrum miasta.
- Panie generale. - Wagner zsunął się z włazu do
centrum dowodzenia. - Nie damy rady!
-Nie panikuj.
- Wylądowaliśmy w czasach, gdzie jest elektronika.
Powinniśmy się poddać. To jedyna szansa. Będziemy
handlować naszą wiedzą i chemią, której oni nie znają.
- Nie panikuj, Andrzejku.
- Zaraz przyślą helikoptery! Malutkie, spalinowe
czołgi z wielkimi armatami! Spuszczą nam na głowę
bombę atomową! Baryła uśmiechnął się lekko.
- Wykonuj rozkazy, Andrzej. Nazad na górę.
Wagner wspiąt się po drabince i znowu wystawił
głowę z włazu. Zerknął na czeską sygnalistkę w cudzej
kurtce, ale ta nie mogła mu się na nic przydać. Semafor
w nocy był niezbyt widoczny, a dziewczyna,
przygryzając język, studiowała instrukcję swojej nowej,
amerykańskiej radiostacji. Nie bardzo wiedziała, jak się
połączyć z pozostałymi grupami. Dotykała
przełączników na chybił trafił. Poza szumem w
głośniku niczego nie udało się jej uzyskać.
Pieprzony plan B. Wjechali na Most Grunwaldzki.
Jezu, jak wokół było pusto. Pusto i gęsto jednocześnie.
Mniej budynków, ale więcej pojazdów. Żadnej
kawiarni nie dałoby się tu na moście zainstalować.
Teraz właściwie to był nawet za wąski. Sznury
oślepiających reflektorami aut zajmowały wszystkie
pasy jezdni. Przechodnie na poboczach pokazywali ich
pojazdy palcami. Znowu wielu z nich gdzieś
telefonowało - nikt z nich nigdy nie widział tutaj
parowej lokomotywy na gąsienicach, wyposażonej w
działo i parę karabinów maszynowych. Nikt nie widział
prawie gołych ludzi w listopadzie. Nikt nie widział
gepardów, tygrysów i kotów wystawiających głowy z
włazów i mrużących oczy tak, żeby nie wpadał w nie
śnieg. Wagner nie miał pojęcia, na co liczył Baryła. Jak
zjeżdżali z mostu, Martha musiała unieszkodliwić
cztery nowe radiowozy. Kiedy tym tutaj zabraknie
cierpliwości? Kiedy zamiast policji pojawią się
helikoptery i te ichnie malutkie, cholernie zabójcze,
spalinowe czołgi z silnikami diesla, które sprawiały, że
cała pancerna śmierć mogła być dwadzieścia razy
mniejsza niż monstrualne, parowe transportery? Kiedy
przyślą samoloty z bombami sterowanymi laserem? Za
godzinę? Dwie? Oni przecież mieli ciągle prąd
elektryczny. Mieli te swoje cholerne komputery,
perfekcyjnie rozwiniętą sieć łączności. Szenów jeszcze
nie było. Jezu... na co liczył Baryła?
Sue Kristy-Anderson, ubrana w nocną koszulę,
mundur, koc z dziurą na głowę i kombinezon
przeciwchemiczny, wystawiła głowę przez właz.
- Tam! - wskazała ręką.
Skręcili pod Ministerstwo Przemytu. O szlag! To był
ciągle jeszcze Urząd Wojewódzki i, co
najśmieszniejsze, województwo jeszcze istniało.
Żadnych stajni wokół nie było. Był za to ogromny,
pusty na razie, parking, który pozwolił im wykonać
nawet zwrot w prawo w jako takim szyku. Ale
śmieszne. Baryła, który tu pracował, dzisiaj nie
zostałby pewnie wpuszczony do swojego gabinetu.
Wagner zignorował czerwone światło na jakimś
takim dziwnym słupku po boku drogi, bo nie wiedział,
co to oznacza. I zmiażdżyli malutkiego fiacika.
Przejechali po nim, odbierając uderzenia kolejnych
samochodów w pancerną burtę. Jezu... Ale jatka.
Gąsienice miażdżyły lakierowaną blachę. I te pieprzone
klaksony! Kolejne radiowozy. Martha dokonywała
cudów zręczności, manewrując na dachu działem
impulsowym. Spanikowała jednak tak, że wbiła sobie w
gołe udo strzykawkę. Po chwili głowa zaczęła jej się
chwiać i dziewczyna zaczęła walić po wszystkim, co się
ruszało wokół. Boże, Boże, Boże... Nie mieli żadnych
szans! Baryła to idiota!!!
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
Przejechali pod Muzeum Narodowym. Minęli Górkę
Wojewódzką, nie było jeszcze żadnych wind do
podziemi - ktoś japo prostu rozkopał, otoczył płotem i
zostawił... Potem Wagner kazał skręcić w lewo.
Zatrzymali się na pustym parkingu przy jakiejś dziwnej
budowli, która wyglądała jak stożek ze ściętym
wierzchołkiem, odwróconym do góry nogami i wbitym
w ziemię.
- Gdzie z tymi tirami? - darł się cięć "Panoramy
Racławickiej", jak głosiła plakietka na jego kurtce. - Tu
nie wolno z ciężarówkami!
Nawalona amfetaminą Martha strzeliła do niego z
działa impulsowego. Sam szok elektryczny nie zrobił
mu nic złego, ale przelecenie kilkunastu metrów i
walnięcie plecami w betonową ścianę - zdecydowanie
tak. Wagner ześliznął się po drabince do centrum
dowodzenia, ale Baryły już tam nie było. Wyskoczył
przez właz ewakuacyjny, gwizdnął na dwa tygrysy z
plutonu pacyfikacyjnego, żeby mu towarzyszyły dla
ochrony i pobiegł szukać generała. Za nim biegła
czeska sygnalistka, plaskając o mokry bruk bosymi
stopami i meldując, że nawiązała łączność z Heinim na
Polance i Dołgorukowem na Biskupinie. Tylko
białowłosa "gwardia honorowa" gdzieś się pogubiła, ale
ich ciężarówki są na Moście Pomorskim, bo słyszała,
jak policja mówi przez radio o piętnastu
"nieoświetlonych tirach" stojących tam właśnie...
Co to są tiry??? Rozwinął w biegu jedną z map,
które zdobył z takim poświęceniem i przez łzy, które
ciągle płynęły z powodu tego gazu pieprzowego czy
iperytu, usiłował się zorientować w sytuacji. Nic z tego.
Mapa była opisana w jakimś dziwnym języku polskim.
Co to jest "Wzgórze Partyzantów"? Jacyś partyzanci
zdobyli wzgórze w mieście? I ciągle się tam trzymają?
To dlaczego ci tutaj nie przysłali swoich spalinowych
czołgów i artylerii? Trzeba było zrównać górę z
powierzchnią ziemi, a nie uwieczniać nazwy na mapie...
Nie mógł zrozumieć. A może to jacyś pacyfiści?
Na szczęście Baryła siedział na swoim rozkładanym,
drewniano-płóciennym stołeczku tuż obok, przy jednej
z wielkich ciężarówek. Jego gołe, owłosione obficie
nogi drżały lekko (tropikalny mundur, wzór 31,
przewidywał tylko szorty, a tu było zimno jak szlag),
ale generał miał na sobie jeszcze koc przerobiony na
poncho i niesamowicie żółtą, puchową kurtkę zerwaną
chyba z jakiegoś przechodnia.
- No co, Andrzejku? - zagaił kompletnie
niezestresowany. -Dokończymy? - Wskazał na butelkę,
którą adiutant trzymał na srebrnej tacy.
- Powinniśmy się poddać, panie generale -
powiedział Wagner. -1 wynegocjować, ile się da,
sprzedając im naszą wiedzę.
- Nie panikuj, Andrzejku.
- Panie generale... Zatrzymali naszych na Moście
Pomorskim! Heini i Iwan zdołali się jakoś
zakamuflować, ale po kwadransie ta ich "policja"
znajdzie nasze maszyny!
Baryła wystawił twarz na spadające z nieba płatki
śniegu z deszczem.
- Wiesz, że oni sądzą, że to poprawia cerę?
- Śnieg? A jak opad radioaktywny weżre się w
skórę?
- Tu jeszcze nie ma opadu.
- Panie generale! Musi pan podjąć decyzję! Baryła
uśmiechnął się lekko.
- Ale ja już podjąłem decyzję, Andrzejku. Zanim
jeszcze wyruszyłem w podróż przez Wrota Czasu...
Rzeczpospolita uber alles. Od morza do morza, jak nasi
ojcowie kazali.
- Co pan chce zrobić, generale?
- Nie pieprz, Andrzej! - Baryła- skinął na adiutanta. -
Przecież wiesz, co chcę zrobić.
Wagner skamieniał nagle. Wiedział. Dokładnie
wiedział. Gdzieś, jakby poza nim, rozgrywały się
oniryczne sceny. Baryła kazał dać Amerykance
komputer medyczny. Kazał jej się oczyścić w ciągu
pięciu minut, bo później... Baryła zawsze dotrzymywał
słowa, jeśli nic go to nie kosztowało. Lubił dogadzać
swoim ludziom, bo od tego wzrastało morale. A
potem... po pięciu minutach pan generał
Rzeczpospolitej Polskiej, Rafał Baryła, kazał swojemu
adiutantowi odbezpieczyć spusty ogromnego zbiornika
umieszczonego na najbliższej ciężarówce.
- Ciągnij.
Adiutant szarpnął za spusty.
- Wypuść.
Dwa kciuki przycisnęły odpowiednie guziki.
Rozległ się straszliwy syk. Adiutant zaczął kichać, bo
za dużo drobinek dostało mu się do nosa.
- Boże! Boże... Boże"! - krzyknął Wagner. - Pan
wypuścił szeny, panie generale!
- A tak.
- Właśnie pan zabił parę miliardów ludzi, panie
generale!
- Owszem.
- Jezus!... Oni nie są na to przygotowani...
- A my byliśmy przygotowani?
- Jezuuuuu... Właśnie załatwił im pan elektryczność.
A oni nie wyżywią paru miliardów ludzi z trójpolówki!
To będzie masowe umieranie,
.- A będzie, będzie... Ale nie w Rzeczpospolitej. Ja
mam na tych ciężarówkach nową chemię i nowe
rośliny. Ja wyżywię nawet i pięćdziesiąt procent
Polaków. Tu jest ciągle niezepsuty klimat. Są naturalne
rośliny. Co ty myślisz, Andrzej, że co? Że ja się sroce
spod ogona urwałem??? Lądujemy po podróży w czasie
w wieku elektroniki. I co? Zaraź nas namierzą i
spacyfikują. Ale ja wypuściłem szeny! Nie miałem
chińskiej bomby, za to przez trzy lata specjalna parowa
sprężarka ładowała je do tego kontenera bezpośrednio z
powietrza. Bez znaczenia, jak... One się rozprzestrzenia
po całej atmosferze. I koniec z elektrycznością, z ich
radiostacjami, radarami, samolotami, telefonami i
spalinowymi czołgami! Koniec!!! Teraz my rulez,
Andrzejku! -
Baryła uniósł się z płóciennego krzesełka i zrobił
kilka kroków na swoich krótkich, iksowatych nóżkach.
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
Wyglądał śmiesznie w mundurze wzór 31, kocu i żółtej,
puchowej kurtce.
- Jezus Maria... Dlaczego pan to zrobił? Pan zabił
parę miliardów ludzi jednym pociągnięciem za dwa
spusty tego kontenera! Oni sobie nie poradzą bez
sztucznych nawozów!
- Owszem. Zabiłem. - Baryła uśmiechnął się
dobrodusznie. - Rzeczpospolita liber alles.
Rzeczpospolita rulez. Od morza do morza, kurwa jej
mać! Panu Janowi się nie udało, bo miał za mało
sprzętu, ale ja to zrobię!!!
- A Amerykanie?
- Nie chrzań. Wypuściłem szeny z dwóch powodów.
Po pierwsze, bo mnie by tu namierzyli i spacyfikowali
w tych dumowatych czasach. A teraz będą mieli inne
problemy na głowie, niż szukanie po mieście
nieoświetlonych pojazdów. A po drugie... Po drugie i
najważniejsze... - Baryła wycelował w Wagnera swoim
tłustym, porośniętym rzadkim włosem palcem -
Amerykanie też się przenieśli w czasie. A oni mają
tysiące kontenerów ze Sprzętem w Cheyenne Mountain.
Ja mam tylko jeden. Oni mają niesamowicie dobrze
zorganizowane państwo, z jakimś cholernym
potencjałem produkcyjnym. Ja mam malutkie,
europejskie państewko. Ale... No i gówno im z tych
tysięcy kontenerów! Ja przywiozłem szeny.
Przywiozłem nowoczesne maszyny parowe,
ekstrachemię, superlekarstwa i nasiona, o jakich im się
tu nie śniło. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu.
Zobaczymy, czy Amerykanie zdołają zbudować tysiące
żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez ocean, zanim
Rzeczpospolita rozciągnie się od Atlantyku do Oceanu
Spokojnego! Od kręgu polarnego do Morza
Śródziemnego! Zobaczymy...
- Pan... - Wagner przełknął ślinę. - Pan zwariował,
panie generale... Pan właśnie zabił parę miliardów
ludzi... - powtórzył.
- Wagner! Wiesz, dlaczego właśnie ciebie wybrałem
do tej misji? - Baryła obciągnął na sobie poły
zrabowanej komuś, żółtej kurtki. - Wiesz? Nie? Bo
jesteś najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy
Wrocław. Gdyby nie ja, to byś już nie istniał, gnoju!
Ale wiem, że wykonasz każdy rozkaz, chociaż za
plecami nazywasz mnie tłustym pedziem!
- Panie generale... Ja...
- Ty teraz weźmiesz ludzi za pysk i poprowadzisz
ich do Trzebnicy na punkt koncentracji przewidziany w
planie B. Wykonać!
Wagner zasalutował odruchowo. Było mu zimno,
oczy łzawiły po tym cholernym iperycie, czuł się
okropnie. Baryła jednak miał rację. Wykona rozkaz.
Wiedział, gdzie jest Trzebnica, choć za jego czasów to
miasto już nie istniało. Pieprzona Autobahn nach
Poznań.
Podszedł do jakiegoś przechodnia, który zatrzymał
się, widząc niecodzienne pojazdy na parkingu pod
Panoramą Racławicką.
- Przepraszam pana - ciągle przecierał chustką oczy
- gdzie jest autobahn nach Poznań?
- Jaki, psiakrew, "autobahn"?
- No... Autobana. Awtostrada czy ten, no...
Highway. Znaczy, autostrada do Poznania.
- Jaka autostrada??? - Mężczyzna w ciepłym
płaszczu wybałuszył oczy. - A droga na Poznań to tam.
- Wskazał ręką kierunek.
Nie miał zresztą czasu dalej zajmować się
dziwakiem, bo wokół właśnie zaczynały gasnąć uliczne
światła. Nie mógł wiedzieć, że na świecie nie będzie już
elektryczności. Wokół gasły latarnie, milkły telefony,
zatrzymywały się samochody...
Jedynie parowy konwój Wagnera mógł ruszyć bez
problemu w swoją drogę.
Andrzej Ziemiański
MARZEC 2001
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
MARZEC 2001
Mężczyzna stał na dziobie jachtu, przyciskał do
ucha płaską motorolę i spazmatycznie kiwał górną
połową ciała, jak ktoś, kto chce zaoponować, ale głos w
słuchawce nie dawał mu tej możliwości. W końcu, ale
dopiero gdzieś po czterdziestu sekundach, znalazł
szansę dla siebie, i wykorzystał ją:
- Gówno! - krzyknął, jednocześnie podskoczył i
dźgnął wskazującym palcem powietrze przed sobą.
May uśmiechnęła się i odwróciła, by odejść.
Swobodne obyczaje filmowców to jedno, a odrobina
prywatności należna jest każdemu. Jak mawiał jej
ojciec: "Nawet aktor powinien mieć szansę wysikać się
bez konieczności wygłaszania przy tym dowcipnych
komentarzy do kamery!". Ale młodzieniec podskoczył
jeszcze wyżej i kopnął pojemnik z tratwą ratunkową.
May zmrużyła oczy, czekając, że potwór w rewanżu
eksploduje i zacznie się nadymać.
- Nie, wpakowaliście mnie w ten niedoczas, to teraz
wyciągajcie! Stop, teraz ja! Tak, niech Oldie ciągnie te
wywiady, ja się nie rozerwę. Do cholery. Do cholery!
Nagle odwrócił się i zerknął na May. Wyglądało, że
wrzaśnie, żeby się zabierała w diabły i dlatego
postanowiła, że zostanie tu i będzie sączyła swojego
Bobby Bumsa.
- Kurwa jasna! - ryknął mężczyzna, odwróciwszy się
ponownie twarzą do leniwie ciętych dziobem fal równie
marudnie idących mu na spotkanie. May przypomniała
sobie, jak to ujął Chandler, jakoś tak: "Fale oceanu
maszerowały na plażę jak sprzątaczka wracająca z
pracy...".
-I gówno, gówno mnie obchodzą terminy. Michael,
ty mu to powiesz. Zawaliłeś sprawę w Aspen,
wyciągam twoją dupę z potrzasku, ale nie wskakuj mi
na plery, jasne?! Żadnych ochłapów o siódmej rano.
Dwadzieścia minut między Robbym i serwisem i ani
sekundy mniej. Słyszysz? Halo? Słyszysz, ty
skurwysynu?
Oderwał słuchawkę od ucha i najpierw popatrzył na
nią ze zdziwieniem i nienawiścią, a potem absurdalnie
potrząsnął, jakby spodziewając się, że nagle odzyska
połączenie i popłyną dobre wieści.
- Zabiję gnoja!... - wycedził przez zęby.
Nagle zamachnął się i z całej siły posłał słuchawkę
przez lewą burtę w wody oceanu. Znowu śmiesznie
podskoczył, wbijając palce w powietrze przed sobą.
Odwrócił się i sapał chwilę, patrząc na May.
- Wiem, że to śmieszne, kiedy człowieka złość
nicuje, a nic nie może zrobić temu drugiemu... -
Pokręcił głową i poprawił kołnierz marynarki. - Może
się pani śmiać. Szybciej dojdę do siebie.
Podszedł do May i wyciągnął rękę.
- Martin Fiederman, dla przyjaciół Martin.
- May. - Podała mu dłoń i mocno uścisnęła podaną.
EUGENIUSZ DĘBSKI
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
- Po prostu?
