Przybylek G2 Sprzedawcy Lokomotyw

Marcin Przybyłek

Sprzedawcy Lokomotyw

Gamedec tom 2




Wydanie oryginalne 2006



Marcinowi Wrońskiemu, Sławkowi i Mikołajowi Pacholczykom dziękuję za rozmowy, Magdzie Kapale, Esterze Wawrzyniak i Lilianie Pawelczak za podarowaną mi wiedzę o kobietach, Profesorowi Tadeuszowi Kobierzyckiemu za przyjaźń i wiedzę, Ojcu i Matce za wiarę, żonie Annie i córce Kalinie za wszystkie wspaniałe chwile



Prolog 1

1. Pandora 3

2. Doom Day 36

3. Wieża bogów. 69

4. Shadow Zombies 94

5. Bestia 119

6. Dwa skrzydła motyla 142

Słownik neologizmów i trudnych terminów 153

Osoby 157





Prolog

Peter ”Crash" Kytes stał przed holowystawą sklepową przedstawiającą najnowsze walktele i doskonalsze od nich nadgarstkowe omniki. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem, dlaczego go interesują. Moc obliczeniowa jego motomba wielokrotnie przewyższała te zabawki. Może powodowało nim przyzwyczajenie z czasów, kiedy posiadał ciało?

Przysiadłem na ławce obok fontanny i wciągnąłem w nozdrza poranny zapach Warsaw City: ulotny powiew czystości i ledwie wyczuwalną nutę sosnowych olejków eterycznych. Czy wolność objawia się tym, że człowiek może bez strachu poddać się nastrojowi chwili? Jeśli tak, to w tym momencie byłem nieskończenie wolny. Mimowolnie uśmiechnąłem się do losu i tajemnic, które skrywała przyszłość. Moje policzki owiało chłodne powietrze i przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że było to muśnięcie skrzydeł aniołów. Poprawka. Anielic.

Otworzyłem oczy. Nieopodal przystanęły dwie panie z pieskami. Przyglądały się bacznie mojemu towarzyszowi.

- Co za monstrum! - szepnęła niższa brunetka. - Budzi lęk, prawda? - Wyższa, choć nie szczuplejsza blondynka skinęła głową.

- Oczywiście ja wiem, że to zwykły człowiek, ale wie pani, co on potrafi? - Niższa rozmówczyni ubrana w popielaty kostium ściszyła konfidencjonalnie głos. - Prześwietlić!

Blondynka wytrzeszczyła oczy:

- Chce pani powiedzieć, że on nas widzi bez ubrania?

- Żeby tylko! - Brunetka zacisnęła usta i znacząco przymknęła oczy.

Podniosłem się z ławki, prostując zastałe kości i lekko napiąłem rozleniwione mięśnie. Rozejrzałem się dookoła poszukując cienia seraficznych skrzydeł, lecz nie dostrzegłem ich konturu ani w puchu wysokich altocumulusów, ani w neogotyckich kształtach pobliskich budowli. Wiedziałem, że ich wzór gdzieś się ukrywa, tylko jeszcze nie potrafię go dostrzec. W końcu jakże mogłoby być inaczej? Westchnąłem nostalgicznie, przetarłem oczy, wyrównałem fałdy płaszcza i podszedłem do rozmówczyń, szczerząc zęby w jowialnym uśmiechu.

- Nie mogłem się oprzeć, żeby nie podsłuchać tej interesującej konwersacji. - Ukłoniłem się. - Panie pozwolą, że się przedstawię, Torkil Aymore.

Po ich twarzach przegalopował rumieniec.

- Ten z virtuality show?

- Ten sam. - Chrząknąłem. - Tamten droid - wskazałem Pete'a - to mój przyjaciel.

Dałem im chwilę na przetrawienie informacji. Niepewnie się poruszyły Zostały wszak przyłapane na plotkowaniu.

- Pragnę zapewnić - podjąłem - że nie potrafi zobaczyć pań nagich, jeśli o to się boicie.

- Jak to? A te wszystkie promienie? - Brunetka nie dawała za wygraną.

A to ci tupet. I to ma być słaba płeć? Obgadują Bogu ducha winnego człowieka i jeszcze skruchy nie okazują! Zerknąłem na niego. Naprawdę tak go interesowały te omniki czy udawał, że nas nie słyszy? Przełknąłem ślinę i skupiłem się na temacie.

- Może ich użyć, by zobaczyć, czy panie są zdrowe, czyli przeprowadzić coś w rodzaju skanu medycznego - ciągle się uśmiechałem. - Ale nie jest w stanie tak po prostu zdjąć kiecki.

- E, zalewasz pan. Dzisiaj wszystko jest możliwe. - Niższa pani najwyraźniej nie zamierzała ustąpić bez walki.

Zdumiała mnie myśl, że... może i miała rację! Z drugiej strony nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że po prostu chciała być podglądana.

- Zastanówmy się - przerwałem ten tok myśli. - Pete rzeczywiście może używać fal, które przechodzą z niejednakową sprawnością przez różne rodzaje materii, a skoro tak, to potrafi zapewne dokonać trójwymiarowej rekonstrukcji poszczególnych warstw...

- Ha! A widzi pan? - Brunetka mrugnęła do towarzyszki.

- Czyli teoretycznie może zobaczyć was nago. - Zboczeniec! - zatrwożyła się blondynka.

- Lecz trzeba zaznaczyć - wyciągnąłem rękę w uspokajającym geście - że taka projekcja, pozbawiona światłocienia, połysku i koloru skóry, wszak pod ubraniem jest ciemno, nie jest już tym samym co widok golasa, to raczej rzeźba...

- Co pan powie - uśmiechnęła się krzywo brunetka.

- Rodzaj odtworzenia - tłumaczyłem. - Gdyby mógł dodać źródło światła, wygenerować barwy i lśnienia, nadałby obrazom pozór realności.

- Czyli jednak - stuknęła obcasem w chodnik, ciesząc się zwycięstwem.

- Ale wtedy byłby przenośnym studiem animacji cyfrowej, nie tylko człowiekiem w zbroi - rozłożyłem ręce.

- Ja tam w to wierzę. Nie ma rzeczy niemożliwych. A ten jego strój to Doom. Najdroższy - oceniła okiem znawcy.

Uniosłem brwi.

- Mój syn się fascynuje - wyjaśniła.

- Jeszcze coś przyszło mi do głowy - wtrąciłem.

- Tak?

- Panie z pewnością mają na sobie bieliznę?

- No wie pan?! - spłoniła się blondynka.

- Standardowe figi, biustonosze, coś jeszcze? - Wypytywanie o części garderoby sprawiło mi perwersyjną przyjemność.

Teraz zarumieniła się brunetka. - Pończochy...

- Właśnie. Tak więc nawet gdyby Pete'owi udałoby się panie, jak to określacie, rozebrać, na waszych ciałach pozostałyby dziwnie wyglądające odciski staników, zagniotki od majteczek, niezbyt zachęcający widok, nieprawdaż?

Zalały się wściekłą czerwienią.

- Jak pan może?! - wychrypiała brunetka, chwyciła drugą pod łokieć i pociągnęła za sobą.

- A dla pana informacji - rzuciła przez ramię wciąż zgrubiałym głosem - biobielizna nie wrzyna się w ciało. - Potrząsnęła głową dodając sobie animuszu. - Gratuluję starożytnych galotów!

Uśmiechnąłem się półgębkiem, podziwiając przyciężkie figury.

- Jakieś dwadzieścia kilo mniej i byłyby z was całkiem ponętne amazonki...

- Co tam mruczysz? - podszedł Pete. Jego stalowa głowa wisiała pół metra nad moją.

Zawsze uważałem, że szanujący się gamedec powinien mieć sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, nie sto osiemdziesiąt.

- A nic. Potrafisz je prześwietlić?

Skierował detektory na oddalające się kobiety. - Tych nie zeskanuję nawet za pieniądze.

- A z innymi to robisz? - wytrzeszczyłem oczy. - Żebyś widział moją kolekcję... Stłumiłem-komentarz, bo w tym momencie zobaczyłem anielicę. Unosiła się na szerokich skrzydłach niedaleko śnieżnej mieszkalnej wieży i obdarzała mnie życzliwym uśmiechem. Od jej ciała rozchodziły się we wszystkich kierunkach promienie, jakby była istotą z czwartego wymiaru, która z trudem się mieści w naszym płaskim trójwymiarowym świecie. I wtedy cała historia z paniami wydała się nieistotna.

- Pete? - wychrypiałem po dłuższej pauzie. - Hm?

- Znasz dobrego psychiatrę?




1. Pandora


- Kocham was, oglądacze, za to, że wciąż ze mną jesteście! Cal Galahad z Global Network News, zawsze gotowy, zawsze w akcji! Tak, tak, wiem, że nie lubicie tych głupich tekstów, ale ja za to je uwielbiam. Pamiętacie mój slogan? „Z kiczem mi do twarzy!" Z dzisiejszym wywiadem wylądowaliśmy w najbanalniejszym ze światów, czyli w Brahmie. Rozmawiam ze znanym zoeneckim ekonomistą, Wacławem Ciokiem. Witaj, Wacławie.

- Dzień dobry, Cal.

- Wytłumacz mi, jak to możliwe, że w Brahmie czy Wisznu płacimy za buty, które realnie nie istnieją.

- W realium jest podobnie. Często płacimy za coś, czego nie ma.

- Naprawdę?

- Oczywiście. W dzisiejszych czasach z reguły uiszcza się opłatę za własność intelektualną, nie fizyczną.

- Przykłady?

- Weź komputer z łączem do sieci.

- To przecież przedmiot! Dotykalny!

- Zgoda. Kupuję skrzynię z nanotroniką, stawiam w pokoju i używam jako stolika do kawy.

- Bez sensu. - Dlaczego?

- Bo komputer służy do czegoś innego!

- Do czego?

- Do grania, komunikowania się, oglądania holowizji, wiadomości, kupowania...

- O? A która z tych rzeczy jest namacalna?

- No... muszę przyznać, że mnie złapałeś.

- Czyż nie jest tak, że kupując przedmiot, nabywamy efekty, jakie ze sobą przyniesie? Na przykład frajdę z grania czy wygodę zakupów?

- Chyba tak.

- Więc, jak widzisz, w realium również płacimy za byty nierealne: holofilmy, gry, ubezpieczenia, muzykę... nawet wiele namacalnych, mechanicznych przedmiotów pełni wirtualną funkcję.

- Doprawdy?

- Kiedy byłem organiczny, miałem w domu żaluzje. Prawie nigdy ich nie dotykałem. Myła je gosposia. A używałem ich bardzo często, za pośrednictwem pilota rzecz jasna, jakoś nigdy nie chciało mi się wydawać poleceń głosowych.

- Doskonale cię rozumiem, mnie też jest łatwiej nacisnąć jakiś przycisk niż gadać do przedmiotów...

- Wróćmy do żaluzji. Przysłaniałem nimi światło, odsłaniałem, opuszczałem, podnosiłem, ale nie dotykałem. Zupełnie jakby fizycznie nie istniały. Czy twoje gierczane buty... zaraz, jaka to firma, niech się przyjrzę... ach tak. Czy twoje adniki są wygodne?

- Bardzo.

- Wygodniejsze od innych marek?

- Tak.

- Jesteś zadowolony?

- Jak najbardziej.

- Zatem warto było zapłacić?


***


Dalekowschodnie przysłowie mówi, że jedyną stałą jest zmiana. Biznesmeni twierdzą, że zmianę trzeba zaakceptować, a nawet pokochać, bo stymuluje rozwój. Ludzie, którzy ukuli te hasła, musieli być wielkimi twardzielami. Pamiętam zmiany, których wolałbym nigdy nie doświadczyć.

Ich pierwsze zwiastuny można było zauważyć jeszcze przed pamiętnymi wydarzeniami. Społeczność zoenetów przekroczyła pięćdziesiąt tysięcy, w Wolnych Stanach Ameryki powstał plant Zoenet Labs zarządzany przez cyfrowych ludzi i dla nich produkujący motomby Liczba diginetów, według nieoficjalnych źródeł, wynosiła ponad dziesięć tysięcy Potaniały gamepille: po wygaśnięciu patentu na nanobota produkcją zajęły się firmy generyczne, wchłaniane z kolei przez koncerny nanotroniczne. Wprowadzono odpowiednik tego specyfiku w postaci roztworu dodawanego do standardowych zasobników, co wydłużyło maksymalny czas przebywania w sieci do tygodnia, zaś po tym, jak korporacje biomeblowe wylansowały nowy typ łóż, okazało się, że w światach można przebywać nawet dziesięć dni. Wkrótce Novatronics, a zaraz potem konkurencja ogłosili przełom w produkcji dibeków, obniżając cenę o połowę. Firmy odzieżowe, pneumobilowe, farmaceutyczne, budowlane, a nawet ubezpieczeniowe otwierały wirtualne filie w Brahmie, Wisznu i innych światach. A to był dopiero początek.


***


Tego dnia Konon Eim, syn Pauline, obchodził dziesiąte urodziny Byliśmy umówieni o siedemnastej w restauracji „Flying Saucer" na ulicy Curie, w Brahmie rzecz jasna. Tymczasem była piętnasta i spacerowaliśmy alejami jednego z niższych poziomów górnej warstwy Warsaw City Po mojej lewicy stąpała Ann Sokolovsky, która przeszedłszy wiele prób i błędów w drodze stawania się człowiekiem wyewoluowała w fantastyczną babkę, po prawicy maszerowała jak zwykle elegancka i pociągająca mama solenizanta, a tuż obok niej Harry Norman, mój przyjaciel i współpracownik, od jakiegoś czasu zatrudniony podobnie jak Pauline, w Novatronics. Zgodnie z prośbą Anny, mieliśmy soczewki na rogówkach, by zamiast jej mechanicznej powierzchowności widzieć bogatą w powaby blondynkę.

Miasto podziwiane z niższych kondygnacji prezentuje się nadzwyczaj okazale: nad głową ciągną się estakady chodników, łączniki wieżyc i wzgórz budynków, w perspektywie niebotycznych drapaczy chmur i odległych linowców przesuwają się powietrzne ciągi pneumobili, ze wszystkich stron otaczają przechodnia transportowe i spacerowe platformy, a pod spodem sapią aurokary oraz tuby transportu publicznego.

Był to pierwszy spacer całej czwórki. Starałem się nie widzieć zdawkowych, chłodnych spojrzeń Pauline skierowanych w stronę mechanicznej rywalki. Niewiele mówiliśmy i to mi właśnie odpowiadało. Słuchałem odgłosów miasta: gwaru ludzkiej mowy, pogłosów reklam, szumu pojazdów i silników transportowców. Uwielbiam te brzmienia.

Drogę zagrodził nam grawitacyjny automat reklamowy.

- Paszoł! - Harry machnął ręką.

Cyborg zgrabnie uniknął ciosu, wykonał błyskawiczny skan naszych identyfikatorów i wyświetlił półprzezroczysty sześcian. Usłyszeliśmy entuzjastyczny głos:

Bądź człowiekiem! Bycie orga jest cool! Prawdziwy dotyk...

Zobaczyliśmy męskie i kobiece ręce zapinające biozłączki ubrań, palce zwalniające spusty samorozsmarowujących się kremów: żelowate twory błyskawicznie rozprzestrzeniały się i wchłaniały w ogorzałe policzki.

...Prawdziwy zapach...

Projekcja ukazała szyszki sosen skryte wśród zroszonego igliwia.

Natura...

Góry otulone kołdrą złotych i czerwonych drzew, pomiędzy nimi wyspy ciemnozielonych iglaków.

Przygoda...

Grupa wędrowców podczas przeprawy przez kamienisty strumień.

Realium to świat dla ludzi z krwi i kości. To świat dla ciebie.

Zbliżenie na rumiane, uśmiechnięte twarze turystów i turystek, rozwiane włosy, iskry w oczach.

Ludzie orga odróżniają fikcję od prawdy. Nie chcą żyć na niby.

Na miejskim lądowisku przyziemia orbitalny śmig. Otwiera się właz. Turyści patrzą ma metropolię oczami zwycięzców. Zjeżdżają po trapie.

Chcą wyzwań, zwycięstw i nie boją się klęsk.

Wykres biznesowego planu z pnącą się krzywą.

Nie daj się oszukać! Bądź ORGA!

Realium - świat dla ludzi, którzy mają głowę na karku!


Znów roześmiana grupa - tym razem w służbowych, biznesmeńskich ubraniach. Trzymają wzniesione kciuki.

Błysnęła lampka kontrolna na korpusie cyborga. Ekran zdematerializował się z ledwo słyszalnym piskiem. Maszynka odleciała szukając kolejnych ofiar.

- Widzisz, Aniu? - odezwałem się do diginetki. - Wiesz, jak fajnie jest mieć żołądek i serce? A gdy człowiek upadnie, to tak świetnie jest patrzeć, jak tworzy się siniak...

Roześmiała się.

- Ja czuję serce - wyznała. - Jak się denerwuję, szybciej bije.

- Naprawdę? - zainteresowała się Pauline.

- No - cmoknął Norman, podziwiając jej sylwetkę. - Jak człowiek, to człowiek.

- Ciekawe, czy... - zaczęła brunetka, lecz nie skończyła, widząc kolejnego reklamowego natręta.

- Won! - Harry podjął nieskuteczną próbę odpędzenia automatu.

Z rezygnacją patrzyliśmy jak rozwija się trójwymiarowy ekran. Próba uniknięcia prezentacji mogła się skończyć potrąceniem innych przechodniów, władowaniem się na barierkę albo marszem w kierunku przeciwnym do zamierzonego. Wolność reklamy ograniczała wolność obywateli. „W końcu to dzięki sile nabywczej konsumentów nasza cywilizacja może się rozwijać", perorowali specjaliści od marketingu. „Nie możemy podcinać gałęzi, na której siedzimy".

Po co harować, odkładać z trudem zarobione pieniądze na porządny wóz, kiedy w Realium 2 masz go na dzień dobry?

Ujrzeliśmy świat sensoryczny będący piękną utopią: megamiasto zanurzone w morzu zieleni, podobne do Nowego Tokyo czy Miami. Błyskawiczny najazd na jeden z milionów tarasów mieszkaniowych. Uśmiechnięty gracz obejmuje kobietę, stoją na platformie naprzeciwko wiszącego w powietrzu, lśniącego nowością gravillaca sigma, samochodu, na który było mnie stać tylko raz w życiu (tyle, że zamiast niego kupiłem życie i mieszkanie Anny). Na wspomnienie swojej szlachetności wypiąłem dumnie pierś.

Po co kupować meble, działkę, dom, nawet gravillę, kiedy niewielkim wirtualnym wysiłkiem możesz to wszystko mieć w grze?

Ci sami gracze przeciągają się na przeziernych poduchach grawitacyjnych leżaków. Dookoła piękny ogród: srebrne i złote świerki, himalajskie sosny, kwitnące magnolie, krzewy róż, jałowce różnych kształtów, puchate kule lawendy, stożki szmaragdowych żywotników, ukwiecone głogi i miniaturowe dęby. W tle unosi się letnia rezydencja. Za nią gigantyczne maszty sekwoi i sędziwe korpusy baobabów ozdobionych naturalnym wzorem czerwonych, pomarańczowych i żółtych grzybów.

Grając wraz z partnerem oficjalnymi skinami, możesz przeżyć dziewięćdziesiąt procent życia w świecie sensorycznym, w realium robiąc jedynie to, na co zasługuje: zalewając je moczem i defekując na jego „twarde zasady"!

Animacja ukazała wnętrze łazienki. Szczęście, że bez dosłownych przedstawień.

Nie doznasz zaników mięśniowych, bo łoże zrobi ci stymulację, nie utyjesz, bo zasobniki najlepiej wiedzą, jak regulować przemianę materii, będziesz żyć dłużej, bo bez stresów...

Kobieta i mężczyzna wstają z łóż i podziwiają umięśnione sylwetki przed lustrem. Ze śmiechem padają sobie w ramiona i się całują. No, tutaj przesadzili. Każdy wie, że po kilku dniach spędzonych w sieci lepiej tego nie robić. Chyba, że wprowadzili jakiś nowy kosmetyk.

Czasy się zmieniły! Zmień się i ty! Realium 2! Gra dla nowej generacji! Gra dla wirtualnych ludzi!

No właśnie. Realium 2. Nie widziałem tej gry Nie nadążam za zmianami? Animacja zwinęła się i wessała do projektora. Droid odleciał. Przez chwilę patrzyliśmy za nim skonsternowani.

- Pewnie śledził poprzedniego - skomentował Norman. - Zobaczył, że jesteśmy indoktrynowani przez konkurencję, więc wykonał kontrofensywę.

- Zacznę nosić pistolet. - Poruszałem ramionami, raptem mi zdrętwiały. - Będę do skurczybyków strzelać.

- Swoją drogą - Pauline rozglądała się za rampą dla spacerowców - ciekawe, jaka część społeczeństwa żyje w grach.

- Dużo - zawyrokował Harry. - Wystarczy, że cię stać na łoże, kupujesz gamepill...

- Niektórzy nie używają prochów - przerwała Anna. - Tam jest przystanek - wskazała brunetce kierunek. - Nalucharze - ciągnęła. - Zakładają naluszki dla dorosłych, takie, jakie stosują starcy z problemem nietrzymania stolca.

- Błe - Pauline skrzywiła się z obrzydzeniem.

Stanęliśmy na rampie. Podpływała do niej antygrawitacyjna łódź. Na tle kremowych, złotych i śnieżnych wież Warsaw City, odcinających się od burzowych chmur, wyglądała jak bajkowy okręt, który za chwilę zabierze nas w sam środek fantastycznej historii, gdzie młodzieńcy wymachują miedzianymi bułatami, a śliczne dziewice pobrzękuj ą bransoletkami.

- Z gównem między nogami. - Z rozmarzenia wyrwał mnie dziwnie chrapliwy głos gamedekini. - Dziękuję. - Podeszła zdecydowanym krokiem do automatu i skasowała kartę za cztery osoby. - Pewnie mają puste, śmierdzące mieszkania. Żyją z datku dla bezrobotnych, a w grach udają bossów!

- Do tego są gry... - skwitowałem filozoficznie, ładując się na pokład powietrznej dżonki. Wpasowałem się w zamszowy puchaty fotel i przymknąłem oczy Pokład delikatnie zadrgał, jak skóra delfina, gdy głaszczesz go po boku. Generatory anty-g cichutko mlasnęły, dźwięk ten z trudem utorował sobie drogę wśród miękkiego szumu miasta. Oparcie siedziska ugniotło mnie w lędźwie. I uniosłem się w anielskie przestrzenie: miałem wrażenie, że mijam warstwy chmur, z których życzliwie zerkają cheruby i, rzecz jasna, cherubinie. To tu zagubił się ślad ich skrzydeł - za zasłoną powiek. Wziąłem głęboki wdech przekonany, że wciągam w płuca zapach ambrozji. Spędziłem tak kilka cudownych chwil, po czym przywołałem się do teraźniejszości i mężnie otworzyłem oczy.

Nasz pojazd kierował się do centrum sieciowego w Wieży Słonia, najwyższej budowli w śródmieściu i jednej z najpotężniejszych w mieście, jeśli nie liczyć podmiejskich linowców, które teoretycznie mogły sięgać do stratosfery Centrum sieciowe mieściło setki łóż, z których korzystali przygodni gracze. Postanowiliśmy wejść w wirtualia w jednym pomieszczeniu, a nie jak dotychczas z własnych mieszkań, bo mieliśmy uczestniczyć tylko w pierwszej części przyjęcia. Potem Konon chciał spędzić czas z przyjaciółmi. Wcale mu się nie dziwiłem. W tym wieku dzieci nie przepadają za towarzystwem opiekunów. Po powrocie z Brahmy planowaliśmy holokino lub inną atrakcję, z wyjątkiem jedzenia, ma się rozumieć. Anna czułaby się nieswojo. Dżonka przecinała powietrze nad łukami deptaków i mijała ruchome poziomy, żeglujące w różnych kierunkach.

- Wysiadamy - zakomenderowałem, gdy cumowała przy pomoście białawej baszty.

- Dlaczego centrum sieciowe nazywa się „kawiarenka"? - zdziwiła się Anna, czytając trójwymiarowy szyld.

- Dawne czasy - odparła Pauline, ruszając z miejsca. - Gdy nie było łóż, gracze używali do zabawy holomonitorów. . .

- Poważnie? - Sokolovsky roześmiała się.

Z przyjemnością słuchałem perlistego dźwięku. Rozbrzmiewała w nim beztroska najbardziej niewinnych obszarów humanitaryzmu. To tak, jakby w głosie zawrzeć wspomnienia z zalanego słońcem dziecięcego pokoju. Jasne oblicze Anny. Tak samo nierealne, jak wszystko, co mnie otaczało. Potarłem oczy. Torkil, co się z tobą dzieje? Jeszcze raz na nią zerknąłem. Kobiecie poczętej w grze trudno pojąć, że kiedyś światy były jedynie ekranowymi wizjami...

- ...wtedy - kontynuowała gamedekini - w podobnych centrach stały setki stanowisk, przy których ludzie mogli się napić kawy.

- Ciekawe - skwitowała diginetka, rozglądając się po wnętrzu.

Dotarło do mnie, że ludzie, którzy podczas spaceru dziwnie nam się przyglądali, w istocie obserwowali tylko ją - stalowego motomba. Tańsze modele, jak Oscar, Neo czy Digit, widywało się od czasu do czasu, ale luksusowe Doomy zdarzały się niezwykle rzadko. Zdaje się, że sama zupełnie zapomniała o swoim rzeczywistym imidżu, podobnie zresztą jak my.

Pauline podeszła do konsoli, żeby opłacić łoża.

- Anno? - spojrzała na blondynkę. - Jak wchodzisz w sieć?

- Och, mam tu wtyczkę.

Cichutko syknęło. Dziwnie się poczułem widząc, jak z jej biodra wysuwa się elektrozłączka.

- Podłączam ją w miejsce kasku. Operatywę mam wirtualną - zająknęła się. - To znaczy wy jej nie widzicie. Wykonuję ją na ekranach, które postrzegam tylko ja. Oczywiście w tym czasie się nie ruszam.

Taak. Niby wszystko logiczne i zrozumiałe, a mimo to czasem gubię się w tych operacjach. Ania „wychodzi" z siebie i wykonuje czynności, nie ruszając stalowego ciała. Dotyka nieistniejących struktur. Ciągle będąc w realium. Tak to właśnie wygląda, panie doktorze, i daję słowo, że nię zwariowałem.

- Potrzebujesz usiąść? - spytała Eim.

- O, tak, nawet się położę - odparła Sokolovsky.

Zauważyła zdziwiony wzrok Harry'ego.

- Jeszcze by mnie ktoś potrącił, straciłabym równowagę. . .

Atawistyczny lęk. Serwomechanizmy zbroi nie dopuściłyby do przewrócenia motomba. Atawistyczny... Cicho parsknąłem. U kobiety, która praktycznie nie ma przodków. Torkil, ocknij się, bo z tego roztargnienia coś popsujesz. Ruszyłem za nimi do urządzeń.


***


- Dzień dobry państwu, Cal Galahad, Global Network News. Witam w kolejnym odcinku „Życia w grach!" Dzisiaj odwiedzamy specyficzny świat o niezbyt poetycznej nazwie: „Kolonia na Europie". Przebywają w nim, uwaga, nie gracze, ale naukowcy! A w zasadzie, żeby już zupełnie ściśle się wyrazić, gracze - naukowcy, którzy przeprowadzają albo tylko im się wydaje, że przeprowadzają, naukowe eksperymenty. Oto jeden z nich, John Jadas. Witaj, John!

- Cześć, Cal.

- Zacznę z grubej rury, bo za to kochają mnie oglądacze. Jesteście naiwni. Cały ten świat to tylko imaginacja!

- Mylisz się. To najprawdziwsze środowisko. Prawdą jest, że nie odkryjemy niczego, czego nie wykryły sondy, ale i tak jest to spełnienie moich marzeń. Nie miałbym szans na realną podróż na ten księżyc. Jestem na to za stary. Widzisz ten kosmodrom? Po zbadaniu globu planujemy wyprawę w prawdziwy kosmos. Nie jakiś tam Dream Space czy inny Privateer 3000. Będziemy przebywać w najprawdziwszych, matematycznie wyliczonych przestrzeniach.

- Najprawdziwszych w pewnym sensie.

- Kiedy wejdziesz do realium, też będziesz tam tylko „w pewnym sensie".

- Nie rozumiem.

- Myślisz, że widzisz rzeczywistość? Oczywiście, że nie. Postrzegasz tylko jej mapę: barwy, cienie, dźwięki, temperaturę. To interpretacje konkretnych zjawisk fizycznych: fal elektromagnetycznych, fal mechanicznych oraz energii kinetycznej atomów. W realium chodzisz po mapie, myśląc, że to rzeczywistość.

- Że jak?

- Czym zatem różni się twoja mapa od mojej? - Słucham?

- Tym, że moją wytworzyły wielkie myślące maszyny, a twoją twój mózg.


***


Konon patrzył spod oka, usadowiony w szczycie długiego stołu. Sporo urósł od czasu, kiedy widziałem go po raz ostatni. Może ujmę to inaczej: program Brahmy zmodyfikował jego osobisty skin, żeby odpowiadał wiekowi oraz kodowi genetycznemu. W końcu takie było, między innymi, zadanie tego świata. Zapowiadał się wcale przystojny młodzieniec. Dookoła blatu wrzeszczała czereda kolegów i koleżanek. Trudno ocenić, którzy byli graczami, a którzy enpecami. Z pewnością miał przyjaciół wśród jednych i drugich.

- Wszystkiego najlepszego, Konon! - Harry zmiażdżył mu rękę.

- Pomyślności. - Objąłem ponurego dryblasa i przemagając jego opór, ucałowałem w policzki.

- Żyj wiecznie, synku - przytuliła go mama.

- Winszuję - Sokolowsky wyciągnęła smukłą dłoń. Jedynie ją obdarzył uśmiechem. Powstrzymałem się od wyszczerzenia zębów. Miał oko do kobiet.

- Prezent. - Norman postawił na obrusie pudło z gigantyczną kokardą.

Hałastra rzuciła się na pakunek i pod dowództwem Eima rozdarła opakowanie na strzępy. Płaty kolorowej folii latały jeszcze niczym dziwnokształtne motyle, gdy mały przywódca zanurkował do środka.

- But? - zdziwił się, wyciągając moduł, który bezsilnie usiłował dostosować swój kształt do jego rąk. Wyglądał jak jakiś nieznany rodzaj kraba, próbujący wyrwać się z rąk poławiacza.

- Dżetboard! - wrzasnął roztrzepany, czerwony z podniecenia blondynek w przykrótkiej podkoszulce. - Oddaj! - Solenizant wyrwał mu kolorową deskę poznaczoną liniami złączy.

Urządzenie wyczuło blat stołu i - wypuszczone z małych rączek - ustawiło się dziesięć centymetrów nad lśniącą powierzchnią, sygnalizując gotowość do jazdy cichym piskiem silniczków i zielenią nagle rozjarzonych linii pozycyjnych.

- Uu! - sapnęło stadko z uznaniem.

Konon zajrzał jeszcze do wnętrza kartonu, gdzie leżał kompletny strój do jazdy wraz z kaskiem i cyfrowymi goglami. Na pierwszy rzut oka rozpoznałem najwyższy możliwy gatunek oprzyrządowania. Nierealny, bo nierealny, ale bardzo drogi podarunek.

- Ruch fizyczny jest niezwykle ważny, kochanie - odezwała się matka. - Powinieneś ćwiczyć. Być może niedługo wprowadzą bezmózgi, wtedy wyhodujemy jednego, wyjmiemy twój mózg z sejfu w motombie, wszczepimy go w organiczne ciało i będziesz mógł żyć w realium jak normalny człowiek.

Konon spuścił głowę. Miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć, lecz powstrzymuje się ze względu na uroczystość.

- Czas na tort! - Harry wjechał do sali, pilotując stolik dźwigający piętrowe ciasto.

Na szczycie migotała holoprojekcja syna Pauline gnającego na dżetboardzie. Spojrzałem na nią z uznaniem. Niezła motywacja.

- Hurra! - gromada rzuciła się na jadło.

- Powoli. - Harry temperował zbiegowisko jak wyszkolona przedszkolanka. - Każdy dostanie kawałek. - Rozdawał talerzyki. - Nie pchać się, dzieciarnia. . .

Na końcu i nam dostało się po słodkim wycinku. Kiedy ostatni raz jadłem urodzinowy tort? - zastanawiałem się, żując przesycony rumem biszkopt. Przypomniałem sobie przyjęcia w ciasnym mieszkanku, zakalcowate ciasta pichcone przez ojca, załzawione wzruszeniem oczy matki, podniecenie podczas bitew na jaśki (dwie wściekłe armie walczyły o górne łóżko)... I marne prezenty, z których cieszyłem się jak szalony tylko po to, żeby zrobić rodzicom przyjemność. Syn Pauline nie odczuwał potrzeby rozweselania mamy.

- Ten tort jest niedobry - oświadczył grobowym głosem.

- Ależ kochanie... - zaprotestowała Pauline.

- Wzdyma - wyjaśnił.

Kątem oka zobaczyłem, że Anna odsuwa talerz. Dotknęła brzucha.

- Mamo... - Z twarzy chłopca zniknął gniew, pojawiła się obawa.

- Rzeczywiście coś jest nie tak - stwierdziła Sokol owsky.

- Ja nic nie czuję. - Harry zlizał z ust bitą śmietanę.

- Ja również - Pauline podeszła do syna. - Kochanie, jesteś pewien, że...

- Ratunku! - krzyknął, spadając z krzesła. - Mamo! Pomóż!

W ramię stuknęła mnie diginetka. Na jej twarzy malowała się panika.

- Wyjdź ze mną - wydusiła, wskazując wzrokiem balon rosnący pod ubraniem.

- Nie wytrzymam! - darł się chłopiec, wierzgając nogami i tłukąc rękami w podłogę.

Dookoła zgromadził się bezradny tłum. Pauline klęczała przy dziecku i wystukiwała na walktelu numer pogotowia.

Usłyszałem jęk Anny, a zaraz potem głuchy odgłos walącego się ciała.

- Mają takie same objawy! - krzyknąłem do Pauline. Zerknąłem na wijącą się diginetkę. - Potworne wzdęcie, bóle...

- Aaaa! - przerwały mi agonalne krzyki dobywające się z dwu gardeł:

Napięta do granic możliwości biała koszula Anny nagle powilgotniała.

- Wynieśmy ich - poradził Harry.

- Co się... - rozchyliłem bluzkę blondynki.

Skóra była rozerwana. Z wnętrza rany wydobywała się ciastowata substancja pachnąca wanilią. Zdobiły ją szkarłatne żyłki krwi. Zrozumiałem, że galareta musi mieć właściwości żrące. Nie tak łatwo rozerwać powłoki brzuszne, nawet wirtualne. Anna powinna najpierw wymiotować, a nic takiego się nie stało. Poczułem nudności.

- On pękł! - rozpaczała Pauline, wyciągając dziecko na ulicę.

Nad sylwetkami poszkodowanych pojawił się migający, trójwymiarowy napis:

Fatal skin error! Log out!

Pierwszy raz widziałem w Brahmie oznakę, że to świat, nie realium. Rozejrzałem się za najbliższym azylem.

- Torkil... - jęczała Anna. Z rozerwanego brzucha wypływała kipiąca masa.

- Zanim podjedzie karetka, nabawią się jakiegoś urazu! - Harry nie stracił przytomności umysłu. Pamiętał, że oboje są zoenetami, więc nie grozi im realna śmierć.

- Do azylu! - zgodziła się Eim. - Dzieci! - spojrzała na spanikowaną trzódkę. - Pomóżcie mi! Goście pochwycili cierpiącego chłopca.

- Tam! - wskazałem białą budkę, nad którą unosił się znak wylogowania.

- Pomogę ci! - Norman chwycił Annę pod drugą pachę.

- Co ja zjadłam? - bełkotała, oglądając krwawą pianę ciągnącą się jej śladem. - Muszę uważać ze słodyczami. Od tego się tyje. Tori? - Spojrzała zamazanym wzrokiem. - Ale będziesz mnie jeszcze kochać? Bo ja... O, kurwa, ile tego jest - przerwała na widok gwałtownej erupcji: przez chwilę rana wyglądała jak wulkan strzelający lawą.

Otarłem z twarzy ciepłą maź.

- To smakuje jak tort - cmoknął Harry. Pokręciłem głową. Tylko programista mógł się tak zachowywać. Jasne. Jeśli dotąd nie odczuliśmy negatywnych skutków uczty, nic nam nie grozi.

- Tak... głęboko... - bredziła półprzytomna Anna - ...tak... dawno... - Targnęły nią torsje, wypluła część posiłku. - Tak... pięęęęknie.

Głowa opadła do tyłu, lecz oczy wciąż były przytomne. Z ust skapywała słodka masa.

- My pierwsi - poprosiła Pauline, wchodząc do pomieszczenia. - On strasznie cierpi.

Serce matki, pomyślałem. Zniknęli w azylu. Nad broczącym ciałem Sokolowsky ciągle migał komunikat o błędzie. Kod Brahmy nie rozumiał, co się stało. Ciało zostało rozerwane przez ciasto, które nie powinno się tak zachować. Zatem był to wirus. Organik już dawno doznałby wstrząsu i może umierałby gdzieś na łożu. Anna odczuwa ból agonii, ale przeżyje, bo nie ma ciała.

Jeśli umrze, to i tak będzie żyła. Uderzył mnie paradoks wirtualnego bytowania. Lampka na azylu oznajmiła, że jest wolny. Weszliśmy

- Wylogujemy na stronę główną - wydałem dyspozycję na konsoli.

Ująłem jej palec i wcisnąłem guzik. Obraz rozwiał się.

- Harry, teraz ty.


***


Wyłoniliśmy się tuż obok nich.

- Co to było?! - Eteryczna Pauline gładziła głowę łkającego syna.

- Wstrząsające przeżycie... - Ann dotknęła płaskiego, nieuszkodzonego brzucha.

- Zaatakował was nielegalny program. – Harry zaczął się przechadzać. - Złośliwe ciasteczko, w którym była instrukcja, żeby powiększyć objętość.

- I chyba żrące - dodałem. - Mamo, boję się.

Twardziel Konon po raz pierwszy okazywał dziecięce uczucia. Może to prawda, że cierpienie wyzwala ludzkie odruchy?

- Cicho, synku, już po wszystkim.

- No to jestem człowiekiem bardziej, niż myślałam - odezwała się Anna. - Nie przypuszczałam, że śmierć wygląda właśnie tak... - przytuliła się do mnie. - Popłaczę później - szepnęła mi do ucha.

Drżała. Wstyd, że dotyk jej dygoczącego ciała wywołał we mnie najpierw podniecenie, a dopiero potem współczucie. Czy powinienem przejść przez szkolenie uczące kolejności uczuć?

- Pieprzony haker, który przemycił to gówno, odpowie za swój czyn - usłyszałem własny głos. Dotąd cyfrowi włamywacze jawili się jako partnerzy: inteligentni, ale nie łamiący zasad. Z ulgą poczułem, jak podniecenie odchodzi, zastąpione przez narastającą wściekłość, spotęgowaną poczuciem winy.

- Jestem z tobą. - Harry stanął obok mnie, jakbyśmy za chwilę mieli rozpocząć szarżę na linie wroga.

- A jedzenie jest takie przyjemne - zasmuciła się Ann. - Nie wiem, kiedy znowu się odważę.

Udawała dzielność czy rzeczywiście taka była? Przyjrzałem się jej źrenicom, rumieńcowi na policzkach, ruchom palców...

- Muszę wyjść i odetchnąć - odwróciła się bokiem.

Odetchnąć? Istotnie była stuprocentowym człowiekiem. Zerknąłem na Pauline. Skupiła się na pocieszaniu przerażonego dziecka, które we własne urodziny otarło się o śmierć.

- Mieliśmy szczęście, że nas nie rozpuczyło - zauważył blondyn.

- Właśnie...

- Zostanę dłużej z Kononem - odezwała się Pauline. - Opłaćcie za mnie łoże, żebym nie musiała bulić za nadgodziny I wymieńcie zasobnik na ten z roztworem z gamepilla. Aha - zerknęła na Harry'ego. - Powiedz w firmie, że biorę urlop na dzień. W razie czego znają mój numer.

- Ależ Pauline, mając takie stanowisko, nie możesz...

- Jesteś moim zastępcą - przerwała ostro. - Nie zostawię syna.


***


Ciągle gnieździsz się w metropolii bądź megamieście? Wmówili ci, że to jedyny sposób na życie? Spójrz na biosiedla firmy Ekologos. Badania przeprowadzone na dziesięciu tysiącach ochotników udowodniły, że żyjąc w biosiedlu masz dwukrotnie mniejsze szansę zachorowania na chorobę nowotworową. Żyjesz o dwa procent dłużej. Prawdziwe, nie filtrowane powietrze. Wiatr temperowany przez bariery grawitacyjne tylko w przypadku tornad. Zamknięte systemy pozyskiwania żywności bez usprawniaczy. Tlen. Przyroda. Biosiedla Ekologos. Tak blisko natury, jak to możliwe.

Biosiedla Ekologos mieszczą się wyłącznie w obrębie barier ABB i podlegają opiece Centrum Kontroli Mutacji.


***


Kiedy zdjąłem kask, pierwsze spojrzenie zwróciłem na Annę. Miałem wrażenie, że lekko się chwieje. Teoretycznie serwomechanizmy motomba nie powinny na to pozwolić. A jednak...

- Do roboty - Harry wypiął nanowtyczkę. - Proponuję podział ról. Najpierw poszukajmy w swoich źródłach. Na własną rękę. Potem się spotkamy. Zszedł z łoża i zaczął rozpinać kombinezon.

- Nie zapomnij o zasobniku Pauline - przypomniała Anna.

- I o opła...

- Bracie! - krzyknął podniecony gracz, który właśnie podnosił się z sąsiedniego łoża.

- Widziałeś to?! - Ze snu zerwał się drugi.

Zdjęli hełmy, ukazując rozentuzjazmowane oblicza.

- Gały wyszły mu całkiem na wierzch!

- Od komara! Ale koleś miał jazdę! Zmienił się w galaretę!

- Genialne!

- Przepraszam - wtrąciłem się. - Czy panowie byli świadkami jakiegoś niezwykłego zjawiska?

- Ba! - Oczy podrostków błyszczały - W Deep Past World! Niby komarek taki.

- Z kłujką - dodał drugi.

- Usiadł na kolesiu, paladynie, na szyi. Dziabnął, a tamten jak nie zacznie się zwijać!

- Fantastyczne! Chyba byli zboczeni.

- W ciągu kilkunastu sekund zapadł się i niemal rozpłynął!

- Miał szczęście, że zoenet! He!

- A obok ujawnił się agent...

- Bezpieczeństwa? - spytałem.

- Tak, administrator, wiesz, od ochrony Jezu, jak biadolił! To mój przyjaciel, krzyczał, pedzio, rzecz jasna.

- He, w zoenecie zakochany...

- Hi, hi, musimy tam wrócić. Czegoś takiego jeszcze...




- I witam ponownie, Cal Galahad, Global Network News. Tym razem witajcie w gorącej grze Skaters chal, o, tu naprawdę można stracić głowę i poczucie kierunku. Poznajcie szalonego zoneneta na dżetboardzie, Jamesa Krayewsky'ego. Piącha, James!

- Czółko.

- Co sądzisz o realium?

- Realium to przeżytek dla staruchów nie mających breins.

- No, nie przesadzaj...

- Neurów im braknie, imaginacji nie mają, siur? Nie rozumieją, że rzeczywistość to miejsce dla dinów. Zwiędłe druty, bracie, nosotoki.

- Taa...

- W mojej czaponośce już dawno respawnowała idea: każdy myślak, ale myślak, frater, nie nosotok, wcześniej czy później zostanie zoenczłekiem, kupi motomba i, bracie, jak będzie musiał, popracuje w realium, gdzie wszystko jest do kosza, śmierdzi, wszędzie długo i daleko. A jak już porobota, wraca w sieć i jest, frater, coolskaterem albo innym lamerem!

- Masz ciało?

- Only breins, bracie. W netombie. Ale zamiaruję w motomba się kopsnąć.

- A nie boisz się, że cię ktoś odłączy? W końcu jakiś zdesperowany biedak, jakiś rewolucjonista moźe wtargnąć do willi twoich starych i zrobić masakrę.

- Rong, man. Rong. Mam okna podglądu. Sterowane wieżyczki, radar, prześwietlacz, widzę chałupę i okoliczność. Noł łej.

- To wszystko jest zasilane energią. W przypadku odcięcia...

- Kotlet, bracie, kotlet. Ale organicy też potrzebują błysku. Brak błysku, brak życia. I tu, i tam.

- Lecz jak sobie poradzisz... Czekaj, jakiś komar ci usiadł... James? James? Dobrze się czujesz?! Chryste! Wyłączcie te kamery! James!!! Wyloguj!!!


***


Wcale nie musiałem gromadzić danych. Media same o to zadbały. W kilkudziesięciu grach dokonano sabotażu: ofiarami padali zoeneci bądź digineci. Wirusy ulokowane były w różnych miejscach: począwszy od puchnących ciasteczek, poprzez złowieszcze komary, pszczółki, szerszenie i pająki wsączające cyfrowy jad, który powodował agonię w najróżniejszych obrzydliwych odmianach, kończąc na glistowatych pasożytach wpełzających w ciało wszelkimi dostępnymi otworami czy ożywających ubraniach i pojazdach, które miażdżyły w swych wnętrzach nieszczęsnych użytkowników. Wyglądało to na erupcję talentu jakiegoś hakera. Chłopak chciał się popisać i obwieszczał światu: oto jestem. Robił to w prymitywny, lecz bardzo skuteczny sposób. W końcu jak się wybić w anonimowym społeczeństwie? Zdarzały się już takie przypadki, może nie tak drastyczne, ale o podobnej skali.

Po tygodniu fala terroru ucichła. Psychopata zaspokoił żądzę sławy i dał spokój, myślałem. Podobnie uważali Pauline i Harry Jedynie Anna była niespokojna, twierdząc, że w tych zamachach, jak je nazywała, był jakiś porządek.

- Oczywiście - ripostowałem - ofiary wywodziły się wyłącznie z cyfrowego ludu. Gość nie chciał nikomu wyrządzić krzywdy.

Kręciła śliczną główką. - To nie to...


***


- Witam was, kochani. Mam nadzieję, że otrząsnęliście się po ataku podłego hakera. Ja w każdym razie nie zamierzam się przejmować tą gówniarską demonstracją. Cal Galahad jest zawsze z wami, zawsze w grach. Ale, jak zwykle, kochani, advocatus diaboli! Tylko dzięki temu, że atakuję gry, światy ciągle się rozwijają. Robię to z miłości, wiecie przecież. Dzisiaj rozmawiam z socjologiem Robertem Wronskym. Witaj, Robercie.

- Pozdrawiam.

- Dlaczego ludzie odchodzą do gier? Przecież to ucieczka.

- W światach nie ma chorób, śmierci, starości... A poza tym... Kilka dni temu, przebywając w realium, kupiłem w markecie makowiec. Bardzo ładny egzemplarz. Może nie jestem smakoszem, ale umiem odróżnić ciasto stare od świeżego i dobrze oczyszczony mak od spleśniałego. Niestety, gdy kupowałem towar, nie mogłem go na miejscu spróbować.

- Ale o co ci chodzi...

- Gatunek ludzki jest, by tak rzec, naturalny. Mam na myśli, że tyle w nim dobra co zła. W grach jest pozbawiony tej drażniącej cechy.

- Tendencji do oszukiwania?

- Mechanika światów najczęściej na to nie pozwala. - To go odczłowiecza!

- I, kurwa, bardzo dobrze. Kto powiedział, że to gatunek idealny? Wytniecie to „kurwa”; prawda?


***


W ciągu następnego tygodnia gierczana brać zapomniała o hakerskim popisie, nie pierwszym wszak i nie ostatnim. Nie dostałem zlecenia, a mogłaby to być ciekawa sprawa. Chętnie wyśledziłbym żartownisia. Miałbym zapewne nielichą satysfakcję schwytawszy ptaszka... Trochę żałowałem. Stałem w oknie swojego apartamentu i kiwałem głową nad szklanką Danielsa. Zdaje się, że w tym mniej więcej czasie uświadomiłem sobie, że świat nie kręci się wokół mnie, gamedeków jest jak mrówek, a virtuality show, które kiedyś dało mnie i Pauline sporą reklamę, dawno uleciało z ludzkiej pamięci. Pojawiła się masa innych programów, wylansowano dziesiątki bardziej medialnych bohaterów.

Zlecenia były, tylko, że ja ich nie dostawałem. Co i raz słyszałem bądź widziałem przedstawicieli mojego zawodu, brylujących umiejętnością rozwiązywania logicznych zagadek, górujących nade mną intelektem, błyskotliwością, wyglądem, zasobnością portfela... Starzeję się, skonstatowałem, patrząc we własne odbicie w szybie. Podniosłem rękę do drobnej blizny na prawym policzku. Tyle jeszcze zagadek czeka na rozwiązanie...

Wytężyłem wzrok, starając się dostrzec wieżyce Ursynou. Lubiłem zabawiać się selekcjonowaniem ich stylów i wysokości. Wielka odległość sprawiała, że nigdy nie byłem pewien, czy policzyłem wszystkie. Kiedy zliczyłem mniej więcej połowę, do szyby podpłynął reklamowy aparacik. Parsknąłem obserwując, jak rozwija ekran. Jeszcze nie słyszałem o natrętach wyszukujących klientów przez okna, zwłaszcza na takiej wysokości.

Projekcja ukazała standardowe łoże...

...a na nim rozkładające się ciało, po którym pełzały setki białych larw. W tle unosił się napis:



ŁOŻE ŚMIERCI

.

Centrum Kontroli Mutacji donosi o pojawieniu się w regionie Podola nowej odmiany mosquito lethalis, którą opatrzono symbolem MLS2k01. Według prognoz gatunek rozprzestrzeni się na obszarze Europy w ciągu pięciu miesięcy. Testy dowiodły, że filtry ABB, podobnie jak w przypadku wszystkich poprzedników, nie przepuszczają jego przedstawicieli. Osoby udające się poza obręb ABB zobowiązane są wykonać standardowy wszczep, który można zamówić na stronie CKM. Tam też zainteresowani znajdą szczegóły dotyczące 2k01. Przypominamy, że pobyt na zewnątrz filtrów jest bardzo niebezpieczny.


***


Następnego dnia wirusy zaatakowały wszystkie multiplayerowe gry, bez wyjątku.

- To apokalipsa! - podniecali się spikerzy w holowizji. - Jeszcze nigdy wirtualny świat nie przeżywał tak zmasowanego ataku! Proszę państwa! Nie jesteśmy świadkami zabawy kilku wyrzutków! To wojna!

Tym razem wśród ofiar byli organicy. Już rano informowano o kilkunastu zgonach w szpitalach lub na łożach. Fenomen wirtualnej śmierci opiera się na dość prostych zasadach. W procesie dewitalizacji hełmy odcinają od ciała układ motoryczny, czuciowy i kinestetyczny, pozostawiając organizmowi prawie całą część wegetatywną odpowiedzialną za bicie serca, temperaturę, trawienie oraz, wśród wielu innych czynności podtrzymujących homeostazę, regulację ciśnienia krwi. W chwili wirtualnego urazu, gdy gracz odczuwa, że uszkodzeniu uległy ważne dla życia organy, realne ciało reaguje zgodnie z fizjologicznymi regułami - wydaje mu się, że krwi ubywa, więc podnosi ciśnienie do granic wytrzymałości, wywołując zawał lub wylew, albo odwrotnie - zachowuje się jak we wstrząsie anafilaktycznym: krew spływa do naczyń brzusznych, a w reszcie ciała zaczyna jej brakować.

Media zawrzały od domysłów: w ciągu jednego dnia wyroiła się masa uczonych potakujących bądź zaprzeczających teoriom, które zaczęły się mnożyć jak bakterie na agarowych pożywkach; nieznane postacie wyrosły na światowych ekspertów, nonszalancko udzielających wywiadów najeżonych naukowym slangiem. Przekazy z gier ukazywały światy sensoryczne zamienione w cyfrowy Armagedon: pełne jadowitych owadów i innych dziwnych stworzeń, budzących swoim wyglądem strach bądź odrazę. Oka wścibskich kamer z eksplorerską radością filmowały ciała uduszone toksynami, rozłożone przez enzymy czy rozerwane przez jedzenie.

Patrzyłem na transmisję i raptem przypomniałem sobie dziwną reklamę za oknem. Czy ktoś próbował mnie ostrzec?


***


- Dzień dobry, Amanda Sanchez, witam w programie: „Audiatur et altera pars". Dzisiaj gościmy profesora filozofii Antonia Mastrojaniego. Dzień dobry, panie profesorze.

- Witam panią, witam państwa.

- Co pan sądzi o ostatnich wydarzeniach w sieci?

- Nie bywam w tym miejscu, ale relacje zdają się podpowiadać, że stało się to, co musiało się stać.

- Czyli?

- Człowiek ma naturalne zdolność stwarzania sobie wrogów. W rzeczywistości wirtualnej zdarzyła się powtórka tego, co od wielu lat obserwujemy w realium.

- A bliżej?

- Przyroda jest naszym wrogiem. Schroniliśmy się za barierami i filtrami, bo inaczej nieprzewidywalna pogoda oraz przedstawiciele fauny i flory zagrażałyby naszemu życiu. W sieci wyroiły się jakieś muszki, insekty... O ile mi wiadomo, inne rodzaje wirusów, takie jak zatrute jedzenie czy żywe przedmioty, stanowią margines. Co prawdopodobnie nieprzypadkowe, homo realium jest również najbardziej zagrożony przez owady.

- Lecz...

- Niech mi pani pozwoli skończyć. Jesteśmy skazani na ekosystem, bo dostarcza tlenu i pożywienia, ale tak naprawdę żyjemy w klatce. W sieci, tak jak w realium, natura obróciła się przeciwko człowiekowi na skutek jego własnej działalności. Widać rodzaj ludzki inaczej nie potrafi.


***


- Fala trwała dwa dni i pochłonęła z górą pięćdziesiąt ofiar - perorował Harry podczas „zebrania wojennego" w moim apartamencie.

- Myślę, że mamy do czynienia z atakiem na gry. - Anna kiwała się na fotelu.

„Matryca joginki zasnęła czy jak?", zastanawiałem się. Osoba kontrolująca odruchy nie powinna się tak bezmyślnie kołysać.

- Co na to Pauline? - zwróciłem się do Harry'ego.

- Chyba myśli podobnie. Nie wiem dokładnie, bo nie wychodzi z pracy. Jako szef wirtualnego bezpieczeństwa Novatronics ma pełne ręce roboty.

- Tobie udało się wyrwać? - Strzepnąłem pyłek z koszuli.

- Puściła mnie tylko na to spotkanie. Potem wracam do biura.

- Gratuluję - nie zdołałem powstrzymać sarkazmu. Pomyśleć, że kilka lat temu był porządnym błękitnym ptakiem, a teraz stał się biurkowcem. No, może raczej naukowcem, ale zależnym. O, tempora! O, mores!

Puścił uwagę mimo uszu:

- Programy obronne usunęły niebezpieczeństwo. Ale istnieje realna szansa, że przyjdzie trzecia fala, a za nią następne. Musimy się dowiedzieć, kto za tym stoi.

- Harry - spojrzałem na niego - trzeba tam wejść, rozejrzeć się, pogadać, wybadać grunt. Tylko z wnętrza gry możemy dotrzeć do sprawców. W realium to jak szukanie igły w stogu siana.

Skinął głową.

- Ale kto to zrobi? - spytał. - Ja wracam za ekran. Pauline jest niewolnicą. Anna - spojrzał w jej stronę - nie ma doświadczenia.

- Pozostaję ja - stwierdziłem lakonicznie.

Nie byłem zaskoczony W dodatku zrobię to za darmo, pomyślałem ze złością. Z gamedeka przeistaczałem się w krzyżowca. Dlaczego nie dostałem, do diabła, zlecenia?

- Nie puszczę cię samego - oznajmiła Sokolowsky.


***


- Dzień dobry, Matylda Aslaksen, Global Network News. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci ostatnimi wydarzeniami, jednak dziwne wypadki się mnożą, oto bowiem jeden z graczy przysłał do naszej redakcji osobliwą przepowiednię sieciową, która, jak twierdzi, pojawiła się w serwerze gry Crying Guns niecały tydzień przed pierwszą falc wirusowych ataków. Oto jej treść:

W świecie, którego nie ma

Pojawią się ziarna zniszczenia

Które urodzą w zaświatach bestię

I pojawi się człowiek

W nie swoim ciele

Widzący cudze myśli

Który zstąpi do tych

Co wstali z martwych

I pokona nieprzyjaciela

Tu i tam

Bo będzie mu znany

Logarytm Algorytmu

Mózgu Antagonisty


- Przyznacie państwo, że to dość kuriozalny tekst. Czyżby nieznany prorok nazwał ziarnami zniszczenia wszechobecne wirusy? Co oznacza określenie „człowiek w nie swoim ciele"? Może chodzi o zoeneta w motombie? Czym może być „widzenie cudzych myśli"? Czyżby jasnowidz miał na myśli rozszerzone umiejętności dibekowców? A może jest to zwykły żart, jakich wiele w sieciowych rzeczywistościach? Odpowiedzi należy szukać w przyszłości. W popołudniowym serwisie „Co nowego w sieci" mówiła Matylda Aslaksen.


***


O ile inne gry prawie zupełnie zostały osierocone przez bojaźliwych graczy, ulice Brahmy kipiały od tłumów. Trwały wiece, wygłaszano przemówienia i wstrząsające oświadczenia. W końcu świat ten b; domem zoenetów. Posiadacze motombów mogli na jakiś czas zrezygnować z wirtualiów i przeczekać, w realium, ale dla większości jedyną alternatywą przebywania w grach był wymuszony sen w sejfie.

Z ilości zgromadzonych można było wnieść, że nikomu nie chce się spać ani wałęsać po prawdziwym: świecie.

- To wina diginetów! - darł się z naprędce skleconej mównicy brunatny paskud, który kiedyś zaczepił; nas na plaży Na tle turkusowego, bezchmurnego{ nieba i sterylnie czystych wież wyglądał jak popsute, poronione wcielenie Adolfa Hitlera. - Liga Prawdziwych Ludzi sprzeciwia się produkcji tych podejrzanych istot! Twierdzimy, że to właśnie oni odpowiadają za serię bestialskich ataków na cyfrowe światy. Ta zaraza...

- Chodźmy dalej - szepnąłem do Anny. - Znamy poglądy tego cymbała.

Spojrzała uważnie na człowieczka.

- To nie taki cymbał - pokręciła głową. - Obawiam się, że jeszcze nam zaszkodzi.

Widok lidera LPL paradoksalnie wywołał wspomnienia. Jak to było dawno... Dzień, gdy szliśmy brzegiem morza przy dogasającym słońcu, a Sokolowsky była jeszcze programem... Właśnie wtedy podbiegło do nas to indywiduum.

Przerwałem potok wspomnień. Jesteś w pracy, Torkil. Chociaż gratisowej.

Mijała nas dyskutująca para. Wyłowiłem strzęp wypowiedzi:

- Nie, kochany. To kościół. Na pewno. Pamiętasz, jak się sprzeciwiał budowie Brahmy? Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w końcu uległ...

Uśmiechnąłem się. Ja wiedziałem. Pauline też. Przełknąłem ślinę. Stary draniu, najpierw rozczulasz się, wspominając romantyczne chwile z blondyną, a za chwilę toniesz w wyuzdanych ramionach brunety? Znowu poczułem to nieznośne wewnętrzne rozdarcie. Zacisnąłem oczy, żeby nie dopuścić do świadomości obrazu rudowłosej Steffi, która tylko czekała, żeby wyrwać dla siebie trzecią część mojej jaźni.

- Ktoś tym wszystkim steruje - perorował łysawy jegomość w owalnych okularach.

Jego donośny głos przywrócił mnie rzeczywistości. Wokół kremowej fontanny, z której cokołu przemawiał, zgromadziła się grupka zoenetów. Wyglądali jak turyści słuchający przewodnika, rozprawiającego o kunszcie programisty, który powołał do życia wyskakujące za jego plecami wieloryby. Potężne cielska rozbryzgiwały wirtualną wodę, tworząc kilkunastometrowe gejzery wrzącej piany. Trybun stał bezpiecznie przed kurtyną szafirowej wody spływającej po zaporach grawitacyjnych. Zatrzymaliśmy się.

- Nie ulega wątpliwości - ciągnął - że ta akcja ma swój cel i przyczynę. Ale niezależnie, czy winien jest kościół, digineci czy inna grupa terrorystyczna, powinniśmy założyć coś w rodzaju obrony cywilnej. Oto mój plan...

Ruszyliśmy Cóż, skwitowałem w myślach, mijając baraszkujące płetwale, jak na razie widzimy typowy obraz społeczności rozdartej między dziesiątkami idei. Skierowaliśmy kroki ku kompleksowi parkowemu. Żadnego klucza nie dostrzegałem...

- Nienawidzą nas - kręcił głową niemłody mężczyzna, siedzący na ławce w cieniu sędziwego kasztanowca. - Nienawidzą...

Stanęliśmy przy nim. Wydawał się zajmujący. - Kto, proszę pana?

Spojrzał bystrymi oczkami. Zbyt bystrymi jak na zrzędę.

- Organicy, panie, organicy Oni będą żyli wiecznie, mówią i zazdroszczą. A zazdrość, panie, to największe przekleństwo.

Podniósł się i zaczął wygrażać.

- Zazdrościcie nam, mokrzy ludzie! Zazdrościcie! I wpuszczacie swoje smrody! Won! - zamierzył się. Uskoczyłem. Obok mojego ramienia furknęła, niczym głownia samurajskiej katany, ciężka laska. Zdjęło mnie grozą na myśl, że mógłby trafić. Taka laga...

- Chodź - syknęła Anna i energicznie odciągnęła mnie w bok.

Ochoczo przyjąłem jej sugestię i odsunąłem się na bezpieczną odległość.

- Poznaję cię! - krzyknął.

- Nic tu po nas - mruknąłem do towarzyszki. Zaczęliśmy biec.

- Poznaję cię, ty śliski, cuchnący, wodny organiku! - darł się za nami. - Ty sportowcu błotny! Ty gamedeku siorbany! Poznaję cię! Ludzie! - wrzasnął na całe gardło. - Już wiem! To gamedecy! To oni, psiesyny, to rozpętali! A któżby inny miał taką głowę?! Zabij gamedeka! Zabij…

Na szczęście wmieszaliśmy się już w tłum na centralnym placyku parku, gdzie do swoich idei nakłaniała słuchaczy siwa kobieta wsparta o jakiś pomnik.

- Tam - wskazałem bar po przeciwnej stronie bulwaru.

W końcu gdzie detektywi znajdują pierwszy ślad? Gdzie starzy wyjadacze zasięgają języka w pierwszej kolejności? W barze. I nie ma znaczenia, czy barman jest robotem, kosmitą czy programem. Bar to bar.

- Potrzebne mi informacje - szepnąłem konfidencjonalnie do wbitego w bordową kamizelkę otyłego garsona.

- Moja specjalność - rozpromienił się. Zapiszczała przecierana szklaneczka. - Podać coś?

- Martini! - ożywiła się Anna. - A dla pana?

Skrzywiłem się. Nie miałem ochoty na alkohol. - Kawę.

Wydął usta jak zdziwione dziecko.

- No co pan? - Przyjrzał mi się dokładniej. - Taki wspaniały typ: trencz, kapelusz, rozluźniony krawat, rozpięta koszula, zrezygnowane spojrzenie, gamedec jak malowany! I „kawa"? - Rozciągnął wargi w sztucznym półuśmiechu. - Niech mi pan zrobi przyjemność!

Rozbawił mnie i połechtał moją próżność. - Niech będzie po irlandzku.

- Ha! To rozumiem! - Sięgnął po whisky. Grzecznie poczekałem, aż uwinie się z trunkami. - Kręcą się tu jakieś podejrzane typki? - spytałem, zanurzając usta w gorącym aromatycznym napoju. - Wie pan, kolesie, których wcześniej pan nie widział?

Nachylił się i zerknął na rozgadanych gości.

- Jest kilka nowych twarzy Wcześniej tego nie kojarzyłem, ale rzeczywiście...

- Na przykład?

Zacisnął usta i zmrużył jedno oko. Widać pomagało mu to w koncentracji.

- Hmm... tak. Jest taki jeden. Pojawił się krótko przed pierwszym atakiem.

- Gdzie siedzi? - Pod ścianą.

Dopiłem kawę i zerknąłem na Annę. Jej kieliszek był pusty Szybka bestia.

- Świetnie - spojrzałem na niego. - Jest pan zoenetem?

- Dorabiam - usprawiedliwił się.

Taak... W sieci o długości życia decyduje zasobność portfela. Kto chce żyć wiecznie, musi wiecznie pracować.

- Nie boi się pan ciasteczek? - sondowałem. Uśmiechnął się dzielnie.

- Przeżyję.

- Jest pan pewien?

Zmrużył oczy, dostrzegłem w nich błysk stali. Poczułem znajomą tęsknotę i żal, że nie mogę poznać jego historii, podobnie jak życiorysów tysięcy innych ludzi, którzy mogliby podzielić się doświadczeniami.

- W takim razie niech pan zrobi konfidencjonalną minę, zerknie tam kilka razy i udaje, że mówi na jego temat.


Był wniebowzięty Z twarzą zaczął wyczyniać takie wygibasy, że nie byłem pewien, czy gra komedię, czy dramat.

- Poszła Ola do przedszkola - wysapał, wywracając oczy - zapomniała parasola, a parasol był zepsuty - spojrzał groźnie na podejrzanego. Wrócił wzrokiem do mnie. - I zostały - zwęził wargi i obnażył zęby - same dliuty.

- Co? - wytrzeszczyłem oczy.

Odpowiedział takim samym wytrzeszczem.

- Tak mówił mój synek, gdy miał trzy lata.

Stłumiłem śmiech.

- Dzięki.

- Proszę bardzo. Zerknąłem na Ann. - Wychodzimy.

- Jeszcze jedno - szepnął barman. - Jak cię zwą?

Trzepnąłem palcem w rondo.

- Torkil Aymore.

Rozpromienił się. Błysnęła bezlitośnie tarta szklaneczka.

- Wiedziałem. Pamiętam cię z tego show. Jesteś idolem mojego syna.

Obdarzyłem go życzliwym uśmiechem. Kto powiedział, że mężczyźni nie potrzebują komplementów? - A on? - przywołała mnie do przytomności Anna, wskazując wzrokiem na cichociemnego.

- Pójdzie za nami.

Jeszcze raz skinąłem głową barmanowi. Gdy wychodziliśmy, uświadomiłem sobie, że nie poznałem Jego imienia.

Wracaliśmy deptakiem w stronę głównego placu, gdzie królowała fontanna z wielorybami i inne fantastyczne holorzeźby Szpicel powinien już wyjść. Postanowiłem skontaktować się z Normanem. Trzeba było człowieka namierzyć. Zanim to zrobiłem, odezwał się sygnał walktela. Założyłem okulary.

- Torkil? - Z trójwymiarowego ekranu patrzył zaniepokojony Harry. Siedział w realnym biurze firmy Novatronics.

- A któżby inny? Przecież mój numer wybrałeś? Właśnie miałem do ciebie dzwonić, słuchaj...

- Nie pora na dyskusje. Napływają informacje od świadków pierwszej fali.

- No i?

- Mam na razie szkic, ale zdaje się, że coś ich łączy.

- Ofiary?

- Nie, chodzi o osoby, które widziały skutki działania wirusów.

Zatrzymałem się. Anna zamrugała. Niedaleko rozbrzmiewał gwar tłumu.

- Możesz powiedzieć jaśniej?

Twarz blondyna zmarszczyła się z wysiłku.

- Tacy jak ty, Pauline czy ja pracujemy w ochronie gier, prawda?

- W pewnym sensie.

- Jeśli chodzi o ciebie, to bez nich nie masz pracy, więc jesteś ich obrońcą, czyż nie?

Sokolowsky skinęła głową. Sama stanowiła dowód, że gry znaczyły dla mnie bardzo wiele.

- A więc - ciągnął - według danych, pierwsza fala wirusów zaatakowała cyfrowe osoby związane z takimi ludźmi, jak ty czy Pauline. Zdarzyły się też zniszczenia wirtualnych zwierząt.

Zatkało mnie.

- Więc to była... prezentacja przeznaczona dla naszych oczu?

- Właśnie.

Przypomniałem sobie podnieconą rozmowę dwóch podrostków z kawiarenki: „To mój przyjaciel, krzyczał, pedzio rzecz jasna. He, w zoenecie zakochany...

- Ale dlaczego? Po co?

- Ostrzeżenie? - zastanawiała się Anna. Harry przygryzł wargi.

- Jakby wiadomość: „Zobacz, co może cię spotkać".

- Albo: „Nie wtrącaj się, bo tak skończysz" - zaproponowałem, rozglądając się za tajniakiem.

- Lub jeszcze coś innego - Sokolowsky kiwała głową.

- No? - spytaliśmy z Harrym.

- Sam fakt, że jako pierwsi zobaczyli to ludzie po drugiej stronie barykady, może być znaczący. Spojrzałem na blondyna. Czytał moje myśli:

- Ile masz IQ? - zwrócił się do diginetki. Zadarła podbródek i przeczesała włosy. - Chciałbyś wie...

Poczułem ukłucie na szyi i świat stał się skośny: wydłużał się jak odbity w spływającej kropli rtęci. Zablokowało mi głos. Mózg rozciągnął się na kształt robaka. Bardzo przytulnie było na podłodze, to jest na chodniku, tylko Pauline, znaczy Anna coś bełkotała, okropnie dysonując z otoczeniem, które jednakowoż niezmiernie było miłe, ten szybki, rozmazany wziął mnie pod pachy skąd ja znam ten chwyt, i porwał do białej budki. Gdy już odchodziłem w stronę światła, czułem, jak naciska moim palcem jakiś pieprzony guzik...

Ocknąłem się w różowej sali.

- Ptaszek się budzi! - miękki głos mężczyzny w białym kitlu.

To lekarz! Za moment pochyliły się nade mną dwie robocie gęby. Doom żeński i męski.

- Przy nas nic ci nie grozi - baryton Petera „Crasha" Kytesa.

- Kochanie, jak się czujesz? - alt Sokolowsky. Gdzie moje soczewki? Zostały w Stockomville. Sucho w ustach. Ciekawe, czy to daleko stąd?

- Zaatakował cię komar - wyjaśniła Anna. - A Peter - spojrzała na droida - uratował cię. Ale w jakim stylu…

- Cii... - męski motomb przytknął chromowany palec do mechanicznych ust. - O tym w domu. - Panie doktorze! - podniósł głowę. - Pacjent chyba już może wyjść?


***


- Dzień dobry, Erica von Braun, poranne wiadomości Warsaw City. Dziś gościmy w studiu przedstawiciela transportowego konsorcjum Mobillenium Ltd., Jeremiasza Hala. Witam pana.

- Dzień dobry pani, dzień dobry państwu.

- Czy to prawda, że Mobillenium prowadzi badania nad napędem hiperprzestrzennym?

- Tak.

- Jak zaawansowane są prace?

- Tego, niestety, nie mogę ujawnić.

- Czy gdyby udało się skonstruować silnik umożliwiający skok w czwartym wymiarze, miałaby znaczenie masa pojazdu, do którego byłby przymocowany?

- Raczej nie.

- Wynika z tego, że moglibyście wysłać do gwiazd nawet największy statek wycieczkowy?

- Takie mamy plany.

- A może wypatrzyliście już jakieś planety do skolonizowania? Krążą plotki, że Mobillenium buduje wielkie machiny terraformujące.

- Jest pani zaskakująco dobrze poinformowana.

- Odpowie pan na pytanie?

- Nie.

- Nieoficjalne źródła donoszą, że z tajnych laboratoriów Mobillenium zbiegł profesor Sergio Lama, obok Anatolija Mirova jeden z głównych naukowców zaangażowanych w produkcję silnika hiperprzestrzennego, czy mógłby pan ustosunkować się do tej informacji?

- Nie jestem upoważniony do ujawniania tego typu treści.

- Podobno w poszukiwania zaangażowana jest tajna komórka Biura Ochrony Państwa, znana pod kryptonimem Omega?

- Nic o tym nie wiem.

- Dziękuję za rozmowę. Gościliśmy dzisiaj bardzo tajemniczego przedstawiciela Mobillenium Ltd., pana Jeremiasza Hala. Zapraszam na solarną prognozę pogody...


***


Na widok mieszkania Kytesa powróciły wspomnienia: nauka rzemiosła Goodabads i sławetny mecz ze Sprawiedliwymi. Wnętrza nie zmieniły się: te same cienie, zapach kadzideł i tajemnicza atmosfera. Tyle, że gospodarz ze zwiędłego gnoma przeistoczył się w budzącą postrach machinę.

- Miałeś szczęście, że Norman przydzielił mnie do twojej ochrony.

Spojrzałem w bok, próbując sobie przypomnieć, czy coś o tym wiedziałem.

- Nie zdążył ci powiedzieć - wyjaśnił. Podał mi kubek z parującą miksturą.

- Łyknij tych ziół. Miałeś prawdziwy wstrząs.

- Byłeś w stanie terminalnym - weszła mu w słowo Anna. Dziwnie wyglądała, moszcząc mechaniczne plecy w oparciu biofotela. - Gdyby nie to, że mieszkamy obok siebie, mógłbyś nie przeżyć. Wtłoczyłam w ciebie trzy zasobniki, a ciśnienie wciąż spadało. - Zrobiła pauzę, jakby wciągała w płuca powietrze. - Kombinezon zrobił ci ucisk na nogi, łoże ułożyło się głową w dół, a tobie wciąż było mało.

Czy w jej głosie pojawiła się płaczliwa nuta?

- Myślałam, że padnę trupem, zanim przyleci pogotowie.

Uśmiechnąłem się.

- Chciałabyś...

Popiłem paskudnych ziółek. Miałem wrażenie, że Pete już kiedyś mnie nimi częstował. A może tylko mi się zdawało?

- Czyli w realium uratowałaś mnie ty, a w Brahmie Peter?

Przytaknęła.

- Ale jak to zrobiłeś? - spojrzałem na „Crasha". Widziałem rozmazaną postać, zupełnie jakbyś przy spieszył.

- Bo przyspieszyłem.

- Złamałeś przepisy?! Przecież wiesz, że w Brahmie nie można stosować cheatów...

Pokręcił głową. Mechaniczna twarz ułożyła się w pobłażliwy uśmiech.

- Nie rozumiemy się, Torkilu. Nie zwolniłem czasu, tylko naprawdę przyspieszyłem.

Przez chwilę trzymałem .obrzydliwy napar w ustach. Przełknąłem. Miniaturowy zielony smok spłynął przełykiem do żołądka. Zawsze dziwnie się czułem w towarzystwie „Crasha".

- Dibeki mają trwalszą strukturę od mózgów organicznych - podjął - i pozwalają na wzrost napięcia neuronalnego. Byłem królikiem doświadczalnym w Novatronics. - Jakby zacisnął usta. Nie byłem pewien, bo w zasadzie jego twarz nie uwzględniała takiego grymasu. - Zaimplementowali mi program, dzięki któremu mogę szybciej myśleć, postrzegać, poruszać się i reagować. Jedynym ograniczeniem ` jest wytrzymałość wirtualnych kości i mięśni. A w realium spoistość struktury motomba. - Uniósł rękę; widząc, że chcę przerwać. - Nie jest to cheat, więc w Brahmie jest legalny.

Zdumiewające. Przypomniałem sobie pierwsze reklamy dibeków: „W przyszłości planujemy rozwój ludzkich możliwości!" Oto obietnica stała się ciałem. Dibekowcy wyraźnie górowali nad organikami.

- Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego mucha tak szybko lata? - ciągnął, widząc, że milczę. - Zakręca, zawraca, a jeśli próbujesz ją odgonić, może zrobić pętlę wokół twojej ręki, śmiejąc się prosto w oczy? Bo ona szybciej myśli. Starożytna żarówka, która dla ludzi świeciła stałym światłem, migała w istocie z częstotliwością pięćdziesięciu herców. Przodkowie dzisiejszych much widzieli to. Jak przyspieszę, staję się trochę taką muchą.

Spojrzałem na Sokolowsky. - Anna też to potrafi?

- Kytes wgrał mi już program. - Uśmiechnęła się. - To naprawdę fascynujące.

Pierwszy raz żałowałem, że mam organiczny mózg.


***


- Nie jesteś bezpieczny ani u mnie, ani u siebie - tłumaczył Peter, prowadząc limuzynę. - Namierzyli cię i już nie popuszczą. Prawdopodobnie twój apartament jest zabugowany, przeszukany, śledzony, że tak powiem, aż śmierdzi od organicznych i cyfrowych tajniaków. Przykro mi, bracie, ale... - spojrzał na mnie szerokokątnymi sensorami optycznymi - ...musisz się pożegnać ze swoim mieszkaniem.

Siedziałem sztywno na tylnej kanapie i przez dłuższą chwilę nie mogłem wydobyć głosu.

- Ale kto mnie namierzył? Kto za tym wszystkim stoi? - wykrztusiłem w końcu banalne, sztampowe zdanie.

- Ba. Liczę, że to ty odpowiesz na to pytanie. Opadłem na oparcie. Ja mam odpowiedzieć? Posługując się mózgiem, który przybrał konsystencję kawałka drewna? Wziąłem płytki wdech i zacisnąłem oczy. Mój apartament... Trzysta czterdzieste drugie piętro... Cotomou... Te wszystkie lata, chude i tłuste... Wieczory, gdy sącząc whiskey, przyglądałem się bajkowej panoramie Warsaw City...

- A my? - głos Anny wyrwał mnie z zamyślenia. - Też nie jesteśmy niezniszczalni.

Kytes skinął głową. Zmienił korytarz na szlak międzymiastowy Właśnie przelatywał przez zewnętrzny pierścień linowców, za którym ustawiona była przeciwwiatrowa bariera grawitacyjna, sprzęgnięta z błoną ABB, czyli Anty Bios Barrier, broniącą mieszkańców przed niebezpiecznymi zwierzętami i roślinami. Kontrolka powiadomiła o możliwości rozwinięcia prędkości podróżnej. Pod nami szumiała ciemnozielona puszcza.

- Dlatego przenosimy się do tajnej kwatery - odparł i wcisnął pedał akceleracji.

Wgniotło mnie w poduchy. Znów zamknąłem oczy i pogrążyłem się w stanie będącym mariażem depresji i zmęczenia.

- Blokujesz sygnały radarowe? - usłyszałem głos Petera.

- Cały czas - potwierdziła Sokolowsky.

- Dobrze. Miejmy nadzieję, że nas nie wykryją. Jestem w mocy dwóch potworów, rozmyślałem na granicy świadomości. Gdzie są moje soczewki? Gdzie moje okulary? Podniosłem ciężkie powieki i spojrzałem we wsteczny ekran. Bez trudu rozpoznałem za mazany odległością linowiec. Zostały w Stockomville.


***


Rok dwa tysiące sto dziewięćdziesiąty dziewiąty jest dedykowany Podwodnej Republice Sri Lanki, jedynemu państwu na Ziemi, którego cały obszar znajduje się pod powierzchnią oceanu. Z tej okazji hotele i uzdrowiska URSL zapewniając wyjątkowe atrakcje i upusty dla swoich gości. Szczegóły na stronie Underwater Republic of Sri Lanka.


***


Wylądowaliśmy w centrum Puszczy Białej, na małej polance, przy rozłożystej chacie gajowego. Obok schludnych zabudowań, utrzymanych w rustykalnym stylu, stały trzy mocno odrapane opancerzone automaty konserwacyjne, które dbały o integralność przebiegającej w pobliżu bariery ABB.

Ledwie wygramoliłem się z pneumobilu, dwuskrzydłowe odrzwia domostwa otworzyły się.

- Levi Chip? - otworzyłem szerzej oczy.

A jednak wciąż umiałem się dziwić. Na progu leśniczówki stał uśmiechnięty łysawy mężczyzna, współtwórca Anny z Blue Whales Interactive. W ręce trzymał automat do szczepień. Prawda. Jesteśmy blisko filtrów, a pojawił się kolejny owadzi krwiopijca. Nie miałem czasu sprawdzić, jaki rodzaj choroby proponował ten, jak mu... SLMk201 czy jakoś tak.

- Ciężkie czasy mobilizują i konsolidują - skwitował. - Wchodźcie. Tak jak prosił Norman, mam dla Torkila prezent.

- A nawet dwa - zachichotał Peter.


***


- To jest twój nowy kask. - Chip trzymał w rękach standardowe urządzenie gracza.

- O nie, dzięki. Już raz miałem przyjemność...

- Spokojnie - uśmiechnął się. - Chyba nie przypuszczasz, że zostałem tu sprowadzony wyłącznie dla towarzystwa? Wspólnie z Harrym trochę go przerobiliśmy... Znaczy, on przekazał mi kilka uwag, ciągle siedzi w firmie...

Przez chwilę obracał urządzenie w dłoniach.

- Nie będę ci mącił w głowie, powiem tylko, że zdezaktywowaliśmy obszar czuciowy: dotyk, ból, temperatura, czucie głębokie, to wszystko będzie niedostępne.

Moja twarz pojaśniała. - Więc nic mi nie grozi!

- Właśnie. Nawet jeśli cię rozerwie na strzępy, nie dojdzie do wstrząsu, bo będziesz to tylko widział jak w holowizji. Możesz nawet wyparować. Dopóki pozostanie ci jeden palec, którym ktoś z przydzielonej ci ochrony wciśnie w azylu guzik, będziesz bezpieczny. Jeśli palca zabraknie... - chrząknął - zdejmiemy kask na twardo.

Skrzywiłem się. - Cudownie...

- Mam nadzieję, że rozumiesz sytuację. Rozejrzałem się za siedzeniem. Wnętrze leśniczówki urządzono gustownie i bogato. Wielkie fotele, sofy, stoliki, lampki, autoluksy, mobilne holoekrany, dwa kamienne kominki, na ścianach skóry, łowieckie trofea, nawet jakieś herby, broń palna i biała, jednym słowem siedziba dygnitarza. Wybrałem najbliższy skórzany bujak i pogrążyłem się w jego wibrującym wnętrzu. Natychmiast podjechał autobarek i wyświetlił listę dostępnych drinków. Chciałem ucałować bezmyślne urządzenie. Zamówiłem podwójnego bourbona. Odezwałem się dopiero, gdy pierwszy łyk błogosławionego płynu spłynął do brzucha, promieniując dobroczynnym ciepłem.

- Właśnie że nie - odparłem.

Levi, który cierpliwie przez cały ten czas czekał, odstawił kask na dębowe biurko stojące pod oprawionym w złote ramy obrazem, który przedstawiał ułana na rączym rumaku.

- Wciąż nie znamy napastnika. Żeby go namierzyć, musimy zrobić jeszcze jedną konfrontację, ale - uśmiechnął się - na naszych warunkach. Musisz tam wejść ponownie.

Przełknąłem ślinę. Wyszczerzył zęby: - Tym razem się uda.


***


Jestem blondynką. Podobają ci się moje włosy? Za dużo w nich słońca? Wolisz barwę zachodu? Nie ma problemu, bo mam Hairstant. Za godzinę się zmienią. Co? Za proste? Nic nie szkodzi. Mam Hairstant. Za godzinę będą kręcone. Słucham? Jednak wolisz rude? Ależ bardzo proszę! Mam Hairstant. Za godzinę stanę się płomienną czarownicą. Jednak czarne? Ach, ci mężczyźni. Dla ciebie, kochanie, wszystko, zwłaszcza że mam Hairstant. Pytasz, co to takiego? Hairstant to tajemnica włosów nowoczesnej kobiety. Hairstant: wymarzona faktura i kolor w ciągu godziny. Co godzinę. Przez całą dobę. Od Nanobody Laboratories.


***


- Ty też widziałeś reklamę ŁOŻE ŚMIERCI? - spytałem Normana, idąc ulicą Brahmy.

Jego półprzezroczysta głowa majaczyła na tle Przechodzących zoenetów, lecących pneumobili i majaczących w tle fantastycznych budowli. Te w Warsaw City mogły spalić się ze wstydu.

- Tak.

- Sprawdzałeś, skąd się wzięła?

Ominąłem pędzących dżetboardowców. Błysnęli bajeranckimi szkłami narogówkowymi, z tego, co zdążyłem zauważyć, oczy jednego świeciły błękitnym blaskiem, a drugi ciął powietrze pseudolaserowymi rubinowymi klingami.

- Miałem wrażenie, że to po prostu medialna zabawa...

- A może ostrzeżenie?

- E...

Zbliżyłem się do wejścia baru. Pod latarnią stała w wyzywającej pozie kurtyzana odziana w biociuchy, które z przypadkową częstotliwością robiły się na ułamek sekundy przezroczyste. Ludność Brahmy korzystała z dobrodziejstw technologii tekstylnej jakby chętniej niż mieszkańcy realium. Powstał nawet niepisany zwyczaj, że nowości najpierw testowano tu, a dopiero potem w rzeczywistości. Na chwilę przystanąłem. Bieliznę miała szałową. Chrząknąłem i spojrzałem na drzwi. Torkil, jesteś, bracie, w pracy.

- Uważaj, wchodzę do tego lokalu - chrypnąłem. Wyłączyłem się. Gdzieś w pobliżu ukrywali się Pete i Anna. Byli w tym dobrzy, bo ich nie widziałem. W tym momencie uzmysłowiłem sobie, że Sokolowsky musiała widzieć, jak obserwuję panienkę. Ale wstyd...

- To pan? - zdziwił się barman, wyrywając mnie z mentalnego autobiczowania. - Ależ ma pan jaja! - ściszył głos. - Słyszałem, co się panu przydarzyło... - Et, lekko zasłabłem.

- Taa, zasłabłem - błysnął zębami pod czarnym wąsem. - To od firmy - postawił na blacie szklanicę. - Dobry towar.

Spojrzałem na szkło, w którym mienił się płyn o barwie whiskey Wiedział, co lubię.

- Dlaczego? - spytałem mechanicznie, niemal czując już, jak trunek gryzie mnie w język.

- Nie każdy ma szansę zacząć życie od nowa, prawda?

- Dzięki - sapnąłem opróżniwszy szkło.

To rzeczywiście była whiskey, dobra jej odmiana. Dziwne, że system finansowy Brahmy uwzględniał kontrabandę. Ten świat nigdy nie przestał mnie szokować. Niby kopia realium, a jakże fascynująca.

Już miałem zapytać, co piłem, gdy dostrzegłem błysk w oczach wąsacza. Odwróciłem się i zobaczyłem w drzwiach chowający się cień. Wybiegłem na ulicę. Piętnaście metrów dalej, na tle dostojnych topoli, stał nieduży człowiek ubrany w szary garnitur. Mierzył do mnie z dziwnego pistoletu. Przetoczyłem się w bok. Usłyszałem bzyk komara. Machnąłem ręką. Chybiłem. Lufa osobliwej broni syknęła ponownie. Teraz były dwa komary Biegłem w kierunku obcego jak szalony, próbując paskudztwo odpędzić, ale jakie ma szanse niezdarny człowiek przeciw nieomal niewidocznemu wrogowi? Lufa syknęła po raz trzeci. Wprawdzie ja nie miałem szans, ale rozmazany cień Anny łatwo sobie poradził. Usłyszałem trzy krótkie pacnięcia. Bzyczenie ustało. Napastnik odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku azylu, którego biała bryła majaczyła na końcu ulicy. Jednak nie mógł się równać z Peterem. Lider Bezbolesnych dopadł go i przygniótłszy do ziemi, wyłączył przyspieszenie. Jego kontury nabrały ostrości.

