VI
ŚWIADECTWA DANE NA ŻYCZENIE PANA
CHCĘ, ABYŚCIE DOWIEDZIELI SIĘ Z UST BRACI WASZYCH...
15 IX 1987 r.
— Chcę, aby ludzie dowiedzieli się o moim świecie więcej, gdyż wyobrażenia wasze są oparte na przekazach kulturowych z czasów dawnych, a zwłaszcza z okresu średniowiecza, kiedy zmieszały się z wierzeniami ludów prymitywnych i pozostały w tradycji wciąż widziane poprzez różnorakie mity, wyobrażenia, a nawet bajki.
Teraz, kiedy zagrożenie wasze wzrasta, a lęk przeniknie wszystkie klasy, narody i ludzi różnych wierzeń, a także ludzi w nic nie wierzących, odrzucających istnienie świata duchowego (a więc ciągłości waszego życia), a co ważniejsze dla nich samych — istnienie mojej sprawiedliwości — potrzeba, aby świadectwa waszych braci były znane.
To, co mówi wam Jerzy, mówi z mojego życzenia. Dlatego też wysłuchaj również tego, co powie ci Jasia (kuzynka). Marynię sam ci przyprowadzę, gdyż jest pokorna i nie śmie mówić o sobie, a Ja chcę, aby ludzie na ziemi poznali, jaką jest miłość moja do wiernych powołaniu i jak witam te ciche, skromne i wierne Mi dzieci moje.
Słuszne jest, ażeby relacje objęły też tych, którzy umierają obecnie, gdyż w czasach wojny, czasach rozpasania duchów ciemności, Ja sam przesłaniam sprawiedliwość płaszczem przebaczenia, a współczucie stępia miecz sądu. Życzę sobie, aby i to, co mówię ci teraz, zostało włączone, bo wszystkie relacje z mojego świata — świata szczęścia i świata ekspiacji, nauki człowieczeństwa dla niedojrzałych i tęsknoty dla oczyszczających się (czyśćca) — są moim darem dla was na czas grozy i żałoby.
Tym sposobem przychodzę wam z pomocą, by was przygotować i zapoznać ze sobą przez usta tych, którzy już poznali Mnie, a proszą o pomoc wam wszystkim, żyjącym na ziemi w grzechu i nieświadomości. Chcę, abyście zrozumieli, że kocham was od chwili waszego zaistnienia i nie przestaję kochać nigdy; że życie wasze tu, na ziemi jest terenem nieustannej walki i wyborów, które powoli krystalizują się i po śmierci ciała ustawią w stałości wedle prawdziwej woli waszego serca.
Jeżeli wybierzecie nienawiść do Mnie i bliźnich waszych, sami uciekać będziecie od światła, od prawdy, od potęgi miłości mojej — bo znieść Jej nie możecie, kiedy przesyca was nienawiść. Sami się osądzacie i sami wybieracie wieczność beze Mnie: straszliwą otchłań bezlitosności, w całym jej okrucieństwie i wieczystej agonii ducha.
Ja nie zabijam istnień tych, których powołałem do bytu, lecz że powołała je Miłość w pragnieniu uszczęśliwienia miłością, odrzucenie jej powoduje wieczystą udrękę, głód i powolne konanie z braku mojej obecności.
Pragnę oszczędzić wam piekła. Chcę, żebyście poznali, jak łatwo Mnie przebłagać, uprosić, jak prosta jest droga do Mnie. Chcę też, abyście dowiedzieli się z ust braci waszych, jaką jest nieustanna pomoc, której wam udzielam, jaką jest moja ojcowska miłość do tych, którzy z samego zaistnienia swego powołani są do miłości wzajemnej, do szczęścia w domu moim.
JERZY
10—16 IX 1987 r. Podczas wspólnej modlitwy z moją znajomą, żoną Jerzego, zmarłego przed kilkoma laty, Pan powiedział:
— Teraz chcę, by mógł zwrócić się do żony syn mój, Jerzy, który jest już ze Mną, a bardzo pragnie rozmowy. Obiecałem mu ją wiedząc, że chętnie jego słowa przekażesz; Ja zaś życzę sobie tego. Widzisz, Jerzy miał bardzo ciężką drogę przez życie (kaleka, niewidomy), dlatego Ja nie mogłem być względem niego surowy (był członkiem partii).
10—16 IX 1987 r. Mówi Jerzy
— My wszystko o was — o tych, których kochamy — wiemy i słyszymy wasze myśli, kiedy o nas myślicie. Żona moja jest nadal dla mnie żoną, osobą najbliższą, jedyną, która mnie naprawdę rozumiała. Proszę powiedzieć jej, że nigdy nie zapomnę jej dobroci i starań, a tu zrozumiałem, że tylko dzięki jej poświęceniu stałem się kimś. Wiem teraz, że dzięki temu, że życie swoje oddała mnie, bo dzieciom mniej była potrzebna niż mnie, i to nie tylko „fizycznie", lecz przede wszystkim jako człowiek kochający mnie i naprawdę rozumiejący, a także — wiele wybaczający, a przez to nie „deprymujący", a przeciwnie — zachęcający do dalszych wysiłków. Proszę powiedzieć, że nie tylko jestem obecny, ale mogę jej pomagać z woli Pana naszego, który kochał mnie tak, że dał mi — w zaufaniu — zadanie życia tak ciężkie. Jednak bez niej nie podołałbym mu.
Jeżeli pani się zgadza i sama mi to proponuje, to „napiszę" wprost do żony. O mojej śmierci opowiem, ale może następnym razem. I ja tego pragnę, aby ludziom ukazać, jak nieskończenie miłosiernym i łagodnym dla nas jest Bóg, Ojciec nasz i Zbawca, ten, który nas miłuje.
Żono moja ukochana. Czy wiesz, że ja zawsze jestem przy tobie? Że znane mi są wszelkie twoje troski, zmartwienia i radości? To samo jest z dziećmi, ale im nie jestem tak potrzebny. Ty jesteś tą, która pomagała mi w pierwszym okresie (po śmierci ciała), kiedy z własnej winy czułem się zagubiony i straszliwie onieśmielony dobrocią i przebaczeniem naszego Pana.
On był przy mnie w czasie mojego przejścia, bo trudno nazwać śmiercią przejście do życia nieporównywalnie wspanialszego i nie ma też możliwości zauważenia momentu śmierci, kiedy On jest obecny i mówi do nas, bo Jezus jest prawie zawsze przy dzieciach z Jego Kościoła włączonych weń przez chrzest. Obszernie wam to opowiem, bo swojego przejścia — tu — nie zapomina się. (Jerzy, który zmarł na wylew, w ostatnich dniach był mało przytomny).
Teraz chcę ci tylko przekazać, że nie czułem ani bólu, ani niepokoju, a świadomość śmierci przestała w ogóle coś znaczyć: skoro był Bóg, byłem ja i On obiecał mi, że mnie do siebie weźmie (przygarnie na wieczność), kiedy się przygotuję.
Teraz chcę ci powiedzieć, że biorę udział w twoim życiu duchowym. Prosiłem o to bardzo, a Pan nie stawiał przeszkód, przeciwnie — uważał, że ty nadal możesz mi pomóc najwięcej przez wprowadzenie mnie w głąb życia, jakim dusza żyje z Panem, i uczestniczę w nim stale, ale teraz, kiedy jestem już z Panem w Jego domu, mój udział jest inny. Nie tyle korzystam, ile wspomagam twoją modlitwę. Dlatego tak wiele chcesz prosić za innych. Bo my tu prosimy nieustannie, wiedząc ilu ludzi zginie i w jak okropny sposób. Ja — widzisz —jestem szczególnie „uczulony" na wypadki i cierpienia, gdyż sam ich doświadczyłem.
Jeżeli mógłbym prosić o coś, to o to, abyś jak najwięcej myślała o wstawianiu się za tych zagrożonych śmiercią wieczną. Mówisz, że oddajesz ich Maryi. Tak, ale zanurzonych we Krwi Jezusa, którą On za nas przelewał.
— Jakie modlitwy mamy mówić? (żona)
— Te modlitwy, które polecał sam Pan lub Maryja, są wam potrzebne, ale tylko wtedy są skuteczne, kiedy są mówione świadomie, nie mechanicznie, natomiast wy możecie się modlić bez przerwy własnymi słowami, interweniując u Pana momentalnie w chwili zauważenia potrzeby. Dam wam przykład. Jeżeli jedziesz samochodem i widzisz przechodzącego ułomnego starego człowieka, proś natychmiast, aby Pan ulżył mu przez wzgląd na swoje miłosierdzie.
Ojciec twój jest z nami. Chcę ci powiedzieć, że cała moja zmarła rodzina jest tutaj. Niedawno przybył mój ojciec, który został zbawiony dzięki matce, dzięki jej trudom i cierpieniom, które były ekspiacją za niego.
12 IX 1987 r. Tego dnia rano opowiadałam żonie Jerzego o chorobie i śmierci na raka mojej kuzynki, Jasi, oraz o znajomej zakonnicy skrytce, Maryni (wspomnianej w rozdziale IV), która odwiedzała ciężko chore w Instytucie Onkologii nie z nakazu, a z wyboru serca. Widziałam kobiety rozpromieniające sie na widok Maryni wchodzącej na sale. Marynia zmarła niedawno przedwcześnie na wylew. Później zapytałam Jerzego, czy możemy mówić.
— Dobrze, zaraz będziemy rozmawiali. Ale tu jest kuzynka pani, Janina N. Ona chce pani podziękować za pamięć i mówi, że dużo jej pani pomogła i że ona była obecna w czasie Mszy świętej, którą pani za nią ofiarowała. Prosi o pomoc dla swojej zmarłej matki. I jeśliby pani zechciała, to bardzo chciałaby pani zdać relację ze swojej śmierci, bo wie, że pani teraz takie relacje zbiera dla potrzeb ludzi, aby ich przygotować i ostrzec. Sądzi, że może jej świadectwo też kogoś ostrzeże lub przekona.
— Dobrze.
— Janina dziękuje i postara się przygotować. Przekazuje, że pamięta o pani i będzie się starała pomóc, jak potrafi. Mówi też, że jej pomaga — z nieba — Marynia, bo pamięta o wszystkich, którym służyła w życiu na ziemi. A jeśli się pani zgodzi, to i Marynia opowie o swoim „przejściu". Pani Janina bardzo panią zachęca, bo Marynia weszła wprost do domu Pana. One obie słyszały to, co pani rano o nich mówiła żonie.
A teraz wracam do odpowiedzi (na pytania żony).
I tutaj możemy sobie pomagać
— Co dzieje się z naszymi przyjaciółmi i jak im pomóc? — pyta żona o Leszka O. i Tadeusza Z., zmarłych w 1980 i 1981 r.
— Oczywiście, że ich znam. I tutaj możemy sobie pomagać. Oni obaj starają się bardzo, żeby jak najszybciej oczyścić się i móc wejść do domu Bożego. Są nieskończenie wdzięczni za to, że Bóg był względem nich tak wyrozumiały i łagodny, gdyż obraz każdego człowieka zanurzonego w świecie jest dla niego samego po przyjściu tu — wstrząsem. Dobre mniemanie o sobie zupełnie nas zaślepia i prawie nikt na ziemi nie ustawia się — żyjąc — „frontem" do nieba. Śmierć przestawia nas momentalnie i najczęściej nasza własna hierarchia wartości nas oskarża.
Czyściec nie jest więzieniem z izolatkami; jest dla każdego człowieka — inny. Jednak nie ma w nim szkodzenia sobie wzajemnie, a przeciwnie, staramy się sobie pomagać, a nasi przyjaciele i bliscy z nieba nie tylko proszą za nami, ale wspomagają nas z woli Pana — jeśli taka pomoc będzie zrozumiana i przyjęta. Bo są „rejony" czy stany samotnego cierpienia, i to straszliwego. Ale światłem czyśćca jest nadzieja.
Świadomość, że jesteśmy kochani i Pan nasz oczekuje nas z miłością i utęsknieniem — czy rozumiecie? — nas niedbałych, obojętnych, niewdzięcznych, lekceważących Jego dary, łaski i Jego samego, tępych, zarozumiałych, odrzucających Jego plany, niszczących Jego zamierzenia, mające na celu dobro nas samych przecież! Tych głupich ludzi, marnujących bezmyślnie życie zamiast służyć Mu do utraty tchu, Bóg, czystość nieskończona, nieograniczona moc i majestat — On każdego z nas wygląda z niecierpliwością, jak ojciec syna marnotrawnego, aby objąć go swoją nieskończoną miłością natychmiast i na wieczność, gdy tylko jesteśmy zdolni znieść szczęście Jego królestwa.
Oni obaj byli ze mną. Teraz ja ich oczekuję. Zapraszaj ich na każdą twoją Mszę i dziel się z nimi każdą Komunią świętą. Pan tego ci nie zabroni. Boga cieszy miłosierdzie człowieka. Włączaj ich w swoje codzienne modlitwy. Po prostu zapraszaj do uczestnictwa w nich.
Wtedy, gdy wy prosicie za świat i w poszczególnych intencjach, czyściec też prosi, bo my was kochamy — tym bardziej, im bardziej czujemy się wam wdzięczni za wstawiennictwo — ale też tym bardziej prosimy i pomagamy, im bardziej zawiniliśmy lub w jakikolwiek sposób opóźniliśmy zbliżenie do Boga każdego z was.
Żeby wejść w dom Boga, trzeba obmyć się z win wobec jakiegokolwiek człowieka, a także ujrzeć, zrozumieć i przebłagać Pana za zło nieświadome, ale szkodzące innym. Na przykład, jeśli przez naszą obojętność lub zlekceważenie potrzeby inny człowiek poniesie duchową stratę — powiedzmy, zwątpi w dobroć, odejdzie od modlitwy, odrzuci obowiązki itd. — ileż czekać trzeba na przebaczenie tych, wobec których zawiniliśmy, jeśli oni wskutek tego ulegli pokusom, zahamowali swój rozwój duchowy lub w ogóle upadli z braku współczucia i pomocy. Wtedy i nam samym trudno — tu — otrzymać wspomożenie.
Oni obaj pamiętają o tobie i proszą za ciebie. Teraz, ponieważ słyszą, że o nich pytasz, zapewniają o swojej stałej życzliwości i pamięci. Wiesz, że wy możecie więcej im pomóc niż my — z domu Pana? A to dlatego, że Pan inaczej ocenia wasze prośby, ofiary i wstawiennictwo — jako ostatni grosz wdowy, dany z niedostatku waszego. Oni cię nie poproszą, ale ja proszę cię bardzo, pomagaj im, to niedługo będą mogli być z nami.
Wiesz, jak oni czekają? Nie, nikt z was tego wyobrazić sobie nie może. Głód Boga — tu —jest jak umieranie bez wody. Pragnienie bycia z Tym, który nas do życia powołał, do którego wracamy stęsknieni, to największe cierpienie „pod bramą" Królestwa — bramą naszego prawdziwego domu.
Przechodzę do sprawy ważniejszej, gdyż mogącej pomóc ludziom w zobaczeniu miłosierdzia Bożego względem człowieka.
Ja tu jestem tylko przykładem, ale może ze względu na moje inwalidztwo (brak nogi i utrata wzroku po wybuchu pocisku, zaraz po wojnie) zdołam przekazać, jakim jest Pan nasz dla tych, którzy są „pokrzywdzeni przez los", czyli idą przez życie drogą prowadzącą poprzez cierpienia, ciężki trud i znoszenie swego kalectwa (drogą wybraną przez Boga jako taką, która zaprowadzi ich najdalej w rozwoju duchowym i przez którą najwięcej dla siebie zdobędą — na wieczne, prawdziwe życie). Czy mówię dość jasno?
Po śmierci bardzo szybko rozumie się, że nasze cechy czy wady przy bardziej sprzyjających warunkach mogłyby nas sprowadzić na manowce tak dalece, że moglibyśmy stracić życie wieczne.
Ale może zacznę od początku, od naszych narodzin w świecie Bożym. Mówię to dla odróżnienia od świata wolności woli ludzkiej, naszego ziemskiego świata, który przepełniony jest nieszczęściem, gwałtem, nienawiścią i smutkiem. Stąd oglądamy was z największym współczuciem i dziwimy się, jak mogliśmy w nim żyć, a co gorsza — jakże często współpracować z szatanami; bo duchów zła i nienawiści jest nieprzeliczona ilość, a wskutek naszej pewności siebie — homo sapiens! — i ignorancji, działają prawie nie niepokojone. Nie wiem, czy istnieje człowiek, który by im kiedykolwiek i w czymkolwiek nie służył, a my, przeciętni człowieczkowie, służymy im sobą często i ochoczo choć nieświadomie (na ogół).
Bóg o tym wie, rozumie i usprawiedliwia naszą rzeczywistą, duchową ślepotę. Ale tu spojrzenie na swoje życie jest jasne i zgroza ogarnia, kiedy się widzi setki tysięcy zmarnowanych okazji uczynienia dobra — od czego daliśmy się pokornie odwieść — i tyleż samo odrzuconych szans, wzgardzonych propozycji, zlekceważonych łask, z których każda była pomocą Boga, Jego ojcowską zachętą do przyjaźni, do zbliżenia, do zaufania Jego mocy, która tylko oczekiwała na nasze zezwolenie, aby nas wziąć na ręce, osłonić, obsypać darami, czekającymi na nasze „chcę".
A najczęściej nie chcieliśmy o tej pomocy słyszeć, nie wierzyliśmy w nią, bo nie wierzyliśmy Jego miłości do nas lub, co gorsza, nic nas Ona nie obchodziła. Najstraszniejszy jest obraz zmarnowania swojego zadania życiowego, które Pan nasz w troskliwej miłości wybrał specjalnie dla nas jako najlżejszą, najprostszą drogę do Jego Serca i tę, na której wysławimy Go najpiękniej i nie wejdziemy do Jego domu z pustymi rękoma.
Przecież Pan, Ojciec najdobrotliwszy robi to dla nas, dla szczęścia każdego z nas! — dlatego, byśmy mogli być dumni w wieczności, że choć odrobinę przyczyniliśmy się do wzrostu dobra na ziemi, do wzrostu chwały Bożej, którą kiedyś głosić będzie cała ziemia.
I to będzie przyjście królestwa Bożego!
Świadectwo
Miałem dać świadectwo osobiste.
Śmierć jest najważniejszym momentem życia. Może to brzmi dziwnie, ale dla nas jest narodzinami do życia w wieczności, w które wchodzimy w pełni naszej — różnej dla każdego — możliwości rozumienia. Powinna to być — w zamierzeniu Boga — dojrzałość duchowa, ale jakże rzadko to się zdarza.
Jedno jest pewne: każdy, kto umiera, wie, że to jest śmierć, chociażby był dla oczu ludzkich nieprzytomny. Natomiast zdarza się, że ludzie niezmiernie do życia przywiązani i kurczowo trzymający się życia ze względu na lęk przed utratą — według ich pojęć — wszystkiego, nie chcą uwierzyć, tłumacząc sobie, że to jest sen, majaczenie gorączkowe czy złudzenie. Bóg nikogo nie zmusza do pozbycia się złudzeń, jeśli tak kurczowo jest się do nich przywartym.
I w czyśćcu istnieje czas, ale w innym znaczeniu; można go nazwać w przybliżeniu — czasem psychologicznym. Tak jest, że każdy ma dość „czasu", aby będąc „w drzwiach" postanowić o sobie, bo myśl jest poza czasem i jeśli Pan nasz, Jezus Chrystus (nasz Zbawca, Odkupiciel, a zatem Ten, który nabył — swoją ofiarną śmiercią — prawo do nas), jeśli Pan uznaje, że potrzeba komuś z nas czasu na decyzję, daje go nam tyle, ile jest niezbędne. Przecież Jemu chodzi o nasze (!) szczęście. On jest przy każdym, który Go wzywa, chociażby był Żydem, mahometaninem czy ateistą, a za tych, których przez chrzest przyjął do swego Kościoła, jest odpowiedzialny, bo tak postanowił. On jest Prawodawcą — sam.
Kiedy zrozumiałem, że umieram, a może, że umarłem — zobaczyłem Jezusa, Pana naszego. Zrozumcie! Ja, niewidomy, zobaczyłem Pana wyciągającego do mnie ręce, uśmiechającego się cudownym uśmiechem, wzruszonego i szczęśliwego na mój widok! Usłyszałem: „Mroki przeminęły na zawsze. Mój synu, oczekiwałem cię z tęsknotą. A ty, czy chcesz być ze Mną?"
Czy chcę? Pan nasz, Jezus Chrystus jest samym światłem! Samą miłością! Zachwytem! Olśnieniem!... Brak tu słów. Czy chcę? On na mnie czekał! Na mnie! On — sama czystość! Słońce wieczności! Matka i ojciec! brat i przyjaciel! — WSZYSTKO!
To się czuje, nie rozumie, a wie z całą pewnością, że to jest Ten, który był naszym celem, spełnieniem naszych marzeń, końcem poszukiwań i trudów, zaspokojeniem tęsknoty, odpoczynkiem, ochłodą, uciszeniem łez i najgłębszym pokojem spragnionego serca.
A ja...? I tu widzi się nagle siebie takiego, jakim się jest: niegodnym, brudnym, małym i lichym, niewdzięcznym, bezrozumnie marnotrawiącym Jego nieustanną miłość, narzekającym, niezadowolonym, pełnym pretensji i żalów — absolutnie niegodnym. I wtedy, kiedy całe serce wyrywa się, aby paść do nóg, przylgnąć na zawsze do tych przebitych — za mnie — stóp i nigdy, nigdy już odeń nie odejść — sumienie mówi: nie jesteś godny!
W oczach Pana jest zrozumienie, współczucie i usprawiedliwienie. On nas tłumaczy: „nie chciałeś tego", „nie rozumiałeś", „nie wiedziałeś, jak bardzo jesteś kochany", „cierpiałeś", „było ci trudno i ciężko", „byłeś sam", „krzywdzono cię". Jezus wie o mnie wszystko, bo nigdy nie pozostawił mnie samego. On usprawiedliwia i tłumaczy, ale ja wiem, że wiedziałem — byłem ochrzczony, uczyłem się religii, słyszałem Jego słowa, mogłem w każdej chwili sięgnąć po nie (po Ewangelię) — podczas gdy miliony ludzi tej pomocy nie miało. Ja miałem ogromny skarb, z którego nie korzystałem, który zlekceważyłem. To jest stanięcie twarzą w twarz z prawdą o sobie!
Nie myślcie, że Pan nas osądza. On rad by przytulić każde swoje dziecko do serca i za jedno słowo miłości zapomnieć mu wszystko złe, a kiedy Bóg zapomina — wina przestaje istnieć. Nie ma jej i nie będzie.
Ale my nie możemy darować sami sobie. Nie możemy podejść do Nieskazitelności Przeczystej — brudni z własnej winy, cuchnący i ociekający gnojem. To jeszcze bardzo łagodne słowo. Wydaje się nam, że wydobyliśmy się z bagna i czuć od nas całą zgniliznę ziemi. Bo w świetle Pana widoczny jest najmniejszy pył na nas. Zaczynamy odczuwać najgłębszy wstyd, zażenowanie i pragnienie natychmiastowej ucieczki, aby zedrzeć z siebie ten haniebny brud, umyć się, a właściwie myć i myć, aż śladu nie pozostanie z tego, co nas tak plami.
To wszystko są przenośnie, a rzeczywistość jest nieporównywalnie tragiczniejsza. Bo zrozumienie miłości Pana do nas porywa nas i przemienia, a sumienie ukazuje wszystko, cośmy zawinili przeciwko sobie i przeciwko bliźnim naszym jako w przenośni — brud, w rzeczywistości — zło, ohydę, trupi odór i trupią zgniliznę, gdyż wszystko, co przynieśliśmy ze sobą, a co przynależy do ducha nienawiści i buntu, jest tu martwe, rozkłada się i wydziela trupi jad.
A przecież tak wielu, prawie wszyscy stajemy przed naszym Zbawcą, naszą miłością — tak właśnie odrażający. Wtedy On zezwala nam na pracę oczyszczania się aż do pełnej bieli. I czeka na nas, wspomaga, dodaje sił i zawsze kocha. A niebo całe prosi za nas i przeprasza, wy zaś dajecie zadośćuczynienie. Wam wszystkim zawdzięczamy nasze wieczyste szczęście.
Powiedziałem, że osądzamy się sami w świetle Bożym, bo nie zawsze Chrystus Pan jest obecny. Wiem, że mnie chciał oszczędzić nawet „sekundy" niepokoju, niepewności, lęku. Przecież ja przez tyle lat nic nie widziałem i tę niepewność i ukryty lęk przed niewiadomym zagrożeniem miałem w sobie głęboko wrośnięty i przeniosłem go w nowy świat. Pan go natychmiast unicestwił. Radość widzenia, którą obecność Jezusa Chrystusa — Boga — przesłoniła (bo On przesłania wszystko, jako że Jego obecność jest pełnią szczęścia i nic nie istnieje wtedy poza zachwytem, uwielbieniem, wdzięcznością i zdumieniem, że się tej nieskończonej miłości mogło nie zauważyć ani przyjąć), teraz żyje we mnie wciąż nie umniejszona.
Sądzę, że każdy, kto był na ziemi niepełnosprawny fizycznie czy umysłowo, przeżywa większe szczęście; określić to można by jako szerszy zasięg szczęścia, gdyż brak upośledzenia jest przez nas odczuwany szczególnie silnie. To samo dotyczy ludzi przykutych do łóżka, chorych psychicznie, zniewolonych, zmarłych w więzieniach i obozach.
Dom Pana to wolność! Wolność od jakichkolwiek uwarunkowań, wolność bycia sobą prawdziwie i w pełni.
Wiemy, żeśmy kochani
Czyściec — stan oczyszczania się, stan przygotowania do wejścia w Jego królestwo — jest pełen szczęścia nadziei. Wiemy, żeśmy kochani nie mniej niż najwięksi święci, bo Bóg kocha bezgranicznie — zawsze i każde ze swych dzieci (bytów, które powołał do istnienia z pragnienia miłowania ich i podzielenia się z nimi swoją miłością). Czyściec (stosuję nazwę przyjętą przez Kościół katolicki) jest też pełen cierpienia, cierpienia miłości własnej człowieka, bo tu ujawnia się wszystko, co było ukryte. Poznajemy samych siebie w dobrym i złym (ale w świetle prawdy, która przenika cały Boży świat duchowy, a i na ziemi jest dostępna tym, którzy jej pragną i proszą o nią). Tu szczególnie boli każde sprzeniewierzenie nasze, każdy unik przed łaską, każde skłonienie się przed duchami ciemności, a takim hołdem szatanowi jest każde kolejne przyjęcie jego propozycji dla nas (pokusy) odejścia od Boga. Zwłaszcza w sprawach pozornie błahych i drobnych czynił to każdy z nas. A tu, wiedząc już, że Pan nam wszystko przebaczył, mamy przed oczyma Jego Mękę i Krzyż, i Krew spływającą za nas — przez nas odrzucaną i wyszydzoną.
Wszelki grzech, zwłaszcza ciężki, jest wyszydzeniem przez piekło — przy naszej pomocy — miłosierdzia Boga. My w tym dziele kpiny i nieugaszonej nienawiści (z powodu odrzucenia) jesteśmy ich narzędziem. Straszny jest prawdziwy obraz naszych zmarnowanych możliwości, naszej nędzy i głupoty. Straszniejszy jeszcze jest wgląd w odrzucone przez nas szanse przyczynienia się do zbliżenia królestwa Bożego na ziemi — niespełnienie swojego zadania, które Pan sam dla nas wybrał, jako najbardziej nam odpowiadające, bo odpowiednio do niego nas uposażył, tak że odrzucając je, marnujemy największe nasze talenty i możliwości i „zakopujemy" je, a dobro, które mogliśmy dać światu — które On przeznaczył światu przez nasze ręce — pozostaje nie wykorzystane. Świat zaś cierpi i umiera z braku pożywienia dla dusz.
Brak miłości bliźniego, czy to przez egoizm, obojętność, czy przez chciwość, wszelkie pożądanie, czy przez nienawiść aż do mordu zbiorowego, w którym uczestniczy się dobrowolnie (macie ujawnianych coraz więcej tego rodzaju „plonów" faszyzmu i innych ustrojów totalitarnych z ostatnich kilkudziesięciu lat), to ciężary szczególnie oskarżające nas przed Bogiem przez świadectwo skrzywdzonych. Każdy, kto jest ofiarą złości bliźnich swoich, ma specjalne miłosierdzie Boga i jeśli mógłbym coś powiedzieć — to warto być prześladowanym, bo On sam wtedy bierze na ręce i przenosi w swój dom takiego biedaka, a o jego brakach i grzechu słyszeć nie chce.
Natomiast taki, który „bawił się" w kata — również w znaczeniu psychicznym, na przykład „zaszczucia" kogoś, oszkalowania, doprowadzenia do nędzy, więzienia lub samobójstwa —jeśli w ogóle Pan nasz zlituje się nad nim (tym, który sam nie miał litości), błagać musi o przebaczenie tych, którym zawinił. Bywa, że wiele pokoleń czeka, aż w niepamięć pójdą jego czyny, bo zbrodnia owocuje okropnym owocem: wykrzywieniem psychiki ludzkiej, krzywdą wielu innych osób, które nie mając pomocy swoich bliskich (którzy mogliby ich wychować właściwie, np. po śmierci zamordowanej matki czy obojga rodziców) — żyją pragnieniem zemsty za swoją krzywdę i deprawują się przez uczucia i sugestie podsuwane przez duchy zła, które łapczywie korzystają z nieszczęścia ludzkiego, by takie uczucia zaszczepić.