- Tak, ja mam tylko przyjaciół.
- To wspaniałe życie. - Zerknął przez ramię mniej
więcej w kierunku, w którym miotnął telefon i puścił
rękę May. - Mnie się czasem wydaje, że ja mam tylko
głupich przełożonych.
- Ach, pan jest tu służbowo?
- Jak większość chyba. O tej porze roku sezon
turystyczny jest jeszcze w pełnej hibernacji. A już na
tym jachcie - pomachał palcem - myślałem, że wszyscy
pracują...
- Prawie. Cała ekipa tak, ja nie. Martin zerknął na jej
kieliszek.
- Co pijesz?
- Bobby Bums.
- A!
Zamierzał chyba powiedzieć coś w rodzaju:
chodźmy do baru, postawię ci drinka... Ale May nie
chciała jeszcze schodzić do salonu, gdzie wszystkie
słabe punkty zgromadzonej w jednym miejscu ekipy
filmowej, wszystkie animozje, zazdrości, plotki i
układy stawały się widoczne jak żyrafy na plaży. Każdy
tam czegoś szukał ~ okazji do kpin, zdrady, do
załatwienia sobie kontraktu, do romansu... Tu było
świeżo, woda pachniała chłodem, lekki wietrzyk
delikatnie posyłał całuski, gwiazdy urządziły sobie
zawody w przyjaznym pomrugiwaniu.
- Co pan tu robi? - zapytała, a gdy zauważyła, że
komicznie zmarszczył czoło, poprawiła się: - Co robisz,
Martinie?
- Jestem na zastępstwie. Mamy dla ATEC-u
nakręcić kilka minut z finałowej sceny "Władcy
Pierścieni". - Westchnął i oparł się o reling. - Robimy
serię filmów o oceanie, morzu i takich tam. Morze w
przekroju historycznym: podróże, podboje, odkrycia. W
przekroju ekonomicznym: zyski, straty. Morze w
każdym innym możliwym przekroju. Szef powiedział -
Martin cofnął brodę i wypiął brzuch - człowiek na
morzu, zdany na łaskę wiatru i fal... Egzotyczne wyspy
i dzicy tubylcy, herbaciane klipry, szanty i złote
Eldorado, Morze to rafy koralowe, niezbadane głębiny,
tajemnice; to morskie bitwy, karawele i liniowce,
podwodne okręty, konwoje... Ćmoje-boje!
- No, to tutaj. - Wzruszyła ramionami.
- Tutaj? Nakręcimy scenę, w której Gandalf z
dwoma hobbitami odchodzi w Morze... - strzelił
palcami, szukając słowa.
- Do Błogosławionego Królestwa. Do Eldamaru czy
też Nieśmiertelnych Krajów, jak wolisz.
Popatrzył na nią z zachwytem. Potem chwycił za
rękę.
EUGENIUSZ DĘBSKI
- Błagam! - powiedział, wytrzeszczając oczy, jakby
usiłował ją zahipnotyzować. - Czytałem Tolkiena wieki
temu i, przyznaję, nie byłem zachwycony, jak ci
wszyscy entuzjaści. Przysłali mnie, bo właściwa ekipa
utknęła gdzieś nad Adriatykiem, a ja mam tu zrobić
taką romantyczną wstawkę. Rozumiesz, koniec odcinka
i głos narratora: tak więc morze jest symbolem... i takie
tam bla-bla-bla... A na tym tle Sean i ci dwaj mali
schodzą pod wodę, by pozostać w... - zawahał się, ale
przypomniał sobie -Eldamarze.
May dopiła drinka i postawiła kieliszek na stoliku.
- Nie schodzą pod wodę.
- Właśnie! - zaczął z próbą w głosie. - Właśnie, jak
to ma być? Powiedz, co wiesz o tym filmie?
Zastanawiała się chwilę, ale przypomniała sobie
powietrze w salonie, z którego najlepsza instalacja nie
była w stanie odcedzić perfum i powiedziała:
- Kręci się tu, bo jest kilkanaście świetnych pejzaży i
tanio-cha. Wszyscy dają wszystko za darmo, za reklamę
wyspy, za frajdę statystowania i tak dalej. - Popukała
zgiętym palcem w reling. - To jest za darmo, sterowiec
też, a śmigłowiec dała policja. Gdyby można było
nakręcić tu cały film, budżet obciążałyby tylko
honoraria.
- Tylko! Sam Connery podobno zażądał trzydziestu
milionów. I nic dziwnego, że je dostał, przecież nagła
choroba McKellena zagroziła terminowemu ukończeniu
całej produkcji...
Nie poprawiła go, ale zapamiętała, żeby
odwdzięczyć się przy najbliższej okazji.
- Ale i tak, skoro mówisz, że wszystko to
darmocha... - dokończył Martin. - No i co dalej?
Wzruszyła ramionami.
- Płyniemy do zatopionego pomostu. Mam nadzieję,
że już zatopionego. Kilka razy nie udawało się im... -
Widząc, że Martin nie rozumie, o czym mówi,
wyjaśniła: - Kilkaset stóp pomostu, który ma być
niewidoczny i spowodować, że Gandalf, Frodo i Bilbo
będą szli po wodzie niczym Chrystus , aż wejdą w
gęstniejącą mgłę i - zatrzepotała palcami, rozkładając
ręce - f-f-fiu! Nie ma ich!
Martin popatrzył na coś za jej plecami, uniósł rękę i
pstryknął palcami.
- Dla mnie martini, co dla ciebie? May obejrzała się,
kelner już sięgał po kieliszek z i wpatrywał się w nich,
czekając na dyspozycje.
- Też. Tylko... - Sięgnęła do tacy, łyżeczką wyjęła z
trzech kieliszków oliwki i przełożyła do jednego, -
Mogłabym je jeść i jeść - wyjaśniła.
Kelner rozwiał się, choć nie miał ku temu warunków
- jasno oświetlony pokład, duża wolna przestrzeń.
Martin łyknął i oblizał wargi.
- Nie mogli nakręcić tego na komputerach?
- Peter Jackson?! - prychnęła. - On się boi
komputerów i dlatego ich nie znosi. Powiedział, że nie
będzie żadnych zawirowań mgły, żadnych kolistych
jasności, w które wstępują postacie, żadnych
niskobudżetowych ani wysokobudżetowych bajerów.
To nie mają być "Gwiezdne wojny" czy "Hardware".
Wyłowiła łyżeczką kolej na oliwkę i chwilę gryzła
jaz rozkoszą.
- Czyli... dobra: idą po morzu... I?
- I to wszystko. Tylko tak. Petera nie interesują
zdjęcia ze śmigłowca, choć mamy tu kamerę na
kilkunastu sterowanych komputerowo przegubach,
tłumiącą podobno wszelkie drgania. Dlatego właściwa
kamera będzie na sterowcu. - Postawiła kieliszek na
stoliku i wyciągnęła do góry rękę. - To jest trójka
bohaterów - wskazała kieliszek. - Idą sobie i idą, a z
zamaskowanych tuż pod powierzchnią wody instalacji
unosi się mgła. Kamera... -zaczęła obchodzić stolik,
ciągle trzymając rękę z palcami wycelowanymi w
kieliszek - kręci ich ze wszystkich stron, żeby powstało
wrażenie nieskończoności, pustki, nieodwracalności...
Słowem, widz ma widzieć, że dokoła na wiele mil
niczego i nikogo nic ma.
- Ffuf! Nie powiem, żeby mi się to nie spodobało -
przyznał Martin.
- Pewnie, ale już cztery razy próbowaliśmy. Raz -
odgięła kciuk - okazało się, że sterowiec za wolno się
kręcił. Za drugim razem pomost się przytępił i za
trzecim razem też. Aktorzy wpadli do wody, wydęły się
ich kamizelki i po zabawie.
- A za czwartym?
- Za czwartym Craig się potknął i wywalił, naciągnął
ścięgno i musieli przerwać zdjęcia, bo gdyby z nogą coś
było nie tak...
Martin chłonął każde jej słowo i przyszło jej do
głowy, że powinna skorzystać i puścić go w jakiś kanał,
ale obsztorcowała się w myślach i odrzuciła pomysł.
- Jak na osobę, która nie ma tu nic do roboty, wiesz
wiele, o tym, co cię nie interesuje - powiedział z
podziwem w głosie.
- Aaaa... Nie powiedziałam, że mnie to nie
interesuje! Pogroziła mu palem, przy okazji zerknęła na
zegarek, a Martin pomyślał, że miło było, ale czas leci...
- Chodźmy na dół - zaproponowała. - Peter ma
powiedzieć kilka słów, a potem ekipa idzie na dwie
godziny drzemki, do czwartej.
Chwyciła Martina za ramię i pociągnęła wzdłuż
burty. Zauważył teraz pewną ociężałość w skórze szyi,
jej bezwład, powodujący, że gdy kręciła głową, pewne
fragmenty skóry nie nadążały i tworzyły fałdy. Nie ma
dwudziestu dwóch lat, ale raczej trzydzieści dwa,
pomyślał zachwycony, że wreszcie na tym jachcie i on
ma jakieś atuty w ręku; ona nie wie, że on wie!
- O czwartej startuje sterowiec i w ogóle zaczyna się
cała zabawa.
- Tak wcześnie?
- Sterowiec łapie pierwsze promienie wschodzącego
słońca i, mając je w obiektywie, schodzi na dół, gdzie w
polu widzenia pojawia się trójka wędrowców do
ostatecznej krainy.
Drzwi kabiny przed nimi otworzyły się gwałtownie,
ale nie byli na tyle blisko, by mogły ich uderzyć,
zresztą miejsca na tym .jachcie" było aż nadto. Zza
drzwi wysunął się jakiś niski, bardzo niski mężczyzna i
ruszył im na spotkanie.
MARZEC 2001
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
- Cześć, May! - rzucił wesoło. Uśmiechając się
szeroko pod płaskim nosem, wyminął ich i poszedł na
dziób. May pociągnęła Martina.
- Widziałeś Craiga Diplady'ego?
Martin obejrzał się. Przystanął i szacował chwilę
sylwetkę karła.
- Hej! - ściszył głos i teraz on pociągnął
towarzyszkę. - Jeśli to jest ten sam karzeł, który grał w
tylu filmach...
- To jest za wysoki?! - dokończyła za niego.
Zatrzymała się i oparła plecami o reling. - Dobra,
jeszcze chwila instruktażu, żebyś nie wyszedł na...
wiesz co.
Przez chwilę wpatrywała się w Martina z napięciem.
Zastanawia się, czy warto we mnie inwestować,
pomyślał i umyślnie wolnym, ciężkim spojrzeniem
przejechał po jej twarzy, szyi, biuście.
- Casting nie dał Peterowi aktorów do ról niziołków,
rozumiesz? Oni są zbudowani inaczej: krótkie, krzywe
nogi, nieproporcjonalne do torsów, szerokie głowy.
Przez jakiś czas szukano po prostu niskich aktorów.
Wyobrażasz sobie, że nawet Michael Fox nieśmiało
podsunął swój ą osobę? - zachichotała.
- Wyobrażam sobie - pokiwał głową. - To jest
ekranizacja, która, czy utrafi w gusta czy nie, i tak
będzie sukcesem finansowym.
- W końcu ktoś podsunął Jacksonowi pomysł
zoperowania kilku co bardziej udanych karłów i tak się
stało. Jakiś rosyjski profesor, Ilizarow czy jakoś tak,
potrafi w pół roku rozciągnąć kości o trzydzieści
centymetrów. No więc zainwestowaliśmy pół miliona i
zoperowaliśmy dziewięciu niziołków!
Martin, uwaga! Zoperowaliśmy! My!
Klasnęła w dłonie i potrząsnęła głową.
- Mamy więc dziewięciu hobbitów jak się patrzy.
Niscy, ale nie potworni, nogi proste, proporcjonalne.
No i dlatego Craig nie przypomina ci Craiga!
Oczekiwała zachwytów, więc powiedział:
- Kurczę! Zaczynam uważać, że film to właśnie ta
siła, która rządzi naszym światem. Tylko dla niego
wybuchają i gasną wojny.
Skinęła głową i pokazała schodki na dół.
- Chodźmy. Jeśli się spóźnimy na bla-bla-bla Petera,
wybij sobie z głowy śmigłowiec.
Poderwał się i ruszył za nią. Zeszli dwie
kondygnacje niżej, mijając salę taneczną, w której
jeszcze nie było lgnących do siebie par. Minęli bar
mniejszy, jak go określiła May, i znaleźli się w
gęstwinie ludzi, w nieustającym potoku szemrania,
słów, szeptów, "ochów" i "achów", stłumionych
chichotów i zgrzytania zębów. Powietrze było chłodne i
- paradoksalnie, ale jak się okazało technicznie
wykonalne - pachniało oceanem, bryzą i wyspami,
czego nie dało się odczuć na pokładzie, gdzie po prostu
było rześko i przyjemnie.
Martin wdychał przez chwilę zapach morza, ale
pociągnięty przez May ruszył za nią w szczelinę między
ciałami, jaką formowała, poklepując w plecy i
postukując ramiona kolejnych mijanych grup i par.
Przebili się przez środek salonu i nagle zobaczył, że
zbita grupa ludzi kończy się i wkraczają na pusty
dywan. May holowała go wytrwale w kierunku trzech
zsuniętych stołów, przy których siedziało sześć osób.
Stanęli przy stoliku, Peter Jackson, reżyser "Władcy
Pierścieni", podniósł zniechęcone spojrzenie i
przeciągnął wzrokiem po May i Martinie.
- Już myślałem, że wyskoczyłaś przez burtę -
powiedział bez przekonania, jak do wyeksploatowanej,
nudnej żony.
Martin zmuszał się, by patrzeć na niego, ale miał
problemy z opanowaniem dygocącego wzroku.
- To jest Martin Fiederman, który ma sfilmować dla
ATE-C-u finał twojego filmu, Peter.
- A! - Reżyser skinął głową.
- No i masz - ciągnęła zupełnie niezrażona rangą
towarzystwa. - To Cate Blanchett, grająca w filmie rolę
Pani Drzew, Galadrieli.
Martin uścisnął dłoń miło, ale standardowo
uśmiechniętej kobiety. Kilkanaście dni temu widział jej
zdjęcie; stała nago przed jakąś swą kolejną miłością. Tu
była ubrana w zwyczajny bawełniany, obcisły i szary
dres. May pociągnęła Martina krok w bok.
- Viggo Mortensen, Aragom...
Ubrany, jak przystało na graną postać, w zielone
spodnie i o ton jaśniejszą koszulę znany aktor drugiego
planu podniósł się i uścisnął dłoń Martina.
- No i Gandalf, Sean Connery.
Teraz Martin poczuł, że brakuje mu tchu. Owszem,
praca w sieci telewizyjnej wprowadziła do jego
zachowania duży ładunek swobody i dezynwoltury, ale
co innego być swobodnym podczas kręcenia scenek w
mieście, a co innego wpakować się w filmowy Olimp!
Nad tym stolikiem roztaczała się aura co najmniej
czterech, czy może nawet sześciu Oskarów! Ci ludzie
trzymali w szachu miliony, dziesiątki milionów,
widzów. Zmiana koloru ich włosów mogła wstrząsnąć
giełdami na całym świecie poprzez zwyżki cen na
roślinne składniki farb! Z trudem przełknął ślinę i
uśmiechnął się bardzo miło.
May pociągnęła go dalej, przeszli za plecami
Connery'ego i usiedli. May zaraz obok, Martin o
miejsce dalej. Peter uniósł palec i wskazał niedbale za
siebie.
- Jeśli macie na coś ochotę, to trzeba wklinować się
w ten tłum. Kelnerzy tu nie docierają.
May zerknęła na Martina, ale pokręcił głową. Kątem
oka zauważył, że niemal wszyscy przypatrują mu się ze
szczególną uwagą. Pewnie ma opinię szalejącej
trzydziestki, a ja jestem najświeższym łupem, pomyślał,
ale mimo że przez chwilę szukał w sobie żalu, nie
znalazł go. Sterowała nim atrakcyjna kobieta z
najwyraźniej niewyczerpanymi pokładami seksu.
Tropiki, plaże, miłość...
Reżyser wychylił się do przodu i wskazując
Connery'ego, powiedział do May:
- Twój ojciec ma swoją teorię na temat Trójkąta
Bermudzkiego, wiedziałaś o tym?
MARZEC 2001
EUGENIUSZ DĘBSKI
May popatrzyła na siwobrodego mężczyznę po
swojej prawej ręce, potem otarła się policzkiem o jego
ramię. On wychylił się i czule ucałował jaw czubek
głowy. O dziwo, scenka nie wyglądała na zagraną dla
zebranej publiczności.
May jest córką Connery'ego!
Dziennikarz zrozumiał, że w innych
okolicznościach, gdyby stał, i to w pełnym słońcu,
chyba zemdlałby. Tu, na szczęście, siedział owiewany
chłodnym powietrzem.
- Jeśli Sean coś mówi, to ma rację - oświadczyła
May. - Od kiedy pamiętam, tłumaczył mi, że zawsze
ma rację, ponieważ gdy wie, że jej nie ma, to nie
otwiera po prostu ust!
- Gdybym wiedział, że zapamiętasz to wszysztko,
czo mówiłem... - słynny Bond, i Smok, i król Artur, i
diabli wiedzą, kto jeszcze wzruszył ramionami.
On sepleni! - zdziwił się Martin.
- Ale co to za teoria? - odezwała się Cale.
- Nie chciałbym ci pszuć nocy, skarbie - powiedział
Sean. -Jutro odlatujemy, powiem ci w szamolocie.
- Sean? - jęknęła gwiazda.
Connery obdarzył wszystkich swoim słynnym,
ciepłym uśmiechem i pocałował blondynkę w policzek.
- To jeszt dość długa historia... - Zawiesił na chwilę
głos i po chwili pauzy kontynuował: - Ale nie taka
znowuż długa, żeby z niej rezygnować. A wy - rozejrzał
się z marsem na czole -powinniście krzyknąć:
nieważne, Sean, jak długa, tak kochamy cię szłuchać!
- Właśnie! - May teatralnie zaklaskała w dłonie. -
Kochamy cię i słuchamy, słuchamy i kochamy!
- No! - Aktor podziękował córce, całując jej dłoń. -
Wiecie co? Kilkanaście lat temu, kiedy grałem w
jakimś niemieckim filmie, w hotelu trafiłem na artykuł
praszowy, który wam streszczę w dwóch zdaniach.
