Storm Theodor JEŹDZIEC NA SIWYM KONIU

Theodor Storn

Jeździec na siwym koniu

J^ego, co zamierzam tu opowiedzieć, dowie­działem się przed z górą półwieczem w domu mojej prababki/ sędziwej pani senatorowej Fed- dersen. kiedy siedząc ^obok jej fotela, czytałem oprawione w niebieski karton czasopisma; nie pamiętam już, czy były to „Zeszyty Lipskie", czy „Czytanki Hamburskie Pappego". Wciąż jeszcze czuję dreszcz, który mnie wówczas prze­nikał, oraz miękką dłoń ponad osiemdziesięcio­letniej staruszki, gdy od czasu do czasu głaska­ła pieszczotliwie włosy prawnuka. Ona sama i jej epoka dawno należą do przeszłości, na próżno też poszukiwałem owych pism; nie mo­gę przeto ręczyć za prawdę tych wydarzeń i gdyby ktoś chciał im zaprzeczyć, nie potrafił­bym ich obronić; mogę tylko zapewnić, że ni­gdy nie zatarły się one w mej pamięci, jak­kolwiek nie wskrzesiła ich we mnie żadna ze­wnętrzna przyczyna.

Było to w trzecim dziesięcioleciu naszego wieku — tak zaczął ówczesny opowiadacz — gdy pewnego październikowego popołudnia pod­czas silnej burzy jechałem konno wzdłuźT póf- nocnofryzyjskiej tamy. Już ponad godzinę wi­działem z lewej strony jedynie pustą, wolną od bydła żuławę, z prawej zaś, i to w niesa­mowitej bliskości — rozległą płyciznę Morza

Północnego. Wprawdzie z tamy winny być wi­doczne kępy i wyspy, ja jednak nie widziałem nic, oprócz żółtoszarych fal, które z wściekłym wyciem waliły bezustannie w tamę, obryzgując niekiedy mnie i konia brudną pianą; za spie­nioną kipielą roztaczał się tylko groźny mrok, który nie pozwalał odróżnić nieba od ziemi, jako że i stojący teraz wysoko półksiężyc ginął za zasłoną pędzących ciemnych chmur. Było dotkliwie zimno, w zgrabiałych rękach z tru­dem utrzymywałem cugle i nie dziwiłem się wronom i mewom, które kracząc i skrzecząc nieustannie, leciały wraz z wichrem w stronę lądu. Zapadał zmierzch i nie dostrzegałem już wyraźnie nawet kopyt mojego konia; nie sły­szałem nic, oprócz świstu wichru, szumu wody i krzyku ptaków, które długimi skrzydłami do­tykały niemal mnie lub mojej wiernej klaczy. Nie przeczę, że tęskniłem chwilami do jakiejś bezpiecznej kwatery.

Sztorm trwał trzeci dzień, ja zaś już dłużej, niż należało, byłem gościem pewnego szczegól­nie miłego mi krewniaka w jego folwarczku, położonym w jednym z północnych osiedli. Dzi­siaj wszelako nie mogłem pozostać dłużej: mia­łem interesy w mieście, do którego i stąd było jeszcze parę godzin drogi w kierunku południo­wym; toteż mimo perswazji kuzyna i jego mi­łej żony, mimo pięknych, własnej hodowli ja­błek perynetek i „Grand Richard" (których na­leżało koniecznie pokosztować!) po południu wyruszyłem. Sprzed drzwi domu wołał jeszcze za mną kuzyn:

Zobaczysz, jak przybędziesz nad morze,

zawrócisz, twój pokój będzie na ciebie czekał!

I rzeczywiście, przez chwilę, gdy czarna war­stwa chmur roztoczyła wokół mnie nieprzenik­nione ciemności, a wyjący, porywisty wicher próbował zepchnąć mnie z tamy razem z kla­czą, przemknęło mi przez myśl: „Nie bądź głup­cem! Wracaj i siedź w ciepłym gnieździe u bo­ku przyjaciół!" Ale kiedy zdałem sobie sprawę, że droga powrotna byłaby chyba jeszcze dłuż­sza od tej, która wiodła do celu mojej podró­ży, pojechałem dalej, nasunąwszy na uszy koł­nierz płaszcza!

Teraz jednak ktoś pędził tamą w moją stro­nę; nie słyszałem-nic; ale w wątłym świetle księżyca zdawało mi się, że dostrzegam coraz wyraźniej jakąś ^ciemną postać, a gdy się nie­bawem zbliżyła, ujrzałem ją naprawdę. Na wy- sokonogim, chudym koniu siedział jakiś czło­wiek; ciemny płaszcz łopotał wokół jego ra­mion, a gdy mijał mnie galopem, z bladej twa­rzy wyjrzało ku mnie dwoje gorejących oczu.

Kto to był? Czego chciał? I nagle zdałem sobie sprawę, że nie słyszałem ani tętentu, ani sapania rumaka, a przecież koń i jeździec prze­mknęli tuż obok mnie!

Rozmyślając nad tym, jechałem dalej, lecz niewiele miałem czasu do namysłu, gdyż oto jeździec minął mnie powtórnie, tym razem od tyłu; miałem wrażenie, że musnął mnie jego rozwiany płaszcz, ale zjawisko, jak przedtem, przemknęło obok bezgłośnie. Widziałem go co­raz dalej i dalej, wreszcie zdawało mi się, że «dostrzegam jego cień, schodzący ku wewnętrz­nej skarpie tamy. Ociągając saę nieco, poje­

chałem za nim. Kiedy przybyłem na to miej­sce, ujrzałem na niżu tuż przy tamie połysk wody wielkiego zacieku (w wyrwie uczynionej przez sztorm) — zacieki te pozostają przeważ­nie jako małe, lecz głębokie stawy.

Woda mimo ochronnej tamy była wyjątko­wo nieruchoma; jeździec nie mógł jej zatem zamącić i już więcej go nie widziałem. Spo­strzegłem jednak coś innego, coś, co powita­łem z radością. Od strony niżu zamigotało ku mnie mnóstwo świateł; zdawały się płynąć z owych podłużnych fryzyjskich domów, sto­jących pojedynczo na wyższych lub niższych nasypach. Wszelako tuż przede mną, na poło­wie wysokości wewnętrznej tamy, stał duży dom tego samego rodzaju; od południa, na pra­wo od drzwi, wszystkie okna były oświetlone, za oknami ujrzałem ludzi i mimo burzy zda­wało mi się, że słyszę ich głosy. Mój koń sam już zeszedł był na drogę obok grobli, drogę, która zawiodła mnie przed drzwi domu. Spo­strzegłem, że była to gospoda; zauważyłem bo­wiem pod oknami umocowane do dwóch be­lek wielkie żelazne pierścienie, służące do przy­wiązywania bydła i koni zatrzymujących się tutaj osób.

Do jednego z takich pierścieni przywiązałem swoją klacz, po czym przekazałem ją parobko­wi, który wyszedł mi naprzeciw do sieni.

Czy odbywa się tutaj jakieś zebranie? — zapytałem, ponieważ z izby doiatywał przez drzwi gwar głosów i brzęk szklanek.

Coś w tym rodzaju — odparł parobek gwarą dolnoniemiecką; później dowiedziałem

się, że obok języka fryzyjskiego kwitła tu ona już od przeszło stu lat. — Jest tutaj wójt gro­belny, podwójtowie, a także kilku udziałow­ców. A wszystko z powodu wysokiej fali!

Wszedłszy do środka, ujrzałem około dwuna­stu ludzi przy stole, ciągnącym się wzdłuż okien; na stole stał dzban ponczu, a pewien szczególnie zażywny mężczyzna zdawał się przewodzić zebranym. Pozdrowiłem i zapytałem, czy wolno mi się przysiąść, na oo chętnie ze­zwolono.

Panowie trzymacie tutaj straż? — rzekłem, zwracając się do owego mężczyzny. — Paskud­na dzisiaj pogoda! Może być kłopot z tamami!

Oczywiście — odparł zagadnięty. — Lecz tutaj, po wschodniej stronie, nie ma chyba nie­bezpieczeństwa, zagrożona jest tylko przeciw­legła strona. Tamtejsze tamy budowano jesz­cze podług dawnych wzorów, nasza zaś głów­na tama została zmieniona już w ubiegłym stu­leciu. Myśmy wymarzli się na dworze, pan za­pewne tak samo — dodał. — Ale musimy wy­trwać tu jeszcze parę godzin, zostawiliśmy na tamie ludzi, na których można polegać, i oni donoszą nam, co się tam dzieje. — I zanim zdążyłem zamówić coś u gospodarza, podsunię­to mi szklankę parującego napoju.

Dowiedziałem się wkrótce, że mój uprzejmy sąsiad jest wójtem grobelnym. Wdaliśmy się w rozmowę i zacząłem mu opowiadać o moim dziwnym spotkaniu na tamie. Mój sąsiad nad­stawił bacznie uszu i nagle spostrzegłem, że wszystkie rozmowy umilkły.

Jeździec na siwym koniu! — zawołał ktoś

z towarzystwa i jakby wiew przerażenia prze­biegł po obecnych.

Wójt podniósł się z miejsca.

Nie macie się czego obawiać — powie­dział do zebranych przy stole. — To odnosi się nie tylko do nas. Anno siedemnaście od­nosiło sdę to również do ludzi z tamtej strony, oby byli na wszystko gotowi!

I mnie ogarnęła niewczesna groza.

Wybaczcie — rzekłem — co oznacza ten jeździec na siwym koniu?

Z boku za piecem siedział jakiś zgarbiony nieco człowieczek w wytartym czarnym kubra­ku; jedno jego ramię wydawało się jakby tro­chę skrzywione. Dotychczas nie wtrącał się on do rozmowy, ale oczy jego, mimo rzadkich si­wych włosów na głowie, otoczone wciąż jesz­cze ciemnymi rzęsami, świadczyły wyraźnie, że nie siedział tu po to, aby spać. Wójt wyciągnął ku niemu rękę.

Nasz nauczyciel rzekł podniesionym głosem — opowie to panu najlepiej z nas wszy­stkich; po swojemu, oczywiście, i nie tak do­kładnie, jak uczyniłaby to w domu moja stara gospodyni Antje Vollmers.

Żartujecie, panie wójcie, stawiając mnie w jednym rzędzie z waszym głupim domowym smokiem — rozległ się zza pieca chorowity nieco głos nauczyciela.

Tak, tak, nauczycielu — odparł wójt. — Jednak tego rodzaju historie właśnie u smo­ków znajdują pono najlepsze schronienie!

Oczywiście — rzekł maleńki pan — pod tym względem różnimy się nieco poglądami. —

I wyniosły uśmieszek przemknął po jego deli­katnej twarzy.

Widzi pan — szepnął mii do ucha wójt — on wcdąż jeszcze się trochę puszy; za młodu studiował kiedyś teologię i tylko z powodu ja­kiegoś niewydarzonego narzeczeństwa ugrzązł w swojej rodzinnej wiosce jako nauczyciel!

Ten zaś wyszedł tymczasem ze swego kąta za piecem i usiadł przy długim stole koło mnie.

Opowiedzcie, opowiedzcie, nauczycielu! — zawołało kilku młodszych mężczyzn z grona zebranych.

No, dobrze — rzekł stary zwracając się do mnie. — Chętnie spełnię waszą wolę, wsze- lako wiele jest w tym zabobonu i^ nie sposób go oniinąć.

Proszę nie opuścić niczego — odparłem — możecie mi wierzyć, że sam potrafię odróżnić ziarno od plewy!

Stary spojrzał na mnie z uśmiechem pełnym zrozumienia.

Posłuchajcie więc! — rzekł.

_W połowie ubiegłego stulecia lub określając ściślej: zarówno przed', jak d po tym okresae, żył tutaj pewien wóit grobelny, który o spra­wach dotyczących tam i śluz wiedział więcej, niż wiedzą zazwyczaj chłopi i właściciele za­gród; lecz waedza jego nie była chyba wyczer­pująca, gdyż niewiele przeczytał on z tego, co napisali uczeni fachowcy, a wiedzę swoją — choć zajmował się tym od dzieciństwa — wy­myślił sobie sam. Słyszeliście zapewne, panie, że Fryzyjczycy umieją rachować, słyszeliście

też chyba o naszym Hansie Mommsenie z Fah- retoftu, który był chłopem, a jednak umiał spo­rządzić busole, zegary morskie, teleskopy i or­gany. Otóż coś niecoś z takiego wynalazcy tkwiło również w ojcu późniejszego wójta gro­belnego, choć było tego może niewiele. Posia- dał on kilka łęgów, na których uprawiał rze­pak i fasolę i wypasał jedną krowinę: jesienią i wiosną chodził niekiedy na pomiary ziemi, a zimą, kiedy nordwest targał okiennicami do­mu, siedział w izbie, rysując i wyrzynając. S!y- nek siedział przeważnie obok i grzebiąc ręką w swej-jaMej czuprynie, przyglądał się znad elementarza czy Biblii, jak ojciec mierzył i obli­czał. Pewnego wieczora zapytał starego, dlacze­go to, co ojciec napisał, wypadło właśnie tak, a nie inaczej, po czym wyraził swój własny pogląd. Lecz ojciec, który nie potrafił udzielić mu odpowiedzi, rzekł:

Nie mogę oi tego powiedzieć, dość że tak jest, a ty się mylisz. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej, wyszukaj sobie w skrzyni, która stoi na naszym strychu, jedną książkę; napisał ją człowiek imieniem Euklides, ta książka od­powie ci ma to pytanie!

Nazajutrz chłopak pobiegł na strych i nieba­wem znalazł ową książkę, jako że niewiele ich było w tym domu; ojciec zaśmiał się, gdy syn położył ją przed nim na stole. Był to bowiem Euklides po holendersku, po holendersku zaś — mimo iż jest to język na poły niemiecki — żaden z nich nie rozumiał.

Tak, tak — rzekł stary — książka pocho­dzi jeszcze od mego ojca, który rozumiał po

holendersku; a czy nie ma tam niemieckiej?

Chłopak, z natury małomówny, spojrzał spo­kojnie na ojca i zapytał:

Czy mogę ją zatrzymać? Niemieckiej nie ma.

A kiedy stary skinął głową, chłopiec pokazał mu jeszcze drugą, na wpół rozsypaną książecz­kę.

Tę także? — zapytał.

Weź obie — rzekł Tede Haien. — Nie­wiele przyniosą ci pożytku.

Druga książeczka była jednak małą grama­tyką holenderską, ponieważ zaś do końca zimy było jeszcze daleko, pomogła ona chłopcu do tego stopnia, że kiedy znowu zakwitł w ich ogrodzie agrest, on rozumiał już prawie całego Euklidesa, bardzo naonczas cenionego.

Wiadomo mii, panie — przerwał opowiadają­cy — że ludzie wspominają tę okoliczność tak­że w związku z Hansem Mommsenem; wszela­ko jeszcze przed jego urodzeniem opowiadano to u nas o Hauke Haienie, tak bowiem zwał się ów chłopiec. Wiecie też zapewne, że wy­starczy, aby zjawił się ktoś większy, a ludzie przypisują mu zaraz wszystko, co serio lub w złości popełnili kiedykolwiek jego przodkowie.

Stary, widząc, że chłopiec nie ma zamiłowa­nia do krów ni do owiec, że ledwie dostrzega kwitnienie fasoli, radującej wszak serce każde­go żuławuanina, rozważywszy ponadto, że jego mała posiadłość może, co prawda, wyżywić swego gospodarza i chłopca, ale nie wyżywi człowieka na wpół uczonego i parobka, zwłasz­cza że i on sam nie doszedł jakoś do dobroby­

tu — posłał swego dużego już syna do roboty przy tamach, gdzie ten od Wielkanocy do świę­tego Marcina musiał wozić taczki. „To wybije mu z głowy Euklidesa" — mawiał w duchu.

I chłopak woził taczki, ale zawsze miał w kieszeni Euklidesa, a kiedy robotnicy jedli śniadanie lub podwieczorek, on siedział na prze­wróconych do góry dnem taczkach z książką w ręku. A kiedy jesiienią fala podchodziła wy­żej i zdarzało się, że pracę trzeba było prze­rwać, Hauke nie szedł wraz z innymi do domu, ale złożywszy ręce na kolanach, siedział na opadającej ku morzu skarpie tamy i przyglądał się godzinami, jak mętne fale Północnego Mo­rza uderzają coraz wyżej w trawiastą powłokę grobli; dopiero kiedy fala obmywała mu nogi, a piana obryzgiwała twarz, posuwał się o parę stóp wyżej i znowu siadał. Nie słyszał ani hu­ku wody, ani krzyku mew i nadbrzeżnych pta­ków, które krążyły dokoła niego i nad nim, muskając go niemal skrzydłami i zaglądając mu w oczy swymi czarnymi ślepiami; nie wi­dział również, że noc stopniowo ogarnia rozle­głą wodną pustynię; widział jedynie krawędź spienionej kipieli, która podczas przypływu ude­rzała zawsze w to samo miejsce i podmywała darń stromej tamy. Patrzył na to długo i nie­ruchomo, po czym, nie podnosząc wzroku, po­trząsał wolno głową lub rysował w powietrzu linię, jak gdyby nadawał tamie nieco łagod­niejszy spadek. Kiedy robiło się ciemno i wszel­kie rzeczy tej ziemi znikały mu z oczu, a w uszach huczał tylko przypływ — wstawał

z miejsca i na wpół przemokn/ięty biegł do domu.

Gdy pewnego wieczora wszedł w tym stanie do izby i stanął przed ojcem, który czyścił wła­śnie swoje przyrządy miernicze, ten ofuknął go szorstko:

Po co się tamtędy włóczysz? Mogłeś prze- cje utonąć, fala podgryza dzisiaj 'tamy! /jHauke /spojrzał nań hardo.

Nie słyszysz? Mówię, że mogłeś utonąć!

Tak — rzekł Hauke — ale jakoś nie uto­nąłem!

Nie — odparł ojciec po chwili, patrząc mu w twarz jak gdyby nieprzytomnie. — Tym razem jeszcze nie.

Ale nasze tamy — zaczął znów Hauke — są nic niewarte.

» Co takiego, synu?

—■ Tamy, powiadam.

Co jest z tamami?

Są do niczego, ojcze! — rzekł Hauke.

Stary zaśmiał mu się prosto w twarz.

Co takiego, synu? Jesteś chyba cudow­nym dzieckiem z Lubekii!

Ale chłopak nie dał się zbić z tropu.

Skarpa od strony morza jest zbyt stro­ma — powiedział. — Jeżeli zdarzy się taka woda, jaka się już nieraz zdarzała, to możemy utonąć także tutaj za tamą!

Stary wyjął z kieszeni tytoń do żucia, ode­rwał kawałeczek i wsunął do ust.

A ileś zwiózł dzisiaj taczek? — zapytał gniewnie, spostrzegł bowiem, że nawet praco

przy tamach nie zdołała zagłuszyć w chłopcu pracy myśli.

Nie wiem, ojcze — odparł syn. — Chyba tyle, co inni, może jakie pół tuzina więcej, ale... tamy trzeba będzie zmienić!

Stary parsknął śmiechem.

No, może zostaniesz kiedy wójtem grobel­nym, wtedy je zmienisz!

Tak jest, ojcze — odparł chłopiec.

Stary spojrzał na niego, przełknął ślinę i wy­szedł z izby. Nie wiedział, co ma synowi odpo­wiedzieć.

Z końcem października, kiedy prace przy ta­mach ustały, przechadzka z zagrody w kierun­ku północnym stanowiła nadal najlepszą roz­rywkę chłopca. Oczekiwał dnia Wszystkich Świętych, pory srogich ekwinokcjalnych burz (nad którymi — jak powiadają — ubolewa cała Fryzja), tak jak dzieci oczekują dzisiaj Gwiazd­ki. Jeżeli spodziewano się nagłego przyboru wód, można było być pewnym, że Hauke mimo burzy i wichru sam jak palec sterczy gdzieś na odległej tamie; kiedy zaś skrzeczały mewy, a w tamę waliły wściekle fale i cofając się, porywały w topiel całe kawały darni — wtedy można było usłyszeć jego gniewny śmiech.

Nic nie umiecie! — krzyczał w huku mo­rza. — Tak samo jak ludzie! — Wreszcie, czę­sto już w zupełnych ciemnościach, wysoki, chu­dy chłopak biegł wzdłuż tamy z dalekiej głuszy do domu, a dopadłszy niskich drzwi pod trzci­nowym dachem ojca, wślizgiwał się do swej małej izdebki.

Czasem Hauke przynosił z sobą garść gliny, siadał obok starego, który pozwalał mu teraz na wszystko, I przy świetle cienkiej łojówki lepił rozmaite modele tam, ustawiał je w pła­skim naczyniu i próbował naśladować ruch pod­mywających tamy fal; niekiedy zaś brał łup­kową tabliczką i rysował profil tamy od stro­ny morza, a rysował go tak, jak jego zdaniem powinien on wyglądać.

Nie przychodziło mu do głowy, aby obco­wać z kolegami z ławy szkolnej, i zdawało się, ze im również nie zależało zbytnio na tym marzycielu. Gdy znowu nadeszła zima i na­stały mrozy, Hauke zaczął wędrować jeszcze dalej na tamę, gdzie dotąd nie bywał i skąd roztaczała się nieogarniona, zlodowaciała po­wierzchnia płycizny.

W lutym, podczas długotrwałych mrozów, zna­leziono wyrzucone przez morze trupy; leżały na zamarzniętej płyciźnie otwartej odnogi mor­skiej. Jakaś młoda kobieta, która widziała, jak przywieziono trupy do wsi, stała przed starym Haienem i rozwodziła się gadatliwie:

Nie myślcie, że wyglądali jak ludzie! Nie, wyglądali jak diabły morskie! Taaakie duże głowy — i rozpostarła szeroko ramiona. — A były czarne jak żelazo i lśniące jak świeżo upieczony chleb! I kraby już je nadgryzły, a dzieciaki krzyczały, kiedy je zobaczyły!

Dla starego Haiena nie było to nic nowego.

Płynęły po morzu już chyba od listopa­da! — powiedział obojętnie.

Hauke stał obok w milczeniu, ale najprędzej, jak mógł, wymknął się na tamę; trudno po­

wiedzieć, czy chciał wypatrzyć innych topiel­ców, czy też ciągnęła go groza, jaka spowijała te bezludne miejsca. Biegł coraz dalej i dalej, aż stanął na samotnym pustkowiu, gdzie jedy­nie wiatr omiatał tamy i gdzie nie było nic, oprócz żałosnych głosów dużych, lecących szyb­ko ptaków; z lewej strony ciągnęła się pusta, rozległa żuława, z prawej‘nieprzenikniony strąd ze lśniącą lodową powierzchnią płycizny! zda­wało się, że cały świat spoczywa w objęciach białej śmierci.

Hauke stanął na szczycie tamy i wodził do­koła bystrym wzrokiem, ale nie widział tru­pów, jedynie tam, gdzie wzbierały niewidzial­ne prądy zatoki,1 powierzchnia lodu znaczyła ich smugę, wznosząc się i opadając. Pobiegł do domu, ale jednego z następnych wieczorów znowu się tu znalazł. Teraz lód był w tych miejscach popękany; ze Szczelin dobywały się jakby chmury dymu -^nad światem wisiała sieć oparów i mgieł, mieszając się osobliwie ze zmierzchem wieczoru;-Hauke patrzył na, to osłupiały: oto we mgle kroczyły.tam i sam ja­kieś ciemne postacie,. gL wydały mu się tak wiel­kie jak ludzie i stwory o długich nosach i szy­jach uwijały się w dali’przy' dymiących szcze­linach, poruszając się z godnością, ale jakoś dziwacznie i przerażająco; nagle zaczęły bła- zeńsko podrygiwać, duże skakały przez małe, małe przez duże, po czym rozwiały się, zatra­cając wszelki kształt.

Czegóż chcą? Czyżby to były duchy topiel­ców?" -— myślał Hauke.

Hoihol — krzyknął głośno w noc, lecz

/

one, nie bacząc na jego okrzyk, w dalszym ciągu wyprawiały swoje dziwne harce.

Nagle przypomniały mu się straszliwe upiory

morskie Norwegii, o jakich opowiadał mu kie­dyś'peWfens-tary kapitan, upiory mające na karku płaski snopek trawy morskiej miast gło­wy. Lecz Hauke nie uciekł, wbił mocniej obca­sy w lepki ił tamy i przyglądał sią nieruchomo błazeńskim figlom, jakie majaczyły w zapada­jącym zmierzchu.

Więc jesteście także i u nas? — powie­dział twardo. — Ale mnie nie przepędzicie! — I dopiero gdy wszystko wokół przesłoniły ciem­ności, sztywnym, wolnym krokiem udał się do domu, a za nim niósł się jak gdyby poszum skrzydeł i donośny krzyk. Hauke nie obejrzał się, nie przyśpieszył też kroku i przyszedł do domu późno, nigdy jednak nie opowiedział

o tym ojcu ani nikomu innemu. Dopiero w wie­le lat później, gdy pewnego T-azu ó tej samej porze roku i dnia wybrał się na tamę wraz ze swą głupkowatą córeczką, jaką obarczył go Bóg — ujrzał na dalekiej płyoiźnie to samo zja­wisko; wówczas powiedział dziecku, że nie po­winno się lękać, gdyż są to czaple i wrony, które łowią ryby w otwartych szczelinach i tyl­ko wydają się takie straszne.

Jeden Bóg wie — przerwał opowiadanie nauczyciel — ile jest na ziemi rzeczy, które niepokoją uczciwe serce chrześcijanina, lecz Hauke nie był ani szaleńcem, ani głupcem.

Ponieważ nic na to nie odpowiedziałem, nau­czyciel chciał mówić dalej, lecz wtem, pośród reszty gości, którzy przysłuchiwali się dotąd

bez słowa, wypełniając niski pokój coraz gę­stszym dymem tytoniowym, zaczął się jakiś ruch; wpierw pojedyncze osoby, a patem pra­wie wszyscy odwrócili się ku oknu. Przez nie zasłonięte okna widać było gnane wichrem chmury i światło przeplatało się z ciemnością, jednakowoż i ja miałem wrażenie, że przemknął tamtędy szybko chudy jeździec na siwym koniu.

Poczekajcie chwilę! “nauczycielu! j|B ’ po­wiedział cicho wójt.

f Nie obawiajcie się, panie wójcie i*od­parł mały narrator. — Nie ubliżyłem jeźdźcowi w niczym, nie mam też po temu powodu <—- i spojrzał na wójta swym mądrym wzrokiem.

Tak, tak — rzekł wójt — pozwólcie, abym ponownie napełnił wam szklankę, w— A kiedy się to stało i słuchacze znowu zwrócili ku nie­mu zaciekawione oblicza, nauczyciel ciągnął dalej opowieść.

Tak oto, żyjąc na uboczu i przestając naj­chętniej tylko z wichrem, wodą i wylęgłymi w samotności wyobrażeniami, Hauke wyrósł na wysokiego, smukłego młodzieńca. Minął już rok odjegó Konfirmacji, gdy coś się w nim nagle odmieniło, a zaczęło się łn^nH przygody z pew­nym starym anaorskim kocurem. gedziweJTri- nie Jans przywiózł go ongi z jakiejś hiszpań­skiej podróży syn, który uległ później wypad­kowi.

- Trina mieszkała w małej chatce daleko na „ grobli; Jufedy pracowała - w domu, jej -dziwny "'EoF~siedział zazwyczaj przed drzwiami i w let­nie dni obserwował zmrużonymi oczyma prze­latujące czajki. Ilekroć Hauke przechodził tam­

tędy, kocur witał go miauczeniem^ a Hauke ki­wał mu głową; obaj wiedzieli, co ich ze sobą łączyło.

Teraz była znów wiosna i swoim zwyczajem Hauke wylegiwał się często na dalekiej tamie, lecz trochę bliżej wody, pośród dzikich goź­dzików i pachnących piołunów, wystawiając się na promienie silnego już słońca. Poprzedniego dnia na wydmie napełnił sobie kieszenie żwi­rem, a kiedy w czasie odpływu odsłaniało się dno płycizny i mknęły po n<im z wrzaskiem małe szare kuliki, chłopiec wyciągał nagle ka­myk i rzucał go w stronę ptaków. Od dzie­ciństwa ćwiczył się w tej sztuce, toteż prze­ważnie zostawał na mule jakiś ptaszek, lecz równie często nie warto się było trudzić; Hauke myślał już zabierać z sobą kocura i wytreso­wać go do aportowania niby myśliwskiego psa; ale ponieważ zdarzały się na płyciźnie miejsca twarde i złoża piasku, Hauke sam wybiegał tam po swój łup. Kiedy wracał, a zwierzę siedziało jeszcze przed drzwiami domu, dopóty krzyczało z^nieukojoną drapieżnością, póki Hauke nie rzu­cił mu któregoś ze zdobytych ptaków.

Gdy dzisiaj, zarzuciwszy kurtką na ramię, wracał do domu, niósł tylko jednego ptaka; nie znał go jeszcze, ale upierzenie ptaka składało się jak gdyby z kolorowego jedwabiu i meta­lu; kot, ujrzawszy nadchodzącego chłopca, po­witał go jak zwykle miauczeniem. Ale tym ra­zem Hauke nie chciał oddać mu swego łupu — to mogła być przecież alkal — i nie zaspokoił zwierzęcej żądzy kota.

» Na zmianę! — krzyknął. — Dziś mnie,

jutro tobie, ten ptak nie będzie kocim żarciem!

Lecz kocur podszedł doń ostrożnym krokiem, a Hauke przystanął i patrzył na zwierzę; ptak wisiał u ręki chłopca, kocur zatrzymał się i pod­niósł łapę. Ale chłopak nie znał snadź jeszcze swego kociego przyjaciela; gdy się bowiem od­wrócił, aby odejść, poczuł, że wyrwano mu nagle łup, a ostry szpon.wbija mu się w ciało. Wściekła złość owładnęła młodzieńCem~"i~~}ak gdyby sam był drapieżnym zwierzęciem, chwy­cił rabusia za kark. Zacisnąwszy pięści pod­niósł spore zwierzę w górę, nie zważając na silne tylne łapy, które rozdzierały mu ramię, i zdusił kocura tak, że z szorstkiej sierści łba wystąpiły na wierzch, oczy.

Hoiho! — krzyknął chłopak i ścisnął go jeszcze mocniej. — Zobaczymy, kto dłużej wy­trzyma!

Nagle tylne łapy kota opadły bezwładnie, Hauke cofnął się o parę kroków i cisnął stwo­rzenie w stronę chaty staruszki. A jako że nikt się tam nie poruszył, chłopak odwrócił się i po­szedł swoją drogą. Alg_kot był klejnotem swo­jej .pani. Jei towarzyszem^jedyriym^có pozo­stało jej po synu marynarzu, który znalazł gwał­towną śmierć tuT na wybrzeżu, gdy w czasie sztormu pomagał matce w zbiorze porów. Hau­ke uszedł zaledwie sto kroków, ocierając chust­ką krew ze swych ran, gdy z chaty dobiegł jego uszu przeraźliwy płacz i lament. Obejrzał się i zobaczył leżącą na ziemi starą kobietę, wokół czerwonej chustki fruwały na wietrze siwe włosy.

Nie żyje! Nie żyje! — krzyczała wygraża-

jąc chudym ramieniem. — Bądź przeklęty! Zabiłeś go, próżniaku, włóczęgo, ty, który nie jesteś wart jego ogona! — Rzuciła się na mar­twe zwierzę, obtarła czule fartuchem krew spły­wającą z nozdrzy i pyska, po czym znowu wszczęła głośny lament.

Czy skończysz już wrzeszczeć? — krzyknął do niej Hauke. — Sprawię ci kota, który za­dowoli się krwią myszy i szczurów.

I poszedł dalej, nie zważając pozornie na nic. Jednak martwy kot wytrącił go snadź z rów­nowagi, doszedłszy bowiem do wsi minął dom ojca a inne zabudowania i poszedł dalej na po­łudnie w stronę miasta.

Trina udała się w tym samym kierunku; w starej poszwie w niebieską kratę niosła na rę­kach ciężar, troskliwie jak dziecko, a starcze jej włosy rozwiewał wiosenny wiaterek.

Cóż to wy tak taszczycie, Trino? — zapy­tał jakiś nadchodzący z przeciwnej strony chłop.

