TYLKO
PAWIE
Białe
ma skrzydła dusza człowieka śmiertelnego, a mocarne są skrzydła
białego ptaka, którym jest dusza zmarłego śmiertelnika. Jam jest
Ba, uwolniony z ciała przeznaczonego na sen w trumnie Ozyrysa, a ze
mną jest ten, który jest mną – Ka, ukoronowany przez bogów, do
bogów mnie prowadzi. I rozpostarłem białe skrzydła, aby dosięgły
Krainy Umarłych, aby Re—Ozyrys, Ten, Który Zna Jutro, Ten, Który
Zna Wczoraj, oddał moje serce do złożenia na Szali
Sprawiedliwości. Donośny musi być głos z mojej piersi, abym
każdego z sędziów mojego przejścia nazwał jego imieniem, abym
pochwalił Pana Obu Prawd.
Swojego
pawia dostał na dziesiąte urodziny.
Matka
uwielbiała pawie. Czasem siedziała w ogrodzie cały dzień, zawsze
w tym samym miejscu – na niskiej, kamiennej ławce pod cisowym
żywopłotem. W cieniu, żeby przypadkiem się nie opalić.
A
ciotka Bellatriks była rumiana i opalona jak Hiszpanka. Przynajmniej
na zdjęciach, o ile udało się wygrzebać jakieś kolorowe.
Dziwnawe.
Matka
chodziła do ogrodu zaraz po śniadaniu, zabierała kromkę chleba i
siadała na swojej ławce. Na kamieniu, bo tak. Draconowi chciało
się siusiu od samego patrzenia na ten zimny zakątek, ale on
przecież był mężczyzną – miał prawo mieć wielki pęcherz.
Mama, matka była damą – damy nie sikały.
Podejrzewał,
że to tylko taki ceregielizm. Ukrywały się z tym, i tyle.
Chodziła
więc tak patrzeć na pawie – schowana głęboko w cieniu, zza
wrzasku ptaków i smug białosrebrnych piór, wyglądała jak
zakapturzona dostojnie wężyca. Brała jedną, zawsze tylko jedną
kromkę chleba z jadalni, starannie owiniętą w serwetkę. Pierwszy
kawałek skórki rzucała w trawę od razu, jak doszła do ławki.
Pawie w ogrodzie zachowywały się wczesnym rankiem względnie cicho,
ale odkąd Draco pamiętał, widok Narcyzy wzbudzał w całym stadzie
dzikie larum.
Od
skrzatów na pewno nie dostawały takiego białego pieczywa.
Ten
pierwszy okruch doprowadzał ptaki do szału. Biły się, wyrywały
sobie pióra, przepychały rozpaczliwie, walczyły jak o własne
pisklaki. I nawet, kiedy już nie było ani śladu po chlebie,
jazgotały i uderzały się nawzajem skrzydłami, jakby były stadem
wróbli, a nie królewskich pawi. Tak było, odkąd Draco pamiętał
– dokładnie jak chciała matka, urządzały jej długi koncert
ptasiego wrzasku, byle zasłużyć w końcu na resztę tej jednej,
małej kromeczki chleba. Złe, że się im coś wydziela po
kawałeczku; obrażone, że muszą czekać; wściekłe o
wszystko.
Nic
tak nie ogłusza jak krzyk nadąsanego pawia. Nic.
Dziwnawe.
Zapytał
kiedyś o to. Bo może damom nie wypada też mieć dobrego słuchu? A
jeśli i dżentelmenom także? Profesor Snape, który czasem
odwiedzał ojca o dziwnych porach, na sam widok pawia robił minę,
jakby zwaliły się na niego wszystkie migreny świata. Ale kiedy
spytał, matka tylko się zaśmiała i skierowała wzrok w jakieś
miejsce jeszcze bardziej dalekie niż zazwyczaj.
—
Krzyczą, bo lubią. Bo takie już są.
—
A ty lubisz, jak one krzyczą?
—
To miłe – rzekła cierpliwie.
Patrzył
na pawie, marszcząc drobny nosek, a głowa mu pękała od hałasu.
—
To jest miłe? Krzyk jest miły?
—
A jak ci się zdaje? – Odległy uśmiech.
—
Że jest męczący – stwierdził szczerze. Roześmiała się, nie
patrząc. Śmiech matki, ten prawdziwy, głośny, zawsze brzmiał
trochę jak dzwoneczki potrącania flakoników perfum z toaletki.