- Mamy agenta - wysapał, gdy dobiegliśmy. Właśnie wtedy po raz pierwszy ujrzałem jego gierczaną, nieschorowaną twarz. Był siedemdziesięciolatkiem o regularnych, inteligentnych rysach. Kasztanowe włosy, pojedyncze srebrne włókna, przedziałek z boku. Ciemne, prawie czarne oczy. Brak zielonkawych worów pod oczami i ciemnych plam na skórze. Cera gładka, ładnie zarysowana żuchwa, oblicze nieobwisłe, zwarte... Przystojny facet!

Wyrwałem się z zauroczenia (zawsze pociągały mnie myślące męskie twarze) i spojrzałem na pojmanego:

- Dla kogo pracujesz?

Mężczyzna był blady. Patrzył z wyrazem zwierzęcego przestrachu na nijakiej twarzy.

- Nie mogę powiedzieć.

- Gadaj, bo obijemy - zagroził Pete.

Do naszej grupki z wolna zaczęli się zbliżać gapie.

- Nie powiem.

- Gadaj, skurwielu! - Kytes przyłożył mu do boku dziwne urządzenie.

Błysk elektrycznego wyładowania wyprężył ciało schwytanego. Jęknął. Na jego czole błyskawicznie skroplił się pot.

- Męczą tu człowieka! - krzyknął ktoś z tłumu. Niemal czułem na plecach oddech gawiedzi.

- Może terroryści!

- Proszę państwa... - Anna podniosła się, prezentując nienaganną sylwetkę.

To był błąd.

- Jest wręcz odwrotnie, my ich szukamy... Korpulentna kobieta zmierzyła ją wzrokiem. - Akurat. Ta zdzira wygląda na diginetkę. - Tfu! - młody mężczyzna splunął pod nogi. Agent złapał spazmatyczny oddech. Wyładowanie musiało niemiłosiernie boleć. Z kącików oczu płynęły łzy, wsiąkając w ciemne włosy za uszami.

- Powiem - zipnął - pracuję dla...

Guzik przy kołnierzyku jego koszuli ożył: czarne kółko przekształciło się w pająka, który błyskawicznie podbiegł do szyi i wtopił się w nią. Mężczyzna wyprężył się i zagulgotał. Spomiędzy zaciśniętych warg wyciekła piana. Całe jego ciało zaczęło drżeć. - Do azylu! - krzyknął Pete.

Chwycił go pod pachy. Anna złapała nogi. Gasnący wzrok cichociemnego biernie obserwował ich czynności. Czuł wdzięczność? Być może. Wspomniałem własne odczucia, gdy uciął mnie tamten komar. Nie, nic nie odczuwałem. Wszystko stało się zbyt szybko.

Przyspieszyli ze świstem rozcinanego powietrza. Obejrzałem się i stanąłem oko w oko z ponurą grupą. - No i co pan powiesz? - spytała prowodyrka. - Męczycie człowieka? Trujecie go? Zapylacie jak maszyny? Terroryści! Wirusy!

Nie miałem ochoty na pogawędkę. Rzuciłem się do ucieczki śladem ultraszybkich towarzyszy. Szczęście, że nie czułem ciosów torebek, parasoli, pięści i celnych rzutów butami. Przepychałem się przez tłukący mnie tłum jak przez miękkie poduchy.


***


- Nie udało się - Peter kręcił głową w menu Brahmy.

- Stracił przytomność, zanim go dowlekliśmy i... nie wiem. Może zdjęli mu kask na twardo. Tak czy owak zniknął - wyjaśniła Anna.

- Coś powiedział?

Kytes rozciągnął usta w smutnym uśmiechu. - Tylko bredził.

Przysiadłem na bloku reklamowym. Nie lubiłem spraw stojących w miejscu. Rozejrzałem się po portalu. Informacje, wejścia, przepisy. Żadnych wskazówek. Raptem spłynęła na mnie samotność nieudacznika otuliła szarym płaszczem niemocy. Czy wszystkie sprawy, które dotąd rozwiązałem, były tylko snem?

- A może bredził coś ciekawego? - zapytałem bez większej nadziei.

- Same bzdury - stwierdził Pete.

Na szczęście pozostał mi gniew. Czułem, jak nadpala śluzówkę żołądka, wywołując wrzody.

- Powiedz, spróbuję to sklecić - warknąłem.

„Crash" potrząsnął głową.

- Jakieś brednie, nie pamiętam.

- Ja pamiętam - odezwała się Anna. - Najpierw bulgotał, potem rzęził, następnie się zachłysnął, splunął wydzieliną, zakrztusił się...

- Aniu... - przerwałem, z trudem tłumiąc rozdrażnienie. Czy dibekowcy muszą być tak bezlitośnie dokładni?

- ...a tuż przed utratą przytomności - ciągnęła - odchylił głowę i powiedział ekstatycznym głosem: „Tak głęboko, tak dawno, tak pięęęęęknie".

Zesztywniałem. Miałem wrażenie, że słyszę podniosłe: „Alleluja!"

- To samo mówiłaś ty!


***


Marzeniem większości kobiet jest macierzyństwo. Warto jednak pamiętać, że między zapłodnieniem i pojawieniem się malca trzeba przejść przez nieprzyjemny okres ciąży i standardowe cięcie cesarskie. Mało którą kobietę raduje widok rozstępów na skórze piersi i ud, rozciągnięty przez ciążę brzuch i pępek, rozluźnione powięzie, które już nigdy nie wrócą do stanu pierwotnego. Osłabione mięśnie także bardzo trudno doprowadzić do poprzedniej sprawności. Kobiety, które nosiły w sobie dziecko, często nie mogą odżałować ślicznego płaskiego brzucha. Lekarze nie mówią tego głośno, ale po cichu przyznają, że błogosławiony stan rujnuje organizm kobiety: pod względem budowy kośćca (poszerzona miednica), hormonalnym i strukturalnym. Firma Ovo znalazła na to rozwiązanie. Exuter. Zewnętrzna macica. W naszych laboratoriach doprowadzimy do zapłodnienia in vitro, a następnie wprowadzimy zarodek do Exutera, który doskonale naśladuje zachowanie prawdziwej macicy! Obawiasz się, że sztuczne środowisko źle wpłynie na dziecko? Nic bardziej mylnego! Exuter komunikuje się z twoim organizmem i przekazuje twoje ruchy, dźwięki z wnętrza ciała, mowę, a nawet nastroje, dzięki czemu płód nie odczuje żadnej różnicy między ciążą naturalną, a pobytem w Exuterze! Różnicę odczujesz ty. Będziesz mogła się cieszyć pełnią zdrowego życia, pasjonującym seksem i płaskim brzuchem! Mówisz, że ciąża to poświęcenie? A więc poświęć swój czas i odwiedź nasze laboratoria! (poniżej numer vipresu). Porozmawiaj z konsultantami. Zainwestuj w zdrową, nowoczesną ciążę. Exuter. Zerwij ze średniowieczem.


***


„Głęboko" to po angielsku „deep", „dawno" znaczy „past", a piękno w greckim brzmi: „kalos". Deep Past World i świątynia piękna. To było rozwiązanie zagadki. Przynajmniej jej części. Nie miałem pojęcia, kto ją stworzył ani po co, ale instynkt podpowiadał, że powinienem podjąć trop. Namówiłem Petera i Annę, żeby mi towarzyszyli w ekspedycji.

Świat sensoryczny znany ze sprawy Jane Seymour i jej narzeczonego Henry'ego Wallace'a nie robił już takiego wrażenia jak kiedyś. Mimo upgrade'ów, modów i łat wyraźnie się zestarzał. Krajobraz pozostał bajecznie kolorowy, ale jakby brakowało mu głębi i realizmu. Być może zmalało zainteresowanie graczy bądź firma postanowiła zainwestować w inny projekt. Albo po prostu moje wspomnienia nasyciły się dodatkowymi znaczeniami. Prowadziłem dwójkę towarzyszy do znanej kapliczki wśród wysokich słoneczników i kwiatów łubinu. Łąka mocno zarosła, drzewa dookoła zgęstniały, lecz budowla wyglądała tak samo: świeża, biała i tajemnicza jak za starych, dobrych czasów. Przypomniałem sobie bezskuteczne próby jej otwarcia. Gdzie się podziały te beztroskie lata?

Po zakończeniu nierozwiązywalnej sprawy nigdy nie zdecydowałem się na wizytę w sanktuarium. Aż do dziś.

Podszedłem do dębowych drzwi. Nacisnąłem klamkę. Weszliśmy do wnętrza przypominającego muzeum: w szklanych gablotach leżały buty, na stojaku wisiała odzież.

- Polisa ubezpieczeniowa? - za przezierną taflą leżał charakterystyczny kryształ.

- A tu jest holoprojekcja domu jednorodzinnego - Sokolowsky lustrowała inną część kolekcji.

- I samochodu - dodał Peter. - A tam dalej to chyba... - podszedł bliżej - ...tak, lekarstwa.

W ostatniej wystawowej skrzyni znajdował się sprzęt audio.

- Panie gamedec, mamy łamigłówkę - uśmiechnął się Peter.

Trochę żałowałem, że czar wnętrza już nie działał. Trzeba było się wcześniej zdecydować, zrugałem się w duchu.

- Co łączy wszystkie te eksponaty? - spytałem.

- Hm... - Peter podrapał się w brodę. - Użyteczność?

- To też.

- Legalność? - poddała dziewczyna. - Co jeszcze?

Kytes machnął ręką.

- Nie męcz nas, geniuszu. Jak wiesz, to wal.

Wydmuchnąłem powietrze nosem.

- Nie jestem pewien. Mam jakieś przeczucie... Anna podeszła do jednej gabloty i pogładziła szkło. Odskoczyła, gdy rozbłysła reklama:

Drepty Tiger! Wygodne! Sportowe! Profesjonalne!

Projekcja wyświetliła odkształcający się spód buta.

Biopodeszwa zapewni idealną przyczepność!

Kamera zrobiła najazd na pierścień podkostkowy.

Zabezpieczenie stawu skokowego zapobiegnie skręceniu!

Animacja ukazała termooptyczne prześwietlenie. Dookoła buta świeciła czerwona aura.

Oddychają! Regulują temperaturę i wilgotność! Skarpety są zbędne!

But zamienił się w zgrabną stopę.

Nosząc tigery zapomnisz, że cokolwiek masz na nodze! Tigery! Lepsze od natury!

Holoekran wyświetlił tablicę z linkami.

Zamów teraz! Oto nasze adresy!

Kytes pokręcił głową.

- Bez sensu. Nawet tu się wcisną... - wyciągnął rękę, żeby wyłączyć ekran.

- Czekaj! - powstrzymałem go.

Znowu reklama... W ekranowanej świątyni? W dziele hakera? Przyjrzałem się projekcji. „Oto nasze adresy..." Machnąłem ręką w klawisz. Sensory optyczne wykryły ruch. Wyświetliła się mapa.

- Chcesz kupić buciki? - zażartował Kytes. - Dobrze, Aniu, że nam nie są potrzebne.

Zarechotał.

- Przestań rżeć i pokaż mi tu sklep Tigera. Zamilkł i zeskanował obraz.

- To przecież... - wydukał.

- Puszcza Peeska - dokończyła Sokolowsky. - I jakiś obiekt zaznaczony w lasach...

Skinąłem głową z satysfakcją.

- Mamy adres.


***


- Nie wiemy, co się właściwie w Puszczy Peeskiej; znajduje, poza tym dotrzecie tam omijając kanały; powietrzne i zahaczając kilka razy o obszary poza! filtrem ABB, więc bezpieczniej będzie dodatkowo cię; wyposażyć. Oto twój nowy strój roboczy. - Chip; wskazał nieruchome cielsko Dooma. Wcisnął mi; w rękę mnemokryształ. - To jego indywidualny pro-; gram. Po wgraniu go w konsolę dowolnego łoża podłączonego do tego... - Podszedł do skrzyni o wymiarach dwudrzwiowej szafy oznaczonej srebrnymi literami GWG w lewym górnym rogu - ...będziesz mógł nim sterować z każdego miejsca na Ziemi. Fale grawitacyjne przechodzą przez najgęstszą materię jak dźwięk przez ciało stałe.

- GWG? - przeczytałem. - Niech zgadnę: generator fal grawitacyjnych?

Levi dyskretnie się uśmiechnął.

- Główka gamedeka pracuje? Zgadza się. Spore urządzenie. Mamy erę miniaturyzacji, ale tego diabelstwa jak dotąd nikomu nie udało się zmniejszyć.

Dziwny jest ten świat. Dotąd o takich machinach słyszałem tylko w newsach. Że niby superdrogie i wyłącznie do celów rządowych. Raptem, jakby nigdy nic, widzę ją w leśnej chacie. Najdroższy model motomba kosztuje więcej niż Gravillac Sigma. Teraz ; okazuje się, że wcale nie jest taki nieosiągalny: ma go Kytes, ma Anna, a sprezentowano go również mnie. Gdzie się podziały Oscary, modele Neo i Digit? Zeszły do podziemia?

- W katatonię popadłeś? - Levi pomachał mi ręką przed oczami.

Potrząsnąłem głową, próbując nie okazać osłupienia.

- Skąd tyle forsy?

Łysol zaczepnie się uśmiechnął.

- Gdybyś wiedział, kto ci sprzyja...

- A policja? Służby bezpieczeństwa? V-runners? Nic nie robią? To przecież oni powinni...

- Wierzysz w ekipy rządzące? Firmy elektroniczne mogą liczyć tylko na siebie. Prawdziwym sekretnym żądłem jesteś...

- O nie, o nie, co wy we mnie widzicie? Odczepcie się. - Odwróciłem się do wyjścia. Manewr był idiotyczny, bo za drzwiami rozciągała się niezmierzona Puszcza Biała. - Przecież niczym się nie wyróżniam oprócz tego, że wszystkich was znam i doskonale się sprawdzam... - nagła myśl spowodowała, że zbladłem - ...w roli kozła ofiarnego.

Doktor habilitowany filozofii i psychologii wyszczerzył zęby.

- Skoro to już uzgodniliśmy, pozwól, że przedstawię ci zasady obsługi tej machi...

- Ale zaraz! - przerwałem pod wpływem nagłego olśnienia. - Skoro tak pięknie mnie dowartościowujecie, to chciałbym wiedzieć, na ile opiewa moje honorarium?

Levi skrzywił się. Nie dawałem za wygraną:

- Słuchaj, Chip, ja nie pracuję w żadnej korporacji, jestem najemnikiem, sam płacę podatki i ubezpieczenie, moje życie już od dawna jest tańcem na linie, skoro zlecacie mi zadanie...

- Ten motomb ci nie wystarczy? Przełknąłem ślinę.

- A... w sumie... po co mi Doom? Jestem organikiem...

- Na razie.

- Straciłem mieszkanie.

- Pomyślimy - Podszedł do leżanki.

Nigdy nie byłem dobrym negocjatorem. Pozwoliłem mu mówić dalej bez uzgodnienia, co i jak, bez podpisu, bez żadnej deklaracji, taki, w mordę, głupi jestem.

- Będziesz leżał na łożu, zupełnie jak w grze. Tyle, że nie wejdziesz w sieć, ale... wyciągnął rękę w stronę motomba - ...w to.

- Zasady ruchu są proste - wszedł mu w słowo Peter - zupełnie jak... - zająknął się - jak w Goodabads, wiesz.

Mało brakowało. Owszem, byliśmy w doborowymi towarzystwie, ale przekręt z wcieleniem się w championa Bezbolesnych był oszustwem na dużą skalę i nie należało się nim chwalić.

- Potrenuj trochę - zachęcił Levi. - A my poczekamy na resztę ekipy.

- Słucham?!

- Bezboleśni od dawna są dotowani przez Novatronics.


***


- Jeśli zechcę, by mojego partnera ogarnął namiętny szał, wystarczy, że pomyślę, a pozna rozkosz, nieporównywalną ze standardowymi doznaniami. W moim brzuchu jest chip Etensex sterowany mentalnymi impulsami. Gdy zainstalujesz sobie Etensex,; twój mężczyzna nigdy nie zechce odejść do innej kobiety.

Etensex pobudza nerwy odpowiedzialne za odczuwanie rozkoszy seksualnej w całym ciele. Dzięki niemu ty i on otworzycie bramy raju. Kluczem do krainy szczęśliwości jest Etensex. Jeśli mogę ja, dlaczego nie możesz ty? Nazywam się Lilith Ernal, a mój sekret to Etensex. Teraz znasz go i ty.


***


W sumie nie spodziewałem się miłego przyjęcia, ale kanonada przeciwlotnicza, którą powitała nas leśna baza, kiedy tylko wychynęliśmy zza grzbietu wzgórza, przeszła moje oczekiwania. Na szczęście reakcja lidera Bezbolesnych była perfekcyjna. „Motomby w natarciu". Tak nazwę książkę, którą kiedyś z pewnością napiszę. By opisać atak na ukryty leśny kompleks, należałoby co chwila używać wulgarnych przerywników, bo tylko one są w stanie oddać furię dziesięciu machin zagłady. Dobrze nazwali ten model, myślałem, lecąc wraz z Anną nieco z tyłu i przyglądając się, jak przyspieszenie zamienia skrzące się cielska w migotliwe dwumetrowe komary. Działka zamontowane na murach bastionu zostały odstrzelone tak szybko, że dopiero po kilku chwilach zorientowałem się w kolejności zdarzeń. Peter nie miał najmniejszych trudności z koordynowaniem ruchów komandosów. Byli wszak jego kolegami z drużyny. Za murami rozpościerał się plac, po którym biegali zdezorientowani żołnierze, oddający sporadyczne salwy Nałożyłem na rzeczywisty obraz siatkę współrzędnych. Kytes rozkazał dwóm diabłom zneutralizowanie żywych przeciwników, podczas gdy druga grupa miała się zająć robotami obronnymi. Piętnaście sekund później wojacy leżeli nieprzytomni, ułożeni obok siebie jak śledzie, a straszliwe bojowe mechy dymiły smętnie, spuściwszy osmalone pyski na kwintę. Muszę to potem odtworzyć w zwolnionym tempie, pomyślałem. Moje organiczne zmysły nie były w stanie prześledzić taktyki starcia.

- Aniu, rozumiesz, co się stało?

Dzięki odpowiedniemu oprogramowaniu zaimplementowanemu w moim Doomie nareszcie widziałem ją taką, jaką była: anielską blondynkę w bikini, unoszącą się nad ciemnozielonym kobiercem drzew.

- Oczywiście.

- Też przyspieszyłaś?

Zaśmiała się.

- Nie było potrzeby.

Zrozumiałem, czego obawiali się sekciarze z Ligi Prawdziwych Ludzi. Wyselekcjonowane neuronalne struktury ułożone tak, by cieszyć stwórców, dawały nadzwyczajne rezultaty. Digineci byli nadludźmi, nawet bez opcji przyspieszania.

Podlecieliśmy bliżej. Kytes wraz z grupą uderzeniową wypalał we wrotach wielką dziurę. Prześwietliłem budowlę. We wnętrzu panował ożywiony ruch. Czerwone kleksy ludzi biegały tam i z powrotem, łączyły się w grupy i rozdzielały. Ciekawe, że gdy stalowe monstra wkroczyły do środka, obrońcy błyskawicznie usiedli przy stanowiskach pracy.

Wysforowałem się wraz z Anną na czoło. Patrzyły na nas zdziwione twarze pracowników biurowych. - Dzień dobry - odezwałem się. - Niespo...

Ze ścian i sufitu wyskoczyły działka, otwierając okrągłe pyszczki i rozsiewając ziarna zniszczenia. Zalał nas migotliwy deszcz pocisków. Motomby przyspieszyły i zaczęły pacyfikować automaty Przyjrzałem się Annie i zamurowało mnie. Śliczna dziewczyna w złotym plażowym stroju zgrabnie składała się do strzału, a kule odbijały się dwa centymetry od jej skóry, otaczając ją lśniącą poświatą, jakby chroniło ją energetyczne pole ochronne. Bo faktycznie te wszystkie pola wzięte z holofilmów science-fiction to tylko kwestia optyki!, uderzyła mnie myśl. Przecież jeśli coś odbija salwę, to istnieje, a że pola nie widać, to tylko wada naszych oczu! Uznałem więc, że w istocie Anna miała bardzo skuteczne pole energetyczne. Zanim się zorientowałem, działka zostały zneutralizowane. Przyjrzałem się swojemu korpusowi. Zarysowali mi lakier.

- Co panowie tu robią?! - odezwał się najbliżej stojący biznesmen, przystojny brunet, kandydat do roli agenta w kasowym holobrazie. - To bezprawne wtargnięcie na teren prywatnej posesji!

Uśmiechnąłem się szyderczo. Szkoda, że nie widziałem swojej stalowej twarzy.

- Wszystko nagrywamy, więc licz się pan ze słowami tudzież czynami. Jeśli którykolwiek z obecnych tu hakerów zginie, pójdziesz pan siedzieć.

Brunet obejrzał się za siebie. Pracownicy siedzieli jak trusie.

- Ależ jakich hakerów? To pracownicy developerskiej firmy nanotronicznej Binary Digits! Co pan wyprawia? Jak pan śmie? .

Miał refleks. Prawie dałem się nabrać.

- Ciekawe. Nie słyszałem dotąd o firmie chronionej przez najemnych komandosów, samobieżne roboty bojowe i wieżyczki pelot.

- Stopień ochrony nie leży w gestii...

- Skończmy tę dyskusję. Pete, Mike, zabezpieczcie dane.

Doomy wkroczyły na teren open planu. Zbliżyły się do komputerów. Pracownicy grzecznie odsunęli się od terminali. Biznesmen nie krył odrazy, jaką do mnie odczuwał.

- Ty mechaniczny dupku. Ty blaszany palancie skrywający się za sztuczną gębą, zobaczysz, jak wylądujesz.

Już wylądowałem, pomyślałem, wspominając stracony apartament. Prześwietliłem drania. Serce biło mu z iście kolibrową szybkością.

- Zrobiliście rzecz straszną - odezwałem się. Wpuściliście do gier śmierć.

- Co ty bredzisz - zrobił lekceważącą minę. Miałem ochotę strzelić go w pysk, ale w ubraniu'^, Dooma mogłem go zabić. Mówiłem dalej:

- Dotąd, choć światy przedstawiały obrazy prze- mocy, można się było w nich bawić bez lęku. Przez" was umarli prawdziwi ludzie. - Czas na dramatyczną pauzę. - Dlaczego to zrobiliście? Dla pieniędzy?? Kim jesteście?

- Ty ciężki metalowy idioto. Zaatakowałeś nie to miejsce. To są zwykli ludzie, nie żadni hakerzy. Otwierałem sztuczne usta, by jakoś odeprzeć zarzut, gdy usłyszałem głos Petera:

- Okej. Mamy to. Wygląda na niezły zbiór pluskiew. Zgarniamy towarzystwo i wracamy.


***


Ron Olohson, który podbił niewieście serca, kreując w niezapomnianym Latającym pancerniku rolę komandora Stone'a, dotrzymał słowa danego Gaecie Imaho, liderce one-rockowego zespołu Pink Roses, i dzisiaj rano zawarł z nią ślub w podlondyńskim - meczecie Wschodzącego Słońca. Szczęśliwi nowożeńcy spędzą miodowy miesiąc na Księżycu, nie zdradzili jednak, w którym hotelu zakosztują seksu ; w grawitacji sześciokrotnie mniejszej od ziemskiej. Nowa odmiana kosmetyków linii skin-muscle...


***


Byłem tu wcześniej dwa czy trzy razy, ale wielkość siedziby Novatronics doceniłem dopiero teraz, ,j widząc, jak wiozący nas transportowiec zbliża się do szczeliny lądowniczej, która z daleka wyglądała we wzgórzu firmowca jak mucha na holobimie, a w - miarę zbliżania urosła do rozmiarów zajezdni dla aurokarów. Czy to intensywność ostatnich wydarzeń wyostrzyła zmysły?

- Witamy gości! - ucieszyła się Pauline, rozchylając ramiona. Na płycie hangaru wyglądała niczym gwiazda muzyki adult-pop na scenie.

Pani Eim jako dyrektor... zlustrowałem służbowy żakiet odsłaniający ponętny dekolt i podkreślający wcięcie w talii. Spódniczka ledwie zakrywała górną ćwiartkę ud. Fiu, fiu...

Zeszliśmy po rampie, prowadząc stropionych więźniów. Tylko brunet zdawał się nieporuszony.

- O? Uriel Tamerlan! - rzuciła kwaśno Pauline, dostrzegłszy jego sylwetkę.

Ciekawe, skąd go znała? Ze studiów? Poczułem ukłucie zazdrości. Stanowiliby całkiem dobraną parę.

- Eim - skłonił się. - Czemu zawdzięczamy tę napaść?

- Spodziewam się, że ty mi powiesz.

Zajmujące. Będę musiał ją potem zapytać... Jaka szkoda, że nie wiedziała, pod którą zbroją się kryję. Może otrzymałbym jakiś sygnał, porozumiewawcze spojrzenie... No i wyszła ze mnie natura mechadoga ogrodnika. Sam nie biorę i innym nie pozwalam.

- Zabierzcie ich do pokojów przesłuchań - wydała rozkaz. - Zaraz zaczynamy bal.

- Ostrzegam - odezwał się Uriel. - To przemoc, łamanie tajemnicy handlowej, prokuratura...

- Zajmie się wami, zajmie - przerwała z zimnym uśmiechem.

Może byli kiedyś razem, rzucił ją dla innej i stąd ten sadyzm na jej twarzy? Wyglądała jeszcze ponętniej. Nagle zachwiałem się od wstrząsu. Dobrze, że Doomy mają wmontowane regulatory głośności, bo wrzask łamanej stali rozdarłby wirtualne bębenki. Spojrzałem w stronę wybuchu. Nasz transportowiec, dymiąc, osunął się ze zgrzytem na zwichrowane podwozie. Z wypalonej za nim dziury, której krawędzie jeszcze płonęły i sypały iskrami, wysypywali się policjanci odziani w pomarańczowe egzoszkielety.

- Stać! - krzyknął ich dowódca, unosząc się w powietrzu i wydając krótkie rozkazy podkomendnym. Pauline słaniała się. Podleciał do niej szef grupy i z gracją wylądował. Serwomechanizmy wzmacniaczy ruchu cichutko zasyczały. Kobieta sięgała mu do połowy piersi. Nie to, żeby był tak skandalicznie wysoki, po prostu machina, w którą był wmontowany, przydawała mu wzrostu. Miał kwadratową, medialną, chciałoby się powiedzieć, szczękę, orli nos i chyba blond włosy, trudno było jednoznacznie stwierdzić, bo tylko jakiś kosmyk wystawał spod hełmu.

- Pani Eim?

Zakrztusiła się. Spojrzała bezradnie. Wydawała się ogłuszona.

- Słucham?

- Porucznik Laurus Wilehad z Centralnego Biura Śledczego. Doniesiono o bezprawnym napadzie na firmę Binary Digits. Oskarżam panią o kierowanie napaścią z bronią w ręku w celu zagarnięcia tajemnicy biznesowej oraz próbę nielegalnego ograniczania wolności pracowników. Informuję, że ma pani prawo milczeć oraz że wszystko, co od tej pory pani powie i zrobi, jest nagrywane i może być użyte przeciwko pani.

Dyrektor przykładała dłoń do ucha i marszczyła czoło. Rzeczywiście miała uszkodzony słuch czy udawała? Zamachała rękami w wyjaśniającym geście.

- Ależ... to tylko zaproszeni goście...

Porucznik Wilehad nie miał poczucia humoru. Zacisnął mięśnie szczęk.

- Rekwirujemy porwanych. Wszyscy jesteście zatrzymani.

Otoczyła nas oranżowa drużyna. Oceniłem szanse. V pomieszczeniu istniało zbyt duże ryzyko zranienia osób nie osłoniętych metalem...

Co innego na dachowej rampie lądowniczej, na której czekała policyjna barracuda, średniej klasy opancerzony transportowiec.

- Coś tu śmierdzi - przełączyłem się na wewnętrzną komunikację. - Jakim cudem tak szybko się pojawili? Dlaczego egzoszkieletowcy? Ci policjanci chyba nie stoją po stronie prawa.

- Nie stoją - odezwała się zza moich pleców Anna, również na kanale wewnętrznym. - Przeanalizowałam problem. Wygląda na to, że chronią pojmanych przed przesłuchaniem w Novatronics. Ergo, współpracują z nimi.

- „Crash" - odezwałem się - musimy zwiewać. Jak nas zapuszkują, przegraliśmy.

Skinął głową. Na mapie zobaczyłem, jak bezgłośnie wydaje polecenia drużynie. Rozpoczął odliczanie: trzy... dwa...

- Ratujcie mnie! - sekwencję przerwał chudy roztrzepaniec, jeden z pracowników Binary Digits. Wyrwał się z kordonu i rzucił w stronę najbliższego Dooma.

- Mike, osłoń go! - krzyknął Peter. - Ja biorę dyrektor!

Odpaliłem silniki i ruszyłem płaskim lotem w stronę najbliższego policjanta. Staranowałem go. Anna powtórzyła mój manewr dwa razy szybciej i dwa razy skuteczniej. Dwóch kolejnych stróży prawa sunęło po tafli lądowiska, sypiąc dookoła skrami. Łącznie ze mną i Sokolovsky szóstka motombów wystartowała w powietrze, niosąc Pauline i uciekiniera. Sześciu Bezbolesnych zostało na placu, wiążąc walką strażników.

- Bez ofiar! - krzyknąłem do nich. - Ostrożnie! Ciekawe, że nie przyszło mi do głowy, że diabły mogą przegrać. Usłyszałem za plecami silniki egzoszkieletów. Włączyłem wsteczną kamerę. Trzech pościgowców na tle malejącej siedziby firmy. Na moment zakryły ich pojedyncze strzępy chmur. Za chwilę wychynęli zza mlecznej zasłony z odbezpieczoną bronią. Niedobrze. Walka nie wchodziła w grę, nawet ranienie policjanta było bardzo poważnym przestępstwem. Zawinęliśmy ciasne koło wokół gigantycznej wieży telewizyjnej.

- Torkil na wabia! - zakomenderował Kytes. Niestety, musiałem się z nim zgodzić. Jako jedyny nie umiałem przyspieszać i w zasadzie w ogóle mnie tam nie było, więc nawet zestrzelenie nie oznaczało katastrofy. Najwyżej finansową. Dwa inne motomby obciążone były żywym bagażem. Pozostawała zatem para sprawnych wojowników i Anna (bez bojowego doświadczenia) przeciw trzem policjantom... nadstawiłem ucha... i dwóm wozom pościgowym.

- Psiakrew - zaklął Kytes. - Na szczyt!

Na mapce pojawił się pulsujący purpurowy punkt wskazujący dach drapacza. Pomarańczowi oddali pierwsze strzały. Żółte smugi zginęły w rzadkich chmurach. Zląkłem się o Pauline.

- Spiralą przy ścianie! - krzyknąłem. - Nie odważą się strzelać!

Nasza grupa zbliżyła się do śliskich powierzchni. Czułem się jak ptak lecący tuż nad taflą połyskliwej wody... stalowy ptak mknący z prędkością czterystu kilometrów na godzinę o metr od konstrukcji, która podczas kolizji pocięłaby go na plastry. Włączyłem optyczne wspomaganie lotu. Przed oczami pojawiła się projekcja toru. Trochę się uspokoiłem. Zawyły syreny pościgowych pneumobili. Śmignęliśmy przed ich garbatymi nosami. Zamazaną przestrzeń między lecącymi nade mną motombami przeplotły pionowe salwy. Spojrzałem w dół. Policjanci lecieli również przy ścianie. Byli naprawdę dobrzy. Za nimi kurczyła się praska część Warsaw City, coraz bardziej sina od powietrznej perspektywy. Wieża TV była bardzo wysoka. Za chwilę wzlecieliśmy ponad warstwę chmur. Uderzył nas blask słońca pod krystalicznie czystym niebem. W tej scenerii budowla wyglądała jak magiczny pałac wyrastający z mlecznego morza. W oddali majaczyły szczyty innych najwyższych gmachów miasta. A w jeszcze większej odległości drżały miraże linowców, znacząc granice metropolii.

- Teraz! - krzyknął Kytes.

Wytrysnęliśmy nad lądowisko mieszczące się na szczycie. Anna i dwa inne Doomy przyspieszyły, podczas gdy Peter wraz z Mike'em lokowali półżywych pasażerów w bezpiecznym miejscu.

- Włączam zakłócanie radarów - powiadomiła Sokolowsky

- Przechwytujemy! - oznajmili dwaj Bezboleśni. Wiedziałem, co robić. Wisiałem nad antenami wieży jak robak na haczyku. Pomarańczowi zbliżali się z niebezpieczną szybkością. Na tle białych obłoków wyglądali jak amfipriony, złoto-białe rybki zamieszkujące rafy koralowe...

. Oddali kilka strzałów.

...może raczej jak dziwaczne odmiany piranii. Wykonałem zwody znane z Goodabads. Poskutkowało. Świetliste smugi pomknęły w nieograniczony przestwór nieba, przypominając na ułamek sekundy o nieskończoności wszechświata i kruchości każdego ludzkiego bytu w obliczu wieczności. Nagle dwie połyskujące plamy śmignęły za plecy napastników, chwyciły elementy szkieletów, szarpnęły i sprowadziły zbaraniałych funkcjonariuszy na dach. Kilka sekund i cała trójka siedziała rozbrojona przy barierce, w zdemolowanych konstrukcjach będących przed chwilą dumnymi egzoszkieletami. Teraz skręcone struktury stały się więzieniem. Mężczyźni szarpali się na próżno. Oto jak atut może stać się przeszkodą, skwitowałem filozoficznie.

- Teraz pneumobile... - zanurkowałem w kierunku policyjnych pojazdów, wyłaniających się z białego puchu.

- Delikatnie! - ostrzegł Peter. - To nie szkielety Trochę ważą!

- Stój ! - krzyknęła Anna unosząca się kilkanaście metrów za mną, na tle sterylnej błękitnobiałej wieży.

Wyhamowałem dziesięć metrów przed latającymi czołgami. Nie widziałem kierowców za czarnymi połyskliwymi szybami.

- Co jest?!

- Nie trzeba ich niepokoić... - jej głos był jakby wyższy.

Wozy niepewnie się kołysały. Dlaczego nie atakują?! Prześwietliłem je. Piloci żywo gestykulowali. Za moment, ku mojemu zdumieniu, pojazdy weszły w ciasny wiraż i z hukiem generatorów znikły w chmurach.

- No - usłyszałem śmiech diginetki. - Gonią nas, tylko że nie dogonią, bo ścigają duchy.

- Jak to zrobiłaś?

- Przypominam, że stworzyłeś mnie, mój panie, programistką. W dodatku taką, która może pracować wielokrotnie szybciej od organika. Mając do dyspozycji taki sprzęt jak Doom, mogę zrobić praktycznie wszystko.

Brzmiało to groźnie. Postanowiłem przeanalizować jej wypowiedź później. Wylądowaliśmy na dachu. Skuleni policjanci darli się wniebogłosy, wzywając przez komunikatory skołowanych kierowców. Pomruk silników ucichł. Zbliżyliśmy się do więźniów.

- Jesteśmy w bezpiecznym miejscu - dotarł komunikat od pozostałej szóstki Doomów. - Więźniów nie udało się odbić. Potrzebujecie posiłków?

- Dzięki, już nie - odparłem.

- Over and out.

- Włączcie zewnętrzną komunikację - odezwał się Kytes. - Panowie policjanci powinni nas teraz słyszeć. Weźcie tego - wskazał palcem najbardziej przestraszonego. - Tam - skierował nas za komin wentylacyjny.

Otulił nas zbłąkany obłok. Przełączałem kanały optyczne, żeby zorientować się, w którym widmie będzie najlepsza widoczność. Jakoś żadna z reprezentacji mi nie odpowiadała. Dotarliśmy na miejsce i ulokowaliśmy nieszczęśnika przy niklowanej rurze.

- Kto wydał rozkaz najazdu na Novatronics? - spytałem.

Chmura zrzedła. Włączyłem normalną optykę.

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, sir - więzień wyraźnie się opanował.

- Nazwisko?

- Sierżant Rama Hawk, piąty oddział specjalny Centralnego Biura Śledczego.

- Kto wydał rozkaz?

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, sir.

Jego twarz zdradzała determinację. Naprawdę szybko się pozbierał. Musieli ćwiczyć scenariusz pojmania.

- Przeliteruj swoje imię - przypomniałem sobie stary chwyt, łamiący opór przesłuchiwanego.

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, sir.

- Co znaczy nie mogę?! - kolejny wybieg.

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, sir.

- Słuchaj, Rama, nie widzisz, że nie masz szan

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, sir.

Machnąłem stalową łapą.

- Czekaj - odezwała się Sokolowsky. - Tego na pewno nie praktykowali.

Podeszła i okraczyła go. Czym prędzej wyłączyłem program „Anna". Znowu widziałem droida. Zaczęła rozpinać mu rozporek.

- Wiesz, jak nazywa się mój model? - spytała, ni przerywając czynności:

W szparze materiału zamajaczyła biel szortów Mężczyzna pobladł.

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, sir.

Uśmiechnęła się demonicznie. Jak inaczej można nazwać grymas metalowej kobiecej twarzy w takiej, sytuacji?

- Ja nie jestem sir... - wyjęła jego przyrodzenie na spodnie - ...tylko miss. Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać nawet Miss Universum.

Milczał, lecz wyraźnie tracił rezon.

- Wracając do wątku... - ujęła nieszczęsnego członka w stalowe palce - mój model to Doom. Wyposażony w odpowiednie sfery erogenne i siłowniki.

Przysunęła mechaniczne biodra w pobliże miednicy więźnia. Zaczął się pocić.

- Pomiędzy nogami mam silniczki. Dla przyjemności partnera.

Przysunęła się jeszcze bardziej. Syknął serwomechanizm otwierający wejście do pochwy.

- Zaraz poczujesz... - palce przysunęły penisa do ujścia. - Tyle, że ścisnę cię troszkę bardziej, a może nawet dużo bardziej... Zawsze marzyłam, żeby zmiażdżyć jakiegoś fiuta.

- Dowódca! - wrzasnął policjant.

Cały dygotał. Chwycił swą męskość i drżącymi rękami ulokował w azylu spodni.

- Dowódca wydał rozkaz! - powtórzył poprzez hamowany płacz.

Trudno powiedzieć: łkał ze strachu, z powodu urażonej dumy czy ze złości, że się złamał?

- Nazwisko dowódcy? - spytałem.

Anna odsunęła się. Ledwie słyszalny dźwięk świadczył, że zamknęła krocze. Odetchnąłem.

- Major Perun Arm.

- Kto wydał rozkaz dowódcy?

- Nie wiem - strachliwie spojrzał na Annę. Włączyłem jej program i z ulgą przyjąłem ludzki widok. Ciągle w bikini. Przez głowę przemknęła mi myśl, że trzeba będzie udoskonalić tę aplikację. W końcu dlaczego Anna nie ma się stroić jak inne kobiety? Sama na pewno już o tym myślała.

- Łącz się z Perunem - rozkazałem. - Opuszkowo. Nie mentalnie - dodałem.

Więzień zerknął na żeńskiego Dooma i wystukał polecenie na przedramieniu. Anna znieruchomiała.

- Rama? - na monitorze wygenerowanym przez naręczny komputer policjanta pojawiła się twarz szpakowatego mężczyzny. - O co chodzi? Dlaczego nie meldu...

- Pan Rama Hawk jest w naszych rękach. - przerwałem. - To jest... ehem, sierżant... tak? - spojrzałem na pojmanego.

Przytaknął.

- Sierżant Rama Hawk. Rozmawiam z Perunem, nieprawdaż?

- Nie będę odpowiadał na żadne pytania.

Powiedz, że odstrzelisz zakładnikowi rękę, pojawił się napis przed moimi oczami. Zerknąłem na Annę.

- Jeśli nie będziesz współpracował - odezwałem się - odstrzelę mu łapkę. Ta rozmowa jest nagrywa na. Odpowiedzialność spłynie na ciebie.

Major nie okazał uczuć. Milczał.

- Usłyszałeś mnie, panie Arm?

Cisza. Pokręciłem głową z rezygnacją.

Już możesz.

- W takim razie... nie pozostawiasz mi wyboru. Zobaczyłem swoje widmo wyciągające rękę i odstrzeliwujące ramię żołnierza. Przedstawienie było tak przekonujące, że zasłoniłem się przed fontanną krwi.

- Stójcie! - krzyknął przełożony. - Jezu Chryste! Załóżcie mu opaskę! Proszę!

- Najpierw informacje - odrzekłem. - Co chcecie wiedzieć? Prędko!

- Kto wydał ci rozkaz?

- Generał Roger Baal! Roger Baal, na litość boską, pomóżcie mu!

- Adres?


***


- Teraz proponuję przyjrzeć się nieoczekiwanemu sprzymierzeńcowi - odezwał się Peter.

Podeszliśmy do skrzywionego roztrzepańca o rybich oczach i ustach, masującego sobie pachy. Znam ten ból.

- Kim jesteś? - spytałem. - Ruben Troy, haker.

- Tak łatwo się przyznajesz do zakazanego zawodu? - zdziwiłem się.

Znów otuliła nas mgła.

- Jestem porządnym programistą. Moje pułapki to dzieła sztuki - zaszczękał zębami chudzielec. Zorientowałem się, że na tej wysokości musi być strasznie zimno. Spojrzałem na odczyt. Minus pięć stopni! Pauline! Przerwałem rozmowę i podbiegłem do niej. Siedziała skulona przy murku odgraniczającym dach od przepaści i dygotała. W zamieszaniu wszyscy o niej zapomnieli! Chyba coś sobie naderwała, bo cicho jęczała. Żałowałem, że nie mogę jej ogrzać własnym ciałem. Nikt z nas nie mógł.

- Musimy zlecieć na dół, w jakieś bezpieczne miejsce - stwierdziłem. - Tam dokończymy rozmowę.


***


- Lista nieostrożnych biofilów rośnie. Kolejny bohater chciał się osiedlić poza polem ABB na północ od Kolonii. Szczątki jego ciała i ekwipunku wciąż są zbierane przez grupy Out Rangers. Centrum Kontroli Mutacji przypomina, że bezpieczną turystykę można uprawiać wyłącznie w obrębie filtrów ABB. Bezpłatne przewodniki i mapy można ściągnąć z oficjalnej strony CKM.

Przechodzimy do notowań giełdowych...


***


W jakim obszarze grupa sześciu Doomów może bezpiecznie wylądować, nie wzbudzając swoim widokiem niepotrzebnego zainteresowania? Gdzie panuje atmosfera niefrasobliwego, pozornie kontrolowanego chaosu? Oczywiście tylko w wytwórni holofilmów. Zgodnie ze światowym zwyczajem w pobliżu większości wież HTV unoszą się gigantyczne platformy robocze, które, chociaż znajdują się wyżej od większości miejskich budowli (dla lepszego światła), szczycą się łagodnym, sztucznie kontrolowanym mikroklimatem. Przyziemiliśmy w cieniu włoskich topoli, na zielonym polu golfowym, następnie jakby nigdy nic wyszliśmy na otwarty obszar i skierowaliśmy się do kafejki.

Kilka osób, ubranych jeszcze dziwaczniej niż my, sączyło drinki w cieniu wielkich parasoli. Siedliśmy na krzesełkach i zamówiliśmy kawę dla całej grup Ciekawy jestem, co z nią zrobimy? Zerknąłem na półprzytomną Pauline. Pewnie jest odwodniona. Przydadzą jej się płyny...

- Dlaczego uciekłeś? - spytał Kytes, wlepiają w hakera nieprzeniknione sensory optyczne. Ruben rozczochrał czuprynę.

- To ja wysyłałem sygnały.

- O czym mówisz? - przysunąłem się z siedziskiem.

Podeszła kelnerka.

- Państwo zamawiali osiem kaw, prawda?

- Tak - skinął głową Mike.

Zgrabna blondynka rozstawiła naczynia i oddaliła się. Szkoda, że Doomy nie mają kamer bocznych, chętnie oceniłbym dynamikę ruchów jej bioder, ale obok siedziały Anna i Pauline... Nie mogłem. Jednak faceci to świnie.

- Mówię o „łożu śmierci" w reklamach, o Deep Past World, o mapie siedziby... - wyrwał mnie; z chutliwych myśli głos Troya.

- To ty? - jestem przekonany, że moja stalowa twarz w jakiś sposób oddała odruch wytrzeszczenia oczu i uniesienia brwi.

- No siur, że ja - rozciągnął pełne usta w uśmiechu satysfakcji.

- Ty stworzyłeś świątynię Kalos?!

Wyszczerzył krzywe zęby. Zawsze dziwiły mnie upodobania indywiduów jego pokroju. Za niewielką opłatą mógł je wyprostować w ciągu dwóch tygodni: Sięgnął po filiżankę.

- Klasa, co? Nie pijecie? - Spojrzał na nasze: zbroje. Jego śmiech brzmiał jak godowy zaśpiew żab. pospolitych.

Za chwilę spoważniał.

- Ryzykowałem życiem - podjął - żeby dotrzeć do kogoś z łbem na karku. Kiedyś pracowałem w reklamach. - Spojrzenie skosem w lewo, do góry. Prawdę mówi. - Sukinsyny, które nas pilnowały, nie były w stanie prześledzić wszystkich połączeń. Najłatwiej ukryć przekaz w adwertach. Dlatego umieściłem tam ostrzeżenie przed pierwszą falą skierowaną przeciwko organikom i adres bazy w puszczy.

Można powiedzieć, że uratował mi życie. Kto wie, czy nie wszedłbym w jakąś grę, gdyby nie ta koszmarna reklama za szybą?

- A jak udało ci się przemycić tekst u tracących przytomność? - spytałem.

Skinął głową na to wspomnienie.

- Najtrudniejsze. Wielkie ryzyko. Ale - znów się uśmiechnął - od czego jest się geniuszem?

- To dzięki tobie pierwsza fala zaatakowała naszych znajomych?

Zacisnął mięsiste wargi.

- Miałem bazę danych gamedeków i speców od bezpieczeństwa. Żeby zwiększyć szanse, że ktoś załapie, gdzie nas trzymają, musiałem dotrzeć do jak największej liczby osób. - Spojrzał na nas wyłupiastymi oczami. - Cieszę się, że się udało.

- Ale - zrodziło się we mnie podejrzenie - dlaczego to zrobiłeś? Za mało płacili?

Pokręcił głową na cienkiej szyi i siorbnął z filiżanki. - Obrażasz mnie. Obrażasz hakerów - zmierzył mnie wilgotnym spojrzeniem. - My lubimy gry.

- Wiesz, kto was zatrudnił? - spytał Kytes. Smętnie potrząsnął głową.

- Moje domysły nic nie znaczą. Potrzebujecie dowodów. Niektórych z nas przekupili, innych zmusili. Ale się nie przedstawiali. - Wzdrygnął się. – Nie chcę wiedzieć, jaką planowali dla nas przyszłość. Jakoś trudno mi uwierzyć, że po tym wszystkim tak zwyczajnie pozwoliliby nam odejść.

Podniosłem się. Musieliśmy szukać dalej.

- Pozostaje generał. - Spojrzałem na Mike'a. Poproś pozostałą szóstkę Bezbolesnych, żeby przylecieli i odtransportowali dyrektor i hakera do baz w puszczy.

Na stoliku parowało sześć nie tkniętych kaw. Zerknąłem na Pauline.

- Smacznego.

Zrobiła kwaśną minę. Gdy startowaliśmy, usłyszałem, jak zaczepia ją jakiś filmowiec:

- Udane kostiumy! Do jakiego to filmu?...


***


Byłem przekonany, że przed gravillą tak wysokiego oficjela przywita nas ciężki szwadron kawalerii lotniczej. Tymczasem śpiewały ptaki, a w powietrzu rozchodził się sielski zapach prowincji. Generał Roger Baal był dumnym właścicielem sporego obszaru:; jak okiem sięgnąć lasy, zagajniki, nawet sztuczne jezioro, żadnych innych siedzib. I to wszystko tuż z granicami Warsaw City! No, no...

Zrozumiałem, że major Perun Arm nie ostrzeże przełożonego, bo bał się stracić stołek. Natura ludzka czasem bywa pomocna: brak zrozumienia, na czym polega praca zespołowa, przyczynia się do porażki instytucji.

Generał przyjął nas przy basenie, w gaciach (nawet chyba normalnych, bez biousprawniaczy) i podkoszulce na ramiączka. Jego klatka piersiowa pokryta była siwym włosem, szyję zdobiło obwisłe podgardle, brzuch wyglądał na dwunasty miesiąc ciąży, a białe podudzia pokrywała siatka błękitnych żylaków. I znowu, jak w przypadku zębów Troya, nie wiedziałem, dlaczego je hoduje. Może niektórzy ludzie lubią hołubić jakąś ułomność?

Gdy lądowaliśmy na szafirowych kafelkach, zrywając podmuchem płatki licznych begonii, dalii i bratków zdobiących wewnętrzną część ogrodu (unosiły się na różnych wysokościach w powietrznych rabatach), nawet nie drgnął. Siedział w cieniu grawitacyjnej czapy zastępującej przestarzałe parasole, czytał el-booka i sączył jakiś żółty sok.

- Marita! - krzyknął w głąb przyziemnej części posesji, zdejmując okulary. - Mamy gości! - Spojrzał na nas malutkimi oczkami.

Zrobiłem optyczny najazd, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Jasnoszare iskierki ukryte w zwałach powiek.

- Nie usiądziecie? - roześmiał się. - Żartowałem. Nie potrzebujecie. - Westchnął ciężko. - Nie to, co ja ze swoimi żylakami. Nie ufam tej dzisiejszej medycynie.

A więc dlatego wciąż je ma.

- Generał Roger Baal? - spytałem.

Spojrzał w górę, na szczyty kasztanowców i olch szumiących w dalekiej części posesji.

- Jeśli składasz wizytę, powinieneś wiedzieć, komu.

Do ogrodu weszła gosposia. Zatrzymała się, widząc naszą grupkę.

- Marita! - krzyknął przez ramię. - Krzesełka dla miłych panów... - zauważył żeński model - i pani. Nieznacznie się ukłonił. Sokolovsky dygnęła. Co on wyprawia? Za chwilę owinie nas wokół palca! Gosposia z przestrachem wbiegła do budynku.

Pewnie spróbuje wezwać pomoc. Zablokuję połączenia - przeczytałem komunikat Anny.

- Chcemy się dowiedzieć, dlaczego wydał pan rozkaz odebrania firmie Novatronics hakerów, którzy zostali wyłuskani z siedziby Binary Digits w Puszczy Peeskiej przez nasz oddział uderzeniowy - zacząłem.

- Uu - pokręcił smalcowatym karkiem. - Dużo mówisz. Za dużo. Już wiem, kim jesteś i po co przyjechałeś. Rozumiesz, co to oznacza w negocjacjach?

Gdybym mógł, ugryzłbym się w język. Nagle jego wzrok stwardniał.

- Chciałbym was uprzedzić - odezwał się cicho, że już nie żyjecie.

Przeszył mnie dreszcz.

- Nagrywamy to spotkanie - odparł Kytes. Starszy człowiek parsknął.

- Nagrywaj, pajacu, co chcesz. - Przyjrzał się krwistoczerwonym różom na klombie i podrapał, w kolano. - Żaden dziennikarz czy prawnik nie odważy się ujawnić takiej bomby. - Spojrzał ostro. -Rozumiecie? Można rzucić granat czy petardę i schować się za mur, wiedząc, że cegły ochronią prze podmuchem. Ale ten kaliber... - zaśmiał się – to jakby ktoś odbezpieczył ładunek jądrowy i wskoczył do rowu. - Założył nogę na nogę. - Wybuch urwie mu dupę, głowę, obie ręce i ślad po nim zaginie.

Zrobił pauzę.

- Pojęli?

Milczeliśmy.

- No to won.

Nie wytrzymałem. Gdy wylądował dziesięć metrów dalej ze zmiażdżoną połową twarzy, zastanawiałem się, czy jeszcze żyje.

- Oż ty... - wyszeptał Kytes.

Zdawało mi się, że słyszę stłumiony okrzyk Marity, która zapewne oglądała całą tę scenę z wnętrza gravilli.

- Ty skurwielu - przyklęknąłem przy cielsku - ty skurwielu jeden, gadaj, bo wyrwę ci gardło.

Naprawdę miałem ochotę sięgnąć pod zwały tłuszczu i ująć w stalowy uścisk jego krtań. Z trudem powstrzymałem sadystyczny odruch. Spojrzał na mnie jak podstarzały byk podczas ostatniej walki na arenie.

- Nie żyjesz, dupku - wycharkotał.

I znowu nie mogłem się pohamować. Szarpnąłem go w górę, chwytając pod galaretowatymi pachami i wyrzuciłem w powietrze (tym razem już go nie biłem. Naprawdę mógłby nie przeżyć). Wygenerował całkiem ładne tsunami, gdy wpadł do basenu. Szkoda, że nie byłem we własnym ciele, chętnie poczuł bym pod stopami chłodną wodę, która wylała się przez krawędzie zbiornika.

- Aniu, pomóż mi! - krzyknąłem.

Podlecieliśmy i wyłowiliśmy płetwala. Ułożony na błękitnych płytkach wyglądał jak nieświeża foka.

- Gadaj - poprosiłem grzecznie.

Woda ściekała po krzaczastych brwiach, mieszając się z bordową posoką. „Patrz, panie, jaka jucha czarna", przypomniały mi się słowa medyków z historycznych holofilmów. „Gorączka cię trawi. Trza krwi upuścić, bo zatruta!" Ten gość z pewnością wypełnioną jadem miał nie tylko płynną tkankę, ale i duszę. W jego napuchniętych oczach wreszcie zobaczyłem przestrach. Nie jakiś wielki egzystencjalny lęk, ale prymitywny, wręcz rybi niepokój sterowany instynktem samozachowawczym. I po co taki padalec ma żyć?

- Firmy produkujące rzeczy... - wycharczał - ... te realne... przedmioty... - wziął głębszy astmatyczny oddech - ...boją się przemian... tanie gamepille, tanie dibeki, ulepszone łoża. - Zachłysnął się powietrzem. - Nie tylko firmy, ale całe rządy. - Z trudem przełknął. - Maleje siła robocza. Nie ma kim rządzić. Przez te śmierdzące gierki tysiące ludzi straciło pracę. Zamiast zarabiać na emeryturę, wolą udawać, że żyją.

Usiadł. Wielki brzuch przykrył całe uda. - Dalej - rozkazałem.

Spojrzał lękliwie jak kundel bojący się ciosu. Znienawidziłem go za ten prymitywizm. Był jak wąż, który poczuwszy przewagę, natychmiast zacznie kąsać.

- Utrzymujący się trend - podjął - prowadzi do exodusu w gry.

To brzmiało jak cytat z jakiegoś wykładu. Znów zrobił pauzę. Ten cham gra na zwłokę! Pewnie już nadciąga odsiecz! Przełączyłem się na kanał wewnętrzny.

- Aniu, jesteś pewna, że zablokowałaś połączenia?

Wzruszyła ramionami.

- Gosposia nigdzie się nie dodzwoniła, ale może uruchomiliśmy jakieś alarmy.

Psiakrew!

- Prędzej! - szturchnąłem go.

Baal przełknął ślinę.

- Zawiązał się syndykat złożony z najbardziej wpływowych ludzi. Przekupili niektórych hakerów, a ci stworzyli wirusy. Całej akcji nadali kryptonim „Pandora".

Odetchnął i rozkaszlał się. Umiał wzbudzić poczucie winy. Zatargaliśmy go na leżak. Z zewnątrz wyglądaliśmy pewnie jak rodzina, pochylająca się nad chorym dziadkiem.

- Cel był jeden - kontynuował. - Nakłonić ludzi do życia w realium, spowodować, żeby gry straciły atrakcyjność. Rozpuściliśmy agentów do Brahmy i Wisznu, żeby szerzyli dezinformację: że to niby digineci, niby kościół, a nawet gamedecy.

Przypomniał mi się bystry dziadek z niebezpieczną laską. No jasne. Też agent. Generał rozłożył ręce. - Ot, i cała tajemnica. - Odzyskał rezon, choć pół twarzy i sporą część odzienia przykrywała kleista czerwona maź. Musiał być cholernie odporny na ból. Co się dziwić, stary trep... - Żadne szantaże wam nie pomogą - ostrzegł. - Stoi za mną kilka konsorcjów, które, gdyby mogły, kupiłyby pół Ziemi. Rząd Wolnej Europy, FSA, a nawet Matka Rosja. Na waszym miejscu szykowałbym trumnę. Porwaliście się na Godzillę.

Na co? - spytała Anna. Wzbudził we mnie cień sympatii. Z całego towarzystwa chyba tylko ja zrozumiałem aluzję odnoszącą się do dwudziestowiecznego potwora, w którego żyłach płynęła plazma. Roger opadł na poduchy. Poczułem w ustach gorzki smak klęski.

- Leci tu dywizjon Skorpionów - zaalarmował Kytes na wewnętrznym kanale. - Spieprzamy.


***


Masz w ogrodzie krety i nornice? Garden Guardian jest odpowiedzią! Garguar! Garguar wyśledzi każde niepożądane stworzenie, zaatakuje i wyeliminuje, a resztki przerobi na nawóz! Garguar! Rabaty i trawa pod niezawodną opieką!


***


- Uderzyła trzecia fala - oznajmił Chip, gdy wchodziliśmy do leśniczówki.

- Co?

Stanąłem w kącie i wykonałem gest wylogowania. Otoczyła mnie czerń, którą rozświetlał tylko pasek rewitalizacji. Gdy dotarł do stu procent, poczułem prawdziwe ciało. Zsunąłem kask i usiadłem na łożu Nie miałem siły ściągać kombinezonu. Nieopodal stała moja sterana stalowa zbroja. Rzeczywiście zarysowali mi lakier.

- Jak to się stało? - zapytałem własnym głosem.

- Walnęli tym samym - odezwała się blada Pauline, leżąca na kanapie pod jednym z dwóch wielkich kominków. W obu płonęły szczapy. - Tyle że nasze programy reperacyjne sobie nie radzą.

Skrzywiła się. Coś ją bolało.

- Mów, co to jest - Anna spojrzała na stropionego Rubena.

Znów widziałem ją jako droida. Trochę zmęczyły: mnie te przeskoki percepcji. Gdzie są moje soczewki?!

Troy garbił się nad holomonitorem i bezustannie przeglądał jakieś dane.

- Nic z tego nie rozumiem. Skończyliśmy pracę dzisiaj rano. - Jego głos był cienki od emocji. - To miał być zwykły wysyp, ale coś się zmieniło, popsuło... Nie wiem, co. Wirusy, które dotarły do serwera Crying Guns, mają jakiś dziwny kod... wygląda na to... W dół... - wydał dyspozycję komputerowi. - ...że teraz będą miały... w dół pół strony Wszystkie te komary, pajączki i inne stworzenia... będą mutować i chyba... - jeszcze kilka uderzeń w klawisze - ...mają zdolność rozmnażania.

- O, kurwa - wyrwało się Kytesowi. Załamałem ręce.

- To znaczy, że pozostaną na zawsze! Troy zacisnął pulchne wargi.

- Jedyna rada to stworzyć mutujące przeciwciała... - ciągle stukał w klawisze - ...ale na wykorzenienie paskudztwa bym raczej nie liczył.

- Puszka Pandory... - wyszeptałem. - Otworzyliście w grach puszkę Pandory

Spojrzałem w okno, gdzie zielenił się las, a w nim żyły setki tysięcy owadów: wewnątrz barier ABB głównie motyle, pszczoły, trzmiele i ćmy, ale poza nią także komary muchy i gzy. Odtąd bestie w grach będą żyły własnym życiem: ciągle zmienne, zagrażające, ukryte, rany boskie!

Na chwilę zapadła ciężka cisza.

- Jest jeden sposób - wyrwało się hakerowi. Spojrzałem z nadzieją. Rozłożył ręce.

- Globalny format.





2. Doom Day

Pneumobile charakteryzuje interesująca właściwość: są systemami na tyle skomplikowanymi, ż może w nich ulec awarii cała masa podzespołów a one, jakby nigdy nic, wciąż latają. Podobnie rzec się ma z ludzkim ciałem: szwankuje w nim to i owo, a człowiek mimo dolegliwości ciągle żyje, a nawet się porusza. Analogia okazuje się celna również w od niesieniu do społeczeństw ludzkich. Nieustannie coś w nich niedomaga, psuje się i załamuje, a one mimo to funkcjonują, a nawet się rozwijają. Można rzec, że homo sapiens ma zepsucie w genach, ale dzięki swojej policentryczności zawsze znajdzie sposób, żeby przetrwać. Właśnie tak staram się sobie wytłumaczyć, jeśli nie całość, to chociaż część wydarzeń, które rozegrały się wkrótce po otwarciu cyfrowej puszki Pandory.


***


Pauline była chora. Podczas rajdu na telewizyjną iglicę naderwała ścięgna i więzadła obu stawów barkowych, co wywołało poważne stany zapalne. Miał wysoką temperaturę. Leżała na piętrze chaty, trawiąc w milczeniu swoje cierpienie. Doskonale wiedziałem, co czuje, też miałem okazję zaznać rozkoszy przejażdżki w objęciach Dooma. Tyle, że mnie natychmiast ulokowano w szpitalu. Tu był kłopot. Byliśmy banitami, w dodatku ona jako szef ochrony Novatronics stanowiła najtłustszy kąsek do schwytania. Hospitalizacja nie wchodziła w grę, bo jeden kontakt jej identyfikatora z siecią służby zdrowia spowodowałby namierzenie i natychmiastowe aresztowanie.

Kytes twierdził, że w okolicznych borach, na północ od naszej siedziby, a na południe od wsi Dalekie znajduje się hacjenda zielachy. Nie bardzo wierzę w lecznicze moce znachorek, które w moim mniemaniu częściej szkodzą niż pomagają, z drugiej strony znam siłę najnowszych nanoleków, jak choćby inflahealu czy painstopu (ich cyfrowych odpowiedników używaliśmy w Mroku). Gdyby starucha je posiadała i była skłonna odsprzedać, stan Pauline mógłby się (znacznie poprawić, a nawet wrócić do normy, jeśli niczego sobie do końca nie zerwała.

Odległość dziesięciu kilometrów od naszej kryjówki nie przerażała mnie. Od dawna należał mi się ; spacer po świeżym powietrzu. Zanim otworzyłem drewniane odrzwia, z lubością zerknąłem na nadgarstkowy omnik. Od dawna marzyłem o jego nabyciu, lecz ciągle czekałem na spadek ceny Okazało się, że Chip nie tylko sprezentował mi motomba, ale także to cudo wraz z najnowszą generacją soczewek i okularów na zmianę (gdybym miał ochotę mądrzej wyglądać). Nareszcie mogłem wgrać program „Anna", dzięki któremu znów oglądałem ją w ludzkiej postaci. Chociaż bardzo chciała mi towarzyszyć, odmówiłem. Obawiałem się, że jej widok może zwrócić uwagę nieproszonych ciekawskich. Na szczęście nie musiałem jej długo przekonywać, bo argument miał sens. Zaprogramowałem marszrutę, włączyłem kompas, prędkościomierz wraz z dystansometrem, wziąłem głęboki wdech, otworzyłem drzwi i zanurzyłem się w zielony świat.

Las, ku mojemu zdumieniu, wyglądał tak samo jak w dziesiątkach gier. Zanim postawiłem stopę na mszystej ściółce, wyobrażałem sobie, jakimi uraczy mnie różnicami: zapachami, fakturą kory na drzewach, kształtami igieł, liści... Nic z tego. Kora była nieskończenie różnorodna, lekko brudna, szorstka… taka jak choćby w Ghoul Runners czy w Forest Fear. To samo dotyczyło liści, traw i nieskończonej liczby szczegółów. Kiedyś cyfrowe knieje ustępowały prawdziwym borom tak pod względem zróżnicowania, ja i nastroju. Lecz odkąd zrezygnowano z kodu randomizacyjnego na korzyść kopiowania rzeczywistych krajobrazów, wirtualne światy zaczęły się wyróżnia na korzyść. Prawdziwy las, który mnie otaczał, wyglądał dokładnie tak samo jak gierczany, był tylko… trochę brzydszy.

Kucnąłem i podniosłem omszały, wilgotny pat czek. Nic nadzwyczajnego. Zwykły, banalny patyczek. Czy nic mnie nie zaskoczy? Odgarnąłem warstwę brązowych dębowych liści. Aha! Nareszcie! Patrzyłem z satysfakcją na gnijącą warstwę roślinności skrytą pod spodem. W gierczanym świecie w taki miejscu znajdziesz wciąż zielone runo. Tu była zgnilizna. W sumie rzecz do poprawienia, po prostu programiści na to nie wpadli albo stwierdzili, że efekt nie będzie zadowalający, w końcu który gracz tęskni za widokiem florystycznego rozkładu? Mimo wszystko znalazłem różnicę. Czułem niezrozumiałą satysfakcję, zupełnie jakbym rozwiązał jakąś gamedeczaną zagadkę. Parsknąłem. Rzeczywiście, powód do dumy. Przerwałem rozmyślania, bo poczułem łaskotanie na grzbiecie ręki. Podniosłem ją i... zobaczyłem muchę. Pohamowałem odruch odrazy i przyjrzałem się jej łebkowi. Języczek, nie kłujka. Odetchnąłem z ulgą. Zerknąłem na mapkę. Bariera ABB była oddalona o dobry kilometr. Otrzepałem ręce, insekt odleciał z cichym bzyczeniem. Podźwignąłem się i ruszyłem w drogę.

Nie uszedłem kilometra, gdy dały o sobie znać znużone mięśnie. Najpierw było to ledwie zauważalne mrowienie, ale wkrótce przekształciło się w swędzenie, a potem w autentyczny ból. Przyjąłem go z wielkim zaskoczeniem. Szczyciłem się przecież całkiem rozbudowaną muskulaturą. Wytworzyły ją co prawda miostymulatory wbudowane w kombinezon, ale mięsień to mięsień! Kłucie doskwierało wszędzie: bolały przyczepy mięśni piersiowych przy mostku, gryzły łopatki w miejscu połączenia z mięśniami naramiennymi, prostowniki grzbietu przypominały o sobie igłami cierpienia, mięśnie udowe drażniły pachwiny, trójgłowy łydki szarpał tył kolana, nawet prostowniki palców stóp spuchły z przodu podudzi. Okazało się, że jestem zupełnie odzwyczajony od ruchu! Jak to się stało? Za chwilę słynny gamedec, Torkil Aymore, rozwiązał kolejną ultratrudną zagadkę: owerol gracza pobudza mięśnie do skurczu, lecz ` ich nie rozciąga. Zatem rosną, ale w pewnym sensie tracą elastyczność. W rezultacie realny, normalny ruch jest odbierany jak forsowne rozciąganie. Stęknąłem, podnosząc nogę nad wystającym korzeniem. Kiedy ostatni raz przeszedłem więcej niż trzysta metrów? Nie mogłem sobie przypomnieć. Odległość od parkingu do mojego ulubionego neomilkbaru wynosi... Skręciłem przed krzakiem jałowca i poczułem niebezpieczne naciągnięcie po wewnętrznej stronie lewego kolana. Rany boskie! Więzadła też osłab Zatrzymałem się na chwilę i uśmiechnąłem autoironicznie. Wystarczył mały spacer po nierówny gruncie, by zdemaskować iluzję, że gracz ma zdrowe ciało. Westchnąłem i spojrzałem w niebo ponad rzadkimi koronami sosen. Jak mogłem trwać w bezsensownym przekonaniu?! Przez ostatnich kilka lat większość czasu przeleżałem na łożu. A jak zareagowały na to moje kości? Nie chciałem wiedzieć. Miałem nadzieję, że nie uległy całkowitej demineralizacji. Uderzyła mnie myśl, że zielacha przyda się również mnie.

Nie, nie dam się, pomyślałem ze złością. Zerknąłem na mapkę. Zbliżałem się do bariery ABB, która wciskała się kilometrowym łukiem w las i zmuszała mnie do nadłożenia drogi. Choć to głupie, zacząłem biec prosto. Tacy już są faceci: choćby wszystko świadczyło przeciw nim, i tak chcą coś udowodnić, nieważne: sobie czy innym. Zobaczyłem napis przed oczami i usłyszałem kobiecy głos w uszach:

Ostrzeżenie. Zbliżasz się do Anty Bios Barrier.

Dwadzieścia metrów... Czy masz wszystkie nie zbędne wszczepy? Czy jesteś poinformowany o niebezpieczeństwach za filtrem?

- Zamknij się, babo - mruknąłem przez zaciśnięte zęby i dałem nura przez niewidzialną ścianę. Coś w środku mnie kazało przeciwstawić się uczuciu przegranej. Włączyłem radar. Wiatr zaświstał w uszach. Przeskakiwałem wykroty, omijałem zarośla, odbijałem się od pni brzóz, sosen i dębów, prując do przodu jak czołg. Po chwili otoczył mnie szary bąbel: chmura owadów, które czując wydychany przeze mnie dwutlenek węgla zbliżyły się, żeby kłuć i zabijać, ale odpychały je feromony wytwarzane przez ciało dzięki wszczepom. Kontrolowałem układ stawów, by przełożenia były najmniej forsowne, a obciążenia więzadeł minimalne. Rozgrzałem się. Galop pośród zieleni i słonecznych smug sprawił mi niewymowną radość. Coś zaskrzeczało z góry: bzyczącą marę pożerały czarne ptaki, jakby skrzyżowanie kruków z jaskółkami. Biegłem dalej. Przypomniałem sobie dziecięce lata, gdy potrafiłem się cieszyć tylko z tego, że jestem: gdy biegłem z całych sił, uderzając bosymi stopami w dudniącą ziemię, jak źrebak niecierpliwymi kopytami. Czułem ciało: giętkie, zaskakująco sprawne. Zaalarmował mnie sygnał radaru.

Zbliża się duży obiekt.

Zoom ukazał kształt, który mógł należeć do guźca, dzika, małego niedźwiedzia... Psiakrew, zawsze spałem na lekcjach biologii. Usłyszałem w dali ponure warknięcie i tętent racic. Albo kopyt. Może łap? Na sekundę odwróciłem głowę i zobaczyłem w gęstwinie liści jakiś paskudny pysk pokryty szczeciną. Jakby dzik, tylko dlaczego miał tyle wystających zębów i rogi?! Gdzie ta bariera? Trzysta metrów... Przyspieszyłem.

Obiekt zidentyfikowany. SRM022. Dzik Jadowity Gussmana. Samce bardzo agresywne, samotne. Terytorialiści. Lochy łagodne, z wyjątkiem okresu rui. Zalecane schronienie za barierą ABB bądź wezwanie Out-Rangers.

Dwieście metrów i chrząk, chrząk, za plecami. I ten tętent... Czy to w głowie mi tak wali? Ciemno. Tyle tych skrzeczących ptaków, bzyczenie i ten dzik koszmarny, uważaj na korzeń! Nie potknij się, patrz pod nogi, chrząk, chrząk, nie potknij się, dum, dum, dum.

Zbliżasz się do bariery. Dwadzieścia metrów...

ABB przebyłem tygrysim skokiem. Słyszałem za sobą dziki wrzask dobyty z dziesiątków gardeł. To ptactwo i odyniec nadziały się na filtr. Obejrzałem się. Niewidzialna ściana dymiła i iskrzyła. Wśród krzaków parowały krwawe strzępy. Nie miałem siły zastanawiać się nad losem zmutowanych stworzeń. Ledwo łapałem oddech. Serce łomotało jak młot w rękach kowala, który oszalał z rozpaczy, dowiedziawszy się, że jego jedyny syn zginął na wojnie: oczami wyobraźni widziałem, jak rzemieślnik pochwycił najcięższy obuch i jął tłuc w kowadło, złorzecząc niebiosom. Przyjaciele starali się go powstrzymać, chwytając go za ramiona, lecz niezmordowany człek bił w żelazo tak mocno, że trzonek młota pękł na dwoje. Miałem nadzieję, że moje serce nie pęknie. Oparłem się o niski konar dębu. Spazmatycznie wciągałem powietrze. Zrozumiałem, że podczas wirtualnych eskapad nic nie stymulowało serca. Co z niego zostało, Bóg jeden wie.

Gdy kryzys minął, podjąłem wędrówkę zachowując się jak operator dźwigu: moje ciało tak cierpiało, że musiałem traktować je jak cudze. Wydawałem rozkazy rękom i nogom, żeby wykonywały kolejny ruch, i krok za krokiem, metr za metrem pokonywałem dystans. Przyrzekłem sobie, że od tego dnia codziennie będę ćwiczył. I nigdy już nie wyjdę za ABB bez broni. Po przebyciu następnych dwóch kilometrów coś połaskotało mnie w nosie i kichnąłem. Fakt ten nie byłby godny odnotowania, gdyby nie to, że zaraz potem poczułem okropny ból w żuchwie i bicepsach. Raptownie zwiększone ciśnienie podczas ja najbardziej fizjologicznego odruchu spowodował rozdęcie żył, którymi krew wracała do steranej pompy ssąco-tłoczącej. Modliłem się o zmiłowanie, ale udręka trwała. Podniosłem ramiona. Po kilkunastu sekundach poczułem ulgę, ręce znowu stały się rękami, a nie sinymi balonami bólu. Cały mój organizm był jedną wielką katastrofą. Nie jestem już młody, myślałem, ale taki ból po byle kichnięciu? Takie zmęczenie po krótkim biegu? Darcie mięśni po spacerze? Jestem staruszkiem! W desperacji zmówiłem mantrę ograniczania bólu, założyłem okulary i ustawiłem omnik na wiadomości.


***


- Wita was stary dobry Cal Galahad. No, może nie ten sam, co kiedyś, bo, jak widzicie, krąży wokół mnie Personal Security Droid mk. I „Bat”; czyli nietoperz, skonstruowany przez zoenecką firmę Virtual War Droids Ltd. Jego zadaniem jest wyłapać każde wirusowe zagrożenie, jakie czyha na mój cyfrowy byt. Ma, podobnie jak krążące w sieci wirusy, elastyczny program dopasowujący się do okoliczności. A kiedy zechcę... o, właśnie... mogę uczynić go niewidzialnym, żeby nie rozpraszał mnie podczas zabawy. Obok mnie stoi dzielny komandos świeżo stworzonej Virtual Security Agency, w skrócie VSA, formacji, którą zorganizowali zoeneci, jak widać, ludzie najszybsi i najlepiej przystosowani do życia w sieci. Witaj, Frank.

- Cześć, Cal.

- Twierdzicie, że jesteście przygotowani na wszystko?

- Filie VSA założone zostały we wszystkich grach. Gwarantujemy wirtualne bezpieczeństwo. Gracze mogą bawić się jak dawniej.

- Ale skoro zagrożenie jest nieustannie zmienne, jak możecie być pewni, że odpowiecie na każdy atak?

- Oprócz indywidualnych nietoperzy każda grupa graczy otrzymuje niewidzialnego anioła stróża, czyli żołnierza VSA, takiego jak ja.

- Skąd pewność, że sobie poradzi?

- Nie ma innej możliwości.

- A w grach intymnych? Jak choćby w legalnych przecież Twisted & Perverted czy Crazy Nights? Co powiedzą sieciowcy na wieść, że czuwa przy nich niewidzialny opiekun?

- No cóż, w tych światach i tak nikt nie używa oficjalnych skinów.


***


Wyobrażałem sobie niziutką chatkę Baby Jagi, dach pokryty kobiercem mchów, maleńkie okien ozdobione modrzewiowymi okiennicami, wnętrze pełne ziołowych oparów, wydzielanych przez kociołki z wrzącymi dekoktami. Tymczasem zobaczyłem luksusową willę, zbudowaną najwyżej przed dekadą. Jedną z przybudówek wieńczyła kopuła teleskopu, dalej rozpościerała się płyta krytego hangaru, najprawdopodobniej dla orbitalnego śmiga. Po obu stronach łukowatego wejścia lśniły rozsuwane grodzie kryjące obronne mechy. I pomyśleć, że kiedyś lud kich posesji pilnowały organiczne psy, a potem naśladujące ich wygląd mechadogi... Wśród ozdobnych krzewów i ukwieconych pagórków dostrzegłem błysk metalu. Trzy baraszkujące garguary. No, no...

Właścicielka wyglądała na emerytowaną biznesmenkę, która po odsłużeniu czterdziestu pięciu la w obozie pracy, zwanym dla niepoznaki firmą, powróciła do zapomnianej pasji, jaką jest malarstwo i ziołolecznictwo. Ściany zdobiły dość ciekawie zaprojektowane holobrazy, szkice i podmalówki. Całe wnętrze stworzono jakby w oczekiwaniu na partnera, który dopełni życie interesującej kobiety. Zdawało się jednak, że marzenie jak dotąd się nie ziściło: Brak rodzinnych fotografii na stylowym fortepianie i technoklasycystycznym kominku świadczył, że nigdy nie rozpaliła domowego ogniska. Kolejna smutna ofiara biznesmeńskiego stylu życia?

- Jakie masz objawy, pięknisiu? - spytała, siadając za biurkiem wykonanym z nieznanego mi drewna, może afrykańskiego.

Zbiła mnie z tropu.

- Ale... ale... to nie ja jestem chory.

Spojrzała spod łukowatych brwi.

- Wyglądasz na zmarnowanego. Siadaj.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, jakaś łapa przyparła mnie do fotela, usłyszałem, jak z obu stron podjeżdżają podejrzane automaty świsnęła macka owijająca się wokół ramienia, coś prztyknęło przy szyi...

- Au! - krzyknąłem czując lekkie ukłucie. Rzecz jasna, okrzyk nie był wywołany bólem, ale raczej zaskoczeniem.

- Jaśniepan wrażliwy? - nie ukrywała rozbawienia.

- Przecież tłumaczyłem, że czuję się... Przerwałem, uzmysłowiwszy sobie, że właściwie ;, czuję się bardzo podle. Lekko się uśmiechnęła.

- Jakie to dziwne... - mruknęła, oglądając wyniki moich testów na przeziernym monitorze - ...patrzysz na człowieka i widzisz odpowiedź, a on sam ślepy tylko dlatego, że rzadko w lustro spogląda... - Zerknęła na mnie bystro. - Gracz?

Wytężyłem wzrok, łypiąc na liczby.

- To widać?

- Wyraźnie i trójwymiarowo - roześmiała się.

- No właśnie... Biegłem do pani i strasznie rozbolały mnie mięśnie... Cały czas łupią jak...

- Nierozciągliwe - przerwała. - Rozciągniesz i przejdzie.

- A kości? Boję się osteoporozy, mam wraże...

- Niepotrzebnie, gołąbku - znów przerwała. - Mają prawidłową gęstość, bo napinały je mięśnie. Używałeś firmowych zasobników z płynem infuzyjnym?

- Tak, yamaglaxo i smithbros.

- No to spokój. O stawy i więzadła też nie musisz się martwić. Jedynym problemem jest...

- Serce?

Skinęła poważnie głową.

- Właśnie. Mówiąc po ludzku, kondycja. No i układ naczyniowy. Odzwyczajony od kontroli ciśnienia w sytuacji wysiłku i zmian pozycji.

- Da się to wyleczyć? - spytałem z nadzieją. Wystukała coś na klawiaturze. Z tyłu syknęło. Od wróciłem się i zobaczyłem, jak z jednej ze ścian wy suwa się kilka plastikowych szufladek. Przedtem ich nie widziałem. Prawdopodobnie były schowane za holoiluzją. Podeszła do nich i wyjęła jakieś tajemnicze zawiniątka. Położyła je niedbale przede mną; Były to parciane woreczki wypełnione mocno pachnącymi liśćmi, korzeniami, łodygami, a nawet fragmentami zasuszonych kwiatów.

- Nasze, polskie - wyjaśniła zdawkowo. - Bez pleśni, prima sort. Na mięśnie arnika, gorczyca, imbir, muszkatołowiec i pieprzowiec - wskazywała poszczególne woreczki. - Serce ci wzmocni serdecznik, głóg, konwalia, miłek, naparstnica, pszonak i żmijowiec. Sama hodowałam. W każdym zawiniątku jest opis, jak stosować. Nie pomyl się, co rano, a co wieczorem, co na czczo, a co przy jedzeniu. I pamiętaj, że „sześćdziesiąt stopni" to nie to samo, co wrzątek. Sięgnęła do szuflady.

- Samo zielsko nie wystarczy. Jeszcze... - rzuciła na blat dwa kolorowe pudełeczka - ...minerały i witaminy. Vitabot i telomin. Same będą wiedziały, gdzie działać.

Z trudem łączyłem obraz byłej bizneswoman i obecnej czarownicy. Czy w biurze miała podobny ternperament? A może myliłem się z tym biurem?

- To niby kto jest naprawdę chory? - spytała, przerywając mój potok myśli.

Opisałem stan Pauline. Zasznurowała usta i zmarszczyła brwi.

- Tu zioła nie pomogą. Znaczy pomogą, ale nie do końca. Będzie potrzebny prawdziwy lekarz i plastik do apteki na nanoleki.

Skrzywiłem się.

- Z tym jest problem.

Spojrzała z obrzydzeniem, które szybko przekształciło się w zdumienie.

- Nieubezpieczony? Nie... niemożliwe. Przestępca? Zlustrowała mnie przenikliwym spojrzeniem.

- Chyba że pedofil... Głęboko westchnąłem.

- Nie chciałbym tego wyjaśniać... dla pani bezpieczeństwa.

- Nie jesteś stąd?

- Tylko przejazdem.

Wysunęła jeszcze jedną półkę, tym razem po drugiej stronie pomieszczenia. Podeszła i wyjęła z niej paczkę teraponu, dolojatru (generycznych odpowiedników inflahealu i painstopu) oraz tisrepu, cudownego nanobotowego „naprawiacza" tkanek. Rzuciła je na stół tak samo nonszalancko jak zioła.

- Masz. Wystarczy na pięć dni. Potem przyjdź po następne.

- A pani... jak się zaopatruje?

Uśmiechnęła się drapieżnie. Słowo daję, że wyglądała jak czarownica.

- Nie chcesz wiedzieć... dla twojego bezpieczeństwa - zaśmiała się sucho. - A teraz płać.


***


- Dzień dobry, Jagna Randal, Global Network News. Jak państwo pamiętają, nasza holostacja od kilkudziesięciu dni opracowuje raport o stanie gier, Dzisiaj nareszcie możemy go przedstawić. Zajmie się tym znany państwu gierczany ekspert, Cal Galahad.

- Witam was, kochani, chciałbym jak zwykle trochę pofiglować, ale niestety mam do odczytania dosyć ciekawy dokument, który specjalnie dla was tworzyły dziesiątki ekip GNN, w tym również ja. Obraz gier się zmienił, nic już nie będzie takie, jak było. Chociaż może i dobrze?

- Cal, czy mógłbyś...

- Tak, Jagno, przepraszam, ale za to mnie kochają, nieprawdaż?

- Cal...

- Czytam. Stan wirusów rzekomo się ustabilizował. Od ostatniej fali, po której drapieżniki zaczęły mutować, nie zanotowano większej zsynchronizowanej akcji, dane informują jednak o jedenastu tysiącach ataków na pojedynczych graczy. Co ciekawe, zniknęły wszystkie odmiany bugów nie związane z organiką, czyli duszące krawaty lub miażdżące samochody, pozostały jedynie zwierzątka. Co dalej...

W każdej grze powstała ekspozytura VSA, czyli Virtual Security Agency, nie trzeba dodawać, że jest to organizacja zoenecka. Zoeneci gwarantują bezpieczeństwo zarówno dzięki sprzedawanym przez siebie Nietoperzom, jak również niewidzialnym agentom. Czy im się uda, trudno powiedzieć. Na razie, że tak powiem, jest dobrze: po powstaniu VSA wszystkie napaści zostały odparte. Z tego, co podają zoeneci, a chyba trzeba im wierzyć, ponad połowa interwencji była niewidoczna dla graczy. Pomimo to, pozwolę sobie skomentować, liczby te nie napawają optymizmem.

Tak, jak można się było spodziewać, kilka firm produkujących gry sieciowe, które nie cieszyły się zbytnią popularnością, przeżywa obecnie poważny kryzys, część z nich ogłosiło upadłość, część została wchłonięta przez większych gigantów. Podobny zastój przeżywają dostawcy łóż, kasków i sieciowego oprogramowania.

A teraz kilka słów o pozytywnych stronach ostatnich wydarzeń, bo paradoksalnie są tacy, którzy na akcie terroru skorzystali! Znaczne ożywienie przeżywają gry typu single i cooperative player. Jak wiemy, zostały one oszczędzone. Dlatego Road to Hell, Sizzling Swords czy Savage, a nawet leciwe Raven Heart i jednodobowy Mrok przeżywają prawdziwe oblężenie. Istotne zmiany zaszły również w Brahmie. Zoeneci, rozgniewani i przestraszeni ostatnimi wydarzeniami, ogłosili zerwanie z paradygmatem homo realium. Nie zdziwcie się, drodzy oglądacze, jeśli wejdziecie w Brahmę, a w zasadzie Brahmawi, jak został ochrzczony nowy świat, i zobaczycie latających ludzi czy zjawy przenikające przez ściany. Zoeneci nie są już tacy jak my. To znaczy nigdy nie byli, ale długo i wytrwale udawali, że jest inaczej. Wisznu, jak można się domyślać, stracił rację bytu i połączył się z bratnim światem, tworząc grę o nowej nazwie, którą już raz wymieniłem, ale nie wyjaśniłem, o co chodzi, taki już jestem...

- Cal...

- Już wyłuszczam, Jagno. Drodzy oglądacze, Wisznu połączył się z Brahmą, tworząc Brahmawi. Jedynie niewielka część zoeneckiego świata przestrzega dotychczasowych reguł. Zamieszkują ją młodociani, którzy trafili tam z musu (i wcale się z tego nie cieszą), oraz niewielka część ortodoksyjnych zoenetów. Dzielnica ta została żartobliwie nazwana Śiwa, trudno powiedzieć, czy ze względu na destruktywne tendencje współczesnej młodzieży, czy negatywne nastawienie zniesmaczonych starców...

- Miało być bez komentarzy.

- Oni i tak wiedzą, że to wszystko jest reżyserowane, prawda, kochani? I jeszcze garść zupełnie dobrych informacji. Spora część zoenetów, których życie wisiało na włosku, a w zasadzie na kredycie, nie musi się już martwić, czy stać ich będzie na utrzymanie mózgów bądź dibeków, bo w Brahmawi powstało mnóstwo dobrze płatnych miejsc pracy! Pojawiły się firmy oferujące liczne odmiany ubrań ochronnych, droidów konkurencyjnych wobec oficjalnych Nietoperzy, nanosiatki, mikroradary i dziesiątki innych gadżetów czyniących cyfrowe życie bezpieczniejszym. Do urzędu skarbowego zgłoszono setki nowych firm oferujących szkolenia obronne, kursy wirtualnego survivalu i podstawy netowego programingu. Sama Virtual Security Agency powołała szereg filii zajmujących się implementowaniem cyfrowego przyspieszenia w syntetyczne mózgi, jak również rozwinęła szeroką kampanię reklamową, nakłaniającą zoenetów do wstępowania w ich szeregi. Zatem, kochani reasumując, sytuacja jest ciekawa, coś się poprzesuwało, coś zniknęło, coś się pojawiło. Liczba aktywnych graczy spadła o czterdzieści procent, ale tendencja się zatrzymała. Ostateczny kształt sieci wyłoni się zapewne w ciągu najbliższego roku. Zatem...

- Dziękuję ci, Cal. Mówił do nas Cal Galahad. Nazywam się Jagna Randal, Global Network News. Przegląd prasy...