Coś więcej niż twój dom i całe gospodar­stwo — odparła Trina i poszła szybko dalej. Zbliżywszy się do niżej położonej siedziby sta­rego Haiena, zeszła z tamy skośną ścieżką, wio­dącą ku domom na żuławie.

Stary Tede Haien stał właśnie przed drzwia­mi i obserwował pogodę.

I cóż, Trino —* powiedział, gdy stanęła przed nim i wbiła w ziemię swój kostur. — Co nowego przynosicie w tym roku?

.Wpierw wpuśćcie mnie do izby, Tede Haienie! Potem zobaczycie! — I spojrzała nań dziwnie roziskrzonym wzrokiem.

Chodźcie więc! — rzekł stary. Cóż obcho­dziły go oczy głupiej baby!

Gdy weszli, stara ciągnęła dalej:

Zabierzcie ze stołu to stare pudełko z ty­toniem i przybory do pisania. Że też wy zawsze tyle piszecie! Tak, a teraz wytrzyjcie stół do czysta! —• Zaciekawiony już stary zrobił wszy­stko, co mu kazała! Trina chwyciła poszwę za oba rogi i .wytrząsnęła na stół dużego kociego trupa. — Macie go! — krzyknęła. — To wasz Hauke go zabił! — Ale potem znowu zaczęła płakać i głaskała puszyste futro martwego zwie­rzęcia, złożyła mu łapy, pochyliła długi nos nad łbem kota, szepcząc mu do uszu jakieś niezro­zumiałe czułości.

Tede Haien przyglądał się temu spokojnie.

Tak — powiedział. — A więc zabił go Hauke! —| Nie wiedział, co począć z lamentu­jącą kobietą.

Stara kiwała gniewnie głową.

Tak, tak, to on zrobił, dalibóg! — i wy­krzywioną od reumatyzmu ręką ocierała łzy z oczu. — Nie mam już ani dziecka, ani żad­nego żywego stworzenia! — zawodziła. — A wy, Tede Haienie, wszak także już wiecie, że po Wszystkich Świętych nam, starym, marzną wie­czorami nogi w łóżku i zamiast spać, nasłuchu­jemy, jak nordwest trzaska okiennicami. Nie lu­bię go słuchać, bo przychodzi on stamtąd, gdzie mój chłopak zatonął w mule.

Tede Haien kiwał głową, a staruszka głaskała sierść swego martwego kocura.

A on — zaczęła znowu — kiedy siedzia­łam zimą przy kołowrotku, siedział przy mnie

i mruczał, patrząc na mnie swymi zielonymi ślepiami! A kiedy zmarzłam i szłam do łóżka, on nie zwłócząc wskakiwał do mnie, kładł się na moje marznące stopy i było nam razem tak ciepło, jak gdybym miała w łóżku młodego ko­chanka! — I jak gdyby oczekując aprobaty dla tego wspomnienia, staruszka spojrzała roziskrzo­nym wzrokiem na stojącego przy stole Haiena.

Ale Tede powiedział rozważnie:

Chciałbym wam pomóc, Trino — podszedł do komody i wyjął z szuflady srebrną mone­tę. — Powiadacie, że Hauke pozbawił życia wasze zwierzę, a wiem, że nie kłamiecie; oto talar Chrystiana Czwartego, kupcie sobie Tan wygarbowaną skórę jagnięcą na wasze marzną­ce nogi! A kiedy nasza kocica będzie miała znów młode, wybierzcie sobie największe, jed­no i drugie zastąpi wam chyba waszą zgrzy­białą angorę! A teraz zabierzcie ścierwo i za­nieście do rakarza w miasteczku, a nie mówcie nikomu, że leżało ono na moim czystym stole!

Staruszka pochwyciła skwapliwie talara i ukryła go w małej kieszonce pod spódnicą, po czym wsunęła kota z powrotem do poszwy, wy­tarła ze stołu fartuchem plamy krwi i poku­śtykała ku drzwiom.

Nie zapomnijcie tylko o kociaku! — za­wołała jeszcze od progu.

W chwilę później, gdy stary Haien przemie­rzał tam i z powrotem ciasną izbę,wwszedł Hau­ke i rzucił na stół swego pstrokatego ptaka; ujrzawszy jednak na wyszorowanym do białości stole wyraźną plamę krwi, zapytał jakby mimo­chodem:

Co to jest?

To krew przelana przez ciebie!

Twarz chłopca nabiegła purpurą.

Czy Trina Jans była tutaj ze swym kotem?

Stary kiwnął głową.

—■ Dlaczegoś go zabił?

Hauke odsłonił okrwawione ramię.

-. Dlatego — powiedział. — Wyrwał mi pta­ka! ^

Stary nie odpowiedział. Znowu krążył jakiś czas po izbie, potem stanął i patrzył przez chwi­lę na chłopca jak nieprzytomny.

Sprawę z kotem załatwiłem — powiedział w końcu — ale widzisz, Hauke, ta chata jest za mała; na dwóch panów nie ma w niej miej­sca, czas, abyś postarał się o jakąś służbę!

Tak, ojcze — odparł Hauke. —• I ja już

o czymś podobnym myślałem.

Dlaczego? — zapytał stary.

Bo w człowieku wzbiera złość, jeśli nie może jej wyładować w jakiejś uczciwej pracy.

Tak? — rzekł stary. — I dlatego zabiłeś angorskiego kocura? Zatem mogło było dojść do czegoś jeszcze gorszego!

Macie może rację, ojcze, ale ¿wójt prze­pędził swego młodszego parobka, a ja potrafię chyba robić to, co on.

Stary znów zaczął spacerować po izbie, wy­pluwając czarną od tytoniu ślinę.

Wójt jest dureń, głupi jak tuczona gęś! A wójtem jest tylko dlatego, że był nim jego ojciec i dziad, i dlatego też, że posiada dwa­dzieścia dziewięć łęgów.' Gdy zbliża się święty Marcin i trzeba zdawać rachunki z grobli i śluz,

karmi nauczyciela gęsiną, miodem i pszennymi rogalikami; siedzi włedy przy nim, kiwa tylko głową, gdy tamten sunie piórem po rzędach cyfr, i gada: „Tak, tak, nauczycielu, Pan Bóg wam to wynagrodzi! Umiecie dobrze rachować!" A kiedy nauczyciel nie umie albo nie chce, wówczas sam się do tego zabiera, siedzi, pisze i znowu skreśla, jego wielka głupia twarz robi się czerwona i płonie, a oczy jak szklane kule wyłażą na wierzch, jak gdyby mogło mu tędy uciec to trochę rozumu.

Chłopak stał przed ojcem wyprostowany i dzi­wił się jego słowom, tego bowiem jeszcze nigdy odeń nie słyszał.

Tak, Bóg z nim — powiedział. — Głupi to on jest, ale..jego córka. Elke umie rachować.

Stary spojrzał na syna surowo:

Ejże, Hauke! — zawołał. — Co ty wiesz

o Elke Volkerts?

Nic, ojcze, tyle tylko, co powiedział mi nauczyciel.

Stary nie odrzekł nic i przesunął grudkę ty­toniu z jednego policzka do drugiego.

: Czy sądzisz — rzekł potem — że potra­fiłbyś pomóc mu w rachunkach?

O tak, ojcze, ja już bym potrafił! — od­parł syn i wyraz powagi zarysował się wokół jego ust.

Stary potrząsnął głową.

No, nie będę ci przeszkadzał, spróbuj szczęścia!

Dziękuję, ojcze — rzekł_ Hauke i poszedł do swej izdebki na poddaszu,- usiadł na brzegu łóżka i jął zastanawiać się, dlaczego ojciec

ofuknął go z powodu Elke Volkerts. Znał, oczy­wiście, tę wiotką osiemnastoletnią dziewczynę

o smagłej wąskiej twarzy i ciemnych brwiach, zbiegających się nad stanowczymi oczami i wą­skim nosem; ale nie zamienił z nią nigdy ani słowa. Gdy pójdzie do starego Volkertsa, przyj­rzy się jej lepiej. I zapragnął tam pójść zaraz, zanim ktoś inny sprzątnie mu tę posadę. Wie­czór zaledwie się zaczął, włożył tedy odświętny surdut i najlepsze buty i ruszył raźno w drogę.

Podłużny dom wójta był już z daleka widocz­ny dzięki wysokiemu nasypowi, a zwłaszcza dzięki najwyższemu we wsi drzewu: ogromnemu jesionowi. Dziadek obecnego, pierwszy wójt z tego rodu, zasadził był takie drzewo na wschód od drzwi domu, ale dwie pierwsze sa­dzonki zmarniały; w dzień swego wesela za­sadził to trzecie drzewo, które w nieustającym tutaj wietrze, dzisiaj, jak za dawnych czasów, szumi coraz potężniejszą koroną liści.

Kiedy niebawem wysoki i chudy Hauke wspi­nał się na stromy nasyp, obsadzony po bokach burakami i kapustą, na górze przed niskimi drzwiami domu ujrzał córkę gospodarza. Jedno, zbyt szczupłe ramię dziewczyny zwisało bez­władnie, drugą zaś ręką sięgała widocznie po jeden z żelaznych pierścieni, które tkwiły w murze z obu stron drzwi i służyły do uwiązy- wania koni zajeżdżających przed dom jeźdź­ców. Dziewczyna zdawała się patrzeć daleko za tamę na morze, gdzie w ten cichy wieczór słońce tonęło w wodzie, ozłacając ostatnim blaskiem smagłą postać wójtówny. Hauke za­czął wspinać się nieco wolniej i pomyślał:

Ona nie wygląda wcale na głupią!” — po czym stanął na szczycie.

Dobry wieczór —- rzekł podchodząc do dziewczyny. — Na co tak patrzysz wielkimi oczami, panno Elke?

Na to — odparła — co dzieje się tam co wieczora, ale nie co wieczora bywa stąd wi­doczne. — Wypuściła z ręki .pierścień, który zadźwięczał uderzając o mur. — Czego sobie życzysz, Hauke Haienie? — zapytała.

Czegoś, co nie będzie ci, mam nadzieję, niemiłe — powiedział. — Twój ojciec odprawił młodszego parobka, chciałbym wstąpić do was na służbę.

Zmierzyła go wzrokiem, od stóp do głów.

Jesteś jeszcze słaby, Hauke — powiedzia­ła — nam jednakowoż trzeba raczej dwojga mocnych oczu niźli ramion. — Patrzyła nań pnzy tym niemal posępnie, ale Hauke wytrzy­mał dzielnie jej wzrok. — Chodź — ciągnęła dalej — gospodarz jest w izbie, wejdźmy do środka.

Następnego dnia Tede Haien przekroczył wraz z synem próg obszernego pokoju grobel­nego wójta. Ściany pokryte polewanymi kafla­mi radowały oko tu jakimś okrętem z rozpię­tymi żaglami, ówdzie wędkarzem na wybrzeżu albo wołem przeżuwającym spokojnie przed chatą gospodarza. Tę trwałą tapetę przerywało ogromne wmurowane łoże, z zamkniętymi obec­nie drzwiami, jako też ścienna szafa, której dwuskrzydłowe, oszklone drzwiczki pozwalały spojrzeć na różne porcelanowe i srebrne na-

czynią. Obok drzwi do przyległej świetlicy stał wmurowany i oszklony duży holenderski zegar.

Na fotelu przy końcu lśniącego od czystości stołu siedział na barwnej wełnianej poduszce tęgi, apoplektycznej budowy gospodarz. Ręce złożył na brzuchu i patrzył okrągłymi oczami na szkielet tłustej kaczki •, widelec i nóż spoczy­wały na talerzu.

Dzień dobry, panie wójcie — powiedział Haien, a zagadnięty zwrócił ku niemu wolno głowę i oczy.

To wy, Tede? — zapytał gospodarz, a w głosie jego czuło się jak gdyby tłustość spo­żytej kaczki. — Siadajcie, od was do mnie jest spory kawał drogi.

Przyszedłem, panie wójcie — rzekł Tede Haien, siadając naprzeciwko, w rogu biegnącej wzdłuż ściany ławki. — Mieliście kłopot z wa­szym młodszym parobkiem i umówiliście się z moim synem, że przyjmiecie go na to miejsce.

Wójt kiwnął głową.

—•' Tak, Tede, tak, ale co rozumiecie przez kłopot? My, ludzie żuław, mamy, dziękować Bogu, środki przeciwko kłopotom! — Ujął leżą­cy przed nim nóż i poklepał jakby pieszczotli­wie szkielet biednej kaczki. — To był mój ulubiony ptak — dodał, śmiejąc się z zadowo­leniem — jadł z ręki!

Sądziłem — rzekł stary Haien, puszczając mimo uszu ostatnie słowa wójta — że smarkacz narobił wam w oborze jakiejś biedy.

0— Biedy? Tak, oczywiście, narobił mi sporo biedy! Ten ospały leń nie napoił cieląt; leżał na strychu pijany jak bela, a spragnione bydło

ryczało całą noc, tak iż musiałem odsypiać aż do południa! Przy takiej robocie gospodarstwo nie może się ostać!

Nie, panie wójcie, ale z moim synem nie będzie o to obawy.

Hauke stał przy drzwiach z rękami w kiesze­niach i głową odrzuconą w tył, obserwując przeciwległą ramę okna. Wójt podniósł ku nie­mu wzrok i skinął mu głową.

Nie, nie, Tede — rzekł kiwnąwszy głową także staremu — wasz Hauke nie zakłóci mego nocnego spoczynku; już nauczyciel mi mówił, że chłopak woli siedzieć nad rachunkami niż nad kieliszkiem wódki.

Hauke nie słyszał tych przyjemnych słów, gdyż weszła do pokoju Elke i sprzątnęła zręcz­nie ze stołu resztki potraw, przy czym musnęła go przelotnym spojrzeniem ciemnych oczu. Wzrok chłopca spoczął na niej. „O Jezu — po­myślał — nie wygląda wcale na głupią!"

Dziewczyna wyszła.

Wiecie wszak, Tede — zaczął znowu wójt — że Bóg nie obdarzył mnie synem.

Tak, panie wójcie, ale niech to was nie martwi — odparł gość — albowiem rozum ro­dziny zanika podobno w trzecim pokoleniu; wszyscy jeszcze pamiętamy, że wasz dziad był jednym z tych, co ochraniali nasz kraj!

Po chwili namysłu wójt spojrzał na niego osłupiały.

Jak to rozumiecie, Tede Haienie? — po­wiedział, prostując się na fotelu. — To prze<ye ja jestem tym trzecim pokoleniem!

Ach! Nie gniewajcie się, panie wójcie, to

tylko taka gadka! — I chudy Haien spojrzał na wiejskiego dostojnika nieco złośliwym wzro­kiem.

Ten zaś, nie zważając na to, rzekł:

Nie słuchajcie głupstw, jakie plotą stare baby, Tede Haienie. Nie znacie mojej córki; ona mnie samego prześcignie w rachunkach! Chciałem tylko powiedzieć, że wasz Hauke nie tylko w polu, ale i tu w izbie popracuje trochę przy rachunkach, a piórem czy rysikiem zdo­będzie niejedno, co mu bynajmniej nie zaszko­dzi.

Tak, tak, panie wójcie, macie zupełną rację! — rzekł stary Haien, po czym zażądał jeszcze pewnych ustępstw w kontrakcie najmu,

o jakich syn poprzedniego wieczoru nie pomy­ślał. Tak więc oprócz lnianych koszul w jesieni miał on otrzymać jeszcze osiem par wełnianych pończoch jako dodatek do wynagrodzenia, na wiosnę zaś sam Tede chciał go mieć na osiem dni do własnych robót w polu, i więcej tym podobnych spraw. A wójt godził się na wszy­stko, gdyż Hauke Haien wydawał mu się odpo­wiednim dlań pomocnikiem.

No, Bóg z tobą, synu — rzekł stary, gdy wyszli z domu — skoro ten człowiek ma obja­śnić ci świat!

Ale Hauke odparł spokojnie:

Daj pokój, ojcze, jakoś to będzie.

Okazało siię, że Hauke miał słuszność. Im dłużej przebywał w domu wójta, tym lepiej pojmował świat, a raczej to, co było dlań wów­czas światem; tym lepiej może, iż pozbawiony

jakiejś światlejszej pomocy, coraz bardziej po­legał na własnych siłach, na które zdany był zresztą od dzieciństwa. Wszelako przebywał w tym domu ktoś, komu Hauke nie był snadź na rękę. Był to starszy parobek, Ole Peters, tęgi robotnik i człowiek mocny w gębie. Odpowia­dał mu widać bardziej opieszały, lecz głupi i silny poprzedni pomocnik, któremu bez skru­pułów mógł władować na plecy beczkę owsa i poszturchiwać ile wlezie. Z jeszcze cichszym, lecz przewyższającym go umysłowo Haukem nie mógł tak postępować, gdyż chłopak patrzył nań w sposób nader osobliwy. Mimo to Peters wyszukiwał dla niego prace, które mogły być groźne dla jego nieokrzepłego jeszcze ciała; ale kiedy parobek mówił: „Gdybyś był widział tamtego grubego brudasa, robił to jedną ręką”, Hauke wytężał wszystkie siły d aczkolwiek z trudem, doprowadzał rzecz do końca. Szczę­ście, że Elke sama albo przez ojca umiała ha­mować tego rodzaju zapędy. Można oczywiście zapytać, co łączy niekiedy zupełnie obcych so­bie ludzi; może to, że oboje byli urodzonymi rachmistrzami i dziewczyna nie chciała, aby jej towarzysz zniszczył się ciężką pracą.

Rozdźwięk pomiędzy starszym i młodszym parobkiem nie zmniejszył się także w zimie, kiedy po świętym Marciniejnatieszły do rewizji różne rachunki dotyczące tam.

Było to pewnego wieczoru w maju, ale pogo­da była listopadowa; w domu słychać było huk przewalającej się za tamą kipieli.

Hej, Hauke! — zawołał gospodarz. — Chodź no tutaj i pokaż, czy umiesz rachować 1

Czcigodny panie — odparł chłopak, tak bowiem nazywają tu ludzie swoich chlebodaw­ców — muszę wpierw nakarmić cielęta!

Elke! — krzyknął wójt. — Gdzie jesteś, Elke! Idź do Petersa i powiedz mu, żeby na­karmił cielęta. Hauke musi teraz rachować.

Elke pośpieszyła do stajni i przekazała pole­cenie parobkowi, który rozwieszał właśnie uży­waną w ciągu dnia uprząż. Ole Peters grzmot­nął tręzlą o stojak, przy którym pracował, jak gdyby chciał ją zniszczyć.

Niech licho porwie tego gryzipiórka! — Elke usłyszała te słowa, zanim zamknęła drzwi stajni.

I co? — zapytał stary, gdy weszła do po­koju.

Ole już to załatwi — rzekła córka, zagry­zając wargi, i usiadła naprzeciw Haukego na grubo ciosanym krześle, jakie i teraz jeszcze sporządza się tutaj podczas zimowych wieczo­rów. Wyjęła z szuflady druty z białą pończo­chą w czerwony deseń, przedstawiający ptaki, i zaczęła ją dalej robić; długonogie stworzenia na pończosze mogły wyobrażać czaple lub bo­ciany. Naprzeciw siedział Hauke zatopiony w rachunkach, wójt zaś spoczywał w fotelu, zer­kając ospale na pióro chłopca. Na stole, jak zawsze w domu wójta, paliły się dwie łojowe świece, a zakręcane od wnętrza okiennice za­słaniały oba wprawione w ołów okna; wicher mógł zatem hulać, ile chciał. Od czasu do czasu Hauke podnosił głowę znad pracy i patrzył przez chwilą na pończochę z ptakami lub na szczupłą, spokojną twarz dziewczyny.

Nagle z fotela rozległo się głośne chrapanie; młodzi ludzie „zacienili ze sobą spojrzenie i uśmiech, po czym chrapanie przeszło w spo­kojny oddech; teraz można by trochę pogwa­rzyć, tylko Hauke nie wiedział o czym.

Lecz gdy Elke podniosła w górę swą robotę i w całej rozciągłości ukazały się owe ptaki, chłopak szepnął pjpzez stół:

t Gdzieżeś się tego wyuczyła. Elk&L

Czego? rrr- odparła dziewczyna.

Tych ptaków — rzekł Hauke.

Ach, ęd starej - Tciny^- tej -z . tamy : ona mnie różne tafcie rzeczy, a służyła niegdyś tu­łaj ii jmnjpgn d^aidka-.

Ale wtedy nie było cię chyba na świecie?

Pewnie, że nie, ale ona często do nas przychodziła.

Czy ona lubi ptaki? — zapytał Hauke. —<■ Myślałem, że tylko koty.

Elke potrząsnęła głową.

Przecież hoduje i sprzedaje kaczki; ale ubiegłej wiosny, kiedyś zabił- im tego kota, do jej komórki y-a-głiatfj gaJciariły się szczury. Te- raz__ęhce-_ziiido36ia£-sobie~dnBąI]Ejo5LQ^s^przed domem.

Ach tak —i powiedział Hauke i gwizdnął cicho przez zęby. — Więc dlatego przytaszczyła z wydmy tyle gliny i kamieni! Ale w ten spo­sób wlezie na rirocre pośrodku tamy. Czy ma na to pozwolenie?

Nie wiem —ą rzekła Elke.

Ostatnie słowa Hauke powiedział tak głośno, że wójt ocknął się z drzemki.

Jakie pozwolenie? —* zapytał, wodząc po

nich surowym wzrokiem. — Pozwolenie na co?

A kiedy Hauke przedstawił mu sprawę, wójt zaśmiał się i poklepał go po ramieniu.

Niech tam, droga jest dostatecznie szero­ka. Ładnie by wójt grobelny wyglądał, gdyby się jeszcze kłopotał o komórki dla kaczek!

Haukemu zrobiło się przykro, że staruszkę i jej kaczęta wydał na łup szczurów, zadowo­lił się więc tą uwagą.

Czcigodny panie — zaczął znowu po chwi­li — każdy uszczknąłby sobie chętnie jakiś kęs ziemi, jeśli zaś sami nie chcecie w to wkro­czyć, przynaglijcie podwójciego, który powi­nien przecie pilnować porządku na tamie.

Co, co on mówi? — i wójt wyprostował się w fotelu, a Elke upuściła na kolana swą kunsztowną pończochę i nadstawiła uszu.

Tak, czcigodny panie — ciągnął dalej Hau­ke. — Odbyliście już przecie wasz wiosenny przegląd, a Peter Jansen j?o dziś dzień nie wy- karczował jeszcze zielska na swym kawałku i latem szczygły znowu będą hulać po czerwo­nych kwiatach ostu! A tuż obok, nie wiem, czyj to kawałek, na zewnętrznej skarpie tamy znajduje się istna kołyska; przy pięknej pogo­dzie tarza się tam mnóstwo małych dzieci! Ale... uchowaj nas Boże od wysokiej fali!

Oczy starego wójta stawały się coraz więk­sze.

A wtedy...

No i co wtedy, chłopcze? — zapytał. — Nie skończyłeś jeszcze? — a brzmiało to tak, jak gdyby dosyć już miał gadania swego młod­szego parobka.

Czcigodny panie — ciągnął Hauke — zna­cie wszak grubą Wolinę, córkę podwójciego Hardersa, tę, co to spędza zawsze z pastwiska konie swojego ojca; skoro tylko dosiędzie swy­mi okrągłymi łydkami starej żółtej klaczy, to hop! hop! pędzi pod górę w poprzek tamy.

Hauke teraz dopiero zauważył, że Elke pa­trzy na niego swymi mądrymi oczami i potrząsa lekko głową.

Umilkł, ale pięść starego wójta grzmotnęła z całą siłą w stół.

Do pioruna! — krzyknął i Hauke przeraził się nagłego wybuchu tego niemal niedźwie­dziego głosu. — Na grzywnę! Zapisz mi tę gru­bą dziewkę na grzywnę, Hauke! Zeszłego lata porwała mi trzy młode kaczuszki. Tak, tak, za­pisz — powtórzył, gdy Hauke się ociągał. — Zdaje mi sję nawet, że było ich cztery!

Ależ, ojcze B wtrąciła Elke. — Czy to nie kuna porwała ci te .kaczki?

Ogromna kuną! S krzyknął stary, dysząc ciężko. — Potrafię chyba odróżnić grubą Wo­linę od kuny! Nie, nie, Hauke — cztery kaczki; ale względem tego, coś przedtem powiedział, to wiosną po śniadaniu, które pan starosta zjadł w moim domu, przejeżdżaliśmy razem koło tych twoich chwastów i kołyski i niczegośmy nie zauważyli. A wy oboje — tu skinął kilkakrot­nie znacząco w stronę Haukego i córki — dzię­kujcie Bogu, że nie jesteście grobelnym wój­tem! Człek ma tylko dwoje oczu, a trzeba by ich mieć ze setkę. A teraz weź i przejrzyj ra­chunki za darniowanie tam. Te draby rachują mi często nazbyt niechlujnie!

Po czym znowu rozparł się w fotelu, przesu­nął parę razy swój ciężki korpus i wkrótce zapadł w beztroską drzemkę.

Powtórzyło się to niejednego wieczoru. Hauke miał bystre oczy i kiedy siedzieli tak razem, nie omieszkał zwrócić staremu uwagi na to lub owo szkodnictwo czy niedbałość w ochronie tam; ponieważ zaś stary nie zawsze mógł przymykać na to oczy, zaznaczyło się nagle pewne oży­wienie w prowadzeniu agend zarządu i ci, któ­rzy w dawnym bałaganie grzeszyli, a raptem jęli dostawać klapsy po bezecnych czy leni­wych palcach, rozglądali się zdumieni, skąd sypią się te nieoczekiwane razy. A starszy pa­robek Ole nie zwlekał bynajmniej z rozgłasza­niem tego „objawienia", wzbudzając w tych kołach niechęć do Haukego i jego ojca, któ­rego również uważano za współwinowajcę. In­ni wszelako, których to nie dotykało lub któ­rym zależało na samej sprawie, śmieli się i cie­szyli, że chłopak przynagla trochę starego.

Szkoda tylko — powiadali — że młokos nie posiada odpowiedniej ilości ziemi, gdyż byłby zeń kiedyś taki wójt, jacy dawniej by­wali; ale tych parę. .dematów1 starego Haiena to trochę za małol

Kiedy następnej jesieni pan starosta żuław przybył na przegląd tam i grobli, a sTary Te de Volkerts zapraszał go usilnie ną. śniadanie, dyg­nitarz przyjrzał mu się bacznie od stóp do głów.

1 D e m a t — dawna, używana w prowincji

miara powierzchni wynosząca w przybliżeniii 3/4 ha.

Zaprawdę, panie wójcie — rzekł zwierzch­nik — sądziłem już, żeście odmłodnieli o jakie dziesięć lat; uradowaliście mnie tym razem wa­szymi projektami, obyśmy tylko zdążyli się z nimi dzisiaj uporać!

Zrobi się, zrobi, czcigodny panie staro­sto — odparł z uśmiechem stary — pieczona gęś wzmocni już nasze siły! Dziękować Bogu, wciąż jeszcze jestem zdrowy i krzepki! — Ro­zejrzał się po izbie, czy nie sterczy tam gdzie Hauke, i dodał z pełnym godności spokojem: — W Bogu nadzieja, że jeszcze parę lat będę mógł pełnić owocnie swój urząd.

I za to, drogi panie wójcie, wychylmy wspólnie ten kielich — odparł zwierzchnik, powstając z miejsca.

Zadźwięczały kielichy, a Elke, która usługi­wała przy śniadaniu, wyszła z pokoju, śmifejąc się cicho. Potem wyniosła z kuchni miskę od­padków i przeszła przez oborę, aby wysypać je przed drzwiami dla drobiu. W oborze stał Hauke; nakładał widłami do żłobów siano dla krów, które z powodu złej pogody spędzono już z pastwiska. Ujrzawszy dziewczynę, rzucił widły na ziemię.

No i cóż, Elke? — zapytał.

Dziewczyna przystanęła i kiwnęła mu głową.

Wszystko dobrze, Hauke, ale to ty po­winieneś być teraz w izbie!

Sądzisz, Elke? Dlaczego?

Pan starosta pochwalił gospodarza.

Gospodarza? A co mi do tego?

j Nie gospodarza chwalił, ale wójta!

Ciemny rumieniec przemknął po twarzy mło­dzieńca.

Wiem, do czego zmierzasz — powiedział.

Nie masz się czego rumienić, Hauke, prze­cież starosta pochwaliływłaśnie ciebie!

I Tauke spojrzał“"na" nią z' telriwrrrllsmiechem.

Ciebie także, Elke — dodał.

Lecz ona potrząsnęła głową.

Nie, Hauke, kiedy byłam jedynym pomoc­nikiem, wcale nas nie chwalono. Przecież ja umiem tylko rachować, a ty dostrzegasz na. tamach wszystko, co wójt grobelny sam powi­nien dostrzec; zakasowałeś mnie całkowicie!

Nie chciałem tego, Elke, ciebie chyba naj­mniej — rzekł nieśmiało Hauke, odsuwając łeb krowy. — Odejdź, Krasulo, nie zeżryj mi wideł, dostaniesz przecie swoje!

Nie myśl, że mnie to boli, Hauke — rzekła po chwili dziewczyna — to są męskie sprawy.

Hauke wyciągnął do niej ramię.

Daj mi na to rękę, Elke!

Pod ciemnymi brwiami dziewczyny wystąpił głęboki rumieniec.

Dlaczego? Przecież nie kłamię! — zawo­łała.

Hauke chciał coś odrzec, lecz ona wyszła już z obory. Chłopak stał z widłami w ręku i sły­szał tylko kaczki i kury, które otoczyły ją na dworze kwacząc i gdakając.

W trzecim roku służby Haukego miała się odbyć wielka zimowa zabawa, zwana tutaj ,,rzu- caniem na lodzie". Długotrwały mróz przy bra"- ku przybrzeżnych wiatrów pokrył gładką, kry­

ształową taflą wszystkie rowy pomiędzy łęgami, tak iż pocięte na kawałki zagony tworzyły teraz szeroki tor, na którym rzucano do celu oblaną ołowiem drewnianą kulką. Dzień w dzień dął lekki nordost. Wszystko było już przygotowanej wezwani do współzawodnictwa zwycięzcy z ubiegłego roku — mieszkańcy wioski kościel­nej z wydmy na wschód od żuławy — przyjęli zaproszenie. Każda partia wyznaczyła dziewię­ciu miotaczy, wybrano również kierownika za­wodów i sędziów. Tych ostatnich, którzy w razie spornego rzutu mieli z sobą pertraktować, wybierano zawsze spośród ludzi umiejących przedstawić swą sprawę w najkorzystniejszym świetle; najchętniej wybierano tedy młodzień­ców odznaczających się zdrowym rozsądkiem i wesołym, obrotnym językiem. Do nich należał przede wszystkim Ole Peters, starszy parobek wójta.

Rzucajcie tylko jak diabły — mawiał — gadanie pozostawcie już mnie!

Było to pod wieczór, w przeddzień zabawy; w bocznej izbie parafialnej gospody na wzgó­rzu zebrało się kilku miotaczy, aby postanowić

o przyjęciu jeszcze paru, zgłoszonych w ostat­niej chwilii zawodników. Był wśród nich także Hauke Haien; zrazu me chciał się on zgłosić; aczkolwiek świadom był swoich wyćwiczonych w miotaniu ramion,. obawiał się jednak, że od­rzuci go Ole Peters, pełniący w grze urząd honorowy; Hauke pragnął oszczędzić sobie po­rażki. Lecz Elke w ostatniej niemal.chwili zmie­niła jego zamiar.

Ole nie odważy się na to — pow-iedzia-

ła — jest synem wyrobnika, twój ojciec zaś posiada krowę i konia, a ponadto jest naj­mądrzejszym człowiekiem we wsi!

A jeśli on to jednak zrobi?

Spojrzała na niego z uśmiechem.

W takim razie, jeśli wieczorem zechce za­tańczyć z córką swego gospodarza, obejdzie się smakiem!

Hauke skinął głową z otuchą w sercu.

Młodzi ludzie, którzy pragnęli jeszcze wziąć udział w grze, stali teraz przed gospodą, marznąc i tupiąc nogami, i patrzyli na czubek wznoszącej się obok gospody wieży kościelnej, zbudowanej ze skalnych bloków. Gołębie pa­stora, które latem żerowały na polach wioski, wracały właśnie z podwórek i stodół chłop­skich, gdzie szukały sobie teraz ziarna, i zni­kały w swych gniazdach pod gontami wieży; na zachodzie gorzała nad zatoką zorza wieczor­na.

