25 A Niemirski Skarby Wikingów T1

ARKADIUSZ NIEMIRSKI




PAN SAMOCHODZIK I...


SKARBY WIKINGÓW



TOM I





OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

2000









OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA


ROZDZIAŁ PIERWSZY


NAGŁE WEZWANIE • CO WIEMY O WIKINGACH? • OPERACJA “SKARBY WIKINGÓW” • POZNAJĘ JORGENA JORGENSENA • KONFERENCJA PRASOWA • TAJEMNICZA BRUNETKA • GDZIE PAN TOMASZ? • KILKA SŁÓW O “HAVAMALU” • LEKTURA PRZED ZAŚNIĘCIEM • WYJAZD • GENEZA SŁOWA “WIKING” • DZIWNE ZACHOWANIE SZEFA • LUIZA WYSŁANNICZKĄ BATURY



Przez ostatnie miesiące pracowaliśmy w naszym departamencie bardzo intensywnie. Zbieraliśmy dane do monitoringu obejmującego wszystkie średniowieczne figurki i rzeźby posiadające wartość dla kultury narodowej, a znajdujące się w kościołach i cerkwiach wschodnich rejonów kraju. Świątynie te mogły stanowić potencjalny łup dla złodziei i handlarzy dzieł sztuki. Oszacowanie ilości takich obiektów miało pomóc w przygotowaniu nowej ustawy przeciwko przemytnikom i w uszczelnieniu polskich granic.

Miałem nadzieję, że los okaże się łaskawy i przydzieli nam sprawę kradzieży nagłośnionej przez media wystawy “Złoty Świat”. W ubiegłym roku włamano się do Muzeum Narodowego i skradziono połowę kolekcji, w skład której wchodziły złote monety, biżuteria i przedmioty użytkowe zabytków złotnictwa merowińskiego, egipskiego, greckiego, cypryjskiego, etruskiego i rzymskiego. Skradziono między innymi irańską głowę byka z VIII-VII wieku przed naszą erą, szesnastowieczną hiszpańską zawieszkę w formie orła, a także wykonany ze złoconego srebra zespół regaliów Augusta III Sasa i Marii Józefy. Szczególnie te ostatnie eksponaty z 1733 roku miały kolosalne znaczenie dla naszej kultury jako jedyne zachowane polskie insygnia koronacyjne. Liczyliśmy zatem w duchu, że wcześniej czy później odezwie się jakiś wyższy urzędnik państwowy prosząc nasz departament o pomoc. Niestety - ku naszemu rozczarowaniu - policja zabrała się do wyjaśnienia sprawy bez nas, więc nie robiliśmy w tej sprawie nic, chociaż z zachowania szefa wnioskowałem, że męczy go to. Naszemu departamentowi potrzebne były pieniądze, a te mogliśmy zarobić na monitoringu.

W związku z drastycznymi cięciami budżetowymi, których dokonano na początku roku w Ministerstwie Kultury i Sztuki sytuacja finansowa w Departamencie Ochrony Zabytków nie była wesoła. Chodziły słuchy, że dojdzie do zwolnień grupowych, a nasz, w końcu niezbyt liczny referat, również może zostać objęty ową administracyjną gangreną.

Kiedy w połowie czerwca wezwał mnie do swojego gabinetu pan Tomasz byłem przekonany, że usłyszę od niego niemiłe wieści.

- Czy masz patent sternika, Pawle? - zapytał szef z głupia frant.

Ten gabinet postarzał go. Nie lubił w nim przesiadywać, przerzucać segregatorów z miejsca na miejsce i gaworzyć przez telefon z. urzędnikami. To była robota dla naszego byłego zwierzchnika Jana Marczaka, który w opinii pana Tomasza był niezastąpionym dyrektorem, tymczasem Marczak odpoczywał na emeryturze, a pan Tomasz z bólem znosił obowiązki dyrektora naszego departamentu. Tym razem zauważyłem jednak na twarzy pana Tomasza podniecenie.

- Przecież pan wie, szefie, że tak. Niestety, od dwóch lal nie pływam - zacząłem się tłumaczyć. - A nawet gdybym bardzo chciał pożeglować, nie znalazłbym czasu. Jesteśmy zawaleni robotą. Najpierw zajmowaliśmy się kindżałem Hasan-beja, Bursztynową Komnatą i złotem Inków, z kolei Arką Noego i Rubinową Tiarą, potem działaliśmy na Mazurach, a już czekają kolejne sprawy, jak choćby poszukiwania złotego pociągu i skarbu generała Samsonowa. O ile wiem, swój jacht musiał pan sprzedać rok temu, aby wykupić kawalerkę na Krakowskim Przedmieściu.

- To prawda - rzekł kiwając głową. - Szkoda “Krasuli”. Ale wracając do sprawy, patent masz ważny? - ostro powtórzył pytanie.

- Mam.

- I stopień kwalifikacyjny płetwonurka wydany przez Komisję Działalności Podwodnej PTTK*? [* Stopnie takie są wydawane przez Komisję Działalności Podwodnej Zarządu Głównego PTTK w oparciu o założenia programowe Światowej Konferencji Działalności Podwodnej (CMAS) z siedzibą w Rzymie].

- Ostatnio nie nurkowałem, ale jest jeszcze ważny. Posiadam również licencję lotniarza i...

- Wystarczy! - przerwał mi i z zadowoleniem klepnął dłonią w kolano. - Zapowiada się zatem wielka żegluga po Bałtyku!

Zamurowało mnie.

W oczach pana Tomasza dostrzegłem niezdrowe błyski, młodzieńcze podniecenie, a chociaż starał się jak tylko mógł najlepiej zastępować byłego zwierzchnika, widać było, że ciągnie wilka do lasu i wcześniej czy później pan Tomasz opuści ten gabinet, aby wyruszyć w teren.

- Czy mógłby pan nieco uchylić rąbka tajemnicy? - zapytałem poirytowany i sięgnąłem po swoją fajeczkę.

Pan Tomasz wstał, wyprężył się jak struna i podszedł do barku. Wyjął z niego buteleczkę francuskiego koniaku i jeden kieliszek.

- Młodzieży nie proponuję - rzekł napełniając kieliszek bursztynowym trunkiem.

- Jestem dorosły, szefie! - zaprotestowałem.

- No tak, ale prowadzisz samochód. Piję za zdrowie twojego szefa, Pawle! - upił nieco koniaku.

- Na zdrowie! - powiedziałem spokojnie, ale czułem jak serce mocniej bije.

- Jak wiesz, sytuacja finansowa naszego referatu jest katastrofalna.

Przytaknąłem pykając z fajeczki.

- Po wielu staraniach udało mi się jednak zdobyć pieniądze, a także bogatego sponsora.

Pan Tomasz mnie zadziwił. To nie był przecież dyrektor Marczak, który umiejętnie dostosowywał się do wszelkich zmian na wyższych szczeblach władzy. Potrafił on wykonać sto telefonów dziennie do różnych urzędników i przyjąć dwudziestego gościa z tym samym promiennym uśmiechem na twarzy. Naprzeciw mnie siedział jednak pan Tomasz, słynny Pan Samochodzik, historyk sztuki i detektyw, nienawidzący wszelkiej urzędniczej roboty.

- Ale zanim przejdę do rzeczy, mam pytanie. Czy wiesz coś o wikingach i ich łodziach spoczywających na dnie Bałtyku?

Spojrzałem na pana Tomasza, który w tym pomieszczeniu był niezawodną bazą danych. Skoro pytał, to znaczyło, że mnie sprawdza.

- Podczas wędrówek tych germańskich potomków Normanów, jakie często odbywali od IX do XI wieku, nie tylko zajmowali wielokrotnie Islandię, Irlandię czy chociażby Grenlandię, ale również kraje wschodniej części Bałtyku. Niektóre oddziały tych skandynawskich zdobywców odwiedziły Estonię, Ruś, a także naszą nadwiślańską ziemię, zapuszczając się na swych długich łodziach rzekami w głąb kraju. Wikingowie byli świadkami narodzin państwa polskiego, chociaż ich pobyt był tutaj krótkotrwały i mało o nim wiemy. Nie słyszałem o żadnej takiej łodzi znalezionej na terenie naszego kraju...

- Co nie znaczy, że ich nie ma - pan Tomasz nie dał mi dokończyć. Jak zwykle, kiedy mówił o historii zmieniał się nie do poznania. - Jest rzeczą znaną, że wikingowie osiedlając się na obcym terytorium rozpoczynali ekspansję od rabunku. Może dlatego nigdzie nie potrafili dłużej utrzymać swego panowania. Kto nie szanuje kultury narodu podbitego, ten nie może długo panować. Wikingowie mogli podczas kilku rabunkowych eskapad wywieźć wiele cennych przedmiotów świadczących o piastowskim rodowodzie naszych ziem, grabili przecież piastowskie grody nad Odrą i handlowali ze Słowianami. Ale to tylko spekulacje. W latach sześćdziesiątych pewien młody historyk wysunął przypuszczenie, że być może na dnie Bałtyku w jednej z zatopionych łodzi wikingów spoczywają przedmioty należące do naszej słowiańskiej kultury, piastowskie skarby.

- Znam dobrze tego historyka - wtrąciłem.

- Doprawdy? - zdziwił się pan Tomasz.

- To w pańskim studenckim eseju dowodził pan słuszności tej tezy.

- Nie wiedziałem, że interesujesz się moim piśmienniczym dorobkiem.

- A od czego jestem pańskim podwładnym? - zauważyłem z dumą. - Ale niechże pan mówi, co jest grane.

- Będziemy szukać łodzi wikingów!

Z wrażenia odjęło mi mowę.

- Bogaty skandynawski sponsor, producent jachtów pełnomorskich, sprzętu nawigacyjnego i echosond jest zainteresowany wspólnym przedsięwzięciem pod nazwą “Skarby wikingów”. Ponieważ łódź wikingów może spoczywać na naszych wodach terytorialnych, sponsor za pośrednictwem swojego rządu wymógł na naszych władzach pozwolenie na poszukiwania. Przełamał opór Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku, które nie lubi intruzów na własnym podwórku, a już w szczególności prywatnych snobów z zagranicy. Jednak strona norweska przygotowała argumenty nie do odrzucenia, a mianowicie: ofiaruje Centralnemu Muzeum Morskiemu najnowocześniejszy kuter do badań morskich z wyposażeniem! Pertraktacje trwały prawie rok. W odpowiednim momencie wkroczyłem do akcji i postawiłem warunki! Nic o nas bez nas!

Dopił koniak i mówił dalej:

- Sponsor zobowiązał się dostarczyć na okres operacji nowoczesny jacht pełnomorski z wyposażeniem, do końca roku wspomniany kuter badawczy, a także wpłacić wcale niemałą sumkę na konto naszego referatu. A wszystko to w zamian za możliwość reklamy swoich produktów oraz zgodę strony polskiej na poszukiwania.

- Nie rozumiem - wtrąciłem.

- Będziemy pływać na tej łajbie z sonarem na pokładzie w reklamowych czapeczkach!

- Nie jesteśmy biurem reklamowym - zaprotestowałem.

- To przedsięwzięcie poprawi naszą sytuację finansową, trafimy do gazet, a może i nawet znajdziemy skarby.

- Kiedy tak słucham pana, to mam wrażenie, że to nie pan mówi.

Szef wzruszył ramionami i chciał coś powiedzieć, kiedy odezwał się sygnał interkomu na biurku.

Pani Monika poinformowała nas o przybyciu gości.

Do gabinetu dyrektora wtoczył się potężnie zbudowany dryblas, który zdawał się sięgać głową aż do samego sufitu. Miał prawie dwa metry wzrostu, około stu dwudziestu kilogramów wagi, ogorzałą od słońca twarz i niebieskie, śmiejące oczy. Ubrany był w rozpiętą żółtą kurtkę sportową i ciemne spodnie. Obcisły beżowy golf pod kurtką pozwalał dostrzec dobrze umięśniony tors olbrzyma. Z szyi zwisał zawieszony na rzemyku srebrny amulet w kształcie krzyża. Zza pleców gościa niespodziewanie wychyliła się czerwona, pucułowata twarz naszego poprzedniego zwierzchnika. To był dyrektor Jan Marczak we własnej osobie!

Nowo przybyły natychmiast podał swoją ogromną dłoń i uścisnął moją. Zrobił to jednak niezwykle delikatnie. Prawdopodobnie niejednemu połamał w ten sposób palce, więc teraz musiał bardzo uważać.

- Przedstawiam wam Jorgena Jorgensena przybywającego prosto z norweskich fiordów - rzekł dyrektor Marczak. - Kapitan “Havamala”!

- Cześć! - ryknął cudzoziemiec.

- Pan Jorgensen jest synem właściciela firmy sponsorującej całą operację. To duża firma, wiec niech was nie zmyli jego żeglarski wygląd.

Norweg przypominał wikinga, któremu żaden sztorm niestraszny. Był to sympatyczny człowiek o niezwykle bystrym spojrzeniu.

Wiele razy przekonałem się, że pod maską jowialności albo nijakości kryje się przebiegłość i mądrość. Weźmy takiego dyrektora Marczaka albo pana Tomasza. Kto by powiedział patrząc na jego niepozorną osobę, że rozwiązał kilkanaście zagadek i wsadził za kratki wielu złodziei?

- Pan Jorgensen mówi bardzo słabo po polsku. Ale zna angielski - wyjaśnił Marczak. - Ja wybieram nasz ojczysty język. Po angielsku porozmawiacie sobie przy innej okazji.

- Miło poznać was - zaczął nasz gość. - Jutro Gdynia. Tam czekać “Havamal”!

- Jutro? - zdziwiłem się. - Myślałem, że operacja dopiero w powijakach...

- No, no. Ruszamy tomorrow! - poinformował nas Jorgensen. - Zatrzymać się hotel “Orbis”. Zapraszam na drinka wieczór.

- Przede wszystkim na konferencję prasową, panowie! - wrzasnął dyrektor Marczak, który poczuł się w swoim gabinecie niczym ryba w wodzie. - Tomaszu, poczęstuj nas koniakiem. Sam go kupowałem, więc wiem, że jest dobry.

Pan Tomasz nalewał do kieliszków alkohol, zaś dyrektor Marczak przejął obowiązki gospodarza.

- Sponsor chce wejść na rynek wschodnioeuropejski ze swoim produktem i dlatego najlepszą dla niego reklamą będzie odnalezienie na polskim Bałtyku łodzi wikingów, a może nawet i jakiegoś skarbu - mówił. - Rząd norweski też jest tym zainteresowany, bo ewentualny sukces w poszukiwaniach mógłby wzbogacić ich zbiory muzealne. O nas nie wspominam. Jakaś pamiątka po Piastach byłaby niezłym łupem. Naciskany przez wielu ludzi na ministerialnych stołkach postanowiłem pomóc w przygotowaniach do operacji. Oczywiście pan Jorgensen był na tyle uprzejmy, że mnie także zaprosił do wzięcia udziału w poszukiwaniach, na czym powinien zyskać prestiż operacji. Tak się składa, że na początku lipca, a więc za dwa tygodnie, na Helu odbędzie się zjazd współczesnych wikingów, miłośników kultury wikińskiej, którzy przypłyną na własnoręcznie wykonanych łodziach z różnych zakątków Europy. Co roku zjazd odbywa się na wyspie Wolin, ale w tym roku odbędzie się wyjątkowo na Helu z powodu jakiegoś protestu ekologów. Nie znam szczegółów! Ważne jest to, że w razie odkrycia, którego jak mniemam dokonacie, zjazd tych zapaleńców okrasi swoją egzotyką naszą operację. Jeśli nie znajdziecie łodzi, cóż, z pewnością sponsor i tak osiągnie cel handlowy, ale my przecież na tym nie stracimy.

- I pan się zgodził, abyśmy wzięli udział w tej aferze? - spytałem pana Tomasza.

Pan Tomasz rozłożył ręce w geście bezradności.

- Ta sprawa przekracza moje kompetencje - tłumaczył się. - Nasz niezastąpiony dyrektor Marczak był w tej sprawie nawet w Radzie Ministrów. Poza tym, Pawle, dawno nie pływałeś, że o urlopie nie wspomnę, a nawet gdybyś miał jakieś wątpliwości, to uroczyście oświadczam, że jest to polecenie służbowe. Rzucamy wszystko i jutro wyruszamy w rejs!


W hotelu “Orbis”, w którym zatrzymał się gość z Norwegii, Marczak zorganizował konferencję prasową. Zaprosił dziennikarzy, a także kilku wybitnych naukowców i wysoko postawionych urzędników, w tym dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego, który z powodu wyjazdu służbowego za granicę nie mógł wziąć udziału w operacji, ale dał ekipie “Havamala” swoje błogosławieństwo. Po przybyciu na miejsce stwierdziliśmy, że nie zabrakło rodzimych biznesmenów wietrzących niezły interes, jaki operacja “Skarby wikingów” mogła im przynieść.

Marczak był w swoim żywiole. Po krótkiej, oficjalnej mowie dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego, prawie zepchnął go z podium i przez pół godziny czarował dziennikarzy obiecując złote góry. Nie omieszkał nadmienić o zasługach Departamentu Ochrony Zabytków, dowodził znaczenia tej operacji dla polskiej i skandynawskiej kultury. Nawet pocieszny Norweg w obliczu gwiazdorskiej osobowości dyrektora odgrywał rolę statysty, zaś jego jowialny uśmiech z każdą minutą zmieniał się w kwaśny uśmieszek Mony Lizy.

Spojrzałem na zdegustowanego pana Tomasza, który wolał usunąć się w cień zostawiając innym pole do oratorskich popisów. Staliśmy z szefem oparci plecami o ścianę tuż obok drzwi na drugim końcu sali konferencyjnej.

- Wśród ogólnego podniecenia, błysku fleszów i uśmiechów całkowicie zapomniano o naukowym znaczeniu przedsięwzięcia - rzekł ponuro pan Tomasz. - Kiedy tak patrzę, Pawle, na tych ludzi, przychodzi mi na myśl, że powinienem pójść na wcześniejszą emeryturę? Nie nadaję się do takich szopek.

A kiedy pan się nadawał?” - pomyślałem i postanowiłem nieco pocieszyć szefa:

- Doskonale pan wie, że Marczak w głębi serca zastanawia się, czy aby na dnie Bałtyku faktycznie nie spoczywają jakieś skarby Piastów albo wikingów - rzekłem.

- W tym wypadku skarby wikingów są skarbami Piastów - mruknął pan Tomasz. - Ale to jest jak szukanie igły w stogu siana. Zresztą to nie nasza branża, a Centralnego Muzeum Morskiego, które będzie nadzorować całą operację wysyłając swojego człowieka i przejmując dowodzenie operacją w razie dokonania odkrycia. My ograniczymy się do roli obserwatorów, ale tak naprawdę rządzi Jorgensen. Może penetrować nasze morze bez ograniczeń. O ile wiem, nie ma jeszcze żadnej konkretnej wskazówki, od czego rozpocząć poszukiwania. Bałtyk jest ogromny, a łódź wikingów mogła zatonąć wszędzie. Coś mi się widzi, że cała ta operacja to tylko niezła kampania reklamowa dla skandynawskiego koncernu produkującego sonary i echosondy. Dwa tygodnie temu rozdzwoniły się telefony i wobec mojej sceptycznej postawy wykonano telefon do Marczaka. Ten w ciągu tygodnia załatwił, że nasz departament również weźmie czynny udział w operacji. Nudzi się biedak na emeryturze, więc energii ma za nas dwóch. Poza tym ma znajomości w urzędach...

- Trochę więcej wiary w byłego zwierzchnika! - rzuciłem optymistycznie, ale pan Tomasz nie podzielał mego entuzjazmu.

Opuścił salę i udał się na papierosa.

Konferencja dobiegła końca. Jorgensen z dyrektorem Centralnego Muzeum Morskiego, Marczakiem i wyższym urzędnikiem państwowym oraz attache kulturalnym ambasady norweskiej pozowali do zdjęcia. W smukłych kieliszkach podawano szampana, a na stołach pojawiły się wymyślne przekąski. W sali zrobiło się gwarno, a dziennikarze, nienasyceni widać tym co usłyszeli, zaczęli oblegać głównych aktorów widowiska i zadawać pytania.

Wyszedłem poszukać pana Tomasza, ale nigdzie nie mogłem go znaleźć. Skierowałem się na parking i stwierdziłem, że nasz Rosynant zniknął. Nie sposób go było ukraść, więc wyjaśnienie mogło być tylko jedno: pan Tomasz gdzieś pojechał.

Było to dziwne, gdyż szef rzadko siadał za kierownicą naszego służbowego jeepa, więc powód, dla którego to zrobił, musiał być niezmiernie ważny. Wróciłem na salę konferencyjną i znudzony przypatrywałem się wielkiej fecie.

Ale uczucie nudy prysło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obok mnie przeszła bowiem piękna kobieta. Delikatny, zmysłowy uśmiech pojawił się na jej ślicznej twarzy, kiedy zerknęła na mnie przelotnie. Ubrana w elegancką granatową marynarkę i kremowe spodnie prezentowała się doprawdy uroczo. Kruczoczarne, proste włosy opadały na ramiona i kontrastowały z jej bladą cerą oraz wiśniowej barwy szminką na wąskich usteczkach. Jeśli dobrze zauważyłem, miała niebieskie, inteligentne oczy.

Wcisnęła się w tłum i stanęła tuż obok dyrektora Marczaka i Norwega. Po chwili dyrektor całował jej smukłą dłoń, a Norweg nie mógł nacieszyć oka.

Co za czort?” - pomyślałem patrząc na kobietę. “Spóźniona dziennikarka? Raczej bizneswoman w pięknym wydaniu”.

Wreszcie dostrzegł mnie dyrektor Marczak wychodzący z sali w towarzystwie wysokich urzędników i pięknej brunetki.

- A gdzie Tomasz? - zapytał podchodząc do mnie. - Już zdążył uciec? To jednak dziwak!

Spojrzał na brunetkę, a potem na mnie i rzekł:

- A to jest pani Luiza, właścicielka salonu mody. Chce uszyć dla waszej ekipy ubrania na rejs.

- Zdąży pani? - spytałem. - Wszak jutro ruszamy.

Kobieta nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się jednak tak, że przeszły mnie ciarki. Roztaczała wokół siebie aurę doskonałości, którą dyskretnie wzmacniał zapach najlepszych, zmysłowych perfum. Wyobraziłem sobie minę pana Tomasza, gdy usłyszy tę nowinę.

- Pan Paweł jest jednym z członków ekipy. To zastępca pana Tomasza, zwanego Panem Samochodzikiem, który pod moim okiem rozwiązał wiele zagadek, droga pani. Niestety w tej chwili pan Tomasz gdzieś się zawieruszył...

Dyrektor spojrzał na mnie z wyrzutem.

- Nic straconego - rzekła aksamitnym głosem pani Luiza patrząc prosto w moje oczy. - Mam nadzieję, że się odnajdzie.

- To się rozumie - zagrzmiał basem pan Jorgensen, a na jego ogorzałej twarzy rozgościł czarujący uśmiech. - Ale na początek ja zapraszać panią na drinka - i wyszli do barku zostawiając nas samych.

Dyrektor Marczak potarł ręce z zadowolenia. Zanim opuścił hotel w towarzystwie gości honorowych zdążył mnie poinformować, że jutro przybędą na przystań do Gdyni kolejni uczestnicy. Nasz były przełożony zapewnił, że dzięki tej operacji czuje się młodszy i zrobi wszystko, aby nam pomóc. Obiecał także zjawić się na pokładzie jachtu w odpowiednim momencie.

Siedząc w holu w oczekiwaniu na pana Tomasza obserwowałem Norwega rozmawiającego z panią Luizą. Był zachwycony jej urodą, a kobieta owijała go wokół palca. Patrzyłem, jak gaworząc popijają koktajl i żal mi się zrobiło biednego Norwega. Już miałem wstać, aby podejść do nich i zapytać, o której rano wyruszamy do Gdyni, gdy czyjaś ręka dotknęła mojego ramienia.

Odwróciłem się i ujrzałem pana Tomasza, który usiadł obok mnie.

- Gdzie pan był? - spytałem zaciekawiony.

- Chciałem sobie trochę pojeździć - odparł wymijająco i popatrzył na chichoczącą przy barku parę. - Widzę, że Jorgensen znalazł towarzystwo.

- Ta dama została właśnie przed chwilą naszą krawcową, szefie! - poinformowałem go. - Uszyje dla nas kombinezony.

Pan Tomasz pobladł i wstał. Ruszył w kierunku pary.

Na widok Tomasza Luiza rzekła:

- O, widzę, że znalazła się zguba.

- Pani mnie zna?

- Podobno zawieruszył się niejaki Pan Samochodzik, przełożony pana Pawła, obecny dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków - odpowiedziała rzeczowo. - Skoro jesteście teraz razem, wywnioskowałam, że jest pan właśnie tą osobą.

Norweg postanowił się wtrącić:

- Omawiamy z panią Luizą biznes! Pani Luiza szyć dla nas ubrania na rejs, a ja zapraszać ją na “Havamal” jutro.

- A właśnie-wtrącił pan Tomasz zwracając się do Jorgensena. - O której wyruszamy, kapitanie?

- Ósma rano!

- Wspaniale - mruknął i mierząc surowym wzrokiem Luizę spytał: - Czy można wiedzieć, jakie ubrania ma pani zamiar uszyć? Mamy dostać gotowe kurtki, więc po co ten trud? Poza tym mam nietypowe wymiary. Jutro wyruszamy, więc wszystko wskazuje na to, że zamierza pani szyć ubrania podczas rejsu?

- To mój problem, proszę pana - odpowiedziała na odczepnego.

- Ale nie gadać o interesach tutaj! - znów wtrącił swoje trzy grosze Norweg. - Jutro gadać. Jak zobaczycie jacht, dobry humor wrócić.

- Czy aby nie zabraknie na nim miejsca? Myślałem, że to nieduży jacht, a pan, kapitanie, zamierza zaprosić na rejs pół Warszawy, jak widzę.

- To większy jacht niż pan myśli - rzekł z dumą Norweg.

- Jaką ma długość?

- Czternaście metrów, szerokość cztery osiemdziesiąt.

- Zanurzenie?

- Jeden pięćdziesiąt.

- Żagle genua?

- Osiemdziesiąt metrów kwadratowych, na rolerze czterdzieści.

Pan Tomasz przełknął z wrażenia ślinę. Widziałem na jego twarzy przemianę. Był teraz jak dziecko mamione perspektywą wielkiej przygody. Dawno nie pływał, a sądząc po parametrach jachtu rejs zapowiadał się rewelacyjnie. Ja również czułem wzrastające podniecenie.

- Zbiornik paliwa? - dopytywał się dalej.

- Sto dwadzieścia litrów.

- Silnik?

- Volvo-Penta MD 19 o mocy 120 KM! W tym echosonda “Echovik” i sonar “Sonvik”, a także kilka innych zabawek. Wszystkie urządzenia elektroniczne zaprojektowano i wyprodukowano w firmie mojego ojca!

Zaniemówiliśmy z wrażenia.

- Napiją się panowie?

- Niestety, musimy lecieć - powiedział pan Tomasz. - Życzymy owocnych rozmów. Musimy przecież przygotować się do rejsu. Do jutra.

- O ósmej! - dodał Norweg.

- O ósmej - powtórzył szef.

I wyszliśmy.

Podwiozłem pana Tomasza na Krakowskie Przedmieście, a sam udałem się do swojego mieszkania na Ursynowie.

Przed zaśnięciem sięgnąłem jeszcze po jedyną, jaką znalazłem w swoich zbiorach, książkę o wikingach i popijając zieloną herbatę przekartkowałem ją.

W IX wieku niemal w całej Europie zaznaczyła się aktywność ludu zwanego przez ówczesnych kronikarzy Normanami. Ludem tym byli Germanowie północni, zamieszkujący początkowo Skandynawię, a po ustąpieniu Anglosasów także Jutlandię. W początkach IX wieku dzielili się na cztery grupy: Szwedów, Gotów (dzisiejsza południowa Szwecja), Duńczyków i Norwegów. Górzysta, silnie zalesiona, o surowym klimacie Skandynawia zmuszała swych mieszkańców do ekspansji poza granice ojczyzny.

I tak Szwedzi, zwani w Europie Wschodniej Waregami, wyprawiali się ku Zatokom Fińskiej i Ryskiej. Zaczynała się tam droga handlowa ku ważnym ośrodkom: Konstantynopolowi i Bagdadowi. O jej opanowanie zaczęli Waregowie walczyć od połowy IX wieku. Natomiast Goci - dalecy pobratymcy innych Gotów, którzy jeszcze w III wieku nie opuścili Skandynawii i później jako Wizygoci i Ostrogoci wzięli udział w wielkiej wędrówce ludów w IV i V wieku - zwrócili się ku południowym brzegom Bałtyku zamieszkałym przez plemiona słowiańskie i pruskie. Duńczycy skierowali się głównie ku Fryzji i Brytanii. Wreszcie Norwegowie podążyli ku Wyspom Owczym, Szetlandom, Orkadom, Szkocji, Irlandii i Islandii.

Zamorskie wyprawy odbywali Normanowie na stosunkowo niewielkich łodziach mogących pomieścić od 40 do 60 wojowników. Jednostki te nie nadawały się do dłuższych podróży na pełnym morzu, Normanowie posuwali się więc najczęściej wzdłuż wybrzeży. Ich wyprawy miały charakter nie tylko łupieski, ale i handlowy. Z czasem Normanowie byli zmuszeni (wskutek spustoszenia przez siebie wybrzeży) zakładać bazy na obcych terenach, by móc organizować wypady w głąb lądu.

Cała Norwegia odczuwała efekty wypraw wikingów. Podniósł się poziom życia, ludzie stawali się silniejsi i wyżsi, a gospodarka kwitła dzięki wojennym zdobyczom. Przestało brakować ziemi pod uprawę; do intensywnie prowadzonych prac oczyszczania gruntów zatrudniono niewolników; uprawa zboża i gospodarka mleczna rozszerzyły się na nowe obszary we wschodniej Norwegii; z Brytanii sprowadzono nowe warzywa, takie jak kapusta czy rzepa; dzięki zamorskim kontaktom usprawniono także metody uprawy. Na przykład od Celtów Norwegowie nauczyli się młócić zboże cepami.

Natomiast wyznawana przez wikingów odmiana pogańskiej religii z jej przewrotnymi, pozbawionymi skrupułów bóstwami umacniała w nich skłonność do krwawej zemsty i wojen klanów.

Nie znalazłem żadnej wzmianki o pobycie wikingów na terenie naszego kraju.

Następnego dnia wpół do ósmej zabrałem pana Tomasza z Krakowskiego Przedmieścia i pojechaliśmy do Hotelu “Orbis”. Jorgensen czekał już na nas w towarzystwie pięknej Luizy, która nonszalancko opierała się o drzwiczki swojego audi. Ubrana była w zamszową kurtkę i dżinsy.

Ustaliliśmy, że pojadę z panem Tomaszem, zaś Luiza zabierze Jorgensena, na co ten przystał z nieukrywaną radością.

Podróż minęła nam szybko, choć pan Tomasz nie był zbyt rozmowny.

- Kto układał plan operacji i jaką rolę przeznaczono dla nas? - spytałem szefa, kiedy wyjechaliśmy z Warszawy.

- Przedsiębiorstwo Jorgensena wyłożyło duże pieniądze i nie zamierza odgrywać roli biernego partnera - odpowiedział. - Nie mamy innego wyjścia, jak słuchać pomysłów i ekstrawagancji sponsora. Wynajęcie statku badawczego kosztuje sporo pieniędzy i rzadko kogo stać na tego typu badania. Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku, które zajmuje się losami wraków spoczywających na dnie Bałtyku, dysponuje tylko jednym statkiem wyposażonym w specjalny sprzęt tego typu. Niewiele jednostek przystosowanych do badań dna morskiego pływa po wodach naszego Bałtyku. Obawiam się, że częściej można tam spotkać prywatnych poszukiwaczy z Belgii, Szwecji czy Niemiec niż ekipy działające z upoważnienia urzędów, instytucji czy uczelni. Jesteśmy zatem asystentami kapitana Jorgensena, osoby prywatnej, poszukiwacza skarbów. Pełnimy rolę oficjalnych przyzwoitek. W razie ewentualnego odkrycia Centralne Muzeum Morskie i nasz departament nadadzą znalezisku odpowiednią rangę rozsławiając imię Jorgensena jako poszukiwacza skarbów i przede wszystkim producenta urządzeń elektronicznych.

- Sprytne. I nic pan nie wie o pozostałych członkach rejsu?

- Na to nie miałem ani nie mam wpływu. Najlepszy przykład to Luiza. Jeszcze wczoraj przed południem o jej istnieniu nie wiedział nawet sam Jorgensen. Zresztą może on zaprosić na jacht kogo chce, nie pytając nas o zgodę. Moja rada, to machnąć na wszystko ręką i traktować rejs jak wczasy, których dawno nie mieliśmy.

To było niepodobne do szefa. On i wczasy na statku! Pan Tomasz, kiedy tylko miał ku temu czas i możliwości, ruszał w Polskę, aby tropić handlarzy dzieł sztuki i rozwiązywać zagadki naszej historii.

Włączyłem komputer i wyszukaliśmy hasło “Bałtyk”.

Bałtyk jest akwenem nietypowym, niepodobnym do innych mórz świata. Przede wszystkim jest bardzo płytki, średnia głębokość zaledwie 52 m, podczas gdy średnia głębokość Morza Kaspijskiego wynosi 184 m, a Morza Czarnego nawet 1149 m. Dla porównania średnia głębokość Wszechoceanu sięga aż 3795 m. Największa głębokość Bałtyku to Głębia Landsort: 459 m.* [Inną istotną cechą wód bałtyckich jest ich uwarstwienie. Wyróżnia się dwie zasadnicze warstwy: wód powierzchniowych i głębinowych. Wody powierzchniowe mają niskie zasolenie, są dobrze wymieszane i natlenione, ich temperatura waha się, w zależności od sezonu, od 0° do 20°C. Wody głębinowe o zasoleniu 12-22%o posiadają prawie stalą temperaturę 4-6°C. W największych głębiach bałtyckich dochodzi nawet do całkowitego zużycia tlenu i wytworzenia toksycznego dla zwierząt siarkowodoru. Życie w Bałtyku jest ubogie. W jego wodach spotykamy znacznie mniej gatunków roślin i zwierząt niż w sąsiednim Morzu Północnym. Rozmiary organizmów bałtyckich są znacznie mniejsze - następuje ich karlenie. Przyczyną tego zjawiska jest niskie zasolenie Bałtyku.], Powierzchnia Bałtyku z Kattegatem i Cieśninami Duńskimi wynosi 415 266 km2. Ilość wody: 21 721 km3. Bałtyk jest morzem śródlądowym, łączącym się z sąsiednim Morzem Północnym jedynie wąskimi, płytkimi cieśninami, które utrudniają dopływ słonych wód oceanicznych. Fakt ten ma decydujący wpływ na zasolenie Bałtyku (7,5%o), które jest niewielkie w porównaniu z zasoleniem oceanu (36,6%o).

Kilka razy zatrzymywaliśmy się na stacjach benzynowych, gdzie szef korzystał z automatów telefonicznych. Nie pytałem o nic. Wiedziałem, że lepiej go o nic nie pytać, kiedy znajduje się w tym swoim cierpkim nastroju. Byłem pewny, że niebawem pan Tomasz sam odkryje karty.

Mijając Elbląg uruchomiłem multimedialną encyklopedię historyczną.

- Zobaczmy, jaka jest geneza słowa “wiking” - rzekłem i zacząłem czytać. - Pochodzi od słowa “vik”, co oznacza zatokę, zalew. “Wiking” oznacza zatem tego, który ukrywa się w niej. Można je również wyprowadzić ze staroangielskiego “wic” (łacińskie “vicus”), oznaczającego ośrodek handlowy, miasto, warowny obóz. Wiedział pan o tym, szefie?

- To stare hipotezy. Szwedzki uczony Askeberg wywodzi pojęcie “wiking” z czasownika “vikja”, co znaczy wykręcać, odchylać się. Jego zdaniem, wiking to człowiek, który porzucał swój dom i wypływał w morze. Krótko mówiąc: pirat morski.

Na przystań w Gdyni przy Skwerze Kościuszki zajechaliśmy po dwunastej. O tej porze roku nie było jeszcze tłoczno, wszak sezon wakacyjny miał się rozpocząć za kilka dni. Było ciepło i dął lekki wiaterek od Zatoki Gdańskiej podrażniając nozdrza słonawym zapachem gnijących glonów. Schowane za chmurami słońce oświetlało w dali horyzont, na którym majaczyło kilka statków i leniwych żaglówek.

Zaparkowaliśmy obok granatowego audi, które przyjechało przed nami. “Havamala” zauważyliśmy od razu. To nie był pierwszy lepszy jacht. Był dłuższy i trochę węższy niż zwykłe łodzie. W zasadzie był to mały stateczek z niepozornie wyglądającym silnikiem, zwiniętym grotem i rolowaną genuą. Typ prostego w obsłudze, ale niezawodnego słupa bermudzkiego. Lśniący siedmiometrowy aluminiowy maszt zdawał się sięgać nisko zawieszonych chmur, a bielutki kadłub ze zwisającą z dziobu kotwicą odbijał się w mętnej wodzie potęgując wrażenie mocy.

Po pokładzie spacerowali Jorgensen i Luiza. Dama pomachała do nas na powitanie. Zauważyłem także dwóch ludzi krzątających się po kokpicie. Byli to dwaj bardzo do siebie podobni blondyni, prawdopodobnie pomocnicy Jorgensena.

Kiedy szliśmy w stronę tego fantastycznego jachtu motorowo-żaglowego podbiegł do nas strażnik przystani.

- Czy jest tu jakiś Pan Samochodzik? - spytał podając słuchawkę telefonu. - To podobno do panów. Jakieś dziecinne żarty?

Pan Tomasz zabrał telefon i odszedł na bok. Przez chwilę rozmawiał, a potem wyraźnie usatysfakcjonowany oddał mężczyźnie słuchawkę.

- Panowie! - zawołał nas Jorgensen. - Zapraszam!

Zanim weszliśmy, zrobiłem jeszcze swoją “Electrą” kilka zdjęć jachtu.

- Oto “Havamal”! -wrzasnął radośnie Norweg, kiedy stanęliśmy na lśniącym pokładzie.

- Stosunkiem długości do szerokości - spokojnie zaczął mówić pan Tomasz jednocześnie rozglądając się po pokładzie - nie przypomina może statku żony wodza wikingów “Oseberg”, który miał dwadzieścia dwa metry długości i pięć szerokości, ale i tak jest nieproporcjonalnie wydłużony!

- Brawo, Tomasz! - pochwalił go Jorgensen.

- Pan Tomasz jest niezwykle spostrzegawczy - zauważyła Luiza.

Szef spojrzał na nią rozbawiony.

- Dziękuję za komplement. Niektórzy mówią, że jestem wścibski. Coś w tym jest, bo wczoraj po opuszczeniu konferencji prasowej zauważyłem piękną kobietę wysiadającą przed hotelem z ciemnego volvo. Rozmawiała minutę z kierowcą przez uchyloną przyciemnioną szybę, ale niestety nie mogłem dostrzec jego twarzy. Kobieta przeszła obok i zaszczyciła mnie zalotnym spojrzeniem. Poczułem dreszcz przeszywający mnie od stóp do głowy. Wydało mi się to dziwne, że taki stary ramol jak ja wpadł jej w oko. Leonardo di Caprio to ja nie jestem.

Miałem to samo uczucie” - pomyślałem na wspomnienie tego dreszczyku.

- Wydało mi się to dziwne - powtórzył pan Tomasz wpatrując się w pobladłą Luizę. - I dlaczego kobieta przyjechała na koniec konferencji? Coś mnie tknęło, jakiś siódmy zmysł podpowiedział mi, że warto pojechać za volvo.

- Zamieniam się w słuch, panie Tomaszu - rzekła oschle Luiza.

- Jechałem za nim aż na Bemowo. Samochód zmierzał do osiedla domków jednorodzinnych na ulicy Himalajskiej, ale dalej nie mogłem jechać, bo to teren strzeżony. Zapamiętałem jednak numery volvo i wiem już, do kogo należy ten samochód.

- Cholera! - zaklęła piękna Luiza i odepchnęła brutalnie podtrzymującą ją rękę Norwega. Bez słowa zaczęła schodzić wąskim trapem na przystań, a jej twarz stała się sina ze złości.

- Gdzie pani iść? - zawołał zdumiony cudzoziemiec.

Ta machnęła ręką i szybko pognała w stronę audi.

- I proszę pozdrowić od nas znajomego! - krzyknął pan Tomasz.

- Gdzie ona iść? - zapytał kapitan zdruzgotany dziwną reakcją kobiety, a jego oczy wyrażały rozgoryczenie i szczere zdumienie. - O co chodzi? Jaki znajomy? Ona z kimś być?

- Nie zna pan tego człowieka tak ja my, panie Jorgensen, ale oświadczam, że to nie byle kto - powiedział powoli szef.

Wtedy zrozumiałem wszystko, więc dodałem ponuro:

- A nazywa się Batura.


ROZDZIAŁ DRUGI


EKIPA W KOMPLECIE • ZWIEDZAMY JACHT • CO SIĘ MIEŚCI W KABINIE NAWIGACYJNEJ • “DELFIN” • SPRZECZKA W MESIE • SONAR I ECHOSONDA • CO SIĘ RUSZA NA DNIE PORTU? • ODPŁYWAMY • DZIWNE ZACHOWANIE ANNY • NIESPODZIANKA, CZYLI MARCZAK SHOWMANEM • CHOROBA MORSKA • ZOŚKA!



Przez chwilę Jorgen Jorgensen patrzył na Pawła ze zdumieniem. Jednak z wyrazu twarzy mego młodszego kolegi wyczytał, że nie żartowaliśmy. Spojrzał przez jego ramię na odjeżdżającą z piskiem opon Luizę, a następnie zerknął na mnie.

- Jerzy Batura - zacząłem mówić zapalając papierosa - to jeden z najgroźniejszych przestępców stąpających po naszej nadwiślańskiej ziemi, kapitanie Jorgensen. Jest niezwykle sprytny, inteligentny, a odziedziczył to po świętej pamięci ojcu Waldemarze. Niestety, przysłowiowe jajko jest mądrzejsze od kury, więc Jerzy bije swego protoplastę pod wieloma względami, może z wyjątkiem dobrych manier i wiedzy historycznej. Jeśli się pojawia, znaczy to, że dzieje się coś naprawdę godnego uwagi takich detektywów jak my. Można powiedzieć, że czekałem na taki sygnał od niego, bo już zaczynałem mieć wątpliwości, czy cała ta operacja ma sens. Ale skoro Batura zainteresował się naszym przedsięwzięciem, wiem na pewno, że na dnie Bałtyku musi znajdować się jakaś łódź.

- Tylko gdzie jej szukać? - wtrącił się Paweł.

- Właśnie dlatego tu jestem! - wykrzyknął Norweg. - Mamy najnowocześniejszą echosondę i sonar, panowie!

- Proszę nie zapominać, że Batura to przestępca, nie prywatny kolekcjoner-dżentelmen - wtrącił Paweł. - To złodziej i bandyta, a nie żaden Arsen Lupin.

Jorgensen kiwnął głową. Na jego poczciwej twarzy widziałem smutek po rozczarowaniu z Luizą i uśmiechnąłem się do własnych myśli. Wiele razy podczas przygód doznawałem uczucia zawodu za przyczyna pięknych kobiet. Nasz były zwierzchnik, dyrektor Marczak, zwykł mawiać, że mam słabość do spódniczek i z tego powodu nic dobrego nie może mnie spotkać. Ile było w tym racji, nie wiedziałem, ale nie ulegało wątpliwości, że przestroga Marczaka znalazła swoje uzasadnienie w dzisiejszym epizodzie z Luizą. Kolejny raz przekonałem się, że kiedy pojawi się na horyzoncie piękna dziewczyna - niczego dobrego nie mogę się spodziewać.

Z zamyślenia wyrwał mnie podniesiony głos Pawła:

- Zdaje się, że mamy gościa!

Nasze spojrzenia powędrowały za jego palcem w stronę bramy wjazdowej. Ujrzeliśmy taksówkę, która wjechała na teren przystani i szybko podjechała do nas. Po chwili z samochodu wysiadł liczący nie więcej niż trzydzieści lat mężczyzna ubrany w ciemną marynarkę i spodnie. Nosił modną bródkę, a jego starannie zaczesane do tyłu ciemne włosy lśniły w słońcu z nadmiaru żelu. Przy pomocy taksówkarza wyjmował z bagażnika dużych rozmiarów walizkę z ciemnobrązowej skóry. Następnie uruchomił kółka zainstalowane na jej spodzie i zaczai ją ciągnąć za sobą. Przypominał niedzielnego turystę, który z rejsem naukowo-badawczym niewiele ma wspólnego.

- Ten to chyba wybiera się na wakacje za ocean - zauważyłem.

- To Mr. Rzepka - wyjaśnił Jorgensen - przedstawiciel Fundacji Wspierania Ochrony Zabytków w Gdyni. Główna siedziba fundacji mieści się w Warszawie, ale niedawno utworzono filię właśnie w Gdyni.

- No tak. Zabytki niszczeją, a fundacje rozkwitają - kąśliwie zauważył Paweł ganiać mnie wzrokiem, jakbym to ja ustalał skład ekipy. - Po co nam facet w garniturze?

- Polityka - rozłożył ręce kapitan. - Polityka i biznes. Ale myślałem, że o wszystkim zostaliście poinformowani.

- Nie my ustalaliśmy skład. Nawet nie znamy tego faceta. My, biedni urzędnicy ministerialni...

- Ech, wy Polacy - westchnął kapitan. - Jak zwykle nie lubicie współpracować, a ciągle rywalizujecie ze sobą jak romantyczni rycerze.

- Romantyczni rycerze? - powtórzył Paweł. - Rycerze żyli w średniowieczu.

Mężczyzna zbliżył się do naszego jachtu, zatrzymał się, zdjął z nosa lecznicze okulary, przetarł je jakby mu zaparowały i nałożył z powrotem.

W tym czasie Jorgensen rozkazał dwóm blondynom, aby pomogli mężczyźnie wejść na pokład.

- Magister Kamil Rzepka - przedstawił się oficjalnie kiedy znalazł się na pokładzie. - Pracuję w Fundacji WOZ.

Zapachniało dobrymi męskimi perfumami i natychmiast poczułem do tego mężczyzny niechęć. Pokład jachtu to była rzecz święta i przynoszenie w to miejsce wszelkich cywilizacyjnych przyzwyczajeń, nawyków i symboli uważałem za zbrodnię. Magister Rzepka jakby zupełnie się tym nie przejmował i dałbym uciąć sobie głowę, że w tej chwili rozważał w myślach, czy aby na pokładzie jest dobry telewizor i czy będzie mógł pielęgnować bródkę elektryczną golarką. Był to mężczyzna zadbany, typ młodego, trochę zarozumiałego urzędnika, który najlepiej czuje się w gabinetach i na przyjęciach, ale na pokładzie jachtu jego ministerialny image wiele tracił. Poza tym facet przypominał jednego z polskich yuppies, do których miałem stosunek niezbyt przychylny.

Jeszcze nie ochłonęliśmy, kiedy za portową bramą wysiadła z ciężarówki dostawczej młoda osoba z torbą turystyczną przewieszoną przez ramię. Była ubrana w dżinsowe spodnie i koszulę sięgającą do kolan. Szła wolno rozglądając się dookoła. Pomachaliśmy do niej. Odpowiedziała nam podniesieniem ręki. Jeden z blondynów podał Jorgensenowi lornetkę, którą ten przyłożył do oczu.

- Urocza! - powiedział zadowolony i domyśliłem się, że oto zbliża się w naszą stronę przedstawicielka płci pięknej. - Poznałem ją wcześniej w Gdańsku.

Po chwili ujrzeliśmy wysoką, szczupłą kobietę w wieku około dwudziestu ośmiu lat. Proste i lśniące krucze włosy opadały jej za uszami na ramiona, a grzywkę miała równo przyciętą tuż nad brwiami. Miała opaloną twarz i nietrudno było zgadnąć, że to efekt wielu godzin spędzonych na morzu. Z pewnością była ładna, ale z naszych umysłów nie wyparowała jeszcze postać pięknej i eleganckiej Luizy. Kobieta weszła po trapie swobodnie, z lekkością osoby wysportowanej i podała nam rękę.

- Ania jestem! - powiedziała niskim lekko zachrypniętym głosem. - Nie mylę się, że jesteście ekipą szukającą skarbów wikingów? Co za jacht, no, no...

Jorgensen stanął przed dziewczyną wyprężając pierś. Smutek po Luizie powoli ustępował miejsca zainteresowaniu nowo przybyłą.

- Jestem kapitan “Havamala”! - ryknął. - Jorgen Jorgensen, ale dla pani Jorgen!

- Spotkaliśmy się podczas pańskiej wizyty u dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego - rzekła oschle.

- Witam na pokładzie!

Paweł zrobił wszystkim pamiątkowe zdjęcie, a następnie panna Ania wskazała za siebie ręką w stronę ciężarówki stojącej przy bramie.

- Przyjechał transport - rzekła. - Szłam portową alejką i gdy zorientowali się, że zmierzam na przystań, podrzucili mnie.

Jorgensen natychmiast wydał blondynom dyspozycje.

- Żywność i butle z mieszanką tlenową - wyjaśnił, a następnie zaczął prezentację. - To jest magister Rzepka, to pan Tomasz, to jego współpracownik Paweł, a to moi pomocnicy - bliźniacy Johann i Peter.

Johann i Peter zeszli po trapie i pobiegli w stronę ciężarówki.

- Międzynarodowe towarzystwo - rzekła z ironią patrząc na nas.

- Magister Rzepka z Fundacji WOZ - przedstawił się mężczyzna w garniturze uśmiechając się promiennie. - Dla pani Kamil.

- Kamil? -powtórzyła zdumiona, a raczej rozbawiona tym imieniem.

Następnie spojrzała na nas obojętnie.

- A panowie pewnie z Ministerstwa Kultury i Sztuki?

- Departament Ochrony Zabytków, droga pani - powiedziałem smutnym głosem i z żalem musiałem stwierdzić, że kultura i sztuka nie mają w narodzie rzetelnego wizerunku.

- Doprawdy? Podobno pracował kiedyś u was słynny detektyw jeżdżący przedziwnym samochodem...

- Na stanie mamy jeepa i we dwóch rozwiązaliśmy już kilka zagadek - odpowiedziałem wymijająco nie przyznając się, że Pan Samochodzik, o którym wspomniała, stoi właśnie przed nią. Nie wspomniałem również o moim niezapomnianym wehikule kryjącym pod maską silnik ferrari 410, który uległ - niestety - skasowaniu. Nie przyznając się do tego pozostałem w oczach tej dziewczyny tylko zwykłym ministerialnym urzędnikiem. Nieco łaskawiej oceniła wysportowanego i przystojnego Pawła. I jak tu nie zazdrościć młodości?

- Jestem pracownikiem Departamentu Badań Wraków Centralnego Muzeum Morskiego w Gdańsku - przedstawiła się - i nadzoruje całą operację. Bez obrazy, panowie, ale w zasadzie to Centralne Muzeum Morskie tutaj rządzi i o wszystkim decyduje. Władza pana Jorgensena dotyczy tylko tego jachtu i wyboru rejonu penetracji Bałtyku. Władza ta kończy się w momencie odkrycia wraku!

Zapadła cisza, a nam opadły szczęki! Ta kobieta nie lubiła owijać spraw w bawełnę i delikatnie dawała do zrozumienia, że Norweg i wszyscy pozostali są w pewnym sensie intruzami.

- Mam nadzieję, że miło będzie się z wami współpracowało - dodała.

- Nie tylko od nas będzie to zależało - wtrąciłem cierpko.

Kobieta była jedną z tych niezależnych, ambitnych przedstawicielek płci pięknej patrzących na mężczyzn z dużą dozą współczucia. Była inteligentna, bystra i, zdaje się, lubiła ironiczne uwagi.

Ciekawe, czy również z siebie lubi się czasem ponabijać?” - rozważałem w duchu.

- Zanim omówimy trasę rejsu - zaczął Norweg - chcę pokazać państwu jacht!

Jorgensenowi zabłysły oczy i zaczął mówić:

- “Havamal” to jacht o długości 14 m, szerokości 4,8 m, zanurzeniu 1,5 m i dwóch wysuwanych mieczach. Ma jedną kabinę dwuosobową, jedną czteroosobową i dwie koje w mesie. Jednostka posiada pełne węzły sanitarne, to jest WC, natrysk, kuchnię z piekarnikiem, lodówki, ogrzewanie oraz pełne wyposażenie nawigacyjne. Mamy ponton z silnikiem przyczepowym, wyposażenie ratunkowe według konwencji SOLAS, a nawet niewielki pomost kąpielowy na dziobie.

Schodkami zeszliśmy pod pokład, gdzie kapitan zapoznał nas z pomieszczeniami wewnątrz jachtu. W tym czasie ciężarówka podjechała pod nasze stanowisko i blondyni zaczęli przenosić na pokład żółte butle oraz inne pakunki. Zwiedzanie jachtu zaczęliśmy od dziobu. W kabinie dziobowej, oddzielonej od innych pomieszczeń mieszkalnych, znajdowały się dwie koje. W tym pomieszczeniu nad kabiną zainstalowano właz dziobowy, tak zwany forluk.

Środkowe pomieszczenie kadłuba było przeznaczone na mesę. Było to przestronne miejsce służące całej załodze do wspólnych posiłków i życia towarzyskiego. Na środku stał składany stół, a to w celu ułatwienia komunikacji z kabiną dziobową. Lewoburtowa kanapa w kształcie litery “C”, zwana dinetką, służyła po rozłożeniu jako dwuosobowa dodatkowa koja.

Następnie przeszliśmy do świetnie zaopatrzonego kambuza, w którym znajdowały się kuchnia z piekarnikiem, zlewozmywak, lodówka, szafka na naczynia oraz schowki na prowiant.

Naprzeciwko znajdowała się kabina nawigacyjna. To było oczko w głowie Jorgensena. Nie dziwiłem się, gdyż jej wyposażenie nasunęło mi skojarzenie z nowoczesnym pojazdem kosmicznym jakby żywcem przeniesionym z filmu science-fiction. Połowę powierzchni zajmował stół służący wyłącznie do pracy na mapie i olbrzymi fotel skórzany. Nad stołem znajdowała się półeczka na główny komputer z. dużym monitorem i nowoczesna konsola na sprzęt nawigacyjny, radiostację i pozostałe urządzenia. Resztę wyposażenia stanowiły półki na pomoce nawigacyjne oraz książki. To z tego miejsca można było kierować jachtem, określać jego kurs, położenie, a także wykonywać wszystkie pomiary za pomocą echosondy czy sonaru.

Za kabiną nawigacyjną umieszczono łazienkę z miską klozetową, umywalkę z prysznicem oraz półeczkami na kosmetyki, zaś po lewej burcie za kambuzem znajdowała się obszerna kabina rufowa z poczwórną koją oraz z szafkami na ubrania.