Tych, których nie wolno mu było potrącać. Jak szkło, i lustro, i
woda w fontannie.
I
trochę jak krzyk pawi. Taka rozdzierajaca uszy nuta, której Draco
wcale nie chciał słyszeć.
—
To mnie uspokaja.
Draco
potarł grzywkę. Jego mama, matka była najspokojniejszą osobą,
jaką znał. Naj, naj, najspokojniejszą.
—
A jesteś zdenerwowana?
—
Czasem jestem. – Ręka jej nawet nie drgnęła, kiedy pomalutku
odrywała kolejny kawałek chleba. Wrzask ptaków podniósł się nad
ich głowami aż po dźwiękochłonne zaklęcia na granicy
posiadłości. Draco szarpał grzywkę, jakby próbował zetrzeć z
włosów słomkową biel.
Czasem
wyobrażał sobie, co by było, gdyby urodził się rudy. Ale nie
bardzo mu się udawało.
—
A kiedy? – drążył temat, póki mógł wytrzymać w tym
hałasie.
—
Czasami. – Kropka. Kropki w chłodniejącym głosie matki bywały
czasem tak wyraźne, jakby wybijała je różdżką. Chłopiec
pokiwał grzecznie głową i ruszył do domu.
—
Myślę wtedy o pawiach. – Chyba mówiła do siebie, Draco już się
przecież odwrócił i odszedł parę kroków. Ale może nie
zauważyła. Zwykle nie zauważała.
—
Myślę, jak sobie krzyczą, takie – pawie. Radosne. Rozkapryszone.
Rozzłoszczone. Radosne.
Kiwał
głową, jakoś bojąc się odwrócić.
—
To tylko pawie. To pawie krzyczą ze szczęścia. To tylko pawie chcą
więcej.
Pobiegł
do domu, skrzywiony. Dziwnawe... Dziwne. Od wrzasku ptaków bolał go
już brzuch. Krzyk pawi wibrował w oczach i głosie matki.
—
To tylko pawie… Wszyscy oni.
Nie
rozumiał tego za nic. I nie bardzo rozumiał, dlaczego ojciec
przyniósł mu pawia na dziesiąte urodziny. Ale nic by go tak nie
ucieszyło.
Paw?
Wszystko jedno. Wszystkiego najlepszego. Wszystko najlepsze. Wszystko
jedno.
—
Dziękuję, ojcze.
Cisza.
—
Tato.
Donośny
musi być głos z mojej piersi, abym każdego z sędziów mojego
przejścia nazwał jego imieniem, abym pochwalił Pana Obu Prawd.
Jestem czysty, jestem czysty, czystość moja to czystość feniksa,
czystość ognia, a białe moje skrzydła. Imię strażnika jest
Przejście Ognia, a imię odźwiernego jest Ten, Który Wielbi. Imię
herolda: Schodząca Cisza. Bądź pozdrowiona, Pani Strachu, Pani
Zniszczenia. Barka Re przez jezioro płomieni wiedzie w ciemność,
która jest wodą Chaosu, wężem Zaświatów. Oto na Sąd Ozyrysa
prowadzą białego ptaka, oczyszczonego w Jeziorze Prawdy.
—
To wspólny prezent, ode mnie i matki… — mruknął Lucjusz
Malfoy. Usta zacisnął przy tym w tę opadającą linię, która
jego synowi mówiła, żeby o nic nie pytać, a reszcie świata –
że tkwią po uszy w bagnie.
Bagno
to ładne słowo, takie głuche i głębokie… A Draco nigdy nie
widział bagna. Draco o nic nie pytał, kiedy ojciec zaciskał
wargi.
Wspólny,
od ojca i matki, rzeczywiście.
—
Dziękuję, ojcze.
Jedna
brew uniesiona aż po linię jasnych włosów. Chwila ciszy — Draco
odchrząknął, przejęty.
—
Dziękuję, tato.
Wąski,
bezdźwięczny uśmiech, nie docierający, oczywiście, za mury
posesji Malfoyów. Taki ot, między dwiema parami bladoniebieskich
oczu.
Nic
nie powiemy matce.