Mianowicie autor dowodził, przekonująco zresztą, że
pod koniec drugiej wojny alianci zbombardowali małe
miaszteczko niemieckie, Schwartzau, w którym
znajdowały się spore magazyny amunicji i materiałów
wybuchowych. Oczywiście przy okazji dwa obozy
pracy i tak dalej. W każdym razie to bum, jakie
zafundowali Niemcom i nie tylko, Anglicy, szpowodowało,
że cała ludność i obozy poszły do nieba.
Czterdzieści trzy tysiące ludzi! Według dokładnych
niemieckich danych. Rozumiecie? A znaleziono ciała i
resztki tylko dwunastu tysięcy! Nawet gdyby przyjąć,
że część wyparowała do atmoszfery, co jest bzdurą, bo
to nie był wybuch jądrowy, tylko długa, kilkugodzinna
szeria potężnych, konwencjonalnych wybuchów, to
zostaje jeszcze drugie tyle zaginionych!
- Nie rozumiem. - Cate zmarszczyła czoło i sięgnęła
po swoją szklankę, w której poza wodą mineralną nie
mogło być nic więcej.
- Moja droga - wychylił się do niej Connery -jeszteś
w tym względzie w świetnym towarzystwie, bo ja też.
Podobnie jak tysiące innych, bardziej od nas fachowych
osób. Po prostu, przed bombardowaniem było
czterdzieści tysięcy osób, kilka godzin później połowy
brakowało! - Rozłożył ręce i wysunął do przodu brodę.
- Zaznaczam! - Potrząsnął w mentorskim geście palcem
nad głową. - Rzecz dzieje się podczas wojny! Nie ma
czegoś takiego, jak swobodne poruszanie się. Już nie
wspomnę, że dziesięć tysięcy z tych osób to jeńcy,
którzy w ogóle nie mogą się przemieszczać! - Odchylił
się do tyłu w fotelu i triumfuj ąco--pytającym
spojrzeniem powiódł po obecnych. - Ty - wskazał
palcem Jacksona - powinieneś zrobić na ten temat film!
- Tylko mi zdradź - reżyser energicznie wlał w
siebie resztkę swojej brandy - co to za temat?
- Kpisz szobie ze mnie?! To jest coś na kolejne "Z
Archiwum X" - oświadczył z przekonaniem aktor. -
Dodam jeszcze - odbił się plecami od oparcia i sięgnął
wskazującym palcem kolana Petera - że większość
odnalezionych ciał to kobiety i dzieci. Zaginęli
właściwie tylko mężczyźni.
Obecni przy stole wymienili spojrzenia. Connery
uniósł rękę i pokręcił palcami w powietrzu. Jackson
prychnął.
- To ci się już nie uda, Sean. Kelnerki przestały się
w ciebie wpatrywać.
Sean posłał mu pełne wyższości spojrzenie.
- Poczekaj. - Opuścił rękę. - To nie wszysztko. Po
jakimś czasie...
Za jego plecami wyrosła kelnerka o strzelistych
nogach i z głęboką, aż mroczną, szczeliną między
kształtnymi piersiami. Connery zaczął tłumaczyć jej, w
jakich proporcjach powinna zmieszać mu drinka. May
trąciła Martina łokciem i pochyliła się ku niemu.
- Teraz będzie najlepsza część jego opowieści -
oświadczyła.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś... - tu uprzytomnił
sobie, że skarga będzie nie na miejscu, ale musiał jakoś
skończyć - że jesteś jego córką? - wysyczał wprost do
jej ucha.
Odwróciła się i z bliska spojrzała mu w oczy.
Zauważył, że dookoła jej oczu widniała drobniutka, ale
już widoczna, sieć zmarszczek. Chwilę szacowała
Martina.
- Tamta ma jeszcze furę czasu - powiedziała
enigmatycznie i na tyle cicho, by nikt poza nim nie
słyszał. - A ja już nie!
Potem szybko pochyliła się i delikatnie musnęła jego
wargi swoimi.
- Dla nas martini - zleciła kelnerce, nie tracąc
animuszu. -W jednym z nich cztery oliwki. Kończ,
tato... - zażądała, patrząc na Connery'ego.
- No więc tak. Zacząłem trochę szperać po
materiałach i znalazłem kilka innych przypadków, które
były co najmniej tak szamo dziwne. Katasztrofy
samolotowe, w których ciała mężczyzn giną. - Zagiął
palec z wachlarza rozcapierzonych. - Pożary i
powodzie, po których nie można doliczyć się kilku czy
kilkunastu tysięcy ciał, przeważnie mężczyzn. I uwaga!
Dochodzimy do Trójkąta Bermudzkiego! Tego
Trójkąta, na szkraju którego się znajdujemy. Tego
Trójkąta, w którym zaginęło co najmniej dwa tysiące
ludzi, niemal w stu procentach płci męskiej!
MARZEC 2001
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
- Matko! -jęknął teatralnie Jackson. Nikt inny nie
odważyłby się kpić z gwiazdora. - No to się muszę
zmywać?! Co? Sean? Powiedz, kobitki porywają nas do
jakichś tajnych bur... Oups! Przepraszam panie! Do
domów schadzek? Czy może starzy nazi-ści znaleźli
jakiś sposób w laboratoriach Brazylii, żeby sklono-wać
tych chłopów i wyhodować sobie armię na miarę
Czwartej Rzeszy?
Aktor odchylił się, oparł wygodnie ramię na
podłokietniku fotela i mrużąc oczy, uśmiechnął się do
reżysera. Kiwał przy tym głową, jakby podpuszczał go
do kolejnych karkołomnych uwag. Po słowie "rzesza"
energicznie pokiwał głową.
- Masz rację, jeszteś blisko.
Widząc kelnerkę, przerwał na chwilę. Martin porwał
swoje martini i łyknął zachłannie. Connery odczekał
chwilę i kontynuował:
- Nie naziści, rzecz jasna. Nie kokainowi bossowie.
Nie ta szkala, nie na takim odcinku czasowym...
Przecież nie wiemy, ilu mężczyzn zaginęło we
wcześniejszych katastrofach. Weźmy na przykład -
pstryknął palcami - wybuch wulkanu Krakatau. Nie tak
odległy w czasie, a do dziś potomkowie nie wiedzą, kto
i jak tam zginął. I dlaczego aż tylu ludzi?! I tak dalej, i
tak dalej...
- Sean, nie trzymaj mnie w takim napięciu, bo się
posikam!
- szepnęła Cate Blanchett. - Ściskam kolana od
godziny!
- Tak trzymaj, złotko. Nie będziesz miała kłopotów
z macicą
- zaproponował Jackson.
- Czy uważa pan, że to kosmici? - wypalił Martin.
Gwiazdor odwrócił się do niego i patrząc, kiwał głową.
- Słuchajcie go - powiedział. - Albowiem wie, co
mówi.
- Kosmici... - prychnął reżyser. - Możesz iść do WC
- powiedział, patrząc na swoją gwiazdę. - Tu nic
sensownego nie zobaczysz i nie usłyszysz.
- Poczekaj! - przerwał mu Connery. - Dlaczego to
powiedziałeś?
Bo ty bąknąłeś coś o "Z Archiwum X", chciał
odpalić Martin, ale powiedział co innego:
- Skoro to trwa od setek lat, skoro nie daje się
nikogo na tym przyłapać? - Wzruszył ramionami. - A tu
aż się roi od tajemnic. Słynna "Marie Celeste" pętająca
się bez załogi, zaginione samoloty, dziwne mgły i
wiry...
- Zakłócenia radiowe i radarowe! - dodał ze
znaczącą miną Connery. - Jedyne rozwiązanie,
jakkolwiek zaskakujące i trudne do zaakceptowania, to
kosmici, którzy porywają mężczyzn!
- Ale po co? - zapytała kapryśnym tonem Cate,
jakby chciała powiedzieć: nie zgadzam się, chłopcy są
dla mnie!
- Ba... Jest kilka interpretacji.
- Bur... Salony, w których biedacy masują olbrzymie
fioletowe żaby po strefach erogennych, rozległych jak
kort tenisowy i głębokich jak szyby wind w Worid
Trade Center! - powiedział, tłumiąc śmiech Jackson.
Milcząca dotychczas para, pewnie asystenci
reżysera, oraz równie milczący Viggo Mortensen
uśmiechnęli się jak na komendę. Uznali, że skoro
pracodawca raczył zażartować, to nie po to, żeby
dowcip się rozmył.
- Nie. Gladiatorzy, żołnierze, zwiadowcy,
najemnicy, robotnicy, górnicy na przykład, i masza
innych niebezpiecznych zawodów... Zastanówcie się.
My wykorzystujemy woły i konie, nie wspomnę o
drobiu, świniach i krowach. Nadążacie za mną? A może
ktoś inny, jeszcze bardziej rozwinięty, wykorzystuje
nasz? Co? Skoro skończyły się, na razie, wojny,
zainstalowali się gdzieś tutaj i porywają w miarę
napływu zamówień.
- Wybaczcie, to głupie. - Cate poderwała się i
kołysząc biodrami, świadoma, że patrzą na nią,
pomaszerowała tworzącą się przed nią alejką.
Jackson patrzył na Connery'ego, marszcząc brwi tak,
że niemal nie widać było jego oczu.
- Ty, poważnie?
- Tak. - Sean wzruszył ramionami.
- No to ci powiem, że gówno w to uwierzyłem, ale
jak wrócimy na stały ląd, zaczynam zbierać kasę na ten
film. Nawet ten zarys historii ma wszystko, co
powinien: jest wystarczająco głupi, ale nikt nie powie
tego głośno. Można wsadzić tyle wzniosłych uczuć, ile
się chce: patriotyzm, poświęcenie, dupczenie
dziewuszek. W końcu... - plasnął dłonią o kolano -
Sean, szukaj w tym roli dla siebie, co? Jakiś szlachetny
bohater... Do twarzy ci w kapitańskiej czapce.
- Wspaniale, Peter - odezwała się uśmiechnięta May.
- To dla niego idealne nakrycie głowy.
Wszyscy patrzyli na Connery'ego, a ten spokojnie
dawał im się szacować. Wyglądało, że w pełni się z
nimi zgadza.
- Tyle że takiego miasta, mam na myśli Schwartzau,
nie ma i nie było - dokończyła z uśmiechem May.
- A komu to przeszkadza?! - zapytał Jackson.
Popatrzył na Connery'ego, który pokiwał z uśmiechem
głową. - Czy my kręcimy dokument o holokauście
Żydów?
Z tłumu kołyszącego się w rytm cichej piosenki
Desiree wypadł młodzieniec ze słuchawką w ręku i
dopadł reżysera.
- Sterowiec! - wypalił.
Jackson spokojnie przyłożył słuchawkę do ucha.
- Tak? - Słuchał przez chwilę i skinął na młodziana.
- Mikrofon.
Zamienili się sprzętem, reżyser wziął mikrofon i w
salonie rozległ się jego spokojny, ale nie władczy głos:
- Kochani, sterowiec sygnalizuje z trzech tysięcy
stóp, że maj ą już świt. Dają nam półtorej godziny, a ja
daję wam czterdzieści minut. Wszyscy znają swoje
zadania, więc zabierajcie się do roboty!
Oddał mikrofon i wstałl
- Jestem pod pokładem. Sean?
MARZEC 2001
EUGENIUSZ DĘBSKI
Connery już się podnosił. May obeszła stół i
pochyliła się do ucha Jacksona. Tamten wysłuchał jej i
skinął przyzwalająco głową, po czym bez słowa
odwrócił się i poszedł do schodów. May wróciła do
Martina.
- Masz dwa miejsca w kabinie śmigłowca.
Oniemiał.
- Nie żartujesz?!
Pokręciła głową. Zerknęła na zegarek, była trzecia z
minutami.
- Teraz nie mamy na razie nic do roboty. Plan to
tylko trzej aktorzy, żadnych świateł. Sterowiec jest już
w powietrzu, śmigłowiec wystartuje za czterdzieści
minut, zawiadom swojego kamerzystę.
Martin poderwał się i cmoknął jaw policzek. Chwilę
potem, wraz z opuszczającym salon tłumem, wypadł na
pokład i zaczął się miotać w poszukiwaniu swojej
kajuty. Dwadzieścia minut później znalazł May w
barze, przysiadł się z westchnieniem ulgi i poprosił o
kawę.
- Uff! Wszystko układa się znakomicie.
- To zawodowcy - zgodziła się.
Kawa była niezła. Gdy pół godziny później kończyli
po drugiej filiżance, z pokładu rozległ się wibrujący
wizg, potem turkot. W końcu hałas zaczął narastać.
May wskazała wzrokiem sufit. Martin dokończył kawę
i podniósł się ze stołka. Wyszli na pokład, który teraz
wydawał się ciemniejszy. Może dlatego, że wcześniej
wokół panowały tropikalne ciemności cięte mocnym
sztucznym światłem, teraz panował tu stan zawieszenia
- przedświt, zmaganie mroku i jasności, lampy jachtu
przegrywały z jednym i z drugim.
Wirniki śmigłowca rozmazały się w okrągłą smugę,
z kabiny kiwał ręką Samuel Bashion, kamerzysta
ATEC-u. Wsiedli i zajęli miejsca w drugim rzędzie
foteli za pilotem. Niemal cały tył zajmowało
niesamowicie profesjonalnie i poważnie wyglądające
Panoravision-Pro4. Bashion znalazł dla siebie miejsce
przy oknie z tyłu i tam zorganizował swoją bazę.
Wszyscy nałożyli henny i w chwili, gdy płozy
śmigłowca oderwały się od wymalowanego na
lądowisku krzyża, uzyskali możliwość rozmów.
- Uwaga wszyscy - powiedziała May. - Wiadomo,
priorytet numer jeden to Peter. Dowodzi wszystkim ze
sterówki, a my jesteśmy tu tylko widzami. Gdy
rozlegnie się jego wywołanie, wszyscy milczą, choćby
nawet odpadał nam w tym momencie tylny wirnik.
Tyle, dziękuję.
Martin wychylił się w bok i popatrzył na dół. Od
burty jachtu - teraz widać to było dobrze - wielkości
krążownika z czasów II wojny, odrywał się wąski,
podobny do smukłego pocisku, ślizgacz z kilkoma
malejącymi postaciami na pokładzie.
- Ten numer z wydłużonymi nogami to bomba! -
powiedział głośno do May.
- Ręce też! - odkrzyknęła radośnie. -Nie poznałbyś
chłopców. Ale w zamian dostali honoraria mizemiutkie
- roześmiała się. Zauważyła coś ponad ramieniem
Martina i wskazała mu palcem. - Nasz sterowiec.
Obejrzał się i chwilę patrzył na cygaro. Było wyżej
od nich i znacznie bardziej na południe. Okrążyli je i
wtedy zobaczył drugi bok, rozświetlony mocnymi,
podbarwionymi czerwienią, pierwszymi dzisiaj,
promieniami słońca. Popatrzył w dół, ale w tym
momencie nie widział ślizgacza, kamera-potwór jednak
już pracowała. Bashion próżnował, ale widząc
zaniepokojone spojrzenie Martina, włączył mikrofon i
powiedział:
- Spokojnie, jesteśmy dogadani, dostaniemy
wszystkie ścinki i nie tylko.
- Jesteśmy na pozycji - odezwał się drugi pilot
maszyny. -Cisza w kabinie i jak najmniej ruchów.
Martin poderwał się i zawisł przy okienku. Ślizgacz
zawracał, zostawiwszy na środku bezmiaru oceanu trzy
kropki. Śmigłowiec nagle runął w dół, lotem windy.
Ktoś jęknął, Martin stłamsił przekleństwo. Opadli na
wysokość stu - stu pięćdziesięciu stóp. Aktorzy
najwyraźniej czekali na dyspozycje, a te mogły nadejść
dopiero po pojawieniu się słońca. Chwilę nic się nie
działo. Martin popatrzył ponad ramieniem pilota. W
"kakowizji" zegarów, wskaźników i ekranów nie dało
się dojrzeć niczego sensownego. Z wyjątkiem... Na
jednym z ekranów ciągnęła się długa, seledynowa
krecha otoczona wiankiem przecinków. Martin chwycił
za ramię May i wskazał jej ekran, jednocześnie unosząc
pytająco brwi. Zasłoniła mikrofon i zawołała:
- Ten radar, czy coś tam, wskazuje położenie
promenady i systemów wytwarzania mgły!
Podziękował skinieniem głowy, wpatrzył się jeszcze
raz w ekran i dojrzał na nim, na początku "promenady",
jeszcze trzy kropki. Rozejrzał się wokół,
"spanoramizowai" otoczenie - ocean przewalał się
leniwie, po jego spiętrzonym grzbiecie przebiegało
rytmiczne, lekkie drżenie, które stawało się wyrazistsze
w miarę, jak szczyty fal zbliżały się do pierwszych
promieni słońca. Martin chciał odwrócić się do
Bashiona, ale coś kazało mu siedzieć i wpijać
spojrzeniem w oczekiwaniu cudu; cud nastąpił chwilę
potem - po raz pierwszy szczyty gładkich fal musnęły
kierujące się w dół, proste jak świetliste szpady, pasma
słońca. W zasięgu wzroku, w kilkuset miejscach
jednocześnie, rozbłysły gwiazdy. Ocean jarzył się przez
moment, potem zapłonął, a po chwili po prostu już
tylko lśnił.
- Jasna cholera!.. - tchnął Martin. W słuchawkach
usłyszał czyjś gwizd i ciche, pełne zachwytu
przekleństwo. Ktoś inny syknął i w słuchawkach
zapadła cisza.
- Cisza! - ryknął nagle Jackson. - Mam nadzieję, że
kręciliście! Sean? Ruszajcie!
Widziane z góry i nieco z boku sylwetki aktorów
poruszyły się. Connery-Gandalf, mając po prawej lewej
niskie sylwetki, ruszył przed siebie po falach. Złudzenie
było wspaniałe - szli po wodzie w słońce, i Martinowi,
gdy wyobraził sobie tę scenę w kinie, z muzyką, po
dwóch godzinach wspaniałej opowieści o walce Dobra
ze Złem, mocniej zabiło serce.
MARZEC 2001
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
- Tak jest! - krzyknął reżyser. - Idziemy! Sterowiec!
Dawaj panoramę i dużo twarzy z dwójki! Śmigłowiec!
Szybko w dół i dajcie mi przez chwilę ich plecy na tle
słońca, potem wyrywaj do góry, żeby mgła się nie
kłębiła! Już!