Pan nasz chce, aby Jego miłosierdzie dla nas podnosiło was na duchu i ośmielało, a w czasach najbliższych stało się dla was kołem ratunkowym, którego będziecie mogli się uchwycić. Bo Bóg je rzuca każdemu, i to tyle razy, ile trzeba, ludzie natomiast albo nie chcą go chwytać bojąc się pułapki, albo ignorują uważając, że sami dadzą sobie radę.
— Mogą nie mieć już sił...
— Pan tonącemu, który sił nie ma, sam śpieszy z pomocą i na własnych barkach na ląd go wynosi, o ile ten zechce, nie szarpie się, nie boi i pomocy nie odrzuca. Nie mówiąc już o tym, ilu „topielców" sam wyniósł z toni i sam do życia przywrócił. Mnie samego kilka razy, abym mógł dalej cieszyć się życiem i abym mógł coś od siebie dać światu. Chwała Mu za to!
Dziękujcie za każdego z nas
I w tym uwielbieniu i wdzięczności, jakiego Jezusowi, Panu mojemu i Zbawcy nie jestem w stanie wyrazić, możecie mi pomóc. Kiedy łączycie się z nami w uwielbieniu Pana, dziękujcie za każdego z nas w niebie i w czyśćcu, tak jak my dziękujemy za stworzenie każdego z was.
Nie wyobrażajcie sobie sal koncertowych, chórów, godzin, w których zbieramy się na modlitwę itp. Wdzięczność, miłość bezgraniczna i uwielbienie jest stałym naszym stanem; w nim istniejemy tak, jak wy oddychacie, jak w was bije serce i krąży krew. Świadomość naszego szczęścia, które się nigdy nie zmniejszy, nie ustanie, a przeciwnie — wciąż wzrasta, jest tak wszechogarniająca, że człowiek w ciele umarłby w jednej sekundzie jak przepalona żarówka przy prądzie zbyt silnym na jej wytrzymałość.
W ogóle wytrzymałość ciała ludzkiego jest ogromnie słaba, dlatego wszystko, co wy możecie znieść, daje wam Pan w minimalnych dawkach. Tu odbieram otoczenie, a właściwie cały Boży wszechświat, w tym i was — całym sobą, nie poprzez zmysły — aparat przeznaczony do orientowania się w materii i niezdolny do odbioru naszego świata (zbyt słaby i wąski zakres, wciąż zakłócenia, szumy, gwizdy — oczywiście przenośnia).
Wiem, że wiele osób już mówiło ci (w trakcie pisania przeszliśmy na „ty") o swoich losach — tu — i o niebie. Nie chciałbym się powtarzać, więc uzupełnię może ich relacje podając moje osobiste przeżycie.
Otóż wtedy, gdy stanąłem w całej swej nagości duchowej przed Panem naszym, dowiedziałem się... (zrozumiałem w jednej sekundzie, bo tutaj mamy natychmiastowe pojmowanie tematu bliskiego nam — całościowo, a jednocześnie widocznego we wszystkich najdrobniejszych szczegółach — zaczynając od ujrzenia samego siebie). Otóż dowiedziałem się, że Pan zna i pamięta każde moje cierpienie od narodzin do zgonu ciała, i że te cierpienia dane mi niejako na zapas — w przewidywaniu, że będą mi potrzebne po przejściu tu — skracają okres pokuty i to bardzo znacznie. (Gdyż Pan inaczej traktuje błądzących we mgle ziemi, oślepionych jej iluzjami, poddawanych presji, oszukiwanych i poszukujących, uwikłanych
Wiesz, każde zdanie wymagałoby szerokiego omówienia, dlatego gubię się w dygresjach. Chciałbym jasno i prosto wytłumaczyć nasz Świat, a on we wszystkim tak przerasta ziemię i tak jest od niej różny, że „łapię" się na ciągłych nawrotach i odbieganiu od tematu głównego. Trochę mnie to peszy. Powiedz, czy to co mówię jest dla was zrozumiałe? Chodzi mi o żonę, bo ty już nas dobrze rozumiesz, ale ona jest „papierkiem lakmusowym" dla mnie, bo jeśli mnie zrozumie, to i wszyscy inni potrafią przyjąć nasze przekazy.
Przytaknęłyśmy.
— Wracam więc do istoty sprawy. Tu kłamstwo nie może istnieć. To jest dom Boga. Dlatego tak surowy był sąd Pana i tak straszliwe w skutkach wyzwanie rzucone Panu przez Jego stworzenia (anioły) — wspaniałe i znające prawdę o swojej zależności i o tym, że do istnienia powołała je miłość Boga. Tu wybiera się na wieczność, bo świadomość jest już pełna i czysta.
Dla umierających w grzechu Bóg może — gdy zechce — tę „chwilę" wyboru przedłużyć, zwłaszcza gdy Go nie znali, a tęsknili do Niego (pod wszelkimi postaciami). O tym już wam mówiono.
— Skąd wiesz?
— Skąd wiem? Są przy mnie teraz ci twoi bliscy, którzy już ci wiele mówili o naszym świecie. Przyszli pomóc mi w tym przekazie, bo to nie jest sprawa prywatna, a pomoc Kościoła Triumfującego — pomoc nasza wspólna dla was — z woli Pana. Ojciec Ludwik wspomaga mnie stale, odkąd zacząłem rozmawiać z tobą. Tu poznajemy się szybko i z radością pomagamy i uczymy się wzajemnie w tym, w czym Pan zezwala nam na współdziałanie z wami.
Pan nasz zna naszą przyszłość i daje nam takie warunki, jakie są dla nas najlepsze — nie tylko w życiu na ziemi, ale przede wszystkim w drodze ku naszemu prawdziwemu szczęściu. Życie jest naprawdę tylko drogą, nieskończoną ilością prób, w których wybieramy prawidłowo lub nie — wedle światła sumienia. Ale nie jest bezwartościowe, jak uznawano w średniowieczu...
— Nie wszyscy!
— Wiem, że nie wszyscy! Przeciwnie, jest bezcennym darem Boga, tak cennym, że za przedwczesne odebranie go przez złość ludzką Bóg płaci wiecznością szczęścia.
Gdy skrzywdzony prosi za winowajców
Nasze cierpienia i krzywdy, które nas spotykają, Bóg sam waży i zachowuje w swym Sercu — Sercu Ojca. Dlatego należy je oddawać od razu i w całości — zapominając je, przebaczając i darowując. On je pamięta, a przebaczone są wręcz wstępem do Jego domu, chociażby człowiek nic innego na swoje usprawiedliwienie nie miał.
Zreflektowałem się, że przebaczenie i darowanie win to już wysoka dojrzałość, którą nabywa się przestając blisko z Panem.
A gdy skrzywdzony modli się i prosi za winowajców, wtedy radość ogarnia całe niebo. Wtedy szatan jest (upokorzony) poniżony, a śmierć Chrystusa na krzyżu wyniesiona i uwielbiona, bo to jest braterstwo z Jezusem. Słowa „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią" rozświetlają się nad ziemią jak tęcza Przymierza. My to widzimy!
Bóg policzył mi wszystko, co przecierpiałem, i dał mi lata całe na to, bym mógł być pożyteczny. Wspierał mnie nieustannie, spotkał mnie z tobą, żono, i dał mi możność tworzenia. Chcę ci powiedzieć kochanie, że tylko na ziemi książki są „moje"; tu są „nasze", bo przecież talent też dostałem, aby móc coś z siebie dać ludziom — to nagroda Jego za dzieciństwo i młodość. Ale trud włożony był wspólny: według mnie twój był większy. Tyś otrzymała dar miłości do mnie, dar wybaczania i wytrwałości. A teraz Pan pragnie twoje dary, rozbudowane w tobie i umocnione, wykorzystać, abyś i ty była pożyteczna wedle swoich uzdolnień i swojego wyboru. Bo nie ma większego szczęścia — tu — jak zrozumieć, że się było użytecznym Panu, a największe, gdy się służyło w Jego zamierzeniach dla ratowania i odrodzenia ludzkości.
Nieustannie dziękuję Panu naszemu za to, iż chce ci powierzyć udział w swoich planach. Pamiętaj, że ja zawsze będę z tobą, że twoje „osiągnięcia" są i moją radością, że tu nie ma „własności" osiągnięć, lecz tylko wspólna radość — i cieszymy się wszyscy, kiedy ktoś zaufa Panu i służy Mu. Zwłaszcza, gdy jest to ktoś bliski nam na ziemi i drogi.
Błogosławię cię w imieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa i tulę cię do serca. Zawsze i wszędzie będziemy razem.
Życzenia
23 XII 1987 r. Mówi Jerzy do żony.
— Wiesz, dla nas najważniejsza jest wasza pamięć i wasze myśli do nas; a same dokonania tylko o tyle, ile w nich jest prawdziwej miłości, nie zaś wartości materialnej, ceny.
Jednak ja zainteresowany jestem przede wszystkim tym, co ty robisz dla Pana. Dlatego, że dzięki tobie i razem z tobą wchodzę w tę dziedzinę, w której niebo łączy się z ziemią we wspólnej służbie. Sama wiesz, jak mało w tym zakresie uczestniczyłem w życiu. Nie służyłem bezpośrednio Bogu; starałem się służyć sobą — ale robiłem to dla siebie.
Moja żono, przecież wiesz, że się spotkamy, i wtedy chciałbym, żeby wszystkie nasze dążenia i myśli były wspólne. Dlatego tak usilnie staram się poznawać wszystko, co czytasz, czym żyjesz i w czym jesteś pożyteczna ludziom. I w tym wszystkim pomagam ci czym mogę.
W imieniu całej rodziny, a przede wszystkim twego ojca i siebie, życzę ci, abyś w roku następnym służyła Panu jeszcze goręcej i była ludziom jeszcze bardziej pożyteczna. Bo to jest jedyna droga do świętości, do Boga, który jest Świętością świętych: służyć Mu coraz gorliwiej, coraz goręcej, coraz pełniej wedle tych możliwości, jakie Bóg kładzie przed tobą, i tylko wedle nich!
Widzisz, każdy z nas tutaj pragnąłby i spodziewa się, że jego „żyjący" bliscy zechcą propozycje Boże przyjąć i swoje zadanie wypełnić możliwie jak najpiękniej. I tylko tego mogę ci życzyć.
Ja ze swej strony opiekuję się tobą. Jestem przy tobie i naszych dzieciach. Wiem wszystko o was i stale proszę o pomoc wam.
Daję ci błogosławieństwo nasze w imieniu Jezusa Chrystusa, Pana naszego i Miłości naszej.
JASIA
10 XI 1982 r. Mówi Matka o mojej kuzynce zmarłej na raka. Jasia wyszła za mąż za człowieka rozwiedzionego, niewierzącego. Przestała praktykować, lecz synka posyłała na lekcje religii i dbała o jego religijne wychowanie.
— Chcesz zapytać o Jasię, prawda? Jest w przedsionku nieba, zupełnie świadoma i nieskończenie szczęśliwa. Tak jak ci Pan obiecał, nie cierpiała i nie odczuwała lęku przed śmiercią. On sam był przy niej i pomógł jej zrozumieć wszystko, co ją w życiu spotykało. Mówiłam ci, że samo szczęście płynące ze świadomości, że się istnieje w pełni swej osoby, bez bólu, bez choroby, z poczuciem pełnego bezpieczeństwa przy Panu, i to już na zawsze — to wystarczy do szczęścia „ludzkiego", ale kiedy człowiek spotyka się z Bogiem, który w pełni swego miłosierdzia i miłości wita cię z radością i przebaczeniem — wtedy szczęście przekracza prawie możliwość pomieszczenia go w sobie.
Widzisz, jak działa Chrystus i co On może zrobić dla człowieka wydawałoby się jak najdalej żyjącego od Niego?
Radujemy się wszyscy, cała rodzina. Jasia jeszcze musi się przygotować i oczyścić z tego, co teraz dopiero spostrzegła w sobie, ale jest w oczekiwaniu w pełni świadomości.
Prosi cię bardzo, żebyś powiedziała mężowi w jakikolwiek sposób, że istnieje, żyje, przebywa przy nim i przy Kubusiu, że może im pomagać i nigdy nie będzie od nich odsunięta. Ten ból rozdzielenia muszą przyjąć — on dotyka każdego człowieka — ale niech wiedzą, że ona żyje i czuje się wyzwolona od tego, co ją mordowało przez ostatnie lata. Prosi, aby mąż pamiętał, że ona go widzi i rozumie, że przebywa przy nim, słyszy jego myśli, i najcięższą do zniesienia jest niemożność powiadomienia go o tym. Jeśli ją kocha naprawdę, niech mówi do niej, rozmawia, dzieli się z nią myślami. Kochać niewidocznych i niekomunikatywnych jest bardzo trudno, ale przecież spotkają się, będą zawsze razem — jeśli on nie odwróci się od Boga, który zrobił wszystko, co Jasia mogła przyjąć, aby stała się człowiekiem i dał jej też do kochania jego i dziecko. (Niestety niczego nie mogłam przekazać wprost, bo mąż Jasi jest nie tylko niewierzący ale i zarozumiały. Powiedziałam tylko, że mi sie śniła i prosiła, żebym powiedziała...)
15 XI 1982. Mówi ojciec Ludwik.
— Jasia dziękuje ci z całego serca. Mówi, że to było jej największe marzenie — Tu — i zrobiłaś dla niej najwięcej ze wszystkich, bo mąż jej przyjął to, coś mu mówiła. Co prawda z wahaniem, ale jego miłość do niej przyczynia się do tego, że chce wierzyć w to, co mówiłaś. A skoro chce, to znaczy, że jego wola opowiada się za prawdą, więc Jasia sądzi, że nie odwróci się od tej możliwości łączności czysto duchowej, opartej na wierze.
Jasia przekazuje ci, że zrozumiała wszystko, co w życiu otrzymywała, ile szans odrzuciła, jak bardzo nie wykorzystała tej nieskończonej ilości okazji bycia dobrą, miłosierną, przebaczającą, i tego, że była przez całe życie tak bardzo kochana i tak ślepa na tę miłość. W ogóle najbardziej żałuje swojej ślepoty, a z drugiej strony jest nieskończenie wdzięczna, że Pan nie osądził jej tak, jak ona sądziła innych, że okazał jej taką dobroć i przebaczenie; a jedyną przyczyną Jego przebaczenia i darowania jej wielkich win, zwłaszcza względem bliźniego, była jej choroba (cierpienie — rak z przerzutami; wieloletnia walka o życie, liczne operacje i bolesne zabiegi). Ona była konieczna dla jej oczyszczenia się, przygotowania i wydobycia z niej tego, co było ukryte, o czym ona sama nie wiedziała, ale Pan nasz wiedział i pragnął, aby to, co w niej jest najlepsze, ujawniło się, i tak działał, ażeby jej to umożliwić. Tylko z miłości do niej. Pomimo nieodwzajemnienia i niewdzięczności On ją kochał i chciał ją mieć, dać jej swoje szczęście na wieczność. Jasia mówi, że tego nie jest w stanie wyrazić, ale jej wdzięczność jest ponad wszelkie możliwości wyrażenia jej. Prosi, abyś jutro (czyli w dniu pogrzebu) dziękowała wraz z nią i pomogła jej uwielbiać miłosierdzie i wspaniałomyślność Pana naszego. (...) Cała rodzina będzie dziękować wraz z nią.
4 XI 1983 r. Mówi Matka.
— Jasia stoi blisko bram naszego domu. Ale widzisz, czasem oczekiwanie jest już ostatnią pokutą, jeśli — zwłaszcza jako chrześcijanie — wiedzieliśmy i mogliśmy „w życiu" otrzymać przebaczenie, lecz odrzucaliśmy pomoc Pana.
Rozmowa z Jasią
2—6 V 1988 r.
— Jestem przy tobie, mówi Jasia. Proszę cię bardzo, nie denerwuj się, na pewno nie zrobię ci żadnej przykrości. Wiem, że nie masz do mnie zaufania, nie wierzysz w moją życzliwość i obawiasz się złośliwości lub interesowności z mojej strony. Zasłużyłam sobie na to.
Gdybyś wiedziała, jak boli cudza opinia — a tyle ich jest, ilu się znało ludzi — kiedy jest nieprzychylna. Ale to jest część sądu nad sobą, jaki tu trzeba znieść. Dopiero tu widzimy, ile ran zadaliśmy bliźnim i jakie one są głębokie i trudne do darowania. Jeśli wynikały one z naszego braku delikatności, gruboskórności, złego wychowania — możemy się wytłumaczyć, bo Bóg wie, czym nas obdarzył i gdzie nas umieścił (w jakim środowisku), zna też nasze uzależnienia, braki i wady. Ale wiesz, że ja otrzymałam dużo — w porównaniu z innymi — i nie miałam żadnego powodu, by ludźmi gardzić, wytykać ich braki i okazywać im niechęć, a właśnie tak postępowałam całe życie.
Znasz sprawę mojego małżeństwa i wiesz, ile wtedy wycierpiałam. Wciąż wydawało mi się, że ja jestem ofiarą innych, że dokuczają mi i prześladują, że niezasłużenie odbieram przykrości. Prawda zaś była taka, że wracało do mnie wszystko to, co ja dawałam ludziom. Pan Bóg chciał, żebym się zastanowiła, chciała zmienić — wtedy by mi pomógł — ale ja ciągle uważałam się za coś lepszego od innych, i co gorsza, że należy mi się w życiu coś lepszego niż innym; tak jak gdyby to, co dawali mi rodzice, właściwie mamusia i ciocia, uprawniało mnie do dalszych wymagań. Wiesz, bo znałaś mnie, że wszystkich i wszystko osądzałam i potępiałam, dlatego nie miałam przyjaciół, i kiedy spotkałam Włodka, który akceptował mnie taką, jaką byłam — stał mi się niezbędny, jako potwierdzenie, że i ja mogę się podobać, że można mnie kochać.
Mówisz, że pomiatałam nim, upokarzałam go i poniżałam, i że straciłaś do niego szacunek za to, że to znosił. On mnie kochał pomimo wszystko, a ja nauczyłam się kochać dopiero po ślubie, dużo później. I wtedy naprawdę starałam się wynagrodzić mu to, co musiał ode mnie znieść poprzednio.
Myślisz, że łączyły nas tylko zmysły? Tak było początkowo. Istnieje dziedziczenie wartości i dziedzictwo biologiczne. To ostatnie bardzo nas (w życiu) uzależnia, wiąże, tym bardziej, że w biologicznych zależnościach naszego organizmu jesteśmy zdani na siebie. Nikt nas nie wychowuje w całościowym pojmowaniu naszego zadania życia, tj. że mamy czynić naturę (ziemię) poddaną sobie, zaczynając od własnej natury: od jej pożądań, emocji, pragnień i potrzeb ciała fizjologicznych i emocjonalnych, od porządkowania w sobie tego wszystkiego, co mamy wspólne ze światem zwierzęcym i podporządkowywania swojej woli wedle wskazań rozumu.
Zobacz, że do tej pory rodzice dbają tylko o nakarmienie i ubranie dzieci; w wychowaniu — o to, co „wypada", a czego „nie wypada" robić; w wiedzy — myślą o wykształceniu zawodowym, dającym samodzielność lub karierę. I w ogóle rodzice kształtują nas na swoje podobieństwo, wpajając nam jako wartości to, co sami za wartość uważają. A jeśli są zupełnie różni, to dziecko musi wybierać, i zwykle jedno z nich wybiera za wzór. Ja wybrałam ojca. Ale, proszę, nie pytaj mnie o niego („słyszę" płacz).
Mamę wszyscy ośmieszali w moich oczach, najbardziej ciocia, i ona właściwie urobiła mnie na swoje podobieństwo. Sama widziałaś rezultat. Byłyśmy jak dwie pokrzywy, i każdy, sparzywszy się, omijał nas.
— Ile razy próbowałam nawiązać z tobą kontakt...
—Teraz wiem, że próbowałaś, ale rzeczywiście nie dawało się ze mną mówić, a tym bardziej — zbliżyć do mnie. Ja to wszystko już „przerobiłam": poznałam wszystkie próby, jakie Bóg czynił — sam i przez was — aby coś we mnie poruszyć, otworzyć „oczy duszy". Wszystko odrzucałam. Widzisz, z punktu widzenia opinii ludzkiej miałam wszystko, a z Bożego — nic. Rosłam jak kaleka, zmartwiałam w opinii o sobie, jaką mi narzuciła ciotka.
Ciotka niedawno zmarła, więc zapytałam o nią, chociaż dokuczała mi, ile mogła.
— Z nią jest bardzo źle, ale ja nic jej pomóc nie mogę. Ona musi sama chcieć pójść drogą prawdy. Jeśli kiedyś zechcesz, proś Pana naszego o dobrą wolę dla niej. Wiem, że obawiałaś się moich próśb, dlatego nie chcę nic na ten temat mówić.
Mówisz, że się tak zmieniłam, że właściwie rozmawiasz z inną osobą. Ja tu jestem sobą, a na ziemi chodziłam jak gdyby w cudzej skórze — w ubiorze cioci, myśląc, że to mój.
Jakie to smutne, że pamiętasz, że „aż dwa razy" chciałam zrobić ci przyjemność i pamiętałam o tobie. Pomyśl, na tyle lat życia postarałam się „aż dwa razy", by coś dobrego zrobić, co mnie zresztą nic nie kosztowało, a przecież tak często widywałyśmy się.
Wiem, że opinie o ludziach miałam „wkładane wprost do głowy" przez ciocię, a ona chciała mnie „mieć" dla siebie — tak jak ma się kota, kanarka czy papugę — w domu, przy sobie. Wiesz, ja tu zrozumiałam, że najbardziej zaszkodzili mi najbliżsi, że walczyli o wpływy nade mną, że ciotka chciała nie mojego dobra, a odebrania mnie własnej matce po to, by jej dokuczyć, by się zemścić nad nią za to, że miała wszystko to, czego jej ciotka zazdrościła: swój dom, męża, dzieci, i że dobrze sobie radziła w życiu. A wszystko to z wdzięczności za przyjęcie jej do domu.
Pomyślałam, że Jasia kochała ciotkę prawie do jej śmierci.
— Dziwi cię to? Sądzisz, że tu powinno się wszystkich kochać? Jeszcze nie dojrzałam do tego stanu. Człowiek kocha całym sobą, gdy wie, że jest kochany. Myślisz o tym, że ja wiem, że jestem kochana przez Jezusa? Tak, inaczej nie byłabym tu, w czyśćcu. Nie bierz tej nazwy w cudzysłów. Czyściec istnieje i jest nieskończenie poważny — tak jak sąd, proces publiczny, zeznania świadków, a nade wszystko osądzenie się przez własne sumienie.
Sumienie
Pytasz, czy w czyśćcu jest jeszcze sumienie? Przede wszystkim sumienie. Ja cała jestem sumieniem, sumieniem krwawiącym, skurczonym z bólu, płaczącym nad zmarnowanym życiem, odrzuconą miłością Boga, nad tysiącami sytuacji, w których sponiewierałam, wzgardziłam i wyszydziłam miłość mojego Pana, Ojca, Zbawcy — Tego, który za mnie poniósł śmierć i który był ubiczowany, opluty, zmasakrowany ze względu na to, że kiedyś narodzi się taka Janina, która wszystkie Jego dary i Jego miłość wyśmieje i którą uratować może tylko Męka Syna Bożego. Jego sińce, rany, ciernie wbite głęboko w żywe ciało, Jego śmiertelny pot, upadki pod ciężarem krzyża, otarte kolano, opuchnięta twarz, potworne męki krzyża — to moja wina. Milionów — takich jak ja, ale milionów, z których każdy jest jedynym winowajcą, bo gdyby był jedynym tylko na ziemi człowiekiem zbyt podłym, by mógł być uchroniony przed piekłem, to Chrystus, Jezus z Nazaretu też pozwoliłby ukrzyżować się za niego.
Bóg kocha nas tak, że nie ma na to porównania na ziemi, i ponad całą naszą obrzydliwością, ponad nią.
Widzisz, jest tak, że On bierze odpowiedzialność za każdy byt powołany przez siebie do istnienia — w szczęściu (!), bo tylko po to Bóg stwarza, by wzrastała ilość bytów szczęśliwych.
Gdyby nie wolna wola człowieka, piekło byłoby puste. Ale ono jest i jest straszliwe. Przed tą potworną wegetacją Bóg uratował mnie już poza moją wolą. Choroba, moja walka z rakiem i równocześnie rozwijająca się we mnie miłość do Włodka i Kubusia pozwoliły Panu znaleźć usprawiedliwienie dla mnie. Trudno nie kochać własnego dziecka i Włodka (męża), który stawał się coraz troskliwszy, łagodniejszy, i z którym uczyłam się rozumieć, przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, jak mało mam czasu.
Człowiekowi życie wydaje się wieczne. Sądzi, że wiele ma czasu. Dopiero, gdy przychodzi śmiertelne zagrożenie, uczy się korzystać z każdej chwili. Wiesz, że robiłam co tylko można, żeby im stworzyć miły i zasobny dom na te lata, które mi pozostawały. Pamiętam, co mi mówiłaś, ale ja mogłam postąpić tylko wedle własnego rozeznania, a ono opierało się jedynie na sprawach materialnych. Dlatego czyściłam, myłam, prałam, froterowałam, robiłam im zapasy dżemów i konfitur, kupowałam ubrania i starałam się zabezpieczyć Kubusia. Żeby im przekazać wartości prawdziwe — dla duszy — musiałabym je posiadać sama. Nie da się szybko odrobić braków całego życia.
Pan, który mnie rozumiał, dał mi deskę ratunku: chorobę, z jej lękiem, bólem, operacjami, męczącymi zabiegami i stałym niepokojem. Walczyłam o przedłużenie życia — dla Kubusia — i tu też mnie wspomógł. Zyskałam sześć lat. Nie stałam się inna, bo nie miałam żadnego wzorca, przykładu, ideału. Uwierzyłam, że ważne są pieniądze i dobrobyt, i wszystkie inne „sposoby" życia — jak np. twój i twojej mamy — lekceważyłam.
Wiesz, jak ojciec wyśmiewał wiarę w Boga, a mamusia też była praktycznie poganką. Nie mogę o tym mówić, bo zbyt straszne jest potem obudzenie. Rozumiesz mnie, prawda? (Jasia płacze, gdy myśli o ojcu). Wiem, bo niejeden raz słyszałam, jak mówiłaś, co Bóg zrobił dla mnie. Nie chciałam, żeby Kubuś był wyśmiewany przez dzieci, dlatego dbałam o jego religijne wychowanie. On jest pewien, że byłam zawsze wierząca, a ja byłam po prostu dewotką jak ciotka. Dlatego tak łatwo później odrzuciłam religię, że nigdy w życiu nie stosowałam jej zasad.
Nauka Zbawiciela naszego: miłosierdzie, przebaczenie, miłowanie bliźniego — to nigdy nie zamąciło spokoju, z jakim osądzałam, krytykowałam, odsądzałam od czci i wiary i pogardzałam tymi, których życie było inne niż moje; i wtedy nawet, gdy sama stałam się taką, jakim przedtem nie podawałam ręki, wtedy ja byłam w swoich oczach usprawiedliwiona, byłam ofiarą, a nie winowajczynią. Wiem o każdym moim złośliwym słowie, o każdej myśli zawistnej, o każdym momencie, w którym świadomie i z przyjemnością zadawałam innym cierpienie. Teraz — wiem. Ale już nie naprawię, nie przeproszę, nie przebłagam wszystkich, których uczyniłam moimi wrogami.
Czy mogę kochać ciotkę, skoro ona całe swoje zło nałożyła na mnie jak garb? Uczę się darowywać jej winy, ale wiem, że bez jej „wychowania" moje życie byłoby inne. Nie chcę już więcej mówić o niej, bo ona to słyszy i cierpi, a nie chcę dokładać jej więcej cierpienia, chociaż widzieć jej nie mogę. Może później. Stan analizy swojego życia jest tak ogromnym ciężarem, smutkiem, żalem, wyrzutem, że trzeba najpierw pozbyć się wszelkich zarzutów względem tych, których uważamy za winowajców, by móc im przebaczyć — tak jak On nam wybacza — a potem prosić za nich.
Wina tych, którzy innym niszczyli sumienie, odbierali prawdę, a podsuwali kłamstwa — słowem deprawowali (chociaż w życiu nigdy bym tak o ciotce nie pomyślała), bo taka jest istota deprawacji — tutaj jest chyba najcięższą zbrodnią. I oni, jeśli się Bóg nad nimi zmiłował i są tutaj, to przebywają w stanie bliskim piekłu, czyli w rozpaczy zrozumienia nieodwracalności popełnionych win, pojmując w pełni ciężar winy i jej następstwa w życiu innych ludzi. Gdyby Bóg mnie nie uratował, obie byłybyśmy w wieczystej otchłani, pogrążone we wzajemnej nienawiści na zawsze. Tu są nie słowa, a stan rzeczywistego przeżywania.
Czy rozumiesz moją — niemożliwą do wyrażenia — wdzięczność Jezusowi, mojemu Zbawcy?
Może powiem ci o moich ostatnich dniach choroby, bo i to chcę ci przekazać. Marynia mi pomogła, mnie i wielu innym. I teraz prosi za nas. Ona umarła za nas, w każdym razie wizyty w szpitalu skróciły jej życie, tak bardzo przejmowała się nami.
Prosiłam cię, żebyś się do niej zwróciła, bo pragnęłam gorąco, aby ujawniona została jej wielka troska o nas i miłość — które trwają.
Wiesz, że u nas nie ma murów ani krat. Ci, którzy nas kochają, mogą z woli Boga pomagać nam, ale my nie możemy być z nimi, dopóki nie pozbędziemy się ostatniego pyłu, który nas brudzi.