Z wnętrza jachtu wychodziło się na pokład przez właz główny po stopniach stanowiących dźwiękochłonną obudowę siłowni. Wreszcie naprzeciwko kabiny rufowej, na prawej burcie znajdowała się niewielka bakista służąca jako magazynek.

Ustaliliśmy, że w dwuosobowej koi w kabinie dziobowej zamieszka panna Ania, zaś nasza czwórka, a więc Jorgensen, magister Rzepka, Paweł i ja, zajmie kabinę rufową. Dwaj pomocnicy kapitana dostali dinetkę w mesie.

- Ja i tak większość czasu spędzam w kabinie nawigacyjnej - powiedział Jorgensen uśmiechając się zawadiacko. - Zdarza się, że zasypiam w moim ulubionym fotelu. Będziecie mieć więcej miejsca w kajucie!

Przeszliśmy do kabiny nawigacyjnej.

- Wszyscy znają angielski, więc mam nadzieję, że nie będzie problemu ze zrozumieniem - powiedział kapitan przechodząc na ojczysty język Williama Szekspira, w którym łatwiej mu było poruszać się w świecie fachowego nazewnictwa jachtowego. - W skład zintegrowanego systemu mostka - ciągnął - wchodzi radar i wielofunkcyjny monitor danych, wskaźnik parametrów nawigacyjnych, a także elektroniczny stół nawigacyjny. System sterowania to kompas magnetyczny, żyrokompas oraz automatyczny system kontroli kursowej. Mamy też faksymilowy odbiornik pogodowy, dwuosiowy log dopplerowski, echosondę i sonar firmy mojego ojca.

Spojrzałem na pannę Anię, która pokiwała z uznaniem głową. Natomiast magister Rzepka robił dobrą minę do złej gry. Było widać, że niewiele rozumie z tego, co mówi Jorgensen. Nie dziwiłem mu się zupełnie, gdyż również dla mnie była to czarna magia, chociaż uważałem się za wytrawnego żeglarza. Jednak moja wiedza żeglarska dotyczyła głównie żaglówek i nigdy nie płynąłem pełnomorskim jachtem motorowo-żaglowym z wyposażeniem służącym do podwodnych badań.

- A zintegrowany system zarządzania danymi - zapytała panna Ania - tak zwany TRAC-C?

- Oczywiście. To najnowocześniejszy system umożliwiający akwizycje, monitoring, kontrolę, dystrybucję i redystrybucję informacji - powiedział kapitan. - Dzięki temu możliwe jest śledzenie i rejestracja danych. Posiada pełny monitoring danych i pracuje w systemie Windows NT. Mamy też kompletną stację meteorologiczną do pomiaru prędkości i kierunku wiatru, ciśnienia atmosferycznego, temperatury i wilgotności powietrza. Stacja jest również zintegrowana z systemem TRAC-C. Posiadamy wreszcie Global Positioning System (GPS), czyli Globalny System Pozycyjny, a więc satelitarny system zapewniający precyzyjne wyznaczanie pozycji, prędkości i czasu.

Podobnie jak nasz Rosynant” - pomyślałem z zadowoleniem, a błysk w oku Pawła świadczył, że pomyślał o tym samym.

- Słowem - podsumował Jorgensen - wszystkie informacje są wyświetlane na jednym ekranie komputera klasy PC. Tendencja ta bardzo wyraźnie dała o sobie znać na ostatnich największych w Europie targach w tej branży: paryskim Salon Nautique oraz Marinę Equipment Trade Show w Amsterdamie. Jak państwo widzą, nasz jacht pełni w zasadzie rolę nowoczesnego kutra naukowo-badawczego, ale w porównaniu z nim ma dwie niezaprzeczalna zalety: jest ładniejszy i można nim żeglować.

Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.

- Johann i Peter kończą rozładunek ciężarówki, więc za chwilę pokażę państwu, jak działa “Delfin”. A teraz zapraszam na kawę i herbatę!

Zeszliśmy pod pokład do mesy. Musiałem przyznać, że była to najbardziej luksusowa mesa, w jakiej przyszło mi siedzieć. Czuło się rękę bogatego przedsiębiorcy i stało się jasne, że rozkapryszony synalek skandynawskiego producenta dostał w prezencie elegancki jacht pełnomorski wyposażony w najnowocześniejszą aparaturę do poszukiwań dna morskiego, a jednocześnie może zażywać wygody rejsu oddając się w pełni pasji poszukiwacza skarbów.

- Obiekt naszych poszukiwań jest niewielki w stosunku do powierzchni akwenu Bałtyku - powiedziała panna Ania, kiedy dymiące kawą i herbatą filiżanki znalazły się na stoliku. - Właściwie to nawet nie wiemy, czego szukamy. Od czego zaczniemy, panowie? Przebadanie Bałtyku z jednym sonarem na pokładzie zajmie nam tysiąc lat, a i tak nie mamy pewności, czy cokolwiek znajdziemy. Nie tak dawno odkryliśmy cztery drewniane wraki wczesnośredniowiecznych okrętów słowiańskich. A wszystkie one znajdowały się na dnie Zatoki Puckiej! Można powiedzieć, że pod samym naszym nosem. Nie tak łatwo bowiem znajduje się łodzie na dnie mórz.

- I komu to pani mówi? - oburzył się Jorgensen. - Pływałem na wszystkich morzach świata i znajdowałem na dnie wiele ciekawych przedmiotów i łodzi!

Pani archeolog uniosła rękę w geście przeprosin i powiedziała:

- Musimy jednak mieć jakiś punkt zahaczenia.

- Łódź wikingów to bardzo duży obiekt. Taka łódź może mieć nawet do dwudziestu metrów! Znajdowałem mniejsze.

- “Wilhelm Gustloff”* [“Wilhelm Gustloff” - luksusowy liniowiec pasażerski zbudowany w 1937 roku w Hamburgu. W 460 kabinach mógł pomieścić 1500 pasażerów i 600 osób załogi. Przed wojną pływał na Maderę i Wyspy Kanaryjskie. Wieczorem 30 stycznia 1945 roku o godzinie 2108 na granicy naszych wód terytorialnych “Wilhelm Gustloff” - wyładowany uchodźcami z Prus Wschodnich i cennymi przedmiotami (według niektórych na statku mogła znajdować się Bursztynowa Komnata zrabowana z Carskiego Sioła) - został zatopiony trzema torpedami wystrzelonymi z radzieckiego okrętu podwodnego S-13. Zginęło od 6 do 7 tysięcy ludzi. Nieopodal zatonęły dwa inne statki “Von Steuben” i “Goya”. Spoczywający na dnie Bałtyku wrak “Wilhelma Gustloffa” jest największym w historii ludzkości podwodnym cmentarzyskiem.] to raczej nie jest! - rzekł Paweł nabijając tytoń do swojej nieodłącznej fajeczki.

- Jako że wikingowie poruszali się wzdłuż wybrzeży, zadanie jest ułatwione - rzekł Jorgensen. - Mamy pozwolenie od władz rosyjskich na wpłynięcie do Mierzei Wiślanej przez przesmyk w Bałtijsku. Popłyniemy tam trochę szybciej na silniku, aby zdążyć przed zmrokiem, a nasze poszukiwania rozpoczniemy jutro od eksploracji Mierzei Wiślanej. Od lat marzyłem, aby znaleźć tutaj jakiś stary wrak świadczący o rozkwicie handlu na tych ziemiach, a przede wszystkim o obecności wikingów na południowym i wschodnim wybrzeżu Bałtyku.

Zrobiliśmy z Pawłem wielkie oczy.

- Ma pan na myśli pruski port Truso*[Truso - pruska osada handlowa, wspominana w końcu IX wieku przez podróżnika anglosaskiego Wulfstana. Jedno z największych centrów handlowych Bałtyku we wczesnym średniowieczu. Jego lokalizacja nastręcza trudności; wielu uczonych identyfikowało Truso z Elblągiem.], którego rozkwit przypada na IX wiek? - zapytał Paweł.

- Nie tylko Truso, ale i ośrodek targowy w pobliżu dzisiejszego Grobina, zwany kiedyś Seeburg* [Seeburg - Rimbert w Żywocie Ansgara wspomina o wyprawie konunga szwedzkiego Olafa, który według niego spalił miejscowość Seeburg w okolicach dzisiejszego Grobina (“Twierdza Morska”), gdzie rzekomo znajdowało się 7 tysięcy wojowników.], czy osiedle na bursztynowym wybrzeżu w okolicy Wiskiauten. A legendarna warownia Jomsborg* [Jomsborg - legendarna twierdza leżąca na brzegu Bałtyku u ujścia Odry w okolicach Wolina. Według duńskich legend Jomsborg został założony przez duńskich wikingów. Jego dzieje wiążą się z nazwiskami trzech naczelników: Sigvaldiego, Palnatokiego i Styrbjórna.] w okolicach dzisiejszego Wolina? Ale znajdujemy się tak blisko dawnego Truso, więc tam proponuję ruszyć. Tu się roiło od wikingów i ich łodzi! Moja krew burzy się, a to znak, że się nie mylę.

Jorgensen wstał i przybierając groźną pozę zaczął recytować:

- Miecz mój krwawy szalał, kruk w ślad za nim, głuszec ran; oszczep, druh mój, świszczał. Twardo szedł hurm wikingów. Bój wydalim bez litości, łuny blask nad strzechą; zbryzgane posoką trzewia kładłem u grodu bram.

Panna Ania zaczęła klaskać z udawanym zachwytem na twarzy.

Spojrzałem na Pawła z odrobiną politowania dla tych recytatorskich popisów kapitana. Podzielał mój nastrój.

- Ładny wiersz - niespodziewanie odezwał się rozmarzonym głosem magister Rzepka, chociaż wyglądem i zachowaniem nie przypominał miłośnika starej poezji. - Coś jak Mickiewicz.

- Raczej Słowacki - poprawił go Paweł, na co magister Rzepka nabzdyczył się.

- Tak głosił skald Egil Skalla-Grimsson w X wieku!

- Te mięsiste strofy wskazują raczej na działalność daleką od kupieckiej powinności - zauważyłem z przekąsem.

- Co ty mówisz, Tomasz? - oburzył się Jorgensen. - Czy wiecie, że wikingowie jako pierwsi Europejczycy dotarli pod koniec X wieku do Grenlandii, którą nazwali Zieloną Ziemią? Odkryli nawet Amerykę przed Kolumbem* [Odkrycia archeologiczne potwierdziły, że w 1001 roku syn Eryka Rudego, Leif Eriksson zwany Szczęśliwym, założył osiedle na północnym cyplu Nowej Funlandii, przy ujściu Zatoki Świętego Wawrzyńca. Nazwał je “Vinland” - Kraj Wina. Istniał jeszcze jeden kierunek morskich podróży wikingów, a mianowicie wzdłuż zachodnich wybrzeży Norwegii poza krąg polarny. Za Przylądkiem Północnym szlak skręcał na południowy wschód na Morze Białe, do krainy fińskich Biarmijczyków. Zapuszczano się tam z rzadka szukając nowych łowisk wielorybów i morsów. Prawdopodobnie wikingowie dotarli też do Labradoru i Wyspy Baffina.]! Przemierzali na swoich łodziach we wszystkich kierunkach, zetknęli się z kulturą łacińską, muzułmańską i bizantyjską. Zakładali osiedla, handlowali z prawie całą Europą...

- I rabowali w całej Europie - zamruczałem pod nosem.

- ...a według niektórych historyków odegrali decydującą rolę w formowaniu się oblicza politycznego wczesnośredniowiecznej Europy. Może nawet i wasz kraj zawdzięcza wiele wikingom! Wasz Mieszko wydał prawie wszystkie swoje córki za Skandynawów!

- Tak twierdzili niemieccy i skandynawscy uczeni uprzedzeni, a może nawet wrogo nastawieni do Słowian - rzekłem oschle. - Teoria o decydującej roli Normanów w formowaniu się oblicza Europy w średniowieczu była w czasach Bismarcka składnikiem ideologii politycznej. Ale te czasy, nasz drogi kapitanie, minęły! Niewiele ma to wspólnego z dzisiejszym stanem wiedzy. Owszem, wyprawy wikingów to nie tylko pirackie rajdy, bo byli oni w równym stopniu wojownikami, jak i kupcami, ale daleki jestem od zbyt wielkich uogólnień. Według relacji anglosaskiego podróżnika Wulfstana w Truso, w okolicach dzisiejszego Elbląga, dominowała raczej ludność miejscowa.

Moje słowa były przesycone zjadliwością, gdyż zaczynał mnie irytować szowinistyczny ton wystąpień Jorgensena.

- Owszem, wikingowie docierali tu i ówdzie - ciągnąłem dalej - ale nie ma dowodów na to, że we wczesnośredniowiecznej Europie odegrali poważniejszą role.

- Badania archeologiczne pokażą, kto ma rację! - ryknął Jorgensen, aż zadrżały szybki bulajów.

- Jeśli cokolwiek znajdziemy - wtrąciła panna Anna ze sporym sceptycyzmem. - W okolicach Janowa Pomorskiego* [Janów Pomorski - miejscowość położona nad jeziorem Druźno, 7 km na południowy wschód od Elbląga. W 1982 roku odkryto tu wczesnośredniowieczną osadę datowaną na IX wiek, z widocznymi śladami działalności rzemieślniczej w postaci produkcji grzebieni rogowych, obróbki bursztynu, być może także warsztatu szklarskiego produkującego ozdobne paciorki. O kontaktach handlowych mieszkańców świadczą monety arabskie (dirhemy), skandynawskie zapinki równoramienne, wschodnioeuropejskie paciorki z krwawnika. W miejscu, gdzie znajdował się dawny brzeg, natrafiono na zgrupowanie łodzi, uważane za tzw. wrakowisko. Zarówno chronologia, jak i położenie osady przemawiają za jej identyfikacją z Truso.] nad jeziorem Druźno odnaleziono ślady osady, ale wciąż mało mamy odkryć archeologicznych, aby ostatecznie wyrokować w tej sprawie.

Panna Ania zerknęła na opuszczającą nabrzeże portowe ciężarówkę, co oznaczało, że Johann i Peter byli wolni.

- Pańscy ludzie skończyli wyładunek - powiedziała.

- Ma pani rację! - wykrzyknął i podszedł do mnie. - Nie gniewaj się, Tomasz - rzekł poklepując mnie przyjacielsko po plecach. - My, potomkowie wikingów, mimo swojej buńczuczności jesteśmy przy tym raczej poczciwymi ludźmi. Taka już nasza natura.

Masz babo placek. I jak tu obrazić się na takiego?” - pomyślałem.

Uśmiechnąłem się puszczając naszą sprzeczkę w zapomnienie.

Po chwili znaleźliśmy się w kabinie nawigacyjnej.

- Sonar - powiedział Jorgensen patrząc na magistra Rzepkę, jakby wyczuwał, że ten niezbyt orientuje się w żeglarskiej materii - to urządzenie wysyłające wiązki ultradźwięków, które odbiwszy się od przeszkody wracają do niego. Tam za pomocą specjalnych układów można określić odległość, kształt przedmiotu, a nawet kierunek i szybkość poruszania się namierzonego obiektu.

- Ale w odróżnieniu od echosondy - wtrąciła panna Ania - ma jedną zaletę: sygnał akustyczny może być wysyłany w dowolnym kierunku. Odbity od przeszkody wraca przez przetwornik do odbiornika. Obserwator otrzymuje informacje o wykrytej przeszkodzie w formie graficznej i dźwiękowej. Najczęściej urządzenie to, zwane fiszką, holowane jest za jachtem lub kutrem i możemy dowolnie zmieniać nachylenie przetwornika w płaszczyźnie pionowej, dzięki czemu obraz jest uplastyczniony.

- Ja stosuję inną metodę - rzekł dumnie Jorgensen. - Dwie fiszki “Sonvika” znajdują się po obu stronach burty, przytrzymywane specjalnymi metalowymi wyciągami. Są to elementy składane w kształcie łuku, które z łatwością zainstaluje nawet dziecko. Kablami umieszczonymi wewnątrz metalowych rurek informacja z fiszki dociera do komputera, a tam najnowocześniejszy program komputerowy przetwarza informację na obraz. Podczas pracy sonaru obraz dna jest cały czas zapisywany na komputerze, a potem spokojnie można ten zapis obejrzeć w zaciszu kabiny, sekunda po sekundzie. Mamy też zmodernizowaną wersję sonaru, tak zwany sub-bottom-pinger, który pozwala przeniknąć w głąb warstw geologicznych dna i uzyskać przez to obraz ich budowy geologicznej do głębokości dwóch metrów!

- Interesujące - pochwaliła panna Anna.

- To wyprodukowane przez mego ojca urządzenie było testowane w najtrudniejszych warunkach wzburzonego morza, przy małych głębokościach i niskich temperaturach na wodach Nowej Zelandii, Stanów Zjednoczonych i Europy. Posiada ono alarm wizualny i dźwiękowy, który ostrzega przed wejściem na mieliznę. Mamy możliwość czterokrotnego powiększania obiektów toni morskiej i natychmiastowego wyświetlania odbić od dna w czasie rzeczywistym. Zakres głębokości do 350 metrów. “Havamal” ma również zainstalowaną na stałe echosondę, z której wszystkie informacje są przekazywane na repetytor, a z niego na monitor. “Echovik” współpracuje z mapą wektorową, co jest bardzo przydatne podczas rejsu na wodach pływowych i pozwala omijać wszelkie naniesione na mapę przeszkody, w tym wraki czy mielizny.

Jorgensen nacisnął czerwony przycisk. Jakby dla potwierdzenia na ekranie pokazał się kolorowy obraz dna z charakterystyką liczbową. Jakiś ciemny, niewielkich rozmiarów punkt migotał i przesuwał się nieznacznie w różnych kierunkach.

Wrażenie było niesamowite. Nawet nasza pani archeolog gwizdnęła z uznaniem.

- Teraz powinniśmy spokojnie założyć ekwipunek płetwonurka i zejść na dno dla tak zwanej weryfikacji podwodnej. Mam rację, Ania?

- Tak jest, kapitanie - odpowiedziała.

- Ale ja nie umiem pływać - jęknął przerażony magister Rzepka.

- Żartowałem - rzekł z uśmiechem kapitan. - Zrobi to za nas pojazd głębinowy “Delfin”!

Weszliśmy z powrotem na pokład i udaliśmy się na rufę. “Delfin” przypominał długie żółte cygaro i w tej chwili spoczywał z tyłu jachtu na dużym pontonie.

- Pojazd wyposażono w żyrokompas, kompas i manipulator z czerpakiem do pobierania próbek dna. Oczywiście posiada wysokiej jakości kamerę video, automatyczną kontrolę zanurzenia i kontrolę kursów. Głębokość operacyjna 300 metrów! Za pomocą tego urządzenia można zbadać dokładnie morskie dno w warunkach, gdzie zastosowanie akwalungów jest równoznaczne z szaleństwem.

Następnie kapitan rozkazał bliźniakom opuszczenie na dno “Delfina”, który na cele pokazu został umieszczony na pontonie. Sprawdziwszy przedtem stan wszystkich zamontowanych na nim urządzeń (był to drogi, specjalistyczny sprzęt, więc dbano o niego bardzo) Peter i Johann sprawnie opuścili z pontonu żółte, metalowe cygaro na lustro wody. Delikatny, przyjemny plusk doleciał do naszych uszu i pojazd zaczął powoli zapadać się w mroczną głębię basenu portowego.

Szybko udaliśmy się do kabiny nawigacyjnej, z której kapitan mógł sterować pojazdem za pomocą specjalnego joysticka, a następnie ustawiać ostrość obrazu na ekranie.

- Włączyć oświetlenie - powiedział i przez naciśnięcie guzika oświetlił morskie dno. - Będziemy wszystko widzieć jak na dłoni.

Marny, bo marny, ale jednak wyraźny pejzaż dna ukazał się na dużym ekranie. Mętna portowa woda skutecznie utrudniała widoczność, jednak w bladym świetle reflektora wyraźnie widzieliśmy wyrastające z piaszczystego dna glony i kilka drewnianych pali. To było niesamowite wrażenie, jakby żywcem przeniesione z filmów przyrodniczych kapitana Jacąuesa Cousteau.

Jorgensen wyostrzył obraz na ekranie i przesunął joystick zmieniając tym samym położenie obiektywu kamery. Ku swojemu zdziwieniu ujrzeliśmy srebrzystą rybę.

- Clupea harengus membras - odezwała się panna Ania.

- Że co? - zapytałem.

- Po prostu śledź. Taka jest jego łacińska nazwa. W maju składa na tych wodach ikrę...

- Ale teraz mamy koniec czerwca - zauważyłem.

- Być może spóźniony kochanek.

Była to dwudziestocentymetrowa ryba. Nie spłoszona pojawieniem się na piaszczystym dnie żółtego, świecącego intruza poddawała go natrętnej identyfikacji.

Byliśmy coraz bardziej zafascynowani nowoczesnym sprzętem, jakim dysponował Jorgensen i nieograniczonymi możliwościami, jakie dawała nowoczesna elektronika. Wydawało się, że znalezienie wraków za pomocą tej pływającej stacji pozostawało jedynie kwestią czasu.

- Co prawda skarbów nie znaleźliśmy, ale demonstracja przekonała nas, że “Delfin” potrafi poderwać rybę - Jorgensen skwitował żartem nasze pierwsze, niefortunne odkrycie.

Pokiwaliśmy uprzejmie głowami, a kapitan spojrzał na zegarek i tubalnym głosem oświadczył:

- Musimy wypłynąć za piętnaście minut! Wszyscy dostaną czapeczki i kurtki, jak było w umowie!

- Skąd ten pośpiech, kapitanie? - zapytał magister Rzepka.

- Niespodzianka!

Przez kilkanaście minut panował na jachcie ruch, ale wszyscy wykonywali polecenia Jorgensena bez słowa i zmrużenia oka. Dla kogoś obserwującego nas z nabrzeża musieliśmy być zgraną ekipą. Ale takie bywały zwyczaje na wszystkich łajbach świata, niezależnie od tego, czy to zwykła omega czy nowoczesny jacht pełnomorski - rozkaz kapitana musiał być wykonany natychmiast i bez sprzeciwu. Nikt zresztą nie zamierzał odgrywać tu roli marudera. Nawet magister Rzepka, stuprocentowy mieszczuch i urzędas, nie chciał być na tej łajbie outsiderem.

Paweł poleciał zaparkować Rosynanta na strzeżonym parkingu, a ja poczułem atmosferę wielkiej żeglugi i czekających nas przygód. Jakiś szósty zmysł podpowiadał mi, że będzie to wielka przygoda.


Peter i Johann rozpakowali wreszcie nowe pakunki, które dostarczyła ciężarówka. Butle z mieszanką do nurkowania złożyli w achterpiku, zaś w bakiście paczki z prowiantem. Załadowali także “Delfina”, który znalazł schronienie w specjalnie przygotowanej do tego skrzyni, a traktowali ten pojazd z przesadną delikatnością. Później zainstalowali po obu stronach burty łukowato wycięte, pałąkowate wyciągniki dla fiszki sonarowej.

Niebawem, ubrani w żółte ortalionowe kurtki i czapeczki z napisem “Sonvik”, byliśmy gotowi do opuszczenia portu. Kiedy ostatnia lina cumownicza została wciągnięta na pokład, a silnik Volvo-Penta mocą swoich 120 KM zawarczał miękko przy wtórującym mu krzyku mew, ogarnęło mnie bezgraniczne szczęście. Znowu na wielkiej wodzie. Tym razem to nie mazurskie jezioro, ale naprawdę wielka woda. Bałtyk!

W przeciwieństwie do wielu rodaków uwielbiałem polskie morze. Za jego surowość, tajemnicę skrywaną w zdradliwych falach, za ich mroczny pomruk. I choć należy Bałtyk do najbardziej zanieczyszczonych akwenów świata, jest prawdziwym gniewnym rycerzem taplającym się w słonawej zbroi.

Stałem na dziobie oparty o reling. Przystań ze swoimi szarymi zabudowaniami oddalała się za naszymi plecami, zaś wiatr smagał moją twarz. Potem poczułem mdłości, które zaraz minęły. Ukradkiem spojrzałem na Jorgensena. Wpatrzony dumnie w horyzont stał za dużym sterem za nadbudówką ściskając żelaznym uściskiem złotą obręcz. Amulet zawieszony na szyi przypominający średniowieczny krzyż połyskiwał w słońcu nadając całej postaci jakiś dostojny, szlachetny rys. Ten olbrzymi Norweg, potomek wikingów, chłop na schwał, wytrawny żeglarz i niestrudzony poszukiwacz skarbów, podzielał mój entuzjazm. W jego oczach dostrzegłem miłość i strach, dumę i pokorę.

Za plecami poczułem czyjąś obecność. Wyrwany z zadumy odwróciłem się gwałtownie. To była Anna. Patrzyła na mnie. Było coś dziwnego w tym spojrzeniu, jakby cień rozbawienia, iskierka wesołości. Po prostu patrzyła i nic nie mówiła.

Co za czort?” - zacząłem się zastanawiać.

Pojawił się również Paweł, który zaczai robić zdjęcia. Wszyscy byliśmy ubrani jednakowo i przyszło mi na myśl, że w tej żółtej czapeczce i kurtce wyglądam dziwacznie, a może i śmiesznie.

Nic to” - pomyślałem i znowu odwróciłem się podziwiając rozpruwane przez dziób szmaragdowe fale.

Nieubłaganie zostawialiśmy za naszymi plecami Trójmiasto jednocząc się z wodami Zatoki Gdańskiej.

Po chwili podszedł do nas Jorgensen.

- Przeszliśmy na automatycznego pilota - oświadczył. - Jutro postawimy żagle, ale dzisiaj śpieszymy się.

- Niespodzianka? - zapytała Anna.

- Niespodzianka! - powtórzył kapitan. - Teraz możemy robić wszystko, tylko nie myśleć o nawigacji i sterze, bo nasz “Havamal” sam umie zadbać o siebie. Kto chce, może się częstować w mesie czym zechce.

Zeszliśmy na dół na kawę i herbatę. Wszyscy byliśmy ożywieni i odprężeni.

Po godzinie, znudzony biernym siedzeniem w mesie, wyszedłem na pokład. Stanąłem na dziobie, aby nacieszyć oko i duszę obecnością wszechpotężnej zielonoszarej wody! W oddali, na wydłużonym zielonym pasku Mierzei Wiślanej zamajaczyła charakterystyczna sylwetka latarni morskiej w Krynicy Morskiej. Płynęliśmy zatem ostro z szybkością przekraczającą piętnaście węzłów.* [Węzeł - jednostka prędkości. Jeden węzeł = l Mm/h (mila morska: jednostka miary odległości na morzu równa 1852,8 m).]

Nie dane mi było przeżyć tych chwil w samotności, gdyż za mną stała Anna. Celowo nie odwróciłem się do niej licząc w duchu, że uszanuje moją prywatność i zejdzie z innymi do mesy, ale młoda kobieta wcale nie zamierzała tego uczynić. Jak na złość stała milcząca za moimi plecami.

Jej zachowanie było zagadkowe.

- Czy pani chce mi coś powiedzieć? - zapytałem poirytowany.

Zbliżyła się do mnie powoli, ostrożnie, ale wciąż nic nie mówiła.

- Niech się pani nie obawia - dodałem. - Nie wyrzucę jej za burtę.

Wreszcie chrząknęła patrząc na mnie z rozbawieniem. A może tylko mi się tak zdawało?

- Nie wiem, jak to panu powiedzieć... - zaczęła nieśmiało. - Może spotkamy się w mojej kajucie?

- Chce pani, aby nasz sympatyczny wiking mnie udusił?

- Odkryłam coś i dobrze by było, aby pan o tym wiedział pierwszy.

Zaniemówiłem z wrażenia i spojrzałem jej w oczy. Jakieś wesołe iskierki tańczyły tam w parze z zakłopotaniem. Nic z tego nie rozumiałem.

- Dziękuję, ale czym zasłużyłem sobie na to zaufanie?

- Przyjdzie pan, to się wszystkiego dowie - odpowiedziała.

Do naszych uszu doleciał odległy, głuchy warkot. Zdezorientowani obejrzeliśmy się na wszystkie strony i po chwili ujrzeliśmy w górze niewielki, ciemny punkt zbliżający się do nas od strony lądu. Z każdą sekundą stawał się coraz większy.

Helikopter.

Na pokładzie natychmiast pojawił się Jorgensen i pozostali uczestnicy rejsu. Zauważyłem nawet niedomagającego magistra Rzepkę. Jorgensen pomachał w stronę helikoptera i kciukiem dał do zrozumienia, że wszystko jest w porządku.

- Będziemy mieć gości na pokładzie - poinformował nas kapitan.

- Gości? - zdziwiłem się.

- Mr. Marczak i dziennikarze! To jest ta niespodzianka! Pokażą was w telewizji. To jest show!

- Co?! - wykrzyknęliśmy razem z Pawłem. - Chce pan powiedzieć, że nasz były zwierzchnik dokona zaraz desantu na ten jacht? I te wygłupy będą pokazywane w telewizji?

- Regionalnej!

Jorgensen zaśmiał się na całe gardło, a my z Pawłem pokiwaliśmy zrezygnowani głowami. Będąc na emeryturze dyrektor Marczak nie przestawał nas zadziwiać. Okazało się, że na stare lata został nawet showmanem.

Helikopter był coraz bliżej. Jorgensen kazał bliźniakom zatrzymać jacht na środku Zatoki Gdańskiej, aby zielonoszary intruz mógł bez trudu ustawić się tuż nad naszymi głowami. Potężny wir powietrza wytwarzany przez obracające się wirniki helikoptera zmarszczył wodę wokół jachtu, a my zmuszeni byliśmy założyć kaptury, aby uchronić nasze uszy przed gigantycznym rykiem maszyny.

Po chwili ujrzeliśmy w bocznych drzwiach helikoptera Marczaka. Jak mi się zdawało, był blady niczym wykrochmalone prześcieradło, a przypominał kamikaze, który doszedł do wniosku, że w chwili, w której zapragnął zostać bohaterem popełnił największy błąd w życiu. Następnie czyjeś ręce oplotły go i nałożyły specjalne pasy. Wreszcie opuszczono go na linie, a ja w tym czasie zastanawiałem się, czy aby jego reputacja nie została w ten sposób nadszarpnięta. Kiedy Marczak z wolna opadał na pokład jachtu, w górze pojawiła się kamera telewizyjna. W ten sposób zostaliśmy uwiecznieni na taśmie video z Marczakiem w roli gwiazdora.

Przytrzymaliśmy bladego z wrażenia dyrektora, a Jorgensen zaczął odpinać klamry mocujące pasy. Lina powędrowała w górę, by po chwili przetransportować na nasz pokład kolejną osobę. Tym razem była to kobieta.

- Czego się nie robi dla sprawy - powiedział wreszcie sapiąc z wysiłku Marczak, ale widziałem, że w tej chwili dziękuje Bogu za to, ze jego noga z powrotem dotknęła twardego podłoża.

Spojrzeliśmy w górę i ujrzeliśmy młodą kobietę w wieku około trzydziestu lat. Jej kasztanowa czupryna długich do łopatek włosów rozwiewała się na boki targana powiewem wirników helikoptera, zaś ona sprawiała wrażenie wysportowanej i odważnej osoby.

- To pani Kasia z telewizji regionalnej! - wydusił z siebie Marczak. - Przemiła osóbka.

Nagle magister Rzepka jęknął, złapał się za brzuch, a następnie zasłonił ręką usta. Nie czekając na dalszy ciąg przedstawienia pognał czym prędzej pod pokład.

- Co tu się dzieje? - zapytałem ze złością próbując przekrzyczeć hałas helikoptera i szum morza.

- Nie słyszał pan o reklamie? - żachnął się dawny zwierzchnik. - Tak jest w umowie.

- Witamy na pokładzie! - ryknął szczęśliwy Jorgensen, któremu los zesłał na pokład kolejną kobietę.

Doskoczył do niej i zaczai pomagać reporterce w uwolnieniu się z lin opasujących jej ciało.

Liny powędrowały z powrotem w górę, ale nikt więcej nie zamierzał zejść na pokład “Havamala”, chociaż w otworze włazowym helikoptera wciąż tkwił młody człowiek z kamerą. Pani Kasia uniosła kciuk do góry, a następnie pomachała w jego stronę. Na ten znak maszyna przechyliła się na bok i odleciała w stronę Mierzei Wiślanej.

- Z powietrza na wodę - rzekła urocza reporterka eksponując śnieżnobiałe uzębienie. - Co za wspaniałe uczucie!

Kątem oka spojrzałem na pannę Annę. Na jej ustach zakwitł ironiczny uśmieszek. Gwiazdorski i trochę infantylny image pani Kasi nie przypadł jej do gustu.

- Załoga na pokładzie? - zapytał Jorgensen. - Wszyscy cali i zdrowi?

- Z wyjątkiem magistra Rzepki - rzekła panna Ania. - Ma krótki romans z toaletą.

Zaśmialiśmy się.

Havamal” popłynął dalej, a my grupą przeszliśmy do mesy.

Zrobiło się tam tłoczno i gwarno. Oprócz przebywających na pokładzie bliźniaków i “dogorywającego” w kabinie magistra Rzepki znajdowali się tutaj wszyscy. Pani Kasia była niekwestionowaną gwiazdą, ale ja obserwowałem z rosnącym niepokojem twarz Marczaka. Gdy tylko jacht ruszył, dyrektor pobladł i z sekundy na sekundę jego twarz stawała się coraz bardziej zielona.

- Seasick* [* Seasick (ang.) - choroba morska.] - rzekł ze współczuciem Jorgensen patrząc na niego. Po chwili stojący z przodu mesy Marczak zakrztusił się i nie czekając dłużej sięgnął po klamkę znajdujących się najbliżej niego drzwi prowadzących do kabiny dziobowej.

- Toaleta jest w przeciwnym kierunku, dyrektorze! - zawołałem przerażony, ale zaraz zaniemówiłem z wrażenia.

Oto w drzwiach kabiny ujrzałem bowiem wystraszoną, skuloną sylwetkę mojej siostrzenicy Zosi.


ROZDZIAŁ TRZECI


PASAŻER NA GAPĘ • CO NAS CZEKA WE FROMBORKU? • ZALEW WIŚLANY • LIST I CHORY MARCZAK • KTO JEST ZŁODZIEJEM? • PIERWSZE NURKOWANIE • ZOŚKA CHCE COŚ POWIEDZIEĆ • JESZCZE JEDEN PASAŻER • SILNY PETER • KOT • CO ZNALEZIONO NA DNIE • ODPRAWA CELNA • ZOŚKA PODSŁUCHUJE



Możecie wyobrazić sobie zaskoczenie, jakie wyryło się na twarzy pana Tomasza. Ja także doznałem szoku.

Co tutaj robi Zośka?” - zastanawiałem się gorączkowo.

Już od kilku lat dziewczyna uczestniczyła w naszych poszukiwaniach skarbów i pewnie tym razem byłoby tak samo, gdyby nie to, że rodzice zamierzali wysłać ją na dwumiesięczny kurs językowy do Anglii. Z Zatoki Gdańskiej było jednak daleko do Oxfordu, więc jej obecność na jachcie dosłownie zamurowała nas.

Wydawało mi się, że nikt więcej nie zauważył obecności pasażera na gapę. Natomiast po otwarciu drzwi przez Marczaka podsłuchująca i zaskoczona jego pojawieniem się dziewczyna schowała się błyskawicznie w głębi kajuty. Marczak był tak skoncentrowany na swojej dolegliwości, że nawet gdyby w drzwiach stanął sam minister kultury i sztuki, nie zrobiłoby to na nim większego wrażenia.

Stojący najbliżej niego pan Tomasz wyprowadził chwiejącego się Marczaka do toalety i wreszcie mogłem odetchnąć z ulgą. Dyskretnie zamknąłem drzwi kabiny dziobowej i spojrzałem na powracającego szefa. Był wściekły, ale zżerała go ciekawość. Popatrzył na Annę i pogroził jej palcem, na co nasza pani archeolog wzruszyła ramionami.

- Jeśli zajdzie potrzeba, umieścimy Mr. Marczaka w kajucie razem z magistrem Rzepką - zaproponował Jorgensen.

- Zajmę się tym - zaoferowałem swoją pomoc.

- Od czego zaczniecie poszukiwania, kapitanie? - zapytała pani Kasia.

Utkwiwszy spojrzenie w dyndającym na piersiach Norwega srebrnym krzyżu zapiszczała z zachwytu:

- Jakie to śliczne! Znalazł to pan na dnie morza, czy może...

- To ze sklepu - szybko odpowiedział. - Imitacja średniowiecznego relikwiarza. Ale wracając do zasadniczego pytania, to chciałem powiedzieć, że wikingowie pływali na swoich lekkich drewnianych łodziach wzdłuż brzegu, więc będziemy postępowali podobnie - wyjaśnił Jorgensen. - Miniemy Bałtijsk, skierujemy się na południowy brzeg Zatoki Wiślanej i będziemy go penetrować sonarem aż do Fromborka.

- Zgadza się! We Fromborku czeka na nas ekipa telewizyjna i tam przeprowadzimy mały wywiadzik. A ja pomyszkuję trochę po jachcie, aby zorientować się w tym i owym. “Havamal” to najładniejszy jacht, na jakim pływałam! I mam nadzieję, że już po drodze do Fromborka uda nam się znaleźć jakiś skarb.

- Na razie największym skarbem “Havamala” jest pani - rzekł szarmancko Norweg, na co pani Kasia zareagowała czarującym uśmiechem.

- Przepraszam, że się wtrącam - pan Tomasz odchrząknął zdenerwowany - ale, o ile dobrze pamiętam, mieliśmy penetrować wody Bałtyku, a pan kapitanie, jak widzę, przesądził już o losach operacji. Jeszcze w moim gabinecie była mowa wyłącznie o Bałtyku. Ani słowa o Zalewie Wiślanym.

- Czyżby?

Jorgensen uniósł brew ku górze i spojrzał bezradnie na drzwi toalety, w której przebywał Marczak.

- Owszem, Bałtyk przede wszystkim, ale wpadliśmy z Mr. Marczakiem na pomysł z telewizją. I na razie płyniemy do Fromborka. Jeśli nic nie znajdziemy, wrócimy na Bałtyk! Ale musisz wiedzieć, Tomasz, że Zalew Wiślany nie jest dobrze przebadany przez was. Do 1989 roku był niedostępny dla większych jednostek z powodu trudności na granicy radzieckiej. Tylko przez Bałtijsk można bowiem przepłynąć z morza. Wiadomo o kilkunastu wrakach, ale nie macie dobrego sprzętu do penetracji mulistego dna Zalewu, a ja takim dysponuję.

Jorgensen nie mylił się. Był człowiekiem na swój sposób próżnym, jak większość bogaczy, ale nie można mu było odmówić znajomości rzeczy. To był wytrawny poszukiwacz skarbów i wiedział, co czyni. Poza tym to on rozdawał karty w tej grze. Zdawał sobie z tego sprawę również pan Tomasz, więc po chwili westchnął tylko ciężko i sięgnął po papierosa.

Jak przeczytałem w encyklopedii multimedialnej podczas podróży do Gdyni, Zalew Wiślany jest rozległym zbiornikiem słodkowodnym przylegającym od południowego wschodu do Zatoki Gdańskiej, od której oddziela go Mierzeja Wiślana. Jego długość wynosi około 74 km, średnie głębokości od 2,5 do 4,7 m, zaś największa - 5 m znajduje się na południowy wschód od Bałtijska. Dno pokrywa szary piasek, a miejscami glina i miękki muł. Wzdłuż brzegów ciągną się mielizny posiadające twarde podłoże i pokryte warstwą mułu. Głębokości wynoszą w takich miejscach 1,5 m, a nawet mniej. W niektórych częściach Zalewu Wiślanego w dość znacznej odległości od brzegu leżą mielizny i ławice twardego piasku i otoczaków. Niektóre obszary przybrzeżne, zwłaszcza przylegające do niskich brzegów łąkowych są porośnięte trzciną i sitowiem. Dno Zalewu Elbląskiego, południowo-zachodniej części Zalewu Wiślanego, pokrywa w całości miałki muł.

Dowiedziałem się również, że na obszarze całego Zalewu, a zwłaszcza w rejonach przed Fromborkiem i Tolkmickiem, leżą liczne wraki łodzi, barek, samochodów, czołgów oraz inne przeszkody nawigacyjne. Nie są one oznakowane i dlatego należy trzymać się wyłącznie oznakowanych torów wodnych.

Tyle informowała o Zalewie Wiślanym encyklopedia zainstalowana w komputerze Rosynanta, ale te pobieżne wiadomości wystarczały, aby zrozumieć punkt widzenia Jorgensena. Muliste dno Zalewu mogło kryć wczesnośredniowieczny wrak łodzi wikingów.

Jorgensen jakby czytał w moich myślach.

- Wbrew pozorom nie głębiny Bałtyku, ale płytki Zalew Wiślany może okazać się szczególnym miejscem naszych poszukiwań - wyjaśnił kapitan. - Mamy przecież niezawodny, najnowocześniejszy sonar “Sonvik”, który prześwietli muliste dno.

- To cudownie! - zapiszczała pani Kasia. - Oczywiście to wszystko sfilmujemy.

- Jeśli cokolwiek znajdziemy - dodał cierpko pan Tomasz.

- Większość łodzi, które spodziewa się pan znaleźć, spoczywa już raczej w zarośniętej części zalewowej przynależnej do Żuław, kapitanie - powiedziała milcząca do tej pory Anna. - To robota dla lądowych archeologów. Właśnie w głębi lądu natrafiono na ślady osady Truso w Janowie Pomorskim. We wczesnym średniowiecznym Mierzeja Wiślana stanowiła archipelag wysp i dlatego Elbląg, jak i pozostałe miasta południowego brzegu Zalewu, miały bezpośredni dostęp do morza. Poziom wód Zalewu w tym okresie był nieporównanie wyższy.

- Ale nie można wykluczyć, że w mule Zalewu nie znajdziemy takowej łodzi, prawda? - zapytał Jorgensen.

Z toalety wyszedł blady niczym prześcieradło Marczak. Był wycieńczony i dosłownie słaniał się na nogach. Pomyślałem, że oto spotkała go kara za wrobienie nas w tę aferę. Jednak natychmiast zrobiło mi się żal byłego zwierzchnika, więc czym prędzej doskoczyłem do niego.

- Nie, dziękuję, już mi lepiej - wymamrotał.

Jorgensen wyciągnął z kieszeni fiolkę środków farmakologicznych.

- Proszę to zażyć, Mr. Marczak - powiedział. - Dzięki temu przeżyje pan podróż do Fromborka w lepszej kondycji.

- E - stęknął - tyle lat przetrwałem w ministerstwie, to przeżyję bez tabletek rejs do Fromborka.

- To może być niebezpieczne - zauważyłem.

- Co wy, młodzi, wiecie?!

Jak się zdawało, Marczak trochę bredził, ale za wszelką cenę chciał pokazać, że nie jest z nim aż tak źle. Odszukał wzrokiem pana Tomasza i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niej list i wręczył go szefowi.

- To do pana - rzekł zbolałym głosem. - Przyszedł dziś rano do ministerstwa. Byłem tam, więc wziąłem go dla pana.

- Otwarty? - zdziwił się pan Tomasz.

Faktycznie. List został fachowo otwarty z boku za pomocą specjalnego noża. Kto lubi otrzymywać otwartą korespondencję? A pan Tomasz był szczególnie wyczulony na otwieranie cudzych listów, więc i tym razem nie krył swojego zdenerwowania. Szybko obrzucił wzrokiem treść listu i raptem wyraz jego twarzy uległ zmianie.

- Został zaadresowany na nasz departament, więc panna Monika go otworzyła jak i dziesiątki podobnych listów, które trafiają na jej biurko - rzekł obrażonym tonem Marczak. - Kiedy się zorientowała, że to do pana, schowała list do środka. Chyba nie ma pan jakichś tajemnic przed byłym zwierzchnikiem?

- Przed panem nie można mieć tajemnic - odpowiedział szef niedbale wkładając list z powrotem do koperty. Był dziwnie zamyślony i domyślałem się, że treść listu musiała zawierać jakieś ważne informacje.

Pan Tomasz nie zdążył nawet schować listu, kiedy nagle nieprzyjemnie zakołysało jachtem. Na zewnątrz gwałtownie zachmurzyło się i zerwał się wiatr. Wiatry i falowanie na Zatoce Gdańskiej zmieniały się szybko i niespodziewanie, jakby na przekór wszelkim prognozom meteorologów. Wiedziałem o tak zwanych “białych szkwałach” pojawiających się na tym akwenie bez typowych oznak na niebie. Właśnie mieliśmy okazję na własnej skórze odczuć jeden z nich.

- Ostrzegano mnie, że pogoda potrafi się tutaj zmieniać w ciągu dziesięciu minut - powiedział Jorgensen. Ten był w znakomitej formie i zdawało się, że nawet sztorm w okolicach przylądka Horn nie zrobiłby na nim większego wrażenia.

Ale Marczak w ciągu dziesięciu sekund zzieleniał na twarzy i zaczął się zataczać.

- Uważajcie! - krzyknęła przerażona pani Kasia.

Pan Tomasz, stojący najbliżej Marczaka, w porę go podtrzymał ratując przed upadkiem. Nie czekając na zaproszenie pomogłem szefowi dowlec Marczaka do toalety.

Zamknęliśmy za nim drzwi. Ale zaraz usłyszeliśmy rumor, zupełnie jakby Marczak rozwalał ścianę kabiny jakimś tępym narzędziem. Dopiero te odgłosy zrobiły na Jorgensenie wrażenie. Nic dziwnego, skoro jacht kosztował majątek i dlatego kapitan dbał o niego troskliwie. Hałas spowodował, że w drzwiach kabiny rufowej pokazał się również magister Rzepka, ale zaraz zniknął jakby wystraszyło go zamieszanie, a może po prostu wstydził się swojej choroby.

Zapukaliśmy delikatnie, ale w odpowiedzi usłyszeliśmy dyrektorskie stęknięcia i kilka cierpkich słów. Wreszcie okropnie wyglądający Marczak stanął w drzwiach. Widząc go Quasimodo wyleczyłby się z, kompleksu.

- Ja chcę z powrotem na ląd - jęknął dyrektor.

- Już niedługo, Mr. Marczak - zapewnił go Norweg. - Ale co się stało? Wyrwał pan umywalkę?

Wsadziłem głowę do wnętrza toalety i ujrzałem leżącą na misce klozetowej półkę. W ścianie tkwiły dwie dziury z wyrwanymi hakami.

- Spadła półka - oświadczyłem. - Na szczęście ściana jest cała.

Jorgensen odetchnął z ulgą i krzyknął na Johanna i Petera. Przybiegli natychmiast i w milczeniu zajęli się naprawą.

Marczak jęczał i jęczał, ale nagle pan Tomasz stanął obok niego, chwycił pod pachy i zaczął ledwo żywego ciągnąć na pokład po schodach.

- Pawle, pomóż - wydał polecenie, a następnie zwracając się do reszty towarzystwa rzekł: - Świeże powietrze dobrze zrobi dyrektorowi Marczakowi. Przepraszamy państwa na chwilę, zaraz wracamy.

Jorgensen zrobił krok w naszą stronę, ale szef powstrzymał go zdecydowanym uniesieniem ręki.

- Nie, Jorgensen! Proszę się nie trudzić - powiedział. - To nic takiego. Dyrektor Marczak złapie trochę świeżego powietrza i przejdzie mu. Moim zdaniem, za szybko płyniemy i za bardzo kołysze.

- Musimy, aby przejść port w Bałtijsku przed zachodem. Ale zwiększymy trochę balast dla lepszej stabilności jachtu.

- Dziękuję. I proszę o tabletki, a ja już dopilnuję, aby chory je zażył.

I zanieśliśmy bredzącego Marczaka na pokład.

Trochę mnie zdziwiło zachowanie szefa. Czemuż to tak troskliwie zaczął opiekować się Marczakiem, jakby choroba morska była czymś szczególnym? Wyglądało na to, że za wszelką cenę chciał, abyśmy znaleźli się sami w odosobnionym miejscu.

Na pokładzie wiało, kołysało, a więc było jak na prawdziwym rejsie. Niestety, Marczak nie podzielał mojego entuzjazmu. Ułożyliśmy go starannie w pozycji siedzącej opierając plecami o skrzynkę i z nowo otwartej fiolki podaliśmy tabletkę łagodzącą ponoć objawy choroby morskiej.

- Czy coś się stało? - zapytałem szefa niecierpliwie. - Wydaje mi się, że chce pan mi coś powiedzieć?

- Przede wszystkim Zośka - zaczął mówić konspiracyjnym tonem pan Tomasz. - Powinna być w Anglii! Co ta dziewczyna tutaj robi? Dyrektorze, może pan coś wie na ten temat?

- Nic nie wiem o pańskiej dziewczynie, ale ślub to całkiem rozsądne wyjście - bredził Marczak. - Mogę być pańskim drużbą. A i owszem.

Pan Tomasz machnął z rezygnacją ręką.

- Już ja jej dam popalić...

Następnie szef zwrócił się do mnie.

- Musimy się naradzić. Otrzymałem bardzo ważną informację, jednak na tym jachcie niełatwo o dyskrecję. Teraz mamy dobrą okazję, aby o tym pogadać.

- Rozumiem, list - rzekłem. - Ale gdzie go pan podział?

Szef sięgnął natychmiast do kieszonki kurtki, ale szybko wyciągnął z niej pustą rękę. Spojrzał na mnie, jakby szukał w moich oczach odpowiedzi na to pytanie.

- O rany! - nagle wykrzyknął. - List musiał wypaść w mesie, kiedy podbiegłem przytrzymać Marczaka. Popilnuj dyrektora, a ja zbiegnę na dół po list.

- Obawiam się, szefie, że wtedy wszyscy nie tylko nabiorą podejrzeń, że coś knujemy, ale wezmą nas za bandę odszczepieńców.

- Masz rację - powiedział. - Dużo by opowiadać, więc lepiej, abyś sam go przeczytał. Musimy zatem dyskretnie odzyskać list. Zabieramy dyrektora do kajuty i jak tylko nadarzy się okazja do rozmowy w cztery oczy, naradzimy się.

Niespodziewanie jacht zwolnił o kilka węzłów. Zeszliśmy pod pokład. W kambuzie panował tłok. Dojrzałem w nim bliźniaków i nadzorującego ich pracę Jorgensena. Oparty o framugę wydawał polecenia. Zauważył nas i na nasz widok ożywił się.

- O widzę, że tabletka zaczyna działać - powiedział żartobliwie przyglądając się Marczakowi. - Panowie, proszę położyć gościa w kajucie. Płyniemy trochę wolniej, bo pani Kasia chce zobaczyć, jak działa sonar.

- Myślałem, że śpieszymy się do Bałtijska - przypomniał szef.

- Czegóż się nie robi dla telewizji - rzekł z uśmiechem Norweg.

Zza schodków wychyliła się pani redaktor, która myszkowała w kabinie nawigacyjnej po drugiej stronie schodków. Natomiast Anna zniknęła i domyśliłem się, że w tej chwili przebywała w swojej kajucie na dziobie, gdzie ukrywała Zośkę.

- Fantastyczne, panie Jorgensen! - krzyknęła reporterka chowając się z powrotem w kabinie kapitana. - To jest pojazd kosmiczny! Sonar jest bombowy!

- Już do pani idę - zawołał w jej kierunku. - I wszystko poka-z.ę w najdrobniejszych szczegółach. Dla pani wszystko!

Albo dla reklamy w telewizji” - pomyślałem złośliwie.

Położyliśmy sennego, ale jęczącego Marczaka na koi obok magistra Rzepki. Nasz młodszy kolega leżał odwrócony plecami i przykryty kocem. Na szczęście ten nie jęczał. Nakryliśmy Marczaka zostawiając na stoliku fiolkę z lekami.

- Niech pan zażyje jedną tabletkę, magistrze Rzepka - powiedział pan Tomasz. - Więcej nie radzę, bo sądząc po szybkości działania u dyrektora Marczaka, będzie pan spał przez trzy dni.

Magister Rzepka odwrócił na chwilę głowę w naszą stronę, burknął coś niezrozumiałego unosząc rękę w geście podziękowania. Wyszliśmy do mesy. Anna przebywała w swojej kajucie, pani Kasia z Jorgensenem hałasowali w kabinie nawigacyjnej, zaś bliźniacy majsterkowali w łazience. Byliśmy sami.

Niestety, listu nigdzie nie było. Zniknął. Powinien leżeć na dywanie w miejscu, w którym pan Tomasz stał, zanim opuścił mesę.

- Co u diabła? - zaklął i zrobił się szary na twarzy.

Kiedy na czworakach sprawdzaliśmy, czy biała koperta nie znajduje się pod stołem, do mesy weszła Anna.

- A to co? - zawołała. - Bawimy się w chowanego?

Już chciałem powiedzieć o liście, który w tajemniczych okolicznościach zniknął, kiedy szef uprzedził mnie tymi słowami:

- Nic takiego, proszę pani. Odpadł mi guzik, więc...

- Guzik? - zdziwiła się. - Chyba nie od tej ortalionowej kurtki, która ma jedynie zamek błyskawiczny?

- W rzeczy samej - powiedział speszony szef. Anna była spostrzegawcza i do tego inteligentna, a takie kobiety zawsze miały u niego szansę na dłuższą zabawę w droczenie się. - Mowa o guziku od koszuli.

Podnieśliśmy się przygnębieni faktem, że koperta zniknęła, bo to wskazywało, iż któryś z uczestników rejsu musiał ją zabrać. Pan Tomasz podbiegł do chwiejącego się Marczaka, koperta wyleciała mu z ręki, upadła gdzieś blisko stolika na dywan, a kiedy wyszliśmy na pokład złodziej, korzystając z zamieszania, zabrał ją. Nie ulegało wątpliwości, że na pokładzie “Havamala” znajduje się złodziej. Natomiast z zachowania pana Tomasza wywnioskowałem, że nie zamierza dzielić się z nikim naszymi spostrzeżeniami, więc nie odzywałem się.

- To musiał być cenny guzik, skoro mają panowie takie tragiczne miny? - zażartowała sobie.

- Guzik jak guzik, przeżyję - rzekł szef. - Raczej porozmawiajmy o naszej pasażerce na gapę.

- Przecież chciałam panu o tym powiedzieć - powiedziała urażonym tonem. - Czego pan chce ode mnie?

Z kabiny nawigacyjnej doleciał do naszych uszu triumfalny pisk pani Kasi.

- Jest! Mamy coś. Znalazłam skarb!

Anna wydęła usta w pogardliwym grymasie.

Silnik ucichł i jacht zaczął zwalniać. Pobiegliśmy czym prędzej do kabiny. Jednak tuż przed kabiną pan Tomasz chwycił mnie mocno za rękaw i przytrzymał.

- No i co ty na to, Pawle? - zadał to pytanie zaciskając nerwowo szczęki. - Mamy złodzieja. Ale nie rozgłaszajmy tego wśród pozostałych pasażerów. Jeśli będziemy milczeć, złodziej, który zdaje sobie sprawę, że wiemy o jego istnieniu, zacznie się denerwować. Już teraz zastanawia się gorączkowo, dlaczego nie wszczęliśmy alarmu.