Pilot trącił dźwignię i pojazd runął w dół.
Kilkanaście sekund później ustawili się kilka metrów
nad wodą, bokiem. Kamera--potwór popiskiwała
swoimi kilkudziesięcioma silnikami i stabilizatorami.
Bashion przylgnął ze swoją kamerą do okna, piloci
skoncentrowali się na utrzymywaniu maszyny
nieruchomo i na odpowiednim kursie. Tylko Martin i
May siedzieli bezczynnie, napawając się widokiem.
- Śmigłowiec. Spadaj! Już, gazem!
Poderwali się do góry, ustawili bokiem za aktorami
na wysokości kilkudziesięciu stóp. Z niewidocznych
urządzeń do zam-glania uleciały pierwsze nieśmiałe,
kontrolne obłoczki mgły. Chwilę wszyscy wpatrywali
się w ich lot, potem z trzech trysnęły mocniejsze
strumienie, rozszerzające się i natychmiast pęczniejące.
Kilka sekund później wal mgły zaczął napływać na
maszerujących po wodzie aktorów. Otulił ich,
przesłonił.
- Śmigłowiec?! Wolno do góry i ustaw się nad nimi,
a potem, ale dopiero na mój sygnał, schodź niżej.
Postaraj się dać więcej ciągu na wirnik, żeby ładnie
rozwiewać mgłę, OK?
- Tak, panie Jackson - potwierdził pilot.
Przez chwilę nic się nie działo, potem helikopter
zaczął wolno unosić się w górę. Martin usiadł
wygodniej, wyłuskał z oparcia laptop i kilka sekund
bębnił w pokrywkę ekranu, potem przypomniawszy
sobie coś, uruchomił komputer i wywołał Szperacza.
Chwilę szukał atlasu świata, potem machnął ręką i
wybrał po prostu Europę.
Śmigłowiec zaczął wolno osiadać, Martin zerknął
przez okno, ale z tego ustawienia nic nie widział. Tylko
oleiste falowanie wody. Przypomniał sobie patetyczną
przemowę naczelnego:
...egzotyczne wyspy i dzicy tubylcy, klipry, szanty i
rafy koralowe. Szkoda, że nie widział tej hipnotyzującej
nieruchawości, bezmiernego, absolutnego spokoju...
Kazałby wtedy kręcić sklepy z wygodnymi łóżkami i
poście...
- Gdzie oni są? - ryknął głośnik.
Martin drgnął i rozejrzał się niepotrzebnie i
bezładnie. Potem rzucił się do okna. Mgła rozwiała się,
jej resztki tylko nieco zacierały widok, ale na pewno nie
na tyle, żeby mogła się w jej pasmach i kłębach ukryć
najmniejsza postać. Pilot śmigłowca gwałtownie
poderwał maszynę i rzucił j ą ostro w bok, żołądki
pasażerów majtnęły się w kilku kierunkach. Teraz
wszyscy, z wyjątkiem pierwszego pilota, wisieli na
szybach śmigłowca. Ocean był pusty.
- Czy ktoś ich widzi? - wrzasnął Jackson. - Raddy,
czy oni mieli kamizelki?
Coś zahurkotaio w głośnikach.
- Oczywiście, sam sprawdzałem chwilę przed
nałożeniem. To jest po prostu niemożliwe, żeby trzy
kamizelki jednocześ...
- Dobra, cisza! Ekipa ratownicza! Pędźcie tam, jeśli
jeszcze nie pędzicie. Śmigłowiec?
- Tak?
- Zrzucajcie tratwy, czy co tam. Jasny gwint! Róbcie
coś, jesteście najbardziej mobilni i najbliżej. Ruszcie
się!!!
Pilot spokojnie poruszył drążkiem. Pojazd drgnął,
okręcając się wokół własnej osi. Nic. Pusto. Drugi pilot
poruszył się nagle i postukał palcem w ekran przecięty
prostą krechą promenady. Na ekranie nie było trzech
małych kropek.
May wpiła się paznokciami w dłoń Martina. Drugą
dłonią przesłoniła brodę, jednocześnie przygryzając
palec niemal do krwi. Coś jęknęła. Martin niezgrabnie
objął ją i przytulił, ale wykręcała głowę i wpatrywała
się w seledynowy ekran.
- Śmigłowiec! Co jest, do cholery?
- Nie ma tu nic, panie Jackson - odezwał się,
odchrząknąwszy przedtem kilka razy, drugi pilot. -
Widzimy na ekranie pomost i aparaturę do... khm! -
Musiał odkaszlnąć jeszcze raz. -...zamgleń i nic więcej.
- Pomyślał chwilę i dokończył: - Wcześniej też nie
było. Ani większych ryb, ani nic...
-No to co... Kurwa... co...
Martin chciał się odwrócić do May, uderzył się
kolanem w wystający z oparcia fotela laptop. Na
perłowej tapecie w zarysy kontynentów wirowało kilka
banerów. W centrum znajdowała się informacja
wyszukana na żądanie:
"Schwartzau - miasto w Niemczech. W 1945 roku
liczące 19.600 mieszkańców. Zbombardowane 22
marca 1945 r. przez cztery angielskie dywizjony w celu
zniszczenia magazynów amunicji i materiałów
wybuchowych."
Popatrzył na May. Wpatrywała się w ekran, potem
przeniosła pusty wzrok na seledynowy monitor, na
którym pojawiła się szpiczaste linie ślizgacza
pędzącego wzdłuż pomostu.
"Dane wywiadu okazały się mylne - w Schwartzau
mieściły się tylko obozy pracujących w pobliskich
fabrykach robotników przymusowych. Miasteczko
zniknęło z powierzchni ziemi, zginęło ok. 45 tyś. ludzi -
mieszkańców i jeńców. Miasto nie zostało
odbudowane. Istnieje tylko w postaci cmentarza
Schwartzau Memoriał na 12 tysięcy grobów..."
EuGeniusz Dębski
MARZEC 2001
HUM 1
MARZEC 2001
- I co?! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się,
kurka, czego? Mam ci TO opowiedzieć? Daj spokój,
nie rób jaj. I tak nie uwierzysz... A jeśli nie zamierzasz
uwierzyć, że wszystko TO jest prawdą i tylko prawdą,
to dla swojego i mojego dobra odpiemicz się od razu.
Patrzył mi w oczy i czekał. Ja, milcząc, również
czekałem dotąd, aż nie spuszczając ze mnie wzroku,
zaczął:
- Było to tak. Znałem ci ja kiedyś gościa. Miał na
imię Zenek. Dasz wiarę?! ZENEK! Eudzie, co za
imię!!! Nawet mi, choć go znałem, chce się śmiać!
Zenck... - rzucił jeszcze, jakby chciał po raz tysięczny
wypróbować brzmienie tego imienia i po raz tysięczny
ustosunkować się do niego. - Wszyscy na niego mówili
Cham, choć nie wiem, dlaczego. Nie brzmi to dobrze,
więc dalej będę mówił: Hum, Zenas Hum. A więc... -
zaczął jakby od początku, lecz skończył raptem, bo się
odezwałem:
- Nie wiesz, kołku, że zdania od "więc" się nie
zaczyna? Tu spojrzał na mnie litościwie, głową pokiwał
i zimno patrząc mi w oczy, czekał, aż zgaśnie mój
głupawy, pełen triumfu
uśmieszek. Zgasł.
- Powinieneś go właściwie znać, bo... - tu znów
przerwał, widząc moje pełne zapału, przeczące ruchy
głową. - Nie znałeś go? - zapytał szczerze
zawiedzionym głosem, a ja raz jeszcze szczerze
zaprzeczyłem. Widział, że leję w gacie ze śmiechu.
- Kurka! Nie opowiadam dalej...
- Dej se luz! Już więcej nic będę - pospieszyłem z
zapewnieniem, przerażony perspektywą, że przyjdzie
mi się nudzić przez najbliższe dwie godziny.
Spojrzał na mnie uważnie, a ponieważ lubił gadać,
nie bardzo chciał dostrzec, że dalej leję, zresztą
starałem się, aby nie było tego po mnie za bardzo
widać.
- Jak mogłeś go nie znać? - zapytał czujnie i nie
czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: - Nieważne.
Dość, że Zenas BYŁ i widywało się go w Miasteczku.
Nikt właściwie nie wiedział, skąd się wziął. Pojawił się
nie wiadomo jak, mieszkał nie wiadomo gdzie i żył nie
wiadomo z czego. Menel, rzec by można, lecz z nim
cały ból polegał na tym, że menelem nie był.
- Czemu nie był? - wpieprzyłem się głupawo w
słowo.
- No, nie był. Chyba nie był... Nie wiem. W każdym
razie nie w takim sensie, w jakim się to rozumie.
- Czyli'.'
- No... zawahał się. - Nie wiem! Menelajak
zobaczysz, to wiesz, że to menel. a on... on tylko za
pierwszym razem sprawiał
takie wrażenie i chyba dlatego ludzie go wzięli na
języki.
GRZEGORZ BUCHWALD
HUM 1
- A idź w cholerę, nic opowiadam!
- O co ci chodzi? Co ja takiego powiedziałem?
- Jaja sobie robisz!
- Jakie znowu jaja? Nie wiem, kurka, o co ci biega:
menel, nic menel...
Dobra! Żeby cię! No, pętał się tu i tam, i jak byś na
niego nic patrzył, i jak go nie wąchał, nigdy nie
śmierdział, nigdy pijany nie był, nigdy nie miał
sinoczerwonej twarzy i nigdy o nic nie prosił. Nawet z
fajką nikt nigdy go nie widział. Nie budził litości, lecz
przyciągał wzrok, a kiedy już na niego spojrzałeś, zaraz
gały zaczynały ci latać i, liżąc wzrokiem szare płyty
chodnika. odbijałeś w inną stronę, choćby ci po drodze
nie było. Pewnie dlatego ludzie go tak nie lubili i
pewnie stąd ten przydomek Ch... tłum.
- To mówisz, że w Miasteczku taki egzemplarz
bywał? - zapytałem.
- Pf! - psyknąwszo-parsknąwszy skonstatował mój
wtręt. Żeby tylko bywał! Przez dwanaście miesięcy
zdążyli poznać go wszyscy, a szumi po jego zniknięciu
pewnie do dziś. co już. będzie ze dwa lata, jak wsiąkł
bez śladu.
- To co z nim w końcu było';'
- Co było... co było... - przedrzeźnił mnie. - Żebym
ja. lub ktokolwiek to wiedział. Doszło do tego, że kiedy
rozmawiało się ze znajomymi i zabrakło tematów do
rozmów, to rozmawiało się o Zenasie Humie:
"Te, wiesz co? Idę ja sobie wczoraj koło ósmej do
marketa na zakupy, idę, patrzę, a tu na rogu Lipowej i
Akacjowej, na pieńku po Starej Lipie, co to ją wycięli,
kiedy ją dwa lata temu wichura połamała, leży coś
szarego. Odrasta, mówię sobie, czy co? Podchodzę
bliżej, a tam siedzi Zenas. Siedzi i patrzy na mnie. A,
kurka, mówię sobie, dupa, niech patrzy i walę dalej, a
ten dalej się we mnie wlepia. Idę, idę, ale gdyby nie
było mi głupio, to zrobiłbym zwrot na pięcie, wziął
nogi za pas i grzał do chaty, ile sił. Czułem jednak, że
on tylko na to czeka, więc nic zważając na nic i nie
zwalniając, drałuję dalej. Ale aż mi się zimno zrobiło.
kiedy go mijałem. A kiedy przeszedłem, czułem, jak
wierci mi dziurę w karku i jak coś zimnego leci mi po
plecach. Ażż, by go... cholernego Huma!"
"Ja też go wczoraj widziałem" - odpowiada drugi.
"Kejtrucha na spacer wziąłem i idę. Dochodzę ci ja do
Figurki, a tam na pieńku, co został po Starej Wierzbie,
tej, co ją wycięli dwa lata temu, co to ją wichura w
Wielki Piątek połamała. No. tej z dziuplą w środku,
cośmy tatowe ćmiki próbowali..."
"Wiem, wiem..."
GRZEGORZ BUCHWALD
"No! Siedzi nie kto inny jak Zenas Hum. Bym go
pewnie nic zauważył, ale Kejtruch nagle się najeżył i
zaczął tak jazgotać, że myślałem, że smycz zerwie.
Wtedy go zauważyłem. Siedział i patrzył na mnie.
Gdybym nie był tak blisko, wziąłbym zawrócił. ale
gupio jakoś, ni z tego ni z owego, robić zwrot na widok
menela. I idę! Ja idę, pies idzie, ja idę, pies staje i
skowyczy. wiec i ja staję, a oczu od Zenasa oderwać nic
mogę..."
- No i... - ponagliłem.
A on tylko zerknął na mnie, a widząc, że tym razem
..jaj" |iiż nic robię, gębę mam w pąsach, ciągnął dalej:
- No i... - zacytował mnie okazało się w końcu, że
obaj o tej samej godzinie go widzieli. Ba! Żeby tylko
im się to przydarzyło, byłoby pół biedy, ale właśnie na
tym polegało całe zamieszanie z Humcm, że nie
podlegał żadnym prawidłom rządzącym małymi
społecznościami, gdzie każdy zna każdego i w każdej
sytuacji wie, czego się po kim spodziewać, i kto w
jakim miejscu może być. Zenas Hum zaskakiwał,
niepokoił i budził ogólny lęk, a w końcu... przerażenie.
Moje zaciekawienie nieco ostygło, bo zaczął
przynudzać, więc wciąłem mu się:
- Może bliźniaka ma i obaj wam grali na nerwach?
Widać nie był to taki głupi pomysł, bo zastanowił się.
- Nie... - zaczął niepewnie, po czym bardziej
zdecydowanie jął kontynuować: - Nie, na pewno nie!
Bo musiałoby być ich ze czterech. Opowiadał mi
Kmitka, no ten z Zagaj nikowej... - Tu spojrzał na mnie,
a ja kiwnąłem głową, że wiem, o kogo chodzi, więc
pewniej podjął dalej: - ...że ktoś mu opowiadał, że
cztery osoby naraz, w tym samym czasie, widziały
Huma ostatniej jesieni, nim zniknął. Wiało ponoć wtedy
jak skur...czysyn. Młode drzewka nad Kanałem gięły
się w pół, a gałęzie Starych Drzew trzeszczały jak skóra
w "oficerkach" Kaspra. Pamiętasz Kaspra?
Kiwnąłem potakująco głową i uśmiechnąłem się do
tego, co stanęło mi przed oczyma. Kasper... Gadał coś,
a ja uciekłem na chwilę we wspomnienia.
Kasper... powtórzyłem w myślach, by obrazy
szybciej zaczęły napływać. Pamiętałem go, a jakże!
Trudno było zapomnieć kogoś, kto przez dziesięć lat
budził podziw i był wzorem ziszczenia marzeń każdego
w okolicy chłopaka, który nie skończył trzynastu lat.
Kasper... Jeszcze dziś widzę, jak kroczy w swoim
galowym mundurze główną nawą kościoła, ze
wzrokiem wlepionym w ołtarz, z twarzą tak pociętą
tysiącami zmarszczek, że nawet nie widać było blizn po
drucie kolczastym, na który rzucił się podczas ostatniej
wojny z Grundarianami, kiedy jego oddział, ruszywszy
do ataku, natknął się na zasieki. Podobno kilku ich
wtedy było, no takich, co rzucili się na druty, by
pozostali mogli przejść po ich grzbietach, lecz tylko on
przeżył. I kiedy tak szedł dumny niczym posąg, można
by było rzec o nim: Bóg Wojny. Można by, gdyby nie
te buty... Pewnie dlatego nie zostałem żołnierzem. Dość
że jego buty skrzypiały, i to tak, że poza chłopcami do
lat trzynastu, każdy w ławce lał w galoty, gdy po wielu
minutach wyczekiwania, Kasper wchodził wreszcie do
kościoła. Po latach kapnąłem się wreszcie, dlaczego
msza o jedenastej miała największe wzięcie. Nawet pod
płotami nikt nie stał, by na pierdołach szybciej zeszło te
sto minut przepisowej mszy. Nikt nie mógł sobie
odmówić widoku Kaspra w jego skrzypiących
oficerkach i furażerce za pagonem galowego munduru.
- ... kurka! Nie opowiadam i zaraz ci
przypierdnikuje!.. -ryknęło mi coś nad uchem.
Otrząsnąłem się i wyostrzyłem wzrok.
- Nie słuchałeś mnie, kurza twoja papa! Normalnie
mnie nie słuchałeś!
Gdybym go nie znał, byłbym pewien, że mi
przywali, że zmieli me liche ciało, zgarnie na szufelkę,
wsypie do reklamowy i wypierpapier prosto w próżnię.
Znałem go jednak na tyle, by wiedzieć, że nie ma
większego poczciwoty, gaduły i pozera na pieniacza od
niego. Kiedy sobie to uświadomiłem, postanowiłem go
nie "krzywdzić" i rzekłem pojednawczo:
- Przecież, kurka, słucham cię! Co, myślisz, że nie
wiem, jak skrzypiały oficery Kaspra? - I tum skończył,
bo kiedy TAKA góra mięśni patrzy na ciebie w TAKI
sposób, to stajesz się ostrożny. Zamilkłem więc i z
niepokojem patrzyłem, jak gasną iskry gniewu w jego
oczach.
- Sorry... - rzuciłem, a on rzekł tylko:
- A, spierd...niczaj! - Po czym rozwalił się na
siedzeniu jak Lord Mord i zamknął oczy.
Wiedziałem, że nie śpi, że nie skończył. Znałem go
już tyle lat. To co, że nasze drogi rozeszły się, że każdy
z nas miał teraz swoje życie, swoje sprawy... Byliśmy
kiedyś najlepszymi przyjaciółmi, choć żarliśmy się
zawsze, jak wizkundy z Grundarii. Taki to był nasz
sposób bycia. A najdziwniejsze było to, że żarliśmy się
nie z potrzeby "żarcia się", ale dla zgrywy i po to, by
dać upust tej drugiej strome. Tej złej stronie nas.
Patrzyłem sobie tak na niego i czekałem. Odemknął
jedno oko i szepnął:
- Ani, kurka, słowa! Bo cię walnęęę!
- Daj spokój. Gadaj dalej, bo nie zasnę -
powiedziałem tak bardzo poważnie, jak tylko mogłem.
