Ambrose Bierce
Jeździec na niebie
i inne opowiadania
(Przełożył: Jerzy Krzysztoń)
Przy moście nad Sowim potokiem
Na moście kolejowym w północnej Alabamie stał człowiek wpatrzony w
nurt potoku, rwący o dwadzieścia stóp niżej. Race miał wykręcone do tyłu,
przeguby związane sznurem. Powróz, którego pętlę zarzucono mu na szyję,
zwisał luźno, przytwierdzony do mocnych bierwion krzyżujących się nad jego
głową. Parę desek ułożonych na podkładach kolejowych dawało oparcie
skazańcowi i oprawcom: dwóm szeregowym z armii federalnej pod wodzą sier-
żanta, który w cywilu mógł być z powodzeniem pomocnikiem szeryfa.
Nieopodal, na tymże prowizorycznym pomoście, stał oficer w pełnej gali. z
bronią u boku. Był w stopniu kapitana. Na obu krańcach mostu widnieli dwaj
wartownicy z karabinami trzymanymi przepisowo na tak zwanej podpórce.
Broń trzymana pionowo przy lewym boku wspierała się zamkiem o przedramię
przyciśnięte do piersi. Ta rygorystyczna i nienaturalna postawa zmuszała do
wyprężania się. Wartownicy nie mieli zapewne obowiązku interesować się tym,
co dzieje się na środku mostu, strzegli tylko wstępu na kładkę biegnącą obok
szyn.
Na prawym brzegu potoku nie widać było żywej duszy; tor kolejowy
mknął prosto w las przez jakieś sto jardów, potem skręcał, gubiąc się z oczu.
Zapewne gdzieś dalej rozstawiono czaty. Na lewym brzegu wznosił się łagodny
pagórek, ukoronowany palisadą, z której wystawała gardziel mosiężnej
armaty, panującej nad mostem. W pniach palisady wydrążono również
strzelnice. W połowie zbocza między mostem a fortem oczekiwali widzowie –
kompania piechoty stojąca w szeregu, na spocznij, z bronią u nogi. Lufy kara-
binów wspierały się lekko o prawą pierś, ręce mieli skrzyżowane na kolbach.
Na prawym skrzydle oddziału stał porucznik, złożył dłonie na rękojeści
szpady, opartej ostrzem o ziemię. Kompania zwrócona twarzą do mostu
przypatrywała się, kamienna, nieporuszona. Wartownicy odwróceni ku
brzegom potoku trwali jak posągi zdobiące most. Kapitan stał w milczeniu, z
założonymi rękami, obserwując pracę podkomendnych, lecz nie przerywając
im
żadnym
gestem.
Śmierć
posiada
dostojeństwo,
gdy
nadchodzi
zapowiedziana, witają ją z szacunkiem i ceremonią nawet ci, którzy są z nią za
pan brat. Wedle zasad wojskowej etykiety milczenie i bezruch stanowią wyraz
poważania.
Człowiek, który nawiązał bliską znajomość ze stryczkiem, wyglądał na
około trzydzieści pięć lat. Był to cywil i, sądząc z ubioru, prawdopodobnie
plantator. Rysy miał szlachetne – prosty nos, mocne usta, szerokie czoło;
zaczesane do tyłu ciemne włosy opadały mu na kołnierz doskonale skrojonego
anglezu. Nosił wąsy, brodę bez faworytów przyciętą w szpic; w dużych
ciemnoszarych oczach gościł łagodny wyraz – niespodziewany u kogoś, kto
trafił na szubienicę. Widocznie nie był to pospolity zbrodniarz. Liberalny
kodeks wojskowy dba o to, aby przywilej powieszenia przysługiwał
najrozmaitszym osobom, nie wykluczając dżentelmenów.
Skończono przygotowania. Dwaj szeregowi odeszli na bok, każdy
odciągnął swoją deskę. Sierżant obrócił się do kapitana, zasalutował, po czym
wyminął go i stanął tuż za plecami dowódcy, który z kolei odstąpił na bok. W
rezultacie skazaniec i sierżant znaleźli się na dwóch przeciwnych krańcach
deski, przerzuconej przez trzy wiązadła mostu. Koniec, na którym stał cywil,
urywał się tuż przed czwartym wiązadłem. Deskę równoważył przedtem ciężar
kapitana, teraz zaś sierżanta. Na znak pierwszego drugi odstąpi o krok,
kładka się przechyli i skazaniec runie w dół. Urządzenie to przemawiało mu do
gustu jako proste i skuteczne. Twarzy skazańca nie zakryto ani nie zawiązano
oczu. Patrzył chwilę na „niestały grunt” pod nogami, aż powędrował
spojrzeniem ku rwącej wodzie potoku, pędzącego szaleńczo u jego stóp.
Wpadło mu w oczy tańczące w kipieli polano, śledził, jak niesie je nurt. Jakże
wolno się posuwało! Co za gnuśny potok!
Zamknął oczy, aby skupić ostatnie myśli na żonie i dzieciach. Woda
pozłocona wczesnym słońcem, w górze potoku lęgnące się u brzegów opary,
fort, żołnierze, polano niesione prądem – rozpraszały jego myśli. Uświadomił
sobie, że znowu coś mu przeszkadza. W myśl o najbliższych wdzierał się jakiś
natrętny i niepojęty dźwięk – ostry, wyraźny, metaliczny jak odgłos młota na
kowadle. Zastanawiał się, co to tak dzwoni i skąd nadchodzi ów dźwięk – z
daleka czy z bliska? Odgłos powtarzał się regularnie, ale w tak powolnym
rytmie jak żałobny dzwon. Na każde uderzenie czekał z niecierpliwością i –
sam nie wiedział dlaczego – z obawą. Coraz to dłuższe pauzy doprowadzały go
do szału. Każdy dźwięk był jak dźgnięcie nożem. Bał się, że zacznie krzyczeć.
To tykotał jego zegarek.
Otworzył oczy i ujrzał znowu potok w dole. „Gdyby udało mi się
oswobodzić ręce – myślał – to zrzuciłbym pętlę i skoczył do wody. Żeby mnie
nie trafili, popłynąłbym nurkiem; wydostałbym się na brzeg, zaszył w las i
wrócił do domu. Dzięki Bogu, żona i maleństwa znajdują się poza ich
zasięgiem, tam jeszcze nie dotarli”.
Kiedy owe myśli błyskały pod czaszką skazańca – kapitan skinął na
sierżanta. Sierżant zeskoczył z kładki.
2
Peyton Farquhar, zamożny plantator, wywodził się ze starej rodziny,
cieszącej się w Alabamie wielkim szacunkiem. Jako właściciel niewolników, a
co za tym idzie – polityk, był naturalnie prawdziwym secesjonistą, żarliwie
oddanym sprawie Południa. Bezwzględne okoliczności, o których nie ma
potrzeby tu opowiadać, nie pozwoliły mu zaciągnąć się do walecznej armii,
toczącej mordercze boje zakończone upadkiem Corinthu; cierpiał więc przez
sromotny los, tęsknił za działaniem, bogatszym życiem żołnierza, za okazją do
wyróżnienia się. Czuł, że okazja go nie ominie, tak jak nie omija nikogo w czas
wojny. Na razie robił, co mógł. Nie upokarzała go żadna służba dla dobra
Południa, nie przerażało żadne ryzyko, byle możliwe do podjęcia dla cywila,
który w głębi duszy był żołnierzem i przynajmniej po części zgadzał się z
otwarcie szelmowskim powiedzonkiem, że w miłości i na wojnie wszystko
uchodzi.
Pewnego wieczoru, kiedy Farquhar z żoną siedzieli na ławce przed
domem, do bramy podjechał żołnierz w szarym mundurze i poprosił o łyk
wody. Pani Farquhar zerwała się, uszczęśliwiona, że może mu usłużyć. Mąż jej
zbliżył się tymczasem do zakurzonego jeźdźca i skwapliwie wypytywał go o
nowiny z frontu.
– Jankesi naprawiają tory kolejowe – powiedział żołnierz – i przygotowują
się do nowej ofensywy. Dotarli do mostu nad Sowim Potokiem, wyreperowali
go i na północnym brzegu wznieśli palisadę. Wszędzie porozlepiali ostrzeżenia,
podpisane przez ich komendanta, z których wynika, że każda osoba cywilna
przyłapana na naruszaniu całości kolei, mostów, tuneli czy pociągów zostanie
bezwzględnie powieszona. Widziałem ten plakat.
– Ile jest stąd do mostu nad Sowim Potokiem? – spytał Farquhar.
– Ze trzydzieści mil.
– Czy po tej stronie nie ma żadnych oddziałów?
– Tylko pikieta przy torze kolejowym, jakieś pół mili przed mostem, i
samotny wartownik u wejścia na most.
– Przypuśćmy, że jakiś cywil z zamiłowaniem do szubienicy ominie
pikietę i dajmy na to... pokona wartownika – powiedział Farquhar uśmiechając
się – to co wtedy może zdziałać?
Żołnierz zastanowił się.
– Byłem tam przed miesiącem – odparł. – Zauważyłem, że wiosenne wody
naniosły stertę drewna pod ostatni filar mostu. Do tej pory drewno na pewno
wyschło i pali się jak pakuły.
Pani Farquhar przyniosła kubek. Żołnierz wypił, podziękował jej
wylewnie, skłonił się mężowi i odjechał. W godzinę później, po zapadnięciu
zmroku, powtórnie minął plantację, wracając na północ, tam skąd się pojawił.
Był to nieprzyjacielski wywiadowca.
3
Spadając w dół między wiązadła mostu, Peyton Farquhar stracił
przytomność, jak gdyby zmarł na miejscu. Z tego stanu zbudził go – po całych
wiekach, jak mu się zdawało – ból wywołany ostrym uciskiem gardła, uczucie
duszenia się. Rozchodzące się od szyi przenikliwe dreszcze targały każdym
włóknem jego ciała, mknęły z niepojętą częstotliwością jak strumienie
pulsującego ognia rozgrzewające do nieznośnej temperatury. Pod czaszką czuł
stężony ucisk. Doznaniom tym nie towarzyszyła żadna myśl. Rozsądek uległ
już zaćmieniu, została tylko zdolność odczuwania, a czucie samo stanowiło
męczarnię. Miał świadomość ruchu. Ogarnięty świetlną mgławicą, stanowiąc
ledwie jej ogniste jądro wolne od ciężaru materii – szybował po niepojętym
tuku niczym ogromne wahadło. Naraz ze straszliwą raptownością światło
strzeliło w górę w głośnym plusku; uczuł przeraźliwy szum w uszach, otoczył
go chłód i mrok. Ożyła w nim zdolność myślenia; wiedział, że powróz pękł i oto
wpadł do potoku. Nie zadławił się, gdyż pętla ściskała szyję i nie wpuszczała
wody do płuc. Być powieszonym i umrzeć na dnie rzeki! – rozśmieszyła go ta
myśl. Otworzył w ciemnościach oczy i ujrzał nad sobą przebłysk światła, ale
jakże odległy, jakże niedostępny! Wciąż tonął, gdyż światło nikło mu z oczu
coraz bardziej, aż został ledwie promyk, który raptem zaczął się rozjaśniać,
więc poznał, że unosi się ku powierzchni – poznał ze wstrętem, gdyż tu, w
głębinie, było mu tak przyjemnie. „Wisieć i tonąć – myślał – to się nawet
opłaci; ale nie mam ochoty dać się zastrzelić. Nie, nie dam się zastrzelić; to już
niesprawiedliwe”.
Nie czuł wysiłku, ale ostry ból w przegubach uświadomił mu, że stara się
wyswobodzić ręce. Poświęcił tym zmaganiom uwagę, nie troszcząc się, co z
tego wyniknie, jak próżniak obserwujący sztukę kuglarza. Co za wspaniały
wysiłek! Co za niezrównana, co za nadludzka siła! Ach, to piękne osiągnięcie!
Brawo! Pęta opadły; wyswobodzone ramiona podpłynęły w górę, dłonie
zamajaczyły w rosnącym świetle. Obserwował je z obudzoną ciekawością, jak
najpierw jedna, potem druga wpiła się w pętlę zaciśniętą na szyi. Palce zdarły
ją i odrzuciły precz: odpłynęła falując jak wąż wodny. „Dajcie pętlę, dajcie ją!”.
Zdawało mu się, że woła tak do swoich rąk, gdyż ze zdjęciem pętli przyszła
najokropniejsza męczarnia, jakiej dotąd zaznał. Szyja bolała go strasznie;
głowę trawił ogień; ledwie trzepoczące serce dało nagle potężnego susa,
próbując wyskoczyć gardłem. Całe ciało prężyło się i wiło w nieznośnej boleści.
Ale nieposłuszne ręce nie zważały na rozkaz. Mocno odpychając wodę
szybkimi ruchami, ciągnęły go gwałtem na powierzchnię. Czuł, że wynurza
głowę; słońce oślepiło go zupełnie; pierś uniosła się spazmatycznie i w
ostatecznej udręce płuca zaczerpnęły potężny haust powietrza, które
natychmiast wydarło się krzykiem!
Odzyskał pełną wrażliwość zmysłów, które stały się nadnaturalnie czujne
i bystre. W straszliwym zaburzeniu organizmu coś tak je wydoskonaliło, że
notowały rzeczy nigdy niedostrzegane. Słyszał, jak kropelki wody bębnią,
rozpryskując się na jego twarzy. Gdy spojrzał w las na brzegu potoku, widział
każde drzewo z osobna, każdy liść i żyłkowanie każdej blaszki – widział wręcz
owady na liściach: szarańcze, mieniące się muchy, szare pająki rozpinające
sieć między gałązkami. Dostrzegał rozszczepione kolory w każdej kropli rosy
na milionowych źdźbłach trawy. Brzęczenie komarów tańczących nad wirami
strumienia, trzepot skrzydeł ważek, uderzenia nóżek owadzich na wodzie, jak
wioseł unoszących łódź – wszystko to tworzyło uchwytną muzykę. Ryba
przemknęła mu przed oczami, słyszał, z jakim impetem rozcina wodę.
Wynurzył się na powierzchnię, płynąc z prądem potoku; za chwilę
stanowił jakby oś, wokół której świat widzialny okręcał się powoli; ujrzał most,
palisadę fortu, żołnierzy na moście, kapitana, sierżanta, dwóch szeregowców –
swoich ciemiężycieli. Sylwetki ich odcinały się na błękitnym niebie. Krzyczeli,
wymachiwali rękami, pokazując na niego. Kapitan wyrwał pistolet, ale nie
strzelał; tamci nie posiadali broni. Wyglądali groteskowo i strasznie, kształty
mieli przeogromne.
Raptem usłyszał ostry strzał, coś śmignęło w wodę, aż bryzgi poleciały
mu w twarz. Znowu huknęło; spostrzegł wartownika z wymierzoną strzelbą, z
lufy unosił się obłoczek sinego dymu. Spozierał prosto w oko żołnierza,
wpatrzone weń przez szczerbinę celownika. Widział szarą źrenicę.
Przypomniało mu się, co gdzieś wyczytał, że najlepsi strzelcy mają szare oczy,
które są najprzenikliwsze. A jednak ten chybił.
Przeciwny prąd porwał Farquhara i obrócił go znowu twarzą w stronę
lasu; fort miał za plecami. Dźwięk czystego, wysokiego głosu nastrojonego na
monotonną nutą rozległ się za nim i nadbiegł skroś potoku z taką
wyrazistością, że przeniknął i przytłumił wszystko inne, nawet bulgotanie
wody w uszach. Farquhar, choć nie żołnierz, dość często bywał w obozach
wojskowych, aby wiedzieć, jak straszną wymowę ma ten spokojny, przewlekły
zaśpiew z mocnym przydechem; porucznik na brzegu przystąpił do działania.
Jakże zimno i bezlitośnie – z jaką równą i dostojną intonacją, zwiastującą i
narzucającą ludziom spokój – z jak dokładnie odmierzonymi pauzami padały
te okrutne słowa:
– Kompania, baczność!... Złóż się!... Gotów!... Cel!... Pal!...
Farquhar dał nura – tak głęboko, jak tylko mógł. Woda huczała mu w
uszach niczym łoskot Niagary, a jednak usłyszał stłumiony grzmot salwy i
wznosząc się znów ku powierzchni, napotkał błyszczące kawałki metalu,
osobliwie spłaszczone; kołysząc się, wolno opadały w głąb. Niektóre
przywierały na chwilę do jego twarzy i rąk, by zaraz spłynąć wędrując na dno.
Jeden utkwił mu za kołnierzem. I parzył, Farquhar wyrwał go stamtąd.
Kiedy łapiąc powietrze, wychynął na powierzchnię, spostrzegł, że
znajdował się długi czas pod wodą; prąd uniósł go znacznie bliżej ku ocaleniu.
Żołnierze kończyli właśnie ładować broń; metalowe stemple błysnęły w słońcu
wszystkie naraz, gdy je wyciągnęli z luf, podnieśli ku górze i wcisnęli w osady.
Dwaj wartownicy znowu bezskutecznie dali ognia.
Farquhar widział to wszystko przez ramię; płynął teraz żywo z prądem.
Umysł jego pracował tak jak ręce i nogi – z błyskawiczną szybkością.
„Oficer nie powtórzy błędu – myślał. – Zbyt kurczowo trzymał się
regulaminu. Przecież salwa znaczy tyle, co pojedynczy strzał, tak samo łatwo
dać przed nią nurka. Chyba wydał już rozkaz, żeby strzelali na własną rękę.
Boże ratuj, nie potrafię uniknąć wszystkich kul z osobna!”.
Straszliwy plusk rozległ się tuż obok, a po nim głośny szum, jakby wracał
diminuendo przez powietrze do fortu, aż skonał w eksplozji, która cały potok
wzburzyła do głębi! Płachta wody wygięła się nad nim, runęła w dół, oślepiając
go i dusząc! Armata przyłączyła się do gry. Gdy otrząsnął głowę z kipieli,
usłyszał wysoko szum pocisku, który zboczył z toru i po chwili druzgotał z
trzaskiem konary lasu nad rzeką.
„Więcej tego nie zrobią – pomyślał. – Następnym razem użyją kartacza.
Muszę uważać na armatę; dym mnie uprzedzi, detonacja przychodzi za późno,
wlecze się za pociskiem. To dobre działo”.
Raptem uczuł, że kręci się w kółko, wirując jak bąk. Woda, brzegi, las,
odległy już most, fort i żołnierze – wszystko zmieszało się i zatarło. Przedmioty
zastępowała tylko barwa; nic nie widział prócz cienkich kolorowych obręczy.
Wpadł w wir, który niósł go i kręcił z taką chyżością, że Farquhar dostawał
mdłości i zawrotów głowy. Po paru chwilach wyrzuciło go na żwir – na lewy,
południowy brzeg potoku – za występ skalny, który krył go przed okiem
nieprzyjaciół. Raptownie wytrącony z pędu otarł sobie skórę na ręce i to
wróciło mu siły. Zapłakał z radości. Zanurzył palce w piasek, garściami sypał
go na siebie i głośno mu błogosławił. Piasek przypominał mu diamenty,
rubiny, szmaragdy, nic piękniejszego nie umiał sobie wyobrazić. Drzewa na
brzegu rosły niby ogromne krzewy w ogrodzie; zauważył, jak symetrycznie są
posadzone, wdychał woń ich kwiecia. Niezwykłe różowe światło widniało
między pniami, gałęzie grały na wietrze jak harfy eolskie. Nie miał chęci
uciekać, dalej – wolał pozostać w tym czarownym ustroniu, dopóki go nie
schwytają.
Wytrącił go z marzeń gwizd i grzmot kartacza, który rozerwał się wysoko
wśród gałęzi. Rozczarowany kanonier posłał mu pocisk na pożegnanie.
Farquhar zerwał się, wdarł na stromy brzeg i zanurzył w las.
Wędrował cały dzień, wytyczając szlak według słońca. Puszcza była
chyba bezkresna; nie natrafił nigdzie na żadną przesiekę ani nawet na dróżkę
leśnika. Nie miał pojęcia, że mieszka w tak dzikiej okolicy. Kryło się w tym coś
zagadkowego.
O zmierzchu rozbolały go nogi, poczuł się znużony i zgłodniały. Myśl o
żonie i dzieciach przynaglała go do marszu. Znalazł wreszcie drogę, która
prowadziła go we właściwym kierunku. Była szeroka i prosta jak ulica, a
jednak wyglądała na nieuczęszczaną. Nie graniczyły z nią pola, nikt w
sąsiedztwie nie mieszkał. Gdyby choć pies zaszczekał, zwiastując osiedle
ludzkie. Czarne ściany drzew biegły prosto po obu stronach, łącząc się w
punkt na horyzoncie: przypominał się szkolny wykres perspektywy. Nad
drogą, w szczelinie nieba, świeciły obco wielkie, złote gwiazdy, ugrupowane w
niezwykłe konstelacje. Był przekonany, że stanowią układ, w którym kryje się
złośliwa wróżba. Z obu ścian lasu dobywały się osobliwe zgiełki; kilkakroć
wyraźnie usłyszał szepty w obcej mowie.
Dokuczał mu ból szyi, obmacując ją, poznał, że straszliwie spuchła.
Sznur musiał zostawić na niej czarną pręgę. Czuł, że oczy mu stężały; nie
mógł ich już zamknąć. Język skołowaciał z pragnienia; chcąc ulżyć mu w
gorączce, wysunął go z ust na zimne powietrze. Jakaż miękka murawa
wyścieliła nieuczęszczany szlak – nie czuł już, że stąpa po ziemi!
Zapewne mimo bólu musiał w marszu zapaść w sen, gdyż teraz widzi
całkiem inny obraz – być może wyzwolił się po prostu z widziadeł. Stoi u wrót
domu. Nic się nie zmieniło, jasno tu i pięknie w porannym słońcu. Musiał
wędrować calutką noc. Otwiera furtkę, zbliża się szeroką, jasną ścieżką i
widzi, jak migoczą kobiece suknie; żona, jakże świeża, spokojna i cudna,
zstępuje z werandy, aby go powitać. Przystanęła na ścieżce i czeka z
uśmiechem niewysłowionej radości, ma w sobie niedościgły urok i godność.
Och, jakaż ona piękna! Skacze ku niej z otwartymi ramionami. Już przytula ją
do piersi, kiedy ogłuszający cios spada mu na kark; oślepiająco białe światło
tryska wokół z hukiem, jak wybuch pocisku – i nastaje zupełna ciemność i
cisza.
Peyton Farquhar nie żyt; ciało jego, z przerwanym stosem pacierzowym,
kołysało się łagodnie pod przęsłami mostu nad Sowim Potokiem.
Chickamauga
*
W słoneczne popołudnie mały chłopczyk wymknął się z surowego domu
na polanie i niezauważony przez nikogo zapuścił się w las. Cieszył się
swobodą, podniecała go radość wyprawy w nieznane. Odezwał się w nim
bowiem duch przodków, którzy od tysiącleci dokonywali wiekopomnych
odkryć i podbojów, a na miejscu swoich zwycięstw wznosili obozy – miasta z
ciosanego kamienia. Przemierzyli od kolebki swego narodu dwa kontynenty i
przez wielkie morze przedostali się na trzeci, przekazując z pokolenia na
pokolenie tradycję walki i panowania.
Sześcioletni chłopczyk był synem ubogiego farmera. Ojciec jego w
młodości walczył z nagimi dzikusami i pod sztandarem swego kraju dotarł aż
do stolicy cywilizowanego ludu na dalekim Południu. Nawet w wiejskiej ciszy
nie zamarł w nim duch żołnierski. Ojciec kochał się w batalistycznych,
ilustrowanych książkach, a synek był na tyle pojętny, że wystrugał sobie
pałasz. Z orężem w dłoni, jak przystało na syna walecznego narodu, nacierał w
lesie na nieprzyjaciela, fechtował się zażarcie, przybierając szermiercze pozy
podpatrzone na ilustracjach. Wróg cofał się w popłochu i rozzuchwalony
napastnik popełnił częsty na wojnie błąd – w pogoni za nieprzyjacielem
zapędził się za daleko. Szeroki i bystry strumień zastąpił mu drogę, gdy
tymczasem wróg z niepojętą łatwością umknął na drugi brzeg. Ale
nieustraszony zwycięzca nie dał się zbić z tropu; duch rasy, która,
przemierzyła ocean, żył niewątpliwie w jego maleńkiej piersi. Skacząc po
głazach, przedostał się przez strumień, spadł na ariergardę nieprzyjaciela i
wyciął ją w pień.
Gdy już wygrał bitwę, roztropność wymagała, aby zawrócić do głównego
obozu. Niestety, jak większość sławnych zdobywców i jak najsławniejszy z
nich, nie potrafił „okiełznać wojennej żądzy ani pojąć, że nie wolno kusić losu
ponad miarę”.
Oddalał się od strumienia i raptem natknął się oko w oko na nowego i
potężniejszego wroga – strzygąc uszami na ścieżce zuchwale stał słupka
królik! Chłopczyk krzyknął z przerażenia i na oślep rzucił się do ucieczki.
Płakał, wzywając nieartykułowanymi dźwiękami matkę, kaleczyły go ciernie i
głogi. Serce trzepotało mu ze strachu, i zadyszany, i oślepiony łzami zabłąkał
się w lesie. Błądził jeszcze ponad godzinę wśród zarośli i krzaków, wreszcie
*
Pamiętna bitwa w wojnie secesyjnej w 1863 r.
pokonany znużeniem położył się między dwoma głazami niedaleko strumienia,
przytulił do siebie drewnianą szabelką i pochlipując zasnął. Śpiewały nad nim
wesoło ptaki leśne; skrzeczały wiewiórki harcujące po drzewach, gdzieś w
oddali zadudnił dziwny grzmot. A na małej farmie biali i czarni ludzie w
popłochu przeszukiwali zagrody i pola, matka rozpaczała za zaginionym
dzieckiem.
Upłynęło wiele godzin, zanim obudził go chłód. Malec bał się nocy, ale
wypoczął sobie, więc już nie płakał. Zaczął przedzierać się przez zarośla i
wydostał się wreszcie z gęstwiny. Ujrzał strumień i łagodny stok pagórka z
rzadka porośnięty drzewami – wszystko zasnuwał już zmierzch. Z wody
wstawały przezroczyste i upiorne opary, które odstraszyły malca – zamiast
przedostać się przez strumień, zawrócił w stronę ciemnego boru. Raptem spo-
strzegł dziwnie poruszający się kształt. Wydawało mu się, że to jakiś wielki
zwierz – pies, świnia – nie umiał go nazwać, a może i niedźwiedź. Niedźwiedzia
widział na obrazku, nie wiedział o nim nic złego i pragnął go kiedyś spotkać.
Przyglądał mu się z ciekawością, ale nieporadne ruchy tego dziwnego zwierza
powiedziały mu, że to nie jest niedźwiedź, i ogarnął go lęk. Stał z zapartym
tchem, gdy tamten zbliżał się pomaleńku. Widząc, że nie ma długich groźnych
uszu królika, malec zaczął nabierać odwagi, wyczuwał coś znajomego w
kulawym, niezgrabnym chodzie. Zanim rozpoznał go ostatecznie, zauważył, że
za tym pierwszym wloką się inni, że pełno ich wszędzie, że cały stok roi się od
nich, a wszyscy pełzną do strumienia.
Byli to ludzie. Posuwali się na czworakach, pełzli na rękach, wlokąc za
sobą bezwładnie nogi, szli na kolanach; usiłując wstać, padali jak dłudzy na
ziemię. Pojedynczo, parami, w małych grupach uparcie ciągnęli ku wodzie,
padając, podnosząc się, zostając w tyle. Szły ich całe tuziny, całe setki, a coraz
to nowe szeregi wynurzały się z czarnego boru. Zupełnie jakby sama ziemia
ruszała się i pełzła do strumienia. Czasem któryś odpadł i leżał bez ruchu. Był
martwy. Niektórzy robili dziwne gesty, wznosili i opuszczali ręce, chwytali się
za głowę, składali dłonie jak przed ołtarzem.
Malec nie wszystko z tego zauważył; na to trzeba byłoby starszego
obserwatora; widział tylko, że są to mężczyźni, a jednak raczkują jak
niemowlęta, i nie bał się ich wcale, choć byli jakoś obco poubierani.
Swobodnie poruszał się wśród nich, zaglądał im w twarze z dziecięcą
ciekawością. Mieli blade i pstrokate oblicza, czerwone strużki i plamy na
policzkach. Przypominali mu klowna, którego latem widział w cyrku, i patrząc
na nich, śmiał się. A oni pełzli i pełzli, okaleczeni, skrwawieni, nie bacząc na
jego śmiech. Dla malca było to wesołe widowisko. Czarni niewolnicy ojca dla
zabawy chodzili nieraz na czworakach, a malec ujeżdżał ich „na niby” jak
konie. Podbiegł z tyłu do jednego z pełzających i zwinnie wskoczył mu na
plecy. Ów zarył nosem w ziemię, wierzgnął nie gorzej niż narowisty źrebak i
malec wyleciał z siodła. Tamten obejrzał się za siebie, ukazując twarz
pozbawioną dolnej szczęki – krwawą jamę, okoloną strzępkami skóry i
kawałeczkami kości. Nienaturalnie sterczący nos, brak policzków i zaciekłe
oczy nadawały mu wygląd wielkiego drapieżnego ptaka zbroczonego na piersi
krwią swojej ofiary. Malec podniósł się z ziemi, ranny potrząsnął mu pięścią
przed nosem. Chłopiec przestraszył się, uciekł za drzewo i zaczął poważniej
patrzeć na to, co się dzieje. I tak niezdarna rzesza wlokła się powoli i
boleściwie w ohydnej pantomimie – wędrowała zboczem pagórka jak chmara
wielkich czarnych chrząszczy – bezszelestnie, w głębokiej absolutnej ciszy.
Niesamowity krajobraz zaczął się rozjaśniać. Przez pasmo lasu za
strumieniem przenikało dziwne, krwawe światło, konary drzew odcinały się na
purpurowym tle jak czarna koronka. Łuna oświetliła cały pochód. Po
połyskliwej
trawie
wlokły
się
za
pełznącymi
monstrualne
cienie,
przedrzeźniające każdy ich ruch. W czerwonym świetle wystąpiły tym
wyraźniej krwawe rany, wybladłe twarze powlokły się rdzą, sprzączki i guziki
mundurów rzucały krwiste błyski. Coraz wspanialsza łuna pociągnęła malca,
pomaszerował zboczem wraz ze swą straszną kompanią. Wkrótce wyprzedził
wszystkich. Z drewnianym pałaszem w dłoni wysunął się na czoło i uroczyście
prowadził defiladę, dostosowując krok do swoich żołnierzy, bacząc, czy nie
łamią szeregów. Zaiste, nie widziano jeszcze takiej armii z takim wodzem na
czele.
Straszliwy pochód powoli zbliżał się do strumienia pochyłym zboczem, na
którym poniewierał się porzucony rynsztunek – zrolowane koce, ciężkie
tornistry, zniszczone karabiny, słowem to, co zostawia za sobą cofająca się
armia. Ale mały wódz nie kojarzył sobie tego z niczym. Dolinka, którą płynął
strumień, była stratowana przez ludzi i konie, płaskie brzegi zamieniły się w
grząskie błoto. Bardziej doświadczony obserwator zauważyłby, że ślady idą w
obu kierunkach; ktoś przeszedł tędy dwukrotnie – w ataku i w odwrocie. Kilka
godzin temu tysiące żołnierzy przemierzyły las, a wśród nich i ci straceńcy.
Kiedy malec spał, szła tędy tyraliera za tyralierą, batalion za batalionem –
omal go nie stratowali we śnie. Nie obudził go huk i gwar. Niemal o rzut
kamieniem od miejsca, w którym zasnął, żołnierze stoczyli bitwę, a on spał,
nie słysząc ani palby karabinów, ani łoskotu armat, ani gromkich rozkazów i
wrzawy. Przespał całą bitwę, z drewnianym pałaszem kurczowo zaciśniętym w
ręce, jakby przez nieświadomą solidarność z walczącymi, ale tak niewrażliwy
na wspaniały bój, jak ci, co padli na polu chwały.
Nad słupem ognia za lasem unosiła się chmura dymu, blask pożaru
odbijał się od niej i nasycił swoim kolorytem cały krajobraz. Nadwodne mgły
mieniły się złociście, strumień połyskiwał szkarłatem, z wody wystawały
czerwone głazy. Ale to była krew na kamieniach, splamili je ranni,
przedostając się po nich przez strumień. Chłopiec śpieszył do pożaru,
przeskoczył zwinnie po głazach i na drugim brzegu obejrzał się za swoją
armią. Nadciągała właśnie nad strumień. Silniejsi rozłożyli się już plackiem na
brzegu, zanurzając twarze w potoku. Kilku leżących nad wodą wyglądało tak,
jakby mieli same karki bez głów. Malec wytrzeszczył oczy ze zdumienia, nawet
jego chłonna wyobraźnia nie potrafiła się pogodzić z przejawem podobnej
żywotności. Byli to ci, którym po zaspokojeniu pragnienia nie starczyło sił, aby
dźwignąć się znad wody, głowy powpadały im do strumienia, potopili się. Wódz
objął wzrokiem całą swą kaleką armię, która jeszcze ściągała na brzeg –
bardzo wielu zostało po drodze. Dla zachęty pomachał im czapką i z
uśmiechem wskazał wyciągniętym pałaszem łunę przewodnią – słup ognisty,
ku któremu ich wiódł.
Ufając wierności swoich żołnierzy, minął oświetlony pożarem zagajnik,
przedostał się przez ogrodzenie na pola i pobiegł podskakując, przekomarzając
się z własnym cieniem, dopóki nie znalazł się w pobliżu gorejącego rumowiska.