***


Nieprawdopodobna jest moc nanoleków. Zawsze wyobrażam sobie, że to prawdziwe małe robociki, które pracowicie naprawiają popsute elementy naszych ciał: montują przęsła, naciągają liny, nitują, podciągają dźwigary, przesuwają bloki, spawają, testują, potem wznoszą kciuki w geście „okay! I ewakuują się znanymi sobie drogami. Pauline zdrowiała z dnia na dzień, co napełniło nas nową otuchą. Trzeciego dnia brania leków, gdy jej stan na to pozwolił, znieśliśmy jej łóżko na dół, żeby mogła wypełnić czas rozmową. Ruben Troy rozgadał się jak nakręcony, racząc ją raz za razem rewelacyjnymi pomysłami, jak pozbyć się cyfrowej zarazy (by za chwilę oświadczyć, że czegoś tam nie przewidział). Anna pochłaniała el-book za el-bookiem, co w jej przypadku wyglądało wręcz groteskowo: używała przyśpieszenia i ledwie wczytała w ramkę jakieś dzieło, już drugą ręką szukała nowego mnemokryształu. Potem wgrywała w omnik rekonwalescentki co ciekawsze fragmenty. Chip chyba nie miał śmiałości do kobiet, bo stale coś majstrował przy steranych motombach Bezbolesnych, Peter zaś owszem, próbował podrywać, ale Annę, nie panią dyrektor; rzecz jasna bez skutku. W końcu to ja byłem właścicielem jej serca i duszy. Jego doomowi koledzy z drużyny albo oglądali niezliczone mecze ze Sprawiedliwymi, albo nieruchomieli wykonując na niewidzialnych terminalach zagadkowe operacje. Niby po domku szwendało się dziesięć stalowych potworów, a jakby nikogo nie było. Dzieliłem czas między rozmowy z dziewczynami i kurowanie okropnych zakwasów w całym ciele. Pilnie przestrzegałem zaleceń zielarki i nie mogłem się doczekać kolejnej wizyty.

Czwartego dnia kuracji z Novatronics zadzwonił Harry, który cudem uniknął aresztowania i dzielnie zastępował Pauline.

- Policja ciągle trzyma naszych ludzi - skarżył się - Grzebali w komputerach, ale nic nie znaleźli.

- Bo i niczego podejrzanego w nich nie było skwitowała chora, unosząc się w pościeli.

- Pauline, nie doceniasz powagi sytuacji - je szare oczy błysnęły złowrogo. - Jest afera z wirusami, a wciąż nie ma winnego! Dlaczego tak się do nas przyczepili?

Eim zbladła.

- Chcą znaleźć kozła ofiarnego...

- Albo go stworzyć - przerwałem. - Rząd nie przyzna się, że sabotował sieć. Nawet jeśli w waszych serwerach nic nie ma, to może się znaleźć, oni to włożą.

- Trzeba jak najszybciej znaleźć winnego - przytaknął Harry. - I jeszcze coś ci powiem. Zostanie przykładnie ukarany bo media puchną z gniew O zoenetach nie wspomnę. Suchej nitki na organikach nie zostawili. Według nich każdy, kto ma w ciele odrobinę wody, jest podejrzany. Mam paskudne przeczucie, że te policmajstry chcą nas poświęcić.

- Przestań, Harry - Pauline opadła na poduszkę - Mamy w podziemnych sejfach ponad siedemnaście tysięcy dusz. Nie mogą nas zamknąć.

- Ale przejąć mogą.

Machnęła ręką, jakby chciała się opędzić od napastliwej muchy.

- Co u Konona?

Norman wystukał coś na konsoli. Jego twarz zastąpiła buzia chłopca.

- Cześć, mamo...


***


Jesteś zoenetem? Zamieszkujesz dibek? Zainstalowano ci opcję przyspieszenia? A więc mamy dla ciebie propozycję! Porzuć sieć! Wejdź w prawdziwy świat! Wejdź w realium jako superman! Policja Wolnych Stanów Ameryki rozpoczęła właśnie nabór doborowych oddziałów Digital Runners! Dobrze wiesz, że homo realium nie ma z tobą szans. Wykorzystaj to! Stań się członkiem elitarnych jednostek D-Runners i łap przestępców niczym jastrząb powolne żółwie! Zapewniamy atrakcyjne wynagrodzenie, służbowy apartament i pasjonującą pracę w młodym, dynamicznym zespole! Skontaktuj się już dzisiaj! Oto nasze namiary...


***


Tym razem wycieczka do znachorki przebiegła wiele łatwiej. Zakwasy prawie się wchłonęły, mięśnie jakby trochę się uelastyczniły, dzielnie maszerowałem, sycąc uszy śpiewem ptaków. Gdy dotarłem do jej posesji, byłem tylko trochę zmęczony. Zioła czyniły cuda.

- Pracowała pani w biznesie? - spytałem po zapatrzeniu się w medykamenty.

- Pneumobilowym. Lamborghini.

Pozostałem na wdechu.

- Widziała pani na własne oczy condora?!

Rozmarzyłem się wspominając cudowną reklamę: „Lamborghini condor. Kosmos stoi otworem".

- Ba - odparła ze śmiechem. - Nawet taki mam.

- W hangarze?

- Chcesz zobaczyć? Przełknąłem ślinę.

Bryła pojazdu była czystym dziełem sztuki. Rozmiarami był bardziej zbliżony do aurokaru niż standardowego osobowego pneumobilu. Obchodziłem go dookoła, pożerając wzrokiem refleksy światła na karoserii i podziwiając każdy detal wykończenia.

- Nie kurzy się dzięki antygrawom? - zgadywałem.

- Yhm - odparła, jakby ją również podniecał widok limuzyny.

- Wytrzymuje próżnię i schodzi na dno oceanu?

- Yhm.

- Nie ma takich mobili.

Roześmiała się.

- Mogę wejść do środka? - spojrzałem błagalnie.

Gdy usadowiłem się w kokpicie, postanowiłem nigdy już z niego nie wychodzić. Zrobiłbym wszystko za taki wóz. Zawsze chciałem być astronautą, a właśnie zasiadałem za sterami czegoś, co niewiele różniło się od kosmolotu! Condor, rzecz jasna, nie był typowym statkiem kosmicznym. Owszem, świetnie wytrzymywał warunki próżniowe, ale brakowało mu napędu, by swobodnie podróżować w przestrzeni międzyplanetarnej. Niewielkie rakietowe silniczki spełniały rolę korektorów lotu na orbicie i podczas wchodzenia w atmosferę. Na Księżyc nie poleci, pomyślałem, nostalgicznie głaszcząc wolant. Przypomniałem sobie talismana, mój myśliwiec z Dream Space, i raptem duma, jaką mnie napawał, wydał się śmieszna.

Wracając od znachorki, postanowiłem obejrzeć wiadomości. Założyłem okulary i włączyłem omnik.

- ...go się chyba nikt nie spodziewał!

Rozentuzjazmowana spikerka nie mogła usiedzi na krześle.

- Według słów Manfreda Genstada, profesora socjologii z Warsaw Central University, jest to przełom w historii ludzkości. Ion Jerubal, rzecznik praso Pharma Nanolabs, oznajmił dzisiaj rano, że cena bezmózgów będzie wynosić siedemset pięćdziesiąt tysięcy kredytów, ale w najbliższej przyszłości niewykluczone są obniżki. Przed gatunkiem homo realium rysuje się wizja nieśmiertelności, powiedział prezydent Europy, Hans Aaronstein. Filie Pharma Nanolabs rozpoczną zapisy pojutrze. Przypominamy, że adresy można znaleźć na oficjalnej stronie firmy oraz w informatorach. Szczegóły dzisiaj o piętnastej, w wydaniu głównym...

Zdjąłem okulary i wypuściłem powietrze. Bezmózgi. Rany boskie, bezmózgi! Marzenie ludzkości się spełniło. Ba, marzenie Pauline się spełniło! Konon będzie mógł wrócić do realium! Zeskanują jego kod genetyczny i wyhodują klona, w który włożą mózg dawcy…

Zakręciło mi się w głowie. Wypatrzyłem pień wiatrołomu, podszedłem i usiadłem na kruchej korze. Od tej pory stary człowiek będzie mógł zakupić własną młodą kopię i zwyczajnie się przesiąść. Stetryczałym ośrodkowym układem nerwowym zajmą się leki reperacyjne, więc teoretycznie będzie mógł żyć tysiąc lat i więcej... Spojrzałem w górę. Klingi słońca przedzierały się przez korony drzew. Czy to Bóg dawał znak? Wszak czternastego czerwca dwa tysiące sto dziewięćdziesiątego dziewiątego roku ludzie otrzymali dar biologicznej nieśmiertelności.


***


Przez następnych pięć dni siedzieliśmy non stop w wiadomościach: czasem indywidualnie, korzystając z walkteli bądź omników (bardzo ładny efekt daje nałożenie obrazu w okularach i ognia w kominku, a gdy dodasz do tego szklaneczkę whiskey, wrażenia, wręcz olśniewają), głównie wieczorową porą; kiedy indziej gremialnie, przed holomonitorem, najczęściej podczas posiłków. Dyskusjom i planom nie było końca.

- Wrócisz do realium? - pytał Mike Gunner, rozgrywający Bezbolesnych, swojego doomowego kolegę. Tamten kręcił stalowym łbem.

- Nie wiem. Jakoś nie bardzo to widzę.

- Na powrót zachłysnąć się świeżym powietrzem? - kusił.

- Ee.

- A seks? Rozumiesz? Prawdziwe ciało? Zapach potu, zapach włosów łono...

- Przestań. Chce mi się rzygać.

- Tylko nie zwymiotuj do sejfu! - chichotał Mike.

Pauline roześmiała się. Teraz śmiała się ze wszystkiego. W zasadzie od ogłoszenia nowiny uśmiech nie schodził z jej twarzy.

- Pani dyrektor zadowolona? - spytałem. Tylko skinęła głową, a w jej oczach odbijał się raj.

- Konon wróci do macierzy? - dopytywałem się.

Znów przytaknęła. Szybko policzyłem lata.

- Bilans wyjdzie na zero: pięć lat w realium, pięć w sieci. Razem dziesięć. Szkoda, że nie ogłosili tego w jego urodziny, prawda?

Wspomnienie przywołało na jej twarz chmurę bólu.

- Trochę szkoda - przyznała.

Spojrzałem na Annę. Tylko ona z całego towarzystwa nie podzielała ogólnego podniecenia. Nie miaładokąd wracać. Zresztą opcja wykupienia bezmózga miała sens tylko dla posiadaczy organicznych mózgów. Dibekowcy wciąż byli poza zasięgiem. Z drugiej strony czy chciałaby wejść w organiczne, delikatne ciało, podatne na urazy i starzenie? Nawet Bezboleśni się wahali, cóż więc mówić o niej?

- Jak tam, Aniu, w porządku?

Podszedłem i dotknąłem jej zimnego ramienia. Spojrzała na mnie błękitnymi oczami, na których dnie osiadł smutek.

- Może to śmieszne, ale... czy mógłbyś mnie przytulić?


***


- Dzień dobry, Sylvia Orda, popołudniowy serwis World News. Jeszcze nie przebrzmiały zachwyty nad przyszłością organicznie nieśmiertelnej ludzkości, a już pojawiły się głosy ostrzegające, a nawet protestujące. Buntują się firmy ubezpieczeniowe twierdząc, że dotychczasowe polisy ubezpieczeniowe na życie nie uwzględniały wiecznego biologicznego bytowania, zatem treść warunków ogólnych powinna zostać wstecznie zmieniona. „Byłby to precedens, ale nasi klienci powinni zrozumieć”, mówi Wald Inio, rzecznik firmy Vita Sacrum, „że nie możemy wypłacać im emerytury w nieskończoność. Sprawa jest delikatna i skomplikowana. Wydaje się, że trzeba będzie zmienić cały kodeks pracy. Doprawdy, czeka nas wiele zmian..."

Europejskie sądy zanotowały już z górą tysiąc siedemset spraw wniesionych przez niezadowolonych klientów.

Wiadomości kulturalne. Nowy przebój Figaro Pala pod tytułem „Don't suck my life" w błyskawicznym tempie wspina się po światowych listach przebojów. Jeszcze wczoraj...


***


Mimo że Pauline prawie już wydobrzała, znów udałem się do znachorki, zgodnie zresztą z jej zaleceniami. Zastałem ją w gabinecie, ubraną w elegancki kostium.

- Wybiera się pani gdzieś?

- Zgadnij, gołąbku - uśmiechnęła się. Na jej policzki wypłynął rumieniec.

Domyśliłem się, że leciała do stolicy zamówić bezmózga. Przed kobietą z przeszłością otwierał się nowy piękny świat.

- Jedziemy po nowe ciało? - zażartowałem.

- Muszę odetchnąć powietrzem Warsaw City. '' Dawno tam nie byłam. Chcę też pomyśleć, co dalej.

Zamrugałem.

- Nie rozumiem.

Opuściła głowę i mruknęła coś pod nosem. Miałi wrażenie, że było to przekleństwo. Podniosła wzrok, w którym czaiła się jakaś demoniczna siła. Słowo daję, czarownica.

- Zawsze myślałam, że umrę - powiedziała niskim głosem. - Bo życie w sieci uważałam za gówniarski wymysł.

Zrobiło mi się nieswojo.

- Teraz widzę - podjęła - że to niekonieczne. Ale skoro tak, muszę wrócić do pracy. Po pierwsze, żeby nie zdechnąć z głodu, po drugie - zatoczyła ręką krąg - żeby to utrzymać, a po trzecie, żeby zarobić na następnego bezmózga.

- Zielarstwo nie daje dochodów?

Parsknęła, aż się opluła. Otarła usta wierzchem dłoni i pokręciła głową w geście politowania. Widocznie miała mnie za ostatniego głupca. Rzuciła na stół zapas ziół i leków.

- Ty i ona. Macie brać, aż się skończą. Z naderwaniami nie ma żartów. To o niej. Co do ciebie, nie lekceważ swojego stanu. Przed tobą poważna rekonwalescencja. Teraz płać i wynocha. Mam jeszcze przed odlotem kilka spraw do załatwienia.

- Poleci pani lamborghini? - zachłysnąłem się.

Błysnęła ostrymi zębami.

- Innego wozu nie mam.


***


- Witam państwa, Erica von Braun, Poranne Wiadomości Warsaw City. Prace usuwania blokowisk w undercity trwają. Mimo że władze miasta podpisały kontrakt z firmą Ground Cleaners Ltd, ponad piętnaście lat temu, korporacja zdaje się nie spieszyć. Cmentarzysko pod miastem wciąż straszy. Eksperci z Europejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej ostrzegają, że nasza metropolia powinna się oczyścić najpóźniej do roku dwa tysiące dwieście dwudziestego. W przeciwnym razie ryzyko pojawienia się groźnych przedstawicieli fauny i flory gwałtownie wzrośnie. Prognozy te potwierdza Centrum Kontroli Mutacji. Miejmy nadzieję, że Warsaw City nie podzieli losu Miami, które wskutek spotwornienia skrytego w cieniu ekosystemu musiało zostać spalone i przeniesione w inne miejsce.

Wiadomości sportowe. Liderzy Europejskiego Pucharu w Piłce Grawitacyjnej, niepokonani wrocławscy Yellow Turtles znów pogrążyli rywali, tym razem jednak...


***


Wracałem, raźno wymachując rękami i głośno pogwizdując. Zapowiadał się wspaniały dzień. Szczęśliwi ludzie, szczęśliwa przyroda... afera z wirusami dawała się odległa o tysiąc... nie, o sto tysięcy mil. Mógłbym objąć z miłością każdą jarzębinę i brzozę, którą mijałem po drodze.

I objąłem. Biały pień drzewa był gruby, twardy, jakby sprężysty. Miałem wrażenie, że na granicy percepcji lekko wibruje. Przytuliłem policzek do kory. Była gładka i jedwabista. Nie mogłem tego samego powiedzieć o skórze Lee Rotha, który wychynął zza pobliskiego dębu.

- Cześć, łazęgo. - Demoniczne cielsko z trudem przeciskało się między splątanymi gałęziami leszczyn.

- Zmykaj - przestraszyłem się. - Nie mam ochoty na halucynacje.

- Mówiłem ci, że jestem twoim duchem opiekuńczym - zbliżył się i zaszczycił mnie oddechem o zapachu migdałów.

Przyjrzałem mu się uważnie.

- Miałem wrażenie, że barwę masz popielatą, a rogi krótsze.

Roześmiał się, wydając znajomy dźwięk organowych miechów.

- Wyewoluowałem. Szkarłat jest ładniejszym kolorem, a rogi, no cóż - spojrzał ze złością na wplecione w poroże liście i ułomki gałęzi - rzeczywiście w lesie nie najlepiej się sprawdzają.

- Jak to możliwe, że zaczepiasz o konary? Przecież cię nie ma.

Wyszczerzył długie kły.

- Dla ciebie jestem. Ale do rzeczy. Przyszedłem z ostrzeżeniem.

Jasne. Nie pojawiłby się bez przyczyny.

- Przed czym?

- Bądź ostrożny. Rozpoczęła się wielka rozgrywka.

Roześmiałem się w głos.

- Prorok pieprzony Wiem o tym. Niecały miesiąc temu. Nazwano ją imieniem pewnej mitycznej, ciekawskiej kobiety. Słyszałeś o Pandorze?

Teraz on parsknął.

- Mylisz się. To było zaledwie preludium. A teraz uważaj... - wyciągnął szponiastą łapę i wskazał rosnący nieopodal grab.

Wytrzeszczyłem oczy, gdy zza drzewa wychynęła drobna sylwetka siwiejącego mężczyzny, ubranego w ciemnoszare spodnie i takiż blezer.

- To też halucynacja? - spojrzałem na Lee Rotha lekko skonsternowany.

- Do kogo pan mówi? - zdziwił się przybysz. Diabeł oparł się o pień brzozy, tak czule przez mnie przed chwilą obejmowanej, i cicho chichotał.

- Kim pan jest, do diabła? - spytałem zirytowany.

- Grzeczniej - upomniał Lee Roth.

Spojrzałem na niego wściekły Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Przetarłem oczy: jego palce na chwilę zamieniły się w jadowite żmijki. Zawahałem się. Nie cofał prawicy. Uścisnąłem ją niepewnie.

- Nazywam się Herkules O'Yama. Pan Torkil Aymore, nieprawdaż?

O’Yama? Potomek Irlandczyka i Japonki? Przyjrzałem się jego oczom. Może były trochę skośne... Et, nieważne. Po rewolucji nazewniczej z początku XXII wieku, kiedy nastała moda na zastępowanie starych nazwisk nowymi, drugie człony personaliów traciły jakiekolwiek znaczenie.

- To nieprzypadkowe spotkanie, prawda? - zgadłem.

Uśmiechnął się żółtymi zębami. Niekorzystnie wyglądały przy mlecznych włosach. Kolejny miłośnik brzydoty we własnym ciele?

- Przejdziemy się?

- Czy mam wybór?

Znów ten uśmiech. Ruszyliśmy.

- Jestem agentem Biura Ochrony Państwa. Mam dla pana propozycję.

- Ale jak mnie pan znalazł?

Przez chwilę milczał. Suche gałęzie trzeszczały pod naszymi stopami.

- Obserwujemy waszą grupę, odkąd się tu osiedliliście.

Zamarłem. Rozejrzałem się za Lee Rothem, żeby go opieprzyć, że nic mi nie powiedział. Zniknął.

- Tak po prostu? Obserwujecie? Dlaczego nas nie aresztowaliście?

Napiął wargi wokół zębów.

- Drogi panie, albo może po prostu Torkilu - spojrzał jasnoszarymi oczkami. - Przejdziemy na ty, dobrze? Więc, Torkilu, dziwię się, że będąc tak inteligentnym człowiekiem, operujesz kategoriami tłumu.

Zacisnąłem pięści. Walnąć go w szczękę? Niedawna rozprawa z generałem Rogerem Baalem pozostawiła po sobie dość przyjemne wspomnienia. Nie, taka forma negocjacji nie powinna stać się nawykiem. Rozluźniłem palce.

- Co masz na myśli? - spytałem nie całkiem spokojnie.

Potarł nos.

- A czymże jest aresztowanie? To pokarm dla bezmyślnej rzeszy i ochłap dla żądnych awansów kukiełek. Nic ponadto. To jedna z wielu kart, którymi gramy w bardzo ważną grę. Znasz jej reguły, prawda? - zajrzał mi w oczy. - Rozważaliśmy scenariusz spektakularnego pojmania i rozprawy sądowej, ale ostatecznie... zrezygnowaliśmy z niego, zwłaszcza że zmieniła się sytuacja.

- Ale technicznie? Jak nas wyśledziliście?

Roześmiał się. Musiała go bawić moja naiwna ciekawość.

- Niedaleko siedziby generała Baala stacjonuje eskadra Skorpionów. Zostaliście namierzeni i rozpoznani.

- Doomy tego nie wyczuły?

Zrobił pobłażliwą minę.

- Z całym szacunkiem dla technologii Novatronics, wojsko też ma coś w zanadrzu. - Potarł czoło - Ale wracając do tematu... Nie zastanowiły cię ostatnie wydarzenia?

Zorientowałem się, że zamiast zbliżać się do leśniczówki, wracamy do posesji zielachy.

- Idziemy nie w tym kierunku. Błysnął uzębieniem w kolorze żonkili.

- Dobrze idziemy Zaraz wszystko się wyświetli. Ale odpowiedz mi na pytanie.

- Chodzi o bezmózgi? Wspaniałe odkrycie, przełom.

Pokręcił głową z rezygnacją.

- Srełom. Jeszcze jedno słowo i zwątpię w twoje kompetencje.

Nie lubię takich stwierdzeń. Zwolniłem kroku i przyjrzałem mu się uważnie. Nie po to, żeby znaleźć jakieś ważne szczegóły, ale po prostu po to, żeby się skupić. Wciągnąłem zapach dębowych liści. Zamknąłem oczy To co, że patrzył? Już dawno nauczyłem się koncentrować w najdziwniejszych okolicznościach.

- Jestem gotów do rozmowy - oznajmiłem.

- Świetnie - podniósł patykowatą nogę, przekraczając konar leżący na ziemi. - Jak kojarzysz pojawienie się bezmózgów z akcją „Pandora"?

- Nic nie wiem o tej akcji...

Machnął ręką.

- Daruj sobie. Gramy w otwarte karty. Akurat.

- Pandora - podjął - miała wygonić ludzi z gier, żeby w realium nie tracić konsumentów. Ledwie akcja osiągnęła względny sukces i ludzie wystraszeni potworami w światach uciekli do naszej rzeczywistości, jedna z firm, zresztą uczestniczek akcji, konkretnie...

- Pharma Nanolabs - wtrąciłem.

- ...ogłasza, że rusza z wielką produkcją bezmózgów! Produkt ten sam w sobie spowoduje wyjście graczy z gier, bo każdy będzie chciał na niego zarobić, a siedząc w sieci, mamony raczej nie pomnoży.

- Ergo, cała akcja Pandora była niepotrzebna, bo ludzie i tak wrócą do realium.

Skinął głową i podjął wątek:

- Pharma Nanolabs musiała przecież wiedzieć o zbliżającej się zmianie, po co więc wchodziła w tę zabawę? Robiliśmy wstępne symulacje. Wprowadzenie bezmózgów jest niemal równoznaczne z nieśmiertelnością ludzkości i w perspektywie długofalowej doprowadzi do przeludnienia Ziemi. Na klony; stać w tej chwili około stu milionów obywateli. W skali dwudziestu miliardów to niewiele, ale jeśli myśleć przyszłościowo, ich cena spadnie, jeśli nie dzięki polityce firm farmaceutycznych, to przez naciski społeczne, żeby rządy zaczęły je dofinansowywać. W końcu podatnicy mają prawo dyktować, co robić z ich pieniędzmi. W skali półwiecza grozi nam poważny problem. Już dzisiaj boli nas od tego głowa. Opracowujemy akcję promowania gier jako lokum lepszej przyszłości. Ludzkość trzeba jakoś upakować. Najlepiej do tego nadaje się sieć.

Zatrzymał się i spojrzał mi w oczy.

- A teraz chwila prawdy. Syndykat odpowiedzialny za akcję „Pandora" stworzyło kilkanaście najbardziej wpływowych firm i głowy rządów Free States of America, Free Europe oraz Matki Rosji. Prowodyrem całego przedsięwzięcia byli prezesi dwóch firm farmaceutycznych: Medtronics i Pharma Nanolabs. To oni nas nakłonili: pokazali liczby, przekonali, że zagrożenie odpływu konsumentów do światów jest poważne. Czy to nie dziwne?

- Bardzo. I niekonsekwentne.

- W świetle obecnych wydarzeń doszliśmy do wniosku, że zostaliśmy wymanipulowani. Ktoś podszywał się pod nich i wywołał całą aferę w sobie tylko znanym celu. Nie wiemy, dlaczego to zrobił ani kto to był. Ty to odkryjesz.

- Dlaczego ja? - przestraszyłem się.

Takie zadanie było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Nietrudno było się domyślić, że chcą upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: wykryć spisek, złapać odpowiedzialnych za niego ludzi oraz usunąć niewygodnych ciekawskich, którzy za dużo wiedzą.

- Nasi agenci zajęci są innymi sprawami.

Uśmiechnąłem się smutno, jakbym już składał fioletowe róże na własnym grobie. Przemogłem suchość w ustach i przerwałem narastającą ciszę:

- Oszczędzę nam czasu i nie powiem, że ci nie wierzę.

Uśmiechnął się krzywo, a w grymasie tym była śmierć. Rany boskie!, darł się rozbudzony głos intuicji, uciekaj, uciekaj!, a ja, jakby nigdy nic, słuchając grzecznej nadświadomości, spokojnie szedłem obok przyszłego oprawcy wśród krzaczków wilczych jagód. Klepnął mnie w ramię. Zdziwiłem się, że nie poczułem zimnego ostrza.

- Tkwisz w sprawie. Jesteś naprawdę dobry Nie jesteś agentem, a to cholerny atut...

- Czyżby środowisko było tak gęste od tajniaków? - zdziwiłem się.

Odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

- Nie, no kocham tego faceta!

Nie odwzajemniałem jego uczuć. - A jeśli się...

Przerwałem, widząc osmalone i częściowo zniszczone ogrodzenie hacjendy zielachy.

- ...nie podporządkuję? - dokończyłem, ściszając głos.

Na podwórku walały się szczątki dwóch obronnych mechów, które zapewne doskonale sprawdzają się w walce przeciw drobnym złodziejaszkom i rzezimieszkom, ale z pewnością nie w starciu z oddziałem egzoszkieletowców, którzy właśnie pakowali się do czarnego pancernika. Machina uniosła tłusty kadłub i uciekła w błękit z cichym gwizdem generatorów. O'Yama nie okazał zdziwienia. Beztroski przekroczył rozorane fundamenty ogrodzenia i wprowadził mnie do ogrodu. U stóp schodków prowadzących do drzwi domostwa leżała znachorka w ciemnej plamie krwi.

- Naprawdę nie żyje - upewnił mnie agent. – To nie iluzja.

Spojrzałem na niego z nienawiścią.

- Nie chcieliśmy cię przekonywać, zabijając kogoś z bliskich - mówił tak lekko, jakby opisywał ulubiony smak lodów. - Ale właśnie to spotka twoich przyjaciół, jeśli będziesz się stawiał.

- To była niewinna kobieta - wysyczałem prze zaciśnięte zęby.

Machnął ręką, przechodząc nad jej ciałem.

- Podejrzewamy, że była zamieszana w przemyt medykamentów z byłych Włoch. Kobieta mafii. Nie jesteśmy pewni. Ale - odwrócił się i znów uśmiechnął tymi swoimi zepsutymi siekaczami - nawet jeśli się mylimy to dorobimy historię tak, żeby wszystko się zgadzało.

Martwa kobieta patrzyła nieruchomym wzrokiem w niebo. Twarz pozbawiona życia stała się obca. Dlaczego nikt nie zamknął jej oczu?! Odwróciłem wzrok Nie poznałem jej imienia. Nie wysłuchałem historii. Nie dowiedziałem się, czy rzeczywiście nie miała rodziny A ona nigdy nie zobaczy miliona nowych dni które właśnie dzisiaj zamierzała kupić...

Musiała umrzeć, bo mnie poznała.

Skurwysyn wiedział, jak wyprowadzić mnie z równowagi. Wchodziłem po schodach, opierając się o balustradę, jak pijany.

- Dlaczego mam wam ufać? - wychrypiałem, idą, za nim korytarzem.

Agenci ubrani tak jak on ściągali ze ścian holobrazy, wybebeszali szuflady, przewracali meble...

- Szczerze mówiąc, nie masz wyboru - odparł, nie odwracając głowy. - Chłopcy - krzyknął - to ma być włamanie na tle rabunkowym, nie demolka! Tędy - wskazał mi drogę.

Rozpoznałem wejście do hangaru.

- Jeśli choć raz skontaktujesz się z towarzystwem z leśniczówki, zginą wszyscy - zapewnił, wyciągając rękę do drzwi.

- Skąd będziecie wiedzieć? Mogę tak zaprogramować omnik, że...

- Ty będziesz wiedzieć - przerwał, wchodząc do pomieszczenia condora. - Ależ maszyna. Poezja - pieszczotliwie poklepał pojazd. - Ukradniemy go jak porządni złodzieje i uciekniemy z miejsca zbrodni. - Roześmiał się, jakby opowiedział świetny kawał.

- Zastosujecie maszynę prawdy?

- Otóż to. - Obszedł pojazd z drugiej strony i otworzył drzwi.

Zerknąłem przez szybę na wolant. Umiałbym prowadzić to cudo.

- A jak wam ucieknę? - zaryzykowałem.

Wzruszył ramionami, wszedł do środka i wydał dyspozycję otwarcia moich drzwi.

- Spróbuj. Życzę szczęścia.

Wsiadłem. Niedawno myślałem, że za posiadanie tego pneumobila zrobiłbym prawie wszystko. Teraz tamte konsumpcyjne myśli wydały mi się niesmaczne. - Jeśli tak po prostu zniknę, będą mnie szukać.

- I nie znajdą.

Włożył płytkę identyfikacyjną w czytnik.

- Chłopcy - odezwał się w powietrze. Widocznie cały czas miał przed oczami podgląd ich czynności. - Czekamy.

- Będą mnie szukać także w sieci - zauważyłem - Zakamuflujemy cię. - Na wszystko miał odpowiedź.

Za chwilę do hangaru wmaszerowało pięciu szarych drabów. Zapakowali „skradzione" przedmioty do obszernego bagażnika i wgramolili się na tylne siedzenia. Odgłos startującego lamborghini jest jednym z najsłodszych dźwięków, jakie mężczyzna może usłyszeć, a miękkie poduchy oparć śmiało mogą konkurować z miłosnymi objęciami luksusowych kochanek. Nie mogły jednak złagodzić bólu, jaki odczuwałem na myśl o zmarłej. Za szybą oddalał się kobierzec drzew. Dziesięć kilometrów na południe stała czarodziejska chatka z piernika, w której czekały dwie piękne kobiety i grupa przyjaciół. Zacisnąłem zęby. Condor mknął w górę niczym strzała. Obejrzałem się za siebie, daremnie wypatrując ratunku.


***


Nie przypuszczałem, że moje marzenie, żeby polatać w kosmosie bryką zielachy spełni się tak szybko Lamborghini przebił się przez ostatnie warstwy atmosfery i wyprysnął w czystą wiekuistą czerń. Herkules prowadził pojazd, jakby nigdy nic innego w życiu nie robił. Otoczyła nas cisza, przez którą przeciskał się dyskretny pisk systemów homeostazy. Spojrzałem w stronę planety. Jakże piękny był to widok Metaliczne oceany, wiry chmur, łańcuchy gór, po prostu raj urzeczywistniony... i tylko człowiek zawsze wszystko plugawi.

Niedaleko tkwił zawieszony, zdawało się, w miejscu, satelita komunikacyjny. Majestatycznie obracał pierścieniem z bateriami słonecznymi. Gdy go mijaliśmy, pozdrowił nas holoprojekcją: „Mobillenium życzy udanego lotu".

Mobillenium.

Tam i z powrotem,

Gdziekolwiek to jest.

Pokręciłem głową. Reklamy na orbicie, do czego to doszło. Po chwili minęliśmy wiązkę lin, podtrzymujących linowce Warsaw City. Wśród nich były także - te, które należały do mojego Stockomville. Zadarłem głowę. Pierścień dyskowatych sputników, do których liny były zamocowane, połyskiwał światłami pozycyjnymi. Jakim cudem tak wiszą? Czyżby też generatory antygrawitacyjne?

Wróciłem myślami do tu i teraz.

- Mam rozwiązać wasze pieprzone problemy w kosmosie? - rzuciłem zdawkowo.

Kierowca uśmiechnął się zjadliwie. Wyciągnął rękę do jakiejś dźwigni. Zasyczało. Spojrzałem we wsteczny ekran. Tuż za nami powoli obracały się w przestrzeni „zrabowane" dobra.

- Za kilka dni spadną i spalą się w atmosferze - wyjaśnił i zamknął bagażnik.

Kilkanaście minut lecieliśmy w ciszy, która dusiła mnie niczym żałobny kir. Wreszcie w oddali zamajaczył kształt stacji kosmicznej. Domyśliłem się, że był to cel podróży.

- W centrum orbitalnym - odezwał się O’Yama - jest najmniejsze prawdopodobieństwo szpiegostwa i podsłuchu.

Dopiero po chwili zorientowałem się, że była to odpowiedź na moje uszczypliwe pytanie. Zbliżaliśmy się do bazy wielomodułowej, rozbudowanej, o nieregularnym kształcie. Ktoś ze zmysłem biznesowym mógłby zorganizować w jej labiryncie całkiem widowiskowe wyścigi. Herkules zwolnił: przednie dysze hamujące splunęły niebieskim ogniem. Gdy podeszliśmy do dokowania, doceniłem ogrom kompleksu.




Mógł się tam zmieścić niejeden biurowiec. Nad grodzią hangaru widniał napis: „Welcome to «Hotel Twardowsky»!"

- Jesteś pewien, że nie pomyliłeś adresów? - zapytałem.

Parsknął.

- Uważasz, że powinniśmy ją oplakatować sybolami BOP-u?


***


- Dzień dobry, Paul von Raat, wiadomości sportowe Wide News. Dzisiejszy serwis rozpoczynamy sensacyjną wiadomością z rozgrywek ligowych Goodabads. Oto na mecz z silną i zmotywowaną drużyną Cloud Busters nie stawił się zespół Bezbolesnych dotychczasowych liderów. Gdzie się podziały czerwone diabły? Czyżby czempioni przelękli się wirusów. Sędziowie uznali, że Bezboleśni przegrali walkowerem, tym samym do ćwierćfinałów przechodzi zespół z Buenos Aires. Organizatorzy i sponsorzy czekają na wyjaśnienia.

Przechodzimy do wyników starć klanowych w Keę Champions. Damned Deathgivers versus Quick and Crazy, sześćdziesiąt trzy fragi do stu pięćdziesięciu..:


***


Jak tylko wysiedliśmy z pojazdu, podszedł do nas odźwierny w szacie wzorowanej na szlachecką delię i zaprosił do środka. Śluza była wykonana w stylu neosarmackim: na ścianach tarcze rodowe, skrzyżowane halabardy głowy dzikich zwierząt i poroża przyczepione do szachowych pól. W rogach pomieszczenia widniały holoanimacje przedstawiające sceny polowań na odyńce, niedźwiedzie i zające. Gdy wchodziliśmy do hallu głównego, zaatakowała na trójwymiarowa plansza powitalna: na moment znaleźliśmy się w leśnych ostępach, u korzeni potężnego dębu. Dookoła śpiewały ptaki, w oddali rozbrzmiewał dźwięk myśliwskiego rogu. Pachniało borowikami i żywicą sosnową. W powietrzu zamajaczył zielony napis uwity z liści wawrzynu: „Hotel Twardowsky wita!"

W recepcji przywitała nas niezwykle atrakcyjna, białowłosa hostessa o szklistobłękitnych oczach.

- Witam panów! - lekko przekrzywiła głowę i obdarzyła nas uśmiechem pełnym perłowych zębów. - Zamawiają panowie pokój?

- Pięćdziesiąt dwa - poprosił O’Yama.

Kobieta nie mrugnęła, nie wykonała żadnego znaczącego ruchu, nawet na mikrosekundę się nie zawahała. Po prostu nacisnęła na konsoli sensor i wyciągnęła kartę.

- Na ile dni? - spytała podając klucz.

- Jeszcze nie wiemy - Herkules wyszczerzył zęby, które przy uśmiechu recepcjonistki wyglądały jak przyprószone tartą bułką.

Dziewczyna ponownie przekrzywiła głowę i uroczo ! się uśmiechnęła.

- Życzę miłego pobytu.

- Niezły kamuflaż - rzuciłem w powietrze, gdy maszerowaliśmy do windy

Nie miałem pojęcia, jak udało się przetransportować na orbitę i utrzymać przy życiu stuletnie jesiony i buki. Strumień ocieniony sędziwą lipą też wyglądał interesująco. Przekroczyliśmy go, idąc po kamiennym mostku.

- Myślałem, że numer pokoju będzie bardziej imponujący - zaczepiłem jeszcze raz O'Yamę. - Jakieś „sześćset sześćdziesiąt sześć" albo inne „trzy tysiące jeden". Ale „pięćdziesiąt dwa"?

Spojrzał na mnie pobłażliwie i dotknął sensora dźwigu.

- Wyobraź sobie te dwie liczby zapisane kwadratową czcionką i nie mądrz się więcej.

Zaskoczył mnie. Skupiłem się... Ależ tak! Powstawał kształt greckiej litery omega! Słynna, na wpół legendarna komórka Europejskiego BOP-u mieści się właśnie tu?! Przypomniałem sobie, że jej symbol był istotnie przedzielony pośrodku. Pięćdziesiąt dwa. Zacisnąłem usta. Wystarczająco wiele razy skompromitowałem się w obecności szarego agenta. Chociaż... Lekko się uśmiechnąłem. Może moja kochana podświadomość zrobiła to specjalnie? Wypracowałem już w jego oczach całkiem solidny obraz człowieka niezbyt rozgarniętego. W ten sposób, być może, zachęcę go do zlekceważenia mnie i popełnienia błędu...

Wyszliśmy z windy i ruszyliśmy korytarzem w kutym w różowym marmurze, o ścianach zdobionych kryształowymi plafonami. Kroki tłumił purpurowy dywan ozdobiony roślinnym bursztynowy wzorem.

- Za chwilę poznasz generała Enrique „Korwa” Baczewskiego - odezwał się Herkules, otwierając drzwi apartamentu.

Pozostali agenci stłumili śmiech. Przeszliśmy przez amfiladę luksusowych pokoi, weszliśmy do łazienki, której powierzchnia swobodnie konkurował z moim salonem, Herkules coś zrobił, nie wiem co, wielkie lustro uchyliło się i wmaszerowaliśmy w sterylnie biały hol tajnej bazy.


***


Nie tylko firmy ubezpieczeniowe zaniepokoiły się powstaniem bezmózgów. Organizacja Neochrześcijańskich Lekarzy wniosła do prokuratury prośbę o inspekcję laboratoriów Pharma Nanolabs. - Nie wierzymy - twierdzi Praxeda Wandar, przewodnicząca organizacji - żeby produkcja bezmózgów była możliwa bez zaangażowania w proces żywego Centralnego Układu Nerwowego. Być może dla laików sprawa wygląda prosto, lecz mózg to nie tylko dwie półkule, to także móżdżek, rdzeń przedłużony, to opony mózgowe, ośrodki wytwarzające płyn mózgowo-rdzeniowy, nie zapominajmy także, że rdzeń przedłużony płynnie przechodzi w rdzeń kręgowy. Trudno sobie przedstawić, jak wiązka nerwów rezydująca w kręgosłupie może się rozwijać bez połączenia z resztą. Ponadto od mózgu odchodzą nerwy wzrokowe, węchowe, nerw trójdzielny i wiele innych. ONL nie wyobraża sobie struktury, która mogłaby zastąpić CUN, choćby w tak złożonym procesie jak zarządzanie homeostazą, czyli nadzorowanie prac Autonomicznego Układu Nerwowego. Ponadto w naszym ciele znajdują się tysiące kilometrów nerwów, których powstanie nie byłoby możliwe bez odpowiedniej neuronalnej stymulacji. Sprawa, według nas, wygląda podejrzanie - konkluduje przewodnicząca - nie chcemy wysuwać pochopnych wniosków, lecz według obecnego stanu wiedzy medycznej produkcja bezmózga wydaje się możliwa jedynie w tym przypadku, gdy mózg jest obecny w ciele i wyjmowany na bardzo krótki czas przed przeszczepem CUN właściciela klona.


***


Gabinet generalski był miejscem obszernym i ze wszech miar interesującym. Można było w nim podziwiać wielką animowaną makietę bitwy pod Studziankami, setki holoprojekcji samolotów ze wszystkich epok tudzież pojazdów bojowych i jednostek pływających; na ścianach dumnie się prezentowały co ciekawsze eksponaty broni białej i palnej, a miłośników płatnerstwa z pewnością ucieszyłyby zbroje husarzy, samurajów i średniowiecznych rycerzy.

Wszystko rozmieszczono tak, żeby nie zasłaniać gigantycznego biurka i niedźwiedziowatej sylwetki ponurego wodza, otoczonej tuzinem latających i walczących mikromodeli myśliwców z okresu pierwszej wojny światowej.

- Panie generale... - O'Yama wyprężył się na baczność.

Obejrzałem się za siebie. Pozostali agenci gdzieś zniknęli. Byli w tym dobrzy.

- ...przyprowadziłem Torkila Aymore'a. Gamedeka.

Gigant w przymałej wojskowej czapce chrapnął jakieś niezrozumiałe słowo. Walka powietrzna tocząca się wokół jego głowy zniknęła. King-Kong stał się człowiekiem. Lekko wychylił się nad blat i wyciągnął owłosione przedramię.

- A... złapałeś ptaka... dawaj go tu... - zaprosił skinięciem kiełbaskowatych palców.

Podeszliśmy. Przyjrzał mi się szparkami oczu. Spojrzenie miał podobne do Baala, tyle że powieki jeszcze bardziej mu opadały Może dlatego zaszedł wyżej?

- No... korrrwa mać... - sapnął. - I to ma być ten myślak? Ten, korrwa, spec? Łeb jak wyrzutnia?

Pokręcił głową z powątpiewaniem. Szerokie blade usta wykrzywiły się w podkowę.

- Wygląda na, korrwa, lowelasa, nie agenta. Laurus chyba przesadził.

Potężnie mlasnął. Obwisłe policzki drgnęły i zafalowały.

Laurus? Ten sam, który próbował nas aresztować?

- No dobra... - wcisnął coś pod biurkiem.

Spod podłogi wysunęło się jedno krzesło. Spojrzał przekrwionym wzrokiem na Herkulesa i machnął niechętnie ręką.

- Idź, Herciu, idź, korrwa, do centrali, tam jakieś, prze ciebie, nowe masz zadanko. A my tu - zerknął na mnie i zrobił znaczącą pauzę – pogadamy...

Gdy za agentem zamknęły się drzwi, usiadłem. Generał przez chwilę mierzył mnie spojrzeniem, jakby się zastanawiał, czy lepiej będę smakował z pietruszką czy oregano.

- O'Yama już ci mówił, że ktoś nas wrobił.

- Czy może pan zdefiniować słowo „nas"?

Spojrzał bystrzej i mruknął coś na kształt: „Korwa mać".

- Reprezentuję Wolną Europę i, korwa, interesuje mnie tylko państwo. Że inne firmy dały się złapać, gówno mnie obchodzi. Więc „nas" znaczy „nas", może być?

Uśmiechnąłem się. W końcu dlaczego nie?

- Może być.

- Co cię tak bawi?

- Cała ta, korrwa, rozmowa!

Wybuchnąłem śmiechem. Nie jestem pewien, dlaczego to zrobiłem. Może był to pierwszy moment, kiedy mogłem wyrzucić z siebie napięcie ostatnich godzin? A może testowałem charakter oponenta? Najpewniej jedno i drugie. Niedźwiedź sapnął, podparł się o blat i lekko odchylił. Patrzył na mnie zagadkowym wzrokiem. Zapadła kilkusekundowa cisza.

- No - skwitował i przetarł palcem kąty ust. - Dam ci pokój, wszystkie nagrania ze spotkań z tymi skurwysynami i ludzi do przesłuchania. Tych, którzy się z nimi zetknęli. Niewielu ich będzie, bo prezesi firm, paniusie pierdolone, umywają ręce i srają w galoty, a padalce z polityki nie chcą się ujawniać. Podobno jesteś, korwa, dobry Jak złamiesz tę zagadkę, to dam ci w prezencie tego condora.

A potem cię w nim ukatrupię, dodałem w myślach. Zacisnąłem szczęki.

- Nie przyjmuję prezentów po zmarłych.


***


- Stoję w tej chwili przed wejściem do pilnie strzeżonego ośrodka „«La Fatigue» położonego w południowej Gaskonii. Oficjalnie jest to centrum wypoczynkowe pracowników rządu Wolnej Europy, nieoficjalnie jednak hacjenda jest tajną rządową bazą informatyczną. Gdzie leży prawda, nigdy się nie dowiemy. Jedno wszakże jest pewne. Zgodnie z wypowiedziami okolicznej ludności, dzisiejszej nocy miały tu miejsce dziwne wydarzenia. Gdzieś na południe od głównej bramy, w centrum kompleksów ogrodowych słyszano huk i widziano błysk eksplozji. Naoczni świadkowie relacjonują, że widzieli pospiesznie startujące rządowe pneumobile oraz ognie strzałów oddawanych w ich kierunku. Pojazdy oddaliły się kierunku południowo-zachodnim. Rzecznik rządu odmawia komentarza. „«La Fatigue» to po prostu pensjonat dla spracowanych urzędników”, tłumaczy. Skąd więc to nocne zamieszanie? Nie trzeba długo spekulować, by dojść do wniosku, że ktoś z ośrodka uciekł, ktoś raczej ważny i odważny, skoro zdecydował się na tak brawurową akcję. Czy nocna strzelanina ma jakiś związek z wirusowym atakiem na sieć? Odpowiedź na to pytanie leży prawdopodobnie za tym murem. Mówił do was George Olchowsky, Hot News.


***


Bardzo niepokoiłem się o los bliskich. Zanim wziąłem się do pracy, zażądałem od generała możliwości podglądu leśniczówki. Zapewnił mnie, że zna się na „motywacji" i wie, że gdyby coś im się stało zawaliłbym robotę. Potem pozwolił mi przez chwilę pooglądać czarodziejską chatkę. Przez okna widziałem przechadzające się motomby, cień Chipa i Troya, przez chwilę mignął stalowy profil Anny i kok Pauline. Żyli albo pokazano mi ładny fotomontaż. Przyjąłem to pierwsze. Co będą dalej robić? Jak długo wytrzymają w konspiracji? Czy nie zorientują się, że są śledzeni? Przełknąłem ślinę. Czy... już mnie pogrzebali?

- Co z nimi zrobicie, jak skończę pracę? - spytałem.

Mlasnął.

- Mogą się przydać. Dobra ekipa.

Cóż innego mógł powiedzieć spec od motywacji?


***


- Jessica Kronberg, New York Local News, właśnie podchodzę do tłumu demonstrantów zgromadzonego pod wieżą Ministerstwa Skarbu stanu NY. Najbardziej w oczy rzucają się holotransparenty „Bezmózgi taniej!" oraz „Życie nie ma ceny!" Hello, czy można cię na chwilę zająć? Jessica Kronberg, NYLN.

- Holowizja? Nareszcie. My tutaj...

- Jak się pani nazywa?

- Ramona Est. Jesteśmy tu, by zaprotestować przeciwko cenom bezmózgów! To zwykłe żerowa...

- Jesteście grupą zorganizowaną czy to zgromadzenie spontaniczne?

- Nie wiem, ja się po prostu przyłączyłam. Ale to ; straszne, żeby bezmózgi kosztowały siedemset pięćdziesiąt tysięcy kredytów! To straszne! Kogo na to stać?! Pieprzonych bogaczy, którzy i tak żyją dużo dłużej od zwykłych ludzi?!

- Nie przesadzasz? Czy przy oszczędnym życiu nie zgromadzisz takiej sumy?

- Co?! Nigdy w życiu! Musiałabym pracować ze trzysta lat! Takie stawianie sprawy, gdy ludzko stoi na progu nieśmier...

- Ale są przecież pożyczki, kredyty...

- Zawaleni jesteśmy kredytami! Tak nie wolno!

- Zaraz, zaraz, masz coś przeciwko systemowi finansowemu FSA?

- Nie widzisz, kobieto, że jak tak dalej pójdzie, społeczeństwo się rozdzieli na frakcję nieśmiertelnych, która będzie rosnąć w siłę, bo im dłużej będą żyli, tym więcej zgromadzą pieniędzy, i śmiertelnych niewolników?

- Powtarzam, że wystarczy wziąć się do pracy..:

- A spieprzaj stąd, ty prawicowa dziwko!

- Ależ...

- Won! Nie ma tu jakiejś porządnej holowizji?! Halo!...


***


Chcąc nie chcąc, musiałem się zabrać do gamedeczanej roboty. Zacząłem od przesłuchań. Baczewski miał rację. Pokojowe i kelnerzy, którzy obsługiwali spotkanie, niewiele mieli do powiedzenia:

- Byli pewni siebie.

- Bardzo pewni.

- Piekielnie inteligentni.

- Opanowani.

Dzięki. Mówili bardziej o swoich wyobrażeniach i kompleksach niż rzeczywistych cechach prezesów Pharma Nanolabs i Medtronics, a raczej ludzi, którzy się pod nich podszywali. I tyle właściwie dowiedziałem się z rozmów. Pozostawały nagrania.

Miałem pełne rekordingi spotkań syndykatu. Znów nawiedziły mnie wizje własnego grobu. Zapoznawszy się z tymi danymi miałem tylko jedną szansę przeżycia: zostać agentem BOP-u. Wspaniała przyszłość: mówić „kolego" do człowieka, który bez zmrużenia oka zamordował niewinną kobietę. O tym co zrobił w przeszłości i co uczyni w przyszłości, wolałem nawet nie myśleć.

Umieściłem kryształ pamięciowy w łapce grawitacyjnej i pogrążyłem się w obserwacji holoekranu. Wielka, połyskliwa sala obrad z panoramicznymi oknami ukazującymi jakieś miasto zalane słońcem. Nie Warsaw City Owalny stół o powierzchni kilku apartamentów. Przy każdym stanowisku holomonitor, moduły instrukcji głosowych, myślowych i klawiatura dla konserwatystów, czyli tych, którym nie chce się precyzyjnie myśleć czy gadać. Sam należę do tej grupy. Towarzystwo w krawatach, przeważnie klasycznych, bez animacji czy innych udziwnień. Każdy ma uruchomiony walktel bądź omnik i patrzy na niewidoczne dla innych okna. Trochę dziwne wrażenie sprawiają ich rozbiegane oczy, jakby śledzili wzrokiem duchy. Od czasu do czasu ktoś wyciąga rękę w powietrze i naciska niewidzialny przycisk. Zwolennicy operatywy opuszkowej . Tacy jak ja.

Początek rozmowy. Ktoś rzuca dowcip. Włączam opcję podpisów. Nad głowami rozjarzają się nazwiska. Kawał opowiedział William Girot, minister spraw wewnętrznych Wolnej Europy, jowialny szatyn w średnim wieku. Śmieją się. Trzęsą się podgardla co bardziej otyłych panów. Coś komentują. Robię najazd na prowodyrów. Obaj prezesi siedzą obok siebie. Ten po lewej, brunet o okrągłej twarzy, to Ganimed Rawson, niby-szef Medtronics. Po prawej blondyn z krótką bródką, szerokie bary, Hermes Hindenburg, podający się za szefa Pharma Nano1abs. Ciekawe. Stop. Robię najazd na jego twarz. To właśnie tak wyglądający prezesunio zatwierdził akcję z wypuszczaniem w eter paskudnych bakcyli... przyglądam się bezwzględnej zastygłej gębie i mam ochotę zdzielić ją łopatą. No, do roboty, do roboty, ponaglam się. Play. Najazd na jego oczy. Zwalnia tempo. Jak on rusza tymi gałkami? Rewind. Play. Aha. Z boku na bok. Czyta coś w powietrzu. Sprawdza jakieś dane. Cofam zapis o kilka sekund, oddalam obraz i wydaję dyspozycję odtwarzania. Złapałem się na tym, że nie słuchałem, o czym była mowa.

- Jaki według panów procent konsumentów wyemigrował w ciągu ostatniego kwartału do sieci? - pytanie Jasona Pickwicka, prezesa Pandy, wiodącej firmy produkującej sportową odzież.

Zbliżenie na oczy Hermesa. Tak. Czyta.

- Około czterdziestu setnych - odpowiada.

Stop. Odjazd. Twarz zatrzymana w momencie zaciskania ust. Kamera w lewo, w stronę Ganimeda Patrzy na partnera uważnie, policzki rozluźnione wzrok skupiony, ale niezbyt agresywny, ot, zwykłe biznesmeńska narada. Po krótkim wahaniu wyłączam głos. I tak nie bardzo mogę się skupić na rozmowie, a przy obserwacji mowy ciała przekazy werbalne bardzo przeszkadzają. Odjazd. Play.

Przez kilka minut nic się nie działo. Standardowe spojrzenia, grymasy, gesty palców i rąk, wychylenia, Znam je na pamięć. W pewnym momencie coś w ruchach Ganimeda zwróciło moją uwagę. Cofnąłem zapis. Włączyłem głos. Lekkie zbliżenie na jego sylwetkę.

- ...sadzają. Wszystko to jakieś wyolbrzymione - głos kogoś z sali.

Rawson słucha rozluźniając wargi, jakby szykował się do riposty Zwalniam odtwarzanie.

- Taaaaak... - rozbrzmiewa jego pogrubiony głosl Prawa ręka oparta łokciem o blat zaczyna się podnosić.

- ...aaallllleeee trzzzzzzeeeeebaaaaa zaaaazznaaaaczzzyyyćććć, żżżże...

Stop. Wpatruję się w uniesiony palec wskazujący. Gdyby podniósł rękę wyżej, mógłbym uznać, że coś przełącza na widocznym dla siebie pulpicie, ale... Zaraz... Gdzie trzyma łokieć? Cofam zapis. Play.

- Tak, ale trzeba zaznaczyć, że dane te poch...

Stop. Łokieć automatycznie przyciągnął do tułowia. Wykonał tym samym... Gest wylogowania! To już było podejrzane. Taki nieświadomy ruch może uczynić tylko stały bywalec sieci albo gracz. Niby spotkałem prezesów rozmiłowanych w światach (tu wspomniałem przygody w Happy Hunting Grounds), ale powiedzmy sobie szczerze, biznesmeni na stanowiskach raczej stronią od netu. Mają dostatecznie dużo rozrywek w realium, o pracy nie wspominając. Zanotowałem spostrzeżenie i powróciłem do obserwacji. Play.

Po upływie trzydziestu minut kelnerka przyniosła napoje. Rawson i Hindenburg odmówili kawy.

- Czy praca w firmach farmaceutycznych zanadto panom nie zaszkodziła? - mówi Sam Tanker, prezes Safe Nations. Szeroko się uśmiecha.

Ganimed patrzy w okno i rozciąga usta w bladym półuśmiechu. Odzywa się Hindenburg:

- Po prostu wolimy herbatę.

Stop. No cóż... mają prawo. Na wszelki wypadek wprowadzam fakt do notatek. Oddalam obraz, by widzieć całą salę. Wyłączam dźwięk. Znowu standardowe zachowania. Raptem poruszenie. Najwyraźniej Rawson czymś wszystkich zbulwersował. Wszystkich oprócz Hermesa. Rewind. Głos. Play.

- Proszę pana - mówi Zygmunt Robertson, szef Modern Houses Ltd. Popija kawę. - Mamy w tej chwili... - stuka w terminal. Konserwatysta. - ...dokładnie trzydzieści milionów czterysta dwadzieścia tysięcy klientów na całym świecie. Z tego, co pan mówi, wynika, że w tym roku do sieci odejdzie półtora procenta, czyli...

- Czterysta pięćdziesiąt sześć tysięcy trzystu - wchodzi w słowo Rawson.

Patrzą na niego skonsternowani.

- Kiedy pan zdążył to policzyć? Zdawało mi się że jest pan zwolennikiem operatywy opuszkowej? - pyta Minister Spraw Wewnętrznych. ;

Właśnie?! Stop. Najazd na twarz Ganimeda. Uśmiecha się, ale kąciki ust jakby nie do końca podciągnięte. Twarz napięta. Nie jest to grymas pychy czy zwycięstwa. Raczej coś maskuje. Kamera w prawa na twarz Hermesa. Patrzy na kolegę z uśmiechem; wargi lekko rozchylone... ma ochotę mu pomóc. Wygląda tak, jakby chciał go wytłumaczyć. Klatka d przodu. Jeszcze jedna. Usta zwierają się i zaciskają, Zreflektował się, że nie może się odezwać. Najazd na oczy. Mięśnie twarzy lekko napięte. Zmarszczki w kącikach... Czeka, co powie Rawson. Kamera na twarz Ganimeda. Odjazd. Play.

- Od czasu do czasu stosuję operatywę myślową, Tak dla gimnastyki...

Zgromadzeni chrząkają i szurają krzesłami. Śmieją się.

- Już sądziłem - znowu Sam Tanker - że tak szybko machnął pan ręką, że nie zdążyłem zauważyć!

- To byłby najszybszy numerek w historii! - rechocze prezes Adnike, Jude Stone.

- Tak szybki, jak z tym facetem, co wystawił tyłek przez okno, zbiegł na dół i zdążył zobaczyć, jak tyłek się chowa! - wtóruje szef Safe Food Industries Izaak Rubinstein.

Rozluźnienie. Kamera na Ganimeda i Hermesa Śmieją się z innymi. Są jakby bardziej zrelaksowanl Stop. Zatrzymane roześmiane gęby Zrobiłem notatki.

Tego dnia przejrzałem wszystkie nagrania. Zajęło mi to z górą czternaście godzin. Gadatliwe towarzystwo. Nic więcej nie znalazłem. Czytanie w powietrzu jest rzeczą naturalną. Niechęć do kawy trudno potępić. Zastanawiał gest wylogowania i szybkie liczenie. O ile pierwsze kojarzyło się tylko z graniem, to drugie mogło sugerować nie do końca ludzkie umiejętności, raczej digineckie... Chyba że rzekomy Ganimed istotnie stosował zamiennie operatywę polegającą na mentalnych instrukcjach, ale dlaczego wcześniej ani później tego nie robił, tylko machał ręką, wciskając niewidzialne klawisze? Hm... Poza tym jak, do diabła, sztuczny mózg digineta może siedzieć w ludzkim ciele?

Późną nocą wyłączyłem przeglądarkę, spojrzałem w okno i odskoczyłem. Tak pogrążony byłem w myślach, że widok krzywizny błękitnej planety kompletnie mnie zaskoczył. Spodziewałem się zobaczyć Warsaw City migoczące milionem świateł. Zaschło mi w ustach. Gdzie mój Jack Daniels? Rozejrzałem się po pokoju. Nie przewidziano barku. Była to raczej cela. Nie znajdziesz też miękkiego szlafroka, masażu w łóżku, muzyki i innych przyjemnych rzeczy, pocieszyłem się w myślach. Mam nadzieję, że chociaż tusz jest antygrawitacyjny. Zanim poszedłem do łazienki, zerknąłem jeszcze raz przez szybę. Hm… widok, choć nie ten, był całkiem, całkiem...


***


Kupiłeś bezmózga dla siebie i żony, na dzieci założyłeś lokatę. A pies? Przecież pies też człowiek! Nie wspominając o kocie i chomikach. Precious Pet za kontraktowało z Pharma Nanolabs współpracę w zakresie produkcji bezmózgów dla ulubieńców. Jeśli twój zwierzak jest już stary skontaktuj się z nami.

Zamrozimy go, a gdy tylko będzie to możliwe, włożymy w nowe młode ciało! Precious Pet! Zapraszamy


***


Od samego rana następnego dnia rzuciłem się pracy. Szkoda było każdej minuty, martwiłem o Annę, Pauline, Chipa, Petera i Harry'ego, oddalonych jakieś marne kilka tysięcy kilometrów. Tak bardzo chciałem ich zawiadomić, że żyję...

Nagrania pilnie strzegły swojej tajemnicy. Fałszywi prezesi byli rozluźnieni, wygrzewali ręce o wypielęgnowanych paznokciach w słonecznych plamach padających na stół, dość często spoglądali w okno uśmiechali się, sielanka.

- Wasi agenci musieli ich śledzić po spotkaniach prawda? - postanowiłem zaczepić generała.

- Prawda.

- I co? Nie wiecie, dokąd lecieli?

- No, korwa, nie wiemy. Ślad się urywał. Gubili ich w miastach.

- Jak to, przecież macie te wszystkie sensory, satelity. . .

- Pojazd, korwa, to jedna rzecz, a człowiek inna. Gubili człowieka. Nawet agent nie wejdzie do strzeżonych biurowców.

O ile przy pierwszym spotkaniu jego wulgaryzmy mnie bawiły, o tyle teraz wydały mi się po prostu prymitywne. Partacze, pomyślałem i wróciłem do celi.

Późnym wieczorem znałem niemal na pamięć odzywki, gesty i ruchy ze wszystkich spotkań. Nie ukrywam, że mam do tego talent. Najbardziej wkurzali mnie tym swoim patrzeniem w okno. Wygląd tak, jakby wszelkie warianty mieli zaprogramowane, wyliczone i tylko czekają na koniec. Leżałem w łóżku na brzuchu i przysypiałem. Obróciłem się na plecy i zatrzymałem akcję w momencie, gdy Ganimed spoglądał tymi swoimi niewinnymi oczkami na przemykające za oknem chmury.

- I czego się tak gapisz, gamoniu? - mruknąłem i zrobiłem najazd.

- Ładne oczka. Ładne masz oczka, gamoniu. Orzechowe. Nie, migdałowe. Czyściutkie jak kropelka. Przybliżyłem obraz jeszcze bardziej. Brązowe oko wypełniało cały holoekran.

- No, śliczna patrzałka. I białkówka taka wypielęgnowana, bez żyłek prawie zupełnie... Jeszcze najaździk... I rogóweczka przezierna jak diament, i ta piękna tęczówka prążkowana, bez plamek, i ta źrenica... czarna jak studnia... jak przeznaczenie... szeroka, głęboka źrenica...

Wycofałem obraz i wcisnąłem play. Zamknąłem ;oczy. Raptem jakby piorun we mnie strzelił. Poderwałem się. Zmęczenie uciekło gdzieś w kosmos, tak przecież bliski. Miałem wrażenie, że mogę własnoręcznie popchnąć całą stację na wyższą orbitę. Cofnąłem dokument do sceny patrzenia w okno.

- Szeroka źrenica?! Szeroka źrenica?! - patrzyłem oniemiały na oko, które bez przeszkód spozierało prosto w słońce, maksymalnie rozszerzając tęczówkę, zamiast ją kurczyć. - Jasna cholera!

Poszukałem sceny, w której w okno spogląda Hermes. Jego źrenice zachowywały się tak samo. Zrobiłem odbitki. To nie są ludzie, kołatało się w głowie. Pomysł z kosmitami odrzuciłem w przedbiegach. Jeżeli nie ludzie i nie ufo, to motomby, tyle że jakieś nieprawdopodobne modele udające ciało człowieka. To wyjaśniałoby także szybkie myślenie Ganimeda. Musiał być dibekowcem. I wtedy do mnie dotarło. Paradoksalnie na akcji „Pandora" najbardziej zyskali zoeneci.

***


- Muszę lecieć do FSA - oznajmiłem Baczewski mu, kiedy wmaszerowałem do jego gabinetu.

Stał pochylony nad makietą bitwy pancernej pod Studziankami. „Obszar dawnej Polski, połowa dwudziestego wieku" - głosił holonapis. Prymitywne, ale dziwnie piękne pojazdy o kołach otoczonych żelaznymi gąsienicami mozolnie wdrapywały się na wzniesienie, podczas gdy podobne do nich, tylko oznakowane nie czerwoną gwiazdą, lecz czarnym krzyżem zajeżdżały je od flanki i dmuchały ogniem z długich luf.

Enrique wyprostował potężne cielsko i spojrzał podejrzliwie.

- Do Ameryki? A, korwa, po co?

- Do szefa Medtronics. A potem do Europy, Pharma Nanolabs.

- Co ci, korwa, odjebało? Ty nic nie pojął? To ni oni gadali, ale jakieś łebki podstawione! Na tyc spotkaniach, korrwa mać, były nie prezesy, ale skurwysyny jakieś, lewusy! Korwa, rozumiesz?

I znowu jakby zaczął mnie bawić.

- Korrwa, rozumiem.

Z jego ostrego spojrzenia odgadłem, że ma zamiar mnie zdzielić.

- Ale, korrwa... - podjąłem i natychmiast zrozumiałem, że przeholowałem. Zrobił w moim kierunku dwa kroki. Wziął wdech i zatrzymał powietrze w płucach. Cała jego postawa zdradzała zajadłą wewnętrzną walkę. Powstrzymał się chyba ostatkiem woli.

- ...muszę z nimi porozmawiać - skończyłem zdanie. - Mam pewien ślad, lecz chcę wiedzieć z całą pewnością.

- Jak masz ślad - wysapał - to najpierw powiesz mnie. A ja zadecyduję, co dalej.

A gdzie „korwa"?

- Nic, ci, kurwa, nie powiem, dupku zasrany - wypaliłem i zobaczyłem, jak całe życie przemyka mi przed oczami. - Jak masz debili zamiast ludzi i sam jesteś półgłówkiem nie potrafiącym rozwiązać zagadki, to się przynajmniej nie ośmieszaj. Wyślij mnie do FSA, a ja przyniosę odpowiedź.

Nastała cisza niczym przed ścięciem jakiegoś rzezimieszka podczas publicznej egzekucji. Po chwili jego spojrzenie złagodniało.

Podjąłem duże ryzyko, ale udało się. Od początku podejrzewałem, że generał reprezentuje „twardy" typ osobowości i ceni tylko tych, którzy się postawią i wytrzymają na stanowisku mimo ataku. W sufickiej typologii zwanej enneagramem jest to numer ósmy, czyli Szef. Takich jak on kłótnia czy bójka jedynie podnieca. Nie boją się nikogo, większość ludzi uważają za mięczaków. Jedyna rzecz, jakiej się obawiają, to niedoinformowanie. Twardzieli szanują, a nawet mogą się z nimi zaprzyjaźnić. Gdyby nie ta dziwna cecha, prawdopodobnie nigdy bym nie opuścił bazy. Poprawka. Opuściłbym, tyle, że w samym ubraniu. Jak to czasami wiedza może uratować życie... W tej chwili mogłem czytać w jego myślach. Był przekonany, że spodobało mi się w bazie, mam zamiar wypełnić misję i stać się najtwardszym z BOP-owskich agentów. Popełniał ten sam błąd, co większość ludzi na świecie: myślał, że każdy jest ta jak on. I, korrwa, dobrze, że tak myślał.


***


Naluszki Drophop. Przewiewne, nawilżające, samodopasowujące, bezuciskowe, inteligentne. Jedna para na całą dobę! Drop? Hop! Drop? Hop! Pozwól Swojemu bobasowi cieszyć się życiem, podczas gdy naluszki Drophop zajmą się tym, czym nikt zajmować się nie chce. Drop? Hop! Drop? Hop!


***


Obok mnie w dwuosobowym orbitalnym śmigu siedział sam Laurus Wilehad, jak podejrzewałem nie tylko policjant z Centralnego Biura Śledczego" który dowodził akcją odbicia rzekomych pracowników Binary Digits z siedziby Novatronics, ale przede wszystkim błyskotliwy członek BOP-u. Przystojniak, psiakrew. Teraz miałem okazję z bliska podziwiać jego wąskie usta, odważnie zarysowany nos regularne brwi i stalowe oczy. Rzeczywiście był blondynem o falującej, zgrabnie się układającej grzywie. Skąd się biorą takie filmowe gęby? Westchnąłem nostalgicznie i zerknąłem we wsteczny monitor. Z ulgą obserwowałem, jak hotel Twardowsky maleje i znika w czarnej pustce. Uciekałem z celi śmierci.

Niedaleko naszego pojazdu zamajaczyła połyskliwa wiązka lin.

- Z którego to miasta? - spytałem, wskazuj struny.

- Władywostok. - Ciekawe... - Co takiego?

- Te liny. Ja wiem, że mają długie polimery, to jakieś nieludzkie, że się nie rwą.

Prychnął. Nie wiem, co to miało znaczyć: pogardę dla mojej niewiedzy, lekceważenie tematu?

- Masz rację, bo to nie jest wytwór ludzki. To potwory.

A więc prychał na same liny. Nie lubił ich?

- Satelity supportujące - wskazał palcem pierścień złożony z dziesiątek dysków - trzymają te glisty jak lalkarze sznurki marionetek.

- Glisty?

- One żyją.

Przełknąłem ślinę.

- Produkt Mobillenium - kontynuował. - Nieustannie się zrywają w niezliczonych miejscach, ale stale się regeneruj ą i naprawiaj ą.

- Same?! - wytrzeszczyłem oczy.

- Nie chcesz wiedzieć, jak funkcjonują - mrugnął protekcjonalnie. - Linowce to największa inwestycja na Ziemi. Mobillenium liczy, że zwróci się za circa sto pięćdziesiąt lat.

- Sporo wiesz o tym Mobillenium.

Chrząknął.

- Jako agent muszę wiedzieć o wielu rzeczach.

Czyżby? Spojrzałem na niego. Dlaczego sam dotąd nie wiedziałem o tych linach? Laurus przerwał moje rozmyślania, wchodząc w gazowy kożuch Ziemi. Czy skrzydła spadających aniołów także płonęły od tarcia o termosferę? Fascynujące. Może dlatego tak się rozgniewały na Stwórcę i w rezultacie przekształciły w demony bo paliły się w nieludzkiej temperaturze, jęczały, krzyczały, wzywały pomocy, próbowały wzlecieć w górę, ale powierzchnie nośne zostały zniszczone podczas opętańczego lotu? A może piekło nie mieści się wcale pod ziemią, ale w górnych warstwach atmosfery? Ocknąłem się z apokaliptycznych wizji dopiero, gdy wpłynęliśmy w błękitne, przejrzyste powietrze.

Choć lecieliśmy z pięciokrotną prędkością dźwięku, czekała nas dwugodzinna podróż. Wilehad widać nie miał ochoty na pogawędkę, bo włączył holowizję. Zobaczyłem skalistą równinę, po której skradało się trzech komandosów VSA. Raptem zza wysokiego ostańca wybiegł dziwny zwierz, przypominający tygrysa szablozębnego, ale wyposażony w znacznie większe kły i szczątkowe błoniaste skrzydła. Mężczyźni otworzyli ogień. Drapieżnik rozpędził się i wybił w powietrze. Obraz zatrzymał się ukazując jego potężne cielsko wyciągnięte w skoku. Otaczały go błękitne smugi strzałów. Kamera okrążyła scenę. Odezwał się glos:

Mówi się, że gry stały się miejscem niebezpiecznym.

Ekran ożył. Napastnik wylądował na piersi najbliższego człowieka i wbił pazury w materiał munduru. Przewrócili się, wzniecając tuman pyłu. Pozostała para otworzyła ogień. Bestia siedziała na ofierze i uderzała przednimi łapami w ramiona, w głowę i tors krzyczącego komandosa.

To prawda.

Obraz znowu się zatrzymał ukazując cierpiącą twarz, do połowy zakrytą futrzastą łapą. Szpony przeorały czoło pozostawiając cztery szkarłatne ślady.

Ale nie mówi się wszystkiego.

Animacja ożyła. Liczne salwy z broni komandosów rozerwały przedstawiciela kotowatych na strzępy. Jego parujące szczątki pokryły grunt w promieniu kilku metrów. Powalony mężczyzna z trudem się podniósł. Obficie krwawił. Jedna ręka zwisała bezwładnie, jakby częściowo wyrwana w stawie barkowym. Najazd na pokrwawioną głowę. Podnosi twarz i... uśmiecha się! Pozostali mężczyźni pokazują go palcami i wybuchają śmiechem. Następnie wszyscy trzej patrzą w kamerę i wznoszą kciuki.

Bo cała prawda jest taka, że...

Komandosi wykonują gest wylogowania. Otoczenie płynnie zamienia się w menu jakiejś gry. Półprzezroczyste postacie są ubrane w standardowe sieciowe ubiory. Na zaatakowanym mężczyźnie nie widać śladów walki.

Gry są niebezpieczne... rewelacyjnie!

Rozentuzjazmowani mężczyźni opowiadają sobie przebieg akcji. Przed zaatakowanym otwiera się menu blizn. Wybiera jedną z nich i „przykleja" do przedramienia, dodając do kilkunastu już tam widniejących.

Zostań jednym z nas! Zoenetom w grach nic nie grozi! A przestrzeni do życia nigdy nam nie zabraknie! Sieć - miejsce dla miłośników naprawdę mocnych wrażeń!

Reklama dobiegła końca.


***


Zaczęło się, pomyślałem, kręcąc głową. Musiałem przyznać, że koła rządowe działały niezwykle sprawnie. Przygotować kampanię reklamową w niecałe dwa tygodnie...

Gdy przekraczaliśmy granicę powietrzną Free States of America, ciszę przeciął miły baryton Wilehada:

- Co zamierza robić nasze tajne żądło?

Roześmiałem się nerwowo. Starałem się na niego nie patrzeć.

- Masz na myśli mnie?

Skinął głową, również na mnie nie patrząc. Obserwował wskazania holograficznej animacji, ukazującej przewidywaną trajektorię lotu. Wyjrzałem przez szybę. Wolne Stany Ameryki... Wielki ląd. Wielkie mia... Mój wzrok przykuła dziwna budowla. Z wysokości pięćdziesięciu kilometrów nie można zobaczyć pojedynczych budynków, a jednak widziałem gmach, zupełnie jakbym patrzył z dystansu kilkuset metrów. Pacnąłem w interaktywną szybę i wykonałem zoom. Były to trzy wieże, każda składała się z siedmiu plastbetonowych słupów schodzących się na wysokości około pięciu kilometrów. Mniej więcej, na dwóch trzecich wysokości połączone były gigantycznym trójkątnym tarasem. Przybliżyłem obraz jeszcze bardziej. Widok przesłoniła chmura. Zakląłem i zmieniłem spektrum na podczerwień. Tylko plamy

- Skręć trochę - poprosiłem.

Ściągnęło nas w dół i w bok. Krew przez chwilę bardzo ciążyła w prawym oku. BOP-owski śmig to nie lamborghini, pomyślałem na wspomnienie luksusowego wnętrza wyposażonego w grawitacyjne anulatory przeciążeń. Białe pierze przesunęło się i znów mogłem obserwować gmach. Zoom na taras Jeszcze trochę... Drzewa? Ludzie? To... miasto! Megamiasto! Zauważyłem brak pneumobili, tak charakterystycznych dla innych metropolii. Transport głównie publiczny. Dotąd widziałem takie siedliska tylko na reklamówkach. Zaledwie trzy wieże zanurzone w dżungli.

- Co to jest? - wskazałem palcem.

- Nowe Miami. Nie słyszałeś?

Uśmiechnąłem się blado.

- Słyszeć słyszałem...

- Megamiasta to przyszłość: oszczędne, czyste; ekologiczne. Bardziej ekonomiczne niż linowce, chociaż nie tak spektakularne. No i brak latającego śmiecia. Kolejki i windy. Pięć milionów ludzi w trzech budynkach.

- No wiesz...

- Koleś, nie odpowiedziałeś mi na pytanie.

Był bystry. Wziąłem wdech.

- Mówiłem generałowi, że chcę pogadać z Ganimedem, a potem polecimy do Wolnej Europy...

- Srutututu.

Skrzywił się, zerknął na chwilę na lewo w górę, a potem spojrzał na mnie, ale jakoś tak... dziwnie.

Nie w oczy, ale na czoło. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzi mój mózg.

- Nie umiesz kłamać.

Dziwne. Wydawało mi się, że umiem. Może mógłby mnie czegoś nauczyć?

- Zatem? - spojrzał na mnie i wyszczerzył równe, olśniewająco białe zęby. Wreszcie ktoś dbający o estetykę jamy ustnej.

- Naprawdę zastanawiam się...

- Jak uciec?

O, w mordę.

- Nie jesteś taki głupi - podjął - żeby spotykać się z Rawsonem i Hindenburgiem. Wiesz doskonale, że to nic nie da... - zastanowił się - ...hm, w każdym razie oficjalna wizyta.

- Masz na myśli coś konkretnego?

- Nieważne - klepnął mnie lekko w przedramię. - Wracamy do tematu, kolego.

Naprawdę był dobry.

- Więc kombinujesz, jak uciec. Chyba że naprawdę chcesz zostać agentem BOP-u, jak sądzi ten pacan Baczewski, ale nie wydaje mi się... Jeśli nie agentura, to śmierć. Ucieczka jest jedynym logicznym rozwiązaniem. Dobrze mówię?

Milczałem. Trafił w sedno. No, może nie w sam środek tarczy, bo nie wspomniał, że naprawdę bardzo mnie interesowało, co znajduje się w...

- Texas - przerwał tok moich myśli. - Zoenet Labs. Jak dotąd jedyna zoenecka fabryka motombów. To cię naprawdę intryguje.

W dziesiątkę.

- Czego miałbym tam szukać? - spytałem niewinnie.

- Geskinów.

- Słucham?

- Motombów, które wyglądają jak ludzie. Genuin Skin. Geskin.

Jak nie pokazać zbaranienia? Są różne sposoby; zaciśnięcie szczęk, napięcie policzków, zmrużeni oczu, każdy ma inną metodę. Zastosowałem wszystkie trzy.

- Nauka kontroli mimiki też by ci się przydała - stwierdził lakonicznie i wykonał wariacki zwrot w dół.

- O, Jezu - stęknąłem, czując w przełyku jajecznicę, którą zjadłem na śniadanie. - Co robisz?!

- Pomagam ci - wyszeptał. - Ale najpierw musimy zgubić cień.

Zerknąłem na radar.

- Który to? - wysyczałem.

Pojazd ciągle spadał. Zastanawiałem się, co ze mnie zostanie, kiedy wyjdzie z pikowania. Starałem się odepchnąć mdłości, które pełzły przez przeponę jak wielki oślizgły robak.

- Nieważne.

Raptem dookoła zaroiło się od czerwonych smug.

- Służbisty sukinsyn - wysapał. - Zgodnie z procedurą. Niekontrolowany manewr i egzekucja, jak chirurg wycinający podejrzaną tkankę...

Prędkościomierz wskazywał dziesięć prędkości dźwięku. Ta krypa się rozpadnie, myślałem, omiatając wzrokiem tablicę rozdzielczą w poszukiwaniu wskaźnika temperatury poszycia. Nagle usłyszałem: „Buuu"... i odzyskałem przytomność, wisząc do góry nogami.

- Jaśniepan się ocknął? - stęknął Laurus.

Smugi czerwieni przecięły nad naszymi głowami krajobraz uprawnych pól (lecieliśmy do góry nogami). Wilehad popchnął wolant, zamknął przepustnicę i wykonał pół kontrolowanej beczki. Próbowałem ręką powstrzymać śniadanie, które postanowiło jednak mnie opuścić. Wrogi śmig wyprzedził nas i zanurkował w prawo. Wilehad odbezpieczył spust rakiet. Napiąłem mięśnie szyi i twarzy. Wytrysk ze ślinianek. Jeśli zwymiotuję, ośmieszę się na całe życie! Przeciwnik wspiął się stromo w górę, zawrócił na grzbiet, a potem wyprostował lot, już na brzuchu. Zwrot bojowy, nazwałem manewr widząc, że Laurus (niestety!) go powtarza... Obudził mnie delikatny wstrząs. Rozwarłem szeroko oczy w momencie, gdy od prawego skrzydła odrywało się cygaro rakiety. Błyskawicznie zlustrowałem ubranie i z ulgą stwierdziłem, że wciąż jest czyste.

- Przy przeciążeniu dodatnim zaciskaj pośladki i napinaj uda - poradził pilot.

Słyszałem rytmiczne: „Pi, pi, pi". Nie byłem pewien, czy oznacza, że namierzyliśmy przeciwnika, czy na odwrót. Mdłości odeszły. Zdusiła je adrenalina. Kciuk Wilehada ponownie nacisnął guzik zwalniający rakietę. Tym razem poleciał pocisk podczepiony pod lewym skrzydłem. Dyskowaty wrogi śmig wykonał półbeczkę i ściągnął w dół. Cygaro przeleciało nad płaskim brzuchem.

- Dobry jest - zauważyłem.

Laurus spojrzał na mnie złym okiem. W tym momencie w kadłub przeciwnika uderzyła druga rakieta. Agent ściągnął wolant i wykonał ciasny skręt. Popchnęła nas fala uderzeniowa. Spróbowałem zacisnąć pośladki... I ocknąłem się, gdy wyrównywaliśmy lot. Przestrzeń dookoła znaczyły czarne smugi spadających odłamków statku, zupełnie jak druty zdewastowanego archaicznego parasola.

Rozjarzył się jeden z ekranów. Twarz generała. - Laurus, korwa mać, nie żyjesz.

- Panie generale, musiałem to zrobić, ten zdrajca mnie zaatakował.

- Ralph cię zaatakował? Najbardziej tępy z moich ludzi?!

- Niech pan sprawdzi zapis.

- Hm...

Wielka gęba wodza przez chwilę coś analizowała.

- Rzeczywiście. Zupełnie bez przyczyny.

Kątem oka dostrzegłem, jak Laurus znowu jakoś dziwnie na mnie popatruje i krzywi twarz.

- Uważaj! - krzyknął Baczewski. - Zachodzą cię!

Pilot zerwał połączenie.

- No i z głowy - odetchnął.

- Co z głowy?! - spytałem.

- Pan tłusty ryj ogląda teraz fikcyjne porwanie: agenta Wilehada i najemnika Aymore'a przez niezidentyfikowane pojazdy. To znaczy - uśmiechnął się wesoło - ja wiem, jakie. Widzi też moją twarz wołającą o pomoc i nagłe zablokowanie połączeń. Biednuś - zrobił śmieszną minę. - Nerwy szkodzą mu n zdrowie.

- Pracujesz dla zoenetów? - zgadywałem.

- Podwójny agent Laurus Wilehad, do usług.

No i nie żyję po raz drugi, westchnąłem w duchu, Teraz będą na mnie polowały dwie organizacje, do żadnej nie chcę należeć.

- Moim zadaniem było - podjął - nie dopuścić do zdemaskowania akcji „Pandora", które to zadanie wypełnię z twoją pomocą.

Jak zwykle. Nagle zapragnąłem pustelniczego życia: osiedlić się na jakiejś zapomnianej wyspie, tam gdzie nikt mnie nie odnajdzie i niczego nie będzie ode mnie chciał. Czy ja, psiakrew, mam na twarzy napisane: „Osioł do wynajęcia"?!

- Całą tę rzeź w sieci zorganizowali zoeneci? - Mimo wszystko trudno było w to uwierzyć.

- Wszystkiego się dowiesz.

- Co takiego w sobie mam, że ludzie do mnie lgną i chcą wykorzystać?

Roześmiał się na cały głos, kładąc maszynę w łagodny zakręt.

- Masz ładne oczy.

Przez pół godziny milczeliśmy. Mężczyźni lubią razem przebywać w ciszy, nawet jeśli za dobrze się nie znają. Wyrażają w ten sposób wzajemny szacunek. Za szybą migały krajobrazy, minimiasta, planty, bezzałogowe boje CKM. Gdy zza perspektywy powietrznej wychynął fabryczny kompleks, przerwałem ciszę:

- Jesteś organikiem. Jak zostałeś agentem zoenetów?

Skrzywił się. Miałem wrażenie, że w grymasie tym dostrzegłem niebezpieczeństwo. Nie, raczej tylko smutek.

- To nie takie trudne.

- Co masz na myśli?

Spojrzał mi w oczy.

- Zrozumiesz, gdy sam zostaniesz.


***


Marzy ci się bezmózg? Śnisz o wiecznym życiu? Brawo! Gratulujemy! Czeka cię... czterysta lat degeneracji. Mózg się starzeje. Nie wiedziałeś? Wystarczą cztery wieki, żeby z twoich neuronów nie został nawet jeden. Już w wieku dziecięcym liczba komórek mózgowych zaczyna się zmniejszać.

Pomyśl. Zamiast wydawać fortunę na sklonowane ciało, wybierz trzykrotnie tańszego dibeka, syntetyczny mózg. Zapewniamy nieśmiertelność, niezniszczalność, wspaniałe życie w tysiącu światów. Future Project. Razem z tobą w przyszłość.


***


Kompleks Zoenet Labs był zapewne najlepiej chronionym miejscem na Ziemi. Ogrom budowli przytłaczał nawet mieszkańca Warsaw City To była zbudowana ludzkimi rękami góra, najeżona działami, wyrzutniami rakiet i generatorami antygrawitacyjnymi.

- Nie przesadzacie? - zwróciłem się do pilota. Toż to jakaś megapolia!

Obdarzył mnie tym swoim wszystkowiedzącym atrakcyjnym uśmiechem.

- To miejsce jest jedyną realną manifestacją zonetów. Forpocztą w realium. Przyczółkiem. - Rozśmiał się do swoich myśli. - To jakby z całej nagiej pięknej kobiety pływającej pod powierzchnią wody wystawała brodawka jednej piersi! Rozumiesz? Bardzo wrażliwa i bardzo ważna!

Spodobała mi się metafora. Przelecieliśmy na zewnętrznym, niebotycznym murem. Między nim i głównym masywem kompleksu rozpościerał się spory obszar, na którym stały rozstawione w strategicznych punktach potężne mechy bojowe. Maszyny, które spotkaliśmy w Puszczy Peeskiej, przy tych behemotach wyglądałyby niczym jamniki przy koniach. W powietrzu wisiały ciężkie krążowniki i lżejsze myśliwce. Wszystko było nieruchome, zastygłe; jakby zatrzymane w czasie. Miałem wrażenie, że wszedłem w jakąś grę wojenną, w której administrator wcisnął pauzę. Mój Boże, pomyślałem, jak dawno nie bawiłem się w sieci! Była to najdłuższa rozłąka ze światami, jakiej doznałem od dobrych kilkunastu lat. Jakże wydały się w tym momencie odległe i cudownie czyste w swojej niewinności...

- Dlaczego nic się nie rusza? - spytałem.

I znowu ten zagadkowy uśmiech. Wiedza daje nieprawdopodobną przewagę. Tyle, że wiedzący traci również pokorę, a to oznacza nieostrożność.

- Ruch to przeżytek - przerwał moje filozoficzne rozważania.

Przyziemiliśmy w krytym hangarze, na którymś poziomie któregoś segmentu któregoś kwadrantu. Dwoje ludzi mogłoby się w tym labiryncie szukać do końca życia. Jakiś reżyser mógłby stworzyć na ten temat interesujące love story. Plener nadawał się do iście surrealistycznego obrazu.

Nigdy nie zapomnę swojego zdziwienia, gdy wszedłem w świat bazy, gdzie wszystkimi pracownikami były motomby.

Niech nikt nie myśli, że miejsce, w którym pracują zoeneci, wygląda tak samo, jak biuro organików. Różnic jest bez liku. Po pierwsze panuje tam nieprawdopodobny porządek: brakuje tych wszystkich koszy na śmieci, kubków z kawą, stert dysków i kryształów... Ba, nie ma też krzeseł, blatów, biurek, a nawet komputerów! We wszystkich mijanych przez nas pomieszczeniach stalowe ciała stały bez ruchu, podłączone do ścian grubymi kablami: z typowego miejsca na biodrze wystawały specjalne złączki. Byli w sieci. Nie były to znane modele. Zoenet Labs nie rozpoczął jeszcze kampanii reklamowej albo nie zamierzał rozpowszechniać swoich produktów. Być może pisali coś na niewidocznych dla mnie klawiaturach, obserwowali wykresy na holoekranach, z pewnością również rozmawiali...