- Pański makiawelizm mnie przeraża, szefie. Ale co takiego zawierał ten list? Dlaczego został skradziony? - zadałem to pytanie zbyt głośno, na szczęście nikt nas nie usłyszał. Świadomość, że na jachcie mamy złodzieja była wystarczającym powodem, aby zmienić stosunek do całej operacji. Być może to nie był zwykły rejs.

- Nie wiem. Ale czy dziś rano uwierzyłbyś, że Luiza okaże się szpiegiem? Zbyt łatwo ją zdemaskowałem, Pawle. Nie uważasz? Niewykluczone, że miała tylko uśpić naszą czujność, aby zrobić miejsce na jachcie drugiemu szpiegowi Batury.

Nie mogliśmy dłużej rozmawiać, gdyż Anna zerkała na nas badawczo. Weszliśmy w milczeniu do kabiny. Nie muszę jednak dodawać, że przypuszczenia pana Tomasza zaintrygowały mnie do tego stopnia, że straciłem zainteresowanie cudami techniki. Jednocześnie byłem pełen podziwu dla szefa. Pan Samochodzik czuwał!

Wewnątrz pomieszczenia wpatrywaliśmy się w monitor komputera współpracującego z sonarem. Ujrzałem profil dna i jasny prostokąt spoczywający na nim. Wysokiej częstotliwości dźwięk sygnalizował, że natrafiono na przeszkodę.

W prawym rogu ekranu pojawiły się liczby zawierające wstępną charakterystykę przedmiotu. Metal. Jego graficzny obraz, w postaci żółtych linii wyznaczających prostopadłościan na czarnym tle, przesuwał się w trójwymiarowej przestrzeni uzupełniany wciąż o najnowsze wyniki analizy.

- Gratuluję! - wychwalał Jorgensen panią redaktor, której udział w tym odkryciu sprowadzał się najpewniej do naciśnięcia czerwonego przycisku.

- O Boże, jakie to duże! - zachwycała się pani Kasia patrząc na monitor.

- Trzy metry na dwa. Znajduje się pod nami na głębokości ośmiu metrów.

- Co to może być? - spytała reporterka.

- Nie wiem, ale zaraz się dowiemy. Ponieważ woda jest zbyt mętna dla dobrego obrazu video z “Delfina”, proponuję zejść pod wodę i sprawdzić. Nie jest głęboko, a i woda nie jest zimna. Czy są chętni?

- Proponuję pannę Anię i kogoś od pana, Jorgensen - rzekł pan Tomasz. Wiedziałem, o co chodziło szefowi. Zbyt szybko zaproponował skład ekipy do nurkowania, abym mógł pomyśleć, że był to wyłącznie efekt spontanicznej reakcji. Anna nie odezwała się wcale, jedynie wzruszyła lekko ramionami, co uznano za zgodę.

- OK! - zgodził się kapitan.

- A może pan, Pawle, ma ochotę? - zapytała Anna.

- Następnym razem - odpowiedziałem natychmiast, choć chętnie bym z nią zanurkował. Wiedziałem jednak, że szef specjalnie zatrzymał mnie na pokładzie.

- Johann z wami zanurkuje. Peter!

Jorgensen krzyknął na Petera, wydając mu rozkaz przygotowania sprzętu do nurkowania. Anna, jak mi się zdawało, była trochę rozczarowana moją odmową, co mile połechtało moją męską próżność, zaś Peter zaczął wyciągać z magazynku butle i pozostały ekwipunek do nurkowania. Wtedy to zwróciłem uwagę na jego dziwne ruchy. Jedna z rąk była usztywniona, zaś stawy pogrubiałe. Facet najwyraźniej przechodził pierwsze objawy choroby dekompresyjnej* [Choroba dekompresyjna - zwana chorobą kesonową lub ciśnieniową - po raz pierwszy wykryto ją nie u płetwonurków, a u robotników pracujących w tak zwanych kesonach. Długotrwałe nurkowanie na większej głębokości powoduje, że gazy zawarte w powietrzu, którym oddycha płetwonurek, rozpuszczają się w krwi i pozostają w tkankach. Podczas wynurzania, na skutek zmniejszenia się ciśnienia, gazy te wydzielają się w postaci pęcherzyków. Gdy ten proces zachodzi powoli i spokojnie, pęcherzyki są małe i mogą być odprowadzone z organizmu przez płuca. Gdy proces wydzielania się gazu zachodzi gwałtownie, pęcherzyki łączą się w większe i mogą spowodować na przykład zaczopowanie naczyń krwionośnych.], więc najprawdopodobniej dlatego Jorgensen bez namysłu wytypował do nurkowania drugiego z braci.

Rzucono kotwicę. Wiatr trochę osłabł, słońce kryło się za chmurami. Fala nie była duża, ale jachtem trochę kołysało. Niedaleko nas płynął kuter zmierzający wytrwale w kierunku Helu.

Anna i Johann zaczęli zakładać tak zwane “mokre” skafandry* [W tego typu skafandrach występuje cienka warstwa wody, która szybko się ogrzewa, ale nie odprowadza tego ciepła na zewnątrz, ponieważ nie opuszcza skafandra. W celu ograniczenia odpływu ciepła do wody na zewnątrz skafandra, wykonany jest on z pianki neoprenowej o grubości kilku milimetrów. Pęcherzyki gazu zawarte w piance stanowią izolację termiczną. Skafander “suchy” jest wykonany z pianki neoprenowej lub podgumowanej tkaniny i ma za zadanie całkowitą izolacje ciała nurków od wody. Osiąga się to przez uszczelnienie mankietów i odpowiednią konstrukcję zamków.], a następnie sprawdzać stan kamizelek, które - jak wyjaśnił Jorgensen - miały komory wykonane z laminowanego nylonu. Przypatrywałem się Annie. W ciemnym kostiumie prezentowała się znakomicie. Podziwiałem jej wysportowaną sylwetkę, opalone ciało, długie zgrabne nogi. Widać było, że nurkowanie to dla niej nie pierwszyzna, Jorgensen zbliżył się do dziewczyny, oczarowany zgrabną sylwetką, próbując pomóc jej w dopasowaniu butli do anatomicznego noszaka znajdującego się na kamizelce. Anna grzecznie dała do zrozumienia, że poradzi sobie sama. Jorgensen zaczął sprawdzać zawory i regulatory. Był to najnowocześniejszy, profesjonalny sprzęt zachodniej produkcji. Regulatory miały obrotową wieżę i regulację przepływu, a także i regulator drugiego stopnia z wtryskiem i dwoma wylotowymi przegrodami. Aparaty oddechowe nie miały zbyt dużych rozmiarów i były lekkie.

- Kapitanie - zawołała pani Kasia wyraźnie podniecona przygotowaniami i trochę dlatego, aby zwrócić na siebie uwagę. - Czy w tych butlach jest prawdziwy tlen?

- Tlen? Nie, droga pani. Jednak warto wiedzieć, że na czystym tlenie można nurkować tylko do głębokości 7 metrów. Poniżej tej granicy ciśnienie parcjalne tlenu* [Ciśnienie parcjalne - jest to ciśnienie wywierane przez tylko jeden składnik mieszaniny gazów i zależne od procentowej zawartości danego gazu w mieszaninie i ciśnienia całej mieszaniny. W wypadku powietrza, jakim oddycha płetwonurek na głębokości 20 metrów, ciśnienie parcjalne tlenu wynosi 0.6 atm (20% x 3 atm), a ciśnienie parcjalne azotu: 2,4 atm (80% x 3 atm). Przypomnijmy, że wraz ze wzrostem głębokości wzrasta ciśnienie (o l atm co 10 m). Działanie gazu na organizm ludzki zależy tylko od jego ciśnienia parcjalnego. Oznacza to, że na czystym tlenie można nurkować tylko do głębokości 7 metrów, poniżej tej głębokości wzrasta ciśnienie parcjalne (powyżej 1,7 atm) objawiając silne właściwości toksyczne. Ciśnienie parcjalne tlenu zawartego w powietrzu osiąga wartość l.7 atm dopiero na głębokości 75 metrów. Także niewielki wpływ azotu na organizm ludzki zaczyna się od głębokości 20 metrów i nasila się wraz z głębokością zanurzenia. Oddziaływanie to określa się mianem “narkozy azotowej” lub “narkozy głębin”. Biorąc pod uwagę opisane działanie tlenu i azotu pod zwiększonym ciśnieniem, uznaje się nurkowanie z użyciem powietrza poniżej 60 metrów za zabronione.] powoduje, że staje się on szkodliwy dla ludzkiego organizmu. W mieszance z azotem ciśnienie parcjalne tlenu nie rośnie tak bardzo! Lepiej używać zwykłego powietrza, którym oddychamy na co dzień, to jest tlenu i azotu występującego w proporcji...

Norweg zawiesił głos starając się wymóc na pani Kasi oczywistą jak się zdawało odpowiedź, ale pani redaktor zmarszczyła tylko czoło.

- Pół na pół?

- Blisko - szyderczo odezwała się Anna.

- Prawie blisko - poprawił ją Jorgensen kryjąc swoje zakłopotanie. - A dokładnie dwadzieścia na osiemdziesiąt*. [Udział podstawowych składników powietrza atmosferycznego bez domieszek wynosi: azot - ok. 78%, tlen - ok. 21%, argon - ok. 0,9%, dwutlenek węgla - ok. 0.03%.]

- To tak mało mamy tlenu w powietrzu? - zapytała reporterka, na co zareagowaliśmy gromkim śmiechem.

Na szczęście pani Kasia nie należała do osób, które łatwo się obrażają, więc atmosfera nie została zakłócona poważniejszym konfliktem. Przypatrując się parze płetwonurków zaczynałem trochę zazdrościć im możliwości zejścia na morskie dno. Nie była to może jakaś imponująca głębokość (8 metrów), niemniej jednak to zawsze ogromna przyjemność. Z zamyślenia wyrwał mnie pan Tomasz, który zaczął mówić prosto do mojego ucha.

- Idź do kabiny Anny i spytaj Zośkę, co tutaj robi? I sprawdź, czy nie ma tam listu.

- Podejrzewa pan Annę? - zdziwiłem się.

- Sam nie wiem, ale po naszym zejściu z pokładu poszła do swojej kajuty - rzekł. - Być może ukryć list. Spytaj Zośkę, czy czegoś nie widziała. I przekaż jej, że mamy sobie wiele do powiedzenia. Czy zdajesz sobie sprawę, że za kilka godzin przekroczymy granicę państwową i miniemy przesmyk w Bałtijsku z pasażerem na gapę!

- Może lepiej będzie, jak pan tam pójdzie? - zaproponowałem.

- Wszyscy wiedzą, że list był do mnie, więc jeśli zejdę, złodziej pomyśli, że poszedłem węszyć.

- Jeśli to Anna jest złodziejem, to w tej chwili znajduje się osiem metrów pod wodą.

- Jeśli to jednak nie Anna?

- Podejrzewa pan Jorgensena? A może panią Kasię?

- Mój drogi, teoretycznie złodziejem mógł być nawet i magister Rzepka. No, zmykaj, póki Anna jest zajęta eksplorowaniem morskiego dna.

Pani Kasia, nie zrażona wcześniejszym epizodem, zaczęła nerwowo chodzić po pokładzie i zacierać z podekscytowania ręce.

- Ciekawe, co za skarb leży na dnie? - powtarzała ciągle. - Pamiętajcie, że to moje odkrycie!

W tym czasie Anna i Johann odebrali akumulatorowe latarki z halogenowymi żarówkami o mocy 30 W każda (jak zapewnił Jorgensen, ich zasięg pod wodą wynosił 50 m) i zapięli pasy balastowe ułatwiające lepsze zanurzenie. Sprawdzili zatrzaski na płetwach, naciągnęli okulary i dali nura w mętnej wodzie Zatoki Gdańskiej.

Pan Tomasz odsunął się ode mnie gwałtownie, aby nie wzbudzić podejrzeń, że przed chwilą odbyliśmy naradę i jak gdyby nic stanął obok Jorgensena oraz podekscytowanej pani Kasi. Podjął beznadziejnie uprzejmą rozmowę, a ja cichaczem opuściłem pokład i pognałem do kabiny Anny. Przebiegłem pustą mesę i zapukałem trzy razy w drzwi kajuty.

- Zośka! - wyszeptałem. - Otwieraj!

- Pan Paweł? - usłyszałem za drzwiami jej głos.

- A kto? Święty turecki?

Skrzypnęły zawiasy drzwi (a już myślałem, że na nowoczesnych jachtach żadne drzwi nie skrzypią) i wkroczyłem do wnętrza. Zośka natychmiast zamknęła za mną starannie drzwi.

- Co pan tu robi? - zapytała szeptem.

- I kto to mówi? - zadrwiłem z niej. - Co ty tutaj robisz, oto jest pytanie?

- A gdzie pozostali? - nie dawała za wygraną.

- Na pokładzie. Twoja lokatorka znajduje się teraz osiem metrów pod wodą z jednym z pomocników Jorgensena. Reszta korzysta ze świeżego powietrza. Sonar wykrył coś na dnie. Mów, jak się tu dostałaś!

- Cicho! Wszystko wyjaśnię...

- Bo zapomnę - wszedłem jej w słowo. - Czy pani Ania, kiedy tutaj weszła piętnaście minut temu, nie miała w ręku jakiegoś listu czy koperty?

- Niczego nie zauważyłam.

Spojrzałem na torbę Anny spoczywającą pod koją.

- Chce pan przejrzeć jej rzeczy? - wystraszyła się Zośka.

- Ma się te zasady - odpowiedziałem prostując dumnie pierś.

- To bardzo fajna babka! Korzystając z zamieszania przyszła mnie odwiedzić i powiedzieć, że jeszcze nikt nie wie o mojej obcecności.

- Widział cię pan Tomasz i to wystarczy! Mów wreszcie, jak się tutaj znalazłaś.

- Niech pan nie złości się! Powinien pan się cieszyć, że przybyłam, aby wam pomóc w rozwiązaniu kolejnej sprawy.

- O czym ty gadasz? Nic nie wiem o żadnej sprawie.

- I komu pan to mówi? - zadrwiła sobie ze mnie. - A może coś widziałam idąc na przystań, hę?

Ta szesnastoletnia smarkula wiedziała o czymś, o czym my nie mieliśmy bladego pojęcia.

- Zośka - upomniałem ją. - Odpowiedz najpierw na pytanie. Twój wujek jest zły jak...

- On zawsze chodzi naburmuszony. Otóż, nie pojechałam do Oxfordu z przyczyn ode mnie niezależnych. Po prostu ten kurs odwołano i już! Może pan to sprawdzić. Rodzice wyjechali na dwa tygodnie do Francji, a Jacek chodzi po górach z kolegami. Kiedy dowiedziałam się, że z kursu nici, zaproponowałam im, ze wybiorę się z wujkiem Tomaszem w Polskę. Przystali na to z ulgą, gdyż właśnie odlatywał ich samolot do Paryża i mieli mnie z głowy. Dzwoniłam do Warszawy, ale nie mogłam was zastać. Sekretarka poinformowała mnie, że w gabinecie wujka gościł pan Marczak z jakimś wielkim cudzoziemcem, i że szykuje się rejs po Bałtyku. Dużo mi nie trzeba było!

- W to nie wątpię - zamruczałem pod nosem

- Wyciągnęłam z panny Moniki wszystko, co się dało i autostopem ruszyłam do Gdyni. Byłam przed wami, bo wyjechałam wczoraj, więc chodziłam po okolicy...

- I co zauważyłaś?

- Nie powiem wam! - postawiła się. - Mogę tylko nadmienić, że ktoś z uczestników tego rejsu wysiadł z bardzo drogiego samochodu i dalej udał się pieszo na przystań. Jadłam śniadanie w barze mlecznym...

- Są jeszcze takie?

- ...usytuowanym prawie kilometr od przystani i widziałam tę osobę. Wtedy, rzecz jasna, nie wydawało mi się to dziwne, ale kiedy dotarłam tutaj i ujrzałam tego kogoś, od razu zrobiło mi się goręcej.

Doniesienia Zośki były niezwykle intrygujące.

- Kogo masz na myśli?

- Tego nie powiem. Jeśli wujek się zgodzi, abym została na jachcie, wtedy powiem!

- To szantaż!

- Nie, to propozycja!

Pokiwałem z rezygnacją głową.

- Pannie Monice - zaczęła wyjaśniać - naskarżyłam, jakiego mam okropnego wujka, którego nie obchodzi los siostrzenicy pozostającej bez opieki pod nieobecność rodziców. Poskutkowało. Bez trudu odszukałam tę przystań, ale o dostaniu się na jacht nie było mowy. Czekałam na was zatem w barze. Na szczęście podsłuchałam tam rozmowę dwóch mężczyzn, którzy przewozili butle i żywność na wasz jacht. Zanim nadjechał Rosynant usłyszałam, jak dostawcy wymienili w barze nazwę jachtu. “Havamal”! Nadstawiłam uszu i dowiedziałam się, że zaraz mają zamiar dostarczyć tam butle i prowiant. Kiedy kończyli posiłek, wskoczyłam na tył ciężarówki i ukryłam się w jednej ze skrzyń.

Przestała mówić. Usłyszeliśmy bowiem wyraźne miauczenie. W pierwszej chwili pomyślałem, że niedawne kołysanie jachtu wywołało u mnie zaburzenia słuchowe, ale pod kołdrą zauważyłem nieznaczne wybrzuszenie. Czyżby rzuciło mi się także na oczy?

Zośka udawała głupią. Wzgórek kołdry poruszył się i po raz drugi usłyszałem rozkoszne, przeciągłe “miau”. Nie czekając na pozwolenie ściągnąłem kołdrę i ujrzałem skulonego na prześcieradle małego kotka. Był czarny jak noc z zielonymi jak morska toń oczami.

- Nie! - jęknąłem i popatrzyłem na Zośkę z wyrzutem.

- A co miałam robić? - zapytała z wyrzutem. - Zostawić biednego kotka na pastwę losu? Chodził bez mamy na terenie przyległym do przystani, więc go przygarnęłam.

- Sierota przygarnęła sierotę?

Zośka ze złością machnęła ręką. Odwróciła się plecami i przysiadła na krawędzi koi głaszcząc kotka. Ten odpowiedział miauczeniem i łaszeniem się. Nie dało się ukryć, że kot był rozbrajająco pocieszny. Te wpatrzone ufnie w człowieka oczy zdawały się być bardziej skuteczną bronią od pazurów. Pogłaskałem stworzenie delikatnie i rzekłem:

- Schowaj go pod kołdrę i naucz milczenia. Jeden pasażer na gapę wystarczy. Drugiego pan Tomasz nie przeżyje. O Jorgensenie nawet nie wspominam.

Z pokładu doleciały do nas odgłosy śmiechu. Czym prędzej przystawiłem twarz do szybki bulaja. Zauważyłem spore zamieszanie. To Anna i Johann wchodzili na pokład po drabince. A pan Tomasz najzwyczajniej w świecie śmiał się na całe gardło.

Należało kończyć wizytę w kajucie Anny.

- Nie mów nic pannie Ani, że tu byłem - rzekłem na odchodnym. - Tajemnica służbowa. Rozumiesz?

Zośka przystawiła dwa palce do skroni i wyprostowała się jak struna.

- Rozkaz!

- Pan Tomasz chce z tobą pogadać, więc niedługo nacieszysz się spokojem. Żegnam.

Wyszedłem, gdyż słyszałem coraz głośniejsze odgłosy pasażerów. Zbliżali się do schodków. Zamknąłem za sobą drzwi kajuty.

W tym momencie czyjeś cielsko zwaliło się na moje plecy przewracając na podłogę. W mgnieniu oka leżałem rozpłaszczony z twarzą na dywanie, który nie był tutaj miękki. Jęknąłem, gdy czyjeś kolano wbiło się w moje plecy, a silne ręce intruza wyrywały moje kończyny. W ten sposób po wyjściu zostałem zaatakowany i obezwładniony jak dziecko.

Z trudem przechyliłem głowę nieco w bok. Nade mną klęczał Peter. Zwiększył ucisk na moje plecy i mocniej wykręcił ręce. Stęknąłem. Gdyby tylko chciał, z dziecinną łatwością mógłby wyrwać rękę z mojego stawu. Bracia bliźniacy nie wyglądali na atletów, ale nie zmieniało to faktu, że byli silni i zwinni. Nawet dotknięty najprawdopodobniej chorobą ciśnieniową napastnik był wciąż silny jak tur i zwinny niczym pantera.

Nagle usłyszeliśmy kobiecy pisk. To krzyczała pani Kasia przerażona brutalnym widokiem.

- Co tu się wydarzyło?

Na dźwięk tubalnego głosu Jorgensena żelazny uścisk blondyna nieco zelżał. Kątem oka dostrzegłem u podstawy schodków kapitana w towarzystwie pani Kasi, szefa i ociekającej z wody Anny. Wchodzili do mesy i na widok pastwiącego się nade mną blondyna przystanęli.

Jorgensen powtórzył rozkaz po norwesku i natychmiast poczułem ulgę. Blondyn wstał i grzecznie usunął się na bok. Rozmasowując ręce wstałem mierząc swojego napastnika groźnym wzrokiem. Kwaśny uśmieszek, który mogłem odczytać jako oznakę lekceważenia, zastygł na jego wąskich ustach. Mężczyzna jednak nie ruszał się. Stał nieruchomo pod ścianą gotów do zaatakowania mnie, gdyby tylko dostał taki rozkaz.

Pani Kasia schowała się za Jorgensena, a jej różowa cera przybrała teraz blady odcień kredy, zaś wycierająca ręcznikiem mokre włosy Anna patrzyła na nas zdumiona.

- On - odezwał się Peter wskazując na mnie palcem - przebywał w kajucie dziobowej. Rozmawiał z kimś, więc zaczaiłem się na niego w mesie.

- Rozmawiał? - zdziwił się Jorgensen przenosząc wzrok na mnie. - A z kim miałby rozmawiać?

- Peter ma rację - odezwał się pan Tomasz przechodząc wzdłuż mesy w stronę drzwi kajuty. Zbliżył się do nich i otworzył je.

Na progu siedział kotek. Wszyscy zdębieli na ten widok.

- Poprosiłam pana Pawła, aby zobaczył, co takiego miauczy pod moim łóżkiem -przytomnie zareagowała Anna. W ten sposób chciała ratować skórę Zośki.

- I znalazłem kotka - potwierdziłem jej słowa.

- Kot na moim jachcie? - zdziwił się Jorgensen.

- Musiał przejść nie zauważony po trapie - powiedziałem.

- Może sfrunął z nieba? - zakpił kapitan.

- Damy mu mleka, kapitanie - włączyła się do rozmowy pani Kasia. - Przez burtę przecież go nie wyrzucimy.

Zdenerwowany Norweg nie odzywał się przez dobry kwadrans. Poszedł wydać braciom bliźniakom jakieś polecenia i było widać, że jest naburmuszony. Również pan Tomasz nie wyglądał na odprężonego rejsem.

- Co znaleźliście na dnie morza? - zapylałem Annę, kiedy wyszła z toalety sucha i ubrana.

- Ze skarbami wikingów niewiele to miało wspólnego - rzekła żartobliwie. - Blaszane drzwi od chłodni.

Zaśmiałem się.

- Ale nie traćmy nadziei, że znajdziemy łódź wikingów - dodała pani Kasia.

A tymczasem zbliżaliśmy się nieubłaganie do Bałtijska.

Oczekując odprawy celnej siedzieliśmy wszyscy w mesie. Wszyscy oprócz magistra Rzepki i Marczaka, którzy po zażyciu środków spali jak zabici, oraz przebywających na pokładzie bliźniaków.

Korzystając z chwili zamieszania przekazałem szefowi wiadomość o tym, że w zamian za wywalczenie zgody na udział w rejsie Zośka ma dla nas informację dotyczącą któregoś z uczestników. Pan Tomasz - zdając sobie sprawę, że kontrola graniczna będzie czystą formalnością - przystał na tę propozycję.

Po osiemnastej podjechał kuter straży granicznej z celnikami na pokładzie. Rutynowa kontrola trwała kilka minut. Po okazaniu przez Jorgensena odpowiednich dokumentów stwierdzających naukowy charakter rejsu, którego losami były zainteresowane rządy polski i norweski celnicy zmienili się nie do poznania w cudownie beztroskich urzędników. Uśmieszkiem skwitowali przebywających w kajucie magistra Rzepkę oraz Marczaka nie wierząc w wersję o chorobie morskiej. Pewnie byli przekonani, że dwóch pasażerów za dużo wypiło.

Już mieli zamiar opuścić jacht, kiedy jeden z nich zauważył pod szczeliną drzwi kajuty dziobowej żółtą plamę podejrzanie pachnącej cieczy, powiększającą swoją objętość. Usłyszawszy miauczenie celnik bez namysłu sięgnął po klamkę.

Mały, czarny kotek siedział na progu i wlepiwszy swoje zielone oczy w celnika przeciągle zamiauczał.

- A co to za pasażer? - zdziwił się celnik.

- Wie pan - powiedziała uroczo pani Kasia - dzięki niemu na jachcie nie ma myszy.

- Ech, uczeni - rzekł celnik grożąc palcem.

W ten oto sposób kot i... Zośka przekroczyli granicę bez paszportu.

Odetchnęliśmy z panem Tomaszem z ulgą. Anna również wydawała się zadowolona.

Nastrój odprężenia nie trwał długo. Oto bowiem pojawił się Peter z kubełkiem i ścierką, aby sprzątnąć plamę po kocie. Otworzył drzwi kajuty i szorował podłogę na progu. A my zastanawialiśmy się, gdzie ukryła się Zośka? Pod koją czy w szafce? Po kilku minutach blondyn zamknął wreszcie kajutę. Ale nie odchodził. Stał z kubełkiem i szmatą wpatrując się w szparę pod drzwiami. Nagle otworzył je. W głębi pomieszczenia ujrzeliśmy stojącą przed szafką na ubrania kompletnie zaskoczoną i wystraszoną Zośkę.


ROZDZIAŁ CZWARTY


CO ZOŚKA ROBI NA JACHCIE? • PAN TOMASZ MÓWI O LIŚCIE • SZANSA DLA ZŁODZIEJA • WAKACYJNY INCYDENT • KIM JEST AUTOR LISTU? • ROZMOWA Z ZOŚKĄ • I ZNOWU PETER • DLACZEGO “HAVAMAL” • KOLEJNA SPRZECZKA O WIKINGÓW • MIELIZNA • “CONQUISTADOR” I PETERSONOWIE • CZY ŚWIAT SIĘ KURCZY? • KOLACJA • TELEFON z WARSZAWY • BLEF • DOBRANOC, PANIE SAMOCHODZIK



Po raz drugi w ciągu kilku godzin ujrzałem w drzwiach kajuty dziobowej Zośkę. Tym razem jej obecność na jachcie została zauważona przez wszystkich.

Peter, który napadł niedawno na Pawła w mesie, wskoczył do kajuty i złapał dziewczynę za ramię. Ta zapiszczała. Już chciałem zareagować na takie potraktowanie siostrzenicy, ale blondyn puścił ją.

- Widziałem przesuwający się pod drzwiami cień, kapitanie - wyjaśnił zwracając się do kompletnie zaskoczonego Jorgensena.

Ten popatrzył z wyrzutem na pannę Anię, która jakby nie liczyć ukrywała już drugiego pasażera na gapę. Najpierw był kot, a teraz nastolatka.

- Co tutaj robisz? - zapytał Zośkę.

- To moja siostrzenica, kapitanie - postanowiłem wszystko wyjaśnić, wszakże gra była skończona. - A co tutaj robi? Hm...

Podrapałem się w głowę, bo przecież nie znałem powodu pobytu Zośki tutaj. Paweł z nią rozmawiał i nie zdążył zdać mi relacji.

- Ano właśnie, co tutaj robisz, Zośka? - powtórzyłem pytanie, co spowodowało, że Norweg popatrzył na nas jak na wariatów.

- Schowałam się w jednej ze skrzyń z prowiantem na ciężarówce dostawczej - wyjaśniała. - Kiedy wszyscy byli pod pokładem ukryłam się za zwiniętym żaglem na dziobie, a potem przez właz dostałam się do kajuty. To było dziecinnie proste.

Jorgensen posłał Peterowi oskarżycielskie spojrzenie.

- A czemuż to zrobiłaś? - zapytała zaskoczona pani Kasia.

- Rodzice wyjechali do Francji, a ja zostałam sama - zaczęła szlochać, ale oczywiście to była gra. - Pomyślałam, że wujek Tomasz zajmie się mną na kilka tygodni, ale w ministerstwie powiedziano mi, iż wyrusza w rejs po Bałtyku. Postanowiłam go odnaleźć.

A to dobre sobie” - pomyślałem. “Łże jak pies”.

- Jesteś tu nielegalnie - skarcił ją Jorgensen. - Gdyby celnicy cię znaleźli...

- Ale nie znaleźli - odparowała zarzut. - A co miałam robić?

- Biedna dziewczyna - odezwała się pani Kasia gromiąc mnie wzrokiem.

- I co ja teraz z tobą zrobię? - zamruczał Jorgensen nieco uspokojony. - Zdaje się, że wszyscy wiedzieli o twoim pobycie tutaj, ale nikt nie raczył mi o tym powiedzieć.

- Będę wam gotować i sprzątać! - zaproponowała Zośka.

- Nie, nie - skrzywił się kapitan. - Od tego mamy Petera i Johanna. Tylko oni wiedzą, co gdzie jest i co robić! Odpada.

- To co, kapitanie? - zapytała Zośka. - Mogę zostać z wujkiem? Niech polska młodzież również ruszy śladem wikingów!

- No dobra, przekonaliście mnie - zmiękł nagle Jorgensen połechtany młodzieńczym entuzjazmem podlotka. - Żebyście nie mówili, że Norwegowie są ludźmi bez serca. Poza tym sam byłem dzieckiem. Ech, nie takie numery się robiło.

- Hurra! - wykrzyknęła Zośka. - Dziękuję.

- Podziękuj pani Kasi - powiedziałem cicho do Zośki. - To jej zasługa.

- Będę posłuszna i nie będę zadawać żadnych pytań - obiecała.

- O! I to mi się podoba - powiedział Jorgensen. - Minimum pytań, maksimum posłuszeństwa.

- A czy będę mogła popluskać się w tym basenie na dziobie? - zapytała i zaraz zasłoniła dłonią usta pojmując, że właśnie złamała przyrzeczenie.

Jorgensen, pogroziwszy Zośce palcem, natychmiast zwrócił się do panny Ani.

- Widzę, że lubi pani mieć tajemnice - rzekł z pretensją w głosie, a następnie spojrzał na mnie. - Tomasz również. Chciałbym jednak na przyszłość o wszystkim wiedzieć. Rozumiemy się?

- Jak najbardziej, Jorgen - rzekłem oschle. - W takim razie nie mam wyjścia i muszę powiedzieć o jednej bardzo przykrej sprawie. Jeśli nie mamy przed sobą żadnych tajemnic, to nie może być wyjątków.

- O czym mówisz? - zdziwił się Norweg.

Postanowiłem popsuć Jorgensenowi dobry humor, bo po pierwsze, denerwował mnie ten jego protekcjonalny stosunek do nas, chociaż jako kapitan miał prawo o wszystkim wiedzieć, a po drugie, chciałem przekazać złodziejowi pewną informację.

- List, który dostałem od Marczaka, wszyscy to widzieli, wypadł mi w mesie na dywan - zacząłem wyjaśniać obrzuciwszy wzrokiem wszystkich znajdujących się w tym pomieszczeniu. Zauważyłem zmianę na twarzy Pawła. Nie dziwiłem mu się, przecież nie tak dawno upierałem się, aby nie nagłaśniać sprawy z listem, a teraz nagle zmieniłem zdanie. - Niestety, listu nie znalazłem.

- Co też pan mówi? - zaprotestowała pani Kasia. - Chce pan powiedzieć, że ktoś go zabrał?

- Używając mniej delikatnego zwrotu - ktoś go ukradł.

W mesie zapanował milczenie.

- To poważne oskarżenie, Tomasz! - przerwał ciszę kapitan. Był zdenerwowany, co łatwo było zrozumieć. Żaden gospodarz nie lubi złodzieja na swoim podwórku. - I po co komuś twoja korespondencja?

- Tego nie wiem.

- Musiał to być bardzo ważny list - wtrąciła panna Ania.

- Nie czytałem, ale to nie zmienia faktu, że został skradziony. Przeszukaliśmy mesę dokładnie. List wyparował.

- Wydawało mi się, że pan go jednak czytał - powiedziała Ania.

- Przeleciałem wzrokiem, ale nie zapamiętałem nawet nazwiska autora - wyjaśnił szef. - Ale co to ma do rzeczy, droga pani? Czytałem, nie czytałem - to wyłącznie moja sprawa!

- Przepraszam, tak tylko pytałam - wycofała się szybko.

- Proponuję rewizję wszystkich pasażerów! - rzekł zdecydowanie Jorgensen, ale nietęgą miał minę.

- O, nie - zaprotestowałem. - Nigdy w życiu! Liczę na to, że złodziej zreflektuje się i zwróci list.

- Jest pan optymistą - zaśmiała się Anna.

- Daję mu na to kilka godzin. Na przykład może go podłożyć w kambuzie albo w toalecie.

I pod pretekstem sprawdzenia stanu zdrowia Marczaka udałem się do naszej kajuty. Paweł natychmiast pojął, że oto nadarza się okazja do rozmowy w cztery oczy. Co prawda w kajucie było nas więcej niż dwie osoby, ale Marczak i magister Rzepka spali niczym susły po zażyciu tabletek.

- Powie mi pan wreszcie, co zawierał list? - spytał Paweł, gdy tylko zamknęliśmy za sobą drzwi kajuty.

- List napisał instruktor młodzieżowego klubu płetwonurków. Zapamiętałem tylko jego imię: Andrzej. Na pieczątce w rogu kartki było nazwisko i nazwa klubu. Niestety, tak mnie zainteresowała treść listu, że nie sprawdziłem tego do końca. Autor wspominał bowiem o trzech czternastoletnich chłopcach, jego podopiecznych, którzy na dnie Zatoki Gdańskiej w czasie zeszłorocznych wakacji odkryli podczas nurkowania poza zajęciami coś ważnego. Na tyle ważnego, że zostali stamtąd przepędzeni przez nieznanych osobników podających się za ludzi pracujących dla rządu. Jak sądzi nasz instruktor, metody perswazji tych osobników przemawiają raczej za gangiem poszukiwaczy skarbów. Tak mnie zainteresowały pierwsze linijki listu, że nie zerknąłem na nazwę klubu. Skąd mogłem przypuszczać, że za chwilę upuszczę list na dywan, a złodziej nam go sprzątnie? Gdybym o tym wiedział, na pewno zapamiętałbym i nazwę tego klubu, i nazwisko autora.

- I nic więcej pan nie zapamiętał, szefie?

- Nic a nic.

- No cóż. Zawsze to jakiś ślad - rzekł podekscytowany moją relacją Paweł. - Należy dotrzeć do autora listu i dokładnie wszystkiego się wywiedzieć.

- Też tak uważam. Skoro list, którego treść dotyczy epizodu sprzed roku został skradziony na tym jachcie, to oznacza, że te dwa wydarzenia są ze sobą powiązane.

Nie miałem absolutnie żadnych podstaw, aby łączyć sprawę tych trzech chłopców z operacją “Skarby wikingów”, ale coś mi podpowiadało, że warto było sprawdzić ten trop.

- A może mamy na pokładzie żądnego wrażeń kleptomana? - zasugerował Paweł.

- Moim zdaniem, złodziej wiedział, co ma ukraść - rzekłem.

I po chwili dodałem:

- Jeden z nas zostanie na jachcie, drugi zejdzie na ląd, aby tu i ówdzie powęszyć.

- Najpierw wzywa mnie pan do gabinetu i oświadcza, że mam wszystko rzucić dla rejsu po Bałtyku - zajęczał Paweł - a teraz, kiedy nadarza się szansa ponurkować, wysyła mnie pan na ląd, abym spędził wakacje z Rosynantem?

-A kto ci powiedział, że to ty opuścisz jacht? - zapytałem.

- Zamierza pan jeździć Rosynantem? - mój podwładny do tego stopnia podniósł głos, że istniała obawa o zbudzenie śpiących.

- Prawo jazdy mam - rzuciłem lekko urażony. - Ty zostaniesz, bo z nas dwóch tylko ty umiesz nurkować. Wziąłeś ze sobą telefon komórkowy, więc w razie czego zostawię wiadomość na sekretarce. Podobno działa on jeszcze dziesięć kilometrów na północ od Helu. Poza tym na pokładzie jest panna Ania...

- I co z tego? Uważa pan, że moglibyśmy...

- Porozmawiać o podwodnej archeologii i nurkowaniu. Poza tym zostawiam ci Zośkę i w ten sposób nasze siły na tym jachcie nie będą uszczuplone.

Paweł zaśmiał się ironicznie, a następnie westchnął jak ktoś przyzwyczajony do znoszenia cierpień.

- Ale przedtem muszę pogadać z Zośką - dodałem. - Podobno ma coś ciekawego do powiedzenia.

Wyszliśmy z kajuty wprost na pannę Anię.

- Podsłuchiwała nas pani? - zapytałem żartobliwie.

- Co też pan opowiada? - oburzyła się.

- Panna Ania - wtrącił się siedzący w głębi mesy Jorgensen - poszła was zawołać. Coś długo niańczyliście Mr. Marczaka

- Mówił coś przez sen, ale nie mogliśmy go zrozumieć - zażartował Paweł.

Weszliśmy do mesy. Paweł usiadł na dinetce ubijając tytoń w fajeczce. Jorgensen nalewał gościom koniak. Poprosiłem Zośkę na pokład wyjaśniając pozostałym uczestnikom rejsu, że chcę przeprowadzić z siostrzenicą wychowawczą rozmowę. Obrzucony przez panią Kasię wrogim spojrzeniem obiecałem nie zrobić dziewczynie żadnej krzywdy. Po chwili znalazłem się z Zośką i kotem na pokładzie. Byliśmy sami.

- Ale fajowo - wyszeptała z podziwem patrząc na wielką wodę naokoło nas, wydłużony placek Mierzei Wiślanej po prawej i zarysy lądu po lewej.

Kot zamiauczał, kiedy Zośka ruszyła bez zastanowienia na dziób. Tam znajdował się basen. Było to w zasadzie półmetrowej głębokości wgłębienie mogące pomieścić na raz kilka osób. Idealne miejsce, aby w upale spędzić cały dzień.

Było ciepło i świeciło słońce. Minęliśmy kilka granicznych pław, zaś dwieście metrów przed nami rosyjski kuter patrolowy rozpruwał swoim dziobem spokojną wodę Zalewu. Nikt nas nie zatrzymywał, bo i nie było ku temu powodów. Oficjalnie byliśmy ekipą naukowców, więc niedawna kontrola celna była tylko zwykłą formalnością.

Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem:

- Już po dwudziestej. Za godzinę powinniśmy dopłynąć do Fromborka.

Z powrotem znaleźliśmy się na polskich wodach.

- Chyba wujek czegoś ode mnie chce, prawda? - zapytała bojaźliwie głaszcząc wystraszonego kota.

- Obiecałaś, że w zamian za pozwolenie zostania na “Havamalu” powiesz, co widziałaś, zanim dostałaś się tutaj - powiedziałem spokojnie, choć serce biło mi mocno.

- Blefowałam - odezwała się. - Musiałam coś wymyślić, aby mieć kartę przetargową.

- I to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - spytałem robiąc zdegustowaną minę.

- No i przepraszam za to, że tutaj jestem - rzekła ze skruchą. - Dobrze wujek wie, że pomogłam wam rozwiązać kilka zagadek. Teraz też możecie na mnie liczyć! Zrobię wszystko, aby zdemaskować złodzieja listu. A swoją drogą, kto to może być?

Rozłożyłem bezradnie ręce ruszając w stronę schodków.

- Paweł mówił, że podejrzewa wujek pannę Annę. Czy to prawda?

- Tak samo jak pozostałych pasażerów.

- Nie wiem, kto jest złodziejem, ale to chyba nie ona - stwierdziła z przekonaniem - Wiem na pewno, że to nie ona!

- Skąd ta pewność?

- Kobieca intuicja.

- Yhm... no to już coś - odezwałem się ironicznie. - Dobra, zlituj się nad tym biednym kotem i zejdź na dół...

Drgnąwszy nagle przestałem mówić.

- Czy coś się stało? - zapytała.

- Nie, nic - odezwałem się bezbarwny tonem.

Mówiąc to dawałem na migi znaki, że mamy schowanego za nadbudówką podsłuchiwacza. Zbladła, przełknęła ślinę i zaczęła coś bez sensu pleść. Wtedy skoczyłem w tamtą stronę i moim oczom ukazał się Peter. Stał z wiaderkiem i na mój widok drgnął. Był przestraszony, ale nadzwyczaj szybko odzyskał równowagę i spokój.

- Podsłuchiwałeś nas, kolego? - zagaiłem po angielsku.

- Wyszedłem wylać, co wasz kot narobił - odparł.

- Dlaczego więc jeszcze tego nie zrobiłeś? - spytałem zerkając w kubełek. Naczynie było do połowy wypełnione.

- Dopiero co przyszedłem - powiedział spokojnie, a może nawet zbyt spokojnie. - Wyszedłem sobie na pokład, stanąłem za nadbudówką i popatrzyłem na piękny krajobraz. Chyba mi wolno? Poza tym nie znam waszego języka.

To mówiąc wylał zawartość kubełka za burtę, spojrzał na nas lekceważąco i zszedł na dół machając beztrosko kubełkiem

Bliźniak nie mógł nas podsłuchiwać, bo musiałby znać naszą szeleszczącą mowę.

Udaliśmy się zatem do mesy. Nikt nie zwrócił na nas specjalnej uwagi, gdyż kapitan Jorgensen opowiadał o wikingach, a musiałem przyznać, że umiał opowiadać. Wystarczyło spojrzeć na słuchającą z zapartym tchem panią Kasię. Usiedliśmy zatem grzecznie na krzesełkach. Zośka z kotem na kolanach, ja z kieliszkiem koniaku w dłoni.

- Po 1000 roku wikingowie pływali już po całym Bałtyku i korzystając z systemu śródlądowych szlaków rzecznych wpływali daleko w głąb dzisiejszej Rosji - opowiadał nasz gospodarz. - Docierali nawet i dalej, do Konstantynopola i Jerozolimy, na Morze Śródziemne. Dzięki doskonałym statkom i żeglarskiej biegłości mogli pojawiać się wszędzie i niespodziewanie. Aby przerazić wrogów często rzeźbili złowieszcze bestie na dziobach łodzi, a nawet malowali żagle na kolor czerwony.

- Nosili też hełmy z wystającymi rogami - zauważyła pani redaktor. - Widziałam to na filmie z Kirkiem Douglasem!

- Och nie - zaprotestował poczciwy Norweg. - Prawdziwi wikingowie nosili skórzane spiczaste lub okrągłe czapki, a ich hełmy pozbawione były rogów. Zrobiono z nich okrutnych wojowników zapominając, że przede wszystkim byli doskonałymi żeglarzami. Przemierzali morza na swych smukłych, drewnianych łodziach, omijali zdradliwe skały i góry lodowe, pokonywali sztormy. Do żeglugi po otwartym morzu używali dużego, prostokątnego żagla, wioseł do żeglugi po rzekach, zaś gwiazdy i słońce pomagały ustalać pozycję, kiedy nie widzieli brzegu. Niestety drewno szybko gnije, więc niewiele łodzi wikingów zachowało się do dziś. Kilka z nich na szczęście ocalało, jak choćby odkopane łodzie z Oseberg i Gokstad w Norwegii, w których pochowano zmarłych. W 1893 roku na replice łodzi z Gokstad przepłynięto Atlantyk w 28 dni! Oczywiście najbardziej zwrotnym, największym i najszybszym ze wszystkich wikińskich statków był okręt wojenny. Pięć dobrze zachowanych okrętów znaleziono w fiordzie Roskilde w Danii. Wraki wypełniono kamieniami i zatopiono około 1000 roku, aby zablokować kanał i zatrzymać flotę wroga. Największy z nich mierzy 28 metrów i jest najdłuższym wikińskim okrętem, jaki kiedykolwiek znaleziono.

- Być może znajdziemy większy! - odezwała się Zośka. - Byłby to najszczęśliwszy dzień w moim życiu!

- Czy udało się panu odkryć jakąś łódź? - zapytała pani Kasia.

Jorgensen zrobił pauzę, aby wywołać lepszy efekt wśród słuchających. Był nie tylko wytrawnym żeglarzem, ale i gawędziarzem.

- To była nieduża łódź pochodząca z około IX wieku. Znalazłem ją na północnym wybrzeżu Szkocji. Prawdopodobnie przybyła z Norwegii przez Szetlandy i Orkady. Wraz z nią znalazłem dwusieczny miecz, niestety nie inkrustowany, dwa wojenne topory w kształcie litery “T”, kolczugę, wiatrowskaz i wykonaną ze złoconego srebra szpilę, którą wojownicy spinali płaszcz. U wybrzeży Danii natrafiłem na wrak innej łodzi, ale szybko zainteresował się moim odkryciem rząd duński. W mojej domowej kolekcji mam jeszcze zapinkę łodziową, wiosło sterowe i żelazny hełm z nosalem. Wszystkie te znaleziska pochodzą z wybrzeży Danii i Niemiec. W tym roku postanowiłem zaopatrzyć “Havamala” w najlepszą na świecie echosondę i sonar, aby przeszukać polskie wybrzeże.

- A co to znaczy “Havamal”? - zapytała Zośka. - Brzmi niezwykle tajemniczo, ale zupełnie nie wiem, co to jest.

- Krewni umierają, bogactwo przemija, każdego czeka śmierć; znam jedną rzecz, która nigdy nie umiera: sława bohatera. Słowa te pochodzą z poematu “Havamal”, zwanego też “Pieśnią Najwyższego”. Anonimowy autor “Havamala” dobrze oddał duszę prawdziwego wikinga!

- Wczesnogermańskie i skandynawskie podania często opisywały losy wojowników i bohaterów walczących w obronie honoru oraz króla - wtrąciłem się, aby popsuć trochę ten romantyczny nastrój. Jorgensen opowiadał pięknie, ale nie zawsze patos jego słów pokrywał się z wiedzą historyczną. - Nagrodą za ową rycerską postawę było bogactwo za życia i chwalebne miejsce w historii po śmierci. Ale, moi mili, nie możemy zapominać, że wikingowie byli przede wszystkim postrachem zachodniego świata. Przemierzając wybrzeża Europy Zachodniej plądrowali kościoły, grabili i porywali ludzi w niewolę. Pierwszy zanotowany zbójecki napad na sławne opactwo w Lindisfarne w 793 roku wstrząsnął chrześcijańską Europą. W początkach IX wieku wikingowie znali już całą Irlandię. Dublin był wikińskim ośrodkiem handlowym. Ale napadali też na miasta i klasztory francuskie przez cały IX wiek. Jedna z grup najeźdźców osiedliła się u ujścia Sekwany, inna pod wodzą Rollona zajęła ziemię w okolicy Rouen. Tereny te nazwano dlatego Normandią, krajem Normanów. Nawet Paryż został zdobyty na Wielkanoc 28 marca 845 roku, w rezultacie czego król Franków Karol Łysy musiał zapłacić za pokój 3150 kilogramów srebra. W 869 roku wikingowie wzięli jako jeńca króla wschodniej Anglii Edmunda, który nie wyrzekł się wiary chrześcijańskiej, za co poniósł męczeńską śmierć. Wikingowie przywiązali go do drzewa i przeszyli strzałami z łuków, a zwłokom odrąbano głowę. W 1011 roku został schwytany arcybiskup Canterbury Alfeg. Arcybiskup nie zgodził się, aby go wykupiono z niewoli, wiec pijani wikingowie obrzucili go gradem kości i czaszek bydlęcych. Ostatecznie Alfeg zginął od topora.

- To bardzo jednostronny punkt widzenia, Tomasz! - krzyknął poirytowany moim wykładem Jorgensen. - Chcesz zrobić z wikingów potworów? Proszę nie zapominaj, że w wielkiej bitwie morskiej stoczonej pomiędzy Duńczykami i Norwegami we fiordzie pod Hjórungavaag brali udział Słowianie. W bitwie pod Svolder w 1000 roku pomiędzy królem norweskim Olafem Tryggwasonem i sprzymierzonymi królami Szwecji i Danii również uczestniczyli Słowianie. Wasi przodkowie nie byli znowu takimi aniołkami.

- To fakt, ale wynika z tego, że nie tylko wikingowie pływali po Bałtyku. Czy słyszałeś o słowiańskiej wyprawie odwetowej przeciwko Duńczykom w 1043 roku? Obok słowiańskich wojsk lądowych działała flota posuwająca się wzdłuż wybrzeża, która opłynęła Jutlandię i stoczyła dwie bitwy: pod Helganes i Aros. Nie chcę dyskredytować roli normańskich najeźdźców w kreowaniu oblicza wczesnośredniowiecznej Europy, ale nie odegrali takiej roli, jak chociażby zakon krzyżacki.

- Nie stawiasz chyba wikingów na równi z zakonem krzyżackim? - zaprotestował kapitan.

- Ani mi się śni. Uważam, że Krzyżacy mieli bardziej wyrafinowane i skuteczniejsze metody działania od wikingów.

Nie wiem, jak zakończyłaby się ta zażarta dyskusja, gdyby nie nagły wstrząs, który owładnął jachtem. Wszystkie znajdujące się na stole kieliszki i szklanki poleciały w stronę dziobu i z brzękiem upadły na dywan. Jak jeden mąż polecieliśmy w ślad za nimi lądując pod ścianą. Pani Kasia krzyknęła przerażona upadając na rozłożonego na podłodze Jorgensena. Wystraszony kot przeleciał w popłochu mesę znikając gdzieś wśród pomieszczeń na rufie.

- Wpłynęliśmy na mieliznę, kapitanie - zauważył Paweł. Wstałem i pomogłem pannie Ani się podnieść. Było mi miło, że tym razem zechciała skorzystać z mej pomocy.

- Johann! - wrzasnął na całe gardło kapitan. Był wściekły. Z takim sprzętem nawigacyjnym współpracującym przecież z satelitą i mapą wektorową nie sposób było wpłynąć na mieliznę. I bez tak wymyślnego sprzętu wystarczyło trzymać kurs wzdłuż oznakowanych torów wodnych, aby spokojnie dopłynąć do Fromborka.

Do mesy wpadli przerażeni Johann i Peter.

- Co się stało? - warknął kapitan.

- Mielizna, kapitanie - odpowiedział z drżeniem w głosie Johann.

- Przecież wiem, że nie rafa koralowa.

Zdenerwowani przeszli do kabiny nawigacyjnej, a my wyjrzeliśmy przez bulaje na zewnątrz. Staliśmy na środku Zalewu. W pobliżu prześwitywały pod wodą jaśniejsze plamy piaszczystego dna. Utknęliśmy na jednej z wielu mielizn. Pływanie po nich jachtem z dużym zanurzeniem okazało się zbyt ryzykowne.

Raptem otworzyły się drzwi kajuty rufowej i wyszedł z. nich Marczak. Ręką obmacywał łysinę na czubku głowy, zaś minę miał taką, jakby go właśnie zdjęto z krzyża.

- Co się stało? - wyszeptał. - Już Frombork?

Zaśmialiśmy się wszyscy.

Jorgensen postanowił włączyć wsteczny bieg, bo usłyszeliśmy warczącą śrubę, która zmagała się z oporem stawianym przez wodę. Kilka razy jachtem szarpnęło, ale błagalny ryk zarzynanego silnika nie pozostawiał złudzeń, że nie zdołamy ominąć mielizny.

Kapitan wydał bliźniakom polecenie zbadania dna i zdenerwowany wszedł do mesy.

- O, Mr. Marczak - uśmiechnął się cierpko na widok naszego byłego zwierzchnika. - Bardzo państwa przepraszamy, ale podczas nanoszenia na mapę wektorową danych wkradł się błąd i zboczyliśmy z właściwego kursu. Pierwszy raz pływam na takich wodach używając map wektorowych, więc pierwszy raz przydarzyła mi się taka niespodzianka. Tory wodne są tutaj wąskie i wystarczy popełnić drobny błąd, aby osiąść. Tak mi wstyd!

- Tradycyjne sposoby nawigacji są jednak nieśmiertelne - zauważył Paweł.

- I co teraz zrobimy? - zapytała pani Kasia. - Ekipa czeka na nas we Fromborku. Będą nici z dzisiejszego wywiadu!

- Poczekamy na diagnozę Johanna, który w tej chwili bada dno. Jeśli nie damy rady, będziemy musieli skorzystać z pomocy.

- Musimy się śpieszyć, bo za godzinę zachodzi słońce - rzekła panna Ania. Marczak patrzył na nas nie wiedząc za bardzo, co się stało. Zrobił w naszą stronę krok, gdy kot przeleciał mu drogę wpadając do mesy. Na twarzy mojego byłego zwierzchnika odmalowało się szczere zdumienie.

- O Jezu, czarny kot przebiegł mi drogę - jęknął, a my wybuchnęliśmy śmiechem.

- Na jachcie ten zabobon nie działa - rzekła Zośka biorąc kota na ręce.

Marczak przecierał oczy i zerkał na kota z niedowierzaniem.

- Co za proszki mi daliście? Czy ja jeszcze śnię?

- To Wikuś - powiedziała dziewczyna.

- Że co? Jaki Wikuś?

- Tak nazwałam kota. Wikuś to zdrobniale wiking.

- Co ona tutaj robi? - zapytał bezradny Marczak wskazując dziewczynę.

- Pasażer na gapę - odezwała się pani Kasia, na co Marczak machnął zrezygnowany ręką.

Wyszliśmy na pokład. Johann wynurzał się właśnie z wody. Miał na sobie jedynie kombinezon, okulary i płetwy. Nurkował bez użycia aparatu, ale kombinezon założył w obawie przed brudną wodą Zalewu. Wdrapał się sprawnie na pokład i rzekł:

- Nie damy rady, kapitanie. Siedzimy na czubku mielizny.

- Proszę rozgościć się w mesie, a ja w tym czasie spróbuję znaleźć pomoc przez radio - ogłosił kapitan i wyszedł.

A my staliśmy dalej na pokładzie podziwiając leniwy zachód słońca.

- Może wynająć ekipę ratunkową, aby asystowała nam podczas operacji? - zadrwiła panna Ania. - Coś mi się wydaje, że zanocujemy dzisiaj na środku Zalewu.

- Niech pani nie żartuje - przestraszyła się pani Kasia. - Czy pani wie, ile kosztuje wynajęcie ekipy telewizyjnej?

- Pani redaktor ma rację - odezwał się wreszcie Marczak. - Operacja “Skarby wikingów” dużo traci bez telewizji! Musimy natychmiast odpłynąć!

- Został nam jedynie ponton z silnikiem - rzekłem.

Słońce dotykało już swoją czerwoną tarczą horyzontu, a my wciąż byliśmy bezradni. Jorgensen próbował wezwać pomoc przez radiostację, potem przez telefon komórkowy, ale poinformowano go, że będzie to możliwe dopiero rano. Zanosiło się, że spędzimy tę noc na środku Zalewu Wiślanego przed samym Fromborkiem.