Pustka dokoła. Na całym polu nie widać było żywej duszy, ale chłopiec nie
dbał o to wcale. Bawił go pożar. Naśladując igrające płomienie, malec tańczył
radośnie, chciał dorzucić do ognia wszystko, co tylko znalazł, ale żar trzymał
go z daleka i nie udawało mu się trafić do celu. W rozpaczy cisnął w ogień swój
pałasz – skapitulował przed potęgą żywiołu. Zakończył tym swą karierę
wojskową.
Kiedy zerknął w bok, uderzył go dziwnie znajomy wygląd stojących na
uboczu zabudowań, jak gdyby kiedyś już mu się śniły. Przypatrywał się im w
zdumieniu i raptem cała plantacja z otaczającym ją lasem okręciła się jak na
śrubie. Jego mały świat wykonał pół obrotu; bieguny kompasu zmieniły się...
W gorejącym budynku poznał swój dom!
Chwilę stał zupełnie oszołomiony, a potem zaczął biec, potykając się
dokoła pogorzeliska. W blasku pożogi natknął się na zwłoki kobiety, która
leżała z rozrzuconymi rękami, zaciskając źdźbła trawy. Miała potargany strój,
bladą twarz, czarne kędziory zlepione krwią. Większa część czoła była
zerwana, a z otworu wylewał się mózg, szarą spienioną masą pokrytą rojem
szkarłatnych bąbelków – dzieło odłamka pocisku.
Malec zaczął opętańczo wymachiwać rękami. Bełkotał coś niesamowitym
głosem, który przypominał zarazem pisk małpy i bulgotanie indora –
przeraźliwą, bezduszną, iście diabelską mowę. Chłopczyk był głuchoniemy. A
potem stał bez ruchu, z drżącymi wargami, patrząc na szczątki u swoich stóp.
Zaginął bez wieści
Hieronim Searing, żołnierz armii generała Shermana, która zajmowała
właśnie pozycje w okolicy Kenesa w Mountain w stanie Georgia, odwrócił się
od grupki oficerów, z którymi ściszonym głosem przed chwilą rozmawiał,
przekroczył płytką linię okopów i zniknął w lesie. Żołnierze na szańcach
odprowadzili go wzrokiem, rozumiejąc, że temu człowiekowi powierzono jakieś
niebezpieczne zadanie. Hieronim Searing, chociaż zwykły strzelec, został przy-
dzielony do sztabu dywizji, gdzie figurował w rejestrach jako ordynans. Pod tą
funkcją kryją się najrozmaitsze obowiązki. Ordynans może być gońcem,
sekretarzem,
czyścibutem
–
wszystkim.
Może
spełniać
czynności
nieprzewidziane rozkazem ani regulaminem, zależnie od swoich zdolności, od
protekcji, od przypadku. Szeregowy Searing, niezrównany strzelec, młody,
śmiały, bystry i nieznający strachu – był wywiadowcą. Dowódca dywizji nie
lubił wydawać rozkazów na ślepo, nie wiedząc, co się dzieje na jego przedpolu
– nawet wówczas, gdy dywizja nie wykonywała samodzielnych zadań, tylko
działała wspólnie z całą armią. Nie zadowalały go też normalne źródła
informacji: dowódca korpusu, patrole, straże przednie, chciał wiedzieć więcej.
Stąd właśnie rola Searinga, człowieka o niezwykłej odwadze, świetnego trapera
o sokolim wzroku i znanej prawdomówności. Tym razem otrzymał on proste
instrukcje: podejść jak najbliżej do stanowisk nieprzyjaciela i wybadać, co
tylko się da.
Wkrótce dotarł do najdalej wysuniętej placówki. Żołnierze po dwóch, po
czterech leżeli okopani w płytkich nieckach, lufy karabinów wystawały
spośród zielonych gałęzi, którymi zamaskowali stanowiska. Las ciągnął się
nieprzerwanie, tak dostojny i cichy, że bez wysiłku wyobraźni trudno było
sobie uświadomić, iż pełno w nim zbrojnych ludzi, skupionych i czujnych – że
jest to las, w którym czai się groźba bitwy. Searing przypadł na chwilę do żoł-
nierzy na czatach, aby poinformować o swoim zadaniu, po czym wypełzł
ukradkiem naprzód i wkrótce zniknął im z oczu w gęstych zaroślach.
– Przepadł z kretesem – powiedział jeden z żołnierzy. – Szkoda, że nie
zostawił mi karabinu, to przynajmniej tamci by do nas z niego nie strzelali.
Searing pełzł naprzód, wykorzystując każdą osłoną. Wzrok jego przenikał
wszędzie, słuch reagował na każdy dźwięk. Wstrzymywał oddech, a gdy tylko
trzasnęła mu pod kolanem gałązka, zamierał wtulony w ziemię. Było to
żmudne, ale i fascynujące przedsięwzięcie. Searing nie zdradzał jednak
żadnych objawów podniecenia, puls miał tak regularny, nerwy tak
opanowane, jak gdyby zastawiał sidła na wróbla.
„Czas płynie – pomyślał – ale nie zapuściłem się chyba bardzo daleko, bo
jeszcze żyję”.
Uśmiechnął się ubawiony takim sposobem określania odległości i
podkradał się dalej. Raptem rozpłaszczył się na ziemi i leżał bez ruchu długie
minuty. Przez szczelinę wśród zarośli dostrzegł kopczyk gliny – jedno ze
stanowisk nieprzyjaciela. Wreszcie ostrożnie uniósł głową cal po calu, potem
dźwignął się na łokciach, wpatrzony nieustannie w gliniasty pagóreczek. Po
chwili skulony pomknął naprzód z karabinem w ręce. Nie pomylił się – wróg
się wycofał.
Searing postanowił upewnić się o tym całkowicie, zanim złoży tak ważny
raport. Skokami przedostał się przez linię opuszczonych stanowisk, przemykał
od drzewa do drzewa, licząc, że może się natknąć na maruderów. Las się
skończył i Searing ujrzał przed sobą plantację. Było to jedno z owych
nieszczęsnych opuszczonych gospodarstw z ostatnich lat wojny, zarośnięte
głogiem, brzydkie i wymarłe – płoty połamane, zabudowania puste, czarne
dziury zamiast drzwi i okien. Searing przyczaił się w sosnowym zagajniku i
rozejrzał bacznie. Spostrzegł jakąś ruderę na pagórku – świetny punkt
obserwacyjny. Pobiegł tam szybko przez pole i sad. Była to szopa na czterech
słupach, z której niewiele zostało oprócz dachu; podłoga się zawaliła, deski i
belki tworzyły niesamowitą plątaninę, słupy pochyliły się pod ciężarem dachu.
Cała budowla wyglądała tak, jakby miała runąć za dotknięciem palca.
Searing wdrapał się na rumowisko desek i belek, skąd miał wspaniały
widok na dolinę i odległy o pół mili grzbiet górski. Stroma droga, wiodąca
przez przełęcz, roiła się od wojska. Była to tylna straż wycofującej się armii
nieprzyjacielskiej. Na lufach karabinów połyskiwało poranne słońce.
Searing nie miał już nic więcej do roboty, powinien był natychmiast
wrócić do sztabu i zdać raport. Ale patrząc na szarą kolumnę konfederatów,
pnącą się mozolnie górską drogą, nie mógł się oprzeć pokusie. Miał karabin z
precyzyjnym celownikiem, zaopatrzony w lunetkę, i zachciało mu się posłać im
piękny ładunek ołowiu. Nie wpłynie to wprawdzie na przebieg i ostateczny
rezultat wojny, ale żołnierz jest od tego, aby zabijać. A dobremu żołnierzowi
wchodzi to w krew. Searing zarepetował karabin i odbezpieczył spust.
Zostało jednak postanowione w zaraniu dziejów, że strzelec Searing nie
zamorduje nikogo w ów słoneczny, letni poranek ani też nie obwieści odwrotu
konfederatów. Od niepamiętnych czasów wypadki tak się układały w tej
cudownej mozaice, której wyraźniejsze fragmenty zwykliśmy nazywać historią
– że zamierzony postępek Searinga naruszyłby harmonię kompozycji.
Zapobiegła temu powołana do ochrony wieczystych planów Potęga,
sprowadzając na świat przed jakimiś dwudziestoma pięcioma laty niemowlę
płci męskiej, urodzone w małej podkarpackiej wiosce. Pod jej opieką niemowlę
wzrosło, wykształciło się, nabrało zamiłowań do wojaczki i we właściwym
czasie zostało oficerem artylerii. Okoliczności tak się ułożyły, że ów oficer
dopuścił się naruszenia dyscypliny i musiał uciekać przed karą z rodzinnego
kraju. Los skierował go do Nowego Orleanu (zamiast do Nowego Jorku), gdzie
na przystani oczekiwał go oficer werbunkowy. Przyjęto go do wojska, dano mu
awans i w rezultacie dowodził baterią artyleryjską konfederatów, która stała
właśnie w odległości jakichś dwóch mil od miejsca, w którym Hieronim
Searing, wywiadowca armii federalnej, szykował się do strzału. Wszystko
zostało przemyślane – każdy krok w życiu obu tych ludzi, w życiu ich bliźnich i
przodków, a także przodków ich przodków, wszystko szło ku temu, aby
osiągnąć zamierzony rezultat. Gdyby cokolwiek w tym ogromnym systemie
powiązań uległo przeoczeniu, szeregowy Searing owego ranka wypaliłby w ślad
za wycofującymi się konfederatami i prawdopodobnie by chybił. Tak się
jednak złożyło, że kapitan artylerii nie mając nic lepszego do roboty w
oczekiwaniu na swoją kolej wymarszu, zabawiał się wycelowywaniem działa na
prawo w skos w stronę grzbietu pagórka, gdzie zdawało mu się, że dostrzegł
grupkę nieprzyjacielskich oficerów. Dał ognia. Pocisk poszybował za daleko.
W chwili gdy Hieronim Searing kładł palec na cynglu i wpatrując się w
odległą kolumnę konfederatów rozważał, gdzie najlepiej posłać kulę, aby żonę
pozbawić męża albo dziecko – ojca, albo matkę – syna, da Bóg, wszystko za
jednym zamachem – w powietrzu rozległ się szum podobny do skrzydeł
wielkiego ptaka. Zanim Searing zdążył się zorientować, z nieba wyskoczył
pocisk z ochrypłym i straszliwym wyciem. Palnął prosto w słup, aż
zaświszczały drzazgi, a idiotyczna rudera zawaliła się z łoskotem w oślepiają-
cych kłębach kurzu.
Nieprędko zrozumiał, co się z nim stało. Gdy odzyskał przytomność, leżał
jakiś czas z zamkniętymi oczami – w przekonaniu, że umarł i już go
pochowano. Usiłował przypomnieć sobie szczegóły pogrzebu. Żona musiała
klęczeć na grobie, gdyż czuł na piersiach okrutny ciężar ziemi. Obie razem,
wdowa i ziemia, rozgniotły wieko trumny. Jeżeli dzieci nie namówią jej, aby
poszła do domu, niedługo nie będzie miał sił oddychać. Zabolała go ta
krzywda. „Nie mogę odezwać się do żony – myślał – bo umarli nie mają głosu.
Nie mogę otworzyć oczu, bo ziemia mi się do nich nasypie”.
I otworzył powieki – zajaśniała nad nim wielka połać błękitnego nieba
obrzeżona wierzchołkami drzew, część lasu zasłania wysoki brunatny kopiec o
zwalistej i zwięzłej konstrukcji. Cały obraz tonął w niezmierzonej dali, w
przestrzeni tak przeogromnej, że znużyła go, więc zamknął oczy. W tejże chwili
poraziło go nieznośne światło, zahuczał głuchy grzmot dalekiego morza, przez
zgiełk fal przedzierały się wyraźne słowa: „Hieronimie Searingu, wpadłeś jak
szczur w pułapkę – w pułapkę, pułapkę, pułapkę”.
Raptem zapadła wielka cisza, gęsta ciemność, nieskończony spokój, aż
Searing doskonale świadom swojej szczurzej doli i pułapki, w jaką się dostał,
przypomniał sobie wszystko i wcale nieprzerażony otworzył oczy, aby zbadać
sytuację, ocenić siłę wroga i wynaleźć sposób obrony.
Dostał się między belki, które go unieruchomiły. Jedna wcisnęła go
bokiem w stertą desek, gdzie uwięzło mu lewe ramię, druga leżała na
piersiach, nie potrafił ruszyć jej z miejsca. Nogi zasypał po kolana zwał gruzu,
który zasłaniał mu horyzont. Głowę miał unieruchomioną jak w kleszczach;
mógł poruszać tylko oczami. Ale prawą rękę miał częściowo swobodną. „No,
rączko kochana – powiedział do niej – musisz nas z tego wygrzebać”. Niestety
nie mógł jej wydostać spod ciężkiego bierwiona, leżącego w poprzek piersi, ani
porządnie zgiąć w łokciu.
Nie doznał poważniejszych obrażeń i nie czuł bólu. Oszołomił go na
chwilę szok, wywołany przez wybuch, przy czym uderzył go w głowę odprysk
belki. Musiał więc prędko odzyskać przytomność. Powrót do życia, podczas
którego nawiedzały go dziwne majaczenia, chyba nie trwał dłużej niż parę
sekund, gdyż kurz nie zdążył jeszcze opaść, gdy Searing zaczął przytomnie
rozważać swoją sytuację.
Próbował prawą ręką pochwycić belkę leżącą w poprzek jego piersi i w
żaden sposób nie mógł tego dokonać, gdyż nie potrafił zgiąć łokcia, i tak samo
nie mógł dosięgnąć drugiej belki, która unieruchomiła mu lewy bok. Nie mógł
ich ani podważyć, ani odepchnąć, ani pochwycić palcami. Przekonawszy się,
że nic nie wskóra, zrezygnował i zaczął się zastanawiać, czy nie uda mu się
dobrać do sterty gruzu przywalającej nogi.
Gdy się jej przyglądał, przykuł jego uwagę lśniący metalowy pierścień
przed samymi oczami. Początkowo zdawało mu się, że jądro pierścienia jest
idealnie czarne; miało średnicę szerszą niż pół cala. Raptem przyszło mu na
myśl, że to nie czarny pierścień, tylko wylot jego karabinu sterczącego spod
gruzu. Nie zadowalał się długo tym odkryciem – jeśli w ogóle można mówić o
zadowoleniu. Przymykając to jedno, to drugie oko, mógł dostrzec kawałek lufy,
wyzierający spod rumowiska, w którym utknął karabin. Z obu stron widział
lufę wyraźnie pod tym samym kątem. Gdy patrzył prawym okiem, karabin
zdawał się mierzyć w lewą skroń, i na odwrót. Wierzchu lufy nie potrafił
zobaczyć, ale widział jej spód. W istocie broń była wycelowana prosto między
oczy.
Gdy sobie uświadomił i przypomniał zarazem, że tuż przed fatalnym
przysypaniem odbezpieczył spust i karabin może wypalić od lada dotknięcia –
szeregowy Searing poczuł się nieswojo Było to jednak uczucie jak najdalsze od
strachu; Hieronim Searing był człowiekiem odważnym, oswojonym z widokiem
karabinów od tej strony, a nawet i armat. Przypomniał sobie nie bez
rozbawienia, co mu się przydarzyło podczas szturmu na Missionary Ridge. Z
wysokiego szańca biła w nich kartaczami nieprzyjacielska armata. Wdzierając
się na szaniec, myślał przez chwilę, że wycofano ją stamtąd, bo widział przed
sobą tylko mosiężny krąg. Zrozumiał, co to jest, w sam czas, by odskoczyć,
gdy krąg sieknął żelazem po hurmie atakującej piechoty. Dla żołnierza zwykły
to widok – ujrzeć wymierzoną w siebie broń i gorejące złowrogo oczy. Mimo to
poczuł się nieswojo i odwrócił wzrok.
Chwilę obmacywał deski prawą ręką, a potem próbował bezskutecznie
uwolnić lewe ramię. Próbował też poruszyć głową, ale coś ją zupełnie
unieruchomiło. Chciał wreszcie wyswobodzić nogi, ale gdy napiął mięśnie,
przyszło mu na myśl, że karabin może wypalić, jeśli poruszy się gruz. Nie miał
pojęcia, dlaczego karabin wcześniej nie wystrzelił, chociaż trafiały się takie
wypadki. Przypomniało mu się, jak to kiedyś w roztargnieniu rozwalił kolbą
czaszkę pewnego jegomościa i dopiero potem spostrzegł, że broń, którą tak
dziarsko wywijał, było nabita, z założonym kapslem i gotowa do strzału – co by
z pewnością zagrzało przeciwnika do dłuższego oporu, gdyby o tym wiedział.
Wspomnienie tej gafy ze szczenięcych żołnierskich lat pobudzało go zawsze do
śmiechu, tym razem jednak nie uśmiechnął się. Spojrzał znowu w wylot
karabinu i odniósł wrażenie, że muszka musiała się poruszyć – karabin jakby
przybliżył się nieco.
Znów odwrócił oczy. Zaciekawiły go odległe wierzchołki drzew na skraju
plantacji; przedtem nie zauważył, że są tak zwiewne i pierzaste, że niebo jest
takie granatowe, prawie czarne, choć wśród gałęzi rozjaśnia się nieco zielenią.
„Za parę godzin zrobi się paskudnie gorąco – pomyślał. – Ciekawe, jaka to
strona świata”.
Przyjrzał się, gdzie pada cień, i doszedł do wniosku, że leży twarzą ku
północy; przynajmniej słońce nie będzie świecić mu w oczy, a na północy –
czeka żona i dzieci.
– Masz ci los – zawołał. – A cóż to ma do rzeczy?
Zamknął oczy. „Skoro nie mogę się uwolnić, to co mi szkodzi, że się
prześpię. Rebelianci wycofali się, a nasi na pewno będą tu szperać w
poszukiwaniu furażu. To mnie znajdą”.
Nie zasnął jednak. Zaczął mu dokuczać dziwny ból pod czaszką – głuchy,
początkowo ledwie wyczuwalny, gnębił go coraz bardziej. Searing otworzył oczy
i ból zniknął, zamknął je i ból wrócił. „Niech to diabli!” – powiedział bez
związku i znowu zaczął gapić się w niebo. Słyszał szczebiot ptaków, dziwny
metaliczny głos skowronka przywodzący na myśl brzęk rozedrganych kling.
Dał się ponieść przyjemnym wspomnieniom dzieciństwa, bawił się znów z
siostrą i bratem, biegł przez pola, płosząc zasiedziałe skowronki, zaszył się w
ponury las i bojaźliwym krokiem podkradał się ścieżką ku Czarciej Skale, aż
stanął wreszcie z bijącym sercem przed Jaskinią Samobójcy, pragnąc zbadać
tę straszliwą tajemnicę. Spostrzegł, że wejście do groty otacza metalowy
pierścień. Raptem wszystko znikło, patrzył w wylot swego karabinu. Jeśli
przedtem lufa jakby się przybliżyła, to teraz świeciła w niepojętej dali – tym
bardziej groźnie. Searing krzyknął. Zaskoczony nutą strachu w swoim głosie,
usprawiedliwił się kłamliwie: „Jeśli nie będę wrzeszczeć, to nie odnajdą mnie
do samej śmierci”.
Nie próbował więcej unikać złowrogiego oka karabinu. Jeśli odwracał na
chwilę wzrok, to tylko w poszukiwaniu pomocy (chociaż ruina zasłaniała mu
widok), ale natychmiast przyciągał go z powrotem nieprzeparty urok. Jeśli
zamykał oczy, to tylko ze znużenia, ale natychmiast dotkliwy ból pod czaszką –
zapowiedź i groźba kuli – zmuszał go do otworzenia powiek.
Nie wytrzymywał nerwowo takiego napięcia i raz po raz tracił
przytomność. W pewnej chwili, budząc się z omdlenia, poczuł ostry, piekący
ból w prawej ręce, poruszył palcami – były mokre i lepkie. Domyślił się, że to
krew. Musiał w malignie tłuc pięścią o roztrzaskane deski i szczapy.
Postanowił sobie, że przyjmie swój los po męsku. Był prostym, zwykłym
żołnierzem, z religią i filozofią miał niewiele wspólnego; nie mógł umrzeć jak
bohater z wielkim i mądrym słowem na ustach, nawet gdyby było do kogo je
skierować, ale mógł za to umrzeć „z fasonem”, i tak umrze. Gdyby tylko
wiedział, kiedy padnie strzał.
Szczury, które chyba zamieszkiwały szopę, zaczęły węszyć i przemykać w
pobliżu. Jeden wdrapał się na stertę gruzu, w której utknął karabin – za nim
drugi, trzeci. Searing przyglądał im się najpierw obojętnie, potem z przyjaznym
zaciekawieniem; dopóki nie błysnęło mu w oszołomionym mózgu, że mogą
potrącić cyngiel; sklął je i kazał im iść precz. – Nie wasz interes! – krzyknął.
Szczury umknęły; wrócą później i dobiorą mu się do twarzy, wygryzą nos,
rozpłatają gardło – wiedział o tym, ale spodziewał się, że zdąży umrzeć, zanim
ta chwila nadejdzie.
Nic już nie mogło oderwać jego wzroku od metalowego pierścionka z
czarnym oczkiem. Przenikliwy ból stopniowo przewiercał mu mózg, drążąc
coraz głębiej i głębiej, aż do samej deski pod głową. Searing zaczął znów tłuc
pokaleczoną pięścią w drzazgi, aby zagłuszyć ów straszliwy ból, który pulsował
w powolnych, regularnych nawrotach, za każdym razem coraz ostrzejszy.
Chwilami myślał, że to już fatalna kula przewierca mu czaszkę – i krzyczał.
Dom, dzieci, żona, ojczyzna, chwała – wszystko, co żyło w pamięci, przepadło
do cna, świat cały zginął bez śladu. Rumowisko strzaskanych belek i desek to
jedyny wszechświat, jaki istnieje. Tu właśnie czas nie ma władzy – każdy ból
jest wiekuistym życiem. Pulsując, odmierza wieczność.
Hieronim Searing, człek pełen odwagi, postrach nieprzyjaciół, rezolutny i
mężny wojak – zbladł jak upiór. Szczęka mu opadła, oczy wyszły z orbit, zlany
zimnym potem dygotał na całym ciele, wrzeszczał ze strachu. Nie postradał
zmysłów, tylko wył z przerażenia.
Pokiereszowaną i krwawiącą ręką trafił wreszcie na kawałek rozłupanej
deski, szarpnął i poczuł, że listwa się rusza. Wyciągnął ją cierpliwie spod
gruzu, który przywalił mu nogi, i wreszcie miał ją w ręce. Zaświtała mu wielka
nadzieja: może uda mu się końcem listwy odepchnąć karabin albo
przynajmniej tak go podważyć, aby kula poszła w bok. Zaczął przesuwać
listwę do tyłu cal po calu. Z emocji wprost bał się oddychać i nie śmiał
oderwać oczu od karabinu, który tracąc szansę, mógł zareagować w ostatniej
chwili. Searing, pochłonięty walką o ratunek, nie zważał na ból pod czaszką i
do pewnego stopnia odzyskał panowanie nad sobą. Wciąż jednak był
straszliwie przerażony i zęby szczękały mu jak kastaniety.
Listwa utknęła. Targał nią z całej siły, przesuwał na boki, ale wciąż
napotykała jakiś opór za jego plecami; koniec jej leżał u jego nóg, za daleko,
aby nim podważyć lufę karabinu. Znajdował się w istocie na wysokości
spustu, którego nie przysypał gruz; Searing widział cyngiel niewyraźnie
prawym okiem. Usiłował złamać listwę, ale nie było o co jej oprzeć. Porwał go
okrutny strach. Czarny wylot karabinu zapowiadał karę za podniesiony bunt –
tym ostrzejszą i gwałtowniejszą śmierć. Wyimaginowana kula świdrowała
czaszkę. Znowu zaczął dygotać w jeszcze gorszej udręce.
Nagle się uspokoił. Dreszcze ustąpiły; zacisnął zęby i zmarszczył brwi.
Nie wyczerpał środków obrony; wymyślił coś innego – nowy plan bitwy. Uniósł
koniec listwy, ostrożnie przybliżył go do karabinu i oparł o kabłąk przed
spustem. Powoli poruszał listwę, aż poczuł, że zsunęła się z kabłąka. Wtedy
zamknął oczy i pchnął nią z całej siły w cyngiel! Eksplozja nie nastąpiła.
Karabin zdążył wypalić już dawno, kiedy waliła się cała rudera. Ale spełnił
swoje zadanie.
Porucznik Adrian Searing – dowodzący tym właśnie odcinkiem, skąd brat
jego, Hieronim, wyszedł na zwiad – czuwał w okopie, wytężając słuch. Nie
uszedł jego uwagi najlżejszy szelest, krzyk ptaka, szczebiot wiewiórki, szum
wiatru wśród sosen. Niespodzianie doleciał z przedpola głuchy, bezładny
rumor, jakby łoskot walącego się budynku, zniekształcony przestrzenią.
Porucznik odruchowo spojrzał na zegarek. Szósta minut osiemnaście. W tejże
chwili nadbiegł goniec i zasalutował.
– Panie poruczniku – powiedział – rozkaz od pułkownika. Ma pan ruszyć
naprzód i zaatakować stanowiska nieprzyjaciela, jeśli go pan znajdzie. Jeśli
nie, posuwać się dalej, aż do odwołania. Są powody do przypuszczeń, że
nieprzyjaciel się wycofał.
Porucznik w milczeniu skinął głową. Za chwilę żołnierze, poinformowani
cichym głosem przez podoficerów o wyznaczonym zadaniu, wyszli z okopów
tyralierą i posuwali się naprzód w szyku bojowym, z zaciśniętymi zębami i z
bijącym sercem.
Tyraliera przemierza plantację i sunie w stronę gór. Mija po drodze
zburzoną szopę. Z tyłu, w niewielkiej odległości za tyralierą, idzie dowódca.
Rzuca ciekawym okiem na rumowisko i spostrzega trupa zagrzebanego do
połowy wśród bierwion i desek. Osiadło na nim tyle kurzu, że mundur ma
szary, konfederacki kolor. Twarz trupa jest żółtawa, policzki zapadły, skronie
wklęsły tak głęboko, aż pod skórą wystąpiły ostre kości – odrażająco wąskie
czoło; spod uniesionej górnej wargi widać okrutnie zaciśnięte zęby. Włosy ocie-
kają wilgocią, twarz pokryta rosą jak rosnąca wokół trawa. Porucznik nie widzi
karabinu. Żołnierz zginął widocznie podczas zawalenia się szopy.
– Leży z tydzień – orzekł krótko porucznik i poszedł dalej, po drodze
machinalnie wyjmując zegarek. Szósta minut czterdzieści.
Przełęcz Coultera
– Sądzi pan, panie pułkowniku, że pański dzielny Coulter odważyłby się
tutaj wytoczyć działo? – zagadnął generał.
Żartował sobie widocznie; przecież w takim miejscu żaden artylerzysta
bez względu na odwagę nie miałby ochoty wytaczać działa. Pułkownik
pomyślał, że chyba dowódca dywizji chciał mu w ten sposób dać do
zrozumienia, iż przed chwilą odwagę kapitana Coultera wynieśli za wysoko
pod niebiosa.
– Panie generale – odpowiedział z zapałem – Coulter gotów jest ustawić
działo gdziekolwiek w zasięgu ognia tamtych panów. – Wskazał ręką w
kierunku nieprzyjaciela.
– Więc tu, bo innego miejsca nie ma – rzekł generał. A zatem wcale nie
żartował.
Chodziło o przesmyk w szczerbatym łańcuchu górskim. Była to wąziutka
przełęcz, którą przeciskała się droga, wspinająca się zygzakiem przez rzadki
las i zbiegająca podobnie, ale nie tak stromo, w kierunku nieprzyjaciela.
Na milę w obie strony grań nie nadawała się na stanowiska artyleryjskie.
Przylgnęła do niej piechota, żołnierze trzymali się skał jakby pod ciśnieniem
atmosferycznym. Pozostawał tylko przesmyk, w którym ledwie mieściło się
łożysko drogi. Znajdował się on pod ostrzałem dwóch baterii konfederackich,
ustawionych na nieco niższym poziomie za strumieniem w odległości pół mili.
Konfederaci zamaskowali wszystkie działa w sadzie, jedno tylko stało sobie –
wręcz bezczelnie – na trawniku tuż przed dość okazałym dworem plantatora.
Mimo to obsłudze nic nie groziło w tej chwili, gdyż piechota miała rozkaz nie
strzelać. Przełęcz Coultera – tak ją z czasem nazwano – nie była w owo
przyjemne letnie popołudnie wymarzonym miejscem do „wytaczania dział”.
Leżało tam kilka skłębionych trupów końskich i trzech lub czterech
zabitych, odciągniętych na skraj drogi i ułożonych w schludny rząd. Byli to
kawalerzyści ze zwiadu, ale spoczywał tam również kwatermistrz. Generał
dowodzący dywizją i pułkownik dowodzący brygadą wjechali niedawno w
przełęcz ze swoją eskortą i sztabem, aby przyjrzeć się nieprzyjacielskim
armatom, które natychmiast okryły się kłębami dymu. Nie było więc sensu
interesować się armatami, zachowującymi się jak sępy, i obserwację czym
prędzej przerwano. W jej wyniku – gdy się cofnięto nieco do tyłu – wywiązała
się przytoczona już częściowo rozmowa.
– Tylko tu – powtórzył w zamyśleniu generał. – Stąd jedynie można
dobrać się im do skóry.
Pułkownik spojrzał na niego ponurym wzrokiem.
– Zmieści się tu zaledwie jedna armata, panie generale. Jedna przeciwko
dwunastu.
– Owszem, jedna na raz – odparł dowódca z czymś na kształt uśmiechu.
– No, ale pański dzielny Coulter starczy sam za całą baterię.
Tym razem ironia była wyraźna. Rozzłościło to pułkownika, który nie
wiedział, jak zareagować. Duch wojskowej subordynacji nie sprzyja ripoście
ani błagalnym prośbom,
W tej chwili nadjechał konno pod górą młody oficer artylerii w asyście
trębacza. Był to kapitan Coulter. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia trzy
lata. Średniego wzrostu, ale bardzo smukły i gibki, siedział na koniu jakby nie
całkiem po wojskowemu. Wyglądem twarzy wyraźnie nie pasował do
żołnierskiego otoczenia; miał pociągłe oblicze, rasowy nos, szare oczy, nosił
jasny wąsik i długie, nieco rozwichrzone włosy. Mundur leżał na nim niedbale.
Czapka trochę na bakier, kurtka rozpięta do pasa; wyglądała spod niej biała
koszula względnie czysta jak na zaawansowane stadium kampanii. Coulter
nosił się z nonszalancją, twarz jego jednak zdradzała wytężoną uwagę. Jechał
z oczami utkwionymi w niebo nad przełęczą, chwilami tylko rzucając bystre
spojrzenia na boki: licho wie, co on tam widział, bo przecież, żeby coś
zobaczyć, trzeba było wjechać na samą górę. Zasalutował odruchowo
zwierzchnikom stojącym przy drodze i chciał ich minąć. Pułkownik
powstrzymał go gestem.
– Kapitanie Coulter – powiedział – na przeciwległym wzgórzu za przełęczą
nieprzyjaciel ma dwanaście armat. O ile dobrze zrozumiałem pana generała,
ma pan rozkaz wytoczyć działo i otworzyć do nich ogień.
Zapadła denerwująca cisza. Generał flegmatycznie spoglądał na jakiś
batalion w oddali, który piął się pod górę przez krzewy i chaszcze jak
strzępiasta chmura błękitnego dymu. Kapitan zdawał się nie dostrzegać
generała. Odezwał się wreszcie; mówił wolno, z wyraźnym wysiłkiem.
– Powiedział pan „na przeciwległym wzgórzu”, panie pułkowniku? Czy
działa stoją w pobliżu domu?
– Ach, więc pan zna już teren. Przy samym domu.
– I trzeba... koniecznie otworzyć ogień? Rozkaz jest nieodwołalny?
Kapitan pobladł wyraźnie, mówił ochrypłym, złamanym głosem.
Zdumiony pułkownik ścierpł ze zgrozy. Zerknął ukradkiem na generała. W
jego srogiej, nieruchomej twarzy nie drgnął żaden mięsień; zastygła jak
wykuta z brązu. Po chwili generał odjechał w asyście sztabu i eskorty.
Upokorzony i zagniewany pułkownik miał już dać rozkaz aresztowania
Coultera, gdy ten szepnął coś trębaczowi, zasalutował i skierował konia
wprost na przełęcz. Za chwilę z lornetką przy oczach stał na szczycie drogi.
Sylwetka jeźdźca rysująca się ostro na tle nieba miała jakiś posągowy kształt.
Trębacz ruszył z kopyta prosto w dół i zniknął za drzewami. Po chwili
odezwała się wśród cedrów jego trąbka i w niepojęcie krótkim czasie
przemknęło w górę działo i jaszcz z pełną obsługą, każde zaprzężone w szóstkę
koni. Przejechali w kłębach kurzu, z hukiem i turkotem. Kanonierzy wtoczyli
armatę w fatalny przesmyk pomiędzy zabite konie. Kapitan dał znak, obsługa
załadowała działo z dziką chyżością i jeszcze nie przebrzmiał turkot wśród la-
su, gdy buchnął kłąb białego dymu i ogłuszający huk zapoczątkował potyczkę
na Przełęczy Coultera. Nie mamy zamiaru relacjonować szczegółowo przebiegu
tej upiornej walki, której koleje nie ulegały zmianie, wahał się jedynie stopień
rozpaczy. W tejże niemal chwili, kiedy armata Coultera buchnęła wyzywająco
kłębem dymu, w odpowiedzi zionęło ogniem dwanaście dział ukrytych w sadzie
wokół zabudowań, potężna salwa odbiła się zwielokrotnionym echem wśród
wąwozów i od tej pory, aż do samego końca, kanonierzy na przełączy toczyli
beznadziejną batalię w ukropie żelaza, uwijając się błyskawicznie i siejąc
śmierć.