Bardzo nieliczne egzemplarze, które nas mijały, miały nieprawdopodobnie swobodne i zwinne ruchy.

- Co oni tacy zapracowani? - szepnąłem do Wilehada.

Było cicho jak w nadmorskim hotelu po sezonie. Na tle miękkiego szumu urządzeń z rzadka dały się słyszeć perfekcyjnie miarowe kroki.

- Robią o nas film - uśmiechnął się zagadkowo.

Otworzyłem usta, lecz powstrzymał mnie:

- Potem.

Pokonywaliśmy milczące korytarze, a we mnie narastało poczucie nierealności. Jeśli w budynku prowadzono rozmowy, to rozbrzmiewały wyłącznie w umysłach interlokutorów. Raptem Laurus wybuchnął śmiechem.

- Z czego się śmiejesz? - spytałem zaskoczony.

- Dobre, dobre... - ocierał łzy radości.

- O co chodzi?

Znów obdarzył mnie tym swoim inteligentnym spojrzeniem.

- To, co widzisz, jest tylko połową obrazu.

- Domyślam się.

- To biuro jest pełne duchów. Jeden z nich opowiedział mi dowcip.

- Wrze tutaj jak w ulu, prawda?

- Żebyś wiedział.

- Mógłbym dostać program pokazujący drugą połowę prawdy?

- Niestety nie.

Nie przerywaliśmy marszu. Uderzyła mnie myśl, że jeśli pracownicy są dibekowcami z opcją przyspieszenia, to ich czynności i rozmowy muszą dla zwykłego człowieka wyglądać... wolałem sobie nie wyobrażać. W pokojach umieszczonych od strony ścian szczytowych znajdowały się wrota otwierające się n zewnątrz budynku. Wniosek mógł być tylko jeden: wszystkie maszyny umiały latać. W wielu salach pomimo braku okien i sztucznego światła, dostrzegłem „pracujące" sylwetki na tle lekko fosforyzujących, niezrozumiałych wskaźników ściennych. W sumie nie miało dla nich znaczenia, czy jest jasno, czy ciemno. Mogli oglądać otoczenie w dowolnym widmie fal elektromagnetycznych, nazywając kolejne długości kolorami, analogicznie do tego, jak postrzegamy widmo widzialne. Zrozumiałem też, dlaczego ściany są pozbawione obrazów, a podłogi wykładzin. Zapewne jakiś standardowy program nakładał odpowiedni obraz wystroju, tak jak mój walktel kiedyś, setki lat temu, zmieniał obraz mechanicznej Anny w sylwetkę anielskiej blondynki w stroju plażowym. Czy patrzyłem na ludzi? Zapewne większość z nich nie była diginetami, więc mieli kiedyś ciała, domy, rodziny... A może się myliłem?

Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja i już po dziesięciu minutach spaceru w niesamowitych wnętrzach prawie przywykłem do panujących tu zwyczajów. Domyślałem się, że Laurus prowadzi mnie do przełożonego. Ciekawe. Pryncypałowie to przeważnie jowialni panowie rozparci w przepastnych fotelach za wielkimi biurkami. Podejrzewałem, że tym razem szef będzie stał nieruchomo w pustym pomieszczeniu. Niezależnie od tego, jak będzie wyglądał i co będzie robił, wyjawi zapewne, jakie ma plany związane z moją osobą, a ja na nowo będę musiał kombinować, jak się z tego wyrwać i nie stracić głowy.

O tak, wizja pustelni na samotnej wyspie stawała się coraz bardziej atrakcyjna w porównaniu z groteską, w jaką zmieniło się moje życie.

W końcu dotarliśmy do właściwej grodzi. Laurus przystawił czoło do czytnika. Skrzydła drzwi rozsunęły się. Tak jak myślałem, w pomieszczeniu stał rosły motomb. Był o głowę wyższy od Dooma, miał na skroniach małe różki, podobnie na łokciach i kolanach. Jego rzeźba z pewnością spodobałaby się rysownikom komiksów. Kto wie, może właśnie oni ją projektowali? Wyglądał trochę jak posępny władca ciemności i jestem przekonany, że Dooma, chlubę przemysłu Novatronics, zmiażdżyłby w dwóch palcach. Pod ścianą z tyłu stały dwa żeńskie droidy. Bardzo ładne i zgrabne. Hm... żeńskie towarzystwo? Ciekawe... Żałowałem, że nie mogłem takiego modelu kupić Annie. Zaraz, zaraz, przecież Dooma też nie kupiłem, tylko dostałem. Jak to upływ czasu potrafi wyolbrzymić nasze czyny...

- Pewnie umierasz z ciekawości, po co cię ściągnęliśmy - przerwał moje rozważania boss. - Jestem Koriolan Dal, szef sekcji wywiadu Zoenet Labs.

- Zapewne w celu wypełnienia jakiejś kretyńskiej misji - odparłem zuchwale.

Motomb parsknął i spojrzał wesoło na Wilehada. Miałem kolejną okazję się przekonać, że zoeneckie modele były o wiele bardziej zaawansowane niż produkty Novatronics. Mimika była tak naturalna, ż przypominała komputerową animację.

- Kogo oni wysłali? - zwrócił się szef do agenta. To ma być ten słynny gamedec?

Laurus milczał. Zerknąłem na niego. Na tle tych wszystkich maszyn wyglądał jak ciało obce.

- Nie, gamedeczku - uśmiechnął się Koriolan. Mimo przyjaznego układu twarzy wyglądał przerażająco. Żywa maszyna. - Przypomnij sobie - ciągnął. - Jesteś w trakcie wykonywania misji dla rządu, pamiętasz? Generał Enrique „przekleństwo" Baczewski, mówi ci coś jego nazwisko? Dostałeś misję komórki „omega", tajnej podstruktury BOP-u. Więc misję tę po prostu zakończysz. Wskażesz organizację odpowiedzialną za akcję „Pandora" oraz dostarczy film o jej unicestwieniu.

Zakręciło mi się w głowie.

- Kto stoi za Zoenet Labs? Zoenecki rząd, czy osobna organizacja?

Dal uśmiechnął się.

- Chciałbyś wiedzieć, co?

Nagle poczułem wielkie zmęczenie. Karkołomny lot i wcześniejsze przeżycia dały o sobie znać.

- Czy motomby odpoczywają? - spytałem. - Jest tu jakieś łóżko i prysznic?


***


- Dzień dobry, Vanessa Reeve, FSA Earth News, najnowsze informacje. Na wokandzie amerykańskiego senatu stanął projekt nowelizacji do ustawy emerytalnej zaproponowany przez prawicową Light Work Party. Spiker Rudolf Ludvichek odczytał kilkadziesiąt punktów, składających się w skrócie na propozycję, żeby osoba, która „przesiadła" się w bezmózga, który to proces senator Wilhelm Lee z Socialist Future Party nazwał żartobliwie (za Frankiem Wellingtonem ze Spiritual Jokes) „wcieleniem”; miała prawo do dwudziestoletniego odpoczynku, roboczo nazwanego „międzyżyciem". Potem wygasają świadczenia państwowe i ubezpieczeniowe. „Wcielony" ma przez cały ten czas pełne prawo do studiów, podjęcia nowej pracy lub kontynuowania dotychczasowej. - Projekt ten jest wyrazem ignorancji LWP - komentuje wystąpienie senatora Ludvichek'a lider opozycyjnej Real World Party, Cyrus Blumberg. - Dlaczego dwadzieścia lat, a nie piętnaście czy trzydzieści, skoro wiek emerytalny wynosi siedemdziesiąt, a średnia życia osiągnęła lat sto dwadzieścia? Logika nakazuje by okres „międzyżycia”; jak go nie najszczęśliwiej nazwał senator Ludvichek, trwał pięćdziesiąt, a nie dwadzieścia lat. Poza tym z jakiej racji wygasać mają świadczenia ubezpieczeniowe w przypadku firm, które gwarantują nawet sześćdziesiąt i siedemdziesiąt lat płatności? Pomijam już kwestię, że najprawdopodobniej właściciele bezmózgów będą zażywać drogie enzymy, które przedłużą ich biologiczną sprawność znacznie powyżej tradycyjnej granicy, więc w ich przypadku należałoby także przesunąć granicę emerytury. Cały ten projekt to jakieś nieporozumienie.

O postępach prac komisji zajmującej się nowelizacją ustawy będziemy informować na bieżdco.

Poza tym podczas dzisiejszych obrad dyskutowano…


***


Tusz nie posiadał opcji grawitacyjnego unoszenia,; lecz i tak z ulgą przyjąłem rozkosze zwykłej wodnej kąpieli, która nie tylko zmywała zmęczenie z ciała, ale także łagodziła cierpienia zmaltretowanej psychiki. Wbrew woli wciąż powracały obrazy martwej twarzy zielachy, echa zdań O’Yamy i Baczewskiego, miraże ze spotkań syndykatu.

Chociaż łóżko było najprostszym modelem bez automasażu, z wdzięcznością wtuliłem twarz w poduszkę. Miałem wrażenie, że odpływam w dziecięcą, beztroską krainę. Zagłębiłem głowę w puchatej bieli, święcie przekonany, że czeka mnie wieczny raj.

Aż dopadł mnie demon przerażenia i zerwałem się tak raptownie, że krew odpłynęła do stóp. Siedziałem na łóżku, dyszałem ciężko i wodziłem dookoła szeroko otwartymi oczami. Co za ohydne wnętrze, co' za szkaradna godzina. Jak się nazywam? Gdzie jestem? O co chodzi? Na fotelu pod ścianą siedział Laurus i tłumił ręką śmiech.

- No co? - spytałem. - No co się śmiejesz?

Ty policyjny piesku, dodałem w myślach. Śmieje się z człowieka ogarniętego uczuciem depersonalizacji, typowym po popołudniowej drzemce. Myśli, że jest taki mądry i wolny, agencik uwikłany po uszy w sprawy dwóch potworów... Zerknąłem spode łba. Przestał rechotać. Pospiesznie chwyciłem ubranie.

To moje rzeczy? Takie wymięte, ubrudzone… Głęboko westchnąłem i zacząłem je zakładać. Dobrze, że luster tu nie ma.

- Nie martw się o wygląd – odezwał się Wilehad. – Im gorzej wyglądasz tym lepiej.

Milczałem.

- Gotowy? – wstał z miejsca – No to czas na odprawę.


***


Toczy się sprawa sądowa o zniesławienie Pharma Nanolabs przez Organizację Neochrześcijańskich Lekarzy Wniosek złożony do prokuratury przez ONL - mówi lon Jerubal, rzecznik farmaceutycznego koncernu - wyraźnie sugeruje, że moja firma nielegalnie produkuje zwykłe klony, po czym wyjmuje z nich mózgi i je gdzieś wyrzuca, innymi słowy, morduje niewinne ludzkie istoty. Wystąpienie ONL jest bezpodstawne i sprawa musi być rozstrzygnięta przez Medialny Sąd Europejski.


***


Dlaczego mnie po prostu nie usuniecie? - spytałem jeszcze w progu gabinetu Koriolana.

Dal skinął na Laurusa, oddając mu głos. Agent poczekał, aż zasunie się gródź.

- Rządowcy wysłaliby kolejnego speca - wyjaśnił. – A my chcemy, żeby raz na zawsze odczepili się od „Pandory". Wrócisz... wrócimy - poprawił się - przedstawimy wiarygodną historyjkę.

- Dlaczego mam to zrobić?

Koriolan poruszył swoim potężnym cielskiem. Jak zapewne zauważyłeś, dzięki „Pandorze" zyskaliśmy kontrolę nad całą siecią. W wirtualiach możemy zagwarantować ci bezpieczeństwo. Tobie i twoim przyjaciołom. Może nie jest to komplet, bo pozostaje realium... ale to już dużo. No i nie grozimy śmiercią.

A co to za różnica, pomyślałem zrezygnowany.

- Grozicie czy nie, i tak wszystko jasne. Albo jestem z wami, albo przeciw wam.

Roześmiał się.

- Masz rację, ale nie do końca. My, dimeni, cenimy życie, bo raz je straciliśmy.

- Dimeni?

Machnął łapskiem, aż zafurkotało powietrze.

- Dotychczasowa nomenklatura straciła sens: zoeneci, digineci, dibekowcy, te terminy się mieszają i powodują konfuzję. Teraz niemal wszyscy zoeneci przenieśli się do dibeków, więc upodobnili się do diginetów. Staliśmy się po prostu dimenami, cyfrowymi ludźmi.

- Dlaczego to zrobiliście?

- „Pandorę"?

Miałem wrażenie, że ogląda się za miejscem do siedzenia. Nie znalazłszy krzesła, pokręcił głową i podjął:

- No cóż...

I znowu typowo ludzki gest: podrapał się po karku. Ciekawe, czy rzeczywiście coś poczuł?

- Od dawna inwigilowaliśmy różne firmy. Nasi : agenci w geskinach przypisani do Pharma Nanolabs dowiedzieli się o nadchodzącym przełomie w produkcji bezmózgów. Wilehad - wskazał mężczyznę połyskliwym palcem - zasugerował cały plan: podszycie się pod Ganimeda Rawsona i Hermesa Hindenburga, nakłonienie konsorcjów i rządów do zawiązania syndykatu, uwolnienie do sieci wirusów. Mogliśmy to śmiało robić, bo znając bugi, znaliśmy remedia.; Ostatnia fala... hm... nie powinna była zmutować. Miały iść po prostu następne. Ale nie zmienia to faktu, że zgodnie z planem kontrolujemy sytuację.

Na chwilę przerwał, zbierając myśli. Czy dibekowiec traci tyle czasu co organik, by usystematyzować wypowiedź?

- Zaczęto sprzedawać bezmózgi - podjął - i nad Ziemią wisi widmo przeludnienia. Przewidzieliśmy, rozpęta się kampania zachęcająca organików do wejścia w sieć. Grozi nam fala imigrantów myślących na organiczny, krótkowzroczny sposób: realium jest ważniejsze, sieć jest nierealna, ciało to podstawa. Ze swojej strony zachęcamy ich do pójścia o krok dalej, przemianę w pełnych zoenetów, czyli pozbycie się organizmów, ale nie jesteśmy pewni rezultatów, wizja biologicznego wiecznego życia jest równie kusząca, tyle że wymaga dużo większych nakładów finansowych…

Znów pauza. Czy rzeczywiście wiedział, co zrobili?

- Gdyby nie „Pandora", los dimenów byłby niepewny Ta akcja była jedynym rozwiązaniem. Mamy Zoenet Labs, mamy VSA, która kontroluje wszystkie światy. Mamy zyski z sieci: im więcej graczy, tym większe dochody. Panujemy nad tym bałaganem.

- Zginęli ludzie - zauważyłem cierpko.

Skrzywił się. Jedna ze stojących pod ścianą motombek drgnęła.

- Powtarzam: musieliśmy się zabezpieczyć. - Podkreślił słowo „musieliśmy". Miał poczucie winy. – W sieci zaroi się od ludzi. Jedynym sposobem było...

- Stworzenie światów policyjnych? - wszedłem w słowo. - To jest... Vi-eS-yjnych?

Nie odpowiedział. Teraz to ja rozejrzałem się za krzesłem. Daremnie.

- Dużo wiem. Bezpieczniej byłoby się mnie pozbyć.

Wzruszył ramionami i położył mi na ramieniu pancerną rękę.

- Obaj jesteśmy nieważnymi pionkami.

Jeśli on jest pionkiem, zdjęła mnie trwoga, to jak wygląda wieża lub laufer?

- Mam dla ciebie radę, gamedeku - pochylił się. Miałem okazję przez chwilę podziwiać jego żywą martwą twarz. Fascynujący widok. - Bądź ostrożny i graj w tę grę tak długo, jak się da. Na takich wysokościach to może być bardzo trudne.

Odchylił się i westchnął. Nieprawdopodobne są te zoeneckie motomby.

- Ale mam coś, co powinno cię zainteresować... Jedna ze ścian odsunęła się, ukazując niewielkie pomieszczenie, w którym stał... Torkil Aymore w całej okazałości.

- W razie zniszczenia możesz zawsze wrócić i poprosić o repetę - zarechotał. - Tego szukałeś, prawda?

- Geskinów - wyszeptałem podchodząc do własnej podobizny.

Dał mi chwilę na otrząśnięcie się z pierwszego szoku.

- Jak zgadłeś, że Ganimed i Hermes nie są ludźmi? - spytał.

Patrzyłem jak zahipnotyzowany na martwe rysy idealnej repliki mojego ciała.

- Źrenice się rozszerzały, gdy patrzyli pod słońce... - odparłem półszeptem.

- A tak. Agenci, którzy pracują kilka lat, popadają w rutynę. Mówiłem im, żeby na spotkaniach nie ładowali bioogniw. Zauważyłeś coś jeszcze?

Zmarszczyłem czoło. Wszelkie obserwacje, jakie wynotowałem, były banalne. Wiedziony intuicją wypaliłem:

- Byli jacyś wyluzowani i spięci zarazem: nie pili kawy, a ręce wygrzewali na słońcu. Mieli wypielęgnowane paznokcie... Zaraz! W paznokciach też mieli ogniwa!

Spojrzał z podziwem, o ile trafnie odczytałem wyraz stalowej twarzy. Podszedł do drugiego mnie i wskazał go palcem.

- Brawo. Geskin to biomotomb. Ma żywe tkanki, które podlegają prawom przemiany materii. Energię czerpie z ogniw umieszczonych na wysokości lędźwi, które doładowuje, w miarę możliwości, za pomocą energii słonecznej, poprzez dna oczu i paznokcie. Korzysta też z energii chemicznej pozyskiwanej z jedzenia, tyle że musi unikać niektórych substancji, jak kofeina czy etanol. Metabolity wydala z oddechem, odpowiednie filtry usuwają charakterystyczny zapach, zaś odpadki... w inny sposób. Oczywiście głównym źródłem energii jest prąd elektryczny ze zwykłej sieci, tak jak w przypadku mojego modelu. Ma symulację bicia serca i pulsu w całym ciele, generuje autentyczne EEG. Do niedawna demaskował go każdy rodzaj prześwietlenia. Teraz zamontowaliśmy odpowiednie nadajniki wysyłające obraz autentycznego, żyjącego ciała. Zadowala cię takie honorarium?

Świetnie, najpierw Doom i omnik, teraz geskin. Jeszcze nikt nie zaoferował mi szklanych paciorków. Czy nikt już nie pamięta o dobrych, starych pieniądzach? Uznał, że milczenie oznacza zgodę.

- Przejdźmy do naszego planu...


***


- Dzień dobry, Express News, David Moore. To, co państwo za mną widzą, jest największym pożarem w Północnej Karolinie od pięćdziesięciu lat. Płonie nieczynna od półwiecza fabryka naziemnych pojazdów nieistniejącej już firmy Ford. Wszystko zaczęło od eksplozji w centrum kompleksu. Jej przyczyna jest ciągle nieznana. W akcji gaszenia biorą udział trzy dywizjony firemenów, ale, jak państwo widzą, ogień to wciąż nieokiełznany żywioł. Gubernator stanu ogłosił powołanie komisji, która ma zbadać przyczyny katastrofy. Z nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej kompleks ten mieścił tajną siedzibę przestępczej organizacji „Mątwa". Czy informacje te są prawdziwe, z pewnością wkrótce się dowiemy. Z miejsca pożaru mówił dla was...


***



- Pamiętasz, co masz zeznawać? - spytał Laurus, gdy wyprysnęliśmy w próżnię.

- Chyba żartujesz - roześmiałem się.

Skinął głową, zaciskając usta w dyskretnym uśmiechu.

- Jak będę miał więcej pieniędzy - odezwałem się, obserwując w oknie kompleks hotelu Twardowsky powiększony przez aparaturę szyby - to wynajmę sobie apartament...

- Chyba nie tam?!

- A właśnie. Czy obsługa naprawdę wierzy, że pracuje w hotelu, czy to też agenci?

Zmrużył oczy.

- Za dużo chcesz wiedzieć.

Paranoja. Zdradzają mi światowe intrygi, a wzbraniają się przed odkryciem szczegółów. Pokręciłem z dezaprobatą głową. Rozbłysła mi nagła myśl.

- A jak cię sypnę?

Teraz to on się roześmiał. Prawda. Bez sensu. Obaj spojrzeliśmy w stronę słońca chowającego się za krzywiznę Ziemi.

Po pobycie w surowych i nieludzkich wnętrzach Zoenet Labs wystrój hotelowej części bazy działał na zmysły jak niebiański balsam. Przywitała nas podobna do poprzedniej, może nawet ładniejsza recepcjonistka. Zamiast białych miała niebieskie włosy, lepiej pasujące do oczu o barwie ciemnego szafiru. Wilehad poprosił kartę do pokoju, a jakże, pięćdziesiąt dwa. Musiały być wtajemniczone. Wśród zwykłego personelu taka perseweracja na pewno wzbudziłaby podejrzenia. Cały hotel był mistyfikacją. O, mój Boże, myślałem, rozbierając dziewczynę w wyobraźni. Taaka agentka...

Atmosfera panująca we właściwej bazie wyrwała mnie z rozmarzenia. A prawdziwy dreszcz poczułem, chodząc w asyście dwóch drabów do pokoju przesłuchań. Wilehada poprowadzili gdzie indziej, zapewne do podobnej sali.

Gdy zakładali mi na głowę psychoskanery sprawdzające spójność myśli, a na ręce opaski prawdy kontrolujące elektryczną oporność skóry, z trudem zmówiłem mantrę spokoju:

Sam się urodziłem i sam umrę.

Nikt tego za mnie nie zrobił i nie zrobi.

Dlatego wszystko, co leży pomiędzy

tymi wydarzeniami, należy tylko do mnie.

Wypełniło mnie znane uczucie dumy. Zwilgotniały oczy. A potem się zaczęło.

- Przesłane przez was filmy - zagaił łysy oprawca o kwadratowej szczęce - pokazują brawurową akcję przeprowadzoną przez ciebie i agenta Laurusa Wilehada na terenie fabryki Forda w Północnej Kalinie. Czy możesz powiedzieć, jak trafiliście na ślad przestępczej organizacji „Mątwa"?

- Zaraz po zestrzeleniu zdrajcy, który nas eskortował, rozgorzała potyczka z maszynami mafii. Oni znaleźli nas pierwsi.

- Jak motywujesz zorganizowanie przez nich akcji „Pandora"?

- „Mątwa" to jeden z największych karteli narkotykowych na świecie. Zaczęli ponosić poważne straty, bo osoby z tendencjami uzależnieniowymi, zamiast szukać wytchnienia w chemicznym transie, wchodziły do gier.

- Jakie masz na to dowody?

- Rozmowy z członkami mafii po tym, jak zostaliśmy schwytani.

- Jak się uwolniliście?

- Agent Wilehad ma doświadczenie w wyjmowaniu rąk z kajdanek.

- Opisz teraz dokładnie, krok po kroku, wszystkie wydarzenia, nazwiska, rozmowy...


***


- Dzień dobry, nazywam się Vanessa Reeve, FSA Earth News, przerywamy wiadomości korespondencją z Gujany Równikowej, łączymy się z naszym korespondentem, Ralphem Faradayem. Dzień dobry, Ralph.

- Dzień dobry, Vanesso.

- Czy możesz opisać sytuację? Słyszeliśmy, że doszło do zamieszek.

- Tak, sytuacja rzeczywiście jest poważna. Ludność wystąpiła na ulice Nowego Paryża. Zgromadzeni żądają obniżenia ceny dibeków bądź dotacji rządowych. Jak wiemy, bezmózgi wciąż są trzykrotnie droższe od syntetycznych mózgów, mimo to cena dibeka dla przeciętnego mieszkańca Gujany jest wciąż nieosiągalna. Z rozmów z protestującymi wynika, że wbrew pozorom sieć nie jest dla większości z nich miejscem docelowym. Nawet wykształceni paryżanie nie chcą spędzić reszty życia jako cyfrowe byty. Zakup dibeka traktują jako etap przejściowy, chcą przeczekać w sieci jako dimeni, aż ceny bezmózgów spadną. Wtedy odmrożą organiczne mózgi, wejdą w nie ponownie i zaopatrzą się w klony.

Wynika z tego, że wkrótce światy czeka zalew czarnych turystów.

- Tak się wydaje, oczywiście pod warunkiem, że rząd wysłucha demonstrantów. Obok mnie stoi Rutuk Masibili, jeden z przywódców wiecu. Rutuk, jakie są wasze cele?

- Rząd musi ustąpić. Nieśmiertelność powinna być dla każdego. Nasze podatki w naszych rękach! - Jeśli spadnie cena bezmózgów, wrócisz do realium?

- Tu jest mój dom. Życie bez ciała to parodia.

- Ciekawe stanowisko. Po mojej drugiej stronie stoi młoda demonstrantka, Jade Ghandi. Jade, a ty zostaniesz w sieci czy wrócisz do rzeczywistości?

- Uważam, że nieśmiertelność w światach jest bezpieczniejsza. Tu, w realium, możesz zginąć w każdej chwili i żaden bezmózg ci nie pomoże. Enzymy generujące są bardzo drogie, nie ma gwarancji pracy. Mnie osobiście trochę przeraża perspektywa wiecznej harówki, by zarobić na kolejnego klona. Wybieram sieć.

- Nie boisz się, że organicy będą tobą rządzić?

- Rzeczywistość i światy to dwie zależne od siebie krainy. Co prawda pierwsze było realium, ale teraz nie ma to znaczenia.


***




Przesłuchania trwały dwa dni. Nie czułem zbytniego znużenia. Ostatecznie, gdy automaty prawdy potwierdziły spójność zeznań, zaprosił mnie do swojego królestwa słynny „korwa", generał.

- Ładnie, korwa, Aymore, ładnie. Poradziliście sobie na cacy. Ta akcja w fabryce... sam miód! Przypomniałem sobie, jak Koriolan rozczulał się nad grą, którą dimeni stworzyli specjalnie w celu nakręcenia filmu: odtworzyli całą montownię z uwzględnieniem najdrobniejszych detali, zaprogramowali enpeców, drabinę awansów w „Mątwie", postacie kluczowe, kompletny, złożony mafijny system. Żałował, że nie mogą wypuścić jej na rynek. Z pewnością dobrze by się sprzedała, skoro nakręcony w jej środowisku holofilm zrobił na Baczewskim takie wrażenie.

- Szkoda tylko - podjął - że wszystko rozpierdoliliście. Nie ma kogo przesłuchiwać.

- Ratowaliśmy życie.

- Taa... będzie o was, korwa, film. Doom Day. Świetny tytuł, nie?

- Interesujący.

- Korwa, interesujący - przedrzeźniał mnie - zajebiście fantazyjny! Sam go, korwa, wymyśliłem! Sean Sennhauzer będzie go robił! Rozumiesz? Sennhauzer!

- Bardzo mi miło.

Wyraźnie go drażnił mój brak entuzjazmu.

- Będziesz z nami pracował? - spytał sucho po chwili ciszy.

Nadeszła pora na wyrok. Zerknąłem w niewielkie okienko: zza ciemnej kuli ziemskiej, jakby wykutej z granatowego metalu, wschodziło słońce. Najpierw wygięty jasny dysk, jak tysiąc wybuchów atomowych, potem pierwsze refleksy na szybie i wreszcie orgia światła, agresywna, żarłoczna, przedwieczna, wypełniająca całą duszę bezwarunkowo, absolutnie. Przed taką potęgą kruchy człowiek może tylko paść na twarz. Chłonąłem ten widok całym sobą. W końcu wróciłem myślami do rozmowy. Nie wiem, ile to trwało. Przełknąłem ślinę.

- Zamiast lamborghini po nieboszczce zielarce proszę o zwolnienie z więzienia pracowników Novatronics, tych, którzy zostali zatrzymani przez Laurusa Wilehada... Proszę też o umożliwienie powrotu do normalnego życia moim przyjaciołom, ukrywającym w leśniczówce w Puszczy Białej.

- He, i myślisz, że to zrobimy? - od śmiechu zadrgało mu podgardle.

- Zrobicie. I, kurwa, sam zadbasz o szczegół, który zmusi ich wszystkich do milczenia.

- Znowu spojrzał z szacunkiem. Wyciągnął włochatą rękę.

- Kurewski z ciebie twardziel. Byłbyś świetnym agentem. Szkoda.

- Uścisnąłem pulchną dłoń. Jakoś nieswojo byłoby się z nikim nie pożegnać.


***


Na pilota przydzielono mi znowu Wilehada. Wiadomo. Rejs do Warsaw City przypominał wycieczkę do FSA, tyle że o godzinę krótszą. Subiektywnie jednak podróż zdawała się trwać wieki. Najpierw przemierzaliśmy czarną pustkę, a zdawało się, że stoimy w miejscu nad powoli rotującą ziemską kulą. Gdy weszliśmy w atmosferę, otoczyło nas piekło. Tym razem nie miałem żadnych wizji. A potem, żeby wypełnić ciszę, która w przeciwieństwie do poprzedniej wyprawy zaczęła nam ciążyć, Laurus włączył wiadomości.

- ...wda, że przechodzi pan do sieci? - pytała szczupła brunetka.

- Tak - odparł mężczyzna z hiszpańską bródką. Pod jego twarzą pojawił się napis: „Sean Sennhauzer".

- Dlaczego? Co pana do tego skłoniło?

Laurus się roześmiał:

- Na pewno powie jej prawdę.

- Dopóki gry były cukierkowymi światami bez realnego niebezpieczeństwa, nie stanowiły dla mnie wyzwania. Ot, zabawki dla dzieci. Ale teraz, gdy wkroczył do nich groźny element chaosu, wydały mi się o wiele atrakcyjniejsze od realium.

- Doprawdy?

- Zawsze przeszkadzało mi ciało i ograniczenia sprzętowe. Sieć to raj dla reżysera: nie ma problemów ze spóźniającym się personelem, ze zmęczeniem, efektami specjalnymi, statystami, no i stać mnie na najlepsze aparaty holowizyjne. Cyfrowe odpowiedniki najdroższego realnego ekwipunku są wielokrotnie tańsze.

- Zatem jaki będzie pana pierwszy film?

- Słuchała pani wiadomości przed chwilą?

- O akcji rządowych agentów w Karolinie? Oczywiście.

- Zainspirował mnie ten temat. Jeszcze nie wiem, jaki będzie tytuł...

- My go znamy - przerwał Wilehad.

- ...ale wiem z całą pewnością, że będzie to pierwszy film w historii z użyciem wyłącznie sieciowych narzędzi, od aktorów począwszy, na plenerach i sprzęcie skończywszy. Zatem holofilm ten w istocie nie będzie fizycznie istniał.

- Dziękuję za wywiad. Słuchaliście państwo rozmowy z Seanem Sennhauzerem. Nazywam się Renata Winnicka, Warsaw City News. Za chwilę pogoda...


***


Gdy zobaczyłem miasto, zrobiło mi się miękko w kolanach. Zbliżaliśmy się od południowej strony, już rozpoznawałem najbardziej charakterystyczne miejsca Willanou i Ursynou. Zdawało mi się, że widzę niewielką wieżę, w której kiedyś zdybałem Jana Sandersa. Wilehad przekroczył barierę grawitacyjną w pobliżu pierwszego pierścienia linowców i zwolnił:

Jakże pragnąłem wstąpić do znajomego neomilkbaru, zatopić widelec w pierogu i posłuchać głosu Norana! Jakże tęskniłem do widoku Anny, Pauline i Petera! Rozglądałem się chciwie, mając płonną nadzieję, że w gąszczu pojazdów, platform, estakad, spacerowców i pneumobili dostrzegę znajomą sylwetkę. Oczywiście najbardziej tęskniłem do dziewczyn.

Wilehad wszedł w korytarz powietrzny wiodący a północ, niemal bezpośrednio do Stockomville. Wyżyłem wzrok i dostrzegłem mój linowiec. Pacnąłem szybę i zrobiłem zoom. Zaraz, które to może być okno... Nie, nie zobaczę go. Niebo pokrywała warstwa chmur zakrywająca wyższe kondygnacje. Westchnąłem nostalgicznie i znów spojrzałem w dół. Mijaliśmy Wieżę Słonia. Za chwilę wlecimy do Jollybou. Mimo szarej pogody miasto wydawało się najgodniejszym miejscem na Ziemi... to jest wyglądało tak do chwili, gdy zobaczyłem trzy ciężkie czarne pneumobile wyrywające się z pobliskiego ciągu powietrznego (łamały w ten sposób przepisy ruchu) lecące w naszym kierunku.

- Sennhauzer nie zna jeszcze zakończenia swojego filmu - warknął Wilehad i poderwał maszynę, także uciekając z korytarza.

Zatrąbiły klaksony Błysnęły światła. Czarni napastnicy otworzyli zmasowany ogień. Otoczył nas deszcz czerwonych promieni. Miałem nadzieję, że kanonada ominęła inne pojazdy. Laurus rozpoczął odwrotną pętlę, lecz byliśmy zbyt nisko. Zaklął i skierował nasz śmig pod platformę spacerową, na której stał tłum i wskazywał nas palcami. Gdy zbliżaliśmy się do niej, przez ułamek sekundy zobaczyłem przerażone twarze. Wylecieliśmy spod jej szerokiego cienia i wpadliśmy w gęsty strumień krwistej salwy, która rozorała dziób śmiga na strzępy i w rwała część lewego skrzydła. Nasz pojazd dygot przechylony w stronę dymiącego kikuta. Wilehad z trudem kontrolował lot. Zaczęliśmy się palić.

- To koniec - skwitował, wyszarpnął pistolet z kabury i strzelił w mechanizm mojej katapulty. Zaiskrzyło. - Żegnaj - szepnął i uruchomił swój system ratowania życia. Jego fotel wystrzelił w powietrze. Zanim ogarnęły mnie płomienie, zdążyłem zobaczyć otwierającą się czaszę spadochronu. Paliło się całe moje ciało. Powoli uniosłem rękę w geście wylogowania i wydałem dyspozycję.

Poziomy pasek zawieszony w czerni wypełniał się szmaragdową barwą. Czułem się tak, jakbym zmartwychwstawał. Ujrzałem proces rewitalizacji z zupełnie nowej perspektywy „Rewitalizacja". Przywracanie życia. Gdy procedura dobiegła końca, poczułem prawdziwe ciało. Wyciągnąłem ręce do kasku i ściągnąłem go. Nad łożem trząsł się ze śmiechu Koriolan Dal, szef sekcji wywiadu Zoenet Labs. Za nim pełniły straż nieporuszone połyskliwe dziewoje. W tle królowało panoramiczne okno, ukazujące potężne statki bojowe wiszące w drżącym teksańskim powietrzu.

- No i spalili moje honorarium - szepnąłem. Jakoś trudno było mi wydobyć głos.

- Dostaniesz nowego geskina. - Koriolan położył łapsko na moim ramieniu. - Teraz odpocznij.

Usiadłem. Zerknąłem na swoje łoże. Nie było podłączone do zewnętrznego urządzenia GWG, lecz zostało z nim zintegrowane w tak przemyślny sposób, że na pierwszy rzut oka nie różniło się od innych. Chip mylił się, twierdząc, że nikomu nie udało się zmniejszyć generatora.

Komu mam dziękować za sprawne przesyłanie wypowiedzi podczas zeznań? - podniosłem wzrok na Koriolana.

Prawda, że mistrzowska robota? - potwierdził dimen. - Wyłączały wam świadomość i włączały na sztuczne głowy po prostu perfekcyjnie! Ani psychoskanery, ani maszyny naskórne nic nie mogły nic wykryć - zarechotał. - Mózgi geskinów generowały doskonałe obrazy myśli, a skóra i tak nie reaguje na kłamstwo! Ech, ci rządowcy - machnął ręką - troglodyci techniczni...

- Pomagała mi kobieta? - zdziwiłem się. Wskazał jedną z droidek.

- To była Steffi...

Zamarłem. Spojrzałem na droidkę.

...Wilehadowi asystowała Dhalia - wskazał drugą. - No, wstawaj. Steffi - zerknął na kobietę - odprowadź go do kwatery.

- Steffi? Steffi Alland?

- He, he - Dal zaśmiał się ironicznie. - Stara miłość nie rdzewieje, co?




3. Wieża bogów.

Boisz się organicznej nieśmiertelności? Uwierzyłeś w bajki o starzeniu się mózgu? Zatem wszystkiego najlepszego na drodze do samounicestwienia i zamiany w cyfrowy byt! Uwaga, informacja dla myślących: mózg nie starzeje się, o ile zażywasz enzym reperacyjny Euerbrain. Chcesz więcej? Twoje naczynia uelastycznić się, a organy zyskają na sile, o ile będziesz spożywać Youngin! Youngin uczyni twoje wewnętrzne układy znacznie zdrowszymi i młodszymi. Chcesz jeszcze więcej? Marzy ci się nieskończenie gładka skóra? Dokup Youngout i zażywaj go razem z Younginem! Youngin i Youngout wydłużają żywotność bezmózga o trzydzieści procent! Promocja! Teraz do każdego bezmózga firma Pharma Nanolabs dodaje gratis oba te preparaty! Nie przegap okazji!


***


Zaproponowałem Steffi spacer po dziedzińcu. Potrzebowałem trochę świeżego powietrza.

Zanim jednak dotarliśmy do drzwi wyjściowych, zdrowo się namęczyłem: długość korytarzy w Zoenet Labs jest zatrważająca. Nic dziwnego. W końcu są przeznaczone do komunikacji wewnętrznej, nie wiem zresztą jakiej, bo dimeni mogą pogadać w sieci z łażenia z pomieszczenia do pomieszczenia. Jeśli chcą wyjść na zewnątrz, mogą po prostu wyfrunąć przez grodzie w każdym pomieszczeniu sąsiadującym ze szczytową ścianą. Relikt przeszłości? Byłem zbyt zmęczony, żeby się zastanawiać, uznałem, że jednak do czegoś te kilometrowe łączniki służą. Na przykład pewien gamedec może dzięki nim rozruszać zastałe kości. Gdzie moje ziółka regenerujące mięśnie? Kiwnąłem smętnie głową. Zostały w hotelu Twardowsky. Te stalowe kukły - zerknąłem na towarzyszkę - z pewnością nie mają medykamentów, nawet głowa ich nie boli. Uśmiechnąłem się. To nawet śmieszne.

W końcu zobaczyłem wyjście. Wtedy minął nas żywy człowiek.

- Geskin? - spytałem szeptem Steffi.

- Tak.

- Dlaczego nie sprzedajecie tych modeli? Są o wiele bardziej... hm... - przyjrzałem się jej kształtom - …ludzkie.

- Dojdzie do tego, jak rynek nasyci się droidami. Zamilkłem. Wszędzie prawa rynku. Jasne. Po co razu sprzedawać najlepszy towar? Z punktu widzenia sprzedawcy to jawne marnotrawstwo. Steffi przerwała moje rozmyślania:

- Geskin to bardzo fajna rzecz, ale ma ograniczenia.

Trudno w to uwierzyć.

- Naprawdę? Jakie?

- Pomyśl. Nie polata, bo nie zainstalujesz w nim generatorów, podatny na urazy trudny do naprawienia. Fatalnie reaguje na przyspieszenie: zrywają się ścięgna, łamią kości, to właściwie taki model „niedzielny". Wizytowy.

Zrobiło mi się gorąco. Miała rację! Z punktu widzenia dimena ciało ludzkie posiadało mnóstwo wad!

- Niedługo dojdzie do tego - odezwałem się - że ludzie będą mieli po kilka modeli, tak jak teraz kolekcjonują buty czy marynarki... Firmy produkujące zbroje będą kształtować gusty i mody. Stworzą modele duże i małe, transformujące, podobne do pneumobili, do... do wszystkiego!

Miękko się zaśmiała. - Masz wyobraźnię.

Wyszliśmy na plac. Wciągnąłem w płuca gorące, nieruchome powietrze. Steffi się przeciągnęła. Dziwne. Nigdy nie zrozumiem psychiki dimenów... dopóki sam nie zasilę ich szeregów. W słonecznej poświacie jej zbroja nabrała nowego uroku. Była zgrabniejsza od Dooma i jakaś taka... prawie żywa, jak wszystkie inne zoeneckie wyroby.

- Jak się nazywa twój motomb? - spytałem.

- Freya - uśmiechnęła się. - A tamte - wyciągnęła rękę wskazując coś za moimi plecami - to Thory. Odwróciłem się. Obszerny plac był pusty, jeśli nie liczyć sześciometrowych mechów bojowych, stojących nieruchomo niczym pomniki zagłady.

- Nie widzę tu żadnych dimenów... Roześmiała się.

- Ależ to oni! - wykonała ruch w kierunku behemotów.

Opadła mi szczęka.

- Te mechy to motomby?

- Mamy jeszcze większe - uśmiechnęła się zagadkowo.

Przyjrzałem się potężnym machinom. Stopy wielkie jak jednoosobowy pneumobil. Ramiona długie jak wagon aurokaru. Łby potężne niczym kioski dźwigów. Człowiek stworzył potwory. Poprawka. Człowiek stał się potworem. Słońce odbiło się od naramiennika nieruchomego molocha. Nad jego czerepem widniało odległe niebo i pierzaste cirrusy Dookoła panowała cisza przeszywana cichym zawodzeniem wiatru. Czy przypadkiem nie o tym pisał Wells w Wehikule czasu, kreśląc wizję schyłku ludzkości? Widok maszyny kojarzył się z milczącymi budowlami Morloków, nieruchomymi monolitami w pustym krajobrazie, gdzie życie toczyło się pod ziemią. Czy widziałem przedświt podziału ludzkości na dwa rodzaje? Czy różnice między nimi posuną się do opisanego przez pisarza koszmaru? Miałem nadzieję, że nie. Spojrzałem jeszcze raz na nieruchomą bryłę. Jakkolwiek będzie przebiegał podział, jedno wydawało się pewne: wkrótce homo realium i homo virtual przestaną się rozumieć. Odetchnąłem, zamrugałem i wróciłem myślami do rozmowy Widok Steffi dodał mi otuchy.

- Wspomagane są generatorami antygrawitacyjnymi? Inaczej byłyby zbyt powolne?

Uśmiechnęła się.

- Zgadłeś.

- Sejfy z dibekami mają w korpusach czy są zdalnie sterowane z zewnątrz, tak jak ja to zrobiłem z geskinem?

- Obie opcje są możliwe.

- A teraz?

Roześmiała się.

- Sama nie wiem. To tajemnica.

- Ale dlaczego stoją? Zoeneci w biurze są podłączeni do sieci, widziałem kable, ale oni? W jakieś singlowe gierki sobie grają?

Zacząłem lubić jej mechaniczny uśmiech. W zasadzie był zupełnie ludzki. Kilka dni w jej towarzystwie i przestałbym zauważać, że pokrywa ją metal.

- Oni też są podłączeni.

- Ale jak?!

- Fale grawitacyjne.

- Myślałem, że to niemożliwe.

- Wszystko jest możliwe, zwłaszcza gdy dysponujesz taką mocą odbiorczo-nadawczą jak Thor.

- Ale jak on się ładuje? Energia na jego utrzymanie musi kosztować majątek!

- Pozyskuje każdą: słoneczną, cieplną, wiatrową, deszczową, nawet gdy jest burza, specjalnie ściąga na siebie pioruny.

- To nieprawdopodobne.

I znowu się uśmiechnęła. Podeszła bliżej. - Nie widziałeś jeszcze wszystkiego.

Nie miałem wątpliwości, że patrzy mi głęboko w oczy. Jej mechaniczne spojrzenie... jasnobłękitne tęczówki, cała misterna oprawa powiek, imitacja brwi, to wszystko było żywe.

- Torkil... Nie wiem, czy powinnam pytać, ale... pamiętałeś o mnie?

Spuściłem głowę. Pewnie, że pamiętałem. Dobrych dusz się nie zapomina. Mimo to nie chciałem zanadto zagłębiać się w sentymentalne wyznania. Wziąłem ją za rękę. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest gładka, ciepła, prawie ludzka.

- Nie „pamiętałem", ale pamiętam - odparłem. - Masz w moim sercu stałe miejsce.

Uśmiechnęła się. Nie wiedziałem już, czy rozmawiam z człowiekiem w metalowym ciele, czy z robotem o ludzkich uczuciach. Jak ona wyglądała w Mroku? We wspomnieniach pozostał głównie kolor włosów. Wyciągnęła w moim kierunku mnemokryształ.

- Wczytaj to w swój omnik.

Parsknąłem.

- Ostatni, jaki miałem, rządowy, spłonął wraz z geskinem.

Sięgnęła do uda. Jego nieskazitelna, wypolerowana powierzchnia zarysowała się, ukazując kwadratowy kształt wysuwającej się szufladki. Leżało tam nowiutkie urządzenie.

- Masz. Takim modelem nie może się poszczycić nawet prezydent Wolnych Stanów.

Przyjąłem sprzęt z wdzięcznością. Zerknąłem na spodnią powierzchnię. Made in ZL. Zawsze miałem słabość do osobistych maszynek. Zapiąłem klamrę na nadgarstku i zbliżyłem kryształ. Łapka grawitacyjna pochwyciła go i wgrała program.

- Jeszcze to - podała mi zestaw okularów i soczewek w zgrabnym etui.

Wyjąłem szkła. Były tak cienkie i lekkie, że zdawały się tylko refleksem i zakrzywieniem obrazu. Założyłem je. Przed oczami pojawił się napis:

Czy chcesz wgrać program „Steffi"?

Wyciągnąłem rękę w powietrze i pacnąłem w eteryczne „tak". Serce mi zmiękło, gdy jej obraz rozmył się, zastąpiony widokiem rudowłosej piękności. Już pamiętałem, jak wyglądała. Oczywiście. Sceny z Mroku przeleciały przez pamięć jak płochliwe ptaki. Po chwili ustąpiły przed innym wspomnieniem: przypomniało mi się, jak wgrywałem podobny program po ożywieniu Anny. Kiedy to było? Dawno temu, w odległej galaktyce.

- Teraz lepiej - wyszeptałem, starając się zamaskować gorycz.

Anna... Tak to jest z uczuciami, że gdy brak właściwego obiektu, chętnie przerzucają się na inny, zwłaszcza gdy jest piękny. Musiałem się mieć na baczności.

Poprawiła włosy.

- Przypominasz sobie?

- Trudno zapomnieć.

W tym momencie uświadomiłem sobie, że od kilku chwil doskwiera mi nieznośny upał.

- Może już wrócimy? - zaproponowałem.

- Gorąco? - domyśliła się.

- Odpowiesz mi na kilka pytań? - zaryzykowałem.

Spojrzała mi głęboko w oczy.

- Zawsze.

Zebrałem się w sobie.

- Od dawna jesteś agentką Zoenet Labs?

- Odkąd pamiętam. - Podniosła rękę, powstrzymując mnie przed kolejnym pytaniem. - Tutaj jesteś agentem, nawet o tym nie wiedząc. Najlepszy szpieg to taki, który nie rozumie swojej roli, a nawet jeśli rozumie, to najczęściej tylko tak mu się wydaje. W Mroku byłeś testowany. Nie pojmowałam swojego zadania nawet po jego wypełnieniu.

Weszliśmy w cień korytarzy. Steffi zapewne przełączyła wizjery na jakieś inne fale, ja zaś brnąłem w ciemnościach, wyczuwając ciałem jej ciepło. Teraz zrozumiałem, dlaczego gra o nawiedzonym domostwie była tak krótka. Zwykła reklamówka stworzona przez Zoenet Labs, podobnie jak świat stanowiący tło dla wyczynów Wilehada i moich w siedzibie „Mątwy”.

- Coście tam testowali?

- Logicznie myśląc, inteligencję i zdolności bojowe przyszłych agentów.

Pięknie.

- Fear Walkers sami wybierali osoby do testowania - ciągnęła.

Coraz piękniej.

- David też jest agentem? - spytałem znużonym głosem.

- Ani on, ani Gabrielle nie mieli pojęcia, w czym uczestniczą. Namówiłam ich do tej zabawy i tak to wszystko ustawiłam, żeby Dave stał się naszym przywódcą.

Zamrugałem. Oczy przyzwyczajały się do mroku korytarzy.

- Gratuluję. Mną też ładnie... manipulowałaś. Po co na przykład była ta szopka z sauną?

- Nie miałam pojęcia, że tam jest pułapka. Uwierz mi - przystanęła i dotknęła palcami mojej piersi. - Uwierz mi - powtórzyła. - Naprawdę niewiele z tego rozumiałam i ciągle nie mogę się połapać. Dla nich - skazała wzrokiem w górę - to tylko gra. Poruszają nami jak pionkami po wielkiej planszy. Nienawidzę ich za to.

Ruszyliśmy Po chwili przerwała ciszę:

- Prawda jest taka, że nie zatrzasnęłam się w komórce, ale spłonęłam w domu, gdy rodzice byli na przyjęciu. Uratowali kawałek mojego ciała i zdążyli dotlenić mózg. Ojciec natychmiast zatrudnił mnie w Zoenet Labs, żebym zaczęła zarabiać na utrzymanie netomba. A potem... - potrząsnęła głową. - Nie chcę o tym mówić. To wszystko kurewsko trudne, Ciężkie i... - machnęła ręką.


***


- Torkil Aymore, znany widzom z virtuality show firmy Novatronics, które transmitowaliśmy w naszej holowizji cztery lata temu, zginął wczoraj w południe w tragicznym wypadku powietrznym. Aymore powrócił z Wolnych Stanów Ameryki, gdzie rozwiązał wirusową aferę ukrytą pod kryptonimem „Pandora".

Po złożeniu sprawozdania, obciążającego zorganizowaną organizację przestępczą „Mątwa”; wracał z tajnego centrum operacyjnego Biura Ochrony Państwa swojego apartamentu w linowcu Stockomville służbowym pneumobilem pilotowanym przez porucznika W. Podczas lotu kanałem XLN 15 pojazd został zaatakowany przez niezidentyfikowane aerauta. Pilot ocalał dzięki sprawnie działającemu mechanizmowi katapultującemu. Mimo pościgu nie udało się przechwycić tajemniczych pojazdów. Prawdopodobnie zamach był zemstą mafii narkotykowej za szkody, jakie wyrządził gamedec, niszcząc jej główną kwaterę w nieczynnej fabryce Forda w Północnej Karolinie oraz składając zeznania. Strata tak dzielnego obywatela jest ciosem dla nas wszystkich. Przed państwem premier wolnej Europy, Mieczysław Zas.

- Torkil Aymore był człowiekiem szlachetnym, inteligentnym i oddanym sprawie lepszych, bezpieczniejszych gier. Walczył o światy dla nas wszystkich, bo to one są przyszłością ludzkości. Nie dopuścimy, by jego śmierć poszła na marne. Wielki dimeński artysta, Sean Sennhauser, zadeklarował, że jego najnowszy film Doom Day, opowiadający o akcji w fabryce Forda, skupi się na sylwetce gamedeka. Połączmy się w smutku...



Wyłączyłem odbiornik. Wzruszyłem się. Szkoda, że moja mama tego nie słyszy. Zamarłem: za to słyszą Anna, Pauline, Harry i Pete. Zaschło mi w gardle. Generał Enrique Baczewski może spać spokojnie, teraz będą milczeć.

Co czują? Co do mężczyzn, nie miałem wątpliwości: zamkną się w sobie, pójdą się urżnąć, a potem i przez wiele dni będą dusić w sobie żal, nie uzewnętrzniając uczuć. Co do kobiet... Kochane Pauline i Anna. Pewnie płaczą. Od tej chwili każda sekunda ich życia będzie trwaniem w świecie beze mnie. Torkil, Torkil... nie żyje. Zniknął w puszczy, a teraz dowiadują się o jego śmierci z holowizji. Przez kilka dni nie będą mogły w to uwierzyć, potem pogrążą się w melancholii, po dwóch tygodniach pozbierają ; się, a za miesiąc pogodzą z nową rzeczywistością i świat zmieni barwy. Będzie inny, trochę zimniejszy, trochę bardziej szary. A potem, za rok, może dwa, poznają kogoś innego - i świat odzyska kolor, a na moim nagrobku uschną kwiaty. Kurwa.

Czasami mężczyzna musi zacisnąć zęby, żeby nie wyć. Zacisnąłem zęby. Bardzo mocno. Dopiąłem mankiety koszuli, poprawiłem kołnierzyk, sprawdziłem położenie klamry paska, zerknąłem na buty. Wyprostowałem się. Kiedy łamie cię życie, kiedy przygniata cię ciężar tak wielki, że chcesz paść na kolana i błagać Boga o litość, myśl tylko o tym, żeby trzymać pion: usztywnij kark, napnij ramiona i ruszaj do przodu. Powtarzam, ruszaj do przodu. Zrobiłem krok w stronę drzwi. Czas do boju.

Gdy szedłem absurdalnie pustymi korytarzami, które kołysały się w rytm marszu, przypomniałem sobie rozmowę z Laurusem tuż po podniebnej potyczce:

- Jesteś organikiem. Jak zostałeś agentem zoenetów?

- To nie takie trudne.

- Co masz na myśli?

- Zrozumiesz, gdy sam zostaniesz.

To rzeczywiście nie jest trudne, przekonywałem się w myślach, maszerując wzdłuż nagich ścian. Odgłos kroków brzmiał jak bojowe werble. Wbijałem obcasy w metaliczną posadzkę, jak żołnierz ruszający do walki. Bo byłem żołnierzem, wojownikiem pojedynczej, osobistej armii. I nie miałem zamiaru się poddać, choć otaczała mnie wroga horda. O, nie znacie jeszcze Torkila Aymore'a. Ja sam go nie znam, ale drżę przed nim, bo straszny to człowiek. Starałem się nie zerkać do otwartych pomieszczeń. Widok nieruchomych postaci wybijał z heroicznego nastroju.

- Jak wiesz, nasi agenci, podając się za prezesów Medtronics i Pharma Nanolabs, sprowokowali akcję „Pandora", dzięki której dimeni kontrolują teraz wszystkie gry - rozpoczął Koriolan Dal, ledwo wszedłem do jego gabinetu i usiadłem na sztywnym białym krześle. Barbarzyńcy.

- Zanim do tego doszło - ciągnął - agenci ci inwigilowali środowisko firm farmaceutycznych w geskinach. Przebywając na wrogim terenie pobrali skany powierzchowności prezesów oraz wykradli tajemnicę przygotowywanej „bezmózgowej" kampanii. Nasza analiza...

Zerknąłem na żeńskie motomby Jeden z nich był prawdopodobnie rudowłosą miłą dziewczyną. Szkoda, że nie założyłem soczewek.

- ...wykazała możliwość, że zostali zdemaskowani. W tym czasie geskiny nie posiadały aparatury oszukującej bramki prześwietlające ciało.

Włączył holomonitor za plecami. Ujęcie przedstawiało biurowe wnętrze. W tle, na jednej ze ścian dostrzegłem logo Pharma Nanolabs - dwa węże ułożone w znak nieskończoności.

- To ujęcie z ukrytej kamery jednego z agentów. Obraz ożył. Nosiciel aparatury optycznej szedł wzdłuż szpaleru komputerów. Zbliżył się do otwartych drzwi.

- Właśnie w tej framudze - wskazał Koriolan - prawdopodobnie kryje się skaner. Jej grubość jest trzykrotnie większa od pozostałych ścianek działowych, a nie jest to mur nośny Analizy oficjalnych planów pokazują, że w tym miejscu nie powinny prowadzić żadne rury ani kable.

Uruchomił zapis. Agent przez chwilę spoglądał w lewo. Stop.

- Tamta skrzynka - zaznaczył niepozorny obiekt rogu - nie jest oznakowana. Jej wymiary i specyfikacja nie odpowiadają magistrali połączeń, urządzeniom antywłamaniowym, przeciwpożarowym, żadnym. EEG agenta, gdy przechodził przez przejście. . .

Uruchomił film i nałożył na ekran siatkę zapisu ektroencefalogramu. Agent przeszedł przez próg. eden ze świetlistych wężyków, znaczących elektryzną działałność mózgu, drgnął nieco wyżej niż zwykle.

...zachowało się niespecyficznie. Wyłączył zapis.

- Jeszcze raz przeanalizowaliśmy całą akcję i wyszło nam, że wszystko stało się trochę... za łatwo. Zacisnął stalowe wargi. Zmarszczyłem czoło:

- Podejrzewacie, że zostali zdemaskowani przed tym, jak wydobyli dane o bezmózgach?

- Niestety.

Milczałem.

- Dręczy nas pytanie - podjął - czy tak było w istocie, bo pewności nie mamy. Ale dlaczego w takim razie pozwolono im dalej działać i wykraść tajemnicę? Dlaczego nie zwolniono pracowników, pod których podszywają się nasi agenci? Dlaczego ciągle mogą tam wchodzić?

- Bo ukrywają coś ważniejszego? Chcą trzymać wroga bliżej od przyjaciela?

Uśmiechnął się smutno. Zanotowałem w pamięci, żeby w końcu spytać Steffi, jak nazywa się jego motomb.

- Właśnie - skinął głową. - Zoeneci bardzo nie lubią grać drugich skrzypiec. Wydaje się, że sprowokowana przez nas Pandora, którą uważaliśmy wyłącznie za nasze dzieło, w rzeczywistości odbyła się za przyzwoleniem Medtronics i Pharma Nanolabs. Powstała dziwna sytuacja: inne firmy i rządy myślą, że zrobiła to mafia, bo my wprowadziliśmy ich w błąd, Ale prawdopodobnie sami jesteśmy sterowani przez farmaceutów, którzy doskonale znali nasze zamiary. Pozwolili nam wykraść dane o bezmózgach, żebyśmy myśleli, że wiemy już wszystko.

Pokiwałem głową z uznaniem. Dobra analiza. Mógłby być gamedekiem.

- Czego ode mnie chcecie? Uśmiechnął się drapieżnie.

- Mamy nadzieję, że nie zauważyli, że naszym agentom udało się pobrać próbkę DNA wiceprezesa Pharma Nanolabs, Hioba Agona.

Znów uruchomił projekcję z perspektywy oczu jakiegoś innego agenta. Jego wzrok spoczął na otwartym sedesie. Obraz przybliżył się. Na porcelanowej ściance widniało niewielkie brązowe maźnięcie. Skrzywiłem się i odwróciłem spojrzenie.

- Agon popełnił błąd, wypróżniając się w hotelowej łazience. - Koriolan parsknął z uciechy - W dzisiejszych czasach kupa prezesa bywa warta tyle samo, co sam prezes.

- Chcecie zrobić geskina z użyciem jego kodu?

- Do zrobienia geskina niepotrzebny jest kod genetyczny. Wystarczy laserowy skan powierzchowności. - Więc po co wam jego genotyp?

- Ty będziesz Hiobem.


***


- Witam państwa, Cal Galahad, Global Network News! Stęskniliście się za mną? Mam przyjemność znów (i tak do znudzenia) rozmawiać z komandosem Virtual Security Agency, tym razem nie zwykłym żołnierzem, ale kapitanem doborowej formacji. Witaj Stanley.

- Dzień dobry państwu, kapitan Stanley Stone, dowódca ósmego skrzydła kawalerii wirtualnej, pierwsza dywizja imienia Merula Andy.

- To ładnie z twojej strony, że się przedstawiłeś. ,Sam nie dałbym rady.

- To oczywiste.

- He, he, dowcipniś z ciebie.

- W przeciwieństwie do ciebie.

- No, uwielbiam tego gościa! Z takimi komandosami VSA gracze na pewno nie zginą! A teraz z innego nanowodu... Słuchaj, Stan, w grach... Aha, jakby państwo nie wiedzieli, znajdujemy się w świecie Crying Guns, o, ta gra to prawdziwy staroć, ale dzięki patchom ciągle się trzyma, prawda, Stan?

- Chciałeś zadać pytanie.

- Prawda. Więc w grach są coraz większe drapieżniki. W zapomnienie odeszły komary, muszki, wszelkie inne robactwo. Teraz są stwory kotopodobne, jaszczurkokształtne, nawet latające świństwo wymiarami zbliżone do sępów!

- Zgadza się. Mamy mocniejszy sprzęt, podwoiliśmy patrole, panujemy nad sytuacją.

- A peesdeki? Personal Security Droids? Chyba ie powiesz, że ciągle zaopatrujecie graczy w Nietoterze?

- Dobra uwaga. Nietoperze wycofaliśmy. Na ich miejsce wprowadzono Sokoły i Orły, w zależności od stopnia zagrożenia w danej grze pierwsze, słabsze, bądź drugie, lepiej wyposażone. Wszystko jest pod kontrolą.

- Czy to prawda, że Virtual War Droids Ltd. pracuje nad nową wersją peesdeka o nazwie Dragon?

- Potwierdzam. Choćby bestie zmutowały nie wiem jak, i tak zawsze będziemy o krok przed nimi. - Gratuluję dobrego samopoczucia. Nie niepokoi fakt, że wróg ciągle ewoluuje?

- My również.

- Słyszałem, że zaczął przejawiać ślady inteligencji: wykorzystuje przeszkody terenowe, gromadzi się w bastionach...

- Ciągle są daleko za nami.

- Na razie. Proszę państwa, pozwólcie, że zadam niebezpieczne pytanie, w końcu za to mnie tak lubicie. Do czego to wszystko zmierza?


***


- Recepturę na virgen wykradliśmy z Medtronics już dawno temu - mówiła Steffi, gdy szliśmy w stronę laboratorium. Zapobiegliwie założyłem soczewki, więc widziałem ją jako śliczną dziewczynę, a nie ślicznego droida.

- Steffi, co to jest virgen?

- Tędy - wskazała gródź.

Weszliśmy do białego wnętrza. Czekał na nas jeden cyborg. Model inny od Koriolana, siłą rzeczy różniący się od Freyi: drobny, wysmukły, elegancko stylizowany, jakby arystokratyczny i wyniosły.

- Doktor Guy Samson - przedstawiła. - Guy, to jest nasz superekstranowy agent...

- Torkil Aymore - wszedł w słowo i wyciągnął wąską dłoń. - Słyszałem o panu. Od dawna chciałem uścisnąć pana rękę.

Byle nie za mocno. Przyjąłem powitanie.

- Jak słyszę, Stefii wprowadza pana w temat? - zagadnął.

- Wciąż nie wiem, czym jest...

- Virgen?

Chyba miał zwyczaj przerywania. Typowe dla arystokratów.

- Chwileczkę - podniósł z tacki podejrzane narzędzie. - Na pogaduszki przyjdzie czas.

Wykonał ruch tak szybki, że zwyczajnie go nie zauważyłem. Dopiero gdy poczułem ból po lewej stronie szyi, zorientowałem się, że pobrał próbkę mojej tkanki! Na żywo! Już otwierałem usta, żeby obrzucić go stekiem przekleństw, gdy wykonał drugi, również niewidoczny gest i na ranie znalazł się żelowy opatrunek. Ból ustąpił. Cała akcja trwała niepełną sekundę.

- Ależ... - stęknąłem.

- Przyspieszenie to przydatna rzecz - rzucił przez ramię, wkładając urządzonko z moją skórą do analizatora. - Nie dość, że pozwala zaskoczyć, co w moim zawodzie nie jest zbyt przydatne, to z pewnością ułatwia pewne procedury. Nie boli, prawda?

- Już nie, lecz...

- No i mamy wynik.

Spojrzałem na rudowłosą. Naprawdę było miło oglądać jakiś żywy organizm pośród tych wszystkich maszyn. Uśmiechnęła się wesoło.

On już taki jest - przeczytałem napis przed oczami.

- Widziałem to, Steffi - odezwał się, wciąż odwrócony do nas plecami. - Teraz wykonamy teścik... '':Laboratoryjny ekran wyświetlił jakieś niezrozumiałe dane. Po chwili wysunął się podajnik z pięcioma kapsułkami: złotą, karmazynową, srebrną, zieloną i niebieską. Doktor zgarnął je i włożył do przezroczystego pojemnika.

- Virgen - odezwał się, wręczając mi buteleczkę - to wirus zawierający instrukcję zmieniającą genotyp właściciela. Jest to lek, hm... - przytknął rękę do ust - ...może nie lek, ale specyfik, który usuwa geny właściciela, wstawia nowe i, co najważniejsze, stymuluje układ enzymatyczny do zmian. Innymi słowy, dzięki virgenowi człowiek zmienia fenotyp, a mówiąc po ludzku, zamienia się w kogoś innego.

- To szaleństwo! - Tym razem ja mu przerwałem. Zmieniając ciało, zniszczycie mózg!

Uniósł palec i uśmiechnął się.

- A... nie. Po to pobrałem twoją tkankę, żeby do tego nie doszło. Dlatego każdy specyfik jest dopasowany do jednego tylko człowieka. Otóż tajemnica tego wirusa polega na tym, że mózg odbiorcy jest oszczędzony prawie... w stu procentach.

- Dzięki za to „prawie". Machnął lekceważąco ręką.

- Komórki nerwowe minimalnie zmieniają układ, ale synapsy dążą do utrzymania poprzedniej konstelacji. Halucynacje, urojenia, derealizacja, depersonalizacja, parestezje, deja-vu... Można się oswoić. Najsilniejsze objawy występują przez kilka pierwszych dni. Potem słabną. Najważniejsze, że osobowość się w zasadzie nie zmienia.

To jego „w zasadzie" przełknąłem jak kolczasty kamień. Spojrzałem na fiolkę.

- Zgaduję, że główny lek to ta złota kapsułka?

- Zgadza się. Srebrna to silny preparat uspokajający.

- Słucham?

- Podczas przemiany... zachodzą bardzo gwałtowne procesy... również nowotworowe.

- Że jak?!

- Globulka karmazynowa to specyfik unieczynniający nowotworzenie. A zielona jest preparatem przeciwbólowym.

- Jeszcze niebieska - rzuciłem grobowym głosem. - Akcelerator zmian. Bez niego przekształcałbyś się przez tydzień.

- A z nim? Uśmiechnął się słodko:

- Tylko dobę. Podłączymy cię do wielkiego zasobnika płynów odżywczych. Bez niego schudłbyś jakieś pięćdziesiąt kilogramów.


***


- Jak donosi nasz korespondent z Gujany Równikowej, Ralph Faraday, problemy w tym kraju zdają się dobiegać końca. Jednak to nie rząd przyczynił się o zażegnania konfliktu, ale znany w gujańskim high lifie przemysłowiec Jacques Lambert, który kilka dni temu założył nową firmę o nazwie Live. Pierwszym przedsięwzięciem nowego konsorcjum jest budowa ultranowoczesnego plantu produkcyjnego sto kilometrów na zachód od Nowego Paryża, w centrum tropikalnej dżungli, wciąż jednak w obrębie filtrów ABB. Fabryka wytwarzać będzie motomby, dibeki netomby, zajmie się również kreacją diginetów. Lambert w udzielonym Global News wywiadzie świadczył, iż będzie to konkurencja dla słynnej amerykańskiej fabryki Zoenet Labs, dla Novatronics innych elektronicznych koncernów. „Live znaczy żyj twierdzi przemysłowiec. - Takie jest nasze hasło. Dlatego motomby i dibeki produkowane w Live będą nie gorsze od zoeneckich czy innych, a znacznie tańsze. Życie, nie pieniądze, to najwyższa wartość".

Firma Live już dzisiaj zatrudnia trzydzieści tysięcy pracowników, a nabór ciągle trwa. Co więcej, każdy nowo przyjęty otrzymuje nie oprocentowany kredyt na dibeka. Tłumy przed biurem zatrudnienia rzedną, chętnych do pracy w Live wciąż przybywa. Czyżby rozpoczęła się nowa era miłosiernego biznesu? Nazywam się Vanessa Reeve, oglądacie państwo SA Earth News.


***

'

Hiob Agon. Tak nazywa się wiceprezes Pharma Nanolabs. Czy to przypadek, że jest imiennikiem największego biblijnego męczennika, a jego nazwisko kojarzy się z agonią?

Nie masz wyjścia, Torkil, szeptały szkarłatne demony pochylone nad moim łóżkiem, nie masz wyjściaaaa... Zabiją cię, wiesz za dużo, wiesz za duuużooo...

Jeden z nich uniósł błękitny miecz i wbił go vv moją pierś. Wyraźnie czułem, jak przeszywa serce, tchawicę, przełyk, przedziera się przez kręgi i rozrywa skórę na plecach.

- Aaa!

Nie masz wyjścia! - wrzasnął drugi i rozpłatał mi czoło toporem z brązu o bogato zdobionym ostrzu. Cios ten paradoksalnie sprawił mi ulgę. Mimo to krzyknąłem:

- Aaa!

Zaaabiiiijąąą cięęę! Ty ośle! Ty koźle ofiarny! Wyrosły mi rogi. Wielkie, karbowane, zaczęły zawadzać o pościel, musiałem unieść głowę. Ciągle rosły, zwijały się, potem nabrały połysku, stały się śliskie, ruchliwe i zamieniły się w dwa czarne węże poznaczone żółtymi cętkami. Gady zaczęły mnie bezlitośnie gryźć.

- Aaa!

Tak czy owak... - naśmiewały się wiszące nade mną, trzepoczące skrzydłami czarty - Jesteś jedynym człowiekiem, który zna tajemnicę „Pandory"! Jesteś skazaanyyy! Wygnany!

Jeden z nich wysunął szkarłatny ozór i wepchnął go do moich ust, głębiej, do brzucha, wypełnił moje ciało jakąś gorącą substancją. Zacząłem się dusić. Skóra w okolicy pępka odkształciła się, jakby chciał ją rozerwać jakiś nieregularny kształt.

- Rany boskie!!!

Zabiję cię! Zabiję cię! Zabiję cię! - krzyczał najroślejszy z biesów, niebieski, pasiasty niczym tygrys Rzucił się na mnie i zaczął okładać pięściami. Moje ; ciało wgniatało się po każdym ciosie i nie wracało ` już do poprzedniej postaci.

Ty zdrajco! Ty dwulicowy dwuchujowy lowelasie! Ania ci się podoba i Pauline dupczysz?! Więc wyrwę i to narzędzie, kutasa podłego, skalanego...

- Aaa!

Kiedy już zmiażdżył mi wszystkie kości, zaczął szarpać połyskliwymi szponami, ostrymi jak brzytwy. Krwawe strzępy latały w powietrzu, a on pracował niczym sumienny rybak patroszący tuńczyka. Wyrywał, sapał, łykał własną jadowitą ślinę, zlizywał bryzgi krwi z warg. Gdy moje ciało było bezkształtną masą, wyciągnął ręce do mojej twarzy.

, A teraz poznasz swój koniec!


***


Zakończono inspekcję w Pharma Nanolabs. Rzecznik prokuratury w Gdańsku, Piotr Zagórny, ,oświadczył na oficjalnej konferencji prasowej, że nie dopatrzył się żadnych poszlak mogących świadczyć nielegalnej produkcji klonów. - Przedstawiono mi dość dokładną dokumentację - twierdzi - orazwyjaśniono działanie tehchnobiologicznych tworów, które zastąpią mózgi. Widziałem również regulowane przez te urządzenia stadia rozwojowe. Nie mogę zdradzać tajemnicy handlowej, więc powiem tylko tyle: to działa. Wzrostem młodych organizmów z całą pewnością nie zawiadują organiczne mózgi.

Obecny na konferencji rzecznik firmy Ion Jerubal, świadczył, że Pharma Nanolabs, w trosce o dobre imię firmy i dalsze owocne kontakty z ONL, wycofuje pozew o zniesławienie.

j Wiadomości lokalne...


***


i Czułem się zagięty jak czasoprzestrzeń wokół wijącej czarnej dziury Wstałem z łóżka, minąłem nieruchomą Steffi i spojrzałem w lustro.

O mój Boże. Patrzył na mnie szatyn o bardzo wysokim czole, lat około pięćdziesięciu, brązowe oczy, obwisłe policzki, przedzielony podbródek. To nie mogę być ja. To nie mogę być ja, odpowiedziały ściany. Mówiące ściany Jasne, że też wcześniej nie słyszałem ich podszeptów.

- Teraz będziesz odpoczywał - usłyszałem głos Steffi, tej podłej dziwki, prostytuty landzberskiej, kurtyzany szatańskiej, gejszy przerżnię...

- Nie zakładaj soczewek ani okularów... - powiedziała mątwa jedna, ropucha, purwiszon, zaraz ją zaszlachtuję, sukę, rozoram ten jej jebany płaski brzuch... a nie, stalowa jest. Stalowa dziwka. Nie rozoram. Chyba że pługiem. Ale gdzie tu pług. Rozejrzałem się.

- Będziesz miał urojenia, możliwe, że halucynacje. Dwa, trzy dni. Musisz wytrzymać.

- To ty! To tyyy musisz wytrzymać! - zaryczałem i uniosłem potężny, lśniący słonym potem młot błękitny, stalowy, nitowany A nie. Nie krzyknąłem i nie podniosłem, tylko mi się tak zdawało.

- Posta... ram się - wydukałem. - Daj mi jakieś prochy.

- Leżą tu na stole. Ale dzisiejszą dawkę już zeżarłeś, żarłoku, grubasie śmierdzący, rozdęta kupo rzygowin! Więc następną weź dopiero jutro rano. Będziesz dostawał pięć posiłków dziennie. Musisz przytyć.

- Ktoś... przy mnie musi być. Nie... wytrzymam.

Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! - krzyczała czereda obmierzłych widzów, zwykłych przechodniów zgromadzonych wokół mnie. Jakaś paniusia z zakupami, zasmarkany chłopiec z grawitornistrem, kloacznica, dziwkownica, perukśnica, wulgarnica...

Ugięły się pode mną nogi. Podtrzymały mnie czyjeś czułe ręce i położyły z powrotem na łoże. Łoże! Pełne macek, duszących, drżących, wiercących, oplatających, zagniatających! Ciasto. Ciasto na makaron, moja mama wałkuje ciasto na makaron. Na makaron, nakaron, rakaron.

. - Będę tu cały czas - głos Steffi Alland. Alladyna. ;Ala dynia. Dynia zaspermiona! Gawron! Gawrona ;uduszona!

< - Tak... potrzebuję... obecności. Cały czas słyszę głosy, widzę rzeczy, odkształca mi się...

` Rzeczywistość! Rzeczywistość się proszę państwa odkształca, peroruje siwy naukowiec o roztrzepanej czuprynie. Łansztajn. Rozdwaja się, poczwarza i chujmujj ściuparza. I łobarotnie, aż dup! I w kurwę jebaną bryzg!

, Dotyk jej ręki na policzku.

- Torkil... Torkil...

' Budzę się. Budzę się! Pochyla się nade mną Doom! Peter „Crash" Kytes! Nie myśl! Mamy akcję!

Trzecii bliskopada! Bliskopada! Wyrwę ci ręce z korzeniami, barki ci wywichnę, żebra ci połamię. Cipołamię. Cipowyłaz. Właz. Wyłaz. Właz. Ruchu ruchu.Ty brzydalu chutliwy wsadliwy Wstydliwy.

- Torkil... Nie zamykaj oczu. Usiądź.

:` Z trudem wykonałem polecenie. Wszystko by było ` dobrze, gdyby nie ta skurwysyńska poduszka, która złośliwie się przeciwstawiała! Poducha zrypana! Ty ' pindo uspokój się, bo jak przywalę...

- Torkil, to tylko poduszka. Już. Już siedzisz. ,Weź to.

' Podaje mi dwie niebieskie sprężyste kulki.

- Ściskaj je, ugniataj, jeśli nawiedzą cię wizje, ' staraj się na nich skoncentrować wzrok, b o t o jest ziemia kulista, wiekuista, wyrypana z każdej strony, rozwałkniona, przemielony kapustnik, kapustnik, kapustnik...

Niebieskie kulki. Zgniot. Zgniot. Zgniot.

Mojego czoła dotknęły dwie metalowe listewki. Poca...łunek? Pierwszy raz w życiu pocałowała mnie droidka. Spojrzałem na nią z wdzięcznością. Piękna. Piękna droidka.

- Dzię... kuję. Uśmiecha się.

- Zaraz wjedzie śniadanie.


***


Widzisz tę cudowną grę? Podziwiaj dżunglę pełną barwnych ptaków, platformy spacerowe, tarasy nad oceanem. To Telepadrom, słynny świat, gdzie możliwa jest najprawdziwsza telepatia! Ten świat wciąż nie ma szeryfa. Chcesz nim być? Najpierw sprawdź, czy masz odpowiednie doświadczenie. Szczegóły na naszej stronie. Jeśli tak, ciesz się! Czeka cię niepowtarzalna przygoda! Zoenet w randze szeryfa otrzymuje gratis motomba marki Neo, darmowy sejf z dibekiem najnowszej generacji i bezpłatne luksusowe lokum w środowisku gry! Wciąż masz szansę! Nie zwlekaj! Nie pozwól, by uprzedzili cię inni! Telepadrom, świat bez granic. Potrzebujemy cię.


***


Przez następnych kilka dni przeszedłem wszystkie fazy obłędu, paranoi, zwielokrotnienia jaźni i w ogóle wszelkich psychopatologicznych dolegliwości, jakich doświadczyć może człowiek. Z wyjątkiem katatonii. A może i nie. Nie pamiętam. W piątej dobie czułem się już całkiem dobrze, nawiedzały mnie co prawda regularne halucynacje i rzadsze urojenia, ale nauczyłem się je rozpoznawać i lekceważyć. Ważyłem trzy kilogramy więcej niż pierwszego dnia. Mój sobowtór miał pokaźną nadwagę, a virgen odtworzył jego domyślną, szczuplejszą sylwetkę. Gdy 'nabrałem sił, czyli jeszcze dwie doby później, zacząłem nie na żarty się obżerać i pilnie się uczyć rozkładu siedziby Pharma Nanolabs, w czym chętnie ;przeszkadzały wyobrażone stwory, zasłaniające ekran i plotące trzy po trzy Kompleks znajdował się nad jeziorem Niegojin, niedaleko miejscowości Gijtz. Były to te same laboratoria, które kiedyś odwiedziliśmy z Peterem. Ciekawe, czy wiele się zmieniło... Jak to historia lubi się powtarzać!

Oglądałem filmy pokazujące zachowanie Hioba,jego miejsce pracy, zwyczaje, odzywki... Skąd ja to nam? Tak, historia lubi się powtarzać, raz wcieliłeś się w Petera, teraz wcielisz się w Agona. Na co mi przyszło, myślałem smętnie, biegać na smyczy coraz to innego pana. Potrzeba mi dużo pieniędzy. Kupię małą wyspę, a jak zabraknie naturalnych, to wybuduję sztuczną i odgrodzę się od wszystkich zleceniodawców na świecie. Oddzielisz, oddzielisz, rechotał Lee Roth, marzycielu jeden. Podrapałem się w obmierzły podwójny podbródek. Inaczej pachniałem. Miałem większy język. Oczy chodziły jakoś nie tak. IDookoła latało jakieś fantasmagoryczne tałatajstwo, ;to nie było moje ciało! Fe! Plany siedziby, plany sabotażu, plany ucieczki, plany, plany, plany, w dupę sobie wsadźcie te plany, globaliści pieprzeni, którzy nie potraficie normalnie żyć, megalomani, światowcy. Zbudujcie sobie domek, wyhodujcie ogród, wyhodujcie, wyhodujcie, przedrzeźniały skundlone jednorożce, i cieszcie się istnieniem, zamiast planować kolejny atak agenta idioty. Torkila Aymore'a w niewłasnej osobie.


***


- Poznajecie mnie w tej zbroi? Tak, to ja, wasz kochany Cal Galahad, Global Network News. Słyszałem, że jestem jedynym dziennikarzem, który mówi „wasz kochany". Dziwne, bo to najbanalniejsze przywitanie, jakie znam. A znając moich banalnych kolegów, tym bardziej się dziwię... Chyba się zaplątałem. Nieważne. Stoję przed wami w zbroi typu dreadnought, a gra za moimi plecami to oczywiście Crying Guns. Zdaje się, że cyfrowe bestie szczególnie upodobały sobie ten świat, ze wskaźników zabugowania wynika, że gra ta skupia siedemdziesiąt procent całego robactwa sieci. Ściągają tu gracze z całego świata. Wszyscy już dawno zapomnieli o trybach gry typu Capture The Flag czy Last Man Standing. Teraz toczy się tutaj rewelacyjna, odlotowa wojna! Obok mnie stoi jeden z najsłynniejszych graczy Crying Guns, Falck Kowalsky. Cześć, Falck.

- Cześć, Cal.

- Twoja zbroja to?...

- Scout. Lekka i szybka.

- Pozbawiona ciężkiego pancerza i umożliwiająca posiadanie jedynie trzech rodzajów broni, prawda? - Tak, za to pozwala wykonywać najdłuższe skoki. - Powiedz, jak wygląda sytuacja.

- Główne siły bestii zgromadziły się w Forcie Ironstone, jest to twierdza zbudowana na bazie pięciokąta, zaopatrzona w pięć bastionów, tyleż nadszańców, pięć naprzemiennie ustawionych przeciwstraży i półksiężyców na poziomie gruntu oraz pięć półksiężyców dwadzieścia metrów wyżej, naprzeciwko wież. W centrum znajdują się koszary z placem ćwiczeń, ponadto...

- Wystarczy, nie chcemy przecież zamęczyć słuchaczy, prawda?

- Czekaj, bo to ważne. Ponadto w każdym kącie koszar znajduje się wieża zwieńczona komnatą dostępną tylko przy skoku wykonanym z wiszącego półksiężyca. Wszystkie posiadają łukowate przypory podtrzymujące iglicę centralną, która nie styka się z ziemią.

- Co my tu gadamy, operator zaraz wyświetli fotkę. Już? O, świetnie. Teraz państwo sami widzicie, jak to wygląda... * O rany, ależ tam trwa regularna bitwa! Spójrzmy na horyzont...

- Widnokrąg.

- Właśnie. Widzicie państwo tę łunę?! To ci dopiero starcie!

- Bestia wyewoluowała. Zapomnij o lwach i lataczach. Teraz to stwory smokopodobne, niedźwiedziowate, zbliżone do tyranozaurów i pterodaktyli...

- Słowem, przeciwnicy w sam raz dla ciebie i twojego klanu.

- Rzekłeś.

- Kiedy wprowadzono do tej gry reprezentację bólową?

- Patch pojawił się dwa lata temu. - To pomaga czy przeszkadza?

- Dodaje adrenaliny.

- Wspomagają was komandosi z VSA? - Oczywiście. Wspaniałe chłopaki.

- Jakieś pozdrowienie dla widzów?

- Jeśli lubisz wojnę, to miejsce dla ciebie. Jeśli jesteś dimenem, pokochasz tę grę. Jeśli jesteś organikiem i boisz się cierpienia, zapomnij o Crying Guns. - Genialne. I tym optymistycznym akcentem...


***


- Pamiętaj - ostrzegł Koriolan Dal podczas ostatniej narady - Mamy jedną szansę.

- Tak, pamiętaj - odezwała się panienka oparta niedbale o ścianę, przystrojona w postrzępiony skórzany stanik i spódniczkę mini.

- Pamiętaj, pamiętaj - chichotały małe futrzaste stworzonka o ostrych zębach.

Udałem, że ich nie widzę.

- Nie możemy niepostrzeżenie wprowadzić cię do ich bazy - ciągnął szef wywiadu Zoenet Labs. - Zorientują się, że podłożyliśmy im wiceprezesa, najpóźniej w ciągu dwóch dni, bo wejdziesz tam w piątek.

- Uu, w piątek - skomentowała dziewczyna i wulgarnie wypięła biodra. - Uu, w piątek - powtórzyła, zmieniwszy twarz w groteskową niebieską mordę, zaopatrzoną w trąbę rozszerzoną na końcu niczym saksofon.

- Nie przeszkadzaj mu w słuchaniu - upomniały futrzaki cienkimi głosikami. Już nie były futrzakami, lecz sympatycznymi skrzacikami.

- W tym czasie - perorował Koriolan - musisz zatrzymać Hermesa Hindenburga, nakłonić do zwierzeń i wyciągnąć, co się da: komunikacyjnie i materialnie. Potem dylu i z powrotem do FSA.

- Dylu dylu na badylu! - śpiewały krasnoludki, tańcząc wokół jego stóp.

- Nie żal wam marnować tej szansy na takiego nieudacznika jak ja? - KIepnąłem się w obwisłe, obleśne brzuszysko. Ważyłem ze sto dwadzieścia kilogramów. Dieta i odpowiednie stymulatory wzrostu zdziałały cuda.

Uśmiechnął się tą swoją nieprawdopodobnie plastyczną twarzą. Spomiędzy jego warg wysunął się rozdwojony język.

- Jesteś najlepszym nieudacznikiem, jakiego znam.

- Jakoś trudno mi w to uwierzyć - podrapałem się w łysinę.

- O, nie - odezwała się panienka, wodząc palcem po nagim brzuchu - nie, nie, ty dobrze wiesz - pochyliła się prezentując pełny dekolt - jaki jesteś nie eee... udaaaacznik.

- Tym lepiej. Nie popadniesz w rutynę - odparł ; Dal.

- A Wilehad?

- Ma inne zadania. Poza tym... - machnął ręką. - Nigdy dość ostrożności, jeśli chodzi o podwójnych ` agentów. Odkąd „Pandora" wymknęła się spod kontroli, jakoś straciłem do niego serce.

- Podobno panujecie nad sytuacją? - spytałem niewinnie.

Koriolan wyciągnął rękę do szyi, jakby chciał się ' podrapać. Zatrzymał rękę w pół ruchu.

- Na razie tak. Ale... Westchnął.

- Mniejsza o to. Wagę osiągnąłeś prawidłową.

- Glubas, glubas, tlalalalalala! - śmiały się krasnale. Jakoś się spłaszczyły.

- Plan jest prosty aż do bólu - ciągnął. - Hiob Agon wyjedzie z siedziby około siedemnastej, w piątki lubi być wcześniej w domu. Hermes powinien być jeszcze w pracy W jego małżeństwie się nie układa. 'Nie ma dokąd się spieszyć. Poza tym ma kochankę, :Maję Brodzky, osobistą sekretarkę.

- O tak... - dziewczyna, która na jakiś czas zniknęła, pojawiła się znowu. - Bara-bara. - Wsunęła rękę między uda. - Uwielbiam to.

; Oderwałem od niej wzrok i skupiłem się na głosie Koriolana.

! - Mamy kopię pneumobila Hioba. W rolę szofera wcieli się agent Felix Ron w podrobionym geskinie. ;Wjeżdżacie na parking pięć minut po odlocie wiceprezesa.

- Dziesięć! - zaproponował jeden ze skrzatów a nie, raczej jeden ze ślimaków. Tak bardzo się spłaszczyły, że przypominały mięczaki.

- Gupi jesteś - obruszył się inny - poł godzyny Poł godzyny, ani sekundy mniej!

- Sam jesteś gupi - krzyknęła skrzacica małżyca - Dziesięć minut, lalalala! Dobra nasza, mecz zaraz; będzie!

Zamrugałem.

- Słucham? - spojrzałem na Dala z lekką konsternacją.

Chrząknął. Naprawdę chrząknął. Niebywałe.

- Mówisz portierowi, że zapomniałeś notatek z biurka. Odnajdujesz Hermesa Hindenburga, zapraszasz go do siebie na drinka i wciągasz w rozmowę. Znasz położenie większości pomieszczeń.. Testowałeś poruszanie się po laboratorium w środowisku wirtualnym. Nauczyłeś się nazwisk współpracowników, poznałeś ich stanowiska. Jesteś gotowy?

- O, gotowy - potwierdziła blondyna.

- Gotowy, gotowy! - wrzeszczały kolorowe małże na podłodze.

- Nie.

Znowu się uśmiechnął.

- Wyśpij się. Jutro ruszacie.