Wczoraj wieczorem usiłowałam dać ci wyobrażenie o tym i wiem, że mnie słyszałaś. Może powtórzę, ale powtarzam wciąż — przez analogię, przez odległą analogię. Więc wyobraź sobie, że istnienie w niebie, w Bogu, jest jak gdyby życiem w bardzo wysokich górach na wysokości np. sześciu tysięcy metrów. Tam żyć mogą tylko silni i zdrowi. Powietrze jest nieskończenie czyste i tak nasycone światłem, mocą, życiodajną energią, że nikt nie pragnie jedzenia ani napoju, snu lub wypoczynku, bo wszyscy nasyceni są zawsze do pełni. (W Jego domu nasyca i zaspokaja wszelkie potrzeby sam Pan).
Ale my przychodzimy w różnych stanach choroby duszy: od lekkiej słabości, którą szybko można uleczyć, do stanu tak rozpaczliwego, tak bliskiego śmierci, że pierwej trzeba chorego leczyć, i to długo, aby potem mógł on zacząć przygotowywać się do wejścia w dom Boży. Ci uratowani w ostatniej chwili są w takim stanie, jak np. byłby człowiek z wielką gorączką, w malignie. Nie ma z nim kontaktu. Tylko obecność Boga powoli, bardzo powoli wyzwala z ciemności i chory zaczyna wtedy rozumieć kim jest, co się z nim dzieje i dlaczego.
Wszystko to, co ci mówię, jest tylko odległym podobieństwem, bez proporcji, bez barwy, bez bryły, i ma się jak szkic lub plan domu do istniejącego w naturze pałacu.
W stanie niejako rekonwalescencji wiele zależy od pragnienia zbliżenia się do Pana, od głodu duszy, który wciąż rośnie. Zaczyna rozwijać się miłość od poczucia wdzięczności za wybawienie, za dar życia, za to nieskończone miłosierdzie Pana, które zaczyna się rozumieć i które podtrzymuje życie w nas. Wtedy otrzymujemy pomoc: od was — prośby i wstawiennictwo, z nieba — przyjaźń, braterstwo, radę i pociechę. Poznajemy, że niebo jest wspólnotą miłości i silnie odczuwamy nasze wyłączenie, naszą nieumiejętność miłowania. Rośnie nasze pragnienie bycia razem z nimi, ale towarzyszy temu również wciąż rosnące zrozumienie naszych braków powstałych z własnej winy. Coraz wyraźniej i szczegółowiej analizujemy własne życie; ale w świetle Bożym inaczej je widzimy: jako szereg prób, egzaminów, pytań zadawanych nam w życiu przez miłość Bożą, która nas zawsze chroniła, prowadziła i trwała przy nas — nawet odrzucona.
Te setki tysięcy zmarnowanych okazji, odrzuconych szans wzrostu, pogrzebanej przez nasz egoizm miłości do bliźnich, głodnych naszej miłości, potrzebujących jej i martwiejących pod wpływem naszej obojętności i nienawiści! Każde nieudzielenie dobra, którą to okazję dawał nam Pan nasz, jest aktem nienawiści bliźniego.
Mamusia moja i ja jesteśmy równie winne względem siebie. Tylko ja już to rozumiem. Gdyby nie choroba, gdyby nie cierpienie, Pan nie mógłby tak mi pomóc, bo póki byłam zdrowa, odrzucałam Go. Dopiero rak, lęk, poczucie zagrożenia spowodowały, że zwróciłam na Niego uwagę.
On podtrzymywał mnie w ostatnich dniach. Otrzymałam pozwolenie przyjmowania Ciała i Krwi Pańskiej, i korzystałam z tego daru. Ile zachęty dała mi Marynia, a i inne panie. Mogłam być usprawiedliwiona, na tyle na ile wtedy widziałam swoje winy i otrzymałam ich odpuszczenie, lecz dopiero tutaj zobaczyłam, kim byłam w istocie.
To straszne! Mów wszystkim, komu możesz: niech często korzystają z sakramentu przebaczenia, niech nie odwlekają, nie odkładają do ostatniej chwili, bo wiele lat zaniedbywania czyni nas tak „zarośniętymi brudem", że już go nie czujemy. Jeśli sumienie tak zlekceważymy, że już nie śmie nam nic wyrzucać, jeśli uczynimy tępymi i ślepymi oczy naszej duszy, jakże możemy spowiadać się uczciwie?
Bóg nam zawsze odpuści nasze winy, jeśli je wyznamy żałując i pragnąc oczyszczenia. Ale kiedy nie wyznamy ich i nie żałujemy, bo nie wydają się nam winą, bo w ogóle już nie zauważamy, że grzeszymy — co wtedy?
Mówię tu o najcięższej winie względem miłości Boga i miłości bliźniego, o tym ciężarze, który przygniata nas tutaj, bo jest zaprzeczeniem prawa miłości wzajemnej, jest zaprzeczeniem samej podstawy istnienia świata bytów duchowych — wyłonionych z nicości darzącą, udzielającą się miłością Boga i z Nim związanych obopólnym miłowaniem.
Ktokolwiek przychodzi tu, zaniedbawszy kształtowania w sobie zdolności kochania, biedniejszy jest od najuboższego, najnędzniejszego żebraka ziemi. A kto znienawidził miłość lub odwrócił się od niej ku pokochaniu siebie ponad wszystko, pozostanie w wieczności sam pośród podobnych sobie, aby w nieskończonym zamieraniu z głodu duchowego powtarzać sobie: sam tego chciałeś, sam wybrałeś, sam odrzuciłeś bezpowrotnie, na zawsze.
Poznałam, czym jest zimna nienawiść piekła, i wiem, że tylko miłość Boga do swego głupiego stworzenia ocaliła mnie. Wiesz, tu prosiło za mnie tyle osób, za które ja nie prosiłam, gdy mogłam. Jaki to wstyd. Jak można spojrzeć w oczy osobie, której choroba i śmierć była dla nas obojętna, a ona przychodzi do nas z pomocą, z zachętą, z serdecznością i dobrocią. Straszna jest świadomość, że człowiek niczym nie zasłużył sobie na to, że przecież mógł być dobry, życzliwy, miły, mógł pamiętać o innych, dbać o nich, troszczyć się, pomóc lub chociażby zatelefonować, napisać, okazać, że nam na tym innym człowieku zależy. Mógł, ale nie chciał. Sobą sam przesłonił cały świat.
Czy wiesz, że twoja mamusia była jedną z pierwszych osób, które mi tu pomogły? Pocieszała mnie, opowiadała o miłości Boga do mnie; bo wiesz, wtedy myśli się, że Bóg już nas — teraz — kochać nie może. Gdy poznajemy własną szpetotę, nie możemy uwierzyć, że może nas ktoś kochać, nawet Bóg. A to dlatego, że przestajemy kochać siebie, bo nie można kochać siebie, poznając się w prawdzie. Na ziemi człowiek tworzy o sobie mity i uwielbia je w sobie. To tak, jak gdybyś sama ulepiła bałwana, przyodziała go w klejnoty i wspaniałości, umalowała, upiększyła i zaczęła przed nim bić pokłony. Co za głupota, prawda? A przecież tylu ludzi tak żyje.
I ja byłam tak zaślepiona sobą. Wtedy szok wobec swojego prawdziwego obrazu jest wstrząsający, tym bardziej, że wie się z absolutną pewnością, że takim się jest prawdziwie.
W piekle nienawidzi się przede wszystkim siebie, potem wszystko — z nienawiścią rozpaczy, zawiści, gniewu. Tu też można przeżyć taki „okres" — stan, jeśli było z nami tak źle, że uratowało nas wyłącznie miłosierdzie Boże, ale jeszcze tego nie zdołaliśmy zobaczyć. Nienawiść — to ślepota, ciemność, pustka. Ale w czyśćcu jest nadzieja, świadomość, że jest się kochanym, i to światło powoli rozjaśnia mroki niewiedzy w tych, którzy żyli całe życie poza Bogiem (ale bliźnim cokolwiek dobrego uczynili).
Wiem, że już powiedziano ci, iż Pan nasz jest niezmiernie wrażliwy i łagodnie traktuje tych, którzy starali się świadczyć bliźnim swoim jakieś dobro, choćby mizerne, i broni zawsze tych, którzy o Nim nie wiedzieli, otrzymali w życiu na ziemi mało lub zostali przez innych skrzywdzeni; zwłaszcza gdy krzywdzili ich Jego „wyznawcy". Dlatego tak wiele wybaczył Pan w czasie ostatniej wojny Japończykom, Rosjanom i Chińczykom, a tak surowy był dla Niemców. I my byliśmy przez nich mordowani, a teraz stanowimy w Jego domu potężną i wspaniałą wspólnotę (do której i ja zostałam włączona przez zasługi innych Polaków, bo własnych nie mam), podczas gdy Niemcy — ci, którzy mordowali lub spowodowali śmierć bliźniego rozkazem, donosem, pastwieniem się, w czasie gdy mogli to robić bezkarnie — wciąż jeszcze pomnażają piekło; dlatego właśnie, że nigdy nie żałowali swoich czynów nienawiści i pogardy (mówię o tych, którzy zmarli wiele lat po wojnie i jeszcze umierają). To jest wstrząsające, gdy się wie, ilu z nich mogłoby się ocalić, gdyby — każdy z byłych zabójców — uznali zło swoich czynów i prosili Boga o wybaczenie.
Szkoła miłości bliźniego
My tu wiele o was wiemy, wedle własnych zainteresowań i poczucia wspólnoty, które wzrasta. Wiele możemy wam pomóc, gdyż jest to nasza szkoła miłości bliźniego. Przecież trudno nie prosić, jeśli się poznało samemu na sobie, jak trudno jest żyć „dobrze", zwłaszcza teraz w Polsce. Współczujemy wam bardzo...
Chciałam ci powiedzieć o Niemcach, bo wiem, że ten temat jest dla ciebie niezupełnie jasny. Sprawiedliwość Boga jest tą prawdziwą sprawiedliwością, której tak łakniemy na ziemi. Bóg daje nam czas na naprawienie zła (mówię o naszym ziemskim życiu) i daje nam po temu okoliczności i pomoc. Dopiero przez uparte trwanie w złym wyborze osądzamy się sami. Przed obliczem Boga kłamstwo istnieć nie może, dlatego człowiek pełen zła ucieka przed swoim Stwórcą, jak zrobił to Adam. Ale można postąpić tak, jak Dobry Łotr na krzyżu, i uzyskać w jednym momencie przebaczenie.
Mówię to, aby ci ukazać, że Bóg do ostatniej chwili naszego życia oczekuje na nasz wybór i wspomaga nas. Nie wierz, że w piekle są „potępieni"; tam są tylko ci, którzy nie chcieli porzucić swojego wyboru, wiedząc że jest on zły. Przykładowo ci powiem, że jeśli jest obyczajem plemiennym wyciąganie zagłówka, aby przyspieszyć śmierć starców, to czyn taki jest w oczach plemienia miłosiernym, i Pan nie osądza go inaczej. Inaczej: nasze sumienie jest głosem Bożym w nas, władzą naszego ducha wiążącą nas z Ojcem naszym. Jest ono najdroższym klejnotem, którego należy strzec jak bezcenny skarb.
Mogę cię zapewnić, że od początku świata nie zdarzyło się, by Bóg wyrzekł się człowieka, który zmuszony okolicznościami, np. w więzieniu, w śledztwie, na torturach wybierał śmierć, jeśli jego sumienie nakazywało mu raczej taki wybór niż ustępstwo ze swego przekonania. Dlatego w Panu żyją „heretycy" i „zdrajcy", i ci, co nie pokajali się przed inkwizycją, np. Giordano Bruno, a inkwizytorzy i słudzy wielu „sprawiedliwości ludzkich" zaludniają piekło; oczywiście nie wszyscy i nie zawsze.
Przed Panem sumienie ludzkie nie ma tajemnic. On patrzy w nasze serca, a zapytuje o to, czy kochaliśmy, i co, i jak bardzo. Sama rozumiesz, że nie każdy człowiek może poznać Boga przez jakąś religię (np. teraz Rosjanie), i to nie z własnej winy. Ponadto my, katolicy — mówię tu o sobie i innych podobnych do mnie — bardzo rzadko świadczymy sobą o Jezusie; najczęściej gorszymy i odstraszamy swoim postępowaniem.
Dlatego naiwnością byłoby przypuszczać, że Pan sądzi nas wedle przynależności wyznaniowej. Bóg szuka w nas miłości bezinteresownej, bo w niej jest „podobieństwo" człowieka do jego Ojca. Jeśli znajdzie w człowieku chociaż zalążek takiej darzącej, pragnącej dawać miłości, to na pewno dopomoże mu w dojrzewaniu. Czyściec to właśnie okres inkubatora, w którym Jego niedorozwinięte dzieci, chore i słabe wcześniaki (z własnej winy takie „niewydarzone") dojdą do siebie, by jak w pełni dojrzałe dzieci narodzić się dla nieba.
Od momentu, kiedy zrozumiałam, że już jestem tu, przeszłam bardzo długi i ciężki okres nauki; ciężki z powodu świadomości zmarnowania życia. Ale też od początku miałam światło Pana i zrozumienie, że On mnie kocha i już przebaczył mi. Wszystko, co działo się w moim życiu, zobaczyłam jako dar Boga i szansę oczyszczania się, ulepszania. I wiesz, dopiero w chorobie skorzystałam z tych Bożych okazji. Wszystkim, co robiłam, okazywałam moją miłość Włodkowi i Kubusiowi. Chociaż tych dwoje najbliższych nauczyłam się kochać. Wniosłam w świat tyle złości, zawiści, niechęci i pogardy, a tak mało dobra. Byłam jak skąpiec, który nigdy nic potrzebującym nie da (a głodni dobra i miłości są wszyscy ludzie); skąpiłam im tego, co mogłam rozdawać bez miary, bo Bóg mi udostępniał swoje dobra i mogłam brać, ile chciałam — ale ja nie chciałam. Co byłoby ze mną, gdyby nie choroba i długie cierpienie? Pan mi je policzył i... cieszył się mną(!) — tym, że w końcu zrozumiałam Jego wolę i nie odrzuciłam Jego pomocy.
O chrzcie
7 V 1988 r. Mówi Jasia nawiązując do mojej refleksji na temat chrztu i naszego chrześcijaństwa.
— Tak, chrzest jest wielkim przywilejem, wielkim dobrem Pana. Ale jak możesz wracając do Ojca szczycić się tym, że dostałaś odeń o wiele więcej niż inni, że było ci łatwiej? Przecież to są zobowiązania. Urodzenie się i wejście w Kościół Chrystusowy to taki przywilej jak urodzenie się na królewskim dworze. To zobowiązuje! Wtedy trzeba się zachowywać jak królewskie dziecko: przynosić Ojcu zaszczyt, a nie wstyd i utrapienie. Gdybyśmy to rozumieli, świat już by się przemienił.
Jeżeli jesteśmy ochrzczeni, wtedy musimy stając przed Bogiem ukazać Mu, jak o Nim świadczyliśmy i czy w ogóle świadczyliśmy... To dopiero jest straszne. Takie masy synów marnotrawnych, przeniewierców i renegatów wciąż stają przed sprawiedliwością Pana — od dwóch tysięcy lat. Jeżeli ktoś urodzony wśród mętów jest złodziejem, Pan to zrozumie, ale jeśli syn królewski — a jest nim każdy, kto przez chrzest święty staje się bratem Jezusa, zbawionym przez Niego — tak „wysoko urodzony" schodzi w doły etyczne i żyje jak złodzieje, oszuści, kłamcy, chciwcy, mordercy i donosiciele, jak swój pomiędzy swymi, jak można go usprawiedliwić...?
Łaska Boska to kredyt, który trzeba spłacić. Wszystko, co nam na ziemi „na życie" dał Pan, jest pożyczone, darowane na czas pewien, nie nasze, a Jego — abyśmy używali Jego dóbr, abyśmy się czuli bogaci i szczęśliwi. On tego chce, chce dla nas szczęśliwego życia. Ale jeśli my z Jego daru uczynimy ugór lub wyjałowioną ziemię, gnojowisko, co Mu oddamy, przychodząc tu? Jest się czego lękać, prawda?
Chciałabym ci powiedzieć, że wszystkie przypowieści i podobieństwa Pana Jezusa z Ewangelii to szczera prawda, tylko „ubrana" w materialne szaty, bo inaczej nie zrozumiano by sensu, wtedy i teraz. Przecież ja je znałam, tak jak i prawie wszyscy, którzy się nazywają chrześcijanami. I co myśmy z tych słów przyjęli do serca, skoro tu musimy się uczyć od początku? A ilu z tych chrześcijan — tylko nie sądź, że z sekt, właśnie katolików, protestantów, prawosławnych — zdradziwszy Boga i działając świadomie przeciw miłości, jest ofiarami piekła. Ofiarami — mówię — bo piekło to stan istnienia, ale ma swego gospodarza, i przy mocach ciemności najgorsi esesmani i gestapowcy są tylko ofiarami swych panów, jak psy gestapowskie szczute na ludzi (szukam porównań znajomych nam obu).
Mów tam, gdzie możesz, że śluby kapłańskie i zakonne nie chronią przed piekłem. Jeśli zdradza swego pana sługa wysoko wyniesiony, straszliwsze ponosi skutki swojego wyboru. Pan nasz służył — sobą — przez całe swoje ziemskie życie i śmierć, i tego od swoich sług wymaga: służby. Jeśli człowiek w odpowiedzi niby służy, a w zasadzie wykorzystuje swoje stanowisko, by z niego czerpać korzyści dla siebie, nie dla Pana swego — tu, u nas zostanie przez Pana pozostawiony sam sobie, a bez obrony Jezusa (w ostateczności bez wstawiennictwa Maryi, Matki naszej u Jezusa, jako tej, która przez współuczestnictwo w Męce jest Współodkupicielką i wciąż za nas prosi) taki człowiek zginie. I to dopiero można nazwać śmiercią. Później trwa już tylko wieczne konanie bez nadziei i bez powrotu.
Mów, niech się „wierzący" strzegą pewności siebie i zadowolenia z siebie, bo przed sądem Boga staną obnażeni w pełni swej pychy, ignorancji i win. Ja to wszystko znam z doświadczenia. Chociaż z piekła nikt nie powraca, ale my tu — zależnie od naszego stosunku do miłości Pana, a więc niezrozumienia, lekceważenia lub odrzucenia Jego darów, a przede wszystkim daru istnienia — zaznajemy piekła, nie będąc w nim. Aby zrozumieć, przed czym nas Jego Ofiara uchroniła, potrzebne jest zaznanie nieszczęścia, jeśli już nic innego nie pomaga, by dusza mogła zacząć odczuwać. Przerażenie, groza, wstręt — to są ostateczne środki, którymi łaska wstrząsa skamieniałymi duszami, budzi je niejako do życia. Nie zaznałam tego stanu sama dzięki pomocy Pana, której nie odrzuciłam w ostatnich tygodniach choroby, ale wiem, co czują inni, widzę to (ale to, co mówię, to tylko podobieństwa). My tu silnie odczuwamy cudzy ból. Współczujemy, bo prawie współodczuwamy. To też jest szkoła miłości.
Ja już jestem tu, w domu Pana!
25 V 1988 r. Mówi Jasia.
— Czy mogę? Nie zajmę ci dużo czasu. Ja już jestem tu, w domu Pana!
W Dniu Zesłania Ducha Świętego, wtedy, kiedy prosiłaś za mnie przez krew Chrystusa Pana, naszego Zbawcy, On cię wysłuchał! Przelana za nas Krew Boga-Człowieka ma nieskończoną moc zbawczą. Ona przesłania wszystkie nasze winy i zmywa je, nawet te jeszcze nie odpokutowane. Przecież to jest miłość Boga! Nieustanna rzeka miłosierdzia. Każdy, kto w niej z wiarą, nadzieją i skruchą zanurzy się, będzie oczyszczony!
Tak bardzo dziękuję ci, że o mnie pomyślałaś, żeś zawierzyła miłości Boga!
Marynia, twoja mama i ty pomogłyście mi najwięcej. Kiedy pomyślę o tym, że ja mogłam przez całe życie pomagać potrzebującym, a nie robiłam tego i nie zasługiwałam przez to na pomoc i wstawiennictwo, a jednak je otrzymałam i dzięki waszym prośbom jestem już z Panem (a mogłam długo jeszcze oczekiwać, bo na to sobie zasłużyłam). Kiedy sama doświadczyłam niezasłużonego miłosierdzia i sama, osobiście spotkałam się z miłością Boga do mnie, zostałam nią przeniknięta i nasycona — nie mogę o niczym innym myśleć, jak tylko zachwycać się, zdumiewać i wielbić; ale to są słowa, które zaledwie sygnalizują ten stan szczęścia, w jaki wstępujemy. Na ziemi nikt by takiego stanu nie wytrzymał, nawet na chwilę. Wiem, że słyszałaś mnie, ale tak pragnęłam potwierdzić ci to nieprawdopodobne, niewyobrażalne szczęście, w którym żyję.
Ja tak mało rozumiałam, że Pan potraktował mnie jak chore dziecko — chore z własnego wyboru, bo choć może niezupełnie tylko z mojej winy, lecz wybierać mogłam. Mogłam swoje chrześcijaństwo traktować tak, jak na to zasługuje — jako najwyższe posłannictwo, a więc i apostolstwo na ziemi — a przyjęłam je jako formalny znak przynależności, i poza przykazaniami kościelnymi, do których stosowałam się, reszta, istota, miłość była we mnie martwa. To tak, jakbym całe życie odżywiała się łupinami, skorupkami, łuskami, odrzucając odżywczy miąższ, treść — to, co było życiem, owocem wiary. Nie sądź, że tu, w niebie zapomina się przeszłość, przeciwnie, rozeznaje się ją szczegółowo i prawdziwie, czyli według hierarchii wartości — tych, które mieliśmy wokół siebie i z których zatem mogliśmy uczynić nasz własny wybór.
Miłość Boga do każdego z nas jest ponad wszystkim i poprzez ten płaszcz miłości patrzymy, lecz nie zapominamy i dlatego wdzięczność takich jak ja — a jest ich miliony — jest radością nieba; tzn. nasyca je uwielbieniem, zachwytem pełnym podziwu nad istotną wielkością Bożej miłości, z której zupełnie nie zdajemy sobie sprawy na ziemi. Człowiek, którego Bóg swoją miłością ogarnia, nie ma już żadnych potrzeb. Jest nieskończenie szczęśliwy, bo wie, że po to został powołany do istnienia i — pomimo swego sprzeciwu, złej woli i oporu natury cielesnej — został uratowany, by być przy Ojcu: na zawsze znaleźć swoje miejsce w Jego domu i żyć z Nim i w Nim. Dlatego naszym najgorętszym pragnieniem jest, aby to szczęście nie ominęło nikogo z was.
Wybacz, że zajęłam ci tyle czasu i sił, ale widzisz, chciałam ci jeszcze coś o niebie powiedzieć i wyrazić ci wdzięczność i stałą pamięć.
Mówi Matka.
— Jestem, córeczko. Wszyscy cieszymy się, cała rodzina, a Jasia poznaje tych, którzy ją naprawdę kochali i prosili za nią. Bardzo prosiła babcia i tu dopiero jej starania i troskę Jasia poznała.
MARYNIA
20 IV 1988 r. Mówi Pan.
— Maria stała się moją radością i jej służba wstawiała się za całym zgromadzeniem, które nie jest niestety wierne wszystkim punktom konstytucji, a przecież składając śluby zobowiązują się wypełniać ją. Maria, najsłabsza z nich, postanowiła poza pracą jej przydzieloną iść i nieść radość i pociechę najbardziej nieszczęśliwym, chorym na raka, umierającym. Sama widziałaś radość swojej kuzynki na widok Marii. (Kiedy byłam w Instytucie Onkologii u mojej kuzynki, Jasi, na kilka tygodni przed jej śmiercią, weszła Marynia i wszystkie chore rozpromieniły się).
Maria była moim prawdziwym świadkiem. Apostołowaliśmy razem. Wiesz, że dałem jej ciężki krzyż: kalectwo widoczne i przykre (Marynia była maleńka — ważyła 35 kg — i garbata; zmarła na wylew do mózgu, który się szybko powtórzył), a ona, moje kochane dziecko, oddawała Mi wszystkie swoje trudy, bóle i smutki z radosną ufnością.
Zabrałem ją sobie szybko z waszego świata, bo zapragnąłem uszczęśliwić ją tak, jak ona uszczęśliwiała wszystkich dookoła siebie. Myślisz, że „szkoda, że jeszcze tyle dobrego mogła z siebie dać". Tak, to prawda. Ona tak bardzo starała się być przydatna, że przemęczyła się. Śmierć jej jest wynikiem zbyt dużego wysiłku. A jednak Maria byłaby bardzo nieszczęśliwa, nie dając z siebie wszystkiego. Po chorobie nie pozwolono by jej na odwiedziny w szpitalu. Pracowałaby zamknięta z księgami nad historią zgromadzenia — dla zgromadzenia, a nie dla Mnie. A Ja dałem jej — co Maria zrozumiała i czyniła — apostolstwo „pomimo wszystko", i dlatego było ono tak skuteczne, choć krótkie.
Mnie nie potrzeba waszych zasług i waszych wieloletnich umiarkowanych wysiłków, by móc was wprowadzić do domu Ojca. Szukam miłości wśród was i poszukuję gorącej przyjaźni, prawdziwego zrozumienia. Maria tak właśnie, głęboko i z całego serca ukochała Mnie i wszystkich — we Mnie; tych zwłaszcza, o których Ja zabiegam najbardziej i pragnę ich wesprzeć: umierających, zbolałych i przerażonych. Zrobiła dla nich (i dla Mnie) wszystko, co tylko mogła. Czyż Ja nie miałbym zrobić dla niej tego samego? Tylko że Ja mogę nieskończenie wiele. Mogłem uszczęśliwić bezgranicznie i na wieczność to dziecko wierne, kochające, zapracowujące się i zapominające o sobie. Bo i Ja mam wrażliwe ludzkie serce, ukształtowane przez Maryję, Matkę moją, córkę człowieczą. Moje Serce pragnie waszego szczęścia, pragnie posiadać przyjaciół przy sobie... i czasami nie mogę się powstrzymać: zabieram z gwałtowną miłością mój drogocenny skarb i unoszę go w mój dom, dom miłowania. Tak zrobiłem dla Marii — umiłowany dla umiłowanej. Czy może cię to dziwić?
— Nie, Panie, dziwi mnie to tylko, że Ty zechciałeś mi to powiedzieć.
— Przecież powiedziałem ci, córko, że sam przyprowadzę ci Marię, bo ona nie potrafi się przemóc, by ci o sobie powiedzieć. Ukochana moja jest tak nieśmiała, cicha i zawstydzona moją miłością, że sam musiałem dać o niej świadectwo. Nie dla ciebie tylko, lecz także dla biednych niewierzących ludzi, tak bardzo lękających się śmierci, przerażonych na myśl o spotkaniu ze Mną. Chcę, by wiedzieli, jakim dla was jestem, jak mało wymagam, jak wiele daję, jak nieskończenie was kocham.
O spotkaniu ze Mną, pragnę, by Maria powiedziała ci to, co sama zechce.
21 IV 1988 r. Mówi Marynia.
— Jestem przy tobie — Marynia. Wiesz, ogromnie martwiło Mnie, że ty wciąż na mnie czekasz, a ja nie wiedziałam, jak ci powiedzieć, że już jestem tu (umówiłyśmy się, że Marynia odwiedzi mnie, kiedy będzie miała trochę czasu). Pan nasz życzy sobie, żebym ci powiedziała o naszym spotkaniu, o narodzinach dla nieba, ale może najpierw powiem ci, że to, co robicie (przygotowanie tekstów) jest bardzo ważne i potrzebne. Pamiętam, jak pomogło mi to, coś mi powtórzyła od mojej Matki po jej śmierci (zamieszczone w rozdziale V). Teraz jesteśmy już razem. Wiem, że w przygotowywaniu rozmów z nami pomagają ci wszyscy, którzy cię znali, więc i ja się dołączam. Nie bardzo wiem, od czego zacząć. Może od Pana, dobrze?
Człowiek w ogóle nie wyobraża sobie, że mógłby być tak szczęśliwy
— Wiesz, właściwie nie wiem, jak ci powiedzieć, kim jest Jezus, Chrystus Pan, nasz Zbawca, cel naszych uczuć, miłości, wdzięczności i uwielbienia. Całe niebo jest zwrócone ku Niemu (jak słoneczniki ku słońcu), zgadujemy Jego pragnienia, żeby móc w jakiś sposób okazać Panu ogrom naszej miłości do Niego. Takiej miłości, jaką jest On, nie ma na ziemi. Nie ma skali porównawczej. Człowiek w ogóle nie wyobraża sobie, że mógłby być tak szczęśliwy, jak my tu jesteśmy wszyscy. Mamy świadomość, iż ta miłość jest trwała, wieczna. Jej udzielanie się — bo Pan udziela się stale swojemu stworzeniu — owa ogarniająca nas miłość, nie znajdując już w nas oporów, jak to było na ziemi, wypełnia nas i poszerza, czyni zdolnymi do przyjęcia jeszcze większej mocy miłości. To są porównania, ale wyobraź sobie, że oddychasz, a każdy oddech jest głębszy, każdy daje ci więcej życia, więcej sił, zdolności zrozumienia, poznawania, po prostu wzrostu.
Tu zrozumiałam, że człowiek, aby naprawdę żyć, potrzebuje miłości, ale duch potrzebuje miłości prawdziwej, nie zaś jej namiastki — potrzeba mu miłości Boga, swego Stwórcy i Ojca. Gdybyśmy potrafili tak kochać ludzi na ziemi, jak Bóg kocha nas, znikłyby nieszczęścia, rozpacz i łzy. Dlatego tak ważną, zasadniczą sprawą jest więź osobista każdego człowieka z Bogiem. Bo jak możemy kochać własnymi siłami, z własnej mocy...? Przecież my nic nie mamy.