—
To jeszcze prawie pisklak, jest trochę… Kostropaty. A poza tym,
musiałem go związać i zakleić mu dziób, więc jest dodatkowo
oszołomiony zaklęciami. Spróbuj go sam uwolnić.
Jasne
oczy ojca patrzyły surowo i krytycznie, jak niewprawne ręce
chłopca, trzęsące się trochę z ekscytacji, próbują odpowiednio
nakierować całkiem pierwotną jeszcze, niewyszkoloną energię
magiczną. Trochę poluźnił zaklęcie krępujące pawika — ptak
zaczął się ruszać i od razu wstrząsnął łebkiem, gotów
podnieść jazgot, ale z Silencio nałożonym przez ojca Draco sobie
nie poradził.
—
Za mało się starasz — skarcił go Lucjusz bez
przekonania.
Niedostrzegalne
drgnięcie kącika warg w odpowiedzi na grymas syna. Draco poklepał
pawia po łebku, czując się nieco podniesiony na
duchu.
Najwyraźniej
obaj wiedzieli, że w ogóle się nie starał. Po co komu jeszcze
jeden wrzeszczący ptak? Nie bardzo to rozumiał.
—
Ma na imię Draco.
—
Jaak?!
Ze
zdumienia omal nie wypuścił „prezentu” z rąk. Biały ptak,
wyraźnie obrażony, zadarł dziób i odwrócił go w przeciwną
stronę.
—
Ale… To moje imię?
—
Chyba wiesz, jak masz na imię? — skarcił go ojciec. A, prawda.
Zawsze mówić tonem twierdzącym. Ton pytający to oznaka
niepewności. Albo niezdecydowania. Albo słabości. Albo niewiedzy.
Albo zainteresowania. A on nawet nie powinien wiedzieć, co to
znaczy.
Ale
chciał wiedzieć!
Dziwnawe,
ten ptak, i no... novem omen? O, nomen omen. To znaczyło, że to ma
coś znaczyć. Dziwne.
—
Dlaczego tak?
Zamiast
odpowiedzi, ojciec wskazał w stronę żywopłotu.
—
Tamten ma na imię Lucjusz.
—
O…!
—
To Evan i Rabastan. Korneliusz, Igor, Narcyza. Bella… Vincent,
Severus, Mordred, Andromeda. Aurelia, Fenrir. Loki.
Monotonnym
głosem wymieniał bez namysłu imiona kolejnych pawi. Te, które
wśród własnego jazgotu reagowały jeszcze na cokolwiek poza
widokiem chleba, nawet podnosiły głowy, jakby słyszały, że się
je woła. Draco z uchyloną — lekko, leciutko — buzią słuchał,
co ojciec mówi, co tata wyjaśnia. Mieli sporo pawi, rzeczywiście.
Zawsze widział w nich tylko jedną, wielką, wrzeszczącą kulę
białych piór. A tymczasem, chociaż ptaków było dużo — każdy
jeden miał imię. Imię kogoś znajomego.
Tylko
co z tego wynika? Dziwnawe.
Może
tata nie miał innego pomysłu na nazwanie pawi. Tak. I może Draco
urodził się z rudą czupryną, tylko mu wybielili uzdrowiciele.
Jasne. Nic sensownego nie przychodziło chłopcu do głowy. Cóż,
ojciec wyjaśni.
—
Och, wiesz… — Lucjusz nawet nie musiał się odwracać od pawi,
żeby poczuć wlepione w siebie spojrzenie syna.
Ale
się odwrócił.
—
Skończyłeś dziesięć lat. Niedługo będziesz mężczyzną. A
potem dorosłym, dojrzałym człowiekiem.
—
Aha.
—
A potem jeszcze trochę — i będziesz człowiekiem doświadczonym,
w kwiecie wieku…
—
Yhm…
—
A potem w sile wieku średniego… I w okresie burzy i naporu jesieni
życia… A potem…
—
Mm?
—
Potem będziesz stary.
—
O.
—
I umrzesz.
Cisza.
Draco
ściskał w ramionach pawia, wpatrując się w ojca wzrokiem pełnym
niezmierzonego szacunku, akceptacji, kompletnego niezrozumienia i
głębokiego przejęcia. Lucjusz pokiwał powoli głową i uśmiechnął
się na jeden szybki moment.