***


Tej nocy miałem gościa. Z reguły takie zdanie oznacza, że do mężczyzny przychodzi piękna, zakochana w nim po uszy kobieta, pachnąca najdroższymi; perfumami i odziana, wedle upodobania, albo w za dużą męską koszulę, białe figi i grube skarpety tego samego koloru, albo w zwiewną koronkową hallkę Steffi była ubrana w zbroję. Choć Freya jest ubiorem bez wątpienia urokliwym, z założenia nie nadaje się na rozbieraną schadzkę. Wśliznęła się do pomieszczenia i lekko stuknęła mnie w ramię. Dopiero wtedy zorientowałem się, że to prawdziwa osoba, a nie kolejne złudzenie. Poruszała się bezszelestnie. Mechaniczne motomby były zwinniejsze od organików, a geskiny, naśladujące mechanikę pierwowzorów, rzeczywiście były przeżytkiem. Śmieszne: były przeżytkiem, choć stanowiły szczyt osiągnięć technicznych.

Zanim otworzyłem usta, wylądowała na nich jej ręka. Musiała przyspieszyć, bo nie widziałem ruchu. ' Poczułem tylko powiew powietrza. Płochliwie wsunąłem się głębiej pod kołdrę. Wstydziłem się otyłego ś ciała. Poczciwej łysinki niestety nie mogłem schować. Podała mi etui z okularami. Założyłem je.

Ani słowa - pojawił się napis. - Nadaję na kanale ; przeznaczonym tylko dla twojego omnika.

Stojący w rogu jaszczur położył szponiasty palec na zrogowaciałych ustach. Skinąłem głową.

Masz tu jeszcze jeden virgen. Nie wiem, jak będziesz wyglądał, ale na pewno nie jak wiceprezes. 'Dowiedziałam się tyle, że będziesz trochę wyższy. To :pomoże ci zrzucić nadwagę... Leku przywracającego twój wygląd nie udało mi się zdobyć, zresztą w sytuacji, gdy oficjalnie nie żyjesz, byłby raczej nieprzydatny.

Znów przytaknąłem na znak, że rozumiem, dziękuję i zgadzam się z jej wywodem. Jaszczur podszedł o niej i z zainteresowaniem zaczął się przyglądać jej plecom. Uśmiechnęła się. Kochana rudowłosa Steffi. Wyciągnąłem rękę po notepada. Z białej plamy uciekł jakiś mały człowieczek w czarnym ubraniu. ,Jak to zdobyłaś?", napisałem.

Samson ma u mnie... dług. Wie, że gdybym go wydała, skończyłoby się jego wirtualne życie.

„Myślałem, że zoeneci są nieśmiertelni".

- Nieśmiertelni - syknął jaszczur i zaczął gładzić biodro dziewczyny.

To gorsze więzienie, niż przypuszczasz.

„Dziękuję. Jesteś kochana".

Jak cię znam, będziesz próbował uciec. Bez dokumentów i pieniędzy nie przetrwasz. Jeśli uda ci się zgubić cień, jedź do undertown w Warsaw City. Tam odnajdziesz Shadow Zombies. Może oni ci pomogą Jeśli nie oni, to nikt.

„Shadow Zombies? Pierwsze słyszę".

Jaszczur przytulił się do niej od tyłu i zaczął z kopulować. Gwałtownie się obejrzała. Przecież nie mogła go widzieć!

Muszę iść. Kocham cię.

Przyspieszyła i musnęła mnie stalowymi wargami. Dotknięcie skrzydeł motyla i już jej nie było. Podziwiałem ją za to, że potrafiła widzieć w mojej nowej powłoce dawnego Torkila. A czy ja nie przebijałem się przez ułudę rzeczywistości dzięki soczewkom? Człowiek-gad tęsknie wyciągnął za nią rękę

Gdyby nie notepad, mógłbym uwierzyć, że w ogóle nikt mnie nie odwiedzał. Halucynacja odeszła i wtopiła się w czerń. Spojrzałem na zaciśniętą pięść i otworzyłem ją. Pięć kapsułek zamkniętych w kryształowej karafce niczym drogocenne klejnoty - , topaz, brylant, rubin, turkus i turmalin - symbolizowały kolejny krok w nieznane.


***


- Ramona Himenes, skrót informacji. Rzecznik prasowy Mobillenium Ltd., Jeremiasz Hal, potwierdził w porannym wywiadzie dla Sky News, że jego firma opracowuje kampanię promującą. emigrację z Ziemi na inne globy Czy w takim razie generatory, Mirova, silniki zdolne do przenoszenia obiektów na wielkie odległości bez upływu czasu, rzeczywiście są ciągle w trakcie produkcji? Reporterzy Sky News odwiedzili wielkie place Mobillenium i oto, co zobaczyli. Proszę państwa, Phil Sandman.

- Z pewnością widok ten wzbudza silne emocje... Jedna taka maszyna wielkością dorównuje całemu centrum handlowemu na Marshałkowska Street. Dla tych z państwa, którzy nie wiedzą, co widzą, te` mechaniczne wzgórza na pierwszym planie są pierwszymi w dziejach ludzkości maszynami terraformującymi, urządzeniami umiejącymi przekształcić glob o parametrach geofizycznych podobnych do Ziemi w miejsce, gdzie jest atmosfera i ekosystem zawierający faunę i florę! Goliaty podobne do tłustych ryb, stojące dalej, to najprawdziwsze statki pasażerskie `zdolne przewieźć na inną planetę pięćdziesiąt tysięcy :ludzi! Pozostaje domniemywać, że Mobillenium nie `tyle stoi na progu odkrycia, co dawno go dokonało, ',jaki bowiem sens miałyby te maszyny, gdyby konsorcjum nie złamało tajemnicy podróży w czwartym wymiarze?

-Dziękuję, Phil. Mówił dla państwa Phil Sandman, nasz korespondent z Matki Rosji. Dalszy ciąg informacji…


***

. .

- Żadnych soczewek, okularów, nic - pouczała gęba Koriolana z ekranu w kabinie pneumobilu. Wyleciał już? - zwrócił się do pilota.

- Jeszcze nie - odezwał się Felix Ron w geskinie szofera Hioba Agona.

Nasz pojazd czaił się tuż przy ziemi, osłonięty gęstym lasem ze wszystkich stron. Na maskę zaczął się wdrapywać krasnoludek. Skąd mi się te karzełki wzięły, nie mam pojęcia. Dotarł do szyby i zaczął robić głupie miny.

- Jest. Mam sygnał jego pojazdu - poinformował agent.

- Świetnie - Koriolan zacisnął wargi. - Śledź jego trajektorię i zacznij odmierzać czas.

Skrzat poczuł potrzebę, ściągnął spodnie i obdarzył nas widokiem małej owłosionej pupiny. Na prawym pośladku usiadła mucha i zaczęła czyścić tylne łapki. W stronę ściółki poszybowała wesoła złocista struga. Stuknąłem paznokciami w obudowę drzwi i po raz nie wiem który zdziwiłem się na widok tłustych krótkich palców. Moje prawdziwe dłonie... Zamknąłem oczy. Jak one wyglądały? Chyba były dosyć szczupłe, ale silne, poznaczone dyskretny zgrubieniami żył... Miesiąc przyspieszonego tuczenia i przebywania w towarzystwie zjaw spowodował że zapomniałem. Śmieszne: wciąż nie mogłem przywyknąć do nowej powierzchowności, a już nie pamiętałem starej. Trzeba było częściej spoglądać w lustro, kiedy był czas po temu, naśmiewał się wewnętrzny głos. Odkąd połknąłem pięć kapsułek, stał się głośniejszy i wyraźniejszy. Czasami miałem wrażenie, że w mojej głowie po prostu ktoś mieszka.

- Gotowy? - głos pilota.

Spojrzałem w jego stronę. Bardzo ładny okaz warana. Machnąłem ręką.

- Leć, towarzyszu.

Ruszyliśmy Krasnoludek zachwiał się, zamachał rączkami i spadł. Wyłoniliśmy się zza zasłony drzew i wlecieliśmy w kanał powietrzny Wkrótce spoza zieleni wyłoniły się białe zabudowania. Siedziba, Pharma Nanolabs trochę się rozrosła od mojej poprzedniej wizyty A może tylko mi się zdawało? Chyba jednak nie: gdy byliśmy tu poprzednim razem z Peterem, nie widziałem tych wszystkich radarów, wieżyczek i urządzeń skanujących. Nasze włamanie ,dało im, psiakrew, do myślenia. Szofer prowadził pojazd nonszalancko, zwinnie, tak jak należy. Zwiększył pułap, kierując się do najwyższej rampy niebotycznej białej wieży Jeszcze sto pięćdziesiąt metrów ;w górę i przyziemił na luksusowych śnieżnych biopłytkach.

- Siedź - szepnął, widząc, że szykuję się do wyjścia.

; Wyskoczył z pojazdu, obszedł go niemal defiladowym krokiem i otworzył właz. Musiałem przyznać,;że doskonale odtwarzał swoją rolę. Filmy zrobione przez szpiegów pokazywały dokładnie tę samą sekwencję ruchów.

Wysunąłem nogę, lecz w miejscu, gdzie miałem ją postawić, zobaczyłem uśmiechniętą, szczerbatą gębę skrzata. Zmiąłem w ustach przekleństwo i zmiażdżyłem obcasem obleśną mordę. Starałem się nie słuchać wrzasku i biadolenia.

- Zaczekaj tu, Jack - powiedziałem, przekrzykując złorzeczenia mary.

- Tak jest, proszę pana - odparł szofer.

Ruszyłem do wejścia, odprowadzany stekiem przekleństw.

- Pan prezes z powrotem? - zdziwił się wyprężony jak struna portier stojący za szybą u progu wejścia do budynku.

- Tak, Józefie, a ty jeszcze w pracy?

Uśmiechnął się z zażenowaniem: to przecież pan prezes mnie tak gnębi, ja dawno chciałbym być w domu, przy żonie, dzieciach i wnukach, ale jak się pracuje w takiej podłej instytucji... a zarabiać trzeba.

Nieznacznie skinąłem głową na znak, że gówno mnie obchodzi marna egzystencja podczłowieka, i ruszyłem korytarzem do windy. Ze wzoru dywanu wyłonił się kolejny krasnolud.

- Ty... - szepnął - ...dobrze ci idzie... - Położył palec na ustach. - Uważaj... uważaj...

Za jego plecami wyłoniła się blondyna odziana w skóry i zdzieliła go w łeb maczugą.

- Nie przeszkadzaj mu, pierdunie zawszony!

- Dzień dobry, panie prezesie - uniżenie ukłoniła się jakaś kobieta w średnim wieku.

Zanim ją minąłem, nieznacznie kiwnąłem głową Nie za nisko, w końcu to moja podwładna. Blondyna towarzyszyła mi aż do windy Spojrzała na mnie uśmiechnęła się, skłoniła i usłużnie wskazała srebrzyste drzwi.

- Ekscelencjo.

- A nie, nie - obraził się krasnoludek. - Najpierw skan siatkówek. Nie ma rady, nie ma rady - kręcił brodatą główką.

Przytknąłem twarz do czytnika.

- Tożsamość potwierdzona. Witamy, panie prezesie - odezwał się głos z automatu.

Ciekawe, spece z Medtronics nie zorientowali się że zoeneci wykradli im recepturę na virgen. Gdyby o tym wiedzieli, uprzedziliby Pharma Nanolabs, żeby wymienili skany siatkówek na skany psychik W tej chwili różnię się od prawdziwego Hioba tylko konstelacją neuronów. Virgen plus kod genetyczny wybranego człowieka i dimeni mogą podmienić każdego człowieka na Ziemi. Przypomniałem sobie, jak Laurus przystawiał czoło do czytnika przed gabinetem Koriolana. Zoeneci już o tym wiedzieli i nie bawili się w obrazki na dnie oczu. Wszedłem do kabiny. Spojrzałem na guziki. Czterdzieste piętro. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie plan pomieszczeń. Kabina mknęła do góry stanowczo za szybko

Ledwie zacząłem coś sobie przypominać, gong oznajmił, że jestem na miejscu. Drzwi rozsuwają się. Pusto. Pewnie. Na poziomie prezesów nikt oprócz mnie oraz Hermesa i Hindenburga nie pracuje.

Usłyszałem kobiecy jęk. Ach tak... jeszcze Maja Brodzky, osobista... hm... bardzo osobista sekretarka pana prezesa. Udałem, że nie słyszę odgłosów kopulacji, i ruszyłem miękkim dywanem do „swojego" gabinetu. W prawo. Prosto. Ależ jęczy ta kobieta. Czy naprawdę taka podniecona, czy robi przyjemność Hermesowi? To chyba mój pokój... Zapalają się autoluksy. No, no, powodzi się temu Hiobowi.

Oryginalny obraz Visconiego, rzeźba Jerzego Zywajski... Przyjrzałem się nazwie wytłoczonej na podstawie: „Struktura"... Bardzo oryginalne. Holorzeźby tego... no, jak on się nazywa, w każdym razie kogoś znanego, meble jakieś takie, że nie wiem, ile kosztowały... Pokiwałem z uznaniem. Hannibal Knee mógłby niejednego się tu nauczyć. Ach, i ten widok... Podszedłem do wypukłego okna, otwartego na pół świata. Wieża czarodzieja, komnata na najwyższej kondygnacji. Jestem panem galaktyki. Las zamienił się w tłum poddanych, oddających czołobitne pokłony. Stałem z rękami założonymi na piersi, odziany w złote szaty, na mojej głowie sterczała szpiczasta czapa arcymaga. Zza widnokręgu zbliżał się niebotyczny żywioł ziemi, także pragnący oddać mi cześć...

- Cześć, Hiob - głos Hermesa zza pleców. Odwracam się na zesztywniałych nogach. Zza ramienia prezesa zerka uśmiechnięta Maja. Ubrana. Tak szybko? Niespełna pięciominutowy numerek? No cóż, w końcu rzecz nie w długości, a w intensywności... Zlustrowałem jej zgrabne biodro. Resztę, skrywała potężna sylwetka Hindenburga.

- Jak zwykle czegoś zapomniałeś - mężczyzna uśmiecha się grymasem prezesa numer cztery.

- Zapomniałem ucałować cię przed weekendem.

Rechocze. Tylko na poziomie bogów przystoją takie dowcipy.

- Nie zapomnij ucałować córki w dzień imienin. Rany boskie. To dzisiaj czy jutro? Może w niedzielę? A może przyjęcie zaraz się zacznie?

- Mam nadzieję - odzywa się Brodzky - że prezent jej się spodoba? Ściągnęłam specjalnie z New Miami.

- To moja córka - odpowiadam przez suche gardło. - Podoba jej się to, co każę.

Oboje się śmieją. Stopklatka. Psiakrew, nie mogę zatrzymać. Jakie mieli miny? Udany dowcip czy nie? Pasuje do Hioba czy nie? Podchodzi do mnie Hermes. Obejmuje.

- Widzę, stary, że się denerwujesz.

Skąd wiesz, stary?

- Nie przejmuj się - ciągnie mnie do wyjścia. Wszystkie córki są takie same: najpierw nas kochają, a później nazywają starymi ramolami. Wychodzimy z gabinetu. Maja ubiera się.

- Będziesz mnie potrzebował? - pyta.

- Zmykaj - odprawia ją Hermes władczym gestem.

Zza biurka wychyla się krasnoludek. Jest przerażony.

- Nie masz szans - szepcze.

Nieco dalej tkwi przykucnięta blondyna. Kręci z przestrachem głową: to nie może się udać. Dzięki za wsparcie.

- Widzę, że potrzebne ci męskie wsparcie - Hindenburg patrzy na mnie siwymi oczkami.

Jakbyś zgadł, bo krasnoludek i blondyna zawiedli

- Chodź do mnie - proponuje. - Te twoje rzeźby działają mi na nerwy.

Zbliżamy się do pomieszczenia po drugiej stronie wieży. Przechodzimy przez próg... No tak, co prezes, to prezes. Pokój jest dwa razy większy, chociaż gust ma Hermes chyba gorszy Na ścianach kilka portretów, kolorowe zdjęcia i holobrazy Za oknem fantastyczna panorama lasów i metalicznego jeziora Niegojin. Nad taflą unoszą się luksusowe aquale o potrójnych masztach. Hindenburg podchodzi do barku. Ciekawe, czy ma Danielsa... Kanapa. To właśnie na niej spółkowali czy może na biurku?

- Napijesz się ze mną?

Co zwykle odpowiada Hiob? Jasne? Oczywiście? Ba?

- Z przyjemnością - najbezpieczniejszy jest lekko oficjalny, prezesowski ton.

- U, bracie, widzę, że naprawdę cię wkurzyła.

Córka? Żona? Wzdycham wieloznacznie. Podchodzi i podaje mi szklaneczkę.

- Siadaj i opowiadaj.

Ratunku. Zapadam się w przepastny biofotel. Udaję, że oglądam świat przez szkło. Tamten siada na kanapie i włącza szeptem jakąś muzykę. Pośrodku rozjarza się holorzeźba przedstawiającą tańczącą nagą piękność.

- O, to jest sztuka! - entuzjazmuje się.

Patrzę w okno, szukając natchnienia. Zza szyby spogląda na mnie milczący Lee Roth. Unosi się na błoniastych czerwonych skrzydłach.

- Czasem zastanawiam się nad tym wszystkim... - zagajam zniechęconym tonem.

- Kolejna nieudana córeczka? Kolejna?

- No cóż - ciągnie - kombinujemy z żonami, Zmieniamy im geny, a dzieci wciąż jakieś nie te?

Daj ą własnym żonom virgen? Kręcę głową.

- No, nie przesadzaj - mruga do mnie – Wiktoria nie jest taka zła. - Przełyka. - Spójrz na mojego Hansa. Ma sto trzydzieści lat i też niezbyt daleko zaszedł.

Ile? Zaszedł? Chyba na emeryturę? Ale przecież Hindenburg ma nie więcej jak pięćdziesiąt! Wykryli bezmózgi wcześniej? Dużo wcześniej? Przecież cały świat by wiedział, że prezesem Pharma Nanolabs jest ciągle ten sam człowiek! Niekoniecznie, bo jeśli Medtronics przekazał im virgen, mogą się zmieniać co jakiś czas. Hermes mógł kilkadziesiąt lat temu wyglądać inaczej... Zerknąłem na portrety na ścianie. Pora na atak.

- Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego powiesiłeś ` tu te zdjęcia... - ryzykuję. Mogli już o tym rozma wiać. Trudno, najwyżej udam głupiego.

Śmieje się.

- Ha, ha, przyjacielu, myślisz, że przejąłem się, tym wybrykiem temporystów sprzed lat? Temporyści? Przecież to było na początku wieku Jakżeby w gabinecie prezesa mogło zabraknąć wize runków poprzednich władców Pharma Nanolabs?

- Poza tym... - Wstaje, podchodzi do nich, przygląda się. - Przypominają mi, jak kiedyś wygląda łem.

Słucham?!

- Czasami zapominam.

Odwraca się.

- Dziwię się natomiast, że ty nie trzymasz obrazów swoich poprzednich wcieleń.

Zbaraniałem.

- Oni żyją od wielu lat! - podpowiada krasnoludek, wypełzając spod dywanu.

- Pięć, sześć, siedem... osiem wcieleń! - liczy obrazki blondyna. - Hindenburg już osiem razy był prezesem! Jeśli obejmuje tę posadę na średnio dwadzieścia lat, a pierwszy raz zdobył to stanowisko po czterdziestce, to ma już jakieś... dwieście! - Dziewczyna podchodzi do mnie i szarpie za ramiona. Zza jasnych kudłów ledwo widzę zdziwioną twarz rozmówcy.

- Dobrze się czujesz?

Przełknąłem kolejny łyk.

- Już nic.

- Wypytuj go! Wypytuj! - dziewczyna siada na brzegu biurka i wymachuje rękami.

Skrzat z miną znawcy obserwuje holotancerkę. Gubię wątek. Wychylam drinka do końca. Płyn kąsa nie mój język i parzy nie mój przełyk. Wyciągam rękę w geście proszącym o jeszcze. Milczenie to najlepszy sposób na rozmowę.

Hermes przyjmuje szkło i odwraca się do barku. - To ile Wiktoria kończy lat?

Tylko nie to.

- Jakie to ma znaczenie?

Znowu się śmieje.

- Masz rację - wraca z pełną szklanką.

Czuję pierwsze skutki działania alkoholu. W całym pokoju siedzą po turecku grzeczne dzieci i czekają na dalszy ciąg bajki. Blondyna prezentuje przed jednym z chłopców taniec brzucha. Krasnoludek bezskutecznie próbuje wspiąć się na eteryczną holorzeźbę.

- Wiem! - Hermes uderza dłonią w czoło i patrzy na mnie ze zjadliwym uśmiechem. - Zaszła w ciążę, tak? Zgadłem?

Krzywię się i robię gest, że może tak, może nie. - No, bracie, trzeba było tak od razu! Zdrowie! Wypijam kolejny haust.

- Uważaj, kolego. - Lee Roth siada obok mnie na kościanym tronie. - Nie pij za dużo, bo stracisz kontrolę.

Hindenburg podchodzi i stuka swoją szklanką w moją.

- Gratuluję! - pociąga spory łyk. Znów się odwraca do barku.

- Jaki ze mnie pacan - mruczy. - To o to chodziło. Urodzinowy prezent, ale nie dla Wiktorii, tylko; dla maleństwa...

Coś naciska. Barek odwraca się i ukazuje się wnętrze jakiegoś urządzenia, może pojemnika, może lodówki. W równych rządkach stoją fiolki wypełnione rubinową substancją. Wyjmuje jedną z nich. Podchodzi z uroczystą miną. Odruchowo wstaję i równie uroczyście się uśmiecham. Ściska mi rękę i wkłada do kieszonki fiolkę.

- Gratuluję jeszcze raz.

Robimy niedźwiedzia.

- Niech żyje wiecznie - szepcze mi do ucha. Niech żyje wiecznie? Dzięki tej fiolce? Nie bez mózgom? Co to jest? Obraz całości zaczyna powoli, się układać. Medtronics daje im virgen, dzięki czemu mogą zmieniać powierzchowność co kilkadziesiąt lat. W ten sposób ciągle są prezesami tej samej firmy, choć w różnej formie cielesnej. Ta fiolka zaś, ten rubinowy płyn musi być... antidotum na starzenie! O, sukinsyny! Ludziom sprzedają klony, a sami łykają to świństwo! Trzeba drążyć dalej...

- Nie masz siły - troszczy się Lee, siedząc na moim fotelu.

- Uciekaj - radzi blondyna.

Krasnoludkowi udało się wspiąć na pozbawioną ciała tancerkę i zaczyna pieścić jej krągłe piersi. Siadam na kolanach Rotha i z ukrywaną rozpaczą atakuję:

- Co słychać u Ganimeda?

- Myślałem, że to ty z nim dzisiaj rozmawiałeś?

Krasnoludek odrywa rączki od krągłości i zakrywa oczy. Pozbawiony oparcia spada z hukiem na dywan.Klnie.

- Nie łączyłeś się z nim później? - pytam niewinnie.

Kręci głową. Z ust nie schodzi władczy uśmiech. - Nie za dużo uprzejmości w biznesie. Oni dają nam virgen, my im infigen. Nasz preparat jest cenniejszy, bo bierzesz go raz na wieczność... Niezależnie od tego, czy stosujesz virgen.

Kręci mi się w głowie. Mam w kieszeni infigen. Jeśli go wypiję, zablokuję gen starzenia na wieki wieków. Żegnajcie bezmózgi, żegnajcie kłopoty z wydatkami.

- Oni argumentują, że bez ich specyfiku nie moglibyśmy ukryć długowieczności - wzdycha. - Dotąd byliśmy jak dwa najważniejsze ogniwa w łańcuchu, ale odkąd wylansowaliśmy bezmózgi, staliśmy się od nich niezależni. Już nie musimy się ukrywać... - drapieżnie szczerzy zęby - Możemy oficjalnie zachować obecną powierzchowność i być prezesami przez następne tysiąclecia. Albo zrobić jeszcze jedną wymianę na kogoś bardzo przystojnego i wtedy się ustatkować? - Łyka. Mlaszcze. - Swoją drogą... dziwi mnie, gdy patrzę na społeczeństwo, że nikt nie spostrzegł, że produkcja bezmózgów jako narzędzia nieśmiertelności to najdroższe i najbardziej karkołomne rozwiązanie. A ta nazwa zwyczajnie odstrasza.

- Kolejny łyk. - Zastanawiam się, czy nie przykręcić ,kranika kolegom z Medtronics.

Mój mózg pracuje na najwyższych obrotach. A więc są napięcia między Medtronics i Pharmą. Może Amerykanie przewidzieli, że teraz będą mieli kłopot `Z uzyskaniem infigenu, i dlatego, nawet jeśli wiedzieli o wykradzeniu przez zoenetów receptury na virgen, nie poradzili Hermesowi, by wymienił skanery siatkówek na psychomaty. Niech ma za swoje. Z drugiej strony wszystko jest kwestią czasu. Może sami są bliscy opracowania receptury na krwisty płyn?

- A o czym rozmawialiście? - odstawia szklaneczkę.

- Uciekaj - radzi Lee Roth.

- Wykręć się czymś - troszczy się blondyna. Krasnoludek gdzieś zniknął.

- O tym, co zawsze - odpowiadam. - Straszył zoenetami?

Kiwam głową.

- Ci Amerykanie zawsze są jacyś przewrażliwieni. Może dlatego, że mają Zoenet Labs na swoim kontynencie.

Postanawiam skorzystać z okazji: - Słuchaj, czy nasza polityka wobec zoenetów jest słuszna?

Kręci głową w geście absolutnej pewności.

- Mogą wiedzieć o bezmózgach, mogą wiedzieć o lekach, bakteriach i wirusach. Będziemy ich kar mić każdym najmniejszym odkryciem, ich agenci będą się kręcić jak pracowite pszczółki, zasuwać tam i z powrotem z niezwykle ważnymi informacjami Ale o jednym - wskazuje moją kieszonkę - o jedynym nie dowiedzą się nigdy. O infigenie. Niech siedzą w swojej śmierdzącej sieci. Miejsce bogów jest w prawdziwym świecie. Choćby w tej wieży.

Milczę. Wieża bogów. Ładne określenie. Patrzę na niego i kiwam głową. Mlaszcze. Cisza. Dwie sekundy... trzy. To sygnał, że pogawędka dobiegła końcal Bogu niech będą dzięki. Wstaję z objęć demona. Odstawiam szkło.

- Dziękuję za rozmowę... i prezent - po raz pierwszy szeroko się uśmiecham.

- Cieszę się, że mogłem ci pomóc - przygląda mi się badawczo. - No, teraz wyglądasz jak prawdziwy chłop!

Jeszcze raz mnie ściska.

- Do poniedziałku - pozdrawia mnie, gdy wychodzę.

Nie wiem, co odpowiedzieć, więc tylko nieznacznie odwracam głowę i unoszę rękę.

- Jeszcze wstąpię do gabinetu - rzucam - mało brakowało i zapomniałbym, po co wróciłem! - śmieję się. Nie za głośno.

- Jasne!

Oddalam się. Słyszę odgłosy krzątania. Cichnie muzyka. Dobrze, że krasnoludek gdzieś się ulotnił. Blondyny też nigdzie nie widać. Wypłoszył ich alkohol? Wchodzę do mojego pomieszczenia. Zbliżam się do biurka. Wysuwam szuflady.

- Trzymaj się, Hiob! - słyszę jak Hermes otwiera drzwi.

- Na razie! - odkrzykuję.

Cichy syk świadczy o tym, że prezes Pharma Nanolabs znalazł się po drugiej stronie. Oddycham z ulgą. Jeszcze raz. Uchodzi ze mnie całe powietrze. Siadam na fotelu. Gdzie on może to trzymać? Sprawdzam kolejny zasobnik. Wyciągam wreszcie centralną, główną szufladę. Dlaczego zawsze zostawiam najważniejsze rzeczy na koniec, zastanawiam się, biorąc do ręki luksusowy model plasmaguna Fenris Mk II. Na nasadzie lufy rozjarza się potwierdzenie linii papilarnych właściciela. Trzeba będzie go później przestroić.


***


- Dzień dobry, Ramona Himenes, Sky News.W kręgach feministycznych i andronistycznych pojawiły się niecodzienne projekty uwzględniające sytuację osób, które zaopatrzyły się w bezmózgi. Najwięcej kontrowersji budzi pomysł ślubów z terminem wygaśnięcia zwiqzku. „Zawarcie małżeństwa aż do śmierci - mówi Jessica Braun, sekretarz Fancy Women Organisation - traci w takich warunkach sens. Już starożytni Celtowie stosowali sakrament partnerstwa na rok czy dwa. Wydaje się, że powinniśmy wrócić do tradycji przodków".

Czy powrót do zwyczajów prymitywnych plemion jest przejawem działania zdrowego rozsądku, czy znakiem nowych zagrożeń? Nazywam się Ramona Himenes, technomoda zaraz po przerwie.


***


- Już, panie prezesie? - spytał „Jack", nisko się kłaniając i otwierając drzwi pneumobilu.

W milczeniu wtoczyłem do środka swoje okrągłe ciało. Obszedł pojazd, nie przyspieszając nawet o pół kroku. Był profesjonalistą. Z przyjemnością poczułem, jak przyspieszenie startującego wozu wgniata mnie w fotel. Czarodziejska wieża malała na wstecznym ekranie. Wolność. Kocham wolność. Gdy znaleźliśmy się w głównym kanale powietrznym, pilot zaczął wystukiwać instrukcję wznoszenia do stratosfery.

- Nie moglibyśmy polecieć najpierw do Warsaw City? - spytałem nieśmiało.

Spojrzał zdziwiony

- Mamy plan. Powinniśmy wracać do FSA najszybciej, jak się da. Mistyfikacja może wyjść na jaw w każdym momencie. Jeden telesens od Hioba do Hermesa czy odwrotnie i ściga nas cała europejska policja.

- Są tam moi bliscy. Nie wiem, kiedy będę miał szansę ich zobaczyć.

Pokręcił głową.

- Przecież i tak nie pozwolimy ci z nimi rozmawiać.

Westchnąłem ze znużeniem.

- Sam bym tego nie zaryzykował. Być może są śledzeni. Poza tym - wskazałem na swoją twarz - i tak by mnie nie rozpoznali. Po prostu chcę popatrzeć przez szybę.

Zerknął na mnie ze współczuciem.

- Posłuchaj, rozumiem cię, ale mam rozkazy. Zresztą połączę się z Dalem.

- Co tam, chłopcy? - Na stalowej twarzy widać było duże napięcie. - Już po wszystkim? No i?

- Szefie - odezwał się szofer. - On chce do Warsaw City.

Koriolan wytrzeszczył oczy Naprawdę Novatronics mogło spalić się ze wstydu z tymi swoimi skorupami.

- Wykluczone! Czas jest czynnikiem krytycznym! Macie natychmiast wchodzić w stratosferę!

- Nie da się ponegocjować? - spytałem zmęczonym głosem.

- Torkil, nie naciskaj. Nie czas na sentymenty. Wyciągnąłem zza paska broń i wycelowałem w głowę pilota.

- Przepraszam, ale moim zdaniem czas na sentymenty jest zawsze. Jeśli braknie go na uczucia, po co w ogóle żyć?

- Nie pierdol! Kurwa, poeta się znalazł! Wracajie!

Pilot był skonsternowany. - Szefie, co mam robić? Koriolan chwycił się za głowę.

- Skąd on ma tego gnata?! Dlaczego go nie obszukałeś?!

- Szefie, ale co mam robić?

Wódz wywiadu Zoenet Labs zaczął myśleć. Miałem wrażenie, że słyszę tok jego rozumowania: do akcji mógłby wkroczyć śledzący nas cień. Ale pociągnęłoby to za sobą walkę powietrzną, być może stratę szofera (o ile jego dibek był w geskinie, a nie w siedzibie firmy), w każdym razie zamieszanie, które nie uszłoby uwadze policji. Zatrzymanie przez organy ścigania skończyłoby się fiaskiem całej misji: przy pierwszej próbie ustalenia mojej tożsamości sprawa by się rypła. Rysy Koriolana lekko się wygładziły.

- Jeszcze raz, czego on chce? Pilot spojrzał na mnie ukradkiem. - Popatrzeć w okna.

- Co?

- Są tam dwie kobiety, które nie są mi obojętne -, wtrąciłem.

Miałem wrażenie, że motomb za chwilę eksploduje. Jedna z Freyi w tle minimalnie drgnęła. Steffi.

- Dla bab? Dla bab tam chcesz lecieć?! - Dal zbliżył wielkie pięści do monitora. - Dobra, psiamać; szybko, szybko, lećcie tam! A ty - wskazał na mnie;, - gadaj! Gadaj teraz, co odkryłeś!

Pora na test inteligencji. Zrobiłem głęboki wdech:, Pilot zmienił kierunek ruchu i przyspieszył. Uwiel biam moment, gdy pneumobil rozpędza się do pięciokrotnej prędkości dźwięku. Przed przednią szyb umykały rozmazane ślady insektów. Pewnie kiedyś, zanim w windscreeny zaczęto standardowo wmontowywać antygrawy, kierowcy obserwowali drogę przez mozaikę rozpaćkanych robaczków. I pewnie nie przypuszczali, że kiedykolwiek problem zostanie rozwiązany Rozejrzałem się. Ani śladu krasnoludka, blondyny i diabła. Kto by pomyślał? Trochę alkoholu, i rzecz z głowy.

- W, Pharma Nanolabs też mają virgen - zacząłem.

- Ciekawe. Sami wytworzyli czy dostali od Medtronics?

- Dostali. Są między nimi jakieś animozje. - To dobrze. Co dali w zamian?

O, o.

- Nie to jest istotne. Ważne, co z nim zrobili.

- Co sugerujesz? - podniósł mechaniczne brwi. Przypomniałem sobie jego słowa o Wilehadzie: „Nigdy dość ostrożności, jeśli chodzi o podwójnych agentów". Może się powtarzam, ale zawsze miałem pamięć do cytatów.

- Jesteś pewien, że Laurus to ciągle wasz agent? Jego mechaniczne rysy skurczyły się niczym u wilka, który za chwilę ma kąsać.

- Ilu macie organicznych tajniaków? - Ciągnąłem - Virgen działa w obie strony. Z rozmowy z Hermesem może wynikać, że twoi szpicle od dawna są podmienieni przez ludzi Pharma Nanolabs.

Upłynęły cztery ciężkie sekundy. Pod pneumobilem świstały lasy i łąki.

- Niemożliwe - skonstatował. - Mamy czytnik. Psychomat analizujący strukturę neuronów, nie zwykły skaner siatkówki. Wykryłby matactwo.

Miał rację. Pozostawała improwizacja:

- Mogą mieć jakieś maszynki fałszujące odczyt urządzenia. Podobne do tych, które sami zamontowaliście w geskinach, żeby prześwietlenia nie od kryły ich prawdziwej struktury.

Jego rysy znowu się wyostrzyły. Kto agentami wojuje, od agentów ginie, pomyślałem filozoficznie. Żyjemy w niezwykle skomplikowanym świecie. Człowiek powinien chodzić w hermetycznym kombinezonie i dezintegrować swoją urynę oraz fekalia, żeby nikt nie mógł pobrać jego DNA i go podmienić. Rozmawiasz z kimś i nie wiesz, czy to geskin, czy organik, a jeśli to pierwsze, nie masz pewności, czy jego mózg jest w ciele, czy gdzieś na drugim końcu globu, Możesz obejrzeć czyjąś siatkówkę, ale jeśli nie skontrolujesz budowy mózgu, możesz się naciąć. Jeśli podejrzewasz kogoś o kłamstwo, nie wystarczy badanie spójności myśli czy skóry, bo jeśli będzie to geskin, który współpracuje z kimś z bazy jego myśli mogą; być symulowane. Szczęście, że wszystkie te triki sto suje się jedynie w niezwykle wąskim kręgu wywiadu gospodarczego. Gdyby dowiedziało się o nich społeczeństwo, wybuchłaby prawdziwa panika... Albo boom gospodarczy. Spojrzałem na Koriolana. W końcu największy nawet mózgowiec zaczyna się gubić w zależnościach i powiązaniach, a jeśli dodać do tego zawiłości wywiadu... Chyba nikt się nie połapie. No, chyba że ma dibekowski łeb. Dal miał i bałem się go,

- Dlaczego pozwolili na „Pandorę"? - spytał. - Co trzymają w zanadrzu? Dlaczego nie przeszkadza im,. że zoeneci zyskali władzę nad siecią?

Zerknąłem w prawo. Piękny zachód słońca. Mój Boże, jaki piękny Złote promienie rozświetlały falu jący dywan lasu, który wyglądał jak zaczarowane szmaragdowe jezioro. Ziemia się kręci, ludzie kocha ją, patrzą w gwiazdy i księżyc, wyznają miłość, płaczą z tęsknoty, a ten ciągle bredzi o „Pandorze".

- Nie miałeś nigdy ochoty wyjść z zatęchłego gabinetu i pochodzić po lesie? - spytałem.

Zastygł. Steffi w tle zatrzęsła się od śmiechu.

- No co tak patrzysz? - ciągnąłem. - Moje pytanie wydaje ci się dziwne? Człowieku! No, nie wiem właściwie, czy jeszcze „człowieku"... - zawahałem się. - Może raczej... Trupie blaszany! Popatrz, jakie piękne słońce! Jaki świat jest cudowny! To niebo, te drzewa...

Pilot parsknął z rozbawieniem.

- Co się tak cieszysz?! - wrzasnął na niego szef - A ty - wskazał na mnie - odpowiedz na pytanie!'

Spojrzałem w dal. Za linią widnokręgu majaczyły szczyty północnych linowców Warsaw City. Pośród nich był mój Stockomville i Kampiville Anny.

- Nie wierzą w przewagę dimenów nad homo realium - odparłem. - Uważają, że organicy zawsze będą pełnili rolę nadrzędną.

- Ale wiedzieli o obecności naszych agentów czy nie?! Rzeczywiście mają jakieś prześwietlacze czy tylko nam się wydaje?

Ba. Co mu odpowiedzieć?

- Ba - odparłem wieloznacznie. - Nie udało mi się tego zbadać.

- O żesz ty sukinsynu! - wrzasnął.

No tak. Co dibek, to dibek. Prześwietlił moją grę.

- Co ty mi chrzanisz?! - wyszczerzył metalowe zęby. - Nie wyszedłbyś, gdybyś nie odkrył czegoś naprawdę ważnego! Nie mówisz prawdy! Felix! - zwrócił się do pilota. - Weź go kopnij w dupę!

- Nie mogę, szefie, on trzyma broń przy mojej głowie!

W tym momencie dolecieliśmy do głównej bariery przeciwwiatrowej. Felix zwolnił. Minęliśmy pierwszy krąg linowców. Stockomville i Kampiville znajdowały się w drugim. Warsaw City Tym razem patrzyłem na nie własnymi oczami, nie detektorami geskina.

- Torkil - nalegał Dal - gadaj!

- Naprawdę nie wiem, o czym mówisz. Ciągle mnie z kimś mylicie. Ja nie jestem nikim nadzwyczajnym. Po prostu gamedec drugiej kategorii. Wioskowy głupek, a nie bohater...

- Szlag mnie trafi! - przerwał. - Widziałem cię w Mroku, widziałem w tym show kilka lat temu, badałem twoją przeszłość, robiliśmy symulacje i testy, jesteś, kurwa, najlepszy! Słyszysz?! Rozumiesz mnie, cymbale?! Najlepszy! Nie wciskaj mi kitu!

No i w najmniej odpowiednim momencie doczekałem się komplementu.

Wreszcie przecięliśmy wewnętrzny krąg linowych gigantów. Zerknąłem na tajemnicze „glisty" podtrzymujące konstrukcje. Wyglądały jak nienaturalnie pogrubione stalowe zwoje. Żyją? Może Laurus coś podkolorował? Komu dzisiaj można ufać?

- Tamten - wskazałem Kampiville. - Sto piętnaste piętro.

- Które to będzie? - Felix zrobił zoom. – Jest- szepnął, odnalazłszy biały numer. - Od której strony; podlecieć?

Zaimponował mi niefrasobliwym nastrojem. No cóż, w końcu nie bierze się byle kogo na taką misję. Kolejna osobowość w moim życiu. Szkoda, że nie znałem jego twarzy.

- Torkil, mów - niemal błagał Koriolan. Zrozumiałem, że był na mojej łasce. Nie lubię ukrywać informacji, nie lubię pastwić się nad kimś ani wykorzystywać swojej przewagi. Ale nie miałem wyjścia.

- Teraz nic ci nie powiem. Po powrocie. Od strony miasta - zwróciłem się do pilota.

- Dobra, spokojniutko - mruczał. - Nie za blisko Pneumobil zawisł w odległości dwustu metrów molocha.

- Może być? - spytał.

- Świetnie.

Zoom. Szeregi identycznych połyskliwych tafli Gdzie jest jej okno? Niełatwo odnaleźć szklany frag ment w migotliwym labiryncie. W końcu jest. Zoom Stoi podłączona do sieci. Zoom. Jej sylwetka wypeł nia cały obraz, ale obserwację utrudnia odbicie wież miasta od okna. Włączam filtr polaryzujący Refleks znika. Wreszcie ją widzę wyraźnie i... poczułem rozczarowanie. Czego się spodziewałem? W pustym mieszkaniu stał nieruchomy motomb marki Doom. Choć miałem w kieszeni soczewki i okulary, a na nadgarstku omnik najnowszej generacji, nie posiadałem odpowiedniego programu: widziałem Dooma, jakich wiele. Czy spodziewałem się ją przyłapać, jak parzy herbatę? Sprząta? Ogląda holowizję z wyrazem tęsknoty na twarzy? Droid lśnił czystym polerem, jak zawsze. Krzywizny mechanicznego ciała ciągle były atrakcyjne, choć nie tak finezyjne jak u Freyi. Zacisnąłem zęby Nie miałem tu czego szukać.

- Teraz do śródmieścia. Marshałkowska sto dwanaście. Wieża Arthura, dwieście czternaste piętro, strona zachodnia - podałem adres Pauline.

Felix Ron zerknął na Koriolana. Tamten machnął ręką.

- Leć, byle szybko.

Pojazd obrócił się i ruszył z kopyta. Kilka minut później przelatywaliśmy nad znajomym neomilkbarem. Przyjrzałem się fontannie, tarasowi widokowemu... Stare dobre czasy...

- Zatrzymaj się! - krzyknąłem do pilota. Pojazd zatrząsł się od nagłego hamowania.

- Ja zwariuję - biadolił Koriolan. - Ty myślisz, że taksówką lecisz, czy jak?

Poprawiłem chwyt zdrętwiałej (pulchnej) dłoni na, rękojeści fenrisa i zrobiłem najazd. Deptakiem szła Pauline i Harry. Zoom. Widzę ich dokładnie, jak na wyciągnięcie dłoni. Dyrektor Eim ślicznie ubrana: Jak zwykle mini, tym razem beżowa, nie czarna, głęboko rozpięta kremowa koszula z szerokim kołnierzem, powłóczyste rękawy. Harry w cielistym letnim garniturze i biokapeluszu. Wychodzą z długiego cienia jakiejś wieży. Oświetla ich bursztynowe światło konającego słońca. Rozmawiają. Śmieją się. Śmieją się? Jak mogą się śmiać w takiej sytuacji? Już pogodzili się z moją śmiercią? Potrząsam ciężkimi policzkami. Cóż, nie byłem ani jej mężem, ani jego żoną. Poza tym jak długo mają nosić nosy na kwintę? Torkil odszedł, trzeba żyć. Minął ponad miesiąc od zamachu. Wystarczająco dużo, żeby się otrząsnąć i zacząć uśmiechać. Zoom. Twarz Pauline. Śniada, dojrzała, pełne wargi, orzechowe oczy. Jakby cień na policzkach. Cień smutku? Schudła. Tak, to znak żałoby. Więc jednak. Znowu dała o sobie znać moja narcystyczna natura. Cieszyłem się, że po mnie płakała.

Wróciłem myślami do rzeczywistości. Wycofałem zbliżenie.

- No? Obejrzałeś,co miałeś obejrzeć?-odezwał się Dal. - Wracacie?

Westchnąłem jak człowiek przed bardzo długą podróżą. Na maskę pojazdu znowu wdrapał się krasnoludek. Alkohol przestawał działać.

- Ląduj gdzieś przy niższych kondygnacjach -odezwałem się do Feliksa. - Wysiadam.

Pokręcił głową ze smutkiem.

- Ron, wiesz, co masz robić - odezwał się lodowatym głosem Koriolan.

- Twój dibek jest w geskinie czy w bazie? - spytałem pilota.

Nie chciałem do niego strzelać, nie mając pewności, gdzie znajduje się jego mózg. Jeśli w Zoenet Labs, oddając strzał popsułbym tylko motomba, jeśli zaś w jego ciele, mogłem uszkodzić sejf. Nie wiedziałem, jak długo skrzynia może utrzymywać umysł przy życiu bez baterii znajdujących się w ciele. Zdawał sobie sprawę z mojego wahania. Nie odpowiedział. Błyskawicznie uderzył mnie w przedramię próbując wytrącić broń. Strasznie zabolało. Musiał trochę przyspieszyć, niemożliwe, by zwykły człowiek mógł wykonać taki ruch. Ku mojemu zdziwieniu fenris pozostał w dłoni, mimo że na chwilę rozprostowałem palce. Luksusowy model. Nie zdążyłem należycie zachwycić się nowoczesną technologią, bo otrzymałem serię uderzeń w klatkę piersiową i pucołowatą twarz. W tym momencie wypaliłem. Złocisty promień rozpruł mu obojczyk i wyprysnął przez dziurę w dachu. Podmuch odrzucił go na przeciwległą stronę aerauta. Znów się na mnie rzucił. W geskinie nie musi czuć bólu, może walczyć do ostatniego członka, jak zombi. Mrugnął do mnie. Zrozumiałem, że mózg jest w bazie. Uwielbiam mądrych ludzi. Strzeliłem w głowę. Rozdarło ją na kilka strzępów. Teraz był pozbawiony zmysłów. Ręce biły dookoła, nogi wierzgały, próbując mnie kopnąć. Odgrywał swoją rolę do końca, nie miał wyboru. Stał się naprawdę niebezpieczny. Co miałem robić? Zmniejszyłem moc salwy, w pośpiechu odstrzeliwałem wszystkie jego członki, a co odstrzeliłem, wpychałem za oparcie kierowcy. Tułów był dość ciężki i broczył jak zużyta gąbka. Chlupnął soczyście, gdy udało mi się go wrzucić na podrygujące ręce i nogi. Wskoczyłem na siedzisko pilota i skierowałem pojazd w niskie rejony miasta.

Zrobiło się ciemno. Włączyłem reflektory.

- Uu, bracie - odezwał się Lee Roth z sąsiedniego fotela. Tym razem był prawie czarny. Zerknął przez. ramię na poszatkowane ciało. - Niezłą jatkę tu urządziłeś.

- Zamknij się - syknąłem przez zęby.

Spojrzałem na ekran, z którego jeszcze przed chwilą obserwował nas Koriolan. Był pusty. Zoeneci położyli na mnie krzyżyk. Zaraz pojawi się cień. Zaznaczył swoją obecność szybciej, niż przypuszczałem.

- Aa! - wrzasnął diabeł rozszarpany przez czerwone smugi energii, które przedarły się przez rufę pojazdu i przeszyły siedzenie pasażera.

Strzelał do mnie pneumobil! Systemy awaryjne wyły. Wskaźniki informowały o uszkodzeniu głównego generatora. Za chwilę pojazd przechyli się i zwali w dół, prosto w objęcia dolnego miasta. Mocno chwyciłem wolant i pociągnąłem do siebie. Z ciemności wyłoniła się mała platforma spacerowa. Nie była tak zadbana jak te wyżej. Wybudowano ją zapewne ze; sto lat temu, gdy ta wysokość zapewniała dobrą widoczność. Teraz została przerobiona na dok dla dżonek. Oceniłem jej wielkość i uznałem, że nadaje się na lądowisko. W kabinie pojawił się czarny dym. Zacząłem kaszleć. Kolejna karmazynowa salwa rozorała dach, wielki płat metalu uleciał w tył z wrzaskiem dartej stali. W samą porę. Smoliste kłęby, umykały przez wyrwę jak przez komin. Strasznie zgrzytało i trzęsło, gdy walnąłem pojazdem o powierzchnię tarasu i sunąłem po nim kilkanaście metrów. Wyskoczyłem i odtoczyłem się pod mur, zanim ostatnia salwa wrogiego pojazdu rozerwała pneumobil na strzępy. Wybuch rozbił automat do opłat Służby porządkowe będą musiały zainstalować nowy, inaczej pasażerowie dżonek będą jeździć na gapę... Jakież to głupie myśli nawiedzają człowieka w kryzysie. Podniosłem się na równe nogi, poderwałem broń i przygotowałem do przyjęcia kolejne ataku. Wtedy obok mnie wyrósł mocno opalony jejmość, ubrany w czarny garnitur.

- Co do... - zdążyłem wydukać, gdy pojazd pilotowany przez cień wyłonił się w pobliżu płonącego wraku.

Elegancki mężczyzna wyciągnął dziwną połyskliwą strzelbę i wypalił. Strzał okazał się celny. Srebrzysta smuga przeszyła przednią szybę, coś wybuchło z tyłu. Aerauto zadymiło, wpadło w płaski korkociąg i spowite błękitnymi błyskawicami zniknęło pod lądowiskiem. Spojrzałem spłoszony na niespodziewanego pomocnika. Gdyby nie ta cera, mógłbym przysiąc... ależ tak... to był... Uriel Tamerlan! Tajemniczy biznesmen, którego spotkaliśmy w rzekomym Binary Digits w Puszczy Peeskiej! Ten opanowany gość, którego znała Pauline!

- Uważaj! - znowu pojawił się Roth, tym razem wyższy, znowu czerwony, jakby lekko świecący - To jakiś diabeł!

Dziwne słowa w ustach demona.

- Pan Torkil Aymore? - spytał Tamerlan cichym głosem.

Jego zęby błyszczały jak podświetlane.

- Uriel Tamerlan? Pracujący dla projektu „Pandora"? - odparłem.

Pokręcił głową.

- Zmieniłem pracodawcę. Pana osoba bardzo ciekawi mojego szefa - wyszeptał i wyciągnął do mnie rękę.

Jego dłoń zamieniła się w szponiastą łapę. Odskoczyłem.

- Broń się, Torkil! - krzyczał Lee. - To szatan!

Zmienił pracodawcę i żyje? Odsunąłem się o kilka kroków. Przecież pracował dla syndykatu „Pandora", więc i dla rządu. Jeśli jest teraz na wolności i podlega komuś innemu, to znaczy, że jego firma jest kolejną przykrywką, tak jak hotel Twardowsky A może jest podwójnym agentem? Ale kogo?

Uriel rozluźnił się, opuścił rękę. Otworzył gębę.,Tym razem nie dostrzegłem imponującego garnituru zębów w kolorze kości słoniowej, lecz baterię żelaznych kłów, po których ściekały krople jadu.

- Alainda sija ahra - zaśpiewał w dziwnym języku. Zakręciło mi się w głowie.

Z jego ust wyprysnęły błękitne, złote i szkarłatne zjawy, z sykiem i wrzaskiem rzuciły się w kierunku mojej twarzy. Na ich drodze stanął karmazynowy obrońca, skrzydlaty anioł stróż, Lee Roth. Z rogami było mu bardziej do twarzy, pomyślałem na widok skrzącego szyszaka. Wtedy na świętym kasku pojawiło się skręcone poroże muflona. Ależ nie takie, uznałem zdegustowany. Rogi wyprostowały się jak dwie skośne lance. Teraz lepiej, cmoknąłem.

- Ostaria marda ganda ganda - nie przerywał inkantacji Tamerlan.

Z jego ust wyfruwały zjawa za zjawą. Rotha otoczyło kłębowisko wyjących widm. Podniosłem spluwę i niepewnie wycelowałem w mężczyznę. Ten błyskawicznie podrzucił własną broń. Popełniłem błąd. Na szczęście ocalił mnie ktoś inny. Ziemię u stóp Tamerlana rozorała żółta salwa. Odrzuciło go w tył. Przerwał pieśń i wszystkie upiory, z którymi zmagał się Lee, rozwiały się. Anioł-demon przykucnął, podparł się kolczastą łapą i ciężko dyszał. Odwróciłem się Nad wciąż płonącym stosem, pozostałością mojeg pojazdu, unosił się męski zoenecki motomb, z pewnością cień, który wydostał się z zestrzelonego pneumobilu. Miał imponujący pancerz ozdobiony wachlarzowatymi płytami, rozpościerającymi się od bioder do łokci. Rodzaj powierzchni nośnej? Oświetlony migotliwym ogniem, wyglądał jak zwiastun zagład; Mężczyzna w garniturze rzucił się w bok i w trakcie skoku wysłał rozproszoną serię w stronę zoeneta Cień przyspieszył, wykonał salto i zniknął mi z oczu Miałem wrażenie, że poleciał gdzieś w lewo, za potężne kolumny podtrzymujące piętrzące się nad nami tarasy. Uriel podniósł się, rozejrzał... Krzyknął gdy motomb zmaterializował się za jego plecami i unieruchomił go potężnymi łapskami. Zoenet odchylił głowę i uderzył czołem w potylicę przeciwnika. Tamerlan osunął się na ziemię. Dimen przekroczył bezwładne ciało i zbliżył się do mnie.

- Przykro mi, kolego - powiedział, wysuwając broń zintegrowaną z przedramieniem. - Takie mam rozkazy Chciałbym ci strzelić w prawe płuco tak, żeby nie uszkodzić żadnych ważnych naczyń, ale trafić w kręgosłup...

Jasne. Widzi mnie na wylot. Dosłownie.

- Wtedy przyleciałby ambulans, odratowaliby cię, ale ciało miałbyś zanadto zepsute i stałbyś się jednym z nas. Niestety masz organizm Hioba. Machnął ręką.

- Zresztą nie możesz być jednym z nas, bo zdradziłeś.

- Tu, kochany, nie mogę ci pomóc - szepnął demon, wciąż dysząc.

Droid podniósł broń i wycelował w moją - nie moją twarz. Nikogo, do cholery, nie zdradziłem, myślałem ze złością. Sami wciągnęliście mnie w to bagno. - Powinieneś był współpracować - ciągnął dimen. - Co ci szkodziło?

Właśnie. Prychnąłem cicho. Co mi szkodziło? Dla czego nie wyjawiłem tajemnicy Pharma Nanolabs? ! Dlaczego nie powiedziałem o infigenie? Przez przekorę? Z powodu umiłowania niezależności? Dlatego, że gdybym raz wyjawił jakąkolwiek informację, na zawsze zostałbym jakimś pieprzonym podwójnym czy potrójnym agentem? A może chciałem po prostu i 2atrzymać specyfik dla siebie?

- A nie lepiej byłoby mnie przesłuchać? - zaryzykowałem.

Pokręcił głową.

- W mieście była strzelanina. Jak mam cię przetransportować? Sam ledwie się wymknę. Westchnął.

- Muszę cię spalić. I to dokładnie. Nikt nie może wykryć, że miałeś DNA Hioba.

No i pięknie. Zginę w śmierdzącym, tłustym cielsku jakiegoś biznesmena.

Zastanawiałem się, czy rzucić się na niego, czy skoczyć w przepaść ziejącą dwadzieścia metrów za mną. Wszystkie opcje były śmieszne wobec superszybkiego agenta zoenetów. Ścisnąłem rękojeść fenrisa i przygotowałem się na śmierć.

- My, dimeni, cenimy życie - odezwał się po raz ostatni. - Dlatego cię pytam: już?

Jeszcze chwila i się rozpłaczę, pomyślałem. Chciałem spuścić głowę, bo czułem się zmęczony i przegrany, potłuczony poturbowany Ale wyprostowałem się, na przekór wyczerpaniu i rozpaczy dobijającej się do drzwi duszy jak natrętna akwizytorka. Gdy przygniata cię los, trzymaj pion, choćby to była' ostatnia sekunda twojego życia.

- Już.

Sekunda urosła do rozmiarów wieczności... Widziałem tylko wylot zoeneckiej broni.

- Arnahej sendija! - rozbrzmiała inkantacja zza pleców dimena.

Tamerlan odzyskał przytomność i wznowił demoniczną pieśń! Motomb chwycił się za głowę i gwałtownie odwrócił. Z mroku, gdzie leżał Uriel, wylatywały migotliwe zjawy Część rzuciła się na zoeneta inne pognały do mnie. Lee Roth znowu zerwał się do walki.

- Uciekaj! - krzyczał, szarpiąc się z upiorami. Paranoja. Jak zjawa może zatrzymać zjawy, a mnie nakazać fizyczną ucieczkę? Domyślałem się, że koszmarne postacie wylatujące z gęby Uriela to halucynacje, obrazujące złe moce śpiewanych przez niego fraz. Nic z tego nie rozumiałem, ale posłusznie zerwałem się do biegu. Platforma widokowa zwężała się w chodnik, okalający gigantyczną wieżę. Obejrzałem się za siebie. Zoenet szedł powoli w kierunku śpiewającego, jakby pchał przed sobą niewidzialną przeszkodę. Zjawy wokół jego głowy zbladły, zapewne dlatego, że słabiej słyszałem głos śpiewaka. Odbiegłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się. Wtedy do moich uszu dotarło wycie policyjnej syreny. Obok zmagających się postaci zawisł opancerzony pojazd, połyskujący błękitnym i zielonym światłem. Cofnąłem się w cień.

- Proszę natychmiast przerwać... to, co robicie, i położyć się na ziemi... - głos z megafonu nagle się zakrztusił.

Pojazdem zakołysało. Walcząca para nie zwracała uwagi na przybysza. Tamerlan wciąż zawodził, a dimen wyraźnie słabł. Wreszcie człowiek w zbroi skoczył z krzykiem i porwał oponenta w stalowy uścisk. Przez chwilę siłowali się w kręgu światła rzucanego przez policyjny szperacz. Potem stracili równowagę, upadli i potoczyli się ku krawędzi platformy. Pneumobil chwiejnie przesunął się nad przepaść. Walczący przez kilka uderzeń serca mocowali się na brzegu pomostu, zanim spadli w otchłań. Nie wiem, czy słyszałem krzyk, śmiech czy może śpiew. Machina podążyła za nimi. Kilka sekund później błysk rozświetlił okoliczne wieże. Po mniej więcej trzech sekundach usłyszałem odległy huk eksplozji, zniekształcony wielokrotnym echem odbitym od okrągłych murów.

- O, w mordę - odezwał się krasnoludek z ciemności.

Przyznałem mu rację i rzuciłem się do ucieczki.

Opasłe cielsko nie pozwoliło na zbyt długi sprint; Zatrzymałem się zasapany i spocony Oparłem ręce o kolana i głęboko oddychałem. Za minutę, dwie, na miejsce katastrofy zjedzie szwadron policji, kołatała mi się w głowie. Musiałem odejść jak najdalej w jak najkrótszym czasie. Założyłem soczewki. Wylądowałem w okolicy południowego Jollybou, powinienem więc podążać dalej na południe. Wybrałem odpowiednią estakadę i zanurzyłem się w mrok.

Po godzinie spiesznego marszu zatrzymałem się na krótki odpoczynek. Spojrzałem w niebo. Widziałem tylko wąziutki jego fragment, pocięty pajęczyn mostów, łączników, platform i tarasów. Między ciągami pneumobili drżała pojedyncza gwiazda. Opuściłem wzrok i zlustrowałem krajobraz przed sobą Zapadający zmrok wsączał w cienie coraz więcej, czerni. Nieopodal przeleciał aurokar. Bez pieniędzy nie mogłem korzystać z normalnego transportu.


***


- Sean Sennhauser oznajmił w przedpołudniowym wywiadzie dla Global Network News, że do zakończenia najnowszego Doom Day pozostały niecałe dwa miesiące. Powstający wyłącznie w środowisku cyfrowym holofilm twórcy takich niezapomnianych hitów, jak Newborn, High Skies czy Where You Shattered Lips Sing, opisuje bohaterską akcję w fabryce Forda w Północnej Karolinie FSA, której protagonistą był Torkil Aymore, znakomity gamedec: niedawna ofiara terrorystów mafijnej organizacji „Mątwa". Według słów reżysera, amatorzy dobrego kina się nie rozczarują. Nazywam się Matylda Aslaksen, oglądacie państwo „Co nowego w sieci", Global Network News, zostańcie z nami.


***


Ludzie nie spacerują w miejscach, gdzie nawet w bardzo słoneczny dzień panuje półmrok, dlatego powierzchnię rzadko używanych trotuarów, estakad, podestów i ramp pokrywała gruba warstwa kurzu. W tej warstwie mieszkała poślednia klasa społeczeństwa: drobni rzemieślnicy, sklepikarze, terenowi handlarze, sprzątacze, służba i... nieprzystosowani. Apartamenty mieściły się w szerokich, masywnych segmentach wież, których smuklejsze szczyty sięgały oświetlonej części metropolii. W dorosłym życiu byłem tu dwa czy trzy razy. O wiele częściej w dzieciństwie: urzekająca niepowtarzalnym klimatem sceneria znakomicie nadawała się do zabaw w wojnę i chowanego, kilka razy posłużyła za schronienie na wagarach, podobała mi się też mieszkająca tu dziewczyna. We wspomnieniach te miejsca były czystsze i bardziej egzotyczne.

Oszczędzano tu energię, oświetlone były więc tylko wejścia na piętra i przystanki. Łączniki, po których szedłem, pozostawały w cieniu, co w gruncie rzeczy bardzo mi odpowiadało.

W marszu coraz bardziej przeszkadzała tusza. Czy tak się czuje stary człowiek, który nie akceptuje swojego steranego organizmu? Zatrzymałem się po raz nie wiem który, oparłem ręce o zimną barierkę i spojrzałem w dół, gdzie pierwotne miasto szczerzyło poczerniałe zęby: dziwne prostopadłościany bloków mieszkalnych, wąskie ulice i nieliczne świątynie. Plany zagospodarowania już dawno przewidywały oczyszczenie podstawy grodu i zasadzenie cieniolubnych roślin, co wzbogaciłoby powietrze w tlen, lecz dopiero przed dziesięcioma laty zaczęła się tym zajmować jakaś firma. Żeby usunąć śmiecie z powierzchni ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, potrzeba około pięćdziesięciu lat. Zerknąłem na północ, gdzie słabe łuny znaczyły pracę potwornych koparek. Znów spojrzałem w dół. Gargantuiczne cokoły wież podparte były promieniście rozchodzącymi się paraboloidalnymi przyporami i wyrastały spośród mieszkaniowców niczym pnie drzew spomiędzy zeschłych liści. Nad głową sapnął aurokar, jego podmuch rozwiał mi resztki włosów na skroniach. Światła pojazdu wydobyły na chwilę z cienia otaczające mnie budowle. W tym mignięciu wypatrzyłem stare schody przeciwpożarowe, przyklejone do wieżycy naprzeciwko. Ruszyłem w ich kierunku.

Rozpocząłem schodzenie nieopodal kościoła o przysadzistej, eklektycznej bryle. Architektura końca XX albo początku XXI wieku. Dziwnie się poczułem, gdy znalazłem się na poziomie najwyższej iglicy jego opasłej wieży. Przerdzewiałe stopnie jęczały przy każdym kroku, wtórował im wiatr zawodzący w ażurowej konstrukcji. Starałem się nie myśleć, co się, stanie, jeśli się urwą: obserwowałem wąskie sakralne okna, przybudówki i ledwie widoczne zarysy ocalałych witraży. Zrobiło się naprawdę ciemno. Zatrzymałem się i uruchomiłem dodatkowe funkcje optyczne. W polu widzenia pojawił dalmierz, kompas, godzina i inne przydatne dane. Uaktywniłem program wzmocnionego widzenia w widzialnym widmie. Trochę pomogło. Co prawda świat stał się praktycznie czarno-biały, ale za to był czytelny.

Stanąłem na popękanym gruncie porośnięty dziwną suchą trawą i małymi, kolczastymi zaroślami. Rozejrzałem się. Kościół piętrzył potężną brył w górę, niedaleko za nim majaczyły prostokątne bryły mieszkaniowców o czarnych oknach. Usłyszałem pisk, coś szarpnęło moją nogawkę. Szczur! Wielki jak pies! Wydobyłem zza paska broń i wypaliłem. Ładna historia. Całe spodnie w lepkiej krwi. Zakrwawione ręce wytarłem o sztywne źdźbła. Rozpocząłem ostrożny marsz w stronę najbliższej budowli. Zerknąłem na plamy na nogawkach. Biomateriał pracowicie metabolizował je i usuwał. Ba, co Armani, to Armani.

Wtargnąłem do klatki schodowej, rozprawiłem się z kilkoma gryzoniami, wdrapałem się na trzecie piętro, wszedłem do jednego z apartamentów i zaryglowałem drzwi. Wyjrzałem przez wybite okno. Na wschodzie żarzyła się łuna. To z pewnością Stare Miasto, odrestaurowane i oświetlone, przyciągające gości o każdej porze. Gdyby odwiedzający je bogacze wiedzieli, od jakich stworzeń oddzielają ich wysokie na kilkadziesiąt pięter mury, zrzedła by im mina... Skierowałem wzrok na południe i dostrzegłem jakiś ruch na dachu jednego z mieszkaniowców. Zrobiłem zoom. Tak, ludzka sylwetka! Człowiek szedł przez chwilę po dachu, potem otworzył właz i wsunął się w otwór. Przeszedł mnie dreszcz. Więc jednak ktoś tu mieszka!

Wróciłem do apartamentu. Panował w nim zapach starości, jak na cmentarzu. Usiadłem pod ścianą wzniecając obłoczek pyłu i sprawdziłem, czy w pobliżu nie ma ostrych przedmiotów: odłamków szkła, gwoździ, desek. Obmacawszy kawał podłogi, stwierdziłem, że miejsce jest bezpieczne. Wyciągnąłem zza paska plasmagun. Otworzyłem okno konsoli na nasadzie lufy i wydałem dyspozycję usunięcia dotychczasowego wzoru linii papilarnych właściciela. Pojawił się migający napis: „Awaiting for new pattern". Odłożyłem broń na podłogę. Sięgnąłem do kieszeni spodni i wyjąłem fiolkę z pięcioma kapsułkami.




4. Shadow Zombies

Kiedyś interesowałem się malarstwem. Takim prawdziwym, z użyciem farb. Lubiłem wyobrażać sobie, jak powstaje portret. Artysta naciąga na ramę płótno, które potem kilkakrotnie gruntuje białą emulsją. Kiedy uzyskuje odpowiedni podkład, robi szkic ołówkiem. Następnie kładzie grube barwne plamy, czyli podmalówkę. Dopiero potem zaczyna pracować nad szczegółami, ale zgodnie z malarska zasadą zajmuje się od razu całością dzieła, kładąc najpierw barwy jasne, a później ciemne. Oblicze portretowanej osoby wyłania się powoli, jakby widz zdejmował kolejne pary grubych okularów zamazujących widzenie. Gdy dzieło dobiega końca, przychodzi pora na laserunek, rozświetlenie i werniks. Ta powstaje ostry i wyraźny portret na płótnie: powoli krok za krokiem, minuta za minutą, dzień za dnie Jakże mogłoby być inaczej?

Ciekawe, że z obliczem człowieka rzecz się ma podobnie. Nie mówię o powierzchowności: policzkach, nosie czy podbródku. Chodzi o obraz wewnętrzny. Gdy byłem młodszy, oglądałem holofilmy, czytałem el-booki, słuchałem mnemonów i zastanawiałem się do kogo jestem podobny? Z kim się utożsamić? Identyfikowałem się z wieloma bohaterami: dzielnymi, niezłomnymi, wspaniałymi. Z biegiem lat coraz mniej ich potrzebowałem: ze zdziwieniem odkrywałem, że mój własny wizerunek rysuje się wyraźniej i mogę się oprzeć właśnie na nim, nie na zewnętrznych wzorcach.

Następnego ranka, gdy wyłoniłem się z sennych halucynacji w ciemnym pokoiku mieszkaniowca, zobaczyłem ten obraz bardzo wyraźnie. Dziwne uczucie: patrzeć na siebie jak na postać z ekranu. Zwłaszcza jeśli posiada się obcą twarz i ciało.

Gdzieś za kolumnami wież i prostopadłościanami bloków słyszałem stąpnięcia niebotycznego potwora. Dookoła pląsały gadające niezapominajki, mikroskopijne driady pełzały podwójne węże. Falowała zielona trawa wyrastająca prosto z podłogi, wysoka na metr. Przez moje ciało co chwila przelatywała biała zasłona w czerwone serduszka. Z wielkim trudem podźwignąłem się i podszedłem na chwiejnych nogach w pobliże otworu okiennego. Schyliłem się, przedzierając przez pajęczynę zjaw, wypatrując okruchów szkła. Odnalazłem wzrokiem odpowiednio szeroki odłamek i wyciągnąłem do niego drżącą rękę. Z ulgą skonstatowałem, że zarówno rękawy koszuli i marynarki, jak i nogawki spodni dopasowały się do nowego, znacznie wyższego ciała. Wytarłem ze szklanej drzazgi kurz i przejrzałem się. Byłem bardzo szczupłym, właściwie chudym blondynem o jasnoniebieskich oczach i falujących włosach. Steffi wybrała dość interesujący model. Żołądek skręcił spazm bólu. Przemiana bez kroplówki bardzo mnie osłabiła. Użyłem eufemizmu. Prawie mnie zabiła. No dobrze, w zasadzie umierałem. Upadłem na kolana. Wróciłem na czworakach do ciemnego kąta i ciężko dysząc, odszukałem pistolet. Na nasadzie lufy ciągle migał napis: „Awaiting for new pattern". Objąłem rękojeść prawą dłonią i wcisnąłem dygoczącym, chudym palcem mikroskopijny klawisz enter. Okienko zamigotało. „Loading data... Pattern confirmed!" Zasunąłem pancerną płytkę. Wziąłem głęboki wdech i spróbowałem znów dźwignąć patykowate ciało.

- Źle się pan czuje? - zapytała wróżka fruwającą na muszych skrzydełkach.

Chciałem machnąć cepowatą ręką, ale tylko trochę ją uniosłem.

- Ależ on jest źle wychowany - skwitował niedźwiadek spod ściany - Uderzyć ją chciał, łapserdak!

Zejście po schodach z trzeciego piętra okazało się bardzo trudnym wyzwaniem. Czułem się, jakbym już martwy - schodził do Hadesu. Gigantyczne szczury nie stanowiły problemu, bo brak celności kompensowałem liczbą salw. Gdy wreszcie wydostałem się z mieszkaniowca, ledwo łapałem powietrze, a tyczkowate nogi podtrzymywały mnie tylko dlatego, że tułów, głowa i ręce ważyły tyle, co nic. Oparłem się o kostropaty mur i wciągnąłem w płuca gaz o fakturze nieba z pejzaży Van Gogha, malarza, którego obrazy cieszyły się kiedyś szaloną popularnością. Niemal czułem, jak niebieskie karbowania eterycznych wirów łaskoczą mnie w gardło. Przedtem halucynacje były wyłącznie wzrokowe, teraz pojawiły się także dotykowe. Moja biedna psychika została poddana drugiemu już przekształceniu. Nie miałem pieniędzy, dokumentu tożsamości, konta, mieszkania, nawet własnego ciała. Jedynymi przedmiotami, jakie posiadałem, były fenris i omnik z kompletem szkieł. Na cóż mi one, uśmiechnąłem się blado, skoro zaraz zdechnę? Znajdowałem się w dzielnicy miasta, którą znałem tylko z podręczników. Wziąłem jeszcze jeden wdech (musiałem pamiętać o oddychaniu, bo mój organizm jakby o nim zapominał), połykając kilka gołych latających elficzek. Drżały pode mną łydki, uda i kolana, jakbym był wieżą, której fundamenty wysadzili jacyś pieprznięci terroryści. Dobrze, Torkil, zajmuj głowę czymś innym, nie myśl o zmęczeniu, bo będzie po tobie. Przełączyłem widzenie na normalny zakres. Światła do undercity dochodziło tyle, co w deszczowy dzień. Gdzie szukać tych zombich? Warsaw City pokrywało olbrzymi teren. Odnalezienie tajnej siedziby jakiejś dziwnej organizacji graniczyło z cudem. Zakasłałem i pochyliłem się, bliski załamania. W ustach miałem kwaśną ślinę, jak po wielokilometrowym biegu.

Wielu ludzi w takich okolicznościach dałoby za wygraną. Ale, do diabła, nie ja. Ale, do diabła, nie ja! Jęczałem, wyłem, ale w końcu wyprostowałem tułów. Coś trzeszczało w kręgosłupie, coś darło się w żebrach, krzyczały skręcane jelita, a ja wciąż się uśmiechałem jak jakiś opętaniec. W żyły trysnęła upragniona adrenalina. Otworzyłem szerzej oczy. „Możesz być pewien, że tego, czego dokonałem, nie powtórzyłoby żadne zwierzę", czy jakoś tak pisał Saint-Exupery dwudziestowieczny pisarz, udowadniając, że człowieczeństwo to także zdolność do podjęcia wysiłku przekraczającego możliwości organizmu. Pilotom, którzy latali nad Saharą, mówiono: Jeśli awaryjnie wylądujecie na środku pustyni, najpierw zróbcie wszystko, co możliwe. A potem... wszystko, co niemożliwe. Zrobiłem krok. Noga błagała wrzaskliwie: nie! Nie dręcz mnie! Drugi krok. Zamilczcie, nogi. Wypełniło mnie uczucie dumy, niebiańska łaska, fala rozkoszy konkurującej z udręką, zupełnie jak kiedyś w Goodabads, gdy walczyłem z Hammerfieldowską dwudziestką. Tak, będę się zmagać z czymś niemożliwym do pokonania. Do oczu napłynęły łzy radości. Miałem ochotę kłami rozorać niebo.


***


- No, kochani, oto najnowsze wiadomości z gry Crying Guns. Aha, nie przedstawiłem się, ale ja nie muszę się przedstawiać, prawda? Oż w mordę, ta bestia naprawdę blisko podeszła, dzięki, Nemezy. Tooo był strzał, widzieliście państwo? A więc... aha, nie przedstawiłem się. Cal Galahad, moi mili, oczywiście Global Network News i oczywiście Wielka Wirtualna Wojna, czyli WWW! Zapisujemy karty historii! Takiej bitwy nie było jeszcze w grach i chyba nie będzie! Setki tysięcy graczy na jednym polu chwały! Trzeba przyznać, że Bestia daje zarobić twórcom Crying Guns! Fort Ironstone, gdzie zgromadziły się poczwary, przeżywa prawdziwe oblężenie. Kochani, jeśli chcecie zapisać się na kartach wieczności, zapraszamy! Nemezy, za tobą! Widzieliście państwo? To się dzieje naprawdę! Nic więcej nie powiem, po prostu re-we-la-cja!


***


Nie zamierzałem jeść szczurów, zwłaszcza że nie znałem się na patroszeniu ani na obdzieraniu z skóry, no i nie miałem ognia, żeby upiec mięso. A nie; pistoletem mogłem zapalić jakiś uschnięty badyl. Gramoliłem się wzdłuż murów, podpierając jedną ręką, a drugą podtrzymując rękojeść broni. Okazał się, że poziom zerowy ma jeszcze innych mieszkańców: nietoperze o skrzydłach metrowej rozpiętości. Głupi Sennhauser. Gdyby rząd nie zmusił go do przejścia na drugą stronę lustra, powinien zajrzeć w podziemia Warsaw City. Miałby gotową scenerię i niebezpieczeństwo. Wyciągnąłem rękę i strzeliłem do zniżającego lot piskacza. Psiakrew. Znowu salwa do halucynacji. A właściwie jak go zmusili? He, Omega ma swoje sposoby. Ty, Godzilla, nie podskakuj. Coś uderzyło mnie w tyłek, a potem w twarz.

- O rany boskie! - obudził mnie straszny ból przedramienia.

To szczur. Myślał, że nie żyję, i zaczął mnie obgryzać. Strzeliłem mu prosto w paskudny łeb, opryskując sobie twarz, szyję i ręce jego gorącym, krwistym mózgiem. Wstałem tylko po to, by ponownie się przewrócić. Moje ciało nie miało szans. Umysł walczył, chciał iść, ale organizm odmówił posłuszeństwa. Wszystkie mięśnie drżały, mdlały, histeryzowały. Gdy otworzyłem oczy, nie wiem, po jakim czasie, stwierdziłem, że szczurzy brzuch spoczywa dokładnie naprzeciwko mojej twarzy Spomiędzy kafli chodnika wypełzł różowy robaczek, zdjął zielony berecik, dwornie się ukłonił i powiedział piskliwym głosikiem:

- Szczury są bardzo inteligentne. Choroby przenoszą na sierści. Wątroba jest najpożywniejsza i wolna od zarazków.

Jeszcze raz się ukłonił i wskoczył w szczelinę. Po całym undercity przechadzały się tytany składające się z grud ziemi i skalnych odłamów. Chodziły i dudniły potężnymi stopami. Po chwili zorientowałem się, że to nie one dudnią, ale moje gorejące skronie tak reagują na uderzenia serca.

- Musisz zjeść jego wątrobę i wypić trochę krwi. Nie za dużo, bo zawiera żelazo, amoniak, zatrujesz się, nie za dużo...

Skąd to wiedziałem? Może ze studiów? Zaraz... co Ja studiowałem? Medycynę? Tak, racja... nawet uzyskałem prawo samodzielnego uprawiania zawodu... dawno temu... w odległej galaktyce. Jak to czasami wiedza może człowiekowi uratować życie... Przyłożyłem mdlejącymi palcami lufę plasmaguna do futrzastego podbrzusza i wycelowałem wzdłuż tułowia w kierunku pyska. Strzał zadziałał jak ogniowy skalpel. Otworzyłem usta, by nie czuć smrodu spalonej sierści. Wsadziłem patyki palców w ranę i rozerwałem ją. O nie. Mięśnie brzuszne osłonięte błoną. Nie rozerwę. Ręce bezsilnie opadły na ziemię.

- Spokojnie - odezwał się skrzacik oparty o włochate zwłoki. - Jeszcze jeden strzał i z głowy. Dobrze ci idzie. - Podrapał się w głowę. - Nie szukaj szkła czy innych bzdur. Tępym narzędziem nie rozkroisz tego do wieczora.

Przyglądający mi się spokojnie tytan pokiwał kanciastą głową. Ledwie majaczyła na tle estakad średniego miasta. Zebrałem się w sobie, wsunąłem lufę w szczelinę rany, wycelowałem i nacisnąłem spust: Zachłysnąłem się gejzerem ciepłej krwi. Przemogłem odruch wymiotny i zlizałem ją z palców i warg. Położyłem broń przy piersi i wsunąłem palce w osmalony otwór. Wątroba, gdzie ona jest... na lewo..: o, tu. Na mękę Pańską, jeszcze jedna powięź, jak j ją rozerwę? Jak ja ją rozerwę?! Nagle bezradność zastąpił jakiś niezrozumiały szał. Kurwa! Jeśli zabryzgał mnie mózg tego wszarza, jeśli zalała mnie jego krew, jeśli leżę gębą przy jego parchatych trzewiach to, kurwa mać, rozerwę tę powięź i zeżrę tę wredną wątrobę! Chude palce zadziałały jak gwoździe wbijając się w gorący miąższ. Za chwilę trzymałem wyrwany organ i wgryzałem się weń wszystkimi zębiskami.

- Ehem... - odchrząknął maleńki krasnoludek stojący na brunatnym daniu. - Uważaj na pęcherzyk żółciowy. Nie jedz go i nie pij żółci.

Zrobił do mnie perskie oko i znikł. Oderwałem płat od zębów i obejrzałem go. Łatwo powiedzieć. Tylko w atlasach zaznacza się pęcherzyk na żółto. Jest. Chwyciłem go i oderwałem od reszty. Na koszulę polała się zielona substancja. Pieprzyć ją, myślałem, żrąc czerwony miąższ. Kiedy skończyłem, obróciłem się w drugą stronę i spojrzałem prosto w oczy kolejnego szczura szczerzącego ciemnopomarańczowe kły. Za nim majaczyło jeszcze kilkanaście włochatych cieni zwabionych zapachem uczty Pistolet wciąż leżał za moimi plecami, po stronie rozdartego gryzonia. Nie miałem wyboru. Błyskawicznie wyciągnąłem lewą rękę do gardzieli bestii, a prawą po broń. Włochacz był bardzo zwinnym i silnym stworem. Podrapał mi twarz, pierś, ręce i szyję, zanim go zastrzeliłem. Oczy nabiegły mi krwią. Podniosłem się, chociaż całe moje ciało zawodziło, żebym tego nie robił, zupełnie jak greckie płaczki, staruchy ubrane w czarne suknie. Odtrąciłem ich wizję, machnąłem ręką i obraz się rozwiał. Poczułem żądzę mordu i znów obnażyłem zęby Może pisane mi umrzeć, może zginę w tym strasznym świecie, ale nie bez walki. Bo człowiek, do kurwy nędzy, jest najgroźniejszym z drapieżników! Podniosłem broń dygoczącą ręką i zacząłem strzelać na oślep. Otoczyły mnie gejzery kurzu, gruzu i posoki. Nie wiem, kiedy przestałem. Jakby urwał mi się film. Gdy tuman opadł, zobaczyłem, że ubiłem siedem sztuk, reszta uciekła. Na klęczkach, z rosnącą wprawą wypatroszyłem sześć okazów i pożarłem ich wątroby. Gdzieś W pamięci majaczyło, żeby nie tykać trzustki, śledziony i nerek. Serca bym nie pogryzł, a płuca były zapylone. No, zostawały jeszcze mózgi, z pewnością ' bogate w cenne substancje, ale nie mogłem się przemóc.

Gdyby ktoś mnie wtedy zobaczył, pomyślałby, że widzi wilkołaka pożerającego ofiary. Kończyłem ostatnią porcję, kiedy usłyszałem odgłos policyjnych syren. Ktoś dostrzegł błyski wystrzałów.

Przeklinając, rozdzierając ubranie i skórę, wczołgałem się w najbliższą klatkę schodową. Pojazd pozostał na poziomie średniego miasta. Przez chwilę wisiał nad zmasakrowanym stadem szczurów, zakołysał się i odleciał. Zastanawiające, kołatało mi się w chorej głowie. Skoro nie wylądował, żeby zbadać sytuację, widocznie zdarzają się tutaj takie rzeczy. Policja chyba nie ingeruje w sprawy poziomu zero. Wniosek był jasny i przerażający: mieszkają tu jacyś ludzie nie objęci prawami społeczności Warsaw City. Przypomniałem sobie postać, którą widziałem z okna dwa dni wcześniej.


***


- Przerywamy wiadomości sensacyjną informacją. Rzecznik prasowy Mobillenium Ltd., Jeremiasz Hal, poinformował na zwołanej przed godziną konferencji prasowej, że jego firma ukończyła terraforming planety Gaja krążącej wokół gwiazdy Sigma Draconis oddalonej od naszego Słońca o niespełna dziewiętnaście lat świetlnych. Nasze podejrzenia, że firma już dawno opracowała technologię produkcji silników Mirova, okazały się słuszne. Sprawa w trybie pilny stanęła na forum senatów Wolnej Europy, Wolnych Stanów Ameryki, Federacji Oceanu Spokojnego i Indyjskiego oraz Matki Rosji. Chociaż prawo ziemskie od roku dwa tysiące sto sześćdziesiątego pierwszego uwzględnia możliwość kolonizowania nowych światów i szczegółowo opisuje procedury zaludnienia, podziału terytorialnego i tworzenia struktur administracyjnych, nikt nie spodziewał się tak nagłej nowiny. Glob zmodyfikowaliśmy gratis - twierdzi Jeremiasz Hal - wszystko jest przygotowane do zasiedlenia: jest tlen, liczne bezpieczne gatunki fauny i flory gwarantują stabilny ekosystem zbliżony do tego, w którym bytowali nasi dziewiętnastowieczni przodkowie. Zapewniamy własnych ekologów i geologów oraz logistyków i socjologów. Rządy państw mogą kupować gotowe statki emigracyjne bądź je czarterować i wysyłać przedstawicieli, ambasadorów, członków nowych rządów oraz obywateli. Kto ma więcej pieniędzy, ten lepszy - dodaje ze śmiechem rzecznik Mobillenium. O postanowieniach posiedzeń senatów poszczególnych krajów będziemy informować na bieżąco.

Nasuwa się jednak kilka pytań: gdzie została zbudowana machina terraformująca, która zmieniła oblicze Gai? Pod ziemią? VV pasie asteroidów? Czy możliwe, by zniknięcie tak istotnej struktury nie zostało przez nikogo zarejestrowane? Jakie jeszcze niespodzianki kryje korporacja transportowa? I co najważniejsze: jeśli Mobillenium zastosowało tak złożoną strategię marketingową, co ukrywają inne firmy? Nazywam się Jagna Randal, oglądacie wieczorny serwis Global Network News, wracamy do przerwanej korespondencji z Brukseli...


***


Gdy policjanci odlecieli, wypełzłem na czworakach z klatki schodowej i przysunąłem się do krawędzi budynku. Natychmiast się cofnąłem, serce zatrzepotało w chudej piersi. Szli do mnie ludzie. Nie wiem, czy ludzie, widziałem ich przez ułamek sekundy: jakieś pochylone postacie w łachmanach, na oczach urządzenia optyczne, prawdopodobnie noktowizory... Rany boskie! Musiały ich zaalarmować moje strzały i zapach padliny! Podniosłem się i rzuciłem do ucieczki, lecz jakie miałem szanse, skoro ledwie powłóczyłem nogami?

I wtedy zza rumowiska, do którego się niezdarnie kierowałem, wyprysnął jakiś smukły mechaniczny kształt. Był to dziwny antygrawitacyjny skuter z jeźdźcem na pokładzie. Za plecami słyszałem pokrzykiwania:

- Stoj, brodniarzu!

- Karwa juciuknie!

- Rabak, bierz go, choja!

Mobil zbliżył się. Dosiadał go drobny mężczyzna w pelerynie pomalowanej w ochronne barwy. Wyciągnął do mnie rękę, szarpnął i pomógł się usadowić za sobą. Ruszył na pełnym ciągu wśród zawodzenia dzikusów. Minęliśmy ich w odległości metra. Humanoidy z czarnymi gębami, czarnymi włosami, w czarnych noktowizorach... doskonale wtapiali się w otoczenie. Wymachiwali łapskami i industrialnymi odpowiednikami maczug. Za moimi plecami uniosło się miękkie oparcie. Z ulgą rozluźniłem mięśnie i wtuliłem się w podtrzymujące poduchy.

- Co tu robisz? - krzyknął kierowca.

- Szukam... Shadow Zombies! - odkrzyknąłem tak głośno, jak umiałem.

Jeździec roześmiał się.

- Więc nasze ścieżki się skrzyżowały!

Jakie szczęście, że wielkie organizacje rozsyłają zwiadowców. Dawniej złościłem się, gdy dopadał mnie przedstawiciel którejś z nich. Tym razem byłem za to nieopisanie wdzięczny.


***


Czy widziałeś siebie samego na łożu? Twoje ciało leży godzinami, dniami i nocami, całe dziesięć dni. Przyjrzyj się. To typowy gracz po tygodniu przebywania w sieci. Widzisz kurz pokrywający jego twarz i kombinezon? Ty wyglądasz podobnie. Mówisz, że używasz łoża? To nie łoże. To katafalk. Jesteś żywym trupem. Tylko udajesz, że żyjesz. Życie to realium. Twierdzisz, że nie stać cię na bezmózga? Mylisz się! Masz szansę! ElektroBank udziela niskooprocentowanych kredytów na bezmózgi! ElektroBank. Zajrzyj na naszą stronę. ElektroBank. Podejmij wyzwanie.