Jutro będzie piękna pogoda — rzekł jeden z chłopaków, chodząc szybko tam i z powro­tem. — Ale zimno, zimno!

Drugi, nie widząc już latających gołębi, wszedł do domu i zaczął podsłuchiwać pod drzwiami izby, z której dobiegały ożywione rozmowy; młodszy parobek wójta stanął obok niego.

= Słuchaj, Hauke — rzekł doń towarzysz — teraz kłócą się o ciebie!

Z wnętrza dolatywał wyraźnie .skrzekliwy głos Ole Petersa:

Młodsi parobcy i młodziki nie mogą grać!

Chodź — szepnął chłopak, chwycił Hau-

kego za rękaw i chciał przyciągnąć go pod drzwi izby — a dowiesz się tutaj, jak wysoko ciebie cenią!

Ale Hauke wyrwał mu się i wyszedł przed dom.

Nie po to nas wykluczyli, abyśmy mieli podsłuchiwać! — krzyknął w odpowiedzi.

j Przed domem stał trzeci ze zgłoszonych za­wodników. -

Obawiam się, że mnie nie wezmą! — za­wołał do Haukego. —■ Nie mam jeszcze osiem­nastu lat, oby tylko nie zażądali metryki! Lecz ciebie, Hauke, wtryni już ten twój zwierzchnik.

Raczej wytryni! — mruknął Hauke i kop­nął jakiś kamyk na drodze.

Hałas w izbie wzmógł się, potem nastała z wolna cisza; czekający na dworze chłopcy znów usłyszeli cichy poszum nordostu, prze­łamującego się na szczycie wieży. Podsłuchu­jący wyszedł na dwór.

Kogo oni tam obrabiali? — zapytał osiem- nastolatek.

Jego! — rzekł chłopak wskazując na Haie- na. — Ole Peters chciał zeń zrobić młodzika, ale wszyscy go zakrzyczeli. „Jego ojciec ma bydło i ziemię" — powiedział Jess Hansen. „Tak, ziemię — krzyczał Ole Peters — tyle, ile wywieziesz na trzynastu taczkach!” W końcu zerwał się Ole Hensen. „Cicho — krzyknął — ja was nauczę. Powiedzcie, kto jest pierwszym człowiekiem we wsi?'' Najpierw umilkli i zda­wali się zastanawiać, a potem odezwał się ja­kiś głos: „No, chyba wójt!" A wszyscy krzyk­nęli: „No tak, bądź co bądź — wójt”. „A kto

jest tym wójtem? — zawołał Ole Hensen. — Ale namyślcie się dobrze!” I nagle ktoś zaczął się śmiać, potem ktoś drugi, a w końcu nie słychać już było nic, oprócz śmiechu. „A teraz zawołajcie go! — powiedział Ole Hansen. — Nie zamkniecie wszak drzwi przed wójtem!" Zdaje mi się, że oni ciągle się jeszcze śmieją, ale głosu Ole Petersa już nie słyszałem — za­kończył chłopak.

Prawie w tej samej chwili w domu otwarto drzwi i w mroźnej nocy rozległy się głośne i wesołe okrzyki:

Hauke! Hauke Haien!

Hauke wbiegł pędem do domu i nie usłyszał już, kto miał być owym wójtem, ale o tym,, co snuło mu się po głowie, nikt się chyba nie dowiedział.

Kiedy po pewnym czasie wracał do domu •swych państwa, u furty podjazdu ujrzał Elke; księżyc srebrzył niezmierzoną, pokrytą białym szronem płaszczyznę pastwiska.

To ty, Elke? — zapytał.

Dziewczyna skinęła głową:

Jak było? Czyżby się Ole odważył?

Oczywiście!

No i co?

Mimo to wolno mi jutro spróbować!

Dobranoc, Hauke! —■ I lekkim krokiem wbiegła na nasyp. Chłopak szedł wolno za nią.

Po południu na rozległym pastwisku, ciągną­cym się ku wschodowi wzdłuż lądowej strony tamy, ukazała się ciemna masa ludzi; stali wpierw nieruchomo, lecz kiedy po ziemi, którą

słońce uwolniło już od szronu, przemknęła dwu­krotnie drewniana kulka, jęli posuwać się wol­no dalej ku leżącym poza pastwiskiem długim i niskim domom. Pośrodku ciżby znajdowali się zawodnicy obu partii, a otaczali ich młodzi i starzy, wszystko, co żyło bądź w owych do­mach, 'bądź w domach na wydmie: starsi męż­czyźni w długich surdutach, kurząc statecznie krótkie fajki, kobiety w chustkach na głowie i żakietach, prowadząc lub niosąc na rękach dzieci. Blade promienie popołudniowego słońca połyskiwały wśród spiczastych trzcin w za­marzniętych rowach, które powoli mijali. Mróz był siarczysty, ale gra toczyła się dalej i wszy­stkie oczy śledziły bez przerwy latającą kulę, od niej bowiem zależał dzisiaj honor całej wsi. Sędzia partii żuławian miał białą laskę z że- Taznym"szpic(jlll, sędzia ludzi z wydmy — czar- Gdy kula kończyła swój bieg, wbijano laskę w zmarzniętą ziemię, pośród milczącego uzna­nia albo szyderczego śmiechu przeciwników; czyja zaś kula dotarła pierwsza do celu, ten wygrywał dla swojej partii.

Wszyscy ci ludzie mówili niewiele? tylko gdy nastąpił jakiś kapitalny rzut, zdarzało się, że z ust młodych mężczyzn czy kobiet wyrywał się okrzyk lub ktoś ze starych wyjmował z ust fajkę i klepiąc nią miotacza po ramieniu, mówił mu parę miłych słów, jak na przykład: „«To dobry rzut», rzekł Zachariasz wyrzucając swoją żonę przez okno!" albo: „Twój ojciec także tak rzucał, niech mu ziemia lekką będzie!" _W pierwszym rzucie Hauke nie miał szczęścia. Gdy zamachnął się ramieniem, aby cisnąć kulę,

chmura, przesłaniająca dotąd słońce, nagle ustą­piła i promień słońca zajrzał mu prosto w oczy; rzucił zbyt blisko, kula padła do rowu i ugrzęzła w zwałach lodu.

Nieważne! Nieważne! Hauke, jeszcze raz! — krzyczeli jego stronnicy.

Ale sędzia z drużyny z wydmy zgłosił sprze­ciw:

Musi być ważne, rzut jest rzutem!

Ole, Ole Peters! — wołała młodzież żu­ław. — Gdzie Ole? Gdzież się, do licha, podział?

Lecz Peters już się znalazł.

Nie krzyczcie tak! Trzeba wybronić Hau- kego? Wiedziałem, że tak będzie.

Co tam, niech Hauke rzuca jeszcze raz! Pokaż, że umiesz mleć ozorem!

Wiadomo, że umiem! — ""Krzyknął Ole, stanął naprzeciw sędziego przeciwników i jął wygadywać coś bez ładu d składu. Ale słowom jego zabrakło tym razem cechującej je zwykle ostrości i dowcipu. Obok Petersa stała dziew­czyna z zagadkowymi brwiami i patrzyła nań surowo i gniewnie, lecz nie wolno się jej było odezwać, jako że kobiety nie miały w tej grze głosu.

Pleciesz głupstwa — wołał sędzia prze­ciwnej partii — bo niedostaje ci rozumu? Słoń­ce, księżyc i gwiazdy świecą jednakowo dla wszystkich i są zawsze na niebie; rzut był nie­zręczny, a wszystkie niezręczne rzuty się liczą!

Sprzeczali się jeszcze chwilę, ale skończyło się na tym, że zgodnie z orzeczeniem kierow­nika gry Haukemu nie pozwolono powtórzyć _IzuUu-„

Naprzód! — krzyknęli ludzie z wydmy i sę­dzia drużyny wyjął z ziemi czarną laskę-, wy­wołano numer następnego miotacza, który sta­nął wr tym miejscu i rzucił kulę dalej.

Chcąc zobaczyć ten rzut, starszy parobek wójta musiał przejść obok Elke Volkerts.

Komu chciałeś się przypodobać, pozosta­wiając dzisiaj w domu rozum? — szepnęła doń dziewczyna.

Ole spojrzał na nią prawie ze złością i wszel­ka radość znikła z jego szerokiej twarzy.

Tobie — rzekł — bo ty także zapomniałaś rozum w domu!

Przestań, już ja ciebie znam, Ole! — od­parła dziewczyna, prostując się dumniej ale on odwrócił głowę i udawał, że nie słyszy.

A gra toczyła się w dalszym ciągu, czarna i biała laska posuwały się coraz dalej. Kiedy znowu przyszła kolej na rzut Haukego, kula poleciała tak daleko, że widać już było wy­raźnie cel: dużą pobieloną wapnem beczkę. Hauke był teraz silnym młodzieńcem, a w ma­tematyce i w miotaniu kulą ćwiczył się za cza­sów pacholęcych codziennie.

Och, Hauke! — zawołał ktoś z tłumu. — Rzuciłeś jak sam archanioł Michał!

Jakaś stara kobieta, roznosząca ciasto i wód­kę, przecisnęła się do niego przez ciżbę, nalała

i podała mu pełną szklankę.-

t_Masz! — powiedziała. — Pogódźmy się. Dzisiaj zrobiłeś coś lepszego niż wtedy, kiedy zabiłeś mi kota!

Hauke poznał Trinę Jans.

Dziękuję ci, staruszko — rzekł. — Ale ja nie piję.

Sięgnął do kieszeni i wcisnął jej do ręki no­wiutką jednomarkówkę.

Weź to i sama wypij tę szklankę za naszą zgodę.

Masz rację, Hauke — odparła stara, idąc za jego radą. — Masz rację, to zdrowsze dla takiej starej baby jak ja.

Co porabiają twoje kaczki? — zawołał za nią, gdy odchodziła już ze swym koszem, ale ona, nie odwróciwszy się, potrząsnęła głową, wymachując w powietrzu starczymi rękami.

Nic, nic, Hauke, za dużo szczurów w tych waszych rowach. Ale Pan Bóg pomaga, jakoś się człowiek przeżywią! — Z tymi słowy wci­snęła się w tłum i znowu zaczęła roznosić swo­je piórniki i wódkę.

Wreszcie słońce zaszło za tamę i tylko niebo jarzyło się czerwonoliliowym blaskiem; tu i ów­dzie przelatywały czarne wrony i wydawały się przez chwilę złociste: zapadał wieczór. Ale ciemna grupa ludzi na łęgach, ciągnąc ku becz­ce, oddalała się coraz bardziej od czarnych, odległych już domów; jeden, szczególnie silny rzut powinien dosięgnąć już celu. Przyszła ko­lej na żuławian, miotaczem miał być Hauke.

Kredowobiała beczka rysowała się wyraźnie w szerokim wieczornym cieniu, jaki rzucała na niż tama.

Tym razem zostawicie ją jeszcze nam! — krzyknął któryś z mieszkańców wydmy, jako że gra toczyła się teraz ostro; wyprzedzali oni żuławian przynajmniej o dziesięć stóp.

Z tłumu wysunęła się chuda postać Haukego, z długiej, fryzyjskiej twarzy wyjrzała ku becz­ce para szarych oczu, w zwisającej ręce spo­czywała kula.

W tej chwili usłyszał tuż koło ucha skrze­czący głos Ole Petersa:

Ten ptak jest chyba dla ciebie za duży, może zmienić ci go na szary garnek?

Hauke odwrócił się i spojrzał na niego sta­nowczym wzrokiem.

Rzucam dla żuław! — powiedział. — A gdzie ty przynależysz?

Sądzę, że także do żuław, ale ty rzucasz przecie dla Elke Volkerts!

Na bok! — krzyknął Hauke i ustawił się do rzutu. Lecz Ole napierał nań coraz bardziej. Raptem, zanim jeszcze Hauke mógł na to za­reagować, czyjaś ręka szarpnęła parobka w tył, tak iż zatoczył się na roześmianych towarzyszy. Nieduża to była ręka, bo kiedy Hauke odwrócił przelotnie głowę, ujrzał tuż obok Elke obciąga­jącą na sobie rękaw i jej płonącą twarz z na­stroszonymi gniewnie brwiami.

I Hauke poczuł nagle w ramieniu jakąś sta­lową siłę; pochylił się nieco w przód, zakołysał kulą, zamachnął się — i śmiertelna cisza zale­gła pośród walczących stron. Wszystkie oczy pomknęły za lecącą kulą, słychać było, jak przecina ze świstem powietrze; wtem, daleko już od miejsca rzutu, przykryły ją skrzydła srebrzystej mewy, lecącej z krzykiem ku lądo­wi. Lecz jednocześnie rozległo się w dali kla- śnięcie kuli o beczkę.

Hura! Niech żyje Haukel — zawołali żu- ławianie i w tłumie podniosła się wrzawa.

Haukel Hauke Haien wygrał!

A kiedy tłum otoczył go kołem, on sięgnął tylko po jedną rękę, a kiedy znowu zaczęli wołać:

*— Gdzie jesteś, Hauke? Przecież kula leży już w beczce! —* chłopak kiwnął tylko głową

i nie ruszył się z miejsca. Dopiero gdy poczuł, że mała dłoń ściska mocno jego rękę, powie­dział:, ~ Macie widocznie rację i mnie się zdaje, że wygrałem!

Potem ruszyli wszyscy ławą z powrotem, roz­dzielając Elke i Haukego i unosząc ich na dro­gę, która wiodła do gospody na wydmie i skrę­cała obok wójtowskiego nasypu. Tutaj oboje wymknęli się z ciżby? a kiedy Elke poszła do swego pokoju, Hauke stanął na nasypie przed drzwiami stajni i patrzył na ciemną ciżbę, zmie­rzającą powoli ku gospodzie, gdzie przygoto­wano salę do tańca. Rozległa okolica tonęła powoli w ciemnościach, robiło się coraz ciszej, tylko za nim w stajni poruszało się cicho by­dło? zdawało mu się, że z gospody dolatują już dźwięki klarnetów. Wtem zza węgła domu usłyszał szelest sukni, a drobne, silne kroki kie­rowały się ku ścieżce wiodącej przez łęgi na wydmę. I oto ujrzał w mroku idącą postać:

. była ts. Elke — szła do gospody na tańce. Krew uderzyła mu do głowy; czyż nie powinien* do­gonić, jej i pójść.razem z nią? Lecz w stosun- ku do kobiet Hauke nip hył bohaterem- rozwa­żając tę~kwestię, stał w miejscu, aż dziewczy­na znikła w cieniach nocy.

Kiedy niebezpieczeństwo dogonienia jej mi­nęły ruszył tą samą drogą ifo"yospady obok kiqśoiółaT ófoczył go ogłuszający zgiełk piskli­wych skrzypiec i klarnetów oraz głośne rozmo­wy i okrzyki tłoczących się przed domem i w sieni ludzi. Wcisnął się niepostrzeżenie do sali cechowej, niezbyt wielkiej i tak pełnej, że mógł uczynić zaledwie jeden krok. Stanął w milcze­niu przy drzwiach i patrzył na ruchliwą ciżbę. Ludzie wydawali mu się szaleni; nie było oba­wy, aby ktoś myślał jeszcze o popołudniowej walce i człowieiku, który ledwie godzinę temu został zwycięzcą; każdy widział tylko swoją dziewczynę i kręcił się z nią w kółko. Oczy chłopca szukały jednej, jedynej osoby i wresz­cie — o, tam! Tańczyła ze swym kuzynem, młodym podwój cim, ale za chwilę znowu stra­cił ją z oczu i widział tylko inne dziewczęta z żuławy i wydmy, dziewczęta, które go nie obchodziły. Wtem skrzypce i klarnety umilkły, taniec się skończył, lecz natychmiast zaczął się inny. Chłopakowi przemknęło przez myśl, czy też Elke dotrzyma słowa d nie zatańczy z Ole Petersem. O mało nie krzyknął na tę myśl, bo wtedy — tak, bo co wtedy? Lecz ona w ogóle nie tańczyła widocznie tego tańca; wreszcie

i ten się skończył, ustępując miejsca innemu tańcowi, który wchodził tu właśnie w modę. Muzyka zagrała od ucha, młodzi ludzie rzucili się ku dziewczynom, świece na ścianach zami­gotały? Hauke wykręcał sobie wprost szyję, aby rozpoznać tańczących: tam, w trzeciej parze tańczył Ole Peters, ale kim była tancerka? Ja­kiś tęgi młody żuławianin stanął przed nim

i zasłonił mu jej twarz! Lecz taniec zawirował

i Ole z partnerką wydostali się z tłumu.

Wolina, Wolina Harders! — krzyknął Hau- ke prawie głośno i odetchnął z niewymowną ulgą. Ale gdzież jest Elke? Muzyka znowu umilkła i zaczął się nowy taniec, lecz jej nie było wśród tańczących. Oto zbliżał się Ole, wciąż jeszcze z grubą Woliną w objęciach. „No, no — pomyślał Hauke —• wkrótce Jess Har­ders, pan na dwudziestu pięciu dematach, za­dowoli się chyba dożywociem! Ale gdzie El- ke?"

Opuścił miejsce przy drzwiach i jął przeci­skać się w głąb sali i nagle stanął tuż przed nią: siedziała w kącie z pewną starszą przyja­ciółką.

Hauke! — zawołała, podnosząc ku niemu szczupłą twarzyczkę. — Jesteś tutaj? Nie wi­działam cię tańczącego.

Bo wcale nie tańczyłem — odparł.

A chcesz ze mną zatańczyć?, Odprawiłam Ole Petersa, już on więcej nie podejdzie!

Lecz Hauke nie podjął wezwania.

Dziękuję, Elke, nie umiem dobrze tańczyć, mogliby cię wyśmiać, a wtedy...

Nagle przerwał i tylko patrzył na nią ser­decznie, jak gdyby jego szare oczy miały do­powiedzieć jej resztę.

Co masz na myśli, Hauke? — zapytała ci­cho dziewczyna.

Myślę, Elke, że ten dzień nie może być już dla mnie piękniejszy niż dotychczas.

Tak — rzekła. — Wygrałeś grę.

Elke! — upomniał ją prawie niedosłyszal­nie.

Gorący rumieniec oblał twarz dziewczyny.

Czego chcesz? — rzekła, spuszczając oczy. A kiedy teraz któryś z chłopców porwał do tańca przyjaciółkę, Hauke powiedział głośniej:

Sądziłem, że wygrałem coś lepszego!

Oczy jej błądziły przez chwilę po podłodze,

potem podniosła je wolno i spojrzenie jej, peł­ne owej tak znamiennej dla niej, cichej stanow­czości, spotkało się z jego wzrokiem, przenika­jąc go jak ciepłym tchnieniem lata.

Rób, jak dyktuje ci serce — powiedzia­ła. — Powinniśmy się dobrze poznać!

Tego wieczoru Elke nie tańczyła już więcej, a kiedy później wracali razem do domu, trzy­mali się za ręcej~nad milczącą żuławą migota­ły na niebie gwiazdy, dął słaby wschodni wiatr, niosąc tęgi mróz; oni jednakowoż szli przed siebie bez wielu chust i okryć, jak gdyby na­stała nagle wiosna.

Hauke obmyślił pewną rzecz, której właściwe zastosowanie spoczywało, co prawda, w łonie nieznanej przyszłości, niemniej jednak spodzie­wał się zgotować nią sobie cichą uroczystość. Toteż najbliższej niedzieli poszedł do starego złotnika Andersena w mieście i zamówił gruby, złoty pierścień.

Pokażcie palec, abyśmy mogli przymie­rzyć! — rzekł stary ujmując jego serdeczny palec. — Nie jest on wcale tak gruby, jak to bywa u waszych ludzi!

Ale Hauke podał mu mały palec.

Weźcie lepiej miarę z niego!

Złotnik spojrzał nań trochę zdziwiony, lecz cóż obchodziły go w końcu koncepty wiejskich chłopaków!

W takim razie znajdziemy już odpowiedni pośród pierścionków dla dziewcząt — powie­dział, a policzki Haukego oblały się purpurą. Złoty pierścionek pasował na mały palec, wziął go więc szybko i zapłacił błyszczącym srebrem, a kiedy wkładał go potem do kieszeni od ka­mizelki, serce biło mu tak mocno, jak gdyby spełniał jakiś uroczysty obrzęd. Od tego czasu nosił go przy sobie bez przerwy, z niepokojem, ale i z dumą, jak gdyby kieszeń od kamizelki istniała tylko po to, by nosić w niej pierścio­nek.

Nosił go tam już spory szmat czasu, ba, pier­ścionek musiał powędrować nawet do kieszeni nowej ¡kamizelki, a wciąż jeszcze nie nadarzała się sposobność, aby wyzwolić go z uwięzi. Wprawdzie Haienowi nieraz już przychodziło do głowy, ażeby stanąć po prostu przed obli­czem gospodarza: przecież jego ojciec także jest zasiedziałym obywatelem żuławy! Lecz kie­dy się uspokajał, zdawał sobie sprawę, że stary wójt wyśmieje swego młodszego parobka. Te­dy on a wójtowa córka żyli obok siebie — bo i ona trwała w dziewiczym milczeniu — a jed­nak żyli tak, jak gdyby wciąż jeszcze chodzili ręka w rękę.

W rok po owej zimowej zabawie Ole Peters wypowiedział służbę i wziął ślub z Woliną. Hauke miał rację: ątary Harders przeszedł na dożywocie i miast jego tęgiej córki dziarski zięć jeździł teraz na żółtej klaczy i — jak po­

wiadano — wracał zawsze z pastwiska w po­przek nasypu tamyv Hauke został starszym pa­robkiem, jego zaś miejsce zajął inny; zrazu, co prawda, stary nie chciał go awansować.

Lepiej, aby pozostał młodszym! — gde­rał. — Potrzebny mi tutaj, przy księgach!

Lecz córka jęła mu perswadować:

Wtedy także Hauke odejdzie, ojcze!

Więc stary się przeląkł i Hauke awansował,

mimo to, jak dawniej, pomagał mu w wójto- waniu.

Gdy znowu minął rok, Hauke jął przebąki­wać wobec Elke, że ojciec jego robi się nie­dołężny, a tych parę letnich dni, kiedy gospo­darz zwalnia go, aby popracował na ojcow­skiej ziemi, nie rozwiązuje sprawy; ojciec się męczy i on, Hauke, nie może dłużej na to pa­trzeć! Był letni zmierzch, stali przed drzwiami domu pod wielkim jesionem. Dziewczyna pa­trzyła chwilę w milczeniu na gałęzie drzewa, potem rzekła:

Nie chciałam ci tego powiedzieć, Hauke, sądziłam, że sam będziesz wiedział, jak postą­pić.

Musiałbym od was odejść — powiedział chłopak — i nie mógłbym już wrócić.

Milczeli chwilę, patrząc w zorzę wieczorną, gasnącą w morzu daleko za tamą.

Musisz to wiedzieć — powiedziała dziew­czyna. — Dzisiaj rano byłam u twego ojca, za­stałam go w fotelu śpiącego, z piórem w ręku; na stole leżała rysownica z zaczętym szkicem; kiedy się ocknął, z wielkim trudem gawędził ze mną kwadransik, a gdy chciałam odejść,

pochwycił moją rękę z taką trwogą, jak gdy­by obawiał się, że to już po raz ostatni, ale...

Ale co, Elke? — spytał Hauke, gdy dziew­czyna zawahała się i umilkła.

Parę łez stoczyło się po jej policzkach.

Pomyślałam o moim ojcu — rzekła. — Wierzaj mi, że będzie mu bardzo trudno bez ciebie. — I jak gdyby musiała się przemóc, by wypowiedzieć te słowa, dodała: — Mam czasem wrażenie, że ojciec przeczuwa już śmierć.

Hauke nie odpowiedział; zdawało mu się na­gle, że pierścionek poruszył się w jego kiesze­ni; lecz zanim jeszcze stłumił w sobie niechęć z powodu tak mimowolnego odruchu, Elke mó­wiła już dalej:

Nie, nie gniewaj się, HaukeI Ufam, że i tak nas nie opuścisz!

Chłopak pochwycił skwapliwie jej rękę i ona mu jej nie wzbraniała. Stali tak chwilę w za­padającym zmierzchu, aż ręce ich oderwały się od siebie i każde poszło w swoją drogę. Ze­rwał się wiatr, zaszumiał w liściach jesionu, załopotał okiennicami na frontonie domu; na­deszła powoli noc, bezmierną nizinę zaległa głęboka cisza.

Za wstawiennictwem córki stary wójt zwol­nił Haukego, mimo że ten nie wypowiedział we właściwym terminie;., w domu nastało dwóch nowych parobków. W parę miesięcy później zmarł Tede Haien, ale przed śmiercią wezwał syna:

Usiądź, moje dziecko — rzekł starzec sła­bym głosem — usiądź tuż obok! Nie obawiaj

się, ten, co stoi przy mnie, to Anioł Niebios, który mnie wzywa.

Wstrząśnięty głęboko syn usiadł przy mrocz­nym, wmurowanym w ścianę łożu.

Ojcze, co chcecie mi powiedzieć?

Tak,.synu, pragnę ci coś oznajmić — rzekł stary, wyciągając ręce na kołdrze. — Kiedy ty, będąc jeszcze na wpół pacholęciem, posze­dłeś na służbę do wójta, marzyło ci się, że sam nim kiedyś zostaniesz. Zaraziłeś mnie tym ma­rzeniem i nabrałem powoli przekonania, że je­steś odpowiednim na wójtostwo człowiekiem. Ale czekająca cię scheda zbyt mała na taki urząd; kiedyś więc służył, ja żyłem nader ubo­go, ażeby powiększyć twoją spuściznę.

Hauke pochwycił gwałtownie rękę ojca, który uniósł się w łożu, aby móc patrzeć na syna.

Tak, synu, tak — ciągnął stary. — W naj­wyższej szufladzie komody leży dokument. Wiesz, że stara Ant je Wohlers posiada łąkę, liczącą pięć i pół demata; w swej ułomnej sta­rości nie mogła jednak wyżyć z samego czynszu dzierżawnego. Przeto co roku na świętego Mar­cina dawałem biednej niewieście pewną okre­śloną sumę, a nawet więcej, ona zaś przepisała na mnie łąkę i wszystko to jest sądownie za­łatwione. Teraz i ona leży na łożu śmierci: za­padła na chorobę naszych żuław, na raka, nie będziesz przeto musiał już płacić I

Przymknął na chwilę oczy, potem dodał:

Nie jest to dużo, ale w każdym razie po­siadasz teraz więcej niż wówczas, kiedyś mie­szkał ze mną. Oby posłużyło ci to w twojej ziemskiej wędrówce!

Pośród dziękczynnych słów syna starzec usnął. Nie miał już nic więcej do powiedzenia i za parę dni mroczny Anioł Śmierci zamknął jego oczy na wieki i Hauke objął ojcowiznę.

Nazajutrz po pogrzebie przyszła do jego do­mu Elke.

Dzięki ci, żeś do mnie zajrzała — powitał ją Hauke.

Lecz ona odparła:

Nie przyszłam zajrzeć, ale chcę zaprowa­dzić ład w twoim domu, ażebyś mieszkał, jak przystoi. Twój ojciec niewiele o to dbał, zajęty swymi liczbami i cyframi, a śmierć także wpro­wadza zwykle zamęt. Pragnę ożywić nieco twój dom!

Szare oczy Haukego spoczęły na niej z ufno­ścią.

Zrób tedy porządek, przecież i ja go lu­bię! — powiedział.

Dziewczyna zaczęła więc sprzątać: wytarła z kurzu rysownicę d zaniosła ją na strych, pió­ra, ołówki i kredy ułożyła starannie i zamknę­ła w szufladzie komody. Potem zawołano do pomocy młodą służącą i razem inaczej i lepiej ustawiono sprzęty w izbie, tak iż ta wydała się nagle jakby jaśniejsza i większa. Elke rzekła z uśmiechem:

To umiemy tylko my, kobiety! — a Hau­ke mimo żałoby patrzył na nią uszczęśliwiony i gdy trzeba było, sam także przyłożył ręki.

Kiedy o zmierzchu — a działo się to z po­czątkiem września — wszystko było już tak, jak Elke chciała, dziewczyna ujęła go za rękę i patrząc nań ciemnymi oczyma, skinęła głową:

A teraz chodź na kolacją do nas, przy­rzekłam ojcu, że cię przyprowadzę; potem wró­cisz spokojnie do domu!

Kiedy wkrótce weszli do obszernego pokoju wójta, gdzie przy zamkniętych okiennicach pa­liły się już na stole obydwie świece, gospodarz chciał zerwać się z fotela, ale nie mogąc unieść ciężkiego ciała, zawołał tylko do swego daw­nego parobka:

To dobrze, Hauke, że odwiedzasz starych przyjaciół! Proszę bliżej, bliżej! Hauke pod­szedł do fotela, a wójt chwycił rękę młodzień­ca w swoje pulchne dłonie. -^yNo, no, mój chłopcze — powiedział ^ uspokój się, wszyscy musimy umrzeć, a twój ojciec nie należał by­najmniej do najgorszych! Ty zaś, Elke, postaraj się, abyśmy dostali czym prędzej pieczyste, musimy się wszak posilić! Czeka nas wiele ro­boty, chłopcze! Zbliża się jesienny przegląd, a tu stosy rachunków za tamy i śluzy, a tu jeszcze onegdajsze uszkodzenie grobli przy za­chodnim niżu, dalibóg, głowa ¡md już pęka, ale twoja, dziękować Bogu, jest znacznie młodsza; dzielny z ciebie chłopak, Hauke!

Po tej długiej przemowie, w której otworzył całe serce, stary opadł na fotel i jął zerkać tęsknie ku drzwiom, kitórymd weszła właśnie Elke z półmiskiem pieczeni.

£a A teraz siadaj —» rzekł stary —- aby nie tracić niepotrzebnie czasu, zimna pieczeń nie ma smaku!

Hauke usiadł; rozumiało się samo przez się, że pomoże w pracy ojcu Elke. A kiedy nadszedł czas jesiennego przeglądu i upłynęło dalszych

parę miesięcy, wykonał oczywiście lwią część roboty.

Opowiadający przerwał i rozejrzał się do­koła. Za oknem odezwał się krzyk mewy, a na dworze przed domem rozległo się tupanie, jak gdyby ktoś otrzepywał z błota ciężkie buty. Wójt grobelny i podwójtowie odwrócili głowy ku drzwiom.

Co się stało? — zawołał pierwszy.

Wszedł jakiś tęgi mężczyzna w marynarskiej

zydwestce na głowie.

Panie — powiedział — widzieliśmy to obaj, Hans Nickels i ja: Jeździec na siwym koniu rzucił się w wyłom!

Gdzieście to widzieli? — zapytał wójt.

Jest przecie tylko jeden dół, na łęgu Jan- sena, tam gdzie zaczyna się żuława Haukego!

Widzieliście to tylko raz?

Raz jeden i jakby tylko cień, ale to nie znaczy, że zdarzyło się to po raz pierwszy.

Wójt wstał.

Proszę wybaczyć — rzekł zwracając się do mnie. — Musimy zobaczyć, co nam grozi! — I wyszedł razem z posłańcem, a reszta towa­rzystwa ruszyła za nim.

W wielkiej pustej izbie zostałem sam z nau^ czycielem. Przez nie zasłonięte okna, których nie zakrywały już plecy siedzących mężczyzn, widać było, jak wicher pędzi po niebie ciemne chmury. Stary nauczyciel siedział wciąż jeszcze na miejscu z wyniosłym, niemal pogardliwym uśmiechem na ustach.

Zrobiło się tutaj zbyt pusto — powie-

dział. — Czy wolno mi zaprosić pana do mego pokoju? Mieszkam w tym domu i proszą mi wierzyć, że znam tutejsze sztormy i że tutaj na tamie nie mamy się czego obawiać 1 , Przyjąłem zaproszenie z wdzięcznością, gdyż i ja poczułem jakby dreszcz grozy, i wziąwszy świecę, poszliśmy na górę do izdebki pod da­chem; okna pokoiku wychodziły również na zachód, lecz teraz zasłaniały je ciemne, weł­niane dywany. Na półkach ujrzałem niewielką biblioteczkę, a obok portrety dwóch starych profesorów; przy stole stał duży, głęboki fotel.