—
Kiedy umieramy, nasze dusze odlatują na białych skrzydłach w
zaświaty… Czyż nie byłoby dobrze już zawczasu zapewnić sobie
przychylność białoskrzydłych?
Draco
przyjrzał się powątpiewająco pawikowi. Nie wyglądał, jakby mógł
unieść czyjąkolwiek duszę, nawet dziesięciolatka. Ale skoro
ojciec…
—
Finite.
Ojciec
odczarował pawia jednym machnięciem palców — ptak natychmiast
rozdarł dziób w oburzonym proteście. Chłopiec podskoczył jak
oparzony i wypuścił Dracona — pawia do reszty stada.
—
Pamiętaj tylko, że on tu jest. I potraktuj to po prostu jako jedną
z tych rzeczy, o których trzeba będzie kiedyś pomyśleć, jak się
nadarzy okazja.
—
Dobrze, ojcze.
Tym
razem tata nie uniósł brwi, tylko wrócił do wyliczania imion
pawi.
—
Aurora. Stephen, Theodor, Hilda. Leonora…
Na
koniec pokiwał głową, zadowolony, i poklepał syna po ramieniu.
—
Chodźmy do domu. Być może przypadkiem natkniemy się na jakieś
porzucone, samotne prezenty, które będziesz mógł
zawłaszczyć.
Draco
zachichotał i ruszając w stronę dworu, wsunął rękę w połę
płaszcza ojca.
—
Tato.
—
Hm?
—
Zapomniałeś o jednym.
—
O czym?
—
O jednym pawiu. — Pokazał palcem. Pamiętał, był pewien, że
tego ojciec nie wymieniał.
Lucjusz
spojrzał i pokiwał zdawkowo głową. Wzruszenie
ramion.
Cisza.
Znam
imię Twojego boga, który przebywa tam razem z Tobą. Pokój nam,
pokój nam, Boże Wielki. A z tobą jest Ten, który pije krew
grzeszników w tym dniu określania charakterów. Pokój nam, pokój
nam, Panie Domu Ozyrysa, ja przybyłem, aby poznać ciebie. Oto
powiedz swemu bogu: ten jest czysty, ten zna imiona sędziów. I
będzie zważone serce umarłego, będzie ważył bóg o czarnych
oczach, i pióro sokoła zakreśli papirus jego wyroku. Pokój nam,
pokój nam, Boże mój, gdy trzymasz serce śmiertelnika dłonią,
która balsamem namaściła święte ciało Ozyrysa. Przemów za mną
do Pana Zmarłych, albowiem znam twoje imię.
Okazja,
żeby przemyśleć sobie to wszystko, po raz pierwszy nadarzyła się
w noc piętnastych urodzin Dracona. Oczywiście, nieraz już myślał
o tych różnych sprawach, ale jakoś ich ze sobą nie kojarzył.
Ha.
Okazało
się, że to trochę jak z pawiami. Trzeba je zobaczyć — i
posłuchać. Inaczej nigdy nie pojmiesz, o co chodzi. Po tej nocy
Draco nie zrozumiał o wiele więcej — ale dowiedział się
naprawdę dużo.
Jak
z pawiami. Wolałby nie wiedzieć.
Próbował
myśleć o pawiach. Naprawdę bardzo mocno się starał myśleć o
cholernych, przeklętych, pieprzonych pawiach, wyobrażać sobie
pawie, napchać sobie pawiami głowę aż po korzonki włosów. I w
ogóle. Ale ciągle nie pojmował, jak to ma pomagać.
Teraz,
po wszystkim, nie było o wiele lepiej.
No,
tak, w końcu to są pawie. Zbudzone w środku nocy, darły się jak
rzymskie gęsi, zarzynane na potrawkę. A Draco klęczał w środku
ogrodu, w tym samym miejscu, gdzie aportował się po — po tamtym,
po wszystkim, i pochorował na nieskazitelne cholewki butów ojca.
Krzyki dźwięczały mu w głowie jak uderzenia młota.
Lucjusz
stał nieporuszony nad synem, patrząc chłodno przed siebie, w
środek stada pawi. Przy jego stopach Draco niezdarnie opadł na
czworaki, nie śmiejąc oprzeć się o ojca. Koszmarnego smaku z ust
nie udało mu się wypluć. Przez chwilę próbował się dźwignąć,
wreszcie usiadł ociężale i uderzył dłonią w murawę.