***


Gdy jeździec zatrzymał pojazd, wskazania omnika informowały, że znajdujemy się gdzieś pod Sadybou. Niedaleko majaczył niczym się nie wyróżniający mieszkaniowiec. Przemogłem śmiertelne znużenie i zerknąłem przez ramię towarzysza. Sprawdzał jakieś odczyty... Szczególnie zwracało jego uwagę okno podobne do radaru. Wydawało się puste. Wcisnął jakiś guzik i otwarła się pod nami kwadratowa przepaść. Wydałem z siebie słaby okrzyk, skuter zapadł się w ciemność... którą nagle wypełnił oślepiający blask. Chciałem zasłonić oczy, ale omdlała ręka nie miała siły się unieść. Przymknąłem powieki. Kiedy ostatni raz widziałem światło? Chyba... Dwa dni temu.

- Gandalf, stary szperaczu, widzę, że coś przytaszczyłeś. - Usłyszałem czyjś głos.

- Nasze ścieżki skrzyżowały się pod północnym śródmieściem. Przywiozłem go, bo mówił, że nas szuka.

- Czyżby był tym, na którego czekamy? Nigdy nie przestaną mnie dziwić zapisy kreatora.

- Wydaje się osłabiony, jest cały brudny od krwi. Myślę jednak, że to nie jego posoka, tylko kąsaczy. - Umyjemy go, nakarmimy, a potem wysłuchamy opowieści, to znaczy jeśli została uwieczniona.

- Dobrze mówisz, Jukundzie.

- Tak było przeznaczone.

Roześmieli się. Poczułem, że Gandalf zsiada z pojazdu. Chwyciły mnie krzepkie ręce. Lekko uniosłem powieki. Co za czyste, ładne wnętrze! Luksusowe! Tutaj? Pośrodku Hadesu? Zamknąłem oczy i znowu otwarłem. Znajdowałem się w jakimś białym pomieszczeniu. Drugi mężczyzna ubrany był w kremowe szaty Trzymali mnie pod pachami i pomagali iść. Dotarliśmy do windy.

- Te jego ubrania - Jukund zerknął na mój garnitur - to jakieś drogie egzemplarze. Widzisz, jak trawią i usuwają brud?

- Rzeczywiście.

- Skąd taki bogacz znalazł się w undercity?

Gandalf roześmiał się.

- Drogie odzienie nie implikuje bogactwa!

- Twoja ścieżka zawsze mnie intrygowała.

- Mówisz o inteligencji, prawda?

- Jeśli wolisz...

Przez chwilę słyszałem tylko cichy szum windy, własny ciężki oddech i łomotanie serca.

- Czekaj - odezwał się stojący po lewej stronie Jukund. - On ma jakąś broń... Lepiej ją wyciągnę.

Zanim zdążyłem go ostrzec, dotknął rękojeści.

- Jauć

Stojący po prawicy Gandalf zachichotał:

- Inteligencja czy przeznaczenie, czasem warto, pomyśleć, nieprawdaż?

- Kreator bywa okrutny.

- Skoro ma takie drogie ciuchy, broń prawdopodobnie też jest ekskluzywna i nie przyjmuje obcego dotyku. Widzisz ten omnik? W życiu nie widziałem podobnego modelu.

Winda zatrzymała się. Znaleźliśmy się w wielki kolorowym holu. Wyglądał zupełnie jak centrum rozrywek. Holorzeźby, panoramiczne okna z widokiem grondowego lasu, wielki basen pośrodku... Kąpali się w nim weseli plażowicze. Wybałuszyłem oczy. Gdzie ja jestem!? Mój Boże... Nie, to chyba halucynacje...

U naszych stóp pojawiło się stadko krasnali: skrzaty pospiesznie rozebrały się i pogalopowały w stronę kąpieliska.

- ...w istocie zagadkowa jest jego ścieżka - wychwyciłem koniec wypowiedzi Jukunda. - Ten pokój będzie dla niego w sam raz.

Puścił moje ramię i stanął naprzeciwko. Za nim bieliły się drzwi z holonumerem „555".

- Rozumiesz moją mowę? - spytał. Skinąłem głową.

- Nazywam się Jukund Erey. Jesteś osłabiony...

O, naprawdę? Chciałem się ironicznie uśmiechnąć, ale wargi mnie nie słuchały.

- ...potrzebujesz pomocy. Gandalf - zerknął na mężczyznę w ochronnej pelerynie - wprowadzi cię do pokoju, pokaże łazienkę i urządzenia. Za chwilę przyjdzie ktoś z obsługi, kto cię nakarmi i pomoże się umyć. Przyślemy też lekarza. Nie obraź się, ale postawimy na straży żołnierzy. Proszę, żebyś nie opuszczał tego pokoju, dopóki nie porozmawiamy. Czy mnie rozumiesz?

Zamrugałem, że tak.

- Dzikkuję - wybełkotałem.

- Tak było przeznaczone - odparł pogodnie i poklepał mnie po ramieniu.


***


Ledwo Gandalf usadził mnie na obszernym łożu, do pokoju wbiegł chudy, łysy jegomość w białym kitlu. Chyba na chwilę straciłem przytomność. Ocucił mnie głos jeźdźca:

- To jest ten człowiek, Albercie.

- To widzę! - krzyknął przybysz. - Dlaczego jest taki pokrwawiony?!

- Chyba kąssacze...

- Jak to: chyba? Jak to kąsacze? Mówisz to tak spokojnie?!

- On miał broń i na pewno sobie poradził...

- Nie widzisz, że jest podrapany?

Lekarz zdjął ze mnie marynarkę.

- Sssą. Ślady zębów jadowych!

To te szczury miały zęby jadowe?

- Sssso to za pisstolet?!

- Nie dotykaj!

- Au! Pssiakrew! Weź, kopnij go!

- Jużi. To persssonalny jakiś gnat...

Postarałem się utrzymać wzrok na lekarzu. Jego obraz trochę się zamazywał.

- Nazywam się Alfred Ant - powiedział. - Jezdem lekarzem, zbadam cię.

- Lekarzunio! - odezwał się krasnal w żółto-fioletowe poziome paski, skaczący na pościeli. A nie, to nie krasnal był. To dwóch kraznali było. Robali. To był robal. Jednak. - Jakżże się cieszzę! - Zaczął ściągać spodnie. Ddo baddania.

- Sso ten łyssol tu robi? - spytała obrażona blondyna, wyłaniając się ze ściany Dwie głowy miała i strasznie gruba była. Taka trochę burdelmamama. - Sso on si robi? Cię dotyka? - prychnęła.

Zwidy chyba jednak znikały pod wpływem alkoholu i adrenaliny. Dlatego teraz, gdy się rozluźniłem, pojawiły się znowu. Odbiło mi się wątrobą szczura: Okropne uczucie... Na chwilę zapadłem w niekontrolowany sen. Ktoś mi rozwarł powieki. Alfred pochylał się nade mną i zaglądał w oczy Szeroko rozwierał powieki... Zdjął mi koszulę. Coś prześwietlał jakimś aparacikiem... Zajrzał mi do gęby.

- Dlaszego on ma krrrew w usstach?

- Niefiem...

Spojrzał na mnie.

- Possłuchaj uważnie - trochę mną potrząsnął i ożywiłem się. - Dlaczego masz krew w ustach? Jadłeś coś?!

- Wdrby - wydukałem.

- Co?! - znowu mnie szarpnął. - Postaraj się trochę wyraźniej!

Zebrałem wszystkie siły.

- Wątrby. Żdżurów.

- Wątroby szczurów?!

Skinąłem głową.

- Rany bosskkie! Nie dość, że go nafaszzzerowały neurotoksyną z zębów, to jeszzcze wątroby! Czyssta trusssizna! Jego mózzzg moszzze nie wytrzzyymaśśś!

No i pięknie.

- Ttto fdodatku nie tfoje ssiało?! - dopytywał się.

Skinąłem jeszcze raz głową. Powstrzymał przekleństwo i odszukał na moim przedramieniu nanowtyczkę.

- Jesteś graszzem?! To dobrze. Łatwiej będzie ci podaśś...

Podbiegł do lodówki ukrytej w ścianie. Znów na chwilę straciłem przytomność. Odzyskałem ją, gdy mocował w zaczepie łóżka nieznany zbiornik infuzyjny, dwukrotnie większy od standardowych. Podłączył cienki przewodzik do mojego ciała. I wstrzyknął coś do tego zbiorni...

Tym razem na dobre zapadłem w otchłań pełną niespokojnych mar. Leciałem w czarną przepaść, wzdłuż skalnych występów, ostępów, rozstępów, grywstępów... Czarno, czarno, czarno, czarno...


***


- Nasz stały sieciowy korespondent, Cal Galahad, dostarczył dzisiaj niepokojące wiadomości. Sam nie może ich przedstawić, bo jest zaangażowany w WWW, czyli Wielką Wirtualną Wojnę, która toczy się na terenie gry Crying Guns. Według ostatnich odczytów znajduje się w pobliżu południowej dolnej przeciwstraży fortu Ironstone i atakuje broniące jej bestie wraz z doborowym klanem „Dark Eagles". Według jego doniesień niektórzy z graczy zaangażowanych w WWW bez żadnych racjonalnych przyczyn przestali się pojawiać w szeregach walczących. Co więcej, zniknęli również z własnych realnych mieszkań. Jego dociekania zdaje się wskazywać, że kilku bądź kilkunastu organicznych graczy straciło życie podczas zmagań z bestią, wypadki te były jednak maskowane przez odpowiednie działania ze strony zoeneckiej Virtual Security Agency. Jak mogło do tego dojść, skoro serwery gier usunęły reprezentację czuciową poważniejszych urazów? Coś je regularnie odnawia - twierdzi Cal - można też odnieść wrażenie, że gracze, którzy znajdują się za blisko bestii, zaczynają dziwnie się zachowywać, zupełnie jakby znaleźli się pod wpływem środków narkotycznych - to jego ostatnie słowa. Czyżby zoenecka Agencja Wirtualnego Bezpieczeństwa traciła kontrolę nad światami? Mówi Jagna Randal, Global Network News, serwis sieciowy po reklamach. Zostańcie z nami.


***


- Nazywam się Harold Alland. Jak się czujesz, młody człowieku? - zapytał szpakowaty mężczyzna.. w średnim wieku, siadając na śnieżnobiałym puchatym fotelu w rogu pokoju „555".

Sufit pomieszczenia przebiła wielka, sinawa, skalna ręka tytana. Szukał mnie. Sękate łapsko gmerało, szperało, obmacywało pokój. Wcisnąłem się w poduszkę. Alland? Harold Alland? Czyżby ojciec Steffi Alland?

- Dziękuję za gościnę. Czuję się dobrze - wycisnąłem słowa z ust, jak archaiczną pastę do zębów z metalowej tubki.

Trochę mnie peszyła cała ta aparatura (medyczna chyba) rozstawiona dookoła. Podejrzane, podejrzane...

- A psychicznie?

Skąd wiedzą? Pewnie wygadałem się podczas rekonwalescencji. Albo mikrofony. Głośniki. Aparatura. To Alfred Ant. Szpieg. Trzy doby w jego towarzystwie. Z pewnością dostrzegł moje spojrzenia i ruchy, kiedy opędzałem się od wrogów i molestatorów.

- Już dobrze.

- Dobrze, panie bobrze - potwierdziła chmura siarkowych gazów unosząca się w piątym wymiarze. - Świetnie - Harold uśmiechnął się. - Pozwolisz zatem, że zadam ci kilka pytań.

Mają do tego pełne prawo. Korzystam z ich gościny, poznałem lokację siedziby, a oni ciągłe nic o mnie nie wiedzą. Sam się zaskoczyłem tak przejrzystym wywodem. Ktoś mi go, kurwa, nasłał do głowy. Rozejrzałem się za nadajnikami. Gniazdko w ścianie. Będę musiał później rozkręcić. Uśmiechnąłem się przymilnie:

- Proszę.

- Uważaj, bracie - w drugim rogu pokoju zmaterializował się Lee Roth. Był srebrzysty, jakby przyprószony brokatem, otoczony rojem migotliwych, pięcioramiennych gwiazdek. Ledwo go widziałem. - Uważaj - syknął i wyciągnął połyskliwy, roztrojony jęzor, który zaczął tak świdrować, tak łajdaczyć, tak majdrować w całym pomieszczeniu, że przestałem cokolwiek widzieć.

Przetarłem oczy. Demon zniknął.

- Najpierw ustalmy personalia - odezwał się mężczyzna. - Nie masz przy sobie karty identyfikacyjnej. Nie wiemy, jak się nazywasz.

Na kołdrze spał sześcionogi kot. Zerwał się na równe nogi i rozwarł najeżoną złotymi zębami paszczę.

- Nie mów! Nie mów!

Przeanalizowałem sytuację. Prosta nie była. Ale agent Taymore radził sobie w gorszych i wychodził na swoje... Grajmy w tę grę. Zrobiłem przepraszającą minę i odezwałem się:

- Wybacz, Haroldzie, ale zanim cokolwiek o sobie powiem, muszę się dowiedzieć kilku rzeczy o was.

Zrobił zdziwioną minę. Dobry aktor. Doobry aktor.

- Jestem w waszej mocy - ciągnąłem - jeśli okażę się wrogiem, szpiegiem, człowiekiem niepożądanym, możecie mnie nawet zabić.

Skrzywił się z niesmakiem. Zerknąłem na drugiego siebie siedzącego obok, w tej samej pozie. Milczał. Spojrzałem w niebo. Nic. Norma. Ajpokalipsa, kłęby dymu i błyskawice. I pankreator coś pierdoli.

- Zatem - podjąłem, starając się przybrać rzeczowy ton - czym są Shadow Zombies?

Obłok wokół jego głowy zawirował. Aha, to tam też diabły z aniołami walczą. Aha... Zadałem złożone pytanie, na które odpowiedź wymagać będzie wysiłku. Zagiąłem ptaszka. Potarł skronie:

- Gandalf mówił, że znałeś nazwę naszej organizacji. Teraz dowiaduję się, że nie masz pojęcia, czego szukałeś.

Coś we mnie pękło. Zadygotałem, gdy otoczyły n skwierczące błyskawice, ściany zniknęły, tytany szły z podziemi, leżałem na białej plamie, a dook kroczyły bestie, wcielenia żywiołów, siekły gru świetliste miecze i pioruny...

- Słyszysz mnie? - dotarł do mnie głos. Głos Harolda Allanda.

Otworzyłem szeroko oczy i zobaczyłem ciekawą iluzję: biały pokój, niby nic, łóżko, na którym leżę, ściany, dobrze wiedziałem, co za nimi się kryje. Patrzył na mnie mężczyzna. Zebrałem strzępy myśli:

- Steffi Alland... to twoja córka? Podwójna agentka w szeregach zoenetów?

Ale mi się zgrabnie powiedziało. Byłem z siebie dumny Jego oblicze pojaśniało.

- Mówiła, że pojawisz się w undercity. Przeczesujemy teren od kilku dni. Torkil Aymore, nieprawdaż? Całe moje ciało wyprężyło się, jak porażone prądem. Torkil... Torkil. To słowo prostowało coś w głowie, wygładzało szlaki, złote drogi biegnące przez lasy ku świetlistym zamkom, ku zachodzącym słońcom, ku świątyniom tajemniczym... Jak dawno nie słyszałem... tego słowa... Swojego... imienia! Imienia! Imienia! Przemogłem sztywność karku i skinąłem głową.

- We własnej osobie - wydukałem - ale... - zlustrowałem patykowate ręce odchodzące od tułowia - nie we własnym ciele.

- Tak jak w przepowiedni. A widzisz moje myśli? Przepowiedni? A, tak, przepowiedni. Przyjdzie bestia i dziewica... nie, jawnogrzesznica i ten... niosący światło. Lucyfer. I znowu burza, sztorm, łajba na kołyszących falach, mokro w sztormiaku, mokro za kołnierzem, kto mnie tu postawił? Psia wachta...

- Znasz sieciowe proroctwo? - jego głos, jak wielka łapa, wyciągnął mnie z łodzi i włożył do łóżka. Łajdak. Coś jakby pamiętałem... Co on mnie tak przesłuchuje?! Gówno mu powiem. Pokręciłem głową. - Muszę przyznać, że mnie... zaskoczyłeś.

Tak, będę grał w twoją grę. Raptem ogarnęła mnie ciemność. Ocknąłem się za milion lat. Odemknąłem powieki jak betonowe odrzwia katakumb. Wszystko pamiętałem.

- Czy mógłbyś - potarłem niby ze wstydem kark - przypomnieć tę przepowiednię?

Agent ze mnie był wyśmienity Nic się nie zorientował. Wyszczerzył mlecznobiałe zęby.

- Ależ oczywiście. Znamy ją na pamięć, bo tu w ogóle, jak zauważyłeś, dość religijny nastrój panuje. Tak, przejrzałem wasze podłości.

- W istocie...

- O tym później. Znamy ją, bo wierzymy, że opowiada także o nas. Posłuchaj:

W świecie, którego nie ma

Pojawią się ziarna zniszczenia

Które urodzą w zaświatach bestię

I pojawi się człowiek

W nie swoim ciele

Widzący cudze myśli

Który zstąpi do tych

Co wstali z martwych

I pokona nieprzyjaciela

Bo będzie mu znany

Logarytm Algorytmu

Mózgu Antagonisty

Teraz sobie przypomniałem. Rzeczywiście była taka przepowiednia.

- Ładna - przyznał Lee przysłuchujący się całej rozmowie, zasłaniający płaskim cielskiem całe brunatne niebo, na którym szalała bitwa między Bezbolesnymi i Sprawiedliwymi, kurwa mać.

- Teraz część można już zinterpretować, prawda? - spytał Alland.

Tak, tak, można zinterpretować, mały, głupi człowieczku.

- Tak się zdaje - zgodziłem się. Trzeba się zgadzać. - „Ziarna zniszczenia" to wirusy Teraz przekształciły się w „Bestię".

- Człowiek w nieswoim ciele to z pewnością ty.

- Pewnie tak - cmoknąłem. Trochę prawdy nie pozwoli mu podejrzewać, że coś zatajam. - Zstąpiłem do undercity i poznałem... zombich, czyli tych, co wstali z martwych.

- No właśnie - rozpromienił się Harold. - Jak widzisz, jesteś oczekiwanym wybawicielem.

A tak. Wybawiciel to ja. Wszystko jasne. Tylko że to wy jesteście zdrajcami. Nie wybawię was. Zmrużyłem oczy i rozciągnąłem usta w bladym uśmiechu. - Tylko nie to.

Wstał z fotela i klepnął mnie w ramię. - Dasz sobie radę. Pomożemy ci.

Kiedy wyszedł, mogłem już robić, co chciałem. Skręciłem się więc jak ślimak w spazmie straszliwego bólu. Oj, oj.


***


- Konsternacja w sieci. Rzecznik prasowy VSA, Ubald Oil, oświadczył w oficjalnym wystąpieniu dla sieci Sky News, że w ciągu ostatnich miesięcy podczas starć z ewoluującą Bestią doszło do zgonów dwudziestu graczy. Hojne zadośćuczynienia wypłacane poszkodowanym rodzinom przez zoeneckie władze sznurowały im usta, lecz teraz VSA samo postanowiło prosić o pomoc. Chociaż serwery gier usuwają reprezentację czuciową, wirusy przywracają ją i tworzą coraz nowsze zabezpieczenia. W kilkudziesięciu grach udało się ograniczyć działalność cyfrowych bestii, lecz największym problemem jest świat Crying Guns, a zwłaszcza fort Ironstone. Doniesienia Cala Galahada, dziennikarza Global Network News, okazały się prawdziwe. Gracze nie tylko narażeni są na typowe urazy, ale także na dziwny rodzaj hipnozy, która przedziera się przez standardowe zabezpieczenia, osoby, które zbyt długo obcowały z potworami, wychodzą z gry i znikają w tajemniczych okolicznościach. Obawy wyrażane niejednokrotnie na falach sieci GNN okazały się słuszne: VSA straciło kontrolę nad sytuacją. Oczekujemy pomocy ze strony rządów oraz firm elektronicznych - mówi Ubald Oil. - Bestia jest większym zagrożeniem, niż dotąd się wydawało, jej algorytmy wyprzedzają nasze, obawiam się również - dodaje - że w innych grach przeciwnik tylko się przyczaił.

Mamy informację, że do siedziby VSA wpłynęły pierwsze odpowiedzi od rządu Wolnej Europy i Matki Rosji. O dalszych losach sieci będziemy informować na bieżąco. Nazywam się Matylda Aslaksen, oglądacie państwo „Co nowego w sieci". Global Network News.


***


- Haroldzie, dzieje się z nim coś niedobrego. Neurotoksyny kąsaczy powinny przestać działać, dałem mu antidotum cztery dni temu. Okres półtrwania trucizn z wątrób tych wszarzy wynosi sześć godzin.

- Mów do mnie po ludzku.

- Czekaj, sprawdzę, czy śpi... Tak. Widzisz ten hologram? Zrobię zbliżenie... O, synapsy. Zaczęły dziwnie funkcjonować.

- Czyli co? Nie rozumiem.

- Zażył infigen bez płynów odżywczych. Pokąsały: go szczury. Zjadł ich wątroby Obawiam się, że to było za dużo dla jego mózgu i dzieje się coś, jakaś reakcja z opóźnieniem, nie wiem, jak ją nazwać.

- Alfred, proszę cię...

- Sieć neuronalna zaczyna się rozpadać.

- No to napraw j ą!

- A ty myślisz, że co ja robię?! Faszeruję go tak, że muszę dodawać enzymy, bo jego wątroba nie nadążyłaby z metabolizowaniem tego całego gówna.

- Nie wiem, nie wiem... Moim zdaniem on wariuje.

- Rzeczywiście dziwnie się zachowuje.

- To obraz mózgu schizofrenika.

- Przestań. Można dla niego jeszcze coś zrobić?

- Mów do niego, ile się da. Stymuluj go głosem, słowami. Cała nadzieja w metabolizmie informacyjnym. W końcu to gamedec.


***


Sieć wrze od oburzonych głosów konkurentów Mobillenium. Najbardziej zjadliwy w komentarzach wydaje się Samuel Perdidi, rzecznik prasowy Wings Incorporated, który otwarcie zarzuca rosyjskiemu molochowi praktyki monopolistyczne oraz nieetyczne strategie marketingowe. - Insynuacje pana Perdidi są zrozumiałe - ripostuje Jeremiasz Hal, rzecznik Mobillenium - podejrzewam, że gdybym był na jego miejscu, używałbym jeszcze ostrzejszych sformułowań. Podobnie jak mój biedny kolega, nie lubię przegrywać.


***


Następnego dnia poczułem się na siłach, żeby wstać. Kontrolowałem sytuację. Nie wygadam się. Stanę na wysokości zadania. Nie zawiodę pracodawców w niebie i na ziemi. W spacerze towarzyszył mi Harold Alland. Basen nie był przywidzeniem. Dobrze go, kurna, widziałem. Ku mojemu przenajgłębszemu rozczarowaniu, nie dostrzegłem w nim żadnych nimf. Pod stopami rozszczepiła się ziemia. W jeziorze lawy pluskały śmieszne chomiki o czarnych jak antracyt oczkach. Śmiało zrobiłem krok i poleciałem w afgańską przepaść.

Poczułem, jak podtrzymują mnie czyjeś ręce. - Torkil?! Dobrze się czujesz?!

To test. Testowałem go. Nie zdał egzaminu. Nie zdał. Złapałem go. Skinąłem, że w porząsiu.

- Tylko się potknąłem. - Na pewno?

Wskazałem ręką kierunek. Ruszyliśmy w głąb kompleksu.

- Możesz mi wyjawić znaczenie waszej nazwy? Shadow Zombies? - spytałem. Nie ma to jak klarowność myśli.

- Ja jestem zombi - wypalił.

Zamrugałem niby z zaskoczeniem. Od dawna to podejrzewałem. Zombi jak malowany.

- Nie rozumiem - znów udałem.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem. Manipulowałem nim, jak chciałem. Jestem mistrzem manipulacji. Znów ciemność.

Te jego obmierzłe ręce pod moimi pachami. Won! Won! Won!

- Na pewno dobrze się czujesz?

Co on się tak czepia? W łóżku się zobaczyłem. No nie ma rady Do snu ukołysały mnie białe fale pościeli.

- Zaburzenie działania synaps w układzie motorycznym.

- Alfred, jeszcze raz odezwiesz się do mnie w tym swoim ...langu i cię zamaluję.

- Nie można ufać, że będzie się bezbłędnie po...szał.

- Rany Boskie, ...ów do mnie jak do debila!

- Wsadź go na wózek dla niepełnosprawnych, bo ci gdzieś znowu upadnie, zresztą...

- No? -…

- …

-O?

- Według skanów niedługo prz...nie w ogóle chodzić. I myśli mu się ...raz gorzej.

- Radź coś.

- Mów do niego.


***


Jechałem se wózkiem, takim inwalidzkim. Pchał mnie ten z szarym włosem na skroniach, ten, no, Alladyn. Harlequin.

- No tak, kogo obchodzi los jakiegoś odmrożeńca - coś takiego mówił.

Odmrożeńca? Jak on prowadzi ten wózek po takim rozfalowanym morzu? Hę? A jak on ominie tego olbrzyma mrozowego, co stoi, mieczem soplowym wymachuje, brodą siwą poświstuje? A, no to jest właśnie odmrożeniec.

- Zombi to ludzie - mówił ten z tyłu, ten Haj Rold - którzy w dawnych czasach, czyli w wieku dwudziestym i dwudziestym pierwszym... - oj, mógłby się zdecydować, dzień dobry panie prezesie - ...zamrozili swoje ciała zamiast umrzeć. Ja zrobiłem to w roku dwa tysiące piętnastym, bo byłem chory na raka jelita grubego, który w tamtych czasach był chorobą śmiertelną. Nic z tego nie pamiętam.

Podjechał do straszliwych lodowych odrzwi. Otwarły się i statek wsunął dziób w salę pełną stalaktytów i stalagmitów.

- Jak się czuje nasz pacjent? - spytał taki duszek, jakby z wody ukręcony.

Zerknąłem przez ramię. Haj Rold pokręcił smętnie głową.


***


- ...sisz mówić do niego... cały czas... mówić... opowiadaj mu...

- ...so mó mówić?...

- ...o szeszłości... mówmu... o sobie... osobiste... mówmu... muuuuuuuuuuuuuuuu...

- ...soenesii... a jakby sszzzyfwrósili mu ssssiałooo?

- ...niefiem... mófffff... tonieko...

- ...tajmu... najsiiiilniejszeee... prochiiii...

- ...sssssprópójęęęę... ale... fąąątpięęę... ssskontaktuujjj się ze Ssstefffii...


***


- Błony komórkowe podczas zamrażania są niszczone przez kryształki wody - tak mówił. Nie rozumiałem. - Neuronów, niestety, nie omija ten los. Ekstropianie mieli nadzieję, że nauka przyszłości rozwiąże ten problem i ożywi ich w pełni świadomych poprzedniego życia. - Pokręcił głową. - Tak się nie stało. - Zmęczony byłem, a on mówił i mówił. - Po rewitalizacji i usunięciu choroby byłem jak niemowlę. Przez kilka lat dorastałem na nowo... w starym ciele. W zwojach mózgu pozostały pewne ślady, tkankowa pamięć, toteż wiele rzeczy sobie przypomniałem, głównie umiejętności. Ale moja poprzednia osobowość zatarła się niemal zupełnie.

Korytarz. Długi. Długi.

- Z pamiętników - ciągle mówił - filmów i wspomnień zapisanych przez bliskich wywnioskowałem, że byłem... - zakaszlał - kawałem sukinsyna. Okropnym człowiekiem, którym teraz nie jestem.

Tak, pokiwałem głową.

- Złapałem się na tym - mówił - że nie mogłem zaakceptować rzeczywistości rynkowej: jej przemocy i brutalności. Odsunąłem się od krewnych, praprawnuków i jakichś zupełnie obcych pociotków, prowadziłem pustelnicze życie. Przez długi czas myślałem, że jestem samotny w swoich przemyśleniach. - Nie rozumiałem. Nie rozumiałem. - Kiedy jednak wszedłem w sieciową społeczność odmrożeńców, dowiedziałem się, że ich odczucia są podobne. Zaczęliśmy się spotykać, dyskutować. Stworzyliśmy na własny użytek termin „syndrom odmrożeńca", który charakteryzuje się wzmożoną wrażliwością, wyjątkową nietolerancją niesprawiedliwości i naiwną wiarą w drugiego człowieka.

Wepchnął. Mnie. Jeszcze większa hala. Sala taka. Las pod niebem. Ptaki. Taki... mieły dźwięk.

- Nazwaliśmy siebie żartobliwie „zombi", ożywieńcy - mówił. - Wszyscy byliśmy bogaci, więc po kilku latach znajomości postanowiliśmy zawiązać podziemny front, przeciwwagę dla globalistów. Ciemności... wreszcie.


***


- Oficjalne stanowisko wobec sieciowych wydarzeń zajął Watykan. Bestia jest jedną z wielu form obecnego w naszym życiu szatana, rex mundi - twierdzi papież Eleonora Jadwiga III - jedną z mar, która odciąga od najważniejszego celu w życiu pobożnego człowieka. Nie możemy zapominać, że ostateczne zbawienie czeka wiernych nie w sieci czy realium, ale w niebie, płaszczyźnie nieskończenie bardziej atrakcyjnej niż życie doczesne, biologiczne czy wirtualne. Płaszczyźnie, co chcemy podkreślić, realnej. Pojawienie się formy Nieprzyjaciela w grach jest znakiem ostrzegawczym: uważajcie, dokąd zmierzacie. Nie sądzimy, żeby narodziny Bestii były prawdziwym zstąpieniem Belzebuba, tak jak głoszą Technochrześcijanie i Kościół Ostatecznego Wcielenia Jezusa Chrystusa. Nie uważamy również, że cyfrowe wirusy zapowiadają koniec świata, jak chcą Świadkowie Apokalipsy. Nie należy jednak jej obecności lekceważyć, jest bowiem faktem nie tylko fizycznym,ale także psychologicznym, filozoficznym i symbolicznym.

Oglądacie poranne wiadomości Warsaw City, nazywam się Erica von Braun. Przegląd prasy...


***


- ...dgenerujeeee... sie... jegooo... nuronyyyy... sie... rująąą...

- ...rób ssssośśśś...

- ...kłępokie... szzucie... teszz się ssabuszaaa...

- ...ratujjj... koooo...

- ... lfret... ratuj... kooo...

- ...hrold... on... nieeee... maaa…szzzaansss .

- ...szzzessstańńń!!!

- ...ssssud... tylko... ssssud...


***


Upłynęł...y dni. Codzien... nie jadłem tablet. Jakieś. Nie liczył... em, ich zjadłem ile. Jechał...em wózk, pchał Raland. Opowdał histor swoj żyć. Głow miał...em pod pach. R...ce w pachwin. Ach. Ng nie miał. ..em.

- Jestem właścicielem firmy Ground Cleaners Ltd. - dźwięk wyd... wał. - Piętnaście lat temu zawarłem kontrakt z władzami Warsaw City na usunięcie blokowisk w undercity. Uznałem, że to świetna okazja, by stworzyć podziemne centrum dowodzenia, skryte w cieniu.

Sala, znajma.

- Stąd się wzięło „shadow" w nazwie, ale nie tylko stąd - móf ..ił. - Zgodnie z greckim przysłowiem: „Chodź w cieniu" nie ujawniamy się. Tylko marny gracz pokazuje swój potencjał, przegrupowuje się na oczach innych, afiszuje, no, chyba że jest marionetką lub wabiem. Dobry trwa w ukryciu: udaje, że go, nie ma, steruje wydarzeniami w sposób niezauważalny...

Zatrzym...ał. Wóz. Spogladywał. Bystry oko.

- Jesteś dobrym graczem, Torkilu?

Skrzywił...em się. Nierozum.

- Pewnie dziwisz się, jakim... cudem nikt nas nie wykrył? Myślisz, że taki kompleks musi być widoczny dla prześwietleń...

Nnie wiem. Nie wiem.

- A skąd wiemy, że myślimy, a nie „nas coś myśli"?

Bstrakcja. Mlarstwo. Bstrakc...yjne.

- Wcale nie jestem pewien, że żyję. Może właśnie umieram i mój mózg reprodukuje całe życie, a że przepływy czasowe w odtlenionym centralnym układzie nerwowym ulegają zachwianiu, każda realna sekunda rozciąga się do miesięcy? Żyjemy w czasach wielkich informatycznych oszustw. Fale stały się namacalne, możemy je niemal obracać w palcach, odkształcać, robić z nimi, co chcemy - Br...dził. - Cóż z tego, że przeciwnik prześwietli nas swoimi elektromagnetycznymi czy grawitacyjnymi mackami o dowolnej strukturze, skoro nasze detektory oszukają jego odczyty i wyślą sygnał pokazujący standardowe geologiczne pokłady? Wobec takiego nagromadzenia technologicznych i komunikacyjnych niuansów coraz częściej powstaje pytanie, co jest prawdziwe, a co nie. Einstein twierdził, że przy zbliżaniu się do prędkości świetlnej, którą uważał za maksymalną, wszystko dzieje się wolniej. Dlaczego? - Spojrz uważ. Nic nierozu. - Dlatego, że spowolnieniu ulega przekaz informacji. Ergo, uważał, że materią rządzi informacja. A co by powiedział o świecie, w którym informacja, relacja, staje się materią? - Szur szur but. - Znajdujemy się na progu technologii pneumatycznej i hydraulicznej.

Hydra. Neuma.

- Nie widzisz, że tronika zawodzi, bo zbyt łatwo ją oszukać? Dojdzie do tego, że ludzie wrócą do broni miotającej materialne drobiny, mieczy i maczug, zaś komputery oparte na nanowodach i falach grawitacyjnych zastąpią hydro i pneumowodami. Innego wyjścia nie widzę.

Litoś...

- Pewnie zastanawiasz się co z tą religią ? Z tym kreatorem i ścieżkami?

Ciemno. Ści.

- Tak, mamy modę na religię. - Głos z oddali. - Myślę, że przeminie, tak jak wiele rzeczy, choć jej przyczyna nie. Tajemnica mieści się w tym pomieszczeniu. - Odemk. Ocz. Okrąg, właz. - Ale pojedziemy tam kiedy indziej. Za dużo na dzisiaj wrażeń.

***

- ...rochy... nisss... dają... ?...?

- ...nie... radzssęęę... nie... ffieeemmm... Ssstefffiii?...

...fred... jk... go... stan?...

-…

...mófń!..

-...umiiiraaa...

- ...sssoo?!...

- ...szzzyykroo… mii…


***


Anioły są miłosierne. Są miłosierne, piękne i mają skrzydła. Wiem, co mówię, bo widziałem anioły prawdziwe, najprawdziwsze. Jednego konkretnie, anielicę. Kiedy wstępowałem do nieba, a było to trzy tryliony dwieście dwadzieścia dziewięć milionów osiemset pięćdziesiąt tysięcy trzysta siedemdziesiąt cztery lata temu, pamiętam dobrze, jak wychynąłem na różowe obłoki, zobaczyłem tę anielicę, piękną i powabną, a ona do mnie podleciała, objęła i powiedziała:

- Nazywam się Monika Weda i kocham cię, Torkilu.

I byłem już prawie zdrowy.


***


Ciągle podoba ci się Ziemia? W sieci grasuje Bestia, w realium grozi przeludnienie. Za barierami ABB czyha śmierć. Czy nie widzisz, że to przegrana planeta? Zbyt dużo wojen, ran, nienawiści i zaszłości. Czy nie marzysz o stworzeniu całkowicie nowego społeczeństwa, wolnego od resentymentów i uprzedzeń, na przyjaznym globie? Oto rysuje się nowa perspektywa! Gaja, planeta krążąca po orbicie pięknej Alsafi, czyli Sigma Draconis, jest gotowa do zasiedlenia! Co cię tu trzyma? Jesteś menedżerem średniego szczebla o wysokich kwalifikacjach i wielkich ambicjach? Na Gai możesz zostać dyrektorem! Jesteś nauczycielką i znużyło cię słuchanie szefa? Na Gai możesz być prezeską szkoły! Nowe możliwości! Nowa szansa na życie daleko od bałaganu, który zwiemy Ziemią! Wykup bilet na statek emigracyjny! Podejmij wyzwanie! Mobillenium. Tam... ale już nie z powrotem!


***

.

- Cieszę się, Torkilu, że dochodzisz do siebie - powiedział potem ten Harold Alland, o którym już mówiłem.

Dookoła jego głowy taka aura jakby była. Życzliwa. A przy mnie czuwała Monika. Stała, uśmiechała się, anielica promienista.


***


- Jak się ma nasz pacjent? - to powiedział taki chudy człowiek w białym fartuchu. Alfred Ant. Też miał aurę. Rzeczową.

Ja się do niego wtedy uśmiechnąłem i on też do mnie się uśmiechnął. I Monika się do niego uśmiechnęła i powiedziała:

- Całkiem dobrze, doktorze, całkiem dobrze.


***


- Alfred, rozumiesz coś z tego?

-…

- Rozumiesz?

- Mówiłem ci, tylko cud go może ocalić. Te neurony dosłownie się rozpadały, cała siatka połączeń traciła sens, synapsy przestały działać, sam widziałeś, paraliż, stracił wzrok, słuch...

- Czyli nie rozumiesz?

- Nie.


***


- Jesteś pięknym mężczyzną - to mówiła mi Monika, jak byłem z nią sam na sam, w ciemnościach, w łóżku.

Ja chyba zdrowiałem, jak ona mi to mówiła. Czułem się silniejszy i lepiej poskładany za każdym razem, jak to słyszałem. A ona była anielicą, ale tak; bardzo ludzką. Miała cudowną brązową skórę i całkiem normalne czerwone bikini w złote kwiatuszki.'


***


Byliśmy w takim laboratorium, ja je trochę pamiętałem. Urządzenia, błyszczące, takie skomplikowane. Stał taki pan do nas plecami odwrócony, pochylał się nad konsolą z monitorami. Usłyszał, jak wjeżdżamy (bo mnie Harold pchał na wózku), odwrócił się, taką okrągłą twarz miał i wyszczerzy nierówne zęby, się uśmiechnął właśnie. Chyba jest jakaś moda na to krzywe uzębienie, ja przeoczyłem ją chyba. U moich stóp pojawiła się różowa kulk i zaczęła pokrzykiwać:

- Śksidło motilka! Śksidło motilka!

Ja udałem, że jej nie widzę.

- Harold, witam! - ten biały się odezwał. - A to... - spojrzał na mnie - nasz Torkil, prawda?

Jego aura była zaplątana. Nie był do końca normalny. Alland wyciągnął do niego rękę i powiedział:

- Sergio, to jest Torkil Aymore. Na razie poznasz... - zaśmiał się. Nerwowo. - ...tylko jego nieco steraną psychikę, bo nie jest we własnym ciele...

- Tak, słyszałem... - on spojrzał na mnie z troską. - Czyta myśli? - spytał prędziutko.

Jego aura zadrgała. On był zaniepokojony.

- Za chwilę - Harold uśmiechnął się. - Torkilu, oto nasza perła, nasz skarb i wybawiciel, szef zespołu naukowców i inżynierów, Sergio Lama!

Ja trochę pamiętałem.

- Ten... - powiedziałem - który zniknął... z Mobillenium?

Spojrzeli zdumieni.

- Brawo! - wykrzyknęli. - Zaczynasz kojarzyć fakty! Brawo!

Jak ja się ucieszyłem!

- Uciekłem od zwyrodnialców. - Sergio wypiął pierś. Jego aura ciągle tak falowała, jak u jakiegoś zmiennego... człowieka. - Nie mogłem znieść tej ich propagandy sukcesu, tej przemocy marketingowców. Dziwiła mnie aura jego.

- To właśnie Sergio - wszedł w słowo Harold - , Zaproponował nowy typ tajnej broni przeciw globalistom i od jego badań wzięła się nasza dziwna religia.

- Co za... broń? - ja spytałem.

Lama zmrużył oczy i szepnął: - Wehikuł czasu.

.

***


- Dzień dobry, Ramona Himenes, oglądają państwo poranny serwis informacyjny Sky News.

Założona w Gwinei Równikowej przez Jaquesa Lamberta firma Live ruszyła wczoraj z masową produkcją diginetów oraz motombów nowej generacji. Zapraszamy do nabycia naszych zbroi - zachęca prezes Lambert - są to urządzenia przewyższające jakością zarówno osiągnięcia Novatronics, sukcesy Newbody, jak i Zoenet Labs!

Czy przechwałki są prawdziwe, okaże się niebawem. Rośnie ilość chętnych do stworzenia w Live digineta, księga wpisów przekroczyła już tysiąc pozycji. Jest to prawdopodobnie spowodowane promocyjnymi ` cenami procedury ożywienia, jak również motombów ; i sejfów z dibekami. Konstytucja Unii Afrykańskiej, podobnie jak ustawy zasadnicze innych krajów, gwarantują wolność rozmnażania się, mimo to wydaje ; się, że już najwyższy czas, by przyjrzeć się bliżej problemowi tworzenia psychiki w sieci. Według nieoficjalnych danych, liczba diginetów przekroczyła pięćdziesiąt tysięcy, więc zrównała się z liczebnością zoenetów. Instytut Socjologii Stosowanej Uniwersytetu Warsaw City bije na alarm. - Nie dokonano dotąd żadnych reprezentatywnych badań digineckich dusz - mówi profesor Karol Adamski, szef katedry neun pomiarów UWC. - Teoretycznie są to ludzie tacy, jak my, ale jak wpłynął na nich brak dzieciństwa oraz specyficzne cyfrowe środowisko? - Te pytania wciąż czekają na odpowiedź.

Wiadomości ze świata. Do wybrzeży południowego, Meksyku zbliża się tornado Matylda. To już szóste tym roku...

,

***


- Ty jesteś moim aniołem? - spytałem ją kolej nocy.

Roześmiała się.

- Głuptasie, jestem twoją pielęgniarką!

Dziwne.

- Od kiedy... pielęgniarki sypiają z pacjentami?

- Odkąd stwierdzono, że najlepszym lekarstwem jest miłość.


***


Następnego dnia czułem się już niemal jak nowy. Ta Monika była cudotwórczynią.

- Nie, nie - kręciłem rękami, jakbym poruszał gałkami tego... radia starego. - Wehikuł czasu? Dajcie przecież spokój, to jakby... dziecinada!

Harold i Sergio roześmieli się. Zapadła cisza. Zamrugałem.

- Powiedzcie - odezwałem się - nie mówicie przecież poważnie, prawda? Żartujecie? Nie macie zamiaru... wyprawiać... człowieka w przeszłość albo w przyszłość?

- Och, zaraz człowieka - Lama się obruszył. - Po co od razu człowieka? Na razie testujemy sondy. Ale numer. Skoro Sergio pracował w Mobillenium, może i potrafi wysyłać pojazdy w... ten... czwarty wymiar. Ale w czasie? Nie mieściło mi się za bardzo w głowie. Może wciąż była jeszcze zbyt spuchnięta po ostatnich przejściach?

- I na czym niby... ma polegać ta... wasza broń? Naukowiec zerknął pytająco na Allanda. Ten pokiwał głową.

- Gdy globaliści coś spieprzą, wyślemy... - zacisnął usta - Nie, nie człowieka, lecz automat. Tak go zaprogramujemy, żeby zmienił bieg rzeczy.

- W jaki sposób? - spytałem.

Lama uśmiechnął się złośliwie.

- Możliwości jest mnóstwo: wirus w komputerze, Sfałszowany mail, podrzucony program, udawany telesens odwołujący rozkaz bądź go zmieniający...

- Ale... w ten sposób zmienicie przyszłość!

Pokiwali głowami.

- Będzie śmiesznie - odezwał się Lama. - Ktoś się zdziwi, że szef mówi raz to, raz owo, ktoś uzna, że coś mu się wydawało, inny stwierdzi, że media jak zwykle się pospieszyły...

- A ludzie? Przez waszą... Ingerencję... ktoś może się nie urodzić! Ktoś może zginąć!

- Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś - skwitował Lama. - Wszystko w normie statystycznej.

Jego aura była... fałszywa. Geniusz, wyjątkowa osobowość, ale coś... nie grało, coś się... nie zgadzało. Zanotowałem w pamięci, żeby powiedzieć Haroldowi.

- Nie wierzę - oświadczyłem.

Pokiwali głowami ze zrozumieniem.

- Mało kto wierzy - odezwał się Sergio. - Ale uda się. Musi się udać.

- Czyli jeszcze nie macie tego... aparatu?

- Pracuję nad nim.

Odetchnąłem trochę. Wizja chaosu, jaki mógłby ,zapanować po wdrożeniu... naprawiania... historii, była przerażająca. Shadow Zombies byli pomyleńcami. Naiwniakami, ludźmi uczciwymi i idiotami. Naprawdę uwierzyli, że można zmienić bieg... zdarzeń , jakąś... sondą wysłaną w przeszłość. Pokręciłem głową i usiadłem na fotelu.

- Nasz przyjaciel osłabł - rzekł z troską Harold. `; - Chcesz odpocząć?


***


- W dzisiejszych wiadomościach kolejna sensacja, tym razem z Wolnych Stanów Ameryki, a konkretnie ze słynnej fabryki Zoenet Labs. Łączymy się z naszym korespondentem, Martinem Guzowskym. Martin?

- Tak, dzień dobry państwu, witaj, Jagno.

- Powiedz, co się stało?

- Około godziny ósmej lokalnego czasu strażnik Zoenet Labs, Kwintus Largus, przybrany w potężną zbroję typu Thor, opuścił stanowisko i wystartował z zamiarem opuszczenia bazy. Na pytania i polecenia służbowe nie odpowiadał. Inne Thory oraz najcięższe dimeńskie motomby typu Arjuna otworzyły ogień. Uciekinier zaciekle się bronił. Oto ujęcia z lotu ptaka. Jak państwo widzicie, część obronnego muru została zniszczona, jak również pięć wież strzelniczych. Fragment bloku B uległ poważnym uszkodzeniom. Zbroja, nad którą w tej chwili pracują maszyny naprawcze, należy do nieszczęsnego zoeneta.

- Jakie były jego motywy?

- Tego, niestety, na razie nie ustalono. Wiadomo, że w wolnych chwilach Kwintus uczestniczył w zaciętych potyczkach WWW. Należał do klanu „Blue Monkeys" i zajmował bardzo wysokie miejsce w rankingach. Koledzy z klanu twierdzą, że w trakcie ostatnich walk dokonał kilku brawurowych rajdów we wnętrzu fortu Ironstone. Zoeneci nie muszą obawiać się śmierci, mówił. Jednak, zgodnie z ostatnimi ustaleniami, zadawanie fizycznych obrażeń nie jest jedyną bronią Bestii.

- Czy są dowody, że dimen został zahipnotyzowany przez potwory w Crying Guns?

- Na odpowiedź na to pytanie trzeba będzie poczekać. Na razie jego dibek poddawany jest szczegółowym badaniom. Nikt jednak nie odważył się go przesłuchiwać z obawy przed dalszymi infekcjami w obrębie Zoenet Labs.

- Dziękuję, Martin. - Dziękuję, Jagno.

- Mówił do państwa Martin Guzowsky, nasz korespondent z FSA. Nazywam się Jagna Randal. Oglądają państwo serwis informacyjny Global Network News. Dalsze informacje. Zamieszki w południowo-wschodniej części Pekinu...

***


- No, bracie - Alfred Ant wyszczerzył zęby w życzliwym uśmiechu. Monika, która stała obok testowego łoża, też się uśmiechała. - Jesteś zdrowy!

- Mówiłam ci, Alfredzie - odezwała się dziewczyna. Wstałem z leżanki. Lekarz wyłączył skanery i zniknęły trójwymiarowe obrazy mojej prześwietlonej głowy, zajmujące przed chwilą niemal całą przestrzeń gabinetu.

- Słuchaj, Moniko - odezwałem się - czy wszystkie pielęgniarki Shadow Zombies noszą takie uniformy? - Zlustrowałem jej plażowy strój obciągnięty siatką o dużych okach na wysokości bioder i ramion.

Alfred jeszcze raz zerknął w odczyty. Kobieta roześmiała się. Mięśnie na jej śniadym brzuchu ślicznie się napięły, uwidaczniając na krótki moment intersepty.

- Zawsze się zastanawiałam - odezwała się po chwili - który to kretyn wymyślił, że siostry mają nosić białe fartuchy.

Kiedy tak się uśmiechała, zdawało mi się, że biją od niej promienie.

- Słuchaj, Torkil - odezwał się Alfred. - Masz tu jeszcze taki proch na wzmocnienie neuronalne. Spojrzałem skonsternowany.

- Czuję się dobrze

Potarł czoło.

- Wiem, skany wskazują, że wszystko jest w normie, nawet lepiej niż w normie... mimo to... wszelki wypadek.


***


Po wyjściu z gabinetu udałem się w pobliże sztucznej wyspy i tam zaczaiłem na Allanda. Usadowiłem się wygodnie na ławce, wsłuchałem w śpiew ptaków i zmrużyłem oczy Po pół godzinie dostrzegłem go między lancetowatymi liśćmi palm. Zmierzał do Lamy.

Wyskoczyłem zza roślin.

- Harold!

Zatrzymał się.

- Słuchaj - wysapałem - muszę cię ostrzec przed Sergiem. Jest w nim coś fałszywego...

- O czym ty mówisz? - szeroko otworzył oczy.

- Pamiętasz przepowiednię? Ja rzeczywiście widzę myśli. Taką aurę. O, na przykład twoja to taka skłębiona chmura, zatroskana i szczera.

Spojrzał skonsternowany.

- Widzisz... myśli?

Gorliwie pokiwałem głową.

- W jego aurze jest jakiś zgrzyt. Uważaj na niego.

Przez chwilę milczał.

- Rozmawiałem o tym z Moniką, ona także coś podejrzewa - dodałem.

Zacisnął usta. Położył mi rękę na ramieniu.

- Co powiedział Alfred?

- Że jestem zdrowy, dał mi tylko jakiś nanolek na wzmocnienie...

- Dobra, cieszę się. Dziękuję za ostrzeżenie. Będę uważał.

Coś tu nie grało. Mój mózg zaczynał wreszcie pracować po dawnemu i widziałem, że Harold nie jest szczery. Do diabła, widziałem to i nie była do tego potrzebna żadna aura. Po krępującej chwili milczenia dodał:

- Jutro zapraszam na pogawędkę do siebie. Wyjaśnisz nam wtedy, czym jest... - sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej buteleczkę z infigenem - to. Jakby trafił we mnie piorun. A więc o to mu chodziło.


***


- Kilka dni się nie widzieliśmy, kochani! Znowu Cal Galahad i znowu WWW! Proszę państwa, co się tu dzieje! Odwrót! Odwrót! Wszystkiego spodziewali się komandosi z VSA oraz czempioni klanów, ale nie kontrofensywy! Nie ma rady, najmilsi, prawda wyszła na jaw, Bestia zyskała przewagę! Po publicznym wystąpieniu, zaraz, Frank, uważaj! Piękna salwa! Ten obok mnie to Frank Eustachy, mistrz piątego kręgu klanu „Free Wolves". O czym to ja... aha, po publicznym wystąpieniu rzecznika Virtual Security, Agency, Ubalda Dila, w którym przyznał, że w trakcie WWW zginęło dwudziestu graczy, oraz po wypadku w Zoenet Labs, kiedy Kwintus Largus zdemolował część fabryki motombem typu Thor... Teraz' mały skok nad rozpadliną... Tłum, który państwo widzą za mną, to wycofujące się masy gierczanej' braci, niebywałe, to nie odwrót, to ucieczka! Mam nadzieję, że generał Joseph Blackhead zgarnie towarzystwo do kupy, bo inaczej cała Crying Guns będzie; strefą zakazaną! Wracając do wątku, po tych wydarzeniach stało się jasne, że przeciwnik jest naprawdę' groźny, nie tylko dla organików, których może zwyczajnie zabić, ciągle odnawiając coraz perfidniejsze aplikacje generacji bólu i uszkodzeń ciała, ale także dla dimenów, których, podobnie zresztą jak braci z realium, może zahipnotyzować! Wskakuję do okopu, teraz tup, tup, tup do bunkra... ale będzie jatka. Nikt już nie ryzykuje kontaktu bezpośredniego. Generał Blackhead dał rozkaz walki wyłącznie na dystans. Słudzy zła, jak wiecie, za wyjątkiem plujówi i pterodonów, nie dysponują skuteczną dalekosiężną bronią, dlatego hordy chaosu gonią za graczami jak szalone! Kto by pomyślał, że Ironstone jest w stanie tyle tego tałatajstwa pomieścić! Cóż mogę powiedzieć, drodzy oglądacze? Jest kiepsko, jeśli nie utrzymamy się w zewnętrznym kręgu okopów, pozostanie opuścić tę piękną grę! Wtedy pomoże jedynie totalny format!


***


Siedzieliśmy w gabinecie Harolda Allanda. Dominowały tu różne odcienie beżu, oranżu i zgaszonego błękitu. Wszystkie ściany i sufit zastępowało akwarium, czy może tylko jego projekcja. W każdym razie czułem się jak na dnie oceanu. Wrażenie potęgował nieregularny, wielokształtny wykrój podłogi. Po prawicy Allanda trwał w bezruchu Gator Ida, kędzierzawy brunet o pociągłej, nieco końskiej twarzy, a po lewicy Max Osjan, ciemnoskóry atleta. Byli pozostałymi członkami Najwyższej Rady Shadow Zombies. Dziwnie wyglądali na tle falującego morszczynu. Na kremowym stole między nami czerwienił się rubinowy flakonik. Refleksy słońca przebijające się przez taflę nad nami wydobywały z niego szkarłatne iskierki. Jaka szkoda, że nie wypiłem go wcześniej.

- Z naszych badań - przerwał ciszę Max Osjan, potrząsając czarnymi kędziorami - wynika, że jest to gęsty koncentrat wirusa oddziałującego na ludzki genotyp.

Chrząknąłem. Gator Ida spojrzał na mnie przenikliwymi, szarymi oczami. Jego żuchwa wydłużyła się jeszcze bardziej, gdy się odezwał:

- Jesteśmy łatwowierni, może nawet naiwni i dlatego wierzymy, że słuchając lepszej strony osobowości, wyjawisz nam, co zawiera ta buteleczka.

- Jeśli nie - wszedł w słowo Harold - wsadzimy cię do maszyny prawdy.

- Dlaczego od razu tego nie zrobicie? - parsknąłem. - Co to za świat, że człowiek nie może mieć przy sobie nic prywatnego?

Alland wyciągnął rękę w uspokajającym geście. Za jego głową pojawił się błękitny rekin, dopłynął do „ściany" i zawrócił.

- Wiemy, że wyniosłeś to z Pharma Nanolabs. Steffi dokładnie poinformowała o celu twojej misji, a także o tym, co powinieneś mieć w kieszeniach.

Jakie miałem szanse? W nieznanym świecie, wśród nieznanych ludzi, w nieznanym ciele? Po tym, jak niemal dotknąłem absolutu?

To chyba koniec, Torkilu, pomyślałem i poczułem jakąś niezrozumiałą ulgę. Tak się zapewne czuje człowiek dotarłszy do kresu podróży. Odchyliłem głowę i zapatrzyłem się w taniec fal. Czy właśnie taki widok ma przed oczami tonący?

Którą z nieskończonych ścieżek istnienia za chwilę wybiorę? Jakie słowa wypłyną z moich ust? Na cholerę mi ten infigen? A tak, chciałem być nieśmiertelny. Nieśmiertelny... Spojrzałem na ich aury. To są naprawdę dobrzy ludzie, chyba najlepsi, jakich do tej pory spotkałem. Z wyjątkiem Sergia... Nie chcą mi zabrać tej mikstury ,choć jeśli okazałaby się przydatna dla ich organizacji...

- To jest infigen. Preparat unieczynniający gen starzenia - wypaliłem i zmieniłem bieg historii: Shadow Zombies złamali jego recepturę, udostępnili masom i doprowadzili do światowego Armagedonu. Ziemia przepełniła się i z hukiem rozpadła.

Nie, nie powiedziałem tego, choć chciałem. Och, jak pragnąłem wyjawić prawdę i uwolnić się od ciężaru. Mimo to jakaś niezrozumiała siła, jakby melodia w samym środku, nie pozwalała. Byłem gamedekiem. Nie miałem prawa zdradzać nie swojej tajemnicy Nie ja wynalazłem infigen i nie ja powinienem rozpowszechniać o nim wiedzę. Cisza w akwaryjnym pokoju przybrała konsystencję mgły.

- Mówicie, że jesteście dobrymi ludźmi?

Po trzech sekundach milczenia uznałem, że było to pytanie retoryczne.

- Przez ostatnie tygodnie przeszedłem bardzo wiele - ciągnąłem. - Zostałem zaatakowany przez gierczanego wirusa, porwany przez Biuro Ochrony Państwa i zamordowany pozbawiono mnie mieszkania, tożsamości, obywatelstwa, pieniędzy. Zoeneci zabrali mi ciało, jeszcze raz zmieniłem wcielenie z własnej przymuszonej woli, potem pogryzły mnie jakieś pieprzone szczury i zeżarłem ich trujące wątroby, wskutek czego moja psychika omal się nie rozpadła, uratował mnie zaś cud. Byłem w miejscach, w których nie chciałem się znaleźć, wykonywałem polecenia, których nie chciałem wypełniać. Wkręciłem się w spiralę przemocy jak korkociąg. - Spojrzałem na flakonik i wziąłem wdech.

Wymienili spojrzenia.

- Nie jestem Prometeuszem - podjąłem - który dostał się do siedziby bogów i wykradł tajemnicę, żeby przekazać ludziom. Nie chcę jej przekazywać, bo nie wiem, jakie będą konsekwencje. Jeśli czymś się różnicie od moich dotychczasowych „pracodawców", zachowajcie się inaczej i uszanujcie coś tak nieistotnego, jak wola jednostki.

Odetchnąłem. Skąd mi się wzięło natchnienie do takiej przemowy?

- Jeśli chcecie - ciągnąłem - weźcie jeszcze jedną próbkę tej wody i badajcie ją sobie. Ja wam nic nie powiem, bo nie ja ją stworzyłem i nie mam, psiakrew, prawa rozpowszechniać o niej wiedzy.

Moja egzorta zrobiła na nich wrażenie.

- Wiesz - odezwał się Harold, pocierając kark - że moglibyśmy ci to po prostu zabrać?

Wyglądał jak dziecko, które straszy wodnym pistoletem. Nie stać go było na przemoc.

- Wiesz - odparłem, naśladując jego ton - że kiedyś byłeś sukinsynem, a teraz podobno nie jesteś? Poczerwieniał. Uraziłem go.

- Przepraszam - rzekłem pojednawczym tonem.. - Was jest trzech, ja jeden. Czuję się jak na przesłuchaniu.

- No cóż - Max poruszył ramionami - próbkę mamy spróbujemy dociec, do czego służy. Myśleliśmy, że nam pomożesz.

- Jestem niezależny Znajdźcie agenta, który wykradnie podobną i powie wam, co i jak.

- A... - Gator Ida potarł podbródek - gdybyśmy ci zapłacili?

Przełknąłem ślinę. Pieniądz to co innego. W porównaniu z ideową papraniną był całkiem moralny.. Mimo to nie oni dali mi zlecenie, więc nie oni powinni zapłacić. I jak porządny gamedec może się połapać w tym zafajdanym świecie?

- Ta informacja nie ma ceny.


***


Dzisiaj w brukselskim sądzie apelacyjnym odbędzie się trzydziesta rozprawa w sprawie senatora Adolfa Blooma. Przypomnijmy, że polityk utracił immunitet dyplomatyczny po wykryciu w jego letniej rezydencji na Costa del Oro dwóch podporządkowanych mu diginetek o spaczonych, uwarunkowanych wyłącznie na seks psychikach. Dimenki przybrane były w motomby przypominające ludzkie ciało. Eksperci zwracają uwagę na wysoką jakość wykonania:, Producent zbroi jest jak dotąd nieznany. Kobiety zostały zabrane z domu polityka , i przechodzą intensywną terapię w Centralnym Ośrodku Neuroprogramowania w Kolonii. - Digineci podlegają prawu i przez prawo są chronieni - dowodzi prokurator Emilia Sanchez, żądajca kary dwudziestu lat ograniczenia wolności. - Świadoma kreacja zdeformowanych umysłów jest porównywalna do kaleczenia ludzkich płodów. Stoimy przed precedensem. Jeśli nie zareagujemy właściwie, grozi nam prawdziwy zalew podobnych przestępstw.

Trwa śledztwo mające ustalić, gdzie zostały stworzone umysły kobiet. Oficjalni wytwórcy dimenów stanowczo negują jakiekolwiek kontakty z Bloomem.

Czwarty tydzień wojny domowej w Nowej Zelandii. Linia frontu...


***


Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wyjść na zewnątrz? Bez pracy, bez właściwej powierzchowności i tożsamości, bez obywatelstwa? Chciałem odzyskać kontakt z przyjaciółmi, lecz jak? Informacje o ciele były w posiadaniu zoenetów. Miałem do nich wrócić? Co bym im powiedział? Problem tożsamości przedstawiał się bodaj jeszcze trudniej. Oficjalnie byłem martwy. Czy ktokolwiek mógł wymyślić przekonującą historię przywracającą mnie do życia? I dlaczego miałby to robić? Nad moją mogiłą przemawiał prezydent Wolnej Europy, Sean Sennhauser tworzył Doom Day!

Kiedy nie wiesz, co czynić, poczekaj, mówi przysłowie. Postanowiłem zastosować się do tego porzekadła, ale produktywnie. Poprosiłem Harolda, żeby zainstalował w moim pokoju komputer. Gdy ekipa uporała się z zadaniem, zacząłem pisać... pamiętnik.


***


- Jagna Randal, Global Network News. W Zoenet Labs spotkali się dzisiaj ministrowie wirtualnego bezpieczeństwa wszystkich krajów, szefowie liczących się firm elektronicznych oraz wojskowi. Gremium stwierdziło, że Bestia może być obecna w większości aparatów wykorzystujących oprogramowanie i jest tylko kwestią czasu, kiedy zaatakuje na szerszą skalę. - Co zrobimy, jeśli jej hipnotyczne programy opanują sieć telesensyczną? - spytał prezes People Telesens, Bob Reslinck. - Co się stało z tymi, którzy zniknęli? - dołączyła się Teresa Polanowska, minister WB Wolnej Europy. Po godzinnej naradzie ustalono, że jedynym rozwiązaniem kryzysu sieciowego jest globalne formatowanie. Uczestnicy przyznali, że będzie to niesłychanie skomplikowana operacja, gdyż w tym samym czasie trzeba będzie wyłączyć większość urządzeń na powierzchni Ziemi, w kosmosie oraz na dnach oceanów. Przedstawiciele niektórych państw wyrazili niepokój, że operacja może stać się okazją dla grup terrorystycznych i informatycznych złodziei. Wówczas przedstawiciel Armii FSA, generał Karion Darn, zaproponował odpalenie w strategicznych punktach bomb elektromagnetycznych o niewielkiej sile, które unieczynnią urządzenia nawet wbrew woli ich właścicieli. Ostatecznie zawiązano, komisje opracowujące szczegółowy plan globalnego,, odnowienia oprogramowania. Poszczególne sekcje zajmą się logistyką, procedurami skanowania oraz koordynacją czasową. Szczegóły jutro o tej samej porze.


***

- Powiedz mi coś więcej o sondach, które wysłaliście w czwarty wymiar - poprosiłem Lamę, który jak zwykle coś sprawdzał na ekranach.

Oderwał się od wykresów, zamrugał i spojrzał na mnie proroczym wzrokiem. Jego aura niepewnie zadrgała. Ze smutkiem stwierdziłem, że poświaty wokół głów widzę coraz słabiej. Umiejętność zdawała się wygasać.

- Och, niewiele mam do powiedzenia. Kilka miesięcy temu posłaliśmy dwadzieścia aparatów... - Wystukał coś na klawiaturze. Na jednym z ekranów zagościła trójwymiarowa projekcja muchy - Upodobniliśmy je wielkością i kształtem do zwykłej musca domestica. - Zrobił najazd i wydał dyspozycję rotacji. Sylwetka owada powoli zaczęła się obracać. - Nie bawiliśmy się ozdabianiem nóżek włoskami, a i oczy nie są fasetkowe, tylko gładkie, jednak na pierwszy rzut oka to zwykła muszka. Odpowiedni program powoduje, że bariery ABB interpretują ją jako domową plujkę. Człowiek też jej nie odróżni od włochatej siostry, chyba żeby ją złapał i obejrzał pod lupą, co, szczerze mówiąc, jest niemożliwe, bo mu zwyczajnie zniknie z oczu. - Uśmiechnął się zjadliwie. - Może pojawić się w każdym miejscu na Ziemi, na chwilę, dosłownie na sekundę, wprowadzić dane do procesora i z powrotem ulotnić się w czwarty wymiar. Jest zaprogramowana, żeby się uczyć. To znaczy... - zająknął się, jego aura drgnęła - ma badać ścieżki przeznaczenia, sporządzać mapy, identyfikować ślady istot żywych i martwych, obiektów mobilnych i nieruchomych. Oczywiście - zerknął na mnie przelotnie - we wszechświecie wszystko się rusza, ale w skali Ziemi są obiekty, które od biedy można nazwać nieruchomymi... przez jakiś czas.

Rozejrzałem się po hali, szukając muszego lądowiska.

- Wróciły już?

Zacisnął usta w sztucznym uśmiechu.

- O, nie, program przewiduje półroczną podróż.

- Myślałem, że przebywanie w nadprzestrzeni nie podlega prawidłom czasu.

Uśmiechnął się krzywo.

- Brawo. Tyle że one nie stracą czasu w hiperprzestrzeni, ale u nas, w naszym świecie. Będą wskakiwać do niego kwadryliony razy. Nawet jeśli tylko na sekundę, trochę to potrwa.

***

Wiatr historii dotarł w końcu nawet do podziemi Shadow Zombies. Ożywieńcy chcąc nie chcąc, musieli podporządkować się ogólnoziemskiej inicjatywie formatowania. Eksperci zgromadzeni w Zoenet Labs wykonali wspaniałą robotę, bo już po dwóch tygodniach gotowe były programy, procedury i cała akcja, którą opatrzono kryptonimem „Freeze". Agenci dostarczyli odpowiednie oprogramowanie, podniecenie narastało. Trudno się dziwić. Na całym globie naraz wszyscy posiadacze sprzętu elektronicznego musieli go wyłączyć na pięć godzin, skopiować dane, sformatować dyski, przeskanować nośniki pamięci, a następnie ponownie wszystko zainstalować, przez odpowiednie filtry, ma się rozumieć. Dotyczyło to nie tylko prywatnych osób, ale także firm: handlowych, produkcyjnych, a nawet transportowych czy energetycznych! Kilkaset tysięcy elektrowni atomowych, tachionowych i grawitacyjnych nagle musiało wyłączyć nanotronikę! To samo dotyczyło stacji orbitalnych, kosmicznych baz oraz kompleksów podziemnych, dla których wszelka tronika była podstawą podtrzymywania życia. Szczególny problem stanowiły supportery linowców, które zwyczajnie mogły spaść, grzebiąc pod sobą całe megapolie. Z tego, co zrozumiałem, miały włączyć awaryjne silniki odrzutowe. Drogie jak pies, ale mus to mus.

Kiedy wreszcie nadszedł „dzień zero", wszyscy aż iskrzyliśmy z podniecenia. Skopiowałem prawie skończone wspomnienia i zabezpieczyłem komputer. Całe szczęście, że towarzyszyła mi Monika, bo inaczej rozchorowałbym się ze stresu. Na godzinę przed formatem w holowizji powtórzono schemat działania. Potem uprzedzono o odpaleniu bomb EMP. Następnie uruchomiono odliczanie, które było słychać na całym globie. Gdy spikerka doszła do „zero", zgasło światło. Podniosłem ślepy wzrok i wsłuchałem się w milknące silniki wentylatorów. Nastała cisza przetykana ludzkimi oddechami i chrząknięciami. Wymacałem omnik i uświadomiłem sobie, że nie zobaczę, która jest godzina, bo jego także wyłączyłem. Czy Bestia mogłaby się schować w takim urządzeniu? Oczywiście, że tak. Gdzieś zapalono świecę. Potem drugą. Ktoś zaczął cicho śpiewać. Wkrótce siedzieliśmy na podłodze wśród lasu ogników, rozmawialiśmy, śmialiśmy się, przekomarzaliśmy jak dzieci. Raptem ludzkość odzyskała właściwe proporcje. Ludzie dookoła stali się jacyś normalniejsi.


***


- Kochani, tego jeszcze nikt nie przeżył, tego jeszcze nikt nie widział, jesteśmy znowu w Crying Guns. Pusto. Cicho. Programiści dopiero co wgrali ostatnie patche. Pamiętacie pierwsze wrażenie, gdy weszliście w tę grę? Kiedy to było, co? Aha, przepraszam, znowu zapomniałem o autoprezentacji. Zatem, hm, hm, Cal Galahad ze świeżo oczyszczonych Global Network News. Po mojej prawicy falanga doborowego oddziału VSA, po lewicy klan „Dark Horses" w całej swej potędze. Do fortu Ironstone mamy niecałe pięćset metrów... Ciągle cisza. Lider VSA pokazuje znak... Wykonujemy skok... Lądujemy pięćdziesiąt metrów bliżej bastionu. Twierdza wydaje się pusta...

Jak myślisz, Jack, mówię do mistrza klanu „Dark Horses”, Jacka Kellera, zatem, jak myślisz, udało się? - Trudno powiedzieć. Fort jest pusty. W wieżach bocznych, w centralnej iglicy, na bastionach i przeciwstrażach nic nie widać, nie wiemy jednak nic o wnętrzu.

- Nie wierzę, by Bestia była taka sprytna, żeby robić jakieś niespodzianki. Myślę, że format się udał. - Cóż, jej zachowania strategiczne były zawsze dziwne.

- Twierdzisz, że może nas zaskoczyć?

- Nie wiem, Cal. Czekaj, robimy skok na sto metrów, gotowy?

- Gotowy.

- No to siup.

- I, proszę państwa, widzimy teraz fort Ironstone z lotu ptaka. Cóż za piękna konstrukcja! Te koszary, te bastiony, te kawialiery i nadszańce... I lądujemy. Jesteśmy... sprawdzam dalmierz... o sto metrów od najbliższego stoku bojowego, za którym, w suchym zagłębieniu na fosę, mieści się południowy półksiężyc. Ciągle cicho. Lider komandosów zaznacza miejsce docelowe skoku. Za chwilę wylecimy w powietrze i wylądujemy dokładnie na trójkątnym półksiężycu. I siup... Ciągle pusto. Państwo czują, jak wali mi serce? I lądu... Wielki boże! Tęgoryjec!

- Nie lądować! Rozproszyć się!

- Aaa!

- Cal! Za tobą! Macka!

- Ognia!

- Chryste! Patrzcie na koszary!

- Odwrót! Odwrót!

- Cal! Wyloguj!


***


Formatowanie zakończyło się klęską. Bestia uderzyła ze zdwojoną siłą, we wszystkich grach. Co więcej, operacja „Freeze" najwyraźniej wyszła jej na zdrowie, bo pojawiły się poprzednie wcielenia: muszki, komary, osy i inne insektoidalne stwory od których zaczęło się całe pandemonium. Światy zostały oficjalnie zamknięte, zaś w Brahmawi toczyła się regularna bitwa z użyciem wszelkich możliwych środków. Relacje z tego pięknego świata wyglądały jak obrazy apokalipsy według świętego Jana. Tyle że niszczył nie pankreator, a szatan wcielony w cyfrę. Większość zoenetów wycofała się do sejfów i zapadła w przymusową drzemkę lub przeniosła się do motombów i czekała na rozwój wydarzeń. W kraju dimenów pozostali tylko zawodowcy, automaty i najodważniejsi dziennikarze.

Prace nad wspomnieniami zakończyłem. Byłaby z tego niezła książka. Dokumentalna. Mierził mnie już pobyt pod ziemią, brakowało powietrza. Co prawda pobyt osładzała mi nieodmiennie cierpliwa i pogodna Monika, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie odczułem ulgi, gdy do mojego pokoju wpadł Sergio z okrzykiem:

- Chodź, znowu są!

- Kto? - Zerwałem się z fotela. - Pokażę ci w laboratorium!

Wybiegliśmy na korytarz.

- O kim mówisz? - sapnąłem. - O zoenetach! Szukają cię!

Wpadliśmy zadyszani do pomieszczenia z rzędem konsol.

- Patrz - wskazał monitor.

Zamarłem. Nad powierzchnią undercity przesuwał się oddział dziesięciu motombów w zoeneckich zbrojach.

- Dimeni - szepnąłem.

- Szukają cię.

Szukają mnie! Wiedzą, gdzie jestem! Mieli zapisy ostatniego starcia z Feliksem Ronem, moim szoferem bez mózgu, oraz z cieniem. Domyślili się, że uciekłem w dół. Co prawda, Steffi wiedziała to na pewno, ale to nie ona wydawała rozkazy. Zlustrowałem lecący szwadron. Żywe maszyny. Ludzie z metalu.

- Jest tu funkcja zoomu? - spytałem.

Sergio wskazał dżojstik. Przybliżyłem obraz. Jeden z droidów był Freyą. Czyżby Steffi? Wcisnąłem guzik i trzymałem tak długo, aż metaliczna kobieca twarz wypełniała ekran.

- Tak, to Płomiennowłosa. - Sergio zrozumiał moje intencje. - Zaszła bardzo daleko w zoeneckiej hierarchii. Ale zdaje się, że jej ojciec niedługo ją odwoła. To bardzo wrażliwa dziewczyna.



***


- Wiesz, co to jest? - Harold Alland postawił na stole buteleczkę z pięcioma znajomymi kapsułkami. Virgen?! Tu?

- Moje ciało?!

Alland uśmiechnął się pobłażliwie.

- Niestety nie.

- Skąd to macie?

Cmoknął.

- Mam dla ciebie dwie wiadomości. Dobrą i złą.

Kiedyś powiedziałbym, że uwielbiam tajemnice zagadki. Dzisiaj byłem nimi znużony.

- Zacznij od dobrej.

- Szukają cię dimeni.

Prychnąłem.

- To jest ta dobra wiadomość?! Pewnie, że szukają, chcą mnie ukatrupić!

Znów się uśmiechnął i pogładził wieczko flakonika.

- A, nie. Desperacko cię potrzebują.

Przypomniałem sobie wieści o nieudanym formacie

. - Nie radzą sobie z Bestią?

- Otóż to. - Spojrzał na mnie z zazdrością. - Szukają tego, kto ją pokona, a obaj wiemy, że to będziesz ty.

Zlustrowałem jego aurę. Ledwie ją dostrzegałem na tle morskich otchłani. Pozazmysłowe postrzeganie definitywnie się kończyło.

- Mam nadzieję, że nie znają tej durnej przepowiedni. A zresztą - machnąłem ręką - nie skojarzą jej ze mną, bo nie wiedzą, że czytam myśli.

- Ale domyślają się słusznie. Więc nie chcą cię zabić, tylko wykorzystać.

- Co za różnica. Zabiją mnie potem.

- Może nie?

Zamrugałem.

- Co masz na myśli?

- No cóż... Do tej pory zachowywałeś się jak prawdziwy gamedec: ani razu nie wyjawiłeś informacji, których wyjawiać nie chciałeś. Jeśli dostaniesz zwykłe płatne zlecenie...

Zmarszczyłem czoło. Zwykłe zlecenie... jak dawno nie słyszałem tego określenia.

- Wszystko się zmieniło - podjął. - Światy są zamknięte, Brahmawi krwawi. Mamy światowy kryzys sieciowy Ludzie boją się telesensować, nawet dotykać klawiatury Zarówno zoeneci, jak i rządy mają milion problemów na głowie, z których ty jesteś najmniej istotny W dodatku możesz im pomóc w rozwiązaniu najważniejszych. Może pozwolą ci żyć?

W końcu co miałem do stracenia? W Zoenet Labs tkwił klucz do odzyskania ciała... Spojrzałem na buteleczkę z kapsułkami.

- A co zawiera ta fiolka? Uśmiechnął się krzywo.

- To jest właśnie zła wiadomość. Stefii zdobyła ten specyfik, żeby przywrócić ci powierzchowność... Hioba Agona. Gdybyś wrócił do nich w obecnej formie, zdemaskowałbyś moją córkę, nieprawdaż?

O nie.

***


Koncern Mobillenium Ltd. wykupił wczoraj pakiet kontrolny firmy Inverted Mind Entertainment, twórcy niezbyt popularnych „psychodelicznych" gier, z których tylko „Otchłań" osiągnęła względny sukces. Czyżby transportowy lider zainteresował się nanotroniczną rozrywką?

Kolejne trzęsienie ziemi w Kalifornii.Wydaje się , że los półwyspu jest przesądzony...


***


Następny tydzień był arcynieprzyjemną powtórką z rozrywki. Przeistoczyłem się w niskiego, grubego karła przy akompaniamencie diabolicznych śmiechów i w huku piekielnych otchłani, które rozrywały się po to, by ukazywać migawki z życia aniołów grających ogłuszającą muzykę na niebiańskich trąbach. Jedyne, co mogłem w tym czasie robić, to leżeć w łóżku, opędzać się przed pająkami, szkaradnymi sześcionogimi stworami, marami, szpiegonami i żywiołami, które obracały całą stację Shadow Zombies w dymiącą ruinę. Nic już nie było pionowe ani poziome. Ściany stały się skośne, podłogi połamane, ludzie niespodziewanie zmieniali kształty, atakowali mnie i knuli za moimi plecami. Co jakiś czas ze' szczelin w suficie wysuwała się podstępna cienka macka z kropelką śmiertelnej trucizny, którą usiłowała wlać mi do gardła. Radziłem sobie z tym, jak umiałem: czasem rzucałem się jak oszalały (bo; w istocie oszalałem) i wtedy ukojenie znajdowałem jedynie w opiekuńczych ramionach snu, czasem ignorowałem wszystkie te zjawiska, lecz zdarzało się, że potykałem się o nieistniejące przeszkody bądź cierpiałem katusze po połknięciu wszechobecnych toksyn czy wchłonięciu cudzych, podłych myśli. W pokoju cały czas był włączony monitor holowizji. Obejrzałem wtedy więcej programów niż przez całe dotychczasowe życie. Inna sprawa, że większości z nich nie rozumiałem.

W następnym tygodniu ustąpiły urojenia. Zostały dosyć dobrze ustrukturalizowane wzrokowe omamy. Niestety, zamiast blondyny latał mi przed oczami archaiczny atmosferyczny myśliwiec z chichoczącym gnomem na pokładzie, zaś miejsce skrzatów zajęły jakieś czarne mgiełki czy kłaczki. Bardzo brakowało mi Moniki, która gdzieś zniknęła.

Sporadycznie łapałem się na nieprzyjemnych odczuciach derealizacji: przestawałem pojmować swoje otoczenie. Ściany, meble, przedmioty traciły znaczenie, które dotąd wydawało się trwale do nich przylepione. Ich sens stawał się zupełnie niejasny, a przeznaczenie mgliste. Jeszcze gorzej się czułem, gdy ogarniała mnie, na szczęście rzadsza od derealizacji, depersonalizacja. Wtedy po prostu przestawałem rozumieć, kim jestem. Stawałem się pustą skorupą wypełnioną głosami nie moich myśli, które brzmiały jak wypowiadane w obcym języku. Orbitowałem pod sklepieniem własnej czaszki i obserwowałem rozświetlone, nie umeblowane wnętrze ciała. Czasem miałem specyficzne zawroty głowy odczuwane przeze mnie tak, jakby ktoś chwytał mnie potężną łapą i przesuwał w bok tak szybko, że wzrok nie nadążał za ruchem. Uznałem, że psychika Hioba jest mniej stabilna od duszy blondyna. Albo po prostu mój własny umysł był już zbyt umęczony nieustannymi zmianami.

Jeszcze siedem dni i wróciłem do wątpliwej normy: stanu, w którym dokładnie odróżniałem prawdę od fikcji. Wtedy złożyłem wizytę ojcu Steffi.

- Zdeponuj mi to w ElektroBanku, na koncie z hasłem - podsunąłem mu kasetkę z kryształem, mnemodysk oraz flakon z infigenem. - Hasło znajduje się na dysku. Oczywiście do niego nie zajrzysz. - Co to za dokumenty?

Uśmiechnąłem się smutno.

- Moja polisa ubezpieczeniowa.

Wyciągnąłem z kieszeni minikrążek zatytułowany: „Otworzyć w razie mojej śmierci".

- A to przekażesz notariuszowi.

- Oczywiście.

Potarłem skronie. Nie dawała mi spokoju sprawa Lamy.

- Harold. Zrobiłeś coś z Sergiem?

Znów to zacięcie ust. O co mu chodzi? Sprawę infigenu chyba wyjaśniliśmy. Milczy.

- Posłuchaj - podjąłem - wiem, że argument obrazu jego aury jest dość śmieszny, ale moja zdolność była bardzo spójna, wiesz, że jestem gamedekiem i umiem myśleć logicznie. Nawet w najcięższych warunkach. Zresztą Monice też się nie podobał... - urwałem. - Właśnie, gdzie ona jest? Dlaczego nie było jej przy mnie podczas metamorfozy?

Pochylił się nad kremowym blatem. Gdzieś w oddali, za jego plecami, dostrzegłem cielsko walenia. - Czy nadal widzisz aury, Torkilu?

Przełknąłem ślinę

. - Już... nie.

Skinął filozoficznie głową.

- Właśnie dlatego nie ma już Moniki.

Zamarłem. Więc była zwidem?!

- I dlatego - podjął cicho - nie mogłem brać serio twoich ostrzeżeń.

Przez chwilę trwaliśmy w ciszy, jak w zatrzymanym kadrze.

- Cieszę się - szepnął - że w końcu wyzdrowiałeś.


***


StarZone na Marsie! Z dawna zapowiadany i ciągle odkładany koncert charyzmatycznych muzyków na Czerwonej Planecie wreszcie doszedł do skutku i... okazał się wydarzeniem co najmniej kontrowersyjnym. Lider grupy, Papa Porca, którego samo pseudo jest bluźnierstwem, nie oszczędził oczekujących go z utęsknieniem kolonistów: artysta wykpił kubaturę sali koncertowej, wyśmiał aparaturę audio, mnemo i sensofoniczną oraz, co należy już do tradycji, zaprezentował zgromadzonym gościom, w tym komandorowi Jasonowi Pradowi z żoną (lotniskowiec „Grenada" tymczasowo orbituje wokół planety) nie podwójnego, ale już potrójnego penisa w stanie erekcji. O ile dotąd przeznaczenie dwóch członków było raczej oczywiste, o tyle teraz stało się problematyczne. - O co chodzi? - śmieje się Papa. - Jeden w anus, drugi w vaginę, a trzeci w jakieś słodkie usta... zresztą już niedługo będzie poczwórny - dodaje - ale inaczej, poziomo. Wymyśliłem nową pozycję z dwoma ciksami.

- Samo wykonawstwo - komentuje Krystian Rogowsky - stało na bardzo wysokim poziomie, zarówno sensyczne aranżacje, jak i muzyczna fabuła. Czy jednak nie milej by było, gdyby StarZonerzy przemówili swojemu liderowi do rozsądku? Mógłby się w końcu nauczyć trzymać przyrodzenie w spodniach. A poza tym dojdzie do tego, że gdy się podnieci, dostanie zawału!

Cicg dalszy wiadomości kulturalnych. Najnowszy el-book Hasana Ora, Zabłąkani spotkał się z dość

chłodnym przyjęciem krytyki, wytknięto dwieście dwanaście nieświadomych plagiatów, zarzucono piętnaście świadomych...


***


Tej nocy przyśniła mi się. Wisiała nad Warsaw City z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Od jej ciała biły mieniące się promienie.

- Anioły... - szepnąłem i mój głos odbił się od wszystkich wież świata - ...nie istnieją.

- Mylisz się, Torkilu - odrzekła, a jej głos był jak szmer tysięcy strumieni. - Uratowałam cię, więc istnieję.

- Dlaczego już cię nie widzę?

Roześmiała się i cały świat roześmiał się razem z nią.

- Jak to? A teraz?

- Przecież to tylko sen... Podfrunęła i musnęła moje usta wargami pachnącymi rajskim powietrzem.

- A... czym jest sen, gamedeku?

Milczałem, chłonąc jej niebiańską bliskość. Na nieskończenie słodką chwilę przylgnęła do mnie. Unieśliśmy się wysoko ponad najwyższe wieżyce miasta, jestem pewien, że coś między nami zaszło, nie umiem tego nazwać, jakbym na chwilę stał się nią, a ona mną.

- Miłość... - wyszeptała przestrzeń dookoła nas. - Miłość też jest realna.

Potem gdzieś zniknęła. Zostałem sam nad miastem.

Spadałem w otchłań, nie czując strachu.


***


Ferdinando Starlotti znowu w reklamie! Czy ulubieniec kibiców grawitacyjnej piłki, rozgrywający ze-

społu Brasil Breakers, nie minął się z powołaniem? Tym razem Ferdi nie zachęca do picia Mind Coli, lecz do stosowania Nobaru, specyfiku unieczynniajcego wzrost włosów na twarzy. Zobaczymy, czy wielbicielki pozostaną mu wierne mimo zniknięcia podniecającego zarostu...

.



***


Leżałem na gruzowisku w okolicach środkowej Pragi. Zgodnie z ustaleniami, właśnie nad tym miejscem o wyznaczonej godzinie powinien przelatywać patrol dimenów. Hiob Agon ma nieprzyjemny zapach. Ciekawe, co go podkusiło, by przybrać właśnie taki wygląd? Może potrzebował odmiany po poprzednich, przystojnych wcieleniach? Dziwny jest ten świat, ta Ziemia, myślałem z policzkiem wpartym w kawałek betonu. Wizja emigracji na inną planetę zdawała się bardzo nęcąca. Zawsze marzyłem o kosmosie. Gaja... Czemu nie? Na podłym ziemskim globie prawdopodobnie czeka mnie nieustanna ucieczka przed idiotami, którym ubzdurało się, że skoro nie podzielam ich kretyńskich zapatrywań i znam rzekomo nadzwyczaj ważne informacje, nie powinienem żyć.

Zbliżył się szczur. Kąsacz. Wyciągnąłem broń i zakończyłem jego śmierdzące istnienie gejzerem krwi. Sam się, bracie, o to prosiłeś. Ja nie lezę, gdzie mnie nie chcą. No, chyba że mnie do tego zmuszają. Poprawiłem tłuste cielsko (forsownie odpasione zaledwie w ciągu kilku dni) i przybrałem odpowiednią pozę. Powinienem wyglądać na skrajnie wyczerpanego.

Wreszcie usłyszałem odległy znajomy szum zoeneckich motombów. Nie poruszyłem się. Wylądowali wokół mnie bez słowa. Znów poczułem tę niezrozumiałą obcość cyfrowych ludzi. Nie musieli rozmawiać za pomocą fal mechanicznych zwanych popularnie dźwiękiem, bo porozumiewali się, używając fal elektromagnetycznych. Więc prawdopodobnie gadali jak najęci, a ja tego nie słyszałem. Gdybym percypował drgania radiowe, mógłbym ich zrozumieć, a tak najwyżej mogłem się domyślać. „I co? Jaka jest rzeczywistość, biedny człowieku uzależniony od zmysłów?", powiedział kiedyś Lee Roth.

Pozwoliłem się unieść metalowym łapskom i przetransportować do opancerzonego śmiga. Tam ułożyli mnie na kozetce grawitacyjnej, dali kroplówkę i jakieś prochy Znowu prochy! Zanim zanurzyłem się w chemiczny sen, zdążyłem pomyśleć: żegnajcie, zombiaki. Żegnaj, Alfredzie, Haroldzie i niesłusznie oskarżony Sergio. Żegnaj Moniko, najlepsza i najpiękniejsza, choć nierealna, pielęgniarko.