Nie chcąc być świadkiem zmagań, w których nie mógł pomóc, ani
masakry, której nie mógł znieść, pułkownik skierował się w lewo na szczyt
grani. Zatrzymał się w odległości ćwierć mili, skąd przełącz zionąca kłębami
dymu wyglądała jak grzmiący krater wulkanu. Obserwował przez lornetkę
nieprzyjacielskie pozycje, starając się zanotować skutki ognia Coultera – jeśli
ten nim jeszcze kierował. Pułkownik spostrzegł, że kanonierzy dali spokój tym
nieprzyjacielskim działom, które zdradzały się tylko obłokami salw, a skupili
całą uwagę na jedynej odsłoniętej armacie – na trawniku przed domem. Co
kilka sekund pękały wokół niej pociski. Niektóre trafiały w budynek, z
potrzaskanego dachu wydobywały się wówczas smużki dymu. Wyraźnie widać
było trupy żołnierzy i koni.
– Jeśli nasi chłopcy tak dobrze się spisują, mając tylko jedno działo –
powiedział pułkownik do jednego z adiutantów, który mu się nawinął – to
znaczy, że tamtych dwanaście musi im cholernie dopiekać. Niech pan pędzi na
dół i przekaże ode mnie dowódcy działa wyrazy uznania za celność ognia.
Po czym zwrócił się do swojego szefa sztabu:
– Zauważył pan, z jaką diabelną niechęcią Coulter wykonał rozkaz?
– Owszem, zauważyłem, panie pułkowniku.
– No, to niech pan milczy, o tym, jeśli łaska. Nie przypuszczam, żeby
generał wystąpił z jakimiś pretensjami. Prawdopodobnie sam będzie musiał
gęsto się tłumaczyć, dlaczego w tak niezwykły sposób zabawiał ariergardę
ustępującego nieprzyjaciela.
Jakiś młody oficer wspiął się pod górę, ledwo dysząc. Nie zdążył jeszcze
zasalutować, gdy wysapał:
– Panie pułkowniku, przysyła mnie pułkownik Harmon. Mam powiedzieć,
że działa nieprzyjaciela znajdują się w zasięgu naszych karabinów i większość
armat jest widoczna z kilku punktów na grani.
Dowódca brygady spojrzał na niego bez cienia ciekawości.
– Wiem o tym – odparł spokojnie. Młody adiutant był wyraźnie
zaskoczony.
– Pułkownik Harmon – wybąkał – chciałby uciszyć tamte armaty, chodzi
tylko o pozwolenie.
– Ja też chciałbym – odpowiedział tym samym tonem dowódca brygady. –
Niech pan przekaże pułkownikowi pozdrowienia i powie, że rozkaz generała,
zabraniający piechocie strzelać, jest wciąż w mocy.
Adiutant zasalutował i ulotnił się. Pułkownik wydrążył obcasem ziemię,
po czym się obrócił, znów obserwując nieprzyjacielskie baterie.
– Panie pułkowniku – odezwał się szef sztabu – nie wiem, czy powinienem
to mówić, ale coś tu brzydko pachnie. Czy panu wiadomo, że kapitan Coulter
pochodzi z Południa?
– Co pan powie? Nie wiedziałem.
– Otóż słyszałem, że ubiegłego roku generał dowodził dywizją, która
stacjonowała w pobliżu domu Coultera, obozowali tam ładnych kilka tygodni,
no i...
– Cicho! – przerwał mu gestem pułkownik. – Słyszy pan?...
Armata na przełęczy milczała. Sztab, ordynansi, piechota na wzgórzach –
wszyscy to słyszeli, zaciekawione twarze zwróciły się w kierunku krateru, skąd
dym się już nie dobywał, pojawiały się tylko odosobnione obłoczki pocisków
nieprzyjacielskich. Po chwili nadleciał dźwięk trąbki, stłumiony turkot kół; za
minutę ze zdwojoną energią odezwały się ostre wystrzały. Zniszczone działo
zastąpiono nowym.
– Tak... – powiedział szef sztabu, podejmując przerwaną opowieść –
generał poznał rodzinę Coultera. Wynikła z tego jakaś awantura, nie wiem, o
co tam poszło. Coś w związku z żoną Coultera, która jest zagorzałą
secesjonistką, tak jak oni wszyscy, z wyjątkiem samego kapitana. Ale to
wzorowa małżonka i wysoce wykształcona dama. Na generała wpłynęła skarga
do dowództwa armii. I wtedy generał został przeniesiony do naszej dywizji.
Dziwne, że baterię Coultera również tu przydzielono po pewnym czasie.
Pułkownik podniósł się ze skały, na której siedział. Oczy jego płonęły
szczerym oburzeniem.
– Słuchajcie no, Morrison – powiedział, spoglądając plotkującemu
oficerowi prosto w twarz – słyszeliście tę historię od dżentelmena czy kłamcy?
– Nie powiem, skąd słyszałem, panie pułkowniku – zaczerwienił się nieco
szef sztabu – chyba że to będzie konieczne. Ale gotów jestem dać głowę, że w
ogólnych zarysach to prawda.
Pułkownik zwrócił się do grupki oficerów, stojącej na uboczu.
– Porucznik Williams! – krzyknął.
Jeden z nich odłączył się od towarzyszy, podbiegł i powiedział salutując:
– Proszę wybaczyć, panie pułkowniku, myślałem, że pana poin-
formowano. Williams poległ na przełęczy. Jestem na pańskie rozkazy.
Porucznik Williams był adiutantem, który nie tak dawno miał
przyjemność przekazać dowódcy działa wyrazy uznania od swojego
pułkownika.
– Niech pan idzie – powiedział pułkownik – i każe natychmiast wycofać
działo. Nie... Pójdę sam.
Puścił się pędem w dół ku przełęczy, przedzierając się przez skały i głogi,
a za nim w hałaśliwej rozsypce podążała świta. Dopadli koni u stóp wzgórza i
wyciągniętym kłusem minęli zakręt i wjechali w przełęcz. Uderzył ich
przerażający widok.
W przesmyku, gdzie ledwie mieściło się jedno działo, leżały pogruchotane
resztki co najmniej czterech armat. Słyszeli tylko, jak jedna z nich zamilkła –
brakło już rąk, aby ją szybko wymienić na inną. Ludziom udało się pospychać
szczątki na bok drogi, tak powstał korytarz, w którym strzelała teraz piąta
armata. Ludziom? Skądże, wyglądali jak demony z dna piekieł! Z gołymi
głowami, rozdziani do pasa, osmaleni prochem i umazani krwią, spływający
potem uwijali się jak szaleńcy z wyciorem, nabojem, dźwignią i sznurem. Po
każdym
odskoku
armaty
podpierali
koła
spuchniętymi
plecami
i
skrwawionymi rękoma i wtaczali działo na miejsce. Nie odzywała się żadna
komenda; i tak nikt by jej nie usłyszał w tej straszliwej orgii, wśród kanonady
pękających pocisków, świstu żelaza i tnących powietrze odłamków drzewa.
Oficerów, jeśli tam w ogóle byli, nie dawało się odróżnić; wszyscy pracowali
wspólnie – każdy, dopóki żył, orientował się sam. Po zwilżeniu wiechciem
działa ładowano je, po załadowaniu celowano i odpalano. Pułkownik mimo
swej długiej kariery wojskowej spostrzegł rzecz, całkiem nową – coś
straszliwego i niezwykłego zarazem: gardziel armaty krwawiła! Zabrakło wody i
kanonier umaczał wiecheć w kałuży krwi swojego towarzysza. Przy całym tym
wysiłku nie było zamieszania; obowiązek chwili narzucał się sam przez się.
Gdy jeden padał, drugi – odrobinę czystszy – wyrastał jak spod ziemi i
zajmował opróżnione miejsce, by z kolei paść samemu. Wśród szczątków ar-
mat leżały szczątki ludzkie – wokół rumowiska, pod nim czy też na nim,
wszędzie. Na dół zaś pełzła drogą upiorna procesja: wlekli się na rękach i na
kolanach ranni, którzy jeszcze mogli się poruszać. Pułkownik przez
współczucie wysłał swój sztab okólną drogą, a sam musiał jechać po trupach,
aby kopyta konia nie deptały tych, którzy zdradzali oznaki życia. Spokojnie
zagłębił się w to piekło, zrównał się z armatą i wśród kurzawy, wzbitej ostatnią
salwą, klepnął w policzek żołnierza z wyciorem – żołnierz padł na ziemię, my-
śląc, że został zabity. Jakiś szatan z piekła rodem wyskoczył z dymu, aby zająć
jego miejsce, ale powstrzymał się i spojrzał na oficera na koniu z jakimś
nieludzkim napięciem; zęby mu błyskały spomiędzy czarnych warg, pod
skrwawionym czołem płonęły jak węgle dzikie i wytrzeszczone oczy. Pułkownik
dał kategoryczny znak i gestem nakazał odwrót. Szatan skłonił się z wyrazem
posłuszeństwa. Był to kapitan Coulter.
Wraz z nakazującym gestem pułkownika cisza zapadła na całym polu
bitwy. Strumienie żelaza przestały zalewać ten wąwóz śmierci, gdyż
nieprzyjaciel również przerwał ogień. Armia jego dawno wycofała sią, a
dowódca ariergardy, który ryzykownie długo utrzymywał pozycję, chcąc
uciszyć federalną baterię, uciszył swoją w tym dziwnym momencie. „Nie
spodziewałem się, że mam aż taki zasięg władzy” – mruknął pułkownik pod
nosem, gdy podjeżdżał do grani zobaczyć, co się stało.
W godzinę później brygada jego biwakowała wśród opuszczonych
stanowisk nieprzyjacielskich. Tak jak wierni relikwie, nie bez czci i grozy,
ciekawscy oglądali porozrzucane trupy końskie i trzy zniszczone armaty,
wszystkie zagwożdżone. Zabitych nieprzyjaciel uniósł ze sobą; ich
zmasakrowane ciała dawałyby zbyt wielką satysfakcję.
Pułkownik wraz z asystą ulokował się naturalnie we dworze, gdzie było
wygodniej niż pod gołym niebem, choć dwór był dość mocno pogruchotany.
Meble w większości połamane leżały w nieładzie. Ze ścian i sufitów poodpadał
miejscami tynk, po wszystkich zakamarkach włóczył się swąd prochu. Łóżko,
alkowy z damskim odzieniem i kredensy nie ucierpiały zbytnio. Przybysze
rozgościli się wygodnie na noc. Zagłada baterii Coultera dostarczyła im cie-
kawego tematu.
Podczas kolacji wszedł do pokoju żołnierz z eskorty i zapytał, czy może
mówić z pułkownikiem.
– O co chodzi, Barbour? – zagadnął życzliwie dowódca, usłyszawszy
prośbę.
– Panie pułkowniku, coś niedobrego dzieje się w piwnicy. Nie wiem co, ale
ktoś tam jest. Szperałem tam przed chwilą.
– Zejdę na dół zobaczyć – powiedział, wstając jeden z oficerów
sztabowych.
– Ja też – rzekł pułkownik. – Inni niechaj zostaną. Prowadźcie, Barbour.
Wzięli świecę ze stołu i po schodach zeszli do piwnicy. Ordynans szedł z
wyraźnym strachem. Płomyk kiepsko rozjaśniał mrok, ale raptem w kręgu
świecy ukazała się pod czarnym murem skurczona postać o pałąkowato
wygiętym grzbiecie, siedząca z podkulonymi kolanami. Twarz, którą powinni
spostrzec z profilu, była niewidoczna, gdyż całkiem zakrywały ją długie włosy,
a broda o znacznie ciemniejszym odcieniu opadała bogatymi splotami i słała
się po ziemi... Mimo woli zatrzymali się; po chwili pułkownik, wyjmując świecę
z drżącej ręki ordynansa, podszedł i przyjrzał się uważnie nieznajomemu.
Zamiast długiej ciemnej brody ujrzał kobiece włosy. Martwa kobieta tuliła
martwe niemowlę. Mężczyzna ogarniał oboje ramionami, przyciskał do piersi,
do ust. W jej i jego włosach zakrzepła krew. Nieopodal, na skraju świeżego
dołu – wyrwanego w klepisku piwnicy przez obły kawał żelaza, który wystawał
spod ziemi – leżała nóżka niemowlęcia. Pułkownik podniósł świecę do góry. W
suficie ziała dziura, zwisały poszarpane drzazgi podłogi.
– Ten schron nie jest odporny na pociski – powiedział pułkownik ponuro.
Nie przyszło mu wcale na myśl, że jego uwaga jest niepoważna.
Jakiś czas stali w milczeniu; oficer sztabowy myślał o niedokończonej
kolacji, ordynans o tym, co może się kryć w beczkach po drugiej stronie
piwnicy. Raptem człowiek, o którym myśleli, że jest martwy – podniósł głowę i
spojrzał im spokojnie w twarze. Oblicze miał czarne jak węgiel, policzki
widocznie wytatuowane krętymi wężykami, które biegły od oczu. Wargi też
miał białe jak u Murzyna na scenie. Krew osiadła mu na czole.
Oficer sztabowy cofnął się o krok do tyłu, a ordynans odskoczył jeszcze
dalej. Pułkownik ani drgnął.
– Co tu porabiasz człowieku? – zapytał.
– Ten dom należy do mnie, sir – padła grzeczna odpowiedź.
– Do ciebie? Ach, rozumiem! A to?
– Moja żona i dziecko. Jestem kapitan Coulter.
Coup de grâce
Walka musiała być zaciekła i długa; wyczuwało się to każdym zmysłem.
Stężony smak bitwy przesycił powietrze. Było już po wszystkim; wypadało
tylko opatrzyć rannych i pogrzebać zabitych – „posprzątać co nieco”, jak
wyraził się dowcipniś z kompanii pogrzebowej, „Sprzątania” nie brakowało.
Gdzie spojrzeć, leżały wśród strzaskanych konarów leśnych szczątki ludzi i
koni. Sanitariusze uwijali się, zbierając i znosząc z pobojowiska każdego, kto
zdradzał oznaki życia. Większość rannych zmarła z braku pomocy, zanim
rozstrzygnęła się bitwa. Ranni muszą czekać, tego wymaga rygor walki;
najlepszy sposób, aby im pomóc, to wygrać bitwę. Zwycięstwo przynosi
rannym wyraźny zysk, tylko nie wszyscy potrafią z niego skorzystać, gdyż
zdążyli umrzeć do tej pory.
Zabitych pozbierano razem; leżeli jeden obok drugiego, ułożeni w rzędy
dziesiątkami albo dwudziestkami; tymczasem kopano dla nich doły. Zbyt
daleko znalezionych grzebano tam, gdzie padli. Nikt nie troszczył się zbytnio o
identyfikowanie poległych. Co prawda grzebali ich towarzysze broni, z którymi
niedawno szli do ataku, więc w większości wypadków nazwiska zabitych były
znane i zostały wciągnięte na listę. Natomiast polegli nieprzyjaciele musieli się
zadowolić policzeniem. Tego im nie poskąpiono: niejednego liczono po kilka
razy i suma – podana później w oficjalnym raporcie zwycięskiego dowódcy –
odzwierciedlała raczej szczere chęci niż rzeczywisty rezultat.
Nieopodal „biwaku poległych” stał opierając się o drzewo oficer w
mundurze federalnym. Musiał być bardzo znużony; można by pomyśleć, że
odpoczywa, gdyby nie rozglądał się tak niespokojnie na prawo i na lewo.
Widocznie stracił orientację; nie mógł się tam dłużej zatrzymać, gdyż słońce
przesiewało się już czerwienią przez las i znużeni żołnierze kończyli swoje
zajęcia. Kiepsko by się czuł w nocy sam wśród zmarłych. Po bitwie każdy
dopytuje się o drogę do swojego oddziału – jakby ktoś to mógł wiedzieć. Ów
oficer zgubił się niechybnie. Odpocznie chwilą i pójdzie zapewne za którymś z
odchodzących plutonów.
Kiedy ostatni sanitariusz zszedł z pobojowiska, oficer ruszył w las wprost
ku zachodzącemu słońcu, na twarz padał mu krwawy odblask. Szedł
stanowczym krokiem, widocznie odzyskał orientację i musiał dobrze znać
drogę. Obojętnie mijał poległych, nie zwracał uwagi na sporadyczne głuche
jęki ciężko rannych, do których nie dotarli sanitariusze. Czekała ich noc pod
gwiazdami, bez chwili wytchnienia, bez kropli wody. Cóż mógł im pomóc – nie
miał przy sobie manierki i nie był lekarzem.
W płyciutkim wąwozie leżało kilkunastu zabitych. Oficer spostrzegł ich i
natychmiast skręcił w tę stronę. Idąc, obrzucał każdego badawczym wzrokiem.
Po chwili zatrzymał się nad tym, który spoczywał na uboczu, obok kępy
drzewek. Przyjrzał mu się uważnie. Zdawało się, że oddycha. Oficer schylił się
i położył mu rękę na twarzy. Tamten zawył.
Oficer nazywał się Downing Madwell. Był to kapitan pułku piechoty ze
stanu Massachusetts, rezolutny, odważny żołnierz i prawy człowiek.
W pułku służyli dwaj bracia nazwiskiem Halcrow, jeden miał na imię
Caffal, a drugi – Creede. Caffal był sierżantem w kompanii kapitana Madwella
i serdecznym jego przyjacielem. Stanowili nierozłączną parę -jak dalece tylko
pozwalała dyscyplina, różnica rangi i obowiązków. W gruncie rzeczy wzrastali
razem od dzieciństwa, a takich więzów nie da się łatwo zerwać. Caffal nie
zdradzał żadnych żołnierskich zamiłowań, ale nie mógł pogodzić się z myślą o
rozstaniu z przyjacielem; zaciągnął się do kompanii, w której Madwell służył
jako podporucznik. Obaj awansowali o dwa stopnie, lecz pomiędzy szarżą
oficerską a podoficerską leży przepaść głęboka, ciężko im było zachować i
chronić od nieporozumień dawną przyjaźń.
Brat Caffala, Creede Halcrow, był majorem w tymże pułku. Kapitan
Madwell żywił naturalną antypatię do tego cynicznego, ponurego człowieka, a
tamten odpłacał mu tym samym. Okoliczności doprowadziły do tego, że
antypatia przerodziła się w jawną wrogość. Gdyby nie ich wzajemny związek z
Caffalem, obaj ci patrioci dawno już rozprawiliby się ze sobą na niekorzyść
ojczyzny.
Na początku bitwy tego ranka pułk wysforował się o milę przed główną
armią. Zaatakowany i niemal otoczony w lesie, bronił się uparcie nie
ustępując ze swojej pozycji. Gdy ogień chwilowo ucichł, major Halcrow zbliżył
się na koniu do kapitana Madwella. Oddali sobie honory, po czym major
powiedział:
– Panie kapitanie, przekazuję panu rozkaz pułkownika. Ma pan uderzyć
swoją kompanią w głąb wąwozu i trzymać się aż do odwołania. Nie potrzebuję
panu uświadamiać ryzyka tego manewru, ale jeśli pan sobie życzy, może pan
przekazać dowództwo porucznikowi. Nie zostałem co prawda upoważniony do
wyrażenia zgody na tę zamianę. To moja osobista, na wskroś prywatna rada.
Na tę śmiertelną zniewagę kapitan Madweil odpowiedział chłodno:
– Panie majorze, zapraszam pana do wzięcia udziału w tym manewrze.
Oficer na koniu to wyśmienity cel, a ja od dawna uważam, że pan powinien
dostać w czako.
Już w roku 1862 uprawiano w sferach wojskowych sztukę riposty.
W pół godziny później uszczuplona o jedną trzecią kompania kapitana
Madwella została wyparta z wąwozu. Padł również sierżant Halcrow. Pułk
wycofał się wkrótce pod naporem nieprzyjaciela, by połączyć się z główną
armią, i z końcem bitwy znalazł się w odległości całych mil od wąwozu.
Kapitan stał teraz u boku swego podkomendnego i przyjaciela.
Sierżant Halcrow był śmiertelnie ranny. Leżał w potarganym mundurze,
rozdartym na brzuchu. Na ziemi błyszczało kilka oderwanych od kurtki
guzików, wokół poniewierały się strzępy garderoby. Ktoś musiał wyciągnąć mu
spod pleców rozerwany pas. Krwi wyciekło niewiele. Jedyną widoczną raną
było szerokie rozdarcie podbrzusza, zanieczyszczone ziemią i zeschłymi liśćmi.
Wyzierała zeń pętla cienkiego jelita. Kapitan Madwell pierwszy raz widział taką
raną. Nie rozumiał, w jaki sposób ją zadano, skąd się wziął niesamowicie
poszarpany mundur, rozerwany pas, smugi błota na ciele. Przyklęknął i zrobił
dokładne oględziny. Po chwili zerwał się i zaczął bacznie rozglądać się dokoła,
jak gdyby zoczył nieprzyjaciela. W odległości pięćdziesięciu jardów, na
grzbiecie pagórka porośniętego rzadkim lasem, ujrzał kilkanaście czarnych
brył poruszających się wśród zabitych – stado świń. Jakiś knur, wsparty raci-
cami na ludzkim ciele, stał z zanurzonym łbem. Zjeżony grzbiet rysował się
czarno na purpurowym niebie. Kapitan Madwell przeniósł wzrok na szczątki
swego przyjaciela.
Człowiek, który doznał tych potwornych męczarni, wciąż żył. Chwilami
poruszał się, jęczał przy każdym oddechu. Patrzył ślepo w twarz przyjaciela, a
gdy go dotknięto, wył. W agonii musiał drzeć paznokciami ziemię, garście miał
pełne grud, liści i gałązek. Nie był w stanie mówić; nie wiadomo, czy odczuwał
cokolwiek prócz bólu. Twarz jego wyrażała błaganie, oczy modliły się. O co?
Kapitan Madwell zrozumiał to spojrzenie, zbyt często patrzył w oczy tych,
których wargi potrafiły jeszcze sformułować błaganie o śmierć. Świadomie lub
nieświadomie, ów strzęp ludzki, ów mikrokosmos boleści, ubogi, odarty z
bohaterstwa Prometeusz – błagał wszystko, co istnieje, o łaskę niepamięci. Do
ziemi i nieba, do drzew, do człowieka, który nad nim stał, ku każdej drobinie
czucia czy świadomości – kierował to milczące wołanie.
O co, w rzeczy samej? O to, czego nie szczędzimy najnędzniejszemu
stworzeniu, niezdolnemu tego pragnąć, a odmawiamy tylko nieszczęśnikom w
ludzkiej skórze – o błogosławione wyzwolenie, akt najwyższego współczucia:
coup de grâce
*
.
Kapitan Madwell wymówił imię przyjaciela. Powtarzał je bez ustanku, aż
wzruszenie ścisnęło go za gardło. Łzy jego rozpryskiwały się o siną twarz, nad
którą się pochylał. Oślepiony nimi widział tylko zamazany i poruszający się
kształt, ale jęki wzmagały się, raz po raz przerywane krzykiem. Kapitan
odwrócił się, schwycił za głowę i poszedł przed siebie. Na jego widok świnie
wytknęły różowe ryje, sekundę przyglądały mu się podejrzliwie i z wściekłym
pochrząkiwaniem pocwałowały, niknąc z oczu. Koń, któremu kula armatnia
strzaskała nogę, wykręcił szyję i zarżał żałośnie. Madwell przybliżył się, wyjął
pistolet i strzelił zwierzęciu między oczy. Uważnie przyglądał się agonii, która
wbrew jego oczekiwaniom była gwałtowna i długa. Wreszcie jednak zwierzę
uspokoiło się. Nad okropnie wyszczerzonymi zębami zamknęły się łagodne
wargi; wyostrzony profil przybrał wyraz głębokiej ulgi i spokoju.
Nad odległym leśnym pagórkiem dopalały się ostatnie płomyki zachodu.
Pnie powlekała szarość, na wierzchołkach drzew osiadały cienie jak wielkie
drzemiące ptaszyska. Nadchodziła noc; straszny las dzielił kapitana od obozu.
Ale Madwell stał wciąż nad martwym koniem, zatopiony w myślach. Wbił
wzrok w ziemię, zwiesił ręce, w prawej wciąż trzymał pistolet. Wreszcie
podniósł głowę, spojrzał w stronę konającego przyjaciela i szybkim krokiem
podszedł do niego. Przyklęknął na jedno kolano, przystawił mu pistolet do
czoła i odwracając oczy, nacisnął cyngiel. Pistolet nie wypalił. Ostatni nabój
został zużyty na dobicie konia.
Ranny jęczał, wargi poruszały mu się konwulsyjnie. Z ust toczyła się
piana zabarwiona krwią.
Kapitan Madwell wstał z kolan i dobył szabli. Przeciągnął palcami wzdłuż
klingi i wyprostował ją przed sobą, jakby chciał wypróbować nerwy. Klinga
nawet nie drgnęła mu w dłoni, zalśniła mocno i pewnie. Schylił się, lewą ręką
zdarł umierającemu koszulę, wyprostował się i przytknął mu szablę do piersi.
Tym razem nie odwrócił oczu. Schwycił gardę w obie ręce i pchnął z całych sił.
Ostrze przeszyło ciało i utknęło w ziemi; kapitan omal nie zwalił się z nóg.
Konający poderwał kolana, zacisnął prawą rękę na klindze, aż mu palce
zbielały. Targnął żelazem. Rana się powiększyła, wymknął się z niej strumyk
krwi i wijąc się spłyną! na poszarpany mundur. W tejże chwili trzech ludzi
wyszło cicho zza kępy młodych drzew. Dwaj byli sanitariuszami i nieśli nosze.
Trzecim był major Creede Halcrow.
*
coup de grâce (fr.) – dosł. cios łaski; dobicie (z litości) rannego.
Filozof
– Nazwisko aresztowanego?
– Skoro i tak mam je stracić o świcie, nie warto go ukrywać. Parker
Adderson.
– Ranga?
– Raczej niewysoka. Oficerów nie wysyła się na przeszpiegi, bo można za
to zapłacić głową. Jestem sierżantem.
– Z jakiego pułku?
– Pan wybaczy. Moja odpowiedź, o ile się orientuję, mogłaby panu dać
pojęcie o tym, czyje oddziały znajdują się na pańskim odcinku. Sam właśnie
przyszedłem, aby się tego dowiedzieć. Ja zdobywam, ale nie udzielam
informacji.
– Nie brak wam dowcipu.
– Jeśli ma pan cierpliwość poczekać do rana, zobaczy pan, jak mi mina
zrzednie.
– Skąd wiecie, że macie umrzeć jutro rano?
– Tak się zwykle dzieje ze szpiegami przychwyconymi nocą. To jeden z
milszych przywilejów tego zawodu.
Generał na tyle zrezygnował z powagi, jaka przystoi oficerowi o wysokiej
randze i szerokiej sławie, że uśmiechnął się. Ale nikt z obecnych nie wziął
uśmiechu za dobry znak. Nie był to wesoły ani zaraźliwy uśmiech, nie dotarł
ani do pojmanego szpiega, który go wywołał, ani do wartownika pod bronią,
który wprowadził aresztowanego do namiotu i stojąc na uboczu, obserwował
go bacznie w żółtym blasku świecy. Wojak ów nie miał obowiązku uśmiechać
się, został tu odkomenderowany w innym celu. Rozmowa potoczyła się dalej;
miała charakter rozprawy sądowej, w której oskarżonemu grozi kara śmierci.
– Przyznaje pan więc, że jest pan szpiegiem. Przedostał się pan do mojego
obozu, przebrany w mundur konfederacki, aby potajemnie zdobyć informacje
dotyczące liczebności i morale moich wojsk.
– Zwłaszcza liczebności, panie generale. Morale zdążyłem już poznać.
Jest beznadziejne.
Generał znów się rozpromienił; wartownik we wzmożonym poczuciu
odpowiedzialności przybrał jeszcze sroższą minę i jeszcze mocniej się wyprężył.
Obracając na palcu szary kapelusz, szpieg rozglądał się leniwie dokoła.
Znajdował się w surowym otoczeniu. Był to zwykły namiot ze ściankami, o
rozmiarach osiem na dziesięć stóp, oświetlony łojową świecą wetkniętą w na-
sadą bagnetu. Bagnet tkwił w sosnowym stole, za którym siedział generał,
zajęty teraz pisaniem. Zapomniał widocznie o nieproszonym gościu. Stary
dywan zaściełał podłogą; wysłużony kufer ze skóry, dwa krzesła i zwój koców
stanowiły prawie całe urządzenie namiotu. Pod komendą generała Claveringa
konfederacka prostota i ubóstwo dekoracji osiągnęły szczyty doskonałości. Na
wielkim gwoździu, wbitym u wejścia w słup namiotu, zwisał pas z długą
szablą, pistolet w pochwie i – ni stąd, ni zowąd – nóż myśliwski. Na temat tego
absolutnie nieżołnierskiego oręża generał zwykł udzielać wyjaśnienia, że jest to
pamiątka z cywila, z czasów pokoju.
Noc była burzliwa. Deszcz lał strumieniami i bębnił głucho w płachtę
namiotu, którym targał porywisty wiatr, aż trzeszczały słupy i naprężone linki.
Generał skończył pisać, złożył karteczką i odezwał się do wartownika,
który pilnował Addersona.
– Oddasz to, Tassman, szefowi sztabu. A potem wracaj.
– A więzień, panie generale? – spytał żołnierz, salutując; zerknął przy tym
na nieszczęśnika.
– Rób, co ci mówię – odparł zwięźle dowódca.
Żołnierz wziął karteczkę, odsunął płachtę namiotu i nurknął w mrok.
Generał Clavering zwrócił swoją przystojną twarz w stronę szpiega, spojrzał
mu w oczy dość łaskawie i powiedział:
– Paskudna noc, mój człowieku.
– Owszem, dla mnie.
– Domyśla się pan, co napisałem?
– Coś, co warto przeczytać. Staję się zarozumiały, ale śmiem
przypuszczać, że wspomina się tam o mojej osobie.
– Owszem. Naszkicowałem rozkaz o pańskiej egzekucji, który ma być
odczytany po pobudce. Ponadto parę uwag dla szefa żandarmerii w sprawie
przygotowania tej imprezy.
– Mam nadzieję, panie generale, że impreza zostanie pomysłowo
przygotowana, gdyż wezmę w niej osobisty udział.
– Czy pan ze swojej strony nie chciałby poczynić jakichś przygotowań?
Nie życzy pan sobie kapelana chociażby?
– Cóż mi z tego przyjdzie, że i kapelan się nie wyśpi.
– Boże święty! Człowieku, czy ty chcesz iść na śmierć tylko z żartami na
ustach? Nie wiesz, że to rzecz poważna?
– A skąd mam wiedzieć? Nigdy w życiu nie umarłem. Słyszałem, że
śmierć to sprawa poważna, ale od nikogo z tych, którzy jej doznali.
Generał milczał przez chwilę. Zaciekawiał go ten człowiek, a może i bawił
– pierwszy raz zetknął się z kimś takim.
– Śmierć – powiedział – w każdym razie jest stratą. Tracimy to szczęście,
jakie mamy, i to, które nas czeka.
– Stratę, której nigdy nie będziemy sobie uświadamiać, można znieść ze
spokojem, a przeto oczekiwać jej bez obaw. Musiał pan zauważyć, panie
generale, że spośród wszystkich nieboszczyków, z jakimi ma pan przyjemność
stykać się jako żołnierz, żaden nie zdradza oznak żalu.
– Jeśli śmierć nie jest stanem przykrym, to sam proces – sam akt
umierania – wydaje się wyraźnie nieprzyjemny dla tego, kto nie stracił
zdolności odczuwania.
– Niewątpliwie ból nie jest przyjemny. Zawsze sprawia mi większą lub
mniejszą przykrość. Ale ten, kto żyje najdłużej, jest najbardziej na tę przykrość
narażony. To, co pan nazywa umieraniem, to po prostu ostatni ból – w istocie
nie istnieje coś takiego jak umieranie. Powiedzmy na przykład, że usiłuję
uciec. Pan wyciąga rewolwer, dyskretnie schowany na kolanach pod stołem,
i...
Generał spąsowiał jak panienka, potem zaśmiał się cicho, pokazując
lśniące zęby, kiwnął lekko głową i nic nie powiedział. Szpieg ciągnął dalej:
– Strzela pan i dostaję w żołądek. Padam, ale żyję. Leżę w agonii i za pół
godziny jestem martwy. Ale przez te dwa kwadranse w dowolnym momencie
byłem albo żywy, albo martwy. Nie ma stanu przejściowego... Kiedy mnie jutro
rano powieszą, będzie zupełnie tak samo: gdy będę żywy, zachowam
świadomość, gdy martwy – stracę. Natura urządziła tę rzecz całkiem jakby w
moim interesie, sam bym ją tak urządził. To takie proste – dodał z uśmiechem
– aż wydaje się, że w ogóle nie warto ludzi wieszać.
Po tych słowach zapadła długa cisza. Generał siedział nieporuszony,
patrząc w twarz Addersona, ale wyraźnie nie słuchał tego, co ten mówił. Jak
gdyby jego oczy sprawowały straż nad więźniem, gdy umysł zajmował się
innymi sprawami. Wreszcie odetchnął głęboko, wzdrygnął się, jak obudzony z
okropnego snu, i ten żołnierz, sługa śmierci, zawołał prawie niedosłyszalnie: –
Śmierć jest straszna!
– Była straszna dla naszych dzikich przodków – powiedział z powagą
szpieg – ponieważ nie dostawało im inteligencji, aby wyodrębnić pojęcie
świadomości od pojęcia form fizycznych, w których się ona objawia. Podobnie
jak małpa – na jeszcze niższym stopniu inteligencji – nie potrafi sobie
wyobrazić domu bez mieszkańców i widząc zrujnowaną chatę, dopatruje się
cierpiącego w niej człowieka. Dla nas śmierć bywa straszna, gdyż
odziedziczyliśmy skłonność do takiego myślenia. Stąd nasze pojęcie o innym
świecie, uzasadniane przez dzikie i fantastyczne teorie – tak jak nazwy miej-
scowości dają żer legendom, które je tłumaczą, a bezmyślne postępowanie –
filozofiom, które je uzasadniają. Może mnie pan powiesić, panie generale, ale
na tym pańska władza czynienia zła się skończy. Nie może mnie pan skazać
na niebo.