—
Pawie. Tylko pawie.
—
Oczywiście.
Chłopak
podniósł wzrok. Ledwo widoczny w przedrannym półmroku, Lucjusz
szedł w stronę stada ptaków, zbudzonych i rozhałasowanych przez
ich niezdarną — ze strony Dracona, oczywiście — aportację na
środku trawnika. Wyczyniały przeraźliwy wrzask.
Ale
były tylko pawiami. Niech sobie krzyczą.
—
Oczywiście — powtórzył ojciec.
Na
jego ramieniu, dokładnie na lewym ramieniu, ciężka peleryna
przekrzywiła się dziwnie, układając w szyderczy epolet. Draco
zadygotał. Oczy wpatrzone wysoko, ręce wciśnięte w żołądek,
czaszka rezonująca krzykiem. Niech one się zamkną...
—
Ucisz je!
Lucjusz
spojrzał przez ramię i uśmiechnął się zdawkowo do syna. Prawie
nie patrząc, wybrał ptaka ze stada.
Trzepnięcie
skrzydłami. Trzask.
Pawie
nie zwróciły nawet uwagi. Szczęściarze.
—
No i uciszył się — rzucił zdawkowo ojciec. Draco pokręcił
głową — raz, drugi. Po nosie spłynęła mu jedna łza. Po
podbródku piekielnie gorzka ślina. To w ogóle nie tak miało
wyglądać. To w ogóle było nie tak.
—
Każdy kiedyś przestaje krzyczeć. — Lucjusz rzucił martwym
ptakiem pod nogi chłopca. Białe, przekrzywione skrzydło wpadło do
kałuży wymiocin. Dziób dalej otwarty do wrzasku.
—
To był tylko głupi paw!
Nie
przeszkadzał aż tak. Aż tak nie przeszkadzał.
Dziiii...
Dziwnawe. Echo dziecinnych, wypowiadanych z namaszczeniem zdań
podsumowało odlegle przetrącony ptasi kark. Draco nie mógł się
zmusić, żeby dotknąć oklapłych piór, chociaż jakoś czuł, że
powinien.
—
Żal ci? Przecież to tylko pawie! — zadrwił ojciec.
Cisza.
Lucjusz
Malfoy z kamienną twarzą schłoszczyścił z trawnika plamę i
ptasie truchło. Postał przez chwilę nad trzęsącym się żałośnie
synem i przyklęknął znienacka tuż przed nim, patrząc mu prosto w
zbielałe z szoku oczy.
—
Możesz im przynieść jutro chleba na pociechę — zaproponował
jedwabistym, prawie przyjaznym głosem.
—
Nie!!!
—
Zaprzyjaźniłbyś się z nimi...
—
Nie.
—
Przyzwyczaiłbyś się...
—
Nie!!!
—
Twojej matce to pomaga.
Cisza.
—
Nie chcę.
Lucjusz
studiował twarz syna, jakby chciał wzrokiem wypalić z niej każdą
słabość. Zmierzwione włosy, obrzydliwie lepki pot na skroniach,
pobladłe oczy. Wygięte w żałosną podkówkę usta — zaciśnięte
w nieprzekonującym, słabym buncie. Drżące.
Zagryzione
tak mocno, że bez okładu z eliksiru na pewno zostaną siniaki.
Musi
wystarczyć.
Starszy
Malfoy wstał — palący, badawczy wzrok zagasł, na twarz wpełzało
szare znużenie. Wyciągnął rękę do syna — Draco przez chwilę
patrzył na nią tępo, wreszcie złapał jak ostatnią deskę
ratunku. I dalej siedział na trawniku, wbijając tylko palce w
bezpieczny kształt dłoni ojca.
—
Każdy kiedyś przestaje krzyczeć. — Lucjusz powtórzył własne
słowa, szyderczo wydymając wargi.
Chłopak
rozejrzał się dookoła. Pawie gdzieniegdzie jeszcze darły dzioby,
ale wracały powoli do gniazd, obrażone zakłóceniem nocnego
wypoczynku. Obojętne.
—
Lucjusz. Dracon. Aurelia. Rabastan. Sylwiusz. — Z trudem odnajdywał
charakterystyczne cechy trzepoczących się w identycznym rytmie
ptaków. — I każdy kiedyś przestaje krzyczeć... My. Tamten. To o
to w tym wszystkim chodzi?