- Patrzcie! - krzyknęła Zośka wskazując palcem w prawo w stronę Mierzei Wiślanej. - Hurra! Jesteśmy uratowani!

Ku naszej radości ujrzeliśmy zbliżający się jacht. Był mniejszy od “Havamala”, ale również imponujący i zgrabny. Jego długość oceniłem na oko na osiem metrów. Jacht płynął na silniku, podczas gdy załoga zwijała żagle. Kapitan musiał bardzo dobrze znać tutejsze wody, bo z dużą łatwością omijał mielizny oznaczone dodatkowo pławami.

Jacht znajdował się w odległości pięciuset metrów od nas, więc nie mogłem dostrzec jego nazwy.

Wszyscy z nadzieją zwrócili się w tę stronę licząc w duchu, że oto nadpływa pomoc. Na pokładzie pojawił się Jorgensen. Przystawił do oczu lornetkę i po chwili rzekł:

- “Conquistador”.

- Co za urocza nazwa! - zapiszczała pani redaktor.

- “Havamal” już się pani nie podoba? - zapytała kąśliwie panna Ania.

- “Conquistador” też brzmi ładnie.

- I podobnie jak wiking wyruszył konkwistador na podbój obcych lądów - dodałem.

Jorgensen nie zareagował na moją uszczypliwą uwagę. Obserwował przez lornetkę zbliżający się jacht.

- Znam właściciela - oświadczył niespodziewanie.

Drgnęliśmy na odgłos odpalanej flary ratunkowej, którą wystrzelił stojący kilka metrów przed nami Peter. Świst przeszył powietrze i rozżarzona czerwona kula wzbiła się w górę. Następnie zaczęła opadać ciągnąc za sobą różową tasiemkę.

- Och, jaki cudowny widok! - zachwycała się pani redaktor. W odpowiedzi usłyszeliśmy nawoływania z “Conquistadora”. Głos dobrze niósł się po wodzie, więc całkiem wyraźnie słyszeliśmy nawoływania mężczyzn.

Po chwili zbliżyli się do nas, ale w obawie przed wpłynięciem na mieliznę utrzymywali bezpieczną odległość.

- Kapitan Jorgensen? - zapytał po angielsku miody chłopak w okularach. - Co za miłe spotkanie. Chyba po raz pierwszy osiadł pan na mieliźnie? Z takim jachtem...

- Wyciągnijcie nas, a stawiam kolację! - zaproponował Norweg.

Już po chwili zaczęli przygotowania do wyciągnięcia nas z mielizny. Peter i Johann przejęli ciężar obowiązków na siebie, a my, jako goście, przyglądaliśmy się z pokładu ich pracy.

- A gdzie podzialiście panią Petersen, Eryk? - zapytał Jorgensen kapitana “Conquistadora”.

Na brzmienie tego nazwiska zdębiałem. Petersen!

- Matka przylatuje dzisiaj do Gdańska - rzekł dwudziestokilkuletni blondyn w okularach. Spojrzał na zegarek. - Właściwie to już przyleciała. Jutro płyniemy po nią...

- A co tutaj robicie? - spytał Jorgensen. - Łowicie ryby?

- Przecież pan wie, że nie.

- Tu nic nie ma, chłopcze.

- To w takim razie, co pan tu robi? - zapytał Eryk zanosząc się śmiechem. Jego młodszy towarzysz, mocujący linę na rufie “Conquistadora”, zawtórował mu.

- Ja to co innego - powiedział poważnie Jorgensen. - Wiozę gości do Fromborka.

- Niech pan nie udaje, Jorgensen. Nikt w to nie uwierzy, że został pan przewoźnikiem.

- Znaleźliście coś? - zmienił temat kapitan.

- Nic szczególnego. Dużo tu rupieci z czasów ostatniej wojny. Po kwadransie na włączonych światłach płynęliśmy za “Conquistadorem” właściwym kursem.

- Zna pan panią Petersen? - zapytałem stojącego za sterem Jorgensena korzystając z chwili, kiedy inni bawili w mesie.

- Nie za bardzo. Z widzenia. A dlaczego pan pyta?

- Chodzi o Karen Petersen? - dopytywałem się.

- Tak, to jej jacht. I jej synalkowie! Świętej pamięci papa Petersen zostawił majątek, więc teraz córka i wnukowie zabawiają się w poszukiwaczy skarbów. Poza tym Karen Petersen wyszła drugi raz za mąż za jakiegoś biznesmena. Pieniędzy ma pod dostatkiem, więc szuka skarbów w morzach!

- Podobnie jak i pan.

- Ale nie odpowiedziałeś mi na moje pytanie, Tomasz.

- Znam Karen Petersen jeszcze z czasów, kiedy ze swoim ojcem przyjechała do Polski szukać skarbów templariuszy. Wtedy okazałem się lepszy czy też raczej miałem więcej szczęścia od nich.

- Doprawdy? - nie mógł się nadziwić. - Zna pan Karen? Jaki ten świat mały.

Jorgensen miał rację. Świat musiał być naprawdę mały, a może po prostu kurczył się wraz z upływem czasu.

Karen Petersen. Ileż miłych wspomnień wiązało się z jej nazwiskiem. Ta atrakcyjna niegdyś blondynka o niebieskich oczach, w której się chyba podkochiwałem, była teraz pewnie poważną panią. Na szczęście było coś, co nas łączyło, a mianowicie zamiłowanie do poszukiwań. To dzięki niej trafiłem do Francji, aby rozwiązać sprawę kradzieży obrazów z zamków nad Loarą, dokonywanych przez Fantomasa. Karen miała zamiar wyjść wtedy za mąż za ekscentrycznego, biednego malarza zamieszkującego poddasze na Montmartre. Z tego co mówił Jorgensen wynikało, że Karen miała już drugiego męża. Znudził jej się malarz, więc postanowiła spróbować szczęścia z biznesmenem.

Do portu wpłynęliśmy tuż po zachodzie słońca. Wejście do niego było oznakowane pławą świetlną, ale trzeba było wielkiej ostrożności, gdyż w odległości 800 metrów przed wejściem tor przechodził w pogłębioną rynnę o szerokości 30 metrów i głębokości 1,9 metra. Nie mogliśmy wpłynąć do samego portu z powodu dużego zamulenia dna. Mogły wchodzić tam jednostki o zanurzeniu do 1 metra. Zacumowaliśmy za zachodnim falochronem mając po lewej ręce statek Żeglugi Gdańskiej kotwiczący przy molo. Potem Jorgensen spędził pół godziny na rozmowie z groźnie wyglądającym bosmanem portu, który tak kochał przepisy i formalności, że Norweg musiał dwa razy ganiać na jacht po dokumenty.

Ekipie telewizyjnej poprawiły się humory, bo zdjęcia odwołano do rana, więc mogła spokojnie udać się na piwo. Tylko bracia bliźniacy mieli pełne ręce roboty, bo Jorgensen wydał polecenie uzupełnienia paliwa. Marczak, gdy tylko znalazł się na lądzie, przyrzekł, że jego noga więcej nie stanie na żadnym jachcie i następnego dnia zamierzał wyjechać do Warszawy. Na szczęście odzyskał różową cerę i humor, więc zaczął nadskakiwać pani Kasi. Jedynie magister Rzepka odmówił wyjścia na ląd argumentując swoją decyzję sennością i nudnościami. Za to dołączyli do nas dwaj bracia Petersenowie.

Zostawiwszy magistra Rzepkę i Wikusia pod opieką bliźniaków zmęczeni udaliśmy się grupą do fromborskiej kawiarni usytuowanej w pobliżu zaniedbanego rynku obok kina “Fregata”. Po drodze minęliśmy oświetloną katedrę.

- In remotissimo angulo terrae - powiedziałem zamyślony spoglądając na baszty i mury obronne katedry.

- Co pan powiedział? - zapytał Stefan Petersen.

- Disce, puer, Latine* [Ucz się łaciny, chłopcze.] - stwierdziłem niczym stary belfer.

- To pewnie jakieś zaklęcie - dodała Zośka, która szła obok młodszego z braci.

- Najodleglejszy zakątek na ziemi - rzekłem. - Tak nazywał Frombork Mikołaj Kopernik.

Miasto Kopernika zawsze robiło na mnie wielkie wrażenie. Kilkanaście lat temu właśnie tutaj rozwiązałem jedną z zagadek związanych ze skarbami pułkownika Koeniga*.[ Przedstawiono to w tomie Zagadki Fromborka.] Jednak od tego czasu minęło wiele lat. Dzisiaj Frombork liczy 2,6 tysiąca mieszkańców, a cała gmina ponad 4 tysiące. Jedna trzecia ludności jest bez pracy po upadku pegeerów. Są tu krzywe chodniki, dziurawe ulice, sklepy w betonowych prostopadłościanach, szpetne osiedle bez kanalizacji burzowej i dróg. Są też dwa hotele, dwa domy wycieczkowe, jedna kawiarenka, jeden większy sklep z pamiątkami i wydawnictwami turystycznymi.

Gdyby Mikołaj Kopernik spędził ponad trzydzieści lat w miasteczku leżącym w Anglii, Niemczech czy Francji, gdyby w tym miasteczku napisał dzieło, które stworzyło podwaliny nowoczesnej nauki, gdyby miasteczko to leżało nad wodą, gdyby miało gorące solankowe źródła i wspaniałą zieleń, byłoby dziś mekką turystyczną...

Ale ja kochałem Frombork właśnie za to jaki był. Za cudowne domki o białych elewacjach, czerwone mury gotyckiej katedry na lesistym wzgórzu, rozległą panoramę Mierzei Wiślanej, porośnięty glonami port rybacki, molo i dziką plażę. I tak co roku przyjeżdżały tu setki autokarów z turystami i strach pomyśleć, co by się stało z miastem, gdyby uzyskało status kurortu? Czyż nie przyjemnie było spacerować w ciepły czerwcowy wieczór po nie zatłoczonych uliczkach?

Wreszcie zasiedliśmy przy drewnianych stołach w kawiarni racząc się piwem i sokami. W trakcie biesiady opuściłem salę tylko raz wychodząc do holu, aby załatwić pewną pilną sprawę. Potem Jorgensen postawił wszystkim kolację. I tak, jedząc i gaworząc na przemian, słuchaliśmy opowieści Jorgensena o wikingach, przeplatanych zachwytami pani Kasi nad jego ogromną wiedzą.

- W którym hotelu zatrzymała się Karen? - zapytałem niespodziewanie Eryka, starszego z braci Petersenów. Jako że siedział obok mnie łatwo mogłem nawiązać z nim kontakt mimo panującego gwaru. Młodszy z braci, Stefan, siedział za nim i zabawiał Zośkę.

- Matka? - zdziwił się Eryk. - Zna ją pan?

- Jeszcze was nie było na świecie...

- Hotel “Jantar”, proszę pana. Ma tam rezerwację.

Pomyślałem, że ekscentryzm Karen nie znal granic, skoro dysponując nieograniczonymi środkami finansowymi zdecydowała się zamieszkać w dwugwiazdkowym hotelu. Wprawdzie “Jantar” znajdował się w samym centrum Gdańska, ale lata jego świetności dawno już minęły.

- Zamierza ją pan odwiedzić?

- Nie, nie - zaprzeczyłem. - Tak tylko pytam. Może prześlę jej życzenia albo kartkę?

- Nie zdąży pan, bo jutro dobijamy do Gdańska i zabieramy ją.

- A czego wasza matka szuka na polskim Bałtyku?

- Kilka dni temu dowiedziała się, że Jorgensen szykuje niezłą kampanię w Polsce. A ma facet nosa! Chociaż to trochę niepodobne do niego, ten cały rozgłos, pompa, nawet telewizja.

Przez chwilę piliśmy w milczeniu piwo.

- Wiem, że mama była w Polsce z dziadkiem dawno temu i pobyt ten wspomina jak żaden inny. Lubi Polskę! W końcu nasz ojczym, drugi mąż mamy, jest z pochodzenia Polakiem!

Zaniemówiłem z wrażenia.

- Nie wiedziałem, że ma męża - westchnąłem.

- Nazywa się Drewicz-Larsen i jedyne, co kocha naprawdę, to pieniądze. Jest biznesmenem i nie lubimy go ze Stefanem.

- Dlaczego zatem wasza matka za niego wyszła?

- Musi mieć ogromny sentyment do Polaków! - wyjaśnił i zaraz zmienił temat. - Podobno w poszukiwaniach ma wziąć udział jakiś detektyw z Ministerstwa Ochrony Zabytków. Czy to prawda?

- Z Departamentu Ochrony Zabytków - poprawiłem go.

- No właśnie! Matka stwierdziła, że skoro taki facet bierze w tym udział, to i ona musi tu przyjechać.

- A skąd znacie Jorgensena? - zmieniłem temat.

- Rok temu spotkaliśmy się tutaj - wyjaśnił - pływając po Zalewie Wiślanym w poszukiwaniu przedmiotów z czasów drugiej wojny światowej. Wtedy nie miał tak okazałego jachtu. Ale w elitarnym światku żeglarzy i poszukiwaczy wraków Jorgensen to dobrze znana postać.

Zdziwiłem się słysząc, że Jorgensen nie po raz pierwszy gości w naszym kraju. Wydawało mi się, że to jego pierwsza wizyta w Polsce.

- Poza tym na Helu ma się odbyć festiwal wikingów z całej Europy!

Chcielibyśmy zobaczyć na własne oczy tych wszystkich szaleńców na ich zwariowanych łodziach - wtrącił z entuzjazmem Stefan. - Już kilka lat temu chcieliśmy popłynąć do Wolina, aby obejrzeć ten festiwal, ale byłem wtedy za mały. Teraz nadarza się wspaniała okazja!

- A tak, coś słyszałem o tym. To już za tydzień.

- Nie wiedzą panowie przypadkiem, co to za facet, ten detektyw, o którym matka wspominała? - zapytał Eryk.

- A czemu pytasz? - zapaliłem papierosa.

- Bo wydaje nam się, że ma jakąś słabość do tego gościa - stwierdził starszy syn Karen, a mnie zrobiło się przyjemnie. - To co, nie zna pan tego faceta?

- Nie znam - skłamałem.

- Ale ja go znam...

Odwróciliśmy głowy. Za naszymi plecami stała panna Ania. Ta dziewczyna miała wyjątkowy dar do podsłuchiwania rozmów.

- Przepraszam, że słyszałam ostatnią część rozmowy - zaczęła się tłumaczyć patrząc mi w oczy - ale przyszłam powiedzieć, że jest do pana telefon z Warszawy. Wracałam z toalety i szatniarz poprosił, aby panu przekazać wiadomość. Bardzo mi przykro, jeśli pan sądzi, że specjalnie podsłuchuję.

Wstałem pośpiesznie i już zamierzałem pójść do telefonu zainstalowanego w holu, kiedy zatrzymało mnie pytanie Eryka:

- Zna pani tego detektywa? Podobno facet jeździ dziwnym samochodem...

- Mówią, że go skasował, ale ma inne dziwactwa - rzekła.

- Jak on wygląda? Może go już gdzieś spotkałem na jakiejś łajbie?

- To szczupły mężczyzna po sześćdziesiątce. Nosi okulary i lekko się garbi...

- Miał być detektyw, a nie księgowy - zauważył dowcipnie Eryk.

- Ma coś z księgowego, to fakt - przyznała dziewczyna - a mianowicie jest niezwykle skrupulatny. Ale przede wszystkim to człowiek diabelnie sprytny...

Eryk popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem, a następnie przeniósł spojrzenie na pannę Anię.

- Nabijacie się ze mnie, co? - zapytał śmiejąc się od ucha do ucha. - Dla hecy podała pani rysopis pana Tomasza? Dobre żarty, nie powiem.

W oczach tego młodego Duńczyka nie nadawałem się na detektywa. Prawdopodobnie ten zawód kojarzył mu się wyłącznie z mężczyznami o wyglądzie Bruce’a Willisa, jeżdżącymi sportowymi wozami i strzelającymi na prawo i lewo.

Nagle wstał od stołu Marczak. Widząc mnie opuszczającego towarzystwo pomyślał pewnie, że wracam na “Havamala”.

- Dokąd to pan idzie, panie Tomaszu? Jeszcze nie skończyliśmy.

- Do pana Tomasza jest telefon z Warszawy - powiedziała za mnie panna Ania.

- Z Warszawy? - zdziwił się Marczak.

- Z departamentu - odrzekłem.

Wyszedłem do holu i przystawiłem do ucha zwisającą słuchawkę. Dzwoniła panna Monika, moja sekretarka.

Rozmawialiśmy przez chwilę, po czym wróciłem na salę.

- Muszę niezwłocznie udać się do Warszawy - oznajmiłem.

- Co takiego? - krzyknął Marczak. - Jutro telewizja, ruszacie w rejs. Poza tym może pan pojechać ze mną jutro rano!

- Niestety. Z samego rana przyjeżdża do stolicy znany konsultant biżuterii z Pragi...

- Pan Perlićek? - zapytał Paweł.

- Właśnie! Pan Perlićek. Zupełnie o nim zapomniałem - kłamałem w żywe oczy, bo oczywiście nie zostałem wezwany do stolicy. Prawdą jednak było, że z holu zadzwoniłem wcześniej do domu panny Moniki i poprosiłem, aby oddzwoniła do kawiarni, w której biesiadowaliśmy, i poprosiła mnie do telefonu. Panna Monika była przyzwyczajona do tego typu zagrywek, więc bez słowa uczyniła to, o co ją prosiłem. Porozmawiałem z nią trochę, nie wtajemniczając w sprawę, i na koniec udzieliłem nagany za incydent z Zośką. Nie przejęła się tym zupełnie wyczuwając w moim głosie podniecenie nową przygodą, co znaczyło, że inne sprawy schodzą na drugi plan. Oczywiście nie istniał żaden pan Perlićek, a przynajmniej ja o takim nie słyszałem. Po prostu Paweł wyczuł moment, w którym zacząłem blefować i postanowił pomóc uwiarygodnić moje kłamstwa. Miał chłopak refleks, no ale w końcu pracował pod moim okiem. - Aha, Pawle - dodałem niby od niechcenia - ktoś z jakiegoś klubu płetwonurków chciał się ze mną widzieć. Nic o tym nie wiesz?

- Nic a nic, szefie - powiedział, po czym wręczył mi rolkę filmu ze swego aparatu fotograficznego prosząc o wywołanie i kupno nowego.

Powiedziawszy wszystkim “dobranoc” odwróciłem się na pięcie.

- Kiedy pan wróci? - usłyszałem jeszcze za sobą miły głos panny Ani.

- Niebawem - powiedziałem patrząc dziewczynie w oczy. - Dobranoc.

- Dobranoc, Panie Samochodzik.


ROZDZIAŁ PIĄTY


PODEJRZENIA BIESIADNIKÓW • BRUDERSZAFT • ROZMOWA Z MARCZAKIEM • NOCNY MAREK • SEN • POBUDKA • I ZNÓW ZŁODZIEJ • OBRAŻONY JORGENSEN • FOCHY MAGISTRA RZEPKI • TELEWIZJA • PŁYWANIE PO ZALEWIE WIŚLANYM • JAK SIĘ SZUKA WRAKÓW ZA POMOCĄ SONARU? • W KRYNICY • KOLEJNE STARCIE Z PETEREM • KOGO WIDZIAŁA ZOŚKA PRZED PRZYSTANIĄ



Szef blefował. Potrzebował pretekstu, aby wyruszyć w teren celem ustalenia tożsamości autora listu. Dlatego wymyśliłem nic istniejącego pana Perlićka. Marczak, który przecież znał wszystkie nazwiska ludzi związanych z naszą branżą w Europie, nie mógł słyszeć o takim konsultancie z Pragi. Od razu wyczuł, że odgrywamy małą scenkę. A jeśli pan Tomasz odgrywał jakąkolwiek scenkę, znaczyło to, że trafił na jakiś trop. Marczak, który przepracował z nim wiele lat, w porę zorientował się, że coś kombinujemy i dłużej nie namawiał szefa do wspólnego powrotu do stolicy. I tak nie byłem do końca pewny, czy niektórzy z biesiadników nie nabrali podejrzeń w stosunku do szefa. Ot, choćby Jorgensen. Łypnął okiem na oddalającego się szefa, a błysk jego inteligentnych oczu wskazywał, że powód nagłego wyjazdu był dla niego co najmniej dziwny. Również panna Anna, która od pewnego czasu zaczęta coraz częściej droczyć się z szefem, niezbyt ufała jego słowom. Ironiczne “Dobranoc, Panie Samochodzik” zabrzmiało w jej ustach jak tajemnicze zaklęcie. Dziewczyna stanowiła dla mnie swego rodzaju zagadkę i niewykluczone, że jej udział w rejsie nie był przypadkowy. Znała przezwisko szefa i wcale się z tym nie kryła. Była przecież archeologiem Centralnego Muzeum Morskiego, a nie detektywem. Czyjej tajemnicze zachowanie było zapowiedzią spontanicznej rywalizacji, czy może wysubtelnionym rodzajem ostrzeżenia?

Nagle z krzesełka zerwała się Zośka i wyleciała z sali za szefem. Zaraz jednak wróciła i grzecznie usiadła na swoim miejscu obok Stefana.

- Musiałam pożegnać się z wujkiem.

- Skąd ty go wytrzasnęłaś? - zapytała pani Kasia.

- Wujek nie jest najgorszy - wyjaśniła dziewczyna.

Anna usiadła obok mnie i zapytała tajemniczo:

- Pan Samochodzik na tropie?

- Na tropie? - udałem zdziwienie. - Na jakim tropie? Co ma pani na myśli, Anno?

- Mów mi po prostu Anno - zaproponowała nieoczekiwanie.

- Paweł.

Stuknęliśmy się kuflami piwa.

- Najszybszy bruderszaft w moim życiu - odezwała się Anna.

- A gdzie pocałunek? - wtrąciła się Zośka.

- Pocałunek?

- Zawsze przy bruderszafcie jest pocałunek.

- Doprawdy?

W końcu, aby przerwać tę słowną przepychankę cmoknąłem Annę w spontanicznym odruchu w policzek. Drgnąwszy obrzuciła mnie surowym wzrokiem i nie odezwała się słowem. Wydało mi się, że była zła. Pożałowałem swego czynu, ale było za późno na cofnięcie bruderszaftu. Jorgensenowi spodobała się zabawa i zaproponował bruderszaft pani redaktor, która z wielką ochotą uściskała się z Norwegiem. Ale na tym nie koniec! Przez najbliższe minuty stukaliśmy się kuflami i cmokając w policzki wymawialiśmy swoje imiona. Wszyscy byli teraz ze sobą na ty. Oczywiście w tej ceremonii nie uczestniczył z powodu zaawansowanego wieku Marczak. Nie interesowała ona też Zośki i Stefana, bo młodzież i tak od chwili spotkania mówiła sobie po imieniu.

Pięć minut przed zamknięciem wyszliśmy, aby udać się na spoczynek. W tej chwili Marczak zbliżył się do mnie korzystając z zamieszania.

- Przez wasze intrygi musiałem skłamać - upomniał mnie. - A tego nie znoszę. Co takiego się wydarzyło, że pan Tomasz tak nagle nas opuścił? Bo w ten wyjazd do Warszawy nie wierzę.

Opowiedziałem mu krótko o wszystkim. Na wiadomość o kradzieży listu zatrzymał się na chwilę z wrażenia, ale zaraz ruszył popędzany przez naciskających z tyłu Zośkę, Stefana i Eryka.

- Nie znamy nawet nazwiska autora i nazwy klubu.

- To jakiś klub zaczynający się na literę “a” - rzekł zdecydowanie Marczak.

- Skąd pan wie? - zdziwiłem się.

- No... tak jakoś się złożyło - zaczął się tłumaczyć.

- Rozumiem, czytał pan list - pokiwałem głową.

Nasz zwierzchnik był genialny. Uzupełniali się z panem Tomaszem doskonale.

- Właśnie, że nie! Jak tylko zorientowaliśmy się z panną Moniką, że to prywatna korespondencja zaniechaliśmy lektury, ale na szczęście zapamiętałem nazwę klubu. Zdaje się, że to było coś... psiakość, zapomniałem! Coś brzmiącego jak akwarium... na pewno coś na literę “a”.

- To nie pamięta pan dokładnie? - jęknąłem zawiedziony.

- Starość nie radość, panie Pawle. Ale po powrocie do stolicy wypytam pannę Monikę. Może ona cokolwiek zapamiętała.

Dobre i to. Wystarczyło bowiem zdobyć listę wszystkich klubów płetwonurków działających w kraju i dać ją do wglądu Marczakowi i sekretarce. Być może potrafią wskazać właściwą nazwę, a wtedy bez trudu ustalimy tożsamość autora listu. Marczak obiecał wysłać, jak tylko coś znajdzie, wiadomość dla pana Tomasza. Szef zawsze zostawiał na sekretarce naszego departamentu albo mego telefonu komórkowego adres, pod którym aktualnie się znajdował. Takie mieliśmy zwyczaje, poza tym usprawniało to naszą pracę.

- Właściwie nic nie wiemy o pozostałych uczestnikach rejsu - zauważyłem.

- Jutro się tym zajmę - obiecał. - Zrobię to dla was. Poza tym w jakimś sensie jestem odpowiedzialny za powodzenie operacji. Zdobędę wszystkie potrzebne dane osobowe. Żaden Batura nam nic przeszkodzi!

Nagle Marczak skinął głową w stronę Zośki.

- A skąd się wzięła ta smarkula? - zapytał.

- Zamiast kursu w Anglii wylądowała tutaj, bo zwietrzyła przygodę. Normalne.

Zośka, która posłyszała, że o niej mówimy podbiegła do nas i wyjaśniła:

- Po co mi Oxford, jeśli tutaj wszyscy mówią po angielsku?

Po przyjściu na “Havamala” każdy udał się do swojej kajuty, aby przygotować się do snu. Czekając na swoją kolejkę do toalety zagadnął mnie magister Rzepka. Wyglądał już całkiem zdrowo i nakładał na siebie pidżamę w paski.

- Pański kolega nie wrócił? - zagadnął. - Czy coś się stało?

- Interesy - odpowiedziałem wymijająco. - Musiał wrócić do Warszawy.

- Rozumiem.

- Lepiej się pan czuje?

- O niebo, ale kiedy pomyślę o jutrzejszym rejsie, znowu robi mi się niedobrze.

Ten gość mnie denerwował i zupełnie nie wiedziałem, jaką rolę przydzieliły mu wyższe czynniki? Prawdopodobnie był to znajomy kogoś wysoko postawionego, który korzystając z perspektywy atrakcyjnej wycieczki po morzu zapragnął wziąć w niej udział.

Po toalecie znalazłem się wreszcie pod kołdrą i - nie zważając na zapalone światełko nad koją magistra Rzepki, który najwyraźniej zamierzał spędzić noc na lekturze - natychmiast zasnąłem ukojony szelestem kartek.

Nie pamiętam, co mi się śniło, ale przebudziło mnie skrzypnięcie drzwi. Odruchowo spojrzałem na fosforyzujące wskazówki zegarka. Dochodziła druga w nocy. Rozejrzałem się zaspanym wzrokiem po kajucie, ale nie mogłem dostrzec niczego z powodu ciemności. Magister Rzepka wyłączył lampkę. Usłyszałem lekkie stuknięcie na pokładzie. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś tam myszkował w środku nocy. Kto? Jorgensen? Któryś z bliźniaków?

Zapaliłem lampkę. Zmrużyłem oczy przed oślepiającym, żółtym światłem i po chwili ujrzałem śpiącego na górnej koi Jorgensena. Widać zrezygnował z pracy w nocy i postanowił położyć się w wygodnym łóżku w naszej kajucie. Spał jak zabity, o czym świadczyło głośne chrapanie. Niestety magistra Rzepki nie było w kajucie. Odsunięta na bok kołdra i ciepłe w dotyku prześcieradło wskazywało, że opuścił koję przed chwilą. Zauważyłem także, że zniknęły jego buty.

Może po prostu poszedł zaczerpnąć świeżego powietrza?” - pomyślałem i wyszedłem z pomieszczenia.

Pod pokładem było ciemno, jedynie delikatne, by nie powiedzieć intymne światło zainstalowane nad schodkami oświetlało wnętrze jachtu. Bliźniacy spali w mesie i wszystko wskazywało na to, że tylko magister Rzepka i ja czuwamy na tej łajbie.

Poczułem delikatne bujnięcie. Zakołysało jachtem, a następnie do mych uszu doleciał ostrzejszy dźwięk, jakby puknięcie drewna o beton.

Ostrożnie ruszyłem schodkami w górę i wychyliłem głowę na pokład. W świetle księżyca i świateł fromborskiej katedry ujrzałem magistra Rzepkę mocującego trap, jakby zamierzał wybrać się na spacer po mieście w środku nocy.

Wychyliłem ostrożnie głowę znad krawędzi kokpitu, aby niezauważonym obserwować dziwne zachowanie współpasażera. Po chwili magister Rzepka ruszył ostrożnie trapem. Stanął na betonowej powierzchni zachodniego falochronu i przez dłuższą chwilę uważnie lustrował jacht. Mocniej przywarłem do ścianki kokpitu, ale mężczyzna i tak nie mógł mnie zauważyć. Uspokojony ruszył szybkim krokiem w stronę miasta.

W pierwszym odruchu chciałem podążyć za nim, lecz nie mogłem wybrać się na przeszpiegi w pidżamie. Zszedłem pod pokład i skierowałem się do kajuty. Otworzyłem drzwi i na górnej koi ujrzałem wpatrującego się we mnie zaspanego Jorgensena.

- To pan? - zapytał.

- Ja.

Postanowiłem nie wtajemniczać kapitana w prawdziwą przyczynę mojej bezsenności. Norweg przyjrzał mi się uważniej, ziewnął i z powrotem położył się spać. Z górnej koi, jaką zajmował, nie mógł dojrzeć dolnej, na której powinien teraz spoczywać magister Rzepka.

To nagłe przebudzenie Jorgensena pokrzyżowało mi jednak plan udania się śladem magistra Rzepki. W każdej chwili olbrzym z fiordów mógł się zbudzić. Rozważyłem wcześniej możliwość przeszukania osobistych rzeczy Rzepki. Aby jednak uniknąć niepotrzebnego ryzyka postanowiłem zaczekać na niego w kajucie. Jeśli przyłapią go bracia bliźniacy, to jego sprawa! Będzie się tęgo tłumaczyć, a może nawet blondyni połamią mu kości. Zgasiłem lampkę i czekałem.

Magister Rzepka wrócił szybko. Najpierw lekko zakołysało jachtem, stuknęło, zaskrzypiało, a po chwili otworzyły się drzwi kajuty. Poruszał się cicho i szybko. Jorgensen i jego pomocnicy rozczarowali mnie, gdyż spali w najlepsze. Leżąc jednakże w ciemności słyszałem lekko zdyszany oddech mężczyzny i zastanawiałem się, dokąd się udał w środku nocy?

Nie pamiętam już, kiedy to się stało, ale nagle znalazłem się pod wodą. Nurkowałem w jakiejś mętnej, ale na szczęście ciepłej wodzie bez użycia butli z powietrzem. Brakowało tlenu w płucach, więc czym prędzej zapragnąłem wypłynąć na powierzchnię. Jednak o moją nogę owinęły się długie, morskie wodorosty. Zacisnęły na mojej nodze pętlę, jakby zamierzały zatrzymać mnie w morskich odmętach na zawsze. Zacząłem się szamotać i nagle ujrzałem w górze sylwetkę Anny. Z zainstalowanym aparatem opuszczała się na dno machając do mnie ręką. Na oczach miała maskę zasłaniającą prawie całą twarz, więc nie mogłem jej rozpoznać, ale poznałem ją po kombinezonie i sylwetce. To musiała być Anna. Próbowałem coś powiedzieć, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Przerażony perspektywą zatonięcia w ramionach morskich wodorostów jako niemowa zacząłem nerwowo szukać noża. Nie mogłem go znaleźć, chociaż miałem go ze sobą jeszcze nie tak dawno. Popatrzyłem błagalnie w stronę kobiety. Ale Anna nie śpieszyła mi z pomocą. Zaczęła krążyć wokół mnie niczym rekin ludojad. Krążyła puszczając nosem bańki powietrza. Szarpnąłem nogą, ale poczułem silny, ostry ból. Anna zaś ciągle zataczała wokół mnie coraz to mniejsze kółka. Powoli zbliżała się do mnie i w pewnej chwili wydawało mi się, że to nie ona. To była inna kobieta. Kilka metrów nad naszymi głowami pojawił się magister Rzepka. Pływał w pidżamie i płetwach, zaś w ręku trzymał wycelowaną we mnie kuszę wodną. Wtedy kobieta niespodziewanie zbliżyła się do mnie. Znowu wydawało mi się, że to Anna. Zacząłem się dusić, kiedy dziewczyna nieoczekiwanie cmoknęła mnie w policzek...

Przebudziłem się.

Leżałem na swojej koi z nogą wciśniętą pomiędzy materac a drewnianą obudowę. To nie były wodorosty, a szczelina, w którą wpadła moja stopa. I to nie Anna była sprawczynią soczystego całusa. To Wikuś wskoczywszy na mnie dźgał mój policzek wilgotnym noskiem. Uszczęśliwiony pogłaskałem kota mówiąc do niego czule:

- Czego ty ode mnie chcesz? Pewnie jesteś głodny.

W kajucie nie było magistra Rzepki. Drzwi były lekko uchylone, z łazienki dochodził cichy szum prysznica, zaś po pokładzie niosły się czyjeś kroki. Poranna krzątanina rozpoczęła się na dobre.

Spojrzałem na zegarek. Było po siódmej. Za szybkami bulajów wstawał słoneczny dzień. Kilka kolorowych, starych łodzi rybackich opuszczało właśnie port. Tak się zaczynał tutaj każdy dzień pracy rybaków, którzy codziennie wypływali na połów śledzia, węgorza lub sandacza. “Conquistadora” już nie było. Widać młodzi Duńczycy bardzo wcześnie zdjęli cumy i wyruszyli w rejs do Gdańska.

Za drzwiami kajuty poruszył się cień. Chuda ręka zamierzała właśnie zapukać, kiedy krzyknąłem:

- Otwarte! Wlazł!

To była Zośka ubrana w żółty kombinezon. Wsadziła głowę w szparę i rozejrzała się po kajucie. Wreszcie dostrzegła mnie wylegującego się w pościeli.

- A, tu jest mój Wikuś - rzekła gniewnie utkwiwszy w niego wzrok. - Zamiast posprzątać to co narobił, przyszedł na pogaduszki do naszego śpiocha.

- A co się stało? - zapytałem. - Wikuś znowu zapomniał, gdzie łazienka?

Tego nie można powiedzieć o magistrze Rzepce. Wrócił z łazienki w za dużej o numer pidżamie odświeżony, ogolony, przylizany i pachnący. Nawet Zośka - przedstawicielka płci pięknej - skrzywiła się z niesmakiem na widok czyścioszka. Magister przeprosił ją grzecznie i wszedł do środka.

- Panienka zamierza asystować przy ubieraniu? - zapytał, co pewnie miało uchodzić za przedni żart, i bezczelnie zamknął drzwi.

Zdenerwował mnie ten typek, ale nie odzywałem się. Wciąż pamiętałem o jego tajemniczej wyprawie do miasta w środku nocy.

Wyjąłem z plecaka telefon komórkowy, aby sprawdzić rozmowy nagrane na sekretarce. Ale pan Tomasz nie zostawił żadnej wiadomości.

Nie zdążyłem zasłać koi, gdy za drzwiami usłyszeliśmy tubalny głos Jorgensena. Musiało wydarzyć się coś złego, gdyż najpierw trzasnęły z hukiem drzwi, a następnie wściekle zaczęła krzyczeć Anna. Na tym jachcie nieustannie coś się działo!

Natychmiast wyskoczyliśmy z kabiny. W mesie ujrzałem czerwoną z oburzenia Annę ubraną w dres i stojącego opodal Jorgensena. Oboje byli mocno zdenerwowani. Pojawili się zaciekawieni Johann z Peterem, nad wyraz dyskretnie zaznaczający swoją obecność na jachcie. Jeden stał z wiaderkiem, drugi z nożem do krojenia wędlin.

- Co się stało? - wyszeptał magister Rzepka, ale zaraz zamilkł.

Anna bowiem spojrzała na kapitana z wyrzutem godnym najwyższego politowania i ostentacyjnie odwróciła się na pięcie chcąc udać się do kajuty.

- Ktoś ukradł mój srebrny naszyjnik! - krzyczał kapitan. - Zostawiłem go w nocy na stole w kabinie nawigacyjnej.

- A co ja mam z tym wspólnego? - żachnęła się oskarżona.

- Widziałem panią przechodzącą kwadrans temu obok kabiny...

- Nie tylko ja tędy przechodziłam! I dlaczego “pani”? - zdziwiła się patrząc Jorgensenowi prosto w oczy. Jej ton był zabarwiony dużą dozą uszczypliwości. - Jesteśmy wszyscy po bruderszafcie. Czyż nie? Proszę mówić do mnie per “ty”.

- Nie, dopóki nie znajdę złodzieja!

- Czemu uwziął się pan akurat na mnie?

Jorgensen stracił nagle zainteresowanie dziewczyną i spojrzał na mnie podejrzliwie.

- A pan zdaje się w nocy nie mógł zasnąć? - zwrócił się do mnie.

Nie od razu odpowiedziałem. Kątem oka dostrzegłem, że magister Rzepka zaczerwienił się. Nie dziwiłem się jego reakcji, gdyż nie mógł przypuszczać, że ktoś inny, poza nim samym, opuszczał w nocy kajutę. W tej chwili rozważał pewnie, czy przypadkiem nie byłem świadkiem jego nocnej wyprawy. Jedno nie ulegało wątpliwości - to nie ja ukradłem srebrny naszyjnik i raczej nie zrobił tego nasz czyścioszek.

- Co pan robił w nocy na pokładzie? Hę? - Jorgensen groźnie powtórzył pytanie.

- Wyszedłem zapalić fajeczkę - odparłem spokojnie. - Zawsze tak robię, kiedy mam na to ochotę.

Jorgensen zaklął cicho pod nosem bezsilny wobec moich wyjaśnień.

- Tego srebrnego amuletu - wtrąciła niespodziewanie Zośka - nie było, kiedy pół godziny temu szłam do toalety. Jeszcze przed panią Anią.

- Skąd wiesz? - zapytał Jorgensen.

- Zajrzałam do kabiny nawigacyjnej, bo szukałam Wikusia. A jeśli nadal nas pan podejrzewa, zrewidujcie nas obie!

- Jeszcze czego - syknęła Anna i zniknęła za drzwiami swojej kajuty.

- Tomasz miał rację - odezwał się Norweg wlepiając wzrok w drzwi, za którymi zniknęła Anna. - Na jachcie mamy złodzieja kleptomana. Dobrze, że naszyjnik nie przedstawiał większej wartości.

Zrobił teatralną pauzę, a następnie złapał się za głowę akcentując swoją bezradność.

- I jeszcze ten cholerny kocur nasikał na schodki! - stęknął.

Zośka mocniej przytuliła Wikusia.

- Może trzeba lepiej poszukać? - zaproponował magister Rzepka, ale Jorgensen nawet na niego nie spojrzał. - Zguba mogła gdzieś się po prostu zawieruszyć.

- A może mamy dwóch złodziejów? - zauważyła Zośka. - Jeden ukradł list, a drugi naszyjnik.

Przez chwilę zapanowała kłopotliwa cisza spowodowana błyskotliwą uwagą Zośki, ale zaraz na schodkach pojawił się Peter. Zaczął mówić do Jorgensena po norwesku. Ten kiwnął kilka razy głową i rzekł:

- Ekipa telewizyjna!

Odruchowo wyjrzeliśmy przez szybki bulajów w stronę wschodniego nabrzeża portowego przed budynek bosmanatu. Biały renault lokalnej stacji telewizyjnej zajechał z piskiem opon, zatrzymał się na końcu falochronu wschodniego, a po chwili z wnętrza auta wyszli: Marczak, pani Kasia i pozostali członkowie jej ekipy - trzej wysocy, ubrani na ciemno mężczyźni. Z bosmanatu wyskoczył bosman z jakimiś pretensjami, ale po krótkiej rozmowie dał spokój i pozwolił intruzom myszkować po porcie.

- Czas na toaletę - odezwałem się i wszedłem do łazienki.

Biorąc prysznic miałem czas, aby zastanowić się nad wydarzeniami ostatnich godzin. Inna sprawa, że niewiele rozumiałem z tego, co się tutaj działo, a już zupełnie nie wiedziałem, kim może być złodziej? Człowiekiem Batury? Liczyłem w duchu, że wyjazd szefa wyjaśni kilka spraw, a i Marczak pomoże w ustaleniu tożsamości autora listu.

Ekipa telewizyjna z Marczakiem zbliżała się w naszą stronę. Hałasując minęła kasę biletową i po chwili szła zachodnim falochronem.

Na pokładzie zaczęła się krzątanina. Słyszałem, jak pani Kasia dyryguje sprawnie swoją ekipą i z właściwym sobie wdziękiem zadaje uroczo głupiutkie pytanka.

Przebierałem się w kajucie, gdy podszedł do mnie zmieszany magister Rzepka.

- Panie kolego - zaczął bojaźliwie - nie wiem jak pan, ale ja nie mogłem w nocy zasnąć. To pewnie skutki choroby morskiej.

- Zdarza się - burknąłem na odczepnego nie wiedząc, do czego zmierza.

- Pan zdaje się również nie mógł zasnąć, prawda? Jorgensen wspominał coś, że chodził pan po pokładzie.

- A pan? - zapytałem patrząc mu prosto w oczy.

Był zakłopotany. Chrząknął kilka razy, zanim rzekł:

- Proszę nikomu o tym nie wspominać, ale w środku nocy wyszedłem na mały spacer po mieście.

- Doprawdy?

- Zanim wyjawię powód nocnej eskapady, chciałbym zapewnić pana, że to nie ja gwizdnąłem jakiś tam wisiorek. Owszem, opuściłem jacht w nocy, ale złodziejem nie jestem!

- Wierzę panu. Ja również nim nie jestem.

- Nie śmiem w to wątpić.

- Ale do rzeczy, bo pani Kasia zaprasza wszystkich na pokład.

- Ja tam nie idę.

- Że co?

- Nie idę i już!

Ten typek z fundacji stawał się nie do wytrzymania. Trzymałem jednak nerwy na wodzy, bo chciałem wreszcie usłyszeć co miał do powiedzenia. Na pokładzie wzmagały się nawoływania, zaś krzątanina osiągnęła apogeum.

- Zacznę od tego, że mam dziewczynę, o którą jestem bardzo zazdrosny. Nazywa się Ewa i mieszka w Warszawie. To studentka czwartego roku marketingu i kiedy ja wyruszam w teren, tak jak teraz, ona zostaje sama.

- Rozumiem. Ma wielu kolegów.

- W tym rzecz! - podniósł głos. - Chciałem sprawdzić, czy śpi u siebie. Dlatego wyszedłem zadzwonić z automatu.

- Na łajbie mamy przecież telefon - zauważyłem.

- To delikatna sprawa - odparł. - Miałem budzić Jorgensena kłótnią z narzeczoną w środku nocy?

Do kajuty wpadła Zośka.

- Zaczyna się! Wszyscy na pokład! - zawołała, po czym zniknęła.

Ruszyłem w stronę drzwi, ale magister Rzepka zastąpił mi drogę.

- Mamy godzinę ósmą - zaczął gładzić swoją czarną bródkę - więc chciałbym zadzwonić do Ewy przed jej wyjściem na zajęcia. Umówiłem się na telefon kwadrans po ósmej. Muszę wyskoczyć do miasta i mam w nosie panią Kasię i jej ekipę!

- Myślałem, że pan lubi występować w telewizji - zauważyłem zgryźliwie.

- Ja? Dlaczegóż to?

- Żartowałem.

- Jak tylko wyjdziemy, od razu biegnę do miasta. Powiem, że muszę kupić lekarstwa.

I jak powiedział, tak zrobił. Burknął pod nosem: “Przepraszam, ja do apteki”, a następnie trapem zszedł na falochron unikając wszelkich spojrzeń.

- A temu co się stało? - zdumiała się pani Kasia obserwując magistra oddalającego się w kierunku miasta. - Nawet dobrze mu się nie przyjrzałam. Najpierw zalega cały dzień w kabinie, a potem lata jak poparzony.

- Być może ma alergię na telewizję? - zauważył dowcipnie Marczak puszczając oko. - Miałem kiedyś takiego pracownika, który również był i pozostał wielkim dziwakiem.

Oczywiście miał na myśli pana Tomasza.

Zauważyłem także, że zwijający jakieś liny w kokpicie Johann i Peter przez dłuższą chwilę odprowadzali wzrokiem magistra Rzepkę, a następnie zniknęli pod pokładem.

Pani Kasia okazała się profesjonalistką. W jednej minucie poskromiła złość Jorgensena, potem przez pięć minut wydawała ostatnie dyspozycje trzem zblazowanym dryblasom, a następnie z mikrofonem w ręku stanęła na pokładzie “Havamala” ustawiając się plecami do portu i katedry fromborskiej. Gwiazdą programu został oczywiście Marczak. Jorgensen, wyraźnie nie w humorze, oddał mu palmę pierwszeństwa przed kamerą, zaś pani Kasia uśmiechała się przez cały czas wtrącając się w najmniej oczekiwanym momencie.

Po dziesięciu minutach ekipa filmowała wnętrze jachtu, Jorgensen odpowiadał już z większym animuszem o sprzęcie służącym do badań podwodnych, jakim dysponuje jego jednostka i po dwudziestu minutach ekipa telewizyjna zaczęła przygotowania do odjazdu.

Pani Kasia tłumacząc się terminem kolejnego reportażu w Gdańsku obiecała zjawić się na pokładzie “Havamala” jak tylko znajdziemy skarb. Marczak korzystając z okazji, że renault jechał do Gdańska, poprosił o podwiezienie do najbliższej stacji kolejowej. Pomachaliśmy na pożegnanie i zeszliśmy do mesy na posiłek przygotowany przez bliźniaków.

Śniadanie było pyszne, ale nastrój nie był tego ranka najlepszy. Anna odmówiła jedzenia tłumacząc się niejadaniem o tak wczesnej porze i zabrawszy szklankę soku pomarańczowego udała się na basen na dziobie. Magister Rzepka wrócił niedługo potem, jak biały renault odjechał. Zdawało się, że jego sercowe sprawy zaczęły układać się nie najgorzej. Był zadowolony i odzyskał wilczy apetyt.

Jorgensen załatwił formalności w bosmanacie portu i przed dziesiątą odpłynęliśmy w kierunku elbląskiej części Zalewu trzymając się blisko południowego brzegu i torów wodnych. Słońce mocno grzało, więc zdjęliśmy żółte ortalionowe kurtki i skorzystaliśmy z basenu na dziobie. Humory trochę się poprawiły, chociaż odczuwałem, że wszyscy spoglądają na siebie z lekką podejrzliwością. Wśród nas przebywał złodziej i ten fakt był jedyną zadrą rejsu.

Anna prezentowała się naprawdę uroczo w zielonkawym bikini zlewającym się z brązem opalonego ciała. Miała wysportowaną sylwetkę i ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, co dobrze maskowało mocną budowę ciała. Na magistrze Rzepce niewieście wdzięki nie robiły żadnego wrażenia. Pewnie biedak myślał o swojej Ewie, bo nawet nie raczył zdjąć koszuli i spodni. Natomiast zauważyłem, że Peter od dłuższego czasu zbyt nachalnie obserwuje dziewczynę z wnętrza małej nadbudówki. Podobała mu się ta brunetka, ale była dla niego, zwykłego majtka pokładowego, osobą niedostępną, a przez to jeszcze bardziej pociągającą. Nie wiem, czy zazdrość o Annę i moje z nią rozmowy nie były powodem jego agresji wobec mnie.

Po trzech kwadransach znaleźliśmy się na uroczym odcinku Zalewu, gdzie z prawej burty wyłoniła się Krynica Morska, zaś z lewej Tolkmicko. Smagani subtelnymi powiewami od strony Bałtyku leniwie sunęliśmy ze stałą prędkością i wydawało się, że to upragnione wczasy. Odcień i kolor wody zmienił się w tym czasie tylko dwa razy. Wody Zalewu słynęły przecież z tego. Raz był to ciemny szmaragd, a później mniej wyszukany groźny granat. To było naprawdę wspaniałe uczucie móc z dala od codziennego zgiełku cywilizacji, wyjących samochodów i spadających samolotów czerpać świeżą siłę z natury. Wystarczyło tylko dać sobie szansę na jej przeżywanie.

Po wyjściu Anny z basenu Jorgensen ustalił wreszcie, że do podwodnych poszukiwań mulistego dna Zalewu wybierzemy odcinek jednej mili kwadratowej. Zarządził zebranie na pokładzie, podczas którego zreferował działanie sonaru i plan naszych poszukiwań.

- Proponuję następujący obszar naszych poszukiwań - rzekł rozkładając mapę na lśniącej podłodze pokładu, a następnie wskazał palcem na zaznaczony mazakiem prowizoryczny kwadrat. - Jedna mila kwadratowa. Będziemy poruszać się w obrębie tego kwadratu ze stałą prędkością, a zajmie nam to kilka godzin. Nasza pozycja będzie ciągle ustalana przez system satelitarny i automatycznie weryfikowana, aby prędkość statku była skorelowana z prędkością przesuwania się graficznego wykresu sonaru. Ułatwi to dotarcie do wszystkich interesujących a wskazanych przez urządzenie obiektów, które wybierzemy analizując mapę po zakończeniu penetracji. Po wytypowaniu kilkunastu interesujących obiektów użyjemy w kolejnym etapie poszukiwań sonaru, zwanego sub-bottom-pinger z falami akustycznymi o niskiej częstotliwości, w celu weryfikacji wybranych obiektów i przeniknięcia mulistego dna. Na szczęście wody są tutaj płytkie i nie ma dużych różnic temperatur w układzie pionowym, które na samym Bałtyku potrafią wręcz uniemożliwić poszukiwania. Jeśli analiza komputerowa wskazań sonaru wyda nam się interesująca, a mam nadzieję, że tak będzie, wtedy założymy butle tlenowe i dokonamy “podwodnej penetracji”.

- A dlaczego wybrał pan właśnie ten kwadrat, a nie inny? - zapytała zaciekawiona Zośka.

- Następnym razem ty wskażesz, gdzie mamy szukać łodzi - zaproponował pogodnie. - Coś trzeba wybrać licząc w duchu na szczęście. Każde miejsce jest dobre. Wikingowie pływali wzdłuż brzegu i my tak właśnie postępujemy. Poza tym w kwadracie naszych poszukiwań nie ma wielu wydm i wodorostów, co ułatwia poszukiwania.

Anna porozmawiała z nim jeszcze na kilka bardziej szczegółowych tematów związanych z nawigacją satelitarną i po kwadransie Jorgensen włączył sonar.

Przez cztery kolejne godziny płynęliśmy wolno zataczając kółka, pętelki, a wszystko w obrębie wyznaczonego kwadratu. Jacht był sterowany automatycznie i z precyzją omijał nieliczne wydmy odczytywane przez pokładowy komputer jako przeszkody. Kilkanaście razy urządzenie “zapiszczało”, co z początku odebraliśmy jako zapowiedź odkrycia upragnionego wraka, ale za dziesiątym razem początkowe podniecenie ustępowało obojętności. Sonar mógł natrafić na różne obiekty: od łodzi po zwyczajny garnek aluminiowy.

Mniej więcej około godziny siedemnastej Jorgensen zaprosił wszystkich na obiad do Krynicy Morskiej. Zakotwiczyliśmy w pewnej odległości od wejścia do portu. Jachtu pilnował Johann, zaś Peter przewiózł nas na brzeg pontonem. Był to ładny port z wygodnymi pirsami i nabrzeżami zabezpieczonymi podwójnymi rzędami opon. Mogliśmy śmiało tam zacumować, jednak Jorgensena odstraszyły uciążliwe formalności związane z każdorazowym pojawieniem się w polskich portach. Zalew, choć był zbiornikiem płytkim i oddzielonym od morza Mierzeją Wiślaną, traktowany był jak część Bałtyku. Bosmani portów, szczególnie we Fromborku i Tolkmicku, byli urodzonymi formalistami. Nieustannie żądali okazywania karty bezpieczeństwa, patentu sternika czy karty rejestracji jachtu. Należało wypełniać wiele formularzy i wnosić wysokie opłaty. Jorgensen miał nie tylko pieniądze, ale i wszystkie potrzebne papiery. O wiele prościej było jednak w tym wypadku podpłynąć na brzeg pontonem unikając w ten sposób formalności.

Pojawienie się jachtu wzbudziło wśród innych właścicieli żaglówek szczery podziw. Przechodnie spacerujący brzegiem w sąsiedztwie zatrzymywali się, aby nacieszyć oko wspaniałym widokiem. Wydawało nam się, że nawet kapitan promu płynącego z Elbląga nieco zwolnił, aby pasażerowi mogli napatrzyć się na jacht. A było na co popatrzeć. Nie ulegało wątpliwości, że “Havamal” zostanie królem tego lata na Bałtyku i Zalewie!

Odprowadzani spojrzeniami gapiów ruszyliśmy chodnikiem do najbliższej restauracji zabawiani przez powracającego do formy Jorgensena. Co tu dużo gadać! Norweg był dumny z wrażenia, jakie zrobił jego jacht i trudno było mu się dziwić.

Obiad był przepyszny. Wszyscy jednomyślnie zamówiliśmy schaboszczaka z zestawem surówek. Męska część naszej ekipy dodatkowo spałaszowała pomidorówkę ugotowaną na wieprzowych żeberkach, zaś na koniec nasz fundator z fiordów uszczęśliwił kelnera dwustuzłotowym banknotem, a ten w drodze rewanżu zaczął mu się kłaniać w pas.

- Zapraszamy ponownie, panie Jorgensen.

Leniwie opuściliśmy lokal zmierzając spacerowym krokiem w kierunku przystani, kiedy zaczęło mnie dręczyć pytanie: skąd kelner znał nazwisko naszego kapitana?

Być może oglądał w telewizji reportaż pani Kasi” - przeszło mi przez myśl.

Po południu otrzymaliśmy wiadomość z “Conquistadora”. Duńczycy zapowiedzieli swoje przybycie do Fromborka za kilka godzin. Potem Jorgensen z Anną (i o dziwo magister Rzepka!) debatowali w kabinie nawigacyjnej nad pierwszymi przedpołudniowymi wynikami analizy przebadanego obszaru dna, a my z Zośką postanowiliśmy ponurkować i z dna wydobyć trochę piasku dla Wikusia. Staliśmy jakieś dwieście metrów od przystani. Zostawiwszy na pokładzie Zośkę ruszyłem pod pokład w poszukiwaniu jakiegoś pojemnika na piach. Towarzystwo było zajęte omawianiem szczegółów operacji, a bliźniacy w mesie składali kamizelki ratunkowe, więc zajrzałem do kambuza i łazienki. Nigdzie śladu wiaderka. Po ostatniej potyczce z Peterem starałem się unikać kontaktu z bliźniakami. Zajrzałem zatem do bakisty. Nagle czyjaś ręka chwyciła mnie za przegub.