Generał jakby tego nie dosłyszał; słowa szpiega skierowały jego myśli na
nieuczęszczany tor, ale dalej biegły one samodzielnie ku własnym konkluzjom.
Burza ucichła i majestat nocy udzielił się jego refleksjom, nadając im posępny
odcień metafizycznej trwogi. Być może był w tym element przeczucia.
– Nie chciałbym umrzeć... – powiedział. – Nie dzisiaj.
Przerwało mu – jeśli rzeczywiście zamierzał mówić dalej – wejście oficera
sztabu. Był to kapitan Hasterlick, szef żandarmerii. Generał natychmiast
otrzeźwiał; wyraz roztargnienia zniknął z jego twarzy. Skinął głową, gdy oficer
mu salutował.
– Kapitanie – powiedział – ten człowiek to szpieg Jankesów. Został
pojmany w obrębie naszych stanowisk, miał przy sobie kompromitujące
dokumenty. Przyznał się do winy. Jak z pogodą?
– Burza przeszła, panie generale, i księżyc świeci.
– To dobrze. Proszę wziąć pluton, odprowadzić natychmiast więźnia na
plac i rozstrzelać.
Bolesny okrzyk wyrwał się z ust szpiega. Więzień rzucił się naprzód,
wyciągnął szyję, wytrzeszczył oczy, zacisnął ręce.
– Boże mój! – wybełkotał chrapliwym głosem. – Pan nie mówi tego na
serio! Pan zapomina... mam umrzeć dopiero z rana.
– Wcale nie mówiłem, że z rana – odparł zimno generał. – Pan sam to
sobie wmówił. Umrze pan teraz.
– Ależ, generale, ja proszę... Ja błagam, aby pan pamiętał, mam być
powieszony! Wzniesienie szubienicy zajmie trochę czasu, z dwie godziny,
godzinę. Szpiegów się wiesza, tak mówi kodeks wojskowy. Przysługują mi
pewne prawa. Na litość boską, generale, niech pan się zastanowi, jak mało...
– Kapitanie, proszę wykonywać moje rozkazy.
Oficer dobył szabli i przenosząc wzrok na więźnia, wskazał mu w
milczeniu wyjście z namiotu. Szpieg się ociągał. Kapitan wziął go za kołnierz i
popchnął lekko naprzód. Gdy mijali słup, zajadły człowiek skoczył z kocią
zwinnością, schwycił myśliwski nóż, wyrwał go z pochwy, odepchnął na bok
oficera i z szaleńczą furią rzucił się na generała. Zwalił go na ziemię,
przygniatając własnym ciałem. Stół się przewrócił, świeca zgasła, walczyli po
omacku w ciemnościach. Szef żandarmerii skoczył na pomoc dowódcy i sam
się zwalił na kłębowisko walczących. Przekleństwa, zduszone krzyki bólu i
wściekłości dobywały się z plątaniny ciał. Namiot runął na nich, wśród
krępujących płacht walka trwała dalej.
Wracając po wykonaniu rozkazu, szeregowy Tassman zobaczył, co się
dzieje, i domyślając się po trosze, co zaszło, rzucił karabin, chwytał na chybił
trafił miotającą się płachtę i usiłował daremnie ściągnąć ją na bok. Wartownik
zaś, który chodził tam i z powrotem i nie śmiał opuścić posterunku, choćby się
niebo waliło na głową – dał w górę ognia. Wystrzał postawił obóz na nogi;
werble i trąbki odezwały się na alarm. W świetle księżyca wybiegali chmarą na
wpół ubrani żołnierze, dopinając po drodze mundury i ustawiając się w szereg
na ostre komendy oficerów. Tak było trzeba, żołnierzom w szeregu nie udziela
się panika. Stali pod bronią, podczas gdy sztab generała i ludzie z eskorty
podnieśli namiot i rozdzielili zdyszanych i krwawiących uczestników tej
niezwykłej potyczki.
Jeden tylko nie oddychał, był to kapitan. Nóż myśliwski tak głęboko
uwiązł mu w gardle, aż trzonek zaparł się końcem o szczękę i napastnik, który
zadał cios, nie był w stanie uwolnić noża. Ręka zabitego zaciskała szablę tak
mocno, że urągała sile żywych. Klinga splamiona była czerwienią aż po samą
rękojeść.
Podniesiony na nogi generał osunął się z jękiem na ziemię i zemdlał.
Prócz sińców miał dwie rany od szabli – przebite udo i pierś.
Szpieg ucierpiał najmniej. Poza złamaną ręką, jego obrażenia były takie,
jakie mógłby odnieść w zwykłej bijatyce bez użycia broni. Znajdował się jednak
w stanie oszołomienia i chyba nie zdawał sobie sprawy, co zaszło. Odsunął się
od otaczających, skulił się na ziemi i niezrozumiale o coś się dopominał. Jego
twarz, spuchnięta i posiniaczona, wyglądała spod zmierzwionych włosów,
blada jak u trupa.
– To nie wariat – odparł na pytanie lekarz przygotowujący bandaże. – Jest
chory z przerażenia. Któż to taki, nie wiecie?
Szeregowy Tassman zaczął wyjaśniać. Była to dla niego jedyna w życiu
okazja; nie pominął niczego, co mogłoby w jakiś sposób podkreślić wagę jego
osobistego udziału w wypadkach tej nocy. Kiedy skończył i był gotów zacząć
od nowa, nikt nie zwracał na niego uwagi.
Generał właśnie odzyskał przytomność. Podniósł się na łokciu, rozejrzał
dokoła i zobaczywszy szpiega pod strażą skulonego przy ognisku, powiedział
zwyczajnie:
– Weźcie tego człowieka na plac i rozstrzelajcie.
– Generał majaczy – odezwał się stojący w pobliżu oficer.
– Generał nie majaczy – powiedział szef sztabu. – Otrzymałem od niego
na piśmie polecenie w tej sprawie. Tenże sam rozkaz przekazał Hasterlickowi –
tu skinął ręką w stronę zabitego szefa żandarmerii – i zostanie, jak mi Bóg
miły, wykonany natychmiast!
W dziesięć minut później sierżant Parker Adderson z armii federalnej,
filozof i dowcipniś, klęcząc w świetle księżyca i skamląc o życie, został
rozstrzelany salwą dwudziestu karabinów. Kiedy salwa naruszyła spokojne
powietrze nocy, generał Clavering, leżąc blady i spokojny w krwawym
poblasku ogniska, otworzył wielkie niebieskie oczy, popatrzył łagodnie na
zebranych i powiedział: – Ach, cóż za cisza!
Lekarz spojrzał na szefa sztabu smutno i wymownie. Powieki rannego
powoli opadały i leżał tak kilka chwil, aż twarz jego zajaśniała uśmiechem;
powiedział cicho: – Przypuszczam, że to właśnie śmierć – i tak odszedł ze
świata.
Kwestia sumienia
Kapitan Parrol Hartroy rozmawiał po cichu z wartownikiem na
wysuniętej placówce, znajdującej się przy drodze o pół mili za obozem,
niewidocznym zresztą z tego punktu. Udzielał chyba instrukcji wartownikowi,
a może po prostu dopytywał się, czy na przedpolu panuje spokój. Kiedy tak
rozmawiali, od strony obozu nadszedł jakiś człowiek, pogwizdując sobie
beztrosko. Został zatrzymany przez wartownika. Był to cywil – wysoki
jegomość, pospolicie odziany w szarożółty samodział, który w późnych latach
wojny domowej był jedynym materiałem na męską garderobę. Spod nasu-
niętego na oczy kapelusza spływały mu na ramiona zmierzwione kędziory,
kpiące sobie z nożyczek i grzebienia. Miał dosyć urzekającą twarz: wysokie
czoło, wyrazisty nos i pociągłe policzki, okolone bujną, ciemną brodą, tak
samo zaniedbaną, jak fryzura. W dużych oczach gościł ów wyraz skupienia,
który niejednokrotnie zdradza rozważny umysł i stanowczość w wykonywaniu
raz powziętych zamiarów – tak przynajmniej twierdzą fizjonomiści, gdy sami
mają akurat tego rodzaju oczy. Jednym słowem – był to człowiek, na którego
ludzie patrzą, a i on potrafi patrzeć na ludzi. Podpierał się świeżo wyciętym w
lesie kosturem, na wysłużonych butach z wołowej skóry osiadł gruby kurz.
– Okazać przepustkę – powiedział wartownik dosyć władczym tonem,
który zapewne byłby łagodniejszy, gdyby nie obecność dowódcy. Kapitan
przypatrywał się, stojąc na uboczu, z założonymi rękami.
– Tak jest, generale. Myślałem, że pan mnie sobie przypomni – powiedział
wędrowiec spokojnie, wyjmując papierek z kieszeni kurtki. Zadźwięczała w
jego głosie jakby nutka ironii, która zepsuła dzielnemu wojakowi przyjemność
tak wielkiego awansu. – Prześcigacie się widać w gorliwości, skoro każą –
dodał bardziej pojednawczym tonem, jak gdyby usprawiedliwiając żołnierza, że
go zatrzymał.
Wartownik przejrzał przepustkę i oddał mu ją bez słowa, po czym wziął
na ramię karabin i stanął przy swoim dowódcy. Cywil poszedł dalej środkiem
drogi i zaraz po nieprzyjacielskiej stronie zaczął sobie gwizdać. Zniknął
wkrótce za zakrętem, gdzie zaczynał się rzadki las. Raptem stojący spokojnie
oficer rzucił się w ślad za nim, wyrywając pistolet z kabury. Wartownik
zbaraniał na posterunku. Chwilę zaklinał się na wszystko, aby go szlag trafił,
a potem przybrał tępą minę, która uosobią żołnierską czujność.
2
Kapitan Hartroy dowodził samodzielną grupą bojową, która składała się z
kompanii piechoty, szwadronu kawalerii i baterii dział. Wyodrębniona z
głównej armii, miała bronić ważnego strategicznie wąwozu w Górach
Cumberlandzkich, w stanie Tennessee. Kapitan otrzymał tę ważną funkcję,
choć nie był oficerem sztabowym; służył spokojnie jako szary żołnierz, zanim
go „odkryto”. Powierzono mu wyjątkowo niebezpieczny odcinek, którego
obrona pociągała za sobą poważną odpowiedzialność. Przezornie wyposażono
go w nieograniczone kompetencje, tym bardziej nieodzowne ze względu na
odległość dzielącą go od głównej armii, niepewne środki komunikacji i
partyzancki charakter nieprzyjacielskich oddziałów, grasujących w okolicy.
Kapitan mocno ufortyfikował się w wiosce – prócz sklepu było tam z pół tuzina
zagród – i zgromadził pokaźne zapasy żywności. Kilku znanym z lojalności
okolicznym mieszkańcom, z którymi warto było handlować, a i korzystać
nieraz z ich usług, wydał odręczne przepustki uprawniające do przejścia
posterunków. Łatwo pojąć, że nadużycie tego przywileju w interesie wroga
mogło pociągnąć za sobą poważne skutki. Kapitan Hartroy ostrzegł w rozkazie,
że każdy, kto się tego dopuści, zostanie niezwłocznie rozstrzelany.
Na przydrożnym posterunku kapitan uważnie przyglądał się cywilowi,
kiedy wartownik sprawdzał przepustką. Twarz wydała mu się znajoma i
początkowo nie wątpił, że sam wydawał mu papierek, który zadowolił
wartownika. Dopiero kiedy tamten znikł im z oczu, kapitanowi coś zaświtało w
pamięci i odgadł, kto to taki. Zareagował szybko, jak na żołnierza przystoi.
3
Chyba tylko wyjątkowo opanowany człowiek nie drgnąłby, ujrzawszy
raptem pędzącego za sobą oficera z szablą i pistoletem w dłoni. Na wędrowcu
pościg nie zrobił wrażenia, nawet przydał mu jeszcze więcej spokoju. Łatwo
mógł czmychnąć w las, w prawo czy w lewo, ale nie skorzystał z tego.
Przystanął, oczekiwał spokojnie i odezwał się do nadbiegającego kapitana:
– Widać zapomnieliście mi o czymś powiedzieć. Cóż to takiego, kumie?
Kum jednak zupełnie nie po kumotersku wziął go na muszkę.
– Poddaj się – rzekł z lekką zadyszką – albo zginiesz.
Widać było po zimnych szarych oczach świecących nad lufą, że dotrzyma
słowa. Przez chwilą w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Wreszcie cywil z równie
wielką obojętnością, jak w chwili spotkania z wartownikiem, powoli wydobył z
kieszeni papierek i wyciągnął rękę.
– Widzi mi się, że ta przepustka od pana Hartroya,..
– Jest sfałszowana – przerwał mu oficer. – Ja jestem kapitan Hartroy, a
ty... Draimer Brune.
Tylko bystre oko mogło zauważyć, że cywil pobladł lekko na te słowa.
Przepustka wysunęła mu się z palców, pochwycił ją łagodny wiatr i poniósł po
drodze, aż spoczęła w kurzu, jakby ukarana za kłamstwo. Patrząc, nadal
nieporuszony w lufę pistoletu, cywil odezwał się po chwili:
– Tak, jestem Dramer Brune. Szpieg konfederacki i pański jeniec. Mam
przy sobie, jak się pan zaraz przekona, plan pańskich fortyfikacji, dane
dotyczące uzbrojenia i liczby żołnierzy, szkic sytuacyjny z oznaczeniem
wszystkich posterunków. Może mnie pan zabić na miejscu. Ale jeśli życzy pan
sobie odebrać mi życie w bardziej formalny sposób i jeśli ma pan ochotę
oszczędzić mi poniżenia, to proszę nie prowadzić mnie do obozu pod
pistoletem. A obiecuję panu, że nie będą się bronił, uciekał ani awanturował,
tylko poddam się karze bez względu na jej wymiar.
Oficer opuścił pistolet, zabezpieczył go i wsunął do kabury. Brune zbliżył
się o krok, wyciągając prawicę.
– Nie podaję ręki zdrajcom i szpiegom – powiedział zimno kapitan.
Tamten skłonił się w milczeniu.
– Proszę – rzekł Hartroy. – Chodźmy do obozu. Będzie pan rozstrzelany
dopiero jutro rano.
Odwrócił się i poszedł przodem. Wkrótce obaj ci zagadkowi ludzie minęli
wartownika przy drodze, który na dowód, że orientuje się w sytuacji,
zasalutował dowódcy z wyraźną przesadą.
4
Wczesnym rankiem następnego dnia siedzieli obaj w namiocie kapitana.
Dzielił ich stół, na którym wśród wielu listów, urzędowych i prywatnych, jakie
kapitan przez noc napisał, leżały kompromitujące papiery znalezione przy
szpiegu. Jegomość ów przespał się w sąsiednim namiocie, bez straży.
Zjedli wspólnie śniadanie i siedzieli teraz, paląc cygara.
– Panie Brune – powiedział kapitan Hartroy – pan chyba nie ma pojęcia,
w jaki sposób rozpoznałem pana w przebraniu i skąd znam pańskie nazwisko.
– Nie usiłowałem się dowiedzieć, panie kapitanie – odparł jeniec ze
spokojną godnością.
– A jednak chciałbym, aby pan wiedział, jeśli nie urazi pana to, co
powiem. Zobaczy pan, że słyszałem o panu jeszcze na jesieni 1861 roku. Był
pan wtedy szeregowcem w pułku ze stanu Ohio, dzielnym i zaufanym
żołnierzem. Z prawdziwym zaskoczeniem i żalem pańscy dowódcy i koledzy
dowiedzieli się o tym, że pan zdezerterował i przeszedł na stronę nieprzyjaciół.
Wkrótce potem w jakiejś potyczce dostał się pan do niewoli, rozpoznano pana,
stanął pan przed sądem polowym i został pan skazany na śmierć przez
rozstrzelanie. W oczekiwaniu na wyrok siedział pan bez żadnych więzów w
wagonie towarowym odstawionym na bocznicę.
– W Grafton, w stanie Wirginia – powiedział Brune, strącając małym
palcem popiół z cygara i nie podnosząc oczu.
– W Grafton, w stanie Wirginia – powtórzył kapitan. – Którejś ciemnej i
burzliwej nocy pewien żołnierz po długim i wyczerpującym marszu został
postawiony przy panu na straży. Siedział przy drzwiach wagonu na skrzynce
po nabojach. Trzymał nabity karabin z osadzonym bagnetem. Pan siedział w
kącie wagonu. Żołnierz miał rozkaz zabić pana, jeśliby pan usiłował wstać.
– Ale jeślibym poprosił, mógł odwołać się do komendanta straży.
– Tak. Mijały długie, milczące godziny i znużenie pokonało żołnierza. Sam
naraził się na karę śmierci, zasypiając na posterunku.
– To pan zasnął.
– Co? Pan mnie poznaje?! Pan mnie rozpoznał od razu?
Kapitan zerwał się i chodził po namiocie, wyraźnie podekscytowany.
Twarz mu się zarumieniła, szare oczy straciły zimny, bezlitosny wyraz, który
Brune dostrzegł wczoraj nad lufą pistoletu – złagodniały w cudowny sposób.
– Poznałem pana w tejże chwili – powiedział szpieg z wrodzonym
spokojem – kiedy stanął pan przede mną, żądając, abym się poddał. W tych
okolicznościach byłoby nieprzyzwoicie z mojej strony przypominać dawne
dzieje. Być może jestem zdrajcą, na pewno szpiegiem, ale nie chciałbym
uchodzić za natręta.
Kapitan przystanął i spoglądał na jeńca. Gdy odezwał się, głos mu jakoś
dziwnie ochrypł:
– Panie Brune, za kogokolwiek pan się uważa w swoim sumieniu, pan
uratował mi życie. I musiał pan wierzyć, że robi to pan za cenę własnej
śmierci. Dopóki nie ujrzałem pana wczoraj na drodze, byłem przekonany, że
pan nie żyje. Myślałem, że nie ominął pana los, którego mógł pan łatwo
uniknąć, wykorzystując moje przestępstwo. Wystarczyło tylko dać krok z
wagonu i zostawić mnie, abym zajął pańskie miejsce przed plutonem
egzekucyjnym. Dowiódł pan nieziemskiego współczucia. Zlitował się pan nad
moim znużeniem. Pozwolił mi pan spać, czuwał pan nade mną, a kiedy zbliżał
się czas zmiany warty i mieli mnie przyłapać na gorącym uczynku, pan mnie
łagodnie obudził. Och, Brune, Brune, wspaniale pan to zrobił... To było
wielkie... to...
Głos mu się załamał, łzy spływały po twarzy. Kapitan usiadł za stołem,
ukrył twarz w ramionach i łkał. Dokoła panowała zupełna cisza.
Raptem odezwał się czysty świergot trąbki wzywającej na zbiórkę.
Kapitan drgnął i uniósł wilgotną twarz. Zbladł upiornie. Słychać było, jak
żołnierze ustawiają się w szeregu, sierżanci wołają „odlicz!”, a dobosze stroją
werble – na słońcu, za namiotem. Kapitan podjął:
– Powinienem był wyznać swoją winę, aby móc przedstawić świadectwo
pańskiej wielkoduszności. Mógł pan zostać ułaskawiony. Ze sto razy
postanawiałem, że to zrobię, ale zwyciężył we mnie wstyd. Zresztą miał pan
słuszny i sprawiedliwy wyrok. Cóż, niech mi Pan Bóg wybaczy! Nie
powiedziałem nic. Wkrótce pułk mój wysłano do Tennessee i nigdy więcej nie
słyszałem o panu.
– Dobrze się stało, panie kapitanie – powiedział Brune, nie okazując
żadnego wzruszenia. – Uciekłem i wróciłem do swoich barw -barw
konfederackich. Chciałbym dodać, że zanim zdezerterowałem ze służby po
waszej stronie, solennie prosiłem o dymisję wskutek zmiany przekonań. W
odpowiedzi zostałem ukarany.
– Ach, ale gdybym poniósł karę za swoje przestępstwo... gdyby pan tak
wspaniałomyślnie nie darował mi życia bez żadnej podzięki z mojej strony, to
przecież dzisiaj nie groziłaby panu znowu śmierć.
Jeniec drgnął lekko, na jego twarzy pojawił się niepokój. A chyba i wyraz
zaskoczenia. W tejże chwili w wejściu do namiotu stanął adiutant i
zasalutował.
– Panie kapitanie – rzekł – batalion gotów.
Kapitan Hartroy odzyskał zimną krew. Zwrócił się do adiutanta:
– Niech pan pójdzie, panie poruczniku, do kapitana Grahama i powie, że
rozkazuję mu objąć komendę nad batalionem i przedefilować za szańce. Ten
pan jest dezerterem i szpiegiem. Ma zostać rozstrzelany przed frontem całego
batalionu. Bez więzów i bez straży pójdzie z panem.
Adiutant czekał u wejścia, gdy obaj panowie powstali i wymienili
ceremonialny ukłon. Brune natychmiast wyszedł.
W pół godziny później stary kucharz, Murzyn – jedyny człowiek, jaki
prócz dowódcy pozostał w obozie – tak się przeraził salwy karabinów, że
upuścił w ogień pełny garnek. Ale mimo konsternacji i syku zachlapanych
węgli mógł również usłyszeć znacznie bliższy, pojedynczy strzał z pistoletu.
Kapitan Hartroy pozbawił się życia, którego nie pozwoliło mu zatrzymać
sumienie.
Zgodnie z ostatnią jego wolą, przekazaną w piśmie do swojego następcy,
został pochowany jak ów dezerter i szpieg, bez honorów wojskowych. I w
dostojnym cieniu góry, która więcej nie wie o wojnie, śpią obaj w dawno
zapomnianych mogiłach.
Jeździec na niebie
Działo się to w roku 1861, w zachodniej Wirginii. W przydrożnych
krzakach wawrzynu leżał żołnierz w słoneczne, jesienne popołudnie.
Wyciągnięty na brzuchu, czubki butów wspierał o ziemię. Głowa osunęła mu
się na lewe ramię, prawa ręka spoczywała bezwładnie na karabinie. Gdyby nie
normalna raczej poza i lekkie, rytmiczne poruszenia ładownicy na plecach,
można by pomyśleć, że nie żyje. Zasnął na posterunku. Jeśliby go na tym
przyłapano, wkrótce by nie żył, za takie przewinienie czekała go słusznie kara
śmierci.
Kępa wawrzynów, pod którą spał żołnierz, rosła na zakręcie drogi, ta zaś,
zbiegając stromo od południa, skręcała w tym miejscu raptownie na zachód i
prowadziła pod szczytem ze sto jardów, dalej znowu skręcała na południe i
zygzakiem mknęła w dół wśród lasu. Nad drugim zakrętem wznosiła się
potężna skała o ściętym, płaskim wierzchołku, górująca nad doliną, którą wiła
się droga. Skała wieńczyła wysokie urwisko; kamień leciałby stamtąd z tysiąc
stóp w dół, prosto na czubki sosen. Żołnierz leżał na drugim krańcu tegoż
urwiska. Gdyby w tej chwili nie spał, miałby przed sobą nie tylko widok
fragmentu drogi i wyniosłej skały, ale i całej przepaści. Mógłby od tego dostać
zawrotu głowy.
Wszędzie dokoła rosły lasy, tylko na samym dnie doliny otwierała się
mała łąka, którą przepływał ledwie widoczny strumień, Z tej wysokości łąka
wyglądała jak zwykła płachta, choć w istocie miała z kilka akrów. Jaśniała
soczystszą zielenią niż otaczający ją bór. Dalej piętrzyły się olbrzymie urwiska,
po których w niepojęty sposób wspinała się droga. Kształt doliny przypominał
w istocie zamknięty kocioł i nie można się było nadziwić, którędy droga weszła
i wyszła, skąd się brał i dokąd płynął strumień przecinający łąkę w dole.
Nie ma tak dzikiego i niedostępnego zakątka, którego by ludzie nie
zamienili na teren wojny; pięć ukrytych w lesie pułków piechoty federalnej
biwakowało na dnie tego kotła, który z wojskowego punktu widzenia stanowił
pułapkę, gdyż wystarczyło obsadzić tylko pięćdziesięcioma ludźmi oba wyjścia,
aby zamorzyć w nim głodem całą armię. Żołnierze odpoczywali teraz po całej
dobie marszu. O zmierzchu znowu ruszą w drogę, wespną się na urwisko,
gdzie spał w tej chwili ich niesumienny wartownik, i spuszczając się po
drugim stoku grani, spadną około północy na obóz nieprzyjacielski. Liczyli na
zaskoczenie, gdyż droga wychodziła na tyły obozu. W razie niepowodzenia
znaleźliby się w niesłychanie groźnej sytuacji, a niepowodzenie byłoby
nieuniknione, gdyby przypadek lub czujność nieprzyjaciela przedwcześnie
wyjawiły ten manewr.
2
Młody wartownik, śpiący w krzakach wawrzynu, nazywał się Carter
Druse, pochodził z Wirginii. Miał zamożnych rodziców, był jedynakiem i
przywykł do takich wygód, szlachetnych manier i wielkopańskiego życia, na
jakie pozwalało bogactwo i dobry smak w górzystych ostępach zachodniej
Wirginii. Dom jego znajdował się zaledwie o kilka mil od obecnego posterunku.
Któregoś dnia przy śniadaniu Carter wstał od stołu i powiedział
spokojnie, lecz poważnie:
– Ojcze, do Grafion przybył pułk armii federalnej. Postanowiłem się
zaciągnąć.
Ojciec uniósł lwią głowę, popatrzył na syna i odparł:
– Cóż, mój panie, idź... Cokolwiek się zdarzy, rób, co uważasz za swój
obowiązek. Wirginia, którą zdradziłeś, musi się obejść bez ciebie. Jeśli
przeżyjemy tę wojnę, to jeszcze na ten temat porozmawiamy. Stan zdrowia
twojej matki, o czym cię lekarz powiadomił, nie rokuje nadziei. W najlepszym
razie nie pozostanie wśród nas dłużej niż parę tygodni, ale czas ten jest drogi.
Lepiej nie mącić jej spokoju.
Więc Carter Druse, z szacunkiem pokłoniwszy się ojcu, który oddał mu
ukłon ze wspaniałą kurtuazją, maskującą złamane serce – porzucił dom
rodzinny i poszedł na wojaczkę. Honor jego i odwaga, śmiałość i poświęcenie
wprędce zdobyły mu uznanie kolegów i dowódców; tym właśnie walorom i
pewnej znajomości terenu zawdzięczał, że powierzono mu ryzykowne zadanie
na najbardziej wysuniętej placówce. Jednakże zmęczenie okazało się silniejsze
niż obowiązek i Carter zasnął. Jakiż to dobry lub zły anioł przyszedł obudzić
go we śnie – któż to wie? Żaden ruch, żaden szelest nie naruszył głębokiej
ciszy popołudnia, gdy niewidzialny wysłannik losu pochylił się nad nim i
szepnął do ucha tajemnicze zaklęcie przebudzenia, którego nie wypowiedziały
nigdy ludzkie usta ani nie utrwaliła żadna ludzka pamięć. Carter spokojnie
podniósł głowę i spojrzał przez maskujące go krzaki wawrzynu, instynktownie
zaciskając dłoń na karabinie.
Ogarnął go przejmujący zachwyt. Oto na kolosalnym piedestale urwiska –
nieruchomy na samym krańcu płaskiej skały i odcięty wyraźnie na niebie –
stał imponujący dostojeństwem posąg jeźdźca. Jeździec trzymał się na koniu
prosto i po wojskowemu, ale ze swobodą wyciosanego w marmurze
helleńskiego boga. Szary mundur harmonizował z eterycznym tłem, cień
łagodził i tłumił połysk ekwipunku i uprzęży, sierść konia była matowa. Prawą
ręką przytrzymywał „za szyjkę” karabin wsparty na łęku siodła, niewidoczną
lewą – prawdopodobnie ściągał wodze. Profil konia rysował się ostro na tle
nieba, wymierzony w przestrzeń ku przeciwległym urwiskom. Jeździec miał
głowę lekko odwróconą, widać było tylko zarys czoła i brody; spoglądał w głąb
doliny. Wydźwignięta pod niebo posągowa grupa nabrała w oczach żołnierza
heroicznych, kolosalnych niemal kształtów.
Nawiedziło Cartera przedziwne uczucie, że przespał całą wojnę i spogląda
właśnie na szlachetne dzieło sztuki wzniesione na cyplu skalnym ku
upamiętnieniu bohaterskiej przeszłości, w której jemu przypadła niesławna
rola. Wyzwoliło go spod uroku drgnienie konia, który cofał się nieco od skraju
przepaści; jeździec trwał w bezruchu. Carter, przywołany do przytomności i
świadom groźby sytuacji, ostrożnie przepchnął broń przez zarośla,
zarepetował, przysunął kolbę do policzka i naprowadził muszkę na pierś
jeźdźca.
Jedno pociągnięcie cyngla i Carter Druse miałby sumienie spokojne, W
tejże chwili jeździec odwrócił głowę i spojrzał w kierunku ukrytego przeciwnika
– popatrzył mu jakby prosto w twarz, w same oczy, w samo serce, dzielne i
wrażliwe.
Czyż tak strasznie zabić wroga na wojnie – wroga, co wpadł na trop
tajnego manewru, od którego zawisło bezpieczeństwo towarzyszy – wroga,
którego wiedza stawała się bardziej groźna niż liczebność całej jego armii?
Carter Druse pobladł i dygotał na całym ciele, zrobiło mu się słabo. Posągowa
grupa zamigotała mu w oczach, czarne kształty jeźdźca i konia harcowały
dziko, zataczając kręgi na płomienistym niebie. Wypuścił karabin z dłoni,
powoli opadł twarzą w liście. Ten dzielny człowiek i tęgi wojak był bliski
omdlenia z nadmiaru przeżyć.
Stan ów nie trwał długo. W jednej chwili Carter podniósł głowę, ręce
zacisnęły się na broni, palec szukał cyngla; umysł, serce i oczy miał czyste,
sumienie i rozsądek – zdrowe. Nie mógł liczyć, że weźmie wroga do niewoli;
zaalarmowany, pomknąłby zaraz z fatalną wieścią do swojego obozu. Żołnierz
miał prosty obowiązek – musi zastrzelić go z ukrycia, bez ostrzeżenia; nie
dając mu ni chwili na skupienie się przed śmiercią, nawet na cichą modlitwę –
musi go posłać na tamten świat. Ale nie – jeszcze jest nadzieja; mógł przecież
niczego nie zauważyć, może podziwia tylko wspaniałość krajobrazu. Może
zawróci zaraz spokojnie tam, skąd przybył. W chwili odjazdu da się spostrzec,
czy coś wie. Całkiem możliwe, że uwagę jego przykuwa... Carter odwrócił głowę
i spojrzał w błękitną głębię, jak gdyby na dno przezroczystego morza. Zobaczył
pełznące wężykiem po łące figurki ludzi i koni – jakiś głupi dowódca pozwalał
żołnierzom poić konie na otwartej przestrzeni, na pełnym widoku z tuzina
wierzchołków!
Carter przeniósł wzrok z doliny i wtopił go w jeźdźca na niebie. Znów
naprowadził karabin, lecz tym razem mierzył w konia. W pamięci dźwięczały
mu słowa ojca, wypowiedziane w chwili rozstania: „Cokolwiek się zdarzy, rób,
co uważasz za swój obowiązek”. Uspokoił się. Lekko zacisnął zęby, nie drgnął
mu żaden muskuł, nie czuł nerwów jak śpiące dziecko, oddychał równo i
wolno, powstrzymując oddech przy celowaniu. Zwyciężył w nim obowiązek;
dusza powiedziała ciału: „Uspokój się, bądź cicho”. Strzelił.
3
Oficer armii federalnej, który szukając przygód czy też chcąc zaznajomić
się z terenem, opuścił ukryty w dolinie biwak i zawędrował na skraj polany u
stóp urwiska, przystanął właśnie i zastanawiał się, czy warto iść dalej. O
ćwierć mili przed nim – choć zdawało się, że w odległości rzutu kamieniem –
wyrastał spośród sosen ogromny masyw
7
skalny, który piął się tak wysoko, że
oficerowi zakręciło się w głowie, gdy popatrzył na ginący w błękicie postrzępio-
ny wierzchołek. Skała rysowała się prostopadle na tle nieba i odległych,
zasnutych mgiełką wzgórz, wisiała wprost nad czubkami sosen na dnie
przepaści. Podnosząc wzrok ku zawrotnej wyżynie, oficer ujrzał niesamowite
zjawisko – człowiek na koniu zjeżdżał niebem w dolinę!
Mocno osadzony w siodle i wyprostowany po wojskowemu jeździec
ściągał cugle, hamując w pędzie rumaka. Długie włosy jeźdźca falowały na
wietrze jak kita, ręce tonęły w chmurze końskiej grzywy. Ciało konia było
napięte, jakby każde uderzenie kopyta walczyło z oporną ziemią. Galopował
dziko, lecz jeszcze na oczach oficera wyrzucił do przodu nogi, jak gdyby po
skoku. Ależ to był lot!
Widok zjawy jeźdźca na niebie napełnił oficera zdumieniem i trwogą,
uwierzył niemal, że objawiła mu się nowa Apokalipsa. Nie wytrzymał tylu
wzruszeń, nogi ugięły się pod nim i upadł na ziemię. Nieomal w tejże chwili
usłyszał trzask gałęzi, który zamarł bez echa, i nastała zupełna cisza.