5. Bestia

Nadal podoba ci się na Ziemi? Prawda, że to przemiła planeta? Nie wejdziesz w sieć w obawie przed Bestią, nawet telesens jest niebezpieczny. A nie boisz się rozmawiać z sąsiadem? Skąd wiesz, że nie jest zainfekowany hipnozą? Wciąż masz niepowtarzalną szansę, żeby polecieć do nowego, lepszego świata! Gaja jest nieskażona zarówno pod względem cyfrowym, jak i organicznym! Nie znajdziesz tam mutantów ani toksycznych odpadów! To wielki, nowy, piękny glob we wspaniałym, bezpiecznym, stabilnym układzie planetarnym strzeżonym przez dwa gazowe giganty! Skąd wiesz, że do Ziemi nie zbliża się jakiś asteroid, który rozniesie ją w pył? Myślisz, że Jowisz go wyłapie? A jeśli nie? Jak sądzisz, skąd się wziął pas asteroidów między Jupiterem i Marsem? W systemie Alsafi są aż dwa odkurzacze trochę mniejsze od Jupitera. Mówiąc krótko, Ziemia to przeżytek. Gaja. Nowe mieszkanie. Nowe życie. Nowe szanse. Mobillenium. Tam... ale już nie z powrotem!


***


- Cześć, Torkil - na płycie lądowniczej Zoenet Labs, pod palącym amerykańskim słońcem, przywitał

mnie Koriolan Dal, szef wywiadu. Obok niego szczerzył zęby Laurus Wilehad. Być może we własnej skórze.

- Witaj, Koriolanie,cześć,Laurus.-Ukłoniłem się.

- Czekaliśmy na ciebie. - Dimen ujął mnie pod ramię i wprowadził w korytarze bazy.

Laurus szedł o krok za nami. Bardzo dużo ludzi ostatnio na mnie czeka, miałem ochotę powiedzieć, ale powstrzymałem się. Nie chciałem zdradzać Shadow Zombies.

- Ostrzegam, że nie zgadzam się na żadne przesłuchania - warknąłem cicho.

Dal nie zwolnił kroku. Jego mechaniczna twarz wyrażała bezdenne zdziwienie.

- Czyś ty oszalał? Nie mamy czasu na głupstwa! W tej chwili zagrożone jest całe Zoenet Labs, cała nasza pieprzona społeczność!

- O? - uśmiechnąłem się złośliwie.

- Ściągnęliśmy najlepszych gamedeków na Ziemi. Mamy specjalistów z Hongkongu, Melbourne, Nowego Yorku, Casablanki, Rio, Tokio, Pekinu i ciebie z Warsaw City W sumie czternaście grup, twoja będzie piętnasta, czyli według greckiego alfabetu... Omikron. Ładna nazwa, prawda?

- Bardzo.

Weszliśmy do większej sali, gdzie przy monitorach kręcił się tłum ludzi. Szliśmy środkową aleją.

- Zaprosiliśmy jeszcze kilka osób do twojej drużyny Myślę, że się ucieszysz.

Obeszliśmy ściankę działową, ostatnią przed wielkim oknem. Zakręciliśmy i... zobaczyłem Pauline, Harry'ego, żeńską zbroję typu Doom... Po sekundzie obserwacji nie miałem wątpliwości, że była to Anna. W grupie byli też Levi Chip i Ruben Troy, a za nimi najprawdopodobniej drużyna mechanicznych Bezbolesnych, żywo o czymś dyskutujących. Zapadła się pode mną ziemia. Zerkali zdziwieni na Koriolana, Wilehada i na mnie. Nie tak sobie wyobrażałem nasze powitanie. Jak tu dotknąć przyjaciół w ciele brzydkiego grubaska? A zwłaszcza... spojrzałem na moje panie... Jak mam uściskać Pauline i Annę?

Jeśli znajdziesz się w niezręcznej sytuacji, odetchnij i trzymaj pion.

Pieprzyć to, pomyślałem, wystąpiłem pół kroku, wyprostowałem baryłkowaty korpus i odezwałem się:

- Niedługo przybiorę własną postać. To ja, Torkil.

Najpierw przez chwilę milczeli, wytrzeszczając oczy, a potem... rzucili się do mnie z krzykiem i podrzucili w górę. Pauline i Anna zostały z tyłu. Słusznie, pomyślałem. Im należą się szczególne względy.

- Jak ty wyglądasz, chłopie?! - darł mi się prosto w twarz Harry, gdy już opadłem na ziemię. Kochany Harry Już myślałem, że cię nie zobaczę.

- Trochę podupadłem - zażartowałem.

Wybuchnęli śmiechem. Kuksańce Bezbolesnych odczuwałem jako dość bolesne ciosy, mimo to przyjmowałem je z wdzięcznością. Wśród nich zapewne znajdował się Peter „Crash" Kytes. To zdaje się ten, pomyślałem, widząc jednego z Doomów stającego naprzeciwko mnie.

- Peter? - spytałem.

- Czempion znowu jest z nami - oświadczył znanym barytonem.

- Bestia posra się w gacie! - zawtórowali kumple z drużyny.

- Bardzo na ciebie liczymy, Torkil - przez gąszcz stalowych ciał przepchnął się Chip.

Ładna historia. Znowu praca.

- Mam już nawet teorię... - spod pachy Normana wyłoniła się rozczochrana twarz Rubena. - ...wydaje mi się...

- Cicho - zgromił go Harry, widząc, że od kilku chwil patrzę nieruchomym wzrokiem na kobiety mojego życia.

Wiwatująca grupa rozstąpiła się. Podszedłem dwa kroki i przypomniałem sobie o swoim wyglądzie. Może chociaż oczy wyrażały wnętrze? Może zdradzał mnie sposób poruszania się? Ważąc te dylematy, stałem nieruchomo ze cztery sekundy. Mój Boże, widziałem tyle holofilmów ze scenami radosnych, triumfalnych powrotów, czytałem tyle el-booków, a mnie samemu przypadł w udziale tak żałosny comeback? Ktoś kiedyś powiedział: oczy mogą cię zwieść, nie ufaj im. Podszedłem zatem i przytuliłem obie moje kobiety I znalazłem się w domu.


***


Niedługo światy ożyją na nowo i znowu będą oazą spokoju i relaksu. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Pamiętaj wtedy o antygrawach firmy Player Friend. Podłączasz je do standardowego gniazda w łożu i nie musisz się martwić o kurz w nosie, na twarzy i kombinezonie! Będziesz mógł wchodzić w gry z przyjemną świadomością, że wstaniesz z łoża czystszy, niż się kładłeś! Antygrawy Player Friend! Łoże to nie katafalk! Łoże to portal do lepszego świata!




***


Moje honorarium opiewało na milion kredytów, zwrot ciała, usunięcie kodu genetycznego z pamięci zoeneckich maszyn, medialny powrót w świat żywych i... bilet na Gaję. W razie niepowodzenia: ciało,

tożsamość, bilet. Dal nie protestował.

- W tej sytuacji populacja łyknie każdą bajkę na temat twojego powrotu, a rządy nie mają nic do gadania - skwitował.

Na wszelki wypadek postanowiłem wyjaśnić swoje stanowisko.

- Koriolan, nie próbuj niczego. W razie śmierci mój notariusz dotrze do banku, gdzie zdeponowany jest... pamiętnik. Byłby z tego niezły bestseller. Wszystkie grupy nacisku są w nim dokładnie opisane. Pamiętaj, że ciągle jestem osobą wiarygodną, więc niech nic nikomu nie wpadnie do głowy. Wyszczerzył błyszczące zęby.

- Dowiodłeś, że jesteś twardy jak skała. Nie mam wyboru.

***

- Dzień dobry, Vanessa Reeve, Earth News. Dotarły do nas niepokojące wiadomości z Gujany Równikowej. Łączymy się z naszym korespondentem, Ralphem Faradayem. Ralph, czy możesz powiedzieć, co się tam dzieje?

- Dzień dobry, Vanesso. Dzisiejszej nocy doszło do kilkunastu rozbojów, aktów wandalizmu i napadów, głównie na terenie Nowego Paryża, ale także w okolicznych miejscowościach. Straty szacuje się na dwa miliony kredytów. Nie było ofiar w ludziach. Według wstępnych ustaleń sprawcami wszystkich przestępstw byli digineci stworzeni w firmie Live Jaquesa Lamberta. Ofiary przemocy wniosły pozwy do sądów. Miejscowe władze zwołały komisję badającą przyczyny zajść. Zaproszony został profesor Randal Umumba z Uniwersytetu w Nowym Paryżu, światowej sławy psycholog od lat zajmujący się psychoprofilowaniem. „Digineci od dawna powinni być badani", krzyczą tytuły prawicowych gazet, „możemy hodować żmije na własnym łonie!" Organy związane z lewicą próbują ich bronić. - Trzeba pamiętać, że Live dała pracę ponad pięćdziesięciu tysiącom bezrobotnych, ta firma uratowała nasz kraj. Co znaczy kilka wybitych szyb wobec dobrodziejstwa koncernu Jaquesa Lamberta?.- czytamy w artykule na pierwszej stronie „African True".

Neutralni komentatorzy są ostrożni. Twierdzą, że najprawdopodobniej był to wybryk źle skomponowanych psychicznych konstelacji. Powstaje jednak pytanie: nawet jeśli tak jest, jak poradzi sobie z tym prawo? Co będzie, jeśli biegli dowiodą, że winni nie są digineci, lecz ich stwórcy? Może najważniejszym problemem nie jest: kogo ukarać, lecz: co dalej robić ze sprawcami? Izolować? Resocjalizować? Czy może... przeprogramować? Dla Earth News mówił z Nowej Gwinei Ralph Faraday, do zobaczenia.

- Dziękuję, Ralph. Przechodzimy do wiadomości z kraju. Intensywnie pracują grupy kryzysowe w Zoenet Labs...


***


Zaraz, jak to było... Najpierw zmieniłem się w Hioba, kiedy pierwszy raz odwiedziłem Zoenet Labs. Potem, gdy znalazłem się w undercity, przemieniłem się w wysokiego blondyna. Potem z powrotem przedzierzgnąłem się w Agona, a na koniec znowu w siebie. Z małą modyfikacją. Poprosiłem Guya Samsona, zoeneckiego lekarza, żeby wprowadził w mój genotyp odrobinę szersze barki i dodał pięć centymetrów wzrostu. Jak szaleć, to szaleć. Pominę opisy czwartej agonii, w której tylko jedna rzecz różniła, się na korzyść: halucynacje trwały tylko pierwsze dwie doby, a potem prawie zupełnie ustąpiły Z przyjemnością przyjąłem świat bez tytanów, piekielnych scen, piorunów, robali, krasnali, nawet bez blondyny No, może za tą ostatnią trochę tęskniłem. Miała' panna fantazję. Trudno. Było, minęło. Za tydzień stałem się z powrotem najprawdziwszym Torkilem, zwykłym, normalnym facetem. Tyle że bez blizny na twarzy. Paliłem się do pracy Wreszcie miałem zlecenie: proste, przejrzyste i najważniejsze w dotychczasowym życiu.

Zabić Bestię.



***


Bezmózgi Medtronics! Nowość! Tańsze o trzydzieści procent od ciał Pharma Nanolabs! Oferujemy raty zero procent oraz przyjazną procedurę kredytowania w MediaBanku! Nie przegap szansy! Monopol został złamany! Bezmózgi Medtronics! Amerykańska jakość, europejskie ceny i obsługa! Sprawdź teraz!


*


- Dzisiaj rano wykonaliśmy kilka rajdów na fort - perorował Takeshi Royo, uznany gamedec, przywódca grupy Alfa (czyli klanu „Ghost Monks") z Hongkongu.

Za nim jarzyła się zatrzymana w ruchu, trójwymiarowa projekcja Ironstone.

- W tym czasie używaliśmy Personality Security Droids wszystkich kalibrów, po dziesięć na osobę. Salę wypełnił szum niedowierzania. Chińczyk wyciągnął ręce w uspokajającym geście.

- Uznaliśmy, że przy tym stopniu zagęszczenia powietrznych agresorów dopiero taka liczba gwarantuje bezpieczeństwo organikom. W przypadku dimenów wystarczą trzy.

Grupy uderzeniowe obecne w sali odpraw wciąż dyskutowały.

- Dobrze wiecie - ciągnął Royo - że liczba cyfrowych przeciwników narasta w niewiarygodnym tempie. Jeszcze wczoraj grupy Epsilon i Dzeta, czyli klany „Wilid Women" i „Dark Skies", używały najwyżej pięciu aparatów PSD na osobę. Oblicze tej wojny zmienia się w zastraszającym tempie.

- Wczoraj - krzyknął z sali chudy brunet - w wiadomościach podano, że są pierwsze ofiary w serwerach nie związanych z grami!

Takeshi poważnie pokiwał głową.

- Jeśli czegoś nie wymyślimy, i to szybko, możemy się pożegnać z siecią.

- A zoeneci z domem - mruknął ponuro dimen odziany w nieznany mi typ zbroi.

Po mojej prawej stronie siedziała Ann Sokolowsky. Jej kolana lśniły połyskiem opalonej skóry. Nie mogłem się nacieszyć tym widokiem. Znowu miałem wgrany w omnik jej program. Znowu byłem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Z lewej strony dolatywał subtelny zapach perfum Infinity, które na skórze Pauline Eim zamieniały się w prawdziwy afrodyzjak. Organiczki wciąż mają przewagę nad motombkami. Tamte prędzej spryskają się olejem niż dezodorantem... Gdy tak siedziałem między dwiema pięknymi kobietami, które wyglądały jak moje własne skrzydła, rozpierała mnie tak wielka (szowinistyczna) radość, że z trudem śledziłem słowa prelegenta. Niewiele jest takich chwil.

- Z zebranych przez moją grupę danych wynika kilka - Takeshi skrzywił się sceptycznie - być może interesujących faktów. Po pierwsze zauważyliśmy, że tęgoryjce mają dziwną cechę: wyłaniają się spod ziemi i chowają z powrotem nawet wtedy, gdy nie wybiją wszystkich przeciwników.

Kilka organicznych i mechanicznych głów wystających nad oparciami foteli skinęło na znak zgody

-Widzimy to na tym filmie

Royo zwolnił pauzę i skierował kamerę na stepowy obszar w pobliżu fortu, gdzie do skoku szykowała się kilkunastoosobowa grupa. Nagle podłoże zaczęło się zapadać. Kilku żołnierzy błyskawicznie wystartowało, najprawdopodobniej byli to dimeni, bo czas reakcji wydawał się niezwykle krótki. Pięć postaci odbiegło poza obszar obsuwu. Trzech komandosów zareagowało za późno. Wielka paszcza potwora otworzyła się pod nimi i wyrzuciła ciała w powietrze potężnym podmuchem zielonkawego gazu. W ułamku sekundy porwały ich cienkie macki, rozerwały na strzępy i wrzuciły do pięciodzielnego pyska. Pozostali przy życiu wojownicy ostrzeliwali bestię z ziemi i z powietrza, ona jednak, zamiast bronić się czy atakować, schowała się pod powierzchnię gruntu. Projekcja zatrzymała się.

- Dla uspokojenia wyjaśniam - odezwał się prelegent - że nieszczęsna trójka żyje.

Po sali przeszło westchnienie ulgi.

- Zostali wylogowani przez automaty przywiezione przez panią dyrektor Eim z Warsaw City - ukłonił się Pauline. Ta grzecznie się uśmiechnęła.

- Te niewielkie moduły - podjął - oddają nam niewiarygodne usługi. Żołnierze czują się dobrze i już rwą się do walki.

- Co za moduły przywiozłaś? - nachyliłem się do jej ucha.

- Takie małe kostki - szepnęła i otarła się wargami o moje ucho. Elektryzujący dreszcz. - Przyczepiasz do hełmu i nawet gdy urwie ci rękę, powinno cię bezpiecznie wylogować.

- Wymyśliliście w Novatronics? Uśmiechnęła się z dumą.

- Wciąż jesteśmy liczącą się firmą.

My? Od kiedy Pauline zaczęła się utożsamiać z pracą? No cóż, westchnąłem filozoficznie. Pewnie mnie też by to nie ominęło.

- Nie prościej byłoby software'em?

Tym razem w jej uśmiechu była zagadka. - Dobre pytanie.

- A gdzie jest Konon? - przypomniałem sobie o jej synku.

- Na przymusowej hibernacji .Nie pozwolę, żeby coś mu się stało.

- Obudzisz go po wszystkim?

Skinęła głową.

- Tak jak przed formatowaniem - znów skupiłem się na głosie skośnookiego prezentera - tęgoryjce lubią chodzić daną trasą dwa razy, nie mniej, nie więcej. Poza tym zauważyliśmy wciąż ten sam wzór zachowań: zwierzęta nawet mając przewagę, w pewnym momencie przegrupowują się i zmieniają schemat ataku. Atakują nawet same siebie, zarejestrowaliśmy dziwaczną scenę, gdy ten tirex...

Obraz skupił się na potworze przypominającym kopalnego tyranozaura. Gad uciekał przed strzelającymi do niego żołnierzami. W pewnym momencie odwrócił pysk i... ugryzł się w udo.

- ...dokonuje czegoś w rodzaju automutylacji.

- Czego? - spytał jakiś zoenet.

- Samookaleczenia - Royo uśmiechnął się przepraszająco. - Używam czasami psychologicznej terminologii. Skrzywienie zawodowe.

Od razu go polubiłem. Mogłoby się wydawać, że gamedecy to w większości programiści. Tymczasem zaskakująca wielu miało ciągoty psychologiczne.

- Można założyć, że w Bestii walczą jakieś dwie sprzeczne natury - podjął. - Jedna, czysto niszczycielska, i druga, uprawiająca dziwną strategię skoków i odskoków, wyraźnie nie lubiana przez tę pierwszą.

Mówca wyłączył ekran.

- Na tym kończę swój raport. Dzisiaj do akcji rusza nowo sformowana grupa Omikron, składająca się głównie z graczy słynnej drużyny Bezbolesnych, wspierana przez żołnierzy VSA oraz zespoły Iota, Lambda, Ksi i Kappa, czyli, z grubsza rzecz ujmując, klany... - zerknął do notatek - Wretched Knights, Myth Beasts, Blue Monkeys i kobiecą formację Lean Furies. Wypada życzyć powodzenia.

Wstaliśmy. Wyraźnie odczułem moc nowych mięśni i kości. Teraz już nie musiałem uprawiać ćwiczeń regenerujących i pić ziółek. Miałem ciało prosto z formy.

- Co o tym sądzisz? - zwrócił się do mnie Harry.

Skrzywiłem się łobuzersko.

- Wiem jedno - naprawdę miło było usłyszeć własny głos - trzeba się paskudzie przyjrzeć.


***


To my ubezpieczyliśmy konstrukcję megamiasta New Tokyo. To my wypłaciliśmy odszkodowanie po katastrofie środkowego przęsła mostu w Cieśninie Gibraltarskiej. To my wypłaciliśmy odszkodowanie po upadku orbitalnej stacji Pegasus. To my ubezpieczyliśmy wszystkie loty na Gaję. Safe Nations. Najpoważniejszy partner. Safe Nations. Nie sprzedajemy polis. Safe Nations. Pomagamy w nabyciu świętego spokoju.


***


Ledwo weszliśmy w Crying Guns, każdego członka grupy otoczyła świetlista sfera peesdeków walczących z robalami, koliberkami i większymi latającymi stworami. Co chwila z niebytu wyskakiwał Bat, Falcon bądź nawet Dragon i rozszarpywał cyfrowymi kłami i pazurami śmigające w powietrzu paskudztwo. Trudno było się skupić.

- Dimeni na obwód, organicy do środka - zakomenderowałem.

Członkowie grup wykonali polecenie. Otworzyłem mapę. Nad piaskiem zamajaczył trójwymiarowy projekt fortu Ironstone.

- Jesteśmy tutaj - wskazałem południowy kwadrant oddalony o kilometr od twierdzy.

- Plan jest prosty - podjąłem - od tego półksiężyca... - wskazałem trójkątne umocnienie na południowy wschód od murów - biegnie kaponiera, wąski rów, w który mam zamiar wskoczyć, przebiec między kleszczami... - dziobnąłem palcem w obraz ustawionych pod kątem wałów obronnych - i dostać się do twierdzy poterną. O, tu - zakreśliłem małe wejście, jedyne alternatywne dla głównej bramy na południowym zachodzie.

Odetchnąłem i zapatrzyłem się w łuny mikrowalk błyskających wokół naszych ciał. Szukałem natchnienia. Czy może duchowego wzmocnienia.

- Poternę można otworzyć tylko w jeden sposób - podjąłem. - Trzeba jednocześnie zająć zwieńczenia pięciu wież... - wskazałem szczyty iglic wyrastających z pięciokątnych koszar w centrum fortu - a następnie zdobyć najwyższą komnatę wieży środkowej... - przesunąłem palec na wiszącą w powietrzu wieżycę, podtrzymywaną przez pięć sióstr wspartych o grunt.

Komandosi VSA, Bezboleśni oraz członkowie pozostałych grup skinęli głowami. Zwróciłem uwagę na urodziwą Lilith Ernal, mistrzynię klanu Lean Furies. Średniego wzrostu śniada blondynka o zdecydowanych rysach dziwnie mnie pociągała. Zbroję typu scout przyozdobiła karmazynowymi wisiorami, piórami i nadrukami. Odsłonięty brzuch regularnie - się zapadał w rytmie oddechów. Po bokach wyraźnie zaznaczonych mięśni prostych mieniły się animowane kwadraciki przedstawiające skradającego się tygrysa. Za nią warowały pozostałe Furie, każda udekorowana w indywidualny sposób. Także dosyć interesujące. Torkil, skup się.

- Szczegółowy plan przedstawi Peter „Crash" Kytes.

Z przyjemnością oddałem mu głos, żeby bliżej przyjrzeć się wojowniczkom. Przybrany w szkarłatny strój czempion Bezbolesnych podszedł do mapy.

- Przed szczytem każdej z pięciu wieżyc wisi powietrzny półksiężyc chroniony przez osadzone na nim pluje i pterodony W komnatach wież są tylko tigry...

- Mała kubatura pomieszczeń - wszedł mu w słowo Desmond Archtime, lider Wretched Knights: potężnie zbudowany, o długim nosie i zaczepnym spojrzeniu. Zbroja, oczywiście scout, w przeciwieństwie do Furii czarna, inkrustowana srebrnymi technostylizacjami. Kandydat na głównego bohatera do holofilmu SF.

Peter spojrzał na niego z uwagą.

- Zgadza się. Dlatego zajęcie komnat, o ile do nich dotrzemy, nie powinno być problemem. - Crash wrócił wzrokiem do mapy i przez chwilę się zastanawiał. - Należy zatem najpierw zająć powietrzne półksiężyce, potem pięć wież, a na końcu wskoczyć do najwyższej.

Powiódł po nas ciemnymi oczami, szukając aprobaty Skinęliśmy głowami. Wychwyciłem pytający wyraz twarzy Rodneya Lugara, przywódcy Blue Monkeys, barczystego, krępego mężczyzny o niskim czole i przenikliwych oczach. Małpy miały zbroje jednolicie błękitne, z granatowym uproszczonym wizerunkiem rezusa na piersi i naramiennikach. Lugar słynął z precyzji skoków. Pewnie liczył, że to on wykona najtrudniejszą część.

- Problem polega na tym - podjął Peter - że skok na wiszące trójkąty jest na granicy zasięgu najlżejszej zbroi typu scout. To samo tyczy rajdu na najwyższą iglicę. Jeden strzał pluja niszczy dziewięćdziesiąt procent pancerza.

Przełknąłem ślinę. Sam byłem zatrzaśnięty w najcięższego szkarłatnego dreadnoughta (przyozdobionego insygniami Bezbolesnych). Chciałem dotrzeć do serca kompleksu. Skakanie nie było mi potrzebne.

- Żeby w ogóle mieć szanse doskoczyć - ciągnął przywódca diabłów - trzeba się wybić z jednego z bastionów obsadzonych przez tireksy, ewentualnie nadszańca, na którym są pluje. Można też z dachu koszar, ale to strefa samobójcza ze względu na hipnozę... oraz koncentrację potworów na dziedzińcu. Ostatecznie można próbować z zewnętrznego półksiężyca lub przeciwstraży, gdzie są wszystkie typy stworzeń. Sprawę komplikuje fakt, że przed skokiem agregaty generujące energię muszą być naładowane w stu procentach, inaczej nie dolecimy Tak więc na dziesięć sekund przed lotem skoczek musi wstrzymać ogień.

- Pysznie - mruknął komandos VSA, dumnie prezentujący zbroję typu assault.

- Wytrzymamy - uspokoił go lider Myth Beasts, Chuck McTyr. Jego zbroja (oczywiście scout) pokryta była rdzawymi włosami, a hełm ozdabiały imponujące rogi Minotaura. Twarz zasłaniały kędzierzawe wąsy, długa broda i krzaczaste brwi. Rzeczywiście mityczna bestia.

- Jak widzicie - ciągnął Peter - sprawa nie jest prosta. Obraliśmy następującą strategię... - Przybliżył mapę tak, że była widoczna tylko południowowschodnia strona fortu. - Oddział pierwszy VSA atakuje bastion wschodni, odciągając uwagę stacjonujących tam tireksów i plujów z nadszańców. Bądźcie przygotowani na powietrzny atak pterodonów i ewentualną wizytę tęgoryjca.

Komandosi przytaknęli. Niemal sami dreadnoughci. Chodząca artyleria.

- Dziesięć sekund później - ciągnął „Crash" - oddział drugi VSA atakuje bastion południowy. W ten sposób odciągniecie przeciwników zgromadzonych na drodze Torkila. Waszym zadaniem jest utrzymać się przez następnych dziesięć sekund. Przewidujemy, że w tym czasie zwróci się w waszym kierunku pięćdziesiąt procent obsady fortu.

- Czyli śmierć na miejscu - szepnęła Anna.

- Nie do końca - odparował Kytes. - Zbroje typu dreadnought powinny wytrzymać standardowy atak nawet do trzydziestu sekund.

- O ile nie wyskoczy tęgoryjec - weszła mu w słowo Pauline.

- Omawiamy dynamiczny proces wojenny - wyjaśnił spokojnie Peter. - Nie potrafimy wyeliminować ryzyka. Można dalej?

Mrugnąłem na znak potwierdzenia.

- Po dwudziestu sekundach wkracza najsilniejszy trzeci oddział VSA, atakujący szaniec północno-zachodni. - Odsunął mapę, pokazując cały fort. - Tym razem będziecie osłaniać nas: grupy Omikron, Iotę, Lambdę, Ksi i Kappę, czyli, mówiąc skrótowo, bo wiem, że nie wszyscy członkowie klanów są obecni w tych taktycznych związkach, Bezbolesnych, Nędznych Rycerzy, Mityczne Bestie, Błękitne Małpy i.. - mrugnął do Lilith - Szczupłe Furie.

Odpowiedziała przelotnym, ledwie zauważalnym uśmiechem.

- Natychmiast po tym - podjął - jak wyeliminujecie obsadę z bastionu, wskakujemy tam i czekamy na doładowanie generatorów. W tym czasie wiążecie ogniem pluje z nadszańca i murów znajdujących się pod koszarami, jak również unieszkodliwiacie pterodony Jasne?

Dowódca trzeciej grupy VSA spokojnie kiwnął głową. Peter zrobił krótką pauzę. Spojrzałem w kierunku fortu. Wyglądał jak zaklęte zamczysko skrywające bluźnierczy sekret. O ile Ironstone był twierdzą bardzo trudną do zdobycia nawet podczas zwykłych drużynowych turniejów, o tyle z obecną obsadą jawił się jako apenetrowalny, o ile można tak powiedzieć.

- Od momentu naszego skoku na bastion zaczyna tykać zegar - podjął „Crash". - Siły przeciwnika odpierające ataki grup VSA, pierwszej i drugiej, dzielą się i zmierzają do nas od północnego wschodu, południowego zachodu i drogą powietrzną. Być może także podziemną. Dlatego jak najszybciej Omikron, Lambda, Iota, Ksi i Kappa, czyli Bezboleśni, Rycerze, Bestie, Małpy i Furie...

Przerwał i krzywo się uśmiechnął.

- Pewnie się dziwicie, dlaczego ciągle to powtarzam, ale jest nas tak dużo, że muszę sobie - mrugnął - i pewnie wam przypomnieć, kto jest kim w tym bałaganie.

Skinąłem głową na znak, że mnie aprobuję i słucham dalej.

- Zatem grupy te - podjął - wskakują na półksiężyc nad bastionem i likwidują osadzonego tam pluja, ostrzeliwując się przed pterodonami. Powinno nam to zająć około pięciu sekund. Snajperzy zdejmują pluje z sąsiednich wiszących półksiężyców. Następnych pięć sekund. Grupy pierwsza i druga VSA obserwują ruchy przeciwnika. Gdy ocenicie, że Torkil ma szansę na niepostrzeżony rajd w kaponierze, dajecie mu znak. Torkil prawdopodobnie wskoczy w rów w momencie, gdy grupa Iota i Lambda, czyli Knights i Beasts, będą zajmować sąsiedni półksiężyc północny, a Ksi i Kappa, czyli Monkeys i Furie, półksiężyc zachodni.

Peter spojrzał na liderów grup.

- Wykonacie bezpośredni skok albo będziecie kombinować susami po szczytach wież - wskazał palcem wieżyce sąsiadujące z wiszącymi trójkątami. - Snajperzy zajmą się plujami na półksiężycach wschodnim i południowym. Kolejne pięć sekund. W tym czasie obrońcy fortu, czyli tireksy i inne paskudztwo, wracający na północno-zachodni kraniec fortu, pragnący unicestwić grupę trzecią... - spojrzał na dowódcę VSA - ...pokonają połowę drogi, a Torkil, jak sądzę, jedną trzecią kaponiery. Jeszcze jeden skok grupy Iota, czyli Rycerzy, na półksiężyc wschodni, a grupy Kappa, czyli naszych ślicznych Furii, na południowy.

Stuknął palcem w kaponierę.

- Torkil jest w połowie drogi, a do grupy trzeciej VSA atakującej bastion północno-zachodni dociera pierwsza fala bestii. Liderzy grup Kappa, Iota, Ksi i Lambda, czyli Lilith Ernal, Desmond Archtime, Rodney Lugar i Chuck McTyr, wykonują rajd do komnat wież osłaniani przez towarzyszy i starają się zająć pozycję przy dźwigniach. Z mojej grupy będzie to Mike Gunner, rozgrywający w Goodabads, bo ja sam w tym czasie poszybuję na szczyt...

Zerknąłem na Lugara. Jego szeroka twarz nie drgnęła. Lider Małp wiedział, jak się zachować. Peter wskazał pancernym palcem punkty ,od których będzie się odbijał: szczyt wieży północno-zachodniej i krawędź przypory łączącej ją z centralną iglicą. Mistrzowski skok.

Zacisnąłem usta. Wszystko brzmiało jak plan szaleńca.

- Oczyszczam komnatę z tigrów i docieram do dźwigni pięć do siedmiu sekund po innych liderach. Na znak pociągamy lewary i Torkil wbiega prosto w otwierającą się poternę. - Stuknął w bramę. - Utrzymujemy się tak długo, jak się da. W razie czego wylogowujcie.

Zakreślił obszar nad koszarami.

- Pamiętajcie, że tutaj zaczyna się hipnoza, generowana prawdopodobnie przez muchopodobne okazy, które rezydują w budynku. Za wszelką cenę unikajcie zbliżania się do koszar. Nie dajcie się strącić z półksiężyców. Niektórych graczy tigry porywały do wnętrza fortu. Wszyscy wiemy, jak skończyli.

Kytes powoli podniósł na mnie wzrok.

- Dlatego, szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego decydujesz się na tę misję. To samobójstwo. Uśmiechnąłem się wesoło.

- Mam wrażenie, że jestem częściowo odporny na tę hipnozę. Poza tym - zerknąłem na oskrzydlające mnie Pauline i Annę - mam doskonałą eskortę.

- Tylko do murów - prychnął „Crash". - A dalej...

- Dalej jest tajemnica - dokończyłem. - Coś w sam raz dla gamedeka.


***


- Centrum Kontroli Mutacji informuje o pojawieniu się nowej, niebezpiecznej formy flory. Jest to śluzowiec z gatunku Physarum policephalum toxicum oznaczony symbolem SSM010041. Mimo że filtry ABB chronią przed jego przeniknięciem w obręb siedzib, Out-Rangers donoszą o dziwnej inklinacji tego organizmu do gromadzenia się blisko barier. Tempo poruszania się śluźni to zaledwie pięć centymetrów na minutę, jednak organizm o powierzchni zaledwie dziesięciu centymetrów kwadratowych potrafi wydzielić trujący gaz mogący pozbawić przytomności dorosłego człowieka. CKM opracowuje wszczep zawierający serum ochronne. Szczegóły na stronie Centrum.


***


- Grupa pierwsza VSA na stanowisku - usłyszałem w słuchawkach.

Leżeliśmy z Pauline i Anną schowani za wydmą i czekaliśmy na znak.

- Grupa druga VSA gotowa.

- Trzecia VSA gotowa.

- Omikron, Lambda, Iota, Ksi, Kappa gotowe - głos Kytesa.

- Wstawcie chronometry w pole widzenia - zakomenderowałem i uruchomiłem opcję. Zegar pojawił się w dole obrazu. - Nie interesuje nas czas bezwzględny. Uwaga, wysyłam sygnał zerujący... Już. Czas minus dziesięć...

- Gdy odliczanie dojdzie do zera, wkracza pierwsza grupa VSA.

Czas minus siedem... Wystrzeliłem w powietrze kamerę stacjonarną i umieściłem podgląd w lewym górnym rogu pola widzenia. Czas minus cztery...

- Nie boisz się, Pauline? - głos Anny zza moich pleców.

Milczenie. Czas minus dwa.

- Chciałabym powiedzieć coś heroicznego, ale nie umiem.

Zero.

- Tu lider grupy pierwszej. Wychodzimy z ukrycia i otwieramy ogień - dowódca ma głos spokojny, niski, prawie senny.

Jestem mu za to wdzięczny. Umieszczam widok z kamery na jego hełmie tuż obok obrazu ukazującego scenę z góry i oznaczam jedynką. Nadchodzące ze wschodu dreadnoughty, nad którymi dumnie powiewa proporzec VSA, walą w bastion ręcznymi moździerzami. Tory pocisków znaczą błękitne niebo seledynowym szlakiem. Eksplozje wyglądają jak otwierające się zielone wachlarze ozdobione czerwonym abstrakcyjnym deseniem. Padają na ziemię pierwsze tireksy Czuję pod brzuchem drżącą ziemię. Za chwilę docierają do nas głuche grzmoty wybuchów. Posadowione na nadszańcu pluje obracają się w stronę agresorów i wysyłają świetliste bomby, które wznoszą się parabolicznym lotem, sypiąc dookoła iskry. Pterodony stacjonujące na półksiężycu wiszącym nad bastionem zrywają się do lotu. Dociera do nas ich wybrzmiewający zwielokrotnionym echem skrzek. Pluj stojący obok nich podnosi wylot i strzela wysoko, niemal pionowo. Pocisk powinien upaść prosto na grupę VSA, ale za dobrych kilka sekund. Snajperzy pierwszej grupy strzelają do pluja pociskami z opóźnionym zapłonem. Za chwilę jego tułów pęcznieje i rozrywa się na kilkanaście płatów, które spływają po murze. Wojownicy rozchodzą się tyralierą i ustawiają w półokrąg. Część z nich przyspiesza i zamienia się w rozmazane widma.

- Uwaga na pterodony - ostrzega dowódca. Wielkie latające gady strzelają żółtymi soplami kwasu. Pierwsze zabójcze salwy padają wśród żołnierzy, wyrywając z gruntu syczące szydła piachu. Skrzydłowi w zbrojach asault wyskakują w powietrze i ostrzeliwują grupę ogniem zaporowym.

- Incoming! - krzyczy dowódca.

Żołnierze odskakują na boki. W gierczaną glebę spada strzał pluja, którego przed dwiema sekundami roznieśli snajperzy. Deszcz grud ziemi przysłania widok z podniebnej kamery.

- Tireksy i tigry! - krzyczy jeden z wojowników. Z suchego dołu fosy wspina się na stok bojowy falanga gadów, głoszących gardłowym rykiem szybką śmierć. Obok nich biegną niskie, długie, kotowate stworzenia. Grupa pierwsza VSA rozdziela się, żeby oskrzydlić nieprzyjaciela. Na czoło falangi spada druga bomba pluja, ta, którą wystrzelił stwór z górnego półksiężyca. Obraz przysłaniaj ą gejzery krwi, uszy rozrywa ryk maltretowanych stworzeń. Dziesięć sekund.

- Tu lider drugiej grupy VSA. Wchodzimy - Tym razem głos nieco wyższy, z trudem hamujący emocje. Umieszczam obraz z jego kamery na prawo od poprzednika i oznaczam dwójką. Tym razem dreadnoughty nadciągają z południa. Od awangardy odrywają się cygara rakiet, ciągnących za sobą mleczny ślad kondensacyjny. Pociski niszczą obsadę południowego bastionu. Padają tireksy, szczątki tigrów lecą w powietrże i opadają na ziemię, wirując niczym spalone liście. W kierunku komandosów rusza fala bestii. Rozdrażnione pluje z południowych klinowatych przeciwstraży syczą i wysyłają bombę za bombą.

- Rozproszyć się, wycofać pięćdziesiąt metrów i wrócić na pozycję - słyszę głos lidera grupy pierwszej.

Spoglądam na ekran. W miejscu, gdzie rozpoczęli akcję, kłębi się wizja końca świata: gąszcz zwierząt, salwy pterodonów i plujów, siatka serii z broni ręcznej, leje od wybuchów moździerzy.

- Skokami do przodu! - krzyczy lider dwójki. Pędzą na spotkanie galopujących gór mięsa. Wysyłają przed sobą emisariuszy śmierci: dymiące rakiety rozrywają przeciwników w ryku agonii i wstrząsach, które czujemy całym ciałem.

- Aaa! - krzyczy któryś z żołnierzy z grupy pierwszej.

Oby wylogowała go skrzyneczka Pauline. Oddalam obraz twierdzy. Po suchym dnie fosy pędzi migotliwa masa potworów, wszystkie kierują się ku południowo-wschodniemu krańcowi, omijają wielkie szańce bastionów, jak woda omywa kamienie. Czarny, połyskliwy od łusek, gęsty dywan tireksów i tigrów. A nad nimi deszcz pterodonów. Według moich szacunków komandosi nie utrzymają się dłużej niż minutę.

- Ogień zaporowy! - krzyczy lider dwójki.

Na stok bojowy naprzeciwko komandosów spadają pociski moździerzy. Fala potworów zatrzymuje się w tym miejscu.

- Wracamy na pozycję - flegmatyczny głos lidera jedynki.

- Przegrupowują się! - krzyczy któryś z żołnierzy.

- Pterodony zmieniają wzór ataku! - potwierdza inny.

Dwadzieścia sekund.

- Tu lider trzeciej grupy VSA. Wchodzimy.

Oddalam obraz. Pierwsze salwy moździerzy i rakiet padają na północno zachodni bastion. Tirex i stojący obok niego pluj padają jak podcięci niewidzialną struną. Wybuch celnie ulokowanego granatu z moździerza rozwala mur nadszańca. Zlokalizowane tam pluje zsuwają się bezwładnie po ruinach. Mają pogruchotane kończyny Nie są w stanie przybrać pozycji strzeleckiej i niezdarnie machają uszkodzonymi kikutami. Potwory, które dotąd sunęły dołem fosy w stronę grup pierwszej i drugiej, zatrzymują się, wahają. W końcu część z nich zawraca. Cudowne rozstąpienie się Morza Czerwonego musiało wyglądać podobnie.

- Ślad tęgoryjca - ostrzega lider jedynki. - Odskakujemy promieniście. Sto metrów i wracamy. Patrzę w miejsce sygnału. Nagle grunt zapada się, wzniecając gejzer pyłu. Z krateru wytryskuje pięciodzielna gęba okolona setką ostrych witek.

- A! - jeden z wojowników był zbyt blisko.

- Uwaga na pluje z górnych półksiężyców! - głos kogoś z grupy trzeciej.

- Obrona ulega dezorganizacji - to cichy głos Petera.

Przenoszę spojrzenie na grupę północno-zachodnią. Rzeczywiście mają dużą przewagę ognia nad jedynką i dwójką. Oczyszczają dół fosy, bastion i sterczący nad nim nadszaniec.

- Grupy szturmowe Omikron, Kappa, Ksi, Iota i Lambda! - krzyczy Kytes. - Skaczemy!

Jakby ktoś rzucił garść drobniutkich połyskliwych klejnotów w powietrze, tak kilkudziesięciu ludzi wznosi się nad dołem fosy i ląduje na zdewastowanym północno-zachodnim bastionie. Zerkam na zegar. Jeszcze dziewięć sekund i będą mogli szturmować wiszący nad nimi półksiężyc, z którego wysypuje się czarna chmura pterodonów. Szturmowcy rozsiewają wokół siebie trójwymiarowy grzebień energetycznych serii, jakby świecący jeż wyzbywał się swoich igieł.

- Trójka! - znowu głos Petera. Przybliżam obraz. Widzę jego karmazynowy strój. Błyskawicznie podbija broń i likwiduje mknącego w jego kierunku pterodona. - Walcie zaporowym w obu kierunkach fosy i w mury z plujami! Do pterodonów samonaprowadzającymi!

- Tu lider trójki. Zrozumiałem.

Za chwilę po obu stronach szturmowców czekających na naładowanie baterii wytryskują salwy moździerzy W otaczającą ich chmurę latających stworów wwiercają się zwinne smugi małych rakiet rozpoznających kształt.

- Ich atak słabnie! - cieszy się ktoś z dwójki.

- Odchodzą do trójki - potwierdza lider.

- Incoming!

Oddział drugi rozsypuje się jak silnie uderzone kule bilardowe. W miejscu, w którym stali, powstaje wielka wyrwa - ślad po strzale pluja.

- Snajperzy! Zdejmijcie te plu...

Głos lidera dwójki urywa się, gdy spod ziemi wytryskuje pysk tęgoryjca.

- Lider wylogował! - słyszę skrzekliwy głos. - Przejmuję dowodzenie! Snajperzy, zdjąć pluje z południowego muru! Odskok i powrót w centrum!

- Skaczemy! - głos Petera.

Szturmowcy odrywają się od bastionu i lecą wytracającym prędkość ruchem w stronę trójkątnej platformy przy północno-zachodniej wieży. Wspinają się na powierzchnię jak ruchliwe kolorowe mrówki. Krzyki. Po chwili półksiężyc jest zdobyty.

- Lider jedynki do podróżnika.

Przez moje plecy przechodzi dreszcz. Czuję szturchnięcie w łydkę. Głos Pauline:

- To do ciebie.

- Za chwilę będziesz mógł wchodzić - opanowany bas. - Gotowy?

Przełykam ślinę

. - Gotowy.

- A twoje skrzydła?

Spoglądam czule na Annę i Pauline.

- Jak nigdy w życiu - odzywa się Sokolowsky, kiedyś, miliony lat temu program towarzyski z Rajskiej Plaży.

- Lider jedynki do podróżnika. Ruszaj! Wyskakuję zza wydmy i pędzę w ciężkiej zbroi, jakbym uciekał przed złoczyńcą. Po prawej i lewej stronie błyskają ognie, ryczą bestie i ludzie, tryska krew, organiczne strzępy Widzę nad sobą wachlarz salw. To Pauline i Anna torują mi drogę.

- Półksiężyc północno-wschodni zdobyty! - słyszę podniecony głos brodatego Chucka McTyra.

- Zdejmijcie tamte pluje! - to partnerujący mu lider Rycerzy, Desmond Archtime.

Pędzę w dół po zboczu bojowym, wypatruję kaponiery, dookoła biega kilka tireksów. Eim i Sokolowsky ubrane w zbroje asault kładą je dobrze odmierzonymi strzałami w łeb. Anna strzela kilkakrotnie szybciej niż Pauline. Musiała przyspieszyć. Strzały z jej broni zlewają się w świetliste wachlarze. Potwory, jak w zwolnionym tempie, podrywają kończyny i zwalają się na grzbiety.

- Jak podróżnik? - głos Kytesa.

- Kaponiera przede mną. Pięćdziesiąt metrów - odpowiadam.

- Zajęliśmy trzy półksiężyce.

- Cztery! - krzyczy podniecona Lilith. - Cztery - poprawia się „Crash".

- Gratuluję.

Wybijam się, uderzam w grunt krótkim beknięciem silników i ląduję w rowie. Przede mną dwustumetrowy tunel, nade mną dwa skrzydła.

- Mamy piątą platformę! - informuje lider Knightów.

Biegnę i zerkam na ekran ukazujący pole bitwy od góry Głupi Sennhauser. Po co robił jakiś Doom Day? To jest dopiero film!

- Lilith, nie tak blisko koszar! - ostrzega jakaś Furia.

- Wiem, co robię! Szlag! Co mi tu jakiś...

Salwa.

- Anno! Bierz lewe kleszcze, ja prawe - słyszę głos Pauline.

Już kleszcze?

- Ślad tęgoryjca! Odskok! - to głos lidera trójki

. - Aaaa! - słyszę zwielokrotnione krzyki.

Spoglądam na ekran.

- Niedobrze! - krzyczy Peter - chyba z pół trójki pożarta!

- Damy radę! - odkrzykuje dowódca.

- Peter do podróżnika! Gdzie jesteś?!

- Sto metrów do poterny!

- Pauline! Rzuć za kleszcze granaty! - komenderuje Anna.

- Wal w tamtego... - odkrzykuje Pauline.

Rów przede mną wybucha w oślepiającej eksplozji. Musiał mnie wypatrzeć jakiś...

- ...pluja! - kończy zdanie Latynoska.

Wyskakuję z rowu. Kątem prawego oka widzę szarżującego tigra: przerażającą czarną gębę pociętą rozchodzącymi się na zewnątrz żółtymi kłami. Wyciągam w biegu rękę i częstuję go strzałem z moździerza. Potwór wyparowuje, eksplozja rzuca mnie na lewy mur kleszczy. Zerkam na ekran uszkodzeń. Piętnaście procent lewego pancerza. Drobiazg. Osuwam się do kaponiery.

- Pluj zdjęty!

- Tu Rodney! Jestem przy dźwigni!

- Lilith przy dźwigni!

- Peter do podróżnika! Gdzie jesteś!?

- Siedemdziesiąt...

- Chuck McTyr! Mamy dźwignię!

- ...metrów!

- Tu Desmond! Wajha nasza!

- Omikron przy lewarze!

- Komplet - podsumowuje Kytes.

Dobiegam do pancernych drzwi.

- Torkil do Petera. Jestem przy poternie.

Patrzę w ekran. Moje dwa skrzydła rozprawiają się ze zgromadzonymi za kleszczami bestiami. Oddalam obraz. Potwory wypływają z drzwi i okien koszar we wszystkie strony jak czarne strumienie. Pterodony zakrywają pole obserwacji migotliwą chmurą. Wydaję kamerze dyspozycję obniżenia pułapu. Widzę, jak Peter wyskakuje w górę, otoczony seriami osłaniających go salw. Odbija się od przypory i szybuje w stronę zwieńczenia wieżycy... Łapie ręką marmurowy parapet. Z okna wychyla się gęba tigra najeżona grzebieniastymi zębami i odgryza mu przedramię. Zaciskam zęby. Peter przytrzymuje się kikutem ramienia, strzela bestii prosto w rozwarty pysk i wciąga się drugą ręką. Zabija jeszcze dwa tigry Nie krzyczy.

- Peter do omikronu - mówi ściszonym głosem - walcie dookoła wieży. Nie widzę za dobrze.

Tracę go z oczu. Ginie we wnętrzu komnaty. Za chwilę słyszę jego głos:

- Peter do wszystkich. Mam dźwignię. Na trzy ciągniemy. Raz...

Przygotowuję się do wejścia. Sprawdzam stan magazynków.

- Co to za muzyka? - głos Anny.

- Dwa...

- Aniu, odsuń się od murów! – krzyczę

- Niedobrze mi...

- Trzy!

Wbiegam w czarny korytarz. Rzuca się na mnie tigr. Rozszarpuję go serią z miniguna.

- Pauline! Wyloguj Annę! - rzucam za siebie i przełączam wizję na inne widmo. Likwiduję obrazy z kamer liderów i kamery wiszącej. W to miejsce wstawiam projekcję mapy wnętrza fortu. Muzyka. Dziwna muzyka. Obezwładnia, łamie szyję, wykręca kręgosłup... Tigr. Masz, psi synu, nażryj się ołowiu, kurwi padalcu... Biegnę w skos, w górę, tracę kierunek. Przed oczami jarzą się nieziemskim światłem ściany. Dziwnie, człowiek traci orientację, gdy nie widzi normalnych barw. Zmieniam obrazowanie na szarości. Obok materializuje się mieniący się na czerwono Lee Roth. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć.

- Aniu! Aniu! - daleki głos Pauline. - Wyloguj! Palec do góry, o tak...

Teraz w lewo. Coraz głośniejsza muzyka. Jakieś zawodzenie...

Wybiegam za róg. Obrzydliwa mucha. To ona śpiewa, dziwa jedna. Z jej pyska wypływają zjawy, które chcą mnie zjeść, zeżreć mnie chcą, wsączyć, wepchnąć we mnie jakąś straszną treść, w moje ciało, jelita, mózg, oczy. Między nami staje Lee, barczysty, mężny, niezłomny. Wali, siecze, szaleje, aż huczy. Wyjmuję granatnik i w muchę. Raz. Łup. Dwa. Łup. Mokra plama.

- Zmykaj - mruczy Roth. - Do centrum drałuj.

Lecę, pędzę, brodzę jak w glinie, błocie. Tigris. Siek. Naparzam, nasuwam, wybryzguję ogień... Otacza mnie milion aniołków. Biją się z diabełkami. Kroczę w sferze walki dobra ze złem, to moje peesdeki eliminują komary, muszki, sruszki, pierdzidełka, kolejny śpiewak zarąbisty Lee walczy ze zjawami. Rozrywa je rogami, penisem roztrojonym, szponami, po dwa paznokcie na jednym palcu, rośnie mu druga głowa, zabija zjawy, a one jego, jest go dwóch, czeterech. . .

- Wal w muchę! - krzyczy.

Widzę śpiewaczkę obmierzłą. Ależ śpiewaaaa...

Jak ocean zalewa mnie fala śmierdząca jak łajno największego smoka. Laser. Tnę pindę w poziomie i w pionie.

- Znakiem krzyża cię naznaczam, dziwko okrutna - bełkocę.

- Do centrum! - krzyczy Roth. - Do centrum!

Patrzę na mapę. Nie widzę. Centrum. Co to jest centrum? Chuj go wie. Nie wiem. W dupie mam centrum. Potężna ręka demona chwyta mnie i gdzieś ciągnie. Ciągnie mnie dupek piekielny. Co on, kurwa, chce ode mnie? Nie wiem...

Jestem w centralnej komnacie fortu Ironstone. W środku wieeelka mucha. Obrzydliwa. Lustrzane oczyska, lustrzane nożyska. Wielkie usta śpiewają jak na weselu. Baal Zebul. Władca Much. Oczywiście. Król piekieł jest muchą-ruchą. Biegnę wkoło, unikając plujowatych, śluzowatych strzałów orzących ściany za moimi plecami, sypiących odłamki i kurz. Odbezpieczam granatnik. Walę. Odpryski gładkich powierzchni owadziego ciała mieszają się ze zjawami, które walczą z legionem czerwonych demonów. Od zmagających się duchów robi się ciasno. Ciągle biegnę, rozrywając ich eteryczne ciała, jak firanki, zasłony, pajęczyny jakieś. Otacza mnie najprawdziwsze piekło: diabły, czarty, biesy rzucają się, ryczą, szczerzą kły, kąsają, walczą z upiorami, a ja siekę granatami, powietrze wypełnia dym i blask jak błyskawice w chmurach. Skończyły się granaty. Laser. Krzyż. Kółko. Mucha słabnie. Odpada jedna noga. Druga. Wyczerpała się bateria gnata. Pozostał minigun. Seria za serią. Zalewam potwora ulewą pocisków. W lustrzane oczy. W usteczka. W odwłok. Nagle buch. Mucha rozpada się w plasku, plusku, stękaniu mokrych bebechów. Muzyka ustaje. Cisza.

- Co się stało? - to głos Pauline.

Nagle wszystko nieruchomieje. Włączam podgląd z zewnętrznej kamery. Bestie stoją w miejscu. Pterodony spadają na ziemię klaszczącym deszczem, jakby sparaliżowane. Nagle wszystkie zwierzęta znikają.

- Torkil? - głos Petera. - Żyjesz?

Patrzę na Lee Rotha niewidzącym wzrokiem.


***


- Dzień dobry, Vanessa Reeve, Earth News. Przedstawiamy najnowszy raport nastrojów społecznych. Na dzisiaj dwadzieścia procent społeczeństwa FSA deklaruje chęć zakupu bezmózga, nawet jeśli będzie się to wiązało z zaciągnięciem dużego kredytu. Wydaje się, że ten wzrost związany jest z przełamaniem monopolu przez firmę Medtronics, nowego konkurenta Pharma Nanolabs, oraz nowych, preferencyjnych produktów finansowych oferowanych przez banki. Siedemdziesiąt osiem procent społeczeństwa FSA deklaruje chęć wejścia w sieć i wykupienia dibeka, przy czym siedemdziesiąt procent tej grupy chce wrócić do realium zaraz po obniżeniu cen na bezmózgi i enzymy. Dwa procent respondentów zadeklarowała, że chce umrzeć w naturalny sposób. Większość stanowiły osoby o niskim uposażeniu oraz ortodoksyjni, praktykujący judeo i neochrześcijanie tudzież technomahometanie. Pół procenta respondentów wyraziło znaczne zainteresowanie pomysłem emigracji, głównie z grupy wyrażającej się entuzjastycznie o nieśmiertelności. Chwileczkę... Mamy gorący telesens. Proszę państwa... nasz korespondent z Zoenet Labs, Lex Idol na linii.

- Dzień dobry, Vanesso, witam państwa, wielki przełom w walce z Bestią! Dzisiejszy rajd grup Omikron, Kappa, Ksi, Lambda, Iota oraz doborowych oddziałów VSA przełamał impas! Jeszcze nie wiemy dokładnie, co się stało, wiadomo tylko, że wojownik z grupy Omikron, gamedec, którego personalia utrzymywane są w ścisłej tajemnicy, wdarł się do fortu Ironstone i tam stanął twarzą w twarz z czymś, co można nazwać...


***


- Muszę oczyścić twoją duszę - to były pierwsze słowa wypowiedziane przez czerwoną gębę Lee Rotha, które usłyszałem po zdjęciu hełmu.

Obok krzątali się sanitariusze. Jeden z nich instalował płyn przeciwwstrząsowy w zaczepie łoża jakiegoś gracza. Mężczyzna w wieku circa osiemdziesięciu lat leżał nieruchomo i płytko oddychał. Na śmiertelnie bladej twarzy widniały brązowe plamy, jakże podobne do tych, które gościły kiedyś na obliczu Kytesa. Nie pamiętałem, z którego pochodzi klanu.

- Dlaczego zdemontowałeś moduł i nic o tym nie powiedziałeś? - spytała go z wyrzutem Pauline. Nieopodal podniósł się z leżanki Doom Petera. Podszedł do chorego i położył mu pancerną łapę na dłoni.

- Spokojnie, Robert. Co to dla ciebie - wyszeptał.

Przypomniałem sobie. Robert Swordsman. Rezerwowy Bezbolesny. Chyba ostatni, który nie używał motomba. Straszny twardziel. Wczoraj przyleciał z Warsaw City. Rozmyślania przerwał demon, który nachylił się nade mną i wsadził łapę w moją głowę. Co ten drań robi? Jaka ładna grupa ludzi... Ciekawe, jakby wyglądali, gdyby tak ich wszystkich rozpłatać jednym równym cięciem gigantycznego topora, zamrozić w czasie, a potem oglądać przekrój... 0 tak, takim wypolerowanym, lśniącym toporkiem przeciąć, równiutko...

- Gotowe - sapnął czart.

Dookoła pojaśniało i poweselało. Spojrzałem na niego pytająco. Nie chciałem robić z siebie pośmiewiska, rozmawiając z powietrzem.

- Twój umysł był zainfekowany - wyjaśnił. - Nie zdołałem cię obronić w stu procentach.

Ciekawe. Czart operujący matematyczną terminologią.

- Teraz chodź - wskazał łoże, z którego podnosił się motomb Anny.

Trzymała się za głowę. Założyłem soczewki. Była blada i jakaś nieswoja.

- Musimy jej pomóc - szepnął.

Do dziewczyny zbliżyło się dwóch dimenów w żywych zbrojach.

- Przepraszamy, panno Sokolowsky - odezwał się jeden z nich - ale nasze odczyty wskazują, że wchłonęła pani część hipnotycznych treści. Musimy panią poddać szczegółowym badaniom.

Spojrzała na nich ze złością.

- Nic mi nie jest - wysyczała.

- Przykro mi - zoenet ujął ją za rękę - proszę pójść z nami i nie stawiać oporu.

- Zostaw mnie - ostrzegła.

- Przepraszam - wtrąciłem - czy mógłbym najpierw z nią porozmawiać?

- Odejdź, Torkil, dam sobie radę - odezwała się wojowniczo.

Zląkłem się. Nigdy jeszcze tak nie mówiła i nigdy tak nie wyglądała. Podbiegła Pauline. Wyglądała na przestraszoną.

- O Boże - szepnęła. - Podleciała za blisko murów. - Spojrzała na mnie. - Chciała cię osłonić i sprzątnąć jednego pluja. Któraś z tych much musiała ją wyczuć i zaczęła zawodzić.

- Słyszałem.

- Zostaw mnie! - krzyknęła Sokolowsky, na ułamek sekundy przyspieszyła i odepchnęła jednego z dimenów.

Mężczyzna poleciał w tył i oparł się o ścianę. Sytuacja stała się poważna. Motomby z opcją akceleracji mogły roznieść całe pomieszczenie w drzazgi, a przy okazji poszatkować organików na drobny gulasz.

- Zostawcie mnie wszyscy! Mali ludzie - spojrzała z pogardą. - Nędzne byle co!

- Czas działać - szepnął Lee i zbliżył się do niej. Podobnie jak w moim przypadku, zanurzył łapę w jej głowie. Reakcja była prawie natychmiastowa. Kobieta wyprostowała się i zastygła.

- Pani Aniu, my naprawdę musimy... - podszedł do niej odepchnięty dimen.

- Zostaw - wyciągnąłem do niego rękę.

- Musimy zrobić skany i kwarantannę... - tłumaczył się.

- Za chwilę nie będą potrzebne - przerwałem.

Dookoła zgromadziła się grupka gapiów. Byli wśród nich Norman, Chip... Po chwili dostrzegłem także ładną twarzyczkę Lilith. Wszyscy patrzyli. na mnie jak na czarodzieja. Gdyby wiedzieli, że nie mam pojęcia, co się dzieje... Ania usiadła, rozluźniła się i uspokoiła.

- Pierwszy raz widzę coś podobnego - wyszeptał jakiś zoenet. - Normalnie nie da się ich opanować. - Co on robi? - spytał drugi, wskazując mnie palcem.

- To Torkil. Ten gość, który wszedł do fortu i nie zbzikował.

- Leczy j ą?

- Czary jakieś czy co.

Liderka Furii patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem. Nie wiem, czy w jej oczach był podziw, czy strach.

- Gotowe - oznajmił Lee i wyciągnął łapsko z głowy Anny Spojrzał na mnie z uśmiechem. - Jeste§ niezłym lekarzem dusz.


***


- Dzień dobry, Ramona Himenes, Sky News. Na dzisiejszą rozmowę „codziennie po piętnastej" zaprosiłem osobę ostatnio dość popularną, choć nie związaną z show-biznesem. Chodzi oczywiście o Jeremiasza Hala, rzecznika prasowego Mobillenium Ltd. Witam pana.

- Dzień dobry pani, dzień dobry państwu.

- Dlaczego reprezentowana przez pana firma tak długo ukrywała wynalezienie generatorów Mirova? - Nie do końca jest to prawda. Generatory te w dużo mniejszej skali od dawna są wykorzystywane na co dzień, nawet przez panią.

- Nie rozumiem.

- Zapewne posiada pani pneumobil?

- Oczywiście.

- Nie zastanawiała się pani, jak to możliwe, że pani pojazd unosi się w powietrzu nie dzięki sile odrzutu, lecz w wyniku działania tajemniczych generatorów antygrawitacyjnych?

- No... wie pan, nie jestem inżynierem, to... no cóż, zawsze mi się wydawało, że nazwa „antygrawitacyjne" oznacza ich funkcję, czyli że silniki te jakby... odwracają grawitację?

- Właśnie. Taka jest powszechna opinia. Tymczasem odwrócenie czegoś, co powszechnie nazywane jest siłą przyciągania, jest niemożliwe, bo siły takiej po prostu nie ma.

- Tak, pamiętam z lekcji fizyki, ale nic z tego nie rozumiałam...

- To niełatwa teoria. Generatory antygrawitacyjne niczego nie odpychają, lecz generują niezwykle cienką warstwę czegoś, co można by nazwać... nie chcę używać fachowych terminów, więc powiem, że wytwarzają... cień czwartego wymiaru. Dzięki temu ciężki pojazd, jakim jest pneumobil, nie podlega hipotetycznej sile ciążenia, bo pod nim znajduje się niewiarygodnie cienki pokład przestrzeni, gdzie taka „siła" nie oddziałuje.

- Co pan powie?

- Jak pani widzi, Mobillenium w istocie niczego nie ukrywała. Od dawna prowadzimy eksperymenty w różnych dziedzinach i nie chwalimy się osiągnięciami ze względu na nadzwyczaj czujną konkurencję.

- A dlaczego zatailiście proces terraformacyjny Gai?

- Czy nie była to miła niespodzianka?


***


- Zdumiewające. - Guy Samson, przyodziany w subtelną i wąską zbroję, kręcił głową. - Wyleczona. Całkowicie wyleczona.

Na wielkich trójwymiarowych monitorach pulsowały skany mózgu Anny. Nad nimi migał zielenią napis: subject healthy. Jej mechaniczne ciało leżało nieruchomo na stole badań.

- A nie dziwisz się, że ja jestem zdrowy? - spytałem.

Lekarz machnął ręką.

- Przestań. jesteś wybrykiem natury. Cudem, można by rzec. Uchylisz rąbka tajemnicy i powiesz, jak ją wykurowałeś?

Parsknąłem.

- Sam chciałbym wiedzieć.

- Pozwolisz, że zrobię ci jeszcze jeden skan?

- A obiecasz, że potem wykasujesz go z bazy danych?

Jego szlachetna metalowa twarz uśmiechnęła się zagadkowo.

- Kładź się.

Raptem odezwał się sygnał telesensu. Samson przyjął połączenie.

- Jest tam Torkil? - Z ekranu patrzyła zaniepokojona twarz Harry'ego. - O, jesteś. No, bracie, ładny popis dałeś, ale daremny. Znowu ożyły. Są całe i zdrowe.

.

***


Jesteś dimenem? Zapewne posiadasz motomba? O, ładny model. Seryjny, prawda? W realium wyglądasz jak setki innych zoenetów, czyż nie? Nie marzyłeś nigdy o zbroi, która odzwierciedla twoje prawdziwe oblicze? Niemożliwe, mówisz? Mylisz się. Oto najnowsza oferta firmy Motombs'n Gears Ltd.! Personal Shell, w skrócie pershell! Pershell! Osobista zbroja! Oryginalna! Niepowtarzalna! Konfigurowalna! Oparta na patencie „biometal"! Pershell! Nie wahaj się! Pershell! Bądź oryginalny! Pershell! Wejdź w nowe życie w nowym motombie!

Wejdź na naszą stronę i zapoznaj się z pakietami promocyjnymi dla emigrantów na Gaję.


***


W sali odpraw zebrali się wszyscy. Na mównicy stał Koriolan Dal, obok wartował Laurus.

- Są oficjalne doniesienia o licznych ofiarach hipnozy po użyciu telesensu - zaczął grobowym głosem Koriolan. - Część stacji holowizyjnych zawiesiła nadawanie programów, ograniczając się wyłącznie do serwisów informacyjnych. Strajkują pracownicy kilku banków, w firmach elektronicznych panuje napięta atmosfera. Administratorzy wielu serwerów odmówili zajęcia miejsca przed monitorami. Boją się infekcji. W Brahmawi proces destrukcji dobiega końca. Brać dimeńska straciła cyfrowy dom. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, niech się odezwie.

Cisza.

- Torkil?

Wszystkie oczy skupiły się na mnie. - Czy możesz nam pomóc?

Przełknąłem ślinę. Dal pochylił się nad mównicą i utkwił we mnie mechaniczne spojrzenie.

- Chcę powiedzieć, że liczymy na ciebie.

- Dlaczego na mnie? - spytałem ochrypłym głosem.

- „I pojawi się człowiek w nie swoim ciele, widzący cudze myśli, który zstąpi do tych, co wstali z martwych, i pokona nieprzyjaciela" - zacytował sieciową przepowiednię.

Zaśmiał się cicho.

- W sytuacji, gdy zawodzi zdrowy rozsądek, człowiek zaczyna wierzyć w cuda, choćby takie proroctwo. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że mówi o tobie. I nie tylko mnie się tak wydaje.

Spojrzałem przerażony na siedzących dookoła dimenów i na moje dwie panie. Chciałem powiedzieć: dajcie spokój, zapomnijcie o tej durnej przepowiedni, nie jestem żadnym zbawicielem. Nie miałem pojęcia, czym jest Logarytm Algorytmu Mózgu Antagonisty ani jąk go pokonać. Ale powiedziałem tylko:

- Dajcie mi dwadzieścia cztery godziny.


***


- Przerywamy program ważnym komunikatem. Mimo chwilowego sukcesu, jaki osiągnęły grupy szturmowe podczas dzisiejszego rajdu na fort Ironstone, Bestia ożyła i zaatakowała na szerszą skalę. O ile dotychczas były to tylko przypuszczenia, dzisiaj wiemy na pewno, że niebezpieczne jest korzystanie z telesensu, terminali informacyjnych, wchodzenie w sieć nawet tylko na strony z informacjami czy prognozą pogody. Niebezpieczne jest rozmawianie przez komputer z innymi nieznanymi użytkownikami sieci. Nie zalecamy także używania urządzeń typu virtual presence. Jedyny jak dotąd skuteczny i nie budzący wątpliwości sposób komunikowania to wiadomości tekstowe. Od tej pory nasz program będzie również nadawany tylko w tej postaci dla państwa bezpieczeństwa. Mówiła Vanessa Reeve, FSA Earth News.


***


Są chwile w życiu mężczyzny, kiedy ogarnia go niepokojące przeświadczenie, że stoi przed problemem, który go przerasta. Najlepsze, co może wtedy zrobić, to odetchnąć głęboko, napić się dobrej whiskey i na przekór wszystkiemu... uśmiechnąć się. Bo chociaż wkrótce nadejdzie koniec świata, pozostały dwadzieścia cztery godziny, podczas których trzeba dać z siebie wszystko, walczyć z całych sił, z całego serca, z całej duszy.

Odstawiłem szklaneczkę, uchyliłem okno i zaciągnąłem się zapachem amerykańskiego stepu. Włączyłem odtwarzacz i zacząłem analizować ostatnie starcie.

Pterodony. Tireksy. Tigry. Pluje. Tęgoryjce. Muszki, komary, osy, masa innego latającego tałatajstwa i śpiewające muchy. Ataki i ucieczki. Niezrozumiałe dwie natury: agresywna i dziwacznie strategiczna. Czułem, że ten sposób zachowania coś mi przypomina, ale nie wiedziałem, co. Nie znoszę uczucia niezlokalizowanego swędzenia, więc sięgnąłem pamięcią wstecz.

Formatowanie. Nic, co jest stworzone w komputerze, nie może przetrwać tej operacji. Każdy bit danych musi zginąć. Unicestwienia unikają jedynie dane na nośnikach pamięci, ale one poddane były szczegółowym skanom. Jeśli wierzyć raportom, operacja udała się całkowicie, nawet w kosmosie. Dlaczego nikt dotąd nie zastanowił się, dlaczego Bestia przeżyła globalny format?

Troy rozkładał ręce: niemożliwe, mówił. Może jakieś uśpione formy - sugerował Harry. Mikroprogramy tkwiące w samej molekularnej strukturze hardware'u. Machnąłem ręką. Nie wierzyłem w takie bajki. Czułem, że rozwiązanie jest bardziej klarowne.

Wróciłem pamięcią do ataku. Zniszczyłem centralną muchę. Zdawała się być mózgiem całego stada, jakby główną magistralą. Po jej unicestwieniu wszystko powinno było sczeznąć i na chwilę tak się stało. Skąd więc przyszło odrodzenie? Z czwartego wymiaru?

Wytrzeszczyłem oczy i zamarłem w połowie napełniania szkła. Z czwartego wymiaru?! Ależ tak! Gwałtownie odstawiłem butelkę. Bestia mogła przetrwać format, chowając się... w czwartym wymiarze! Kiedy było po wszystkim, wyskoczyła z niebytu i z powrotem zagnieździła się w serwerach! Tak samo po moim ataku! Ale w takim razie, jakim cudem przedostała się w hiperprzestrzeń?

Oczami wyobraźni zobaczyłem Baal Zebula i przypomniałem sobie sondy wysyłane w czwarty wymiar przez Sergio Lamę. Były niemal identyczne. Oczy bez fasetek, brak włosków na nogach.

O mój Boże. Wszystko stało się jasne. Lama wysłał sondy prawdopodobnie na początku zoeneckiej „Pandory". Jedna z muszek wychynęła na sekundę w trójwymiarowej przestrzeni w pobliżu zainfekowanych komputerów. Nastąpiła jakaś interferencja i wirus zagnieździł się w sondzie! „Jest zaprogramowana, żeby się uczyć", mówił Sergio. Dlatego wirusy raptem zyskały umiejętność mutacji! Zaczęły się uczyć, rozwijać, a że jedynym ich zadaniem było niszczenie, uczyły się destrukcji! W trakcie penetracji serwerów natknęły się na bramki antyhipnotyczne zainstalowane standardowo po kradzieżach Aristona Borgii i to właśnie z nich uzyskały wiedzę o budowie ludzkiej psychiki i - ironicznie - o hipnozie! Formatowanie może zabiło wszystkie wirusy w komputerach, ale nie zniszczyło sond! Najprawdopodobniej bugi przejęły kontrolę nad muszkami i po procedurze globalnego oczyszczania ponownie zainfekowały sieć! Niewykluczone, że to samo stało się po moim ataku. Centralna postać przybrała kształt sondy Lamy zgodnie z podstawowymi prawami logiki. Nawet kryształ kieruje się swoistym instynktem struktury, tworząc takie, a nie inne konstrukty. Tutaj sercem wszystkiego był próbnik, dlatego potwór w sercu Ironstone miał jego kształt, nie był żadnym Baal Zebulem - władcą much. Już wiedziałem, dlaczego bestie ciągle zmieniały taktykę. Był to wynik zaprogramowania aparatów Sergia, które nieustannie miały się uczyć, szukać, penetrować, wskakiwać w trzeci wymiar i za chwilę znikać. Tak zachowywały się tęgoryjce, taką taktykę przyjmowały inne stworzenia, również wściekły tirex gryzący własne udo.

Wiedziałem, jak zabić bestię. A właściwie znałem kogoś, kto wiedział.


***


Nahum Ordon, rzecznik firmy Ground Cleaners Ltd., znanej dotychczas głównie z działalności industrialnej, ogłosił wczoraj rozpoczęcie prac nad komputerami i urządzeniami opartymi na technologii pneumo- i hydrowodowej. - Sprawy zaszły za daleko - oświadczył w dzisiejszej dyskusji sieciowej na forum serwera „nasze sprawy". - Od dawna nosimy się z zamiarem udostępnienia tych rozwiązań szerszemu gronu odbiorców. Prąd elektryczny, fale elektromagnetyczne, cała materia w stanie energetycznym stała się zbyt zawodna. Czas wrócić do rozwiązań stricte namacalnych.

Czyżby na progu kolonizacji kosmosu ludzkość miała wrócić do maszyn parowych? Earth News, Vanessa Reeve.


***


Na ekranie telesensu pojawiła się pogodna twarz Sergia, która raptem skurczyła się w przestrachu. - Co ty robisz?! - syknął. - Mogą nas namierzyć

- Harold mówił, że macie perfekcyjny system maskujący.

Machnął ręką.

- Metoda jest doskonała, dopóki ktoś nie wymyśli lepszej antymetody. Czego chcesz?

- Czy możesz mi przesłać program kierujący twoimi sondami?

Zastygł.

- Do czego zmierzasz?

- Te muszki wyłaniają się na moment w trzecim wymiarze, prawda?

- Tak są zaprogramowane. Mają identyfikować poszczególne byty, a mogą to zrobić tylko wskakując do naszej rzeczywistości.

- Mówiłeś, że mają program uczenia się. Czy możliwe, by został wykorzystany przez wirusy do mutacji?

Oczy mu się zaokrągliły Cofnął się i zamrugał.

- Mutacja... - chrząknął - ...to elementarny proces nauki. Ucząc się, mutujemy w doskonalsze formy. - Spojrzał na mnie jak na proroka. - Ależ tak!!

- Sergio! Muszę mieć kod tych sond. Cały! Uśmiechnął się chytrze.

- A nie wolałbyś od razu algorytmu, który je zniszczy?


***


Sean Sennhauser ogłosił dzisiaj ze smutkiem, że zmuszony jest odłożyć premierę holofilmu Doom Day na późniejszy, nieokreślony termin. - Nie darowałbym sobie - mówi reżyser - gdyby w trakcie emisji ucierpiał choć jeden dimen czy organik. Sztuka wymaga poświęceń.

Krytyka ocenia, już dzisiaj, przed pierwszym pokazem, że obraz będzie hitem dekady. Znawcy jednoznacznie wskazują słuszne przesłanie oraz heroiczną figurę gamedeka Torkila Aymora. - Bardzo nam dzisiaj brakuje bohatera takiego jak Aymore - przyznaje Sennhauser. - Wiele bym dał, żeby zmienić bieg przeszłości i sprawić, by nadal był wśród nas. Popołudniowe wiadomości Earth News, Vanessa Reeve.


***

Po dwunastu godzinach wkroczyłem triumfalnie do sali odpraw, trzymając w garści mnemokryształ z rozwiązaniem. Program miał zadziałać tylko w środowisku gry, był zamknięty przed oczami wścibskich programistów tuzinem haseł, a po zadziałaniu miał zniknąć. Taki był warunek Sergia. Przy katedrze podsypiał Laurus. Odgłosy moich kroków wzbudzały głuchy pogłos. Puste pomieszczenia stają się jakieś obce. Wilehad poderwał głowę.

- Która godzina? - spytałem go.

Zerknął w powietrze. Zapewne należał do ludzi stale noszących soczewki. Niebezpieczny zwyczaj.

- Druga pięć. Co tu robisz?

Roześmiałem się.

- Pracuję! Zwołaj ferajnę!

- Kogo masz na myśli?

- Wszystkich.


***


Uwaga, poniżej zamieszczamy odezwę sporządzoną przez koordynatora WWW z Zoenet Labs, Charlesa Wookiego.

„Drodzy gracze. Nadeszła chwila ostatecznej rozgrywki. Wierzymy, że posiadamy broń, która zniszczy Bestię. Nie jest przetestowana, więc to tylko nasza hipoteza, mimo to wydaje się, że stoimy przed ostatnią szansą, zanim sieć przeobrazi się w gniazdo potworów. Prosimy każdego gracza o poziomie doświadczenia przekraczającym dwadzieścia tysięcy standardowych xpoints o stawienie się w portalu Crying Guns o godzinie dziewiątej rano czasu amerykańskiego. Nie gwarantujemy bezpieczeństwa. Nie gwarantujemy zwycięstwa. Zapewniamy jedynie, że weźmiecie udział w najważniejszej bitwie w historii sieci".

Gdyby kilkadziesiąt lat wstecz ktoś powiedział, że los ludzkości będzie zależeć od wirtualnych wojowników, spotkałby się z szyderstwem. Dzisiaj jest to fakt. Powodzenia, gracze. Vanessa Reeve, Earth News.


***


Wyłoniliśmy się na piaskach Crying Guns jak armia zagłady. Wszystkie siły VSA, wszystkie liczące się klany, ponad dwieście tysięcy graczy. Dzisiaj strzelby rzeczywiście zapłaczą, pomyślałem, obserwując złowieszczy fort Ironstone, nad którym krążyły drapieżne pterodony. Każdego z nas osłaniały peesdeki, uwijające się jak w transie, toczące minibitwy powietrzne niczym myśliwce chroniące nasze ciała - lotniskowce.

- Załadować broń - rozkazał generał Joseph Blackhead, legenda Crying Guns, dowódca klanu White Ravens, człowiek, który zgromadził na koncie niewiarygodną liczbę czternastu milionów dwustu pięćdziesięciu xpoints.

Tylko on mógł skoordynować atak tak potężnej armii.

- Magazynki nowego typu - przypomniał.

Wyjąłem z podprzestrzennej sakwy siermiężnie wyglądający prostopadłościan. Amunicja projektu Sergia. Trzasnęła zapadka karabinu.

- Blackhead do lidera Omikronu.

To do mnie.

- Jesteś pewien, że to świństwo zadziała?

- Pewna jest tylko śmierć, panie generale, choć ostatnio i ona nie bardzo.

Usłyszałem jego charczący śmiech. - Dobrze powiedziane.

Na chwilę zapadła cisza. Tylko wiatr szumiał w proporcach klanów.

- Witajcie, dzieci - wychrypiał Blackhead. - Ściągnęliście tu z całej Ziemi. Są klany z Chin, Nowej Zelandii, Konga, nawet z Quataru, gdziekolwiek to jest.

Śmiech dobyty z dwustu tysięcy gardeł brzmi jak grzmot oceanu.

- Są wśród was rycerze doświadczeni i żółtodzioby. Zresztą dla mnie każdy ma trochę cytrynową gębę.

Znowu śmiechy przelewające się przez równinę jak błękitne strumienie.

- Trudno w takiej chwili powiedzieć coś sensownego... bo stoimy przed przeciwnikiem, którego nie rozumiemy, i dysponujemy nieprzetestowaną bronią. Czyli mamy do czynienia z podwójną niewiadomą. - Wziął głębszy oddech. - I ja tym wszystkim dowodzę. - Znowu pauza. - I wiecie co? Wszystko jedno.

Kilka śmiechów odbijających się od pancerzy jak piaskowe grudy.

- Wielu z was uważa, że jestem najlepszym taktykiem w tej grze. Może macie rację. Na pewno też zastanawialiście się, jak to robię. Dzisiaj, właśnie w takiej dziwnej chwili, gdy stoimy przed nieznanym, zdradzę wam tę tajemnicę... - Wdech. - Ja nigdy nie chcę wygrać. Kiedy gram, czuję się jak tancerz trzymający w ramionach najpiękniejszą kobietę na świecie! Wiecie, o czym mówię, prawda? Przecież ta gra jest piękna!

Odezwały się rozentuzjazmowane krzyki, wznoszące się w niebo jak rozgrzane powietrze nad pustynią.

- Pochłania mnie taniec, upaja, wiruję w zapamiętaniu i kiedy czuję największą ekstazę, muzyka cichnie. Zwycięstwo. Wcale się z niego nie cieszę, bo chciałbym tańczyć dalej. Rozumiem aż za dobrze słowa zapisane w Mahabharacie, że największą klęską jest wygrana.

Znowu cisza. Proporce zafurkotały w silniejszym podmuchu wiatru.

- Buddyści mówią, że nasz wróg jest największym przyjacielem, bo dzięki niemu uczymy się dzielności i wytrwałości. Dzięki niemu stajemy się ludźmi wartościowymi... Bestia jest takim wrogiem. Nie wiadomo, czy wygramy tę bitwę, ale powiadam wam: wszystko jedno! Pokochajcie Bestię! Obejmijcie ją jak cudną kobietę i ruszcie z nią w tan!

Ziemią wstrząsnął nasz dziki ryk.

- Pokażcie, że macie klasę! Pokażcie, że nie jest ważny rezultat, tylko taniec, bo taniec jest jak życie, a żyje się między narodzinami i śmiercią dla życia właśnie, a nie dla zgonu! Tańczcie więc do utraty tchu, nie szczędźcie żadnych figur! I chociażby wbijała wam nóż w plecy, choćby kąsała w szyję, choćby waliła kolanem w krocze i zdzierała wam skórę paznokciami, jeszcze mocniej przytulcie ją w miłosnym szale i jeszcze mocniej kochajcie! A gdy przyjdzie wam odejść, bo może przyjdzie... ukłońcie się pięknie, a potem wyprostujcie i do końca trzymajcie pion!

Podnieśliśmy broń i krzyknęliśmy w uniesieniu. Nad nami rozpostarła się kopuła dźwięku, dodająca skrzydeł wojowniczym duszom. Kiedyś czytałem wspomnienia francuskiego średniowiecznego rycerza. Pisał, że nie ma piękniejszego uczucia nad braterskie upojenie na polu bitwy Zaczynałem go rozumieć.

- Do ataku!!!

Ruszyliśmy ławą jak dawna ciężka jazda rozpędzająca się do szarży Lżejsze scouty wzniosły się w powietrze, assaulty podskakiwały jak piłki, a dreadnoughty, takie jak ja, biegły w równym łoskocie pancernych stóp. Usłyszałem, jak pędzący obok mnie ciężkozbrojny mruczy basem:

- Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur nie porozpychanych nozdrzem konia...

Większość komandosów VSA rozlała się w niewyraźne plamy Nadludzie. Mimo przewagi szybkości nacierali równo z organikami.

- Jeszcze tylko kilka stromych gór, a potem już słońce i harmonia!

Zza murów fortu wychynęła fala czarnych skrzydlatych stworzeń. Pterodony. Zaczęły się wylewać niczym ciężki dym znad krawędzi kotła, gdzie czarownica warzy trujący dekokt, sunęły na nas w miękkim, narastającym szumie jak czarna fala przeznaczenia.

- Jeszcze tylko z hełmu kilka piór w wiatru odrzuconych próżnię...

Na murach rozbłysły salwy. To pluje skierowały swoje lufy na daleki dystans i wyrzucały w powietrze śmiercionośne bomby.

- Jeszcze tylko jeden pękły grot...

Biegliśmy.

- Błyskawica jedna...

Sprawdziłem stan magazynka

. - Jeden grzmot...

Dwadzieścia sztuk. Dwadzieścia salw

. - A potem...

- Incoming!

- ...coming!

- Już nie!

- ...ing!

Rozległy się wołania dowódców. Spojrzałem w niebo. Perlisty bolid leciał prosto na mnie. Rzuciłem się w bok na dreadnoughta, który umilał sobie szarżę wierszem.

- Uważaj! - krzyknął.

- Bomba! - wrzasnąłem mu w ucho, wyskoczyłem i przywaliłem rakietą w grunt. Wyniosło mnie na dobrych pięćdziesiąt metrów. Wskaźnik uszkodzeń pokazywał trzydziestoprocentowe zniszczenie dolnej części pancerza. W miejsce, z którego się odbiłem, uderzył plujowy szrapnel. Eksplozja targnęła całym moim ciałem. Koziołkując w powietrzu widziałem, jak ten, na którego wpadłem, usiłował unieść ocalałą rękę w geście wylogowania. Wylądowałem i podbiegłem do niego.

- Po... móż! - wycharczał.

Na jego piersi czernił się dumny znak klanu Spadających Orłów.

- Co recytowałeś? - spytałem, podnosząc jego dłoń.

- Norwida...

Wykonałem znak bezwładnym palcem. Zniknął. Poderwałem się z klęczek i ujrzałem, jak w naszym kierunku nadciąga skrzecząca nawałnica pterodonów. Złożyłem się do strzału. Ziemia dudniła od kroków żołnierzy i wybuchów, powietrze cuchnęło spalenizną i potem. Śmigały zbroje dimenów.

Pociągnąłem za spust i nie puszczałem, aż zaterkotała pusta iglica. Z lufy wytrysnęło dwadzieścia minirobocików, mających za zadanie przyczepić się do dowolnego przedstawiciela Bestii i poprzez niego przesłać niszczącą informację do sondy Raptem, jak na komendę, wszystkie potwory zaczęły znikać, coś je wyłączało, psuł się ich obraz, przestrzeń dookoła przecierała się, jakby ktoś ścierał kurz z ekranu. Jeszcze kilka sekund i fala anihilacji dotarła do twierdzy, oczyszczając ją z obsady. Zoeneci wyłączali przyspieszenie i materializowali się wśród organików: niektórzy kończyli skok i miękko lądowali, inni wytracali bieg, wbijając pięty w grunt i wzbijając tumany kurzu. Po chwili zrobiło się cicho.

Staliśmy oniemiali, bo wszystkiego się spodziewaliśmy, ale nie tak szybkiej wiktorii!

Nad fortecą Ironstone otworzyło się okno komunikacyjne.

- Tu Tom Vlad z gry Metal Gear. Bestie zniknęły!

Obok rozjarzyło się drugie.

- Mike Mandalorian z Enigmy! Zniknęły! Jakby ktoś je wyłączył!

- Stefan Załęgowski z Rajskiej Plaży! Teren czysty!

- Marcin King, mówię z Dream Space! Nie ma! Nie ma! Zwycięstwo!

- Zwycięstwo! - wydarłem się na całe gardło

Nad fortem rozbłyskiwało coraz więcej okien: dziesiątki, za chwilę setki i tysiące, ze wszystkich śmiały się twarze powtarzając jedno słowo.


***


- Zwycięstwo! Moi mili, zwycięstwo! Tak, to ja, wasz stary Cal Galahad z Global Network News! Byłem tam! Widziałem! A teraz widzę to, co wy, kochani oglądacze, bo już można oglądać, można korzystać z sieci, Bestia nie żyje! Fenomenalny program skomponowany przez nieznanego gamedeka z drużyny Omikron, w skład której wchodził klan Bezbolesnych, okazał się strzałem w dziesiątkę! Dzięki niemu możemy oddychać spokojnie! No, najmilsi, wracajmy do pracy, to jest do zabawy, to jest do pracy! Ha! No i co? Kupujecie bezmózgi, wchodzicie do. sieci jako dimeni czy odlatujecie na Gaję? Ile osób, tyle możliwości. Ja wiem jedno. Zostaję w sieci. Jak zwykle rozradowany, mówił do was Cal Galahad.


***


Jakoś nie chciało nam się wychodzić z Crying Guns. Tańczyliśmy, śmialiśmy się, dowcipkowaliśmy, żartowaliśmy. Gracze popisywali się wysokimi skokami, kręcili młyńce, zderzali się ze sobą. Z daleka dostrzegłem Steffi w kostiumie typu scout. Nie mogłem do niej podejść, bo obawiałem się, że mogę ją zdekonspirować. Uśmiechała się, a jej włosy płonęły w świetle gierczanego słońca jak najprawdziwszy ogień. Nie miałem czasu jej podziękować. Trzeba będzie to nadrobić, jak się wszystko uspokoi, napomniałem się w myślach. Podeszła do mnie Anna, za nią Pauline i Laurus. Nie wiem, dlaczego czułem zawód, że nie mogę odnaleźć wzrokiem liderki Furii.

- To była jazda! - krzyknął podwójny agent.

Nic nie mówiłem. Tylko się uśmiechałem. Czy to możliwe, że nastał koniec? Koniec całej zabawy?

- Gotowi do wylogowania? - spytała Pauline i podeszła do Laurusa.

Dlaczego do niego podchodzi? Poczułem ukłucie zazdrości. Opornie skinąłem głową. Wtedy Latynoska dotknęła jego ramienia. Mężczyzna stęknął i osunął się na ziemię.