Uwierzył, bo rozwarł oba ślepia i wpatrzony we
mnie jął się pochylać. "Zaraz powie coś, co mi w pięty
pójdzie", ale i ja pochyliłem się, zrozumiawszy, że za
chwilę zaszepcze coś nader poważnego.
- Mówię ci, to był diabeł... - zasyczał
niespodziewanie. Odpierdoliło mu - pomyślałem i z
całą powagą, na jaką było mnie stać odrzekłem:
-Nie denerwuj mnie. - To znaczyło: "Kurka,
poważnie? Weź mnie nie strasz, bo ja sam w strachu". -
I to na ful, powaga -dodałem.
Wiedziałem, że jak nie odpowiem w ten sposób, to
albo pójdzie nazad spać i nie odezwie się już więcej,
albo dostanę w ryj i ja się więcej nie odezwę.
- Powaga! - zaczął dalej z zapałem, uwierzywszy w
moje szczere zainteresowanie. - Nikt nigdy na to nie
wpadł, ale JA zauważyłem, że w kilku miejscach naraz
pojawia się zawsze, gdy wieje. Pierdolone wiatry!
Pierdoleni Grundarianie i ich bronie, i to, że przywalili
tak blisko nas... - Zaperzył się, wyraźnie się zaperzył i
MARZEC 2001
HUM 1
dlatego wolałem się nie odzywać. - Psia jego krew! -
sapnął. - Jeszcze, by było śmieszniej, doszedłem do
tego, że pojawia się zawsze w czterech miejscach, w
miejscach po zwalonych drzewach, na czterech
narożnikach kwartałów naszego Miasteczka i wszystkie
z tych drzew zwaliła przed czterema laty wichura.
- A mówiłeś, że widuje się go w wielu miejscach...
- No... tak, w wielu, ale tylko na pniakach pojawia
się jednocześnie i tylko wtedy przeraża ludzi tak, że
skóra cierpnie i szumi potem o nim ze dwa tygodnie.
Raz nawet ludzie chcieli go zarąbać. Znasz Cwelka
Kurdupelka?
- A jakże! Znałem! Piździelec...Sześć lat temu wybił
mi dwa zęby. Kutas! Naklejenie protez na pozostałe
pieńki kosztowało mnie całą pensję. Ale cóż! Byłem
młody, piękny i uroda była mi potrzebna...
Widząc, że wiem, o kogo chodzi, nie czekał dalej:
- No! Zebrało się kilku chłopaków u Binkola na
piwku i tak se popijali, tak se opowiadali, aż zeszli z
"tematami" na Zenasa. I wtedy się zaczęło! Każdy miał
coś do powiedzenia. W końcu nadmiar piwa wzmógł
produkcję adrenaliny i zaczęli się przekrzykiwać w
swych opowieściach. No i nagle Kurdupel ryknął:
"A ja wezmę skur...czysyna zarąbię!". Umilkło,
wszyscy nań spojrzeli, a Kurdupel wziął się poderwał,
flachę po jabolu utłukł i ruszył, nie oglądając się na
koleżków.
- I co? Dorwali go?
- Śty gupi? Owszem, Kurdupel przodem,
rozchwiana kom-panija za nim i ruszyli wokół
Miasteczka. Szli tak od pieńka do pieńka i... trzeźwieli.
Gdy w końcu dotarli do ostatniego, poza Kurduplem
było już tylko dwóch. Też powinieneś ich znać... -
Machnąwszy niecierpliwie ręką, nie dałem mu
skończyć. Pojął, że bardziej chcę wiedzieć, co było
dalej, niż kto był na tyle nietrzeźwy, by wdawać się w
awantury. - No i kiedy wreszcie wyszli za róg Starej
Kamienicy, patrzą, a tam na pieńku po Starej Topoli
ktoś siedzi. "Hę!! K... Gnoju jeden, Zenasie Humie! Idę
cię zarąbać!!!", wrzeszczy skurczysyn Kurdupel, a
kolesie mu wtórują: "Ja, ja! Zarąbiemy cię kutafonie",
wrzeszczą i walą dalej...
- Przyspieszaj, przyspieszaj, łysa pało! - ponagliłem,
bo mnie zaczynało brać zniecierpliwienie. -1 co?
Dorwali go?
- Ysssssshehe! Pewnie! A jakże! Idą, idą, drą się w
niebo-giosy, patrzą, a tam na pieńku siedzi nie kto inny
jak...
- Zenas! - ryknąłem entuzjastycznie, chcąc pokazać,
że w lot przewiduję, co ma być dalej.
- Chciałbyś... _?
- A tam na pieńku siedzi Glion Bebas. Siedzi i
suszarą macha na boki, jakby nie bardzo wiedział
nadjeżdżającym z której strony kieszenie wysuszyć.
- Glion... Glion... - próbowałem na głos
przypomnieć sobie, o kogo to może chodzić.
- No tak, ty już wtedy nie mieszkałeś u nas. Glion to
policjant z naszego komisariatu; ścierwo nieprzeciętne.
Miast łapać gnoi, co i rusz zaczajał się na uczciwych
obywateli i tylko patrzył, który ze współziomków sunie
sto dwadzieścia przez obszar zabudowany. Tak, jakby
te dziesięć w jedną lub drugą robiło jakąś różnicę...
- He-he! - Zaśmiałem się porozumiewawczo, bo
teraz naprawdę nietrudno było się domyślić, co będzie
dalej...
- No, i Kurdupel się drze: "Zarąbie cię...! u! u!", a
ten patrzy, suszarką macha, na boki się rozgląda, bo
chyba nie wierzył, że to do niego. No, ale w końcu
otrzeźwiał i tamci też. Stali tak chwilę naprzeciw siebie
i nagle Bebas jak nie ryknie: "DOKUMENTY!".
Dobrze, kurka, wiedział kogo widzi i że ci dokumentów
mieć nie będą, więc albo to był odruch, albo Bebas
całkiem zdur-niał. Kurdupel stoi z obtłuczonym szkłem,
gawiedź za nim, a naprzeciw nich prawo... - I tu nie
wytrzymał, roześmiał się, a ja z nim. I śmialiśmy się tak
chyba kilkanaście sekund.
- Biiiety do kontroli!
A my dalej ryjemy, bośmy nie dosłyszeli. Dopiero
syk uszczelnianych drzwi wyrwał nas z błogiej
beztroski.
- Biiiety do kontroli! - powtórzono i dopiero wtedy
purpurowi ze śmiechu podnieśliśmy oczy.
Ciągle chichocząc, wstałem i sięgnąłem po neseser,
wyjąłem z bocznej kieszeni plastik i wsunąłem w
automat. Brzdęknęło, jęknęło, światełka mrugnęły i
rozległo się beznamiętne: "dziękuję". Konduktor
wyszedł i zostaliśmy sami.
- To co, dorwali go w końcu?
- Kogo?
- No, Zenasa.
- Niiie, poszli na czterdzieści osiem. A następnego
dnia po areszcie Kurdupel zniknął.
- ?
- Zniknął. Pojawił się po tygodniu, ale to już nie był
Kurdupel, jakiego znaliśmy...
"Oj! znaliśmy, znaliśmy!" pomyślałem.
- Dalej chodził na piwko do Binkola, zadawał się z
koleżkami, ale łagodny był jakiś taki... Nie ON.
- Mówił co?
- W tym rzecz! Gadał jak zawsze, śmiał się i w
ogóle, ale to nie był on.
- Jak to? - Zaczynał mnie wkurzać.
- Po prostu. Wcześniej, jak Kurduplowi nie
przytakiwałeś, to dostawałeś po ryju. Odkąd pojawił się
po zniknięciu, uspokoił się.
- Gadał z nim kto... wypytywał?
- A jakże! Nawet ja sam próbowałem go zagadać.
- I..?
- I nic! Bełkotał coś do kolejnych flaszek, które mu
stawiałem i nic!
- Kompletnie nic?
- No, na końcu, nim stoczył się pod stołek, łypnął na
mnie przekrwionym okiem, bo drugie coś nie chciało
nadążyć za tym od mojej strony, i blubmął: "K...
Byłem, Łysy, k... w piekle" i rypnął. Wywlokłem go na
zewnątrz, gębę obtłukłem, a kiedy się ocknął, udał się
przez krzaki do Rygi. Nim się spostrzegłem, Kurdupel
jął wiać. Dorwałem go oczywiście, chwyciłem za
MARZEC 2001
GRZEGORZ BUCHWALD
szmatki i pytam: "Co jest?". Zerknął na mnie, szarpnął
się i kiedy stanął na własnych nogach, sapnął: "Łysy,
wiesz co? Spierdalaj!" i tyłem się dowiedział.
- Trza go było rąbnąć!
Spojrzał na mnie i nic nie odpowiedział.
- To co, co było z tym Humem? Dowiedziałeś się
czegoś w końcu? - zapytałem.
- Ooo tak! _?
- Sam na niego kiedyś zapolowałem. Zaraz po tej
akcji z Kurduplem. Mówię sobie: "Dość tego!".
Wziąłem maszynę między nogi i dawaj po Miasteczku.
Jeździłem tak ze dwa tygodnie i nic. Aż tu jednego
razu, kiedy postanowiłem sobie dać wreszcie spokój,
idę późnym wieczorem do Binkola na piwo. Idę, patrzę,
a tu na pieńku po Starym Klonie siedzi ktoś. Serdu-cho
mi aż do gardła podskoczyło. Ale nic, mówię sobie, idę
dalej. "Dobry wieczór", zaczynam grzeczniutko. A tu
nic. Dmuchnęło tylko, kurz się zakręcił, a że ciemnawo
już było, skórka mi trochę ścierpła i nieswojo jakoś mi
się zrobiło. Tamten ani drgnie, tylko kapota mu
zafurkotała. Podchodzę bliżej, może miałem jeszcze
pięć kroków do niego, gdy zaczęło się nagle ciemno
robić. Mało, że słońce już zaszło, to jeszcze jakieś takie
chmurzyska skądś się wzięły... Ale nic! Twardo idę
dalej i jeszcze raz zagajam: "Dobry wieczór", mówię do
jego pleców, bo teraz dopiero zauważyłem, że siedzi do
mnie tyłem. Drgnął, odwraca powoli tę swoją białą jak
kreda gębę w moją stronę i uśmiecha się. Ale, kurka,
tak jakoś zimno, tak szyderczo, że już miałem niemal
nawalone. Na dobre nawaliłem dopiero za chwilę.
Nagle bowiem, jak nie pierdyknie, ni z tego ni z owego.
To wtedy zapalił się semafor koło Budki Żrumola.
Omal wtedy nie ogłuchłem, a gdy błyskawica rozjaśniła
niebo, jego gęba na chwilę znikła i tak sobie migała,
pojawiając się i przygasając w takt, jak kolejne gałęzie
pioruna rozświetlały się, rozszczepiały i gasły. I ten
lodowaty uśmieszek... Anim myślał czekać na ciąg
dalszy. Jeszcze tak nogami nie przebierałem, a za mną
tuman śnieżnego pyłu pchany lodowatym podmuchem.
Nagle dogonił mnie, otoczył, a ja gnałem jak szalony,
na wpół ślepy i głuchy, i tak przerażony, jak nigdy
dotąd. Sam nie wiem, jak długo biegłem... Byle dalej i
szybciej. Byle uciec, byle nie dać się pochwycić...
zatrzymać...
- Przypadek... - odezwałem się cicho, ale nie dał mi
dokończyć.
- Ładny przypadek! Do dziś mam ślady po
odmrożeniach! Mam ci, kurka, pokazać? Uskakiwałem
jak zając! I ten ścigający mnie chichot! Jeszcze dziś go
słyszę: "Tssshooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszeni?
Hh Hh Hhhh". Nawet nie mogłem wtedy myśleć ze
strachu. Kiedy wpadłem do domu i matka mnie
zobaczyła, przeżegnała się. Nie pytała o nic, tylko
porwała mnie w ramiona i ściskała tak mocno, że omal
mnie nie udusiła. Pierwszy raz od piętnastu lat spałem u
jej boku i trzymałem ją za rękę.
Strach udzielił mi się, siedziałem z rozdziawioną
gębą i wlepiałem w niego gały. Ciekawość jednak
zwyciężyła i zapytałem w końcu:
- I co? Co dalej?
Podniósł na mnie wilgotne oczy, pośpiesznie otarł je
rękawami i jakby dodatkowo chciał naprawić tę małą
"niemęskość" -uśmiechnął się blado. Mnie, niestety, nie
było do śmiechu, zaczynałem mu, kurka, wierzyć, i...
naprawdę się bać.
- E - bąknął. - Wlazłem na niego następnego dnia.
Siedział w tym samym miejscu, obrócony w tę samą
stronę i kiwał się w przód i w tył.
- Gadałeś z nim?
- A czy z nim kto kiedy pogadał?
- Więc co? Może, kurka, to wcale nie był ON?
- Nie, wuja, TO BYŁ ON! Był dzień, ludzi naokoło
pełno... Przełamałem się i podszedłem do niego,
stanąłem naprzeciw jego bladej gęby i patrzę. Ślepia
miał zamknięte, ani na mnie spojrzy. Stałem tak ładną
chwilę i przyglądałem mu się; zebrałem się w końcu na
odwagę, by się odezwać, ale nie wiedziałem kompletnie
co powiedzieć, od czego zacząć... Miałem powiedzieć:
"Cześć Zenas, aleś mnie, kurka, wczoraj
nastraszył?"
- Było zawołać policję. - Palnąłem głupotę. Oj, była
to głupota! Ależ na mnie spojrzał!
- Policję... Ty chyba gupkowaty jesteś. I co bym im
powiedział? "Panowie policjanci, oto Zenas Hum!
Wczoraj sprawił, że o mało narąbałem w gacie ze
strachu". "Czy groził panu?" "Nie, tylko siedział, a łeb
mu znikał i pojawiał się! A poza tym wywołał burzę
gradową i odmroził mi dupę". Ty, człowieku, myśl
czasami, zanim co powiesz.
Nie ukrywam, że zrobiło mi się głupio:
- Mówiłeś, że łydki...
Tu zachowałem się właściwie: zrobiłem głęboki
unik, ale nie cieszyłem się długo, bo kiedy oglądałem
sobie sznurowadła, coś pacnęło mnie przez potylicę.
- Znów zaczynasz...
- Sorka, niechcący... - zacząłem się kajać. - Tak
jakoś wyszło. No i co w końcu? Odezwał się?
- Jeszcze nie.
- Co jeszcze nie"? - zapytałem, bo pomyślałem, że
mówi o sobie, że jeszcze nie "dojrzał", by ze mną
rozmawiać, ale on już ciągnął dalej:
- Jeszcze się nie odezwał. Już miałem dać sobie
spokój i odwrócić się, gdy nagle przestał się kiwać.
- I odezwał się w końcu?
- Nie, jeszcze nie. Zatrzymałem się w pół kroku,
poprawiłem pozycję i czekam. A ten nic. Już mam
odejść, gdy naraz otworzył oczy i uśmiechnął się do
mnie, ale tak, że mnie wmurowało. Już wiedziałem, że
ani ten piękny dzionek mi nie pomoże, ani ci ludzie, co
na nasz widok zawracali albo przechodzili na drugą
stronę chodnika. Nagle pojąłem, że jestem samiusieńki,
sam na sam z NIM.
- I co,i co?
- A co? Byłeś kiedyś w zoo?
Kiwnąłem twierdząco głową, choć było to bardzo,
bardzo dawno temu, kiedy w ogrodach żyło jeszcze
parę sztuk zwierzyny. Teraz to nawet nie bardzo jest po
co tam chodzić...
MARZEC 2001
HUM 1
- A kobrę widziałeś? - ciągnął, nie czekając, aż zbyt
wiele sobie przypomnę.
O tak! Kobrę pamiętałem dobrze. Stałem przed
grubą szybą terrarium i patrzyłem, jak gdzieś z góry
zsunął się szczur. Pamiętałem, jak płaz poderwał się i
rozpostarł kaptur, a szczur znieruchomiał. Nawet nie
wiem, czy to była pora karmienia, czy gryzoń wpadł
tam przypadkiem, bo szczurów jakoś cywilizacja i
wojny nie mogły przerzedzić. Było ich wszędzie
zatrzęsienie, szczególnie w zoo. Drgnąłem wówczas
nerwowo, bo chciałem zawołać ojca, by podszedł
popatrzeć i w tym momencie kobra odwróciła się w
moją stronę. Kiwała się na boki wpatrzona we mnie.
Zamarłem. Światło w pomieszczeniu było lekko
ściemnione, a szyba była tak czysta, że właściwie
niewidoczna. Stałem tam jak zamurowany, gdy naraz
podszedł ojciec: "Co chciałeś synku?" zapytał i wyrwał
mnie z hipnozy. Poruszyłem się i w tym samym
momencie z zębów jadowych stwora trysnęła mgiełka,
a w ułamek sekundy później coś klapnęło w szybę.
Długi i gruby jak ręka kształt odpełzł wolno w kierunku
drgającego szczura. Terrarium było małe, słabo
wentylowane i mgła jadu przeznaczona dla mnie opadła
na polnego gryzonia, paraliżując go na chwilę.
O tak! Widziałem kobrę.
- No! - przytaknąłem.
- A widziałeś, jak się gotuje do ataku?
- Aż nazbyt z bliska...
- No, to tak się wtedy poczułem. Tyle, że oczy miał
gorsze niż kobra: białe, jak ugotowane, z wąskimi,
granatowymi, poziomymi szparkami miast źrenic. I te
usta: fioletowe jak burzowe chmury podświetlone łuną
zachodzącego słońca. Człowieku! Jeszcze teraz dostaję
gęsiej skórki na samo wspomnienie. Jego wargi
poruszyły się i usłyszałem syk, bo tego nikt normalny i
przy zdrowych zmysłach nie nazwałby mową: "I
tssshoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh
Hhhhhh". I patrzy mi w oczy, i ani drgnie, tylko ten
martwy uśmieszek... Musiałem wtedy wyglądać jak
sam Bebas, bo czułem wyraźnie, że każdy włosek
sterczy mi na grzbiecie "na baczność" i wypycha
ubranie. Jak ja się wtedy bałem! No, ale nic się więcej
nie działo, więc ile można stać i się trząść? Zaczynałem
wolniutko odzyskiwać rozsądek. W końcu sam tego
chciałem. Gdyby nie mój genialny koncept, by napytać
sobie biedy, nigdy by do tego nie doszło. "Kim ty
jesteś? Skąd się wziąłeś? Czego od nas chcesz?",
wyjąkałem. Gęba mu się rozlazła jeszcze bardziej, a
fioletowe usteczka poruszyły się: "Chcesz wiedziećććć?