Oficer podniósł się, dygocząc na całym ciele. Ocucił go z oszołomienia ból
zadrapanej łydki. Wnet opanował się i pobiegł pędem daleko w skos. od
podnóża skały, gdzie spodziewał się znaleźć jeźdźca; niczego naturalnie nie
znalazł, gdyż pośpieszył w odwrotnym kierunku. W przelotnej chwili, gdy
ujrzał podniebną galopadę, wdzięk i swoboda cudownego zjawiska tak urzekły
jego wyobraźnię, że nie przyszło mu na myśl, iż szlak niebiańskiej kawalerii
wiedzie prosto w dół i kończy się u samego podnóża skały. W pół godziny
później wrócił do obozu.
Oficer ów był mądrym człowiekiem; wiedział, że nie należy opowiadać
prawdy, której nikt nie da wiary. Nie wspomniał ni słowem o tym, co widział.
Kiedy jednak dowódca zagadnął go, czy w czasie swojej wycieczki nie odkrył
czegoś, co może posłużyć ekspedycji, oficer odparł:
– Tak jest, panie pułkowniku. Żadna droga nie wiedzie od południa w
głąb doliny.
Dowódca, lepiej poinformowany, uśmiechnął się.
Po oddaniu strzału szeregowy Carter Druse naładował broń i leżał dalej
na czatach. Nie minęło dziesięć minut, gdy – skradając się ostrożnie, podpełzł
do niego sierżant. Carter nie spojrzał nawet na sierżanta, leżał bez ruchu, nie
reagując na jego przybycie.
– Strzelałeś? – szepnął sierżant.
– Tak.
– Do kogo?
– Do konia. Stał na tamtej skale, prawie przy samej krawędzi. A teraz go
nie ma, jak pan widzi. Zleciał w przepaść.
Żołnierz miał twarz bladą, ale nie zdradzał innych oznak podniecenia.
Gdy udzielił odpowiedzi, odwrócił oczy i milczał. Sierżant nie rozumiał.
– Słuchaj no, Druse – powiedział po chwili – nie ma sensu robić
tajemnicy. Rozkazuję ci złożyć meldunek. Siedział ktoś na koniu?
– Tak.
– No?
– Mój ojciec.
Sierżant wstał z ziemi i poszedł przed siebie.
– Boże święty! – powiedział.
Człowiek i wąż
„Żaden tedy człek rozumny a uczony nie poważy się zadać
temu kłam, albowiem godne wiary relacye tudzież mnogie
świadków potwierdzenia dowodzą, iż żmija w ślepiach swoich
posiada moc magnetyczną: ktokolwiek popadnie w jej krąg,
mimo woli swej przyciągany będzie i zginie marnie od
ukąszenia onej”.
Wyciągnięty wygodnie na sofie, w szlafroku i pantoflach, Harker Brayton
uśmiechał się, odczytując powyższe zdanie w Dziwach wiedzy staruszka
Morrystera. „Ze wszystkich dziwów – pomyślał sobie – najdziwniejsze jest to,
że mędrcy i uczeni w epoce Morrystera wierzyli w takie bzdury, które odrzuca
prawie każdy nieuk w naszych czasach”.
Wywołało to w nim ciąg refleksji, gdyż Brayton był myślicielem.
Machinalnie opuścił książkę sprzed znieruchomiałych w zadumie oczu. Gdy
tylko znikła z pola widzenia, coś jawiącego się w mrocznym kącie pokoju
przywołało go do przytomności. Zauważył w cieniu pod łóżkiem dwa światełka,
o cal jedno obok drugiego. Wyglądały na odblask wiszącej nad nim gazowej
lampy w metalowym kloszu; nie poświęcając im więcej uwagi, wrócił do
lektury. W chwilę później jakiś impuls, nad którym się nie zastanawiał, kazał
mu znowu odłożyć książkę i spojrzeć w to samo miejsce. Tkwiły tam wciąż dwa
światełka. Zdawało się, że pojaśniały, migocąc zielonkawym połyskiem,
którego przedtem nie zauważył. Pomyślał też, że chyba przysunęły się
odrobinę – były nieco bliższe. Znajdując się jednak wciąż w głębokim cieniu,
nie mogły ujawnić swojego charakteru i źródła komuś, kto przyglądał się im
niedbale. Brayton znowu wrócił do lektury. Raptem tekst nasunął mu jakąś
myśl – poderwał się, odkładając po raz trzeci książkę na sofę; wysunęła mu się
z ręki i spadła na podłogę rozpostarta grzbietem do góry. Brayton pochylony
wpatrywał się uważnie w ciemność pod łóżkiem, skąd oba punkciki migotały –
jak mu się zdawało – silniejszym ogniem. Wytrzeźwiał już zupełnie, spojrzenie
miał bystre i nieustępliwe. Po chwili dostrzegł tuż pod poręczą łóżka potężne
sploty węża – zielone światełka to były ślepia! Okropny łeb płasko wysunięty z
głębi i wsparty na ostatnim zwoju mierzył prosto w jego stronę; szeroka,
brutalna paszcza i kretyńskie czoło podkreślały kierunek tchnącego złością
spojrzenia. Świetlne punkciki przeistoczyły się w ślepia wpatrzone w jego oczy
znacząco i zjadliwie.
II
Wąż w sypialni wytwornego mieszkania w dużym mieście to -na szczęście
– nie tak częste zjawisko, aby się mogło obejść bez wyjaśnienia. Harker
Brayton, trzydziestopięcioletni kawaler, uczony i próżniak, mający w sobie coś
ze sportowca, bogaty, głośny i krzepkiego zdrowia – powrócił do San Francisco
z włóczęgi po nieznanych, zapadłych kątach świata. Gusty jego, zawsze
odrobinę zbytkowne, wybujały jeszcze pod wpływem długich niedostatków;
nawet zasoby luksusowego hotelu nie potrafiły ich w pełni zaspokoić. Toteż
chętnie skorzystał z gościnności swojego przyjaciela, doktora Druringa,
wybitnego zoologa. Staromodny dom doktora – w dzielnicy, która obecnie
uchodzi za obskurną – posiadał wygląd świadczący wymownie o dumnym
odosobnieniu. Po prostu nie chciał się pospolitować w podłym towarzystwie i
ostatecznie nie ustrzegł się niektórych dziwactw płynących z samotności.
Jednym ze świadectw jego ekscentryzmu było „skrzydło” podejrzanie uwła-
czające architekturze i wykorzystane na nie mniej osobliwe cele; stanowiło
bowiem kombinację laboratorium, menażerii i muzeum przyrodniczego. Tutaj
właśnie doktor wyładowywał swój naukowy temperament w studiach nad
takimi formami życia zwierzęcego, jakie go wyraźnie pociągały i zaspokajały
jego upodobanie, skłaniające się – trzeba przyznać – raczej ku niższym
gatunkom. Wyższe natomiast, jeśli chciały sprostać jego subtelnym
wymaganiom, musiały zachować przynajmniej niektóre szczątkowe cechy
łączące je z rodziną takich „pierwotnych smoków”, jak ropuchy i węże. Jego
sympatie naukowe były wybitnie „gadofilskie”; kochał w przyrodzie pospólstwo
i nazywał siebie Zola zoologii. Żona jego i córki – niemające szczęścia podzielać
jego światłej ciekawości dotyczącej zajęć i zwyczajów naszych braci
stworzonych pod pechową gwiazdą – zostały z niepotrzebną surowością
wykluczone z przybytku, który zwał się „Wężarnią”, i skazane na przebywanie
wśród własnego gatunku. Jednakże – aby złagodzić ich srogi los – doktor po-
zwolił im w oparciu o swoją zasobną szkatułę prześcignąć ród gadów w
zewnętrznej wspaniałości i splendorze.
Architekturę i umeblowanie Wężami cechowała surowa prostota,
dostosowana do skromnego stanu mieszkańców, których istotnie nie można
było obdarzyć swobodą nieodzowną dla pełnego rozkoszowania się zbytkiem,
gdyż większość z nich posiadała tę kłopotliwą właściwość, że żyła. Jednakże w
swoich własnych pomieszczeniach zostawiono im tyle wolności osobistej, ile
pozwalał na to ich zgubny nałóg pożerania się nawzajem. I zdarzało się nie-
jednokrotnie – o czym Brayton został przezornie powiadomiony -że
znajdowano je o różnej porze w takich zakątkach, gdzie swojej obecności nie
potrafiłyby wytłumaczyć bez wstydu. Na przekór Wężami i jej niebezpiecznym
związkom, którymi w istocie nie zaprzątał sobie głowy, Brayton czuł się
znakomicie w gościnie u zoologa.
III
Poza dreszczem niespodzianki i zwykłej odrazy Brayton nie odniósł
większego wrażenia. Pierwszą jego myślą było zadzwonić po służbę, sznur od
dzwonka zwisał pod ręką, ale Brayton nie sięgnął tam. Przyszło mu do głowy,
że posądzono by go o strach, którego wcale nie czuł. Bardziej mu się narzucał
niedorzeczny charakter sytuacji aniżeli jej ryzyko; była oburzająca, lecz
absurdalna.
Gad należał do jakiegoś gatunku, z którym Brayton nie był obeznany.
Długości węża mógł się tylko domyślać; najbardziej widoczne sploty nie
ustępowały grubością jego ręce. Czy był groźny, czy też nie? Jadowity czy
dusiciel? Natura wyposaża w sygnały niebezpieczeństwa, ale wiedza o tym nie
przyszła mu z pomocą; nigdy nie zgłębił jej tajników.
Jeśli nawet gad był nieszkodliwy, to w każdym razie sama jego obecność
stawała się uwłaczająca. Znalazł się tu prawem kaduka, był „nie na miejscu”,
dopuścił się impertynencji. Kamień niewart oprawy. Nawet barbarzyński gust
naszego czasu i kraju – mimo że przeładował ściany pokoju obrazami, podłogę
meblami, a meble rupieciem – nie potrafił jednak dopasować wnętrza do tego
okazu dzikiego życia dżungli. Co więcej – o, nieznośna myśli! – wyziewy tego
potwora zanieczyszczały powietrze, którym sam Brayton oddychał.
Myśli te nabrały mniej więcej określonych kształtów w głowie Braytona i
skłoniły go do działania. Proces ów nazywamy zastanowieniem się i
powzięciem decyzji. W taki właśnie sposób okazujemy się mądrzy i niemądrzy.
W taki właśnie sposób zwiędły liść na jesiennym wietrze zdradza większą albo
mniejszą inteligencję od innych, opadając na ziemię albo na staw. Tajemnica
ludzkiego działania jest nierozstrzygnięta: coś daje impuls naszym mięśniom.
Cóż to ma za znaczenie, że przygotowawczym zmianom molekularnym nadamy
miano woli?
Brayton wstał i szykował się do wyjścia cichaczem, tak aby nie podrażnić
węża. Ludzie wycofują się podobnie w obecności wielkich tego świata, gdyż
wielkość to władza, a władza to groźba. Wiedział, że potrafi bezbłędnie podejść
tyłem do drzwi. Gdyby potwór się ruszył, to natychmiast porwie odpowiednie
na tę chwilę narzędzie -tenże bowiem gust, co wytapetował ściany obrazami,
zadbał konsekwentnie o kolekcję morderczej orientalnej broni. Tymczasem
ślepia węża paliły się bardziej niż przedtem bezlitosną złością.
Zatem podniósł prawą nogę, aby dać krok do tyłu. W tejże chwili poczuł
do tego silną niechęć.
„Uchodzę za odważnego – pomyślał. – Czyżby zatem odwaga była zwykłą
dumą? Dlatego, że nikt nie widzi hańby, mam się wycofać?”
Z zawieszoną w powietrzu nogą, wspierał się ręką o krzesło.
– Bzdura! – powiedział na głos. – Nie jestem takim tchórzem, aby się bać
myśli, że się boję.
Podniósł nogę trochę wyżej, zginając lekko kolano, i stąpnął z rozmachem
– o cal przed swoją drugą stopą. Nie miał pojęcia, jak się to stało. Ruszył lewą
nogą z tym samym skutkiem; znalazła się natychmiast przed prawą. Dłoń na
oparciu krzesła zacisnęła się kurczowo, napięte ramię sięgało wstecz. Ktoś
mógłby powiedzieć, że nie ma chęci puścić krzesła. Złowrogi łeb węża leżał
płasko na zwojach, tak jak przedtem. Nie drgnął nawet, ale jego ślepia zmieni-
ły się w elektryczne iskry strzelające chmarą świetlistych igieł.
Człowiek zbladł jak popiół. Znowu zrobił krok naprzód i jeszcze jeden,
ciągnąc za sobą krzesło, które – puszczone wreszcie – upadło z trzaskiem na
podłogę. Człowiek zajęczał; wąż nie zareagował żadnym dźwiękiem ani
ruchem, ale jego ślepia przeistoczyły się w dwa olśniewające słońca. Sam gad
całkiem niknął za nimi. Emanowały z nich wielobarwne pierścienie, rosnące
jeden za drugim i pękające jak bańki mydlane; zdawało się, że mkną ku samej
jego twarzy, to znów nikną w niezmierzonej dali. Słyszał skądś nieustanny
łomot wielkiego bębna, chwilami odzywała się muzyka o niepojętej słodyczy
niczym tony harf eolskich. Poznał melodię pieśni o wschodzie słońca z kolosu
Memnona i myślał, że stoi w trzcinach nad Nilem, w uniesieniu wsłuchując się
w ów nieśmiertelny hymn płynący przez ciszę wieków.
Muzyka ucichła; a raczej przeszła niedostrzegalnie w daleki pomruk
ustępującej burzy. Rozpostarł się przed nim krajobraz, migoczący słońcem i
deszczem, ujęty w obręcz jasnej tęczy, która ogromnym łukiem obejmowała
setki rozsypanych miast. Na tle pejzażu potężny wąż w koronie dźwignął łeb
znad opasłych splotów i spojrzał nań oczami dawno zmarłej matki. Raptem
czarujący krajobraz zaczął uciekać w górę jak dekoracja w teatrze i przepadł w
zupełnej pustce. Brayton runął twarzą na podłogę. Krew ciekła mu z
przetrąconego nosa i skaleczonych warg. Oślepły i ogłuszony leżał jakiś czas
na podłodze z zamkniętymi oczami. Po paru chwilach ocknął się i zrozumiał,
że upadek wyzwolił go spod uroku, gdyż oderwał się od ślepi węża. Czuł, że
teraz, nie podnosząc oczu, będzie mógł umknąć. Jednakże myśl, że wąż
znajduje się ledwie o parę stóp, a on go nie widzi, że może właśnie skacze, aby
opleść mu szyję – była zbyt straszna! Podniósł głowę, spojrzał w zgubne ślepia
i znowu popadł w niewolę.
Wąż leżał nieporuszony i jakby stracił nieco władzę nad wyobraźnią;
wspaniałe zjawy sprzed paru chwil nie powtórzyły się więcej. Pod
spłaszczonym, bezmózgim czołem zwyczajnie migotały z dawną okrutną
złośliwością czarne, paciorkowate ślepia. Jak gdyby wąż, pewny swojego
triumfu, postanowił nie bawić się więcej w czarodzieja.
Nastąpiła teraz straszliwa scena. Człowiek rozciągnięty na podłodze o
metr od wroga dźwignął się na łokciach, głowę odrzucił do tyłu, na całą
długość wyprężył nogi. Twarz mu zbielała pod śladami krwi, oczy wychodziły z
orbit. Piana wystąpiła na usta i opadała płatkami. Silne konwulsje wstrząsały
ciałem, które wiło się gibkie niemal jak u żmii. Przegiął się w pasie,
rozpaczliwie wyrzucając nogami na boki. A z każdym ruchem odrobinę
przysuwał się do węża. Zaparł się dłońmi o podłogę, a mimo to nieustannie
zbliżał się na łokciach.
IV
Doktor Druring siedział z żoną w bibliotece. Uczony był w wyjątkowo
dobrym humorze.
– Poszedłem na zamianę z kolegą kolekcjonerem – powiedział – i
zyskałem właśnie wspaniały okaz ophiophagusa.
– A cóż to takiego? – zagadnęła pani Druring bez szczególnej ciekawości.
– Co za ignorancja, na Boga! Człowiek, który dowiaduje się po ślubie, że
jego żona nie zna greki, ma prawo się rozwieść, kochanie. Ophiophagus to
wąż, który zjada inne.
– Oby mu się udało zjeść twoje – powiedziała, machinalnie odsuwając
lampę. – Ale jak się dobiera do nich? Chyba je czaruje.
– Do ciebie to podobne, moja droga – odparł rozdrażniony doktor. –
Wiesz, jak mi gra na nerwach każda wzmianka o tym prostackim przesądzie,
że węże mają zdolność rzucania uroku.
Rozmowę przerwał potężny krzyk, który rozbrzmiewał w cichym domu
jak głos demona wyjącego w grobie! Odezwał się raz i drugi z przeraźliwą
wyrazistością. Oboje zerwali się na nogi. On – zmieszany, ona blada i
oniemiała ze strachu. Nie przebrzmiało jeszcze echo ostatniego krzyku, gdy
doktor już pędził na górę po schodach, przeskakując dwa stopnie na raz.
W korytarzu przed pokojem Braytona zastał kilkoro ze służby; zdążyli
przed chwilą zbiec z wyższego piętra. Bez pukania rzucili się wspólnie do
drzwi. Ustąpiły; okazało się, że nie są zamknięte. Brayton leżał twarzą do
podłogi – martwy. Głowa i ramiona kryły się niemal pod łóżkiem. Wyciągnęli
go stamtąd i odwrócili na wznak. Twarz była umazana krwią i pianą, oczy
szeroko otwarte, wpatrzone – co za straszliwy widok!
– Udar serca – powiedział uczony; przyklęknął, dotykając piersi zmarłego.
W tej pozycji zerknął przypadkiem pod łóżko. – Boże święty! – dodał. – Skąd
się ta rzecz tu wzięła?
Sięgnął tam, wyciągnął węża i cisnął go, wciąż zwiniętego w kłębek, na
środek pokoju, aż krąg szurając po śliskiej podłodze uderzył o ścianę i spoczął
bez ruchu. Wąż był wypchany, miał ślepia z paciorków.
Przygoda w Brownville
Uczyłem w szkółce wiejskiej w pobliżu Brownville; kto miał szczęście tam
„mieszkać, wie, że jest to jedna z najśliczniejszych okolic w Kalifornii. Latem
zjeżdżają tu ludzie, zwani przez miejscową gazetę „epikurejczykami”, chociaż
sprawiedliwiej należałoby ich zaliczyć do kategorii osób „trawionych chorobą i
nieszczęściem”. Samo Brownville wypada określić bez przesady jako miej-
scowość letniskową najpośledniejszego gatunku. Nie brak w niej pensjonatów,
z których najmniej zabójczy upatrzyłem sobie i spełniałem w nim dwa razy
dziennie (obiady jadłem w szkole) pokorny obrządek zacieśnienia przymierza
duszy z ciałem. Z tej „gospody” (miejscowy dziennik zwał ją na odmianę
„karawanserajem”) do szkoły szło się szosą blisko półtorej mili, ale istniał
szlak bardzo rzadko uczęszczany, który wiódł przez gęsto zalesione wzgórze i
znacznie skracał drogę. Któregoś wieczoru wracałem tędy do miasta później
niż zwykle.
Był to ostatni dzień przed wakacjami i zasiedziałem się w szkole prawie
do zmroku, przygotowując sprawozdanie dla opiekunów szkoły, z których dwaj
– pomyślałem to z dumą – potrafią je przeczytać, a trzeci i tak zostanie
przegłosowany wbrew wrodzonej niechęci do „uconych”.
Po drodze natknąłem się na parę jaszczurek, które gdzieś w pobliżu miały
gniazdo i dokazywały z taką uciechą, jakby się cieszyły, że nie muszą mieszkać
w pensjonacie w Brownville. Usiadłem na zwalonym pniu, aby przyglądać się
ich igraszkom. Z ulgą oparłem się o stary konar. Tymczasem zmierzch
zgęstniał w ponurym lesie, łagodny nów zaczął rzucać wyraźne cienie i
pozłacać liście delikatnym, lecz upiornym światłem.
Dosłyszałem czyjeś głosy – kobiecy brzmiał gniewnie i zapalczywie, męski
głęboko i melodyjnie. Wytężyłem wzrok, wpatrując się w mroczne cienie lasu,
aby zobaczyć, kto mi zakłóca samotność, ale nie mogłem dojrzeć nikogo. W
pobliżu majaczyła przesieka; w promieniu pół mili nie było innego szlaku,
domyślałem się więc, że tamci muszą nadejść tędy z głębi boru. Głosy ich
brzmiały teraz tak wyraźnie, że mogłem rozróżnić słowa. Zdawało mi się, że
mężczyzna mówi gniewnym tonem, przekonała mnie o tym aż nadto jego
wypowiedź.
– Tylko bez gróźb! Jesteś bezbronna i sama o tym dobrze wiesz. Niech
wszystko zostanie po staremu albo – Bóg mi świadkiem – obie za to zapłacicie.
– Co to ma znaczyć? – odezwał się wytworny glos, głos damy.
– Przecież... nie zamordujesz nas.
Nie dosłyszałem odpowiedzi. W ciszy wypatrywałem ich wśród lasu.
Byłem pewny, że mam do czynienia z poważną sprawą, która odsuwa na bok
zwykłe skrupuły. Wydawało mi się, że kobiecie grozi niebezpieczeństwo; w
każdym razie tamten nie zaprzeczył, że chce ją zamordować. Kiedy ktoś
występuje w roli potencjalnego mordercy, nie ma prawa liczyć na dyskrecję.
Po chwili dojrzałem w świetle księżyca ich niewyraźne sylwetki wśród
drzew. Mężczyzna, wysoki i smukły, wydawało się, że jest ubrany na czarno;
ona, o ile zdołałem rozpoznać, miała na sobie jakąś szarą suknię. Z pewnością
nie zauważyli mnie w mroku, rozmawiali jednak o wiele ciszej i niczego już nie
rozumiałem. Gdy obserwowałem ich z ukrycia, kobieta powoli osunęła się na
ziemię i wzniosła ręce błagalnym gestem, tak jak się to robi w teatrze, ale
nigdzie indziej, o ile mi wiadomo, i dzisiaj nie mam pewności, czy rzeczywiście
tak postąpiła. Mężczyzna wbił w nią wzrok, oczy mu połyskiwały w świetle
księżyca i zdawało się, że lada chwila zwróci je na mnie. Nie wiem, co mi
kazało wyskoczyć raptem z ukrycia. W tejże chwili oboje znikli. Na próżno
wypatrywałem ich wśród drzew i krzewów. Nocny wiatr szeleścił w liściach,
jaszczurki wcześnie poszły spać, zdradzając wyjątkowe wśród gadów zwyczaje.
Nów chował się już za czarnym wzgórzem na zachodzie.
Zdenerwowany nieco, poszedłem do domu, powątpiewając, czy słyszałem
i widziałem cokolwiek prócz jaszczurek. Dosyć dziwne było to wszystko i
niesamowite. Zakradł się jakiś cień niepewności, który przesycił i odrealnił
całe zdarzenie. Nie podobało mi się to wcale.
Następnego dnia przy śniadaniu zauważyłem nową pensjonariuszkę –
naprzeciwko mnie siedziała młoda pani, spojrzałem na nią przelotnie, siadając
do stołu. W pewnej chwili zwróciła się do megiery, która łaskawie raczyła nam
usługiwać. Uderzył mnie tembr jej głosu, który przypominał mi wczorajszą
przygodę – nieomalże głos tamtej szemrzący mi wciąż w pamięci. W chwilę póź-
niej weszła do jadalni i usiadła przy niej druga, nieco starsza. Powiedziała
cicho „dzień dobry”. Zadrżałem. Przecież to jej głos. Miałem przed sobą
bohaterkę wczorajszej przygody.
Rzucało się w oczy, że są to siostry. W niejasnej obawie, iż zostanę
rozpoznany, a wstyd mi było wczorajszej niedyskrecji, wypiłem tylko w
pośpiechu filiżankę lurowatej kawy, którą pokojówka przemyślnie stawiała „na
wszelki wypadek”, i wstałem od stołu. Wychodząc z pensjonatu, usłyszałem,
jak ktoś śpiewa arię z Rigoletta mocnym męskim głosem. Muszą powiedzieć, że
interpretował ją znakomicie, ale coś mi się w tym śpiewie nie podobało, sam
nie wiem dlaczego. Odszedłem spiesznym krokiem.
W parę godzin później zobaczyłem starszą z sióstr na werandzie, a przy
niej wysokiego mężczyzną w czarnym garniturze – człowieka, którego
spodziewałem się ujrzeć. Pragnienie dowiedzenia się czegoś o nich dokuczało
mi cały dzień i postanowiłem je zaspokoić we wszelki godziwy sposób.
Mężczyzna rozmawiał z dziewczyną swobodnie i uprzejmie, ale zamilkł na
odgłos moich kroków na wysypanej żwirem ścieżce. Odwrócił się i spojrzał mi
prosto w twarz. Niezwykle przystojny, śniady, w średnim wieku. Ubierał się
nienagannie, zachowywał swobodnie i z wdziękiem. Spojrzenie, które na mnie
zwrócił, było bezpośrednie, nieskrępowane, bez cienia brutalności. A jednak
wywołało we mnie uczucie złożone – jak sobie później uświadomiłem – z
nienawiści i obawy, żeby nie powiedzieć: lęku. W sekundę potem oboje
zniknęli. Mieli chyba talent do ulatniania się. Wchodząc jednak do
pensjonatu, zobaczyłem ich przelotnie przez uchylone drzwi, wycofali się po
prostu do salonu przez francuskie okno.
Ostrożnie zagadnięta na temat nowych gości, moja gospodyni nie okazała
się nieużyta. Powtarzam wiernie, co od niej usłyszałem, wprowadzając tylko
odrobinę szacunku dla gramatyki. Dziewczęta nazywały się Paulina i Ewa
Maynard, pochodziły z San Francisco; Paulina była starsza. Towarzyszył im
opiekun, Ryszard Benning, najbliższy przyjaciel ich zmarłego ojca. Przywiózł
on dziewczęta do Brownville w nadziei, że górski klimat posłuży Ewie, której
ponoć groziły suchoty.
Tę zwięzłą i prostą historią gospodyni przyozdobiła koronkowym
panegirykiem, który dawał szczodry wyraz jej wierze w niezłomne chęci i
możliwości pana Benninga, możliwości zapłacenia za wszystko, czym tylko
mógł służyć jej pensjonat. Była przekonana, że pan Benning ma dobre serce,
świadczyło o tym choćby jego poświęcenie dla dwóch pięknych sierot i
doprawdy wzruszająca troskliwość o ich wygodę. Zbyt skąpe wydały mi się te
dowody i powiedziałem sobie w duchu: „To się okaże”.
Niewątpliwie niezmiernie dbał o swoje wychowanki. Często spotykałem
ich w okolicy, nieraz w towarzystwie innych gości z pensjonatu. Przetrząsali
parowy, łowili ryby, strzelali dla przyjemności, urozmaicając na różne sposoby
monotonię wiejskiego dnia.
I chociaż obserwowałem ich, jak dalece tylko przyzwoitość pozwalała, nie
spostrzegłem niczego, co by w jakikolwiek sposób wyjaśniało tę dziwną
rozmowę zasłyszaną w lesie. Z czasem poznałem nieco bliżej obie młode panny
i nie odczuwałem już odrazy na widok ich opiekuna, z którym wymienialiśmy
pozdrowienia.
Minął miesiąc i przestałem prawie interesować się ich sprawami, gdy
pewnej nocy całe nasze miasteczko poruszył wypadek, który żywo przypominał
mi moją leśną przygodę.
Śmierć starszej z dziewcząt, Pauliny.
Siostry zajmowały wspólną sypialnię na drugim piętrze pensjonatu.
Budząc się o szarym poranku, Ewa znalazła obok siebie martwą Paulinę. W
jakiś czas później, kiedy dziewczyna płakała nad zmarłą wśród tłumu
współczujących, choć niezbyt rozważnych osób, do pokoju wszedł pan
Benning. Zbliżył się do Ewy i chciał ją wziąć za rękę. Dziewczyna żachnęła się
i zaczęła cofać się przed nim do drzwi.
– To ty – zawołała – ty to zrobiłeś. Ty... ty... ty!
– Ona bredzi – powiedział Benning cichym głosem. Postępował za nią
krok w krok, topiąc w jej oczach uparte spojrzenie, bez krztyny ciepła czy
współczucia. Dziewczyna przystanęła, bezradnie opuściła rękę, rozszerzone
źrenice oprzytomniały, powieki przysłoniły powoli ich niezwykłe, dzikie piękno.
Stała bez ruchu, niemal taka blada jak jej martwa siostra. Wziął ją za rękę i
łagodnie otoczył ramieniem, jakby chciał ją wesprzeć. Wybuchnęła płaczem i
przytuliła się do niego jak dziecko. Benning uśmiechnął się, co mnie szalenie
oburzyło – być może każdy uśmiech podziałałby na mnie tak samo – i
wyprowadził ją cicho z pokoju.
Wdrożono śledztwo, które dało stereotypowy wynik: zgon, jak się okazało,
nastąpił wskutek „palpitacji serca”. Było to jeszcze przed wynalezieniem
„zawału”. Zabalsamowane zwłoki odwiózł do San Francisco ktoś postronny.
Ewa i Benning zamiast towarzyszyć zmarłej zostali na miejscu. Z hotelowych
plotek wynikało, że mniej odważni uważają to za bardzo dziwne, a
najodważniejsi za dziwne niesłychanie, ale szlachetna gospodyni osłoniła
winowajców własną piersią, powiadając, że nie mogli pojechać ze względu na
kruche zdrowie panienki. Warto zanotować, że z ust dwojga najbardziej
dotkniętych i widać najmniej zainteresowanych nie usłyszano żadnych
wyjaśnień.
Któregoś wieczoru, chyba w tydzień po śmierci Pauliny, wyszedłem na
werandę pensjonatu po książkę, którą tam zostawiłem. Pod osłoną dzikiego
wina, które tłumiło blask księżyca, zobaczyłem Benninga. Byłem na to
przygotowany, gdyż przed chwilą usłyszałem cichy, uroczy głos Ewy Maynard,
którą również ujrzałem w cieniu. Położyła mu dłoń na ramieniu i spoglądała
mu w oczy. Benning trzymał ją za rękę, z niezwykłym wdziękiem pochylił gło-
wę. Wyglądali jak para kochanków. W ukryciu poczułem się bardziej nieswojo
niż owej pamiętnej nocy w lesie. Już miałem się wycofać, kiedy dziewczyna się
odezwała. Kontrast między jej zachowaniem a słowami był tak zdumiewający,
że nie ruszyłem się z miejsca.
– Odbierzesz mi życie, tak jak Paulinie – powiedziała. – Znam twój zamiar
równie dobrze, jak twoją siłę, i o nic nie proszę, tylko żebyś to zrobił bez
zbędnych ceregieli i zwrócił mi spokój.
Benning nie odpowiedział – po prostu puścił jej rękę, odwrócił się, zszedł
po schodkach do ogrodu i zniknął wśród krzewów. Ale w chwilę później z
pewnej odległości usłyszałem, jak śpiewa swoim znakomitym, czystym głosem
jakąś barbarzyńską pieśń. Doznałem wrażenia, że coś się za nią kryje – jakiś
daleki, dziwny kraj, zaludniony przez istoty, którym służą zakazane moce.
Słuchałem jak oczarowany, ale gdy pieśń zamarła w oddali, otrząsnąłem się i
w lot dostrzegłem nadarzającą się w moim mniemaniu okazję. Wynurzając się
z cienia, podszedłem do dziewczyny. Drgnęła i spojrzała na mnie oczyma
ściganego zająca. Możliwe, że to ja ją przestraszyłem.
– Proszę pani – powiedziałem – błagam, niech mi pani powie, kim jest ten
człowiek i skąd się bierze jego władza nad panią. Być może to grubiaństwo z
mojej
strony,
ale
nie
czas
na
konwenanse.
Gdy
kobiecie
grozi
niebezpieczeństwo, każdy ma prawo działać.
Słuchała, nie reagując, jakby ją to nic nie obchodziło, a kiedy
skończyłem, z wyraźnym znużeniem przymknęła wielkie, niebieskie oczy.
– Nic pan nie wskóra – powiedziała.
Schwyciłem ją za ramię i jak kogoś, kto zapada w niebezpieczny sen,
potrząsnąłem łagodnie.
– Niechże się pani ocknie – powiedziałem. – Musimy coś zrobić, proszę mi
tylko dać swobodę działania. Powiedziała pani, że ten człowiek zabił pani
siostrę, i ja w to wierzę. Ze panią chce zabić, w co też wierzę.
Bez słowa spojrzała mi w oczy.
– Nie powie mi pani wszystkiego? – dodałem.
– Nic się nie da zrobić, mówię panu, nic. Gdybym nawet mogła, nie
chciałabym. To nie ma najmniejszego znaczenia. Zostaniemy tutaj jeszcze dwa
dni, a potem odjedziemy stąd, och, jakże daleko! Jeśli pan coś zauważył,
błagam, niech pan milczy.
– Ależ ty oszalałaś, dziewczyno! – Usiłowałem brutalnym zachowaniem
przełamać jej apatię. – Oskarżyłaś go o morderstwo. Jeśli mi zaraz nie
wytłumaczysz wszystkiego, zawiadomię władze.
To na nią podziałało, ale nie tak, jak bym tego pragnął. Podniosła
dumnie głowę i powiedziała:
– Niech się pan nie wtrąca, mój panie, do nie swoich spraw. To moja
rzecz, panie Moran. Niech to pana nic nie obchodzi.
– Obchodzi, proszą pani, każdego... cały świat – odpowiedziałem równie
chłodnym tonem. – Jeśli nie kochała pani swojej siostry, to mnie przynajmniej
zależy na pani.
– Proszę pana – przerwała mi, pochylając się ku mnie. – Kochałam ją,
och, Bóg jeden wie jak! Ale więcej jeszcze, ponad wszystko, ponad wyraz,
kocham jego. Pan podsłuchał tajemnicę, ale nie zrobi pan z tego użytku, pan
mu nie zaszkodzi. Zaprzeczę wszystkiemu. Pan powie swoje, ja swoje – do tego
się to sprowadzi. Myśli pan, że pańskie „władze” uwierzą panu?