Proszę się rozgościć — rzekł mój uprzej­my gospodarz i dorzucił parę kawałków torfu do żarzącego się jeszcze piecyka, uwieńczonego blaszanym kociołkiem. — Chwileczkę! Wkrótce woda zakipi i zaparzę nam po szklaneczce grogu, to pana orzeźwił

Nie trzeba mi orzeźwienia — odparłem — nie poczuję chyba senności, towarzysząc pań­skiemu Haienowi w dalszej drodze jego ży­wota!

Tak pan sądzi? — i nauczyciel mrugnął do mnie swymi mądrymi oczami, ja zaś roz- siadłem się wygodnie w jego fotelu. — Na czym stanęliśmy? Tak, tak, już wiem! A za­tem^ ^

Hauke objął tedy spuściznę po ojcu, a jako że i stara Antje Wohlers uległa swojemu cier­pieniu, mienie jego powiększyło się o jej łąkę. Ale od śmierci ojca, a raczej od jego ostatnich słów rosło w nim coś, czego zalążek nosił w sobie od czasów chłopięcych; zbyt często powta­rzał sobie, że jeśliby miano obrać nowego

wójta, on byłby właściwym na ten urząd czło­wiekiem. I to rosło w nim: jego ojciec, który znał się chyba na rzeczy i był najmądrzejszym człowiekiem we wsi, niby ostatni dar przekazał mu te słowa w spuśoiźnie; a łąka Ant je Woh- lers, którą także jemu zawdzięczał, miała być wszak pierwszym stopniem do takich wyżyn! Albowiem i tego było mało, wójt grobelny mu­siał wykazać się znaczniejszą własnością! Ale ojciec biedował w latach swej samotności i tyl­ko temu, co odjął sobie od ust, zawdzięczał tę nową posiadłość. On, Hauke, mógł przecież ro­bić to samo, ba, nawet więcej, gdyż siły ojca były już sterane, on zaś jeszcze przez długie lata mógł wykonywać najcięższą pracę! Oczy­wiście, jeżeli wybije się w ten sposób, jeżeli będzie stosował surowość i rygor, jakie wniósł do rządów swego starego pracodawcy — nie pozyska sobie we wsi przyjaciół, zwłaszcza że jego dawny wróg, Ole Peters, odziedziczył ostat­nio ziemię i stał się zamożny! Ujrzał w duchu cały szereg twarzy, a wszystkie patrzyły nań złym wzrokiem i gwałtowny gniew porwał go na tych ludzi. Wyciągnął ramiona, jak gdyby chciał ich pochwycić, zamierzali wszak wy­przeć go z urzędu, do którego tylko on był powołany! I nie opuszczały go już te myśli, były w nim zawsze, i oto obok rzetelności i mi­łości rosła w nim szaleńcza ambicja i niena­wiść. Lecz ukrywał głęboko te uczucia i nawet Elke nie miała o nich pojęcia.

Z początkiem nowego roku odbywało się pewne wesele: panna młoda była krewną Haie- nów i Hauke wraz z Elke byli wśród zaproszo­

nych gościj z powodu nieprzybycia któregoś z bliższych krewnych na uczcie weselnej wy­znaczono im miejsca obok siebie. Lecz tylko uśmiech, który przemknął po ich twarzach, zdradzał radość. Ale wśród gwaru rozmów i brzęku kielichów Elke siedziała dziwnie bier­na i obojętna.

Co ci jest? — zapytał Hauke.

Och, właściwie nic, za wiele tutaj ludzi.

? Wyglądasz tak jakoś smutno!

Dziewczyna potrząsnęła głową i rozmowa się

urwała.

Milczenie jej wzbudziło w nim jakby za­zdrość; pod zwisającym obrusem ujął skrycie jej dłoń, a dziewczyna nie drgnęła i ścisnęła z ufnością jego rękę. Może czuła się samotna dlatego, że zawsze miała przed oczyma tylko zgrzybiałą postać ojca? ¡Hauke nie zamierzał

o to pytać i z zapartym oddechem wyjął z kie­szeni swój złoty pierścionek.

Pozwolisz? — zapytał drżącym głosem, wkładając go na serdeczny palec jej wąskiej ręki.

Przy stole naprzeciw nich siedziała pani pa­storowa; odłożyła nagle widelec i nóż i rzekła do sąsiada;

O Boże, spójrz pan na tę dziewczynę, prze­cież zbladła jak chusta! — Ale krew powróciła już na policzki Elke.

Potrafisz czekać, Hauke? — zapytała ci­cho.

Mądry Fryzyjczyk odpowiedział dopiero po chwili namysłu:

Na co?

Sam wiesz, nie potrzebuję ci tego mówić.

Masz słuszność — rzekł. — Tak, Elke, potrafię czekać, jeśli termin leży tylko w gra­nicach ludzkiego przewidywania.

O Boże, obawiam się, że jest już bliski! Nie mów tak, Hauke, mówisz o śmierci moje­go ojca! — Położyła rękę na piersiach: — Do tego czasu będę nosiła ten pierścień tuitaj i nie obawiaj się, że ci go kiedykolwiek zwrócę!

Uśmiechnęli się do siebie, a ręce ich splotły się z taką mocą, że przy innej okazji dziewczy­na byłaby zapewne krzyknęła.

A pani pastorowa bez przerwy obserwowała oczy Elke, które pod koronkowym brzeżkiem brokatowego czepeczka płonęły teraz jakimś ciemnym ogniem. Ale w rosnącym przy stole gwarze nie usłyszała nic i nie zwracała się już więcej do sąsiada; nie zwykła bowiem przeszka­dzać kiełkującym związkom małżeńskim — a o taki snadź tutaj chodziło —■ choćby ze względu na pieniążki, jakie każdy ślub przyno­sił jej mężowi pastorowi.

Spełniło się przeczucie Elke. .Pewnego ranka po Wielkiej Nocy wójta Tede Yolkertsa zna­leziono w łóżku martwego. Twarz jego wyraża­ła spokojny koniec. W ostatnich miesiącach objawiał często zniechęcenie do życia; prze­stała mu już smakować jego najmilsza potrawa: pieczeń, i nawet ulubione kaczuszki.

We wsi zaczęła się wielka żałobna uroczy­stość. Na szczycie wydmy, po zachodniej stro­

nie przykościelnego cmentarza, znajdował się otoczony żelazną kratą grobowiec. Szeroki, siny kamień nagrobny stał teraz oparty o jesion; na kamieniu widniał wyrzeźbiony wizerunek śmier­ci z wyszczerzonymi zębami, a pod nim wiel­kie litery napisu:

To śmierć, co wszystko w zębach miele;

I kunszt, i rozum dziś w popiele.

Zmarł mądry człowiek. Daj mu, Panie,

Po śmierci wieczne zmartwychwstanie.

Był to grobowiec poprzedniego wójta Tede Volkertsa; teraz wykopano świeży grób, w któ­rym miał spocząć jego syn — zmarły właśnie wójt grobelny Tede Volkerts. I oto nadciąga z żuław kondukt pogrzebowy, mnóstwo wozów ze wszystkich wiosek parafii, na pierwszym wo­zie stała ciężka trumna, dwa lśniące czarne rumaki z wójtowej stajni wspinały się już na piaszczyste wzgórze, a ogony i grzywy końskie powiewały na wiosennym wietrze. Cmentarz aż pękał od ludzi, nawet na murowanej bramie przycupnęli chłopcy z małymi dziećmi na rę­kach; wszyscy chcieli zobaczyć pogrzeb.

W świetlicy a izbie mieszkalnej domostwa na żuławie Elke szykowała stypę; przed każdym nakryciem stało stare wino, a przed nakryciem pana starosty (gdyż i on się dzisiaj zjawił), jako też pastora — omszała starka. Gdy wszy­stko było gotowe, Elke wyszła przez stajnię przed drzwi domu; nie spotkała po drodze ni­

kogo, parobcy z dwoma zaprzęgami uczestni­czyli w kondukcie pogrzebowym. Dziewczyna przystanęła, wiosenny wiatr rozwiewał jej ża­łobne suknie, a ona patrzyła, jak ostatnie wo­zy wspinają się ze wsi ku kościołowi. Po chwili podniósł się tam zgiełk, potem zapadła śmier­telna cisza. Elke złożyła dłonie, spuszczano snadź trumnę do grobu.

Iw proch się obrócisz! — Mimo woli powtórzyła cicho te słowa, jak gdyby doleciały ją stamtąd, po czym oczy jej napełniły się łzami, a złożone na piersiach ręce opadły. — Ojcze nasz, który jesteś w niebie! — modliła się żarliwie. A kiedy skończyła modlitwę, dłu­go jeszcze stała nieruchomo, ona, obecna wład­czyni tej dużej, wydartej morzu posiadłości, a w głowie jej zaczęły toczyć z sobą spór myśli o śmierci i o życiu.

Obudził ją daleki turkot kół. Otworzywszy oczy, ujrzała liczne wozy, zjeżdżające szybko z żuławy i zbliżające się do jej domu. Wypro­stowała się, raz jeszcze spojrzała bystro w tę stronę, po czym tą samą drogą przez stajnię wróciła do uroczyście przystrojonych pokoi. I tutaj nie było nikogo, tylko zza ściany dola­tywały głosy krzątających się w kuchni służeb­nic. Nakryty odświętnie stół był cichy i sa­motny i nie było tutaj nic błyszczącego, gdyż lustro pomiędzy oknami, jako też mosiężne gałki pieca przysłonięto białymi chustkami. Elke spostrzegła, że drzwiczki wmurowanego łoża, w którym ojciec usnął ma wieki, były otwarte, podeszła więc i zamknęła je szczelnie.

Prawie bezmyślnie przeczytała wypisaną na

drzwiach złotymi literami sentencję w girlan­dzie z róż i goździków:

Gdyś pracowicie spędził dzień —

Powieki wnet ci sklei sen.

Napis pochodził jeszcze z czasów dziadka! Rzuciła okiem na szafę w ścianie: była prawie pusta, lecz przez oszklone drzwi ujrzała szli­fowany puchar, który jej ojciec — jak chętnie wspominał —» zdobył kiedyś za młodu jako na­grodę w jeździeckim turnieju. Elke wyjęła pu­char i postawiła przed nakryciem pana starosty. Potem podeszła do okna, bo usłyszała turkot wozów, wjeżdżających na nasyp; zatrzymywały się kolejno przed domem i oto goście żwawiej niż przedtem zeskakiwali już na ziemię. Wcho­dzili tłumnie do izby, pocierając ręce i rozma­wiając, i niebawem zajęli miejsca przy od­świętnym stole, na którym dymiły przyrządzone smacznie potrawy. W świetlicy zasiadł pan sta­rosta z pastorem i rozległ się tak głośny gwar rozmów, jak gdyby śmierć nigdy nie roztoczyła tu swojej straszliwej ciszy. Elke ze służebnica­mi krążyła w milczeniu wokół stołów, bacząc, by nie zapomniano przy tej stypie o niczym. W pokoju siedział również Hauke Haien obok Ole Petersa i innych drobnych posiadaczy.

Po skończonej biesiadzie przyniesiono i za­palono białe, gliniane fajki, a Elke zajęła się roznoszeniem pełnych filiżanek kawy, jako że i jej dzisiaj nie szczędzono. W pokoju przy biurku pochowanego właśnie wójta stał pan

starosta, rozmawiając z pastorem i siwowłosym podwójcim grobelnym — Jewe Mannersem.

Wszystko pięknie, moi panowie — powie- dział starosta — pochowaliśmy z należnymi ho­norami starego wójta, ale skąd weźmiemy no­wego? Sądzę, że wy, Manners, będziecie mu­sieli podjąć się tej godności!

Stary Manners z uśmiechem na ustach uchylił czarnej aksamitnej czapeczki, którą nosił na białych włosach.

Panie starosto — powiedział — gra trwa­łaby zbyt krótko; kiedy nieboszczyk Tede Vol- kerts został wójtem, ja zostałem podwójcim i je­stem nim już czterdzieści lat!

yjMSeTo nie jest bynajmniej błędem, Manners tym lepiej znacie się więc na rzeczy i nie sprawi to wam kłopotu!

Starzec potrząsnął głową.

- Nie, nie, łaskawy panie, zostawcie mnie, gdzie jestem, a może pociągnę jeszcze ‘parę- la­tek!

^Pastor poparł stanowisko Mannersa. )

1|R Dlaczego — powiedział — me poruczyć urzędu temu, który rzeczywiście kierował nim w ostatnich latach?

Starosta spojrzał na niego:

Nie rozumiem, panie pastorze!

-Pastor wskazały palcem na świetlicę^^gdzie Hauke w powolny, poważny sposób zdawał się wyjaśniać coś dwom starszym ludziom.

:— Tam stoi ten człowiek, ten wysoki Fryzyj- czyk z mądrymi szarymi oczami, ostrym nosem i sklepionym wyraziście czołem! Był parobkiem starego wójta, a teraz siedzi na własnym gospo-

darstwiej co prawda, jest on trochę za młody!

<^Wygląda na trzydziestkę — rzekł starosta, przyglądając*gtę^acznie wskazanemu.

Ma zaledwie dwadzieścia cztery lata — wtrącił podwójci MamferST— ale pastdf Tna -ratrjąr^cSEolwIeE- dobrego wyszło w ostatnich latach z wójtostwa, a dotyczyło tam, grobli czy śluz, pochodziło od niego; stary był ostatnio niedołężny,

Tak? zdziwił się starosta. — I sądzicie, że on byłby właściwym człowiekiem na miejscu swego dawnego pana?

całą -pewneśeią-—-odparł- Jewe Man- ners. ^ Brak mu jednak tego, co zowie się TT-fiaS „gruntem pod nogami". Jego ojciec miał około piętnastu dematów, on posiada chyba ze dwadzieścia, ale z taką własnością nikt jeszcze nie został u nas wójtem.

Pastor otworzył "juz* usta, jak gdyby chciał odpowiedzieć, gdy nagle podeszła do nich .Elke Volkerts, która od dobrej już chwili przeby­wała w pokoju.

: Czy łaskawy pan pozwoli wtrącić mi sło wo? zwróciła się do~ przedstawiciela wła­dzy. — Chodzi o to, ażeby z pomyłki nie wy* niknęła krzywda!

Mówcie zatem, panno Elke,-—- odparł sta­rosta. — Mądrość z pięknych dziewczęcych ust jest nam zawsze miła!

. — To nie mądrość, łaskawy panie, chcę tylko powiedzieć prawdę.

I jej godzi się wysłuchać, panno Elke.

Dziewczyna raz jeszcze powiodła wzrokiem

dokoła, jak gdyby chcąc się upewnić, czy nie ma tu jakichś niepożądanych uszu.

.— Łaskawy panie — zaczęła i pierś jej pod­niosła się wzburzeniem — mój ojciec chrzestny Jewe Manners powiedział wam, że Hauke Haien posiada tylko około dwudziestu dematów ziemi; w tej chwili tak jest w istocie, lecz skoro to konieczne, będzie mógł nazwać swą własno­ścią znacznie więcej dematów, o tyle więcej, ile wynosi posiadłość mojego ojca, kitóra jest teraz moją; a razem starczy tego chyba na wój­tostwo.

Stary Manners wysunął ku niej swą białą głowę, jak gdyby chciał zobaczyć, kto to wła­ściwie mówi.

Co to znaczy? — powiedział. — O czym ty mówisz, dziecko?

Elke wyjęła zza stanika czarną wstążeczkę z błyszczącym złotym pierścionkiem.

Jestem zaręczona, ojcze chrzestny — od­parła — oto pierścionek, a narzeczonym moim jest Hauke Haien.

A kiedy — wolno mi chyba zapytać, jako że trzymałem cię do chrztu, Elke Volkerts — kiedy się to stało?

Stało się to dość dawno, ojcze chrzestny, ale byłam już pełnoletnia. Wszelako ojciec za­czął zapadać na zdrowiu i znając go, nie chcia­łam go niepokoić; teraz, kiedy ojciec jest już u Boga, zrozumie, że jego dziecku dobrze będzie u boku tego człowieka. Byłabym milczała je­szcze przez cały rok żałoby, ale teraz musia­łam to powiedzieć przez wzgląd na Haukego oraz na dobro żuławy. — I zwracając się do

starosty, dodała: — Łaskawy pan zechce mi wybaczyć.

Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie; pastor śmiał się, stary podwójci zadowolił się niewy­raźnym „hm, hm", podczas gdy starosta pocie­rał dłonią czoło jak przed ważną decyzją.

Tak, droga panno — rzekł w końcu — ale jak tu na żuławach przedstawia się małżeńskie prawo własności? Muszę przyznać, że na razie nie orientuję sdę zbytnio w tej gmatwaninie!

Nie trudźcie się, łaskawy panie — od­rzekła wójtowa córka. — Przed ślubem prze­piszę moje mienie na narzeczonego. Bo i ja mam swoją dumę — dodała z uśmiechem — pragnę poślubić najbogatszego człowieka we wsjU

No i cóż, Manners — rzekł pastor. — Są­dzę, że wy, jako ojciec chrzestny, też nie bę­dziecie mieli nic przeciwko temu, abym połą­czył nowego wójta z córką starego!

Manners potrząsnął głową.

Oby pobłogosławił im Bóg! — powiedział nabożnie.

Starosta podał dziewczynie rękę.

' — Rzekłaś to mądrze i szczerze, panno Elke Volkents; dziękuję ci za tak przekonywające objaśnienia i spodziewam się, że także w przy­szłości i przy radośniejszych okazjach będę gościem waszego domu; ale najcudowniejszą w tym rzeczą jest to, że wójta ustanowiła nam ta oto panna!

Łaskawy panie — odparła Elke raz jeszcze, obrzucając poważnym spojrzeniem dobrotliwego starostę. — Właściwemu mężczyźnie może cza­

sem pomóc także kobieta! — Potem wyszła do przyległej świetlicy i wsunęła dłoń w rękę Haukego.

Minęło kilka lat: w domku Tede Haiena mie­szkał teraz pewien dzielny robotnik z żoną i dzieckiem; młody wójt grobelny Hauke Haien osiadł ze swą małżonką Elke Volkerłs w je]* ojcowskiej siedzibie. Przed domem tak jak dawniej szumiał latem potężny jesion, lecz na stojącej pod nim ławce siadywała wieczorami przeważnie sama pani z jakąś robótką w ręce; w małżeństwie tym wciąż jeszcze nie było dziecka. Mąż wszelako miał co innego do ro­boty niż wypoczywać wieczorem przed domem, gdyż mimo jego dawniejszej współpracy, z cza­sów urzędowania starego wójta, pozostało mnó­stwo nie załatwionych spraw, których wówczas nie uważał za stosowne poruszać. Teraz jednak musiał uprzątnąć stopniowo wszystko, a wy­miatał nader ostrą miotłą. Dochodziło do tego jeszcze zagospodarowanie majątku, powiększo­nego o jego własną posiadłość, przy czym sta­rał się zaoszczędzić wydatku na młodszego pa­robka. Toteż z wyjątkiem niedziel kiedy cho­dzili razem do kościoła, małżonkowie widywali się tylko przy Óbiedzie, który Hauke spożywał pośpiesznie, oraz o brzasku i o schyłku dnia; było to'życie wśród nieustającej pracy, niemniej jednak — życie szczęśliwe.. J Potem zaczęły krążyć złe, zakłócające ich spokój słowa. Kiedy pewnej niedzieli po ko­ściele zebrała się w gospodzie grupa młodych, nie bardzo spokojnych gospodarzy z żuław

i wydmy, przy czwartym czy piątym kieliszku zaczęli mówić wprawdzie nie o królu i rzą­dzie — tak wysoko wówczas jeszcze nie się­gano — ale o starszyżnie wiejskiej i komunal­nej, a przede wszystkim o daninach i świadcze­niach na rzecz gminy: im dłużej zaś o tym mówili, tym mniej świadczeń znajdowało łaskę w ich oczach, nie znajdowały jej zwłaszcza no­we, dotyczące tam; wszystkie jazy i śluzy, które zawsze się jakoś trzymały, trzeba było teraz naprawiać, na tamach wynajdywano wciąż inne miejsca wymagające niezliczonych taczek z zie­mią. A niech to wszyscy diabli porwą!

Macie to do zawdzięczenia waszemu mą­dremu wójtowi! _ zawołał jeden z mieszkań­ców wydmyZawsze tylko coś knuje i wszę­dzie wścibia swoje trzy grosze!

Tak. Martenie —„rzekł siedzący naprzeciw Ole Peters — masz rację, ^lo_człek podstępny, „chce podlizać się staroście, ale co zrobić, kiedy jest już tym naszym wójtem!

Dlaczegoście dali go sobie narzucić? — zapytał tamten. —■ Teraz musicie za to płacić!

Tak, Martenie — rzekł siedzący naprzeciw Ole Peters — stary został wójtem dzięki ojcu, a nowy dzięki żonie.

Smiećh, jaki rozległ się przy stole, dowiódł niezbicie, że powiedzonko znalazło ogólny po­klask.

Ale„słowa wypowiedziane przy kielichu nie pozostały~15ynajmniej w gospodzie, obiegły nie­bawem wioski na wydmie i na żuławach i do- szły do uszu Haukego^ I młody wójt znowu ujrzał w duchu ów szeregUTeżyczliwych twarzy,

a śtftiech, jaki panował w gospodzie, wydał mu się bardziej drwiący, niż był w istocie.

Psyi — krzyknął, rozglądając się dokoła ponuro, jak gdyby pragnął ich wychłostać,

Ełke położyła mu rękę na ramieniu,

=— Uspokój się, wszyscy chcieliby być tym, kim ty jesteś»

O to właśnie chodzi! — odparł gniewnie.

A czy sam Ole Peters — ciągnęła dalej żona — nie ożenił się bogato?

Oczywiście, Elke, ale wiano Woliny było za małe, aby mógł zostać wójtem!

Powiedz raczej, że on sam jest na to za mały! — I Elke odwróciła męża tak, aby musiał spojrzeć w lustro, stali bowiem w pokoju mię­dzy oknami. — Oto stoi wójt! — powiedziała. — Przyjrzyj mu się dobrze, może być nim tylko ten, co umie rządzić!

Masz rację, Elke — odrzekł Hauke w za­dumie — a jednak... Lecz teraz, żono,, muszę pójść do wschodniej śluzy, spust znowu się nie domyka.

Uścisnęła mu rękę.

Spójrz wpierw na mnie! Co ci jest, dla­czego patrzysz tylko w dal?

Nic, Elke, nic, masz przecież rację.

Poszedł, ale niebawem zapomniał o napra­wie śluzy. Inna myśl, z którą nosił się już dawniej, lecz nigdy nie domyślił do końca, myśl spychana wiecznie przez pilne sprawy urzędowe, opanowała go teraz na nowo z taką mocą, jak gdyby urosły mu nagle skrzydła.

Prawie bezwiednie...znalazł się na szczycie tamy od strony zatoki, daleko na południe, w

kierunku miasta; po lewej ręce dawno już zni­kła mu z oczu leżąca tutaj wioska. Szedł wciąż dalej, patrząc nieustannie w stronę morza i roz­ległego przylądka; gdyby ktoś szedł obok nie­go, ujrzałby w jego oczach wytężoną pracę myśli. Wreszcie przystanął: Przylądek wyda­wał się stąd tylko wąską kreską przy tamie. „To musi się udać! — pomyślał Hauke. — Sie­dem lat na urzędzie, nie powiedzą już więcej, l:e jestem wójtem jedynie dzięki żonie!"

Wciąż jeszcze stał w miejscu i bystrym a bacznym wzrokiem przyglądał się ze wszyst­kich stron zielonemu przylądkowi; potem po­szedł z powrotem do miejsca, gdzie rozległa płaszczyzna lądu przechodziła w wąskie pasmo zielonego pastwiska. Ale tuż przy tamie zale­wał ziemię silny strumień morza, który cały prawie przylądek oddzielał od stałego lądu, czyniąc zeń kępę; prowadził tam prymitywny drewniany most, służący do pędzenia tam i z powrotem bydła, jako też do przewożenia siana i zboża. Była pora odpływu; złociste wrze­śniowe słońce mieniło się na długiej na jakie sto kroków płyciźnie oraz w biegnącym po­środku głębokim korycie, którym morze nawet i teraz pędziło swoje wody.

To się da otamować! — rzekł do siebie Hauke, przyjrzawszy się chwilę migotliwej grze świateł; potem podniósł wzrok i od tamy, na której stał, przeciągnął w myśli linię ponad wartkim korytem morza, wzdłuż krańca oddzie­lonego wodą lądu ku południowi, a ponad tam­tejszym przedłużeniem koryta z powrotem na wschód, aż do tamy. Narysowana zaś przezeń

niewidzialna linia była nową tamą, nową rów­nież w konstrukcji profilu, linią, która istniała dotychczas jedynie w jego wyobraźni.

Dałoby to niż wynoszący około tysiąca de- matów — myślał z uśmiechem — niewielki co prawda, ale..."

Przyszła mu do głowy inna kalkulacja: przy­lądek należał do gminy, poszczególni jej człon­kowie posiadali pewną ilość udziałów, zależnie od rozmiarów ich posiadłości w obrębie gminy lub innych nabytych praw. Zaczął obliczać, ile udziałów odziedziczył po ojcu, ile po ojcu Elke, i ile ich kupił już sam od czasu małżeństwa, w niejasnym przeczuciu przyszłych korzyści, a także z powodu powiększenia swojej hodowli owiec. Zebrało się tego sporo, bo i od Ole Petersa odkupił był wszystkie udziały, ten bo­wiem rozzłościł się wielce, gdy podczas czę­ściowego zalewu przylądka utonął mu najlepszy baran. Był to jednak wypadek dość osobliwy, bo odkąd Hauke pamiętał, nawet przy najwyż­szej fali woda zalewała tylko brzegi. Jakież to da wspaniałe pastwiska i ziemie orne i jakie to będzie cenne, kiedy otoczy to wszystko jego nowa tama!

Poczuł upojny zamęt w głowie, ale wbił paznokcie w dłonie i zmusił się, aby trzeźwo i jasno patrzeć na to, co miał przed oczyma: na wielką, nie otamowamą płaszczyznę, na któ­rej krańcu pasła się teraz trzoda brudnych owiec. Lecz kto wie, czy już w najbliższych latach nie pochłoną tej ziemi burze i rozszalałe bałwany! A ponadto ileż przyniosłoby mu to pracy, walk ¡i zgryzot! Mimo to gdy schodził

M

W

z tamy i ścieżyną przez łęgi zmierzał w stronę swojego nasypu, zdawało mu się, że niesie do domu jakiś ogromny skarb.

Na dziedzińcu wyszła mu naprzeciw Elke.

Jak tam ze śluzą? — spytała.

Spojrzał na nią z tajemniczym uśmiechem.

Wkrótce trzeba nam będzie innej śluzy — powiedział — a także jazów i nowej tamy!

Nie rozumiem cię — odparła Elke, gdy szli do pokoju. — Czego ty chcesz, Hauke?

Chcę — powiedział powoli i zrobił krótką pauzę —„ ażeby ten wielki przylądek, który zaczyna się naprzeciw naszego domu, a biegnie na zachód, stał się otamow;ąnym. stałym lądem; wysoka fala omija nas już od ćwierćwiecza, gdyby jednak zdarzyła się znów któraś z tych najgorszych i zniszczyła młody zagajnik, wów­czas skończyłaby się cała nasza wspaniałość. Tylko dawne niedbalstwo mogło pozostawić to tak do dzisiaj!

Elke spojrzała nań zdumiona.

Ganisz samego siebie.

-Tak jest, Elke, ale dotychczas było tyle innej roboty!

Oczywiście, zrobiłeś już niemało!

A on usiadł w fotelu starego wójta i wpił mocno dłonie w poręcze.

Czy zdobędziesz się na tę odwagę?

Tak jest, Elke! — odparł bez namysłu.

Nie działaj zbyt pochopnie, to dzieło na śmierć i życie i prawie wszyscy będą przeciw­ko tobie, nie podziękują ci za twoje starania i trudy!

Hauke skinął głową:

Wiem o tym! - . . ,

A jeśli się nie uda? — zawołała Elke. —* Od dzieciństwa słyszałam, że tej rynny w pły- ciźnie nie da się zatkać i że lepiej jej nie ruszać.

To pretekst dla leniuchów — rzekł Hau­ke. — Dlaczego nie można by jej zatkać?

Nie wiem, może dlatego, że biegnie w po­przek płycizny i prąd jest zanadto silny. — Nagle opadło ją jakieś wspomnienie i w oczach jej zamigotał niemal figlarny uśmiech. — Bę­dąc dzieckiem, słyszałam raz, jak mówili o tym parobcy. Twierdzili, że aby tama mogła się ostać, musiałoby się wrzucić w nią i zasypać coś żyjącego; j?rzed stu laty przy budowie tamy z przeciwnej strony zakopano podobno jakieś cygańskie dziecko, które odkupiono od matki za grube pieniądze; lecz teraz żadna matka nie sprzeda chyba swego dziecka!

Hauke potrząsnął głową.

i Dobrze, że my nie mamy dziecka, gotowi by go, jeszcze zażądać.

Nie dostaliby go! — krzyknęła Elke i jak gdyby w nagłej trwodze skrzyżowała ręce na brzuchu.

Hauke uśmiechnął się, a ona raz jeszcze spytała:

A te ogromne koszty? Czy pomyślałeś

0 tym?

Pomyślałem, Elke. Korzyści, jakie osiąg­niemy, przewyższą je niepomiernie, nowa zaś tama pokryje także znaczną część kosztów utrzymania starej; pracujemy przecież sami

1 mamy w gminie przeszło osiemdziesiąt zaprzę­

gów, a młodych rąk do pracy także tu nie brak­nie. Nie na darmo zrobiłaś ze mnie wójta, Elke, pokażę im, że nim jestem!

Elke przycupnęła u jego stóp i patrzyła nań zatroskana, teraz podniosła się z westchnieniem.

Muszę iść do mojej roboty — powiedziała i pogłaskała go lekko po policzku. — Rób swo­je, Hauke!

Amen! •— odparł z poważnym uśmie­chem. —¡| Roboty starczy dla nas obojga!

I starczyło; jej dla obojga, lecz największy ciężar spoczywał na barkach mężczyzny. W nie­dzielne popołudnia, a często i wieczorami, Hau­ke siedział w pokoju wraz z pewnym dzielnym geometrą, zatopiony w obliczeniach, rysunkach i szkicach; nie inaczej się działo, kiedy był sam, a pracę kończył nieraz dopiero po północy. Potem wślizgiwał się do wspólnej sypialni — dusznych, wmurowanych łóżek nie używano już w domu wójta — a Elke, choć czekała na niego z biciem serca, leżała z zamkniętymi oczami i udawała, że śpi, pragnąc, aby i on zaznał wreszcie spoczynku. On zaś pocałował ją czasem w czoło, szepcząc jakieś miłosne słówko, i także układał się do snu, który nie­rzadko spływał nań dopiero z pianiem pierw­szych kurów. W okresie zimowych burz wybie­gał na tamę z ołówkiem i papierem w ręku i całymi godzinami rysował i notował, podczas gdy wicher zrywał mu czapkę z głowy. Jeśli zaś tylko lód nie zamykał mu drogi, wyruszał z parobkiem łodzią na płyciznę, gdzie sondą i żerdką mierzył głębokości, których nie był jeszcze pewien. Elke często drżała o niego, ale

gdy wracał, mógłby to poznać jedynie po sil­nym uścisku dłoni lub promiennym blasku tak spokojnych zazwyczaj oczu żony.

Cierpliwości, Elke — rzekł pewnego razu, gdy zdawało mu się, że żona nie chce go puścić z domu — zanim postawię swój wniosek, sam muszę wpierw nabrać pewności 1

Więc ona skinęła głową i pozwoliła mu odejść. Niemało było też wyjazdów do miasta do pana starosty, po wszystkim zaś, jako też po trudach wokoło gospodarstwa i roli czekała go znowu praca do późnej nocy. Poza pracą i urzędem Hauke nie utrzymywał już prawie żadnych stosunków z ludźmi i coraz rzadziej i ozmawiał nawet z żoną. „Przyszły dla nas złe czasy i potrwają jeszcze długo" — mówiła w duchu Elke i szła do swojej roboty.