Wiesz, ja tak bardzo chciałam ulżyć ludziom cierpiącym, lękającym się śmierci, żyjącym w ciągłym żalu, że Bóg im odbierze — jak gdyby niesprawiedliwie — czas życia, podczas gdy innym go daje. Bolało mnie to, że nic nie potrafię zrobić sama. Dlatego zapraszałam Pana i wszędzie, a zwłaszcza w szpitalu, byłam z Nim i prosiłam Go o działanie; usuwałam się, aby On mógł sam dotrzeć do człowieka. Wtedy nie widziałam Pana, ale wierzyłam, że On kocha chorych i mnie, i dlatego pewna byłam, że Jezus udziela się, że Jest i daje im siebie. Starałam się o to, aby sakrament chorych przyjęło jak najwięcej osób, dlatego nie chciałam, żeby wiedziały, że jestem zakonnicą; żeby nie sądziły, że robię to niejako profesjonalnie, a nie z chęci zbliżenia ich do Boga. (Marynia wtedy w szpitalu prosiła mnie, żebym o tym nie mówiła kuzynce; teraz tłumaczy mi, dlaczego nie chodziła w habicie). Teraz wiem, że Jezus, Zbawiciel nasz, był ze mną zawsze przez cały czas służby. Powiedział mi: „Przyjaciółko moja", kiedy przyszedł po mnie (wiesz, że miałam drugi wylew i umarłam nie odzyskawszy przytomności).
Śmierci w ogóle nie ma! Przerwana zostaje więź ciała z jego duchem i to można nazwać śmiercią, ale też dopiero wtedy stajemy się wolni, już nie związani i trzymani przez ciało jak przez... „skafander nurka" — podpowiadasz mi (dałam określenie Bartka); to dobre porównanie: coś ciężkiego, co nie pozwala na swobodę ruchów, tłumi dźwięki i zniekształca obraz rzeczywistości. Byłam jak gdyby we śnie, w mroku, w nocy, i w pierwszej chwili sądziłam, że budzę się, gdy poznałam, że ktoś staje przy mnie. To był Jezus.
Wiesz, jakim był Pan nasz w tym momencie? Nie jaśniejący, po trzykroć Święty, Pan Światów — nie. On nie tak przychodzi do swojego stworzenia, zwłaszcza tak słabego i małego, jak ja. Był Jezusem z Nazaretu, żywym człowiekiem, młodym, uśmiechniętym, szczęśliwym tak, jak gdyby przyszedł do domu ukochanej. Był cały pewnym oparciem, bezpieczeństwem, dobrocią i łagodnością. Jezus, Pan mój powiedział: „Przyjaciółko moja, przyszedłem do ciebie, bo nie mogę dłużej czekać. Pragnę cię zabrać, tęsknię za tobą. Chcę mieć cię, ukochana moja, na zawsze przy sobie. Czy chcesz pójść ze Mną...?"
Czy ty możesz sobie wyobrazić, że Pan pytał mnie, swoje stworzenie, o zgodę? Nic nie odpowiedziałam, bo serce we mnie zamarło z zachwytu i szczęścia, tylko wyciągnęłam ręce. Pan się pochylił, wziął mnie w ramiona i podniósł jak chore dziecko, i... nagle znaleźliśmy się wśród jasności nieba. Kiedy to zrozumiałam, przeraziłam się swojej nędzy i sądu. Wtedy Jezus powiedział do mnie cichutko: „Nic nie mów i nie bój się. Nie ma sądu dla tych, którzy kochają Mnie, a przecież ty Mnie kochasz...?" Poczułam się jak malutkie dziecko w ramionach ojca: nie miałam siły odpowiedzieć, tylko przytuliłam się mocniej. Zrozumiałam, że Pan już zapłacił za mnie swoją Krwią, że jestem dla Niego droga, jedyna na świecie, utęskniona. Wiesz, wydawało mi się, że nie zniosę takiej mocy miłości, że Jej w sobie nie pomieszczę, umrę, rozpłynę się, zatracę w Nim...
Nie mogę ci wytłumaczyć, jak to się działo w czasie, w miejscu; to wszystko jest zupełnie nieistotne. Prawdziwy jest tylko Jezus i Jego miłość do nas. Mówię ci to wszystko po to, aby ludzie wiedzieli, jakim Pan jest, bo to są tak bardzo osobiste sprawy. Kiedy oprzytomniałam, stałam (ale byłam wysoka, tak jak wszyscy), a dookoła byli moi bliscy: matka, ojciec, rodzina; zobaczyłam wiele naszych sióstr (Leona także mnie witała). Wszyscy byli tacy piękni, młodzi, radośni. Witali mnie z wielką radością, tak jak gdybym wróciła do domu po długiej nieobecności. Pan stał obok, trochę z tyłu, dłonie oparł lekko o moje ramiona i wtedy zobaczyłam bardzo wyraźne ślady ran. Odwróciłam głowę, chciałam uklęknąć i ucałować je ze czcią, lecz Jezus wysunął mnie lekko przed siebie, a może cofnął się, i wtedy zobaczyłam matkę założycielkę i ojca Honorata stojących przede mną. Pan powiedział: „Oto moja ukochana, moja przyjaciółka, która pocieszała Mnie i radowała moje serce. Kochaliśmy wspólnie najbiedniejszych ludzi, służyliśmy im. Jest moją dumą i radością..."
Pan jeszcze trochę mówił o mnie. Nie poznawałam siebie. Czy ty wiesz, że Jezus, Pan nasz, w ogóle nie zwraca uwagi na nasze błędy i niedociągnięcia? Pomija je, nie chce o nich nic wiedzieć. Ceni tylko to, co było w nas dobrem. A przecież i to otrzymaliśmy. A On chwalił mnie — publicznie — za swoje dary.
Pan zwrócił mnie mojej rodzinie zakonnej, mówiąc że przyniosłam jej chlubę. Matka założycielka podeszła, objęła moją głowę i ucałowała mnie w czoło, a ojciec Honorat dał mi swoje błogosławieństwo kładąc rękę na głowie. Tyle radości.
Tyle osób otoczyło mnie. Były niektóre z tych chorych poznanych przeze mnie i zmarłych przede mną. Okazało się też, że wszyscy, którzy cokolwiek od nas otrzymali — to znaczy Pan im dopomógł lub skrócił okres oczyszczenia — oni wszyscy wiedzieli, kto o nich prosił i pamiętali o nas, modlili się za nas, a teraz — dziękowali.
Ja już ci pomogłam w Instytucie. Mogę tam pomagać, a także innym chorym, pamiętaj o tym. Zwłaszcza gdy chodzi o sakrament chorych, będę prosiła Pana, więc proszę, pamiętaj o mojej chęci pomocy.
Już kończę, ale wiedz jeszcze, że jestem prosta — dusze nie mają garbów. Oczywiście żartuję, ale ja teraz wciąż żartuję, cieszę się i śmieję, jak gdybym miała 15 lat. Tu u nas panuje radość, życie pulsuje, śmiejemy się po prostu ze szczęścia. Kiedy mnie zobaczysz, nie poznasz mnie: nie jestem już mała, i nie mam garbu, ale jestem sobą bardziej niż kiedykolwiek. Wszystko pamiętam, a o ileż więcej rozumiem.
Jeśli będziesz mogła, powiedz o mnie Klarze (siostrze ze zgromadzenia), bo chcę i mogę im pomagać. Kocham je wszystkie, i te nieznośne również. Kocham was wszystkich.
Dziękuję ci, żeś mnie wysłuchała. Za dużo mówiłam o sobie, a za mało o Panu, ale starałam się wypełnić Jego życzenie. Jak On was kocha, jak zawsze jest przy was, ile dobra wam daje. Żebyś ty wiedziała, jak cudowne życie szykuje Bóg dla was w Polsce. Nie załamujcie się, wytrwajcie! W zaufaniu Panu jest wasza chwała, całego narodu.
Żegnam i błogosławię ci w imieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa. Marynia, twoja przyjaciółka.
OGLĄDANIE BOGA TWARZĄ W TWARZ
22 IV 1988 r. Ojciec Ludwik odpowiada na prośbę teologa, który zapoznawszy sie z niniejszymi relacjami, zapytał o „oglądanie Boga twarzą w twarz".
— „Oglądanie Boga twarzą w twarz" to jest obrazowe określenie „zobaczenia", a więc poznania, zrozumienia, kim jest Bóg; i o tym mówi ci chyba każdy, kto już znalazł się w Jego królestwie. „Zobaczenie" kogoś — to określenie ludzkie, bo człowiek ogląda przy pomocy wzroku, ale u nas nie „ogląda się", a pojmuje: natychmiastowo, jasno, bezbłędnie i prawdziwie. Celowo mówię „pojmuje", a nie „poznaje", w sensie zgłębienia tajemnicy Boga w Trójcy Jedynego. To, co należy do istoty Bytu Boga, świadome jest tylko Jemu samemu. Nawet najwyższy Anioł też jest bytem stworzonym: ma swój początek, Bóg — nie. Już to pojęcie tak naprawdę jest nie do zrozumienia.
Spotkanie z Bogiem nie jest spotkaniem równego z równym, jak spotkanie dwóch filozofów, dwóch mędrców czy dwóch kolegów — to przecież jasne. Jest to spotkanie bytu stworzonego, jednego z nieprzeliczonej liczby bytów powołanych do istnienia przez ojcowską miłość Boga, z Nim samym. Inaczej mówiąc, jest to zaznanie mocy tej miłości, z której każdy z nas powstał, natychmiastowe przyjęcie prawdy o Bogu jako o naszym Ojcu, czyli pojęcie całym sobą — kim jest Bóg w stosunku do bytów powołanych przezeń do istnienia, i indywidualnie — kim jest dla mnie samego. Tu nie ma procesu rozumowania, nie „uczy się", lecz z niesłychaną jasnością wie —jakim Bóg zawsze był i jest dla mnie, ile mi dał, jak mi zaufał, dając mi taką właśnie a nie inną drogę, zadanie życia, jak pragnie mojego szczęścia, w jaki sposób od początku mojego istnienia opiekował się mną, dbał o mnie, czuwał przy mnie, bronił, osłaniał, po wielekroć ratował, jak nieskończenie mnie kocha i jak jest szczęśliwy, że ma mnie znów przy sobie.
Spotkanie rzeczywiste z Tym, którego na ziemi kochaliśmy w wierze (komu ufaliśmy poprzez przyjęcie przez nasz rozum i wolę świadectwa Pisma świętego), jest olśnieniem, zachwytem, niewyobrażalnym szczęściem dla wszystkich władz duchowych człowieka. Wszystko staje się nam jasne. To, co głosił nam Kościół, jest prawdziwe, ale przechodzi wszelkie wyobrażenia. I dlatego człowiek „w ciele" zginąłby natychmiast zobaczywszy Boga (sprawdź, co o tym mówi Stary Testament), gdyż ciało ludzkie jest niesłychanie słabe (to tylko glina... i trochę innych pierwiastków).
W swoim królestwie Bóg ujawnia się nam, a zarazem objawia w swojej Boskiej naturze. Jest w całej swej mocy, i człowiek poznaje Jego uszczęśliwiającą nas naturę, Jego miłość, a także wedle swej indywidualnej możliwości kochania zostaje „nasycony" Nim, przeniknięty — do pełni, którą może znieść.
Bóg jest Bogiem żywych, a to, co żywe, rozwija się, rośnie ku swojej pełni — człowiek ku pełni rozkwitu ducha ludzkiego — a że jesteśmy nieśmiertelni, rozwój nasz trwa i nie ma mu końca. W domu Bożym następuje już bez koniecznego dla świata materii procesu życie — śmierć, bo tu istniejemy w Nim, a On nie zna przemijania.
Kiedy człowiek staje wobec Boga (a więc w prawdzie), poznaje samego siebie, jakim miał się stać w zamyśle Pana. I im dalej był od miłości, tym gorzej siebie osądza. Pojmuje, na ile sprzeciwiał się sam i jak szkodził bliźnim z własnej winy, bo pojmuje (też wedle indywidualnej możności swej natury) dużo szerzej, mianowicie: plany Boga dla ludzkości, wspaniałe, ożywiające i podtrzymujące życie na ziemi, i swój w nich współudział lub sprzeciw czy bierność. To jest sąd szczegółowy w prawdzie, pierwsze otwarcie oczu duszy w Bożym świecie. Człowiek osądza sam swój stan; ale że Bóg jest i że jest miłością, poznaje to każdy kto przekracza granicę ciała.
Jednakowoż ci, którzy Go kochali i zawierzyli Mu, wykazując prawdziwość swojej miłości w próbach, ci nie znają sądu. Wszyscy bowiem zostaliśmy odkupieni krwią Zbawiciela (prawidłowiej: dobrowolną ofiarą niewinnej Osoby Baranka, Syna Bożego, Jezusa), ale nie wszyscy Ją przyjmują z czcią i wdzięcznością. Ci, którzy na bezgraniczną miłość swego Zbawcy odpowiadają miłością i usiłują wykonać wszystko, co mogą, wedle woli Pana, łącząc całe swoje życie z Nim, lub jak robotnicy ostatniej godziny idą za Nim drogą krzyżową, przyjmując śmiertelną chorobę, cierpienie, prześladowanie, okaleczenie lub śmierć z ręki człowieka z poddaniem i wiarą w miłość Boga do siebie — ci wszyscy stają się prawdziwymi przyjaciółmi Chrystusa Pana lub zawierają z Nim braterstwo krwi. A miłość Boga trwa na wieki. Dlatego Jezus sam przybywa po przyjaciół swoich i przenosi ich przez sąd sprawiedliwości Ojca wprost w dom Boży. Miłość bowiem przekreśla Prawo. Jest ponad nim, bo Bóg jest Miłością.
DOBRZY CHRZEŚCIJANIE
10 IV 1988 r. Pytałam o p. Ludwika, mojego szefa z konspiracji, o którego śmierci dowiedziałam się niedawno, i o jego przyjaciela Eugeniusza. Mówi Matka.
— Obaj są już z nami, ale przeszli przez krótki okres oczyszczenia. Bo, widzisz, dużo otrzymali od Pana, dużo wiedzieli i w życiu na ziemi uważali się za „dobrych chrześcijan", a w takim przypadku Bóg zapytuje człowieka o to, jakim był apostołem i czy nikt przez niego nie cierpiał i nie płakał?
Dlatego, pamiętaj, nigdy nie uważaj się za coś lepszego od innych, za „dobrego syna" (z przypowieści o synu marnotrawnym), bo dobrym jest tylko święty. Ale nigdy nie przychodzi do głowy człowiekowi prawdziwie świątobliwemu, że jest nim, gdyż wie, że jest sługą nieużytecznym i bez pomocy Boga nie dokonałby nawet okruszyny dobra. Po prostu ludzie naprawdę „święci" wszystko, cokolwiek dzieje się dobrego z ich przyczyny, odnoszą do Boga, bo są Jego przyjaciółmi; rozumieją Jezusa i dlatego lepiej się orientują w swojej słabości i grzechu, i w Bożej miłości, która ich wspiera i działa w ich życiu.
Kto żyje blisko z Jezusem, Panem naszym, wybawicielem i największą naszą miłością, ten coraz jaśniej widzi Jego działanie w swoim życiu i przeszkody, jakie Mu czyni. Widzi, jak Pan buduje na ludzkiej słabości swoje dzieło, i może jak gdyby z ubocza obserwować siebie, podziwiać i błogosławić miłosierdzie Boga i Jego niezachwianą wierność i cierpliwość względem nędzy człowieka.
Ty przynajmniej możesz zupełnie jasno widzieć, że wszystko, co dajesz ludziom, daje ci Bóg — darmo, hojnie i nie rezygnując ze współpracy z tobą mimo licznych twoich wad i przeszkód, jakie stawiasz przed Jego łaską. Tak zresztą obdarza i nas, współpracujących z tobą — z miłości, bez względu na to, w jakim stanie weszliśmy w Jego dom.
Zrozum, że „oczyszczanie się" każdego z nas jest inne; On od nas wymaga według miary i wagi darów, jakie w nas złożył, i warunków, jakie nam dał. W dom Boży wejść można tylko w czystej, „białej" szacie, ale może być ona ze zgrzebnego płótna, z atłasu, jedwabiu lub olśniewającej srebrzystej lamy; czyli — jako że wszystko to jest przenośnią — blask miłości świadczy o tym, ile jej w sobie mamy. Jeszcze inaczej: miłość w nas jest Jego obecnością w nas, a On — to światło, promienność, szczęście.
Niebo to nie „miejsce" leniwego spoczynku, to dalsza droga, dążenie, nieustanne zbliżanie się ku Źródłu miłości, rozszerzanie się jak gdyby, rośniecie w miłość — świadome, radosne, aktywne, już bez oporów, a przeciwnie, angażujące całą naszą istotę ku miłowaniu Tego, który miłuje nas, cieszy się nami, uszczęśliwia nas i wciąż pociąga bliżej i bliżej: nasyca sobą. Tu miłość Stwórcy i stworzenia jest przestawaniem w świadomej i pełnej zrozumienia miłości, lecz jest to nadal miłość Ojca i Jego dzieci.
12—25 V 1988 r. Mówi Bartek.
— Teraz my, jako twoi przyjaciele, prosimy za nimi. Oni też, po ludzku biorąc, mieli zmarnowane życie. Przypomnij sobie. Pan Ludwik: więzienie, obóz, okropne warunki i ludzie mu wrodzy.
Ciągłe bóle kręgosłupa, bezradność, bezsilność i choroba, no i samotność. Bóg prowadził go po bardzo trudnej drodze. A Eugeniusz? Ile on przeszedł: obozy, więzienie, brak pracy i możności działania, odsunięcie na boczny tor — a przecież on był „stworzony do działania". Przemyśl to sobie...
EUGENIUSZ
— Proszę pani. Pierwszy zabieram głos, bo czuję się bardziej winny wobec pani. Nigdy bym nie rozpoczął rozmowy bez pani zgody, tak samo Ludwik. Nie tylko wiem, słyszałem, ale czuję samym sobą pani obawy, niepokój i lęki. Wie pani oczywiście, że z naszej strony nie spotka pani nigdy już nic przykrego, ale rozumiem, że tyle spraw pomiędzy nami jest jak gdyby „obolałych", że wciąż boi się pani „urażenia", poruszenia przez nas czegoś, co boli, czego pani nie chce słyszeć od nas, łącznie z podziękowaniami. Więc dobrze. Obaj chcielibyśmy wyłącznie złożyć świadectwo o naszej śmierci i drodze do królestwa Chrystusowego, gdyż powinna ona być ostrzeżeniem dla innych. I nie będziemy się usprawiedliwiać i tłumaczyć, a przeciwnie, chcemy wszystkim wskazać, co jest obciążeniem i winą dla katolików, powiedzmy dla ludzi wierzących i uważających się za dobrych chrześcijan, bo obaj jesteśmy przykładem tej pewności siebie i arogancji „dobrych synów" z przypowieści o synu marnotrawnym. Pozwoli pani, że ja zacznę pierwszy.
Umarłem śmiercią chrześcijanina, przyjąłem sakrament chorych, a jednak stanąłem wobec sprawiedliwości Bożej. Nie sądźcie, że krew Chrystusa oczyszcza kogokolwiek „automatycznie". Bóg „puszcza w niepamięć", wymazuje to, co człowiek sam ocenia jako złe, błędne, fałszywe, szkodzące innym i prosi o darowanie win i błędów, apelując do miłosierdzia Bożego z pozycji celnika (bo każdy nim jest). Dlatego trzeba dobrze zrozumieć, że nikt nie jest „godny" spotkania z Panem i wejścia do Jego domu. To Bóg w swojej nieskończonej, przebaczającej i litościwej miłości chce nas przyjąć i włączyć w swoje życie. Czy pani rozumie to, że niebo jest istnieniem włączonym w życie Boga, życiem w żywej Miłości, w jej energii, potędze i bezmiarze szczęścia?
Jaki człowiek ośmieli się, stanąwszy w świetle prawdy o sobie, powiedzieć Miłości, Zbawicielowi swemu, Temu, który za niego dał życie na krzyżu: „Należy mi się życie z Tobą. Jestem nieskazitelnie czysty!"? Nie ma takiego. Przecież my w tym blasku widzimy każdy pył na sobie, nie mówiąc o plamach, dziurach, rozdarciach i strzępach szaty duszy. A wszystkie one mówią nam o naszej ślepocie, o miłości własnej, która przesłaniała nam prawdę o nas i skłaniała do zakłamywania się, usprawiedliwiania i tłumaczenia wszystkiego, co robiliśmy, na własną korzyść. A Bóg sądzi nas z miłości, przede wszystkim z miłości do bliźniego swego. (Bo wielu ludzi nic nie wie o Bogu albo wie niewiele, błędnie, fałszywie lub poznaje Go przez zachowanie samych chrześcijan i po nich osądza ich Pana; wtedy może nawet znienawidzić Boga).
Miłość nie jest „łatwa" ani „przyjemna", ale jest takim stosunkiem do innych ludzi, jaki ma Pan do wszystkich i do każdego z ludzi z osobna. Dlatego miłość bliźniego łączy nas z Chrystusem Panem. Jeśli jest „uprawiana", powoli zespalamy się z Nim. Każdy z nas w swoim życiu, codziennie przechodzi szkolenie: uczy się, przegrywa, ale i zwycięża. Chodzi o to, by nauka postępowała i przynosiła efekty.
Gdybyśmy obaj zdali celująco ten egzamin, nikt nie miałby do nas żalu. Pan przygarnął nas jak gdyby przedwcześnie, ale On ponad czasem wie, że uzyskamy odpuszczenie naszych win od wszystkich, którym zawiniliśmy, powiększyliśmy ich poczucie krzywdy, spowodowaliśmy ból.
— Dobrze. Ja już więcej nie chcę o przykrościach pamiętać i przypominać ich sobie, a także proszę was o wybaczenie moich win, bo też nie zdaję sobie sprawy, jak ranię ludzi.
— Dzięki! Jesteśmy szczęśliwi. My nic złego nie pamiętamy. Taka pamiętliwość tutaj, wobec szczęścia, którym nas Pan otoczył, byłaby po prostu zbrodnią wobec was, żyjących na ziemi i stale umęczonych, z takim trudem walczących. Nic złego od pani nie otrzymałem, a Ludwiczek od przyjścia tutaj zrozumiał, że zawiódł panią i nie pomógł, a przeciwnie, szkodził. Tak dawno chcieliśmy to pani powiedzieć, ale nie wiedzieliśmy jak, skoro pani obawiała się rozmowy z nami. Czy teraz jeszcze czuje pani lęki i opory?
— Nie. Wydaje mi się, że przeszły.
— To dobrze, to bardzo dobrze. My tu tak bardzo prosiliśmy Pana o przebaczenie, a Chrystus, Pan nasz, uzależnił to od dobrej woli pani. Niebo daje nam Pan czasami z tak wielkiej miłości, że ostatnie nasze winy pozwala nam „odpracować" —jak gdyby —już tu, w swoim domu. Pan ulitował się nad nami, znając nasze życie, i „zaliczył" nam niejako wszystkie przejścia i cierpienia „na poczet czyśćca". Lecz tu nie zapomina się ziemi, a nasze postępowanie ma reperkusje dobre i złe — jeszcze długo po naszej śmierci; prawidłowiej byłoby mówić „po odejściu" lub „po wyzwoleniu", jak w przypadku Ludwiczka. My obaj przy pierwszym spotkaniu wybaczyliśmy sobie wzajemnie — dwaj dłużnicy Pana! Także prosiliśmy naszych znajomych i bliskich o wybaczenie. Ja na przykład mówiłem pani z pretensją o „Janku Kmicie" w tyle lat po jego męczeńskiej śmierci (wiem, że to panią zasmuciło), a on witał nas tutaj, pomagał, tłumaczył i nie chciał słuchać żadnych usprawiedliwień, tłumaczeń i przeprosin. Lecz on od razu był z Panem, tak jak i Polesiński. Jak można być niemiłosiernym, skoro się samemu miłosierdzia nieskończonego dostąpiło...?
Pan nasz tak wysoko ceni „braterstwo krwi" i tak mało wymaga od tych, którym bliźni z SS i gestapo odebrali czas życia, zadając nadto męki i nasycając nienawiścią i pogardą (to są tortury dla ducha ludzkiego — gorsze!). Nie chodzi o to, by życzyć sobie wczesnej, nagłej i okrutnej śmierci. Sprawa polega na tym, że wobec zbrodni popełnianych przez jedne swoje dzieci — też z miłości stworzone — na innych, ich braciach w Panu, Bóg potęguje swoje miłosierdzie dla ofiar, płacąc im ze swej nieskończonej hojności za czas życia, za odjęte im możliwości rozwoju, wyborów i zasług (w znaczeniu przyniesienia bliźnim dobra w dalszym życiu). Sprawiedliwość Pana dla katów staje się natomiast surowsza — według czynów nienawiści i dokonanego zła (jeśli je rozumieją).
14 V 1988 r.
— Jesteśmy obaj, Ludwiczek i Eugeniusz. Wiem, że nasze relacje są niejasne i brak im zwartości. Teraz, kiedy zyskaliśmy pani życzliwość, postaramy się relacjonować bardziej konsekwentnie. Widzi pani, i my byliśmy niespokojni czując pani nastrój i obawy. Teraz wszystko jest jak „spokojna woda", a przedtem „wyglądało" to tak, jak wzburzone fale, przez które usiłowaliśmy przedrzeć się do Pani. Oczywiście, to porównanie. Pyta pani, przez co „przedrzeć się". Przez emocje, uczucia, uprzedzenia — i zaraz dodaję: które my sami wywołaliśmy „swego czasu" swoim postępowaniem, a które teraz broniły nam dostępu do pani. Tylko pani wola mogła je „osadzić". Nikt nie ma prawa wpływać na żadnego człowieka na ziemi. My możemy jedynie prosić Pana za was i czekać... — nawet w niebie. Co by to było, gdybyśmy wywierali nacisk na wasze postępowanie. Bóg dał nam pełnię wolnej woli i my też z tej wolności korzystaliśmy. Jak moglibyśmy uszczuplać ją wam? Co innego, kiedy prosicie nas lub oddajecie swój czas Panu naszemu, zwłaszcza wtedy, kiedy zajmujecie się Jego sprawami. Kiedy człowiek współpracuje z Panem, może otrzymać pomoc wprost nieograniczoną, „cudowną" — tak, ale to dlatego, że jego wola poddaje się woli Boga.
16 V 1988 r. Mówi Eugeniusz.
— Witam panią. Pytała mnie pani, czy wiem o motywach pani postępowania. Wszyscy mi o tym mówili, ponieważ kiedy pani myśli o czymś w związku z kimkolwiek z nas „po tej stronie granicy", ten ktoś słyszy to tak, jak pani teraz słyszała znajomą przez telefon. Rzecz w tym, że ta druga osoba nie może prowadzić rozmowy i odpowiedzieć, wyjaśnić, wytłumaczyć się — i to jest część składowa sądu nad sobą. Jak szczęśliwi są ci, o których wszyscy myślą z wdzięcznością!
Ale taki sąd jest konieczny, abyśmy mogli przejrzeć się w oczach bliźnich i zobaczyć, jakimi byliśmy dla nich. Każdy akt życzliwości daje nam wtedy radość i pociechę, a każdy przez nas wywołany ból, przykrość, poniżenie, zniechęcenie, poderwanie czyjejś wiary, odebranie nadziei, złośliwość lub intrygę widzimy, rozumiemy ciężar i doświadczamy tak, jak czuł to ten człowiek, względem którego byliśmy „źli".
Zło to nie „brak dobra", to aktywna i destrukcyjnie działająca siła, szkodząca, osłabiająca, a także mająca czasem moc zabijania. Mówię tu o słowie wypowiedzianym lub napisanym, nie o czynach. Ludzie — poza wojną, gangsterstwem, terroryzmem i bandytyzmem — rzadko zabijają się świadomie, ale słowem potrafią zniszczyć prawdę, nadzieję, niewinność, czyjąś wiarę, uczciwość, honor i dobre imię człowieka, potrafią szkodzić zdrowiu i karierze — w znaczeniu pracy twórczej uzdolnionego czy wybitnego twórcy lub naukowca — wreszcie w ustrojach opartych na sile policji donosy, pogłoski, machinacje sitw potrafią zniszczyć każdego. Przed skutkami „słowa" nikt nie jest bezpieczny. I tu jesteśmy osądzani przez nasze własne słowa i ich reperkusje w życiu innych ludzi. Ale póki żyjemy, tak mało to rozumiemy, potem zaś nie sposób krzywdy naprawić.
Niebo — szczęśliwy jest tu każdy
Wiem, jak chaotycznie mówię. Zdaje się, że każdy, kto może „mówić z ziemią", w tym wypadku z panią, przechodzi okres euforii radości, takie wydaje się to nieprawdopodobne. W ogóle niebo jest poza wszelkim wyobrażeniem, bo szczęśliwy (ale co to naprawdę znaczy!) jest tu każdy, a przecież każdy człowiek jest odmienny, nie mówiąc już o różnicy pojmowania, stosownie do epoki, z której powraca do Pana, z jej zasobem wiedzy, wyobrażeń, przesądów, no i „stanowości", nie mówiąc już o pochodzeniu. Buszmen i filozof starej Grecji, artysta, król i jego błazen (z tym, że królów tu mniej), zakonnica, ojciec Kościoła i ateista, o ile szczerze „nie wierzył", a czynił dobro — oni wszyscy odnajdują przy Panu naszym swoje miejsce oczekujące ich, zrozumienie, przyjaźń, no i otoczeni zostają miłością, która tak uszczęśliwia, jak właściwie nic na ziemi. Nie ma porównania.