Uśmiechała się teraz jak anioł i – niech mnie Pan Bóg strzeże – za-
kochałem się w niej po same uszy. Czyżby wiedziona kobiecą intuicją
rozszyfrowała mnie? Zachowanie jej odmieniło się całkowicie.
– Chodź – powiedziała prawie zalotnie – obiecaj, że nie będziesz mi więcej
dokuczał. Chodź, pospacerujemy sobie. – Wzięła mnie po przyjacielsku pod
rękę. – On nie będzie wiedział... nie będzie go tu całą noc.
Spacerowaliśmy przy księżycu tam i z powrotem po werandzie.
Zapominając o niedawnym grobowym nastroju, dziewczyna szczebiotała o
wszystkim, co tylko się działo w całym miasteczku. Milczałem speszony,
czując się trochę jak na potajemnej schadzce. Nie spodziewałem się tego – ta
czarująca i niewinna istota na zimno i jawnie zdradzała człowieka, za którego
przed chwilą gotowa była z miłości poświęcić życie.
„Doprawdy – pomyślałem w swej naiwności – tego jeszcze księżyc nie
widział”.
Na co księżyc musiał się uśmiechnąć.
Zanim się rozstaliśmy, wymogłem na niej obietnicę, że jutro po południu
– przed swoim wyjazdem na zawsze – pójdzie ze mną na spacer do Starego
Młyna. Był to ceniony w Brownville zabytek, wzniesiony w roku 1860.
– Jeśli on się tu nie pokaże – dodała posępnie.
Gdy to powiedziała, znów chciałem pochwycić jej rękę, którą przed chwilą
uścisnąłem na pożegnanie – taki urok ma niewierność kobieca, kiedy nie my,
lecz kto inny pada ofiarą, jak spostrzegł pewien mądry Francuz. Anioł Snu
przeoczył mnie tej nocy.
W pensjonacie podawano kolację o wczesnej porze. Zaraz po wieczerzy
następnego dnia panna Maynard, której nie było przy stole, zeszła do mnie na
werandę, ubrana w najskromniejszy spacerowy kostium. Widocznie „on się nie
pokazał”. Wolno poszliśmy drogą, która prowadziła w górę do Starego Młyna.
Wyraźnie brakowało jej sił i raz po raz dość kapryśnie brała mnie pod rękę.
Nastrój jej albo raczej nastroje były tak zmienne jak kolor nieba w rozigranym
morzu. Żartowała, jak gdyby nigdy nie zdarzyło jej się słyszeć o śmierci,
śmiała się z byle czego i zaraz potem nuciła posępne melodie tak przejmująco,
że musiałem odwracać oczy, inaczej miałaby świetny dowód oddziaływania
swojej sztuki, jeśli to była sztuka, a nie prostota, jak wówczas skłonny byłem
sądzić. I mówiła najdziwniejsze rzeczy w najbardziej niebanalny sposób,
balansując nieraz na krawędziach przepastnych myśli, gdzie ja nie miałem
odwagi nawet stopy postawić. Jednym słowem – była ze wszech miar
fascynująca i z każdą chwilą pogrążałem się w uczuciowe szaleństwo,
popełniałem coraz to sroższe duchowe występki, prowokując całą policję
sumienia do aresztowania mnie za zakłócenie spokoju wewnętrznego.
Gdy doszliśmy do młyna, nie zatrzymała się nawet, tylko skręciła na
koleinę biegnącą przez ściernisko w stronę strumienia. Minęliśmy mostek i
poszliśmy ścieżką, która wiodła pod górę do najbardziej malowniczego zakątka
w całej okolicy. Było to „Orle Gniazdo” – szczyt urwiska wznoszącego się
prosto w niebo i górującego nad borem. Z wierzchołka mieliśmy wspaniały
widok na dolinę po drugiej stronie i wzgórza w ostatnich promieniach
zachodzącego słońca. Staliśmy, patrząc, jak blask coraz to wyżej umyka przed
powodzią mroku zalewającą dolinę, gdy raptem usłyszeliśmy kroki i w
następnej chwili zjawił się Benning.
– Zobaczyłem was z dołu – powiedział niedbale. – Więc wdrapałem się
tutaj.
Zamiast chwycić go za gardło i zepchnąć w przepaść, wymamrotałem jak
idiota jakieś grzeczne kłamstewko. Dziewczyna na jego widok zmieniła się w
okamgnieniu. Tylko miłość potrafi tak rozjaśnić twarz – nawet zachodzące
słońce nie rozbłysło tak wspaniale w jej oczach.
– Jakże się cieszę, że jesteś! – zawołała, wyciągając do niego ręce. I niech
mnie diabli wezmą, jeśli to nie było szczere.
Benning usiadł sobie na ziemi i zaczął żywo rozprawiać o dzikich
kwiatach, jakie rosną w okolicy. Przyniósł całą ich wiązankę. W połowie
żartobliwego zdania zamilkł niespodziewanie i wbił wzrok w Ewę, która
wsparta o drzewo w zamyśleniu plotła wianek z trawy. Wtenczas z
przerażeniem podniosła oczy, jak gdyby wyczuła jego spojrzenie. Wstała,
rzuciła wianek i wolno odeszła na bok. On również wstał, nie spuszczając z
niej wzroku. Wciąż trzymał w ręce wiązankę kwiatów. Dziewczyna odwróciła
się, jak gdyby chcąc się odezwać, ale nie powiedziała ni słowa. Dziś wyraźnie
sobie przypominam coś, czego wówczas prawie sobie nie uświadamiałem –
straszliwy kontrast między uśmiechem na jej wargach a przerażeniem w
oczach, gdy napotkała jego uparte, rozkazujące spojrzenie. Nie mam pojęcia,
jak się to stało ani jak doszło do tego, że zorientowałem się za późno. Wiem
tylko, że z owym niebiańskim uśmiechem na ustach i ze zgrozą w oczach Ewa
Maynard skoczyła w przepaść i runęła na wierzchołki sosen w dole.
W jaki sposób i kiedy znalazłem się u podnóża skały, nie umiem tego
powiedzieć, ale Benning był już tam i klęczał nad tym, co z niej pozostało.
– Martwa – powiedział zimno – martwa. Pójdę do miasta po pomoc. Niech
pan wyświadczy mi łaskę i zostanie.
Wstał i poszedł przed siebie, ale przystanął po chwili i odwrócił się.
– Z całą pewnością zauważył pan, mój przyjacielu – powiedział – że
zrobiła to absolutnie sama. Nie zdążyłem się zerwać, aby temu zapobiec, a pan
nie wiedząc o jej zaburzeniach umysłowych... Rzecz jasna, pan nie mógł się
nawet tego spodziewać.
Zachowanie jego rozwścieczyło mnie.
– Choćbyś poderżnął jej gardło tymi przeklętymi rękami, lepiej nie mogłeś
jej zamordować – powiedziałem.
W milczeniu wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i poszedł. W
chwilę później z ciemnego boru, w którym znikł, usłyszałem śpiewaną
mocnym barytonem arię z Rigoletta – La donna e mobile.
Oczy pantery
1 Obłąkane niekoniecznie muszą wychodzić za mąż
Późnym popołudniem na przydrożnej ławeczce w wiejskiej okolicy
siedzieli mężczyzna i kobieta. On byl w średnim wieku, szczupły, śniady, miał
w sobie coś z poety i korsarza – na ulicy musiał budzić ciekawość. Dziewczyna
odznaczała się nadzwyczaj gibką figurą. Młoda, jasnowłosa i pełna wdzięku,
miała na sobie szarą suknię w dziwne brązowe cętki. Może i była piękna, ale
gdy kto na nią spojrzał, całą uwagę przyciągały jej oczy – szarozielone,
podłużne i wąskie, których wyraz wymykał się określeniu. Czuło się tylko, że
są niepokojące. Takie oczy mogła mieć Kleopatra.
Rozmawiali ze sobą.
– Kocham cię – mówiła dziewczyna – kocham, jak mi Bóg miły. Ale nie
wyjdę za ciebie za mąż. Nie, nie mogę.
– Stale to powtarzasz, Ireno, ale dlaczego nie chcesz wyjaśnić mi
powodów? Czy mi się to nie należy? Pozwól mi dowieść, że cię rozumiem i że
nic mnie nie odstraszy. Wyjaśnij mi, dlaczego?
– Dlaczego cię kocham?
Uśmiechnęła się przez łzy, ale jemu nie dopisało poczucie humoru.
– Nie, tego mi nie wyjaśniaj. Dlaczego nie chcesz wyjść za mnie? Mów.
Muszę wiedzieć. Mówisz czy nie?!
Zerwał się z ławki, zacisnął pięści i spoglądał na nią spode łba, jakby
gotów ją udusić, byleby dowiedzieć się prawdy. Dziewczyna przestała się
uśmiechać, patrzyła mu tylko w twarz nieruchomo, uważnie, bez krzty
wzruszenia czy sympatii. A jednak było w jej wzroku coś takiego, że stracił
tupet i ciarki mu przeszły po grzbiecie.
– Chcesz koniecznie dowiedzieć się, dlaczego? – spytała całkiem
bezbarwnym tonem, tak bezbarwnym jak wyraz jej oczu.
– Jeśli wolno... Jeśli nie żądam za wiele. – Najwyraźniej spuszczał z tonu.
– Dobrze, dowiesz się. Jestem obłąkana.
Mężczyzna żachnął się, zrobił niedowierzającą minę i omal nie parsknął
śmiechem. Znowu jednak zawiodło go poczucie humoru. Nie wierzył jej
zupełnie, a jednak poczuł się głęboko zaniepokojony. Nasze przekonania nie
lubią żyć w zgodzie z uczuciami.
– Tak by powiedzieli lekarze – ciągnęła dziewczyna. – Osobiście
wolałabym nazwać to „opętaniem”. Usiądź i posłuchaj, co ci powiem.
Przed nimi rozpościerała się dolina. Wzgórza stały w zachodzącym
słońcu, na ziemię spłynęła osobliwa cisza, zwiastunka zmierzchu. Tajemniczy i
uroczysty nastrój udzielał się wszystkim dokoła – przyrodzie i ludziom. Jenner
Brading słuchał w milczeniu opowieści dziewczyny. Chwilami, gdy napotykał
jej wzrok, ogarniał go jakiś nieokreślony lęk, którym zawsze – mimo kociego
uroku – napawały go jej oczy.
Przez wzgląd na czytelnika, który może powątpiewać w talent narracyjny
Ireny Marlowe, autor ośmiela się podać jej opowieść w swojej wersji.
2 Izba może być za ciasna dla trojga, nawet gdy ktoś jest na zewnątrz
W chacie z okrąglaków kuliła się pod ścianą kobieta, przyciskając do
piersi niemowlę. Za oknem rozpościerał się gęsty, głuchy las. Była noc i oko
ludzkie nie rozpoznałoby w mroku kobiety z dzieckiem. A jednak ktoś
przyglądał się im uporczywie, czujnie, z uwagą niesłabnącą ani na chwilę – w
tym kryje się punkt zwrotny całej opowieści.
Karol Marlowe należał do pokolenia, które dziś już wymarło, pokolenia
pionierów puszczy. Upodobali oni sobie leśne głusze na lewym brzegu doliny
Missisipi, rozpościerające się od Wielkich Jezior aż po Zatokę Meksykańską. I
przez sto lat z górą parli wciąż na zachód, ze strzelbą i toporem, wydzierając
przyrodzie skrawki ziemi pod pług, które dopiero ich mniej awanturniczy, lecz
bardziej gospodarni następcy wydarli puszczy na dobre. Ale gdy wreszcie
wydostali się z lasów na otwarte przestrzenie, ślad po nich zaginął, jakby
zapadli się pod ziemię. Nie ma już pionierów puszczy; pionierzy równin – ci, co
mieli łatwe zadanie i w ciągu jednego pokolenia ogarnęli dwie trzecie kraju –
przynależą do innego, niższego gatunku. Niebezpieczeństwa, trudy i
niedostatki surowego życia w puszczy dzieliła z Karolem jego żona i dziecko.
Był do nich obojga z całego serca przywiązany, wywodził się bowiem ze
środowiska, w którym cnoty rodzinne ceniono nade wszystko. Żona była
młoda i powabna, a żywot na straszliwym odludziu nie zdążył jeszcze zatruć
jej pogodnego usposobienia. Niebiosa postąpiły z nią uczciwie, nie obdarzając
jej nadmiernym łaknieniem szczęścia, którego nie mogłyby zaspokoić skromne
radości puszczańskiego życia. Zajęcia gospodarskie, dziecko, mąż i kilka
głupiutkich książek zaspokajały aż nadto jej potrzeby.
Któregoś ranka w pełni lata Marlowe zdjął ze ściany strzelbą i oznajmił,
że ma ochotę pójść na polowanie.
– Przecież nie brak nam mięsa – powiedziała żona. – Nie idź dzisiaj,
bardzo cię proszę. W nocy miałam okropny sen. Nie mogę go sobie
przypomnieć, ale czuję, że zdarzy się coś strasznego, jeśli nas zostawisz same.
Przykro stwierdzić, że Marlowe zlekceważył przestrogę, chociaż czaiło się
w niej przeczucie nieszczęścia. Szczerze mówiąc – roześmiał się.
– Spróbuj, a nuż sobie przypomnisz – powiedział. – Może ci się śniło, że
nasza maleńka postradała mowę.
Wczepiając się tłustymi paluszkami w myśliwską kurtę, maleńka
gaworzyła właśnie z zapałem, wyrażając swój zachwyt na widok rysiej czapki
ojca.
Żona dała za wygraną; nie umiała odpowiedzieć dowcipnie na
przyjacielskie docinki męża. Pocałował obie na pożegnanie i poszedł.
Zamykając za sobą drzwi, pożegnał na zawsze swoje szczęście.
Nadeszła noc, a on nie wracał. Żona czekała na niego z wieczerzą.
Położyła małą do kołyski i nuciła jej cicho, póki dziecko nie usnęło. Ogień na
palenisku wygasł powoli.
Zapaliła świecę i postawiła ją w otwartym oknie na znak powitania –
myśliwy powinien dojrzeć ją z daleka. Przezornie zamknęła drzwi na wszystkie
spusty, jakby dzikie zwierzęta wolały wchodzić drzwiami niż otwartym oknem.
Nikt jej nie wtajemniczył w zwyczaje drapieżników, nie wiedziała, którędy lubią
wchodzić nieproszone, choć iście kobieca intuicja podszeptywała jej, że
najchętniej zakradają się kominem. Z upływem nocy wcale nie stawała się
mniej niespokojna, tylko bardziej senna, oparła wreszcie głowę o kołyskę.
Świeca w oknie dopalała się powoli, pryskając i migocząc, aż zgasła nie
zauważona; kobietę bowiem zmorzył sen.
Śniło jej się, że siedzi przy kołysce swojego drugiego dziecka. Pierwsze nie
żyło i mąż nie żył. Była w jakimś obcym, nieznanym domu. Ciężkie, dębowe
drzwi pozamykane były na głucho, w oknach rysowały się żelazne kraty.
Pomyślała, że zakratowano ją z obawy przed Indianami. Nic nie budziło w niej
zdziwienia, uczucia nieznanego we śnie, ogarnęła ją tylko litość nad sobą.
Dziecko spało z głową pod kołderką. Odkryła je – spod kołderki wyjrzała
paszcza dzikiego zwierza. Na ten przeraźliwy widok ocknęła się, dygocąc w
ciemnościach.
Po chwili opamiętała się, namacała ręką kołyskę; spokojny oddech
dziecka upewnił ją, że nic mu się nie stało, ale nie mogła się powstrzymać i
delikatnie dotknęła palcami buzi. Sama nie wiedząc, dlaczego to robi, wstała,
wzięła śpiące dziecko na ręce i przytuliła je mocno do piersi. Odwróciła się od
kołyski i ujrzała w ciemnościach dwa światełka jarzące się zielonkawo-
czerwonym blaskiem. Wzięła je za węgle na palenisku, po chwili zorientowała
się z niepokojem, że palenisko jest gdzie indziej, co więcej – światełka są za
wysoko, niemal na wprost jej oczu. Były to bowiem źrenice pantery.
Czyhała o niecałe pięć kroków, w otwartym oknie. W ciemnościach
jarzyły się tylko jej straszne ślepia, ale coś podszepnęło strwożonej kobiecie, że
pantera stoi na tylnych łapach, wspierając się pazurami o futrynę. Kieruje nią
więc złośliwy zamiar, a nie ospała ciekawość. Na myśl o tym ogarnęła ją groza,
czuła, jak w okrutnym blasku nieustępliwych źrenic topnieje jej odwaga,
opuszczają siły. Kolana ugięły się pod nią i z wolna – broniąc się
instynktownie przed gwałtowniejszym ruchem, aby nie sprowokować pantery
do skoku – osunęła się na podłogę, skuliła się pod ścianą i dygocząc,
usiłowała osłonić dziecko swoim ciałem, nie odrywając wzroku od świetlistych
obręczy. W śmiertelnej udręce nie nawiedziła jej żadna nadzieja, żadna myśl o
mężu, o ratunku, o ucieczce. Tylko strach przed skokiem pantery, impetem jej
cielska, ciosem potężnych łap, przed kłami wżerającymi się w gardło – i myśl o
rozszarpanym dziecku. W bezruchu, w absolutnej ciszy czekała na stracenie,
mijały godziny, lata, wieki, a diabelskie ślepia spoglądały na nią uparcie.
Dźwigając jelenia na plecach, Karol Marlowe późną nocą dotarł wreszcie
do domu. Nacisnął klamkę, drzwi były zamknięte. Zastukał, odpowiedziała mu
cisza. Złożył jelenia pod progiem i pomyślał, że lepiej zapukać w okno. Skręcił
za węgieł i zdawało mu się, że coś zaszeleściło w zaroślach, dobiegły go jakby
ukradkowe stąpnięcia, których nawet jego wprawne ucho nie zdołało
rozpoznać. Spostrzegł ze zdumieniem, że okno jest otwarte. Przerzucił nogę
przez parapet i wskoczył do środka. W chacie panowała zupełna ciemność i
cisza. Po omacku podszedł do paleniska, znalazł zapałki i zapalił świecę.
Rozejrzał się. Żona z dzieckiem w objęciach siedziała skulona pod ścianą.
Zanim do niej podbiegł, wstała wybuchając śmiechem. Śmiech był sztuczny
jak szczęk łańcucha. Sam nie wiedząc, co robi, wyciągnął ramiona. Podała mu
dziecko. Było martwe – zaduszone matczynym uściskiem.
3 Teoria obrony
Słońce skryło się już za horyzontem i letni zmierzch gęstniał w parowach,
kiedy dziewczyna skończyła swą opowieść. Brading milczał, czekając, co mu
jeszcze powie, gdyż nie widział określonego związku między opowieścią a ich
niedawną rozmową. Ale dziewczyna siedziała milcząc, z odwróconą twarzą.
Nerwowo zaciskała ręce.
– Smutna to, straszna historia – odezwał się wreszcie Brading – ale
przyznam się, że jej nie rozumiem. Nazywasz Karola Marlowe’a swoim ojcem,
co się zgadza. Domyślałem się, że postarzał przedwcześnie pod wpływem
jakichś ciężkich przeżyć. Daruj, ale ty powiedziałaś, że... że...
– Że jestem obłąkana – dokończyła dziewczyna. Nadal odwracała przed
nim twarz.
– Ależ, Ireno, przecież mówisz... Proszę cię, kochanie, nie odwracaj się
ode mnie... Przecież mówisz, że dziecko zmarło, nie zaś, że straciło rozum.
– Tamto zmarło, ale drugie nie. Urodziłam się w trzy miesiące potem.
Zrządzeniem łaskawej opatrzności matka postradała życie, wydając mnie na
świat.
Brading zaniemówił; poczuł się nieco oszołomiony i nie umiał na
poczekaniu powiedzieć nic właściwego. Dziewczyna wciąż odwracała od niego
twarz, nerwowo zaciskając palce. W zakłopotaniu chciał wziąć ją za rękę, ale
coś go powstrzymało. Przypomniał sobie, że jej ręce nigdy go nie pociągały.
– Czy to możliwe – podjęła dziewczyna – aby ktoś urodzony w takich
okolicznościach nie różnił się niczym od innych ludzi? Był, jak się to mówi,
zdrów na umyśle?
Brading nie odpowiedział. Zafrapowała go pewna myśl, pewna – jak
rzekłby uczony – hipoteza, która mogła rzucić niespodziewane i posępne
światła na całą kwestię.
Kraj był nadal dosyć dziki i na ogół rzadko zaludniony. Zawodowych
myśliwych spotykało się jeszcze na każdym kroku, a wśród ich trofeów trafiały
się okazy grubego zwierza. Mniej lub bardziej wiarygodne pogłoski o
drapieżnikach, spotykanych nocą na drodze, pojawiały się od czasu do czasu,
przeżywały zwykłe nasilenie i szły w niepamięć. Najświeższy dodatek do tych
popularnych apokryfów – zrodzony widać pod wspólnym natchnieniem w kilku
domach naraz – stanowiła opowiastka o panterze, która wystraszyła ponoć
domowników, zaglądając nocą przez okno. Historyjka ta wywołała maleńką
sensację, zasłużyła sobie nawet na wzmiankę w miejscowej gazecie, ale
Brading nie przywiązywał do niej wagi. Dopiero teraz uderzyła go jej wyraźna
zbieżność z opowieścią, którą usłyszał z ust dziewczyny. Zbieżność, jak mu się
wydało, całkiem nieprzypadkowa. Czyż nie było możliwe, że z pierwszej
historyjki narodziła się druga – że trafiając na podatną glebę: chorobliwą
umysłowość i bujną wyobraźnię, rozrosła się w tragiczną opowieść, którą
właśnie usłyszał?
Brading przypomniał sobie pewne szczegóły z życia dziewczyny, pewne
cechy jej usposobienia, na które – jako że miłość nie jest ciekawska – nie
zwracał dotychczas uwagi. Mieszkała z ojcem na zupełnym odludziu, oboje
niechętnie widywali gości. Zdradzała dziwny lęk przed nocą, najbliżsi znajomi
nie spotykali jej nigdy po zapadnięciu zmroku. Z pewnością przy takim
usposobieniu raz rozniecona wyobraźnia mogła wybuchnąć nieokiełznanym
płomieniem. Zabolało go to okrutnie, ale nie mógł dłużej wątpić, że była
szalona. Myliła się tylko, biorąc skutki swojej niepoczytalności za przyczynę –
stwarzając wyimaginowany związek między swoją osobą a bajdurzeniem
miejscowych mitomanów. Z niejasną chęcią sprawdzenia swojej „teorii”, choć
nie bardzo wiedząc, jak się do tego zabrać, Brading odezwa! się serio, ale nie
bez wahania:
– Ireno, kochanie, powiedz mi... Błagam, nie obraź się, ale powiedz...
– Już ci powiedziałam – przerwała mu z porywczością, o jaką jej nie
podejrzewał – że nie możemy się pobrać. Czy warto coś więcej mówić?
Zanim się zorientował, ześliznęła się z ławki i nie spojrzawszy nawet na
niego, pobiegła do domu, przemykając się zwinnie wśród drzew. Brading stał,
patrząc za nią w milczeniu, aż znikła w mroku. Raptem szarpnął się jak
trafiony kulą w pierś; strach i zdumienie wykrzywiły mu twarz – w pomroce
ujrzał krótki i wyrazisty blask. Świecące oczy. Zdębiał na chwilę, ale zaraz
rzucił się w las wołając:
– Ireno! Ireno, uważaj! Pantera! Pantera!
W jednej chwili przebiegł zagajnik i ujrzał, jak szara spódniczka
dziewczyny niknie w drzwiach domu. Nie było widać żadnej pantery.
4 Apel do sumienia Boga
Adwokat Jenner Brading zajmował domek na peryferiach miasteczka,
pod samym lasem. Surowe obyczaje zabraniały kawalerom korzystania z usług
„dziewczyn do wynajęcia”, a innej służby w tych stronach nie znano. Brading
więc musiał stołować się w miejskim hotelu, gdzie również urządził sobie
kancelarię.
Domek
pod
lasem
utrzymywał
jedynie
ze
względów
reprezentacyjnych. Temu, kogo miejscowa gazeta nazywała „najambitniejszym
jurystą swoich czasów”, nie wypadało być „bezdomnym”. Mówiono, że wkrótce
po wybudowaniu domku Brading zdradził niefortunne zapędy matrymonialne
– w gruncie rzeczy posunął się tak daleko, że dostał kosza od pięknej, ale
ekscentrycznej córki starego samotnika, Marlowe’a. Wierzono temu
powszechnie, ponieważ sam o tym opowiadał, gdy wybranka milczała – akurat
odwrotnie, niż w życiu bywa, co musiało budzić zaufanie.
Okno sypialni Bradinga wychodziło na las. Którejś nocy obudził się,
słysząc, że coś się dzieje za oknem. Dobiegł go jakiś szmer, którego nie umiał
określić. Wzdrygnął się nerwowo i sięgnął po rewolwer. Z godną pochwały
przezornością trzymał go pod poduszką, sypiał bowiem przy otwartym oknie.
W pokoju panowała zupełna ciemność, ale adwokat nie czuł strachu i nie
stracił orientacji. Patrzył i czekał cicho, co dalej nastąpi. Odróżniał już
jaśniejszy trochę kwadrat okna. Po chwili nad parapetem zamigotały gorejące
oczy, złośliwe i straszne. Serce podskoczyło Bradingowi do gardła, chłód
przebiegł po plecach; czuł, jak włosy mu się jeżą, a krew odpływa z policzków.
Choćby chciał, nie mógł krzyknąć, ale jako człek odważny nie krzyknąłby,
choćby mógł. Strachliwe ciało niech sobie dygocze, ale duch w nim siedzi
rogaty. Powoli wznosiły się świecące oczy i powoli wznosiła się ręka Bradinga
ściskająca rewolwer. Dał ognia!
Oślepiony błyskiem i ogłuszony hukiem, usłyszał jednak – a może mu się
zdawało – dziki krzyk pantery, tak ludzki i diabelski zarazem. Wyskoczył z
łóżka, w pośpiechu naciągnął ubranie i z rewolwerem w ręce wypadł z domu.
Drogą nadbiegło paru ludzi. Wspólnie przeszukali mokre od rosy obejście. Pod
oknem trawa była zgnieciona i zdeptana, w świetle latarni ujrzeli kręty szlak
wiodący w stronę zarośli. Któryś potknął się i upadł na ręce; kiedy podniósł
się, poczuł, jak palce mu się lepią. Przybliżył je do światła. Okazało się, że są
umazane posoką.
Nikt nie miał ochoty zadawać się bez broni ze zranioną panterą, zawrócili
wszyscy prócz Bradinga. Ten zapuścił się śmiało w las, z latarnią i
rewolwerem. Przedzierając się przez chaszcze, trafił na maleńką polankę i
odwaga jego została nagrodzona – odnalazł swój łup. Nie była to jednak
pantera. O tym, co to było, mówi po dziś dzień na wiejskim cmentarzu
sędziwy, nagrobny kamień, nad którym przez wiele lat pochylał się zgarbiony
Marlowe z pooraną twarzą. Niechaj na dusze ojca i córki spłynie pokój
wieczny. Pokój i zadośćuczynienie.
Okno zabite deskami
W roku 1830, tam gdzie dziś leży wielkie miasto Cincinnati, rozpościerał
się przeogromny i prawie nietknięty toporem bór. W okolicy znajdowały się z
rzadka rozsiane osady pionierów – ludzi o niespokojnych duszach, ledwie
bowiem zdążyli wyciosać znośne do zamieszkania sadyby i dorobić się
dostatków, które dziś nazwalibyśmy ubóstwem, a już gnani jakimś niepojętym
przymusem wewnętrznym porzucali wszystko i parli dalej na zachód,
narażając się znów na niebezpieczeństwa i poniewierkę, aby odzyskać te liche
dostatki, których sami się wyrzekli. Wielu z nich na zawsze przeniosło się w
odległe strony, ale wśród tych, co pozostali, znajdował się osadnik, który
przybył tu jako jeden z pierwszych. Mieszkał samotnie w głębi milczącego i
ponurego lasu, zdawało się, że stanowi już jego nieodłączną część. Nigdy
bowiem nie uśmiechnął się ani nie odezwał bez potrzeby. Utrzymywał się ze
sprzedaży skór, które przywoził na targ do miasteczka nad rzeką. Ziemia jego
leżała odłogiem, znać było, że kiedyś zamierzał ją uprawiać – obok chaty
pozostało parę akrów poręby, spróchniałe pnie tonęły wśród świeżej
roślinności, która naprawiła szkody wyrządzone toporem. Widać jego zapał do
uprawy roli wygasł doszczętnie.
Mieszkał w ulepionej gliną chacie z okrąglaków, krytej dachem z
wypaczonych desek. Miała ona jedne drzwi, a naprzeciw nich – okno. Od
niepamiętnych czasów było ono zabite na głucho deskami. Nikt nie wiedział,
dlaczego. Właściciel pewno nie miał wstrętu do światła i świeżego powietrza;
myśliwi, którzy tamtędy przechodzili, widywali go zazwyczaj, jak przesiadywał,
wygrzewając się na progu, jeśli tylko niebo użyczyło mu słońca. Przypuszczam,
że większość osób, które znały tajemnicę tego okna, dawno już wymarła. Ale
przekonacie się, że ja ją znam.
Podobno nazywał się Murlock. Dobiegał pięćdziesiątki, lecz wyglądał o
dwadzieścia lat starzej. Widocznie nie oszczędziły go ciężkie przeżycia. Miał
bujną, siwą brodę, siwe włosy na skroniach, zapadnięte i wyblakłe oczy.
Zmarszczki poorały mu twarz w przedziwny sposób, przecinając się nawzajem.
Był słusznego wzrostu, szczupły i garbił się pod ciężarem. Nie widziałem go
nigdy; znam go z opisów dziadka, który opowiadał mi o nim za moich
chłopięcych lat. Dziadek znał go osobiście, gdyż niegdyś sąsiadowali ze sobą.
Któregoś dnia znaleziono w chacie zwłoki Murlocka. W owych czasach
nikt z tego nie robił sensacji, nie było policji śledczej ani gazet; uznano chyba,
że Murlock zmarł śmiercią naturalną, inaczej – powinien bym coś o tym
słyszeć. Wiem tylko, że pochowano go niedaleko chaty, w sąsiedztwie grobu
żony, która wyprzedziła go o tyle lat, że wszelka pamięć o niej zdążyła zaginąć.
Tak zamyka się ostatni rozdział tej prawdziwej opowieści. Wiele lat później
wraz z równie nieustraszonym śmiałkiem zakradłem się w pobliże zrujnowanej
chaty i miałem dość odwagi, aby cisnąć w nią kamieniem i uciec przed
duchem; każdy rozgarnięty chłopak w okolicy wiedział, że tam straszy. Ale jest
jeszcze wcześniejszy rozdział – opowiedziany przez dziadka.
Murlock był młody i ufny w swe siły, kiedy wybudował chatę i zaczął
karczować las pod farmę, utrzymując się tymczasem z łowiectwa. Z
rodzinnych stron przywiózł sobie młodą żonę, którą darzył szczerym uczuciem.
Dzieliła z nim z ochotą niebezpieczeństwa i trudy puszczańskiego życia. Imię
jej nie zachowało się; o jej urodzie i charakterze tradycja milczy. Sceptycy
niechaj powątpiewają w jej zalety, aleja nie uczynię tego za Boga!
Świadectwem ich miłości jest każdy dzień, jaki Murlock przeżył samotnie po
jej śmierci; cóż bowiem mogło tego swobodnego ducha przykuć do miejsca, je-
śli nie urok wspomnień?
Któregoś dnia po powrocie z dalekich łowów Murlock zastał żonę
majaczącą w goryczce. W promieniu wielu mil nie było ani lekarza, ani
sąsiada; zresztą żona czuła się tak fatalnie, że Murlock nie mógł jej zostawić,
aby udać się po pomoc. Zajął się sam pielęgnowaniem chorej, ale na trzeci
dzień żona straciła przytomność i pozostała w tym stanie, bez żadnych
przebłysków świadomości.
Znając jego charakter, możemy pokusić się o wzbogacenie obrazu
naszkicowanego przez dziadka. Murlock przekonany, że żona nie żyje, miał
jeszcze tyle rozsądku, iż nie zapomniał o obowiązkach wobec zmarłych, zanim
się ich pochowa. Zwłoki trzeba przysposobić przed pogrzebem, tak jak każe
zwyczaj. Spełniając tę powinność, mylił się często, niektóre rzeczy robił
nieprawidłowo i wciąż poprawiał to, co udało mu się zrobić właśnie jak należy.
Chwilami ogarniało go zdumienie, że nie potrafi wykonać najprostszych
czynności, czuł się jak pijany, który nie pojmuje, dlaczego nagle przestały
działać kardynalne prawa fizyczne. Dziwił się również, że nie płacze – dziwił się
i wstydził; zwykła przyzwoitość nakazuje płakać po zmarłych. „Jutro będę
musiał zrobić trumnę i wykopać grób – powiedział na głos. – Gdy ją
pochowam, wtenczas dopiero ją stracę. Na razie... nie żyje wprawdzie, ale to
nic... To musi być w porządku, tak czy inaczej. Nie może być tak źle, jak
człowiekowi się wydaje”.