Wreszcie słońce i wiosenne wiatry wszędzie przełamały lody, a prace wstępne też były ukończone. Podanie do pana starosty, celem poparcia sprawy u wyższej instancji, zawierało projekt otamowania wiadomego przylądka; wy- łuszczono, że nowa tama ma na celu dobro publiczne, a zwłaszcza żuław, niemniej jednak dobro państwa, jako że w przeciągu niewielu lat przyniesie to daninę od około tysiąca de- matów ziemi; wszystko zostało przepisane na czysto i wraz z załączonymi szkicami i rysun­kami obecnej i przyszłej lokalizacji śluz, jazów i wszystkiego co należy — zapakowane w gru­bą konwolutę i opatrzone wójtowską pieczęcią.

Oto podanie, Elke — rzekł młody wójt. — Udziel mi swego błogosławieństwa.

Elke włożyła dłoń w jego rękę.

Zawsze będziemy razem! — powiedziała.

Zawsze razem!

Podanie wysłano konnym posłańcem do mia­sta.

Proszę zauważyć, drogi panie — przerwał swą opowieść nauczyciel, patrząc na mnie życz­liwym wzrokiem — źe'to, co dotąd opowiedzia- łem, zebrałem w ciągu mej prawie czterdziesto­letniejdziałalności na żuławach z ustnej tra­dycji rozumnych ludzi lub z gawęd ich wnuków i prawnuków. Aby mógł pan pogodzić to z koń­cowym przebiegiem wydarzeń, zaznaczam, że to, co teraz opowiem, było naonczas i jest je­szcze dzisiaj przedmiotem rozmów całej wsi, skoro tylko na Wszystkich Świętych rozturko- czą się wrzeciona.

O jakie^pięćset czy sześćset kroków na pół­noc od domu wójta widać było wówczas z ta­my parę tysięcy kroków płycizny morskiej, a trochę dalej od przeciwległego brzegu żuła­wy — małą kępę, zwaną kępą Jeversa. Dzia­dowie używali jej ongi jako pastwiska dla owiec, gdyż wtedy rosła tam jeszcze trawa, lecz i ona się skończyła, gdy niską kępę — i to pośrodku lata — zalało parę razy morze, tak iż trawa zmarniała i nie nadawała się już dla owiec. Toteż oprócz mew i innych przy­brzeżnych ptaków, a czasem też chyba orła rybołowa, nikt już nie jodwiedzał tej kępy i w księżycowe noce widać było z tamy tylko przeciągające nad nią lżejsze i cięższe mgły. Kiedy od wschodu oświetlał kępę księżyc, wid­

niały tam pono szkielety ^¡^Ł^pionych rwyier a także kościotrup jakiegoś konia, chociaż nikF nie pojmował, skąd on mógłby się tam wziąć.

Było to pod koniec marca, pewnego wieczoru po robocie, wyrobnik z domu Tede Haiena oraz Iven Johns, parobek młodego wójta, przystanęli na tamie i patrzyli nieruchomo w stronę maja­czącej w poświacie księżyca kępy; zatrzymało ich snadż coś niezwykłego. Wyrobnik wsunął ręce do kieszeni i potrząsnął głową.

Chodź, Iven — powiedział — to nic dobre­go, wróćmy do domu.

Lecz drugi zaśmiał się, acz w głosie jego wciąż jeszcze brzmiała groza.

Ach, to jakieś żywe stworzenie, i to dużel Któż, u licha, zapędził się na to trzęsawisko! Spójrz, teraz wyciąga ku nam szyję! Nie, po­chyla łeb i żre! Myślałem, że nie ma tam nic do żarcia! Co to może być?

Co nas to obchodzi? — odparł tamten. — Dobranoc, Ivenie, skoro nie chcesz pójść ze mną, pójdę do domu sam.

Tak, tak, ty masz żonę i idziesz do ciepłe­go łóżka. Ale u mnie i w izbie hula marcowy wiatr.

Zatem dobranoc! — krzyknął wyrobnik i pobiegł tamą do domu.

Parobek obejrzał się parę razy za odchodzą­cym, ale przykuła go do miejsca chęć ujrzenia czegoś niesamowitego. Wtem .dostrzegł zmie­rzającą ku niemu ze wsi krępą, ciemną postać: był to chłopiec służący u wójta.

Czego chcesz, ^Karstenie? — zawołał doń parobek.

Ja? Nic — rzekł chłopak — ale gospodarz chce z tobą mówić!

Iven znowu skierował wzrok ku kępie.

Zaraz przyjdę, zaraz! — powiedział.

Na co się tak gapisz? — zapytał chłopak.

Parobek podniósł ramię i wskazał w milcze­niu na kępę.

Och! — szepnął chłopiec. — Tam biegnie jakiś koń, siwek, chyba sam diabeł na nim jeździ, bo skąd by się wziął koń na kępie Jeversa?

Nie wiem, Karstenie, oby to był tylko prawdziwy koń!

Ależ tak, Ivende, spójrz, żre całkiem jak koń! Ale kto go tam zawiózł, we wsi nie ma nawet tak wielkich łodzi! A może to tylko owca? Peter Ohm mówi, że w świetle księżyca dziesięć krążków torfu wygląda jak cała wieś! Nie, spójrz, teraz skacze! To jednak koń!

Stali przez chwilę w milczeniu z oczyma wle­pionymi w to, co poruszało się mgliście przed nimi. Księżyc stał wysoko, oświetlając rozległą płyciznę morza, które w zaczynającym się wła­śnie przypływie zalewało połyskujące mielizny. W.nieogarnionej przestrzeni słychać było jedy­nie szum wody; nie dobiegał tu nawet żaden zwierzęcy głos, jako że i na żuławach za tamą panowała pustka, krowy i cielęta były jeszcze w oborach. Nie ruszało się nic, tylko daleko na kępie Jeversa majaczyło coś, co uważali za siwego konia.

Robi się jaśniej — przerwał ciszę paro­bek — widzę wyraźnie błyszczące piszczele owiec!

Ja także —- rzekł chłopiec wyciągając szyję; ale potem, jak gdyby sobie coś nagle przypomniał, pociągnął parobka za rękaw. — Iven — szepnął — gdzie jest ten koński szkie­let, co zawsze tam leżał? Nie widzę go!

Ja także nie! To dziwne! — rzekł pa­robek.

Wcale nie takie dziwne, Ivenie! Powia­dają, że czasem, nie wiem, w które noce, ko­ściotrup wstaje i zachowuje się jak żywy!

Tak? — zdziwił się parobek. — To babski przesąd!

Być może — odparł chłopak.

Ale zdaje mi się, że przyszedłeś tu po mnie; chodź, musimy iść do domu. Tuitaj wy­gląda przecie wciąż tak samo.

Wszelako chłopca nie można było oderwać, aż parobek obrócił go przemocą i wyprowadził na drogę.

Słuchaj, Karstenie — powiedział, gdy upiorna kępa była już daleko za nimi. — Ucho­dzisz wszak za łebskiego chłopaka i sądzę, że zbadałbyś to najchętniej sam!

Tak —i odparł Karsten, czując wciąż je­szcze dreszczyk grozy — tak, chciałbym to zrobić, Ivenie!

Mówisz to serio? — A kiedy chłopiec potwierdził i dał mu na to rękę, parobek rzekł: — W takim razie jutro wieczorem od-_ czepimy naszą łódź, ty popłyniesz na kępę,

ji ja postoję tymczasem na tamie.

Spróbuję — odparł chłopak. — Wezmę ze sobą bat!

- Dobrze!

W milczeniu przybyli przed obejście państwa i wysokim nasypem jęli wspinać się ku do­mowi.

Następnego wieczora o tej samej porze pa­robek siedział na wielkim kamieniu przed drzwiami stajni, gdy stanął przed nim chłopak i strzelił z bicza.

Ale gwiżdże! — rzekł parobek.

Oczywiście, miej się na baczności — od­parł chłopak — wplotłem też w sznur gwoź­dzie.

Zatem chodź — powiedział starszy.

Księżyc tak jak wczoraj stał wysoko na

wschodzie nieba i jasno świecił. Wkrótce^zna- leźli się na tamie i jęli spoglądać ku kępie Jeversa, która ciemniała na wodzie jak mgli­sta plama.

Znowu się rusza — powiedział parobek — byłem tu po południu i nie było go, ale widzia­łem wyraźnie leżący tam biały koński szkielet!

Chłopak wyciągnął szyję.

Teraz nie ma go, Ivenie — szepnął.

No i cóż, chłopcze? — spytał parobek. — Kusi cię jeszcze, aby popłynąć na kępę?

Karsten zastanawiał się chwilę, potem strze­lił z bata.

Odczep tylko łódkę, Ivenie!

Wtem to, co chodziło po kępie, podniosło jak gdyby szyję i wyciągnęło łeb w stronę lądu. Lecz oni już tego nie widzieli, gdyż schodzili z tamy do miejsca, gdzie stała łódka.

Wsiadaj! — rzekł parobek, odczepiwszy ją. — Poczekam tutaj, aż wrócisz! Musisz przy­

bić od wschodu, tam zawsze można było lą­dować!

Chłopiec skinął głową w milczeniu i wraz ze swym biczem wypłynął w księżycową toń; pa­robek powędrował z powrotem na tamę i sta­nął w miejscu, gdzie byli przedtem. Niebawem zobaczył, że łódź przybiła przy ostrym, ciem­nym zakręcie, do którego wiodło szerokie den­ne łożysko, i krępa postać chłopca wyskoczyła na ląd. Czy to nie on trzasnął teraz z bicza? Lecz mógł to być również szum wzmagającego się przypływu. O paręset kroków dalej na pół­noc widział to, co uważali za siwka. O, teraz! Tak, chłopak szedł prosto ku niemu. To „coś" podniosło łeb jak gdyby zdumione i chłopak — słychać było wyraźnie — trzasnął z bicza.

Ale — co też mu przyszło do głowy? Zawró­cił i poszedł tą samą drogą, którą przyszedł. To „coś" nadal pasło się spokojnie na kępie, nie słychać było rżenia, a chwilami białe pasma wody jak gdyby przesłaniały zjawę. Parobek patrzył jak urzeczony.

Wtem usłyszał, że łódka przybija do tego brzegu i niebawem ujrzał na tamie wyłania­jącego się z mroku chłopca.

No i cóż, Karstenie, co to było? — za­pytał.

Chłopiec potrząsnął głową.

Nic! — powiedział. — Dopiero co widzia­łem to jeszcze z łodzi, a ledwie stanąłem na kępie, licho wie, gdzie się to zwierzę podziało; księżyc świecił przecie dość jasno, a kiedy przyszedłem na miejsce, nie było tam nic, oprócz bladych piszczeli chyba z pół tuzina

owiec, | trochę dalej leżał szkielet koński z białą długą czaszką i księżyc zaglądał w pu­ste oczodoły.

Hm — mruknął parobek. — A czyś się dobrze rozejrzał?

Tak, Ivenie, stałem tuż obok; jakaś prze­klęta czajka, co przycupnęła za szkieletem na nocleg, zerwała się z krzykiem, więc przestra­szyłem się i strzeliłem parokrotnie z bata!

I to wszystko?

Tak, Ivenie, wszystko, co wiem.

To i tak dosyć — rzekł parobek, przy­ciągnął chłopca za ramię i wskazał na kępę.

Spójrz, widzisz tam coś, Karstenie?

Dalibóg, znowu chodzi!

Znowu? — powtórzył parobek. — Patrzy­łem cały czas, ale potwór wcale nie zniknął, a ty szedłeś wprost na niego!

Chłopiec spojrzał nań osłupiały; na jego tak rezolutnym zazwyczaj obliczu ukazało się nagle przerażenie i nie uszło uwagi parobka.

Chodź — powiedział. — Pójdziemy do do­mu; widziane stąd, chodzi to jak żywe, a tam leżą tylko kości; to więcej, niż obaj zdołamy pojąć. Ale nie mów o tym nikomu, takich rze­czy nie wolno rozpowiadać!

Zawrócili, chłopiec poszedł wraz z nim; nie rozmawiali z sobą, leżące z boku żuławy to­nęły w głębokiej ciszy.

Lecz kiedy księżyc znikł i noce stały się ciemniejsze, zdarzyło się coś innego. Podczas targów końskich Hauke Haien pojechał konno do miasta, ale w sprawach nie mających nic wspólnego z targami. Mimo to, kiedy wrócił

pod wieczór, przywiózł do domu drugiego ko­nia; zwierzę było szorstkowłose i tak chude, że można by mu policzyć żebra, a oczy miało matowe i zapadnięte w głąb czaszki. Elke wy­szła przed drzwi, by powitać ukochanego mał­żonka.

O nieba I — zawołała. — Po cóż nam ten stary siwek? — A kiedy Hauke zajechał z nim przed dom i zatrzymał się pod jesionem, spo­strzegła, że. biedne stworzenie było. w dodatku kulawe.

Ale młody wójt śmiał się, zeskakując ze swe­go brunatnego wałacha.

Daj spokój, Elke, kosztował niewiele!

Mądra niewiasta odparła:

Wiesz przecie, że to, co najtańsze, bywa przeważnie najdroższe!

Nie zawsze, Elke. Zwierzę ma najwyżej cztery lata, przyjrzyj mu się dokładniej. Jest tylko zagłodzone i sponiewierane, już go nasz owies pokrzepi; sam będę się nim opiekował, aby mi go nie przekarmili.

Zwierzę stało tymczasem z opuszczonym łbem i zwisającą długą grzywą. Kiedy mąż wołał pa­robków, pani Elke obejrzała je ze wszystkich stron i potrząsnęła głową.

Takiego konia nie było jeszcze nigdy w naszej stajni.

Zza węgła domu „wyszedł teraz młody słu­żący i stanął jak wryty z przestraszonym wej­rzeniem.

Nuże, Karstenie — zawołał wójt — co ci się stało? Nie podoba ci się mój siwek?

Tak, o tak, czcigodny panie, dlaczego nie?

Zaprowadź więc zwierzęta do stajni, ale nie daj mu obroku, sam zaraz tam przyjdę!

Chłopiec chwycił siwka ostrożnie za uzdę, po czym szybko, jakby dla ochrony, sięgnął po cugle znanego mu dobrze wałacha. A Hauke wszedł z żoną do pokoju, gdzie czekało nań grzane piwo, chleb i masło. Wkrótce był syty, wstał od stołu i jął przechadzać się z żoną po pokoju, w którym blask wieczoru igrał na ka­flach ścian.

Opowiem ci, w jaki sposób nabyłem to zwierzę — powiedział. — Spędziłem jaką go­dzinkę u starosty; miał dla mnie dobrą wiado­mość; to i owo zmieni się trochę w moich szki­cach, ale rzecz najważniejsza ^projekt mojego profilu został zatwierdzony i już w najbliższych dniach nadejdzie nakaz rozpoczęcia budowy no­wej tamy!

Elke mimo woli westchnęła.

A więc jednak? — rzekła zmartwiona.

Tak jest, żono — odparł Hauke — ale sądzę, że po to właśnie połączył nas Bóg! Na­sze gospodarstwo jest teraz w takim porządku, że znaczną część sama potrafisz już wziąć na barki. Wybiegnij myślą o dziesięć lat naprzód, będziemy wówczas panami całkiem innej wła­sności!

Przy pierwszych słowach męża Elke ściskała z otuchą jego rękę, ale ostatnie słowa nie ura­dowały jej.

Dla kogo ta własność? — rzekła. — Mu­siałbyś chyba wziąć inną żonę, ja nie obdarzę cię dziećmi.

Łzy trysnęły jej z oczu, lecz on objął ją i uścisnął z całej mocy.

Pozostawmy to Panu Bogu — powie­dział. — Jesteśmy jeszcze dość młodzi, aby sa­mi cieszyć się owocami naszej pracy.

A kiedy trzymał ją w ramionach, ona długo patrzyła nań swymi ciemnymi oczami.

Wybacz mi, Hauke — rzekła — ale wpa­dam czasami w rozpacz!

Pochylił się i pocałował ją w twarz.

Jesteś moją żoną, a ja twoim mężem i ni­gdy nie będzie inaczej!

Objęła go mocno za szyję.

Masz rację, Hauke, cokolwiek się zdarzy, zdarzy się nam obojgu. — I zapłoniona wywi­nęła się z ramion męża. — Miałeś opowiedzieć

o tym siwku — szepnęła.

Tak jest, Elke. Powiedziałem ci już, że ucieszyłem się niezmiernie wiadomością, jakiej udzielił mi pan starosta. Wyjeżdżałem już prze­to z miasta,, gdy raptem na tamie za portem spotykam jakiegoś obdartusa; jakiś obieży­świat, łatacz kotłów lub coś w tym rodzaju. Drab ciągnął siwka za uzdę^ a zwierzę podnio­sło łeb i spojrzało na mnie głupimi oczyma. Miałem wrażenie, jak gdyby chciało mnie o coś poprosić, byłem zresztą dosyć bogaty w tej chwili. „Hej, ..człowieku! — zawołałem. — Do­kąd idziecie z tą szkapą?" Drab przystanął, si­wek także. Sprzedać go" — odparł obdartus, kiwając chytrze głową. „Tylko nie mnie!” — zawołałem wesoło. „A może jednak? — powie­dział. — To żwawy koriik i wart co najmniej sto talarów". Roześmiałem mu się w twarz. ;,Nie

śmiejcie się, panie — odparł. — Nie musicie przecież tyle zapłacić. Ja go nie potrzebuję i u mnie marnieje, a u was będzie wnet ina­czej wyglądał". Zeskoczyłem tedy z wałacha, zajrzałem siwkowi do pyska i spostrzegłem, iż zwierzę jest jeszcze młode. „Ile ma koszto­wać?" “— zawołałem, bo koń znowu spojrzał na mnie jak gdyby błagalnie. „Panie, weźcie go za trzydzieści talarów — powiedział obdar- tus — a uzdę dodam wam na przyczynek!" No cóż, - dobiłem targu, uścisnąłem brunatną rękę draba, a wyglądała niemal jak kopyto. Mamy więc siwka, żono, i mniemam, że chyba za pół darmo! Dziwne było tylko, że kiedy już od­jeżdżałem z końmi, ^słyszał611! za sobą śmiech, a gdy odwróciłem głowę, ujrzałem tego Sło­waka, jak stał rozkraczony z rękami na ple­cach i śmiał się jak sam diabeł!

Pfe! — zawołała Elke. — Żeby tylko ten siwek nie wniósł nam czegoś od swego daw­nego pana! Niech ci się dobrze chowa, Hauke!

Będę się o to starał. — I wójt poszedł do stajni, jak zapowiedział był chłopakowi.

Lecz nie tylko tego wieczoru nakarmił siw­ka, od tej chwili zawsze robił to sam i nie spuszczał oka ze zwierzęcia; pragnął dowieść, że kupno było korzystne, i nie chciał niczego zaniedbać. Już' po paru tygodniach zmieniła się postawa zwierzęcia, szorstka sierść stopniowo zanikła, ujawniła się lśniąca jabłkowita maść, a kiedy pewnego dnia wójt oprowadzał siwka po dziedzińcu, koń kroczył prosto na smukłych i silnych nogach. JHauke przypomniał sobie dzi­wacznego sprzedawcę.

To był głupiec albo łajdak, który go ukradł — mruknął do siebie. Wkrótce, gdy koń usłyszał tylko jego kroki w stajni, odwracał łeb i zaczynał rżeć; Hauke spostrzegł też, że jak to bywa u arabów, koń miał wąski łeb z parą lśniących, ognistych brązowych oczu. Wyprowadził zwierzę ze stajni i założył mu lekkie siodło, lecz ledwie go dosiadł, z gardła konia wyrwało się rżenie podobne do okrzyku rozkoszy i siwek od razu poniósł go z nasypu na drogę w stronę tamy; ale jeździec siedział mocno w siodle, a kiedy przybyli na tamę, koń szedł już spokojniej, lekkim, tanecznym kro­kiem, z łbem zwróconym ku morzu. Hauke po­klepał i pogłaskał go po lśniącej szyi, lecz siw­kowi nie trzeba było tej pieszczoty, był już jakby zrośnięty z jeźdźcem; kiedy zaś przeje­chali znaczną część tamy w kierunku półno­cnym, wójt zawrócił konia już bez trudu i przy­był z powrotem na dziedziniec.

Parobcy stali na dole przed podjazdem i cze­kali na gospodarza.

No, John — zawołał Hauke, zeskakując z konia — teraz ty pojedź na nim na łęgi, po­niesie cię jak w kołysce!

Siwek potrząsnął łbem i zarżał głośno w sło­neczną żuławę, a parobek zdjął siodło, z któ­rym chłopak tpobiegł do komory; potem koń położył łeb na ramieniu pana, poddając się z przyjemnością jego pieszczocie. Lecz kiedy parobek chciał mu wskoczyć na grzbiet, siwek rzucił się gwałtownie w bok, po czym znowu stanął nieruchomo, patrząc pięknymi oczajni na pana.

Ojej, Iven, czy zrobił ci coś złego? — za­wołał gospodarz, pomagając podnieść się pa­robkowi.

Iven pocierał stłuczone biodro.

Nie, panie, nic szczególnego, ale tego siw­ka to chyba sam diabeł ujeździ!

I ja! — dodał, śmiejąc się, Hauke. — Za­prowadź go więc za uzdę!

A kiedy zawstydzony nieco parobek posłu­chał, siwek pozwolił mu się spokojnie prowa­dzić.

W parę wieczorów później parobek i chło­piec stali razem u wrót stajni. Za tamą gasła zorza wieczorna, w obrębie tam głęboki zmierzch ogarnął już żuławę i tylko czasem dolatywał z daleka ryk przestraszonego cielę­cia lub pisk skowronka, ginącego w szponach kuny lub wodnego szczura. Parobek stał oparty

o odrzwia i palił krótką fajkę, której dymu nie mógł już dostrzec. Nie zamienili jeszcze ani słowa, lecz chłopiec czuł jakiś ucisk na duszy, nie wiedział tylko, jak zagadnąć mrukli­wego parobka.

Słuchaj, Ivenie — powiedział w końcu. — Pamiętasz ten koński szkielet na kępie Jever- sa?

Co z nim jest?

Właśnie, co z nim jest? Nie ma go tam ani za dnia, ani przy księżycu, wybiegałem na tamę jakie dwadzieścia razyl

Czyżby stare piszczele się rozsypały? — rzekł parobek, paląc spokojnie dalej.

Wychodziłem na tamę również przy świe-

tle księżyca: po kępie także już nic nie cho­dzi!

No tak — rzekł parobek — skoro kości się rozsypały, to koń nie może już wstać!

Nie żartuj, Ivenie! Ja wiem i mógłbym ci powiedzieć, gdzie jest teraz ten szkielet!

Parobek odwrócił się gwałtownie.

A więc gdzie on jest?

Gdzie? — powtórzył chłopak z naci­skiem. — W naszej stajni, stoi tutaj, odkąd nie ma go na kępie. Nie darmo gospodarz kar­mi go zawsze sam! Już ja wiem, co mówię, Ivenie!

Parobek palił w milczeniu, wydmuchując gwałtownie dym w mrok nocy.

Jesteś niemądry, Karstenie — powiedział po chwili. — Nasz siwek? Nigdy jeszcze nie by­ło żywszego konia niż ten! Jak taki sprytny chłopak jak ty może wierzyć w podobne baj­dy!

Ale chłopca nie można było przekonać. Sko­ro diabeł siedzi w tym siwku, to dlaczegóż by nie miał być żywy? Przeciwnie, tym gorzej! Wzdrygał się ze strachu, ilekroć wchodził pod wieczór do stajni, gdzie koń stał czasem i w le- cie, i odwracał ku niemu gwałtownie ognisty łeb.

A niech go licho porwie! — mruczał do siebie. — I tak się wkrótce rozstaniemy!

Toteż rozejrzał się po kryjomu za nową. służ­bą, wypowiedział i na Wszystkich Świętych przyjął miejsce parobka u Ole Petersa.~2nalazł tutaj gorliwych_słuchaczy dla swej opowieści

o diabelskim koniu wójta; gruba pani Wolina

i jej głupkowaty ojciec, dawny podwójci Jess Harders, słuchali tego z przyjemnym dreszczy­kiem grozy i opowiadali potem wszystkim, któ­rzy żywili urazę do wójta albo lubowali się w tego rodzaju rzeczach.

Tymczasem już z końcem marca nadszedł ze starostwa nakaz rozpoczęcia nowego otamowa- nia. Hauke zwołał przeto podwójcich i pewne­go dnia w gospodzie na wzgórzu obok kościoła zjawili się wszyscy i słuchali, jak wójt odczy­tał im główne punkty ze sporządzonych dotych­czas aktów: z własnego podania, z relacji sta­rosty, a w końcu ostateczną decyzję, zawiera­jącą przede wszystkim zatwierdzenie propono­wanego przezeń profilu; nowa tama nie miała być zatem stroma, jak dawniejsza, winna opa­dać ku morzu stopniowo i łagodnie. Lecz pod- wójtowie nie słuchali tego bynajmniej z mina­mi wesołymi lub choćby zadowolonymi.

Masz babo placek! — rzekł jeden stary podwójci. — I nie pomogą tu żadne protesty, bo starosta popiera naszego wójta.

Masz rację, Detlefie Wiens — dodał dru­gi — roboty wiosenne za pasem, a tu trzeba wszystko rzucić i stawiać nową, diabelnie dłu­gą tamę.

Skończycie jeszcze roboty — rzekł Hau­ke — przeGież nie musimy zaczynać tamy na­tychmiast.

Niektórzy przyznali mu słuszność.

: Ale ten twój profil! — powiedział drugi podwójci, zaczynając z innej beczki. — Od strony wody tama byłaby niemal równie sze-

roka jak długa. A skąd weźmiemy materiał? I kiedy to ma być gotowe?

Jak nie w tym, to w przyszłym roku, to zależy głównie od nas samych! — powiedział Hauke.

Gniewny śmiech rozległ się pośród zebranych.

Ale po co ta niepotrzebna robota, prze­cież nowa tama nie będzie wyższa od starej — krzyknął któryś z podwójcich — a ta stoi szczę­śliwie już przeszło trzydzieści lat.

To prawda — rzekł Hauke. — Trzydzieści lat temu zawaliła się stara tama, poprzednia przed trzydziestu pięciu laty, a jeszcze daw­niejsza stała lat czterdzieści pięć. Ale od tego czasu, choć tama jest nadal nieroztropnie stro­ma — najwyższa woda jakoś nas szczęśliwie omija. Nowa zaś tama mimo najsroższych bał­wanów będzie stała przez stulecia i nie zawali się, bo przy łagodnym spadku w stronę morza fale nie znajdą punktu zaczepienia; w ten spo­sób uzyskacie bezpieczny ląd dla was i dla waszych dzieci i z tego właśnie powodu wła­dze i pan starosta popierają mnie, co również i wy powinniście zrozumieć, dla własnego do­bra!

Kiedy zebrani nie kwapili się zbytnio z od­powiedzią, powstał z trudem pewien stary, si­wowłosy mężczyzna; był to ojciec chrzestny >JElke !— Jewę Manners, który na prośbę Hau-' kego wciąż jeszcze pełnił urząd podwójciego.

Wójcie Hauke Haienie — przemówił sta­rzec — przyczyniasz nam wiele niepokoju i kosztów i wolałbym, abyś poczekał z tym dó chwili, kiedy Pan Bóg powoła mnie na

wieczny spoczynek. Ale masz słuszność, prze­czyć temu może jedynie głupota. Codziennie winniśmy dziękować Stwórcy za to, iż mimo naszej opieszałości ochrania nam ten cenny ka­wałek przylądka od burz i naporu wód; teraz wszelako wybiła godzina, kiedy i nam przyj­dzie przyłożyć ręki i strzec naszego lądu po­dług naszej najlepszej wiedzy i woli, nie wy­zywając dłużej pobłażliwości Niebios. Ja, przy­jaciele, jestem starcem i nieraz już widziałem, jak się tamy budowało i jak się one waliły; jednak zawalenia się tej tamy, którą Hauke Haien z danym mu od Boga rozumem zapro­jektował i przeforsował u władz, nikt z was nie ujrzy za życia, a skoro sami nie okażecie mu za nią wdzięczności, uczynią to kiedyś wasze wnu­ki i uplotą mu wieniec z wawrzynu!

Jewe Manners znów usiadł, wyjął z kiesze­ni niebieską chustkę i otarł nią pot z czoła. Starzec wciąż jeszcze uchodził za człowieka dzielnego, o nieskazitelnej uczciwości, a jako że zebrani nie mieli ochoty uznać słuszności jego słów, milczeli w dalszym ciągu. Hauke Haien zabrał przeto głos, lecz wszyscy widzieli, że pobladł.

Dziękuję wam, Jewe Manners, za waszą obecność i za wasze słowa. Wy zaś, panowie podwójtowie, zechciejcie przynajmniej uważać tę nową tamę, której ciężar spada oczywiście głównie na mnie, za rzecz przesądzoną i nie­odwracalną, wobec czego postanówmy to, co do nas należy.

Mówcie — rzekł jeden z podwójcich.

I Hauke rozłożył na stole mapę nowej tamy.

Jeden z was zapytał poprzednio, _skąd weźmiemy tyle ziemi? Spójrzcie: tu, gdzie przy­lądek przechodzi w płyciznę, zostaje poza li­nią tamy wolny pas lądu; stąd zatem oraz z przylądka, który biegnie wzdłuż tamy na pół­noc i południe od nowej żuławy, będziemy mo­gli wybrać ziemię; jeżeli od strony wody bę­dziemy mieli porządną warstwę iłu, to na skar­py wewnętrzne i środkowe można będzie użyć piasku! Przede wszystkim jednak należy zawe­zwać geometrę, który wytyczy na przylądku li­nię nowej tamy! Najlepiej nada się chyba ten, który pomagał mi w opracowaniu planu. Na­stępnie musimy zamówić u kołodziejów dwu- kółki do zwożenia iłu i innych materiałów. Dla zasypania rynny w płyciźnie i na wewnętrzne skarpy, gdzie będziemy chyba musieli zadowo­lić się piaskiem, trzeba nam będzie nie wiem jeszcze ilu fur słomy do umocnienia tamy; mo­że więcej, niż znajdzie się jej na całej żuła­wie! Naradźmy się przeto, jak się o wszystko postarać i jak to urządzić. Także wykonanie nowej śluzy od zachodu trzeba będzie poruczyć później jakiemuś wybornemu cieśli.

Zebrani skupili się dokoła stołu, ten i ów spojrzał przelotnie na mapę i zaczęli stopnio­wo mówić, zdawało się jednak, że czynili to tylko dlatego, by. przerwać milczenie. W spra­wie powołania geometry zabrał głos jeden z młodych podwójcich:

Wyście to wymyślili, panie wójcie, więc sami najlepiej wiecie, kto się do tego nadaje.

Lecz Hauke odparł:

Jesteście podwójcim, Jakubie Meyenie,

musicie więc wyrazić własny pogląd i nie kie­rować się moim, a jeśli podacie kogoś lepsze­go, ja cofnę moją propozycję!

Dobrze, może być ten — rzekł Jakub Me- yen.

Ale jednemu ze starszych nie przypadło to do gusitu, miał bowiem synowca; takiego geo­metry jak on nie było jeszcze na żuławach, przewyższa on nawet ojca naszego wójta, świę­tej pamięci Tede Haiena!

Debatowano zatem nad dwoma geometrami i postanowiono w końcu powierzyć pracę oby­dwóm. Omówiono również sprawę dwukółek, dostawy słomy oraz wszystkie inne, toteż Hau- ke późno i bardzo wyczerpany wrócił do do­mu na wałachu, którego wtedy jeszcze używał. A kiedy usiadł w starym fotelu, pochodzącym od jego ciężkiego, lecz lżej pojmującego życie poprzednika, stanęła u jego boku małżonka.

Wydajesz się taki zmęczony — powiedzia­ła, odgarniając mu włosy z czoła.

Istotnie, jestem trochę zmęczony — od­parł.

A czy rzecz się uda?

Chyba tak -§*■ rzekł z gorzkim uśmie­chem. — Jednak sam muszę pchać koła i być jeszcze rad, jeśli mi ich nie powstrzymają.

t—. Ale przecież nie wszyscy?

Nie wszyscy, Elke, twój chrzestny, Jewe Manners, to dobry człowiek, pragnąłbym, aby był o trzydzieści lat młodszy.