Tu każdy odzyskuje świadomość siebie samego, czyli zaczyna pojmować kim jest i dlaczego w ogóle jest, kto dał mu istnienie i w jakim celu, kim jest Ten który Jest, a kim — my. Biedny, mały, zagubiony, stroskany i smutny człowiek poznaje miłość Boga do siebie, miłość nieustającą i niewymierną, która może gasić i zapalać wszechświaty, a która otula wystraszone pisklę ludzkie najdelikatniejszym puchem miłości macierzyńskiej i najczulej wprowadza w tajemnicę ukochania człowieka przez jego Stwórcę i Ojca. Każdy z nas jest dlań jedyny, niepowtarzalny, opłacony męką i śmiercią Zbawiciela, upragniony przez Boga i oczekiwany. Wobec Niego wszyscy jesteśmy synami marnotrawnymi. Ale ten syn, kiedy rzuca się w wyciągnięte ramiona Ojca, przestaje myśleć o sobie. Poznaje, że oto istnieje taka Miłość! — absolutna, niezmienna, oczekująca ze wzruszeniem powrotu każdego dziecka. Bo każde jest — Jego.
Istnienie i wolność otrzymało od Ojca, by móc „żyć", czyli rosnąć, poznawać, uczyć się darzenia, wybierać, poszukiwać, i jeśli magnesu sumienia nie zniszczy — powrócić ze swym plonem w oczekujące dłonie Boga i spocząć na Jego Sercu.
Czy pani wie, że tu nie ma już tęsknoty, smutku, czekania, błądzenia, niepewności, lęku przed tym, co może nadejść? Oczywiście nie ma chorób, starości, śmierci, a więc i strachu przed nią, nie ma głodu, zimna, pragnienia. Wszelkie nasze potrzeby (ducha ludzkiego) są natychmiast zaspokajane; to jeszcze można sobie wyobrazić, ale ciągłego stanu pełni szczęścia bez przesytu i nudy — nie.
Czy pani wie, czym jest samo uświadomienie sobie, że śmierci nie ma? Przecież spotykamy tu rodzinę, przyjaciół, kolegów. Wszyscy, których „straciliśmy", są przy nas — nietykalni (dla śmierci), pełni życia, radośni — i wciągają nas natychmiast w atmosferę miłości, dobroci, wyrozumiałości, serdecznej przyjaźni. Wszyscy tu są rzeczywistymi już synami Bożymi. Czerpią z natury Ojca, są nią przepojeni, a więc odbijają sobą, w różnym stopniu i w różnych proporcjach, stosownie do swej osobowości, zawsze jednak — Jego cechy, których zarodki zdołaliśmy wybrać dla siebie, pokochać i zacząć rozwijać na ziemi. Tu jest dopełnienie, z Jego łaski, woli i miłosierdzia. A wszystko to otrzymujemy darmo, przez miłość, ofiarę życia i śmierci Syna Bożego, Jezusa, Zbawiciela i Pana nieba, naszego Króla, Towarzysza naszych dróg, Tego, kogo mogliśmy uwielbiać już wtedy, na ziemi, życiem, a poznajemy Go, jakim jest naprawdę, dopiero w Jego domu.
„Katolicka pycha"
Położę nacisk na sprawę „katolickiej pychy" i samozadowolenia. Może trafi to do umysłów „arcykatolickich" działaczy i trochę wstrząśnie nimi. Pragnę ukazać obraz tzw. „dobrego katolika", a co więcej takiego, który uważa, że się Panu Bogu „zasłużył" i pewien jest swojej ustalonej pozycji w hierarchii zasług. Dotyczy to przede wszystkim „personelu" Kościoła, kleru na wszelkich stanowiskach, ale nagminnie na wyższych i we władzach zakonów. Ale pycha nadymać może najskromniejszą zakonniczkę, gdy się porównuje ze świeckimi, jeżeli ich stan uważa za coś gorszego niż własny, a własny traktuje jako zaszczyt i wybraństwo, a nie jako służbę i obowiązek, i to nie ustalone, lecz mające obowiązek ustawicznego doskonalenia się. Słowem tam, gdzie człowiek w swojej niezmiennej, zawsze i wciąż niezmiennej głupocie porównuje się do drugiego człowieka i nad niego wynosi, grzeszy w duchu, a co gorsza — błądzi i może się już z tego gąszczu głupstwa nigdy nie wydobyć.
Ten, kto sądzi innych, będzie osądzony. Najlepszym przykładem jest „cnotliwy" faryzeusz, który nie był „jako ten celnik". Nie został usprawiedliwiony, bo żył w kłamstwie o sobie. Przed Panem prezentował własną zasługę, której nie miał, albowiem cokolwiek „miał", otrzymał to od Boga wraz z życiem i wszystko... zmarnował. Tak mówię, zmarnował, gdyż obrócił na własną chwałę. Wielką łaskę i przywilej lepszego służenia Panu, możność lepszego poznawania, a przez to większego zbliżenia się do Pana (a więc zyskania Jego pomocy, możności przyjaźni, współpracy i rozwoju wewnętrznego — ku Miłości) — to wszystko zlekceważył, a pozostał przy oznakach zewnętrznych służby, bo przynosiły mu pożądane przywileje, prestiż, znaczenie i na ogół również korzyści materialne. Jak pani zauważyła, przechodzę od faryzeusza do ogólnej zasady funkcjonującej do dzisiaj, na szczęście nie wszędzie; lecz jest to bardzo obciążające tam, gdzie wyznanie pozornie „kwitnie", np. obecnie u nas w Polsce.
Myśli pani, że teraz ja go „osądziłem"? Nie, to jest przykład dany przez Jezusa jako wzorzec postawy błędnej bogobojnego i pobożnego sługi Pana. Ten, kto jest — lub może staje się — prawdziwym sługą Pana, wie dobrze, że „sługą nieużytecznym" jest, rozumie bowiem swoje braki, nieumiejętność, wszelkie ludzkie ułomności i ma głęboką i stałą świadomość swej nieudolności i grzeszności wobec ideału, jakim jest Jezus Chrystus i wobec Jego miłości do siebie — której nikt nigdy odwzajemnić nie potrafi.
Święci są pomiędzy nami, na ziemi, lecz bardzo trudno ich zauważyć. W przeciwieństwie do tych zadowolonych faryzeuszy znają swoje wady i nie kryją ich przed światem (bo nie kłamią i nie oszukują siebie i innych). Mają tak bolesną świadomość swej nędzy wobec możności służby Panu wszechświata, samej Świętości, Czystości i Doskonałości. Jeśli Pan zauważy taki stosunek do służby, to już dobrze, lecz lepiej jeszcze, gdy ktoś w ogóle nie myśli o sobie, robi to, co tylko może, jest przyjacielem wszystkich i wszystkiego — jak jego Przyjaciel, Jezus — i żyje w pokoju i uczuciu wdzięczności i miłości. Taka jest postawa właściwa dla sługi Tego, który przyszedł, by służyć nam.
A teraz wracam do istoty sprawy czyśćca. Obaj nie wyszlibyśmy z niego długo, gdyby nie współczucie Pana dla naszych życiowych „przegranych" szans. Bo obaj nie spełniliśmy swego prawdziwego powołania nie z własnej winy. Za to nie poszliśmy na kompromis, nie zrezygnowaliśmy z oporu, aby być wobec Niego bez zdrady — każdy według swego sumienia. Teraz obaj wiemy, że los, jaki podjęliśmy, dał nam o wiele więcej, niż dałaby jak najusilniejsza działalność. Bóg nie stworzył nas, byśmy Mu usługiwali, i to z Jego darów! Stworzył nas, byśmy istnieli w Jego szczęściu, i abyśmy mogli ten stan osiągnąć sami, z własnej woli, stawiał nam przeszkody; hartował nas i oczyszczał dla naszego wzrostu, byśmy dojrzewali jak najlepiej. Jednocześnie zaś współczuł nam i cierpiał wraz z nami. Dlatego nasz czyściec nie trwał długo. Natomiast niezmiernie ciężki jest dla „faryzeuszy".
Im więcej darów Pan składa w człowieku, tym więcej wymaga (talenty). Łaska służenia samemu Bogu, zwłaszcza braterstwo w kapłaństwie, to jest nie dziesięć, a dwadzieścia talentów! Doprawdy, zysk to dwadzieścia następnych, to już tylko świętość! Dobry kapłan to kapłan świątobliwy, a te masy innych zaludniają czyściec, jakże często do dnia sądu. Przykro mi, ale muszę powiedzieć, że najstraszliwszym losem jest kapłaństwo w piekle. Oni tam też są, i to z własnego wyboru, jak Judasz (też sam wybrał swój los).
Im więcej człowiek otrzymał, tym trudniej mu „obrócić" dobrem Pana. Największym darem Bożym jest brak widocznych darów, np. brak zdolności, brak dobrych warunków, choroba, kalectwo, ubóstwo umysłowe i fizyczne, słowem — to wszystko, czym inni gardzą. Bo braki owocują pokorą, ufnością, prostotą i zawierzeniem. Braki chronią przed pychą.
Lecz Bóg, Ojciec nasz kocha nas i pragnie obdarzać — również dlatego, byśmy mieli z czego służyć Mu, nie mając nic własnego. Biada tym, którzy wiele otrzymali, a nie rozumieją i nie chcą zrozumieć, że to są dobra wypożyczone — Jego, nie nasze — i do ostatniego szelążka przyjdzie się nam wyliczyć. Czyściec to sąd nad sobą, sąd oczyszczający z kłamstwa, obłudy, ze wszystkiego, cośmy otrzymali, a i „wypożyczyliśmy" od przeszłych pokoleń (jak np. uczył nas Słowacki, Norwid, a i Paweł, Augustyn, Jan od Krzyża), w cośmy się ubierali i ukazywali innym, jakby te skarby były nasze własne. Wszystko to opada z nas, osypuje się, a pozostaje to tylko, co własne, czasem po prostu nic. Częściej coś tam mamy: jakąś szatę, ale nie białą, jakieś prace, trudy, wysiłki, lecz prawie nigdy bezinteresowne.
Zdarza się tak, że ktoś przybywa tu w pełności swoich zasług, osiągnięć, dzieł napisanych, akcji wykonanych, lat wykładów, odczytów, prelekcji, kazań, lub w „odzieży służbowej": ministra, posła, generała, polityka lub działacza i spotyka się z pytaniem: „Czy kochałeś bliźniego swego? Co zrobiłeś z bezinteresownej miłości? Co wybrałeś jako miłowania godne? Czy wyborowi swemu byłeś wierny...?" Wtedy „odzienie" nasze rozsypuje się w proch i pył i pozostajemy w świetle prawdy Bożej nadzy, najczęściej brudni, chorzy, kalecy, pokryci wrzodami, trędowaci. Tak jest. Na oczach wszystkich stajemy obnażeni ze wszystkiego, co sprzeniewierzyliśmy, co zmarnowaliśmy z dóbr Pana. Opada z nas również wszystko, za co już wzięliśmy sobie sami nagrodę, za co płaciliśmy sobie hojnie i bez pohamowania zaszczytami, powodzeniem, karierą, sławą, bogactwem. Im więcej nabraliśmy na siebie „ciężarów" i im prymitywniejsze, bardziej powiedzmy przyziemne, materialne one były, tym z nami gorzej. A najgorzej, kiedy osiągnięte zostały nędznymi środkami: zdradą, podłością, podstępem, zaparciem się sumienia i ideałów. Jeśli człowiek przed prawdą o sobie ucieka, może trwać niezmiernie długo w stanie ciemności, bólu, wstydu i rozpaczy nad zmarnowanym życiem, w stanie bliskim piekłu, choć nie wieczystym.
Straszne jest też spotkanie się ze sprawiedliwością Pana ludzi okrutnych, bezlitosnych, obojętnych na cierpienia innych. Ojciec nasz ujmuje się za każdą łzą ludzką, nie mówiąc już o odebraniu życia innemu człowiekowi. Straszliwe jest położenie zabójców, gdyż weszli w prerogatywy Boże: siebie mianowali sędziami bliźniego!
Bóg nikogo na piekło nie „skazuje". Ono istnieje dlatego, że są byty stworzone, które uciekają od swego Stwórcy, bo nie są w stanie żyć w świetle prawdy o sobie. Aby nadal istnieć, muszą odejść w „ciemności zewnętrzne", dalej od blasku prawdy, od ognia miłości. Ten, kto prawdzie zaprzeczał, nie może znieść jej mocy. Ucieka.
Ale Bóg do ostatniej sekundy życia człowieka oczekuje na jeden błysk żalu, jedno: „zgrzeszyłem przeciw Tobie", „przebacz". Dlatego piekło jest skutkiem świadomego wyboru człowieka, który znał prawdę, lecz ją odrzucał, gardził nią i szkodził jej — nienawidził Boga lub Jego odbicia w bliźnich swoich. Ale są tu, u nas i wielcy zbrodniarze, ci, nad którymi ulitował się Bóg, bo nie wiedzieli, co czynią.
Wie pani, gdybyśmy się więcej w życiu modlili, ofiarowywali swoje cierpienia za innych ludzi, gorliwiej prosili za nich Maryję i Chrystusa Pana, można by uratować — chociaż w ostatniej godzinie — bardzo wielu tych, którzy giną na wieczność. Oni nas nienawidzą, ale my żałujemy ich, bo wiemy, czym jest istnienie poza Miłością i wiemy, że zbyt mała była nasza miłość bliźniego, nasze miłosierdzie, nasza dobroć i współczucie. Nie umieliśmy przebaczać tak jak Jezus ani tak się ofiarowywać. Nie umieliśmy kochać naszych katów, a wobec ich nieustannej tragedii nasze przejściowe cierpienia były niczym.
LUDWICZEK
— Witam panią, mówi Ludwiczek. Wiem, że nie chce pani wracać do przeszłości, więc od razu zacznę od mojej śmierci. To było prawdziwe wyzwolenie z ciężkiego więzienia. Ja czekałem na operację i bałem się jej. Na szczęście lekarze nie kwapili się, by ratować starca z domu opieki społecznej. No i umarłem bez ich pomocy.
— Dlaczego pan nie zadzwonił?
— W szpitalu już nie miałem sił ani chęci telefonować, właściwie byłem mało przytomny i obolały.
Pan nasz jest niezwykle wyrozumiały dla cierpiących i nieszczęśliwych, dlatego bardzo łagodnie potraktował moje zaniedbania. Widzi pani, ze względu na mój stan fizyczny i niedołężność taka droga krzyżowa, jaką mi wybrał Bóg, była dla mnie najłatwiejsza i najdalej na niej mogłem dojść ku Panu, gdybym potrafił wykorzystać ją w całości. Powinienem był to zrozumieć, a nie zrozumiałem. Oddawałem Bogu wszystkie bóle, dolegliwości i cierpienie, przede wszystkim niezrozumienia i osamotnienia, ale zupełnie zaniedbałem świadczenia o Panu. A przecież mogłem być Jego apostołem. On tego chciał. Starałem się jeszcze pisać, korespondować, a powinienem był „być"; nie działać, bo od tego Pan mnie odsunął, a być chrześcijaninem — w każdej chwili, dla każdego: chorych, personelu, gości. Sądzę, że zemściło się na mnie ciągłe teoretyzowanie. Ja przecież dużo o katolicyzmie wiedziałem i mógłbym o nim mówić, pisać, wykładać — jak to robiłem przed wojną, zwłaszcza z Polesińskim, w okresie okupacji i jeszcze nieco po, w latach czterdziestych, kiedy wydawało się, że odbudujemy Stronnictwo Pracy i będziemy mieli swoją prasę (Tygodnik Warszawski). Gdybym przyjął to, co mnie spotykało, jako wybór Boży dla mnie i starał się w takich warunkach „praktykować" chrześcijaństwo, nie zaznałbym czyśćca, gdyż Pan współczuł mi i pragnął dać mi szczęście jak najszybciej, od razu.
Wie pani pewno od innych, że Bóg przygarnia nas, pociesza i nasyca radością swego domu, gdy to tylko jest możliwe, lecz ja nie byłem przygotowany. Wiem, że wychodziła pani ode mnie zawsze ze smutkiem...
Miałem żal do księży (do proboszcza), że pomimo próśb nie przychodzili z Komunią, a przecież powinienem rozumieć, że Pan jest zawsze z cierpiącymi. Miałem przecież doświadczenia z więzienia (Mokotów) i ze Stutthofu. Gdyby doskonałość chrześcijańska zależała od codziennej Komunii świętej, jakże mało byłoby świętych. Odwrotnie, tak mało jest świętych księży, a przecież przyjmują codziennie Komunię, a nawet odprawiają ofiarę Mszy świętej, ale zaniedbują to, co najważniejsze, do czego Pan ich powołał: miłosierdzie i miłość bliźniego, obraz Boga, którym mieli być dla innych oni sami. Uczestniczenie we Mszy świętej, przyjmowanie Pana w Komunii ma nas nieustannie oczyszczać, umacniać, nasycać, abyśmy mogli pełniej i święciej służyć światu, a więc darzyć i miłować, być rzeczywistymi świadkami Boga. Jeśli zaś czynimy to niejako dla siebie, a nie aby służyć, pomagać, pocieszać, leczyć i nasycać Bogiem, po prostu dzielić się Nim z bliźnimi, to marnujemy dary Boże i to będzie nam policzone (jak zakopane talenty). Tym jest, proszę pani, wszystko, co z darów Bożych zatrzymujemy dla siebie. Tak że dla mnie lepiej było, że nie dał mi Pan zmarnować jeszcze i tego.
Wiem, jak pani się tam czuła, bo byłem, gdy przyszła mnie pani odwiedzić (już po śmierci Ludwiczka). To ja pomogłem pani zostawić tekst przeznaczony dla cierpiących: przypomniałem o nich, bo bardzo mi zależało na tym, aby choć cokolwiek zrobić dla tych ludzi, z którymi byłem tyle lat, ale „odwrócony" i niechętny im. Cała moja postawa była buntem względem Pana, pomimo że to On zadbał o to, bym miał oddzielny pokój, ciszę i możność modlitwy. Nic lepszego w warunkach naszego kraju (teraz) nie mógł mi dać. Była to też ostatnia szansa, umożliwienie mi — pomimo złego stanu serca i cukrzycy — apostolstwa dosłownie dookoła siebie, skoro nie mogłem iść i szukać potrzebujących i skoro ja sam uważałem się za działacza.
„Działacz katolicki"
„Działacz katolicki" — straszna forma pokusy; bez aktywnej służby jest to „używanie Boga" dla własnego wywyższenia, znaczenia, kariery czysto politycznej, jak to teraz obserwujemy w naszym kraju. Posługiwanie się imieniem i Osobą Boga Najwyższego dla swojej osobistej korzyści to, proszę pani, grzech przeciw Duchowi Świętemu. Dlatego w domu Bożym tak mało jest działaczy (z wszelkich wyznań). Im bliżej prawdy, tym cięższa wina.
25 V 1988 r. Mówi Matka.
— Prawda, jakie ważne jest to, co mówi Ludwiczek (p. Ludwik byl przyjacielem mojej Matki i ciotki Aliny), zwłaszcza dla pewnych siebie współczesnych faryzeuszy i „uczonych w Piśmie". Zawsze ich pełno, w każdej epoce. Przecież pycha żywota to największa pułapka szatana. Przynosi mu najwięcej łupu i wam szkodzi najbardziej. Na pytanie „dlaczego?" odpowie ci pan Ludwik, bo on sam był tym zagrożony i bardzo wielu „porażonych" pychą znał, tu spotkał lub — stracił.
Mówi Ludwiczek.
— Jestem, proszę pani, mówi Ludwiczek. Cieszę się, że moją relację oceniła pani jako potrzebną i pożyteczną. Wszystko bym dał (ale już nic innego dać nie mogę, jak tylko to ostrzeżenie i dziękuję pani, że chce je przyjąć), aby uchronić chociaż jednego człowieka od piekła, bo pycha jest do niego można powiedzieć „drogą na skróty": zaślepia, a człowiek niewidomy pozostawiony sam sobie musi zginąć. Tymczasem człowiek pyszny pomoc odrzuca lub o nią nie prosi. Nie będę pani wymieniał nazwisk, ale wiem, że wielu z moich „współżyjących" na zawsze odpadło od Pana. I gdybyż to byli tylko nasi przeciwnicy ideowi, nasi wrogowie. Niestety, z „obozu katolickiego" też wielu ginie, i to aż do najwyższych stanowisk. Pan nasz najsurowiej ocenia zdradę najbliższych Mu. Dlatego tak zagrożeni są: kler, zakony, szczególnie zaś ich władze i hierarchia, wśród świeckich zaś ci, którzy ze swej religii czynią pretekst dla osobistej kariery (takiej, jak ją widzą).
Chrześcijaństwo ukazuje wolę Pana jasno i jednoznacznie. Katolicyzm jest drogą prostą, szeroką, wydeptaną, pełną znaków kierunkowych i może aż zbyt pełną „służby ruchu", przewodników i „nauczycieli". Ci przede wszystkim są zagrożeni, gdyż pełniona funkcja może im przesłonić obowiązek nieskazitelności osobistej — tak wielkiej, na jaką zasługuje Pan, któremu się służy.
Któż może być godny służby Bogu? Nikt nie jest dość czysty, lecz niech się przynajmniej stara, niech sam z pielgrzymami idzie, nie zaś ustawiwszy przy drodze stragan z własną twórczością (na temat Pana i drogi ku Niemu) kupczy i zyski zagarnia. Nikt, kto Boga Najwyższego ośmielił się „używać" dla własnych ambicji, nie wejdzie w Jego dom wcześniej, nim się nie rozliczy do ostatniego grosika. To dotyczy tych, którzy coś niecoś starali się oddać Panu, coś niecoś dla przechodniów robili, lecz cudu trzeba, by uratował się ten, kto Pana swego „użył" jako fundamentu dla pomnika własnej chwały, tym bardziej, że potępią go „własne" uzdolnienia — talenty otrzymane od Pana, by nimi obracać, a sprzeniewierzone, jeśli zamienione w martwy kamień pomnika.
Mówiąc bez przenośni, wszystko to, w co ubogaca nas na życie Bóg, daje nam to z miłości. Dar miłości służyć ma szerzeniu miłości, i gdyby od dwóch tysięcy lat każdy człowiek tak niestrudzenie pracował nad darzeniem miłością, jak np. Paweł, miłość Boża powielana przez nas zalałaby już wszystek grzech świata. Ziemia już byłaby królestwem Bożym ofiarowanym przez nas, ludzkość jako dar wdzięcznej miłości Temu, który nas stworzył, obdarował wolnością, rozumem oraz sumieniem i zdolnością do miłowania — na podobieństwo swoje. Wszystko, co człowiek ma, otrzymał, i to czasowo, aby dzięki darom Pana móc sam zdecydować o sobie. W czasie życia człowiek ma na ogół dość czasu, ażeby uczyć się, szukać, badać, porównywać, wybierać — i nie jest w tym sam, bo Ojciec nasz nie opuszcza nas.
Jeśli ktoś oddaje się Bogu z zaufaniem i miłością, taką, na jaką go stać, i pozostaje wierny swemu wyborowi, Pan nasz staje się jego przyjacielem i uczy, wprowadza na tę drogę, którą sam mu wybrał — zawsze jest to droga dla danego człowieka najdoskonalsza, tj. na niej on właśnie najszybciej i najłatwiej wzniesie się ku dojrzałości i najwięcej dobra da światu. Proszę nie mylić tego z efektami wizualnymi i sprawdzalnymi: wtedy zbyteczne byłyby zakony zamknięte i bezużyteczne cierpienia, nędza, choroby i kalectwa, a także przedwczesna śmierć.
Jeżeli człowiek liczy na miłość Boga do siebie i polega na niej, wtedy przyjmuje każdą chwilę i każdy dzień jako nowy dar Boży, który powinien wykorzystać; inaczej, w którym wraz z Jezusem i dla Niego stara się to, co robi, robić jak najlepiej, z jak największą sumiennością i radością, a w kontaktach z ludźmi — z dobrocią, współczuciem, wyrozumiałością, pokorą i miłością. Oczywiście, takim nie jest się od razu, ale się staje przez powolne praktykowanie. Świętość jest wynikiem nauki, a więc pracy.
Pan tak niewiele od nas chce
Chciałem ukazać efekt końcowy stałej współpracy z Panem dlatego, że nasza religia daje nam wszystkie potrzebne po temu pomoce. Jednak niewielu katolików (bo pozostanę przy naszym podwórku) przynosi swoim życiem rzeczywistą chwałę Bogu, czyli jest wprowadzanych przez Jezusa, Pana naszego z radością i dumą wprost w dom Boży. A to już tylko nasza wina. Późniejsza kanonizacja to tylko ludzkie uznanie postawy danego człowieka, zwłaszcza względem bliźnich, bo ta jest bardziej widoczna. Kogo przyjmuje Pan w swój dom, tego uświęca. Nie ma „nie świętych" w niebie — lepiej brzmiałoby: „w naszej wiecznej Ojczyźnie" — lecz najwięcej jest cichych, nieznanych, skromnych, którzy przeszli przez życie nie zauważeni i nikt o nich nie wiedział poza najbliższym otoczeniem. Święci — kanonizowani lub czczeni, jak u nas królowa Jadwiga, Romuald Traugutt i towarzysze itd. — to tylko „wierzchołek góry lodowej", poszczególne przykłady niezaprzeczalnej świętości nieba. Pan tak niewiele od nas chce — tylko przyjęcia swojego losu bez buntu i złorzeczenia Mu. Tylko zawierzenia Mu i tej trochę miłości, jaką możemy Mu dać. Miłości skierowanej ku bliźnim, ku biedom świata, bo przecież jesteśmy potencjalną rodziną, a w niebie udzielającą się sobie, kochającą wspólnotą. Jak możemy tam wejść nie rozpaliwszy w sobie miłości?
Bóg jest Miłością. Kto nie ma jej nic w sobie, przeszedłszy przez życie, ten zabił w sobie podobieństwo Boże — nie może tu być! Jest obcy do tego stopnia, że znieść miłości nie może, ucieka jak najdalej. Piekło jest brakiem miłości Boga, ale nie pustką — wypełnia je to wszystko, co przed Miłością uchyliło się, uciekło, co nienawidzi Miłości. Jest zawiść, zazdrość, pycha i zaciekły bunt. Jest pogarda wzajemna i zadawanie sobie bólu. Najbardziej przypomina to (mnie) stosunek esesmanów do nas w Stutthofie, ale o wiele straszliwszy, bo oni byli opanowani przez duchy ciemności, a piekło to one same — „legion" szatanów i ich ofiary, na wieczność razem, nierozłączni. Trzeba sobie wyobrazić, że piekło — stan, przed którym zatrzymała się miłość Boga, by ich nie zniszczyć — to absolutny brak atrybutów Boga, a więc współczucia, litości, miłosierdzia, dobroci, solidarności. Nie ma pociechy, nie ma ulgi, nie ma nadziei. Kaci i ich ofiary na zawsze razem. I tam są chrześcijanie, wielu, tysiące! Tam są także ci, których na ziemi czci się publicznie, a to jest dla nich męczarnią.
Chyba nie ma wśród nas nikogo, kto nie poznałby, jaki los sobie sam gotował — bo czyściec to stan grzeszników uratowanych przez ofiarę Jezusa Chrystusa, uratowanych przez miłość Boga. Ale oni wszyscy nie rozpoznali woli Pana lub odrzucili, lub przełożyli własne plany nad zamiary Boże. Niekiedy są uratowanymi „wbrew sobie" — przez ofiary i modlitwy bliskich, przez ich zawierzenie Panu, przez wstawiennictwo naszej Matki, Maryi, która jest ostatnią ucieczką grzeszników. Lecz czyściec to rozpiętość stanów od „prawie piekła" do oczekiwania z utęsknieniem na wezwanie Pana. Ci, którzy bez wstawiennictwa Maryi, błagań ziemi i nieba, niekiedy bez przebaczenia swoich ofiar byliby skazani na straszliwą wegetację piekła — ci wszyscy, a jest ich mnóstwo, powoli, bardzo powoli uzyskują cechy ludzkie, pączkuje w nich współczucie dla innych, litość, chęć niesienia pomocy bliźnim; budzi się świadomość wspólnoty. Ci wszyscy, zwłaszcza chrześcijanie — bo więcej otrzymali, wiedzieli i mieli całą pomoc Kościoła Chrystusowego i Jego łaski — powoli budzą się z egoizmu (formy nienawiści, zamknięcia się przed udzielaniem, darzeniem i miłowaniem); i można powiedzieć, że wychodzą z piekła (choć czasowego), zaczynają dopiero żyć. Uczą się być członkami ludzkiej wspólnoty!
Proszę powiedzieć, czy nie mieliśmy dość czasu, czy nie powinniśmy byli nauczyć się być bliźnimi już na ziemi?
Mówię pani o tym, bo ja jestem winien wobec miłości bliźniego i też przeżyłem, choć bardzo szybko, lecz jednak taką jak gdyby wędrówkę przez różne kręgi błędów, zaniedbań, a zwłaszcza zaniechania czynienia dobra, i stąd dobrze poznałem i mogę ostrzegać. Teraz kończę i dziękuję za rozmowę.
Jeżeli tylko pani sobie życzy, zawsze chętnie służę, bo i Ja się tu uczę i poznaję plany Boże. Ludwiczek.
ANTONI
10 IV 1988 r. Po zobaczeniu nekrologu zapytałam, czy znajomy mój, pan Antoni, prawnik, uczestnik KOR, zmarły przed miesiącem, nie potrzebuje pomocy. Mówi Matka.
— Pan Antoni nie tyle potrzebuje pomocy, ile chciałby z tobą mówić. Pan nasz usprawiedliwił go ze względu na jego wieloletnie trudy i cierpienia, a ostatnio — starcze osłabienie umysłu wynikłe z ciężkiego pobicia (przez nieznanych sprawców).