Na pewno chcesz to wiedziećććć?". Kiedy to mówił,
kątem oka dostrzegłem skupiających się wokół nas
ludzi.
Uniósł rękę, widząc, że zaczynam się wiercić, by coś
powiedzieć, Poprawiłem się więc tylko i przymknąłem
na wpół otwarte usta.
- Nie, wuja, nie! Ludzie stali, owszem, i gapili się,
owszem, ale by przyjrzeć się walczącym, wściekłym
wizkundom podeszli-by bliżej. Poustawiali się tak
daleko od nas, że nawet kiepsko dało się poznać, kto
jest kto. Niemniej poczułem się trochę pewniej.
Spojrzałem znów na niego i znów przestało mi być do
śmiechu. A jemu, widać, owszem. Tyle tylko, że
gdybym nie miał nóg jak z waty, wydarłbym stamtąd
szybciej niż pchła zmienia pieska.
- Co, ugryzł cię? - wciąłem się jednak.
- Pss! Gdybym w tamtej chwili choćby pomyślał, że
może mnie ugryźć tym, co pojawiło się w jego gębie, to
nie rozmawialibyśmy dzisiaj...
-?
- ...bo niechybnie dostałbym zawału. Patrzę ci ja na
niego, patrzę, i nie mogę się połapać, co właściwie
widzę. Nie wierzę w to, co widzę! Zębiska! Czarne i
ostre jak, poustawiane jedna obok drugiej, przełamane
na pół wykałaczki. Kiedy spojrzałem nań pierwszy raz,
były tycie - tu lekko rozchylił dwa palce - jakby się
dopiero zaczynały wyrzynać z bladych dziąseł.
Wyglądały jak mikrusia palisada, ale w miarę jak gęba
mu się rozdziawiała, rosły, rosły! rosły!! Aż stały się
tak ogromne, że dałbym się pociąć, że przegryzłby
mnie na pół, gdybym tylko z jakiegoś powodu znalazł
się między nimi. Naraz, gdzieś daleko huknęło. Potem
się okazało, że jakichś dwóch palantów (na szczęście
nie miejscowi) zagapiło się na tłum i wjechało na
siebie. Marmolada! Nie było co zbierać. Daj spokój!
Nawet jeśli zwolnili do osiemdziesię....
- Skończ, kurka! Wiem, co mogło z nich zostać!
- No! I wtedy się ocknąłem. Gęba mu się z
powrotem zamknęła w fioletową kreseczkę, ale
uśmieszek pozostał. Nagle wargi znów mu zafalowały i
odezwał się: "To tssschoooo? Chćsiiiai-byś zajrzeć mi
do kieszenii? Hh Hh Hhhhhh". Na "miękkich" nogach
podszedłem bliżej i powiedziałem, starając się
jednocześnie, by głos mi nie drżał, choć pewien jestem,
że to mi się nie udało: "Chcę". A co miałem zrobić?
Gapiów naokoło pełno... Głupio byłoby się później
tłumaczyć. "Nhooo to podejdź jeszsz-cze bhhliżej i
zajszszyjyj", zasapał i wstał. Nie, właściwie poderwał
się... Nie, właściwie to jak siedział, tak nagle stał. Nie
zauważyłem momentu, kiedy się podnosił; kłęby kurzu
zawirowały wokół nas, chmury zasnuły niebo, a mi
zrobiło się tak zimno, że już w końcu nie wiedziałem,
czy trzęsę się ze strachu czy z zimna. Złapał za lewą
połę płaszcza i uniósł jaw górę, prawą ręką natomiast
sięgnął do wewnętrznej kieszeni i uchylił ją. Wylało się
z niej seledynowe światło i rozlało jak gęsta,
fluorescencyjna ciecz wokół rozwartego otworu. Już nie
miałem ochoty tam zaglądać, ale szedłem dalej i coraz
wyraźniej słyszałem jęki, syki, wizgi, jakby głosy
wichur z wszystkkich tysięcy lat naszej cywilizacji
naraz ozwały się na nowo.
Milczał przez chwilę. Milczenie przeciągało się, a ja
zaczynałem nerwowo szurać nogami i patrzeć na niego
w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
- I co?!
- Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka,
czego?
- No i jak się to skończyło?
MARZEC 2001
GRZEGORZ BUCHWALD
- A jak się miało skończyć? Znaleźli mnie tydzień
później przegryzionego na pół. Trzy dni w szpitalu
leżałem, zanim mnie pozbierali.
- Teraz to ty mnie chcesz zdenerwować... - Nim
skończyłem, ten już stał na nogach i łapał się za lewą
połę kapoty.
Żeby go jasna i nagła krew zalała! Zesztywniałem!
Ten patrzy mi w oczy i mówi:
- Chcesz zobaczyć, co mam w kieszeni?
Żeby go wściekłym wizkundom Grundarianin na
pożarcie rzucił, i to ubranego, by zanim mu bestie
bebechy wywloką, mógł sobie te parę chwil
wyczekiwania urozmaicić wyobrażaniem tego
momentu! Aż by go!
Tak wcisnąłem się w oparcie siedzenia, że w domu
koszula od pleców nie chciała mi odejść. A ten stoi
nade mną i sięga prawą ręką do wewnętrznej kieszeni.
Ślepia to mi na wierzch chciały wyskoczyć! Patrzył w
tym momencie, gdzie sięga, jednak na moment spojrzał
na mnie i zamarł z łapą w kieszeni.
- Co ty! Co ci? Źle się czujesz? - zapytał, a ja łamiąc
swój sztywny z przerażenia kark, zmusiłem szyję do
kilku przeczących ruchów głową. Wzruszył ramionami
i wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni portfel, klapnął
obok mnie i jął grzebać w jego zawartości.
- Patrz! - powiedział i wyrwawszy z przegródki
wymacany palcami biały rożek jakiejś kartki, podstawił
mi przed oczy.
Spojrzałem, a tam jakiś berbeć w koronkach, ze
smoczkiem w pulchnej różowej gębuli, na kolanach u
- A, kurka, to nie to! Tu ja z mamą, kiedy miałem
roczek. Gębę jeszcze ocierałem z zimnego potu, więc
tylko ze zrozumieniem potaknąłem i obserwowałem,
jak tym razem uważniej
sortuje coś w portfelu.
- No! - Sapnął zadowolony z rezultatów
poszukiwań, wyciągnął zdjęcie i podetknął mi je pod
nos.
Tym razem wypadałoby zacytować mocne słowo na
"k", które mi się wówczas wyrwało na widok tego, co
było na zdjęciu. Ale po co? Na zdjęciu był Łysy. Leżał
na noszach, a w łapach trzymał swoje flaki. Na samym
wierzchu leżał żołądek, który troskliwie przytrzymywał
dłońmi. Zawsze lubił dobrze zjeść, pomyślałem wtedy.
Jedna z nóg dolnej części ciała, która leżała oddzielnie,
to znaczy nieco niżej na noszach od górnej części,
wypadła za krawędź i zwisała obuta w biały, sportowy
but.
- No i co ty na to? Nieźle się prezentowałem, co nie?
- zapytał, a ja dalej mamrotałem pod nosem owo mocne
słowo i przyglądałem się zdjęciu ze wszystkich stron.
- Jakim cudem ty jeszcze żyjesz? - Zmieniłem
wreszcie płytę.
- Ba! Sam chciałbyn wiedzieć. Powiedziałem im
podobno, by mnie pozszywali i koniec. Ktoś nawet
zdjęcia porobił, bo widać też sobie to pytanie
zadawali...
- Jak to: "podobno"?
jakiejś kobiety. co ze mną było, pokazano mi nagranie i zdjęcia,
- Podobno, bo widzisz, ja nic z tego nie pamiętam.
Obudziłem się na trzeci dzień i kiedy opowiedziano mi,
chciałem ich obić za to, że robią ze mnie wala. Ale
MARZEC 2001
HUM 1
wolniutko zacząłem sobie przypominać wszystko do
momentu, kiedy Zenas Hum pokazał mi, co ma w
kieszeni.
- I co w końcu miał?
asz? Mówię przecież, że nie
wi
, kurka, "nie wiem"?
i tyle!
jęcie i oddałem mu
je.
że to pić i fotomontaż?
st fotomontaż? - Bez
nam
. Na wysokości pępka
jeg
rzeczywiście niezbyt się
czu
e mogli. Tylko nici trzymały. Żaden klej nie
chc
milczeliśmy.
ziałeś go jeszcze kiedyś?
Do
ówno mnie to
ob
ednak
pam
uja, nie. Nie pamiętam nie poza bólem...
Po
ę
ny, gdy rozstawaliśmy
się
- Czy ty mnie słuch
em.
- Jak
- No, nie wiem! Nie wiem
Raz jeszcze rzuciłem okiem na zd
- Mo
- Fotomontaż?! To też je
ysłu łapnął się na krzyż z boku za ubranie i jednym
ruchem podciągnął je do góry.
O mało się nie wyrzygałem
o tułów obiegał postrzępiona linia. Płaty różowego
mięsa gdzie niegdzie wyłaziły spomiędzy rozchylonych
brzegów niezaciągniętej skóry i zlewały się z sinymi,
pionowymi krechami szwów.
- Schowaj to człowieku, bo
ję... - sieknąłem płaczliwie. Posłuchał. - Nie mogli
cię posklejać? Wyglądasz jak dzieło artysty chirurgamaniaka...
- Ano ni
iał "chwycić", a w restrukturyzatorze podobno
zaczynałem się gotować - odparł, po czym wyraźnie
zmęczony i zrezygnowany, wolno przesiadł się na
swoje miejsce.
Przez chwilę
- No, a co z Humem? Wid
wiedział się ktoś czegoś o nim? - zacząłem znów
drążyć. Spojrzał na mnie i szepnął cicho:
- Byłem w piekle... Co z Humem? A g
chodzi! Wyprowadziłem się z Miasteczka i jesteś
pierwszą osobą, z którą na ten temat rozmawiam.
- Czemu mówisz, że byłeś w piekle? Coś j
iętasz?
- Nie, w
patrzyłem na niego ze zrozumieniem. Już
wiedziałem, że się niczego więcej nie dowiem.
Rozparłem si w fotelu i myślałem o tym wszystkim. W
pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, jak to
zrobił, że nie skasował biletu. Spojrzałem na niego i już
chciałem go o to zapytać, ale spał tak smacznie. Po
chwili w końcu też przysnąłem.
Nie minęło nawet pół godzi
na płycie portu. Uściskałem go. Syknął lekko, kiedy
"tak po naszemu" wymierzyłem mu markowany cios
pięścią w brzuch. Nic jednak nie powiedział.
Pożegnaliśmy się w końcu na dobre i rozeszliśmy
każdy w przeciwnym kierunku. Po kilku krokach
obejrzałem się, by raz jeszcze spojrzeć za odchodzącym
przyjacielem, bo wszechświat jest ogromny i kto wie,
czy jeszcze kiedyś się spotkamy...
Stał tam w świetle lądującego statku, w rozwianym
płaszczu i założyłbym się, że nie miał głowy. Pojawiła
się dopiero, kiedy smuga oślepiającego blasku zaczęła
ześlizgiwać się z jego twarzy.
Uśmiechał się do mnie, a jego usta były fioletowe.
A może, kurka, mi się wydawało...
Grzegorz Buchwald
MARZEC 2001
TANATOS XIV
MARZEC 2001
Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych,
monsieur Maurice Thorez, cierpiał od rana na
dokuczliwy ból głowy. Samopoczucia bynajmniej nie
poprawiła mu wiadomość, którą rano zastał na swoim
terminalu - w nocy grupa lewackich terrorystów ze
Świetlistego Szlaku Mao porwała czternaście
peruwiańskich zakonnic w wieku od szesnastu do
osiemdziesięciu trzech lat i zagroziła, że będzie
codziennie jedną gwałcić, chyba że papież wcześniej
poda się do dymisji. To wyglądało na jakąś manię - dwa
dni temu grupa arabskich ekstremistów porwała pięciu
rabinów, domagając się identycznej rzeczy, tzn.
ustąpienia papieża. Nie sprecyzowali jedynie, czy też
za- mierzają gwałcić. Zresztą, ich akcja z pewnością
była odpowiedzią na porwanie czterech multów przez
bojowników izraelskiego ONR-u (Opornik
Narodowosyjonistycznych Rewolucjonistów),
domagających się natychmiastowego przeniesienia
państwa żydowskiego na Madagaskar. Tak czy owak.
Bliski Wschód mógł lada chwila eksplodować, wraz ze
sporym kawałkiem Ameryki Południowej.
- Tylko, co ma z tym wspólnego ten nieszczęsny
papież? -mruczał Thorez, przepatrując bazy danych
dotyczących narodowych i internacjonalnych ruchów
terrorystycznych.
Im więcej czytał, tym mniej rozumiał, za to migrena
wręcz rozsadzała mu czaszkę. Zamknął oczy i odchylił
się do tyłu, wciskając jednocześnie przycisk mterkomu.
- Churchill? warknął przez zaciśnięte zęby.
- Słucham, panie Sekretarzu Generalny, echchm...
chrum... wywołany siorbnął przez nos na zakończenie
kwestii, jak to ostatnio miał w zwyczaju.
Thorez nie znosił tego Angola i jego wiecznie
zakatarzonego nochala, ślurgotał mu lak już drugi
tydzień. Musiał go jednak tolerować, ponieważ obsada
stanowisk wypadała z klucza: gdzie przewodził
Francuz, tam sekretarzował mu Anglik, i odwrotnie.
Koszty sojuszu, ot co. l jeszcze nic wiadomo, dlaczego
nazwali to kiedyś "ententc cordiale".
- Mógłbyś wreszcie zrobić coś z tym katarem?! -
rzucił tonem pretensji.
Jak pan każe - odparł Churchill, który był dziś w
dziwnie zgodliwym nastroju. - Jutro pójdę do lekarza.
- No właśnie... Przynieś mi aspirynę... albo nie,
przyślij lekarza z polikliniki.
- Jak pan sobie życzy, panie Sekretarzu Generalny. -
Churchill wyłączył się.
Thorez umościł się jeszcze wygodniej w fotelu, a
sterowane procesorem oparcie podążyło posłusznie za
ruchem jego pleców. Przymknął oczy, usiłując wyprzeć
dokuczliwy ból ze świadomości. Na dodatek Elen jego
żona. wyjechała do Paryża na zakupy, jakby w Nowym
Jorku nie mogła zrobić tego taniej i szybciej...
Szczęściara, sam dalby połowę rocznej pensji, aby
urwać się stąd choć na trzy dni. Znał świetne łowisko w
okolicy Key Largo; świeża, oceaniczna bryza,
kołysząca się leniwie na falach łódź. wędka zarzucona
za burtę, wygodny leżak i chłodne piwo w grabie...
JACEK INGLOT
TANATOS XIV
Z przybrzeżnych wód Florydy ściągnął go szczęk
otwieranych drzwi. Wciąż z zamkniętymi oczyma
machnął ręką w kierunku wchodzącego lekarza.
- Wiem, co mi pan chce powiedzieć, doktorze.
Wynalazca skutecznego leku na migrenę jeszcze się nie
narodził....
- Przykro mi, ale nie jestem lekarzem.
Sekretarz Generalny gwałtownie otworzył oczy.
Chropawy baryton rzeczywiście nic należał do jego
osobistego medyka, lecz do siwiuteńkiego staruszka,
ubranego w czarny garnitur staroświeckiego kroju i
trzęsącego się jak osika; jego pokryta zmarszczkami
twarz, przypominała zmiętą, irchową ścierkę. W lewej
JACEK INGLOT
ręce dzierżył płaską walizeczkę kojarzącą się ze
złożonym laptopem, w prawej czarną kulę, nic większą
od tenisowej piłeczki. Dłoń ściskająca kulę drgała w
jakimś szalonym, spazmatycznym rytmie, jakby
wyzwolona spod władzy jej właściciela.
- Kim pan jest, do licha, i jak pan tu wszedł?
Stamszek podszedł bliżej i wtedy zobaczył jego oczy,
czarne, opalizujące matowo, przypominające mroczne
otwory bezdennych studni.
- Jestem trzynastym Tanatosem tej planety, lub, jeśli
pan woli, jej Śmiercią.
***
Thorez słuchał i miał wrażenie, że za chwilę
zwariuje, albo że śni sen jakiegoś kompletnego
pomyleńca. Siedzący przed nim staruszek tymczasem
niewzruszenie perorował dalej:
- Moja kadencja dobiegła końca, pracowałem całe
dziesięć tysięcy lat, wystarczy. Niestety, mam poważny
problem, ponieważ nie zgłosił się następca, który
będzie czternastym Tanatosem... Nie wiem, dlaczego,
być może na górze zapomnieli o tej zapyziałej planecie.
Tak czy owak, moja robota dobiegła końca i
postanowiłem przekazać sprawy w ręce kogoś, kto jest
odpowiedzialny za cały glob.
- I pomyślał pan właśnie o mnie? - rzucił żałośnie
Thorez, szukając jednocześnie przycisku interkomu,
aby wezwać Churchilla z ochroną.
Wreszcie będzie miał sposobność wykopać
cholernego Angola za wpuszczenie mu do gabinetu
wariata. W tym momencie zesztywniał zdjęty nagłą
grozą - płaska walizeczka mogła być bombą, a czarna
kula detonatorem. Wreszcie go dopadli! Usiłował sobie
przypomnieć, która z rozlicznych organizacji
terrorystycznych groziła mu ostatnio śmiercią...
Rozpaczliwie wcisnął guzik.
- To na nic, dopóki ja tu jestem, nikt nie wejdzie -
zauważył cierpko staruszek. - A to nie bomba, tylko
moje narzędzie pracy, dawniej na rysunkach
przedstawiane często jako kosa. Chce pan popatrzeć?
Thorez bezwiednie skinął głową, zresztą, na kursach
antyterrorystycznych pouczali, aby się broń Boże nie
sprzeciwiać. Staruszek położył walizeczkę na biurku,
coś przy niej pstryknął, ta otworzyła się - był to jednak
laptop - po czym człowiek mieniący się trzynastym
Tanatosem planety Ziemia powoli obrócił ekran w jego
stronę.