W zapadającym zmierzchu pochylony nad zmarłą poprawiał jej
uczesanie, troskliwie wykańczał ubogą toaletę z bezduszną dokładnością. Żyło
w nim podświadome przekonanie, że nie jest tak źle – że ją odzyska i wszystko
się wyjaśni. W życiu swoim nie zaznał rozpaczy. Serce i wyobraźnia nie
potrafiły jeszcze ogarnąć tego, co się stało. Nie wiedział, jak głęboką nosi w
sobie ranę, o tym miał się przekonać później i na zawsze. Rozpacz czasem
godzi jak strzała i budzi w ofierze całą wrażliwość, czasem zaś oszołamia jak
cios pałką. Tak właśnie było z Murlockiem. Ledwie wykonał ostatnie
czynności, opadł na krzesło. Zwłoki leżały na stole, w gęstniejącym zmroku
widział blady profil zmarłej. Okrutnie znużony położył ręce na stole i oparł na
nich głowę. W tejże chwili nadleciał przez otwarte okno przewlekły, żałosny
głos jak płacz dziecka zagubionego w mrocznym lesie. Ale osadnik nie
zareagował. Po chwili raz jeszcze dobiegł go ów lament. Może to drapieżnik, a
może tylko sen? Murlock bowiem zasnął.
W kilka godzin później coś go obudziło. Podniósł głowę i wytężył słuch.
Przypomniał sobie, że żona leży martwa na stole! Czuł, że coś się czai w
ciemnościach. Wstrzymał oddech, krew zamarła mu w żyłach.
Raptem stół drgnął lekko i rozległy się ciche kroki, jakby ktoś boso stąpał
po podłodze.
Murlock skamieniał z przerażenia. Przeżył w ciemnościach agonię
strachu ciągnącą się wieki. Odebrała mu mowę i siły. Nie mógi wymówić
imienia zmarłej, nie mógł wyciągnąć ręki, aby przekonać się, czy zwłoki leżą
na stole. Raptem jakiś ciężar zwalił się na stół z takim impetem, że Murlock
omal nie przewrócił się na plecy. Coś tak gwałtownie runęło na podłogę, aż
dom się zatrząsł. Nastąpiło szamotanie i zgiełk nie do opisania. Murlock
zerwał się na nogi. Wyciągnął ręce... Stół był pusty!
W pewnej chwili strach przeradza się w szaleństwo, a szaleństwo zmusza
do działania. Murlock jak wariat rzucił się do ściany, na-macał strzelbę,
porwał ją i wypalił w ciemność. W błysku, który rozjaśnił całą chatę, Murlock
ujrzał ogromną panterą – topiąc kły w gardle zmarłej, wlokła jej ciało ku oknu!
Potem zapadła absolutna ciemność i cisza. Gdy odzyskał przytomność, słońce
było wysoko, a las rozbrzmiewał śpiewem ptaków.
Zwłoki leżały pod oknem, gdzie zawlokła je pantera, zanim uciekła
przerażona błyskiem i hukiem strzelby. Zobaczył potarganą suknię,
zmierzwione włosy, kałużę niezakrzepłej jeszcze krwi, która wyciekła ze
straszliwie rozpłatanego gardła. Wstążka, którą zawiązał wczoraj przeguby rąk
zmarłej, była rozerwana, pięści kurczowo zaciśnięte. W zębach tkwił kawałek
zwierzęcego ucha.
Śmierć Halpina Fraysera
„Albowiem śmierć dokonywa większych zmian, niźli już
wykazano. Wprawdzie reguła uczy, iż odeszłe dusze wracają o
stosownej porze, a bywa, iż jawią się śmiertelnikom w dawnym
swym kształcie cielesnym, atoli zdarzyło się, że prawdziwe
ciało bez duszy chodziło pomiędzy ludźmi. Ci zaś, którym dane
było to przeżyć, zaświadczają, że owa z grobu powstała
martwica ni uczuć przyrodzonych, ni pamięci żadnej o żywocie
swoim dawnym nie posiada, nienawiścią jeno żywię. Wiadomo
takoż, iż poniektóre dusze z dobrotliwości znane za żywota w
diabły wcielone śmierć przeistacza”. Hali
Ş
Którejś mrocznej nocy w pełni lata pewien człowiek obudził się w lesie z
kamiennego snu. Uniósł głowę, zapatrzył się w ciemność i rzekł: „Katarzyna
Larue”. Po czym zamilkł; nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział.
Był to Halpin Frayser. Mieszkał w Santa Helena, a gdzie teraz mieszka,
dokładnie nie wiadomo, gdyż rozstał się ze światem. Ten, kto sypia po lasach,
nie mając nic pod głową prócz suchych liści i wilgotnej ziemi ani nic nad sobą
prócz gałęzi, z których opadły liście, i nieba, z którego spadła ziemia – nie
może liczyć na długowieczność, a Frayser przeżył już trzydzieści dwa lata. Nie
brak istot na tym świecie, najmilszych zresztą, które uważają taki wiek za
bardzo podeszły. To dzieci. Kto z macierzystego portu obserwuje żeglugę życia,
temu się wydaje, że barka, która pokonała znaczniejszą przestrzeń, dobija już
do przeciwnego brzegu. Jednakże nie jest pewne, czy Halpin Frayser sam się
naraził na śmierć.
Cały dzień spędził w górach, na zachód od doliny Napa, polując na
gołębie i drobniejszą zwierzynę, jaka się trafiła w tym sezonie. Pod wieczór
nadeszły niskie chmury i stracił orientację. Chociaż powinien był iść ciągle w
dół – najpewniejszy to ratunek, kiedy ktoś zabłądzi – brak ścieżek tak mu
przeszkadzał, że w głębi lasu zaskoczyła go noc. Nie mogąc przedrzeć się w
ciemnościach przez gęsto zbite krzaki manzanity, otępiały i wyczerpany,
położył się przy korzeniu wielkiego mandrono i zapadł w kamienny sen.
Dopiero wiele godzin później, w samym sercu nocy, jeden z tajemnych bożych
posłańców, który wymknął się przed niezliczone zastępy swoich towarzyszy –
zwiastunów świtu – szepnął śpiącemu do ucha, że już czas. Na co ten usiadł i
wymówił nazwisko... nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo czyje.
Halpin Frayser nie miał zadatków na filozofa ani na badacza. Owa
okoliczność – że budząc się w nocy w głębi lasu wypowiedział na głos jakieś
nazwisko, którego nigdy nie znał ani nie pamiętał – wcale nie podnieciła w nim
ciekawości i chęci wyświetlenia fenomenu. Pomyślał sobie, że to dziwne, i
wzdrygnąwszy się, jak gdyby przez wzgląd na rzekomo chłodne o tej porze
noce, ułożył się z powrotem do snu. Ale nie spał już jak kamień.
Zdawało mu się, że idzie polną drogą, która bielała w gęstniejącym
mroku letniej nocy. Nie wiedział, skąd i dokąd wiodła, ani po co nią szedł,
choć wszystko wydawało się proste i naturalne, jak to we śnie bywa – w tej
krainie przestają niepokoić niespodzianki, a rozsądek odpoczywa sobie.
Wkrótce stanął na rozdrożu; odgałęziała się w tym miejscu mniej uczęszczana
droga, którą dawno chyba nikt nie szedł, ponieważ – pomyślał sobie –
prowadziła do czegoś złego. Mimo to skręcił w nią bez wahania, przynaglany
jakąś bezwzględną koniecznością.
Wyczuł, że szlak, którym idzie, roi się od niewidzialnych istot. Spośród
drzew po obu stronach drogi dolatywały go urywane szepty w jakimś dziwnym
języku, z którego jednak coś niecoś pojmował. Wydawało mu się, że to
porozumiewają się spiskowcy, którzy dybią na jego ciało i duszę.
Noc już dawno zapadła, a jednak nieprzebyty bór rozjaśniało jakieś białe
światło, pozbawione źródła, nierzucające żadnych cieni. Płytka kałuża w starej
koleinie jakby świeżo po deszczu błysnęła szkarłatnym refleksem. Schylił się i
zanurzył w niej dłoń. Uczuł, że palce mu się kleją. Była to kałuża krwi.
Dopiero teraz spostrzegł, że krew plami wszystko dokoła – szerokie liście
łopianów przy drodze, zakurzony trakt spryskany jakby czerwonym deszczem,
pnie drzew w wielkich szkarłatnych łatach, a z listowia krew kapie jak rosa.
Zauważył to wszystko ze zgrozą, chociaż czuł, że tego spodziewał się
właśnie. Zdawało mu się, że jest to pokuta za zbrodnię, wprawdzie nie umiał
jej sobie jasno przypomnieć, ale miał poczucie własnej winy. Wśród zmór,
które go zewsząd prześladowały, świadomość ta stanowiła dodatkową udrękę.
Na próżno rozpamiętywał swoje życie, aby odtworzyć chwilę, w której
zgrzeszył. Pamięć pęczniała mu od obrazów i zdarzeń, które napływały
tłumnie, wypierając się nawzajem albo mieszając ze sobą w zgiełku i mroku,
ale żaden błysk nie zdradzał mu tego, czego szukał. Ogarnął go strach, czuł
się tak, jakby zamordował kogoś po ciemku, sam nie wiedząc dlaczego i po co.
Znalazł się w straszliwej sytuacji – tajemnicze światło jaśniało cicho i
złowieszczo; szkaradne łopiany i drzewa, które zgodnie przybrały ponury i
wrogi wygląd, jawnie sprzysięgły się przeciwko niemu; ścigały go zewsząd tak
wyraźne i przeraźliwe szepty i westchnienia nieziemskich istot – że nie mógł
już dłużej tego znieść. Zrobił straszliwy wysiłek, aby uwolnić się od złośliwego
uroku, i krzyknął pełną piersią. Głos jego rozprysnął się chmarą obcych
dźwięków, pomknął rozbełkotany w dalekie ostępy lasu i skonał w ciszy. Nic
się nie zmieniło. Ale Halpin nabrał otuchy, udało mu się przecież stawić opór.
Powiedział sobie:
„Nie dam się pokonać cichcem. Może nie tylko złe moce wędrują tą
przeklętą drogą. Zostawię im po sobie świadectwo i odezwę do nich
skierowaną. Opowiem o swoich krzywdach, prześladowaniach, jakie znoszę –
ja, bezbronny śmiertelnik, pokutnik, niewadzący nikomu poeta!”. Halpin Fray
ser był takim samym poetą, jak i pokutnikiem... we śnie.
Wyjął z kieszeni notesik oprawiony w czerwoną skórkę, stwierdził jednak,
że nie ma ołówka. Odłamał z krzaka gałązkę, umaczał ją w kałuży krwi i
zaczął spiesznie pisać. Zaledwie przeciągnął gałązką po kartce, gdy gdzieś w
niezmierzonej przestrzeni odezwał się gruby i dziki śmiech. Zbliżał się
bezduszny i zjadliwy, potężniejąc z każdą chwilą. Aż zmieniając się w
nieziemski wrzask, zabrzmiał mu nad samym uchem. A potem ucichł,
zanikając powoli, jak gdyby przeklęta istota, która go wydała, odeszła na
krawędź świata – tam, skąd przyszła. Ale Halpin nie wierzył temu, myślał, że
czyha ona gdzieś w pobliżu, i siedział skamieniały. Dziwne uczucie zaczęło
powoli ogarniać jego umysł i ciało, chyba zupełnie bez pośrednictwa zmysłów.
Narzucała mu się czysta świadomość czyjejś przytłaczającej obecności, jakiejś
nadprzyrodzonej zlej mocy, potężniejszej od niewidzialnych zmór, które go
osaczały. Wiedział, że to ona śmiała się tak szkaradnie. Czuł, że skrada się ku
niemu – z której strony, tego bał się domyślać. Owładnęła nim absolutna
zgroza i jedna tylko myśl – dokończyć odezwę do wszelkich dobrych potęg,
które nawiedzając ten piekielny las, mogą go jeszcze uratować Jeśli nie zazna
wcześniej łaski unicestwienia. Pisał w okropnym pośpiechu, nie maczając
gałęzi, z której nieustannie spływała krew. Ale w środku zdania kalendarzyk
wysunął mu się z rąk. Skamieniały patrzył w wyrazistą twarz, puste i martwe
oczy matki, stała milcząca w śmiertelnej białej szacie.
2
Za czasów swojej młodości Halpin mieszkał z rodzicami w Nashville, w
stanie Tennessee. Zamożny ród Fray serów wywodził się z wyższych sfer,
których niedobitki ostały się po wojnie domowej. Dzieci ich posiadały wszelkie
przywileje i umiały korzystać z tego należycie, dając dowody światłego umysłu
i dobrych manier. Halpin, najmłodszy i nie za bardzo krzepki, był chyba
trochę „zepsuty”. Tracił na tym podwójnie, gdyż matka go rozpieszczała, a oj-
ciec ignorował. Papa, tak jak każdy wpływowy człowiek na Południu, zajmował
się polityką. Ojczyzna, a właściwie miasto i stan, wymagały od niego tylu
poświęceń, że swoich bliskich słuchał tylko jednym uchem, przytępionym
zresztą od politycznych wrzasków, cudzych, no i własnych.
Młody Halpin miał usposobienie marzycielskie, ospałe i raczej
romantyczne. Bardziej pociągała go literatura niż kariera prawnicza, do której
go przeznaczono. Wśród krewnych, wyznających nowoczesną wiarę w
dziedziczność, panowała cicha zgoda, że w Halpinie odżył pradziadek ze strony
matki, Miron Bayne, i powrócił na światło księżyca – to bowiem ciało
niebieskie wywarło za żywota taki wpływ na pradziadku, że został niemałej
rangi poetą, jak na kolonialne czasy. Jakkolwiek do rzadkości należał taki
Frayser, który by nie przechowywał z dumą wykwintnego egzemplarza pa-
triarchalnych „dzieł poetyckich” (wydanych nakładem rodziny i dawno już
wycofanych z niegościnnego rynku), to jednak panowała jakaś nielogiczna
niechęć do tego, aby uczcić wielkiego zmarłego w osobie jego duchowego
spadkobiercy. Od Halpina na ogół wszyscy stronili jak od czarnej owcy, która
w każdej chwili może skompromitować stado pobekiwaniem do rymu.
Frayserowie z Tennessee byli to ludzie praktyczni – żywili tęgą odrazę do
takich cech charakteru, które wykluczają zdrowe powołanie polityczne.
Należy jednak oddać młodemu Halpinowi sprawiedliwość. Wprawdzie
odrodziły się w nim umysłowe i moralne cechy sławnego kolonialnego barda,
przypisywane przez historią i tradycję rodzinną, ale odziedziczona po nim
iskra boża pozostawała w sferze czystych domysłów. Nie tylko że nigdy nie
widziano, aby Halpin zalecał się do muzy, ale wręcz nie był w stanie sklecić
prawidłowo jednego wiersza. A jednak któż mógł wiedzieć, czy nie obudzi się w
nim drzemiący geniusz i nie zatarga struną.
Tymczasem w każdym razie młody człowiek miał niejaką skłonność do
rozpusty. Z matką łączyła go najdoskonalsza sympatia. W skrytości ducha
była ona zagorzałą wielbicielką wielkiego Mirona Bayne’a. Z właściwym swojej
płci taktem – tak powszechnie i sprawiedliwie podziwianym wbrew
zatwardziałym oszczercom, którzy utrzymują, że w zasadzie nie różni się on
niczym od chytrości – zawsze dbała o to, aby nie wyjawić swojej słabości temu,
kto jej nie podziela. W tym wypadku łączyło ich na dodatek poczucie wspólnej
winy. Jeśli w młodości matka go „zepsuła”, to z pewnością on sam jej w tym
pomógł. Gdy osiągnął wiek jako tako męski – na Południu nie można zostać
mężczyzną, jeśli się nie dba o wyniki wyborów – przywiązanie do pięknej
matki, którą od wczesnego dzieciństwa nazywał Kasią, stawało się z roku na
rok coraz czulsze i silniejsze. W obu tych romantycznych naturach ujawniało
się w dyskretny sposób tak często zapoznawane zjawisko – dominujący we
wszelkich związkach ludzkich element seksualny, który wzmacnia, sublimuje i
upiększa nawet więzy pokrewieństwa. Nie rozstawali się ze sobą, a nieznajomi
obserwując ich zachowanie, brali ich nieraz za kochanków.
*
Któregoś dnia wszedł do buduaru matki, pocałował ją w czoło, pobawił
się chwilę jej niesfornym lokiem, wreszcie siląc się na spokój, powiedział:
– Martwiłabyś się bardzo, Kasiu, gdyby mnie zawezwano na parą tygodni
do Kalifornii?
Zanim Kasia otworzyła usta, już odpowiedziały na to pytanie jej zdradliwe
policzki. Jakżeby się miała nie martwić! Na dodatek świadczyły o tym łzy w
migdałowych oczach.
– Ach, mój chłopcze – spojrzała na niego z czułością – powinnam była
spodziewać się tego. Płakałam przecież prawie całą noc. We śnie przyszedł do
mnie dziadek Miron, taki młody jak ty i przystojny, stanął pod ścianą i
wskazał na twój portret. Spojrzałam i nie mogłam rozpoznać twoich rysów, bo
miałeś na twarzy namalowany całun. Twój ojciec wyśmiał mnie, ale my oboje,
mój kochany, wiemy, że takie rzeczy coś znaczą. A na szyi, widać ją było spod
całunu, ujrzałam sine ślady palców... Wybacz mi, ale nie mamy zwyczaju
niczego ukrywać przed sobą. Może inaczej mi to wytłumaczysz. Może to nie
oznacza, że wyjedziesz do Kalifornii. A nie wziąłbyś mnie ze sobą?
Należy wyznać, że ta pomysłowa interpretacja snu w świetle faktów, które
właśnie wyszły na jaw, nie przemówiła synowi do przekonania. Przez chwilę
przynajmniej był przeświadczony, że sen zapowiada znacznie prostszą i
szybszą, jeśli nie mniej tragiczną, katastrofę niż wyjazd na wybrzeże Pacyfiku.
Odniósł wrażenie, że uduszą go za karę na miejscu.
– Przecież są w Kalifornii uzdrowiska – podjęła Kasia, zanim zdążył
wyjaśnić jej, co sen naprawdę oznacza – gdzie leczy się reumatyzm i newralgię,
prawda? Spójrz, jakie mam zesztywniałe palce. Jestem prawie pewna, że
dokuczają mi po nocach.
Podsunęła mu ręce do obejrzenia. Jaką to diagnozę młody człowiek wolał
pokryć uśmiechem, kronikarz tej historii nie jest w stanie stwierdzić, ale ze
swojej strony czuje się w obowiązku powiedzieć, że tak giętkich i
zdrowiusieńkich palców żaden lekarz nie oglądał nawet u najśliczniejszej
pacjentki, pragnącej, aby jej przepisać zmianę powietrza.
W rezultacie – z dwojga tych oryginalnych osób mających równie
oryginalne poczucie obowiązku, jedna wyjechała do Kalifornii, ponoć w
interesach klienta, druga zaś pozostała w domu zgodnie z wolą nieczułego na
nic męża.
W San Francisco szedł sobie Halpin pewnej ciemnej nocy bulwarami nad
morzem, gdy ku swojemu zdumieniu i rozpaczy najniespodziewaniej został
marynarzem. Porwano go siłą na bardzo piękny żaglowiec i wyprawiono w
dalekie kraje. Niedole jego nie skończyły się wraz z rejsem, gdyż statek rozbił
się o wysepkę na południowym Pacyfiku i dopiero w sześć lat później
pozostałych przy życiu rozbitków zabrał na pokład pewien przedsiębiorczy
szkuner i przywiózł z powrotem do San Francisco.
Choć nie miał ni złamanego szeląga, Halpin Frayser zachował dumę nie
mniejszą niż za dawnych, dawnych lat, od których upłynęły jakby całe wieki.
Nie przyjął wsparcia od obcych. Zamieszkał u kolegi, towarzysza przygód,
niedaleko miasteczka Santa Helena, gdzie oczekiwał na wieści i zapomogę z
domu. I wybrał się właśnie na polowanie do lasu, w którym zaskoczył go sen.
3
Upiór, który zjawił mu się we śnie, zarazem podobny i niepodobny do
matki, był tak przeraźliwy, że nie wzbudził w nim krztyny miłości ni tęsknoty,
nie wywołał żadnych wspomnień ani żadnego współczucia; wszystkie
subtelniejsze doznania połknął strach. Halpin chciał rzucić się do ucieczki, ale
nogi miał jak z ołowiu. Ręce zwisały mu bezwładnie po bokach. Nie śmiał
oderwać oczu od wyblakłych źrenic zjawy. Wiedział, że nie jest ona duszą bez
ciała, tylko najstraszliwszą ze wszelkich istot, jakie prześladowały go w
upiornym lesie – ciałem bez duszy! W jej pustym spojrzeniu nie było ani
miłości, ani litości, ani zrozumienia – jakże miała do niej trafić prośba o
zmiłowanie. „Prośbą nikogo nie okłamiesz” – pomyślał, przeinaczając
absurdalnie znane powiedzonko: „kłamstwem nikogo nie uprosisz”.
Zamilkły wszystkie szepty i westchnienia, diabelski las zniknął z jego
świadomości, zostawiając po sobie to monstrualne widmo. Zdawało się, że
mijają wieki i świat zdążył już osiwieć w grzechu, a upiór wciąż stał przed nim
o krok, obserwując go z tępą, zwierzęcą złością. Aż wściekle rzucił się na
niego. Napaść wyzwoliła w Halpinie całą energię fizyczną. Wolę i umysł nadal
pętał urok, lecz jego potężne i zwinne ciało, obdarzone samoistnym życiem,
stawiało uparty i skuteczny opór. Przez chwilę zdawało mu się, że sam nie
bierze udziału w tej niezwykłej walce, tylko obserwuje ją z boku, gdy dyszący
automat zmaga się ze ślepą siłą. Ale raptem odzyskał siebie, jakby nagle
wskoczył we własne ciało, i zaczął walczyć równie czujnie i zajadle, jak jego
szkaradna antagonistka.
Ale cóż za śmiertelnik podoła upiorom, które sam wyśnił? Wyobraźnia
kreując wroga, uległa samounicestwieniu, rezultat walki został przesądzony z
góry. Wszystek opór szedł na marne. Chociaż Halpin zmagał się zajadle z
całych sił, uczuł, jak zimne palce zaciskają mu się na gardle. Przyciśnięty do
ziemi, ujrzał tuż nad sobą martwą i kościstą twarz. A potem otoczył go mrok.
Zadudniły gdzieś bębny, narastał gwar, aż jakiś daleki krzyk strzelił w niebo
rozsiewając ciszą – i Halpin Frayser śnił, że nie żyje.
4
Po ciepłej, pogodnej nocy nastał ranek wilgotny od mgły. Pod wieczór
poprzedniego dnia maleńki obłoczek, piórko zupełne, cień chmurki uczepił się.
nagich skał pod samym szczytem Góry Sw. Heleny. Taki zwiewny, taki
przezroczysty, jakby uprządła go fantazja. Aż chciało się zawołać: „Spójrz
prędko! Za chwilę go nie będzie”.
Za chwilę urósł w oczach i zgęstniał. Trzymając się szczytu, pełznął coraz
dalej i dalej nad doliną, pęczniał i rozrastał się, przygarniając mgiełki, które
zawisły na tej samej wysokości, jak gdyby po to właśnie, aby mógł je
wchłonąć. Rósł tak i rósł, aż przesłonił szczyt i rozpostarł się nad doliną
mętnym i szarym baldachimem. W Calistodze, która leży u samego podnóża
góry, panowała bezgwiezdna noc i wstał bezsłoneczny ranek. Mgła, opadając w
dolinę, szła na południe, połykając rancho za ranchem przez dziesięć mil, aż
ogarnęła miasteczko Santa Helena. Osiadł kurz na drogach, drzewa ociekały
wilgocią, ptaki przycupnęły cicho w zaroślach; blady i upiorny poranek zgasił
wszystkie kolory.
O brzasku dwaj ludzie wyszli z miasteczka Santa Helena i ruszyli w górę
doliny drogą do Calistogi. Nieśli na ramionach strzelby, ale nikt nie wziąłby
ich za łowców ptactwa czy zwierza. Byli to Holker i Jaralson, zastępca szeryfa
z Napa i detektyw z San Francisco. Polowali na ludzi.
– Daleko jeszcze? – zagadnął Holker.
Szli, zostawiając białe ślady na nawilgłej drodze.
– Do Białego Kościoła? Zostało najwyżej pół mili – odparł detektyw. – À
propos, to ani biały, ani kościół. Zwykły, opuszczony budynek szkolny,
zszarzał ze starości i zaniedbania. Niegdyś, kiedy był jeszcze biały, odprawiano
w nim nabożeństwa. Obok jest cmentarz, wprost wymarzony dla poetów. Czy
domyśla się pan, dlaczego pana wezwałem?
– Och, nigdy nie dokuczam panu pytaniami. Bo wiem, że język się panu
rozwiąże, kiedy trzeba. Ale jeśli wolno mi się domyślać, mam panu pomóc
aresztować któregoś z nieboszczyków.
– Pamięta pan Branscoma? – powiedział Jaralson, ignorując kiepski
dowcip towarzysza.
– Faceta, co poderżnął żonie gardło? Ba, straciłem przez niego cały
tydzień i naganiałem się tylko jak dziki osioł. Wyznaczono za niego pięćset
dolarów nagrody, ale od tamtej pory nikt go nie widział na oczy. Pan chyba nie
chce powiedzieć...
– Właśnie, że chcę. Cały czas kręcił się warn pod samym nosem. Co noc
przychodzi na cmentarz koło Białego Kościoła.
– A to bestia! Tam właśnie pochowali jego żonę.
– Mogliście chyba mieć tyle oleju we łbie, żeby się domyślić, że kiedyś
wróci na jej grób.
– Szukaliśmy wszędzie, tylko nie tam. Nikomu by to nie przyszło do
głowy.
– Właśnie dlatego, że szukaliście wszędzie i na darmo, zaczaiłem się tam
na niego.
– I nakrył go pan?
– To on mnie nakrył, cholera. Drań wziął mnie na muszkę, kazał mi
podnieść rączki do góry i pospacerować do wszystkich diabłów. Tylko łasce
boskiej zawdzięczam, że nie zrobił ze mnie rzeszota. O, to twarda sztuka.
Myślę sobie, że połowa tej nagrody mi wystarczy, jeśli pan reflektuje na drugą.
Szeryf zaśmiał się dobrodusznie i wyjaśnił, że nigdy jeszcze szczęście tak
nie sprzyjało jego wierzycielom.
– Chcę zapoznać pana z terenem i ustalić wspólnie plan działania –
wyjaśnił detektyw.
– Facet musi być pomylony – powiedział szeryf. – Żeby dostać nagrodę,
trzeba go złapać i dostarczyć przed sąd. A nikt nie będzie sądził wariata.
Szeryf tak się przejął własnym odkryciem, że sprawiedliwości może nie
stać się zadość, aż zdębiał na środku drogi. Po chwili ruszył naprzód z dużo
mniejszym zapałem.
– Cóż, wygląda na wariata – zgodził się Jaralson. – Muszę przyznać, że
takiej nieogolonej, nieostrzyżonej, niechlujnej i nie wiadomo jakiej cholery nie
widziałem nigdy poza dostojnym i sędziwym klanem trampów. Ale zawziąłem
się na niego i ani myślę dać za wygraną. Ostatecznie będziemy mieli czym się
chlubić. Nikt nie wie, że on się ukrywa po tej stronie Gór Księżycowych.
– Dobra – powiedział Holker. – Idźmy, zobaczyć teren – i dodał słowami
ulubionego niegdyś nagrobnego napisu – „gdzie i ty musisz spocząć
niebawem”. To znaczy, jeśli staruszek Branscom będzie miał dosyć pana i
pańskiego wścibstwa. À propos, obiło mi się o uszy, że Branscom to nie jest
jego prawdziwe nazwisko.
– A jakie?
– Nie mogę sobie przypomnieć. Przestałem interesować się draniem i
wywietrzało mi z pamięci... Pardue czy coś takiego. Kobieta, której tak brzydko
poderżnął gardziołko, była wdową, kiedy się spotkali. Przyjechała do Kalifornii,
żeby odszukać jakichś krewnych. Ale dla pana to nie nowość.
– Naturalnie.
– Tylko jakim cudem, nie znając prawdziwego nazwiska, odnalazł pan
grób? Gość, który mi mówił, jak ono brzmi, powiadał, że nazwisko zostało
wycięte na tabliczce.
– Nie wiem, który to grób – Jaralson z wyraźną niechęcią przyznał się do
swojej ignorancji w kluczowym punkcie planu. – Śledziłem ogólnie cały teren.
Zidentyfikowanie tego grobu stanowi po części nasze dzisiejsze zadanie. A oto i
Biały Kościół.
Długi czas droga biegła wśród pól, ale teraz po lewej stronie ukazał się
las dębów, mandrono i gigantycznych jodeł, których tylko niższe gałęzie
prześwitywały upiornie we mgle. Miejscami rozpościerały się gęste zarośla.
Dopiero kiedy skręcili w las, szeryf dojrzał wyłaniające się z mgły dalekie i
ogromne zarysy budynku. Po paru krokach mógł go dotknąć ręką – okazało
się, że jest to sczerniały od wilgoci i wcale nieduży obiekt, zbudowany jak
zwykła szkółka wiejska o pudełkowatej architekturze. Stał na podmurowaniu
z kamienia, cały dach obrósł mchem, zamiast okien ziały dziury po dawno
wyjętych futrynach. Chylił się do ruiny – typowo kalifornijski odpowiednik
„pomnika przeszłości”, jak to określają przewodniki turystyczne za granicą.
Detektyw nawet nie rzucił okiem na nieciekawą budowlę, tylko zapuścił się w
ociekające wilgocią zarośla.
– Pokażę panu, w którym miejscu mnie nakrył – powiedział. – To
cmentarz.
Tu i ówdzie wśród krzaków ukazywały się groby. Świadczyły o nich
zmurszałe kamienie, przegniłe tabliczki chylące się na wszystkie strony,
zrujnowane płotki i bardzo rzadko kopce prześwitujące żwirem spod opadłych
liści. Nieraz nic nie wskazywało, gdzie spoczywają szczątki jakiegoś biedaka –
co pozostawił „grono serdecznych przyjaciół”, którzy z kolei serdecznie o nim
zapomnieli – nic prócz zapadniętej ziemi. Ścieżki, jeśli w ogóle były, dawno się
zatarły. Z grobów powyrastały potężne drzewa, roztrącając krzyże i płotki.
Wokół unosiła się atmosfera opuszczenia i rozkładu, która chyba do niczego
tak nie pasuje jak do kwatery zapomnianych zmarłych.
Przedzierali się przez gęstwinę młodych drzewek. Jaralson śmiało szedł
przodem. Nagle przystanął, wycelował strzelbę, mruknął coś ostrzegawczo i
zapatrzony nie ruszał się z miejsca. Szeryf nic nie widział poza jego plecami,
ale też uniósł strzelbą i stanął w pogotowiu. Po chwili Jaralson zaczął
ostrożnie skradać się naprzód, tamten poszedł za nim.
Pod zwisającymi gałęziami ogromnej jodły leżał martwy człowiek. Stanęli
nad nim w milczeniu. Zauważyli to, co najpierw rzuca się w oczy – twarz,
układ ciała, ubranie – co jasno i szybko zaspokaja współczującą ciekawość.
Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, pięści miał zaciśnięte,
jedną ręką odrzuconą na bok, a drugą uniesioną do góry, ale tak zgiętą w
łokciu, jakby odpychał kogoś od gardła. Cała jego poza wskazywała na to, że
szaleńczo, ale bezskutecznie bronił się... przed czym?
Nieopodal leżała strzelba i torba myśliwska, z której wyzierały pióra
upolowanych ptaków. Wszędzie widniały ślady zaciekłej walki. Maleńkie pędy
dębczaków były przygięte, odarte z gałązek i łyka. Ktoś zorał nogami zgniłe
liście; na wysokości jego bioder odcisnęły się w ziemi wyraźne ślady czyichś
kolan.
Wystarczyło spojrzeć na twarz i szyję, aby przekonać się o charakterze
walki. Podczas gdy piersi i ręce miały normalny kolor, twarz i szyja nabiegły
niemal czarną purpurą. Wspierał się plecami o mały wzgórek, głowa opadała w
dół, w nieprawdopodobny sposób przegięta do tylu. Wytrzeszczone oczy
patrzyły martwo w głąb czaszki. Z ust pełnych zastygłej piany wystawał
czarny, spuchnięty język. Szyja była straszliwie poharatana; czyjeś silne palce
musiały wżerać się w nią, nie zwalniając uścisku jeszcze w długi czas po
śmierci ofiary. Ubranie przesiąkło wilgocią. Na wąsach i we włosach świeciła
skroplona mgła.
Nie odzywając się do siebie, spostrzegli to wszystko niemal od jednego
rzutu oka. Wreszcie szeryf powiedział:
– To się biedakowi dostało.
Jaralson czujnie wodził oczami po lesie, trzymając palec na cyn-glu
strzelby.
– Furiat go tak urządził – powiedział, nie odrywając wzroku od gęstwiny.
– To robota Branscoma-Pardue.
Szeryf zauważył, że coś wyziera spod zmierzwionych liści. Był to notes w
czerwonej skórce. Szeryf podniósł go i otworzył. Na pierwszej kartce znalazł
nazwisko: Halpin Frayser. A dalej czerwonym atramentem, jakby nabazgrany
w pośpiechu i ledwie czytelny, biegł przez parę karteczek wiersz. Zaczął go
głośno czytać, podczas gdy jego towarzysz nadal rozglądał się we mgle,
podejrzliwy wobec każdej kropelki spadającej z przeciążonych gałęzi. Wreszcie
szeryf zamilkł, wiersz urwał się raptownie w środku zdania.
– Przypomina Bayne’a – powiedział Jaralson, który był humanistą
własnego chowu. Przestał się rozglądać i stał teraz pochylony nad trupem.
– A co to za jeden ten Bayne? – zagadnął szeryf bez zbytniej ciekawości.
– Miron Bayne, Facet, co słynął u zarania naszych dziejów ojczystych, z
górą sto lat temu. Pisał zamaszyste i złowieszcze poematy, mam jego dzieła
zebrane. Tego akurat wiersza tam nie ma, ale musiano go opuścić przez
nieuwagę.