Lucjusz
puścił jego rękę, zostawiając nagłe, głupie wrażenie
opuszczenia. Przeszedł kilka kroków i złapał dorodnego pawika,
który natychmiast zaprotestował jazgotem.
—
Pomyśl.
Draco
nie chciał myśleć. Chciał zapomnieć.
—
Kiedyś się przestaje krzyczeć. Owszem. Ale...?
Paw
darł dziób. Jak wtedy, w jego urodziny. Jak tamten, dziś w nocy.
Darł się paw nazwany jego własnym imieniem.
—
Może... Może się zdarzyć każdemu, że będzie krzyczał. —
Spojrzał po pawiach. Oczy w kolorze wyblakłych, zdeptanych chabrów
niechętnie, niezdarnie, nieuchronnie przytomniały. Naprawdę chciał
zapomnieć.
—
Absolutnie każdemu. — Lucjusz zdawkowo uszczypnął ptaka w
skrzydło, wywołując jeszcze jeden przeraźliwy wrzask, i wypuścił
na trawnik, otrząsając się z białych, połyskujących pióropuszy.
— Można je karmić chlebem i powtarzać sobie, że to tylko pawie.
Ale ty masz pamiętać, że każdy z nich ma jakieś imię. Być może
twoje. I może zacząć krzyczeć, i przestać, i nigdy nie waż się
przynosić im tego cholernego chleba. Bo sam cię zabiję.
Draco
patrzył na trawnik, gdzie nie było ani śladu po tamtym pawiu. I
właściwie był pewien, że tata, ojciec, że tata naprawdę by to
zrobił.
Dziwnawe.
—
Zawsze je zabijasz, kiedy... Kiedy człowiek... Kiedy nie są już
potrzebne?
Chyba
w pytanie wkradł się wyrzut — Lucjusz uniósł wyzywająco
brwi.
—
To tylko ptak.
Draco
potrząsnął głową.
—
Tylko ptak — powtórzył ojciec z namysłem. — Byłeś tam...
Dzisiaj w nocy. Widziałeś, w czym uczestniczę. Co robię. Co
robimy razem. I pytasz, dlaczego nie żal mi zabić głupiego
ptaka?
Ejże.
Wcale o to nie zapytał. Merlinie... Czasami ojciec był taki...
Fajny.
—
Może dlatego, że nie chcę być hipokrytą we własnym ogrodzie. —
Dwa blade spojrzenia zderzone nad wrzeszczącym pawiem. — A może z
tego samego powodu, co tamto.
Ha.
O tamto już na pewno by nie zapytał. A chciał wiedzieć, Merlinie,
Boże, chciał zrozumieć.
Dowie
się?
Lucjusz
przykucnął, zamiatając płaszczem trawę. Wyciągnął coś z
kieszeni i przytrzymał przez chwilę w dwóch palcach.
Cisza...
Cisza?
Paw
zamknął dziób. Małe oczka wgapione ekstatycznie w człowieka.
Królewski ogon rozłożył się jak smagnięty różdżką.
Cisza.
Malfoy
rzucił ptakowi coś niedużego — tyle, co na jeden kęs.
Tajemniczy przysmak zniknął w ptasim dziobie, nim jeszcze zdążył
spaść na trawnik. Paw mlaszcząc błogo odszedł kołyszącym się
krokiem, wypinając wachlarz migotliwych piór.
—
Żeby to nie musiał być ten.
—
Ymm... Yhm.
Draco
pozwolił głowie opaść na ramię ojca. Jak dziesięciolatek,
któremu wszystko wydawało się dziwnawe.
Dalej
było dziwne. Ale już bardziej sensowne.
Niestety.
—
Czym go karmisz?
—
Mięskiem. — Uśmiech ojca, ten ucinający dyskusje, przypominał,
że stanowisko władcy w piekle jest już obsadzone. — Nigdy nie
wnikałeś w szczegóły, a szkoda... Bo widzisz, pawie lubią czasem
skosztować mięsa.
—
Dżdżowniczki i inne glisty? — skrzywił się chłopak. Takie
szczegóły nie zachęcały do wnikania. Ojciec zaśmiał się i
wyciągnął jeszcze kawałek. Podrzucił go wysoko — Draco aż
przechylił się z wrażenia i musiał złapać za połę
lucjuszowego płaszcza, kiedy paw z piórami stulonymi w pierzastą
rakietę rzucił się za przysmakiem, sfruwając z żywopłotu zza
pleców Malfoyów.