Po kilku tygodniach, gdy wytyczono już li­nię tamy i dostarczono przeważną część dwu-

kółek, wójt zebrał w gospodzie parafialnej wszystkich właścicieli udziałów przyszłej żuła­wy, jako też posiadaczy gruntów za starą ta­mą. Należało przedłożyć plan podziału pracy i kosztów i wysłuchać ewentualnych sprzeci­wów, jako że i dawni udziałowcy — o ile by nowa tama i nowe śluzy zmniejszyły koszty utrzymania starszych urządzeń — winni ponieść część ciężarów. Plan ten był rezultatem trud­nej i żmudnej pracy Haukego i gdyby nie to, że za pośrednictwem starosty przydzielono mu z urzędu nie tylko posłańca, ale także pisarza, nie uporałby się z nim tak rychło, aczkolwiek pracował znowu do późnej nocy. A kiedy śmier­telnie znużony udawał się na spoczynek, żona nie czekała nań już, udając tylko, że śpi, gdyż

i ona, wyczerpana nadmierną pracą dnia, leża­ła pogrążona we śnie, jak na dnie głębokiej

studni.

Kiedy Hauke odczytał teraz swój plan i roz­łożył na stole papiery, a od trzech dni leżały one w gospodzie, aby można je było przej­rzeć — znaleźli się co prawda poważni ludzie, którzy przyjrzeli się z respektem tej sumien­nej pracy i po spokojnym namyśle podporząd­kowali się słusznym wywodom wójta. Inni wszelako, ci, których udziały zostały sprzeda­ne przez nich samych, ich ojców lub innych poprzedników, protestowali przeciwko obciąże­niu ich kosztami nowego niżu, nie przedsta­wiającego dla nich wartości, niepomni, że dzię­ki nowym pracom odciążone zostaną stopnio­wo także ich stare posiadłości. Inni znowuż, szczęśliwi właściciele udziałów na nowej żu­

ławie, żądali głośno, aby ich od nich uwolnić, twierdzili, że oddadzą je za bezcen, jako że z powodu niesłusznych świadczeń, jakimi się ich obarcza, nie potrafią się utrzymać. A Ole Peters stał z ponurą miną przy drzwiach i wy­krzykiwał:

Wpierw zastanówcie się i potem dopiero zaufajcie naszemu wójtowi! On umie rachować: posiadł już większość udziałów i wycyganił też moje, i dopiero kiedy je miał, postanowił ota- mować nową żuławę.

Po tych słowach zapadła wśród zebranych chwila śmiertelnej ciszy. Wójt stał przy stole z rozłożonymi papierami, podniósł głowę i spoj­rzał na Ole Petersa.

Wiesz dobrze, Ole, że mnie oczerniasz — powiedział. — Robisz to jednak, albowiem wiesz, że przylgnie do mnie spora część błota, którym mnie obrzucasz! Prawda wygląda tak, że sam chciałeś się pozbyć swych udziałów, ja zaś potrzebowałem ich wtedy dla mojej ho­dowli owiec; i powiem więcej! Brudne słowa, jakie wyrwały ci się kiedyś w gospodzie — to, że jestem wójtem jedynie dzięki żonie — te słowa pobudziły mnie do czynu; zapragną­łem pokazać wam, że potrafię być wójtem dzię­ki sobie samemu. I dlatego, Ole Petersie, zro­biłem to, co powinien był już zrobić mój po­przednik. Lecz jeśli masz do mnie żal o to, że twoje udziały stały się moimi — słyszysz prze­cież! — dosyć jest tutaj takich, którzy chcą odsprzedać tanio swoje tylko dlatego, że boją

Pośród ■ niewielkiej części zebranych podniósł

się pracy!

się pomruk aprobaty, a stojący między nimi stary Jewe Manners zawołał głośno:

Brawo, Hauke Haien! Bóg pobłogosławi twojemu dziełu!

Mimo to tym razem nie zakończono jeszcze sprawy, aczkolwiek Ole Peters milczał, a ludzie rozeszli się dopiero na wieczerzę. Załatwiono wszystko na drugim zebraniu i też tylko dla­tego, że Hauke, zamiast przypadających nań w następnym miesiącu trzech zaprzęgów, wziął na siebie cztery.

Wreszcie, kiedy nad krajem rozlegały się już dzwony Zielonych Świątek, jrozpoczęto pracę: dwukółki jeździły bezustannie z przylądka na linię tamy, aby zrzucać wybraną glinę, i ta sama ilość wózków wracała na przylądek, aby je znowu ładować. Na samej zaś linii tamy stali ludzie z szuflami i łopatami, układając

i uklepując zwieziony ił. Zwożono i wyładowy­wano ogromne fury słomy; używano jej nie tylko do umacniania lżejszego materiału, jak piasek i sypka ziemia, którymi posługiwano się przy budowie wewnętrznych skarp; stopniowo wykańczano poszczególne odcinki tamy, okła­dano je darniną i pokrywano grubą warstwą słomy, aby chronić okładzinę przed podmywa­jącymi tamę falami. Ustanowieni nadzorcy cho­dzili tędy i owędy, w czasie burzy stali z roz­dziawionymi gębami, wykrzykując swoje roz­kazy pośród wichrów i nawałnicy. A wójt pę­dził na swym siwku (teraz bowiem używał wy­łącznie jego) i zwierzę tam i z powrotem niosło swojego jeźdźca, gdy ten szybko i oschle wy­dawał zarządzenia, chwalił robotników lub, jak

się czasem zdarzało, wyrzucał bezlitośnie jakie­goś leniucha czy niedorajdę.

—• Nic ci nie pomoże — krzyczał wówczas — nie dopuścimy, aby twoje lenistwo zniszczyło nam tamę!

Kiedy nadjeżdżał z żuławy, ludzie słyszeli już z daleka parskanie wójtowego konia i wszy­stkie ręce zabierały się raźniej do roboty.

Do dzieła! Siwek jedzie!

W porze śniadania, kiedy robotnicy leżeli gromadnie na ziemi, spożywając swój chleb, Hauke jeździł wzdłuż opustoszałej tamy i by­strym wzrokiem wykrywał ślady niechlujnych rąk. A kiedy wracał do ludzi i tłumaczył im, jak należy robotę wykonać, oni podnosili .wprawdzie ku niemu wzrok, żując cierpliwie chleb, lecz wójt nigdy nie usłyszał od nich słów uznania bądź jakiejkolwiek innej wypo­wiedzi.. Pewnego razu o takiej właśnie porze — a było już późno —jako że w jednym miejscu tamy znalazł szczególnie porządną robotę, Hauke podjechał do najbliższej grupy jedzą­cych robotników, zeskoczył z siwka i zapytał wesoło, kto też to tak znakomicie wykonał; ale ludzie spoglądali nań płochliwie i ponuro,

i tylko powoli, jakby niechętnie, wymienili kilka nazwisk. Człowiek, któremu wójt oddał konia, stojącego spokojnie jak owca, trzymał go oburącz i patrzył jak gdyby ze strachem w piękne oczy zwierzęcia, wlepione jak zwykle w pana.

-— Martenie! ę-r*. zawołał Hauke. — Dlaczego stoisz, jakby w ciebie grom strzelił?

Panie, wasz koń jest taki spokojny, jak gdyby knuł coś złego!

Hauke roześmiał się i sam wziął konia za uzdę, a zwierzę zaczęło trzeć pieszczotliwie łeb o jego ramię. Paru robotników patrzyło trwożliwie na rumaka i jeźdźca, inni najobojęt- niej w świecie jedli w milczeniu śniadanie, rzu­cając tu i ówdzie jakiś okruch mewom, które zapamiętały sobie to żerowisko i smukłymi skrzydłami dotykały niemal głów ludzi. Wójt jakby bezmyślnie obserwował przez chwilę żeb­rzące ptaki, chwytające dziobami podrzucane im kęsy, po czym wskoczył na siodło i nie oglądając się już na ludzi, odjechał; usłyszał teraz parę głośnych słów, które brzmiały jak szyderstwo.

Co to jest? — rzekł do siebie. — Czyżby Elke miała rację, że wszyscy są przeciwko mnie? Także parobcy i ci liczni szarzy ludzie, którym moja nowa tama przyniesie tylko do­brobyt?"

Dał koniowi ostrogę i zwierzę jak szalone poniosło go ku żuławie. Wójt nie wiedział oczy­wiście o owym niesamowitym blasku, jaki roz­toczył nad jeźdźcem i siwkiem jego dawny słu­żący; ludzie zaś właśnie teraz winni go byli ujrzeć: jak błyszczały w tej chudej twarzy oczy, jak rozwiewał się jego płaszcz i jak pę­dził ten siwy koń!

Tak upłynęły lato i jesień; pracowano prawie do końca listopada, potem mróz i śnieg wstrzy­mały roboty; nie zostały one zakończone i niż postanowiono zostawić otwarty. Tama wznosiła

si§ na osiem stóp i tylko od zachodu, gdzie miała "stanąć nowa śluza, pozostawiono lukę, a także u góry przed starą tamą rynna w za­lewie była jeszcze nie tknięta. Toteż przypływ — równie jak podczas ostatnich trzydziestu lat — mógł wedrzeć się na żuławę, nie wyrządzając większej szkody ani jej, ani nowej tamie. Tak oto dzieło ludzkich rąk zdano na łaskę i opiekę Wielkiego Boga, dopóki wiosenne słońce nie umożliwi wykończenia robót.

W domu wójta zdarzył się tymczasem fakt wielce radosny. W dziewiątym roku małżeń­stwa urodziło się dziecko. Było czerwone i po­marszczone i ważyło siedem funtów, jak przy­stoi nowo narodzonemu dziecięciu, jeśli — jak ono — należy do płci niewieściej; jedynie jego krzyk był dziwnie stłumiony i nie podobał się zbytnio położnej. Najgorsze jednak było to, że trzeciego dnia po połogu Elke leżała w wy­sokiej gorączce, bredziłanie poznawała ani. męża, ani swej starej pomocnicy. Nieposkro­miona radość, jaka ogarnęła Haukego na widok dziecka, przeobraziła się w smutek; sprowa­dzono z miasta lekarza, siedział przy łóżku, ba­dał tętno, zapisał coś i rozglądał się bezradnie dokoła. Hauke potrząsnął głową. On nic nie pomoże, tu może pomóc tylko Bóg! Wykombi­nował sobie jakąś własną chrześcijańską wiarę, ale coś powstrzymywało go od modlitwy. Kie­dy stary doktor odjechał, Hauke stanął przy oknie z oczyma utkwionymi nieruchomo w sza­rzyznę zimowego dnia, a kiedy chora krzyknęła w malignie, złożył ręce; sam nie wiedział, czy złożył je do modlitwy, czy po to tylko, by

samemu nie zatracić się w tej potwornej trwo­dze.

Woda! Woda! — jęczała chora. — Trzy­maj mnie! — krzyknęła. —• Trzymaj mnie, Hau- ke! — Potem głos jej opadł i wezbrał jak gdy­by płaczem: — W morze, w zatokę? O, dobry Panie, już nigdy go nie zobaczę!

Hauke odwrócił się, odsunął od łóżka pie­lęgniarkę, padł na kolana, objął małżonkę

i przyciągnął ją ku sobie:

Elke, Elke, poznaj mnie, jestem przecież przy tobie!

Lecz ona otworzyła szeroko rozpalone gorącz­ką oczy i rozglądała się wokoło jak beznadziej­nie stracona.

Hauke ułożył ją z powrotem na poduszkach

i zacisnął kurczowo ręce.

Panie mój, Boże — krzyknął — nie za­bieraj mi jej! Wiesz przecie, że nie mogę bez niej żyć! — Potem, jak gdyby się opamiętał, dodaj ciszej: — Wiem, że i Ty nie zawsze mo­żesz działać tak, jak byś pragnął, i Ty tego nie możesz, jesteś samą wszechmądrością i nią musisz się kierować. O Panie, przemów do mnie, choćby jednym tchnieniem!

I nagle nastała jakby wielka cisza; słyszał jedynie cichy oddech żony. Kiedy odwrócił się do łóżka, Elke leżała w spokojnym śnie i tylko pielęgniarka patrzyła nań przerażonym wzro­kiem. Usłyszał skrzypnięcie drzwi.

Kto to był? — zapytał.

Panie, to wyszła służąca Ann Grete, przy­niosła żelazny piecyk.

Dlaczego patrzycie na mnie z takim lę­kiem, pani Levke?

Ja? Przestraszyłam się waszej modlitwy, panie, tym nie wybłagacie nikogo od śmierci!

Hauke spojrzał na nią przenikliwie.

Czy i wy, jak nasza Ann Grete, odwie­dzacie zebrania tego holenderskiego łaciarza Jantje?

Tak, panie, obie hołdujemy żywej wierze!

Hauke nie odpowiedział. Modne naonczas

konwentykuły sekciarskie szerzyły się również wśród Fryzyjczyków; wodzili w nich rej pod­upadli rzemieślnicy lub wydaleni za opilstwo nauczyciele, a młode dziewczyny i stare kobie­ty, próżniacy i samotnicy biegali skwapliwie na owe tajne zebrania, gdzie każdy mógł grać rolę kapłana. Z domostwa wójta spędzali na nich wolne wieczory Ann Grete i zakochany w niej chłopak do posług. Elke nie ukrywała przed mężem swoich przeciw temu zastrzeżeń, on jednak sądził, że do spraw wiary nie na­leży się wtrącać: nie szkodzi to nikomu i le­piej, aby chodzili tam niźli do szynku na wódkę!

Na tym wtedy stanęło, przeto Hauke i teraz zamilkł. O nim wszelako nie milczano, słowa jego modlitwy podawano sobie z ust do ust:

Zaprzeczył boskiej wszechmocy, a czym by był Bóg bez wszechmocy? Wyparł się Bo­ga, przeto i ta rzecz z koniem może być w końcu prawdą!

Hauke nie wiedział o niczym; w owych dniach obchodziła go jedynie żona i nawet dziecko jak gdyby dlań nie istniało.

Przyszedł znów stary lekarz, przychodził co­dziennie, czasem dwa razy w ciągu doby, raz nawet został przez noc, napisał nową receptą i parobek Iven Johns popędził z nią do apteki. A potem twarz lekarza rozpogodziła się i doktor kiwnął poufale głową wójtowi:

Dobrze będzie, dobrze, z boską pomocą!

A pewnego dnia — czy to sztuka lekarska

zwyciężyła chorobę, czy też na skutek modlitwy Haukego, Bóg jednak znalazł jakieś wyjście — dość, że kiedy doktor został sam z chorą, prze­mówił do niej, a jego stare oczy się śmiały:

Kobieto, teraz mogę to wam spokojnie rzec: dzisiaj doktor obchodzi swoje święto. Było z wami źle, lecz oto znowu należycie do nas, żyjących!

Z ciemnych oczu Elke trysnęło jakby morze promieni.

Hauke! Hauke! Gdzie jesteś? — zawołała, a kiedy na jej głośny okrzyk mąż wbiegł do pokoju i ukląkł przy łóżku, ona zarzuciła mu na szyję ramiona: — Hauke, mężu mój, jestem ocalona! Zostaję przy tobie!

A stary doktor wyjął z kieszeni jedwabną chusteczkę, otarł czoło i policzki i kiwając gło­wą, wyszedł z pokoju.

Trzeciego wieczora po owym dniu pewien nabożny mówca — a był nim wypędzony przez wójta z roboty marny szewczyna — przemawiał na zebraniu u holenderskiego latacza i wylu- szczał swoim słuchaczom przymioty Pana Boga:

Kto atoli zaprzeczy boskiej wszechmocy, kto powiada: „Wiem, że nie możesz zdziałać tego, co chcesz" — a znamy wszyscy tego nie­

szczęśnika, jak kamień cięży on gminie — ten odpadł od Boga i znajduje pocieszyciela w oso­bie nieprzyjaciela Boga, a przyjaciela grzechu, albowiem ręka człowiecza musi sięgnąć po ja- koweś oparcie. Wy zaś strzeżcie się tego, który się w ten sposób modli, gdyż modlitwa jego jest przekleństwem!

Także i te słowa obiegły wszystkie domy. Bo i cóż się ukryje w małej gminie? Doszły również do uszu Haukego. Nie powiedział o tym ani słowa nawet żonie; czasem tylko obej­mował ją gwałtownie i przyciągał ku sobie.

Pozostań mi wierną, Elke, pozostań mi wierną!

A wtedy ona podnosiła nań oczy pełne zdu­mienia.

A kotnuż innemu miałabym dochować wia­ry? — Lecz po chwili zrozumiała jego słowa.

Tak, Hauke, będziemy sobie wierni, nie tylko dlatego, że jesteśmy sobie nawzajem po­trzebni!

Po czym każde z nich szło do swojej pracy.

I znowu było wszystko dobrze, lecz mimo nie­strudzonej pracy otaczała wójta samotność, a w sercu jego zagnieździł się upór i głucha skrytość wobec wszystkich ludzi. Jedynie wo­bec żony był zawsze taki sam, a rano i wie­czór padał na kolana pTzed kołyską dziecka, jak gdyby szukając tam wiecznego zbawienia. Dla czeladzi i robotników stał się jednak su­rowszy; niezdarnych i niedbałych, którym daw­niej udzielał spokojnie nagany, gromił teraz nader ostro, tak iż Elke nieraz musiała napra­wiać i łagodzić.

Z wiosną rozpoczęto znowu prace przy tamie. Dla ochrony projektowanej nowej śluzy luikę w zachodniej linia tamy zamknięto od wewnątrz, jak i od zewnątrz, groblą przybrzeżną w kształ­cie półksiężyca; a wraz ze śluzą (rosła stop­niowo także główna tama, osiągając coraz szyb­ciej swą ostateczną wysokość. Zadanie kieru­jącego pracami wójta nie stało się jednak łat­wiejsze, gdyż w miejsce zmarłego zimą Jewe Mannersa podwójcim został Ole Peters. Hauke nie próbował temu przeszkodzić, ale miast słów zachęty i towarzyszącego im klepania po ra­mieniu (jakimi darzył go tak często sędziwy ojciec chrzestny żony) spotykały go od tegoż następcy utajony opór oraz btłahe zarzuty, a wójt musiał zwalczać je podawaniem równie błahych powodów, jako że Ole Peters, choć należał do ludzi ważnych, nie znał się zbyt­nio na tamach; wciąż jeszcze przeszkadzał mu smadź ów dawny „gryzipiórek".

Nad żuławą i morzem Znowu lśniło cudownie niebo i niż znowu roił się od silnego pstroka­tego bydła, którego ryk przerywał niekiedy rozległą ciszę. W wysokich przestworzach śpie­wały nieustannie skowronki, lecz słychać je było dopiero wtedy, gdy na chwilkę zamilkły. Ani jedna burza nie przerwała pracy, tak iż śluza stała już z całym rusztowaniem z suro­wych belek i ani przez jedną noc nie trzeba jej było ochraniać tymczasową tamą. Pan Bóg zda­wał się sprzyjać nowemu dziełu. Oczy pani Elke też uśmiechały się do męża, gdy wracał na swym siwku do domu.

A jednak poczciwe z ciebie zwierzę 1 — mawiała Elke, klepiąc lśniącą szyję konia.

A kiedy trzymała na rękach dziecko, Hauke zeskakiwał z siodła d huśtał maleństwo w ra­mionach. Skoro zaś siwek -kierował na nie swo­je brązowe spojrzenie, wójt mawiał:

Chodź tutaj, niech i ciebie spotka ten za­szczyt!

Po czym sadzał maleńką Wienke — tak bo­wiem została ochrzczona — na siodle i opro­wadzał siwka po nasypie. Stary jesion też do­stępował czasem tej łaski: Hauke sadzał dziecko na którejś z giętkich gałęzi i huśtał córeczkę. Matka z roześmianymi oczyma stała w drzwiach domu; lecz dziecko nie śmiało się, oczy nad de­likatnym noskiem patrzyły tępo w dal, a małe rączki nie sięgały po kijek, który podawał mu ojciec. Hauke nie zważał na to, nie wiedział przecież nic o tak małych dzieciach; jedynie Elke, ilekroć widziała jasnooką dziewczynkę na rękach swojej robotnicy, która jednocześnie z nią odbyła połóg, mawiała czasem z żalem:

Moje nie jest jeszcze tak silne jak twoje, Stino!

A kobieta, potrząsając miłośnie a szorstko pulchnym chłopaczkiem, którego prowadziła za rękę, wołała:

Tak, pani, dzieci bywają różne, ten nie miał jeszcze dwóch lat, jak wykradał md już jabłka z komory!

A Elke odgarniała kędziory z oczu grubego malca i przyciskała skrycie do serca swoje cichutkie maleństwo.

Z początkiem października na zachodzie stała już mocno nowa śluza w zamkniętej z obu stron głównej tamie, która z wyjątkiem luk tuż przy rynnie, opadała ku wodzie łagodnym pro­filem i przewyższała normalny przypływ o pięt­naście stóp. Z północno-wschodniego krańca tamy ponad kępą Jeversa ogarniało się swo­bodnie wzrokiem całą płyciznę; tutaj wszelako wiatry były gwałtowniejsze i rozwiewały wło­sy, a kto chciał stąd patrzeć, ten dobrze musiał trzymać swą czapkę.

Z końcem listopada, gdy zaczęły się burze i deszcze, należało już tylko zamknąć czeluść przy starej tamie; po dnie czeluści wąskim ko­rytem od północy wlewało swe wody morze i wdzierało się na nową żuławę. Z obu stron koryta stały ściany tamy, a przepaść między nimi musiała teraz zniknąć. Sucha, letnia pogo­da ułatwiałaby, oczywiście, pracę, lecz i tak musiała być ona wykonana, gdyż gwałtowna burza mogła zagrozić całemu dziełu. Hauke ro­bił wszystko, by doprowadzić rzecz do końca. Deszcz lał strumieniami, wicher wył, lecz jego chuda postać raz po raz wyłaniała się z czar­nej masy ludzi pracujących zarówno na tamie, jak na dole przy czeluści. Teraz wójt znajdował sdę na dole przy dwukółkach, które musiały zwozić glinę już z odległych partii przylądka; właśnie przybyła tam zwarta grupa wozów, aże­by zwalić swój ciężar.

Pośród chlupotania deszczu i szumu wiatru rozlegały sdę od czasu do czasu ostre, rozka­zujące słowa wójta, który sam tu dzisiaj rzą­dził. Wywoływał wozy podług numerów i po­

wstrzymywał tłok; jedno: „Stój!" — z jego ust i robota ustawała. „Słoma! Całą furę!" — wo­łał do ludzi na górze i ze stojących tam fur zwalała się na mokrą glinę góra słomy. Ludzie na dole rozprowadzali ją i wołali do tych na górze, ażeby ich tylko nie pogrzebali! Nad­jeżdżały wciąż nowe wozy; Hauke znowu zna­lazł się Sra górze i patrzył z grzbietu siwka w czeluść, po czym powędrował wzrokiem ku zatoce. Dął ostry wicher; Hauke spostrzegł, że krawędź wody sięga coraz wyżej i fala wciąż jeszcze rośnie. Widział też, że ludzie ociekają wodą i ledwie mogą zaczerpnąć tchu, pracując ciężko na wietrze, przy zalewającym ich de­szczu.

Wytrzymajcie, ludzie, wytrzymajcie! — krzyknął w dół. — Jeszcze tylko o jedną stopę wyżej i będzie dosyć!

I zgiełk pracy zagłuszał wycie nawałnicy: głuchy odgłos zwalanych mas gliny, skrzypienie wozów, szum zrzucanej w dół słomy. Od czasu do czasu słychać było pisk małego, żółtego psa, który ■zmarznięty i jakby zbłąkany plątał się pomiędzy ludźmi i furami. Wtem Hauke spo­strzegł, że ktoś wrzucił psa w czeluść; gwał­towny gniew rozpłomienił mu lica.

Stójcie, stójcie! — krzyknął ku wozom, gdyż nadal zwalano tam mokrą glinę.

Dlaczego? — zawołał z dołu jakiś szorstki głos. — Chyba nie z powodu nędznego psiaka?

Stójcie, powiadam! — krzyknął znów Hau­ke. —* Przynieście mi tego psa! Niech nie skazi naszego dzieła zbrodnia!

Ale nikt nawet ręką nie ruszył i. parę łopat

gliny przeleciało tuż obok wrzeszczącego stwo­rzenia. Hauke dał siwkowi ostrogę, tak iż zwie­rzę wydało okrzyk i popędziło w dół, a ludzie ustępowali mu z drogi.

Psa! — krzyczał Hauke. — Dajcie mi tego psa!

Czyjaś ręka dotknęła łagodnie ramienia wój­ta, jak gdyby była ręką starego Jewe Manner- sa, lecz kiedy Hauke odwrócił głowę, ujrzał jednego z przyjaciół staruszka.

Miejcie się na baczności, panie wójcie — powiedział. — Nie macie pośród ludzi przyja­ciół, dajcie spokój!

Wicher wył, szumiała ulewa, ludzie wbili łopaty w ziemię, niektórzy je porzucili. Hauke nachylił się do starego:

Chcecie potrzymać mi konia, Harke Jens? — A ledwie starzec ujął cugle, Hauke wskoczył w przepaścistą wyrwę, chwycił pisz­czącego psiaka na ręce i niemal w tej samej chwili siedział znów na siodle i gnał z powro­tem na tamę.

*— Który z was wrzucił tam to stworzenie? — zawołał.

Milczeli wszyscy, gdyż z chudej twarzy wój­ta bił gniew, a ludzie czuli przed nim niemal zabobonny lęk. Po chwili jakiś tęgi drab wy­szedł spomiędzy fur i stanął przed Haukem. ;

Ja nie zrobiłem tego, panie wójcie —'‘p5vY wiedział i odgryzłszy koniuszek tytoniu do żu- . cia, wsunął go spokojnie do ust. — Ale, ten, co to zrobił, zrobił słusznie, bo jeśli tama wasza ma się Ostać, trzeba wkopać w nią coś żywego!

Coś żywego? W jakim katechizmie się tego uczyłeś?

W żadnym, panie! — odparł chłop i ro­ześmiał się bezczelnie. — Wiedzieli to już nasi dziadowie, którzy co do chrześcijaństwa mogą się chyba z wami równać! Dziecko nadawałoby się jeszcze lepiej, ale skoro go nie ma, musi wystarczyć pies!

Zachowaj dla siebie swoje pogańskie na­uczki — ofuknął go Hauke. — Najlepiej byłoby wrzucić tam ciebie!

Ohooo! — rozległo się w tłumie; okrzyk wydarł się z mnóstwa gardeł i wójt ujrzał do­koła same ponure oblicza i zaciśnięte pięści. Nie były to twarze przyjaciół i nagle myśl

0 tamie przejęła go grozą. „Co będzie, jeśli porzucą łopaty?!" Lecz gdy skierował wzrok na dół, ujrzał tam owego druha starego Jewe Man- nersa; kręcił się pośród robotników, rozmawiał to z tym, to z owym, tu zaśmiał się, tam znów poklepał uprzejmie kogoś po ramieniu, po czym jeden po drugim chwytali znowu łopaty? je­szcze chwila — i praca była znów w pełnym toku. Czegóż więc jeszcze chciał? Rynnę mu­siało się przecież zatkać, a pies spoczywał bez­piecznie w fałdach jego płaszcza. Z nagłym po­stanowieniem zawrócił konia w stronę następ­nego wozu.

Słoma na kant! — krzyknął władczo i fur­man posłuchał go jakby mechanicznie. Za chwi­lę ładunek zaszeleścił w głębinie, ludzie na nowo wzięli się do roboty.

Pracowano jeszcze godzinę; było po szóstej

1 zapadł głęboki zmierzch* deszcz ustał, przeto

Hauke, nie schodząc z konia, zawołał nadzor­ców.

Niech wszyscy stawią się jutro o czwartej rano — powiedział. — Będzie jeszcze księżyc, więc z boską pomocą skończymy! I jeszcze jedno! — zawołał, gdy nadzorcy chcieli się ro­zejść. — Znacie tego psa? — I wyciągnął spod płaszcza dygoczące zwierzę.

Zaprzeczyli, tylko jeden powiedział:

Już od kilku dni kręci się po wsi i żebrze, jest chyba bezpański!

W takim razie jest mój! — odparł wójt. — Więc nie zapomnijcie: jutro o czwartej! — I odjechał.

Gdy wrócił do domu, wyszła przed drzwi Ann Grete, miała na sobie czystą suknię; prze­mknęło mu przez myśl, że dziewczyna idzie za­pewne na zebranie sekty.

Nadstaw fartuch! — zawołał, a gdy dziew­czyna zrobiła to jakby bezwiednie, wrzucił jej na podołek umorusanego gliną pieska. — Za­nieś go małej Wienke, aby miała towarzysza zabaw! Ale wpierw obmyj go i ogrzej, a speł­nisz miły Bogu uczynek, bo stworzenie jest na wpół martwe.

A jako że Ann Grete nie mogła odmówić posłuszeństwa gospodarzowi, nie poszła tego dnia na zebranie.

Nazajutrz dokonano ostatnich zabiegów przy nowej tamie. Wiatr ustał, nad ziemią i wodą mknęły wdzięcznym lotem mewy i szablodzio- by, z kępy Jeversa dolatywał wielogłosy chór dzikich gęsi, które jeszcze i dziś czują się świet­nie na wybrzeżu Północnego Morza; z. białych

porannych mgieł, pokrywających rozległą żuła­wę, wstawał powoli złoty jesienny dzień, oświet­lając nowe dzieło ludzkich rąk.

Celem obejrzenia tego dzieła przyjechał po kilku tygodniach pan starosta wraz z książę­cymi komisarzami. W domu wójta urządzono wielką biesiadę, pierwszą od czasu stypy Tede Volkertsa. Zaproszeni byli wszyscy podwójto- wie tudzież najwięksi udziałowcy. Po uczcie zaprzężono pojazdy gości i wójta. Pan starosta pomógł Elke wsiąść do kariolki, zaprzężonej w grzebiącego kopytami wałacha, po czym sta­nął z tyłu i ujął cugle, sam bowiem pragnął powieźć małżonkę swego grobelnego wójta. Ruszono tedy raźnie z nasypu na drogę wio­dącą na nową tamę i objechano dokoła młodą, wydartą morzu ziemię. Tymczasem zerwał się lekki nordwest, podnosząc falę z północnej i zachodniej strony tamy, wszelako widać było wyraźnie, że łagodna skarpa osłabia mapór wód. Z ust komisarzy książęcych sypały się pochwały dla wójta, niebawem umilkły więc zastrzeże­nia przeciwko tamie, wysuwane nieśmiało przez podwójcich.

Przeminęło zatem i ło; ale pewnego dnia, kiedy wójt w cichych, lecz nie wolnych od py­chy rozmyślaniach jechał wzdłuż nowej tamy, spotkała go jeszcze jedna satysfakcja. Nieraz już nasuwało mu się pytanie, dlaczego nowa żuława, która nie istniałaby wszak bez niego, żuława, w którą włożył tyle trudu i bezsennych nocy, została w końcu ochrzczona imieniem jednej z panujących księżniczek, jako „Nowa Żuława Karoliny". A jednak tak się stało: imię

to figurowało na wszystkich odnoszących się do sprawy aktach, na niektórych nawet wy­pisano je czerwonymi gotyckimi literami. Wtem, podniósłszy wzrok, wójt ujrzał idących naprzeciw dwóch robotników z narzędziami pracy w ręku; jeden wyprzedzał drugiego o ja­kie dwadzieścia kroków.

Poczekaj! — zawołał idący z tyłu, lecz drugi (a stał właśnie na ścieżce, wiodącej na żuławę) odkrzyknął:

Innym razem, Jens, jest już późno, a mu­szę ubijać tutaj glinę!

Gdzie?

No, tutaj, na żuławie Hauke Haiena!

Schodząc w dół, zawołał to tak głośno, jak

gdyby winna to usłyszeć cała rozciągająca się poniżej ziemia. Hauke wszelako odniósł wra­żenie, że oto słyszy, jak ludzie głoszą chwałę jego imienia; uniósł się w siodle, dał siwkowi ostrogi i władczym wzrokiem objął leżącą po jego lewicy rozległą krainę.

Żuława Hauke Haiena! — powtórzył ci­cho; brzmiało to tak, jak gdyby po wsze cza­sy miała już nosić to miano! Mogą opierać się, ile chcą, lecz nie zdołają ominąć jego imienia! Imię księżniczki — czyż nie zbutwieje ono je­dynie wśród starych papierów? Siwek pędził dumnym galopem, a w uszach wójta brzmiało nieustannie: „Żuława Hauke Haiena! Hauke Ha- iena!" W myślach jego nowa tama stała się niemal ósmym cudem świata, w całej Fryzji nie było równego mu człowieka! I puścił w tan swego siwka; zdawało mu się, że stoi pośród wszystkich Fryzyjczyków, że przerasta ich

0 głowę i ogarnia wzrokiem władczyni i peł­nym politowania.