To był Peter. Pewnie zauważył, że czegoś szukam i postanowił uniemożliwić mi dostanie się do magazynku. Spojrzałem w jego oczy i zrozumiałem, że to nie przelewki. Ten człowiek szukał powodu do zatargu. Czyżby zazdrość o Annę była przyczyną jego nienawiści? Skrzywiłem się z bólu, kiedy zacisnął mocniej palce na moim przegubie i zaczął wykręcać moją rękę. Spojrzałem mu bezczelnie w oczy uśmiechając się niewinnie. Rozwścieczyło to blondyna, więc zwiększył uścisk, po którym moja ręka zaczęła powolną wędrówkę w dół. Czułem jednak, że zdołam pokonać opór blondyna. Powoli, centymetr po centymetrze przekrzywiłem jego rękę do tego stopnia, że mogłem dostrzec wytatuowany na dolnej powierzchni przedramienia niewielkich rozmiarów przedmiot przypominający kotwicę i inicjały: NNH.

Wtedy przeciwnik kopnął mnie w kostkę. To nie było zagranie fair, ale na tyle skuteczne, że straciłem równowagę. Peter wykorzystał to przełamując mój opór. Moja ręka uderzyła o ściankę z głuchym trzaskiem. Przegrałem.

Z kabiny wychylił się Jorgensen i pozostali goście.

- Co się dzieje?

- Nic takiego - burknąłem rozmasowując sobie nadgarstek. - Szukałem kubełka i pański człowiek zaproponował swoją pomoc.

- Peter! - wrzasnął kapitan. - Wiaderko dla pana Pawła!

Peter obrzucił mnie pogardliwym, triumfującym spojrzeniem.

Po wydobyciu dla Wikusia piasku ze znajdującego się cztery metry pod nami dna Zalewu popłynęliśmy w eksplorowany wcześniej kwadrat, a Zośka i ja zapragnęliśmy trochę poleniuchować. Leżeliśmy zatem obok siebie na pokładzie podziwiając wspaniały zachód słońca. Czerwona tarcza leniwie kładła się na horyzoncie, dął lekki wiaterek z północy marszcząc spokojną dzisiaj wodę, zaś w oddali niósł się po powierzchni skrzeczący ryk syreny wodolotu.

Rozmyślałem o poszukiwaniach pana Tomasza i złodzieju na “Havamalu”. Byłem pewny, że szef dokona jakiegoś odkrycia, a i Marczak dostarczy ważnych wiadomości. W pewnym momencie wyczułem, że dziewczynę coś gryzie. Wyjąłem zatem z kieszeni fajeczkę i nabijając tytoń cierpliwie czekałem. Milczenie nie trwało długo.

- Wujek prosił, abym nikomu nie mówiła o moim spostrzeżeniu, kiedy czekałam na was przed przystanią - zaczęła wreszcie mówić.

- Nawet swojemu podwładnemu? - zdziwiłem się i przez chwilę nie wiedziałem, czy nie jest do dobry powód, aby się obrazić. - Co to za rozłam w grupie? Jeszcze chwila, a usłyszę, że jestem podejrzanym o kradzież listu.

- Niech pan, panie Pawle, nie denerwuje się - uspokoiła mnie. - Wujek kazał specjalnie milczeć, aby nie rzucać niesłusznych podejrzeń. Wie pan, jak tego nie znosi.

- Poza tym bał się, że Paweł może zdradzić się czymś przed osobą, którą on uważa za podejrzaną.

- Ojej, skąd pan wie?

Rozdziawiła usta i zaraz potem zrozumiała, że się wydała. Pan Tomasz jak zwykle zachowywał daleko posuniętą ostrożność, którą nie wtajemniczeni mogli złożyć na karb nieufności bądź niechęci. Ale ja wiedziałem, że Pan Samochodzik nie lubi ujawniać swoich podejrzeń, odkryć i atutów nawet przed podwładnymi. Poza tym był człowiekiem tajemniczymi i skrytym. Należało to uszanować.

- Postanowiłam panu o tym powiedzieć, gdyż sama już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć po dzisiejszej kradzieży naszyjnika kapitana.

- Kim zatem jest ta osoba?

Kiedy Zośka wyjawiła swój sekret, natychmiast odstawiłem od ust fajeczkę.

- Z faktu, że widziałaś tę osobę, jeszcze nic nie wynika. Mogłaś widzieć każdego.

- No właśnie: nic. Tylko jakoś nie pasowała do samochodu, z którego wysiadła.

- Z jakiego samochodu?

- To było takie granatowe volvo.

Zaniemówiłem. Nie zareagowałem nawet na pojawienie się na pokładzie Jorgensena, który przyszedł zawiadomić nas, że pan Tomasz przesłał właśnie wiadomość.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


ROZMYŚLANIA W DRODZE DO GDYNI • ZŁODZIEJ I PUDEŁKO ZAPAŁEK • TAJEMNICZY MOTOCYKLISTA • MOTEL “MORSKA FALA” • MARCZAK ZOSTAWIA WIADOMOŚĆ • NIESPODZIEWANE SPOTKANIE Z BATURA • STEFAN PETERSEN • SPOTKANIE PO LATACH • LIST Z POGRÓŻKAMI • PODARUNEK • I ZNOWU JESTEM ŚLEDZONY! • TELEFON DO WARSZAWY • NA PLAŻY • JAK ZDEMASKOWAĆ WŁAŚCICIELA HONDY? • LANDROVER I POLICJA • FAŁSZYWY URZĘDNIK Z WĄSIKIEM



Około północy nie sposób złapać autobusu i pociągu do Trójmiasta. Skorzystałem z usług milczącego na szczęście taksówkarza świadomy, że jazda taryfą w środku nocy do oddalonej o ponad 100 kilometrów Gdyni nadszarpnie budżet naszego departamentu na najbliższe miesiące. Ale nie było innej rady! Byłem na taką ewentualność przygotowany, tym bardziej że dzięki operacji “Skarby wikingów” miało nam skapnąć niebawem trochę grosza.

Wbrew przypuszczeniom niektórych członków ekipy “Havamala” nie udałem się na dworzec kolejowy, aby wyruszyć w podróż do Warszawy. Powód był prosty: przed północą nie było żadnego pociągu do stolicy. Inna sprawa, że wcale tam nie poszedłem. Chciałem jak najszybciej dotrzeć na przystań w Gdyni, by z samego rana rozpocząć poszukiwania autora listu, a także odwiedzić starą znajomą Karen Petersen.

Oczywiście nie wziąłem ze sobą żadnego bagażu z “Havamala”, gdyż w bagażniku Rosynanta mieliśmy z Pawłem rezerwowe wyposażenie w postaci szczoteczki do zębów, bielizny, swetra i spodni. Ten mój pośpiech musiał wydać się złodziejowi listu wielce podejrzany i - miałem nadzieję - zagadkowy. Tylko on wiedział, że nie wyjechałem w sprawach służbowych do stolicy. Przecież mogłem wyjechać z samego rana z Marczakiem. Skąd zatem ten pośpiech? I o to właśnie mi chodziło! Złodziej listu musiał w jakiś sposób zareagować na moją nagłą decyzję podejrzewając, że znam treść listu i nazwisko autora. Z pewnością podejmie kroki w celu utrudnienia w dotarciu do niego. Istniało uzasadnione przypuszczenie, że złodziej ma wspólnika, którego mogłem zdemaskować, a sam zdradzi się na jachcie zbytnią nerwowością, o czym doniosą mi Paweł z Zośką.

W drodze do Gdyni wciąż rozmyślałem nad tym, co usłyszałem z ust siostrzenicy. To naszą pannę archeolog widziała Zośka nieopodal baru przed przystanią. Ale nie jej obecność była szokująca, a fakt, z jakiego samochodu wysiadła. Ciemne volvo. Samochód Batury.

Podejrzewałem ją wcześniej o kradzież listu, ale sensacyjne doniesienie Zośki paradoksalnie mnie zaskoczyło. Panna Ania była pracownikiem Centralnego Muzeum Morskiego, szacownej instytucji o nieposzlakowanej reputacji. Owszem, mogłem podejrzewać pannę Anię o kradzież czy inne tajemnicze działania na rzecz swojej instytucji, ale nigdy bym nie przypuszczał, że należy do gangu Batury. Czy istniała możliwość, że Batura szantażem zmusił ją do współpracy? A może zaproponował jej sporą sumę pieniędzy za informowanie go? Taka możliwość istniała zawsze! Po wzorowo odegranej mistyfikacji z Luizą, która miała uśpić naszą czujność, Batura postanowił wprowadzić w nasze szeregi prawdziwego szpiega. To była diabelnie sprytna sztuczka. Wyczuwałem intuicyjnie już wtedy w porcie w Gdyni, że Luizę zbyt szybko zdemaskowaliśmy. Batura liczył, że pojawienie się Luizy w najmniej oczekiwanym momencie na konferencji prasowej obudzi nasze podejrzenia i wcześniej czy później zdemaskujemy kobietę. A wszystko po to, aby utorować drogę na jacht właściwemu szpiegowi - pannie Ani.

Mijając gdyńską dzielnicę Kolibki zastanawiałem się nad tym, kto wytypował skład ekipy operacji “Skarby wikingów”. Czyżby Batura?

Była ciepła, czerwcowa noc z pełnym księżycem na rozgwieżdżonym nieboskłonie zwiastującym nazajutrz słoneczną pogodę. Wysiadłem przy Pomniku Gdańskich Harcerzy i przecinając plac Grunwaldzki pieszo dotarłem na przystań usytuowaną za Skwerem Kościuszki nie opodal słynnego Akwarium Morskiego.

Przywitałem zaspanego strażnika kiwnięciem ręki (na szczęście poznał mnie!) i szybkim krokiem podążyłem na parking. Rosynant stał w miejscu, w którym go ostatnio widziałem pośród kilku innych samochodów. Księżyc odbijał się z wdziękiem w wypolerowanej karoserii i przyciemnianych szybach.

Kiedy dzieliło mnie od niego dziesięć kroków zauważyłem lekko uchylone drzwi od strony kierowcy. Nasz Rosynant miał nie domknięte drzwiczki i natychmiast pojąłem, że ktoś próbował dostać się do jego wnętrza. Jak to dobrze, że na wyposażeniu Rosynanta mieliśmy wtrysk gazu obezwładniającego uruchamiający się po otwarciu drzwi przez włamywacza. Złodziej mógł w tej chwili leżeć sparaliżowany we wnętrzu wozu. Mimo nostalgicznego wręcz przywiązania do wehikułu, bezpowrotnie straconego, musiałem przyznać, że ten nowoczesny służbowy jeep miał kilka niepodważalnych zalet.

Serce zabiło mi mocniej, kiedy otwierałem drzwiczki. Niestety, we wnętrzu jeepa nie było nikogo. Nawet zapach gazu obezwładniającego zdążył wywietrzeć. Najprawdopodobniej próby kradzieży dokonano kilka godzin temu i przez ten czas złodziej odzyskał siły. Po przebudzeniu zwiał czym prędzej i nigdy nie dowiem się, kim był.

Czy miałem do czynienia ze zwykłym złodziejem samochodów? Gdyby tak było, złodziej natychmiast po odzyskaniu przytomności niechybnie spróbowałby uruchomić samochód i odjechać. Ale nic na to nie wskazywało. Raczej próbował dostać się do środka. Gdyby złodziej zapalił silnik, włączyłby się automatycznie alarm budzący strażnika (alarm w Rosynancie uruchamiał się nie po otwarciu zamka, lecz po uruchomieniu silnika). Strażnik jednak spał w najlepsze w stróżówce, zaś złodziej po odzyskaniu świadomości zrezygnował z kradzieży i uciekł.

To nie mógł być profesjonalista” - pomyślałem. “Jaki zatem miał cel?”

Wyjąłem ze schowka latarkę i obejrzałem dokładnie zamek. Został fachowo otwarty, co wskazywało na profesjonalnego złodzieja. Jednak nic nie zginęło z wnętrza jeepa, a mógł złodziej ukraść na przykład radio czy komputer schowany w bagażniku. Zapaliłem światełko i poodsuwałem siedzenia, aby dokonać bardziej szczegółowych oględzin wnętrza. Raptem leżący na gumie podłogowej papier przykuł moją uwagę.

Podniosłem go. To były papierowe zapałki. Zdziwiłem się, gdyż ani ja, ani Paweł nie używaliśmy zapałek, a te miały firmowe logo motelu “Morska Fala”. Na bocznej krawędzi był wypisany niebieskim długopisem numer telefonu. Zrozumiałem, że zapałki musiały wypaść złodziejowi, kiedy na przykład sięgał do kieszeni po chusteczkę w momencie działania gazu. Trzygwiazdkowy motel “Morska Fala” znajdował się w Gdańsku przy ulicy Jelitkowej, co mogłem odczytać z połyskującej etykietki. Jeśli intruz tam mieszkał, istniała szansa na zdemaskowanie go, ale przecież mógł wejść w posiadanie tych zapałek przypadkowo. Niemniej jednak zapałki stanowiły jakiś ślad, chociaż zupełnie nie wiedziałem, czy próbę włamania do Rosynanta mogłem łączyć z obecnością na “Havamalu” złodzieja listu. Moja intuicja podpowiadała mi, że za tym wszystkim stoi schowany za podwójną gardą swoich agentów Batura. Czas miał pokazać, czy moje przypuszczenia były prawdziwe.

Tymczasem opuściłem parking przy Skwerze Kościuszki z nadzieją na wynajęcie taniego jednoosobowego pokoju w hotelu “Fregata”.

Ledwo oddaliłem się od przystani, a we wstecznym lusterku zauważyłem jadący za mną wolno motocykl. Duży ciemny kask i czarny obcisły kombinezon uniemożliwiały identyfikację do tego stopnia, że nawet nie mogłem określić płci osoby kierującej. To była nowoczesna maszyna i jeśli w środku nocy jechała tak wolno znaczyło to, że prowadzący pojazd człowiek mnie śledził. Aby się o tym przekonać skręciłem kilka razy w boczne uliczki śródmieścia i robiąc duże koła znalazłem się po dziesięciu minutach w tym samym miejscu. Motocyklista wciąż jechał za mną wolno, a ja się zastanawiałem, czy był to włamywacz.

Wreszcie dotarłem do “Fregaty”. Gdy tylko zaparkowałem na niedużym parkingu motocyklista niespodziewanie odjechał w stronę Gdańska. Przez chwilę słyszałem jeszcze cichnący ryk silnika przypominający gigantyczne szczekanie psa.

Długo trwało, zanim recepcjonista wpuścił mnie do środka. Przed udaniem się do pokoju zadzwoniłem na sekretarkę naszego departamentu z wiadomością dla panny Moniki o miejscu mojego pobytu. Zawsze tak robiliśmy, kiedy niespodziewanie wyjeżdżałem w teren. Ponieważ “Fregata” nie posiadała faksu, wiadomość kazałem zostawić w recepcji hotelu “Jantar”, który miałem zamiar odwiedzić jutro. Wziąłem prysznic i natychmiast zasnąłem.

Nazajutrz wstałem po ósmej obudzony przez portowe syreny i słoneczne promienie wpadające do pokoju przez nie zaciągnięte żaluzje. Po śniadaniu udałem się do Rosynanta. Nie wymeldowałem się na wszelki wypadek, gdyż nie wiedziałem, jakie niespodzianki czekają mnie tego dnia.

Pojechałem na ulicę Jelitkową ciągnącą się wzdłuż plaż. Na peryferiach Gdyni dostrzegłem we wstecznym lusterku znajomego motocyklistę. Jechał za mną utrzymując stały dystans dwustu metrów.

Wszelkie próby zgubienia go uważałem za bezsensowne. Nie byłem zwolennikiem brawurowej, szaleńczej jazdy po mieście, a i szansę miałem niewielkie w wyścigu z nowoczesną hondą.

Zajechałem pod motel. Biało otynkowany budynek z czerwoną dachówką stał oddalony trzydzieści metrów od ulicy i dwieście metrów od Zatoki Gdańskiej. Osłaniał go podwójny rząd krzewów i żywopłot. Zaparkowałem na sąsiedniej ulicy i udałem się tam spacerkiem. Nigdzie nie dostrzegłem motocyklisty, ale byłem pewny, że musiał być w pobliżu. W recepcji kupiłem paczkę caro i zapałki, a następnie usiadłem w kącie obserwując nielicznych wchodzących i wychodzących gości. Nie powiem, miałem nadzieję ujrzeć samego Jerzego Baturę i rozmówić się z nim na dobre, ale to pobożne życzenie zostało zamącone świadomością, że przestępca tego pokroju nie zostawia nie załatwionych spraw. Batura włamujący się do samochodu dla samego włamania? I zostawiający po sobie ślady? Nie! Te fakty świadczyły, że miałem do czynienia z kimś innym, a pobyt w “Morskiej Fali” miał mi pomóc wyjaśnić wszystko.

Po godzinie bezczynnego siedzenia i gapienia się na przechodzących gości zaryzykowałem i podszedłem do młodej recepcjonistki.

- Przepraszam - zacząłem nieśmiało - ale umówiłem się z przyjacielem na dole. Niestety - rozłożyłem ręce - przyjaciel się nie zjawia. Czy mogłaby pani powiadomić go telefonicznie, że czeka na niego Tomasz?

Podałem nazwisko Batury, ale recepcjonistka nie znalazła takiego w książce meldunkowej. Żaden Batura nie mieszkał w motelu w ostatnich dniach ani nie rezerwował pokoju na przyszłość.

Zrezygnowany opuściłem motel i wsiadłem do Rosynanta. Cóż, poszukiwania nie zawsze się udają i niekiedy potrzeba wiele czasu, aby trafić na właściwy ślad. Zresztą niewykluczone, że włamywacz mieszkał w tym motelu, tylko że ja nie znałem jego nazwiska.

Śledzony przez motocyklistę dotarłem do gdańskiej Starówki przed dziesiątą. Jego obecność powoli zaczynała irytować, ale postanowiłem przystąpić do ataku w najmniej oczekiwanym momencie. Na razie należało uśpić czujność “plastra”.

Zaparkowałem na jakiejś uliczce sąsiadującej z Długim Targiem i punkt dziesiąta znalazłem się na drewnianych schodach prowadzących do recepcji hotelu “Jantar”. Jak mnie poinformował recepcjonista, Karen Petersen wymeldowała się nie zostawiając żadnej wiadomości. Po jej przybyciu, mniej więcej o godzinie dwudziestej drugiej, cały hotel został postawiony na nogi. Okazało się, że pani Petersen wpadła w szał. Przyzwyczajona do wygód, luksusowych hoteli i najlepszych samochodów traciła głowę w obliczu przeciętności. Minęły lata, kiedy córce bogatego przedsiębiorcy wystarczała zwykła przyczepa kempingowa. To nie był hotel dla Karen Petersen. A przynajmniej dla obecnej Karen.

- Panie - ściszył głos wystraszony recepcjonista - żebyś pan wiedział, co tu się działo. Meksyk! Aż przyszedł taki pan, biznesman, chyba Polak z pochodzenia i uspokoił wściekłą damę. Ale ona na niego z buzią! Że co on jej załatwił? Że fajtłapa! Że nie chce go znać!

- Nie mogła zamieszkać gdzie indziej? - zdziwiłem się.

- W czterogwiazdkowej “Henzie” nad kanałem nie mieli wolnego pokoju. Widać przez omyłkę facet zarezerwował dla niej apartament w “Jantarze” myśląc, że jak na Starówce to już musi być przynajmniej “Hilton”. Na szczęście ten gość dał jej środek uspokajający i dama zasnęła. Dzisiaj wyniosła się nie zostawiając oczywiście napiwku.

Czekała na mnie za to wiadomość przesłana faksem z ministerstwa.


Drogi Panie Tomaszu!

Od razu po powrocie z Fromborka zabraliśmy się z panną Moniką do zidentyfikowania nazwy klubu płetwonurków, z którego wysłano list skradziony panu na jachcie. O ile sobie przypominamy, to brzmiała jak “Atlantyda” albo “Ameba”. Panna Monika stawia raczej na “Akwamarynę”, ale nie możemy niczego więcej powiedzieć nie mając przed sobą listy wszystkich zrzeszonych w kraju klubów. Pełną listę prześlę Panu niebawem, więc może i Pan będzie łaskawy coś sobie przypomnieć. Tylko proszę się odezwać i wskazać numer, pod którym będzie Pan uchwytny. Pozdrowienia!

Pański

Jan Marczak

PS Paweł podał mi adres, pod który mogłem przesłać tę wiadomość. Hotel “Jantar”? Czyżby za Pana rządów, drogi Tomaszu, w naszym departamencie sytuacja finansowa poprawiła się do tego stopnia, że dyrektora stać na hotel w centrum miasta?


Złożyłem kartkę i uśmiechnąłem się rozbrojony dopiskiem Marczaka. Będąc na delegacjach sam wybierał najlepsze hotele, jeśli tylko sytuacja na to pozwalała, drwiąc z moich skromnych upodobań. W jego oczach moja osoba nie pasowała do hotelu w centrum miasta. Schronisko dla młodzieży? Proszę bardzo! Harcerska Baza? Jak najbardziej! Ale “Jantar”? Skąd mógł wiedzieć, że przyszedłem tutaj w odwiedziny do starej znajomej, bogatej i ekscentrycznej Dunki, która znienawidziła ten hotel uznany przez Marczaka za zbyt elegancki dla mnie.

I tym razem nie miałem szczęścia! Karen opuściła hotel i jedynym miejscem, w którym mogła teraz przebywać, była przystań dla jachtów. Eryk ze Stefanem mieli dzisiaj przybić do Gdańska i zabrać ją nad Zalew Wiślany. Tylko tam mogła się udać.

W pierwszym napotkanym sklepie fotograficznym na rynku oddałem do wywołania film Pawła i ruszyłem do zaparkowanego Rosynanta. Rozejrzałem się wokół, ale nie zauważyłem nigdzie motocyklisty.

Za to zauważyłem Jerzego Baturę we własnej osobie! Ten wysoki blondyn, syn Waldemara, groźny przestępca, któremu kilkakrotnie udaremniliśmy przemyt drogocennych przedmiotów za granicę siedział sobie w najlepsze pod czerwonym parasolem tarasu kawiarni sąsiadującej z hotelem “Jantar”. Ujrzałem jego uśmiechniętą twarz niezbyt korespondującą z zimnym, lodowatym spojrzeniem. Na głowie miał kremowej barwy kapelusz borsalino, tegoż koloru marynarkę i nieco ciemniejsze spodnie. Spostrzegł mnie i uniósł na powitanie szklankę soku pomidorowego w górę, aż błysnął w słońcu złoty zegarek.

Serce zabiło mi mocniej. Nie namyślając się dłużej podszedłem do niego. Spodziewałem się zastać go w motelu “Morska Fala”, a tu niespodziewanie spotkałem Baturę rozwalonego na foteliku kawiarni w samym sercu gdańskiej Starówki. Nie wierzyłem w przypadkowe spotkanie. Tylko skąd, u diabła, wiedział, że tutaj będę? Czyżby szpieg na “Havamalu” zdążył donieść, że zamierzam powęszyć trochę w Trójmieście i wyjazd do Warszawy jest jedynie przykrywką?

- Witam elitę Ministerstwa Kultury i Sztuki - przywitał mnie uprzejmie. - Może napije się pan ze mną?

- Nie, dziękuję - odpowiedziałem równie uprzejmym tonem siadając obok.

- Podobno szukacie na Bałtyku jakiejś starej łajby? - zapytał udając niewiniątko.

Musiałem przyznać, że od pierwszego naszego spotkania przy grobie jego ojca Waldemara nabierał Jerzy z każdym miesiącem coraz większej ogłady i opanowania, co było wynikiem większego doświadczenia życiowego. Kpił w żywe oczy, ale w sposób nie pozbawiony uroku. To już nie był tylko niebezpieczny, narwany młodzieniec, którego credo stanowiła zemsta. Jerzy Batura z roku na rok upodabniał się do swego ojca, chociaż na pierwszy rzut oka nie był do niego podobny. Metr osiemdziesiąt wzrostu, barczysta sylwetka i zimne, chociaż inteligentne spojrzenie. A tej cechy bałem się najbardziej. Co tam siła i muskuły, kiedy brakowało pomyślunku. Inteligencja na usługach przestępców takiego formatu mogła okazać się groźniejszą bronią niż tuzin mafijnych karabinów.

- Ma pan na myśli operację “Skarby wikingów”? - zapytałem unosząc brwi ku górze. - Pisała o tym prasa, pokazywała telewizja. Ale co tam! Luiza pewnie panu wszystko powiedziała.

- Luiza? - okazał zdumienie. - Nie znam takiej. Pan znowu obraca się w niezbyt odpowiednim dla niego towarzystwie. Ojciec zawsze powtarzał, że kobiety pana zgubią.

- Na razie kilka z nich pracuje dla pana.

- Nie wiem, o czym pan mówi - uciął ten wątek, jakby spodziewał się podobnych uwag.

- Co pan tutaj robi, panie Jerzy? - zapytałem spokojnym głosem.

- Ja? Odpoczywani. Jestem na wczasach.

Łyknął trochę soku pomidorowego i powiódł spojrzeniem po rynku.

- Niech pan ze mnie nie żartuje. Ostrzegam, że jak zwykle zrobię wszystko, aby wsadzić pana za kratki, chociaż Bóg mi świadkiem, że tego nie lubię.

- Pochlebia pan sobie. Nie jest z pana taki James Bond.

- James Bond? To fikcja. A my nie jesteśmy w kinie...

- Starzeje się pan, panie Tomaszu - rzekł spokojnie. - Pewnie, że nie oglądam Jamesa Bonda. Po co oglądać kogoś, kto nie dorasta człowiekowi do pięt. Ale ma pan rację. Nie jesteśmy w kinie, a na wczasach. Pogodę mamy tego lata wyborną, nie sądzi pan? Słońce przede wszystkim...

- Ludzie pańskiego pokroju nie mają wczasów.

Zaśmiał się szczerząc bielutkie zęby w kwaśnym uśmiechu. Zachowywał stoicki spokój, co musiałem docenić.

- Czy to pan włamał się do naszego jeepa? - zapytałem. - A potem kazał śledzić mnie jakiemuś motocykliście?

- Chce pan zrobić ze mnie drobnego złodziejaszka? Po co mi pański samochód, skoro mogę mieć lepszy? Motocyklista? Jakież to dziecinne. Pan Samochodzik kontra Pan Motocyklista! Wie pan co, powinien pan zostać pisarzem i zabawiać ludzi takimi historyjkami.

Wstałem od stolika patrząc mu w oczy.

- Nie wiem, co pan kombinuje, ale proszę pamiętać, że ostrzegam go. Ma pan swojego szpiega na jachcie, ale lada dzień zostanie zdemaskowany. Obiecuję. Wiem także, że musi pan mieć jakieś znajomości na górze i wie coś, czego my nie wiemy.

- Wiem dużo rzeczy. Na przykład to, że w tej chwili jakiś młody człowiek próbuje włamać się do waszego jeepa.

Znieruchomiałem i obejrzałem się za siebie. Rosynant stał trzydzieści metrów dalej zaparkowany w bocznej uliczce łączącej się z rynkiem od strony Motławy. Wyraźnie widziałem jakiegoś blondyna trzymającego rękę na klamce. Jednak młodzieniec ów nie był złodziejem. To był Stefan, syn Karen Petersen. Poprzez przyciemnione szyby nie mógł dostrzec, czy ktoś znajduje się wewnątrz, więc pukał w karoserię i starał się otworzyć drzwi. Ucieszyłem się, bo obecność syna Karen świadczyła, że rodzinka nie opuściła jeszcze Gdańska i jest szansa na spotkanie z moją dawną znajomą.

Spojrzałem na Baturę i rzekłem na zakończenie:

- Żegnam, panie Jerzy.

Uniósł w górę szklankę z sokiem i nic nie odpowiedział. Jednak jego lekko drwiący uśmieszek nie dawał mi spokoju psując resztki dobrego humoru. Po co przyjechał do Gdańska? Dlaczego nie krył się ze swoją obecnością wiedząc przecież, że wiem o Luizie i domyślam się, że na jachcie ma swojego szpiega.

Zbliżyłem się do Rosynanta.

- A gdzie zgubiłeś mamę, Stefan?

Drgnął zaskoczony moim nagłym pojawieniem się. Ale zaraz uśmiechnął na mój widok. Ten piegowaty piętnastolatek ze śmiejącymi oczami był podobny do Karen, ale w przeciwieństwie do niej był bardziej spontaniczny i radosny.

- Mama czeka na pana - powiedział z uśmiechem. - Nie jest w najlepszej formie po dzisiejszej nocy, ale czeka na pana z utęsknieniem, Mr. Vehicle!

A więc to tak! Już zdążyli wymyśleć dla mnie angielski odpowiednik Pana Samochodzika! Mr. Vehicle brzmiało nieźle. Kiedy rozwiązywałem sprawę tajemniczych kradzieży obrazów w zamkach nad Loarą mówiono na mnie Monsieur la Bagnolette.

- Mr. Vehicle? - udałem głupiego. - A dlaczego?

- Mama powiedziała, aby tak się do pana zwracać.

- Nie lubię, jak mnie tak nazywają - powiedziałem ponuro. - Ale co tutaj robisz?

Kątem oka obserwowałem Baturę, który wstał od stolika i zniknął z pola widzenia. Mógł wejść do hotelu albo oddalić się w jakąś boczną uliczką. Spostrzegłem, że Stefan również przez chwilę odprowadzał wzrokiem Jerzego, lecz po chwili rzekł:

- “Conquistador” jest gotowy do wypłynięcia. Mama wszystko panu powie. Chodźmy na przystań. To blisko.

Obejrzałem się za siebie w poszukiwaniu “plastra”, ale nie zauważyłem go.

- Ktoś nas śledzi? - stwierdził podekscytowany chłopak widząc, że nerwowo spoglądam za siebie.

- Od wczoraj taki jeden depcze mi po piętach.

- Ten w kapeluszu?

- Nie. Inny. Nosi czarny skórzany kombinezon.

- A kim był ten facet w kapeluszu, Mr. Vehicle? Wydawało mi się, że już go gdzieś widziałem. Nie mogę sobie przypomnieć, ale wydaje mi się, że znam tego człowieka.

- To Batura - rzekłem ponuro. - Lepiej, żebyś trzymał się od niego z daleka. To złodziej, przestępca, zły człowiek. Ale byłoby dobrze, gdybyś sobie przypomniał, w jakich okolicznościach go spotkałeś.

- Spróbuję... - westchnął i zaraz dodał: - Nie wiedziałem, że u was w Polsce jest tak rozrywkowo. Czuję się jak bohater filmu sensacyjnego!

Nie podzielałem jego entuzjazmu. Smutno mi się zrobiło słysząc z ust młodego cudzoziemca, że nasz kraj zachwyca go nie swoim pięknem czy kulturą, a gangsterskimi scenami na ulicach.

Poszliśmy pasażem wzdłuż Motławy. Już z daleka dojrzałem “Conquistadora” cumującego na przystani jachtowej po drugiej stronie kanału przy Szafarni. Jacht prezentował się cudownie na tle kilku innych.

Pomachaliśmy z pasażu do Karen i Eryka krzątających się po pokładzie. Odpowiedzieli nam tym samym.

Jeszcze tylko przedostaliśmy się na drugą stronę Motławy stateczkiem mającym swoją przystań na wysokości Spichlerza, w którym mieściło się Centralne Muzeum Morskie, i po pięciu minutach szliśmy już nabrzeżem po drugiej stronie kanału.

Karen nie wyglądała na swoje pięćdziesiąt lat. Uprawianie sportu, zdrowa dieta i wygodne życie czyniły z niej kobietę piękną i szczupłą. Z daleka można ją było wziąć za trzydziestolatkę. Długie blond włosy opadały jej do połowy pleców, a luźna biała żeglarska kamizelka maskowała wszelkie zaokrąglenia. Jednak z bliska jej twarz była nieco starsza, ale nadal piękna i powabna. I te zielonkawe oczy!

Najpierw przywitałem się z Erykiem, z którym uciąłem sobie małą pogawędkę wczoraj we fromborskiej kawiarni.

- Witam pana, Mr. Vehicle - rzekł pogodnie. - Dlaczego Vehicle?

- Mama ci kiedyś opowie.

- Pan Tomasz zmienił samochód - rzekła lekko zachrypniętym głosem Karen na powitanie stając naprzeciw mnie. - No, no, że też doczekałam takiej chwili.

A następnie uściskaliśmy się mocno.

- Samochody tak - odparłem. - Ale sobie pozostałem wierny!

- I to mi się podoba w tobie, Tomaszu.

Spojrzała mi w oczy przyjaźnie i zaproponowała:

- Drinka?

Odmówiłem, ale chętnie zasiadłem na pokładzie towarzysząc jej podczas śniadania. Uraczyła mnie filiżanką aromatycznej herbaty.

- Słyszałem, że wyprowadziłaś się z hotelu “Jantar”... - zacząłem nieśmiało.

Karen natychmiast mi przerwała.

- Nie przypominaj mi tego miejsca! - wrzasnęła.

- Co się stało? - zapytałem z uśmiechem. - Zobaczyłaś karaluchy?

- Karaluchy? - zdumiała się. - Gorzej! Wyobraź sobie, Tomaszu, że po odkręceniu niebieskiego kurka poleciała gorąca woda. I to z minutowym opóźnieniem.

- To normalne - rzekłem rozbawiony.

- Normalne? W jakim świecie ty żyjesz? Poparzyłam się przez jakiegoś dowcipnisia!

I pokazała mi rzekomy ślad na grzbiecie dłoni, ale nic nie mogłem dostrzec.

- A w całym hotelu - kontynuowała Karen - czuć było zapach zupy i różnych dań z restauracji na dole. To skandal! O postrzępionych dywanach i kiczowatych obrazach na ścianach nawet nie warto wspominać!

- Dlaczego zamieszkałaś tam?

- Nie ja rezerwowałam - syknęła. - To mój drugi maż. Nazywa się Drewicz-Larsen i jest Polakiem z pochodzenia. To biznesmen. Wyszłam za niego dwa lata temu.

- Gratuluję - bąknąłem.

- Nie ma czego! - powiedziała z irytacją w głosie. - Nie potrafi nawet porządnie zaparkować samochodu, wiązać krawata i zarezerwować porządnego hotelu! Jedyne co potrafi, to grać na giełdzie i inwestować pieniądze.

Czy gdyby było odwrotnie, wyszłabyś za niego?” - pomyślałem ze smutkiem.

- Przyjechał z tobą?

- Tak, ale teraz załatwia jakieś interesy w Gdańsku i w Warszawie.

A potem zaczęliśmy pogawędkę o starych dobrych czasach, kiedy to szukaliśmy jako konkurenci skarbów templariuszy, o mojej pracy i jej nieudanym małżeństwie z malarzem Vincentem, z którym miała dwóch synów. Obaj byli z nami na pokładzie. Ich ojca spotkałem we Francji, kiedy za namową Karen pewien francuski arystokrata baron de Saint-Gatien wynajął mnie jako detektywa w sprawie niezwykłych kradzieży obrazów. Wydawało mi się, że dostrzegam w rysach twarzy chłopców jakieś podobieństwo do Vincenta, ale obaj odziedziczyli skandynawski typ urody po matce. Po malarzu odziedziczyli wrażliwość.

Cóż, każde z nich miało swoje prywatne życie, tak różne i zarazem barwne. Ona była spadkobierczynią majątku bogatego ojca, osobą niezależną, bogatą mężatką spędzającą wolny czas na poszukiwaniach skarbów w różnych zakątkach świata (choć podobno nigdy niczego nie udało się jej znaleźć), ja skromnym urzędnikiem w Departamencie Ochrony Zabytków, kawalerem kochającym naturę i przygodę. Byliśmy do siebie podobni, chociaż pochodziliśmy z różnych światów. Czyż to nie było fascynujące?

- Masz fajnych synów, Karen - powiedziałem ze smutkiem w głosie szczerze jej zazdroszcząc potomstwa. Sam o założeniu rodziny nie miałem co marzyć. Zawsze zasłaniałem się zawodowymi obowiązkami, ale tak naprawdę, to bałem się przywiązania do rodzinnego kąta, do codziennych uciążliwych i nudnych obowiązków. - Aż trudno uwierzyć, że sami potrafią żeglować po Bałtyku. Nie boisz się o nich?

- Wręcz przeciwnie! Petersonowie mają to we krwi - rzekła z dumą w głosie. - Podczas rejsu mniej się boję, niż kiedy siadają do samochodu albo przechodzą na drugą stronę ulicy.

- Co w ogóle porabiasz?

- To co ty! Szukam skarbów wikingów!

- No to witamy w klubie.

Zachichotała.

- Ano właśnie, Tomaszu - rzekła ciszej rozglądając się po przystani jakby w obawie przed niebezpieczeństwem. - Eryk! Pokaż Tomaszowi list!

Starszy syn zjawił się z liścikiem napisanym po angielsku.

- Czytaj! - rzekła Karen.

Treść listu napisanego na komputerze była następująca:


Jeśli ci miłe życie, Twoje i Twoich synów, wracaj skąd przybyłaś, kapitalistyczna snobko! Trzymaj się z daleka od Zalewu Wiślanego, bo w przeciwnym razie stracisz coś cenniejszego niż jacht.

Przyjaciel


To były najnormalniejsze w świecie pogróżki. Z treści tego anonimu wynikało, że obszar Zalewu Wiślanego krył tajemnicę. Zupełnie nie wiedziałem, dlaczego to obecność Karen Petersen była autorowi nie na rękę.

- Ten list dostałam wczoraj wieczorem w hotelu - wyjaśniła. - Trochę się przestraszyłam, więc czym prędzej przeniosłam się na jacht. Poza tym uwielbiam jachty! Ten w szczególności.

Miała rację. “Conquistador” był nadzwyczajnym jachtem.

- Chłopcy wiedzieli, że obiecałeś mnie odwiedzić w Hotelu “Jantar”, więc Stefan poszedł po ciebie.

- Rozumiem.

- Czy recepcjonista zapamiętał doręczyciela listu?

- Niestety. Ktoś podrzucił ten anonim pod same drzwi. Co o tym sądzisz, Tomaszu?

- Hm, cóż... - zasępiłem się. - Raczej to nie wygląda na żart.

- A może to po prostu zwykły kidnaping?

- Absolutnie. Gdyby tak było, porwano by Stefana i zażądano okupu! Nie, autor listu po prostu nie życzy sobie Twojego przyjazdu nad Zalew Wiślany.

Karen wstała i oparła dłonie na biodrach przybierając groźną postawę.

- No to źle trafił! A właśnie, że tam popłyniemy. Nie wiem, dlaczego moja obecność w tamtych stronach jest komuś nie na rękę, ale anonim osiągnął odwrotny cel od zamierzonego. Poza tym jestem przyzwyczajona do pogróżek.

To była cała Karen Petersen!

- Na twoje wyłączne ryzyko - powiedziałem. - A może autor listu specjalnie chce cię tam wysłać?

- Nie rozumiem.

- To tylko takie przypuszczenie. Kiedy odpływacie?

- Myślałam, że popłyniesz z nami. “Conquistador” jest duży.

- Niestety - rozłożyłem ręce - ale jestem członkiem innej ekipy. Poza tym, gdybyś chciała, abym z wami popłynął, napisałbyś do mnie wcześniej list z zaproszeniem.

- Nie to nie! - powiedziała bez urazy klepiąc się w kolano. - Tomasz lubi chadzać własnymi ścieżkami.

- Mam zobowiązania wobec sponsora operacji, Karen.

- Skoro jesteś członkiem ekipy “Havamala”, to czemu nie jesteś teraz na jego pokładzie?

- Jest kilka spraw, których nie sposób wyjaśnić na łajbie.

- Oj, coś mi się zdaje, że mój przyjazd do Polski tego lata był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Czuję przez skórę wielką przygodę, a twoje zachowanie zdaje się to potwierdzać. Znam cię, Tomaszu, i widzę, że jesteś jedną chodzącą tajemnicą. Mnie nie przechytrzysz.

Pogadaliśmy jeszcze ze dwa kwadranse, w czasie których ustaliliśmy, że koniecznie musimy się spotkać nad Zalewem. Może we Fromborku, może w Krynicy.

Na pożegnanie wręczyła mi niezwykły upominek. Była to droga i znakomita lornetka firmy Minolta. Nie chciałem jej wziąć, ale Karen zmusiła mnie niemal siłą do przyjęcia podarunku. Zawiesiła prezent na szyi, a ja, niczym szczeniak, zaczerwieniłem się. Eryk ze Stefanem unieśli kciuki w górę. Przystawiłem zatem lornetkę do oczu i wybrałem zakotwiczonego przy wschodnim nabrzeżu Motławy “Sołdka”. Potem skierowałem lornetkę na zabudowania nad kanałem, a następnie na stateczek “Motława”. Jeden z pasażerów patrzył w naszym kierunku nazbyt uważnie. Trzymał pod pachą jakieś papiery i kiedy zorientował się, że patrzę na niego, odwrócił się natychmiast. Był to lekko łysiejący mężczyzna w wieku około czterdziestu lat. Odstawiłem lornetkę od oczu.

- Znakomita - pochwaliłem podarunek. - Nie wiem tylko, czy zasłużyłem na nią.

Pocałowałem Karen w policzek i odszedłem.

Oddalając się w stronę znajdującej się trzydzieści metrów dalej przystani dla “Motławy”, która właśnie opuszczała sąsiedni brzeg, słyszałem, jak wydaje chłopcom polecenia. To ona była teraz kapitanem i konkurentką w poszukiwaniach. Ta ekscentryczna Dunka nazbyt ceniła sobie niezależność i smak rywalizacji, aby odpuścić nawet starym przyjaciołom. Nie byłem wyjątkiem od reguły.

Nie zrobiłem dziesięciu kroków, gdy podbiegł do mnie Stefan.

- Mr. Vehicle! - rzekł podnieconym głosem. - Przypomniałem sobie, gdzie widziałem tego faceta na rynku, tego w kapeluszu.

Zatrzymałem się i poczułem, że serce mocniej mi bije. A kiedy usłyszałem, że było to w zeszłym roku w Krynicy Morskiej na tarasie kawiarni, przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

Poklepałem chłopaka po ramieniu nic nie mówiąc i oddaliłem się. Pomachałem im jeszcze z nabrzeża na pożegnanie i wszedłem na pokład “Motławy”. Po dwóch minutach byłem już na drugim brzegu. Petersonowie machali jeszcze przez pewien czas z “Conquistadora”, ale przestali, gdy nieoczekiwanie skręciłem z pasażu w ulicę Mariacką.

Powód był prosty: byłem śledzony. Tym razem to nie był odziany w skórzany kombinezon motocyklista, ale mężczyzna, którego widziałem wcześniej na pokładzie “Motławy”. Gdy tylko zszedłem ze stateczku na nabrzeże pojawił się obok hotelu “Henza” i szedł za mną utrzymując stałą odległość. Jeśli to wspólnik motocyklisty, to miałem przeciwko sobie dobrze zorganizowaną bandę. Ale czego mogłem się spodziewać po Baturze?

Postanowiłem zrobić mały tour po Starówce, aby zgubić “plastra”: Mariacka-Szeroka-Świętojańska-Piwna-Chlebnicka-Długi Targ. Doszedłszy do fontanny Neptuna straciłem go z oczu, ale ten mógł najspokojniej w świecie obserwować z ukrycia Rosynanta. Przecież w końcu musiałem nim odjechać.

Pochodziłem jeszcze z kwadrans po staromiejskich uliczkach, ale śledzący mnie mężczyzna wsiąkł jak kamfora. Postanowiłem zatem zadzwonić do departamentu. Być może panna Monika albo Marczak przypomnieli sobie nazwę klubu płetwonurków, w którym autor listu był instruktorem.

- Dzień dobry, szefie! - przywitała mnie gorąco sekretarka. Była podekscytowana i mówiła tak głośno, że musiałem trzymać słuchawkę w pewnej odległości od ucha. - Cały czas z dyrektorem Marczakiem wytężamy nasze szare komórki, aby przypomnieć sobie nazwę tego klubu. To bardziej pasjonujące niż rozwiązywanie krzyżówek!

- Też tak myślę - rzekłem. - I co? Są jakieś rezultaty, panno Moniko?

- Nic pewnego, ale to najprawdopodobniej było coś w rodzaju “Akwanauta” albo “Archimedes”...

- Panie Tomaszu! - usłyszałem w słuchawce podniecony głos Marczaka, co wskazywało, że musiał wyrwać sekretarce słuchawkę.

- Niech pan nie słucha! Bardziej “Arkada” albo “Aąuarius”! Jestem pewny, że na literę “a”! A... a co tam słychać u pana?

- Próbowano włamać się do Rosynanta, tajemniczy osobnik na hondzie mnie śledzi, przed chwilą obserwował mnie jakiś drugi typek, a na deser spotkałem Baturę.

- Niedobrze... niedobrze - zafrasował się. - Na szczęście my tutaj z panną Moniką robimy co możemy! Zadzwoniliśmy do stołecznego klubu płetwonurków “Viking” z siedzibą na Wale Miedzeszyńskim i w ciągu godziny przesłano nam faksem listę najważniejszych klubów w Polsce. Ale tego jest ponad sto, więc proszę o cierpliwość. Panno Moniko... - Marczak zaczął mówić do sekretarki - mówię pani, że “Aquarius”... albo “Aquaticus”.

- A mówił pan wcześniej, że “Bibelot” czy jakoś tak... - usłyszałem poważny głos sekretarki.

- Nie “Bibelot”, a “Atrybut”, ale to przecież bez sensu!

- To ja panu mówiłam, że to bez sensu, dyrektorze!

Postanowiłem przerwać ten dialog.

- Jest pani tam? - krzyknąłem do słuchawki.

- Słucham, panie Tomaszu.

- Proszę dalej pracować nad nazwą klubu, a ja załatwię kilka innych spraw. Proszę dzwonić do “Fregaty” albo zostawić faks w “Jantarze”.

- Lubi pan zmieniać luksusowe hotele - rzekł pod nosem Marczak, który ponownie przejął słuchawkę. - I jeszcze jedno! Sprawdzam członków waszej ekipy na “Havamalu”.

- I co?

- Wszystko wydaje się w porządku. Magister Rzepka figuruje na liście płac w Fundacji WOZ, panna Ania w Centralnym Muzeum Morskim. Są czyści. Doprawdy trudno będzie dociec, kto na górze ustalił taki a nie inny skład ekipy. I czy ma to w ogóle znaczenie? Właściwie to Jorgensen przeprowadził szereg rozmów na wysokim szczeblu i być może wtedy zapadły już decyzje, kto ma płynąć. A może jego należałoby o to spytać?

- Być może ma pan rację - rzekłem zamyślony.

I zaraz dodałem z żalem.

- Myślałem, że pan był bliżej kulis całej operacji.

- To były czysto kurtuazyjne spotkania, wie pan, takie ministerialne pogawędki. Nieraz bywało, że wysoki urzędnik podpisywał zgodę na przewóz za granicę cennych eksponatów nie wiedząc, co to jest i do czego służy. A kiedy ktoś wykłada gotówkę, tak jak Jorgensen, nikt nie zadaje za dużo pytań, panie Tomaszu, tylko kiwa grzecznie głową i wyciąga rękę. Takie jest życie. Ale postaram się wywiedzieć tego i owego. Ze względu na urlopy w urzędach i ministerstwach nie do wszystkich mogę teraz dotrzeć. Ale trzymam rękę na pulsie! I głowa do góry!

- Powodzenia.

Niewiele dała mi ta rozmowa, ale wiedziałem, że wcześniej czy później Marczak zdobędzie jakąś cenną informację. Na szczęście rewelacja Stefana rzucała pewne światło na kulisy całej operacji. Aby wyjaśnić kilka spraw, musiałem po powrocie nad Zalew porozmawiać z Jorgensenem.

Tymczasem postanowiłem udać się do Urzędu Morskiego w Gdyni, aby zdobyć informację dotyczącą wszystkich odbywających się nad Zalewem Wiślanym i na Zatoce Gdańskiej obozów płetwonurków w zeszłym roku. Istniała szansa zidentyfikowania nazwy klubu, o ile takie imprezy były zgłaszane w Urzędzie Morskim.

Jadąc do Gdyni zauważyłem z tyłu motocyklistę. Jechał za mną utrzymując stały dystans. Wszystko zatem odbywało się zgodnie ze scenariuszem. Po drodze odwiedziłem Motel “Morska Fala”. Nigdzie śladu volvo Batury. Czułem wzrok motocyklisty na swoich plecach, ale nie widziałem go nigdzie przechodząc na drugą stronę ulicy przyległej do plaży. Przystawiłem lornetkę do oczu i przez chwilę obserwowałem motel oraz pobliskie zabudowania. Motocyklista musiał dobrze się ukryć. Skierowałem zatem lornetkę w stronę Westerplatte ustawiając ostrość na samotnej latarni morskiej na falochronie wschodnim. Z tego miejsca na plaży przed Sopotem dobrze było widać opuszczające kanał portowy statki i jachty. “Conąuistador” powinien wypłynąć już na wody Zatoki Gdańskiej wydostawszy się z krętych i wąskich kanałów przecinających Gdańsk.

W oddali, jakieś dwa kilometry od brzegu, płynęła jakby żywcem przeniesiona z kolorowych książek o wikingach drewniana łódź z postawionym prostokątnym czerwonym masztem. Na oko miała piętnaście metrów i była znakomitą rekonstrukcją wikińskiej łodzi. To był pierwszy zabłąkany “wiking” przybywający na festiwal na Helu! Z daleka ci ludzie przypominali prawdziwych piratów, ale wiedziałem, że to pasjonaci, którzy nie skrzywdziliby nawet muchy. Płynęli na południowy wschód. Ustawiłem lepiej ostrość, aby dokładniej przyjrzeć się łodzi. Górne warstwy klepkowego poszycia wykonanego najprawdopodobniej z dębu zachodziły na dolne, zaś wyrzeźbiona i pomalowana na czerwono smocza głowa wieńczyła dziób łodzi. Na wietrze falował wizerunek młota Thora na prostokątnym żaglu, a wewnątrz łodzi stało opartych o burtę pięciu mężczyzn ubranych w stroje wikingów sprzed tysiąca lat. Jedynym elementem zdradzającym, że są to neowikingowie był silnik zamontowany z tyłu łodzi oraz nowoczesny zegarek na ręku jednego z nich. Mężczyzna ten odróżniał się od pozostałych idealnie białymi włosami wystającymi spod skórzanego hełmu. Jego brwi i rzęsy miały również kolor kredy. Albinos. Reszta załogi miała normalne blond czupryny, zaś jeden ubrany w cienki niebieski ortalion był szatynem. Prawdopodobnie Skandynawowie wynajęli pilota i oddawali się rozkoszom żeglugi po Zatoce Gdańskiej.

W końcu ujrzałem “Conquistadora” wypływającego z kanału portowego. Eryk ze Stefanem pracowali w pocie czoła na pokładzie, zaś Karen stała za kołem sterowym.

Jednak nie posłuchali mojej rady i płyną nad Zalew” - pomyślałem.

Zawróciłem do Rosynanta. Wsiadłem i odjechałem w kierunku alei Grunwaldzkiej mijając najpierw ogródki działkowe i osiedle Żabianka. Zbliżywszy się do ogrodzenia okalającego tor wyścigów konnych ujrzałem we wstecznym lusterku hondę.

Mój plan był prosty. Wycofałem się i zacząłem krążyć po uliczkach Żabianki. Za każdym razem, gdy zwalniałem motocyklista zwalniał również. Dzieliło mnie od niego raz sto, innym razem dwieście metrów. Sposób, w jaki ten człowiek mnie śledził był tak nieudolny, że zupełnie nie wiedziałem, z kim mam do czynienia.

Wreszcie znalazłem ślepą uliczkę zaczynającą się za dużym pięciopiętrowym budynkiem mieszkalnym. Skręciłem zostawiając hondę sto metrów za sobą na otwartym terenie między blokami. Sam zniknąłem z pola widzenia na jakieś dziesięć sekund. Jednak ten krótki czas wystarczył na zaparkowanie Rosynanta na parkingu usytuowanym dwadzieścia metrów przed końcem uliczki. Wjechałem szybko na wolne miejsce obok trabanta i poloneza włączając przycisk zmiany koloru nadwozia. W ciągu kilku sekund ciemny jeep przemienił się w biały pojazd. Stojąc z innymi autami w rzędzie mógł ujść uwadze motocyklisty.

Honda pojawiła się zaraz u wylotu uliczki. Minęła mnie wreszcie. Zbliżywszy się do ślepego końca osiedlowej alejki motocyklista miał przed sobą dwa złączone bliźniaczo budynki mieszkalne i zablokowany odwrót. Wyjechałem bowiem z miejsca na parkingu ustawiając się przodem do zdezorientowanego człowieka w skórzanym kombinezonie. Kiedy motocyklista połapał się, że nie ma odwrotu, zbliżyłem się do niego, a on wykonał szybki obrót maszyną o sto osiemdziesiąt stopni. Patrzyliśmy teraz sobie prosto w oczy. On poprzez przyciemniane okulary kasku, ja poprzez ciemne szyby jeepa. Dodałem szybko gazu, aby zbliżyć się do niego uniemożliwiając ominięcie mnie pomiędzy betonowym słupem po jednej stronie alejki a blaszanym kontenerem na śmieci z drugiej.

O ile kierowca hondy nie miał bladego pojęcia o sztuce śledzenia, o tyle wiedział, do czego służy pojazd, na którym siedział. Przednie koło hondy uniosło się złowieszczo w górę i potężny ryk silnika zakłócił osiedlowy spokój. Rycząca maszyna szykowała się do skoku. Kiedy dzieliło mnie od niego siedem metrów motocyklista dodał gazu i maszyna dosłownie wyrwała do przodu. Nie wiem, jak to się stało, ale mojemu prześladowcy udało się wjechać w przestrzeń między lewym bokiem jeepa a ograniczającym ucieczkę słupem. Poczułem lekkie puknięcie, zaiskrzyło i honda odjechała na dobre zostawiając mnie samego w tym osiedlowym zaułku. Zmarnowałem dobrą okazję do zdemaskowania motocyklisty.

Jednak jadąc aleją Niepodległości przez Sopot znowu zauważyłem za sobą hondę. Ten człowiek był bardzo uparty albo bardzo głupi. A może jedno i drugie?

I wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego.

Z naprzeciwka nadjechał na dużej szybkości bordowy terenowy landrover. Kierowca trzymał się niemal linii oddzielającej dwa przeciwne pasy ruchu. Wydawało mi się, że za kierownicą landrovera siedział mężczyzna. Minąwszy mnie zjechał nieoczekiwanie na lewą stronę jezdni zajeżdżając tym samym hondzie drogę. Zaskoczony motocyklista próbując gwałtownie skręcić w prawo stracił równowagę. Granatowa honda przewróciła się na bok szorując po asfalcie kilkanaście metrów. Człowiek w skórzanym kombinezonie przeturlał się kilka razy i wylądował szczęśliwie na chodniku dziesięć metrów przed maszyną, która zatrzymała się na słupie. To był przykry widok. Na szczęście wypadek wydarzył się na małej szybkości, zaś motocyklista potrafił nie tylko jeździć na motorze, ale i z niego spadać.