—
Wąż — sprecyzował beztrosko ojciec. — Leciutko przysmażony,
na krwisto.
Cisza.
—
Delicje. Smakuje jak... — Szybkie spojrzenie na białopióry drób,
wlokący się do kurników. Głos opadł do szeptu. — Jak
kurczak?
Sprawiedliwy
jest Sąd Ozyrysa, a nieubłagane pióro Horusa, które zapisze los
umarłego na ścianach świątyni. I narodzi się na nowo
białoskrzydła dusza w Domu Umarłych, gdy serce sprawiedliwego
wypluje bóg—szakal, jak Ojciec Atum – Chepu wypluł Szu i Tenut
– bliźnięta świata. I nazwę boga jego imieniem, aby przekroczyć
progi Sali Dwóch Prawd.
—
Ani ten. Ani tamten. Ani żaden inny. — Lucjusz wstając, wskazywał
ptaki, które jeszcze nie pochowały się do gniazd. — Siedzą
cicho i łykają wężowe mięsko. Słodkie.
—
Hm.
—
Ale któryś zawsze musi krzyczeć. Więc przynajmniej musimy się
starać, żeby nie padło na nas. A najlepiej, żeby samemu
wybierać.
Proste
jak konstrukcja kociołka. Bierze się dziurę i oblewa dookoła
mosiądzem, trzymając za pałąk. Proste jak po sznurku na księżyc.
—
Będziesz miał niejedną okazję, żeby o tym jeszcze pomyśleć.
Nie gryź się. — Ojciec poklepał go zdawkowo po ramieniu.
Oj,
bo jeszcze uwierzy.
—
Dojdziesz do tego.
—
A jak nie dojdę?
Powiedział
to.
Cisza.
Powiedział
to.
—
Wtedy sam cię zabiję.
To
już nie brzmiało tak samo bez echa w postaci pawich wrzasków. To
brzmiało — bardziej brzmiało. Bo pawie miały takie delikatne,
kruche szyjki. I każdy miał jakieś imię. I zabijało się
jednego, kiedy — kiedy był już niepotrzebny.
A
wcześniej miał okazję pokrzyczeć.
Zrobiło
się już prawie całkiem jasno. Przyjdą skrzaty karmić pawie i
zastaną ich obu na trawniku, jak kochanków in flagranti. W głowie
dalej huczało, bolały kolana, na język cisnął się gorzki posmak
i pusty śmiech. Draco chciałby wyśmiać z siebie te wszystkie
śmierciożercze bzdury, te pawie sekrety i echa wrzasków, wyśmiać
i zapomnieć.
Zapomnieć,
że jednak są powody — sensowne powody. Bo nigdy nie wiadomo, kto
będzie krzyczał. I kogo przyjdzie zabić.
—
Wstawaj, szkoda dnia. To twoje urodziny, może jakiś obłąkany
skrzat podrzucił dla ciebie prezent. Albo trzy...
Pusty
śmiech, drżący chichot, uśmiech.
—
Noo, jasne.
Powiał
wiatr — Draco zadrżał; naprawdę trzeba by się ruszyć do domu.
Wstał, sam. Otrząsnął się. I poszedł za ojcem do domu, jak
dziecko chowając rękę pod jego płaszczem.
—
Nigdy mi nie powiedziałeś, jak ma na imię tamten paw.
Cisza.
—
A to już chyba sam wiesz…
I
nazwę boga jego imieniem, aby przekroczyć progi Sali Dwóch Prawd.
Oto ten, którego imię jest: Anubis.
—
I wolą mięso od chleba?
Zamyślone,
chłodne oczy śledziły palce syna, odpakowujące z namaszczeniem
srebrną wstążkę z pudełka.
—
O, tak.
—
Hm. — Z przymkniętymi oczami badał kształt niewidocznego jeszcze
przedmiotu. Wyszorowane potrójnie zęby błyskały chwilami w
uśmiechu. Lucjusz Malfoy otulił się szczelniej świeżą,
nieskazitelną peleryną i oparł wygodniej o zagłówek.
—
A może to tylko ja wolę zabić węża, niż kroić chleb...?