Od chwili postawienia nowej tamy minęły powoli trzy lata. Nowe dzieło zdało egzamin, koszty naprawy były mik orne; na całej niemal żuławie kwitła teraz biała koniczyna i kiedy szło się przez chronione pastwiska, spowijała człowieka chmura najsłodszych woni. Nadszedł więc czas, aby idealne dotychczas udziały prze­mienić w rzeczywiste li wszystkim udziałow­com przydzielić należną im cząstkę własności. Hauke nie omieszkał nabyć kilku nowych udzia­łów; Ole Peters trzymał się uparcie z daleka, nie należało mu się nic z nowej ziemi. I cho­ciaż mamo to nie obeszło się bez sporów i kłót­ni, podział został dokonany; tedy wójt rów­nież i ten dzień miał wreszcie za sobą.

Teraz oddawał się tylko obowiązkom gospo­darza i wójta I żył jedynie w gronie swoich najbliższych; starzy przyjaciele pożegnali się już z doczesnością, do zdobywania nowych Hauke się nie nadawał. Ale pod dachem jego domu panował spokój, gdyż nie zakłócało go także cichutkie dziecko. Mówiło niewiele, usta­wiczne pytania, właściwe dzieciom rozgarnię­tym, zdarzały się rzadko i były przeważnie tego rodzaju, że zapytany tylko z trudem znaj­dywał na nie odpowiedź. Ale miła, głupiutka twarzyczka dziewczynki wyrażała zawsze za­dowolenie. Miała ona dwoje towarzyszy zabaw

1 wystarczali jej w zupełności. Ilekroć przecha­dzała się po nasypie, skakał koło niej ów oca­lony żółty piesek, a gdy ukazał się gdzieś pies,

wiadomo było, że i mała Wienke znajduje się w pobliżu. Drugim jej towarzyszem była me­wa śmieszka; pies nazywał się Perła, • mewa no­siła imię Klaus.

Klausa wprowadziła do wójtowego domostwa zgrzybiała staruszka; osiemdziesięcioletnia Tri- na Jans nie radziła już sobie w chatce na ze­wnętrznej tamie, przeto pani Elke uznała, że dawna służebnica jej dziadka u nich winna zna­leźć jeszcze parę cichych godzin u schyłku ży­cia, tudzież izdebkę dobrej śmierci. Toteż Elke i Hauke niemal przemocą sprowadzili ją do domu i umieścili w północno-zachodnim pokoi­ku nowej stodoły, którą — wobec powiększenia się gospodarstwa — wójt wybudował przed pa­ru laty nie opodal głównego budynku. Kilka dziewcząt służebnych otrzymało izdebki tuż obok i mogły opiekować się staruszką w nocy. Pod ścianami Trina rozmieściła swoje stare sprzęty: komodę z drewnianych skrzyń od cu­kru, nad nią dwa kolorowe wizerunki zmarłego syna, nie używany od dawna kołowrotek oraz schludne łóżko z firankami, przed którym stał grubo ciosany stołek, obity białym futrem nie­odżałowanego angorskiego kota. Lecz Trina miała jeszcze jedno żyjące stworzenie i przy­niosła je z sobą. Była to mewa Klaus, która od wielu lat towarzyszyła karmiącej ją starusz­ce. Z nadejściem zimy mewa wraz z innymi mewami odlatywała oczywiście na południe i wracała wtedy, gdy na strądzie znowu pach­niały piołuny.

Stodoła stała trochę poniżej szczytu nasypu,

staruszka nie mogła więc wyjrzeć z okna poza tamę, na morze.

Trzymasz mnie tutaj jak na uwięzi, panie wójcie — mruknęła pewnego dnia, gdy Hauke wszedł do jej izdebki, i wykrzywionym palcem wskazała na rozpościerające się poniżej łęgi.— Gdzie jest kępa Jeversa? Za tymi czerwonymi czy czarnymi wołami?

A na cóż Trinie kępa Jeversa? — spytał Hauke.

Co mi tam kępa! — odburknęła staru­cha. — Ale chcę przecie widzieć miejsce, skąd mój chłopak poszedł wtedy do Boga!

Jeśli Trina chce je zobaczyć — odparł Hauke — to musi usiąść na górze pod jesio­nem, stamtąd widać całą zatokę!

A jakże — rzekła stara — gdybym miała twoje młode nogi, panie wójcie!

Przez długi czas taka była podzięka za po­moc udzieloną jej przez rodzinę wójta, lecz potem wszystko się nagle zmieniło. Pewnego ranka mała Wienka zajrzała do izdebki przez na wpół otwarte drzwi.

Nuże, co chcesz mi powiedzieć? — za­wołała staruszka, siedząc z założonymi rękami na swym drewnianym stołku. Ale dziecko po­deszło w milczeniu, mierząc ją nieustannie swym obojętnym wzrokiem.

To ty jesteś mała wójtówna? — zapytała Trina Jans, a kiedy dziecko skinęło potakująco główką, ciągnęła dalej: — Siadaj więc tu, na moim stołku. Kiedyś był to angorski kot, taki wielki! Ale twój ojciec go zabił. Gdyby kot żył, mogłabyś na nim jeździć.

Wienke spojrzała niemo na białe futerko i zaczęła głaskać je małymi rączkami, tak jak dzieci głaszczą zazwyczaj żywe koty i psy. — Biedny kot! — powiedziała, kontynuując piesz­czotę.

No tak! — zawołała po chwili starowin- ka. — Teraz już dosyć, ale siedzieć możesz na nim jeszcze i dzisiaj! Może twój ojciec tylko po to go zabił!

Podniosła dziecko oburącz i posadziła szorst­ko na stołku. A kiedy ono nadal siedziało w nieruchomym milczeniu, stara zaczęła kiwać głową i mamrotać:

Karzesz go, Panie Boże! Tak, Ty go ka­rzesz!

Lecz jak gdyby ogarnęła ją litość dla dziew­czynki, pogłaskała kościstą ręką jej rzadkie włosy, a oczy małej zdawały się wyrażać za­dowolenie.

Od tej chwili Wienke przychodziła codzien­nie do izdebki staruszki. Wkrótce sama już sia­dała na stołku, a Trina Jans wtykała jej do rączek kawałki mięsa i chleba, które miała zawsze na podorędziu, i kazała rozsypywać po podłodze; wtedy z piskiem i rozcapierzonymi skrzydłami wypadała z jakiegoś kąta mewa i rzucała się na jadło. Zrazu dziecko bało się dużego, agresywnego ptaka i krzyczało, lecz wkrótce stało się to jakby wyćwiczoną zaba­wą; ledwie dziewczynka ukazała się w uchylo­nych drzwiach, ptak leciał ku niej i siadał jej na głowie lub ramieniu, aż stara przychodziła na pomoc i zaczynało się karmienie. Trina Jans, która dotąd nie mogła znieść, aby ktokolwiek

wyciągnął choćby rękę do jej Klausa, teraz patrzyła pobłażliwie, że mewa przywiązała się z czasem bardziej do dziecka niż do niej. Ptak pozwalał się malej chwytać, a ona nosiła go na rękach i zawijała w swój fartuszek; kiedy zaś spacerowała po nasypie, a żółty piesek biegał koło niej i podskakiwał zazdrośnie do ptaka, Wienke wołała: — Nie ty, Perło, nie ty! — i tak wysoko unosiła mewę, że ta wy­rywała się z niewoli i krążyła z piskiem nad nasypem, a piesek skokami i pochlebstwem usiłował zająć jej miejsce na rękach dziecka.

Jeśli czasem oczy Haukego czy Elke spoczę­ły przypadkiem na tych czterech istotach (któ­re tylko niedola połączyła), tkliwym spojrze­niem ogarniali oczywiście dziecko, lecz gdy odwracali głowy, na twarzach ich malował się jedynie ból; każde z nich dźwigało go samot­nie, gdyż nie padły jeszcze między nimi wy­zwalające słowa. Pewnego letniego przedpołud­nia, gdy Wienke ze staruszką i obojgiem zwie­rząt siedziała na wielkich głazach przed drzwia­mi stodoły, przechodzili obok rodzice. Wójt wiódł za sobą siwka, zarzuciwszy cugle na ra­mię. Chciał wyjechać na tamę i sam przypro­wadził konia z pastwiska, na nasypie żona wzięła go pod rękę. Słońce przygrzewało mo­cno i było prawie duszno, od czasu do czasu zrywał się ostry podmuch południowo-wschod­niego wiatru. Dziewczynka poczuła się tu snadź nieswojo.

Wienke chce pójść z wami! — wykrzyk­nęła, strząsnęła z podołka mewę i chwyciła rę­kę ojca.

A więc chodź — rzekł Hauke.

Lecz pani Elke zawołała:

W takim wichrze? Jeszcze ci ją wiatr po­rwie I

Już ja ją zatrzymam, powietrze jest dzi­siaj ciepłe, a woda wesoła, niech raz zobaczy, jak fala tańcuje.

Elke pobiegła do domu i przyniosła dziecku chusteczkę i czepek.

Ale będzie burza — powiedziała — idź­cie zatem natychmiast i szybko wracajcie!

Haukę zaśmiał się.

Nas nie złapie! — i podniósł dziecko na siodło.

Pani Elke stała jeszcze chwilę na nasypie i ocieniając dłonią oczy, patrzyła, jak kłusowa­li drogą ku tamie. Trina Jans siedziała na ka­mieniu, mrucząc zwiędłymi wargami jakieś nie­zrozumiałe słowa. Dziecko spoczywało nieru­chomo w ramionach ojca, oddychało widać z trudem pod ciśnieniem brzemiennego burzą powietrza; Hauke pochylił ku niej głowę.

No i cóż, Wienke? — zapytał.

Dziecko patrzyło nań w milczeniu.

Ojczulku — powiedziało po chwili — przecież ty to potrafisz? Ty wszystko potrafisz, prawda?

Co mam potrafić, Wienke? — Ale dziew­czynka milczała, zdawała się nie rozumieć wła­snego pytania.

Był szczyt przypływu; gdy przybyli na tamę, odblask słońca w roztoczach wody uderzył dzie­cko w oczy, wir powietrzny wznosił w górę spienioną kipiel i wciąż nowe fale rozbijały

m

się z hukiem o brzegi; dziecko uczepiło się trwożnie pięści ojca, trzymającego cugle, tak iż siwek uskoczył gwałtownie w bok. Blado- niebieskie oczy patrzyły na ojca z obłędnym strachem.

Woda, ojczulku, woda! — krzyknęła.

Ale on uwolnił się łagodnie z uścisku i rzekł:

Cicho, dziecko, jesteś u swego ojczulka, woda nic ci nie zrobi!

Dziewczynka odgarnęła z czoła płowe włoski i odważyła się znowu spojrzeć na morze.

Nic nie zrobi — rzekła cała drżąca — powiedz wodzie, żeby nam nic nie zrobiła; ty możesz to zrobić i wtedy woda nic nam nie zrobi!

Nie mogę, dziecko — odparł poważnie Hauke — ale chroni nas tama, po której je- dziemy, a tamę tę wymyślił i kazał zbudować twój ojciec.

Dziecko ominęło go wzrokiem, jak gdyby nie całkiem go zrozumiało, po czym swą niezwykle małą główkę ukryło w szerokiej bluzie ojca.

Dlaczego się chowasz, Wienke? — szepnął Hauke. — Czy wciąż jeszcze się boisz?

Z fałdów bluzy ozwał się drżący głosik:

Wienke woli nie patrzeć, ale ty wszystko potrafisz, prawda, ojczulku?

Skroś szumu wiatru zahuczał daleki grzmot.

Ho, ho! — zawołał Hauke. — Idzie bu­rza! — I zawrócił konia. — Teraz pojedziemy do mamy!

Dziecko odetchnęło głęboko, ale dopiero na nasypie przed domem oderwało główkę od pier­si ojca. A gdy znaleźli się w pokoju i pani

Elke zdjęła jej z głowy chusteczkę i kapuzę, mała stanęła przed nią jak mały kręgielek.

No i cóż, Wienke? — spytała matka, po­trząsając nią lekko. — Nie lubisz wielkiej wo­dy?

Dziecko otworzyło szeroko oczy:

Woda mówi, Wienke się boi!

Woda wcale nie mówi, tylko szumi i hu­czy!

Dziecko patrzyło w dal.

A czy ona ma nogi? Może przeskoczyć tamę? — zapytało.

Nie, Wienke, twój ojciec czuwa nad tym, jest przecież wójtem.

Tak — rzekło dziecko i klasnęło w rącz­ki z głupawym uśmiechem. — Ojciec potrafi wszystko, wszystko! — Potem, odwracając się nagle od matki, zawołało: — Puść Wienke do Triny, ona ma czerwone jabłka!

Elke otworzyła drzwi i wypuściła dziecko na dwór. A gdy je znowu zamknęła, spojrzała na męża z wyrazem najgłębszego bólu w oczach, z których on czerpafł zawsze otuchę i odwagę.

Hauke chwycił jej rękę i uścisnął, jak gdy­by nie trzeba im było dalszych słów, lecz El­ke szepnęła:

Nie, Hauke, pozwól mi powiedzieć: dzie­cko, które urodziłam ci po tylu latach, pozo­stanie na zawsze dzieckiem. O, dobry Boże! Jest głupkowata, przecież muszę ci to powie­dzieć!

Wiem to już dawno — rzekł Hauke, za­trzymując rękę żony, gdy ta chciała ją cof­nąć.

m

A więc jednak zostaliśmy sami — rzekła znów Elke.

Hauke potrząsnął głową.

Kocham ją, a ona obejmuje mnie ramion­kami i tuli się do mojej piersi, za żadne skar­by nie chciałbym jej stracić!

Kobieta patrzyła przed siebie ponuro.

Ale dlaczego? — powiedziała. — Czym zawiniłam ja, nieszczęsna matka!

Tak, Elke, i ja zapytywałem o to Tego, który jedynie może to wiedzieć. Wiesz jednak, że Wszechmogący nie udziela ludziom odpo­wiedzi, dlatego może, że nie potrafiliśmy jej pojąć.

Ujął też drugą rękę żony i przygarnął ją do siebie.

Nie daj się zmylić i kochaj swoje dzie­cko tak jak dotychczas,- bądź pewna, że ono to rozumie!

A Elke padła na pierś męża, wypłakała się do woli i nie była już w swym cierpieniu sa­motna. Potem nagle się uśmiechnęła; uścisnąw­szy gwałtownie jego ręce wybiegła na dwór, wyprowadziła dziecko z izdebki starej Triny, wzięła je na kolana i pieściła je i całowała dopóty, dopóki dziecko nie zaszczebiotało:

Mama, moja kochana mama!

Cicho i spokojnie żyło się ludziom w wójtow­skim domu i odczuwaliby wielką pustkę, gdyby nie było tam dziecka.

Minęło powoli lato; przeleciały już wędrow­ne ptaki, w przestworzach nie śpiewały już skowronki, tylko przed stodołami, gdzie młó-

cono zboże, przelatywało od czasu do czasu z piskiem kilka ptasząt, dziobiąc ziarno; zie­mia była już zamarznięta.

Pewnego popołudnia stara Trina siedziała w kuchni głównego budynku na drewnianym stop­niu schodków, biegnących na strych nie opo­dal paleniska. W ostatnich tygodniach w sta­ruszkę wstąpiło jak gdyby nowe życie; przy­chodziła teraz chętnie do kuchni i przyglądała się krzątaninie pani Elke; od dnia, kiedy mała Wienke przyciągnęła ją tutaj za fartuch, nie było już mowy, aby stare nogi nie zdołały jej tam zanieść. Teraz dziewczynka klęczała obok staruszki, patrząc cichymi oczami na połysku­jące w otworze paleniska płomienie; jedną rączką trzymała się rękawa Triny, drugą po­łożyła na własnych płowych włosach. Trina opowiadała:

Wiesz przecie, że byłam kiedyś dziewką służebną u twojego pradziadka i musiałam kar­mić świnie. On był mądrzejszy od wszystkich ludzi, a było to już strasznie dawno; ale pew­nego wieczoru, a świecił wtedy księżyc, za­mknęli główną śluzę, więc wodnica nie mogła wrócić do morza. Och, jakże ona krzyczała, jak tymi rybimi rękami szarpała swoje zjeżone włosyl Tak, dziecko, widziałam to na własne oczy i słyszałam jej krzyk! Wszystkie rowy pomiędzy łęgami były pełne wody i błyszczały w świetle księżyca jak srebro, a ona pływała od jednego rowu do drugiego i tak waliła ty­mi rybimi rękami, że już z daleka słyszało się klaśnięoie, jak gdyby chciała się modlić; ale wiesz, dziecko, takie poczwary nie mogą się

modlić. Siedziałam przed drzwiami domu na belkach zwiezionych do budowy i patrzyłam na łęgi, a ta wodnica wciąż jeszcze pływała po rowach i kiedy podnosiła ramiona, to i one błyszczały jak srebro i diamenty. Wreszcie zni­kła mi z oczu, a dzikie gęsi i mewy, których nie słyszałam przez cały ten czas, znowu jęły krążyć w powietrzu z piskiem i gęganiem.

Stara umilkła, lecz dziecko pochwyciło snadź tylko jedno słowo.

Nie mogą się modlić? — zapytało. — Co ty mówisz? Kto to był?

Dzijęcko — rzekła starucha — to bvła wodnica, to są takie potwory, co "nie mogą znaleźć zbawienia.

' ■— Zbawienia! — powtórzyła dziewczynka, jak gdyby zrozumiała, i głębokie westchnienie uniosło jej małą pierś.

Trino Jans — rozległ się od drzwi czyjś niski głos; starucha drgnęła. To wójt Hauke Haien stał oparty o wieszak. — Co Trina baje dziecku? Czyż nie mówiłem jej, aby zachowała dla siebie te swoje baśnie lub opowiadała je gęsiom i kurom?

Stara spojrzała na niego złym wzrokiem i od­sunęła cokolwiek maleńką.

To nie są baśnie — mruknęła pod no­sem — opowiadał mi to kiedyś mój dziad.

Triny dziad? A dopiero co Trina mówiła, że sama to przeżyła?

Wszystko jedno — odparła stara. — Ale wy nie wierzycie, wójcie, i także z mego dzia­da chcecie zroibić kłamczucha! — Potem przy­

sunęła się bliżej do pieca i wyciągnęła ręce nad płomieniem paleniska.

Wójt spojrzał w okno, na dworze zaczynało się dopiero zmierzchać.

Chodź, Wienke — powiedział i przygarnął swą głupkowatą córeczkę. — Chodź ze mną na tamę, coś ci stamtąd pokażę! Ale musimy pójść piechotą, siwek jest u kowala.

Zabrał ją do pokoju, Elke owinęła głowę i ra­miona córeczki w grube wełniane chusty, po czym ojciec wyszedł z nią na północno-zachod­ni kraniec starej tamy, skąd ponad kępą Je- versa widać było rozległą, jakby bezkresną pły­ciznę. Hauke bądź niósł dziecko, bądź prowa­dził je za rękę; (zmierzch powoli narastał, dal ginęła w oparach i mgle. Ale jeszcze w zasię­gu wzroku wzbierające niewidzialnie prądy ze­rwały widać pokrywę lodu i jak niegdyś za młodych lat, Hauke ujrzał unoszące się ze szczelin dymy, a owe niesamowite błazeńskie postacie znowu zderzały się z sobą, wyginały i podrygiwały, aby rozdąć się nagle upiornie i rozwiać.

Dziecko przytuliło się trwożnie do ojca i przy­kryło twarzyczkę jego ręką.

Diabły morskie! — szepnęła z drżeniem.— Diabły morskie!

Hauke potrząsnął głową.

Nie, Wienke, nie istnieją ani wodnice, ani diabły morskie, nie istnieje nic takiego na świecie, kto ci to opowiadał?

Mała podniosła ku niemu tępy wzrok, ale nie odpowiedziała. Ojciec pogłaskał ją czule po policzku.

Spójrz no tami — powiedział. — To tylko biedne, głodne ptaki! Spójrz, jak ten duży ptak rozpina teraz skrzydła, one łowią sobie ryby, które podpływają do dymiącej szczeliny.

Ryby — powtórzyła Wienke.

Tak, dziecko, to są żywe stworzenia, tak samo jak my; nic innego nie istnieje na świe- cie, a dobry Bóg jest wszędzie!

Mała Wienke wbiła oczy w ziemię i wstrzy­mała oddech, jak gdyby spojrzała z przeraże­niem w jakąś przepaść. Ale może mu się to tylko zdawało; ojciec patrzył długo na córecz­kę, schylił się i zajrzał jej w twarz, lecz nie objawiła mu ona żadnego drgnienia tej zamk­niętej duszy. Wziął dziecko na ręce i zgrabiałe rączki wsunął do własnej wełnianej rękawicy.

Tak, moja Wienke, zagrzejesz się teraz u mnie! — Lecz ona nie wyczuła snadź gwał­townej serdeczności jego słów. — Jesteś prze­cież naszym dzieckiem, naszym jedynym! I ko­chasz nas!...

Głos mężczyzny załamał się, a dziecko przy­tuliło czule główkę do jego szorstkiej brody.

I tak zaszli już spokojnie do domu.

Po Nowym Roku w domu wójta znowu za­gościła troska; jakaś malaryczna gorączka chwyciła gospodarza i stał już na skraju gro­bu,~a kiedy dzięki pielęgnacji i staraniom paiii Elke wstał z łoża, wydawał się jakby innym człowiekiem. Znużenie ciała udzieliło się także duszy. Elke z głębokim żalem patrzyła, jak za­dowalał się teraz byle czym. Ale z końcem marca pierwszy raz zapragnął dosiąść swojego

siwka i wyjechać znowu ma tamą; było to po południu, świecące dotychczas słońce dawno już zniknęło w mglistych oparach.

W ciągu zimy zdarzyła się parę razy wyso­ka fala, nie przedstawiała jednak nic groźnego; tylko na jakiejś kępie na przeciwnym brzegu zatonęła trzódka owiec i woda zerwała kawa­łek przylądka; z tej jednak strony i na nowej żuławie nie wyrządziła większej szkody. Ale ostatniej nocy szalał silniejszy sztorm, przeto wójt sam musiał wyjechać na tamę, ażeby wszystko obejrzeć. Objechał już nową tamę od południowego wschodu i zastał wszystko w po­rządku. Przybywszy jednak na jej północno- -wschodni kraniec, gdzie nowa tama stykała się ze starą, tę pierwszą zastał wprawdzie niena­ruszoną, ale w miejscu, gdzie dawniej rynna w płyciźnie dosięgała starej tamy i biegła wzdłuż niej, spostrzegł, że szeroki pas trawia­stej powłoki był zniszczony i zerwany, a przy­pływ wydrążył w masywie tamy otwór odsła­niający gmatwaninę mysich chodników. Hauke zsiadł z konia i obejrzał szkodę z bliska: nie ulegało wątpliwości, że wyrządzona przez my­szy szkoda sięga niewidocznie dalej.

Przestraszył się gwałtownie: należało się za­bezpieczyć przed tym już w czasie budowy nowej tamy, a że zaniedbano tego wówczas, należy to uczynić natychmiast! Bydła nie było jeszcze na łęgach, ale wbrew zwyczajom po­zostawiono tam trawę. Zewsząd wiało pustką i opuszczeniem. Znowu dosiadł konia, jeździł tam i z powrotem wzdłuż brzegu: był odpływ i widział wyraźnie, że prąd wyżłobił w płyciźnie

nowe koryto i od północnego wschodu dosię­gną! już starej łamy, lecz gdy dosięgał nowej, tama o łagodniejszym profilu wytrzymywała napór wód.

Wójt ujrzał w duchu cały ogrom nowego tru­du i nowej pracy; należało bowiem nie tylko wzmocnić starą tamę, ale nadać jej również profil zbliżony do profilu nowej tamy, przede wszystkim jednak należało odwrócić tę rysu­jącą się tu groźnie rynnę za pomocą świeżo założonych grobli lub jazów. Raz jeszcze obje­chał nową tamę aż po jej północno-zachodni kraniec i z powrotem, obserwując nieustannie świeżo wyżłobione koryto, widoczne wyraźnie na odsłoniętej przez odpływ płyciźnie. Siwek parł naprzód, parskał i grzebał przednimi ko­pytami; lecz jeździec powstrzymywał konia, chciał jechać wolno, chciał poskromić też we­wnętrzny niepokój, ogarniający go z coraz większą siłą. A jeśli znowu zjawi się fala sztor­mowa, jaka nawiedziła ich w roku 1655, po­chłaniając nieprzeliczoną ilość ludzi i wszelkie­go dobra? Jeśli znowu zdarzy się taka fala, jaka zdarzała się już tyle razyl Gorący dreszcz wstrząsnął jeźdźcem: stara tama nie wytrzyma tego ciosu! Co wtedy, co się wtedy stanie? Istnieje tylko jeden, jedyny środek, który zdoła może uratować starą tamę i ocalić ludzi i mie­nie. Haukemu zdawało się, że serce ustaje mu w piersi, i poczuł zamęt w swej tak mocnej zazwyczaj głowie; nie powiedział tego głośno, ale coś wołało w nim wielkim głosem: Musisz poświęcić swoją żuławę, żuławę Hauke Haiena, musisz przebić tę nową tamę!

I ujrzał w wyobraźni, jak wysoka fala wdzie­ra się na nowy niż i słoną, pienistą kipielą po­krywa trawę i koniczynę. Ostrogi zaryły się w boki siwka i koń, wydając okrzyk, poniósł jeźdźca wzdłuż tamy i ścieżką w dół, w stronę wójtowego nasypu.

Hauke przybył do domu z głową pełną we­wnętrznej trwogi i bezładnych planów. Rzucił się na fotel, a gdy Elke weszła do pokoju z có­reczką, wziął dziecko na kolana i pocałował, po czym kilku lekkimi klapsami odpędził żół­tego pieska.

Muszę wyjść jeszcze do gospody na wy­dmie — powiedział, zdejmując z haka na drzwiach czapkę, którą dopiero co zawiesił.

Żona spojrzała nań zmartwiona.

Po co tam idziesz, Hauke? Przecież już wieczór!

Ot, historie z tamami! — mruknął. — Chy­ba spotkam tam któregoś z podwójcich.

Z tymi słowami wyszedł na dwór. Elke wy­szła za nim i uścisnęła mu rękę. Hauke Haien, który decydował zawsze o wszystkim sam, pra­gnął usłyszeć teraz zdanie ludzi, uważanych przecież zazwyczaj za niegodnych zabierania głosu. W izbie gospodniej zastał przy stoliku karcianym Ole Petersa wraz z dwoma podwój- cimi i jakimś żuławianinem.

Przychodzisz zapewne z tamy, panie wój­cie — rzekł Ole, biorąc na wpół rozdane kar­ty i rzucając je z powrotem na stół.

Tak, Ole — odparł Hauke. — Byłem tam, sprawa wygląda kiepsko.

Kiepsko? No, paręset kawałków darni i no­

wą okładzinę będzie to chyba kosztowało, by­łem tam po południu.

Tak tanio się nie wykpimy, Ole — rzekł wójt. — Znowu ukazało się koryto i wali w stronę tamy, jeśli nie od północy, to od pół­nocnego zachodu.

Trzeba je było zostawić tam, gdzieś je za­stał — powiedział oschle Peters.

To znaczy — odparł Hauke — że nowa żuława nic cię nie obchodzi i dlatego nie po­winna istnieć. Twoja wina! Ale gdy założymy jazy dla ochrony starej tamy, to zielona koni­czyna na nowej ziemi zwróci nam to z nawiąz­ką!

Co mówicie, panie wójcie? — zawołali podwójtowie. — Jazy? Ile jazów? Że też wy zawsze ujmujecie wszystko od najdroższego końca!

Karty leżały nie naruszone.

Powiem ci coś, panie wójcie — rzekł Ole Peters, wspierając się na łokciach. — Ta nowa żuława, którą nas obdarzyłeś, pożera nas żyw­cem! Wszyscy jeszcze się uginają pod cięża­rem kosztów twojej szerokiej tamy, a teraz pożera nam ona także starą. Więc po co mieli­byśmy ją odnawiać? Na szczęście nie jest wca­le tak źle, wytrzymała tym razem, wytrzyma i nadal! Wleź jutro na swego siwka i obejrzyj ją sobie jeszcze raz!

Hauke przybył tutaj z zacisza swego domo­stwa; nie mógł się mylić, że za tymi bądź co bądź umiarkowanymi jeszcze słowy kryje się twardy opór; miał wrażenie, że nie ma już dawnych sił, aby go zwalczyć.

Zrobią, jak radzisz, Ole — powiedział. — Obawiam się tylko, że zastanę jutro tamę w tym samym stanie, co dzisiaj.

Niespokojna noc nastąpiła dlań po tym dniu, Hauke przewracał się na łóżku bezsennie.

Co ci jest? — spytała Elke, której trosk*

o męża nie pozwalała usnąć. — Powiedz mi, jeśli cię coś gnębi, przecież zawsze tak u nas było!

Nic poważnego, Elke — odparł Hauke. — Trzeba naprawić coś na tamie przy śluzach. Wiesz przecie, że obmyślam te sprawy nocami.

Nie powiedział nic więcej, chciał zachować sobie swobodę działania; w tej chwili słabości jasny osąd i bystry rozum żony wydały mu się nieświadomie przeszkodą, którą starał się bezwiednie wyminąć.

Kiedy następnego przedpołudnia wyjechał po­nownie na tamę, świat wydał mu się inny niż poprzedniego dnia; wprawdzie fala była wyso­ka, ale dzień jeszcze narastał, blade słońce padało niemal pionowo na bezkresną płyciznę. Białe mewy krążyły spokojnie tu i tam, a nad nimi, wysoko pod lazurowym niebem, niewi­dzialne skowronki śpiewały swoje wieczyste melodie. Hauke (który nie wiedział, jak przy­roda umie łudzić swoim urokiem!) stał na pół­nocno-zachodniej krawędzi tamy i szukał wzro­kiem nowego łożyska, które tak go wczoraj przestraszyło, lecz w świetle stojącego u zenitu słońca nawet go zrazu nie znalazł. Dopiero gdy osiłomił ręką oczy przed oślepiającym blaskiem, rozpoznał koryto, niemniej cienie wczorajszego zmierzchu musiały go widocznie zmylić. Teraz

rysowało się ono słabo, a krzątanina myszy wyrządziła tu snadź większe szkody niźli przy­pływ. Oczywiście, musi się wprowadzić pewne zmiany, ale starannym przekopaniem i — jak rzekł Ole Peters — pokryciem ze świeżej dar­niny i kilku snopków słomy szkodę będzie można usunąć.

Wcale nie jest tak źle — pomyślał z ulgą — sam wystrychnąłem się wczoraj na dudka!" Zwołał podwójcich i — co nigdy się jeszcze nie zdarzyło — bez żadnych sprzeciwów posta­nowiono zabrać się do pracy. Coraz większy spokój ogarniał znużone ciało wójta, a po kilku tygodniach praca była starannie wykonana.

Czas mijał, lecz w miarę jego upływu, kiedy zieleń świeżo założonych trawników przebijała już swobodnie przez słomiane pokrycie tamy, Hauke z coraz większym niepokojem przecho­dził lub przejeżdżał obok tego miejsca. Mijając je, trzymał się jak najbliżej wewnętrznej skar­py i zdarzało się nawet, że osiodłanego już konia kazał odprowadzić z powrotem do stajni. Innym razem, kiedy nie miał tam nic do ro­boty, wyruszał nagle piechotą, aby tylko szybko i niepostrzeżenie zejść z domowego nasypu. Czasem jednak zawracał, nie mogąc się prze­móc, aby obejrzeć ponownie to niesamowite miejsce. A w końcu miał uczucie, że najchętniej zerwałby to wszystko własnymi rękami, gdyż ten odcinek tamy był jakby ucieleśnieniem jego wyrzutów sumienia. A przecież nie wolno mu było tego tknąć i nikomu, nawet własnej żonie, nie mógł o tym powiedzieć. Nadszedł wrzesień, w nocy szalał umiarkowany sztorm i przerzucił

się wreszcie na północny zachód. Nazajutrz chmurnym przedpołudniem Hauke wyjechał na tamę podczas odpływu, a gdy powiódł wzro­kiem po płyciźnie, przejęła go groza: od pół­nocnego zachodu ujrzał nagle znowu to upiorne łożysko, jeszcze bystrzejsze i głębsze, i choć wytężał wzrok — zjawisko nie ustępowało.