Część samochodów jadących za honda zatrzymała się gwałtownie wstrzymując tym samym ruch, zaś landrover odjechał szybko. Natychmiast zjechałem na pobocze. Chwyciłem lornetkę i wyszedłem z jeepa. Przyłożyłem lornetkę do oczu w kierunku oddalającego się samochodu notując w pamięci jego numer rejestracyjny: GRZ 3307. Pogroziłem pięścią. Z całego serca nienawidzę bowiem piratów drogowych, wszelkiego chamstwa na szosach, ale przede wszystkim nie lubię wypadków.

Pobiegłem w stronę motocyklisty, który właśnie próbował podnieść się o własnych siłach. Wokół niego powstało małe zamieszanie. Kilka samochodów zatrzymało się, kilkunastu przechodniów ruszyło w jego stronę. Gdy tylko osobnik w kasku i kombinezonie zauważył, że go śledzę próbował kulejąc podbiec do hondy. Przyśpieszyłem, ale on już podnosił swoją maszynę.

Wtedy nadjechał policyjny radiowóz. Jak na złość policjanci stanęli przed Rosynantem myśląc, że to może ja jestem sprawcą wypadku, a w tym czasie motocyklista zapalał silnik.

- Ten człowiek jest w szoku! - zawołałem w stronę niebieskich mundurów licząc w duchu, że udaremnią mu ucieczkę.

Policjanci spojrzeli na mnie, na niego, na Rosynanta, a następnie ruszyli w moim kierunku. Znajdowałem się kilkanaście metrów od hondy, gdy ta ruszyła mijając mnie i zdezorientowanych policjantów.

- Gońcie go! - krzyknąłem rozpaczliwie.

Jeden z nich podbiegł wprawdzie do radiowozu i przez radiostację nadawał coś podniesionym głosem, ale drugi ograniczył się do zachowania olimpijskiego spokoju. Podszedł do mnie i rzekł:

- Poproszę dowód rejestracyjny i prawo jazdy.

Okazało się, że stanąłem w miejscu, w którym był zakaz postoju i zatrzymywania. Musiałem zapłacić mandat, na który nie zasłużyłem i zdać relację z wypadku, którego byłem świadkiem. O mały włos, a zostałbym posądzony o jego spowodowanie. Na szczęście uratowali mnie świadkowie zajścia. Wściekły na cały świat i policję odjechałem do Gdyni nie zdradziwszy policjantom numerów landrovera.

W Urzędzie Morskim mieszczącym się przy ulicy Chrzanowskiego pokazałem swoją legitymację ministerialną. Młoda kobieta z krótko obciętymi włosami obsługująca dział rejestracji uśmiechnęła się czarująco.

- Nie musi pan niczego pokazywać - rzekła pogodnym głosem. - Widziałam pana w telewizji. Szukacie skarbów wikingów, prawda? Macie taki śliczny jacht, ale zapomniałam jego nazwę...

- “Havamal” - pomogłem odświeżyć pamięć urzędniczce.

- Właśnie! - zapiszczała i spojrzała na mnie pytająco.

- Chciałbym ustalić nazwy klubów, które przed rokiem organizowały na wodach Zatoki Gdańskiej obozy dla płetwonurków.

- Płetwonurkowie? - zdziwiła się. - Pański kolega już to przejrzał, więc myślałam, że...

- Mój kolega? - wrzasnąłem, aż na bladej cerze urzędniczki pojawiły się wypieki. Przestraszyłem ją nie na żarty, ale byłem doprawdy zdenerwowany.

- No, ktoś z waszego ministerstwa - młoda kobieta zaczęła się jąkać.

- Może taki dobrze ubrany wysoki blondyn?

- Tak, ale miał wąsik - odpowiedziała z przejęciem. - I chyba okulary na nosie, takie lecznicze. Dwadzieścia sześć lat. Ubrany w szary garnitur.

Batura z wąsikiem i w okularach leczniczych? To nie pasowało do niego. I zdaje się, że Jerzy jest trochę starszy.

- Był tutaj dosłownie godzinę temu. Czy coś nie tak?

- Czego chciał ten mój kolega? - zapytałem wzdychając.

- A więc jednak pan go zna - odetchnęła z ulgą. - To dobrze. Wiedziałem, że to porządny gość. Zresztą pokazał legitymację.

Wstała i z półki wiszącej na ścianie wyciągnęła skoroszyt, a ja z wrażenia usiadłem ciężko na krześle.

- Dałam mu do wglądu te zarejestrowane oficjalnie obozy...

Kartkując dokumenty urzędniczka nagle zaniemówiła. Wpatrywała się w nie przez dłuższą chwilę, a jej twarz przybrała kolor papieru.

- Co się stało? - zapytałem zaniepokojony.

- Brakuje jednego zgłoszenia... Były cztery, a są trzy!

Zaczęła kartkować zawartość segregatora oddychając szybko.

- A to drań! - wrzasnęła. - Musiał wypiąć jedną kartkę, jak poszłam zrobić herbatę. A wyglądał całkiem porządnie... - usprawiedliwiała swoją naiwność.

- To nie był mój kolega ani nikt z ministerstwa, panienko - rzekłem ponuro. - Na drugi raz proszę uważniej oglądać legitymacje.

Nie miałem szczęścia. Uprzedzono mnie. Zerknąłem na nazwy trzech pozostałych klubów płetwonurków. Były to: “Laguna”, “Narwal” i “Orka”. Zmieszana moją ostatnią uwagą kobieta była chętna do pomocy.

- Ten czwarty klub zaczynał się na literę “a”? - zapytałem.

- Jakby “Arbuz” albo “Alabaster”.

Westchnąłem ciężko i pokiwałem z rezygnacją głową.

- Jeśli coś sobie pani przypomni, proszę zostawić wiadomość w hotelu “Fregata”, dobrze? Aha, chciałbym połączyć się z “Havamalem” telefonicznie. Czy jest to możliwe?

- Ależ tak, oczywiście.

Odesłała mnie do centrali, gdzie młody, wysoki mężczyzna sterujący małym pulpitem w ciągu minuty uzyskał połączenie.

Odebrał Jorgensen.

- Tomasz!? - usłyszałem gromki głos Norwega. - Gdzie się podziewasz? I kiedy wracasz? Mamy już pierwsze wyniki popołudniowych poszukiwań! Właśnie je analizujemy!

- Spotkamy się jutro. Pan Perlićek zostaje jeszcze jeden dzień w Warszawie. Proszę, przekazać to Pawłowi, kapitanie. Gdzie mogę was znaleźć?

- Czekamy we Fromborku!


ROZDZIAŁ SIÓDMY


PALENIE SZKODZI • DLACZEGO ZALEW A NIE BAŁTYK? • I ZNÓW FROMBORK • WIKIŃSCY BOGOWIE • KTO PORWAŁ STEFANA • NA POLICJI • PETER KOPIE KOTA • BRÓDKA • POJEDYNEK • WYJAŚNIAM SEKRET MAGISTRA RZEPKI • ŚWIATEŁKO NA WIEŻY KOŚCIOŁA • KOLEJNY DZIEŃ POSZUKIWAŃ • POD WODĄ • POWRÓT SZEFA



Pan Perlićek zostaje jeszcze jeden dzień”. Przekazując tę wiadomość szef dawał do zrozumienia, że nie zjawi się dzisiaj na jachcie i można się go spodziewać jutro. Czyżby w końcu trafił na jakiś ślad? Zżerała mnie ciekawość i żałowałem, że nie mogę być teraz z nim. Jednak nie mogłem zapomnieć, że tu na jachcie znajdował się złodziej listu, któremu zależało na tym, abyśmy nie dowiedzieli się o ubiegłorocznych tajemniczych nurkowaniach na Zatoce Gdańskiej.

- Tomasz musi mieć jakąś tajemnicę - wyrwał mnie z zamyślenia głos Jorgensena, który także obserwował zachód słońca. - Miał dziwny głos. Znam się na tym.

Wzruszyłem obojętnie ramionami i spojrzałem na Zośkę. Zachichotała, a ja posłałem jej groźne spojrzenie. Spod pokładu wyszła również Anna.

- Nie pal tyle, Pawle... och, przepraszam - dodała zerkając na kapitana - powinnam mówić “panie Pawle”. Zapomniałam przecież, że z powrotem przeszliśmy na “pan - pani”.

- Możesz mówić do mnie “Pawle” - powiedziałem. - Nie obrażę się.

- Nie wiem, czy mogę - rzekła wskazując kciukiem zakłopotanego Jorgensena.

Ten odchrząknął nerwowo i rzekł:

- Nigdy na tym jachcie nic nikomu nie zginęło. Nie dziwcie mi się, że jestem kłębkiem nerwów, skoro co chwila coś ginie. Przepraszam za poranną awanturę, panno Anno, ale to nie żarty. Nasza operacja to poważne przedsięwzięcie o międzynarodowej randze.

Mówiąc “panno Anno” przekreślił Jorgensen nadzieje na odnowienie partnerskich układów.

- No właśnie, panie Pawle - rzekła uszczypliwie - proszę nie palić tyle, bo może jutro będziemy nurkować.

- Ograniczam palenie do minimum.

- Palenie nie przystoi płetwonurkowi. Płuca palacza ulegają powolnej degeneracji, zmniejsza się ich odporność na wahanie ciśnienia podczas nurkowania, zwłaszcza podczas wynurzania. Mój kolega, który zignorował powyższe ostrzeżenie, doznał urazu ciśnieniowego na dużej głębokości, a w konsekwencji zatoru gazowego. Już nigdy więcej nie sięgnął po automat.

- I co? - zdziwiła się uradowana Zośka podnosząc się. - Znaleźliście jakiś skarb na dnie?

- Jest kilka ciekawych wyników uzyskanych z pierwszych pomiarów sonaru - rzekł kapitan. - Komputer je analizuje. W kilku miejscach dno wykazuje pod warstwą mułu ciekawą strukturę geologiczną, którą należałoby sprawdzić za pomocą sub-bottom-pinger. Interesujących nas obiektów jest kilka, więc jutro z samego rana przystąpimy do weryfikacji dzisiejszych wyników.

- Dlatego radzę ograniczyć palenie - powiedziała Anna.

- Ale ja się nie zaciągam - wyjaśniłem. - Poza tym wody Zalewu Wiślanego są płytkie, więc nie grozi mi choroba dekompresyjna.

Nie dokończyliśmy wątku z paleniem, gdyż na pokład wyszedł magister Rzepka. Był z lekka nadąsany zupełnie nie zwracając uwagi na zachód słońca.

- Pan Paweł ma rację. Tutaj jest płytko i nie widzę sensu szukania łodzi wikingów - zagderał. - Czemu właśnie tutaj? Nie lepiej wypłynąć na Bałtyk?

- Nie boi się pan choroby morskiej? - zapytała Anna.

- Co tam choroba! Czuję się już lepiej. Ale tu chodzi o sens całej operacji. Tutaj nic nie ma. Trzy metry głębokości, na dnie muł i kilka ciężarówek z ostatniej wojny. Proponuję ruszyć śladami dawnej osady wikingów Jomsborg w okolicach dzisiejszego Wolina.

- Cierpliwości, cierpliwości - rzekł Jorgensen. - Dopiero co zaczęliśmy poszukiwania tutaj! Zdaje się, że jakiś wasz archeolog odkrył już dawno temu ślady osady koło Wolina...

- To był profesor Władysław Filipiak - wtrąciła panna Anna. - To on wdrożył w naszym kraju “archeologię podwodną”. W okolicach Wolina na Srebrnym Wzgórzu odkrył najstarszy port, największą stocznię i emporium na Bałtyku w X wieku. Jego odkrycie potwierdziło przypuszczenia o słowiańskim rodowodzie tych terenów. W1974 roku wykopał najstarszą polską rzeźbę, czterotwarzowego Świętowita*. [Świętowit (błędnie Światowid) - naczelne bóstwo Słowiań połabskich. Prawdopodobnie bóg wojny, wróżb i urodzaju; zapewne jednoznaczny z ogólnosłowiańskim bóstwem Nieba Perunem.


- Świętowita? A co to jest? - zainteresowała się Zośka.

- To był dziesięciocentymetrowy amulet, pełniący rolę domowego bóstwa w XI wieku - wyjaśniłem.

- Później wykopano jeszcze serię figurek jednotwarzowych z XI wieku - dodała Anna. - Reasumując, odkrycie potwierdziło słowiańską dominację na tych terenach. Nasz archeolog odkrył ślady pogańskiej świątyni słowiańskiej. Ani śladu po twierdzy Jomsborg! Tutaj zgadzam się z panami z Departamentu Ochrony Zabytków, że na próżno szukać dowodów na to, że w okresie wczesnego średniowiecza wikingowie byli panami południowego Bałtyku. Chociaż nie twierdzę, że nie mogli mieć w okolicach Wolina (zwanego też Winetą) swojej bazy wypadowej.

Jorgensen skrzywił się z niesmakiem na argumenty Anny.

- A ja - gderał magister Rzepka z uporem maniaka - nie widzę sensu grzebania w tym mule. Szkoda pieniędzy. Poza tym jestem głodny.

- To już lepszy argument - żartobliwie zauważył Jorgensen, ale zaraz spoważniał. - A co do pieniędzy, to nie pan je wyłożył.

- No tak, w tym wypadku tak. Ale po powrocie z rejsu będę musiał zdać raport z poszukiwań w tym mule. Nie wiem, czy nie lepiej wspomagać archeologów grzebiących w ziemi. Osobiście słyszałem tylko o jednej dębowej łódce znalezionej pod wodą, która przeleżała tysiąc lat. Zdaje się, że było to w Ostrowie Lednickim. Poszukiwania pod wodą są kosztowne, a rezultaty raczej mizerne.

- Wie pan, ile czasu potrzeba na zbadanie wykopu o powierzchni jednego ara? - zirytował się Norweg. - Kilka lat. Pięć, może sześć. W sumie to droga impreza. Zresztą ta dyskusja mnie nie dotyczy. W przeciwieństwie do was mam pieniądze i czas, więc szukam skarbów pod wodą gdzie mi się podoba i kiedy chcę. Zresztą czas pokaże, kto ma rację!

Po godzinie zacumowaliśmy przy zachodnim falochronie portu we Fromborku. Nie było jeszcze “Conquistadora”, więc zostawiwszy w bosmanacie wiadomość dla Duńczyków udaliśmy się do tej samej kawiarni co poprzedniego dnia. Korzystając z oczekiwania na posiłek wyszedłem na zewnątrz zadzwonić z telefonu komórkowego do Marczaka, ale o dziwo urządzenie przestało działać. Byłem pewny, że akumulatorek naładowałem przed wyruszeniem w rejs. Na jachcie trzymałem go w plecaku pomiędzy warstwą ubrań, więc niemożliwe, aby jakiś wstrząs go uszkodził, tym bardziej że rano jeszcze działał. Być może pan Tomasz już dawno zostawił na sekretarce wiadomość, ale z powodu uszkodzenia telefon nie działał. Chcąc nie chcąc skorzystałem z automatu znajdującego się w holu.

Na szczęście Marczak był w domu.

- Jak to dobrze, że pan dzwoni, Pawle - usłyszałem w słuchawce energiczny głos. - Chyba mamy nazwę klubu! Pan Tomasz już się tym zajmuje, więc proszę czekać na wiadomość od niego.

- To bomba! - krzyknąłem uradowany, ale zaraz ściszyłem głos widząc idącego do toalety Jorgensena, który zerkał w moją stronę. Zmieniłem temat. - Gdzie jest szef?

- Nocuje we “Fregacie” w Gdyni.

- Oszczędza jak nigdy - zauważyłem.

- Tak pan uważa? - zadrwił Marczak. - A nie przychodzi panu do głowy, czym się dostał do Trójmiasta w środku nocy? Autostopem chyba nie jechał.

- Sugeruje pan, że wziął taryfę?

- Sam pan go o to zapytaj.

Następnie Marczak zdał mi relację ze swojego śledztwa w Warszawie dotyczącego ustalania składu ekipy. Niestety, nie miał jeszcze żadnych wyników. Umówiliśmy się na telefon następnego dnia i zanim wróciłem na salę, zadzwoniłem jeszcze do “Fregaty”. Niestety, szefa nie było w hotelu. Dopiero odkładając słuchawkę uzmysłowiłem sobie, że nie spytałem o nazwę klubu.

Wszystkiego miałem się dowiedzieć we właściwym czasie.

Nikt nie pytał o szefa, ale spojrzenia biesiadników powiedziały mi, że ich myśli mogły krążyć wokół jego zagadkowego wyjazdu.

- Niech pan opowie jeszcze o poemacie “Havamal” - poprosiła Zośka Jorgensena. -Bardzo mi się podoba ta nazwa. Jest tak intrygująca.

Jorgensen wziął głęboki wdech, jakby zamierzał uraczyć nas dłuższą opowieścią.

- Poemat “Havamal” opowiada między innymi o Odynie wiszącym na drzewie świata, jak wielkim cierpieniom poddał się bóg, aby zdobyć runy, mądrość i magiczną wiedzę.

- Kto to jest Odyn? Czy to jakiś krewny odyńca?

Uśmiechnąłem się na ten niezamierzony nietakt ze strony Zośki.

Jak można było łączyć imię boga Odyna z dzikami? Ale Jorgensen wcale się nie obraził.

- Ciekawe spostrzeżenie - rzekł poważnie. - Od najdawniejszych czasów odyńce łączono z kultem płodności w wierzeniach wikingów. Uważano je za święte. Jednak Odyn to bóg wojny i magii. Jednooki, kapryśny i przebiegły. Władca panteonu germańskiego. Przewodził głównej grupie nordyckich bogów - Asom walczącym z olbrzymami. Potrafił zmieniać postaci i kształty, mówił tylko wierszem i pił tylko wino. Miał dwa kruki, Huginna i Muninna, które wysyłał co dzień w świat, aby donosiły mu, co słychać na naszym padole. Drugim w kolejności był Thor, gromowładny bóg nieba i syn Odyna. Trzecim była piękna Freya - bogini płodności. Bogowie żyli w krainie zwanej Asgardem. Pod tym królestwem znajdował się Midgard, świat ludzi, jeszcze niżej Niflheim, kraina zmarłych, którą rządziła olbrzymka Hel - wnuczka Lokiego, podstępnego krętacza, oszusta, który sam nie był niebianinem, ale towarzyszył bogom. Od imienia Hel nazwano cytadelę wzniesioną w krainie zmarłych...

- I nasz Półwysep Helski z Helem? - zapiszczała Zośka ku rozbawieniu pozostałych.

- No dobra - wtrącił niegrzecznie magister Rzepka - ale co to wszystko ma wspólnego z nazwą jachtu?

- Spokojnie. To tylko wstęp. Części kosmosu łączył i ochraniał olbrzymi jesion zwany “drzewem świata” albo Yggdrasill. Wierzono, że to on stanowił oś wszechświata. Odyn, którego nazywano “ojcem wszechrzeczy”, powiesił się na tym drzewie. Na pełnych dziewięć nocy bez jedzenia i wody. Przebił się dodatkowo włócznią składając siebie w ofierze. Ów bohaterski postępek, dzięki potędze cierpienia, pozwolił Odynowi poznać dziewięć magicznych pieśni. Mądrość jego stała się tak wielka, że posiadł tajemnicę osiemnastu magicznych zaklęć, wcześniej nie znanych żadnemu mężczyźnie i kobiecie. Tę właśnie opowieść zawiera poemat “Havamal”.

- I pan również posiadł jakąś tajemnice? - zapytała Anna.

- Kto wie? - odpowiedział kapitan uśmiechając się zagadkowo.

- Wiszący na drzewie świata Odyn - postanowiłem wtrącić się - do złudzenia przypomina Chrystusa przybitego do krzyża i przebitego włócznią jak Odyn. Nie można zatem wykluczyć chrześcijańskiego wpływu na powstanie poematu “Havamal”.

- Kult Odyna jest pradawny! - oburzył się Norweg. - Jeszcze przed chrystianizacją Skandynawii na początku XI wieku mieliśmy swoje wierzenia!

- Jeszcze przed powstaniem imperium rzymskiego Germanie za swego boga uważali Wodana - powiedziałem przekornie, aby go nieco pogrążyć. Podobnie jak pan Tomasz nie lubiłem szowinistów i pyszałków uważających, że tylko oni mają rację i zjedli wszystkie rozumy świata. - WI wieku naszej ery opisał go Tacyt*. [Tacyt - ok. 55 - ok. 120, wybitny historyk rzymski, autor Roczników Dziejów i Germanii.] Wodan był równie groźny i zmienny jak Odyn. W pogańskiej Anglii boga zwanego Wodenem uważano za patrona królów i książąt, opiekuna wojowników i magów.

- Wodan? Woden? Nie słyszałem - zasępił się Jorgensen. Zdenerwowałem go. Nie był przecież zawodowym historykiem, a jedynie amatorem kultu i wierzeń swoich przodków, więc jego wiedza była niekompletna i powierzchowna. - Pomylił pan z Odynem!

- Pod wpływem najeźdźców ze Skandynawii - ciągnąłem spokojnie pewny swoich racji - angielscy kaznodzieje zaczęli zastępować imię Woden imieniem Odyn, co jest kolejnym ogniwem łączącym postacie obu bogów, ale wskazuje wyraźnie na podobieństwo wszystkich mitów i religii. W końcu już kilka tysięcy lat przed Chrystusem w przekazach Sumerów znaleźć można historię do złudzenia przypominającą biblijny potop i Arkę Noego. Tak samo jak my mamy swojego Neptuna, starożytni Grecy - Posejdona, wy - potomkowie wikingów - swojego Aegira mieszkającego w głębinach morskich i urządzającego tam uczty dla bogów. My mamy swój koniec świata, wy - swój Ragnarók* [Ragnarók - koniec świata, apokalipsa w germańskich wierzeniach opisana przez Snorii Sturlusona. Przez trzy lata na całym świecie toczyć się będą straszne bitwy. Powodowani chciwością bracia pozabijają się nawzajem. Ojcowie będą zabijać swoich synów. Na świecie zapanuje straszna zima Fimbulwinter. Zgaśnie słońce. Przyjdą wielkie trzęsienia ziemi, a wody oceanu zaleją ją. Statek Naglfar z Lokim na pokładzie, zrobiony z paznokci zmarłych, wypłynie ze swej przystani unoszony przez wzburzone fale (w świecie wikingów zmarli mieli obcięte paznokcie, ponieważ pochowani z długimi zapewniali budulec twórcom okrętu). Ostatecznie, po wielu kolejnych dramatycznych wydarzeniach, ogień, dym i para strzelą ku firmamentowi. Niebo poczernieje, a gwiazdy znikną. Ziemia zapadnie się w żarłoczne morze. Kiedy ostatnie płomienie już zgasną, wody uspokoją się i powrócą do dawnych koryt, a ziemia, jasna i żyzna, wyłoni się z oceanu. Zboża zakiełkują nie zasiane, a żniwa będą obfite. Świat ponownie zaludni się dzięki potomkom Lif i Lifthasira, którzy na czas Ragnarók skryją się w jesionie Yggdrasillu. I tak koniec zawierać będzie ziarno początku - wszystko zacznie się od nowa.]. Ale wszystkie przekazy, pomimo różnic, mają te same korzenie.

Wydawało mi się, że moje argumenty powinny zostać nagrodzone brawami. Jednak jedyną reakcją współbiesiadników było gwałtowne zwrócenie głów w stronę drzwi. Powodem tego było zamieszanie w holu. Najpierw usłyszeliśmy dudniący, niski głos, a następnie na salę wkroczyła ubrana w żeglarski strój ładna, szczupła kobieta. Mogła liczyć najwyżej czterdzieści lat. Kobiecie towarzyszył młodszy syn. Za nimi wkroczył na salę bezradny portier.

- Karen Petersen - usłyszałem zdławiony głos Jorgensena.

- Co się stało? - zapytałem wstając od stołu.

Kobieta była zdenerwowana i podniecona. Otoczyliśmy ją czekając, aż się odezwie. Wreszcie wydusiła z siebie:

- Porwali Stefana...

- O rany! - zapiszczała Zośka. - Porwali? Kto?

Karen Petersen wyjęła jakąś kartkę i podała Jorgensenowi. Ten odczytał na głos treść anonimu od tajemniczego “przyjaciela”.

- Dziwne - zamruczał pod nosem kapitan.

- A co w tym dziwnego? - żachnął się magister Rzepka. - Trzeba zawiadomić policję.

- Jak to się stało? - zapytałem panią Petersen.

- Wpłynęliśmy do portu, a w zasadzie zacumowaliśmy na kei przed bosmanatem. Potem jakiś mężczyzna stojący na nabrzeżu zawołał nas prosząc o klucze. Jego samochód rzekomo popsuł się i potrzebował “czternastki”. Mówił z dziwnym akcentem. Po angielsku. Wyglądał na Skandynawa, a może był to Niemiec? Dziwne, ale wydawało mi się, że miał blond perukę na głowie. I ciemne okulary na nosie. Stefan zszedł na brzeg, aby dać mu potrzebny klucz i zabrać z bosmanatu formularze. Wtedy mężczyzna chwycił go mocno za ramie, przyłożył do nosa chusteczkę z jakimś środkiem nasennym, bo Stefan stracił przytomność, i nie namyślając się dłużej wrzucił jak worek na tylne siedzenie samochodu.

- Jaki to był samochód?

- Może opel, a może renault. Było ciemno, a poza tym nie odróżniam tych średniej klasy wozów. Zdaje się, że miał ciemną karoserię. To wszystko odbyło się tak szybko i niespodziewanie. Odjechał i szukaj wiatru w polu! Tu nie ma nic dziwnego, Jorgensen! - krzyknęła pani Petersen w stronę kapitana “Havamala” gromiąc go wzrokiem. - Pańscy ludzie zupełnie nie przejęli się porwaniem. Widzieli wszystko z jachtu i nie kiwnęli nawet palcem, aby odbić Stefana. Nawymyślalam im, ale co to teraz da? Co za ludzie?! Potwory!

- To moja wina - oświadczył ze wstydem Norweg. - Za bardzo biorą sobie do serca moje polecenia. Zawsze im powtarzam, żeby nie opuszczali jachtu. Nawet gdyby na brzegu mordowali, strzelali albo pojawił się sam Pan Bóg, nie mogą zejść na ląd...

- Ale to dziwne - nieoczekiwanie przerwała mu Anna. - Porywacz nie żądający okupu to bardzo dziwne, nie uważacie?

- To właśnie chciałem powiedzieć - ożywił się Jorgensen. - Autor listu za wszelką cenę chce panią odciągnąć od Zalewu Wiślanego i moim zdaniem nic nie zrobi Stefanowi.

- Gadanie! - prychnęła Dunka. - Co to za różnica, dla okupu czy z innego powodu? Tomasz też uważa, że to nie ma nic wspólnego z kidnapingiem!

- Wujek? Widziała się pani z wujkiem?

Pani Petersen spojrzała na Zośkę nieobecnym wzrokiem. Pozostali członkowie ekipy zrobili zdziwione miny.

- Jeśli Tomasz to twój wujek, to tak. Spotkaliśmy się w Gdańsku.

- Ach, więc to tak - prychnęła Anna. - Pan Tomasz nie pojechał do Warszawy, tylko węszy w Trójmieście. Chyba że pojechał do Warszawy przez Gdańsk? - zaczęła żartować.

- O czym wy gadacie? - zajęczał magister Rzepka. - Dlaczegóż miałby węszyć? Co tu się dzieje?

- Podejrzewałem, że Tomasz blefuje - dodał kwaśno Jorgensen. - To człowiek niezmiernie tajemniczy. I wie co robi. Jego wyjazd musi mieć związek z kradzieżą listu na “Havamalu”, ale przecież porwanie Stefana to zupełnie inna para kaloszy. Poza tym uważam, że w Gdańsku Tomasz nie znajdzie odpowiedzi na pytanie, dlaczego ktoś ukradł mu list.

- A to dlaczego? - zapytałem.

- Przeczucie. Nie rozumiem, co ma wspólnego złodziej listu z Trójmiastem.

- O jakim liście mówicie? - zdziwiła się pani Petersen. - Tomasz nic mi nie mówił o żadnej kradzieży. Prawdę mówiąc nic mi nie powiedział! Tutaj dzieje się coś dziwnego, prawda?

- Nie ma co się zastanawiać - zagrzmiał magister Rzepka i wskazał ręką na panią Petersen. - Tej pani porwano syna! Trzeba pójść na policję.

I tak zrobiliśmy.

Pani Petersen złożyła zeznania. Zostałem jej tłumaczem, gdyż na posterunku nikt nie znał języka angielskiego. Dunka z właściwą sobie nonszalancją opowiedziała o wszystkim po kolei, a sierżant Janiak skrupulatnie notował. Był poruszony porwaniem i widać było, że pierwszy raz ma do czynienia z taką sprawą. Wydał przez radio stosowne polecenie nocnemu patrolowi i skontaktował się z komendą w Elblągu. Pomyślałem sobie, że porwanie syna ekscentrycznej Dunki stanowiło niezłą kampanię reklamową dla operacji “Skarby wikingów”.

Potem wszyscy ruszyliśmy z powrotem na przystań portu. Sierżant przesłuchał bosmana portu, który widział co prawda odjeżdżającego ciemnego opla, ale niestety nie potrafił stwierdzić, czy kierowcą był mężczyzna, czy kobieta. Cała akcja porwania nastolatka została przygotowana i wykonana profesjonalnie. Szybko, cicho i bez świadków. A to wskazywało na zawodowych porywaczy! Następnie sierżant Janiak postanowił przesłuchać bliźniaków. Zanim jego noga dotknęła pokładu “Havamala”, pani Petersen z nabrzeża nawymyślała Johannowi i Peterowi od najgorszych, a w końcu zmęczona udała się na “Conquistadora”. Jej syn Eryk został z nami.

Przesłuchanie Johanna i Petera nie wniosło niczego nowego do śledztwa. Widzieli jakiś samochód, ale nie przyglądali mu się uważnie. Potem faktycznie usłyszeli jakiś hałas i zauważyli tylne światła odjeżdżającego z nabrzeża ciemnego auta. Dopiero nawoływania pani Petersen kazały im wyjść na pokład, ale nie mogli opuścić jachtu. Bali się, że stracą dobrze płatną posadę u Jorgensena, a poza tym było za późno na interwencję.

- Bzdura - powiedział pod nosem Eryk. - Musieli widzieć wszystko, bo zwijali coś na pokładzie. Widzieli, ale nie pomogli.

- A to dranie - syknęła Zośka.

Na koniec sierżant odwiedził jeszcze panią Petersen na jej jachcie prosząc, aby nie wypływała z Fromborka aż do wyjaśnienia sprawy.

Ledwo pożegnaliśmy sierżanta Janiaka, gdy na przystań zajechał samochód ekipy telewizyjnej. Jakimś cudem o całej sprawie dowiedziała się pani Kasia i natychmiast postanowiła zrobić krótkie migawki. Trzech dryblasów zaczęło wyjmować z bagażnika składane reflektory i kable, zaś pani Kasia sprawnie dyrygowała ich poczynaniami. Niestety nie było najmniejszych szans, aby namówić panią Petersen na wywiad, a i Jorgensen krytycznie wypowiedział się na temat roli telewizji w całej tej sprawie. Ostatecznie zgodził się powiedzieć kilka zdań przed kamerą, a następnie zniknął na jachcie. Nie zrażona tym pani Kasia kazała swoim ludziom filmować dalej przystań mimo panujących już ciemności. Wypytywała o wszystko zdenerwowanego bosmana portu i Eryka. Starszy Petersen zgodził się na udzielenie krótkiego wywiadu. Wiedziałem, że to troska o młodszego brata kazała mu wystąpić przed kamerą. Być może któryś z telewidzów po obejrzeniu migawek z portu zauważy gdzieś ciemnego opla albo samego chłopca? Eryk szczegółowo opisał brata, a nawet wręczył pani Kasi jego zdjęcie.

- Możecie obejrzeć siebie w porannych wiadomościach - rzekła na pożegnanie pani redaktor i zadowolona odjechała.

A my zmęczeni udaliśmy się na “Havamala”.

Leżąc na koi z zaparzoną filiżanką zielonej herbaty wpatrywałem się w sufit i myślałem o poszukiwaniach prowadzonych przez pana Tomasza. Cieszyłem się, że wpadł wreszcie na trop klubu płetwonurków.

Pod pokładem hałasowali trochę bliźniacy i Jorgensen w kabinie nawigacyjnej, zaś magister Rzepka układał ubrania w walizce. Z plecaka wyjąłem telefon komórkowy. Jeszcze raz sprawdziłem jego stan. Nie działał. Zacząłem go oglądać, kiedy usłyszałem przeraźliwy koci wrzask, a następnie pisk Zośki. Natychmiast zerwałem się z łóżka rozlewając na kołdrę herbatę potrąconą z półki. Wybiegliśmy z magistrem Rzepką z kajuty.

Zdenerwowana Zośka klęczała w mesie w pozycji zdradzającej, że szuka czegoś pod dinetką. Nad nią stała Anna ubrana w dżinsy i koszulkę. Z kabiny nawigacyjnej wypadł Jorgensen zderzywszy się z opuszczającym mesę Peterem.

- Co się stało? - zagrzmiał groźnie kapitan.

Peter bez słowa minął go zamierzając wejść do kambuza.

- Pański człowiek kopnął Wikusia! - krzyknęła w jego stronę Zośka. Dawno nie widziałem jej tak zdenerwowanej. Trzęsła się cała jak galareta. - Kiciuś, kiciuś, gdzie jesteś?

- Czy to prawda? - Jorgensen zapytał Petera.

- Nadepnąłem tego kocura niechcący - odrzekł chłodno, ale nikt mu nie uwierzył.

- Kłamie! - warknęła Anna. - Miałyśmy uchylone drzwi, bo zamierzałam udać się do łazienki i wtedy pański człowiek z premedytacją i, co gorsza, z okrucieństwem wymierzył Wikusiowi kopniaka, jakby ten był futbolówką. Widziałam!

- Jest! - krzyknęła uradowana Zośka wyciągając kota spod dinetki.

Wikuś był przestraszony. Nastroszona sierść, skulona sylwetka i rozbiegany wzrok świadczyły, że był w silnym stresie. Zośka zaczęła go tulić i głaskać. Nie dziwiłem się Wikusiowi, gdyż sam doświadczyłem ataku agresji ze strony Petera.

- Kiciuś, no już dobrze, dobrze...

- Czy to prawda, Peter? - zapytał raz jeszcze Norweg.

- Po co tyle szumu o jakiegoś kocura, kapitanie? - wzruszył ramionami bliźniak.

- Nie odpowiedział pan na pytanie - wtrącił magister Rzepka. - Jesteśmy gośćmi i nie życzę sobie podobnych wrzasków. Jest niedopuszczalne, aby członkowie załogi tak się zachowywali...

Peter ruszył w stronę magistra Rzepki. Miał chłodne spojrzenie i pewny krok. Nawet ja poczułem lekki niepokój patrząc na to bezwzględne oblicze. Natomiast nasz kolega z fundacji pobladł i natychmiast schował się za moimi plecami.

- Niech mu pan powie, Jorgensen, żeby się do mnie nie zbliżał? - wrzeszczał magister. - Słyszy pan?

- Peter! Stój, na miłość boską!

Blondyn zatrzymał się. Stał przede mną wpatrzony w schowanego za mną magistra Rzepkę. W innych okolicznościach ta scena rozbawiłaby mnie do rozpuku, ale patrząc na Petera miało się wrażenie, że ten człowiek nigdy się nie uśmiechał.

- No co? - piszczał za mną magister. - Poszedł sobie! Słyszał?

Wtedy wystrzeliła ręka Petera i chwyciła magistra Rzepkę za brodę. Peter zaczął ciągnąć z całych sił, aż magister zawył z bólu. Moje bębenki przeszył przeraźliwy wrzask i nie czekając długo chwyciłem Petera za przegub. Puścił brodę mężczyzny i spojrzał na mnie nienawistnym wzrokiem.

Znowu stanąłem mu na drodze.

- Panowie, co jest? - krzyknął Jorgensen widząc, że to nie żarty.

- Przestańcie! Natychmiast! - zawtórowała Anna.

Ale ani Peter, ani ja nie zamierzaliśmy przerwać tej zabawy. Z całych sił przekrzywiłem rękę bliźniaka, aż stęknął, co odebrałem z ogromną satysfakcją. Ten jednak powoli zaczął prostować moje przedramię. Musiałem kolejny raz przyznać, że był potwornie silny i nieustępliwy, ale teraz ja miałem swoje pięć minut. Wystarczyło popatrzeć na Zośkę ściskającą wtulonego w nią Wikusia i zerkającą na mnie z lekkim podziwem Annę, aby zyskać dodatkową motywację. Z całych sił zgiąłem przedramię przenosząc ciężar ciała na nogę znajdującą się bliżej Petera. W ten sposób zwiększyłem siłę nacisku i usatysfakcjonowany dostrzegłem w oczach przeciwnika złość.

Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że ani Jorgensen, ani drugi bliźniak nie doskoczyli, aby nas rozdzielić, a wręcz przeciwnie - przypatrywali się naszemu pojedynkowi w milczeniu licząc pewnie w duchu, że Peter pokona mnie z łatwością, czego zresztą dokonał dzisiejszego popołudnia stosując nieuczciwe metody. Za sobą miałem, jak mniemałem, Annę, Zośkę i magistra Rzepkę, któremu uratowałem w końcu brodę. Staliśmy więc z Peterem w mesie tuż przed schodkami mocując się na oczach pięcioosobowej widowni.

Peter znajdował się już w pozycji skulonej z ręką prawie wyprostowaną i coraz bardziej opadającą w dół. Zanim wykonałem ostatni rzut rozpaczy, dojrzałem jeszcze tatuaż z kotwicą oraz inicjały: NNH.

A potem Peter skapitulował. W końcu jego ręka nie wytrzymała mojego naporu. Wygrałem.

Zośka z Anną zaczęły klaskać w dłonie. W ten sposób Wikuś został pomszczony. Twarze Jorgensena i drugiego z braci spochmurniały, zaś Peter zaszczycił mnie najbardziej wrogim spojrzeniem, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. W pierwszej chwili pomyślałem, że człowiek ten byłby zdolny do rzucenia się na mnie z pięśćmi, gdyby nie obecność pracodawcy. Pewnie stać go było na użycie przeciwko mnie noża, gdyby tylko miał go przy sobie.

Na szczęście podbiegł do nas kapitan.

- No, już dobrze! - rzekł. - Koniec tych zapasów. Tym razem lepszy był pan Paweł...

- Kapitanie! - zawył urażony magister Rzepka masując swoją bródkę. - Chce pan przejść nad tym do porządku dziennego? Pański człowiek chciał mi wyrwać brodę. Na żywca! Ja protestuję! Żądam wyjaśnień i natychmiastowych przeprosin!

Nastała kłopotliwa cisza. Spojrzałem na Petera i ujrzałem jak delikatny uśmiech szydercy zakwitł na jego wąskich, mściwych ustach.

- Ależ oczywiście - powiedział zakłopotany Jorgensen. - Peter! Proszę przeprosić Mr. Rzepkę! Natychmiast!

Peter nie zrobił nawet kroku w jego stronę, a jedynie milcząco wpatrywał się w niego.

- No, co jest? - zaprotestował poszkodowany zwracając się do swojego prześladowcy w tonie zaczepnym. - Nie słyszałeś pan? Żądam przeprosin!

- Peter - upomniał go groźnie kapitan - zrób, co powiedziałem.

- Ten człowiek szukał czegoś w kabinie, kapitanie - odezwał się wreszcie Peter.

- Ja? - krzyknął magister Rzepka.

- Chciałem po prostu sprawdzić, czy nosi prawdziwą bródkę - wyjaśnił spokojnie bliźniak.

- Na stole znaleźliśmy czarny włos, kapitanie - dodał milczący do tej pory Johann.

- Czarny włos? - zdziwił się magister Rzepka. - Czy oni dobrze się czują, kapitanie? Skąd ich pan wytrzasnął? To jacyś złoczyńcy. Poza tym panna Anna również ma czarne włosy...

- Ale dłuższe od pańskich - rzekł Johann.

- Wszyscy dzisiaj debatowaliśmy w kabinie nawigacyjnej - dorzuciła Anna. Każdy z nas mógł zostawić włos. Swoją drogą ma pan bardzo spostrzegawczych ludzi, Jorgensen.

- To moje uszy i oczy - rzekł z uśmiechem kapitan.

- Włos znalazłem rano - powiedział wreszcie Peter. - Moim zdaniem kapitan Jorgensen niesłusznie oskarżył pannę Annę. Mr. Rzepka musiał zajrzeć do kabiny rano wychodząc z łazienki, gdyż na blacie była również kropla wody. I w ogóle zachowuje się dziwnie. Co chwila gdzieś dzwoni i udaje głupka.

- Że co? Że niby kogo udaję? - zakrztusił się magister Rzepka. - Czy mój angielski jest na tyle słaby, że nie rozumiem, co ten człowiek mówi? Ja niczego nie udaję, kretynie!

W tym miejscu nawet Peter mógłby się zgodzić z magistrem Rzepką, gdyż ten niczego nie udawał i nie musiał udawać.

- Żądam przeprosin! - dorzucił magister.

- Aha, jeszcze jedno - rzekł Peter nie zrażony obelgą. - W nocy ktoś zszedł z pokładu na brzeg. Ten ktoś używał trapu, bo złożył go inaczej i niezbyt starannie.

Nastała cisza. Magister Rzepka zaczerwienił się wzorowo, co nie uszło uwagi pozostałych.

- Dlaczego się pan czerwieni, Mr. Rzepka? - zapytał chłodno Jorgensen. - Może Peter miał rację? A może należałoby przeprowadzić rewizję pańskiego bagażu?

- Jeśli tak, to zróbmy rewizję wszystkich i przeszukajmy każdy kąt jachtu - zaproponowała z uśmiechem Anna.

Być może w ten sposób chce odsunąć od siebie podejrzenia” - pomyślałem. Nie mogłem przecież zapomnieć, dla kogo pracowała.

Postanowiłem przyjść magistrowi z pomocą.

- To magister Rzepka wychodził w nocy na spacer - powiedziałem.

Wszyscy spojrzeli na mnie jak jeden maż, a następnie na magistra Rzepkę. Ten zaczerwienił się jeszcze bardziej i posłał mi pełne oburzenia spojrzenie.

- I na pewno nie wchodził do kabiny nawigacyjnej.

- Skąd pan wie? - zapytał Jorgensen.

Odpowiedziałem zatem o nocnej wyprawie magistra Rzepki, cierpiącego na bezsenność z powodu zazdrości o ukochaną Ewę. Ten chrząknął, zaczerwienił się, ale w końcu zrozumiał, że w ten sposób może zostać oczyszczony z zarzutów.

- Magister Rzepka wyszedł na ląd, ale to nie znaczy, że jest złodziejem - podsumowałem wyjaśnienia.

- Jest późno - odezwał się Jorgensen. - Niczego nie ustalimy prowadząc dalej tę rozmowę. Magistrowi Rzepce udzielam nagany za samowolne opuszczenie jachtu. Proszę informować mnie na bieżąco o każdym państwa kroku. Możecie robić wszystko, na co macie ochotę, ale muszę o tym wiedzieć. Odpowiadamy nie tylko za wasze samopoczucie, ale za życie! A magister Rzepka może dzwonić do narzeczonej z jachtu. Nie będziemy się także nawzajem rewidować, aby zaoszczędzić wstydu, jaki spadłby na złodzieja. Być może to kleptoman, człowiek chory, ale przecież niegroźny. Zresztą zapomniałem już o naszyjniku, zaś w duchu liczę, że intruz poprzestanie na tym. Celem naszej operacji są skarby wikingów i na tym skoncentrujmy naszą energię. Życzę miłych snów.

Tej nocy spałem twardo.


Przebudziłem się o siódmej. Kolejny poranek przywitał mnie słońcem, które mogło wypalić dziurę w pomarańczowych zasłonkach zakrywających bulaj. Magistra Rzepki nie było w kajucie, ale na górnej koi spał smacznie Jorgensen. To jego chrapanie mnie obudziło. Telefon komórkowy nadal nie działał, co popsuło mi dobry humor z samego rana. Ubrałem się czym prędzej w dres i wyszedłem z pomieszczenia zabierając ze sobą przybory toaletowe oraz ręcznik.

Z łazienki dochodził szum prysznica. Mój wzrok napotkał jednak groźne oblicze Petera. Stał w drzwiach kambuza i gapił się na mnie bezczelnie.

- Dzień dobry, Peter - z uśmiechem powitałem wczorajszego przeciwnika. Chciałem go trochę zdenerwować moim beztroskim nastrojem. - Co dzisiaj na śniadanie?

- God morgen - odpowiedział po norwesku.

- Nic dzisiaj nie zginęło?

- Nic, proszę pana. A na śniadanie jajecznica.

Co za grzeczność” - pomyślałem z satysfakcją. Prawdopodobnie Jorgensen zrobił bliźniakom wieczorem niezłą awanturę.

- Powiedz mi, Peter - kontynuowałem - ile wyciskasz na siłowni? Sto dwadzieścia?

- Ponad sto - odpowiedział z dumą.

Z toalety wyszła ubrana w dres Anna. Wyglądała powabnie z mokrymi włosami i ręcznikiem przerzuconym przez ramię.

- Tylko się nie bijcie - zawołała widząc nas razem.

- Nie widzieliście magistra Rzepki? - zapytałem. - Myślałem, że to on moczy się pod prysznicem. Nie ma go w kajucie.

- Poszedł z Johannem na ląd - wytłumaczył Peter.

- Zadzwonić do ukochanej? - zadrwiłem.

- A Johann robi pewnie za przyzwoitkę - wtrąciła Anna.

- Poszli obejrzeć migawki telewizyjne z wczorajszego kręcenia - wyjaśnił spokojnie Peter. - W budynku na nabrzeżu mają podobno telewizor.

Magister Rzepka wrócił z Johannem po kwadransie. Wstali już Jorgensen i Zośka. Zapach jajecznicy snuł się po wszystkich pomieszczeniach. Zrobiło się wakacyjnie i zupełnie zapomniałem o wczorajszym okropnym dniu.

- Widziałem pana w telewizji, Jorgensen - powiedział magister Rzepka na powitanie. - Dzięki porwaniu syna pani Petersen “Havamal” zyskał dodatkowy rozgłos. I bardzo dobrze.

- Jak pan śmie! - zaprotestowała oburzona Zośka głaszcząc Wikusia. - Powodzenie operacji jest dla pana ważniejsze od ludzkiego życia. Czy pan wie, co teraz musi przeżywać biedny Stefan?

- Współczuję pani Petersen, ale to nie zmienia faktu, że operacja na tym zyska.

Nikt nie skomentował jego uwagi. W tym co mówił Rzepka było jednak dużo racji, chociaż sugerowało, że należał on do młodej generacji ludzi pragnących osiągnąć sukces za wszelką cenę. Byłem jego rówieśnikiem, ale, na szczęście, mój sposób myślenia był inny.

Po śniadaniu złożyliśmy wizytę pani Petersen, która cumowała we wschodniej części portu. Oczywiście nikt nie wspomniał słowem o porannych migawkach w telewizji, aby jej nie urazić.

- Nie było żadnych wiadomości od porywaczy? - zaczął nieśmiało Jorgensen.

- Niestety - odpowiedziała Dunka.

Wyglądała mniej korzystnie niż wczoraj. Niezbyt starannie uczesane włosy i lekko podkrążone oczy nie pozostawiały wątpliwości, że większą część nocy przepłakała. Wiedziałem jednak, że to silna kobieta i łatwo nie podda się. Eryk również był markotny.

- Czy możemy pani jakoś pomóc, Karen? - zapytała Anna.

- A cóż możemy zrobić, drogie dziecko? Nawet nie wiemy, czego chcą porywacze.

- Chcą, aby pani stąd odpłynęła - rzekłem.

- Bez Stefana? - prychnęła. - To wszystko nie trzyma się kupy.

- Moim zdaniem, porywacze odezwą się i postawią jakieś warunki - wtrącił magister Rzepka. - Ponieważ dobrze wiedzą, że bez Stefana pani się stąd nie ruszy.

- Też tak uważam - odezwał się Jorgensen. - Wierzę, że nic nie zrobią małemu. Odwiedzimy panią po południu, ale teraz żegnamy, bo musimy wypłynąć.

Zaczęliśmy opuszczać jacht.

- I niech pani zakotwiczy trochę dalej od portu - zaproponowałem. - W każdej chwili można wtargnąć z nabrzeża na jacht. Proponuję jakieś sto metrów na wschód.

- Może i ma pan rację - odpowiedziała bez przekonania. - A kiedy wraca Tomasz?

- Nie wiemy.

- Szkoda. Tylko on może tutaj coś zdziałać.

Wróciliśmy na “Havamala”. Z falochronu rozciągał się cudowny widok na Zatokę Gdańską i Mierzeję Wiślaną. Było w tym widoku dużo świeżości, chociaż wszyscy byliśmy trochę przybici wydarzeniami, które przyniósł poprzedni dzień.

- Pański Tomasz musi być niezwykłym człowiekiem, prawda? - zagaiła po drodze Anna. - Pani Petersen wyrażała się o nim niemal z uwielbieniem. A nie wygląda na ulubieńca kobiet.

- Cicha woda brzegi rwie - odparłem mrużąc oczy.

Na wieży neogotyckiego kościoła znajdującego się w zachodniej części wzgórza, trochę na prawo od katedry, mignęło jakieś światełko. Nie było to górne światło nabieżnika umieszczone w oknie wieży tego kościoła, pełniące rolę górnej stawy. Światło, które mnie oślepiło, było odbitym od polerowanego szkła promieniem świetlnym w otworze dzwonnicy umieszczonym kilka metrów nad światłem nabieżnika. To mogła być na przykład lornetka, a to by oznaczało, że ktoś nas obserwował. Specjalnie nie patrzyłem w tamtą stronę. Po kilku sekundach znowu zaiskrzyło. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś tam był. Z wieży kościoła rozciągał się wspaniały widok na port i Zalew Wiślany. Było to doskonałe miejsce widokowe. Z łatwością mogłem wyciągnąć z plecaka moją dwunastokrotnie powiększającą lornetkę i wypatrzeć tajemniczego obserwatora na wieży. Wtedy jednak zdradziłbym się, że zauważyłem jego obecność, a tego chciałem uniknąć. Na wieży mógł też stać zwykły turysta obserwujący panoramę Zalewu, a moje obawy wynikały być może z przewrażliwienia.

Zasłoniwszy się koniecznością kupienia kilku pocztówek opuściłem port. Poszedłem w górę, ale po chwili stanąłem. To Zośka przyleciała za mną.

- Co się stało? - usłyszałem za sobą. - Powiedziałam im, że muszę kupić pokarm dla kota.

Szybko poinformowałem ją o moim spostrzeżeniu. Wcale się nie zdziwiła. Podobnie jak ja czuła, że od pewnego czasu coś dziwnego dzieje się wokół operacji “Skarby wikingów”. Z pozoru niewinny rejs przemienił się w intrygującą, sensacyjną historię.

Pod osłoną starodrzewu opasującego katedralne wzgórze pobiegłem w stronę kościoła, zaś Zośka w tym czasie poszła kupić pocztówki. W pobliżu kościoła nie zauważyłem wielu samochodów. Jedynie stary żuk i bordowy landrover parkowały obok strzelistej budowli. W pobliżu nie było żadnej wycieczki. Na szczęście drzwi kościoła od strony uliczki były uchylone. Po wejściu do mrocznego wnętrza świątyni powitał mnie chłód. Schodami ruszyłem w górę na szczyt dzwonnicy. Bieg był ciężki, ale po czterdziestu sekundach zziajany dotarłem na szczyt. Nie było tam nikogo. Widok był naprawdę przepiękny. Jak na dłoni widziałem port, majaczącą w oddali smugę Mierzei Wiślanej i kilkanaście jednostek odbywających rejs po wodach Zalewu. Bliżej, prawie na wyciągnięcie ręki leżał port z “Havamalem” i “Conquistadorem” pośród drewnianych kutrów i łodzi. Jeszcze bliżej, przed moimi stopami leżał niedopałek. Świeży, lekko dymiący. Podniosłem go: chesterfield.

Kto teraz pali chesterfieldy?” - pomyślałem.

Następnie zbiegłem z powrotem w dół nie napotykając po drodze nikogo. Na wieżę można się było dostać bez problemu i niezauważenie opuścić mury kościoła.

- I co? - zapytała Zośka czekająca na mnie u podnóża katedry. Ściskała w ręku kilka pocztówek i “Whiskas”.

- To mógł być zabłąkany turysta - wyjaśniłem bez przekonania.

Wracając do portu opowiedziałem jej o papierosie.


Po dziewiątej wypłynęliśmy. Jorgensen zaprosił nas do kabiny nawigacyjnej i zaczął pokazywać wydruki komputerowe dna Zalewu.

Dla nas niewiele z nich wynikało. Mogliśmy dostrzec jakieś plamki na szarym tle, które podobno były jakimiś przedmiotami ukrytymi w mulistym dnie. Jeden z nich znajdował się kilkadziesiąt centymetrów od dna, drugi niecałe dziesięć. Oddalone były od siebie o dwieście trzynaście metrów.

Havamal” bez trudu tam dotarł. Jak poinformował Norweg, jego aparatura potrafiła dotrzeć do zlokalizowanego za pomocą sonaru albo echosondy przedmiotu z dokładnością do jednego metra.

Tymczasem Jorgensen zaproponował swój udział w podwodnych poszukiwaniach, a także mój i Anny. Bez słowa zaczęliśmy przygotowania. Podczas wyciągania z magazynku aparatów do oddychania o mały włos nie doszło do kolejnego starcia z Peterem. Zwróciłem mu uwagę, że chciałbym otrzymać jeden z lżejszych aparatów, ale blondyn wręczył mi niebieski, ciężki aparat. Był gotowy do kolejnego pojedynku, ale w porę wkroczył Jorgensen. Peter wycofał się. Potem ubrani w lekkie skafandry daliśmy nura w ciemną wodę Zalewu. Jorgensen zabrał ze sobą magnetometr protonowy dla ustalenia dokładnej lokalizacji “skarbu” pod warstwą mułu.

Widoczność nie była najlepsza. Mętna i trochę zimna woda pozwalała na obserwację w promieniu około trzech metrów. Dno było niecałe trzy i pół metra pod powierzchnią, ale należało najpierw ustalić miejsce, w którym znajdował się namierzony wczoraj przedmiot, a następnie ręcznie wygrzebać dziesięciocentymetrową warstwę mułu. Jorgensen włączył magnetometr i po pięciu minutach zlokalizował skarb! Z bijącym z podniecenia sercem pracowaliśmy na zmianę. Trwało to niecałe dwadzieścia pięć minut, ale z każdą sekundą widoczność stawała się coraz gorsza. Muł i piasek krążyły w wodzie, aby zmienić się w jedną wielką brunatną chmurę. Zaczęło także nieoczekiwanie kołysać. Było to nieprzyjemne uczucie powodujące mdłości. Musieliśmy zatem przestawać na kilka minut i z powrotem grzebać się w mule, a tymczasem kołysanie nie ustawało. Po trzydziestu sześciu minutach pracy pod wodą ujrzeliśmy wreszcie metalową, ciemną powierzchnię. Uczucie było niesamowite! Serce zabiło mocniej. Wszyscy jak jeden mąż unieśliśmy kciuki w górę.