14 IV 1988 r. Mówi ojciec Ludwik.
— Bądź pewna, że nigdy nie ośmielilibyśmy się prosić cię o takie prywatne sprawy, którym śmierć stawia barierę (powiadamianie rodziny, załatwianie pozostawionych spraw, wskazówki w sprawach podziału majątku itp.). Nie ma jej, gdy chodzi o wspólną służbę planom Pana naszego, a także tam, gdzie chodzi o pomoc wam lub przez was innym ludziom, lecz pomoc w skierowaniu ich ku Bogu — słowem, w sprawach duchowych, a nie w sprawach tzw. „doczesnych" lub naszych traktowanych jako sensacja czy też zaspokojenie waszych pragnień i nadziei emocjonalnych. Tak że nie obawiaj się rozmowy z p. Antonim, tym bardziej, że jest on już z nami.
Dziwisz się, że tak szybko? Widzisz, człowiek wierzący i mądry, kiedy staje w prawdzie (w świetle Bożym) wobec rzeczywistości życia w naszym świecie, przyjmuje tę rzeczywistość z radością i pragnie natychmiast włączyć się w nią, oddając siebie do całkowitej dyspozycji Chrystusowi Panu, tak jak to przywykł czynić „za życia", służąc jakiemuś z Jego dóbr; w przypadku p. Antoniego — Polsce. Tak że krótko trwa oczyszczanie się tych, którzy służyli — wedle swoich możliwości i rozeznania sumienia oraz rozumu, lecz możliwie bezinteresownie, ofiarnie i czysto — celom wysokim, od Niego danym i do Niego prowadzącym.
Pan nasz wiele wybacza słabości ludzkiej, gdy nie ma złej woli. Zapamiętaj sobie przykład z życia Pana naszego. Dobry łotr (Łk 23, 39) otrzymał zapewnienie, że „dziś jeszcze" będzie z Jezusem w raju, a nie był to niewinny baranek. Jednakże uznał swą winę i nie zniszczył swojego sumienia, skoro osądził, że ich słusznie spotyka kara, natomiast Jezus ginie niewinnie.
Czyściec to nie jest miejsce, gdzie Bóg nas gnębi i męczy za nasze winy. To stan powrotu do rzeczywistości, stan, w którym w człowieku, przy jego zezwoleniu i czynnym udziale, następuje właściwe ustawienie hierarchii istnienia, powrót do prawdy o Stwórcy, Bogu Nieskończonym, Dobroczyńcy i Ojcu naszym, i o stworzeniu, dziecku Jego, zbuntowanym i zaślepionym w pysze, jak również prawdy o naszym miejscu w świecie Bożym względem innych bytów i o naszym stosunku do nich: stosunku braterskim, serdecznym lub chociażby życzliwym, albo stosunku nienawiści, wykorzystywania bliźnich dla swojej korzyści czy też posługiwania się nimi, lekceważenia, pogardy, niechęci, obojętności.
Służba ludziom
Ci, którzy żyli służbą, służyli ludziom. Bo cokolwiek się czyni, służąc sobą bezpośrednio Bogu, kulturze, wiedzy czy wprost bliźnim, jako np. pielęgniarka, kolejarz, nauczyciel, szewc, listonosz, przedszkolanka, czy też pośrednio, w handlu, służbie zdrowia, przemyśle, na morzu, pod ziemią czy w powietrzu — zawsze jest to udział we wzajemnym udzielaniu sobie dobra, w wymianie miłości, jeśli praca nasza była rzetelna, czyniona z sercem, świadoma swojej misji twórczej, jak jest nią chociażby orka i siew, ogrodnictwo, pszczelarstwo, hodowla, praca w laboratoriach medycznych, nauczanie dzieci itd., itd. Świadomie wymieniłem wiele prac fizycznych bardzo prostych, bo Bóg dał nam swoje podobieństwo w pragnieniu tworzenia, ulepszania, uszlachetniania, czynienia ładu. Dziecko układając klocki w budowlę, gospodyni piorąc lub sprzątając też realizują tę konieczność natury człowieka: czynienia porządku w chaosie świata, czynienia go poddanym sobie, swoim potrzebom, pragnieniom, marzeniom.
Każda służba jest wyborem pomiędzy zagarnianiem ku sobie, a darzeniem, dawaniem ze siebie, a więc uczy miłości wedle podobieństwa do miłości Boga, czyli Miłości darzącej. Mówię o służbie z wyboru sumienia i rozumu. Jeszcze raz to podkreślam, aby nie było pomyłek i wątpliwości. Jeśli ktoś, jak pomyślałaś, wybierał służbę w SS lub gestapo, chociażby ze ślepej miłości do fuhrera, to jednak służąc, musiał zabić w sobie sumienie, by móc świadomie zabijać człowieka lub niszczyć go i jego dzieła. Nie jest służbą działanie wprowadzające lęk, zagrożenie, niszczenie, deprawację, upadlanie istot Bożych lub zabijanie ich, bo jest działaniem przeciw Bogu, przeciw Jego prawom i Jego twórczej, darzącej miłości. Jeśli w naszej służbie pojawiają się elementy destrukcji, egoizm, cynizm i żądza zagarniania ku sobie, to albo służymy planom szatana, albo my sami uczyniliśmy naszą służbę pretekstem i kłamiemy światu, a czasem nawet sobie. Tak że mówiąc o służbie, mówię ci o działaniu uszlachetniającym — przede wszystkim nas samych — ograniczającym naszą miłość własną, pożądliwość ciała i serca, ponadto kształtującym w nas predyspozycje ku temu, by stać się pomocnikiem Pana. Kształtujemy w ten sposób siebie, jako dziecko Boże, na podobieństwo Ojca w Jego miłości do świata. Naśladujemy Jezusa w jego zadaniu na ziemi — służby i zbawienia ludzkości.
15 IV 1988 r. Mówi Antoni.
— Witam panią bardzo serdecznie. Proszę się nie obawiać, nie zajmę Pani wiele czasu. Dziękuję za pragnienie pomożenia mi, ale już jestem z Panem. Rzeczywistość życia tu przerasta wszystkie nasze wyobrażenia, ściślej mówiąc nie ma sposobu wyobrażenia sobie tak odmiennego stanu istnienia. Ziemia z jej ograniczeniami wydaje się nam ciężkim więzieniem, natomiast my, Polacy — tu jesteśmy zwróceni ku wam w powszechnym pragnieniu pomożenia wam i wiemy nieskończenie więcej, przy tym prawdziwie, o wszystkim, co dotyczy naszego kraju. Tu poznaje się to, czemu oddało się miłość, pracę całego życia i w co zaangażowaliśmy wszystkie nasze siły.
Może to brzmi naiwnie, ale miliony Polaków ze względu na losy naszego Narodu oddało Polsce swoją miłość, a często i życie; dlatego tu tworzymy Bożą Polskę, która może wam pomagać i już to czyni. W innych narodach te zainteresowania są rozproszone lub słabe, u nas stanowią jedność myśli, planów i działań. Bo my działamy, proszę pani; najlepszym dowodem są te nasze przekazy, których tyle pani otrzymała. Są to zaledwie początki naszej z wami współpracy dla dobra — nie zawaham się powiedzieć — nie tylko naszej Ojczyzny, lecz całej przyszłości ludzkości i ziemi...
CZŁOWIEK, AŻEBY POTĘPIĆ SIĘ, MUSI ZABIĆ W SOBIE WSZELKI CIEŃ MIŁOŚCI
8 IX 1986 r. Przeczytałam nekrolog o śmierci Adama Borysa, dowódcy batalionu „Parasol" w Powstaniu Warszawskim, i zapytałam Pana o niego.
— Moja córko, nie martw się o niego. Ja sam się o niego zatroszczyłem i jest już ze Mną. Nie od razu, lecz po krótkim przygotowaniu zabrałem go, bo wielu moich ukochanych synów prosiło za niego.
— Przecież on chyba nie był święty?
— Gdyby wasza nieskazitelność była warunkiem wstępu do mego królestwa, byłoby ono puste. Ale Matka moja, Królowa nieba i wasza Królowa w wieczności ma niezliczoną ilość poddanych, bo Ja dałem wam warunek możliwy do spełnienia — miłość. Miłością jest kochanie Mnie aż do śmierci, najczęściej aż do „śmierci za przyjaciół swoich", bo w każdym z nich żyję Ja. Wtedy nie mogę odrzucić nikogo, kto naśladował Mnie, a tylko — jeśli jest potrzeba — oczyszczam go i oświecam. Wiesz teraz, ile milionów moich dzieci tą drogą, drogą ofiary z największego dobra otrzymanego ode Mnie — z życia, doszło do domu miłości, swojej prawdziwej ojczyzny i swego źródła.
Ja zazdrośnie strzegę i nie oddam nieprzyjacielowi nikogo z was, jeśli jest w nim chociaż odrobina Mnie samego — Miłości bezinteresownej, darzącej, ofiarnej, bezmiernie szczodrej i gorącej. Człowiek, ażeby potępić się, musi zabić w sobie wszelki cień miłości, czyli zerwać nawet najcieńszą nić więzi pomiędzy sobą a Bogiem — Miłością w jej istocie, pełni i czystości. Musi mieć świadomą wolę odrzucenia miłości, najczęściej mieć wolę nienawiści, a nie miłości — bliźniego, swego brata i przyjaciela, jakim jest dlań każdy człowiek; wolę zniszczenia i zabicia duszy bliźniego lub jego ciała.
Ciało zniszczyć jest łatwo, a w przypadku obrony własnej lub bliźnich, zwłaszcza zależnych od naszej opieki (odpowiadam ci, bo znów pytasz o wojny twojego narodu; Ja sam znam powody i oceniam je, bo obrona bliźnich jest również miłością Mnie, w nich żyjącego) nie możecie przeciwstawiać się konieczności. Owszem czujecie, że obowiązkiem waszego sumienia jest przeciwstawiać się zbrodni i bronić się przed śmiercią, a nawet bronić kosztem siebie — innych, słabszych lub bezbronnych. I w tym przejawia się miara waszej ofiarnej miłości: miara pełna, bo oddająca wszystko, co otrzymaliście — dla dobra innych ludzi. Bóg, Miłość sama, przyznaje się wtedy do miłości człowieczej, bo żył w niej.
Lecz nienawiść obraca się częściej ku zniszczeniu ducha ludzkiego, bo kieruje nią nieprzyjaciel, duch nieśmiertelny, władca duchów ciemności i tych, którzy przez odrzucenie miłości stają się jego ofiarami na wieczność. Nieprzyjaciel działa nieustannie na wszystkich frontach słabości ludzkiej. Jeśli tak spojrzysz na historię, zrozumiesz, jak wielką liczbę dusz wiodą na zatracenie rządy państw napastniczych, chociażby zwyciężały, a jak ogromną szansą zyskania nieba jest dla ich ofiar śmierć.
Szatan wie o tym i dlatego stara się wykorzystać stan „pokoju", bo wtedy zbiera dla siebie plony większe. Poprzez wszystkie grzechy człowieka, zwłaszcza przez chciwość, pożądanie oczu i serc, a w Kościele moim przez pychę, obojętność, nieczułość i egoizm zyskuje sobie zwolenników, którzy stają się bezwolnymi ofiarami. Przez nałogi, które prowadzą do nienawiści siebie samego, aż do zabijania siebie, przez perwersje i pochwałę swobody czynienia grzechu zabija sumienie, ten kompas człowieka, który mu dałem. Przez chciwość i żądzę władzy niszczy głodem i wojną małe i słabe narody, rujnując ich gospodarkę, handlując bronią i uzależniając je od ciągłych pożyczek. Tak że bicz głodu, lęku i zniewolenia wciąż wisi nad ziemią. To są jego „pokojowe" działania, po stokroć groźniejsze dla dusz ludzkich niż wojna.
Teraz osądźcie sami, czy słusznie czynicie mi wyrzuty za stan waszego narodu. Oszczędziłem mu wiele, a to co czynicie (zabójstwa dzieci, alkoholizm, kradzieże, zdrada Boga), czynicie z własnego wyboru. Natomiast narody bogate i syte wciąż przez te czterdzieści lat grzęzły w zbrodnię i szala mojej sprawiedliwości już się przechyliła. Tam władze służą planom nieprzyjaciela — przez odrzucenie praw moich — i tam szatan ma swobodę działania, bo wola ludzka wybrała bożki podane przez niego dla przynęty. Dlatego też tam przystąpi do swoich żniw, a was bronię Ja sam w swojej mocy.
Tu (w Polsce) wierzycie Mi i dlatego będę mógł was oczyścić i napełnić moimi łaskami.
Przestraszyłam sie, że zmarnujemy je, bo odrzucimy. Pan od razu dodał:
— Nie odrzucicie ich, zwłaszcza w dniach grozy.
„OTO ŻOŁNIERZ..."
19 IV 1988 r. Pragnęłam rozmawiać z jednym z naszych dowódców z Armii Krajowej, z kimś, kto był wierny Bogu i Polsce aż do śmierci. Myślałam o generale Roweckim lub Okulickim czy moim dowódcy z Wileńszczyzny generale „Wilku" Krzyżanowskim. Zapytałam Pana, kogo On chciałby wybrać. Pan odpowiedział:
— O relację o swojej śmierci proś generała „Nila" — Emila Fieldorfa.
Wiedziałam, że gen. „Nil" został zamordowany na Rakowieckiej w roku 1952 lub 1953, ale bałam sie, że rozmowa o okolicznościach jego śmierci będzie dla niego zbyt ciężkim przeżyciem. Postanowiłam porozmawiać o tym z Bartkiem albo Michałem.
— Jesteśmy tu obaj. Wiemy wszystko, bo myślałaś o tym, że nas zapytasz. Możemy ci odpowiedzieć, iż „Nil" zgadza się na rozmowę, gdyż zna twoje motywy; poza tym wie, że i my takie relacje daliśmy ci, oczywiście nie przypuszczając, że przydadzą się one innym. My mówiliśmy tobie, wyrażając naszą wdzięczność i uwielbienie Bogu i chcąc się z tobą podzielić naszym szczęściem i opowiedzieć ci o naszym życiu tu.
Teraz, kiedy już wiemy, że przygotowujecie całość dla pomożenia innym, i z woli Pana, który chce, abyście poznawali Jego miłosierdzie i nie lękali się Go w obliczu śmierci, każdy pragnie ci pomóc, uzupełniając informacje, jakie już posiadasz. Dlatego mówimy już inaczej i teksty nie będą teraz osobiste, a raczej „dokumentalne" i obiektywne. Wobec tego zapoznaliśmy się z wcześniejszymi przekazami i siłą rzeczy — z ich autorami. „Nil" wie, że nie otrzymałaś żadnej relacji o zamordowaniu, o śmierci takiej, jaką on poniósł, i dlatego pragnie ci podać fakty, i to raczej „od naszej strony". Bałaś się, że to będzie zbyt przykre dla niego i nie śmiałaś mu tego proponować. Jednak tu już inaczej pojmuje się fakty ziemskie. Nie wraca się do odczuć i cierpienia własnego, a poznaje przyczyny, dla jakich Bóg dopuścił do takich przejść. Zna się też uzależnienie od szatana, może lepiej zniewolenie swoich katów, ich tragiczne położenie w wieczności, głupotę i ślepotę, która ich prowadzi do niewoli wieczystej; o niektórych już się wie, co znoszą, i dlatego budzi się w nas litość, nawet współczucie. Bo piekło jest niewyobrażalnie potworne, a ten, kto był dobrowolnie katem, przeżywa lęk wszystkich swoich ofiar (lecz bez ich świadomości, może raczej — dojrzałości) jako własny, i to poza czasem, bez końca.
Chcesz dzisiaj rozmawiać?
— Tak, myślę, że tyle już mi powiedzieliście o nim. Ponadto już wiem, że „Nil" nie będzie wracał do tego, co czuł wtedy, a tego się bałam.
Mówi Michał.
— Wiesz, że cierpienie przyjęte bez żalu, pretensji czy nienawiści do Boga jest jak zaszczytne odznaczenie — przynosi chlubę. Myślisz o „palmach męczeństwa" męczenników? Rzecz jasna, że nie tak. Ale jest dla wszystkich wiadome, że ten człowiek nie dał się złamać, i to nie tylko fizycznie: chodzi o wierność temu, co kochał, co sam wybrał, aż do najgorszej śmierci, pomimo wszystko. Dotyczy to także tych wszystkich, którzy umierając młodo, w bólach, np. na raka czy w wypadku, nie odwrócili się od Boga, nie złorzeczyli Mu, zachowali dla Niego cześć i nadal wierzyli, że On ich kocha. Cierpienie ma swój odrębny blask i mogę ci powiedzieć, że promienieje nim nie tylko Joanna d'Arc i Andrzej Bobola. Także „mała" święta Teresa od Dzieciątka Jezus, a od nas ostatnio siostra Nulla i ogromna liczba poległych i zmarłych w czasie ostatniej wojny posiada ten blask wiary, męstwa, hartu i miłości. Natężenie światła w nas — to On, Bóg, Jezus, Miłość żyjąca w nas, ale jego siła, barwa i ton, to nasze własne „życiowe" wysiłki, by zdać się na Niego pomimo wszystko.
„NIL" — EMIL FIELDORF
— Witam Panią. Bardzo proszę, niech się Pani nie denerwuje, bo naprawdę nie ma czym. O mojej śmierci mogę mówić jako o egzaminie, który z pomocą Bożą udało mi się zdać. Bóg ustawia nasze życie tak, by dać nam największe możliwości wykorzystania go, z których na ogół niewiele korzystamy; lecz w warunkach trudnych mobilizujemy się, a w skrajnie trudnych następuje całkowita koncentracja, jeśli chcemy go zdać. Ponieważ takie otrzymałem, dostałem też odpowiednie do trudności wsparcie od Pana. Zawsze byłem wierzący.
Wiem, że w obozie byłem, aby nabyć doświadczenia (wywieziony w 1945 r. do ZSRR; powrócił wraz z innymi w 1947 r); to też była pomoc. Obóz wiele mi pomógł, przygotował mnie tak, że po aresztowaniu wiedziałem, z kim mówię: znałem ich metody, kłamstwo i podstępność.
Nie od razu zrozumiałem, że los mój jest przesądzony. Ale widzi Pani, jest tak, że nacisk ludzi budzi opór, a tylu moich przyjaciół i podwładnych zginęło w więzieniach niemieckich i rosyjskich, że nie widziałem powodu, dla którego ja, ich dowódca, nie miałbym podzielić również ich losu. Wieloletnia służba tak przygotowuje człowieka do oddania całego siebie na usługi Kraju, iż nie odczuwa on swojego losu jako nieszczęścia, a jako konsekwencję swojego wyboru życiowego, z którego był, a więc i pozostaje dumny.
Byłem już chory i długo bym nie żył, a tu Pan nasz dał mi takie możliwości dopełnienia ofiary. Nigdy nie zdołam odwdzięczyć się Bogu za tę wspaniałą okazję, szansę zbliżenia się ku Niemu.
Ojczyzna okazała mi zaufanie nadając mi stopień generalski, ale Pan zechciał, abym wobec mojej wielomilionowej, wielopokoleniowej, wiecznie żyjącej Ojczyzny w Jego domu stanął w godności oficera polskiego, który wie, komu służy i co reprezentuje sobą, nawet bez munduru. Zawierzyłem Bogu swoją cześć i przyjąłem hańbę oskarżenia o współpracę z Niemcami i zdradę Narodu z pokorą, za wszystkie moje winy i niedociągnięcia. Gdyby On nie podtrzymywał mnie, na pewno załamałbym się, lecz Pan był przy mnie. Dał mi swój pokój i pewność swojej obecności. Dlatego zawierzyłem mu z całkowitą pewnością, że to w Jego rękach jest moje życie i śmierć, moja rehabilitacja i moja godność żołnierza polskiego walczącego za swój Kraj i wiernego Mu. Wszystko, łącznie z egzekucją, oddałem Chrystusowi, którego ukrzyżowano za nas, który dobrowolnie poszedł na okrutną śmierć, i prosiłem, aby moją przyjął za szczęście mojego Narodu i połączył ze swoją.
Przekazuję Pani przebieg moich myśli już po odczytaniu mi wyroku. Nie byłem wobec nich sam. Był przy mnie Jezus i od tej chwili nie opuszczał mnie. Moim krzyżem była szubienica, ale przez cały czas egzekucji czułem Jego obecność, prawie fizyczną, i miałem pewność, że idę z Nim i do Niego. Więc spieszyłem się w duchu, żeby już prędzej uwolnić się od tej szatańskiej atmosfery triumfującego zła, sadyzmu, nikczemności. Jeżeli Bóg zechce, to sprawia, że człowiek nie tylko nie żałuje, ale prawie odbija się od ziemi, wzlatuje w niebo.
Mogę Panią zapewnić, że momentu śmierci nie pamiętam, właściwie go nie zaznałem. Objęły mnie Jego ramiona, uniosły i przytuliły do serca. Byłem objęty mocnym uściskiem. Czułem bicie Jego ludzkiego Serca. Jezus powiedział: „Przyjacielu mój. Jesteśmy razem, na zawsze już. Patrz, oni sądzą, że cię zabili, a ty właśnie wszedłeś w prawdziwe życie. Chodźmy, sam wprowadzę cię do naszego domu. Wszyscy twoi bliscy i przyjaciele oczekują, by cię powitać. Spotkasz tu całą Polskę w Jej wspaniałości; Ona żyje i rośnie wami. Chodź, synu, pragnę, by cię poznano."
Później zdałem sobie sprawę, że to nie były słowa, lecz myśli, ale tak mocne, wyraziste, pełne miłości. Pan nasz — królewski, wspaniały, dostojny i nieskończenie święty — wobec mnie stał się przyjacielem, bratem, a jednocześnie jak gdyby najwyższym naszym wodzem, królem, szczęśliwym teraz z tego powodu, że ja Go nie zawiodłem. Znalazłem się wśród bliskich, wśród radości, ale ponieważ Jezus mnie prowadził, wszyscy rozsuwali się z czcią, a On zatrzymał się i, dalej ogarniając mnie ramieniem, powiedział: „Oto żołnierz Polski, który przyniósł jej chwałę. Jest przyjacielem moim, bo zawarł przyjaźń ze Mną i nie odrzucił Mnie w najcięższej próbie. Poszedł za Mną drogą krzyża aż do śmierci, a ofiarował ją za szczęście waszej Ojczyzny. Dlatego będzie jej służył w szczęściu i miłości. Kochajcie go wszyscy, bo zasłużył na cześć i miłość waszą." Ja się wcale nie chcę chwalić. Pan nasz życzył sobie, bym Pani opowiedział tak, jak było. Otóż nie było sądu ani czyśćca, ani kary czy lęku. Od początku objęła mnie miłość Pana i Jego uszczęśliwienie ze mnie. Pan był promienny, rozradowany tym, że nie wzgardziłem Jego wyborem, nie odrzuciłem „takiej śmierci", że chciałem wtedy być z Nim. Ale przecież w takiej sytuacji pozostał mi tylko On, a poza Nim była dookoła nienawiść, pogarda, szyderstwo. Czyż mogłem odrzucić jedyną Miłość, jedyną Dobroć, która przy mnie stanęła? Każdy postąpiłby tak samo. Mogę tylko nieustannie dziękować, że Pan nasz zaufał mi i wierzył, że Go nie zawiodę nawet w takich okolicznościach. Z tego jestem dumny. I z tej chwili, kiedy Jezus powiedział: „Oto żołnierz — Polski", bo dawał mnie za przykład, jak nasza Ojczyzna wychowuje ludzi — Jemu. Właściwie Pan uczcił całą Polskę. Ilu tu nas jest: Grot i Pełczyński (chociaż nie od razu), tylu cudownych towarzyszy broni, tylu cudownych wspaniałych Polaków — od wieków.
— Panie generale, dziękuję panu za wszystko, co pan mi podał. I ja jestem dumna z mojego Kraju i z każdego człowieka, który stawał się świadectwem „polskiego wychowania". To, co pan powiedział, daje nam wyobrażenie o pomocy Chrystusa Pana dla wszystkich, którzy giną nie wyrzekając się swojego wyboru ani swojej służby. Zapewne i w Katyniu tak Pan nasz stał przy mordowanych?
— I w Katyniu, i zawsze, wszędzie gdzie człowiek ginąc nie odrzuca Go, a nawet tam, gdzie świadomie nie wzywa Boga, bo Go nie zna, lub umiera w takim lęku, cierpieniu czy nieświadomości albo nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, że umiera — On jest obecny, bo jest Ojcem, Stwórcą i Zbawcą każdego człowieka. Każde cierpienie, ból, lęk, samotność, głód czy pragnienie miłości, dobroci w warunkach nieludzkich — oczekiwania śmierci lub przesłuchania z jego torturami — każde upokorzenie, sponiewieranie człowieka wzywa doń Chrystusa, Pana naszego, który jest nieskończenie czułą wrażliwością, delikatnością, dobrocią i miłosierdziem. On dał nam wolność pełną i na zawsze, ale też sam naprawia wszelkie krzywdy świata. Dlatego ogromną szansą jest dla nas cierpienie. Ono powoduje, że Jezus odsuwa sprawiedliwość Boga, wobec której nikt nie jest dostatecznie czysty, i mocą swojej dobrowolnej Ofiary, swoją krwią płaci za nas.
Jego Krew jest nieskończoną rzeką zbawienia. Całe narody, ba, cała ludzkość może być w niej zanurzona, obmyta i oczyszczona (oby tylko zechciała). Dlatego teraz, kiedy nadchodzą na nią czasy najgorszego ucisku i cierpienie wciąż rośnie i zalewa coraz szersze połacie globu, oręduje ono za ludzkością i jest to jedyne skuteczne orędownictwo. Ludzkość jest w tak wielkiej części zdeprawowana, zepsuta i pełna zbrodni, że niemożliwe byłoby jej uratowanie (na życie wieczne), gdyby nie cierpienie. Każdy, kto je zadaje, zbliża się ku piekłu, lecz każda ofiara ogarniana jest współczuciem i miłością Pana, a ofiar jest zawsze więcej niż katów. To, co będzie się działo, nas nie dotyczy. Bóg wyłącza nas z hekatomby, bośmy ją już złożyli. Mało — myśmy przebłagali Pana i zyskali Jego ochraniającą, wybaczającą i twórczą miłość. Jak szczęśliwy jestem, że dał mi Pan w swej nieskończonej szczodrobliwości być jednym z mnóstwa tych, którzy uznani zostali przez Niego za godnych, by móc wykupić naszą Ojczyznę Jego sprawiedliwości, stać się sprawcami jej odrodzenia i rozkwitu, jej wspaniałej misji zwrócenia ludzkości znów ku Bogu.
„TOŃKO"
10 V 1988 r. Prosiłam Pana za „ Tońka", o którego śmierci dowiedziałam sie niedawno. Ufałam, że tacy jak on, którym nie pozwolono żyć „po ludzku", nawet jeśli mało zwracali sie do Pana, są jednak przez Pana kochani szczególnie.
— Tak, córko, Ja nieskończenie wiele wybaczam tym biednym dzieciom moim, którzy od bliźnich swoich doświadczyli nienawiści, prześladowań i cierpienia. Pomyślałaś o ich zmarnowanym życiu, o tym, że nie zaznali szczęścia i nie dano im służyć tak, jak pragnęli. Myślisz o „Tońku" i jemu podobnych i los ich widzisz jako jeden ciąg smutku, głodu duchowego i nieszczęścia?
Oni sami pojmują to inaczej. Przyjmują rzeczywistość, która ich spotyka i podejmują ją. To jest mój Krzyż, który ofiarowałem im w dowód zaufania i specjalnego wyróżnienia. „Tońko" walczył o byt waszej Ojczyzny i w tym wykazał odwagę, ofiarność i wierność. Ale Ja też pragnę mieć u siebie wierne „straże". Zawsze pragnąłem; i poczynając od Jozuego, i młodzieńców z pieca ognistego, od siedmiu braci i ich matki, o których mówi Pismo i sławi ich męstwo, wciąż zbieram nowe szeregi męczenników. Czy sądzisz, że dały Mi ich tylko pierwsze wieki chrześcijaństwa? Sebastian, Wawrzyniec, Szczepan i równie mężne niewiasty to tylko jedni z ogromnej liczby mojego prawdziwego wojska. Nigdy nie zakończę „poboru", bo wciąż są tacy, którzy dążą do Mnie poprzez wierność i męstwo w najcięższych przeżyciach, a których oczyszczam Ja sam, w sposób dla ich osobowości najzrozumialszy. Gdybyś wiedziała, dziecko, ilu takich wspaniałych żołnierzy dała Mi twoja Ojczyzna przez wieki swego „wojowania" na ziemi. Ilu ich mam wśród twojej rodziny, bliskich i tych, których znasz ze słyszenia, takich jak syn mój Emil, którego ci sam przyprowadziłem.
Ja jestem wodzem mężnych, bo trzeba było męstwa, by pójść na krzyż. Oni wszyscy są ze Mnie, są moimi prawymi synami, przynoszącymi Mi chwałę i zaszczyt twojej Ojczyźnie. A przecież nie tyle śmierć w boju, ile męstwo, wytrwałość i wierność temu, co się wybrało, by kochać i służbą swą miłość wykazywać — wykazywać przez lata, przez całe życie, a nie przez godzinę — to ponad wszystko jest chwałą prawego żołnierza. Wiernością najwyższą jest wytrwanie w nieszczęściu, opuszczeniu, cierpieniach i prześladowaniach. Twój rodak Walery Łukasiński jest Mi bliższy niż wielu „bohaterów chwili". I przy takich jak on, jak Emil, jak Adam — „Tońko" i tysiącach innych na całym świecie — Ja jestem. Wspomagam, umacniam, podtrzymuję w załamaniach, pocieszam i nieustannie, choć niewidzialnie, uczę. Wciąż ich podnoszę, oczyszczam, poszerzam ich serca.