To, co zapełniało ciekłokrystaliczną szybę,
przypominało wyjątkowo chorą wersję pakietu
Windows. Dosłownie setki mniejszych i większych
okienek, zachodzących na siebie, zanikających i znowu
się pojawiających, bez ładu i składu. W każdym z nich
trwała jakaś emisja, migały niewyraźnie obrazki.
Thorez pochylił się i skupił wzrok na jednej z ikon - ta
niespodziewanie powiększyła się i zajęła cały ekran.
Desperat stał na parapecie i wykrzykiwał coś do
zgromadzonego w dole tłumu. Kilku strażaków latało z
batutą, usiłując przewidzieć miejsce upadku. Facet na
parapecie zobaczył ich i gwałtownie cofnął się w głąb
mieszkania, co tłum przywitał wielogłosowym
westchnieniem ulgi, ale po chwili dwa okna dalej szyba
rozprysnęła się i na zewnątrz wypadł mężczyzna,
szybujący wraz z chmurą szklanych drzazg w kierunku
betonowej nawierzchni. Cięcie.
Mała, pulchna dziewczynka zajadle pedałowała na
trzykołowym rowerku, nie zwracając uwagi na to, że
zjechała z chodnika i znalazła się na jezdni. Ciężko
sapała, bowiem droga wznosiła się dość gwałtownie -
zza asfaltowego garbu u krańca ulicy ukazał się dach
pędzącego setką tira. Mała nic nie zauważyła i mocniej
nacisnęła na pedały, wjeżdżając dokładnie na środek
przeciwległego pasa. Kierowca tira wciąż jej nie
widział, gorączkowo grzebał w schowku obok
kierownicy, usiłując znaleźć paczkę papierosów, która
gdzieś mu się zapodziała... Cięcie.
Wychudzony ćpun szukał drżącymi palcami
odpowiedniej żyły na niemiłosiernie skłutej ręce...
Thorez zacisnął oczy i złapał się za pulsujące
skronie. Czuł, że za chwilę sam oszaleje.
- Dosyć! - wychrypiał.
Usłyszał szczęk zamykanej walizeczki.
- Wedle życzenia. - W głosie staruszka nie dało się
wyczuć bodaj odrobiny emocji.
- Jak to robisz? - zapytał, ciągle bojąc się otworzyć
oczy.
- Spójrz.
Thorez bojaźliwie zerknął przez palce. Staruszek
pokazał dłoń, ściskającą i zarazem obracającą w
niesamowitym rytmie czarną kulę. Miało się wrażenie,
że każdy mięsień rozdygotanej dłoni pracuje zupełnie
osobno, dotykając coraz to innego fragmentu kuli.
- To rodzaj sterownika, kula jest pokryta setkami
sensorów, dotknięcie każdego z nich powoduje śmierć
człowieka, zwierzęcia, rośliny... jednego, setek, tysięcy
czy milionów. Rolą Tanatosa jest odbieranie życia,
unicestwianie, lecz każdy akt śmierci musi być
potwierdzony sterownikiem, bo to kosa przecina nić
żywota, tak zostało ustalone na Początku Rzeczy. W
tym urządzeniu mam zamkniętą tajemnicę nicości. Z
chwilą, gdy odłożę sterownik, przestaniecie umierać.
Chyba że znajdziecie nowego Tanatosa i przekażecie
mu kosę...
- Nie byłoby to takie złe - zauważył mimowolnie
Thorez. Jeśli miał do czynienia z wariatem, to
wyjątkowo wyrafinowanym. Bycie takim sobie
Napoleonem, Jezusem Chrystusem czy Johnem
Lennonem najwyraźniej go nie zadowalało. Zmęczony
tym wszystkim, przetarł kciukami obolałe oczy i uniósł
głowę. -Co mogę dla pana zrobić?
Ale pomarszczonego staruszka już nie było, tylko na
jego biurku leżał pozostawiony laptop, a obok niego
czarna połyskliwa kula. Thorez patrzył na urządzenia
podejrzliwie, ale nie odważył się ich dotknąć. Z tyłu
dobiegł szmer otwieranych drzwi, prowadzących do
jego prywatnych apartamentów, i tupot drobnych stóp.
- Tato - usłyszał za plecami głosik syna. - Chodź się
ze mną pobawić. Nudzę się!
MARZEC 2001
TANATOS XIV
Zupełnie nie miał czasu, aby zająć się smarkaczem.
Musiał wyjaśnić, jakim cudem ten wariat zdołał
przeniknąć do jego gabinetu, bez trudu omijając,
zdawałoby się, hermetyczną zaporę ochrony.
- Gdzie jest Lucy? - nie odwracając się, zapytał o
opiekunkę, młodą Amerykankę i, jak podejrzewał od
pewnego czasu, podsuniętą mu przez CIA agentkę. Ale
przynajmniej potrafiła zająć czymś Feliksa.
- Cały czas gada przez telefon z koleżankami, a ja
się nudzę!
- To włącz sobie jakąś grę i nie przeszkadzaj -
warknął i wcisnął przycisk interkomu.
- Churchill, staw się natychmiast z szefem ochrony.
***
Ernesto Banderas umierał kolejny, szesnasty już
dzień. Zazwyczaj towarzyszył mu w tym jedynie
mechanicznie posapujący respirator, cierpliwie tłoczący
tlen do resztek jego gnijących, zjedzonych przez raka
płuc. Lecz dzisiaj przybyła go odwiedzić troskliwa
rodzina.
- Odłączmy go już teraz, szkoda powietrza dla
starego skurwiela, przyda się innym - przekonywał
kuzyn Antonio, młody utracjusz i dziwkarz, któremu
Emesto zawsze odmawiał sponsorowania jego rozpusty.
- Ani mi się waż! - zaprotestowała cioteczka Flora,
tłuste babsko, które w swym życiu nie zrobiło nic
pożytecznego, poza wtrząchnięciem miliona funtów
tortiiii. - Adwokaci nie uzgodnili jeszcze wszystkich
szczegółów.
- Nic z tego nie będzie, jeśli nie dostanę tych szybów
w Teksasie. - Jego brat, Pedro, stary pasożyt, ani myślał
odpuścić sobie najlepszy kąsek. - Jako najbliższy
żyjący krewny mam tu glos decydujący. Jeśli szyby są
moje, to róbcie sobie z nim, co chcecie.
- I tak dobrze, że stary pierdziel nie zostawił
testamentu -zauważył Antonio. - Wydziedziczyłby nas
jak amen w pacierzu. Pedro zarechotał obrzydliwie.
- I my jego, gdybyśmy, rzecz jasna, mieli cokolwiek
do zapisania. W naszej rodzinie tylko Emesto miał łeb
do interesów.
- I wystarczy - dodała rezolutnie Flora. - Dobry
Emesto ciułał, a teraz my się zabawimy.
Chory chciał zaprotestować, ale tkwiąca w tchawicy
plastikowa rurka uniemożliwiała jakiekolwiek
pogaduszki. Był tak słaby, że nie mógł im nawet
pogrozić palcem.
Do izolatki zajrzał młody człowiek o wyglądzie
adwokata, gadał też jak adwokat.
- Zapraszam do sali konferencyjnej na podpisanie
uzgodnionego porozumienia. Potem będzie można, już
zgodnie z prawem, odłączyć respirator.
Emesto został sam. Nie miał nawet siły, aby płakać.
Modlił się tylko do Najwyższego, aby czym prędzej
zabrał go z tego ziemskiego piekła, pełnego rui,
porubstwa i trupożernych hien, nie wiadomo dlaczego
nazywających się jego krewnymi. Ale śmierć nie
nadchodziła... przeciwnie, odnosił wrażenie, że
oddycha mu się coraz lżej! Czuł dziwny, przenikający
całe ciało przypływ energii. Gasnąca świadomość
wyostrzyła się raptem jak brzytwa, a siły wróciły mu na
tyle, że zdołał unieść rękę i pomacać się po twarzy.
Dłoń zatrzymała się na głowicy inkubatora i wówczas,
wiedziony nagłym impulsem, szarpnął za nią
desperacko. Jeśli umierać, to bez tego świństwa w
gardle, zdecydował. Rurka poddała się z dziwną
łatwością - odrzucił ją precz i złapał haust świeżego
powietrza.
Nie dusił się. Nie rozumiał, jak to możliwe, ale mógł
oddychać pełną piersią. Nic go też nie bolało. Więcej,
czuł się tak lekko i rzeźwo, jakby mu ubyło z
pięćdziesiąt lat. Podniósł się ze swego śmiertelnego
leża i usiadł na jego skraju. Przez szybę
oddzielającąjego izolatkę od korytarza dostrzegł Florę,
Pedra i Antonia zażarcie dyskutujących ze swoimi
adwokatami. Odetchnął głęboko - płuca pracowały jak
złoto, jakby dostał przeszczep od dwudziestoletniego
kulturysty. Wyglądało na to, że zejście Emesto
Banderasa z tego padołu łez i rozpaczy zostało na czas
jakiś odwołane. Zeskoczył raźno na podłogę i z
trzaskiem otworzył drzwi na korytarz.
- Hej, wy tam - ryknął. - Wiecie, co zobaczycie
zamiast mojej forsy?!
Odwrócił się do nich tyłem, zgiął w pół i podciągnął
wysoko szpitalną koszulę.
***
Fortunato z zakłopotaniem splatał i rozplatał swe
grube paluchy, nie bardzo wiedząc, gdzie mógłby się
schować przed twardym wzrokiem Don Ciecia. Ojciec
chrzestny największej z nowojorskich rodzin mafijnych
znany był z braku poczucia humoru.
- Naprawdę nic nie kapuję, Don Ciccio - wystękał
płaczliwie Fortunato. - Przecież pan wie, że nie
uprawiam nawalanki, piętnastu gnojków dla pana
sprzątnąłem i zawsze była to czysta robota, bez kantów.
- A więc, co stało się tym razem? - Don Ciccio
poprawił się w fotelu i mocno zaciągnął cygarem. -
Dlaczego nawaliłeś?
Egzekutor przełknął z trudem ślinę; nieraz zaglądał
śmierci w oczy, ale to okazywało się betką w
porównaniu z zimnym, wężowym wzrokiem bossa.
Mafijni żołnierze rozpowiadali, że stary potrafił
hipnotyzować. Fortunato zrozumiał, że ocalić go może
tylko czysta, żywa prawda.
- Plan był prosty, dorwać Falconettiego, jak będzie
wychodził z burdelu, wie pan, tego na rogu Piątej i
Czterdziestej Siódmej, gdzie mają same Japonki...
Don Ciccio chrząknął niecierpliwie, a ciałem
Fortunata wstrząsnął zimny dreszcz. Nie, stanowczo był
już za stary do tej stresującej roboty.
- Streszczaj się.
- No właśnie - podjął drżącym głosem. - Falconetti
wyszedł stamtąd parę minut po piątej, bez obstawy,
zresztą, ja i Nico dalibyśmy sobie radę z tymi
pętakami... - Zakrztusił się, zgromiony zimnym
MARZEC 2001
JACEK INGLOT
wzrokiem bossa. - Falconetti zachowywał się niezbyt
ostrożnie, podszedł do budki z gazetami i wziął
przywiezioną właśnie popołudniówkę, pewnie chciał
sprawdzić wyniki gonitw...
Przerwał mu grzmot potężnej pięści, która walnęła
w blat biurka tuż przed jego nosem. Boss musiał być
naprawdę wkurwiony.
- Słuchaj, dupku, rozwaliłeś tego sukinsyna czy nie?
Fortunato, który zrazu podskoczył jak oparzony,
wykrzyknął czym prędzej uspokajającym tonem:
- Oczywiście, szefie! Walnąłem mu z obrzyna prosto
w pysk, aż się zrobił kotlet siekany, a Nico poprawił mu
z magnum, skurwiel dostał w jaja i bebechy, siknęło
juchą tak, że w tym kiosku poszedł cały nakład
popołudniówek i reszta tego, co zostało z porannych...
- W czym więc problem, Fortunato? - Boss odchylił
się w fotelu i patrzył na niego z dobrotliwą,
nieskończoną wyrozumiałością, jak na zespół Downa.
- Sęk w tym, że tego gnoja wcale nie ścięło. Mózg
mu spływał na czoło, a ten skunks wyciągnął uzi, które
tąjniaczył pod marynarką i jak nie posiał...
Człowiek za biurkiem przyglądał mu się coraz
bardziej podejrzliwie.
- Fortunato, ty debilku, kto tu w końcu kogo
załatwił? Egzekutor byłby ciężko westchnął, gdyby mu
to umożliwiły podziurawione płuca. Odchylił wolno
klapy marynarki i pokazał biegnące przez tors trzy
ślicznie odrobione serie z broni maszynowej,
niewątpliwie robotę fachowca. Niektóre dziury jeszcze
krwawiły.
- Sam chciałbym wiedzieć, szefie. Ja mam
jedenaście dziur, a Nico siedem, w tym trzy w sercu.
Falconetti, jak mu się magazynek skończył, odwrócił
się na pięcie i polazł z powrotem do burdelu, a na
chodniku zostało pół jego mózgu, obrzyn był nabity
grubym śrutem... Ale sam pan mówił, że temu
głupkowi mózg niepotrzebny...
Don Ciccio patrzył w osłupieniu, jak jego główny
egzekutor wierci z konsternacją paluchem w otworze na
piersi, gdzieś tak między piątym a szóstym żebrem.
Fortunato złapał spojrzenie bossa i zapytał płaczliwym
głosem:
- Szefie, co się dzieje? Dlaczego ten skunks, ja i
Nico jeszcze żyjemy?
***
Toro Mifune pochodził ze starej, samurajskiej
rodziny i znał swoje powinności wynikające z zasad
kodeksu busido. Gdy kierownik działu, pan Toranaga,
obwieścił, że jego wyniki są o 0,056 procenta gorsze od
osiągnięć lidera grupy, czyli tego padalca Kuromaki, od
razu zrozumiał, że został mu tylko jeden sposób na
zachowanie twarzy. Dlatego siedział teraz na macie,
ubrany w białe, ceremonialne kimono, z twarzą
obróconą w kierunku pałacu cesarza. Pożegnalny listpoemat
leżał zapieczętowany obok półeczki z mieczem.
Wychwalał w nim zaznane od Korporacji
dobrodziejstwa, polecając jej szefom przyszłość swojej
rodziny. Liczył na to, że zdobędzie tym przychylność
kierownictwa i załatwi posadę dla syna.
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy Toro Mifune
zdecydował, że trzeba zaczynać. Ujął w obie ręce miecz
i przymierzył się do pierwszego pchnięcia. Wiedział, że
najlepiej wbić ostrze tuż pod pępkiem, a potem mocno
pociągnąć ku piersi, aż do mostka, aby rana była jak
najszersza. Szefowie Korporacji na pewno doceniąjego
determinację i siłę charakteru.
Po raz kolejny sprawdził ostrze, tnąc puszczony na
powietrze włos - odziedziczonemu po przodkach
mieczowi nie można było nic zarzucić. Wziął głęboki
oddech, ustawił klingę pod kątem trzydziestu pięciu
stopni i trzy cale pod pępkiem, po czym pchnął z całej
siły, czując, jak ostrze bez oporu wnika w jego brzuch.
Obyło się nawet bez specjalnego bólu, trysnęła tylko
cienka strużka krwi. Pozostał jeszcze drugi ruch, ku
górze, od niego zależał cały efekt przedsięwzięcia, więc
Toro ścisnął mocniej rękojeść i szarpnął, kierując ostrze
prosto do mostka.
Dał radę. Brzuch rozwarł się niczym wrota
podziemnego garażu, wypuszczając na zewnątrz śliskie
zwoje wnętrzności -w jelitach trwał jeszcze ruch
robaczkowy po solidnym śniadaniu, którego Toro nie
odmówił sobie przed ostatnią drogą. Krew bluzgała
obfitą strugą, brzuch palił go żywym ogniem. Toro
oczekiwał, że lada chwila ciemności ogarną mu głowę i
majestatycznie padnie we własne flaki, tak jak to
widywał na filmach samurąjskich. Jednak nic takiego
się nie stało. Przeciwnie, myśli miał coraz jaśniejsze,
początkowa słabość minęła jak ręką odjął i, zamiast
umierać zgodnie z zasadami kodeksu, patrzył ze
zdumieniem na kłąb flaków pulsujący mii na kolanach.
Czuł się tak znakomicie, że mógłby je wepchnąć z
powrotem do brzucha, ranę zakleić przylepcem i
polecieć na kort tenisowy, aby rozegrać dwa albo i trzy
sety.
Lecz Toro Mifune nie na darmo był potomkiem
znakomitego samurajskiego rodu i doskonale pamiętał,
jak wielu jego przodków otworzyło sobie brzuchy,
chwaląc głośno imię cesarza. Taka tradycja
zobowiązywała, dlatego ponownie ujął rękojeść miecza.
Być może trochę to jeszcze potrwa, ale do zmierzchu
zostało sporo czasu.
Media oszalały, czemu zresztą trudno się było
dziwić. Nagłówki gazet puchły od sensacyjnych
tytułów, telewizyjni i radiowi reporterzy zachłystywali
się, donosząc w ekspresowym tempie o coraz to
nowych sensacyjnych zdarzeniach, cudownych
ozdrowieniach i niedoszłych śmierciach. Tysiące
chorych, na których lekarze postawili już krzyżyk,
opuszczało z triumfem szpitale, w domach starców
trwały nieustanne balangi, wygasły wszystkie konflikty
- skoro nie można było ukatrupić wroga, wojny straciły
sens, zaś najzatwardzialsi terroryści oddawali się
dobrowolnie w ręce psychiatrów. Obrońcy Praw
Człowieka piali z zachwytu, gdyż przestano
wykonywać karę śmierci. Dali z tym spokój nawet
Francuzi po tym, jak głowa właśnie zgilotynowa-nego
MARZEC 2001
TANATOS XIV
wielokrotnego sadystycznego mordercy, zwanego
drugim Sinobrodym, po ścięciu odtoczyła się parę
kroków, po czym zaczęła obrzucać brzydkimi słowy
prokuratora Republiki, podważając prowadzenie się
jego matki, żony, siostry i teściowej, nie wyłączając
ulubionej suczki Fanny. Ofiary wypadków nie czekały
nawet na pomoc, same włączając się do akcji
ratowniczej, o ile ostały im się jakieś sprawne
kończyny. Na ulice wyległy setki po-szatkowanych
ludzi, którzy jak gdyby nigdy nic spacerowali,
pracowali i robili zakupy; przeważali samobójcy i
ofiary mafijnych porachunków. Przebojem sezonu stał
się wyciągnięty z lamusa kiczowaty horror "Noc
żywych trupów", najlepiej oddający atmosferę tych
wielkich dni. Motyw nieobecnej śmierci stał się też
ulubionym tematem sztuki, zwłaszcza reklamowej -
kolejne superwygodne fruwające podpaski polecały
paniom seksowne kościotrupy.