Kiedy Anna zaczęła wyciągać ów przedmiot, Jorgensen chwycił ją nagle za przegub. To był szybki i zdecydowany, jak na podwodne warunki, ruch. Drugą ręką dawał znaki, aby nie ruszać przedmiotu, a następnie wydał polecenie wypłynięcia na powierzchnię.

Wypłynęliśmy. Na powierzchni wiał dość silny wiatr, ale jeszcze nie padało. To dlatego pod wodą kołysało. Bliźniacy i magister Rzepka pomogli nam wdrapać się na pokład. Byłem solidnie wyczerpany i z przyjemnością zdjąłem z siebie maskę i cały ekwipunek.

- To była mina - wyjaśnił Jorgensen wskazując palcem na dno. - Z czasów ostatniej wojny. Przeleżała na dnie kilkadziesiąt lat. Lepiej jej nie ruszać. To robota dla saperów.

Kiwnęliśmy głowami ze zrozumieniem i udaliśmy się na pokład.

Niebo zachmurzyło się i stało się jasne, że zaraz lunie. To było dziwne uczucie. Jeszcze przed zanurkowaniem świeciło piękne słońce, a w niecałe trzy kwadranse po wynurzeniu pociemniała aura zwiastowała burzę.

Na silniku popłynęliśmy z powrotem do Fromborka.

Z wielką przyjemnością przyjęliśmy gorącą herbatę w mesie, podczas gdy na zewnątrz szalał już wiatr, a pierwsze krople deszczu ostukiwały laminatowy dach “Havamala”.

Ale dopiero w porcie czekała nas prawdziwa niespodzianka!

Już z odległości czterystu metrów ujrzałem Rosynanta stojącego na wschodnim nabrzeżu przed budynkiem bosmanatu portu. A więc szef wrócił! Ucieszyliśmy się z Zośką i, ku mojemu zdziwieniu, również Anna.

Szybko przycumowaliśmy i nie bacząc na zacinający deszcz pobiegliśmy w stronę budynku bosmanatu. Tylko tam mógł czekać na nas pan Tomasz, gdyż “Conquistador” zakotwiczył dwieście metrów za wschodnim falochronem.

Wreszcie ujrzeliśmy szefa. Siedział nonszalancko rozwalony na krzesełku i palił papierosa. Obok niego siedziała osoba, z którą się już wcześniej zetknąłem. Na jej widok nieomal zdębiałem.


ROZDZIAŁ ÓSMY


AKWALUNG I CHESTERFIELDY • WIZYTA W CENTRALNYM MUZEUM MORSKIM • OBAWY INŻYNIERA KURSKIEGO • ZOSTAJĘ FAŁSZYWYM URZĘDNIKIEM • TELEFON • ZAPAŁKA W DRZWIACH • NA DANSINGU • BATURA UDAJE GŁUPIEGO • CZY KOBIETY WOLĄ BOGATYCH? • SŁABA GŁOWA PRZECIWNIKA • NAKRYWAM WŁAMYWACZA • UCIECZKA I POGOŃ • “I CO PAN TERAZ ZE MNĄ ZROBI?”



I tym razem nie miałem szczęścia. Wspólnik złodzieja listu znowu mnie ubiegł. Stale wyprzedzał mnie o jeden krok i zdaje się, że doskonale znał wszystkie moje zamierzenia. Wiedział, czego szukam i robił wszystko, abym nie odkrył nazwy klubu. Za wszelką cenę musiałem się dowiedzieć, jaki klub zorganizował przed rokiem obóz letni na otwartych wodach Zatoki Gdańskiej. To był klucz do rozwiązania tajemnicy.

Z Urzędu Morskiego wyszedłem zły. Korzystając z pobytu w Gdyni zajrzałem do “Fregaty”. W hotelu portier powiedział, że był jeden telefon do mnie. Dzwoniła jakaś kobieta. Zdziwiłem się i zaraz pomyślałem, że mogła to być panna Monika z informacją o rozszyfrowaniu nazwy klubu.

Czym prędzej wykręciłem numer ministerstwa.

- Mówi Tomasz - rzuciłem do słuchawki.

- Z tej strony Marczak.

- Coś mi podpowiada, że macie wreszcie nazwę klubu - rzuciłem pełen nadziei.

- Blisko, panie Tomaszu, coraz bliżej...

- To nie panna Monika dzwoniła?

- Nie.

- Jakaś kobieta dzwoniła do mnie - powiedziałem.

- Panna Monika wyszła do fryzjera, ale nic mi nie wiadomo, żeby dzwoniła do pana - wyjaśnił. - A pan znowu zadaje się z niewłaściwymi kobietami.

- Skąd mogę wiedzieć, czy z niewłaściwymi, skoro nie wiem, co to za jedna? - zdenerwowałem się. - Jakaś kobieta dzwoniła, ale nie przedstawiła się.

I wtedy przypomniałem sobie o wizycie w Urzędzie Morskim. Mogła dzwonić urzędniczka przypomniawszy sobie po moim wyjściu nazwę klubu!

- Wie pan co, panie Tomaszu? - usłyszałem w słuchawce zmęczony głos Marczaka. - Już sam nie wiem, co to za nazwa, ale z trzydziestu nazw zaczynających się na literę “a” wybraliśmy dwie: “Akwarium” i “Akustyk”.

- Co ma ze sobą wspólnego akwarium z akustykiem? - zapytałem trochę niegrzecznie. - Tyle samo, co akwalung z aptekarzem. Proszę się jednak nie załamywać i dalej próbować, bo ja muszę wykonać bardzo ważny telefon.

- Jak pan powiedział?! - ryknął do słuchawki.

- Muszę gdzieś zadzwonić - wyszeptałem.

- Nie o to chodzi! - żachnął się. - Co pan powiedział wcześniej? Z tą apteką!

- Jaką apteką? - zdziwiłem się.

- Akwalung, panie Tomaszu! - zawył triumfująco Marczak.

- Co to ma wspólnego z apteką?

- “Akwalung” to nazwa tego klubu! - krzyknął uradowany. - Rozumie pan?

- Rany boskie!

Zaniemówiłem na chwilę z wrażenia. Zadowoleni rozłączyliśmy się, a ja wykręciłem czym prędzej numer Urzędu Morskiego. Jeśli urzędniczka przypomniała sobie nazwę klubu, to powinna potwierdzić domysły Marczaka.

- Niestety nie przypomniałam sobie nazwy klubu, proszę pana - usłyszałem ku swojemu rozczarowaniu. - Ale to ja dzwoniłam. Nie wiem, czy to może być dla pana ważne, ale ten fałszywy urzędnik z wąsikiem palił papierosy chesterfieldy. Być może to panu w czymś pomoże.

Podziękowałem, ale byłem rozczarowany.

- Być może naprowadzi mnie to na właściwy trop - wymamrotałem na odczepnego. - Proszę mi powiedzieć, czy zna pani taki klub płetwonurków “Akwalung”?

- Zaraz sprawdzę. Mówi pan “Akwalung”? - zawiesiła nagle głos. - Zdaje się, że to właśnie o ten klub chodzi. No oczywiście, że “Akwalung”. Teraz sobie przypominam!

Po minucie usłyszałem w słuchawce.

- To klub z siedzibą w Elblągu, proszę pana.

Podała mi adres i numer telefonu. Podziękowałem za pomoc i rozłączyłem się. Wreszcie miałem jakiś ślad!

Przed wyruszeniem do Elbląga postanowiłem zahaczyć o Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku, w którym pracowała panna Ania.

Zaparkowałem niedaleko Długiego Targu. Idąc pasażem wzdłuż kanału Motławy mijałem liczne kawiarenki z mrowiem pustych jeszcze stolików wystawionych na zewnątrz. Wreszcie dotarłem w pobliże starego spichlerza. Już z daleka widziałem jego osmaloną na czarno drewnianą ścianę wznosząca się majestatycznie nad kamienną bramą. Skręcając w nią dostrzegłem kątem oka znajomą postać. To był ten sam czterdziestoletni mężczyzna, który śledził mnie jeszcze nie tak dawno po uliczkach gdańskiej Starówki. Wychodził z jednej z kawiarenek usytuowanych przy pasażu niosąc zapakowane w biały papier ciastka. Nie zauważył mnie, więc wskoczyłem szybko do bramy i błyskawicznie ukryłem się za rogiem murowanego budynku Centralnego Muzeum Morskiego. Po chwili mężczyzna pojawił się w bramie i natychmiast wszedł do budynku.

Ruszyłem za nim. Po wtargnięciu do holu muzeum przywitali mnie odziani w mundury strażnicy. Obejrzałem się na wszystkie strony nie mogąc nigdzie dostrzec mężczyzny, który przed chwilą tutaj wszedł.

- Gdzie się podział mężczyzna, który wszedł przed chwilą? - zapytałem trochę niegrzecznie.

- A bo co? - usłyszałem w odpowiedzi.

Zacząłem im tłumaczyć, że człowiek, który tu wszedł może pracować dla bardzo niebezpiecznych ludzi, a ja jestem osobą, która prowadzi śledztwo niejako z rządowego pełnomocnictwa. Zdumieli się słysząc te słowa i zaraz wybuchnęli śmiechem.

- Ależ my wiemy, dla kogo pracuje ten pan - rzekł jeden ze strażników wykręcając numer wewnętrznego telefonu i patrząc na mnie jak na wariata.

- Inżynier Kurski - przedstawił się niebawem czterdziestoletni mężczyzna.

Miał na sobie biały fartuch idealnie kontrastujący z ciemną oprawą smutnych oczu. Zawiadomiony przez strażników o pobycie w muzeum dziwnego osobnika zszedł do holu. Przyglądał mi się przez chwilę z niemałym zakłopotaniem, lecz po chwili rzekł:

- Widziałem was w telewizji. W końcu nie co dzień można obejrzeć koleżankę z pracy w telewizji, prawda?

Tylko jeden człowiek, który współpracował bliżej z panną Anią przebywał w Departamencie Badań Wraków. Był nim właśnie inżynier Kurski. Wszyscy pozostali albo mieli urlopy, albo wypłynęli w morze. To on rozpoznał mnie dzisiejszego popołudnia na “Conquistadorze” wracając z biblioteki muzeum znajdującej się zaraz po drugiej stronie kanału.

Był to mężczyzna lekko łysiejący, o inteligentnych, żywych oczach. W jego zachowaniu wyczuwało się pewien smutek, a może nawet i żal. Przedstawiłem się.

- Wiem, kim pan jest - rzekł inżynier. - Nazwisko, zawód i wszystkie pana dziwactwa są mi znane.

Zaczerwieniłem się jak panienka. Chrząknąłem zakłopotany i spojrzałem na mego rozmówcę kompletnie zaskoczony.

- Ania, przepraszam, panna Ania - poprawił się zakłopotany - już wcześniej interesowała się pana osobą. Nawet zdobyła jakiś wycinek prasowy sprzed kilku lat. Zdaje się, że chodziło o jakiś wywiad...

To była prawda. Raz w życiu udzieliłem wywiadu młodej dziennikarce i żałowałem tego. Wszystko, co powiedziałem wtedy zostało pozmieniane, ubarwione i nasz skromny referat zyskał wizerunek detektywistycznej superagencji specjalizującej się w poszukiwaniu skarbów. Na szczęście wywiad zajął jedną kolumnę, więc w duchu liczyłem, że pozostanie nie zauważony.

- Panna Ania interesowała się moją skromną osobą? - zapytałem wreszcie.

- Można tak powiedzieć - rzekł nieco ironicznie. - Jest pan podobno wielkim detektywem.

Zatkało mnie. Takiego komplementu nie usłyszałem nigdy w życiu.

- Pani Anna raczyła żartować - skomentowałem.

Wydawało mi się, że inżynier Kurski miał słabość do naszej pani archeolog. I pewnie był o nią zazdrosny tak samo jak magister Rzepka o swoją Ewę. Musiał być niepocieszony faktem, że nie popłynął z nią “Havamalem”.

- Ale dlaczego interesuje pana Ania, przepraszam, pani Ania? I co pan robi na lądzie, skoro jest pan członkiem ekipy jachtu, który teraz pływa po Zalewie? Poznałem dzisiaj pana na tym ślicznym jachcie, więc postanowiłem sprawdzić, co pan tutaj robi? Przepraszam, jeśli pana przestraszyłem, ale byłem ciekawy, z kim Anna pracuje. Mam nadzieję, że ma się dobrze.

Czym prędzej wymyśliłem jakąś bajeczkę, ale inżynier Kurski mi przerwał.

- Jest pan detektywem, więc nie wierzę - powiedział spokojnie, bez obrazy. - Nie przyszedł pan ot tak sobie.

Wiedziałem dobrze, że jeśli chcę uzyskać od tego człowieka jakieś informacje dotyczące panny Ani, to nie mogę kłamać. Powiedziałem mu zatem prawdę.

Był nieco zaskoczony opowieścią o dziwnych wydarzeniach na “Havamalu”. Słuchał i nic nie mówił. Widziałem jednak, że jego twarz z każdą sekundą robi się coraz bardziej posępna. Kiedy skończyłem opowieść zapalił papierosa.

- Przeczuwałem, że coś jest nie tak - odezwał się wreszcie kiwając z niezadowoleniem głową. - Jak zobaczyłem wysiadającą z tego samochodu Annę, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.

- Z jakiego samochodu? - zapytałem podniecony.

- Volvo. Nowy model, typ limuzyna. Porządnego człowieka nie stać na takie luksusowe auta. My naukowcy nie możemy odłożyć z pensji na malucha, a co dopiero marzyć o volvo. Zdziwiłem się widząc ją z tym typem...

- Widział pan kierowcę?

- Taki wysoki blondyn o dziwnym spojrzeniu. Elegancki, ale trochę nerwowy.

To był Batura” - pomyślałem.

- Śledziłem ich - rzekł zakłopotany - ale proszę mi wierzyć, że robiłem to dla dobra koleżanki. Anna nigdy nie przebywała w takim towarzystwie.

- Jakim?

- No, tego typa. Przecież to gangster, w najlepszym wypadku cinkciarz. I podejrzewa pan, że ona z nim współpracuje?

- Nie mam dowodów.

- Nie chce mi się wierzyć, że Anna byłaby zdolna do takich rzeczy. Wiele nocy spędziliśmy na morzu dyskutując nie tylko na temat spraw zawodowych, ale i o filozofii, życiu, muzyce. To nie tylko ładna, nowoczesna panienka. Anna jest osobą wrażliwą, inteligentną i pełną ideałów. To może niedzisiejsze, ale ta dziewczyna potrafiła łączyć nowoczesny styl życia z wartościami duchowymi...

- Potrafiła?

- Skoro robi to, o co ją pan podejrzewa... - rozłożył ręce. - Doprawdy trudno uwierzyć, że wybrała towarzystwo tego blondyna.

- Ten blondyn niejednej pannie zawrócił w głowie.

Musiałem go zdenerwować ostatnią uwagą. Byłem już pewien, że inżynier Kurski był zakochany w pannie Ani.

Podziękowałem uprzejmie za rozmowę przyrzekając powiadomić go jak najszybciej o przebiegu sprawy.

To co usłyszałem od inżyniera Kurskiego potwierdziło moje wcześniejsze podejrzenia związane z osobą panny Ani. Ta dziewczyna współpracowała z Baturą i tylko ona mogła ukraść list na jachcie. Jeśli tak, to Jerzy musiał zdawać sobie sprawę, że zrobię wszystko, aby odszukać klub płetwonurków wspomniany w liście, a po nim trafię do jego autora. To dlatego wysłał swojego człowieka do Urzędu Morskiego, aby zatarł ślad prowadzący bezpośrednio do Elbląga, do klubu “Akwalung”. Być może był to sam Jerzy. Skoro jednak śledzący mnie na hondzie człowiek należał do gangu Batury, to jak wyjaśnić jego szary ubiór, który miał ponoć na sobie podczas wizyty w Urzędzie Morskim. Czyżby pod skórzanym kombinezonem nosił garnitur?

Przybywało spacerowiczów i młodych ludzi. Wreszcie skończyła się szkoła i wakacje rozpoczęły się pełną parą. Zaszedłem do fotografa po zdjęcia zrobione przez Pawła i zadowolony z rezultatów misji w Trójmieście wsiadłem do Rosynanta.

Po godzinie spokojnej jazdy przejechałem Stare Miasto w Elblągu. Skręciłem w Malborską, a następnie ulicą Fredry dotarłem na Skrzydlatą. Tam w ładnej okolicy położonej pomiędzy tchnącymi zielenią dzielnicami Zatorze i Nowe Pole na pierwszym piętrze zniszczonej kamienicy była siedziba klubu “Akwalung”.

Miałem szczęście, że klub był otwarty. Na tym ono skończyło się, gdyż oprócz sprzątaczki pełniącej rolę dozorcy nie było tam nikogo.

Z miejsca zapytałem o instruktorów, ale starsza, nieufna kobieta poinformowała mnie, że wszyscy wyjechali na obóz nad Morze Śródziemne. Wszyscy - to znaczy czterech instruktorów i dwudziestu młodych członków klubu. Spytałem ją o pana Andrzeja, instruktora, który rok temu prowadził zajęcia na wodach Zatoki Gdańskiej. Kobieta powiedziała, że pracuje tutaj od niedawna za marne grosze i nic nie wie. Teraz miała posprzątać i zamknąć klub na miesiąc aż do powrotu ekipy.

- I nie przychodźcie tutaj więcej - warknęła.

- Ktoś tutaj był przede mną? - zdumiałem się.

- Dwie godziny temu. Może trzy.

- Taki z wąsikiem, w szarym garniturze?

- W okularach - dodała. - A pan jeździsz tak zwanym “dżipem”?

Przytaknąłem.

- To nie licz pan, że mu pomogę. Ten gość w okularach przestrzegał mnie przed panem. Powiedział, że jest z Ministerstwa Kultury i Sztuki i że mogę spodziewać się wizyty faceta jeżdżącego “dżipem”. To przed panem mnie ostrzegał.

A to spryciarz!” - pomyślałem. Byłem zły na niego, ale musiałem przyznać, że był diabelnie sprytny. Najpierw ubiegł mnie w Urzędzie Morskim, a teraz tutaj.

- No, jazda stąd! - warknęła sprzątaczka.

- Spokojnie, proszę pani - powiedziałem uprzejmie. - Oto moja legitymacja. Jestem...

- Ten, który tu był też miał legitymację. Tyle że prawdziwą. Właśnie to powiedział, że pokażesz pan legitymację Ministerstwa Kultury i Sztuki. Fałszywą!

Zwątpiłem. Nie miałem szans. Na nic zdałyby się przekonywania o autentyczności mojej starej, pogiętej legitymacji. Tajemniczy gość załatwił mnie na cacy!

- Czy zaglądał do jakichś dokumentów?

- A co to pana obchodzi? - znowu warknęła. - Może i zaglądał. Ale i mówił, że pan przyjedziesz, żeby ukraść jakieś ważne papiery. Jazda stąd, bo zadzwonię na policję - i zamknęła mi drzwi przed nosem.

Opuściłem kamienicę z uczuciem porażki.

Zapaliłem papierosa i usiadłem na ławeczce nieopodal kamieniczki. Zastanowiłem się nad całą sprawą. Po pierwsze, nie było najmniejszych szans, aby ustalić nazwisko instruktora pracującego w klubie “Akwalung”. Mogłem co prawda pod osłoną nocy włamać się do klubu, ale nie byłem przecież złodziejem, a detektywem pracującym w Departamencie Ochrony Zabytków. Co by powiedzieli w ministerstwie, gdyby dowiedzieli się z gazet, że dyrektor jednego z departamentów zabawiał się podczas wakacji we włamywacza? Nie, to był idiotyczny pomysł i o włamaniu należało zapomnieć. Po drugie, moje śledztwo na lądzie stanęło w martwym punkcie. Być może należało odszukać Baturę, aby rozmówić się z nim jak mężczyzna z mężczyzną, albo po prostu wyśledzić drania na terenie Trójmiasta.

Przypomniałem sobie o znalezionych w Rosynancie zapałkach. “Morska Fala”. To było coś. A numer telefonu zapisany na krawędzi zapałek? Może należało zadzwonić i sprawdzić ten ślad?

Znalazłem automat telefoniczny. Wykręciłem numer kierunkowy Gdańska, a potem 348-56-00.

- Hurtownia - usłyszałem w słuchawce męski głos.

- Hurtownia? - zdziwiłem się. - Hurtownia czego?

- Dzwonisz pan i nie wiesz? Hurtownia sprzętu AGD. Czym mogę służyć?

Odwiesiłem słuchawkę. To musiał być fałszywy trop. Włamywacz mógł zapisać numer hurtowni dla celów prywatnych. W końcu włamywacze mieli swoje życie i nie zawsze kradli. Od czasu do czasu pewnie coś kupowali.

Po chwili ruszyłem w powrotną drogą do Trójmiasta, podczas której nie byłem śledzony.

Po zjedzeniu taniego obiadu w barze Hotelu “Fregata” w towarzystwie hałasującej młodzieży, udałem się do swojego pokoju na. krótką drzemkę, która zawsze dodawała mi sił. Poza tym czekała mnie dzisiejszej nocy wizyta w nocnym lokalu, więc należało wypocząć.

Wkładając klucz do zamka spostrzegłem, że kawałek zapałki, który zawsze wciskam pomiędzy drzwi a framugę leżał na wykładzinie. Było niemożliwe, aby wypadł sam. Ktoś po prostu otworzył drzwi podczas mojej nieobecności. Być może w tym należało szukać wyjaśnienia faktu, że przestano mnie śledzić. Gdy tylko zorientowano się, że wyjeżdżam z Trójmiasta natychmiast przeszukano mój pokój.

Zszedłem na dół do recepcji po wyjaśnienia. Jeśli człowiek w skórzanym kombinezonie wchodził tutaj, musiano go zauważyć.

- Czy coś zginęło? - zapytał gniewnie starszy jegomość w recepcji na moją uwagę, że ktoś wchodził do mojego pokoju.

- Nie wiem. Jeszcze tam nie wszedłem.

- To skąd pan wie, że ktoś wchodził?

Facet nie był głupi. Ale czy miałem mu powiedzieć, że mam zwyczaj wkładania zapałek w szparę drzwi?

- A nikt nie wchodził?

- Tylko sprzątaczka. Nie było pana, więc posprzątała.

Zrobiło mi się głupio. Byłem przewrażliwiony, co jednak było zrozumiałe zważywszy na ostatnie wydarzenia.

Uspokojony udałem się do pokoju i zapadłem w drzemkę.

Spałem dłużej niż zamierzałem. Prawie pięć godzin! Często tak właśnie reagowałem na stresy związane z pracą w terenie. Duże napięcie powodowało, że spałem jak suseł i zazwyczaj nic mi się nie śniło.

Wstałem o dziewiętnastej. Wziąłem prysznic i zły, że nie mam lepszego ubrania oprócz znalezionego w bagażniku Rosynanta wsadziłem na koszulę sweter. Jeszcze nigdy w życiu nie poszedłem do nocnego lokalu w dżinsach i swetrze. Jednak czego człowiek nie robi z konieczności!

Opuściwszy pokój nie zapomniałem o włożeniu zapałki w szparę drzwi.

Morska Fala” przywitała mnie świecącym na czerwono i niebiesko neonem, chociaż było jeszcze zupełnie widno. Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu hondy, volvo albo landrovera. Na wszelki wypadek zaparkowałem u wylotu równoległej uliczki oddalonej o sto metrów. Na parkingu stało kilkanaście nowoczesnych i drogich samochodów, ale wśród nich nie było żadnego z wymienionych. Zastanawiało mnie, jak przeciwnik zareaguje na moją obecność w motelu. Skoro jestem śledzony od wczoraj, wie, że byłem tu już przed południem. Pewnie nie może się nadziwić, jakim cudem trafiłem na ślad “Morskiej Fali”. Może postanowi to sprawdzić dzisiejszego wieczora?

Sala była do połowy pusta. “Bramkarz” niechętnie mnie wpuścił do środka. Dopiero podobizna Kazimierza III Wielkiego na zmiętym banknocie przekonała go, że klient w swetrze jest tak samo dobry jak bywalec w eleganckim garniturze. Zwalisty typ zaszczycił mnie przelotnym, szyderczym uśmieszkiem, po czym zająłem miejsce przy barku przodem do wejścia. Miałem niezły widok na wchodzących i wychodzących. Dodatkowo byłem częściowo zasłonięty przez stojące shakery. Przy stolikach siedziały nieliczne pary i kilku samotnych gości. Na szczęście nikt nie zwracał na mnie większej uwagi, a przecież ubrany w sweter musiałem rzucać się w oczy. Nawet barman bez mrugnięcia powieki nalał mi szklaneczkę soku pomarańczowego. Z głośników sączyła się przyjemna i, co najważniejsze, cicha muzyczka, której subtelne dopełnienie stanowiła gra kolorowych świateł zawieszonych na niskim suficie. Była to więc sala dansingowa albo nowoczesna dyskoteka.

Nagle w drzwiach lokalu ujrzałem Jerzego ubranego w brązowe, luźne spodnie i koszulę w kwiatki z krótkimi rękawami. Lekko błyszczące od brylantyny włosy, złoty zegarek i łańcuszek zawieszony na szyi upodabniały go trochę do dobrze prosperujących polskich mafiosów. Tutaj w Trójmieście było ich wielu. Batura jednak miał trochę więcej uroku i ogłady od niejednego takiego gangstera.

- Witam tropiciela zagadek - rzekł z uśmiechem podchodząc do mnie, choć błysk zimnych oczu nie pozostawiał złudzeń co do jego zamiarów. Pewnie niejednego zwiódł ten szeroki, młodzieńczy uśmiech. Niestety jego urok nie działał na mnie. Znałem go jak własną kieszeń, a i on wiedział, że nigdy mu nie uwierzę, kiedy śmieje się w ten sposób. Z pewnością ćwiczył ten uśmiech dla zwykłej próżności. - Co za ubiór? - zaśmiał się, a następnie dodał: - Nie macie w ministerstwie lepszych strojów wieczorowych?

Postanowiłem zakończyć część oficjalną spotkania i przejść do części roboczej.

- Panie Jerzy, skąd pan wiedział, że tutaj jestem?

Liczyłem w duchu na to, że Batura zapyta mnie, skąd wiedziałem, że on tutaj przyjdzie albo skąd się tutaj znalazłem? W Trójmieście jest zatrzęsienie knajp, moteli i moja obecność tutaj nie mogła być przypadkowa.

- Doprawdy, Panie Samochodzik - oburzył się - nie jestem jasnowidzem. Nasze spotkanie jest w stu procentach przypadkowe. Niemniej jednak miło widzieć pana całego i zdrowego. Nie wiedziałem, że jest pan amatorem nocnych lokali.

- Jak pan chce, panie Jerzy - westchnąłem ciężko uświadomiwszy sobie, że ten człowiek może grać rolę błazna bez końca. - Grajmy w otwarte karty! Doskonale pan wie, że operacja “Skarby wikingów” ma swoje zakulisowe niuanse, których do końca nie jestem świadomy. Wiem, że ma pan swojego człowieka na pokładzie “Havamala”. Ale prędzej czy później zdemaskujemy szpiega, a także odkryjemy pańskie prawdziwe zamiary.

Nie zdradziłem się, że wiem od Stefana o pobycie Batury nad Zatoką Gdańską i Zalewem Wiślanym rok temu. Wiedziałem, z kim się wtedy spotkał, ale tę informację postanowiłem zachować dla siebie. Na tym etapie śledztwa nie należało odkrywać wszystkich kart.

Batura nie wydawał się zanadto zmieszany czy zdenerwowany moimi pogróżkami.

- Szpieg? - uniósł brew ku górze. - O kim pan myśli?

- Ja wiem i pan.

Machnął ręką. Trochę się zasępił, ale zaraz uśmiech powrócił na jego opaloną twarz.

- Dwadzieścia kilka lat pracy na państwowej posadzie w roli detektywa ministerstwa uczyniło pana przesadnie podejrzliwym. Do tego stopnia stał się pan nieufny, że na stare lata został sam jak palec, bo żadna kobieta nie wytrzymałaby z panem dłużej niż tydzień. Kiedy wszyscy dookoła cieszą się życiem, pan woli uganiać się po kraju w poszukiwaniu skarbów.

- A pan? - rzuciłem niedbale, chociaż jego słowa nieco mnie uraziły. - Jesteśmy z jednej branży, choć po obu stronach barykady. A dlaczego pan nie założył rodziny?

- Jestem jeszcze młody, Panie Samochodzik. I nie muszę się martwić o kobiety, bo to ja je wybieram. Poza tym mam głowę do interesów, a kobiety to lubią. Wszystkie bez wyjątku.

- Znam takie, którym to nie imponuje - dodałem mało przekonująco.

- To dlaczego pan z nimi teraz nie rozmawia?

- I pan dzisiaj jest tu sam...

To było bardzo dziwne: Batura podczas wakacji sam w nocnym klubie. Jeśli pojawił się sam w takim miejscu, to mogło oznaczać, że załatwia interesy. Skoro rozmawiał ze mną, mógł mieć sprawę do mnie. Tylko o co mogło mu chodzić?

- Noc jest długa - powiedział posyłając promienny uśmiech dziewczynie w mini-spódniczce, zajmującej miejsce po drugiej stronie barku. Ta odpowiedziała mu zalotnym spojrzeniem.

Nie było w tym nic dziwnego, gdyż Jerzy odziedziczył po ojcu urodę. W przeciwieństwie do mnie kawalerski ród Baturów cieszył się względami u przedstawicielek płci pięknej. Kobiety szalały za Waldkiem, szalały teraz za Jerzym. Ja nie byłem idolem kobiet i jeśli zdarzyło się, że jakaś panienka podkochiwała się we mnie, to robiła to wyłącznie dlatego, że nie było w pobliżu żadnego innego mężczyzny albo dla wakacyjnego kaprysu. Znałem kilka kobiet, które ponoć doceniały i szanowały mnie za to kim jestem, ale na tym etapie kończyły się wszelkie plany. Weźmy taką Karen Petersen! Cóż z tego, że podziwiała mnie i szanowała, skoro nigdy w życiu nie wyszłaby za mnie za mąż? Poza tym byłem człowiekiem ubogim, więc kobiety nigdy poważnie mnie nie traktowały. Miał rację Jerzy mówiąc, że pieniądz czynił w tej materii cuda!

Batura jakby czytał w moich myślach, bo zapytał:

- Zdaje się, że do Gdańska przyjechała pańska stara znajoma z Danii, nieprawdaż?

- Jeśli to pan napisał do niej anonim z pogróżkami, to wie pan tyle co ja.

- Anonim? Pogróżki? - udawał oburzonego. - Niby po co miałbym grozić kobiecie.

- Ktoś za wszelką cenę nie chce, aby Karen Petersen pojawiła się nad Zalewem Wiślanym. Nie wie pan dlaczego?

- Niestety nie.

Nie uwierzyłem mu.

- Autor anonimu groził, że porwie synów, jeśli tylko “Conquistador” pojawi się nad Zalewem. A jak mi powiedziała Karen dzisiaj przed południem, tam właśnie się wybiera. Być może w tej chwili przepływa przez przesmyk w Bałtijsku.

- Kidnaping to nie moja branża - rzekł poważnie patrząc mi w oczy. - Co jeszcze powiedziała panu Karen Petersen?

Batura był ciekawy mojej rozmowy z Karen! I to nie była zwykła ciekawość. Dałby wiele, aby poznać wszystkie szczegóły spotkania na “Conquistadorze”.

- Wydaje się jej, że na dnie Zalewu Wiślanego znajdzie jakiś skarb - powiedziałem powoli.

Batura jakby odetchnął z ulgą i od razu zrozumiałem, że obawiał się czegoś znacznie gorszego.

- Jej najmłodszy syn widział, pana, Jerzy. Zeszłego roku...

Mówiąc to patrzyłem mu prosto w oczy. I Bóg mi świadkiem, po raz pierwszy od dłuższego czasu zauważyłem zmianę na jego wyniosłym obliczu. Zaniepokoił się do tego stopnia, że jego palce zaczęły wystukiwać nerwowo na blacie jakiś chaotyczny rytm. Zaraz jednak uśmiechnął się, ale oczy nie podzielały jego wesołego nastroju.

- Świat jest mały - powiedział cicho. - I co z tego, że mnie widział? Ja pana widziałem, pan mnie widział, wiele osób mnie widziało. Co w tym niezwykłego?

- Jest pan dziwnie zdenerwowany, panie Jerzy - stwierdziłem. Byłem jak bokser, który idzie za ciosem, aby dobić przeciwnika.

- Wydaje się panu - posłał mi kwaśne spojrzenie, a następnie spojrzał na barmana. - Proszę o piwo. A pan, Panie Samochodzik, jest dzisiaj samochodem?

- Nie - skłamałem.

- To może coś konkretnego na mój rachunek? - zaproponował.

- Jeśli już, to też piwo - powiedziałem. Nie chciałem zdradzać, że przyjechałem jeepem, więc musiałem dla towarzystwa wypić trochę alkoholu. Po godzinie mogłem spokojnie zasiąść za kierownicą. - Ale małe.

Po chwili barman postawił przed nami dwie szklaneczki z piwem.

- To mówi pan, że synalek pańskiej znajomej widział mnie zeszłego lata? - zapytał, a następnie językiem sprzątnął piankę z górnej wargi.

- Zdaje się, że w Krynicy.

- A skąd może mnie znać ten młodziak?

- Widział pana dzisiaj na rynku.

- Przywidziało mu się, bo zeszłego lata nie byłem nad morzem.

- Mówimy o Zatoce Gdańskiej. Albo o Zalewie Wiślanym. Coś się tam wydarzyło i robi pan wszystko, abym nie dowiedział się co. W końcu to pan ubiegł mnie w Urzędzie Morskim i później w Elblągu, bo nie chce pan, abym odnalazł instruktora z klubu płetwonurków. Gratuluję sprytu i pomysłu. Jeszcze nigdy nikt nie wziął mnie za fałszywego urzędnika!

- O czym pan mówi, na Boga?

Tym razem Batura autentycznie okazał przerażenie. Szybko się opanował, ale nie ulegało wątpliwości, że zdenerwowałem go po raz kolejny.

Zacząłem zatem mówić.

- Pański człowiek ukradł list, w którym instruktor płetwonurek miał coś ważnego do przekazania. Proszę nie protestować, bo obaj wiemy, że to prawda.

- I co dalej? - mruknął.

- Niestety, nie zapamiętałem nazwy klubu i nazwiska autora. Pański szpieg na jachcie doniósł o tym, więc nieco się pan uspokoił. Jednak nie trwało to długo. Wcześniej czy później oczekiwał pan, że wyruszę na poszukiwania klubu i autora listu. Od początku mojego przyjazdu do Gdyni kazał mnie pan śledzić, a zorientowawszy się, że mogę zdobyć potrzebne informacje o klubach, które rok temu bawił nad Zatoką Gdańską, ubiegł pan mnie. Wyrwał pan kartkę w zeszycie zgłoszeń, aby zatrzeć wszelki ślad związany z klubem “Akwalung”.

- “Akwalung” - powtórzył cicho przez zęby, co odebrałem jako stan poirytowania.

- Niestety, panie Jerzy! W Urzędzie Morskim odegrał pan wzorowo rolę pracownika naszego departamentu. Na pańskie nieszczęście Marczak przypomniał sobie tę nazwę, więc czym prędzej pognałem do Elbląga. Ale pan już tam był i uniemożliwił mi uzyskanie informacji o instruktorze. Ale jeśli będzie taka potrzeba, pójdę na policję, aby przejrzała dokumenty w klubie i zdobyła nazwisko pana Andrzeja, a także ustaliła jego miejsce pobytu. Najpewniej przebywa on teraz na obozie w Grecji.

Batura zamyślił się. O czym myślał, nie wiedziałem, ale na pewne wziął sobie do serca moje uwagi. Zdziwiła mnie jego reakcja.

- Ciekawe rzeczy pan opowiada, Panie Samochodzik - powiedział bez przekonania zerkając na zegarek.

Coś tutaj nie grało. Zniknął gdzieś jego swobodny ton, ulotniła się pewność siebie. Przez chwilę zdawało się, że Batura jest nawet zmartwiony. Było to bardzo dziwne, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę, że musiałem podejrzewać go o włamanie do Rosynanta i wydanie polecenia śledzenia mnie, wreszcie o podstępne odegranie fałszywego urzędnika naszego departamentu w Urzędzie Morskim. Dlaczego zatem tak zdziwiła Baturę wiadomość o człowieku, którym - jak zakładałem - był on sam? Jedyne wyjaśnienie mogło stanowić założenie, że to nie był Batura ani żaden jego człowiek. Ktoś zakpił sobie nie tylko ze mnie, ale i z niego. Trzeci gracz. Joker w znaczonej talii!

- Może pan poczęstować mnie papierosem? - odezwałem się.

Batura spojrzał na mnie pytająco.

- Papierosy? Przykro mi, ale rzuciłem. Panu też to radzę. A najlepiej przerzucić się na fajeczkę jak Paweł.

A zatem Batura nie palił. Człowiek, który podawał się za pracownika naszego ministerstwa w Urzędzie Morskim palił przecież chesterfieldy. Wychodziło na to, że to nie był Jerzy. Pewnie w tej chwili Batura myślał o tym samym co ja: kim był ów fałszywy urzędnik?

- Myślałem, że pali pan chesterfieldy - wyjaśniłem upijając nieco piwa ze szklaneczki.

- Chesterfieldy? - zdziwił się. - A kto to teraz pali?

Przeprosiłem go i udałem się do holu po papierosy. Byłem zadowolony z dokonanego odkrycia.

Kupiłem wiarusy, zapaliłem jednego i ruszyłem z powrotem na salę. Aby uszanować fakt, że Jerzy nie palił postanowiłem zgasić papierosa w metalowej popielniczce pod ścianą nie dopaliwszy go do końca. Był moim przeciwnikiem, ale nie chciałem nawet wrogów narażać na to, aby wdychali tytoniowy dym.

Zgniotłem papierosa w popielniczce i odruchowo spojrzałem w stronę barku. Dzieliło mnie do niego jakieś dziesięć metrów. Batura nie mógł mnie widzieć, gdyż znajdowałem się w miejscu zaciemnionym, pod ścianą, za jego plecami. Dwie pary tańczyły na parkiecie, więc byłem częściowo zasłonięty.

Batura spojrzał za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy już wracam. Nie zauważył mojej obecności na sali. Już zamierzałem ruszyć przez parkiet w jego stronę, gdy wyciągnął z kieszonki koszuli jakąś fiolkę. Obejrzał się raz jeszcze za siebie, upewnił się, że barman nie patrzy na niego i błyskawicznie wsypał do mojej szklaneczki jakiś proszek. Potrząsnął nią i zadowolony założył nogę na nogę. Znowu był zrelaksowanym mężczyzną, oazą spokoju i pewności siebie.

Wróciłem na swoje miejsce.

- O, już pan jest - zagadnął beztrosko, a ja w duchu się zaśmiałem. - Właśnie miałem zamiar zamówić kolejną szklaneczkę piwa. Proszę dopić te resztki, a ja postawię następną kolejkę.

- Nie, dziękuję - rzekłem. - Mam jeszcze połowę szklanki. To mi wystarczy.

- Jak pan chce.

Umoczyłem usta w bursztynowym płynie, aby nie nabrał podejrzeń, że wiem o jego podstępie. Barman podał mu drugą szklaneczkę.

- Muszę przyznać, że ciekawie pan opowiada - zaczął Jerzy. - Ojciec twierdził, że umie pan opowiadać, a ja mogę to potwierdzić. Nadal upieram się przy tym, że powinien pan pisać książki sensacyjne dla młodzieży. Podobno nieźle płacą, a pan ma na czole wypisane: “Potrzebuję gotówki”.

- Za małe nakłady, aby można było wyżyć z pisania.

- Doprawdy?

Wtem podszedł do Batury “bramkarz” z wiadomością, że jest do niego telefon w holu. Batura przeprosił mnie na chwilę i ulotnił się szybko.

Jak tylko zniknął za obrotowymi drzwiami prowadzącymi na korytarz zamieniłem szklaneczki upewniając się, że nikt na mnie nie patrzy. Potem bębniąc rytmicznie palcami o blat czekałem cierpliwie na powrót mojego przeciwnika.

Batura wrócił zadowolony i natychmiast sięgnął po szklaneczkę piwa. Upił z niej trochę i spojrzał na zegarek.

- Często spogląda pan na zegarek - rzekłem łagodnym tonem.

Nie odpowiedział, a jedynie zmrużył oczy, jakby źle się poczuł. Dopił resztę piwa krzywiąc się.

- Źle się pan czuje? - zapytałem troskliwie.

- Nic mi nie jest, Panie Samochodzik - wybełkotał i znowu zmrużył oczy. Lekko się zachwiał na stołku, więc zeskoczyłem, aby go przetrzymać. - Co się ze mną dzieje? Nic z tego nie rozumiem.

- Jak to co? Za dużo pan wypił - wyjaśniłem.

Barman spojrzał na nas.

- Jakiś problem, panowie?

Puściłem do niego oko i powiedziałem po kumotersku:

- Ten młody człowiek za dużo wypił, ale to porządny gość.

- To fakt - przyznał barman. - Zawsze jak tu jest zostawia spore napiwki. Ale przecież on wypił tylko dwie szklaneczki!

- Ma słabą głowę - wyjaśniłem.

Batura zataczał się niebezpiecznie na krzesełku, więc musiałem podtrzymywać go z całych sił, aby z hukiem nie wylądował na drewnianej posadzce.

- Mam do pana prośbę - rzekłem do barmana. - Proszę ulokować tego dżentelmena w wygodnym pokoju i wystawić mu rano rachunek. Na pewno będzie wam za to wdzięczny. Niestety nie wiem, gdzie on mieszka, a nie chciałbym, aby wylądował w izbie wytrzeźwień. Lepiej niech zostawi tę gotówkę u was.

Perspektywa zarobku przekonała go. Zawołał “bramkarzy” wyjaśniając o co chodzi. Bez słowa zabrali nieprzytomnego Baturę przenosząc zwiotczałe ciało do jakiejś pakamery. Poszedłem za nimi, aby upewnić się, że zaopiekują się nim rzetelnie.

Na serwetce napisałem do Jerzego liścik następującej treści:


Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Miłych snów!

Tropiciel zagadek


I wetknąłem mu go w kieszonkę.

Opuściłem motel udając się czym prędzej do zaparkowanego nieopodal Rosynanta.

W drodze do “Fregaty” nikt mnie nie śledził. Żadnego samochodu czy motoru nie zauważyłem przed budynkiem, zupełnie jakby dzisiejszego wieczora Batura miał względem mnie inne plany. Próbował mnie uśpić, to było pewne. Zbyt często spoglądał na zegarek w “Morskiej Fali”. Był sam i w pewnym momencie naszej rozmowy przy barku otrzymał telefon. Tajemniczy rozmówca wiedział, gdzie dzwonić. Czy to był wspólnik?

Zaparkowałem Rosynanta i wszedłem do hotelu. Dochodziła dwudziesta druga, więc niewielu ludzi kręciło się na korytarzach. Stanąłem przed drzwiami mojego pokoju i przed włożeniem klucza do zamka zerknąłem na miejsce, w którym powinna znajdować się zapałka. Nie było jej tam. Leżała na zielonym postrzępionym dywanie. Ktoś musiał otwierać drzwi.

Nie mogła to być sprzątaczka, gdyż przed południem wysprzątała pokój. Wyjaśnienie mogło być jedno: wspólnik Batury!

Wycofałem się zatem szybko korytarzem na schody pełniące rolę drogi ewakuacyjnej. Na moim piętrze znajdował się z tyłu budynku niewielki taras wyłożony śmierdzącą od smoły papą. Gdyby udało mi się po nim dostać w pobliże drzwi balkonowych mojego pokoju, mógłbym stamtąd wypatrzeć intruza, jeśli tylko ten był jeszcze w pokoju. Jak pomyślałem, tak zrobiłem.

Pierwsze okna miały zasłony, w dwóch następnych dostrzegłem grupki młodzieży szykującej się do snu. I wreszcie zbliżyłem się do mojego. Światło z pokoju rzucało na czarny dach tarasu żółtą, wydłużoną smugę. Drzwi balkonowe były lekko uchylone, a przecież zamykałem je przed opuszczeniem pokoju. Widocznie intruz musiał je otworzyć po wejściu do pokoju. W każdej chwili mógł uciec tarasem, gdybym niespodziewanie wrócił. Ale nocny gość nie spodziewał się mojego powrotu. Batura już go poinformował, że nie wrócę. Świadczyło o tym zapalone światło nocnej lampki. Zbliżyłem się do okna, ale nie dostrzegłem włamywacza. Stał, a raczej klęczał za drewnianymi drzwiami szafy, w której trzymałem swoje rzeczy. Prawdopodobnie przeglądał je. Zauważyłem jednak kawałek nogi wystającej zza drzwi. Odziana w skórzany kombinezon i obuta w lśniące trapery poruszyła się nieznacznie. To nie mógł być nikt inny jak motocyklista jeżdżący hondą. Miałem zatem swojego prześladowcę! Człowieka Batury!

Tak się zamyśliłem, że nie zauważyłem, że pod nogami leżała pusta puszka po konserwie wyrzucona pewnie przez jakiegoś krnąbrnego turystę. Poturlała się ona po dachu wydając dźwięczny, blaszany odgłos. Ale to wystarczyło, aby zaalarmować intruza. Nie trzeba mu było wiele czasu do namysłu, bo natychmiast się zerwał i wybiegł drzwiami na korytarz. Niestety nie zobaczyłem jego twarzy, gdyż drzwi szafy zasłaniały widok.

Wpadłem do pokoju przez balkon. Przez chwilę mocowałem się z firanką, a następnie wybiegłem z pokoju na hotelowy korytarz. Człowiek w kombinezonie biegł w stronę schodów prowadzących do głównego holu. Przezornie nie wybrał drogi ewakuacyjnej, gdyż nie miał pewności, czy nie przetnę mu tam drogi wycofując się z tarasu.

Po chwili zbiegałem schodami na dół. Człowiek w kombinezonie biegł szybko w kierunku zamkniętych oszklonych drzwi wejściowych. Słyszałem donośne dudnienie jego kroków, a po chwili ujrzałem jego plecy. Na głowie miał kask, więc nie mogłem go rozpoznać.

Zaskoczony pojawieniem się zamaskowanego typa portier podniósł się ze swojego siedzenia usytuowanego w oszklonej portierni robiąc wielkie oczy. To było wszystko na co było go stać.

Przyśpieszyłem. Dzieliło mnie od wyjścia piętnaście metrów. W tym czasie intruz próbował nadaremnie otworzyć drzwi. Obowiązywała już cisza nocna, więc zgodnie z przepisami portier zamknął drzwi na cztery spusty. Kiedy tajemniczy osobnik zorientował się, że nie ma szans, cofnął się i nie namyślając dłużej rozbił szybę obutą w trapery nogą. Pęknięte szkło z hałasem opadło na dywan, a osobnik wydostał się na zewnątrz.

- Bandyta! - krzyczał wniebogłosy portier, ale stał w miejscu nie wiedząc co robić.

Minąłem go i pobiegłem za intruzem żałując szczerze, że nie ma ze mną Pawła. Ten z łatwością mógłby dogonić włamywacza, który właśnie przecinał ulicę i zaraz u wylotu Nowogrodzkiej skręcił za najbliższy sklep. Zawarczał motor hondy i osobnik ruszył w kierunku Działek Leśnych. Zrezygnowałem zatem z pościgu pieszego i czym prędzej zawróciłem na parking. Szybko otworzyłem drzwiczki Rosynanta i uruchomiłem silnik.

Wjechałem w Nowogrodzką kierując się na południowy zachód. Słyszałem w oddali warczenie motoru i za zabudowaniami ujrzałem światło reflektora. Dodałem gazu i podskoczyłem na siedzeniu na jakiejś nierówności. Po chwili dojechałem do cmentarza, za którym rozciągał się Trójmiejski Park Narodowy. Motocyklista przyśpieszył i wjechał w uliczkę rozdzielającą cmentarz na dwie bliźniacze strony. Reflektor maznął fragment muru, a ryk silnika podwoił swoją moc. Honda uciekała teraz, a jej kierowca ryzykował życiem, gdyby nagle ktoś niespodziewanie wyskoczył z boku na drogę. Po kilkudziesięciu sekundach szaleńczego pościgu światło z reflektora motoru przebiło ciemność za murem cmentarza odsłaniając kawałek parku.

Motocyklista zwolnił, gdyż droga wrzynająca się w park zwężała się raptownie.

I nagle honda postanowiła odbić w lewo, aby szukać szansy ucieczki na suchym terenie wśród drzew. Motocyklista skręcił gwałtownie wjeżdżając w park. I to go zgubiło. Nie znając terenu nie wziął pod uwagę niespodzianek, jakie czyhają w nocy na przypadkowych śmiałków. Motocyklista musiał najechać na coś większego, bo próbował ominąć przeszkodę. Zarzuciło motorem i osobnik zleciał z niego. Światło reflektora zrobiło na koronach drzew skomplikowane esy-floresy i wiedziałem, że maszyna koziołkowała.

Podjechałem, ale nie musiałem się śpieszyć. Osobnik siedział na trawie trzymając się za nogę. Nawet oślepiające światło reflektorów jeepa nie zrobiło na nim większego wrażenia.

Wysiadłem z Rosynanta, ale osobnik nie zamierzał uciekać. Zdjął wreszcie kask, a gdy to zrobił jego ręka odgarnęła długie żółte włosy odsłaniając twarz pięknej kobiety.

Podszedłem bliżej, aby stwierdzić, że była to Luiza. Zamiast kruczoczarnych włosów miała piękne jasne włosy sięgające za łopatki.

Zaszczyciła mnie wrogim spojrzeniem.

- Co za miłe spotkanie - rzekłem.

Z moją pomocą wstała i zerknęła na leżącą opodal hondę. Wyciągnęła z moich ust papierosa, zaciągnęła się i oddała mi go.

- I co pan teraz ze mną zrobi? - zapytała:

- Zobaczymy, ale na pewno wiem, co pani zrobi.

Spojrzała na mnie baczniej. W świetle reflektora widziałem dokładnie jej piękną twarz. Miała śliczne niebieskie oczy i była najpiękniejszą kobietą, jaką ostatnio widziałem.

- Co pan ma na myśli?

- Po prostu opowie mi pani o wszystkim.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


SZEF ZOSTAJE WŁAMYWACZEM • AKTORKA • CZEGO SZUKAŁ BATURA ROK WCZEŚNIEJ? • TRZECIA SIŁA • STERLICKI VEL BATURA • REJS PO ZALEWIE • PRZYMUSOWA KĄPIEL MAGISTRA RZEPKI • ODKRYCIE! • PRACOWITE DNI • ROZMOWA Z SZEFEM • DĘBOWE ŁODZIE SŁOWIAN • LIST OD PORYWACZY • ŚWIATEŁKO NA WIEŻY, CZYLI DOSTAJĘ PO GŁOWIE • PRZYJAZD MARCZAKA • PRZYGODA DOPIERO SIĘ ZACZĘŁA



Co tutaj robiła Luiza? Nie miałem pojęcia. Siedziała wyniośle na krzesełku ubrana w skórzany kombinezon z nogą założoną na nogę. Zamiast kruczoczarnych włosów prezentowała wspaniałą blond fryzurę sięgającą za łopatki.

Dopiero po chwili dojrzałem pana Tomasza i sierżanta Janiaka wyglądającego przez okratowane okno wychodzące na port. Znajdowało się ono nieco na prawo od drzwi, więc policjant był niewidoczny dla stojącego w drzwiach.

Wszedłem do środka i ukłoniłem się Luizie. Odpowiedziała nieznacznym skinieniem głowy. Nie była zdenerwowana, nic z tych rzeczy. Siedziała odprężona i zdawała się rozbawiona sytuacją.

- Miło panią znowu widzieć - wreszcie odezwałem się do Luizy rozczochrując palcami mokre włosy.

- Sierżant Janiak chciał mnie przesłuchać - zaczął wyjaśniać szef. Na szyi miał przewieszoną lornetkę firmy Minolta. - Przyjechaliśmy dosłownie kwadrans temu. Od bosmana portu dowiedziałem się o nieszczęściu Karen Petersen, a tu nagle zjawia się policja w osobie obecnego tu sierżanta i chce uzyskać ode mnie zeznania. Wygląda na to, że jestem podejrzanym.

- Nie rozumiem, szefie - powiedziałem nabijając fajeczkę. - Podejrzanym o co?

- Wszystko po kolei - sapnął sierżant.

Do pomieszczenia wszedł pracownik bosmanatu. Niósł ostrożnie tacę, na której stały trzy filiżanki świeżo zaparzonej herbaty.

- Zmuszony jestem jednak prosić państwa o wyjście - groźnym tonem obwieścił sierżant wskazując palcem na mnie i na Zośkę.

- Przecież to mój wujek - postawiła się Zośka - a pan Paweł jest jego najbliższym współpracownikiem.

Sierżant spojrzał na Zośkę jak na niecodzienne zjawisko.

- Ta mała ma rację, sierżancie - powiedziałem. - We trójkę rozwiązaliśmy wiele zagadek.

- Ale przede wszystkim zawsze współpracowaliśmy z policją - dokończył szef. - Niech zostaną, sierżancie. Proszę.

Sierżant Janiak machnął ręką na zgodę i poprosił pracownika bosmanatu o dodatkowe dwie herbaty.

- Nie chcę państwa trudzić przesłuchaniem na posterunku, więc korzystając z tego, że tutejszy bosman jest moim szwagrem, uczynię wyjątek i zadam kilka pytań na miejscu.

Nie zdążył nawet zadać pierwszego, gdyż do bosmanatu wtargnęli pozostali członkowie naszej ekipy. Sierżant powstrzymał ich pochód i wyprosił na korytarz. Nie chciał wyrzucać ludzi na zewnątrz, gdyż rozszalała się ulewa, więc kazał im zaczekać za drzwiami.

- Zacznijmy od tego - rzekł zamykając drzwi - że dzisiaj w godzinach rannych nieznany sprawca włamał się do klubu płetwonurków “Akwalung” w Elblągu. Raczej nic nie ukradł. Sprzątaczka twierdzi, że wczoraj odwiedziło biuro klubu dwóch mężczyzn. Jeden z nich wydał jej się szczególnie podejrzany. Według jej oceny miał około sześćdziesięciu lat i lekko zgarbioną sylwetkę, był szczupłej budowy ciała. Mężczyzna jeździ jeepem i posługuje się fałszywą legitymacją Ministerstwa Kultury i Sztuki.

- O rany! - krzyknęła Zośka. - To wypisz wymaluj portret wujka!

Pan Tomasz uśmiechnął się i dał ręką znak siostrzenicy, aby nie przeszkadzała.