- Rany boskie! - krzyknąłem zdumiony. - Co mu zrobiłaś?

Uśmiechnęła się niewinnie.

- Ależ nic. To tylko nasza polisa.

***

Zielony pasek rewitalizacji piął się do stu procent niewiarygodnie wolno. Gdy zdejmowałem kask, słyszałem wrzask Koriolana:

- Ty dziwko! Co zrobiłaś z Laurusem!?

Zerwałem się z łoża i wypiąłem nanozłączkę. W tym czasie Anna zdążyła stanąć między Koriolanem a Pauline, pospiesznie ściągającą kostium.

- Spokojnie, panie Koriolan, Laurus czuje się dobrze - stęknęła Eim, mocując się z zapięciami na łydkach.

- Jak dobrze!? - zdawało się, że szef wywiadu Zoenet Labs zgniecie obie kobiety potężnymi łapskami.

Porównując budowę jego motomba i zbroi Sokolowsky skłonny byłem założyć, że to możliwe. Pancerz Koriolana był żywym metalem: oddychającym, czującym, jakby człowiekiem zrobionym z innego materiału. Anna wciąż była duszą zaklętą w stal jak średniowieczny rycerz.

Dookoła zgromadziła się kilkunastoosobowa grupa graczy Słyszałem rozentuzjazmowane krzyki z dziesiątek innych pomieszczeń.

- Szefie - odezwał się dimen śledzący wykresy funkcji życiowych Laurusa, nieruchomo leżącego na łożu. - Nie wiem, co się dzieje...

Dal odwrócił głowę. - Co?! Umiera?!

- Nie...

W tym czasie wyskoczyłem z kombinezonu i stanąłem obok moich skrzydeł.

- ...on jakby... jego…

- Mówże wreszcie!

Pauline podeszła do głowy Laurusa i bezceremonialnie zdjęła mu hełm z głowy.

- Co robisz! Zabiję cię! - Koriolan wzniósł łapę niczym Thor unoszący Mjlnir, wykuty przez krasnoludy młot bojowy, kruszący w pył tych, którzy są dostatecznie głupi, by stanąć mu na drodze.

Pauline błyskawicznie wysunęła kask Wilehada przed siebie.

- Radziłabym ostrożnie - wysyczała - bo twój pupilek jest w hełmie.

Dal zdębiał.

- Jak to?

Dyrektor do spraw wirtualnego bezpieczeństwa Novatronics Ltd. uśmiechnęła się krzywo.

- Pierwsza w historii udana kradzież psychiki. Kosteczki, które wam przywiozłam, nie tylko pozwalają automatycznie wylogować przed wirtualnym zgonem. To także uproszczona wersja grawitacyjnych łap, którymi przenosimy dusze z mózgów organicznych do dibeków.

- Więc Laurus... - wydukał Koriolan.

- Jest w hełmie - weszła mu w słowo Pauline - cały i zdrowy To dobra wiadomość. Zła jest taka, że bateria wyczerpie się w ciągu sześciu godzin, a ta łapka potrafi umysł wyjąć, ale już nie włożyć. Do tego jest potrzebna zaawansowana aparatura, którą mamy w Novatronics, w Warsaw City Poza tym organiczny mózg Wilehada próbuje teraz wytworzyć nową duszę, nie jest wszak zamrożony dlatego im szybciej odzyska swoją psyche, tym mniej będzie efektów niepożądanych... - Zerknęła na ciało mężczyzny. - Zresztą i tak trzeba będzie go poddać natychmiastowej anabiozie.

Spojrzałem na nią z podziwem. Uśmiechnęła się do mnie.

- Dlatego - podjęła spoglądając na Koriolana - szybciutko nas zawieziesz do Europy, nie będziesz dręczył Torkila żadnymi przesłuchaniami i... - uśmiechnęła się słodko - ...rzeczywiście załatwisz wszystkie formalności związane z jego honorarium, prawda?


***


- Bestia nie żyje! Zdaje się, że przez następnych kilka tygodni będzie to nasze powitanie! Mówi Erica von Braun, poranne wiadomości Warsaw City. Chciałoby się mówić o zwycięstwie w nieskończoność, ale życie toczy się dalej, zresztą nie tylko na Ziemi. Oto mamy nową korespondencję z Gai, przysłał ją nasz dziennikarz, Alfred Nakamura. Jak państwo wiecie, na razie kontakt z Gają przebiega jednostronnie. Codziennie między Ziemią i nową planetą kursuje sonda pocztowa przenosząca informacje. Dopóki nie wynaleziona zostanie ciągła łączność podprzestrzenna, skazani będziemy na taką nieinteraktywną formę. Oto przesyłka Nakamury.

- Dzień dobry, Erico, dzień dobry państwu. Mówię do was z powierzchni nieprawdopodobnie pięknej Gai, planety, uwaga, niemal półtora raza większej od Ziemi, choć szczycącej się przyciąganiem tylko o dwa procent większym. To, co się tutaj dzieje, można wyrazić tylko w dwóch słowach: radosne budowanie. Entuzjazm po prostu promieniuje: z nietrujących roślin, nieagresywnych zwierząt, pogodnych ludzi, mówiąc krótko, chce się żyć! Powstał tymczasowy rząd, złożony z osób, które chcą, zdaje się, konstruować zupełnie inne społeczeństwo od tego, do którego przyzwyczajeni jesteśmy na starym globie. Takie pojęcia jak różnice rasowe, spuścizna wieków, zawirowania historii nie będą miały racji bytu. - Ludzkość ma szansę zbudować nowy dom od podstaw, unikając błędów, jakie popełniła na Ziemi - to słowa prezydenta Gai, Gustava Katona. Wszystko wydaje się tu świeże, inne, wspaniałe. Trudno powiedzieć, czy to kwestia trochę jaśniejszego słońca, przepraszam, nie słońca, tylko Asalfi, czyli Sigmy Droconis, cieplejszego odcienia błękitu nieba czy może czystszego powietrza! Wczoraj wybrałem się na spacer po lesie, widziałem lisa, jastrzębia i miałem cudowną świadomość, że to niegroźne zwierzęta zajęte własnymi sprawami! Świat bez ABB!

Powstały pierwsze dwie osady i zręby pod megamiasto, stolicę Gai, które nazwano Genea, od greckiego genesis, początek. Założyły tu siedziby niemal wszystkie liczące się ziemskie firmy, ale nie brak przedsiębiorczych ludzi pragnących rozkręcić własny, gajański interes. Powiem krótko: szykuje się coś wielkiego. Nadchodzi nowa era. Poranne wiadomości Warsaw City, mówił do was... od wczoraj pełnoprawny Gajanin, Alfred Nakamura.


***


Jeszcze nigdy nie widziałem człowieka po odzyskaniu duszy Owszem, towarzyszyłem Annie, gdy zyskiwała psychikę, ale to nie to samo. Wilehad spoczywał na łóżku, które bardziej przypominało przekrój jakiegoś niewielkiego statku kosmicznego niż mebel, na którym się po prostu leży. Mamrotał, pocił się, czasami któraś z jego kończyn niezrozumiale podrygiwała. Po godzinie majaczenia odemknął oczy, spojrzał na Pauline i wyszeptał:

- Kaja? Co ty tutaj robisz?

Uśmiechnąłem się pod nosem. A więc tak ma na imię jego ukochana? Laurus zamrugał.

- To... niemożliwe. Byłem w Zoenet Labs, nie w ma...

Jeszcze raz mrugnął, jakby regulował ostrość obrazu. Raptem podskoczył i skurczył się w sobie, jakby dopiero teraz się obudził.

- O, Jezus Maria - wymamrotał speszony. Dopiero teraz dostrzegł Koriolana wspartego o krawędź leżanki.

- Panie... Koriolanie... szefie - bełkotał.

- Uspokój się, Laurus - odezwał się dimen. - Już Wszystko w porządku.

- Ale... co się stało?

- Zostałeś... ukradziony.

_ Co?

Dal skrzywił się i spojrzał na mnie z wyrzutem. - Myślałem, że nasze pożegnanie będzie wyglądało inaczej.

Ba. Życie pełne jest rozczarowań. A jak wyglądało moje powitanie z Anną i Pauline?

- Zadowolony? - spytał szef wywiadu Zoenet Labs.

Zerknąłem w monitor, gdzie właśnie rozbrzmiewał sygnał rozpoczynających się wiadomości.

- Dzień dobry, Jagna Randal, wieczorny serwis Global Network News. „Bestia nie żyje", wydawało się, że ten slogan wejdzie w zwyczaj, może nawet stanie się zaczątkiem nowej tradycji, jednak pojawiła się inna sensacyjna wiadomość, która być może zdetronizuje dotychczasową radosną nowinę. Proszę państwa...

Dziennikarka wzięła głęboki wdech i zrobiła dramatyczną pauzę.

- Torkil Aymore, słynny gamedec, bohater akcji w fabryce Forda, uznany za zmarłego po zamachu mafijnej organizacji „Mątwa'; żyje!

Znów przerwała i rozciągnęła usta w uśmiechu satysfakcji, jakby to ona była chirurgiem, który przywrócił mi puls.

- Lecz to nie koniec sensacji! Właśnie on okazał się owym tajemniczym liderem grupy Omikron, która zniszczyła Bestię! Mamy nadzieję, że niedługo będziemy gościli go w studio, na razie wysłuchajmy wyjaśnień generała Enrique Baczewskiego, który przez jakiś czas współdziałał z gamedekiem. Generale?

Na bocznym ekranie ukazała się znajoma, nalana gęba oficjela.

- Hm, tak...

Zapewne owo „tak" wymówił zamiast „korwy".

- Hm, Torkil działał, ko... ku chwale Wolnej Europy, pod przykrywką, ko... Tak. Zaaranżowaliśmy zamach na jego życie, by uśpić, k... czujność przeciwnika. Tak. Dzięki temu gamedec mógł poczynić dalsze... tak... działania, dalej z nami współpracować i do końca, ko... tak, rozgryźć „Mątwę".

- Czy widzowie mogą się dowiedzieć czegoś o tych działaniach?

- To, niestety, tajne informacje.

- Dziękuję za rozmowę.

- Tak... dziękuję.

- Jak państwo widzicie, postać Torkila ciągle owiana jest tajemnicą, lecz jedno jest pewne, gamedec żyje, czuje się dobrze, a Ziemianie winni mu są podwójną wdzięczność. Okazał się wszak człowiekiem z przepowiedni!

Chrząknęła.

- Przechodzimy do dalszych wiadomości. Trwa akcja emigracyjna na Gaję...

Wyłączyłem głos.

- Zadowolony - odezwałem się do Koriolana.

Motomb spojrzał na Laurusa.

- Przetrzymasz lot do FSA?

Rekonwalescent wybałuszył oczy.

- Co? A gdzie jesteśmy?




6. Dwa skrzydła motyla

- I znowu Cal Galahad, i znowu gry! Czy życie nie jest wspaniałe? Dzisiaj was zaskoczę nieco nostalgiczną nutą. Jak mówią, egzystencja ludzka składa się z rozstań. Oto bowiem wszedłem w grę Kolonia na Europie. Pamiętacie szalonych naukowców bawiących się w eksplorację tego zimnego globu? Opuszczają to czarowne miejsce. Obok mnie stoi jeden z nich, John Jadas, rozmawiałem z nim przed kilkoma miesiccami. John, zdaje się, że dzisiaj weszliście w grę po raz ostatni?

- Witaj, Cal, dzień dobry oglądaczom. Tak ich nazywasz, prawda?

- No siur. Widzę, że jesteś moim fanem.

- Nie do końca, ale wciąż mam dobrą pamięć.

- He, he, więc czy to prawda, że opuszczacie kolonię?

- Niestety tak, zżyliśmy się z tym miejscem, więc urządziliśmy dziś pożegnalną kolację.

- Twórcy gry nie będą po was za bardzo płakać, bo to był niewielki serwer, prawda?

- Z pewnością masz rację. Z tym większą przyjemnością rzucimy się w otchłań nowego wyzwania.

- Czyli?

- Całą paczką lecimy na Gaję. Potrzebują tam naukowców. Takich jak my.

- Planujecie dalsze loty w kosmos?

- Całym sercem. I tym razem będą to loty prawdziwe.

- Czyli miałem ostatnio rację, że trochę się oszukujecie?

- Hm... W każdej sytuacji człowiek szuka dla siebie najlepszej perspektywy.

***

Stockomville. Zdawało mi się, że nie byłem tu od stu lat. Wysiadłem z taksówki i ruszyłem korytarzem w stronę mojego apartamentu. Otworzyłem drzwi. Znajomy zapach. Przed oczami mignęły dziesiątki spraw, nad którymi dumałem, przechadzając się po tym salonie... Zrzuciłem buty Dotyk wykładziny Wszedłem do kuchni. Ileż razy parzyłem tu kawę... Wciągnąłem w nozdrza ledwo wyczuwalny aromat czarnego płynu. Wyszedłem i popatrzyłem w panoramiczne okno, za którym mieniło się królewskie miasto. Ile razy zastygałem, patrząc na ten widok... Przełknąłem suchą grudę w gardle. Czy człowiek rzeczywiście potrzebuje zmian, żeby się rozwijać? Czy nie mogę tu po prostu zostać, usiąść w fotelu tak jak kiedyś, napełnić sążnistą szklankę Danielsem i poczekać na zlecenie od pięknej nieznajomej? Obrazy przeszłości jawiły się jak sceny beztroskiego dzieciństwa. Pokręciłem głową. Jakież piękne i niewinne było moje życie: egzystencja gamedeka skaczącego z zagadki na zagadkę. Ściągnąłem płaszcz. Opadł z szelestem na podłogę. Gdy ogarnie cię nostalgia, powiem ci, co powinieneś zrobić. Weź się w garść i wejdź pod prysznic, jakby nigdy nic.

Tak też zrobiłem. Ożywczy tusz w zerowej grawitacji podziałał na mnie jak sesja terapeutyczna u pięknej pani psycholog. Wyszedłem w znacznie lepszym nastroju, pachnący, wilgotny, okutany w najgrubszy i najbielszy szlafrok. Włączyłem muzykę, napełniłem szkło i zapadłem się w fotel.

Po półgodzinnej leniwej kontemplacji podniosłem się i poszedłem do lodówki. Wróciłem do salonu z zasobnikiem w ręce. Zażyłem gamepill, naciągnąłem kombinezon (którego bioaktywne włókna musiały się nieco wydłużyć przystosowując do nowej, większej sylwetki), umieściłem zasobnik w zaczepie, podłączyłem go do nanozłączki na przedramieniu, nałożyłem kask na głowę i położyłem się.

Czarno. Co jest? Zdjąłem hełm i przyjrzałem mu się. Wskaźniki były martwe. Łoże również. Palnąłem się w czoło. Racja. Bomba EMP zrobiła w moim komputerze przymusowy format. Tusz i sprzęt audio same się wykalibrowały po włączeniu zasilania, ale tu potrzebna była ingerencja człowieka. Zakląłem i podszedłem do telesensu. Wykasowana lista numerów. Wybrałem połączenie awaryjne. Zobaczyłem bezbarwnego, znudzonego człowieka w średnim wieku.

- Centrum telesensyczne, w czym mogę pomóc? - Proszę o połączenie z dowolnym dostawcą programów...


***


- Najpierw miałeś zwykłego motomba. Teraz zapewne marzysz o pershellu lub już go posiadasz. Ale na pewno nie myślałeś, że jako dimen mógłbyś się wtopić w tłum, prawda? Co powiesz na motomba, który wygląda jak człowiek, pachnie jak człowiek, a nawet je tak jak zwykły organik? Zoenet Labs zna twoje najskrytsze pragnienia! Oto geskin! Motomb składający się z żywych tkanek! Absolutna nowość! W geskinie wyglądasz i czujesz się jak realwalher! Nareszcie możesz pójść na przyjęcie, do muzeum czy do holokina, nie wzbudzając sensacji! Nareszcie możesz nie ujawniać swojej orientacji życiowej! Geskin to model luksusowy, szczyt osiągnięć nano- i biotechnologii. Nadal chcesz posiadać bezmózga? Zastanów się. Geskin. Twoja druga skóra.


***


Na Rajskiej Plaży zapadał zmierzch. Moje dwie panie przechadzały się w pobliżu łodzi rybackiej wyrzuconej na piach. Zapewne była to pozostałość po Bestii. Administrator uznał, że wrak jest na tyle malowniczy, że nie warto go usuwać. Pauline i Anna wyglądały jak anioły: brunetka w czerwonej spódniczce mini i takimż staniczku, blondynka w standardowym błękitnym pareo i kamizelce. Podszedłem do nich i objąłem je bez słowa.

Usiedliśmy w znajomej kawiarence, która chyba przeszła remont. Parasole miały inny wygląd, podest był wyższy, grał nowy meksykański band.

- To pewnie przeróbki po zniszczeniach - odezwała się Anna.

- Czy tu zawsze było tak zimno? - zadygotałem i potarłem ramiona.

Cienka bawełniana koszulka w kwiaty wydawała się śmiesznie marnym odzieniem.

- Zdaje się, że jeszcze nie wyregulowali temperatur - rzuciła Pauline.

Otrząsnąłem się, prychnąłem jak źrebak i przysunąłem ich krzesła do mojego.

- Chodźcie bliżej, ogrzejemy się.

Dziewczęta wdzięcznie przylgnęły do obu moich boków. Dwa skrzydła motyla. Przez chwilę narastała cisza, którą przerwał wysoki kelner w białych spodniach.

- Co podać?

- Trochę cieplej niech się zrobi... - wyszczękałem przez zaciśnięte zęby - I trzy podwójne grzane czerwone wina.

- Za chwilę. Latynos odszedł. - Ładne pośladki - zauważyła Eim. Ścisnąłem dziewczyny w talii.

- Wolę wasze.

I znowu cisza. Nie mogę przecież powiedzieć, że jedna z nich ma ładniejsze. Czy zawsze będę musiał odzywać się do nich per „wy"? Absurd! Ileż to problemów musi przezwyciężyć człowiek niewpisujący się w schemat monogamii.

Pół godziny później, kiedy rozgrzaliśmy się winem, problemy z zaimkami zniknęły Chichotaliśmy, szturchaliśmy się i podziwialiśmy niebo pełne gwiazd.

- O, plażowicze - Anna wskazała grupę graczy.

- Niedługo znowu będzie tu tłoczno - odezwała się Pauline.

Pięknie pachniała. Czy to możliwe, że programy Rajskiej Plaży zaczęły uwzględniać oryginalny zapach skóry? Cóż, Anna nigdy nie posiadała rzeczywistych tkanek... Otarłem się o jej ramię. Pachniało naturalnie, zwyczajnie. Tak, organicy mieli kilka przewag, nawet w świecie cyfr.

- Trzeba .się wykąpać - zakomenderowałem. - Kto ze mną!?

Ze śmiechem zbiegliśmy na brzeg. Woda była cudownie ciepła i gładka. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak w ostatnim okresie zmaltretowałem ciało i duszę. Zamknąłem oczy i poczułem tak upragniony, błogi spokój.

Długo jeszcze pluskaliśmy się, nurkowaliśmy, ścigaliśmy. Potem suszyliśmy się na piasku, ciągle jeszcze zdyszani i podnieceni wysiłkiem.

- Słuchajcie...

Powiedziałem tylko tyle, a obie podniosły głowy i spojrzały mi głęboko w oczy. Wiedziały, o co chodzi.

- W końcu - wyszeptała Anna - co nam szkodzi...

- Spróbować? - weszła jej w słowo Pauline.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy w pobliskim hotelu mają dostatecznie szerokie łóżka.


***


Najnowsza gra firmy Wooden Territories, Realm of Realms! Bądź władcą gigantycznego królestwa w dowolnej epoce! Rządź milionami poddanych! Tocz bitwy! Prowadź negocjacje! Bądź królem! Dyktatorem! Prezydentem! Bogiem! Naturalne zachowania pojedynczych enpeców i społeczeństw! Dynamiczne populacje! Najnowsze algorytmy starzenia się, płodzenia potomstwa! Mody i trendy generowane online! Realm of Realms! Nigdzie nie posiądziesz takiej władzy!


***


- Sergio, jeszcze ci nie podziękowałem.

Z ekranu telesensu patrzyła na mnie okrągła, uśmiechnięta twarz o krzywych zębach.

- Ach, to sama przyjemność pomóc facetowi z proroctwa.

- Daj spokój. Ty jesteś ojcem sukcesu. Zmrużył oczy.

- Pamiętam pewien dowcip ze studiów. Brzmi tak: Student wie wszystko. Asystent wie, w której książce szukać...

- A profesor - wszedłem mu w słowo - wie, gdzie jest asystent?

Roześmiał się.

- Właśnie tak! Ty wiedziałeś, gdzie jest asystent. Znałeś wszystkie dane. Ja przecież nie miałem pojęcia, że te muchy tak wyglądają...

Zaciął usta.

- Coś się stało?

- Nie, zastanawiam się tylko... Nie, nic.

- No, w każdym razie bardzo ci dziękuję. Zawsze będę o tobie pamiętał.

Uśmiechnął się łobuzersko.

- Ja myślę. Zwłaszcza że za chwilę zapiszę i wyślę proroctwo.

Wytrzeszczyłem oczy.

- Że jak? To ty je napisałeś?

- I wysłałem w przeszłość. To znaczy zaraz je wyekspediuję. Wydedukowałem, że jestem jego autorem. - Wypiął dumnie pierś. - Zacząłem myśleć jak gamedec.

Usiadłem w fotelu. Zamrugałem.

- Oświeć mnie.

- Pamiętasz trzy ostatnie wiersze? Zamknąłem oczy i wyrecytowałem:

- „Bo będzie mu znany Logarytm Algorytmu Mózgu Antagonisty". Bzdura jakaś.

Roześmiał się i też usiadł.

- Jednak nie. Spójrz na pierwsze litery czterech ostatnich słów.

- L, A, M, A. Lama!

- Widzisz? „Bo będzie mu znany Lama"! Czyli wybawca rozwiąże zagadkę, bo pozna Lamę, mnie! To ja dałem ci rozwiązanie i ja teraz piszę przepowiednię. Zawsze miałem ciągotki religijne. Zauważyłem.

- Z tego, co mówisz, wynika, że skonstruowałeś maszynkę czasu - zauważyłem. - Raz już narobiłeś

bigosu. Nie boisz się, że znowu stanie się coś nieprzewidzianego?

- No coś ty, to wszystko było...

Wziął wdech.

- To był przypadek, jeden na miliard.

- Ale się zdarzył.

- Ba. Teraz mam maszynkę pod kontrolą. Wyślę sondę do serwera Crying Guns, tam, gdzie po raz pierwszy się pojawiła przepowiednia, i pętla się zamknie!

- Jesteś szaleńcem.

- Przystojnym szaleńcem.

Sięgałem po szklankę z Danielsem, kiedy tknęła mnie myśl:

- Jak zaprogramujesz sondę na ten serwer? Machnął lekceważąco ręką.

- Mały problem. Z moją głową...

- To niebezpieczne. Nie igraj z czasem. Zaczerwienił się.

- To już się stało - przypomniał. - Słuchaj. Mam sporo spraw. Więc chyba rozumiesz... Oprócz tego wciąż się boję, że mnie namierzą. Jak wiesz, jestem uciekinierem, a te psy z Mobillenium nieustannie węszą.

- Jasne. Rozumiem. Jeszcze raz dziękuję, Sergio. - Buźka.

***

- Nareszcie przyszedł czas na premierę epokowego dzieła Seana Sennhausera, Doom Day! Na pokazie był obecny gamedec Torkil Aymore wraz z towarzyszącymi mu Pauline Eim, znaną państwu gamedekinią z virtuality show firmy Novatronics, Anną Sokolowsky, dimenkc przybraną w seryjnego motomba starszej generacji typu Doom, oraz Harrym Normanem, przyjacielem z czasów młodości. - Ten film to piękny prezent - oznajmił gamedec zgromadzonej w Torwar Hall pięćdziesięciotysięcznej publiczności. - Zawsze walczyłem o dobre gry i nadal będę to robił.

Jeszcze przed projekcją prezydent Warsaw City, Zygmunt Waza, wręczył Torkilowi czek opiewający na pięćset tysięcy kredytów, jednak powszechny aplauz wzbudziła prośba gamedeka, by sumę tę wymienić na pershell dla jego dimeńskiej przyjaciółki. Gdy przebrzmiały jego słowa, przez salę przetoczyło się romantyczne: „Aaa".

Holofilm okazał się hitem, co media wróżyły jeszcze przed premierą. Mistrz Sennhauser zapowiada sequel pod tytułem Doom Day 2, tym razem opowiadający o mrożącej krew w żyłach akcji w forcie Ironstone. Czarodziej holokina nie może narzekać na brak inspiracji.

Przechodzimy do wiadomości ze świata. Sondaże nastrojów wskazują, że atak Bestii...


***


Jeśli nie byliście jeszcze na kosmodromie mieszczącym się w czarodziejskim Bajkonurze w samym sercu Matki Rosji, powinniście jak najszybciej nadrobić zaległości. To miejsce w sam raz dla miłośników holofilmów science-fiction. Na centralnym placu wielkim jak śródmieście Warsaw City stoją setki statków kosmicznych: od kilkuosobowych maluchów, poprzez transportowce średniego tonażu zaopatrujące orbitalne bazy, do międzyplanetarnych przewozowców wielkich jak Wieża Słonia. Nie liczę rzecz jasna megastatków emigracyjnych, które są większe od pięciu takich wież. Patrzysz w dal między kadłubami behemotów i masz wrażenie, że jesteś w dziwnym ogrodzie, w którym rosną gigantyczne dynie, ogórki, gruszki i kolby kukurydzy pomalowane na niebiesko, żółto, czerwono, oznaczone napisami: „Danger", „Caution" i setkami akronimów. Jeśli chcesz mieć lepszy widok, wjedź na najwyższą platformę widokową, okalającą kompleks histerycznie wielkim prostokątem. Tam możesz napić się kawy z automatu, wykupić czas w biolunecie, wynająć dwa leżaczki i spędzić z ukochaną uroczy dzień, oglądając cuda ludzkiej myśli technicznej: wehikuły lądujące, startujące, zmieniające sektory, dokujące, wysypujące towary w kontenerach czy wsysające ludzi przez przezierne tuby Akompaniują temu surrealistyczne dźwięki generatorów antygrawitacyjnych, uderzenia korekcyjnych silników odrzutowych oraz bardzo nastrojowy głos kontrolera lotów, budzący tysięczne echa. Dla miłośników odczuć kinestetycznych też jest kilka smaczków: drżenie w klatce piersiowej przy co silniejszych blastach z dysz, tąpnięcia pod stopami podczas przyziemiania oraz dla wyjątkowo wrażliwych ledwo wyczuwalne powiewy przy sapnięciach generatorów „anty-g". Jeśli masz naprawdę dużo pieniędzy i nie wiesz, co z nimi zrobić, koniecznie zwiedź szczyt jednej z czterech wież umieszczonych w rogach lotniska. Są tam gustowne restauracje, drogie wino, niezła muzyka i bezpłatny zoom w każdej szybie.

Gdy odwiedzę to miejsce po raz drugi (jeśli j odwiedzę), na pewno tak zrobię. Na razie spieszyliśmy się. Na piętnastym poziomie pełno jest lokali, sklepów, bankomatów, holomatów i innych urządzeń, umilających czekanie na odlot bądź na przylot. Do startu pozostała zaledwie godzina. To niewiele, zważywszy, że dopiero zdaliśmy bagaże, a Pauline, Chip i Ruben chcieli przed rozmową z oficerem emigracyjnym jeszcze coś zjeść. Anna, Konon i Peter, który nas tylko odprowadzał, rzecz jasna nie mieli takich problemów. Zajęliśmy miejsce przy stoliku.

- Zaraz do was przyjdę - odezwałem się - tylko kupię coś do czytania - wskazałem wzrokiem pobliski kiosk.

- Nie marudź za długo - upomniała Pauline. - Co dla ciebie zamówić? - krzyknęła.

- Spaghetti! - rzuciłem na odchodnym.

Ledwie wszedłem do sklepu i zacząłem rozglądać się za el-bookami, mój omnik powiadomił o oczekującym połączeniu. Założyłem okulary i klepnąłem w nie istniejący klawisz. Od oprawki szkieł oderwała się mikroskopijna kamera i zawisła metr przede mną.

Półki z magazynami przesłoniła rudowłosa piękność.

- Steffi... - szepnąłem na wdechu.

Uśmiechnęła się smutno.

- Chciałam się pożegnać.

Ale z ciebie drań, Torkil, pomyślałem ze złością. Gdyby nie ona, pewnie by cię na świecie nie było, ale nie znalazłeś czasu, żeby jej podziękować.

- Steffi, tak mi przykro, że nie mogliśmy porozmawiać.

Skinęła filozoficznie głową.

- Poleciałabym z tobą, ale nie mogę.

Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem. Praca podwójnego agenta to nie przelewki.

- Może dostaniesz zadanie na Gai? Twoi... pracodawcy powinni się zainteresować tym globem. Zmrużyła oczy.

- Na pewno. Na pewno powinni. Tylko nie wiadomo, czy wyślą właśnie mnie.

Jak tu w ciągu sekundy przelecieć tysiące kilometrów, żeby kogoś przytulić?

- Gdybyś - podjęła - został w obrębie Układu Słonecznego, moglibyśmy się normalnie widywać w sieci. Ale tam... jest inna sieć.

To prawda. Na razie nie istniała obustronna komunikacja podprzestrzenna.

- Pozostanie poczta.

Zacisnęła usta.

- Chciałabym cię... dotknąć.

Miałem wrażenie, że od mojego ciała odrywają się jakieś eteryczne smugi pragnące tego samego. Daremnie.

- Ja też.

Wyciągnęła rękę. Wykonałem podobny gest. Wyglądało to tak, jakby nasze dłonie się zetknęły.

- Do widzenia, Tori.

Chrząknąłem. Przez chwilę nie mogłem wydobyć głosu. Wreszcie wykrztusiłem:

- Do widzenia, Steffi.

I tak jedno z moich trzech serc zostało na Ziemi.


***


- Wczoraj w Paryżu, podczas galowego pokazu mody w słynnym Fernando Hall, Claudio Ramadan zaprezentował bezprecedensową kolekcję. Oto w charyzmatycznej sali Ma Belle na wybieg wkroczyły modelki i modele w kaskach ochronnych! - Dzisiejsze czasy są bardzo dziwne - perorował dyktator mody - obywatel nie może czuć się bezpiecznie: bez trudu można zeskanować jego psychikę, sprawdzić myśli, wymazać pamięć, zrobić jeszcze wiele innych rzeczy, których się nawet nie domyślamy, z czego hipnoza wcale nie jest najgorsza! Dlatego zaproponowałem nowatorską kolekcję ozdobnych nakryć głowy, które oprócz funkcji czysto dekoracyjnej zapewnić użytkownikom skuteczny ekran blokujący przepływ fal elektromagnetycznych i grawitacyjnych, zaś detektory foniczne zakłócą każdy dźwięk mający wpływ na struktury neuronalne. Urządzenie to nazwałem„Hef”. To skrót od „head firewall".

Słowa Claudia świadczą, że jest nie tylko natchnionym kreatorem mody, lecz także technicznym specem. Jego kolekcja wzbudziła ogromne zainteresowanie nie tylko gwiazd holokina i biznesu, lecz również licznych firm odzieżowych. Wschodnie przysłowie mówi: jedyną stałą jest zmiana. Czy wchodzimy w erę, gdzie chronić powinniśmy nie tylko własne ciała, ale także dusze? Nazywam się Ramona Himenes, Sky News, zostańcie z nami.


***


Po posiłku podeszliśmy do kontroli passów. Nieopodal bramek, za którymi majaczyły gigantyczne korpusy statków, stała podenerwowana grupka młodych ludzi w szatach przyozdobionych greckimi meandrami. Ominęliśmy ich i podeszliśmy do hostess Mobillenium.

- Państwo macie bilety na pokład „Medusy"? - spytała urzędniczka, błyskając oślepiająco białymi zębami.

Zerknąłem na kartę. - Rzeczywiście.

Nie miałem dotąd pojęcia, jak się nazywa nasz pojazd. Kobieta ukradkiem potarła nos. Miała do powiedzenia coś niewygodnego.

- Jest mały kłopot.

Nienawidzę małych kłopotów.

- Tamta grupa... - wskazała ludzi w powłóczystych szatach.

Zerknąłem za palcem. Jeden z młodzieńców spojrzał na mnie i łagodnie się uśmiechnął. Wydawało mi się czy rzeczywiście od jego ciała rozchodziły się złote promienie?

Lee, pomyślałem ze złością, mam dość halucynacji. Demon zmaterializował się na krawędzi bramki: siedział założywszy nogę na nogę i piłował czarne szpony.

- Przestań nazywać halucynacjami zjawiska, których nie rozumiesz - odparł i rozwiał się w powietrzu.

Cwaniak. Gdy go nie potrzebuję, pojawia się w najmniej wygodnych momentach, a gdy chciałbym o coś zapytać, znika.

- ...to wyznawcy olimpizmu... - ciągnęła urzędniczka, nie dostrzegłszy mojej konwersacji z czartem - ...także emigranci. Mają zabukowane miejsca na pokładzie „Peregryna". Chcieliby zmienić rezerwację na „Medusę". Twierdzą, że to sprawa wiary.

- Będziemy mieli na Gai jakichś fanatyków? - szepnął mi do ucha zdegustowany Harry.

- Jakkolwiek to zabrzmi nieprawdopodobnie - ciągnęła hostessa - na obu statkach mamy komplet. Olimpistów jest siedmiu i wasza grupa to siedem osób. Co do bagaży, zaraz mogę wydać dyspozycje i zostaną ulokowane we właściwym frachtowcu. Czy widziałby pan problem, gdybyście się zamienili?

Nie widziałem. Zerknąłem na Pauline i Annę. Skinęły głowami w geście przyzwolenia. Ruben tylko się skrzywił. Chip był rozbawiony.

- Nie ma sprawy - rzuciłem.

Dziewczyna odetchnęła.

- Bardzo panu dziękuję. - Spojrzała w stronę mnichów. - Panowie! Zapraszam! Podejdźcie tu!


***


Chcesz zarobić na bezmózga i enzymy? A może raczej na dibeka i motomba? Nam jest wszystko jedno. Już dzisiaj możemy powiedzieć, że zarobki na Gai będą o dziesięć procent bardziej optymistyczne niż na starym globie. Już dzisiaj możemy powiedzieć, że nastroje społeczne na Gai są o siedemdziesiąt procent wyższe niż na Ziemi. Już dzisiaj można powiedzieć, że Gaja i Ziemia są jak dwie siostry: głupia i brzydka oraz mądra i piękna. Zgadnij, która jest która? Mobillenium. Nowe, podniecające perspektywy. Mobillenium. Tam... ale już nie z powrotem!


***


- Trzymaj się, Torkil - Peter „Crash" Kytes rozpostarł pancerne ramiona.

Wszedłem między nie i przytuliłem się do potężnej stalowej piersi. Metal, nie metal, miałem wrażenie, że dotykam żywego człowieka. Tyle że w zbroi.

- Będziemy w kontakcie - rzuciłem, gdy zwolniliśmy uścisk.

- Jasne. Przecież to niedaleko. Niecałe dziewiętnaście lat świetlnych. - Zwrócił oczy na Pauline. - No, księżniczko, dbaj o niego.

- Możesz być pewien - uśmiechnęła się przez łzy. - A ty chroń swoich Bezbolesnych.

- No pewnie - odparł. - Są zawsze do waszej dyspozycji.

Uściskał ją.

- Siostro - teraz spojrzał na Annę.

Siostro? Oo. Czyżby wśród dimenów zawiązywała się rasowa więź? Spojrzałem na Sokolowsky. W nowiuteńkim pershellu wyglądała zjawiskowo. Byłem pewien, że w rozgorzałej dopiero co rynkowej wojnie zbroje wygrają z geskinami. Żywe skóry będą potrzebne nielicznym. Poza tym człowiek w pershellu wyglądał po prostu... lepiej. Dlatego od czasu do czasu wyłączałem w omniku program „Anna".

Gdy się do niego przytuliła, całe jej ciało przylgnęło do jego sztywnego korpusu, jakby było zrobione z elastycznego materiału, a nie z supertwardych stopów. Jej metaliczne włosy falowały na wietrze piękniej niż prawdziwe - miła odmiana po łysym Doomie. Na tle gigantycznego statku emigracyjnego wyglądali jak zakochana para z melodramatu SF. Z zazdrością stwierdziłem, że Peter lepiej do niej pasuje niż ja. Spojrzałem na pnącą się w niebo opasłą beżową bryłę pomalowaną w poprzeczne złote pasy. Na jednym z nich szkarłacił się stylizowany napis: „Peregryn". Jakiś dwudziestowieczny sprzedawca podobno kiedyś powiedział: Jeśli mam czymś handlować, niech to będzie coś drogiego. I zbił majątek na handlu lokomotywami. W dzisiejszych czasach z pewnością zatrudniłby się w Mobillenium.

- Nie zapomnisz o nas, prawda? - spytała Sokolowsky.

- Daj spokój - szepnął Kytes. - Przecież będziemy się odwiedzać!

Potem uściskał jeszcze Harry'ego, zgniótł prawicę Leviemu, Rubenowi i Kononowi.

- Na pewno chcecie uciekać? - spytał na końcu.

Troy pokręcił żabowatą głową.

- Dobrze wiesz, że nie ma tu dla nas miejsca. Im szybciej opuścimy to bagno, tym lepiej.


***


- Witamy dzisiaj w studiu znaną wszystkim Tanitę Werner, znakomitą piosenkarkę i aktorkę. Znaną wszystkim... ale niezupełnie w tej postaci. Powiedz, Tanito, jak się czujesz w bezmózgu?

- Chyba żartujesz. Mam znowu dwadzieścia lat! Jeszcze miesiąc temu miałam dziewięćdziesiąt! Widzisz te piersi? Widzisz te ramiona?!

- Rzeczywiście wyglądasz wspaniale. Nie masz jednak wrażenia, że to nie twoje ciało?

- Wiesz co? Sama spróbuj. To najwspanialsze przeżycie w moim życiu.

- Jakbyś je nazwała?

- Prosto: powrót do młodości!

- Kiedy nagrasz nowy kryształ?

- Na razie nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że przede mną milion nowych dni...


***


- O mój Boże, patrz, Marita! Torkil Aymore! - zawołała nagobrzucha stewardesa w błękitnej mini i kamizelce, kierująca ruchem na pokładzie transportowca.

- Ten Torkil Aymore?! - wybałuszyła oczy koleżanka, chyba zbyt otyła, by nosić podobny strój. Mimo wszystko nie zmieniałbym tego imidżu. Tak jak nierealna Monika Weda miała idealny strój pielęgniarki, ich uniformy były doskonale dopasowane do pracy stewardesy.

- Tak, ten - skrzywiłem się.

- Och! - pisnęły. - Po starcie poprosimy pana o autograf, dobrze?

Pauline zacięła usta. Była zazdrosna? Oczywiście, że była.

- Mamo - odezwał się Konon zatrzaśnięty w Oscara. - Możemy iść dalej?

Dziwnie wyglądał wielki motomb mówiący do drobnej kobiety: „Mamo".

- Przepraszamy - spłoniły się stewardesy. Dotarliśmy do opasłej windy i pomknęliśmy na sto szesnasty poziom. Potem, kierując się barwą pulsującą na kartach pokładowych i kolorem szlaków zaznaczonych na ścianach, weszliśmy do niewielkiej salki z dwudziestoma leżankami. Większość z nich była już zajęta.

- Jest okno! - ucieszył się Konon.

- Twoje siedzenie jest... tu - wskazałem fotel, sprawdziwszy numer jego passu. - A my - spojrzałem na dziewczyny - spoczniemy obok Konona. Wyjąłem soczewki z kieszeni i założyłem je. Chociaż Sokolowsky prezentowała się w pershellu naprawdę imponująco, wolałem podczas podróży uspokajać nerwy jej idealnymi kształtami.

- Szkoda, że ja nie paraduję w bikini - zażartowała Pauline, widząc moje manewry.

Skąd wiedziała, jak postrzegam Sokolowsky po wgraniu „Anny"? Rozmawiały ze sobą? Zmarszczyłem się i zerknąłem znacząco na Konona. Kobieta uśmiechnęła się z politowaniem.

- On widział i słyszał już wszystko.

- Na Gai kupisz mu bezmózga? - postanowiłem zmienić temat.

Parsknęła.

- Jak zarobię i jak on się zgodzi. - Nie chce?

- Nie.


***


- Niedawni nowożeńcy, Ron Olohson i Gaeta Imaho, ogłosili dzisiaj, że się rozwodzą. - Nie jest to rozwód permanentny - oznajmiła Gaeta - rozstajemy się po to, żeby się pobrać, ale w obrębie innej wiary.

Na pytanie, jakie przybrali wyznanie, odparli, że stali się Momentarystami z Kościoła Archetypu Chwilowego Szczęścia. - Religia ta pozwala na kontrakty czasowe - wyjaśnił Ron. - Za miesiąc pobierzemy się na pięć lat. A potem zobaczymy.

Wydarzenie to wzbudziło poruszenie w świecie mediów. Czy mamy do czynienia z precedensem, który lada moment stanie się normą? Nazywam się Irina Garchenko, Mother Russia News. Zostańcie z nami.


***


Współczesny lot na orbitę w niczym nie przypomina startów dawnych rakiet, które mozolnie pięły się ku niebu na chybotliwej klindze ognia. Kojarzy się raczej ze wznoszeniem się balonu. Szóstka towarzyszących nam megastatków emigracyjnych lekko przebijała się przez pokłady chmur, pomrukując basem generatorów Mirova (pełniących w atmosferze rolę zwykłych silników antygrawitacyjnych). Złote pasy na metalicznych beżowych tłach przydawały im wygląd fantasmagorycznych pszczół.

Oparłem głowę o zagłówek, odchyliłem oparcie i zapadłem w półsen.

Próbowałem odnaleźć moment, w którym to wszystko się zaczęło. Ach, tak. Dziesiąte urodziny Konona...

Zerknąłem we wsteczny monitor. Płaszczyzna Ziemi lekko się zakrzywiła. Wchodziliśmy w jonosferę. Poczułem dotyk na dłoni. To Pauline. Odwróciłem do niej głowę i uśmiechnąłem się ciepło. Bała się? Chyba tak. Ja też. Pierwszy raz w życiu wybierałem się w taką podróż...

Odetchnąłem głębiej. Kula ojczystej planety wypełniała cały monitor. Niedługo będziemy startować. Przypomniały mi się pożegnania. Z mieszkaniem, miastem, znanymi miejscami, neomilkbarem... Wreszcie wizyta w Rajskiej Plaży i zawiązanie „trójcy" z dziewczynami...

Spojrzałem na moje partnerki. Czy to trwały związek? Czułem się jak słońce w potrójnym układzie: niemożliwym do ustabilizowania, nieprzewidywalnym... Zacisnąłem powieki. Nie jestem panem Bogiem. Nie będę się martwił o przyszłość.

Planeta, na której się urodziłem, ale niekoniecznie chciałem umrzeć, zmieniła się już w niedużą błękitną kulkę. Inne ekrany pokazywały pozostałą szóstkę statków, chowających w kadłuby wystające elementy Szykowały się do skoku.

Podróż podprzestrzenna nie może się rozpoczynać czy kończyć w atmosferze, bo zniknięcie lub pojawienie się tak dużego obiektu w środowisku gazowym spowodowałoby lokalny huragan. Dopiero wysoka orbita zapewnia odpowiednie warunki: wiadomo, że pojazd nie nadzieje się na żadnego satelitę czy inny śmieć, których wokół błękitnego globu pałętają się całe tony. Uderzenie w korpus zapomnianego fragmentu sputnika podczas procedury skoku mogłoby radykalnie zmienić los wyprawy.

Gdy znaleźliśmy się na zaprogramowanym pułapie, kapitan grzecznie poinformował o zbliżającej się operacji zagięcia przestrzeni, rozpoczął odliczanie, a kiedy doszedł do zera... Coś we mnie się wyciągnęło... moje ciało uciekało gdzieś w niezmierzoną przestrzeń, a umysł gonił je ostatkiem sił, za daleko, za szybko, poczekaj, Torkil! Torrrkil! Cały się wydłużyłem... i wypuściłem nabrane przed chwilą powietrze. Na ekranie majaczył złoto-błękitny glob poznaczony rysunkiem kontynentów, które nie były lądami Ziemi.

Gaja.

- Mamo, to już? - spytał Konon.

- Tak, synku - wyszeptała Pauline.

Zerknąłem w okno. W rozgwieżdżonej przestrzeni wisiało pięć innych statków. Pięć? A gdzie szósty?

- Harry - odezwałem się - czy mi się zdaje, czy leciało z nami sześć megatransportowców?

- O tym samym myślę - spojrzał na mnie siwymi oczkami, w których pojawiło się podniecenie.

Stary programista nie odróżniał fikcji od rzeczywistości? Zamiast zaniepokojenia sztubacka ekscytacja? Zawsze mnie zadziwiał optymistycznym stosunkiem do życia.

- Ciekawe, o co chodzi - rzucił Ruben. - Czekajcie, zapytam obsługę... - Stuknął w coś na konsoli przed fotelem. - Proszę pani, chcieliśmy się dowiedzieć o liczbę statków...

Rozjarzył się główny ekran.

- Proszę państwa, znamy sytuację - stewardesa uśmiechnęła się z przymusem - Pozwolicie, że odpowiem na wszystkie pytania z głównego ekranu, zamiast udzielać informacji indywidualnie - przełknęła ślinę - co byłoby kłopotliwe. - Zachichotała nerwowo. - Już wysłaliśmy na Ziemię sondę pocztową z zapytaniem, co się stało ze statkiem „Medusa".

Zamarliśmy. Spojrzałem na towarzyszy.

- „Medusa"? - chrząknął Chip. - Mieliśmy nim lecieć!

Dobry uczynek czasami popłaca, pomyślałem trochę niedorzecznie.

- Mój Boże - szepnęła Pauline - mało brakowało. - Ścisnęła mocniej moją rękę.

Na drugiej poczułem ciepłą dłoń Anny Spojrzałem w jej błękitne oczy. Czyżby też się zastanawiała, czy obecność olimpistów na kosmodromie była przypadkowa? Już staruszek Freud mówił, że na świecie nie ma zbiegów okoliczności.

- Być może - ciągnęła stewardesa. - „Medusa" nie weszła w podprzestrzeń i wciąż pozostaje na orbicie Ziemi. Proszę pozostać na miejscu. Zapewniamy że integralność „Peregryna" jest nienaruszona.

Zacisnąłem usta i wymieniłem porozumiewawcze spojrzenia z Harrym, Rubenem i Levim. Jeszcze tego brakowało, żeby nasz statek się rozpadł.

- Tymczasem - podjęła mówczyni - proponuję obejrzeć ostatnie ziemskie wiadomości sieci Sky News, z którymi państwo nie mieli z pewnością czasu się zapoznać, bo były nadawane podczas przygotowań do startu...

Ekran wypełniło srebrne logo. Machnąłem lekceważąco ręką. Wolałbym jakiś holofilm. Choćby Doom Day .


- Dzień dobry, Ramona Himenes, Sky News. Podajemy skrót informacji. Wybuch w fabryce Medtronics w miejscowości Goddeck u wybrzeży Morza Barentsa w zachodniej Alasce. Straty szacuje się na pięćdziesiąt miliardów kredytów. Przyczyny jak dotąd są nieznane. Firma powołała specjalną komisję, która ma zbadać okoliczności katastrofy. Nieoficjalne źródła sugerują, że może być to pierwszy sygnał zaostrzonej walki rynkowej. Czy tak jest naprawdę, trudno orzec. - Nie będziemy ferowali wyroków przed poznaniem faktów - oznajmił Leonard Hassan, rzecznik prasowy Medtronics.

Sean Sennhauser pozwał dzisiaj do sądu firmę Pharma Nanolabs, która w swojej kontrowersyjnej reklamie bezmózgów ośmieszyła życie w sieci, używając postaci uderzająco podobnej do słynnego reżysera...


Byłem już zmęczony ziemskimi sprawami, ziemskim brudem, agresją i głupotą. Oderwałem się od słów spikerki i spojrzałem na nowy, kulisty dom. Jakie zagadki przyjdzie mi tu rozwiązać? Czy będę się dobrze czuł w nowym apartamencie? Jakie są tu zachody słońca? Jaką pracę znajdzie Anna? Zdumiewające, ile nowych pytań kryła w sobie ta piękna planeta.

- Przerywamy odtwarzanie wiadomości - odezwała się stewardesa z ekranu. - Właśnie wyłoniła się sonda pocztowa z odpowiedzią z Ziemi. Przemówi do państwa dyrektor do spraw bezpieczeństwa Mobillenium Ltd.

Na ekranie pojawiła się niezwykle ładna i inteligentna twarz kobiety bardzo podobnej do Pauline. Gdyby nie kręcone włosy blond i chabrowe oczy, mógłbym je ze sobą pomylić.

- Pauline - odezwałem się żartobliwym tonem - nic nie mówiłaś, że masz sio...

Przerwałem, by nie zagłuszać wypowiedzi z ekranu: - Dzień dobry państwu. Nazywam się Kaja Ciołkowsky...

Kaja?! Kaja?! W mojej głowie wybuchła supernowa. Przestałem jej słuchać. Kaja... To samo imię wymówił Laurus Wilehad, gdy budził się po odzyskaniu duszy. Spojrzał na Pauline i powiedział: „Kaja? Co ty tutaj robisz?" Nic dziwnego, że je pomylił. Skąd znał Kaję Ciołkowsky? A może chodzi o inną Kaję? Pokręciłem głową. Nigdy nie wierzyłem w zbiegi okoliczności, a już na pewno nie tak nieprawdopodobne jak ten, że istniała jeszcze jedna kobieta łudząco podobna do gamedekini. Laurus musiał znać dyrektor do spraw bezpieczeństwa Mobillenium i to na tyle dobrze, żeby mówić do niej po imieniu. Bardzo zastanawiające... „To niemożliwe, mówił dalej, Byłem w Zoenet Labs, nie w ma..." Co oznaczały słowa: „Nie w ma..."? Z początku myślałem, że miał jakieś reminiscencje z życia płodowego, a tymczasem gdyby nie ugryzł się w język, powiedziałby: „W Matce Rosji"! Czyżby był agentem Mobillenium? Wziąłem głębszy wdech. Przypomniałem sobie słowa Koriolana: „Wilehad zasugerował cały plan: podszycie się pod Rawsona i Hindenburga, nakłonienie konsorcjów i rządów do zawiązania syndykatu, uwolnienie do sieci wirusów". Potem powiedział też: „Odkąd «Pandora» wymknęła się spod kontroli, straciłem do niego serce". Przypomniało mi się, jak rozmawialiśmy z Laurusem o linowcach:

- Linowce to największa inwestycja na Ziemi. Mobillenium liczy, że zwróci się za circa sto lat.

- Sporo wiesz o tym Mobillenium.

- Jako agent muszę wiedzieć o wielu rzeczach.

Ze zdumienia aż otworzyłem usta. Laurus był agentem Mobillenium! Potrójnym! Udawał człowieka Omegi w Biurze Ochrony Państwa, także agenta Zoenet Labs, a naprawdę pracował dla Mobillenium! To jakiś geniusz! Ale dlaczego? Dlaczego ten plan? Spojrzałem przez okno, gdzie wisiało w kosmosie pięć gigantycznych pszczół - megastatków. Jeśli mam coś sprzedawać, niech to będzie coś drogiego... Kto najbardziej skorzystał na całym zamieszaniu z „Pandorą"? Ależ oczywiście! Mobillenium! Skonstruowali dziesiątki statków, maszyn terraformujących, przekształcili pierwszy glob, a teraz sprzedają, sprzedają, sprzedają, zera na ich koncie mnożą się z prędkością nadświetlną. Zagryzłem wargi. Coś się nie zgadzało. Skąd Wilehad wiedział, że wirusy zmutują? Musiał z kimś współdziałać...

O, jasna cholera! Pobladłem i zacisnąłem ręce na podłokietnikach. Sergio. Sergio Lama był drugim agentem! Czyli miałem rację ostrzegając Harolda! Rzeczywiście widziałem aurę zdrajcy! Wcale nie uciekł z Mobillenium, tylko został skierowany do Shadow Zombies, żeby pod przykrywką konstruowania maszyny antyglobalistycznej spreparować wraz z Laurusem całe pandemonium! To dlatego programy sond i wirusów tak łatwo weszły ze sobą w kooperację! Ale dlaczego Zombie go nie zdemaskowali? Prawdopodobnie z tych samych względów, dla których Laurus kiwał zarówno zoenetów, jak i BOP! Ci to muszą mieć maszynki! Ależ dałem się nabrać! Przypomniała mi się ostatnia rozmowa z naukowcem.

- Nie miałem pojęcia, że te muchy tak wyglądają... - powiedział i zaraz zrobił dziwną minę. Oczywiście! Przecież mu nie wyjawiłem, skąd się wzięły moje podejrzenia. To on się wygadał, że wie, jak wygląda Baal Zebul! Potem skonstatowałem:

- Raz już narobiłeś bigosu. Nie boisz się, że znowu coś się stanie?

- No coś ty, to wszystko było... To był przypadek, jeden na miliard.

Co chciał naprawdę powiedzieć? To wszystko było zaplanowane? Ależ tak! Zdradziła go duma nieomylnego naukowca, który wolał zaryzykować zdemaskowanie, niż przyznać się do błędu! Potem go zapytałem:

- Jak zaprogramujesz sondę na ten serwer?

- Mały problem. Z moją głową...

Pewnie, że mały problem. Już raz to zrobił! Mutujące wirusy po raz pierwszy wyłoniły się właśnie w serwerze Crying Guns! Specjalnie tam skierował swoje muszki, a Laurus tak pokierował „Pandorą", żeby wirusy zostały odpowiednio wyedukowane. Potem, gdy zadzwoniłem do Sergia z prośbą o oprogramowanie sond, dał mi od razu program niszczący. Nie chciał ujawniać oryginalnego kodu, a poza tym i tak należało ukręcić Bestii łeb, bo wymknęła się spod kontroli. Prawdopodobnie skrypt od dawna był przygotowany Pokręciłem głową w bezdennym zdumieniu. Czy motyl może machnięciem skrzydełek wywołać globalną katastrofę? Podobno tak, pod warunkiem, że zrobi to w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, w precyzyjnie obranym kierunku. Maestria wywiadu Mobillenium biła na głowę knowania zoenetów, BOP-u i farmaceutów. Dwaj agenci w doskonale wybranych miejscach nie musieli się napracować, by wykorzystać potencjał innych firm dla celów pracodawcy Dwa skrzydła motyla. Laurus i Sergio. Chodziły za mną te skrzydła motyla, chodziły, aż wreszcie uwierzyłem, że Anna i Pauline są moimi strażniczkami... Spojrzałem na nie kątem oka. Piękne jak anioły, słuchały z uwagą słów Kai Ciołkowsky. Wróciłem myślami do analizy. Mobillenium osiągnęło rekordowe zyski dzięki temu, że Ziemia stała się miejscem zagrożonym. Emigracja na Gaję była najpotężniejszym przedsięwzięciem w historii ludzkości. Biznesowym przedsięwzięciem... Ocknąłem się z letargu.

- Nie ma więc powodów do obaw - uśmiechnęła się z ekranu stewardesa, która zastąpiła panią dyrektor. - „Medusa" ciągle przebywa w czwartym wymiarze, ale zaraz zostaną wysłane sondy poszukiwawcze i automaty naprawcze. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, pojazd powinien się pojawić w naszej przestrzeni w ciągu kilku godzin. - Chrząknęła. - Pozwolą państwo, że na czas lądowania wrócimy do przerwanych wiadomości.

Na ekranie znów pojawiła się głowa Ramony Himenes:


- Nasz korespondent z Gwinei Równikowej informuje, że firma Live Jacquesa Lamberta zatrudnia już blisko sto tysięcy pracowników i wyprodukowała ponad dziesięć tysięcy diginetów. Lada moment ta prężna placówka stanie się najpotężniejszym konsorcjum na Ziemi. Nie tylko zresztą na naszym globie, bo właśnie dzisiaj, w tej chwili delegacja biznesmenów z wiceprezesem Urielem Tamerlanem na czele...


Słucham?!


- ...wkracza na pokład megastatku emigracyjnego „Medusa" z zamiarem utworzenia filii na Gai...


Zakręciło mi się w głowie. Ekran ukazywał kosmodrom i mężczyzn w czarnych garniturach, wesoło machających do kamery. Na czele maszerował przystojny i opanowany Uriel Tamerlan. Jak on przeżył upadek, gdy leciał w dół z moim cieniem? Wykorzystał zbroję jako silnik? Amortyzator? Po chwili ekran ukazał scenę z Gujany: gigantyczny kompleks fabryczny obserwowany z lotu ptaka. Nad wieżycami budowli unosił się holograficzny napis. Po raz pierwszy widziałem to logo:

!LivE!

Dlaczego tak dziwnie zapisane? Odezwała się gamedeczana żyłka. Symetryczna forma i duża litera na końcu sugerowały, że nazwę można też czytać od tyłu, czyli... !EviL! Zaschło mi w gardle. Evil. Zło. Opadłem na poduszki. Mój umysł pracował na najwyższych obrotach. Po tym, jak nakryliśmy Uriela w Puszczy Peeskiej, a policja odbiła go z siedziby Novatronics, wrócił do swojego zadania nadzorowania działalności wirusów, bez względu na to, że uzyskały zdolność mutacji. Prawdopodobnie przewieziono go do kompleksu „La Fatigue" w Gaskonii: Gdy Bestia nauczyła się hipnozy, zainfekowała jego i hakerów, którzy wciąż pozostawali pod jego dowództwem. Zerknąłem na Rubena. On również podzieliłby ich los, gdyby nie wyrwał się z kordonu na lądowisku Novatronics. To Uriel wraz z zahipnotyzowanymi hakerami uciekli z „La Fatigue". To o nich mówiła prasa i trąbiły serwisy informacyjne: „Naoczni świadkowie widzieli pospiesznie startujące rządowe pneumobile. Pojazdy oddaliły się w kierunku południowo-zachodnim..." Skierowali się oczywiście do Gujany. Tam wpłynęli na Lamberta i zaczęli budować przyczółek w realium, nie w sieci. Prawdopodobnie w to miejsce udawali się wszyscy gracze, którzy zostali zahipnotyzowani. Dlatego raptem znikali z własnych domów: lecieli do Live. A byli to najodważniejsi i najlepsi wirtualni wojownicy: ci, którzy spenetrowali fort Ironstone. Bestia okazała się sprytniejsza, o wiele sprytniejsza, niż przypuszczałem. Oprócz Uriela, hakerów i najwyżej notowanych graczy Live miała już dziesięć tysięcy bardzo realnych superwojowników - diginetów zrobionych rękami szatana. Zatrudniała sto tysięcy ludzi. A teraz - spojrzałem w kosmos - a teraz odzyskała przyczółek w czwartym wymiarze. I nie są to już sondy-muszki. To gigantyczny superstatek i pięćdziesiąt tysięcy emigrantów, ludzi wykształconych i bogatych, oddanych na łaskę speców od hipnozy.

Wymacałem w kieszeni buteleczkę z rubinowym płynem i wyjąłem ją.

- Co to? - spytała Anna.

Dopiero wtedy zorientowałem się, że cała salka aż huczy od dyskusji i dociekań. Spojrzałem na nią, Pauline, Konona, Harry'ego, Chipa i Rubena. Kiedy podzielę się z nimi swoimi spostrzeżeniami? Może po lądowaniu. Nie chciałem im psuć pierwszych, najpiękniejszych wrażeń. Skrzywiłem się. Szkoda, że sam je sobie popsułem. Nie wiem, kto i kiedy powiedział, że życie składa się z rozczarowań. Westchnąłem ciężko i uśmiechnąłem się do dimenki.

- Coś, czego ty nie potrzebujesz, ja za to bardzo. Przełknąłem ślinę, otworzyłem fiolkę i wypiłem zawartość jednym haustem. Płyn smakował jak nieskończone przestrzenie wszechświata. Zakręciło mi się w głowie. Mlasnąłem i powiedziałem:

- Będziemy mieli jeszcze mnóstwo roboty. Zerknąłem w okno. Zbliżaliśmy się do Gai. Otworzyłem szerzej oczy, bo zrozumiałem coś jeszcze. Jeśli aura Sergia nie była halucynacją, to czy... Monika także była prawdziwa?

Powiew. Skąd tu wiatr? Przecież wentylacja nie działa impulsowo... Zrozumiałem, że nie czuję powietrza ślizgającego się po policzkach, lecz skrzydła aniołów.

Poprawka. Anielic.





Słownik neologizmów i trudnych terminów

Uwaga: słownik ten jest w pewnym sensie „spoilerem". Nie czytaj innych haseł, jeśli nie musisz, bo podpowiedzą Ci dalszą część fabuły! Zrób sobie przyjemność lektury całości po skończeniu powieści.

ABB - skrót od Anty Bios Barrier, filtr grawitacyjny oddzielający niebezpieczne gatunki fauny i flory od siedzib ludzkich.

Artefakt - rzadki gierczany przedmiot (np. broń, zbroja czy urządzenie obdarzone niezwykłymi cechami), którego zdobycie z reguły obwarowane jest wieloma przeszkodami.

Attrometr - miernik temperatury, wilgotności powietrza i ciśnienia. Powszechnie stosowany w prywatnych mieszkaniach.

Autoluxy - biourzdzenia regulujące jasność pomieszczenia. Powszechne w prywatnych rezydencjach i mieszkaniach.

Biofotele - patrz biourzcdzenia. Fotele skonstruowane przy użyciu biotechnologii.

Biotechnologia - dziedzina nauki zajmująca się wykorzystywaniem inteligencji żywych struktur przy konstruowaniu urządzeń. Najczęściej eksploatowana naturalna tendencja żywych organizmów do utrzymywania homeostazy. Zastosowanie we wszelkiego rodzaju regulatorach: temperatury, wilgotności (patrz: radiatory), jasności (patrz: autoluxy), czy kształtu (patrz: biofotele)

Biourzadzenia - urządzenia wykonane przy pomocy biotechnologii.

Brahma - świat będący doskonałą repliką realium, stworzony specjalnie na potrzeby zoenetów. Dzięki zaimplementowanym w niego programom zoeneckie dzieci mogą przeżywać wzrost własnego organizmu, śledzić przemiany hormonalne itd. Aktywne są również wszystkie funkcje fizjologiczne, takie jak odżywianie się, wydalanie, pocenie itp.

Bot - rodzaj enpeca charakteryzujący się rozbudowanym modułem sztucznej inteligencji i dużą dawką autonomii. Używany głównie w grach opartych na grupowej rywalizacji (patrz: Gry e-sportowe).

Centrum Kontroli Mutacji (CKM) - międzynarodowa instytucja skanująca biosferę Ziemi w poszukiwaniu nowych gatunków. Stacje CKM rozsiane są na obszarze całej planety, dodatkowo zbudowano sieć automatycznych boi. Podstawowymi zadaniami CKM są: badanie nowych gatunków, ocena ich szkodliwości oraz ustalenie, czy - jeśli okazują się niebezpieczne dla człowieka - są zatrzymywane przez filtry ABB.

Cheat - (czyt. czit) nielegalny program zaimplementowany w grze, ułatwiający graczowi rozgrywkę. Najpopularniejsze cheaty: nieśmiertelność, niepodatność na kolizje, zawyżona ilość gierczanej waluty, rzadkie przedmioty (patrz Artefakt).

Cotomou (dawn. Chotomów) - dzielnica Warsaw City (dawn. Warszawa) położona w rozwidleniu rzek Vistula (dawn. Wisła) i Narau (dawn. Narew).

Cyberduch - patrz zoenet.

Dewitalizacja - procedura wzorowana na funkcjach neuronalnych, aktywnych w czasie naturalnego zasypiania, generowana przez hełm, polegająca na „odcięciu" ośrodków ruchowych i czuciowych centralnego układu nerwowego od realnego ciała i „przełączeniu" ich na czucie i ruchy wirtualnego wcielenia. Proces ten uaktywnia działanie gamepilla. Odłączeniu nie ulega autonomiczny układ nerwowy, dzięki czemu utrzymana jest homeostaza organizmu. Efektem ubocznym jest możliwość powstania wstrząsu na skutek działania bodźców gry.

Dibek - skrót od Digital Brain. Syntetyczna struktura będąca wierną kopią indywidualnego mózgu. Dibekowiec - osoba, której psychika przebywa w dibeku. Może mieć pochodzenie organiczne (patrz zoenet) bądź cyfrowe (patrz diginet).

Diginet - człowiek żyjący w sieci, którego psychika zamieszkuje w dibeku. W odróżnieniu od zoeneta, diginet nigdy nie był organiczny. Jego dusza została stworzona przez człowieka i zaimplementowana w syntetyczny mózg. Pomimo różnic w pochodzeniu, formalnie diginet niczym nie różni się od zoeneta.

Dimen - (skrót od digital man, ang. cyfrowy człowiek), zarówno zoenet. jak i diginet, czyli niezależnie od pochodzenia (cyfrowego bądź organicznego), osoba żyjąca sieci.

D-Runners - skrót od Digital Runners, nowo powstała formacja policji (Free States of America), działająca w realium, składająca się z zoenetów posiadających opcję przyspieszenia.

Enpec (enpecka) - popularne nazwanie powstałe ze skrótu NPC (non player character). Postać wygenerowana przez program gry, z reguły statysta dający wrażenie tłumu. Rzadziej postać obdarzona charakterem i szczególnymi cechami, np. sprzedawca w sklepie, rabuś. Enpecami są potwory i zwierzęta zamieszkujące światy sensoryczne.

Era informatyczna - według źródeł w większości krajów rozpoczęła się w latach czterdziestych XXI wieku, a ogarnęła cały glob w latach pięćdziesiątych, kiedy ostatecznie zrezygnowano, a potem prawnie zakazano utrwalania danych w postaci pisma na materialnych nośnikach. Powody tej decyzji były wielorakie: oszczędzanie rezerw płuc Ziemi (produkcja papieru), troska o degenerujące się środowisko naturalne (materiały syntetyczne zastępujące papier), jak również fizyczna nieporęczność magazynowania informacji przybywających w coraz większych ilościach. Era informatyczna charakteryzowała się wyjątkowym w historii ludzkości tempem rozwoju technologicznego. Powstały wtedy metropolie wieżowe, dokonano kluczowych odkryć informatycznych i fizycznych. Po epidemii TRID na początku XXII wieku, prawo wielu krajów zezwoliło na używanie realnego pisma w przypadkach wyjątkowo ważnych dokumentów.

Era odnowy - entuzjastyczny ruch kulturowy obejmujący większość ziemskiej populacji, który nastąpił wkrótce po wielkim krachu temporalnym. Wiele pojęć zostało wówczas przewartościowanych, powstały nowe mody i trendy. Ślady niektórych widać do dziś, np. w erze odnowy popularne stało się zmienianie nazwisk. To w tym czasie powstały takie rodowe nazwy jak Aymore, Dal, Eim czy Ernal.

Fenotyp - (feno- + gr. typos „kształt, obraz") ogół cech i właściwości charakteryzujących danego osobnika, a wykształconych w wyniku jego rozwoju osobniczego zgodnego z informacją genetyczną zawartą w genotypie; wygląd zewnętrzny osobnika.

Gamedec - gierczany detektyw. Osoba wykonująca zawód polegający na odpłatnym pomaganiu w rozwiązywaniu problemów w światach sensorycznych.

Gamepill - kapsułka, którą gracz powinien zażyć przed wejściem w sieć, jeśli zamierza tam przebywać dłużej niż kilka godzin. Zawarte w niej nanoboty przestawia ją tory biochemiczne na minimalizację produkcji metabolitów. Opóźnia tworzenie się stolca i uaktywnia złożony proces, w wyniku którego filtrowany przez nerki płyn jest absorowany przez ściany pęcherza moczowego. Dzięki temu sekrecja moczu jest skrajnie spowolniona. Jego działanie wyzwala dewitalizacja, a przerywa proces rewitalizacji.

Generyczne firmy - w przemyśle farmaceutycznym koncerny zajmujące się produkcją leków po wygaśnięciu patentów. Nie wynajdują nowych molekuł/nanobotów, zadowalając się sprzedażą tańszych od oryginalnych leków generycznych.

Genotyp - (gr. genos „ród" + typos „kształt, obraz") zespół cech organizmu uwarunkowany ściśle określoną strukturą, kombinacją genową; u organizmów eukariotycznych jest to komplet genów (alleli) w podwójnym (diploidalnym) zestawie chromosomów organizmu.

Geskin - skrót od Genuine Skin - prawdziwa skóra. Motomb składający się z żywych tkanek. Bez odpowiedniej aparatury, lub dłuższej obserwacji, nieodróżnialny od organika.

Gra - świat sensoryczny. Rzeczywistość wirtualna dająca złudzenie obecności. Dostęp możliwy dzięki sieci, łożom oraz hełmom.

Gracz - osoba uczestnicząca w świecie sensorycznym (patrz też: łoże, hełm, gra).

Gravilla - dom wiszący, podtrzymywany w powietrzu przez generatory antygrawitacyjne.

Grozbitek - kolokwialne nazwanie gracza zagubionego w światach sensorycznych, nie odnajdującego przyjemności ani w świecie realnym, ani wirtualnym.

Gry e-sportowe - światy sensoryczne, których zasada opiera się najczęściej na drużynowej rywalizacji (Goodabads, Crying Guns, Keep Champions), rzadziej na indywidualnych starciach. Z reguły nie posiadają rozległych terenów, lecz tzw. areny, na których rozgrywają się walki.

GWG - skrót od Gravity Waves Generator, generator fal grawitacyjnych. Urządzenie umożliwiające zdalne sterowanie motombem, oraz innymi aparatami odbierającymi fale grawitacyjne.

Hełm - także kask. Urządzenie, które gracz zakłada na głowę, by wejść w sieć. Generuje impulsy grawitacyjne dające wrażenie zmysłowej obecności. Stosuje żabieg dewitalizacji i rewitalizacji.

Homo Realium - potoczna nazwa ludzi żyjących w rzeczywistym świecie. Patrz organik.

Homo Virtual - potoczna nazwa zoenetów, przypisywana również półzoenetom.

Kampiville - jeden z linowców otaczających Warsaw City. Zbudowany w dzielnicy Kampinou.

Linowiec - budynek stojąco-wiszący. Wspiera się na systemie lin chroniących go przed nadmiernym wychyleniem, zaczepionych na wysokich satelitach podtrzymujących (patrz: supportery).

Łoże - urządzenie monitorujące i podtrzymujące funkcje życiowe ciała gracza w czasie, gdy znajduje się w sieci. Steruje kombinezonem. Posiada m.in. funkcje automasażu przeciwdziałającego odleżynom, regulator ciepłoty oraz zaczep na płyn infuzyjny.

Nanobot - robot - cząsteczka, odpowiadający wielkością - w zależności od funkcji - mniej, lub bardziej zaawansowanym enzymom. Używany powszechnie w przemyśle farmaceutycznym (nanoleki, np. Telomin: mineralne związki transportowane są przez nanoboty w miejsca, gdzie są potrzebne, także gamepill).

Nanowtyczka - wtyczka służąca do podłączania biourządzeń. W przypadku graczy - umieszczona na przedramieniu. Dająca gwarancję aseptyczności. Gracz podłącza do niej płyn infuzyjny przed rozpoczęciem gry. Choć stworzona przy pomocy biotechnologii, nie ulega zniszczeniu podczas zmiany fenotypu właściciela.

Narau (dawn. Narew) - jedna z drugorzędnych rzek w Europie środkowowschodniej. Uregulowana.

Netomby - skrzynie grawitacyjne podtrzymujące przy życiu mózgi zoenetów. Pełnią funkcję hełmów. Motomby - samobieżne odpowiedniki netombów, wyglądem przypominające roboty. Zamiast organicznych mózgów mogą również przenosić dibeki.

Omnik - nadgarstkowe urządzenie wykonujące wszelkie funkcje medialne. Odpowiednik starszego walktela. Out-Rangers - oficjalna paramilitarna formacja zajmująca się kontrolą obszarów poza filtrami ABB. Odpowiednie szkolenia uczą jej członków przetrwania w ekstremalnie trudnych warunkach Ziemskiej biosfery. Organik - potoczna nazwa ludzi posiadających funkcjonujące ciała, lub mających organiczną przeszłość.

Pershell - (skrót od Personall Shell ang. Osobista Zbroja), motomb wykonany na zamówienie, uwzględniający indywidualne cechy powierzchowności właściciela, ew. jego specyficzne preferencje.

Płyn infuzyjny - przeznaczony dla graczy zasobnik zawierający odpowiednią proporcję substancji odżywczych utrzymujących homeostazę ciała gracza w czasie pobytu w sieci. Podłączany do nanowtyczki.

Półzoenet - osoba posiadająca ciało będące w stanie utrzymywać ją przy życiu, lecz wybierająca egzystencję w światach sensorycznych. Z reguły półzoenetami są starcy, ludzie niedołężni, sparaliżowani.

PSD - „peesdek", skrót od Personal Security Droid. Wirtualne urządzenie chroniące gracza przed zagrożeniem ze strony zmutowanych cyfrowych stworów. Z reguły niewidoczne, wyskakuje z niebytu tylko w celu interwencji.

RAC-5 - rhotawirus wywołujący chorobę TRID.

Radiatory - biourządzenia regulujące klimat apartamentu. Obecne w większości mieszkań.

Realium - potoczna nazwa rzeczywistego świata. Rewitalizacja - procedura odwrotna do dewitalizacji. Wyłącza działanie gamepilla.

Sejf - pancerna skrzynia rezydująca w tułowiu motomba, chroniąca znajdujący się w niej organiczny mózg lub dibek. W razie awarii motomba posiada własne systemy podtrzymywania życia.

Sieć - XXII-wieczny odpowiednik XXI-wiecznego internetu.

Skin - gierczany ubiór maskujący lub modyfikujący powierzchowność gracza. Może zmieniać rozmiary, ujmować bądź dodawać członki (np. skrzydła), zmieniać płeć itp.

Stockomville - jeden z kilku linowców otaczający Warsaw City (wewnętrzny krąg). Znajduje się w Cotomou.

Supportery - satelity podtrzymujące liny linowców. Świat sensoryczny - (także w skrócie: świat) patrz: gra.

Telesens - XXII-wieczny odpowiednik XX-wiecznych telefonów. Oprócz zmysłu słuchu angażuje wzrok i węch.

Temporyści - parareligijna organizacja terrorystyczna działając na początku XXII wieku, która obrała sobie za cel chaotyzację czasową Ziemi, we wszystkich aspektach. Na skutek ich działalności (patrz wielki krach temporalny) uszkodzeniu uległy informatyczne dane kodujące daty i okresy. Temporyści zniszczyli setki tysięcy cmentarzy i pomników, dzieł sztuki i tablic pamiątkowych. Stworzyli tysiące fikcyjnych obiektów opatrzonych datami z przyszłości, które znajdowano nie tylko w miejscach publicznych, ale także w prywatnych mieszkaniach. Najpowszechniejsza teoria mówi, że temporyści wyhodowali i uwolnili do eteru wirusa RAC-5 wywołującego chorobę TRID, a następnie, wykorzystując jej objawy, zwerbowali przez sieć około dziesięciu milionów zwolenników. Atak informatyczny, setki tysięcy aktów wandalizmu i akcji dezorientujących oraz epidemia, spowodowały totalny chaos: nikt nie widział, co się kiedy wydarzyło, ani jak długo trwało, a że dane nie były zapisane w formie materialnej (patrz era informatyczna), nie było na czym się oprzeć. Większość dat i okresów zrekonstruowano na podstawie ocalałych informacji i szczegółowych analiz logicznych, nie ma jednak do dzisiaj pewności, czy odtworzone realia historyczne ery informatycznej są w tym względzie prawidłowe. Przywódców temporystów nigdy nie schwytano. Większość poszlakowych procesów sądowych ich zwolenników umorzono wskutek braków dowodów i istotnych okoliczności łagodzących.

TRID = skrót od Time Recognition Impairment Disease, choroba wywołana przez rhotawirusa RAC-5. Jedyna ogólnoświatowa epidemia wystąpiła najprawdopodobniej w roku 2120. Objawami były zaburzenia krótko- i długoterminowej pamięci, trudności z czasowym umiejscowieniem wydarzeń, nieprawidłowe określanie dat i okresów, rzadziej zaburzenia osobowości, paranoidalne zaburzenia zachowania, kazuistycznie psychozy. Bardzo wysoka śmiertelność u osób powyżej sześćdziesiątego roku życia. Typowo przebiegająca infekcja trwała najprawdopodobniej około miesiąca, nie reagowała na leczenie i ustępowała sama, trwale zaburzając pamięć przeszłych zdarzeń, ale nie wpływając na zapamiętywanie nowych.

Vipres - (skrót od virtual presence, ang. wirtualna obecność). Uproszczona wersja sieciowej wirtualnej obecności, używana niekiedy zamiast telesensów. Rozmówcy spotykają się w wirtualnej rzeczywistości, by porozmawiać bez świadków. Najczęściej wykorzystywana przez przedstawicieli firm w celu przeprowadzenia przekonującej prezentacji. Cechą odróżniającą vipres od zwykłych spotkań w sieci jest prywatność i bezpieczeństwo połączenia.

Vistula (dawn. Wisła) - jedna z głównych rzek Europy środkowo wschodniej. Uregulowana.

V-Runners - skrót od „Virtual Runners", formacja policji zajmująca się cyfrowymi przestępstwami.

Walktel - przenośne urządzenie wykonujące wszelkie medialne funkcje. Ekran generowany jest na zsynchronizowanych okularach bądź (nowsze modele) soczewkach narogówkowych, w które wszczepione są grawitacyjne nadajniki stymulujące ośrodki słuchowe, węchowe oraz dotykowe (opuszki palców). Nowsza odmiana: nadgarstkowe omniki.

Warsaw City (dawn. Warszawa) - jedno z głównych miast w Europie środkowowschodniej. Centrum rozrywkowe.

Wielki krach temporalny - największy kryzys informacyjny w historii ludzkości, wywołany przez temporystów. W jego wyniku populacja ludzka straciła orientację czasową: zniszczenie datujących danych informatycznych oraz choroba TRID spowodowały paraliż we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności. Stanęły fabryki, elektrownie, firmy usługowe, domy maklerskie, banki, przed chaosem nie obroniły się nawet armie, stacje kosmiczne i kompleksy oceaniczne (najprawdopodobniej wirus RAC-5 został tam przeniesiony wraz z pożywieniem). W wielu krajach doszło do zamieszek i krwawych konfrontacji, powszechne były akty przemocy i wandalizmu. Po krachu siedemdziesiąt lat ludzkiej historii trzeba było odtwarzać na podstawie zniekształconych danych. Nieocenioną pomoc okazała wówczas chińska firma informatyczna TAO, a zwłaszcza jej programy rekonstrukcyjne, które ostatecznie ustaliły, że jest rok 2120. Wielkiemu krachowi przypisuje się znaczącą rolę w powstaniu ery odnowy, która nastąpiła potem.

Willanou (dawn. Warsaw City.

Wisznu - siostrzany świat Brahmy, stworzony z myślą o zoenetach ideowo zrywających więź z homo realium. W świecie tym, w przeciwieństwie do Brahmy, nie istnieją obowiązujące w realium prawa fizyczne/chemiczne/organiczne. Stąd mieszkaniec Wisznu może latać, przenikać przez ściany, widzieć przez przeszkody itp.

Zoenet - cyberduch. Osoba istniejąca tylko w sieci iświatach sensorycznych. Psychika rezyduje w ciele/mózgu podtrzymywanych sztucznie przy życiu (patrz: netomby) bądź w dibeku. Patrz też dimen, dibekowiec.

Wilanów) - ultrabogata dzielnica




Osoby

Adolf Bloom - senator Wolnej Europy Ann Sokolowsky - po prostu Anna

Alfred Nakamura - dziennikarz, korespondent z Gai porannych wiadomości Warsaw City

Armen Heust - pisarz, poeta, XXI-wieczny twórca. Najsłynniejsza Saga Drzew, gdzie ożywił legendę Tolkienowskich drzewców.

Bob Reslinck - prezes People Telesens

Cal Galahad - dziennikarz Global Network News Claudio Ramadan - projektant mody z Paryża Cyrus Blumberg - lider lewicowej amerykańskiej Real World Party

Chuck „Minotaur" McTyx - lider klanu Myth Beasts (Lambda) w grze Crying Guns

Desmond „Devil" Archtixne - lider klanu Wretched Knights (Iota) w grze Crying Guns

Erica von Braun - dziennikarka porannych wiadomości Warsaw City

Emanuel Visconi - uznany malarz tworzący pod koniec XXII wieku

Enrique Baczewski - generał, jeden z oficerów Biura Ochrony Państwa, szef grupy Omega

Falck Kowalsky - jeden z najsłynniejszych graczy Crying Guns

Felix Ron - agent Zoenet Labs

Ferdinando Starlotti - „Ferdi", rozgrywający Brasil Breakers, piłka grawitacyjna

Frank Wellington - dziennikarz prowadzący program Spiritual Jokes

Gaeta Imaho - piosenkarka one-rockowa z zespołu Pink Rosses

Gandalf Oranson - zwiadowca Shadow Zombies Ganimed Rawson - prezes Medtronics

Gator Ida - członek Najwyższej Rady Shadow Zombies

George Olchowsky - dziennikarz francuski, Hot News

Gustav Katon - prezydent Gai

Guy Samson - lekarz w Zoenet Labs Hannibal Knee - prezes Magic Light Industries Hans Aaronstein - prezydent Europy

Hans Ortheney - XXII-wieczny, wciąż żyjący pisarz i reżyser, kontynuator Sagi Drzew Armena Heusta, twórca filmu Broken Branch

Harold Alland - jeden z przywódców Shadow Zombies, szef firmy Ground Cleaners

Harry Norman - doradca i przyjacieł Torkila Herkules Oama - agent BOP-u, członek komórki Omega

Hermes Hindenburg - prezes Pharma Nanolabs Hiob Agon - wiceprezes Pharma Nanolabs

Hubert Górsky - lider klanu Spadające Orły, Crying Guns

Irina Garchenko - dziennikarka, Mother Russia News

Izaak Rubinstein - prezes Safe Food Industries Jack Keller - lider klanu Dark Horses, Crying Guns

Jacques Lambert - biznesmen w Gujanie Równikowej, założyciel firmy Live

Jagna Randal - dziennikarka Global Network News

Jason Pickwick - prezes Pandy, firmy produkującej odzież sportową.

Jeremiasz Hal - rzecznik prasowy Mobillenium Ltd. Jessica Braun - sekretarz feministycznej Fancy Women Organisation

Jessica Kronberg - dziennikarka New York Local News

Jerzy Zywajsko - uznany XX-wieczny rzeźbiarz Joseph Blackhead - generał, Crying Guns Jude Stone - prezes Adnike

Jukund Erey - członek Shadow Zombies, żołnierz. Karion Darn - przedstawiciel Armii FSA, generał Karol Adamski - profesor, szef katedry neuropomiarów Uniw. Warsaw City

Konon Eim - syn Pauline Eim, dziesięciolatek, od pięciu lat zoenet

Koriolan Dal - szef sekcji wywiadu Zoenet Labs Laurus Wilehad - agent Biura Ochrony Państwa Lea Andersen - europejski rzecznik spraw obywatelskich

Lee Roth - halucynacja, demon, daimonion, opiekuńczy duch Torkila, wyzwolony dzięki grze Otchłań Leonard Hassan - rzecznik prasowy Medtronics Levi Chip - pracownik Blue Whales Interactive, brał udział w ożywieniu Anny

Lex Idol - dziennikarz, FSA Earth News, korespondent z Zoenet Labs

Lilith „Tiger" Ernal - mistrzyni klanu Lean Furies (Kappa) w grze Crying Guns

Maja Brodzky - sekretarka Hermesa Hindenburga Manfred Genstad - profesor socjologii z Warsaw Central University

Martin Guzowsky - dziennikarz, korespondent z FSA Global Network News

Matylda Aslaksen - dziennikarka popołudniowy serwis „Co nowego w sieci", Global Network News

Max Anderson - dziennikarz, Global News, korespondent z Gujany Równikowej

Max Osjan - członek Najwyższej Rady Shadow Zombies

Monika Weda - pielęgniarka, Shadow Zombies

Mieczysław Zas - Premier Wolnej Europy

Nahum Ordon - rzecznik prasowy Ground Cleaners Ltd.

Norbert Jurkowsky - rzecznik prasowy Quiet Airlines Ltd.

Pauline Eim - była gamedekini, obecnie dyrektor ds. bezpieczeństwa Novatronics Ltd.

Paul von Raat - dziennikarz, wiadomości sportowe Wide News

Peter „Crash" Kytes - lider klanu Bezboleśni (Omikron) w grze Crying Guns

Phil Sandman - dziennikarz Sky News, korespondent z Matki Rosji

Ralph Faraday - dziennikarz FSA Earth News, korespondent z Gujany Równikoyej

Rodney „HiJump" Lugar - lider klanu Blue Monkeys (Ksi) w grze Crying Guns

Ron Olohson - aktor (m.in. rola Kapitana w Latajccym pancerniku)

Rudolf Ludvichek - czołowy działacz amerykańskiej prawicowej Light Work Party

Ramona Himenes - dziennikarka, Sky News

Randal Umumba - profesor z Uniwersytetu z Nowego Paryża, psychopomiary.

Renata Winnicka - dziennikarka Warsaw City News Ruben Troy - haker

Rutuk Masibili - przywódca demonstracji z Gujany Równikowej

Sam Tanker - prezes firmy ubezpieczeniowej Safe Nations

Samuel Perdidi - rzecznik prasowy Wings Incorporated

Sean Sennhauser - uznany reżyser holofilmowy, twórca takich obrazów, jak Newborn, High Skies, Where Your Shattered Lips Sing i innych

Stanley Stone - kapitan VSA, dowódca ósmego skrzydła wirtualnej kawalerii pierwszej dywizji imienia Merula Andy'ego

Steffi Alland - zoenetka, Zoenet Labs

Sylvia Orda - dziennikarka, popołudniowy serwis World News

Takeshi Royo - gamedec z Hongkongu

Tanita Werner - światowej sławy piosenkarka i aktorka

Vanessa Reeve - dziennikarka FSA Earth News

Ubald Oil - rzecznik prasowy Virtual Security Agency

Uriel Tamerlan - programista, zlecenia rządowe

Wald Inio - rzecznik ubezpieczeniowej firmy Vita Sacrum

Wacław Ciok - zoenecki ekonomista

Wiktoria Agon - córka Hioba Agona

Wilhelm Lee - senator amerykańskiej Socialist Future Party

William Girot - minister spraw wewnętrznych Wolnej Europy

Ziemowit Jastrzębski - pseudonim Torkila w undercity

Zygmunt Waza - prezydent Warsaw City

Zygmunt Robertson - prezes Modern Houses Ltd.

- 133 -


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
przybyłek marcin gamedec 02 sprzedawcy lokomotyw
Marcin Przybyłek Gamedec 02 Sprzedawcy Lokomotyw
Ewolucja marketingu era produkcyjna, sprzedazowa, marketingowa Rynek definicja
Wykład 12 Zarządzanie sprzedażą
CECHY SPRZEDAWCY
PODSTAWY MARKETINGU WSZIB KRAKÓW Sprzedaż osobista Promocja sprzedaży
G2 4 PW Z Rys 03 03
G2 4 PW EN wn Rys 01
G2 4 PW I Gm1 2 Rys 06
Prognoza sprzedaży
G2 4 PW ORD Rys 06
MPK sprzedało zajezdnię Ł
Opis zawodu Sprzedawca
Lokomocja robotow
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
G2 4 PW T tkp Rys 02 01
G2 4 PW Odw Rys I 05