Słowem, życie w ciągu paru godzin przemieniło się
w nieustający festyn. Ludzkość spontanicznie wyrażała
radość z odejścia Śmierci. Tylko grabarze ogłosili
żałobę, ale tym mało kto się przejmował. Zawsze
przecież mogli przekwalifikować się na położnych.
W gruncie rzeczy sytuacja nie przedstawiała się tak
źle, przynajmniej w ocenie Sekretarza Generalnego. Z
tonu Tanatosa można było wnioskować, że ludzkość
czekają znacznie większe kłopoty.
Dźwięknął interkom. Cholerny Churchill ślurgotał
jak zwykle.
- Miałeś coś zrobić z tym nochalem! - warknął
Thorez. - Nie ma przecież problemów z dostaniem się
do lekarza, kiedy opustoszały wszystkie szpitale.
Sekretarz zacharczał rozpaczliwie, bulgocąc
zalegającą w nozdrzach wydzieliną. Thorez pomyślał
złośliwie, że wreszcie wie, dlaczego Angole maj ą
opinię flegmatyków.
- Byłem u najlepszego w mieście wirusologa. Facet
powiedział, że nie może mi pomóc, ponieważ
antybiotyki przestały skutkować.
- Co takiego? - Thorez nic z tego nie rozumiał.
- Tłumaczył, że leczenie antybiotykami polega na
zabijaniu wirusów. A skoro nic nie umiera... Nie
uwierzyłem mu i łykam tabletki, ale bez skutku!
To się już Thorezowi nie podobało. Czyżby w tej
całej nieśmiertelności tkwił jakiś haczyk?
- Czego chcesz? - spytał, nie chcąc kontynuować tej
przykrej dla siebie rozmowy. Ślurgotanie przez całą
wieczność to mało przyjemna perspektywa.
- Przyszedł do pana profesor Laurana... Thorez nie
przypominał sobie, aby z kimś takim był na dzisiaj
umówiony.
- Znam go? - spytał.
- Nie, ale radziłbym z nim porozmawiać. Profesor
ma Nobla z biologii, za badania komórkowe... Z tego,
co mówił, wynika, że wie coś o tym... no, o tym, co się
dzieje. Facet nie ma wesołej miny.
Sekretarzem Generalnym wstrząsnął dreszcz
dławiącego strachu. Zaczyna się, pomyślał. Tylko co
się, do czorta, zaczyna?
Profesor Laurana okazał się niskim mężczyzną
około pięćdziesiątki, o szczupłej, inteligentnej twarzy
już na pierwszy rzut oka zdradzającej kompetentnego
naukowca. Thorez uprzejmie wskazał mu fotel
naprzeciwko swego biurka.
- Czym mogę panu służyć? - zagaił przyjaźnie. W
końcu Nobel z biologii to nie byle co.
Gość przypatrywał mu się w milczeniu spod oka,
jakby oceniał, czy Sekretarz Generalny to odpowiedni
adresat jego uczonego komunikatu.
- Czy wie pan, że zostały nam jakieś dwa, trzy
tygodnie normalnego życia? - zapytał nagle.
Thorez roześmiał się sarkastycznie.
- A to ono jeszcze jest normalne? - zakpił. Profesor
podrapał się w zamyśleniu po brodzie.
- W ogólnych zarysach jeszcze tak - odparł, z
właściwą naukowcom manierą, starannie dobierając
słowa. - Mimo że przestaliśmy umierać, wciąż
funkcjonujemy jako zorganizowana cywilizacja. Ale to
nie potrwa długo.
- Co pan ma na myśli? - Thorez nie znosił ludzi
lubiących chadzać ogródkami, zamiast walić prawdę
prosto z mostu.
- Ta nieśmiertelność jest naszym przekleństwem -
oświadczył z powagą Laurana. - A rzecz w tym, że nie
tylko ludzie stali się nieśmiertelni, ale w ogóle
wszystko, najdrobniejsze nawet organizmy, cząsteczki
białka, o czym niedługo każdy się przekona osobiście.
Szanowny panie, biologia naszego świata stanęła na
głowie!
***
W miarę jak profesor objaśniał punkt po punkcie,
jakie będą skutki niekontrolowanego rozrostu
komórkowego. Sekretarzowi Generalnemu coraz
częściej robiło się na przemian zimno i gorąco. Bał się
spojrzeć w lusterko, był pewien, że posiwiał.
- Za jakieś trzy tygodnie - tłumaczył beznamiętnie
Laurana - każdy bardziej złożony organizm na tej
planecie będzie przypominał pęcherz wypełniony
namnażającymi się w nieskończoność komórkami.
Widziałem to już pod mikroskopem i zaręczam panu, to
istny horror. Żadne bakterie nie chciały obumierać,
nawet potraktowane kwasem siarkowym. Dzieliły się za
to jak szatany, dopóki starczyło odżywki. To skądinąd
logiczne, bowiem życie, które nie obumiera, ma przed
sobą tylko jedną drogę: nieskończoną ekspansję...
- Do czego to w końcu doprowadzi? - zapytał
słabym głosem Thorez.
- Hm, to istotnie ciekawe... Myślę, że po pewnym
czasie owe pęcherze zaczną pękać, łączyć i mieszać się
ze sobą, aż w końcu powierzchnię planety pokryje
warstwa bulgocącej, namnażającej się bez przerwy
organicznej gmazi czy też koloidu, sięgająca pewnie
stratosfery... Ciekawe, czy stwór ten zachowa jakąś
formę świadomości... Hej, gdzie się pan podział, nic
panu nie jest?
MARZEC 2001
JACEK INGLOT
Nie otrzymał odpowiedzi. Monsieur Maurice
Thorez, Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych,
leżał bez zmysłów pod biurkiem, pogrążony w błogim,
bezstresowym omdleniu.
***
Musiał poinformować o sprawie Radę
Bezpieczeństwa, to znaczy o wizycie Tanatosa i całej
reszcie. Początkowo, rzecz jasna, nie dano mu wiary,
ale gdy poszczególni stali członkowie zaczęli dostawać
raporty od własnych naukowców, bez wyjątku
potwierdzające teorię Laurany, w gmachu ONZ zaczął
się gorączkowy ruch. Rada Bezpieczeństwa obradowała
bez chwili przerwy, szukając rozpaczliwie wyjścia z
sytuacji. Reszta ludzkości wciąż trwała w błogiej
niewiedzy, beztrosko świętując odejście Śmierci. To
wszystko mogło się oczywiście skończyć, gdyby teoria
Laurany przeciekła do mediów. Sam profesor uważał,
że lada chwila wpadną na nią nawet nauczyciele
biologii z podstawówek. Za parę dni efekt żywiołowego
rozrostu komórek będzie oczywisty dla każdego
ignoranta i resztki normalności miała pochłonąć
ogólnoplanetarna panika. Wcale nie trzeba było z tym
czekać na supergluta.
- Jest naprawdę źle - referował zdenerwowany
Thorez. -Okazuje się, że nie ma na Ziemi prawa, przy
pomocy którego można by skazać kogoś na dożywotnie
objęcie funkcji Tanatosa. Zaproponowaliśmy to nawet
co wybitniejszym zwyrodniałym mordercom,
czekającym na wykonanie wyroku, ale wszyscy
odmówili. Wiedzą, że dopóki nie ma Tanatosa, nic im
nie grozi, a rewelacje Laurany mają w głębokiej
pogardzie. Po prostu w to nie wierzą. A kiedy uwierzą,
będzie najprawdopodobniej za późno. Profesor
twierdzi, że mamy najwyżej dwa dni, potem zmiany w
DNA komórek będąjuż nieodwracalne.
- Wot probliema - zauważył ambasador Rosji,
Kuropatkin, sięgając po kanapkę z kawiorem. Mimo
rosnącego pod szyją wola, pierwszego efektu
żywiołowego podziału komórek, tryskał optymizmem. -
Jak nie można siłą, to nie można. Nawet i w ma-tuszkie
Rassiji, u nas tiepier' demokratia, job jejo mat'.
- Skubany Rusek cierpi na anginę pectoris -
zaślurgotał Tho-rezowi do ucha Churchill. - Gdyby nie
odejście Tanatosa, dawno by już wykorkował. Nie
sądzę, aby chciał szczerze pomóc.
Ambasador Wielkiej Brytanii, lord Fergusson, kręcił
palcami młynka na opasłym, trzęsącym się brzuchu.
Jeszcze tydzień temu człowiek ten był płaski jak deska
do prasowania, a nawet i nieco wklęsły. Najwidoczniej
ustały jego problemy ze zbyt intensywną przemianą
materii. Fergussona powszechnie znano z
zaskakujących pomysłów.
- A gdyby tak - zaczął - wyprodukować klona?
Zupełnie po cichu, tajnie, tak aby nikt się nie
dowiedział... taki klon nie będzie posiadał praw
obywatelskich...
- Jest to jakiś pomysł... - podjął Thorez. - Ale kogo
właściwie sklonować? To musiałby być człowiek o
specjalnych predyspozycjach, czyli wyjątkowo silnych,
naturalnych morderczych skłonnościach. Nie
oszukujmy się, odpowiedzialność za śmierć na całej
planecie wymaga kogoś wyjątkowego.
- Na przykład kogoś takiego jak Hitler - rzucił
zwięźle Fergusson.
Na tę propozycję zareagował przedstawiciel USA,
Redford. Temu z kolei rzuciło się coś na skórę; twarz i
ręce pokrywały mu mięsiste, spęczniało bąble.
- To gość monotematyczny, wykańczałby tylko
Żydów - zauważył trzeźwo. - Podnieśliby wrzask, że
znowu padli ofiarą spisku gojów.
- Ma pan rację - przyznał Thorez. - Zresztą, ciało
Hitlera gdzieś wcięło i nie można pobrać komórek...
Ale Mao zachował się w świetnej formie, a on chyba
nie żywił przesądów rasowych?
Pytanie było skierowane do delegata Chin, który od
początku narady siedział bez słowa i bez ruchu, nic nie
jedząc i nie pijąc. To chyba dzięki temu absolutnemu
postowi z grubsza przypominał jeszcze samego siebie.
Ale dźwięk imienia niegdysiejszego przywódcy
zakłócił jego buddyjski spokój.
- Ręce precz od Przewodniczącego Mao -
wyrecytował jednym tchem. - Nie będzie nam ulepiony
z sera i soi imperialistyczny tygrys wykorzystywał
komórek Ukochanego Wodza do swych niecnych,
wrogich ludowi celów. Nie pożywi się wróg na naszym
Przewodniczącym, Słońcu Azji...
Byłby pewnie recytował dalej, gdyby nie ambasador
Francji, Marchais, który raptownie wyrwał
Chińczykowi spod tyłka krzesło i tym prostym
sposobem wyłączył z dalszej dyskusji.
- No tak, Mao odpada - powiedział zafrasowany
Fergusson. - Rżnąłby tylko wrogów ludu, zwłaszcza
chińskiego. Potrzebny byłby ktoś uniwersalny... na
przykład Stalin!
Kuropatkin, o dziwo, wcale się nie obruszył, pewnie
zdrzaźniły go przechwałki Chińczyka pod adresem
Przewodniczącego. Rosjanie zawsze uważali
mieszkańców Państwa Środka za nic niewartych
feudalnych poddańców, tłum skundlonych kulisów.
- Ano pewnie, nasz batiuszka najlepszy, po co
szukać więcej. Koba riezał pa rawnu. Żydów i gojów,
inteligencję pracującą i robotników obijających,
artystów i partyjnych, naszych, Polaków, Bałtów,
Czeczeńców, Ukraińców i kogo chcecie. Nie ma takich,
którym by bat'ka się do dupy nie dobrał, to był
nastojaszczij intemacjonał! Przewodniczący Mao to
mógł za nim co najwyżej samowar nosić!
Chińczyk usiłował ripostować, ale znowu został
pozbawiony krzesła, tym razem przez Fergussona. Tak
się na nim mściła tysiącletnia izolacja i chowanie zadka
za Wielkim Murem, inaczej znałby się na obyczajach
panujących w elitarnych europejskich college'ach.
- Jeśli proces klonowania zacznie się za godzinę, to
w hydro-ponicznej autoklawie trzydziestoletni Stalin
może być gotowy za trzydzieści sześć, góra czterdzieści
MARZEC 2001
TANATOS XIV
godzin - obliczał na głos Churchill, wciąż zmagający
się z zalegającą w zatokach flegmą;
wreszcie wyciągnął z kieszeni chusteczkę i z
hałasem przedmuchał nos. Po tej operacji słychać go
było trochę wyraźniej. -Mózg będzie oczywiście czysty,
ale można mu wszczepić chipy z odpowiednimi
programami, zaraz posadzę nad tym paru historyków...
Warto by chyba jeden chip poświęcić na dzieła
wszystkie Sołżenicyna?
- A nie zapomnijcie też o "Krótkim kursie historii
WKP(b)" i o jego pracy o językoznawstwie! - rzucił
Kuropatkin. - To ulubione lektury z młodości naszego
gienierała-presidienta.
- Tak, panowie - odetchnął z ulgą Thorez. - Jeśli
dobrze pójdzie, za dwa dni będziemy mieli czternastego
Tanatosa i ten cały koszmar wreszcie się skończy.
Kurpatkin wyciągnął telefon komórkowy i przez
dłuższą chwilę wydawał dyspozycje swoim
pracownikom w ambasadzie, potem ci coś mu długo
klarowali. W końcu schował aparat i popatrzył chytrze
na Thoreza.
- Wsio w pariadkie, ale gaspadin gienierałpriesidient
mówi, żebyście pokazali mi tę "kosę". Nigdy
nie wiadomo, czy nie są to kolejne cwane pogrywki
CIA. Nu, gdie eto ustrojstwo?
Thorez wzruszył ramionami; wszystko na tym
świecie miało swój kres, a już na pewno przyjaźń
rosyjsko-amerykańska. Skinął na Churchilla i wręczył
mu magnetyczny klucz do swego gabinetu.
- Przynieś leżącego na moim biurku laptopa, ale nie
dotykaj czarnej kuli, chyba że na ochotnika zamierzasz
objąć funkcję Tanatosa - zażartował, ale jakoś nikt się
nie roześmiał. Czarny humor zupełnie wyszedł z mody.
Churchill wyszedł i nie było go może dwie minuty.
Wrócił z pustymi rękoma, na co Kuropatkin zareagował
złośliwym uśmieszkiem.
- Nu i gdie ano, agienty? - zapytał triumfalnie. -
Gdzie ta "kosa", ha!?
- Na pańskim biurku niczego nie znalazłem -
tłumaczył zmieszany Churchill - także pod nim. Nic, co
by przypominało laptopa i czarną kulę.
Thorez przeklinał w myślach swą głupotę; powinien
te artefakty schować w szafie pancernej, ale bał się ich
dotykać. Tanatos napędził mu niezłego stracha, dlatego
ograniczył się jedynie do zablokowania drzwi gabinetu.
- Idziemy tam wszyscy - zdecydował. - To musi
gdzieś tam być.
Jego gabinet mieścił się tuż obok sali konferencyjnej
- piętro w gmachu ONZ, na którym obradowali,
należało do wyłącznej dyspozycji Sekretarza
Generalnego. Rzeczywiście, na jego biurku leżały tylko
porozrzucane teczki z raportami i analizami, nie było
żadnego komputera, poza wbudowanym w blat
służbowym terminalem. Thorez na oczach członków
Rady Bezpieczeństwa błyskawicznie przeszukał
pomieszczenie, wytrząsnął nawet kosz na śmieci, ale
zostawiona przez Tanatosa kosa gdzieś przepadła. W
miarę jak bezskuteczność jego poszukiwań stawała się
coraz bardziej oczywista, na słowiańskie, pyzate oblicze
Kuropatkina wypełzał jowialno-szyderczy uśmieszek.
- Wot, wy dumali, że nasz gienierał-presidient
durak? Ma-tuszku Rassiju chcieliście wykolować,
sobaki...
Byłby bluzgał dalej, gdyby nie to, że raptownie
złapał się za gardło, posiniał, kwiknął coś niewyraźnie i
osunął bezwładnie pod ścianą, na podobieństwo
wołowej tuszy. Legł na wznak na podłodze, sapnął
ciężko kilka razy i zamilkł. Nad jego nieruchomym
ciałem pochylił się Fergusson, z trudem wciągając
wypu-czony brzuch.
- Chyba przestał oddychać! - powiedział ze
zdumieniem. -Nie wyczuwam pulsu.
- Czyżby zawał? - myślał na głos Churchill. - Przy
tak zaawansowanej chorobie serca mogło mu się to
zdarzyć w każdej chwili...
- Człowieku, po odejściu Tanatosa?! - wykrzyknął
Thorez.
Wszyscy zamilkli, porażeni tą uwagą. Dopiero teraz
dobiegły ich dziecięce piski, dochodzące zza
niedokładnie przymkniętych drzwi, wiodących' do
prywatnego apartamentu Sekretarza Generalnego.
Thorez, tknięty nagłą myślą, pchnął je i wszedł do
środka.
Jego syn, Feliks, siedział w salonie w kucki na
dywanie, pochylony nad otwartym i włączonym
laptopem. W ręku dzierżył czarną, błyszczącą kulę i
ściskał ___________ją spazmatycznie, wpatrzony w ekran, na
którym wciąż pojawiały się i znikały barwne ikony.
Thorez poczuł, że musi natychmiast usiąść.
Feliks zapewne usłyszał kroki za swoimi plecami,
ponieważ odwrócił się i spojrzał na ojca
smolistoczamymi oczyma, przypominającymi mroczne
wyloty armatnich luf.
- Tato! - zawołał z entuzjazmem. - Co za jebutna
gra! Można kosić co podleci...
Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych
osunął się z jękiem na ręce swego rodaka, monsieur
Marchaisa. Feliks mrugnął przyjaźnie do
zgromadzonych ambasadorów i wrócił do swego
laptopa. Zapadło trupie milczenie, które przerwał głos
Churchilla, brzmiący czysto i wyraźnie:
- Wiecie, że wreszcie przeszedł mi ten cholerny
katar?!
Jacek Inglot
MARZEC 2001