- Policja w Elblągu, powiadomiona wcześniej o porwaniu syna pani Karen Petersen, skojarzyła wzmiankę o fałszywym urzędniku z jachtem “Havamal”, na którym przebywają przecież pracownicy tegoż ministerstwa. Zresztą pokazywali was w telewizji. Dlatego zwrócono się do mnie z prośbą o wstępne przesłuchanie członków waszej ekipy w celu ustalenia tożsamości tajemniczego naukowca jeżdżącego jeepem. Przyjeżdżam zatem do portu i co widzę? Parkującego na nabrzeżu jeepa, a na schodkach siedzącego z tą miłą panią szanownego pana... - sierżant ręka wskazał na szefa.

- Mogę powiedzieć tyle, że wczoraj odwiedziłem klub w Elblągu - wszedł mu w słowo szef. - Zostałem jednak potraktowany jak intruz. Przede mną odwiedził bowiem klub facet z wąsikiem w szarym garniturze, który stworzył dla swoich potrzeb fałszywy obraz mojej osoby. Sprzątaczka była urobiona przez gościa, więc nie wpuściła mnie do środka.

- Według niej włamał się pan do klubu dzisiaj rano.

- Niemożliwe, sierżancie. Od wczoraj jestem z tą panią. Wszystkie spojrzenia powędrowały w kierunku pięknej Luizy.

Wymieniliśmy z Zośką serię dwuznacznych spojrzeń.

- Czy może to pani potwierdzić? - zapytał kobietę policjant.

- Jak najbardziej - odezwała się Luiza.

Miała cudownie dźwięczny głos i pełne dystyngowanej miękkości ruchy. To nie mogła być zwykła kobieta, o czym przekonaliśmy się kilka dni temu podczas konferencji prasowej w hotelu “Orbis”, na której zjawiła się we wspaniałej sukni wieczorowej. Prezentowała się wtedy lepiej od samej Whitney Houston, chociaż i w tym sportowym stroju była nadal niezwykłą kobietą. Wciąż nie wiedziałem, co tutaj robiła, ale z uzyskaniem wyjaśnień musiałem poczekać.

- Poznałam tego pana wczoraj wieczorem w Gdyni - wyjaśniała dalej. Spędziliśmy noc w pokoju hotelowym, a dzisiaj przyjechaliśmy do Fromborka omijając obwodnicą Elbląg. Ja nawet nigdy nie byłam w tym mieście.

A to dobre sobie” - pomyślałem.

Szef jakby czytał w moich i Zośki myślach, więc lekko zakłopotany zaczął wyjaśniać:

- Wynająłem dwuosobowy pokój w hotelu “Fregata”, bo ta oto dama nie miała dokąd się udać. Wziąłem rachunek, mamy świadków...

- Mnie tam nie obchodzą takie niuanse - rzekł obojętnym tonem sierżant. - Ważne, że pan ma świadka. Ale sprawa się gmatwa, bo nie wiemy, kim był ów mężczyzna z wąsikiem.

Wtedy szef jeszcze raz opowiedział o przygodzie, która go spotkała w Urzędzie Morskim. Wszyscy słuchaliśmy z zapartym tchem.

- Mamy zatem naszego podejrzanego - podsumował sierżant.

- Aha - szef przypomniał sobie o czymś. - Zdaje się, że facet pali chesterfieldy!

Zatkało mnie, zaś Zośka rozdziawiła usta tak szeroko, że z łatwością mogłaby połknąć piłeczkę tenisową. Pan Tomasz trafił na ślad człowieka, z którym dzisiaj już się zetknęliśmy! Osobnik palący ten gatunek papierosów obserwował nas przecież z wieży kościoła. Puściłem do Zośki oko dając tym samym do zrozumienia, aby milczała. Tę kwestię należało zostawić do rozważenia w kameralnym gronie naszego departamentu.

Sierżant zanotował coś w notesie, zaś pracownik bosmanatu przyniósł wreszcie dodatkowe dwie herbaty.

- Jeśli idzie o syna pani Petersen, to komenda z Elbląga zdobyła nazwiska ludzi wypożyczających w ostatnich dniach samochody marki opel. W tej chwili koledzy sprawdzają listę nazwisk z kilku miast od Fromborka po Gdynię. To potrwa, ale jak donoszą, nie ma wśród tych osób ani jednego cudzoziemca.

- Próbować warto - odezwał się szef. - Jako wieloletni przyjaciel pani Petersen chciałem powiedzieć, że zrobię wszystko, aby pomóc w ujęciu porywaczy.

Sierżant zasępił się.

- Rozumiem, rozumiem. Ale takie sprawy lepiej zostawić policji. Za dużo mamy amatorów, a potem tylko same nieszczęścia. Ale ponieważ jest pan dobrym znajomym pani Petersen, proszę jej przekazać, że polska policja robi wszystko, aby schwytać porywaczy jej syna. Na mnie już czas.

Dopiliśmy herbatę i sierżant pożegnał się obiecując informować nas na bieżąco w postępach śledztwa w sprawie porwania młodego Petersena.

Po wyjściu sierżanta wtargnął do pokoju Jorgensen z Anną i magistrem Rzepką.

- A pani co tutaj robi? - wyjąkał zaskoczony widokiem Luizy Norweg. - Pani przecież uciekła z jachtu i, jak mówił Tomasz, pracuje dla jakiegoś Arsena Lupina. I co pani zrobiła z włosami?

Podobnie jak Jorgensen byłem pod wielkim wrażeniem tej pięknej kobiety i szpiega Batury w jednej osobie? Skąd szef ją wytrzasnął?

W oczach Anny dostrzegłem niezdrowe błyski zazdrości. Obrzuciła wzrokiem Luizę i natychmiast zrzedła jej mina. Dziwne, przecież Anna była również człowiekiem Jerzego. Powinna była zatem zachowywać się bardziej wyrozumiale w stosunku do nowo przybyłej. Być może obie doskonale grały swoje role, a może po prostu nie wiedziały wcale o swoim istnieniu? Jeśli tak, to z Jerzego musiał być kawał cwaniaka!

Anna spojrzała na pana Tomasza z autentycznym wyrzutem.

- Miała być operacja o charakterze naukowym - rzekła - a zrobiła się wycieczka. Pan Tomasz ze swoimi inklinacjami do szczególnego rodzaju pasażerek powinien raczej zostać przewodnikiem.

Powstało zamieszanie. Zbyt wiele było pytań bez odpowiedzi, aby przejść nad tym do porządku dziennego. Jorgensen poinformował pracownika bosmanatu o niewypale spoczywającym na dnie Zalewu, a potem zaproponował zebranie.

Pobiegliśmy w stronę “Havamala”, gdyż ulewa nie ustawała. Nie był to jednak powód do zmartwień, a raczej rodzaj atrakcji i zabawy. Soczyste krople rozbryzgiwały się na naszych głowach i ramionach, więc wszyscy bez wyjątku dotarliśmy na jacht kompletnie przemoczeni drąc się przy tym wniebogłosy. Nawet magister Rzepka przemienił się w groźnego Indianina i o mały włos nie spadł ze śliskiego falochronu do wody.

Kapitan ogłosił krótką przerwę na założenie suchych ubrań. Po kwadransie zasiedliśmy w mesie wsłuchując się w uspokajający stukot deszczu o pokład jachtu, ale wszyscy z podnieceniem oczekiwaliśmy na rewelacje pana Tomasza. Nad Zalewem pociemniało, więc kapitan zapalił światło. W mesie zrobiło się przytulnie i kameralnie. Jakby tego było mało, Peter podał filiżanki z gorącą czekoladą.

- Mów wreszcie, Tomasz - zaczął się niecierpliwić Jorgensen. - Umieram z ciekawości.

Szef opowiedział w wielkim skrócie o przygodach, które go spotkały w Trójmieście. Okazało się, że po przybyciu do Gdyni był śledzony przez tajemniczego motocyklistę na hondzie, którym okazała się właśnie Luiza. Wczoraj wieczorem przyłapał ją w swoim pokoju hotelowym, kiedy na polecenie Batury przeszukiwała jego szafę. Złapana wolała wszystko wyśpiewać i współpracować z nami niż trafić na komisariat.

- Otóż, wyobraźcie sobie państwo - ciągnął szef - że panna Luiza studiuje na czwartym roku PWST na kierunku aktorskim. Baturę poznała rok temu na planie filmu, w którym miała zagrać dwie krótkie scenki. Nie wyszło, więc Batura zaproponował współprace. Spodobała mu się, a potrzebował pięknej dziewczyny do różnych poufnych zadań. Najczęściej zabierał ją na przeróżne spotkania, podczas których udawała tak zwaną kobietę z klasą. Ostatnio Batura kazał jej odegrać rolę właścicielki salonu mody w hotelu “Orbis” podczas konferencji prasowej przed operacją “Skarby wikingów”. Jej przyjazd na “Havamala” był zatem dobrze przemyślaną intrygą, ale skoro dobrze płacił, nie widziała powodu, aby rezygnować z tej dziwnej posady.

- Gdyby kazali pani włożyć palec do ognia za gotówkę, też by się pani zgodziła? - zadrwiła Anna.

- Pani wie, ile zarabia się w teatrze? - zapytała Luiza. - Młodzi aktorzy dorabiają gdzie się da. Zostają nawet kelnerami i gońcami. A jak któremuś się trafi reklama w telewizji albo w radio, to może mówić o wielkim szczęściu. Tyle że to niewiele ma wspólnego z aktorstwem! Nie ma co marzyć o dobrych rolach w filmie tuż po szkole filmowej. Takich aktoreczek są setki, a Władysław Pasikowski tylko jedną może obsadzić u boku Bogusława Lindy! Kiedy więc Jurek zaproponował mi odegranie pewnej rólki obiecując, że nie ma to nic wspólnego z przestępstwem, zgodziłam się bez namysłu. Płacił trzy razy lepiej niż na planie filmowym! A i nie za wiele się napracowałam. Miałam tylko udawać kogoś innego niż jestem w rzeczywistości.

- To fakt - ironicznie dorzuciła Anna pod nosem. - To domena aktorów. Udawać lepszego niż się jest w rzeczywistości.

Faktycznie. Zauważyłem, że od pewnego czasu wizerunek Luizy-damy ustępował wizerunkowi młodej, przebojowej dziewczyny potrafiącej zagrać dosłownie wszystko. Prawdziwa Luiza była normalną dziewczyną, ale talent aktorski stanowił w jej rękach broń groźniejszą od karabinu. Wystarczyło lekkie przeobrażenie w dostojną damę, aby omamić rzeszę poczciwych facetów i wyprowadzić w pole tuzin twardzieli. No i była Luiza przede wszystkim piękną kobietą.

- I pan jej wierzy, Panie Samochodzik? - zapytała Anna wskazując brodą Luizę. - Dlaczego jest z nami? Przecież operacja ma charakter naukowy.

Szef skinął na Luizę.

- Rok temu wziął mnie Batura na rejs po Zalewie - rzekła. - Pływaliśmy tutaj około tygodnia. Pamiętam, że w pewnym miejscu zatrzymaliśmy się, a oni nurkowali. Dużo nurkowali. Potem długo dyskutowali i zdaję się, że coś tam leżało na dnie...

- Dyskutowali? Oni?

- No, Jurek z tym, który dysponował jachtem. Na imię miał chyba Zbigniew. Ja tam się nie wtrącam do nie swoich spraw. Wziął mnie w rejs, to opalałam się na pokładzie nie zadając pytań.

- Rozumiem, ale w którym miejscu to było?

- A bo ja wiem? - rozłożyła bezradnie ręce. - Wiem, że po lewej stronie miałam Mierzeję Wiślaną... nie, po prawej...

Wszyscy jednocześnie westchnęli.

- Niewiele nam to pomoże - rzekła Anna. - Wystarczy obrócić się o 180 stopni, aby ląd po prawej znalazł się po lewej stronie. To informacja bezużyteczna.

- Chyba że wie pani, z której strony płynęliście i zapamiętała na brzegu jakieś punkty charakterystyczne - dodał szef. - Latarnia morska w Krynicy jest na przykład dobrze widoczna, więc...

- Zaraz! - krzyknęła Luiza. - Jak tutaj jechaliśmy jeepem, to nie mogłam sobie niczego przypomnieć, ale teraz zdaje się, że coś mi świta. Na lądzie stał jakiś kościół!

- Kościół? Może w Tolkmicku?

- A bo ja wiem? Kościół to kościół! Nie wiem, gdzie to było. Staliśmy jakoś tak pośrodku Zalewu, po lewej była Mierzeja Wiślana i zdaje się kościół po prawej.

Jorgensen machnął zrezygnowany ręką.

- To na nic!

- Dlaczego na nic? - zaprotestowała Zośka. - Wystarczy przepłynąć Zalew, aby panna Luiza mogła obejrzeć sobie wszystkie kościółki na brzegu!

- Jesteś genialna, mała - pochwaliłem ją.

- Mieliśmy szukać wraków na pełnym Bałtyku, a przyjdzie nam zwiedzać kościoły - oburzył się magister Rzepka. - To może od razu pójdziemy na mszę do katedry we Fromborku.

- Moim zdaniem, Batura coś znalazł - wtrąciła jeszcze Luiza - i dlatego nie chciał, aby kręciło się nad Zalewem zbyt wielu ciekawskich.

- To dlatego porwał Stefana! - palnęła Zośka.

- Z tego co wiem, chłopca porwano wczoraj wieczorem, a wczoraj wieczorem miałem spotkanie z Batura - wyjaśnił szef. - Spotkałem go zresztą wcześniej na rynku w Gdańsku. Jeśli Batura stoi za porwaniem, to musi mieć nieźle zorganizowaną i liczną siatkę. Panna Luiza twierdzi, że nic nie wie o porwaniu. Jej zadaniem było dreptanie mi po piętach.

- Być może zna złodzieja listu, skoro ten pracuje dla Batury - zauważyłem.

- Niestety - rozłożyła ręce Luiza. - Nie mogę pomóc. Nic nie wiem o żadnym liście i szpiegu.

- Jako człowiek tego Batury powinna jednak coś wiedzieć - zauważyła Anna.

Jeśli to Anna jest szpiegiem, to pogrywa całkiem nieźle” - pomyślałem. “Jakoś za bardzo naskakuje na Luizę. Może to tylko gra?”

- Batura mi się nie zwierza.

- Twierdziła pani, że była tylko od uczciwej roboty, a jednak szperała w rzeczach Tomasza - wtrącił Jorgensen.

- Miałam przejrzeć zawartość bagażu, ale nie ukraść!

- A skąd pani ma taką hondę? - zapytał Jorgensen. - Chyba nie z pensji w teatrze?

- Batura podarował mi to cacko - pochwaliła się i zaraz posmutniała. - Niestety, nie nadaje się teraz do jeżdżenia. Wgniotłam błotnik.

- Kupi pani drugi - zażartowała ironicznie Anna. - Ten Batura, rzecz jasna.

W tym momencie spodziewałem się, że pan Tomasz zdemaskuje Annę, ale szef w ogóle nie poruszał tematu znajomości Anny z Jerzym. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Jorgensena:

- Na jachcie dzieją się dziwne rzeczy. Najpierw zginął list, potem mój naszyjnik...

Pan Tomasz pokiwał tylko głową spojrzawszy na wyprężony tors Norwega, na którym jeszcze nie tak dawno dyndał srebrny amulet.

- Kogo podejrzewasz, Tomasz? - niecierpliwił się Jorgensen. - Oskarżamy się nawzajem nie wiedząc, o co naprawdę chodzi. Wczoraj o mały włos panowie się nie pozabijali. Proszę wyjaśnić to ostatecznie! O ile potrafię znieść obecność na jachcie kleptomana, o tyle świadomość, że może przebywać tutaj szpieg jakiegoś gangstera nie daje mi spokoju. Przedsiębiorstwo mojego ojca jest poważną instytucją i nie mogę narażać imienia firmy na złą opinię.

Szef upił trochę czekolady z filiżanki, a następnie rzekł:

- Złodziej ukradł list, abyśmy nie trafili na ślad instruktora pracującego w klubie płetwonurków “Akwalung” z Elbląga. To on był autorem listu i chciał podzielić się ze mną ciekawą historią.

- Instruktor? - zawył Jorgensen. - Znowu coś nowego! A co takiego napisał ten instruktor?

- Tego nie wiem, ale sprawa dotyczy Zatoki Gdańskiej, a może właśnie Zalewu - odpowiedział szef. - Być może jest to związane z tym, co Batura odkrył rok temu pływając z panną Luizą? Gdybym dotarł do autora listu, mógłbym się czegoś dowiedzieć, ale nie dość, że skradziono list, to jeszcze na lądzie ciągle ktoś mnie ubiega w poszukiwaniach.

- A skąd złodziej mógł wiedzieć, co jest w liście do pana?

- Nie wiem. Być może moja mina po przeczytaniu pierwszych słów go zaniepokoiła. A może wiedział, że taki list przyjdzie?

- I co pan ustalił?

- Klub “Akwalung” organizował w zeszłym roku obóz na wodach Zatoki Gdańskiej. Z tym wydarzeniem związana jest jakaś dziwna sprawa. Nie wiem jednak o co chodzi - tutaj szef skłamał. Przecież wiedział o chłopcach, którzy zostali przepędzeni przez groźnych osobników, gdyż sam mi o tym opowiadał. Kłamał zatem celowo, a to znaczyło, że nie wszystko miało być wyjaśnione podczas tego spotkania. - Włamanie do klubu “Akwalung” dzisiejszego ranka świadczy o tym, że w sprawę zamieszana jest trzecia siła.

- Trzecia siła? - zapiszczał poirytowany magister Rzepka. - Pozazmysłowa czy paranormalna?

Pan Tomasz zignorował uwagę.

- Pierwszą stanowi grupa reprezentowana przez złodzieja listu, to pewnie gang Batury, druga to my, trzecia jest wielką niewiadomą. Jeśli założymy, że facet z wąsikiem, który wczoraj w siedzibie klubu “Akwalung” był przede mną, dostał się do dokumentów, to po co miałby się włamywać na drugi dzień?

- Ale nie można wykluczyć, że wczoraj mu się nie powiodło - przytomnie zauważyła Anna.

- A może facet z wąsikiem należy do tej trzeciej siły, a gang Batury włamał się dopiero dzisiaj? - odezwała się Zośka.

- Możliwe - rzekł szef. - Sam powiedziałem o tym Baturze. Był zdziwiony. Jeśli wcześniej nie miał z tym nic wspólnego, to mógł dopiero dzisiaj wkroczyć do akcji. W mesie zapanowało milczenie.

- Sami widzicie, że mamy więcej pytań niż odpowiedzi - podsumował szef i odchrząknął jak ktoś, kto ma do wykonania przykry obowiązek. - Hm... może najpierw nasz kapitan wyjaśniłby nam pewien drobiazg.

- Ja? - zdenerwował się Norweg. - Co znowu?

- Co robiłeś rok temu w Krynicy Morskiej, Jorgen?

- O czym ty mówisz? - zafrasował się Jorgensen.

- Stefan widział cię z Baturą. Rozmawialiście w jakiejś restauracji w Krynicy Morskiej dokładnie rok temu? A mówiłeś, że jest po raz pierwszy w Polsce.

Zapanowała cisza. Wiedziałem wcześniej, że szef przywiezie jakieś rewelacje. To była jedna z nich.

- Jeszcze chwila, a usłyszę, że to ja ukradłem list i jestem facetem z wąsikiem - grzmiał Jorgensen. - Owszem, byłem w Krynicy, ale żadnego Batury nie znałem! Pierwszy raz słyszałem to nazwisko od was. Klnę się na Odyna, że nic nie wiem o żadnym Baturze! Nic nie wiem o Miss Luiza!

- Nie jestem tego taki pewien - westchnął ciężko szef.

Dziwne. Przypomniałem sobie zdarzenie podczas wczorajszego obiadu w Krynicy. Przecież kelner poznał Norwega i dlatego zwrócił się do niego po nazwisku. Wniosek? Jorgensen musiał być w Krynicy. I pewnie znał Baturę. A skoro znał Jerzego, to musiał znać i Luizę. Przecież była człowiekiem Batury. A Anna? Jeśli była kolejnym szpiegiem Jerzego, to wychodziło na to, że wszyscy tutaj się znają i nabijają nas w butelkę. Ale niechęć Anny do Luizy nie była udawana. Wyczuwałem, że nienawidzi jej z całego serca. Również Jorgensen wyglądał na człowieka autentycznie zaskoczonego nowościami serwowanymi przez pana Tomasza. Poza tym w pamięci miałem jego oskarżenia pod adresem Anny wczorajszego poranka. “Niemożliwe, aby na jachcie przebywało trzech szpiegów Batury, którzy nic nie wiedzą o swoim istnieniu. Zbyt naciągane” - pomyślałem.

- Pan Jorgensen nic nie wiedział o prawdziwych zamiarach Jurka - stanęła w obronie kapitana Luiza. - Batura występował pod nazwiskiem Sterlicki i chciał namówić kapitana do zrobienia wspólnego interesu.

- Sterlicki? - wrzasnął zaskoczony kapitan. - To Sterlicki jest Baturą?! Znam drania dobrze!

Jorgensen walnął pięścią w stolik, aż podskoczyły na nim wszystkie szklanki. Był zadowolony, że wreszcie uwolnił się od ciężaru podejrzeń o współpracę z Baturą.

- A jak wygląda ten Batura? - zapytał.

Opisaliśmy mu pobieżnie Jerzego, ale Norweg zaraz nam przerwał:

- To on! Sterlicki!

Kątem oka spostrzegłem, że Anna jakby pobladła. Znieruchomiała na chwilę i zaraz sięgnęła po filiżankę z czekoladą, aby ukryć zdenerwowanie.

- To pewnie Batura jest tym gościem z wąsikiem i pewnie on porwał Stefana! - wściekle nadawała Zośka. - A to drań!

Zrobiło się gwarno, więc kapitan poprosił o głos.

- Każdy interes wymaga dokładnego sprawdzenia - zaczął wyjaśnienia. - Przyjechałem tutaj rok temu, aby zbadać teren przyszłych poszukiwań. Przyznaję się. Ten wasz Sterlicki, czy jak mu tam, to kawał cwaniaka. Spodobał mu się mój jacht z wyposażeniem, ale to nie był “Havamal”, i chciał za wszelką cenę szukać skarbów za pomocą sonaru. Ja miałem taki sonar. Najlepszy na świecie! Sterlicki twierdził, że w Zalewie są setki wraków, trzeba je tylko wydobyć. Ale do tego potrzeba dobrego sprzętu, wyciągarki i innych przyrządów.

- To dlatego próbował wciągnąć pana do współpracy, kapitanie - zauważył szef.

- O tak! - rzekł Jorgensen. - Ten hochsztapler wiedział, czego szuka i bardzo mu zależało na mojej zgodzie, a raczej na moim jachcie. Niestety, jak to z wami Polakami, chcielibyście dostać dużo, nic w zamian nie dając. Ten Sterlicki-Batura oprócz pokrętnych wiadomości nie miał niczego ciekawego do zaoferowania. Kilka razy zaprosił mnie do Krynicy i wtedy musiał widzieć mnie Stefan Petersen, ale zaraz potem się wycofałem z interesu planując przyjechać tutaj za rok samemu. Tymczasem doradcy finansowi mojego ojca zwietrzyli niezły interes, bo twierdzili, że nawet jeśli nic nie znajdę, to warto inwestować w wasz rynek. Specjalnie nagłośniono to przedsięwzięcie i włączono kluczowe słowo “Bałtyk”, aby nadać operacji bardziej europejski wymiar! Poza tym można było zmylić wielu prywatnych poszukiwaczy, którzy tylko czekają, aby wyruszyć nad Zalew. Bardzo nam w tym pomogło przeniesienie obchodów festiwalu wikingów z Wolina na Hel. Takie imprezy dodają splendoru wszelkim operacjom handlowym!

- A tu guzik, nie skarby! - skrzywił się magister Rzepka. - Dobrze, że pan się przyznał, kapitanie Jorgensen. Dla was liczą się tylko sprzedane jachty i echosondy! Jako przedstawiciel fundacji wspierającej...

- Czasami potrzeba wielu dni, aby natrafić na cokolwiek, magistrze - odezwała się Anna. - Nie przesądzajmy przedwcześnie. Poczekajmy!

- Szkoda czasu na pogawędki! - ryknął Jorgensen. - Deszcz ustaje. Możemy ruszyć w podróż wzdłuż brzegu Zalewu. Mam nadzieję, że Miss Luiza przypomni sobie ten kościół.

Krótko trwały przygotowania do wypłynięcia. Pracownicy bosmanatu obiecali pilnować Rosynanta i znajdującej się w nim hondy jak oka w głowie.

Mijając “Conquistadora” pan Tomasz pozdrowił Karen, która wyszła na pokład. Była smutna, ale na widok szefa twarz jej się rozpogodziła.

- Zapraszam na kolację, Tomaszu. Ale przyjdź sam, bez ogonów!

- Bez dwóch zdań - odpowiedział szef rumieniąc się, ale zaraz spoważniał. - Bądź dobrej myśli. Policja robi wszystko, co może. Na pewno znajdą Stefana!

Pokiwała tylko głową i zeszła smutna pod pokład. Anna, która stała obok mnie zadrwiła pod nosem:

- Cicha woda brzegi rwie.

Wtem padła komenda Jorgensena:

- Wybierz grota i foka!

Oba żagle załopotały na wietrze i ostrym bajdewindem popłynęliśmy w kierunku Tolkmicka. Deszcz przestał padać i zaczął wiać lekki wiatr z północnego zachodu. Po czterdziestu minutach zbliżyliśmy się do Tolkmicka, a potem mijając Kąty Rybackie zatoczyliśmy łuk na północ. Johann z Peterem wyluzowali foka, wybrali grota i jacht poszedł lewym halsem.

Podczas tego manewru wydarzył się zabawny epizod. Magister Rzepka, który leżał na pokładzie na wysokości masztu, wstając zaczepił nogą o lewą wantę i próbując nieudolnie uchwycić się aluminiowego pałąka sonaru wypadł za burtę.

- Ratunku! - darł się wniebogłosy. - Ratujcie mnie!

Okazało się, że nasz magister rzeczywiście nie umie pływać i chociaż woda nie była głęboka wyciągnęliśmy go wodując ponton. Nikt z nas nie ośmielił się bowiem wskoczyć do brudnej wody mającej złą sławę wśród turystów i miejscowych. W ten oto sposób nie umiejący pływać Rzepka został pierwszym członkiem ekipy, który zaliczył kąpiel w Zalewie.

Wciągając magistra na pokład zauważyłem, że szukał on czegoś nerwowo za paskiem spodni. Zignorowałem wtedy ten drobiazg i dopiero później miałam sobie o tym przypomnieć.

Trzymając kurs na wschód płynęliśmy blisko południowego brzegu Mierzei Wiślanej pełnym baksztagiem omijając mieliznę Przebrno, co nie było trudne z uwagi na dobre oznakowanie wód pławami.

Niestety ani kościoły w Tolkmicku i Kadynach, ani latarnia morska w Krynicy nie wydały się Luizie znajome. Żaden z wymienionych obiektów nie przypominał jej tego, który widziała rok temu z miejsca, w którym Batura z nieznajomym nurkowali. Prawdopodobnie Luiza należała do tych młodych ludzi, którzy nie zwracają uwagi na piękno krajobrazu i architektury.

- Na pewno dobrze się pani przyjrzała? - upewniał się Jorgensen za każdym razem.

Kapitan nie opuszczał młodej aktorki na krok i niezbyt martwił się rezultatami poszukiwań. Nikt mu się zresztą nie dziwił. Luiza była tak piękna, że nawet wytrawny żeglarz, jakim był Jorgensen, zapominał o swoim jachcie, załodze i wszystkich skarbach spoczywających we wrakach wszystkich mórz świata. Ta para gadała ze sobą prawie przez cały rejs z małymi przerwami na dokonanie wzrokowej analizy lądowych zabudowań, ale za każdym razem, kiedy mijaliśmy majaczącą na lądzie sylwetkę kościoła albo latarni, z ust Luizy padało bolesne: “Och, to nie ten”!

Na wysokości Braniewa zmieniliśmy kurs na Frombork.

- Może jutro popłyniemy tą samą trasą, to coś sobie przypomnę - zaproponowała Luiza, ale wszyscy byli zawiedzeni.

- A podobno aktorzy mają świetną pamięć - zaśmiała się szyderczo Anna.

Do portu wróciliśmy około siódmej. Byliśmy solidnie zmęczeni popołudniowym żeglowaniem. Woda uspokajała, ale i wysysała resztki energii.

Znajdowaliśmy się niecałe pięćset metrów od wejścia do portu, kiedy usłyszeliśmy wyraźne odgłosy nawoływania. Słowa dobrze się niosły po wodzie, więc wyraźnie słyszeliśmy angielskie:

- We’ve found it! We’ve got a treasure! Hi, “Havamal”! Jorgensen! Mr. Vehicle!

Wytężyłem wzrok i ujrzałem machających do nas Eryka i Karen. Chłopak miał na sobie tylko kąpielówki oraz założone na czoło okulary do pływania pod wodą. Szef natychmiast przystawił do oczu lornetkę, a następnie podał ją Zośce.

- Eryk znalazł coś pod jachtem, bo ciągle wskazuje palcem na wodę - rzekła podniecona Zośka.

- A co mógł znaleźć? - prychnął magister Rzepka. - Kawałek rury.

- Kiedy oni naprawdę znaleźli coś na dnie - rzekł pan Tomasz.

- Peter! Johann! - wrzasnął Jorgensen na bliźniaków. - Szybciej!

Głośniej zawarczała śruba napędowa i “Havamal” popłynął szybciej. Zatrzymaliśmy się niecałe pięć metrów od Duńczyków.

Podekscytowany Eryk, z lśniącymi oczami, niemalże krztusił się z podniecenia.

- Chciałem wyciągnąć kotwicę, aby podpłynąć do portu, a tu nie mogę jej wyciągnąć. Zszedłem na dno i zacząłem odgrzebywać muł, aby stwierdzić, o co zahaczyła. W końcu dogrzebałem się do jakiejś drewnianej deski albo kołka. W pierwszej chwili pomyślałem, że to zwykła deska, ale to coś jest długie, oślizłe i nie można tego wyciągnąć. Ani drgnie. Wiedziałem, że kiedyś coś tu znajdę! Hurra!

- Niewiarygodne - zamruczał pod nosem Jorgensen.

- Tomaszu - zawołała Karen. - Może tam jest jakiś skarb i teraz porywacze zwrócą nam Stefana?

- Jeśli o to im chodziło - powiedział szef.

- Nie chcieli, abym tutaj przyjechała, bo obawiali się, że mogę coś znaleźć. Ale ja znalazłam! A teraz niech mi oddadzą syna!

- Tylko jak ich powiadomić? - zapytał magister Rzepka.

- To proste - rzekłem. - Sami się zgłoszą. Nie zapominajmy, że mamy na pokładzie szpiega.

Moja uwaga nie popsuła nastroju ogólnego podniecenia i radości.

- Kapitanie! - krzyknęła Anna. - Możemy to sprawdzić! Zgłaszam się na ochotnika!

- Ja też - krzyknąłem.

- A może wyciągnąć “Delfina”? - zaproponowała Zośka spoglądając na żółtą, podłużną skrzynię, w której spoczywał zamknięty na kłódkę pojazd. Będziemy wszystko widzieć w kabinie nawigacyjnej jak na dłoni.

- Za płytko dla “Delfina” - wyjaśnił Jorgensen. - Innym razem. Weźmiemy latarki i zanurkujemy!

Zaczęła się przepychanka i pozorny bałagan. Ale wszyscy dosłownie nie mogliśmy ustać w miejscu z ciekawości, co takiego znalazł Eryk na dnie. I to zaledwie trzysta metrów od wejścia do portu we Fromborku. Zanim nałożyliśmy kombinezony, do wody wskoczył Eryk i zanurkował bez użycia aparatu.

- Ile jest do dna? - ryknął kapitan do Petera znajdującego się w kabinie nawigacyjnej.

- Dwa trzydzieści jeden, kapitanie! - usłyszeliśmy przytłumiony głos Petera.

Anna podeszła do nas i zapytała szefa:

- A pan nie nurkuje? Myślałam, że prawdziwy detektyw potrafi wszystko.

- Specjalizuję się w bardziej subtelnych dziedzinach - wyjaśnił spokojnie szef.

- Co pan ma na myśli?

- Ja rozwiązuję zagadki - rzekł i posłał jej czarujący uśmiech.

- Cóż - westchnęła z udawanym politowaniem - nie wygląda pan na nowoczesnego detektywa uprawiającego sport.

- Nadrabiam to poranną gimnastyką.

Anna nie zdążyła nic więcej powiedzieć, gdyż nadbiegła Luiza.

- Już wiem, panie Tomaszu! - krzyczała wskazując palcem na wzgórze katedralne majestatycznie wznoszące się nad portem. - To Frombork!

- No i co z tego?

- To musiał być ten kościół! - wrzeszczała uradowana. - Teraz, jak patrzę na to wzgórze z kościołem, to sobie przypomniałam. To tutaj Batura czegoś szukał! We Fromborku!

- Lepiej niech pani powie, jak się nazywał ten jacht? - zagadnął szef.

- O mój Boże - jęknęła aktorka. - Zapomniałam. Ale chyba “Mewa”.

- Zapytamy w bosmanacie. Może zauważyli go wcześniej.

Z wody wynurzył się Eryk unosząc do góry kciuk. W drugiej ręce trzymał linę z wyciągniętą właśnie kotwicą.

Zazdrośnie go obserwujący Jorgensen dał znak do nurkowania. Nawet Wikuś zwabiony odgłosami przylazł na pokład. Usiadł na skrzynce z pojazdem głębinowym i skuliwszy się patrzył na nas czujnym wzrokiem. Kapitan, Anna i ja wskoczyliśmy wreszcie do mętnej wody.

- Tylko pamiętajcie, że to moje odkrycie! - krzyknął Eryk.

- Powodzenia! - dodała Zośka.

Bez pomocy latarek niewiele byśmy zobaczyli. Kłęby unoszącego się w wodzie mułu utrudniały widoczność, jednak żółte, rozmazane światło pozwalało dostrzec wyraźny koniec drewnianego kołka brunatnej barwy, tkwiącego w mulistym dnie. Eryk się nie mylił! Miękkie w dotyku drewno i muł utrudniały dokładniejsze oględziny, ale było jasne, że to nie była zwykła deska ani fragment jakiejś współczesnej łodzi. Anna podświetlała latarkami wystający z dołu wygrzebany przez Eryka szczytowy fragment, a my z Jorgensenem zaczęliśmy wygrzebywać spod niego muł. Była to robota dla całej ekipy na kilka dni. Chcieliśmy jednak ocenić wstępnie, jak głęboko to coś ugrzęzło w mule.

Serce zabiło mi mocniej, gdy kolejne porcje wydobytego mułu odsłaniały dalsze fragmenty drewnianego kołka. Nie widzieliśmy prawie nic i pracowaliśmy dosłownie na oślep. To coś było długie, jakby na stałe zrośnięte niewidzialnymi korzeniami z dnem. Zdołaliśmy odsłonić niewielki fragment, ale dalsze wygrzebywanie nie miało sensu. Tańczące w wodzie bohomazy mulistego piasku utrudniały inspekcję znaleziska, a dodatkowo drobne ziarenka wdzierały się bezlitośnie przez gumową uszczelkę okularów do oczu.

Nie było innej rady. Wypłynęliśmy na powierzchnię. Znalezisko należało wydobywać etapami wygrzebując muł garść po garści, aby odsłonić je całe. Ale - zakładając, że jest to fragment jakiejś łodzi - mogło to potrwać nawet tydzień lub dwa.

- Eryk ma rację! - krzyknął Jorgensen wchodząc po drabince na pokład. Ciężko oddychał po nurkowaniu, ale odkrycie Eryka zrobiło na nim duże wrażenie. - Drewno jest stare! Znam się na tym! Znaleźliśmy łódź wikingów!

Jorgensen tylko częściowo miał rację. Nie mylił się twierdząc, że na dnie Zalewu, ponad dwa metry pod powierzchnią wody i trzysta metrów na wschód od portu we Fromborku, spoczywał zagrzebany w mule drewniany przedmiot sprzed wielu lat. Ale to nie była łódź wikingów, a solidna, żelazna kotwica z dębowym ramieniem ważącym ponad dziesięć kilogramów. I to nie on dokonał tego odkrycia, a rodzina Petersenów. To musiało nadszarpnąć dumę buńczucznego Norwega i ambicję poszukiwacza skarbów. To nie on, a Duńczycy, odwieczni rywale z Półwyspu Skandynawskiego, zostaną okryci sławą, która powinna, jak mniemał, przypaść jemu. Był to cios podwójny. Okazało się bowiem, że drogi sprzęt do poszukiwań podwodnych, który miał znokautować konkurencję, przegrał rywalizację z najprostszym sposobem nurkowania i penetracji dna. W tym wypadku wystarczyła zwykła kotwica. Kotwica znalazła kotwicę! Gdyby Eryk nie zanurkował pod wodę w celu jej odczepienia, nikt by się nie dowiedział o istnieniu starej kotwicy, która przeleżała w mule setki lat. Na ostateczny werdykt określający pochodzenie i wiek należało poczekać, ale nie ulegało wątpliwości, że odkrycie stanowiło perełkę archeologicznych poszukiwań podwodnych, a co najważniejsze posiadało wartość naukową.

Na drugi dzień ostro zabrano się do odgrzebania mułu w sąsiedztwie kotwicy. Należało założyć, że nie znalazła się tutaj przypadkowo

I obok znajdziemy łódź. Do akcji wkroczył Jorgensen ze swoim sprzętem. Ponad godzinna penetracja dna za pomocą sonaru wykazała, że pod warstwą mułu kilkadziesiąt centymetrów od dna znajduje się większych rozmiarów drewniany obiekt.

Jorgensen był dumny! To musiała być drewniana łódź!

Nasz udział ograniczył się do asystowania w pracach wykopaliskowych, gdyż natychmiast po odkryciu powiadomiono elbląskiego konserwatora zabytków i Centralne Muzeum Morskie, które w ciągu zaledwie dwunastu godzin zorganizowało i wysłało do Fromborka ekipę płetwonurków specjalizującą się w tego typu pracach. Anna była teraz najważniejszą osobą naszej ekipy i nawet Jorgensen musiał słuchać jej poleceń.

I faktycznie! Po dwóch dniach pracy z użyciem ejektora, urządzenia zwanego przez pracowników Centralnego Muzeum Morskiego “podwodnym odkurzaczem”, zdołaliśmy odsłonić na dnie kilkumetrowej długości konstrukcje drewnianej łodzi. To była prawdziwa sensacja!

Przyjechała także pani Kasia ze swoją ekipą ubranych na ciemno dryblasów, “ponurych adoratorów”, jak nazwała ich Zośka. Pani redaktor przeprowadziła kilka wywiadów, następnie sfilmowała ekipę płetwonurków wytrwale grzebiących w mule. Zgodziłem się nawet wziąć udział w podwodnych zdjęciach dla telewizji. Jej “trzej muszkieterowie” nie za bardzo rwali się do zanurkowania w mętnej wodzie Zalewu z kamerą w ręku. Być może w ogóle nie potrafili pływać? Za pomocą specjalnej wodoszczelnej kamery sfilmowałem pracujących na dnie płetwonurków robiąc kilka zbliżeń odsłoniętego dwumetrowego kadłuba złożonego z klepek złączonych wręgami. Filmowałem wszystkie szczegóły łodzi z bijącym sercem, chociaż dla niewprawnego oka nie było wiele do podziwiania. Ot, stare, gąbczaste z wierzchu drewno o brunatnym zabarwieniu, które przeleżało w mule setki lat. Jednak archeologowi wystarczył rzut oka, no może kilka godzin solidnej obserwacji, aby z kilku szczegółów wysnuć pierwszy roboczy wniosek, że natrafiliśmy na słowiańską łódź pływającą na tych wodach od X do XIII wieku.

Po podwodnych kadrach pani redaktor wynagrodziła mój trud całując mnie ogniście w policzek na oczach wszystkich obecnych na “Havamalu”.

Z panem Tomaszem przeprowadziliśmy wreszcie dłuższą rozmowę. Miała ona miejsce w Rosynancie, do którego poszliśmy pod pretekstem wymiany oleju. Zdałem szefowi relację z moich i Zośki obserwacji na jachcie podczas jego nieobecności, on zaś w szczegółach opowiedział o wszystkich wydarzeniach w Trójmieście. Nie mogliśmy zbyt długo porozmawiać, gdyż w porcie zrobiło się naprawdę gorąco. Kręcili się turyści i miejscowi, a wszyscy byli żądni sensacji. Od pewnego czasu każdy z uczestników operacji śledził wzrokiem pozostałych. Jak tylko jeden z nich oddalił się, inny szedł za nim niby to przypadkiem. W naszej ekipie nie wszystko zostało wyjaśnione do końca i każdy obserwował pozostałych z nadmierną podejrzliwością. Szczególnie Anna wyczuwała, że szef zagiął na nią parol. Nie atakował jej, nie docinał, spoglądał na nią z ukosa, a kiedy dziewczyna wyłapywała te spojrzenia, szef udawał, że podziwia chmurki na niebie albo przelatujące rybitwy. To była prawdziwa gra psychologiczna.

- Reasumując - powiedział szef na koniec naszej rozmowy w kabinie Rosynanta - musimy zidentyfikować faceta palącego chesterfieldy i osobnika jeżdżącego landroverem, chociaż to może być ten sam człowiek. Musimy za wszelką cenę uśpić czujność Anny. Informacje inżyniera Kurskiego pogrążają dziewczynę ostatecznie.

Udział Anny w operacji był jedną wielką niewiadomą, ale znajomość z Baturą nie była przypadkowa. Z jakichś powodów dziewczyna współpracowała z Jerzym narażając na szwank dobre imię swojej instytucji.

- Na szczęście mam numer landrovera, który chciał rozjechać Luizę - ciągnął swoje rozważania szef. - To może być ten sam osobnik. Kiedy ja jechałem do Urzędu Morskiego, on właśnie stamtąd wracał i jechał do klubu “Akwalung”. Musiał wiedzieć, że jestem śledzony przez motocyklistę i zajechał mu drogę, aby utrudnić wykonanie zadania. Jakoś nie mogę uwierzyć w przypadek. Zresztą widziałeś parkującego landrovera obok kościoła.

- Nie zapamiętałem numerów rejestracyjnych!

- Ale wszystko wskazuje na “trzecią siłę”. Jaki cel miałby Baturą w rozjechaniu Luizy? Poza tym Jerzy ma volvo.

Wróciliśmy do ekipy, aby nie wzbudzać podejrzeń o spiskowanie.

W roboczej atmosferze upłynęły nam zatem dwa pierwsze dni, które przyniosły pierwszą diagnozę dotyczącą łodzi.

Siedząc na pokładzie “Havamala” oglądaliśmy zdjęcia zrobione pod wodą przez Jorgensena. Przedstawiały dziób łodzi i fragment jej poszycia zbudowanego ze zwężających się w kierunku dziobu klepek. Jorgensen z uporem maniaka obstawał przy wersji, że to może być łódź wikińska.

- Zrobiono ją z dębowego drewna - zaprotestowała Anna podając panu Tomaszowi zdjęcia. - Wszystkie statki słowiańskie pochodzące z X-XII wieku były w całości wykonane z drewna dębowego. Statki skandynawskie miały jedynie dębowy kil. Jeszcze nie wiemy, jaki jest kil naszej łodzi. Jego przekrój ostatecznie przesądzi o pochodzeniu. Kile słowiańskie miały zawsze przekrój w kształcie litery “T”.

- Poza tym końcowe wręgi takich łodzi - wtrąciłem się do dyskusji - wykonane były z jednego kawałka drewna, zaś klepki na końcach były cieńsze i węższe niż w środku, a to wszyscy widzieliśmy na własne oczy pod wodą i widać to na tych fotografiach.

- Paweł ma rację - poparł mnie szef analizując zdjęcia. - Anna również. Niestety, to słowiańska robota, Jorgensen. Niestety dla pana.

- A mnie tam wszystko jedno, co to za łódź - zaśmiał się Eryk, który towarzyszył nam z matką. - Może być słowiańska, może być i skandynawska.

- Słowiańska! - dodała zawzięcie Zośka.

- Najważniejsze, że w końcu jakiś Petersen znalazł coś na dnie morza - rzekła z dumą pani Petersen. - Dziadek byłby z ciebie dumny!

Zaśmialiśmy się.

- Reasumując - ciągnął szef - odkrycie jest doniosłe i świadczy, że Słowianie nadbałtyccy wytworzyli własny, rodzimy typ statku. Ale niech pan się nie martwi, Jorgensen. Ma pan przed sobą cały Bałtyk do przebadania echosondą.

- A żebyś wiedział, Tomasz, że ruszę na Bałtyk! - oświadczył Jorgensen. - I to niedługo!

- Trzymam pana za słowo, kapitanie! - ucieszył się magister Rzepka.

- A swoją drogą - dodał żartobliwie kapitan - to faktycznie łódź znalazł ten wasz Batura! Był pierwszy, tyle że jej nie wydobył!

- Ma pan rację - przyznał szef. - Tylko jak ją zlokalizował? Musiał mieć lepszy sprzęt od pana! Dziwne to wszystko, ale wychodzi na to, że ma pan rację.

Tę dyskusję przerwały okrzyki dochodzące od strony bosmanatu:

- Łapać drania! Łapać go! Zostawił list od porywaczy!

Spojrzeliśmy natychmiast w tamtą stronę widząc pracownika bosmanatu wygrażającego pięścią w stronę jakiegoś wyrostka biegnącego szybko pod górę. Kiedy tak patrzyliśmy na uciekającego zboczem oślepił mnie nagle ostry błysk.

Nie namyślając się dłużej wstałem i zacząłem biec zachodnim falochronem ubrany jedynie w kąpielówki.

Pracownik bosmanatu krzyczał w moją stronę wymachując białą kopertą:

- Ucieka do miasta!

Czułem jak gołe stopy zdzierają się do kości przy każdym stawianym kroku na betonowej powierzchni, ale za wszelką cenę postanowiłem dostać się na zachodni kraniec wzgórza w okolice kościoła neogotyckiego. Dostrzegłem bowiem krótki, oślepiający błysk, kiedy poruszony nawoływaniami pracownika bosmanatu stanąłem na nogi. Ktoś znowu obserwował nas przez lornetkę, a ja miałem nadzieję, że zdążę na czas, zanim osobnik zbiegnie z wieży po stromych schodach na dół. Musiał mnie w tej chwili obserwować biegnącego ile sił w nogach, ale mógł wszakże pomyśleć, że rzuciłem się w pogoń za chłopakiem. To była moja szansa.

Po upływie minuty biegłem już po betonowych schodkach w stronę wzgórza katedralnego. Jakiś samochód zatrąbił i zahamował widząc przebiegającego przed maską golasa.

- Co to? - wrzeszczał jegomość uchyliwszy szybę. - Plaża nudystów?

Asfaltem zacząłem biec w stronę kościoła, gdyż po chodniku spacerowało zbyt wielu przechodniów.

Wpadłem do chłodnego wnętrza kościoła. Panował tam półmrok, więc na ślepo doskoczyłem do schodów prowadzących na górę. Przebiegłem kilka stopni i nagle stanąłem. Zdawało mi się, że z głębi kościoła doszedł mnie jakiś odgłos. Spojrzałem w górę, a następnie po cichutku zszedłem na palcach po schodach i przeszedłem kilka metrów po zimnej posadzce. W wilgotnym wnętrzu kościoła unosił się delikatny zapach męskich perfum. Następnie z prawej strony zauważyłem przesuwający się cień, a potem w ułamku sekundy pociemniało mi w oczach, kiedy coś twardego wyrżnęło mnie w głowę. Straciłem przytomność.


Po otwarciu oczu ujrzałem twarz sierżanta Janiaka. Znajdowałem się w jakimś prowizorycznym punkcie medycznym. Za sierżantem widziałem przerażone twarze Anny i Luizy.

- Żyje! - zapiszczały obie, a mnie zrobiło się przyjemnie, że ktoś troszczy się o moje życie. Dotknąłem palcami głowy i stwierdziłem, że mam tam założony bandaż.

Uniosłem nieznacznie głowę, ale zaraz doskoczyła do mnie Zośka wlewając do ust wodę mineralną prosto z butelki. Poczułem się lepiej, ale byłem zbyt otępiały, aby sypać podziękowaniami. Dopiero po kwadransie mogłem wstać.

- Co pan tam robił? - zapytał Jorgensen.

- Nie pamiętam - skłamałem i spojrzałem na pana Tomasza.

Z zadowoleniem puścił do mnie oko, jakby chciał dać do zrozumienia, że od dziś powinniśmy milczeć i wszystko uzgadniać we trójkę.

- Pacjent cierpi na chwilową amnezję - oznajmiła pielęgniarka, którą dojrzałem w rogu salki. - To normalne po takim wstrząsie.

- Co z tym uciekającym chłopakiem? - zapytałem.

Okazało się, że kiedy biegłem w kierunku kościoła, schodkami szedł do portu sierżant Janiak. Szczęśliwym trafem uciekający chłopak wpadł prosto na niego. W tej chwili uciekinier znajdował się w areszcie, ale niewiele nowego wniósł do śledztwa. Jakiś mężczyzna zaczepił go na rynku, dał dziesięć złotych i kazał podrzucić paczuszkę pod drzwi bosmanatu. Paczka zawierała karteczkę informującą, że po wpłaceniu dziesięciu tysięcy dolarów Stefan wróci na “Conquistadora” cały i zdrów. Na dowód, że jest dobrze traktowany dołączyli kasetę magnetofonową z piętnastosekundowym nagraniem, w którym chłopak potwierdził, że dobrze się z nim obchodzą. Niestety, nie powiedział kto.

Sierżant Janiak z zadowoleniem zacierał ręce, gdyż miał nadzieję na przyłapanie porywaczy w momencie odbierania okupu. Kategorycznie zabronił układania się z bandytami.

Jednak Karen Petersen miała inne plany. Postanowiła wziąć sprawę w swoje ręce i ułożyć się z kidnaperami, którzy nie wyznaczyli terminu złożenia okupu, ale wszystko wskazywało na to, że nastąpi to niedługo. Nie chciała słuchać niczyich rad, a w szczególności sierżanta Janiaka, uważając, że policja niewiele zrobiła w sprawie porwania. Szef odradzał jej podejmowanie jakichkolwiek samodzielnych działań, ale ekscentryczna Dunka machnęła tylko ręką na jego uwagi.

Pod wieczór pożegnaliśmy ekipę płetwonurków, która poszła do hotelu, a my rozsiedliśmy się wygodnie na drewnianym molo dyskutując o zagrzebanej w mule łodzi. Zośka pierwsza dojrzała energicznie poruszającą się postać na nabrzeżu.

- Patrzcie! Pan Marczak przyjechał!

Nie myliła się.

- No nareszcie, panie Tomaszu! - krzyknął na powitanie były zwierzchnik, kiedy podeszliśmy do niego. Jak zwykle był tam, gdzie działo się coś ważnego. Spojrzał na bandaż opasujący moją głowę.

- A pan co? - zdziwił się. - Próbował pan skakać do wody bez kasku?

Wybuchnęliśmy śmiechem.

Następnie Marczak cmoknął panią Petersen w dłoń i czarująco się do niej uśmiechnął.

- Gratuluję odkrycia, droga pani.

- Co tam podziękowania! Niech mi oddadzą syna.

- No tak, to przykra sprawa.

I nagle dostrzegł Luizę. W pierwszej chwili jej nie poznał, gdyż dziewczyna miała teraz jasne włosy i była ubrana na sportowo.

- A co pani tutaj robi? - zapytał zaskoczony i spojrzał na nas pytającym wzrokiem.

Opowiedzieliśmy mu pokrótce zawiłą historię aktorki pracującej dla naszego przeciwnika. Wyczuwałem jednak, że Marczak bardzo chciał z nami pogadać na osobności, tylko że w tej chwili nie było to możliwe.

- A swoją drogą - wtrąciła pani Petersen - to w zasadzie pan Paweł wskazał nam miejsce, gdzie mamy zakotwiczyć “Conquistadora”. Ma w naszym odkryciu swój udział.

- Właśnie! - krzyknął uradowany Norweg. - Wskazać właściwe miejsce to połowa sukcesu, a nawet więcej niż połowa. Zanurkować każdy potrafi!

- Proszę nie odbierać naszej Karen palmy pierwszeństwa - rzekł pan Tomasz gromiąc wzrokiem Jorgensena.

- Moim zdaniem powinniśmy pójść na kompromis - nie dawał za wygraną Jorgensen. Za wszelką cenę pragnął umniejszyć sukces Duńczyków, aby część zaszczytów spadła na mnie, a więc w pewnym sensie na niego, bo przecież byłem członkiem jego ekipy. - Połowa zaszczytów spadnie na “Havamala”, połowa na “Conquistadora”. Petersenowie, jeśli przystaniecie na moje warunki, stawiam wam obiad!

- Też coś - żachnęła się Karen Petersen. - To Petersenowie postawią obiad i nie przystaną na żadne warunki! “Conquistador” jest jedynym zwycięzcą!

- Ma to w nazwie! - zauważył błyskotliwie szef. - “Conquistador” to inaczej zdobywca, czyli zwycięzca! Kiedyś wikingowie pierwsi dotarli na półkulę zachodnią odkrywając na wiele wieków przed konwistadorami Amerykę. Tym razem duński “konwistador” okazał się lepszy od norweskiego “wikinga” na naszej słowiańskiej ziemi.


Po godzinie zasiedliśmy w restauracji na rynku.

- Co prawda operacja niewiele miała wspólnego z wikingami, ale i niewiele ze skarbami - zaczął Marczak. - Odkrycie dębowej łodzi stanowi jednak swoisty skarb kultury narodowej. Dębowa łódź sprzed tysiąca lat jest świadectwem naszej kultury, która rozkwitała na ziemiach między Odrą i Wisłą.

- Prace potrwają jeszcze trochę i wtedy będziemy wiedzieć coś więcej na temat łodzi - stwierdziła Anna. - Najpierw trzeba ją dobrze zakonserwować. Łódź przeleżała tyle wieków pod wodą, na szczęście muł dobrze konserwuje drewno, inaczej teraz nie mielibyśmy czego konserwować.

- Ech, szkoda, że to już koniec przygody - westchnęła siedząca obok mnie Zośka. - Operacja “Skarby wikingów” dobiegła końca.

- Wszystko ma swój koniec - stwierdziłem.

Szef popatrzył na nas.

- Tak sądzicie, moi drodzy? - zapytał zagadkowo. - A ja myślę, że przygoda dopiero się zaczęła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
25 A Niemirski Skarby Wikingów T2
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1 Arkadiusz Niemirski
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2 Arkadiusz Niemirski
Maria Niemirow Esperanto dla wszystkich Lekcja 25
Ustawa z dnia 25 06 1999 r o świadcz pien z ubezp społ w razie choroby i macierz
Cwiczenia 23 25 2007
Wykład 25
Wykład12 Sieć z protokołem X 25 i Frame Relay
zwierzaczki 25
2005 t1
25 Wyklad 1 Dlaczego zwiazki sa wazne
wyklad 2012 10 25 (Struktury systemów komputerowych)
Wykład10a Sieć z protokołem X 25 i Frame Relay
prognozowanie i symulacje wyklad (25 str)
25 26
21 25