Bo widzisz, dziecko, ten, kto kocha bezinteresownie i zupełnie to, co uznał za miłości godne, kocha Mnie, ukrytego w swoim ideale. Mówię: „ten, kto kocha", a nie „ten, kto nienawidzi". Zapewniam cię, że nigdy nikt prześladowany nie był pozbawiony mojej obecności i miłości. A Ja jestem miłością podnoszącą was, przemieniającą, uświęcającą. Kto ze Mną przebywa, tego Ja prowadzę — już do mojego domu, do moich pragnień i miłości. Nie dziw się więc, że dojrzewają do nieba, i kiedy mówię „dość", zabieram ich sobie na szczęście wieczyste. To są moi bracia w męce krzyżowej. Daję im udział, wielką moc w zbawianiu świata, bo dzielę się z nimi moją doskonałością. Nie żałuj nikogo, kto szedł drogą wierności, niezłomności i męstwa, bo oni są chwałą nieba. Szczęście ich rośnie na miarę cierpienia, które Mi oddali. „Tońko" jest wśród nich. Nie doświadczył sekundy oczekiwania. Ja zabrałem go sam. Bądź spokojna, córko.
Jezus jest naszym niedościgłym wzorem męstwa
11—12 V 1988 r. Mówi Michał.
— Ja nie tylko biorę udział w naszej pracy, ale mogę wprowadzać w nią innych, tłumaczyć jej sens i nasze wspólne osiągnięcia oraz zamierzenia na przyszłość. Adam już wie o wszystkim; dziękuje ci za to, co zamierzałaś, a przede wszystkim żałuje (że nie skorzystał z danej mu szansy. Cichociemny, oficer AK, kolega Michała z walk na Wileńszczyźnie. Skazany na karę śmierci zamienioną na dożywocie przesiedział wiele lat w wiezieniu i pozostał nieufny aż do śmierci. Michał chciał mu pomóc, ale spotkał sie nie tylko z odmową, lecz nawet z posądzeniem o prowokację; bardzo to przeżył).
— Czy dalej podejrzewa ciebie?
— Tu nikt nikogo podejrzewać nie może. Tu są tylko ci, których przyjął Pan nasz, a każdy jest w pełni widoczny dla drugich; gdyby chciał coś ukrywać, nie byłoby go tu — odpowiadam ci — ponadto my przecież nie „oglądamy się", a rozumiemy i... przyjaźnimy. Cieszymy się wzajemnie naszym szczęściem i udzielamy się sobie. Każdy pragnie podzielić się z innymi tym wszystkim, co ma w sobie z dóbr, jakie umieścił w nim Bóg.
Jeśli chcesz nazywać go jego pseudonimem, on się zgadza; zgodziłby się na wszystko, co zaproponujesz.
— Czy cię przeprosił?
— Nie miał potrzeby. Uściskaliśmy się jak odnalezieni bracia. Wiesz, niezmiernie radosna dla nas i podniosła jest chwila, gdy „nowo narodzony" wchodzi w nasz świat, w dom Boży, zwłaszcza kiedy Pan sam wprowadza tu tych, których chce dać poznać wszystkim. To są ci z nas, którzy oddali swoje życie Jemu i pozostali Mu wierni pomimo przeciwności, pomimo tego wszystkiego, co się na nich waliło. Tak jak generał „Nil". To wspaniały człowiek. Jakże jesteśmy dumni, że tak wyrósł poprzez cierpienie i presję, że nigdy się nie poddał. On będzie znany. Będą jego imieniem nazywać jeszcze pułki i szkoły wojskowe. Pan nasz nie dopuści do zapomnienia, bo dzielnych miłuje i jest nieskończenie szczodry dla przyjaciół swoich.
Cieszymy się, że nie zapominasz nas i chciałaś od razu pospieszyć Adamowi z pomocą. „Tońko" przyszedł do nas po długiej i ciężkiej chorobie, która nadała ostateczny szlif jego osobowości. On też jest spod znaku „męstwa". Pan ci o nim powiedział i chciał, abyśmy to słyszeli. To wielkie szczęście usłyszeć pochwałę z ust naszego Króla, Wodza najdoskonalszego, najmężniejszego z mężnych. Jeśli się poznaje przebieg męki Chrystusa Pana, Jezusa, znając Jego nieskończoną subtelność i wrażliwość, jeśli się wie, że nasz Wybawca żył wiedząc o wszystkim, co będzie musiał znieść, i o wszystkich, którzy Jego Ofiarę odrzucą, wyśmieją, wyszydzą lub będą na Niej żerowali i kupczyli Nią (mówię tu o niegodnych kapłanach), to zdumiewa fakt, że Jezus, Pan nasz nie cofnął się, a przeciwnie, spieszył się (Mk 10, 32), by ofiary w pełni dokonać. Spieszył się, by Jego Krew już płynęła i już zbawiała, ratowała, oczyszczała umierających. My wszyscy — Tu jesteśmy świadkami Jego Golgoty i wielbimy Jego męstwo, bo ono wypływało z takiej miłości, która przesłaniała wszystko, która z nieskończenie wielką mocą pożądała naszego szczęścia, każdego z osobna: mojego, twojego i „Tońka", i pokonała, przekroczyła granice wytrzymałości, lęku i bólu z pełnią współczucia, przebaczenia, litości i miłosierdzia dla każdego z katów. Tak umierać mógł tylko człowiek, w którym żyła miłość, sama w sobie, który z człowieczeństwem podatnym na cierpienie i lęk zespolił naturę Boga. Nikt z nas tak umrzeć by nie potrafił, bo jesteśmy tylko ludźmi. Dlatego Jezus jest naszym niedościgłym wzorem, a jeśli wypróbowani żołnierze, którzy sami zaznali cierpienia, upokorzeń, klęsk i bólu fizycznego (Michał sam doświadczy! tego wszystkiego) uwielbiają i wysławiają czyjeś męstwo, czyjąś ofiarność, bohaterstwo i szlachetność, to znaczy, że ten Ktoś jest ponad wszelkie wyobrażenia dzielniejszy, bardziej prawy, bardziej porywający.
Takim jest Jezus — Zbawiciel nasz, Król i Miłość nasza. Gdybyśmy mogli walczyć za Niego, całe niebo walczyłoby szaleńczo — z pełni swej miłości. Ale Pan nasz sam jest Zwycięzcą: zwyciężył śmierć i wyrwał nas piekłu.
A jednak On tak bardzo potrzebuje waszej miłości, odzewu waszych serc. Tymczasem wy tak beztrosko żyjecie. Tak mało o Niego dbacie. Tak wciąż poniewieracie Jego wspaniałomyślną, cierpliwą miłością. Kopiecie, biczujecie, wbijacie ciernie i gwoździe w Jego żywe ciało.
Ludzie, co wy robicie!
Ludzie, co wy robicie? Lekceważycie Serce Boga! Co z wami będzie, kiedy staniecie przed nieskończonym majestatem Boga sprawiedliwego z piętnem Krwi Chrystusowej zmarnowanej i odrzuconej?
My i te zdarzenia widzimy, zdarzenia dla wielu ostateczne, przejmujące nas rozpaczą nad daremnie przelaną krwią Zbawiciela i nad straconym istnieniem szydercy. Być może „poniosło" mnie, lecz nadchodzi czas masowych i nagłych zgonów. Mów wszystkim, ostrzegaj, proś, by się przygotowali, bo zaskoczy ich sprawiedliwy sąd. My za was wciąż prosimy...
— Michał, ja ciebie nie poznaję. Zmieniłeś się ogromnie.
— Tak, dorosłem po prostu. Tu się szybko dojrzewa. Wiele zrozumiałem, więc zmieniłem wszystkie moje błędne poglądy, no i odrzuciłem wszelkie pozy, zahamowania i udawanie kogoś, kim nie jestem. Dlatego mówię ci wprost to, co zamierzam. Niczego nie omijam i niczego nie taję, a prawda jest właśnie taka. Na ziemi ty mówiłaś i wprowadzałaś mnie w nowe dla mnie sprawy. Całe moje szczęście, że dotyczyły one tego, co było mi drogie, inaczej, że zachowałem miłość do swoich ideałów i że nadal chciałem poznawać. Tu ocalił mnie brak pychy. Nie byłem przekonany, że „już wszystko wiem i niczego od nikogo przyjmować nie chcę". Ponadto w twoich zapisach była nadzieja na odrodzenie i na powrót do naszych wspaniałych wartości — to ci mówię już stąd — naprawdę wspaniałych, których świat potrzebuje, aby dalej rosnąć, a nie zna i nie rozumie swoich potrzeb. Dlatego tak konieczny jest żywy przykład.
— Z takimi ludźmi? Wynarodowionymi, zdemoralizowanymi, nieuczciwymi, głupimi, „pazernymi", żyjącymi bez ideałów, bez honoru, bez godności...?
— Odrzucaj takie myśli. Jesteśmy bardzo zdolni. Szybko się uczymy, zwłaszcza tego, co w sercach naszych złożył Pan. Istnieje „Ojczyzna" jako matka-wychowawca i rodzina: kilka żyjących pokoleń, które czerpią z doświadczenia, wiedzy i przykładu poprzednich. To jest upadek, post i pokuta, lecz jednocześnie nauka, zrozumienie i spotęgowanie tęsknoty, a więc wciąż Boża orka, nawożenie — tak, potrzebny jest także nawóz, gnój jako przygotowanie gruntu pod Jego ziarno — zdrowe i wspaniale owocujące.
WACŁAW
6 VI 1988 r. Znany działacz polityczny w Polsce Ludowej, zajmujący wysokie stanowiska, niewierzący, bliski krewny mojej znajomej (zakonnicy). Gdy odwiedziła go przed śmiercią, a on poznał ją i —jak sądziła — chciał zwrócić się do niej o pomoc (o księdza), jego najbliżsi usunęli ją z pokoju i uniemożliwili przybycie kapłana. W tym okresie modliłam się za niego wraz z nią. Dlatego, kiedy myślałam o tym, że dobrze by było, aby opowiedział o swojej śmierci ktoś, kto pomimo działania przeciw Bogu uzyskał przebaczenie Boga, i żałowałam, że nie znam nikogo takiego, powiedziano mi, że p. Wacław mnie zna, bo modliłam się za niego, i pragnie dać świadectwo miłosierdziu Boga, jeśli zgodzę się na to. Oczywiście odpowiedziałam, że pragnę usłyszeć jego relację. Oto ona. Mówi Wacław.
— Proszę Pani. Nie zajmę Pani dzisiaj wiele czasu, bo wiem, że nie włada Pani jeszcze w pełni ręką i nie należy jej forsować. Może więc tylko to, co najważniejsze na początek.
Jestem w przedsionku nieba — tak nazywam czyściec, który rozpoczął się dla mnie jeszcze za życia, w chorobie (paraliż). Słyszałem wszystko, rozumiałem, choć miałem okresy jakby snu, zapadania w ciemność, ale nie mogłem mówić ani dać najmniejszego znaku, że jestem przytomny. Z rozmów wnioskowałem, że umieram, a jednocześnie zaczęło wzrastać przeświadczenie, że nie „ginę", a „odchodzę". Stało się ono wreszcie pewnością i wtedy zrozumiałem (jako że byłem ochrzczony i wychowany w rodzinie wierzącej i uczyłem się religii w szkole), że stanę przed Panem naszym nie przygotowany i że już na to za późno. Poznałem siostrzenicę, chciałem ją prosić o pomoc, o ratunek, ale moja rodzina, moje dzieci(!) usunęły ją. Ogarnęła mnie rozpacz, bo zrozumiałem, że ich postawa jest skutkiem mojej, że ja sam sobie jestem winien i zbieram plony swego wyboru.
Poznałem, że zmarnowałem życie przeciwstawiając się Prawdzie i służąc jej wrogom. Chociaż ja sam z Bogiem nie walczyłem; wystarczy, że pominąłem Go i zignorowałem jedyny sens, jedyną drogę właściwą i opowiedziałem się za tymi, którzy chcą zniszczyć Boga w sercach ludzi i tym samym zamknąć im drogę do Prawdy, jak zamknąłem ją dla siebie i rodziny. Myślałem coraz jaśniej i logiczniej, pojmowałem coraz szerzej konsekwencje swojego dobrowolnego wyboru i skutki, które z niego wynikną dla mnie, a i dla innych: bliskich, współpracowników i tych, którzy brali przykład ze mnie. To było straszne! Wiedziałem, że już nic zrobić się nie da, by sprostować, zaprzeczyć, przyznać się do błędu.
Szczególnie straszne wydało mi się zgorszenie innych, odwiedzenie ich od Prawdy, a więc zgotowanie im mojego losu — losu gorszyciela z Ewangelii (bo przypomniałem sobie ten fragment znany ze szkoły). Wiedziałem, że słusznie należy mi się wyrok potępienia. Ale ci inni, którzy zginą przeze mnie! Ogarnęło mnie przerażenie. Zacząłem prosić Boga (bo wiedziałem, że On jest i będzie mnie sądzić) za tych, wobec których zawiniłem, i błagać, by ich ratował.
Wtedy zobaczyłem Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Był w koronie cierniowej, w czerwonym płaszczu obszarpanym u dołu, z plamami krwi. Pod płaszczem, rozchylonym na piersiach, widać było nagie ciało pokryte sińcami, ranami i zaschłą krwią. Patrzył na mnie wzrokiem pełnym współczucia i zrozumienia, nie jak sędzia, a jak przyjaciel, towarzysz niedoli, tak jak gdyby użalał się nade mną, a nie nad sobą. Zapytał: „Żałujesz?" Byłem wstrząśnięty, przerażony takim obrazem, bo była w Panu naszym wielka czystość, niewinność i spokój, a jednocześnie krew spływała z czoła, po policzkach i wzdłuż szyi kroplami i strumykami. Wykrzyknąłem: „Tak! Tak! Tak! Jezu, ratuj ich, bo zginą przeze mnie!" Pan powiedział „A ty?" z taką serdeczną troską, że zdumiałem się; lecz miałem przekonanie, że los mój jest przesądzony: nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie i nie chciałem się tłumaczyć, bo wiedziałem, że sam wybrałem dobrowolnie takie życie i do końca nie chciałem o Bogu słyszeć.
Jezus patrzył na mnie, czytał w moim sercu; miałem świadomość, iż wiedział o mnie wszystko. Jak gdyby przybliżył się i cicho, łagodnie powiedział: „Teraz, kiedy Mnie poznałeś, czy chciałbyś być ze Mną?" To było dla mnie straszliwym bólem, bo w jednej sekundzie zrozumiałem, że oddałbym całe swoje minione życie za możność bycia przy Panu, że być z Nim nie mogę i że odtąd cała wieczność będzie dla mnie nieskończoną tęsknotą i rozpaczą. Nie byłem w stanie nic powiedzieć, a Jezus zapytał: „Czy kochałeś ludzi? Czy starałeś się im pomóc? Czy pragnąłeś ich dobra?" Podniosłem oczy. Pan się uśmiechał tak jak matka do dziecka, a ja zdałem sobie sprawę, że mogłem zrobić o wiele więcej dobra, że w ogóle mogłem tylko tym się zajmować, pomagać, służyć im i że tylko to ma wartość w oczach Pana. Powiedziałem bardzo cicho, ze wstydem: „Za mało. Mogłem więcej". I to była prawda.
Jezus odpowiedział: „Nikt nigdy nie zrobił tyle dobrego, ile mógł, ale ty, synu (!), chciałeś, prawda?" To słowo „synu" spowodowało, że zalała mnie wdzięczność połączona z zachwytem i zdumieniem, że On, odepchnięty przeze mnie, znieważony, przyznaje się do mnie. Zbudził się cień nadziei, a Pan szerzej rozchylił płaszcz i wypowiedział swój wyrok: „Patrz, oto jest cena twojego ocalenia. Wykupiłem cię i drogo zapłaciłem, abyś mógł żyć. Dlatego, synu, że kocham cię. Od początku swego istnienia byłeś i jesteś kochany. Krew Ojca usprawiedliwia syna." Pan nasz przemienił się. Stał się jaśniejący, promienny, szczęśliwy — tak pełen majestatu, że upadłem Mu do nóg, ale nie śmiałem dotknąć stóp. Ogarnęło mnie takie szczęście, że miałem wrażenie, że zginę, rozpadnę się, przestanę istnieć.
Potem — nie wiem po jak długim czasie — poczułem na głowie ręce swojej matki. Byli przy mnie bliscy, otaczali mnie, cieszyli się, że będę z nimi. Pan oddalił się chyba dlatego, bym nie umarł — jeśli tak można powiedzieć o nas, tu — ze szczęścia. Powoli zacząłem się orientować, że to jest stała i pewna rzeczywistość świata Bożego, a wszystko, co nazywałem „życiem", to tylko chwilowy zbiór spraw, rzeczy, ludzi i czasu, który wciąż przemija i przemienia się. Nietrwałe, ulotne przemijanie pełne bólu, lęku, emocji, ambicji, gwałtu, przemocy, wrogości wzajemnej, walki, głupoty, zacietrzewienia, podłości, intryg, zdrady i nędznych motywacji i czynów. Przemijanie, ciągłe zmiany, śmierć i narodziny, wiosna i już zima. Krótki czas wyboru, który można wypełnić albo dobrem — z Bogiem — albo swoją nicością, i z niczym lub gorzej, ze zbrodnią, zdradą, zaprzaństwem stanąć przed sądem Miłości.
7 VI 1988 r. Mówi Wacław.
— Proszę pani. Gdyby Bóg nie był Miłością, zapewne nie istniałby w ogóle rodzaj ludzki. Jak my się z naszym Zbawicielem obchodzimy! Jak podle żyjemy. A przecież mamy to jedno krótkie życie i w nim możemy wybrać jedyne wartościowe działanie — miłowanie, lub je odrzucić.
My, chrześcijanie, mamy tak ogromną pomoc, tyle wiemy. Od narodzenia przez chrzest święty włączeni jesteśmy w Kościół powszechny. Ziemia to tylko teren przejściowy dla obecnie żyjących. Prawdziwie ludzkość jest w królestwie naszego Zbawcy i w jego „przedsionku" — czyśćcu —jak ja. Tu i tam są nas miliony, ale chcę pani powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Wiem, że Bóg mnie kocha i oczekuje, że stworzył mnie dla szczęścia i mam je zapewnione, pomimo że zrobiłem wszystko, by się sam potępić. Poznałem miłosierdzie Boga i pragnąłbym krzyczeć, że ono jest bezgraniczne! Bóg nas kocha i broni, a w ostateczności istnieje cena najwyższa — Krwi i Męki Chrystusa, cena zmiłowania się Boga. Chrystus Pan jest słońcem nieba i czyśćca. Ku Niemu idą nasze myśli, uwielbienie, wdzięczność, podziw i nieustanny zachwyt nad Bożym planem zbawienia, nad ofiarą Boga za człowieka.
Może nikt nie błogosławi Boga tak, jak my, którzy na ziemi walczyliśmy z Nim — czasem pośrednio, walcząc z prawami Bożymi, czasem wprost, zwalczając Kościół, niszcząc sumienia ludzkie, wolność, prawo wyboru, ośmieszając cnoty, a sławiąc zbrodnie. Ja najlepiej wiem, co przez wieki zdziałała podłość ludzka, bo oczyszczając swój umysł musiałem poznać prawdziwą historię ludzkości i nieustanną, aktywną działalność mocy zła, z którymi tak beztrosko i bezmyślnie współpracuje ludzkość dla zniszczenia samej siebie. Wszystkie nasze błędy pożądania, pasje, lecz przede wszystkim pycha, żądza posiadania wszystkiego, od władzy do mamony, i zmysły — one wszystkie są na usługach nieprzyjaciół ludzi i Boga; a my im służyliśmy myśląc, że służymy swoim celom i planom! Jeśli nie trzymamy się najprostszych wskazań Boga, który sam nam je dał — mówię o Piśmie świętym — i który sam stał się nam wzorem i okupem, jeśli Go nie naśladujemy — błądzimy. Czasami w dobrej wierze (jak ja) sądząc, że darzymy ludzkość dobrem, nawet wtedy, gdy przemocą narzucamy to, co uznaliśmy sami za dobro.
Zapytałam o sam moment śmierci.
— Chętnie odpowiem na pani pytania. Jeśli chodzi o śmierć — właściwie ona nie istnieje. Po prostu przechodzi się z tego, co czasowe, zmienne i przemijające, do rzeczywistości Bożej, stałej, niezmiennej, pewnej i jednoznacznej, w której centrum jest Bóg — Światłość, Prawda i Miłość — udzielający się swojemu stworzeniu. Wszystkie byty duchowe są Jego stworzeniami, wyłonionymi zeń z miłości pragnącej obdarzać istnieniem i szczęściem; wszystkie zatem są rzeczywiście dziećmi Bożymi — ukochanymi przez Ojca, dawcę istnienia. Świat istnień duchowych jest tak ogromny i zróżnicowany, że nie podejmuję się o nim mówić. Przecież ja dopiero uczę się być takim, jakim On zapragnął mnie mieć.
Wracając do śmierci. Ja momentu opuszczenia ciała nie zauważyłem, bo już rozpocząłem proces uświadamiania sobie, kim się stałem, jak zawiodłem Boga. To wielka łaska móc jeszcze przed śmiercią ciała zrozumieć swoje główne błędy i winy. Wtedy można żałować. Zawdzięczam to mojej siostrzenicy i wam, między innymi Pani, bo wszyscy prosiliście za mnie wiedząc, że nie wolno dopuścić do mnie księdza. I Pan się zlitował. Chrystus, Pan nasz, znał moje myśli, moje serce i widział żal i wstyd, a przede wszystkim rozpacz z powodu niemożności naprawienia win. On wie wszystko o każdym z nas i każdego usprawiedliwia. Po to poświęcił się, by móc nas okupić sprawiedliwości Bożej, wobec której zawiniliśmy tak ciężko, że nie byłoby dla nas ratunku, gdyby nie On! Mówię o takich, jak ja. I nie tyle przynależność formalna do takiej lub innej partii nas osądza, ile wyrzeczenie się Boga, odejście od Jego praw i przystąpienie do tych, którzy w realizacji swoich celów posługiwali się zbrodnią, podstępem, oszczerstwem, prowokacją, kłamstwem i przekupstwem. A więc potępia nas nasza akceptacja i dobrowolna zgoda na takie metody działania, jak niszczenie, zabijanie, upadlanie bliźnich naszych. To stosuje się do każdej epoki i każdej rasy czy narodowości.
Bóg nas wyposażył w sumienie i rozum, nadał nam swoje prawa, a w sercu każdego człowieka zawarł pragnienie miłości — Jego znamię. Można powiedzieć, że zdolność miłowania jest dowodem naszego pochodzenia od Boga. Jeśli ją zabijemy, a na miejsce puste wstawimy nienawiść, dobrowolnie przyjmujemy znak nieprzyjaciela — też stworzenia Bożego, lecz zbuntowanego tak, że pierwszy odrzucił miłość i wyszydził miłosierdzie swego Stwórcy. On nie ma w sobie już nic z dobra Ojca i pragnie zniszczyć znamię Boże w każdym człowieku, a my tak łatwo ulegamy, tak posłusznie służymy złu. Mogę Panią zapewnić, że nikt, kto zabił w sobie dar, umiejętność czy podobieństwo do Ojca... — słowem miłowanie, nigdy nie wejdzie do królestwa Bożego.
Lecz jest wielu ludzi ogłupionych, tak jak byłem ja, i oni wierzą, że tworzą dobro czyniąc zło. Sądzą, że można osiągnąć szczęście wielu na nieszczęściu mniejszości i że „cel uświęca środki". To nie jest hasło jezuickie, przeciwnie, to myśl szatańska, służąca szkalowaniu tego groźnego dla nieprzyjaciela zakonu.
Nie będę dłużej mówił. Wiem, że „mój przypadek" jest przykładem stosunku Pana naszego Jezusa Chrystusa do „niewierzących", „partyjnych" czy walczących z Panem, i mogę Panią zapewnić, że jest nas tutaj setki, setki tysięcy. Wobec naszych win i niskiego rozwoju rozumienia spraw duchowych (ciemnoty) Bóg szuka dla nas usprawiedliwienia — jak dla dzieci — w tym, co mogliśmy zrozumieć i praktykować, w naszym stosunku nie do Niego, a do bliźnich, w naszych staraniach o ich dobro. Lecz jeśli ich nie było, jeśli była tylko „prywata" (miłość siebie i tylko siebie, ewentualnie tak zwanych „swoich") lub gorzej, jeśli była nienawiść i szkodzenie bliźniemu, nie mówiąc już o morderstwach ciała lub ducha (deprawacji czy kierowaniu ku życiu w kłamstwie, w nienawiści do miłości Boga i bliźniego) — Pan nasz może nie zechcieć szukać usprawiedliwienia, bo taki człowiek już dobrowolnie przylgnął do nieprzyjaciela, opowiedział się za złem. I będzie z nim (z nieprzyjacielem). To koniec życia. Pozostaje tylko wieczysta agonia, umieranie.
Dziękuję bardzo za pomoc i proszę, pamiętajcie o takich jak ja.
Mówi ojciec Ludwik.
— Przekazuję, że pan Wacław ogromnie się cieszy, że mógł choć tyle zrobić, by uczcić Pana. To też jest jego droga ku służbie Panu. Jeśli ktokolwiek odmieni swoje spojrzenie na Chrystusa Pana pod wpływem jego relacji, będzie to akt zadośćuczynienia pana Wacława za własne błędy i jego akt miłości bliźniego, jego osobista pomoc.
JANUSZ KORCZAK
1—2 XI 1988 r. Mówi Matka.
— Jesteśmy przy tobie. Pomożemy ci. Wieczorem będziemy razem z tobą na Mszy świętej (uroczystość Wszystkich Świętych). O co nas prosisz?
— O siły.
— Dobrze. O co jeszcze?
— Co byście zaproponowali do naszych rozmów?
— Pan nasz życzy sobie, żebyś rozmawiała z Januszem Korczakiem. Czy chcesz teraz?
— Tak.
Mówi Janusz Korczak.
— Moje dziecko. Nie obawiaj się, że ci powiem coś zbyt trudnego. Raczej uzupełnię relacje innych osób, z którymi zapoznałem się, gdy poznałem życzenie Pana.
— Którego Pana?
Miałam na myśli to, czy Jahwe, czy Jezusa. Pytanie było agresywne. Pan Janusz Korczak odpowiedział cierpliwie, ze spokojem i powagą.
— Jest tylko jeden Bóg: Ojciec całej ludzkości, Zbawiciel nasz, Odkupiciel, Mesjasz, Słowo Boże i Duch Prawdy i Miłości — Jeden Bóg w trzech Osobach, Jedna Miłość stwórcza, nieskończona, odwieczna i niezmienna, Miłość darząca istnieniem nieogarnioną mnogość bytów i przygarniająca je ku sobie.
Zrozumiałam, że Bóg stwarza nieustannie nowe byty, aby mogły w wolności wyboru, radośnie —jak dzieci ku ojcu — powracać ku Niemu.
— Ja, dziecko, wierzyłem w Jezusa i — Jezusowi. Byłem Żydem i pozostałem nim w obliczu zagłady mojego narodu (chodzi o zaniechanie zmiany wyznania). Sama to rozumiesz, bo nie postąpiłabyś inaczej. Znałem całe Pismo święte i całe (!) je przyjmowałem, a więc i Ewangelię. Byłem ponadto obywatelem państwa polskiego, polskim Żydem. Pisałem po polsku i działałem dla dobra całego narodu, wszystkich jego obywateli, bo chciałem, aby cały rozwijał się prawidłowo, szlachetniał i dojrzewał ku swojej własnej doskonałości... Ale nie o tym chcę ci opowiedzieć.
Jezus, Pan nasz, polecił mi, abym powiedział ci o „chrzcie krwi", którym ochrzczony został ogromny zespół moich współziomków na polskiej ziemi; a że żyli na niej i z jej dóbr korzystali, śmierć ich — jeżeli przyjęta została z poddaniem, bez nienawiści, a przez nielicznych jako zadośćuczynienie za winy narodu żydowskiego — przyjął Pan i zaliczył na dobro obu narodów: tego, którego krew mieliśmy w żyłach, i tego, który nas przygarnął i karmił przez ponad pięćset lat, nie czyniąc nam krzywdy, podczas gdy my, niestety, jako naród mamy ciężkie winy wobec Polski. Nie będę ci o tym mówił, tym bardziej że nie dotyczyły one biedoty żydowskiej (z nielicznymi wyjątkami), lecz planów żydostwa międzynarodowego, które jednak pragnęło realizacji ich na terenach Polski w oparciu o liczebność masy moich współziomków. Te plany zostały obalone z wyroku Pana, bo realizować miały cele nieprzyjaciela ludzkości, któremu, niestety, służą świadomie i świętokradczo pewne nieliczne, lecz najbogatsze, bo władające pieniądzem, grupy Żydów w świecie zachodniej Europy, obu Ameryk i Izraela. I te plany obali nadchodząca na ten świat — na ten, o którym ci powiedziałem (czyli zachodni) — katastrofa, lecz nie dotyczy to Polski, mojej i twojej Ojczyzny. Powiedziałem ci to, abyś nie posądzała mnie o stronniczość. Teraz zaś wracam do sedna sprawy.