Gdy wrócił do domu, Elke ujęła jego rękę.

Co ci jest? — spytała na widok jego po­sępnego oblicza. — Czy jakieś nowe nieszczę­ście? Jesteśmy przecież tak szczęśliwi; wydaje mi się, że teraz żyjesz już ze wszystkimi w zgodzie!

Wobec takich słów Hauke nie mógł wyrazić swej niejasnej trwogi.

Nie, Elke — powiedział — nikt nie wystę­puje wrogo przeciwko mnie, ale ochrona gminy przed morzem Pana Boga — to urząd bardzo odpowiedzialny!

Odsunął ją łagodnie, aby uniknąć dalszych pytań ukochanej żony. Poszedł do stajni i sto­doły, jak gdyby musiał kontrolować wszystko sam, ale nie widział dokoła nic, starał się tylko ukoić wyrzuty sumienia i przekonać samego siebie, że to tylko chorobliwie przesadny strach.

Rok, o którym mówię — rzekł po chwili mój gospodarz — to rok 1756, rok pamiętny na zawsze w tej okolicy; w dom Hauike Haiena weszła śmierć. Prawie dziewięćdziesięcioletnia Trima Jans dogorywała w przeznaczonej dla niej izdebce. Zgodnie z życzeniem staruszki podparto ją poduszkami, ażeby przez wprawione w ołów szybki mogła patrzeć w dal. W prze­stworzach rzadsza warstwa powietrza spoczy-

wała widocznie na gęstszej, gdyż widnokrąg był daleki i w owej chwili odbijające się w szybce morze wzniosło się ponad tamę migot­liwym, srebrnym pasmem i zabłysło w izdebce, ukazując południowy cypel kępy Jeversa.

U stóp łóżka przycupnęła także mała Wienke, trzymając się mocno ręki stojącego nie opodal ojca. Na obliczu konającej śmierć żłobiła już swoje piętno i dziecko bez tchu w piersiach patrzyło na niesamowitą, niepojętą dlań prze­mianę tej nieładnej, lecz lubej i swojskiej twa­rzy.

Co ona robi? Go to jest, ojczulku? — szep­nęła trwożliwie, wpijając paznokcie w rękę ojca.

Ona umiera — powiedział wójt.

Umiera! — powtórzyło dziecko i pogrążyło się w tępej zadumie.

Ale staruszka raz jeszcze poruszyła wargami:

Jins! Jins! — wykrzyknęła jak gdyby w rozpaczy i wyciągnęła kościste ramiona ku od­biciu morza. — Pomóż mi! Pomóż! Jesteś prze­cie tam, w wodzie! O Boże, zmiłuj się nad nimi!

Opuściła ramiona, łóżko zaskrzypiało z lekka, stara Trina zakończyła żywot.

Dziecko westchnęło głęboko i podniosło bla­de oczy ku ojcu:

Czy ona wciąż jeszcze umiera? — spytało.

Umarła — powiedział wójt i wziął dziecko na ręce. — Jest teraz daleko, u Pana Boga.

U Pana Boga — powtórzyło dziecko i umilkło na chwilę, jak gdyby zastanawiało się nad tymi słowami. — A czy u Pana Boga jest dobrze?

Tak, najlepiej! — Ale w duszy Haukego dźwięczały boleśnie ostatnie słowa konającej. Coś szeptało w nim: „Boże, zmiłuj się nad' na­mi! Czego chciała ta stara wiedźma? Czyżby konający byli prorokami?"

Pochowano Trinę przy kościele na wydmie, a niedługo potem zaczęto mówić coraz głośniej

o różnych nieszczęściach i dziwnych opadach łajna dzikiego ptactwa, jakie straszyło pono w północnej Fryzji. Pewne jednak było tylko to, że w czwartą niedzielę Wielkiego Postu trąba powietrzna strąciła złoty kurek ze szczytu wie­ży. Prawdą było też, że pośrodku lata spadł śnieg tak ogromny, że nie można było wprost otworzyć oczu, a i później leżał on na łęgach na wysokość dłoni: czegoś takiego nigdy tu jeszcze nie widziano. Pod koniec września star­szy parobek wójta pojechał do miasta na targ ze zbożem, zaś Ann Grete z masłem, a kiedy wrócili, zleźli z wozu z twarzami pobladłymi ze strachu.

Co jest? Co się stało? — wołały pozostałe dziewczęta, które, słysząc turkot kół, wybiegły na dwór.

Ann Grete w podróżnym stroju bez tchu w piersiach weszła do obszernej kuchni.

No, opowiedzże przecie! — wołały dziew­ki. — Gdzie stało się nieszczęście?

Ach, niech Pan Jezus ma nas w swojej opiece! — zawołała dziewczyna. — Stara Ma­rika z ceglanej chaty nad wodą, ta, z którą, jak wiecie, sprzedajemy zawsze masło na rogu koło apteki, ona mi to powiedziała, a Iven Johns także „będzie nieszczęście — powie-

dział — nieszczęście dla całej Północnej Fryzji, wierzaj mi, Ann Grete!" — Po czym zniżyła głos: — A ten siwek pana wójta to także nie­czysta sprawa 1

Pssst! Pssst! — szeptały dziewczęta.

No tak, cóż to mnie obchodzi! Ale tam'" po drugiej stronie dzieje się jeszcze gorzej niż u nas! Nie tylko muchy i ptasie łajno, ale

i krew leciała jak deszcz z nieba! A następnej niedzieli rano, kiedy pastor wyjął swą miednicę do mycia, było w niej pięć trupich głów, du­żych jak groch, i wszyscy się zbiegli, ażeby to zobaczyć! A w sierpniu łaziły po ziemi okropne, czerwonogłowe gąsienice i żarły ziarno, zboże, chleb i wszystko, co tylko znalazły, i żaden ogień nie mógł ich zniszczyć!

Opowiadająca nagle zamilkła, żadna z dzie­wek nie zauważyła, że do kuchni weszła gospo­dyni.

O czym tak rozprawiacie? — zapytała wój­towa. — Żeby tylko gospodarz tego nie usły­szał!

A ponieważ wszystkie chciały teraz opowia­dać, rzekła:

Nie trzeba, słyszałam już dosyć! Idźcie do roboty, przyniesie to wam więcej korzy­ści! — Potem zabrała Ann Grete do pokoju i obliczyła się z nią z interesów na targu.

W domostwie wójta zabobonne plotkarstwo nie znalazło więc oparcia u państwa, lecz im dłuższe stawały się wieczory, tym łatwiej i tym obficiej wciskało się ono do innych domów. Gnębiło wszystkich jak morowe powietrze

i szeptano po kryjomu, że jakieś wielkie nie­szczęście wisi nad Północną Fryzją.

Było to w październiku przed dniem Wszy­stkich Świętych. W ciągu dnia dął potężny zydwest, wieczorem stał na niebie półksiężyc, pędziły po nim ciemnobrunatne chmury, a na ziemi mętne światło przeplatało się z mknącymi szybko cieniami; sztorm wzmagał się. W pokoju wójta stały jeszcze na stole resztki spożytej wieczerzy; parobków wysłano do stajni, aby dopilnowali bydła, dziewczęta miały obejrzeć dom i strychy, czy drzwi i okiennice są dobrze zamknięte, aby nie wdarł się wicher i nie wy­rządził jakiejś szkody. W pokoju przy oknie stał Hauke obok żony, zjadł właśnie kolację, gdyż dopiero co wrócił z tamy. Wybiegł pie­chotą już wczesnym popołudniem; tu i ówdzie, w miejscach gdzie tama wydawała się słabsza, kazał zgromadzić pale i wózki z gliną i ziemią, postawił wszędzie ludzi, ażeby w razie gdyby fala naruszyła gdzieś tamę, wbili pale i usta­wili zaporę z worków. Od północnego zachodu, gdzie stara tama łączyła się z nową, postawił najwięcej ludzi i tylko w ostateczności wolno im było opuścić wyznaczone miejsca. Wydał zarządzenia i ledwie kwadrans temu wrócił do domu; teraz nasłuchiwał wycia wichru, uderza­jącego z łoskotem w obramowane ołowiem szy­by, i wyglądał jakby bezmyślnie w burzliwą noc; oszklony zegar ścienny wybił właśnie ósmą. Stojące obok matki dziecko wzdrygnęło się i ukryło głowę w jej sukniach.

Klaus! — zawołało i płaczem. — Gdzie mój Klaus?

Mogło tak zapytać, albowiem mewa — po­dobnie jak już w ubiegłym roku — nie podjęła swej zimowej wędrówki. Ojciec nie dosłyszał pytania, ale matka wzięła dziecko na ręce.

Twój Klaus jest w stodole — powiedzia­ła — tam jest mu ciepło.

Dlaczego? — spytała Wienke. — Czy to dobrze?

Tak, bardzo dobrze.

Gospodarz stał jeszcze przy oknie.

Nie, nie można już dłużej czekać, Elke — powiedział — zawołaj którąś z dziewcząt, trzeba przyśrubować okiennice, bo wicher wytłucze nam szyby!

Na słowo gospodyni dziewczyna wybiegła na dwór, z domu widać było, jak fruwają jej spódnice, a kiedy rozluźniła klamry, wiatr wy­rwał jej z rąk okiennicę i rzucił o okno tak, że kilka rozbitych szybek wleciało do pokoju, a jedna ze świec zakopciła i zgasła. Hauke sam musiał wyjść i pomóc i tylko z trudem udało się im w końcu założyć na szyby okiennice. A kiedy, wracając, otworzyli drzwi, wdarł się tak silny podmuch wiatru, że w szafce ścien­nej zadzwoniło szkło i srebro; nad głowami trzęsły się i trzeszczały belki domu, jak gdyby sztorm chciał wyrwać z murów dach. Lecz Hauke nie wrócił do pokoju, Elke usłyszała, że poszedł przez klepisko do stajni.

Siwka, siwka, John! Prędko! — usłyszała jego wołanie, a po chwili ukazał się znowu w pokoju, z włosem rozwianym, lecz roziskrzonym

wzrokiem. — Wiatr zmienił kierunek — zawo­łał — mamy nordwest, a przypływ jak na nowiu! To już nie wiatr, ale sztorm, jakiegośmy jeszcze nie mieli!

Elke zbladła jak ściana.

Czy musisz wyjść jeszcze raz?

Chwycił obie jej dłonie i ściskał jakby kur­czowo.

Muszę, Elke.

A ona podniosła ku niemu swe ciemne oczy, patrzyli na siebie przez kilka sekund, które wydawały się wiecznością.

Tak, Hauke i— rzekła żona — ja wiem, że musisz!

Przed drzwiami rozległ się tętent kopyt. Elke padła mu na szyję i przez chwilę zdawało się, że nie może go puścić, ale była to tylko chwila.

To nasza walka! — powiedział Hauke. — Jesteście tutaj bezpieczne, tego domu nie do- sięgnęła jeszcze żadna fala. I módl się do Boga, ażeby był także ze mną!

Hauke owinął się płaszczem, a Elke wzięła chustkę i otuliła mu troskliwie szyję: chciała coś rzec, ale drżące wargi odmówiły jej posłu­szeństwa.

Na dworze zarżał siwek, a w huku nawałnicy zabrzmiało to jak dźwięk trąby. Elke wyszła z mężem, stary jesion trzeszczał, jak gdyby miał runąć.

Wsiadajcie, panie! — zawołał parobek. — Siwek zachowuje się jak szalony i może je­szcze zerwać cugle.

Hauke wziął żonę w ramiona.

O wschodzie słońca jestem z powrotem!

1 wskoczył na konia; zwierzę stanęło dęba i jak rycerski rumak, rzucający się w bój, pognało ze swym jeźdźcem w noc i nawałnicę.

Ojczulku! Mój ojczulku! — krzyknął za nim żałosny, dziecięcy głosik. — Kochany oj­czulku! — Wienke wybiegła w ciemności za odjeżdżającym, lecz już po kilkudziesięciu kro­kach potknęła się o jakąś grudę i upadła. Pa­robek Iven John zaniósł płaczące dziecko do matki. Elke stała oparta o pień jesionu, chło­stającego konarami powietrze, i patrzyła nie­przytomnie w noc, w której zniknął mąż. Kiedy wycie nawałnicy i daleki szum morza ucichły na chwilę, wzdrygnęła się ze zgrozą: zdawało się jej, że sztorm pragnie zniszczyć jej męża i ustanie natychmiast, gdy go pochłonie. Drżały pod nią kolana, a wicher igrał jej rozwianymi włosami.

Weźcie dziecko, pani — zawołał Iven — i trzymajcie je mocno! — I wcisnął małą w ra­miona matki.

Dziecko? Wienke, zapomniałam o tobie! — krzyknęła Elke. — O Boże, przebacz mi! — I z całą mocą miłości przycisnęła dziecko do piersi i padła wraz z nią na kolana.

Panie Boże i Ty, Jezu Chryste, nie pozwól­cie zostać nam wdową i sierotą! Strzeż go,

0 dobry Boże, wszak znamy go tylko my. Ty

1 ja!

Burza nie ustawała już ani na chwilę, huczało i grzmiało, jak gdyby cały świat miał zginąć w tym potwornym łoskocie.

Chodźcie do domu, pani — rzekł John. Pomógł im wstać i odprowadził do pokoju.

Wójt Hauke Haien pędził na siwku w kie­runku tamy. Wąska droga zdawała się bezden­na, gdyż i w poprzednie dni padał obfity deszcz, ale mokra, lepka glina zdawała się nie imać kopyt zwierzęcia, biegło, jak gdyby miało pod sobą grunt twardy jak w lecie. Na niebie prze­walały się w dzikim pędzie chmury, dołem ciągnęła się żuława, jak nieodgadniona, pełna ciemnych cieni pustynia; spoza tamy dolaty­wało coraz potężniejsze głuche dudnienie wody, jak gdyby miała wszystko pochłonąć.

Naprzód, siwku! — krzyknął Hauke. — To nasza najgorsza jazda!

Wtem coś jak śmiertelny okrzyk wyrwało się spod kopyt rumaka. Hauke ściągnął cugle i obejrzał się. Z boku, tuż nad ziemią, unoszone wichurą, leciało z jakimś szyderczym klekotem stado białych mew, szukając schronienia na lą­dzie. Jedna z nich — księżyc wychynął wła­śnie zza chmur — leżała na drodze stratowana. Jeźdźcowi zdawało się, że na szyi mewy po­wiewa czerwona wstążeczka.

Klaus! zawołał. — Biedny Klaus!

Czyżby to był istotnie ptak jego dziecka?

Czyżby poznał konia i jeźdźca i chciał się u nich schronić? Jeździec nie wiedział...

Naprzód! — krzyknął ponownie i siwek ruszył co sił z kopyta.

Nagle burza ustała i zapadła śmiertelna cisza, ale trwała tylko sekundę i nawałnica rozsza­lała się ze wzmożoną wściekłością. Ale uszu jeźdźca dobiegły tymczasem głosy ludzkie i da­lekie szczekanie psów, a kiedy odwrócił głowę w stronę swojej wsi, w przenikającej przez

kWpsS^IkShhímm

chmury poświacie księżyca ujrzał na nasypach i przed domami ludzi, którzy krzątali się przy wyładowanych wysoko wozach; mignęły mu jeszcze inne wozy, ciągnące Spiesznie ku wy­sokiej wydmie; usłyszał także ryk bydła, pędzo­nego z ciepłych obór na wzgórze.

Dzięki Bogu, ratują bydło!"- - pomyślał, lecz potem wyrwał mu się okrzyk trwogi:

Moja żona! Moje dziecko! Nie, nie, nasze­go nasypu woda nie dosięgnie!

Ale była to tylko chwila, jakby przelotna wizja, i wszystko znowu minęło.

Od morza zawył straszliwie wicher, a koń i jeździec pędzili ku morzu ścieżyną wiodącą na tamę. Gdy przybyli na szczyt, Hauke za­trzymał gwałtownie konia. Gdzie było morze? Gdzie kępa Jeversa? Gdzie podział się prze­ciwny brzeg? Widział przed sobą tylko zwały wody, unoszące się z hukiem ku nocnemu nie­bu? w przerażającym mroku bałwany piętrzyły się i przewalały, uderzając z całą siłą o ląd. Nadpływały z białymi grzywami i wyciem, jak gdyby niosły z sobą wrzask wszystkich okrop­nych drapieżników puszczy. Skroś nocnej wrza­wy siwek grzebał przednimi kopytami i par­skał, ale jeźdźca ogarnęło nagle uczucie, że oto nadszedł kres wszelkiej ludzkiej władzy, że teraz musi nastąpić noc, śmierć, nicość.

Jednak opanował się: to przecież tylko fala sztormowa, taka, co prawda, jakiej nigdy je­szcze—aie widział; Jeyo żona i dziecko Dyły bezpieczna na- wysokim nasypie i w mocnym domina jego ta^na — i coś w rodzaju dumy Wezbrałb^mu w ¿iersiach — tama, którą ludzie

m

zwali tamą Hauke Haiena, teraz dopiero pokaże, jak należy tamy budować!

Lecz... co to było? Zatrzymał się w rogu pomiędzy obu tamami. Gdzie byli ludzie, któ­rych tutaj postawił, ludzie, którzy mieli trzy­mać straż? Spojrzał na północ ku starej tamie, gdyż i tam pozostawił straże. Nie zobaczył ni­kogo ani tu, ani tam, pojechał kawałek dalej, lecz i tam nie zastał nikogo; z niezmierzonej dali dolatywało tylko ogłuszające wycie na­wałnicy i szum morza. Wrócił na opuszczony róg i powiódł wzrokiem wzdłuż linii nowej tamy; widział wyraźnie: fale przewalały się tutaj wolniej, z mniejszą gwałtownością, zda­wało się niemal, jak gdyby były to całkiem inne wody.

Ta się ostoi! — mruknął i nagle zachciało mu się śmiać. Ale śmiech zamarł mu na ustach, gdy powiódł wzrokiem dalej. Na północno-za- chodnim krańcu jego tamy — czyżby napraw­dę? Jakaś ruchliwa, skłębiona, ciemna masa, jakaś rozkołysana ciżba — nie, nie było wątpli­wości, to byli ludzie! Wbił ostrogi w boki siwka i zwierzę pomknęło co tchu. Wicher dął od szerszej strony tamy, a podmuchy były tak silne, że spychały ich niemal na nową żuławę, ale koń i jeździec wiedzieli, dokąd jadą! Hauke dostrzegł już, że pracuje tam gorliwie kilku­dziesięciu ludzi, widział wyraźnie przekopany w poprzek nowej tamy przepust. Zatrzymał siłą konia.

Stójcie! — krzyknął. — Stójcie! Cóż, u li­cha, wyprawiacie?

Ujrzawszy nagle wójta, ludzie upuścili ze

strachu łopaty. Wiatr przyniósł im jego słowa

i Hauke spostrzegł, że kilku z nich chciało mu odpowiedzieć, lecz widział tylko ich gwałtowne gesty, stali bowiem z lewej strony i burza roz­wiewała ich głosy. Tu, na krańcu tamy, wicher targał ludźmi jakby w szaleńczym tańcu i rzu­cał nimi tak, że stłoczyli się w ciasnej groma­dzie. Hauke zmierzył szybkim spojrzeniem prze­kop i stan wody, która mimo nowego profilu dosięgała prawie szczytu tamy, ochlapując ko­nia i jeźdźca. Jeszcze dziesięć minut pracy — nie, nie mylił się! — a morze wedrze się przez przekop i zaleje żuławę Hauke Haiena!

Wójt skinął na jednego z robotników, aby stanął z przeciwnej strony.

Teraz mów! — zawołał. — Co wy tu ro­bicie, co to znaczy?

A człowiek odkrzyknął:

Mamy przebić nową tamę, panie, ażeby nie zawaliła się stara!

Co macie zrobić?

Przebić nową tamę! i

I zalać żuławę? Co za diabeł wydał wam ten rozkaz?

Nie, panie, żaden diabeł, był tutaj pod- wójci Ole Peters, on kazał to zrobić!

W oczach jeźdźca zapłonął gniew.

Znacie mnie? — krzyknął. — Gdzie ja je­stem, tam Ole Peters nie ma nic do gadania! Precz stąd! Na miejsca, tam, gdzie ja was po­stawiłem! — A ponieważ się ociągali, wskoczył pomiędzy nich' wraz z koniem. — Precz stąd! Wynoście się do diabła, do samego piekła!

Panie, strzeżcie się! — krzyknął ktoś z gro­

mady i zamachnął się na szalejące zwierzę, lecz jedno uderzenie kopyta wytrąciło mu z rę­ki łopatę, powalając jednocześnie drugiego ro­botnika.

Nagle w tłumie podniósł się krzyk, krzyk, jaki tylko śmiertelna trwoga wydziera z gardła człowieka. Wszyscy, wójt i siwek także, stali przez chwilę jak porażeni. Tylko jeden robot­nik — niby drogowskaz — wyciągnął rękę w stronę południowo-zachodniego rogu, gdzie nowa tama stykała się ze starą. Słychać było jedynie wycie wichury i łoskot wody. Hauke odwrócił się w siodle.

Co się stało? — Rozwarł szeroko oczy. O, Boże! Wyłom! Wyłom w starej tamie!

Wasza wina, 'panie wójcie! — krzyknął ktoś z tłumu. — Wasza wina! Weźmiecie ją z sobą przed tron Boga!

Czerwona z gniewu twarz Haukego stała się trupioblada, nawet światło księżyca nie mogło uczynić jej bledszą; opuścił bezwładnie ramio­na i ledwie zdołał utrzymać cugle. Lecz i to trwało tylko okamgnienie i z ust wójta wyrwał się ciężki jęk; zawrócił w milczeniu konia, który parsknął i pognał tamą ku wschodowi. Oczy jeźdźca ogarnęły wszystko bystrym spoj­rzeniem, a w głowie kłębiły się myśli. Jakąż to winę miał zanieść przed tron Boga? Prze­bicie nowej tamy — może dokonaliby tego, gdyby nie jego gromkie: Stójcie! Ale było jeszcze coś — i poczuł gorącą falę krwi w ser­cu — wiedział aż nadto dobrze, było to ubiegłe­go lata, gdyby nie powstrzymał go wówczas zły język Ole Petersa! Tak, 'to było to! On jeden

poznał się na słabości starej tamy i wbrew wszystkiemu powinien był przeprowadzić nowe dzieło.

Panie Boże, tak, przyznaję — zawołał nagle głośno skroś wycie nawałnicy — tak, źle spełniłem swój urząd!

Z lewej strony, tuż obok kopyt konia, sza­lało morze; przed nim, w zupełnych już ciem­nościach, leżała stara żuława ze swymi nasy­pami i przytulnymi domkami; blade światło niebios zagasło całkowicie, tylko w jednym punkcie mrok przebijano jakieś światełko. I jak­by pociechą zalśniło ono w sercu mężczyzny: Światło musiało pochodzić z jego domu, wydało mu się jakby pozdrowieniem od żony i dziecka. Dzięki Bogu, siedziały bezpiecznie na wysokim nasypie! Inni znajdowali się już zapewne w wiosce na wydmie; błyszczało tam tyle świateł jak jeszcze nigdy, ba, nawet wysoko z powietrza biło jakieś światełko. „Wyszli już chyba wszy­scy, wszyscy — mówił w duchu Hauke. — Oczy­wiście, na niejednym nasypie dom legnie w gru­zach i złe lata nastaną dla zalanych łąk, śluzy

i jazy trzeba będzie naprawić! Musimy to znieść, a ja pragnę przecie pomóc także tym, którzy mnie krzywdzili! Panie Boże, bądź miłościw nam, ludziom!"

Spojrzał w bok na nową żuławę, dookoła pieniło się morze, w nim jednakowoż zapano­wała jakby cisza nocy. Wtem niepohamowany okrzyk radości wyrwał się z piersi jeźdźca: Ta­ma Hauke Haiena, ona z pewnością wytrzyma

i będzie tu stała nawet za sto lat!

Głośny jak grom łoskot u jego stóp obudził

go z marzeń, siwek nie chciał iść dalej. Co to było? Koń rzucił się w tył i Hauke poczuł, że kawał tamy przed nim runął w~ głębinę. Otwo- rzyi“ szeroko oczy i otrząsnął się ~"z~zadumy. Stał na starej tamie, siwek dotykał jej już przednimi nogami. Mimo woli szarpnął konia w tył; w tej chwili ostatni strzęp chmury spły­nął z księżyca i łagodny blask oświetlił rumo­wisko, które pieniąc się i sycząc, runęło na starą żuławę.

Hauke patrzył jak nieprzytomny: oto szedł potop, który pochłonie ludzi i zwierzęta. Wtem uderzył go w oczy promień światła, ten sam, co przedtem; na jego nasypie wciąż się jeszcze świeciło i gdy, nabrawszy otuchy, spojrzał na żuławę, spostrzegł, że kipiel, która z ogłusza­jącym rykiem spadała na niż, zalewała prze­strzeń wynoszącą zaledwie sto kroków; za nią rozpoznał wyraźnie drogę wiodącą z żuławy na tamę. Zobaczył jeszcze więcej: drogą pędził wóz, nie dwukołowa kariolka, a w niej jakaś kobieta — tak, kobieta i dziecko. A teraz — czy to, co doleciało doń wśród huku nawałnicy, nie było piskliwym szczeknięciem małego psa? Wszechmocny Boże! To jego żona, to jego dziecko, były już całkiem blisko, i oto wprost na nie toczyły się spienione masy wody. Okrzyk, okrzyk rozpaczy wydarł się z piersi jeźdźca.

Elke! — krzyczał. — Elke! Wracaj. Wra­caj!

Ale wichura i morze nie 2toały miłosierdzia, nawałnica poniosła jego słowa, pochwyciła tyl­ko jego płaszcz i o mało nie zwaliła go z konia,

a pojazd pędził nieusta/nnie dalej, ku przewa­lającym się bałwanom. Nagle spostrzegł, że żo­na wyciąga do niego ramiona: czyżby go pozna­ła? Czyżby tęsknota i śmiertelna trwoga o niego wygnały ją z bezpiecznego domu? A teraz — czy posyła mu jakieś ostatnie słowo? Mknęły mu przez myśl pytania, lecz pozostały bez od­powiedzi: ginęły wszystkie jej słowa do niego

i jego słowa do niej; w uszach miał tylko łoskot i szum; jak gdyby cały świat zapadał się w nicość i nie chwytał żadnego innego dźwięku.

Moje dziecko! O Elke, moja wierna El- ke! — krzyczał Hauke wśród burzy i wichru. Nagle nowy, ogromny kawał tamy runął w toń, a za inim rzuciłcTsIęz rykiem morze; wójt raz jeszcze ujrzał łeb konia i koła pojazdu, wy­łaniające “§ię~ze' skłębionej topieli, po czym zniknęły w mętnym wirze. Osłupiałe oczy jeźdźca, stojącego samotnie na tamie, nie zo­baczyły już nic.

Koniec! — szepnął i ruszył nad przepaść: u stóp jego morze z niesamowitym szumem ję­ło zalewać jego rodzinną wieś; wciąż jeszcze widział światło błyszczące w jego domu i wy­dało mu się ono upiorne. Wyprostował się w siodle i ubódł konia ostrogami; zwierzę stanęło dęba i byłoby się przewróciło, lecz mężczyzna opanował je siłą.

Naprzód! — krzyknął raz jeszcze, jak nie­raz przynaglał już siwka do galopu. — Panie Boże, zabierz mnie, oszczędź innych!

Jeszcze jedno ukłucie ostrogami, rżenie siw­ka, głośniejsze od wycia burzy i szumu fal, po czym głuchy łoskot w przewalających się

odmętach i krótka walka. Na niebie świecił jasno księżyc, ale na tamie nie było już życia, tylko rozwścieczone morze, które zalało nieba­wem prawie całą starą żuławę. Lecz ze skłę­bionej topieli wciąż jeszcze wznosił się nasyp Hauke Haiena i wciąż jeszcze płynął stamtąd promyk światła, a z wydmy, gdzie domy stop­niowo gasły, samotna latarnia na wieży kościel­nej rzucała na spienione fale drżące iskierki blasku.

Opowiadający umilkł; sięgnąłem po pełną szklankę, która długo już stała przede mną, ale nie podniosłem jej do ust, ręka moja spoczęła bezwładnie na stole.

Taka jest historia Hauke Haiena — zaczął znów mój gospodarz. — Opowiedziałem ją panu zgodnie z moją o niej wiedzą. Gospodyni na­szego wójta opowiedziałaby ją oczywiście ina­czej, bo ludzie bają rozmaicie: opowiadają, że po tym zalewie, tak jak przedtem, widywano pono przy księżycu ów biały szkielet koński na ikępie, widziała to rzekomo cała wieś. Pew­ne jest tylko tyle: Hauke Haien utonął w^za- lewie razem z żpną i dziecKiem-; me znalazłem nawet ich grobów na cmentarnym wzgórzu, co­fające się wody uniosły zapewne ich ciała na morze, gdzie rozpadły się stopniowo na swoje pierwotne składniki; w ten sposób zaznali oni wreszcie spokoju od ludzi. Wszelako tama Hau­ke Haiena stoi jeszcze dzisiaj, po Stu latach, a' jeśli pojedzie pan jutro do miasta i zechce nałożyć pół godzinki drogi, to pański koń na pewno jej nie ominie. Jak pan sam widział,

nie nastąpiła bynajmniej owa wdzięczność wnu­ków, jaką Jewe Manners przepowiedział był ongi budowniczemu tamy; bo tak już jest, pa­nie: Sokratesa napoili trucizną, a Pana naszego, Jezusa Chrystusa — ukrzyżowali! W ostatnich czasach niełatwo to już uczynić, wszelako wciąż jeszcze można obwołać świętym jakiegoś okrut- nika lub złego, fanatycznego księdza, a z dziel­nego człowieka zrobić upiora i zmorę nocną tylko dlatego, że przerasta nas o głowę!

Powiedziawszy to, poważny mały człowie­czek wstał i jął nasłuchiwać odgłosów z ze­wnątrz.

Coś się zmieniło — powiedział i ściągnął z okna wełnianą zasłonę: księżyc świecił ja­sno.

Spójrzcie, panie — ciągnął dalej — wra­cają podwójtowie, ale rozchodzą się, idą do domu, na drugim brzegu musiał zrobić się wy­łom, woda opadła.

Stanąłem obok niego i wyjrzałem na dwór; było tak, jak powiedział. Wziąłem szklankę

i wypiłem do dna.

Dziękuję panu za ten wieczór I — rzek­łem. — Sądzę, że możemy spokojnie usnąć!

Tak jest — odparł maleńki pan — życzę dobrej nocy.

Schodząc na dół, spotkałem w sieni wójta; chciał zabrać jeszcze do domu mapę, którą zo­stawił w gospodzie.

Wszystko minęło — powiedział. — Ale nasz nauczyciel musiał nagadać panu nie byle jakich historii! Należy przecież do tych oświe­conych!

Wydaje się człowiekiem rozumnym!

Tak, tak, oczywiście, ale nie można prze­cież nie wierzyć własnym oczom: a po drugiej stronie, tak jak powiedziałem, zrobił się w ta­mie wyłom!

Wzruszył ramionami.

Trzeba to przespać! Dobranoc, panie wój­cie!

Zaśmiał się.

Dobranoc!

Nazajutrz w złotym świetle słońca, które wzeszło nad spustoszoną żuławą, pojechałem do miasta tamą Hauke Haiena.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
jezdziec na koniu
JAK JEŹDZIĆ NA PRZEKŁADNI AUTOMATYCZNEJ, AuTO MoTO, Audi A6(1)
JEŹDZIĆ NA ŁYŻWACH
Ambrose Gwinett Bierce Jeździec na niebie
JEŹDZIĆ NA NARTACH
JEŹDZIĆ NA SANKACH
Ambrose Bierce Jeździec na niebie i inne opowiadania
120 Jeździec na ogniu
2010 08 03 Zwolniono ją, bo jeździ na wózku
Spinrad Norman Jeździec na pochodni
2016 11 20 Sąd chce zabrać dziecko bo matka jeździ na wózku
Mazur Na pisowskim koniu daleko się nie zajedzie
baza pytań na brązową odznakę jeździecką
Kamienie na szaniec streszczenie szczegółowe by Koniu