Wiesz, że królestwo Pana jest wspólną Ojczyzną całej ludzkości. Bóg kocha wszystkich swoich synów i pragnie ich obecności przy sobie. Chrzest jest potencjalnym aktem przyjęcia dziecka, uczynionym w jego imieniu przez rodziców z ich dobrowolnego wyboru, lecz aby stał się aktem dokonanym, konieczne jest potwierdzenie go życiem przez ochrzczonego. Chrzest jest przynależnością do Kościoła Chrystusowego — a więc ponadczasowego —jest jak gdyby wstąpieniem w szeregi wiernych, przyznaniem z góry obywatelstwa królestwa wraz z towarzyszącymi temu przywilejami (wszystkimi sakramentami). Lecz wiadomo, że wśród obywateli kraju bywają też renegaci, zdrajcy lub po prostu ludzie, których nic los ich Ojczyzny nie obchodzi, byleby im samym się dobrze działo; jeśli tak nie jest, szukają sobie innego miejsca w świecie (Mówiłem to w przenośni, ale sama wiesz, co dzieje się w ostatnich latach z Polakami. Tragiczne jest, że ich ucieczka pozbawi ich opieki, którą Królowa nasza roztacza nad Polską).
A Bóg, dziecko, jest poważny i nasz wybór także traktuje poważnie; przecież „synami Bożymi jesteśmy" (Słowacki). Nosimy w sobie Jego podobieństwo, a na sobie — chrześcijanie — piętno Krwi Zbawiciela swego (która ich odkupia).
Jednakże Pan jest Bogiem całej ludzkości i powinnością Izraela było szerzenie tej prawdy. Kiedy chcieli ograniczyć miłość Bożą (wraz ze spodziewanymi przywilejami) tylko do swego narodu, Bóg rozproszył ich, a służbę światu zlecił tym, którzy przyjęli Słowo Boże, Mesjasza, i zechcieli Dobrą Nowinę nieść całemu światu z zapałem i radością. Chcieli dzielić się tym, co było dla człowieka najważniejsze, najcenniejsze i najlepsze, z każdym, kto potrzebował, tęsknił, szukał prawdy i miłości. Bo widzisz, dziecko, oni nieśli światu miłość Boga, a ta jest zawsze darząca, bezinteresowna, wspaniałomyślna i pragnie wypełnić sobą pustkę i głód każdego człowieka, nasycić go. „Resztą Izraela" byli moi rodacy. Ich krew płynęła w żyłach moich i po wielu wiekach wydała i we mnie swój owoc. Jakżeż bym mógł nie przyjąć Boga w całej pełni Jego miłosierdzia. Miłosierdziem Ojca był Syn, Słowo Boże, Mesjasz. Krwią Jego odkupieni jesteśmy wszyscy — cała ludzkość, wszystkie pokolenia — bo miłość Boga nie zna ograniczeń. Zna je natomiast wola ludzka: może powiedzieć „nie" Panu swemu. Na naszych oczach tak się działo z tyloma milionami ludzi — sprzeciw, jakiego chyba nigdy dotąd nie było wśród ludzkości, już znającej naukę Chrystusa Pana.
Naród żydowski nadal od wieków oczekujący Mesjasza, odrzucający Jezusa Chrystusa i Jego orędzie miłości i przebaczenia, wrogi Mu, zawzięty, mściwy i żywiący w sobie nienawiść do innych niż oni, do „gojów", stał się nagle obiektem nienawiści innego narodu i jego ofiarą. I to było zbawieniem dla wielu, bardzo wielu z nas. Pan sprawiedliwość ma dla katów, ale ich ofiarom okazuje oblicze Miłosierdzia, chociażby na miłosierdzie nie zasługiwali. Ale czyż wśród tej głodującej biedoty, schorowanych i starych kobiet i mężczyzn, chorych i słabych, bezradnych, bezbronnych i prześladowanych, ginących z głodu na ulicach, wśród dzieci bezdomnych, przerażonych, niczego nie rozumiejących wielu ich było? Nie, ci żyli bezpieczni na Zachodzie, w Szwajcarii, USA i innych krajach (Chodzi o tych, co świadomie walczyli z Bogiem i odrzucali Słowo Boże, starając się zniszczyć chrześcijaństwo, ośmieszyć je i wyrwać z dusz ludzkich — słowem, o niektóre kręgi międzynarodowego żydostwa). Prawdą jest też, że i tu byli liczni donosiciele, policja, łapownicy (jak w każdym społeczeństwie — a w tak zagrożonym, jak nim było nasze, cechy te potęgują się, ludzie pragną się ratować za wszelką cenę), ale wreszcie zginęli i oni. Mówię więc o całości, która przeszła przez czyściec i piekło za życia. Cierpienie spala winy, jeśli się je zrozumie. Tu odczuwano nienawiść wroga, a wtedy trudno analizować własne winy, lecz byli i tacy.
Ja, jak wiesz, opiekowałem się dziećmi, bo one były najbardziej bezbronne i pierwsze ginęły (nie mogły pracować, więc były niepotrzebne). Chciałem, aby moja miłość osłaniała je przed lękiem, póki można. Bóg dał mi tę łaskę, że mogłem być z nimi do ostatniej chwili i dlatego mogłem oddać je wszystkie w Jego wyciągające się ku nam przebite dłonie — przygotowane, więc ufne i oczekujące zapowiedzianego przeze mnie Spotkania. Zapewnić cię mogę, że „chrzest krwi" — chociaż krwi nie było (był gaz, a przedtem nienawiść, groza, krzyk, strzały, bieg, szczekające, rzucające się ku nam psy, i trupy, masa trupów po drodze) — jest kluczem do Serca Pana. Jego współczucie, litość, łagodność, nieskończona dobroć i to, czego ja nie przewidziałem: Jego pośpiech (!), z jakim spieszył ku nam! Jego obecność już w komorze gazowej — zupełnie przesłoniła nam ból i lęk śmierci (bo szczęście duszy niezmiernie przewyższa lęk i ból ciała). Był On i niebo otworzyło się w komorze „kąpielowej", plugawym miejscu mordu. Widzieliśmy Go, jak gdyby kolejno otwierały nam się oczy, i wtedy moja miłość do dzieci wydała mi się nikłym cieniem, zaledwie śladem tej, która nas ogarnęła.
Dzieci, moje dzieci, przyciągane tą miłością były zachwycone, olśnione, jak gdyby budziły się ze snu, garnęły się ku Niemu, otoczyły Go, a On wziął dwoje najmniejszych na ręce i powiedział: „Chodźcie, przyjaciele, zabieram was do mojego domu, do wiecznej radości, a o tym, co było, zapomnijcie". I zostaliśmy otoczeni przez piękne, świetliste, radosne postacie aniołów — sług pańskich (dzieci zobaczyły, że każde miało swego opiekuna), potem przez rodziny nasze, tych, których pogrzebaliśmy i pożegnali, a to, co dotąd było realne, stało się mgłą, nicością. Czy wiesz, że dzieci nie zdążyły nawet zauważyć swoich ciał? Ja nas widziałem przez moment jako jak gdyby ślad przeszłości.
Nie tylko ja jestem z Panem. Są wszystkie moje dzieci i w ogóle wszystkie nieszczęśliwe dzieci. I niezmierzona jest liczba moich rodaków tu, w domu Pana. To są Jego plony z rzezi kierowanej przez moce nieprzyjaciela. Każda ofiara, każdy człowiek zamordowany przez ludzi — też Jego synów — ma wstęp do Jego królestwa, a ci, którzy wiele zawinili i oczyszczać się muszą (często bardzo długo), też błogosławią Pana, bo dobrze rozumieją, że otrzymali łaskę ratującą ich przed potępieniem siebie, przed wieczystością konania, straszniejszą niż wszystkie katownie świata.
Chciałbym ci jeszcze przekazać, że mogę wam pomagać, zwłaszcza w zakresie swoich umiejętności, ale chciałbym bardzo, abyście oddawali mi moich współwyznawców, bo mogę prosić o ich nawrócenie ku Panu.
Po przerwie.
— Cieszę się, że zniknęły twoje wątpliwości. (Bo tak było).
Chcę ci teraz powiedzieć, ile my, polscy Żydzi, zawdzięczaliśmy polskiej kulturze, tolerancji, zdolności do przyjmowania innych jako równych sobie. Mówię o tych z nas, którzy wyszli ze swoich gett i żyli życiem całego społeczeństwa.
Wiem o tym, że tyś zadecydowała o przyjęciu do domu będącej w tragicznym położeniu rodziny żydowskiej, państwa „Sadowskich". On jest tu z nami i opowiadał mi o tym, że nigdy nie zaznali od was niczego, co by świadczyło, że uważacie ich za „gorszych" od siebie, co było dla nich odprężeniem, radością i przywróciło im poczucie godności, że po prostu poczuli się znowu ludźmi; a przecież wiedzieli, że ich pobyt u was jest wyrokiem śmierci dla was wszystkich. Twoja matka mówiła mi, że decyzję przyjęcia ich pozostawiła tobie z obawy, aby nie odpowiadać za śmierć córki przed Bogiem, bo wydawało się niemożliwe, żebyście przeżyli, i wiem, że byliście o tym wszyscy przekonani. Wiem, że wygląd p. Zofii (która jeszcze żyje) był tak bardzo „semicki", a mimo to nie było w waszym domu lęku. On czuł się i czuje się Polakiem; tylko ze względu na żonę i córkę nie mógł brać udziału w konspiracji. Pan Jerzy zawsze pamięta o tobie i teraz przekazuje wyrazy wdzięczności i szacunku.
Odbiegłem od tematu, lecz nie tak bardzo, bo właśnie on, jak również ja, a przede wszystkim nasza młodzież, która kształciła się już w polskich szkołach, gimnazjach i na uniwersytetach (świadomie pomijam ekscesy, bo to wymaga dłuższego tłumaczenia) czerpała z polskich wartości, i one właśnie zaszczepiły się w naszych duszach — dlatego może, że do porzucenia niczego nas nie zmuszano, nie dzielono, nie upokarzano, niczego nie narzucano. Wielka poezja narodowa, umiłowanie wolności, tradycja zrywów i powstań, która w niektórych rodzinach żydowskich żyła już od pokoleń (p. Janusz przypomina mi wiersz Norwida „Żydowie polscy", obrazy Grottgera, udział w walkach) — to wszystko, a i harcerstwo spowodowały, że polski szacunek dla godności człowieczej w młodym pokoleniu zmienił je tak, że było zdolne do powstania. Powstanie w Getcie Warszawskim było jedynym w Europie! Było skutkiem wartości polskich, które wchłonęliśmy. Ja je widziałem już stąd i sam wraz z innymi przyjmowałem nasze poległe dzieci, które Pan witał z radością i wielu z nich wprowadził wprost do swego domu.
Bóg nasz kocha odwagę, poświęcenie i męstwo. Niebo pełne jest tej radosnej, męczeńskiej młodzieży żydowskiej i o wiele liczniejszej waszej, a właściwie naszej polskiej. Tu nie ma różnicy pomiędzy narodowościami — jest wspólnota dróg, którymi szło się ku Panu, wspólnota umiłowań. Bo ta wartość, za którą człowiek oddał życie, jest zawsze jego wyborem, jego drogą, jego umiłowaniem Boga w Jego atrybutach, np. w mądrości, pięknie, szlachetności, ofiarności, męstwie, miłosierdziu, w ukochaniu Jego praw. Dla Polski jest nim prawo do godności ludzkiej, do wolności wyboru, sprawiedliwości i miłosierdzia społecznego. W tej miłości spotykamy się w Panu.
Dziękuję i błogosławię.
Po kilku dniach (6 XI 1988 r.).
— Panie Januszu. Dziękuję panu za przekaz, ale chciałabym spytać, czy na odmianę cechy żydowskie nie oddziaływały na Polaków i jak?
— Dobrze, odpowiem pani. Otóż mogły one oddziaływać tylko przez tych Żydów, którzy kończyli polskie szkoły, poznawali język i zyskiwali przyjaciół w społeczeństwie polskim. Owszem, słyszałem, co pani mówiła o karczmarzach rozpijających chłopstwo, lichwiarzach, a w okresie zrywów narodowych i szpiclach — na usługach zaborców. Nie zaprzeczam, że takie wypadki były, ale gdzie miała się wcisnąć społeczność bardzo liczna i bardzo biedna w kraju rolniczym? Pozostawał jej tylko handel i pośrednictwo...
— I lichwa — podpowiedziałam.
— To prawda, ale też iluż było wśród Żydów w małych miasteczkach nędzarzy? W wielodzietnych rodzinach, które trzeba było wyżywić, pracowały już małe dzieci. Żydzi są pracowici. Wykształcili w sobie tę umiejętność przez wieki poniewierki w społeczeństwach, gdzie byli zawsze poza nawiasem życia społecznego. Pozostał im tylko handel i rzemiosło, a u najbardziej przemyślnych i pozbawionych skrupułów — lichwa, obrót pieniądzem, no i popieranie się wzajemne, poparcie wspólnoty żydowskiej.
Powracam do tych, którzy postanowili wyjść z getta żydowskiego z jego nie zmienionymi od wieków obyczajami i nauką wyłącznie religijną, hebrajską, z narosłymi przez stulecia tomami komentarzy, Kabałą i Torą. Jest prawdą, że w świat chrześcijański wnosili oni sceptycyzm i ateizm. Z trudem odrywali się od religijności żydowskiej w pożądaniu wolności umysłu, wolności od niesłychanej ilości przykazanych reguł zachowania i zakazów i nakazów Prawa. Niełatwo im było powrócić znowu do jakiejkolwiek religii. Lecz ile dali talentów wedle swej specyfiki uzdolnień w muzyce, w literaturze, poezji, wtedy gdy włączali się w kulturę Europy, w kulturę łacińską? Ile zawdzięcza Żydom język polski w XX wieku, jak go opanowali, jak stał się im językiem ojczystym? Jeśli pani bez uprzedzeń rozważy ich wkład do kultury, zobaczy pani, że nie był taki mały. To samo z wiedzą, chociażby Askenazy i Hirszfeld. Chodzi mi o sprawiedliwy osąd.
Natomiast to, co popełnili złego względem narodu polskiego, a co jest zbrodnią, jest nią również tu, w oczach naszych — bo Pan nie zna stronniczości — i za tych z nas nie przestajemy was przepraszać i prosić was o przebaczenie. Tym bardziej też staramy się — stąd — naprawiać ich winy. Widzimy bowiem jasno, że działali z inspiracji nieprzyjaciela i usiłowali zniszczyć nie tylko wasz naród, lecz i plany Boże względem niego i ludzkości, którym i my z całego serca służymy.
Tu nie ma nikogo, kto by nie pragnął otoczyć was pomocą, i to, co teraz mówię pani, jest też usiłowaniem dopomożenia — wedle moich słabych możliwości, lecz z całego serca czynionych. Przecież nasze ciała użyźniają polską ziemię, a nasze dusze, nasze serca i pamięć są z nią na zawsze związane. Polska jest także i moją Ojczyzną. I ja czerpałem wzory z tych samych źródeł: z historii, tradycji i kultury polskiej, tak jak wy czerpiecie z najpiękniejszego daru mojego starodawnego narodu: z Pisma świętego. Ludzkość, dziecko, jest jednym umiłowanym dzieckiem Pana, jedną rodziną, w której wszyscy powinni wspomagać się i dzielić tym, co posiadają — a właściwie co wypracowali jako naród — najpiękniejszego, własnego, niepowtarzalnego. Teraz nadchodzi czas, kiedy my, Polacy, ukażemy światu drogę ratunku, drogę Pańską: miłości i przebaczenia, sprawiedliwości i miłosierdzia społecznego. Pan przez nas daje światu nową pomoc: dla tak zdegenerowanej i martwej duchowo ludzkości Polska będzie obrazem odrodzenia, nadziei, prawidłowości rozwoju — ku Bogu i we współpracy z Nim.
Wszyscy bierzemy w tym działaniu udział, a zwłaszcza ci, którzy kochali i nadal — lecz bardziej — kochają swoją Ojczyznę ziemską, a których Pan zechciał do współpracy dopuścić, jak mnie teraz.
Widzisz, dziecko, naród żydowski to naród wschodni, krańcowy: gwałtownie kocha i gwałtownie nienawidzi. Wielu Żydów nienawidzi nie tylko Jezusa i chrześcijaństwa, lecz całej ludzkości. Są wśród nich świadomi i potężni słudzy nieprzyjaciela pragnący zagłady ludzkości, zwłaszcza zniszczenia planów Boga dla niej. (...) Jest też wielu wśród nas, którzy pośród narodów służymy Panu i Jego wspaniałym prawom. Żydzi odrzucili Mesjasza, odrzucili Zbawienie narodu, dlatego jako naród powrócą ostatni. Lecz pojedynczo już powracają ku Niemu. Ostatnia wojna do pierwszych świętych chrześcijaństwa Żydów, jak i Jezus, dołącza nowych, jak Edyta Stein i mnóstwo innych. To początek powrotu. Koło się zamyka. Wy, Polacy, pomogliście nam w tym powrocie. Dlatego macie naszą pomoc i miłość.
Błogosławię w imię Chrystusa.
GRAŻYNA
3 I 1989 r. Dowiedziałam się, że kilka miesięcy temu zmarła moja dobra znajoma, z którą w pewnym okresie modliłyśmy sie wspólnie w Odnowie w Duchu Świętym. Była katoliczką, zwyczajną kobietą, słabego zdrowia, mającą rodzinę, pracującą, przeżywającą trudności życia codziennego dotykające nas wszystkich. Wyróżniała ją tylko miłość do Pana Jezusa, możliwa do dostrzeżenia chyba wyłącznie przy bliskim poznaniu. Kilka lat temu przeżyła nawrócenie — powrót do żywej wiary po 20 latach odrzucania Boga (ojciec jej był aktywnym członkiem partii komunistycznej, tak jak i jej mąż). Związała sie w ostatnim czasie z grupą (katolicką) ukierunkowaną na rozważanie Męki Pana i wstawianie się za grzeszników przez moc i świętość przelanej za nich Krwi Chrystusowej. W tym czasie Grażyna poznała i zaopiekowała sie rodziną narkomanów, których usiłowała wyciągnąć z tego straszliwego uzależnienia. Mówiła mi, że ich „kocha ponad wszystko", sama nie wie dlaczego, lecz wie, że gotowa jest „życie za nich oddać, aby stali sie zdrowi". Zachorowała ciężko, miała silne bóle, została częściowo sparaliżowana. Swoją chorobę przeżywała w duchu ofiary za tę rodzinę; od kapłana prowadzącego jej grupę, który odwiedził ją w jednym z kolejnych szpitali, dowiedziała sie o uzdrowieniu ich z uzależnienia. Niemniej nie spodziewałam sie jej śmierci, lecz raczej wyzdrowienia. Gdy już otrząsnęłam sie z zaskoczenia, zapytałam Pana naszego, czy mogę rozmawiać z Grażyną.
Mówi Pan:
— Moje dziecko, to ona Mnie o to prosi. Zanim rozpoczniesz rozmowę, Ja sam chcę ci powiedzieć, że zabrałem córkę moją na jej życzenie, ponieważ jej miłość do Mnie tak ją pochłonęła, że wszystko poza Mną wydawało jej się smutne. Bo widzisz, kiedy ona Mnie się oddała gorąco, z całego serca, pokochałem ją tak, że zaczęliśmy kochać wspólnie. Wtedy dałem jej swoją miłość do tej biednej, zagubionej, ginącej rodziny. Wiesz, że nie ma większej miłości, jak oddać życie za przyjaciół swoich. Kto tak czyni, jest prawdziwie bratem moim. Grażyna zrozumiała Mnie, a tak bardzo chciała okazać Mi swoją wdzięczność za dar nawrócenia... Czyż mogłem jej odmówić? Dałem jej szansę zbawienia, wyzwolenia, uratowania rodziny — właśnie obcych, aby w pełni ujawniła się jej miłość bliźniego — a moja ukochana pochwyciła tę okazję oddając Mi się całkowicie jako ofiara zadośćuczynienia za ich winy. Dlatego wykorzystałem jej miłość dla jej wiecznego szczęścia i nie przedłużałem już jej życia, aby mogła natychmiast cieszyć się szczęściem wieczności. Czy rozumiesz Mnie, dziecko?
— Tak, rozumiem, że dla Ciebie, Jezu, ważny jest każdy człowiek dla niego samego bez względu na jego zobowiązania na ziemi (jak u Grażyny jej własna rodzina), że każdego z nas zabierasz sobie w najkorzystniejszym dla niego momencie i że czasem nie możesz już powstrzymać swego oczekiwania, jeśli my bardzo cię pragniemy lub bardzo cierpimy.
— Tak. I dlatego także, że nie żądam od was osiągnięć ani dużego i żmudnego wysiłku, a tylko miłości. Jeżeli ktoś z was kocha Mnie naprawdę i pragnie obecności mojej nade wszystko, odpowiadam na jego pragnienie, chyba że przewidziałem dlań inne jeszcze służby. Lecz Grażyna słabła coraz bardziej. Dlatego zabrałem ją sobie — obdarzając chwałą męczenników, najbliższych przyjaciół moich, którzy świadczyli o Mnie miłością aż do ofiarnej śmierci. W waszych czasach jest i zawsze będzie miejsce na śmierć za innych ludzi, jeśli się ich pokocha tak w pełni i bez względu na swoje osobiste dobro, jak to zrobiła Grażyna.
— Tak, Panie, ale to Tyś ją napełnił swoją miłością.
— Tak jest zawsze, ale trzeba tę daną wam miłość podjąć, uczynić swoją i nigdy nie żałować. Choroba Grażyny, ciężka i męcząca, była czasem sprawdzenia, czy nie cofnie się i nie będzie się żalić i litować nad sobą. Byłem przy niej i podtrzymywałem ją, lecz wybór był jej. Nadal była szczęśliwa, że zostali uratowani ci, którzy już byli zgubieni, i nadal kochała Mnie z jeszcze większą wdzięcznością, uchwyciwszy się Mnie jako jedynego przyjaciela (jak niegdyś twoja matka). Czy dziwisz się, że nie mogłem się takiej miłości oprzeć?
— Nie, Panie, przecież dla Ciebie wszyscy jesteśmy biednymi dziećmi, a Ty tak jesteś wrażliwy na nasze cierpienia. Trzeba tylko wierzyć w Ciebie i ufać Ci; cała reszta idzie za tym.
— Tak, córko, „cała reszta" — szczęście wiecznego przebywania ze Mną w miłości wzajemnej, szczęście niewyobrażalne na ziemi mieści się w zawierzeniu Mnie. Teraz, pragnę, abyście rozmawiały ze sobą jak siostry. Ja daję umiłowanej mojej możność pomocy ludziom chorym, cierpiącym i uzależnionym. W każdym przypadku, kiedy będziesz prosić za nich, zapraszaj do orędownictwa Grażynę. Proście razem. Pragnę, aby współpraca obu „światów" pogłębiała się.
Mówi Grażyna.
— Droga moja, to ja, Grażyna. Czy chcesz mówić ze mną? Pytam, bo widzę, jak się denerwujesz. Rozumiem, że moja śmierć to dla ciebie wielkie zaskoczenie. Słyszałam, co mówiłaś wczoraj do naszego znajomego i rozumiem teraz powody, dla których nie dzwoniłaś. Wiem, że mój mąż nie jest „łatwy" w kontaktach z ludźmi i było ci trudno mówić z nim. Dlatego nie będę cię prosiła o przekazanie mu czegokolwiek ode mnie, przynajmniej obecnie — nie chciałby cię zrozumieć. Widzisz, jego i syna biorę w opiekę; oddaję ich Panu naszemu z prośbą o uratowanie ich i ufam Mu. Wiem, że On ich oboje kocha tak, jak i moich ukochanych narkomanów, którzy są już zdrowi oboje i będą dobrą rodziną; będę im pomagać.
Wiesz, to że poznałam ciebie i przez ciebie Pana tak bezpośredniego i kochającego nas, bardzo mi pomogło w zbliżeniu się do Niego. Właściwie tylko z tobą mogłam mówić o moich lękach, rozmowach z Panem i o tym, co głęboko odczuwałam, ale czego nie umiałam wyrazić. Tak naprawdę nie ja oddaliłam się od ciebie, tylko Chrystus, nasz Pan, odrywał Mnie sam od wszystkiego, co nie najważniejsze, bo On wiedział, jak krótko będę żyła i chciał, abym maksymalnie wykorzystała ten okres dla zawarcia bezpośredniej i poufałej przyjaźni z Nim samym. Dlatego prowadził mnie najkrótszą drogą — drogą krzyża i przygotowywał do śmierci, czego nie wiedziałam, lecz czułam, że to jest ta „moja" właściwa droga; na niej właśnie otrzymałam najwięcej pomocy. Ale początki zaznajamiania się z żywym Jezusem były w Odnowie (w Duchu Świętym) i potem u ciebie; nawet dużo więcej skorzystałam u ciebie. Dlatego dziękuję ci za wszystko i proszę cię, nie miej do mnie żalu, że później tak rzadko się odzywałam. Ja wciąż szłam, tylko inną drogą — tą, jaką wybrał mi On!
— Ja to przecież rozumiałam.
— Wiem, ale było ci przykro, bo lubiłaś mnie. Teraz to zrozumiałam i dlatego tak cię przepraszam. Nie mogłam tak pozostawić ciebie i bardzo prosiłam Pana naszego o pomoc. Wiem też, co Jezus, nasz Pan, Król ukochany, najbliższy, najbardziej nas rozumiejący Przyjaciel, Zbawca, ośrodek naszej miłości, Bóg, Miłość sama... — nie ma słów na wypowiedzenie, kim On jest — wiem, co powiedział ci o mnie, bo chciał, abym była obecna. Wiesz teraz, dlaczego tak gorąco zajął się mną: bo miałam mało życia przed sobą. I popatrz tylko, jakie szczęście przygotował mi: zamiast umrzeć „normalnie" mogłam swoje życie wykorzystać dla dobra innych ludzi. Przecież wiesz, że On mi ich dał wraz z tą wielką miłością i współczuciem, które były Jego miłością i Jego współczuciem.
Pamiętasz, że mówiłam ci, jak bardzo ich kocham, nie wiedząc dlaczego. Wiedziałam tylko tyle, że łatwo mi kochać bliźnich, a trudno — idee czy pojęcia abstrakcyjne, tak jak ty kochasz. A to takie proste: Jezus, Pan nasz daje nam ten „rodzaj miłości", wedle którego mamy Mu służyć — jeśli zechcemy. Otrzymałam tę trójkę zmarzniętych, nieszczęśliwych ludzi tak bardzo potrzebujących zrozumienia, współczucia, miłości — dużo bardziej niż mój syn i mąż, i o wiele bardziej zagrożonych. Mówiłam ci: „on jest na wykończeniu" (kilkanaście lat używania narkotyków) — a teraz są zdrowi, szczęśliwi! Nie walczyli, nie męczyli się — Pan ich wyzwolił. Pomyśl tylko, taką cudowną możliwość ratowania ich dał mi Jezus! Wciąż dziękuję i dziękuję, bo to przecież Jego Ofiara i Jego Krew ich uzdrowiła — nie ja, cóż ja mogłam? — a przecież dał mi Pan mój łaskę włączenia się w Jego Ofiarę. Pomyśl, ile lat oni się męczyli, a ja tak krótko...
— Krótko? Chyba rok?
— No, około roku, i naprawdę nie tak bardzo. Widzisz, On był ze mną. Ja to wiedziałam, czułam i — o czym już nie wiesz — Jezus był coraz bliżej i coraz realniejszy, bardziej kochający. Był moim oparciem i skałą.
Wiem, że przygotowujecie relacje o śmierci, bo Pan chce, aby Go poznawano i aby był wzywany i pożądany przez chorych i zagrożonych śmiercią. Dlatego opowiem ci to, co mogę, co pamiętam jako ważne i istotne.
Jestem z Nim od początku mojego nowego życia. Nie znam czyśćca z autopsji, chociaż należał mi się. Lecz On powiedział, że kto miłuje braci swoich aż do śmierci, ten śmierci nie podlega i z życia przechodzi do Życia — Życia z Nim, na zawsze z Nim! Pan wziął mnie na ręce jak chore i słabe dziecko i po prostu wniósł w swój dom. Ja ostatnio byłam już tak słaba, że nie miałam siły protestować. Chciałam powiedzieć: „nie jestem godna...", ale Jezus uprzedził mnie. Przytulił i cicho powiedział: „Życie swoje oddałaś za nich, a Ja twoją ofiarę przyjąłem i połączyłem ze swoją. Cóż mogłoby nas rozdzielić? Mamy jedno serce i wspólnie miłować będziemy, teraz już w wieczności!" Czy ty rozumiesz tę nieprawdopodobną różnicę pomiędzy Bogiem Nieskończonym a Jego marnym i słabym stworzeniem? Pomiędzy przeczystą ofiarą Krwi Boga-Człowieka a zgodą na śmierć grzesznego, pełnego win i niedoskonałości zwykłego człowieka, takiego jak ja? A On potrafi przekreślić winę całych lat niewierności i odrzucania Go, wszystkie nasze błędy i grzech i przyznać się do braterstwa z taką nicością!
Bóg — to jest Miłość! Miłość chce widzieć tylko to co najlepsze w swoim dziecku; resztę po prostu przekreśla. Pan ukazał mnie ogromnym tłumom spieszącym ku Niemu i powiedział, że daje mi moc orędownictwa, bo przyjęłam śmierć za bliźnich swoich, i określił ją jako męczeńską — taką, jaką poniósł ojciec Kolbe i wielu innych Polaków. I oni mnie przyjęli pośród siebie! Ja teraz jestem w Polsce, w tej wspaniałej wspólnocie męczenników i wyznawców! I uczę się jej.
Coraz bardziej rozumiem ciebie. Chciałabym ci pomagać. Może będziesz mogła porozmawiać ze mną jeszcze, bo teraz matka twoja prosi mnie, abym już nie mówiła więcej. Nie wiedziałam, że masz nadciśnienie.