– Zimno – rzekł szeryf. – Chodźmy stąd. Musimy sprowadzić koronera z
Napa.
Jaralson bez słowa ruszył w drogę. Mijając kopczyk, na którym
spoczywała głowa zmarłego, trafił nogą na coś twardego pod zwiędłymi liśćmi.
Od niechcenia poszturchał butem. Była to przewrócona, nagrobna tabliczka.
Widniały na niej wypisane wyblakłą farbą ledwie czytelne litery: „Katarzyna
Larue”.
-Larue! Larue! – wykrzyknął szeryf z nagłym ożywieniem. – Przecież to
właśnie prawdziwe nazwisko Branscoma, nie żaden Pardue. I niech to diabli!
Jak mi się to wszystko na raz zbiega. Ta zamordowana kobieta miała po
pierwszym mężu nazwisko Frayser!
– To jakaś paskudna tajemnica – powiedział detektyw. – Ja takich rzeczy
nie lubię.
Gdzieś z daleka, spoza mgły, odezwał się śmiech – gardłowy, wymuszony,
bezduszny, tyle w nim było radości, co w nocnym wyciu hieny na pustyni.
Narastał powoli, coraz bardziej głośny, wyrazisty i straszny, aż zdawało się, że
bucha tuż spoza zawężonego przez mgłę kręgu ich widzenia. Był to tak
nieludzki, tak diabelski chichot, że obu tych twardych zabijaków
sparaliżowała niewymowna trwoga. Nie chwycili za strzelby, nawet im to nie
przyszło na myśl – gdzież tu strzelać do zmory? Śmiech, tak jak narastał
powoli, tak też i ucichł. Zawył im niemal w samych uszach, a potem ulatywał
coraz dalej, aż jego zanikające tony, ponure i sztuczne do ostatka, rozpłynęły
się gdzieś w niepojętym oddaleniu.
Droga w świetle księżyca
1 Oświadczenie Joela Hetmana, juniora
Jestem najnieszczęśliwszym z ludzi. Nie brak mi pieniędzy i poważania,
zdrowia i wykształcenia ani innych darów losu, których mi bliźni zazdroszczą,
a jednak myślę sobie czasem, że byłoby lepiej, gdybym nie miał ich wcale. Nie
narzucałby mi się wtenczas tak boleśnie kontrast między moim pozornym a
istotnym życiem. W nędzy i niedostatku mógłbym zapomnieć o ponurym
sekrecie, który gnębi mnie nieustannie i zmusza do okropnych domysłów.
Jestem jedynakiem, rodzice moi, Joel i Julia Hetmanowie, nie mieli
więcej dzieci. Ojciec był zamożnym właścicielem ziemskim, matka piękną i
wytworną niewiastą. Ojciec kochał ją szalenie; dopiero dziś wiem, ile zazdrości
kryło się w jego uczuciu. Mieszkaliśmy o kilka mil od Nashville, w stanie
Tennessee. Dom nasz stał w sadzie, niedaleko drogi. Był to duży budynek o
nieregularnych kształtach i nieokreślonej architekturze.
W opisywanym czasie miałem dziewiętnaście lat i studiowałem na
uniwersytecie w Yale. Któregoś dnia otrzymałem od ojca depeszę; żądał
kategorycznie, abym natychmiast przyjechał do domu, choć nie podawał
żadnych powodów. Dopiero daleki krewny, który czekał na dworcu w
Nashville, powiadomił mnie o tym, co zaszło: matka moja została
zamordowana w barbarzyński sposób. Z jakich przyczyn i przez kogo – nikt
nie umiał dociec. Stało się to w okolicznościach następujących:
Ojciec mój wybrał się do Nashville, zapowiadając, że wróci następnego
dnia po południu. Interes, który miał załatwić, jakoś nie doszedł do skutku,
więc ojciec wyruszył nocą w drogę powrotną i wrócił przed samym świtem. W
zeznaniach złożonych przed koronerem wyjaśnił, że nie mając przy sobie
klucza i nie chcąc budzić służby, poszedł bez określonego zamiaru na
podwórze za domem. Wychodząc zza węgła, usłyszał, jak ktoś po cichu
zamyka drzwi. W ciemnościach zamajaczyła postać jakiegoś mężczyzny i
znikła wśród drzew, zanim zdążył ją dogonić. Zresztą nie wysilał się specjalnie
w przekonaniu, że to któraś ze służących urządza sobie nocne schadzki.
Wszedł do domu i udał się na górę do sypialni matki. Drzwi stały otworem. W
ciemnościach potknął się o jakiś ciężki przedmiot i runął jak długi. Daruję
sobie szczegóły; to moja matka leżała uduszona na podłodze.
Nic nie zginęło z domu, służba niczego nie słyszała, i z wyjątkiem
okropnych palców odciśniętych na gardle zmarłej – Boże mój, obym mógł o
nich zapomnieć! – żadnego śladu po zbrodniarzu nigdy nie odnaleziono.
Zrezygnowałem ze studiów, żeby nie opuszczać ojca, który naturalnie
zmienił się bardzo. Odznaczał się zawsze spokojnym i milczącym
usposobieniem, ale teraz popadł w taką apatię, że dosłownie nic go nie
interesowało. A jednak byle szelest wywoływał w nim chorobliwą reakcję, rzec
by można – trwogę. Ktoś stąpnął, gdzieś stuknęły drzwi, a ojciec wzdrygał się,
bladł, a potem popadał w jeszcze głębszą melancholię. Myślę, że był zupełnie
wyczerpany nerwowo. Mnie natomiast chroniła młodość, która stanowi balsam
na każdą ranę. Nie wiedziałem, co to rozpacz, i nie umiałem docenić siły ciosu,
który mnie spotkał.
Którejś nocy, w kilka miesięcy po owym strasznym wypadku, wracaliśmy
z ojcem na piechotę z miasta. Księżyc w pełni świecił wysoko na nieboskłonie,
panował wokół dostojny spokój letniej nocy, tylko cykady grały nieustannie i
nasze kroki rozlegały się na drodze bielejącej upiornie między czarnymi
cieniami drzew. Ujrzeliśmy nasz dom, wszystkie okna były ciemne. Kiedy
zbliżaliśmy się do bramy, ojciec przystanął gwałtownie i ścisnął mnie za ramię.
– Jezus, Maria! Cóż to takiego? – wyszeptał.
– Nic nie słyszę – odparłem.
– Ale patrz... Patrz! – zawołał, wskazując palcem na drogę.
– Niczego nie widzę – rzekłem. – Chodź, ojcze, wejdźmy do domu. Źle się
czujesz.
Puścił mnie i stał skamieniały na środku księżycowej drogi, wy-
trzeszczając oczy, jakby był niespełna rozumu. W świetle księżyca jego blada i
zastygła twarz robiła rozpaczliwe wrażenie. Pociągnąłem go łagodnie za rękaw,
ale widać zapomniał o moim istnieniu. Zaczął się cofać krok po kroku, ani na
moment nie odrywając oczu od tego, co widział albo myślał, że widzi. Nie
zdążyłem odwrócić się za nim, gdy coś mnie przykuło do miejsca. Stałem
ogłupiały. Całkiem nie pamiętam strachu, chyba że objawił się raptownym
chłodem, który mnie przeniknął. Zupełnie jakby lodowaty wiatr smagnął mnie
po twarzy i zmroził do szpiku kości; czułem jego powiew we włosach.
W tejże chwili zaskoczyła mnie smuga światła, padająca z okna. To jedna
ze służących zapaliła lampę; mówiła później, że obudziło ją jakieś złe
przeczucie. Kiedy rozejrzałem się za ojcem, nie było po nim śladu. I od tej pory
żadna wieść o jego losie nie dotarła do mnie.
2 Oświadczenie Gaspara Grattana
Dzisiaj ponoć żyję, jutro w tym pokoju będzie leżał nieczuły kawał gliny,
którym jakże długo byłem. Jeśli ktoś uchyli rąbek płótna, aby zajrzeć mi w
twarz, to tylko dla zaspokojenia niezdrowej ciekawości. Zapewne znajdą się
inni, którzy zapytają: „Kto to taki?”. Dostarczam jedynej odpowiedzi, jaką w
ogóle potrafią dać – Gaspar Grattan. Zaiste to powinno wystarczyć. Nazwisko
to służyło moim skromnym potrzebom przez dwadzieścia lat, sam nie wiem jak
długiego życia. Faktycznie sam się tak nazwałem, ale nie posiadając innego
miana, miałem do tego prawo. Na tej ziemi człek musi mieć nazwisko, jeśli
nawet nie określa ono tożsamości – inaczej powstałby niesamowity bałagan.
Niektórzy
wprawdzie
mają
tylko
numery,
co
również
wydaje
się
niewystarczające.
Weźmy taki wypadek. Któregoś dnia szedłem sobie ulicą wielkiego miasta
i natknąłem się na dwóch ludzi w mundurach. Jeden z nich, zwalniając
kroku, zajrzał mi ciekawie w twarz i powiedział do towarzysza: „Ten gość
wygląda jak 767”. Liczba ta wydała mi się skądś znajoma i straszna.
Odruchowo rzuciłem się w boczną uliczkę i uciekałem ile sił, aż upadłem
wyczerpany na polnej drodze za miastem.
Nie zapomniałem nigdy tego numeru, odżywa mi zawsze w pamięci wraz
ze sprośnym szwargotem, salwami ponurego śmiechu, szczękiem żelaznych
drzwi. Więc powiadam, że nazwisko – nawet przybrane – lepsze jest niż numer.
Wkrótce będę miał jedno i drugie w rejestrze cmentarnym. Co za bogactwo!
Tego, kto znajdzie te zapiski, muszę poprosić o odrobinę wyrozumiałości.
Nie jest to historia mojego życia, gdyż brak mi danych, aby ją napisać. To
tylko katalog okaleczonych i niepowiązanych ze sobą wspomnień. Czasem
przesuwają mi się przed oczyma jak korale, a czasem widzę je jako szkarłatne
sny, szkarłatne plamy wśród mroku, ognie płonące spokojnie i krwawo wśród
wielkiego pustkowia na sabacie czarownic.
Stojąc u brzegu wieczności, odwracam się, by spojrzeć raz jeszcze w głąb
lądu na szlak, który przeszedłem. Przez dwadzieścia lat widać dość wyraźnie
moje ślady – ślady skrwawionych stóp. Prowadzą przez nędzą i ból, kręte i
niepewne, jakby ktoś szedł, słaniając się pod ciężarem...
„Zagubiony, samotny, wlokąc smutek jak kulę u nogi”.
Jakże zachwyca ta wizja poety, jakże okrutnie zachwyca... mnie, który ją
ucieleśniam!
Wzrok mój gubi się tam, gdzie via dolorosa
*
szlak moich cierpień i
grzechów wyłania się z mgły. Wiem, że długość jej wynosi tylko dwadzieścia
lat, a jestem przecież starym człowiekiem.
Nikt nie pamięta swoich narodzin – dowiaduje się od innych. Ale ze mną
miało się inaczej: życie dało mi od razu szczodrą ręką pełnię władz fizycznych i
umysłowych. O poprzednim istnieniu wiem tyle, co inni, w każdym z nas
czasem coś zająknie się o nim – może nam się przypomina, a może śni.
Pamiętam tylko, że obudziłem się jako człowiek dojrzały – i przyjąłem to bez
zdziwienia. Spostrzegłem po prostu, że idę przez las na obolałych nogach,
ledwie przyodziany, bardzo znużony i głodny. Napotkałem jakąś zagrodę,
podszedłem i poprosiłem o jedzenie, które ktoś mi podał, pytając, jak się nazy-
wam. Nie miałem pojęcia. A jednak wiedziałem, że każdy posiada nazwisko.
Zmieszałem się okropnie i czmychnąłem stamtąd. Zbliżała się noc, więc
położyłem się w lesie i zasnąłem.
Nazajutrz wszedłem do dużego miasta, którego nazwy nie wymienię. Nie
będę też przytaczał dalszych szczegółów mego życia, które właśnie dobiega
końca – wiecznej włóczęgi człowieka prześladowanego strachem i przytła-
czającym poczuciem zbrodni. Spróbuję, czy uda mi się zmieścić to w zwięzłym
opowiadaniu.
Zdaje się, że byłem niegdyś zamożnym plantatorem, mieszkałem
niedaleko wielkiego miasta. Kochałem swoją żonę, ale nie ufałem jej. Mieliśmy
– jak mi się czasem wydaje – jedno dziecko, syna, który zapowiadał się na
bardzo utalentowanego młodzieńca. Widzę go niewyraźnie, jak przez mgłę, a
chwilami całkiem niknie mi z oczu.
Któregoś nieszczęsnego wieczoru przyszło mi na myśl, aby przekonać się
o wierności swojej żony w prostacki i banalny sposób, zaczerpnięty z
romansideł. Powiedziałem żonie, że wrócę dopiero następnego dnia po
południu, i pojechałem do miasta. Ale wróciłem przed świtem, żeby dostać się
do domu tylnymi drzwiami, których zamek specjalnie przerobiłem. Drzwi
ustępowały za naciśnięciem klamki, choć zdawało się, że są przyzwoicie
zamknięte. Zaszedłem więc od podwórka i raptem usłyszałem, jak drzwi po
cichu się uchylają, wymknął się nimi jakiś mężczyzna i czmychnął w mrok.
Rzuciłem się za nim. Gdybym go dopadł, zamordowałbym, ale nie zdołałem go
nawet rozpoznać, tak szybko zniknął mi z oczu. Chwilami nie potrafią sobie
wmówić, że był to człowiek.
Oszalały z zazdrości i gniewu, wpadłem do domu i wbiegłem na górę po
schodach. Drzwi do sypialni żony były zamknięte, ale łatwo dostałem się do
środka, gdyż miały również sfałszowany zamek. Dopiero po chwili odnalazłem
*
via dolorosa (łac.) – droga krzyżowa.
w ciemnościach jej łóżko, namacałem rozrzuconą pościel, ale żony w niej nie
znalazłem.
„Uciekła na dół – pomyślałem – i schowała się przede mną w hallu”.
Zawróciłem, ale w złym, przeciwnie... dobrym kierunku. But mój
zawadził o nią, zaczaiła się w kącie. Schwyciłem ją za gardło, zanim zdążyła
pisnąć. Wyrywała mi się, ale przygniotłem ją kolanami do podłogi. I bez
żadnych oskarżeń, bez słowa udusiłem ją w ciemnościach.
Tak kończy się sen. Opowiedziałem go w czasie przeszłym, choć bardziej
pasowałby czas teraźniejszy, gdyż stale ta ponura tragedia rozgrywa się na
nowo w mojej świadomości... stale układam plan, przeżywam mękę
dowiedzionej zdrady, biorę odwet za krzywdę. W tym momencie wszystko
znika, zapadam się w pustkę. A potem deszcz tłucze o brudne szybki w oknie
albo śnieg okrywa moje skąpe odzienie, koła dudnią na ubogich uliczkach,
gdzie w nędzy upływa moje życie, strawione na nikczemnej pracy. Nie
przypominam sobie słońca ani ptaków.
Może są, ale słońce zgasło, a ptaki nie śpiewają.
A oto drugi sen, druga mara nocna. Stoję na drodze w świetle księżyca.
Wyczuwam czyjąś obecność, ale nie wiem czyją. Raptem w cieniu dużego
budynku miga biała szata i oto staje przede mną kobieca postać – żona. Ma
martwą twarz, sine znaki na szyi. Patrzy mi prosto w oczy, nie ma w jej
spojrzeniu ani wyrzutu, ani nienawiści, ani groźby, tylko najstraszniejsze, co
być może... świadectwo rozpoznania. Przed tą przeraźliwą zjawą uciekam w
trwodze – trwoga mnie ogarnia, gdy to piszę. Jezus, Maria. Patrz! to...
Wrócił mi już spokój, ale doprawdy nie mam nic więcej do powiedzenia:
incydent kończy się tam, gdzie się zaczął, ginie w mroku i niepewności.
Tak, odzyskałem znowu panowanie nad sobą – „ster swojej duszy”. Ale
nie mogę zaznać wytchnienia, to tylko nowa faza pokuty. Istota mojej kary nie
zmienia się, zmieniają się jedynie formy, z których jedną stanowi cisza. Mimo
wszystko, to tylko dożywotnie więzienie. „Śmierć mordercy!” -jest głupią karą:
złoczyńca wybrał pokutę trwałą. Dzisiaj mój wyrok się kończy.
Pokój z wami, chociaż sam nigdy go nie zaznałem.
3 Oświadczenie śp. Julii Hetmanowej przekazane przez medium, madame
Bayrolles
Wcześnie udałam się na spoczynek i prawie natychmiast zasnęłam
spokojnym snem. Obudził mnie nieokreślony lęk, który często towarzyszy nam
w tamtym, wcześniejszym życiu. Nie miał żadnych podstaw, a jednak nie
mogłam go się pozbyć. Mąż mój, Joel Hetman, wyjechał z domu, służba spała
w drugim skrzydle, ale byłam do tego przyzwyczajona i nigdy mnie to nie
niepokoiło.
Tymczasem
ogarnął
mnie
tak
przeraźliwy
strach,
że
przezwyciężając słabość, usiadłam i zapaliłam lampę przy łóżku. Wbrew
oczekiwaniom nie zaznałam ulgi; zdawało mi się, że światło naraża mnie na
jeszcze większe niebezpieczeństwo – przenika przez szparę, zdradzając mnie
wobec każdej zmory, jaka tylko czyha za drzwiami. Wy, którzy posiadacie
jeszcze kształt cielesny, narażeni na okropieństwa wyobraźni, pomyślcie, jak
potwornie trzeba się bać, aby w mroku szukać schronienia przed złowrogimi
stworami nocy. Wyjść naprzeciw niewidzialnego wroga to strategia rozpaczy.
Zgasiłam lampę, schowałam głowę pod kołdrę i leżałam, dygocząc na
całym ciele. Zapomniałam o modlitwie, nie miałam siły krzyknąć. W tym
żałosnym stanie przeleżałam niejedną, jak wy mówicie, godzinę... po tej
stronie nie ma godzin, czas nie istnieje. Wreszcie stało się... usłyszałam ciche
kroki na schodach. Ktoś wspinał się powoli, ostrożnie i niepewnie, jakby po
omacku. Jakaś ślepa i złowroga siła, której nie da się niczym ubłagać.
Przyszło mi na myśl, że zostawiłam światło w hallu, i stąd wywnioskowałam,
że to monstrum jest ślepe. Było to niekonsekwentne i głupie przypuszczenie,
gdyż przed chwilą bałam się światła, ale cóż z tego? Strach nie ma rozumu, to
kompletny głupiec. Okropne obrazy, jakie wywołuje, i tchórzliwe rady, które
szepcze do ucha, nie mają ze sobą żadnego związku. Wiemy o tym dobrze, my,
którzy przeszliśmy do Królestwa Trwogi, którzy kryjemy się w wieczystym
mroku tam, gdzie upływało nasze dawne życie, niewidoczni dla siebie samych,
chowamy się jednak po kątach. Pragniemy odezwać się do naszych bliskich,
lecz jesteśmy niemi i boimy się ich nie mniej niż oni nas. Czasem wyzwalamy
się, przezwyciężając niemoc dzięki nieśmiertelnej sile miłości czy nienawiści –
ukazujemy się tym, których pragniemy ostrzec, pocieszyć lub ukarać. Nikt z
nas nie wie, w jakim kształcie jawimy się w ich oczach; wiemy tylko, że na
nasz widok przerażenie ogarnia nawet tych, którym jak najbardziej pragniemy
dodać otuchy i od których sami oczekujemy pocieszenia i sympatii.
Darujcie mi tę nieskładną dygresję. Jakże mogę się z wami porozumieć
tak prymitywnym sposobem – wy nic nie rozumiecie. Zadajecie nam głupie
pytania. Pytacie o to, czego nikt nie wie albo o czym nam mówić nie wolno.
Wiele z tego, co wiemy i potrafimy wyrazić po naszemu, w waszym języku nic
nie znaczy. Wasz kulawy język i intelekt niewiele nam pomaga. Myślicie, że
jesteśmy z innego świata. Nieprawda, znamy tylko wasz świat, choć dla nas
nie ma na nim słońca ani ciepła, ani muzyki, ani śmiechu, ani ptaków, ani
żadnej bliskiej istoty. O Boże, gdybyście wiedzieli, co to znaczy być duchem –
kryć się i drżeć w odmienionym świecie, być wydanym na pastwę obaw i
rozpaczy.
Nie, nie umarłam ze strachu. Tamto zawróciło z drogi. Usłyszałam, jak w
popłochu zbiega po schodach. Zerwałam się z łóżka, aby zawołać o pomoc.
Zaledwie drżącą ręką namacałam klamkę, kiedy – Boże mój! – usłyszałam, że
wraca. Na schodach zadudniły gwałtowne kroki, aż dom zadygotał. Uciekłam
do kąta i skuliłam się na podłodze. Usiłowałam się modlić, usiłowałam
wymówić imię męża. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i na chwilę straciłam
przytomność. Ocknęłam się, czując, że coś dusi mnie za gardło i przygniata do
ziemi, zaczęłam tłuc pięściami coraz słabiej i słabiej, język wyszedł mi na
brodę. I znalazłam się po tej stronie życia.
Nie, nie mam pojęcia, co to było. W chwili śmierci kończy się bilans
naszej wiedzy o minionym życiu. Wiem dużo o swoim obecnym istnieniu, ale
nie wiem nic nowego o poprzedniej egzystencji, mogę czytać tylko w tym, co
zachowała pamięć. Nie przypuszczajcie, że śmierć wznosi nas na szczyty
prawdy ponad zawikłany krajobraz codziennego życia. Znajdujemy się nadal w
Dolinie Cieni, ukryci w zaroślach przyglądamy się temu, co wyprawiają jej
mieszkańcy, szaleni i złośliwi. Jakim cudem mielibyśmy wiedzieć coś nowego o
zamierzchłej już dla nas przeszłości?
Za chwilę opowiem, co wydarzyło się pewnej nocy. My wiemy, kiedy jest
noc, bo wy udajecie się wówczas na spoczynek. Więc bez obaw możemy wyjść
z kryjówek i odwiedzać nasze domy. Zazieramy przez okna, nie boimy się
nawet wejść do środka i przyjrzeć się we śnie waszym twarzom. Długo snułam
się w pobliżu – nie opuszczamy dawnych miejsc, dopóki żyje w nich ktoś przez
nas ukochany czy znienawidzony. Starałam się na próżno dać znać o sobie,
aby mój mąż i syn pojęli, że istnieję, że bardzo ich kocham i głęboko im
współczuję. Gdy zbliżałam się do nich w nocy, od razu budzili się ze snu, a
gdy z rozpaczy ośmieliłam się podejść do nich w dzień, odstraszali mnie
spojrzeniem przeraźliwych oczu żywych ludzi.
Owej nocy szukałam ich daremnie. Nie było ich ani w domu, ani w
ogródku zalanym światłem księżyca. Wprawdzie słońce nigdy nam nie świeci,
ale księżyc pozostał z nami, widzimy go nocą i za dnia, w pełni czy na nowiu,
tylko wschodzi i zachodzi tak samo, jak po tamtej stronie życia.
Wyszłam z ogródka na drogę, wokół panowała cisza. Wałęsałam się
żałośnie w bladym świetle księżyca. Raptem usłyszałam głos męża. Krzyknął
coś ze zdumienia, a syn przekonywał go i uspokajał. I oto w cieniu drzew
ujrzałam ich obu – tak blisko! Mąż nie spuszczał ze mnie oczu. Widział mnie –
nareszcie, nareszcie mnie widział! Nie czułam już strachu. Miłość moja
skruszyła pieczęć śmierci. Zawołałam w uniesieniu, na pewno zawołałam:
„Widzi mnie! Widzi i pojmie!”. Opanowałam się i z uroczym uśmiechem
wyszłam mu naprzeciw; niech weźmie mnie w ramiona, niech go pocieszę,
przemówię do nich obu, stwarzając więź między światem żywych i umarłych.
Niestety. Twarz mu zbielała z trwogi, w oczach pojawił się zwierzęcy lęk.
Zaczął cofać się przede mną i nagle rzucił się do ucieczki. Umknął do lasu i
przepadł, sama nie wiem gdzie.
Nie udało mi się nigdy dać znać o sobie mojemu biednemu chłopcu,
którego osamotniliśmy oboje. Wkrótce i on znajdzie się w Krainie Cieni i
postradam go na zawsze.
Diagnoza śmierci
– Nie jestem tak przesądny, jak wielu spośród was, lekarzy, choć lubicie
się nazywać ludźmi nauki – odezwał się Hawver, odpowiadając na
nieuczyniony zarzut. – Są wśród was tacy, nieliczni wprawdzie, co wierzą w
nieśmiertelność duszy i w istnienie zjaw, których żaden nie śmie nazwać
duchami. Ja natomiast nie wykraczam poza przekonanie, że żywi ukazują się
nieraz tam, gdzie byli dawniej – gdzie spędzili wiele lat tak intensywnego życia,
że zostawili swoje piętno na wszystkim, co ich otaczało. Właściwie przeko-
nałem się, że martwe otoczenie może do tego stopnia nasiąknąć czyjąś
indywidualnością, tak utrwalić obraz danego człowieka, że po latach może się
on ukazać komuś innemu. Naturalnie trzeba do tego odpowiedniej
indywidualności, no i odpowiednich oczu, choćby moich.
– Owszem, trzeba oczu, ale nie trzeba rozumu – powiedział z uśmiechem
doktor Frayley.
– Otóż to. Miło człowiekowi, gdy nie zawodzą go oczekiwania. Liczyłem, że
zdobędzie się pan w swojej uprzejmości na taką mniej więcej odpowiedź.
– Niech mi pan wybaczy. Ale powiada pan, że takie jest pańskie
przekonanie. To dosyć mocno powiedziane, nie uważa pan? Jeśli nic sprawi to
panu kłopotu, może mi pan opowie, jak się pan o tym przekonał?
– Nazwie pan wszystko halucynacją – odparł Hawver – ale niech i tak
będzie. – I zaczął opowiadać.
– W ubiegłe lato, jak pan wie, uciekłem przed upałami do jednej z
letniskowych miejscowości. Krewny, u którego zamierzałem się zatrzymać,
zachorował, musiałem więc rozejrzeć się za jakimś innym pomieszczeniem.
Miałem trochę kłopotów, zanim udało mi się wynająć umeblowane mieszkanie
po pewnym ekscentrycznym doktorze, który nazywał się Mannering, Wyjechał
gdzieś przed laty i nikt nie wiedział dokąd, nawet jego pełnomocnik. Dom ten
sam sobie wybudował i mieszkał w nim ze starym sługą blisko dziesięć lat. Nie
miał nigdy zbyt rozległej praktyki, a po jakimś czasie zupełnie z niej
zrezygnował. Co więcej – wycofał się z życia towarzyskiego i stał się odludkiem.
Miejscowy lekarz, a tylko z nim utrzymywał jakie takie stosunki, opowiadał
mi, że w zaciszu Mannering poświęcił się wyłącznie jednemu kierunkowi
badań, których rezultat opublikował w swoim dziele. Nie zyskało ono uznania
w oczach kolegów po fachu, którzy właściwie uważali go po trosze za wariata.
Nie miałem w ręku tej książki i nie mogę przypomnieć sobie jej tytułu, ale
mówiono mi, że stanowiła wykład dosyć zadziwiającej teorii. Mannering
utrzymywał, że w wielu wypadkach z dokładnością da się przewidzieć śmierć
całkiem zdrowej osoby na wiele tygodni naprzód. Bodajże w granicach
osiemnastu miesięcy. Krążyły legendy o jego zdolnościach prognostycznych, a
może – jak by pan powiedział – diagnostycznych. Mówiono, że ilekroć
przestrzegał czyichś przyjaciół, dana osoba bez żadnych po temu przyczyn
umierała niespodziewanie w określonym przez niego czasie. Nie ma to jednak
nic wspólnego z tym, co chcę opowiedzieć. Myślałem tylko, że to pana zabawi
jako lekarza.
Dom pozostał umeblowany jak za czasów właściciela. Robił dosyć ponure
wrażenie na kimś, kto nie ma pociągu do samotności i badań naukowych.
Myślę, że udzieliło mi się coś z atmosfery tego domostwa, a może z charakteru
dawnego gospodarza. Gnębiła mnie tam zawsze jakaś melancholia, choć nie
leży ona w mojej naturze i nie płynęła chyba z samotności. Wprawdzie służba
nie nocowała w domu, ale – jak pan wie – czuję się dobrze we własnym to-
warzystwie, bo mam wielki pociąg do książek, choć mały do studiów. Dość na
tym, że byłem przygnębiony i miałem wrażenie, że gdzieś czyha nieszczęście.
Przytrafiało mi się to zwłaszcza w gabinecie doktora Manneringa, choć pokój
ten miał wnętrze najjaśniejsze w całym domu. Wisiał w nim olejny konterfekt
doktora naturalnej wielkości, który zdawał się panować nad całym gabinetem.
Portret nie miał w sobie nic szczególnego: raczej przystojny mężczyzna, pod
pięćdziesiątkę, szpakowaty, o gładko wygolonej twarzy i ciemnych, poważnych
oczach. Nie wiem, dlaczego przyciągał stale moją uwagę, zżyłem się z jego
sylwetką i zaczęła mnie nawet prześladować.
Któregoś wieczoru przechodziłem przez gabinet do sypialni z lampą w
ręce – w miasteczku nie ma gazu. Zatrzymałem się jak zwykle przed
portretem, który w świetle lampy jakoś się odmienił. Nabrał nowego wyrazu,
którego nie potrafiłem określić, choć był wyraźnie niesamowity. Zaciekawił
mnie, ale nie zaniepokoił. Zacząłem oświetlać portret z różnych stron, aby
zobaczyć, jakie to da efekty. W trakcie tej zabawy coś kazało mi obejrzeć się za
siebie. Spojrzałem, ktoś szedł przez gabinet wprost ku mnie! Kiedy twarz jego
znalazła się w świetle lampy, poznałem, że to doktor Mannering we własnej
osobie, zupełnie jakby portret zszedł na ziemię!
„Najmocniej pana przepraszam – powiedziałem dość chłodno – ale nie
słyszałem, aby pan pukał”.
Ostrzegawczo jakby podniósł do góry palec, minął mnie i bez słowa
wyszedł z gabinetu, chociaż nie widziałem którędy.
Naturalnie był to fakt, który pan nazwie halucynacją, ja zaś nazywam
zjawą. Gabinet miał tylko dwoje drzwi, jedne były zamknięte na klucz, a
drugie prowadziły do sypialni, która nie miała innego wyjścia. Gdy to sobie
uświadomiłem... No, mniejsza z tym, co się ze mną działo.
Z pewnością uważa pan to za bardzo banalną historyjkę o duchach,
zbudowaną wedle kanonów ustalonych przez klasyków tego gatunku. Gdyby
tak się rzeczy miały, nie opowiadałbym jej, choćby nawet była prawdziwa. Ale
Mannering żyje. Spotkałem go dzisiaj na ulicy, minął mnie w tłumie.
Hawver skończył swoją opowieść. Obaj milczeli. Doktor Frayley w
zamyśleniu bębnił palcami po stole.
– Czy on powiedział coś panu przy dzisiejszym spotkaniu? – zapytał. –
Coś, z czego pan wywnioskował, że on żyje?
Hawver wytrzeszczył na niego – oczy i nie odrzekł nic.
– A może – ciągnął Frayley – zrobił jakiś znak, jakiś gest, może podniósł
ostrzegawczo palec? On to lubił, miał taki zwyczaj, gdy mówił coś poważnego,
na przykład, gdy stawiał diagnozę.
– Owszem, podniósł palec tak samo jak jego zjawa. Czyżby pan go znał?!
– Hawver wyraźnie zaczynał się denerwować.
– Znałem. Czytałem, też jego książkę. Przyjdzie dzień, kiedy żaden lekarz
nie będzie mógł bez niej się obejść. To jedno z najbardziej rewelacyjnych i
ważkich osiągnięć wiedzy medycznej w naszym stuleciu. Tak, znałem go.
Opiekowałem się nim w chorobie. Zmarł przed trzema laty.
Hawvor zerwał się z krzesła, okropnie wzburzony. Wielkimi krokami
przemierzał pokój tam i z powrotem. Wreszcie podszedł do przyjaciela i
zagadnął drżącym głosem:
– Panie doktorze, czy ma mi pan coś do powiedzenia... jako lekarz?
– Nie, mój drogi. Nie znałem jeszcze tak zdrowego człowieka jak pan. Po
przyjacielsku radzę panu, niech pan idzie do siebie i weźmie skrzypce. Gra
pan na nich jak anioł. Niech pan sobie poćwiczy coś lekkiego i żywego. Zęby ta
przeklęta historia wywietrzała panu z głowy.
Następnego dnia znaleziono Hawvera martwego w pokoju. Trzymał
smyczek na strunach skrzypiec, leżały przed nim otwarte nuty marsza
pogrzebowego Chopina.
Moxon i jego władca
– Mówisz to serio? Naprawdę wierzysz, że maszyna myśli?
Musiałem czekać na odpowiedź; Moxon wyraźnie uwziął się na węgle na
kominku i dziobał je zgrabnie pogrzebaczem, aż rozjarzyły się posłusznie. Od
kilku tygodni obserwowałem w nim tę dziwną zmianę – zwlekał z odpowiedzią
nawet na najbanalniejsze z banalnych pytań. Zamykał się w sobie, jakby go
coś gryzło.
– Cóż to jest „maszyna”? – odparł wreszcie. – Określano ją na różne
sposoby. Weź choćby definicję z popularnego słownika: „Wszelki przyrząd lub
urządzenie, dzięki któremu energia uzyskuje zastosowanie i staje się
efektywna albo powoduje żądany skutek”. Hm, czy w takim razie człowiek nie
jest maszyną? A przyznasz chyba, że człowiek myśli albo... myśli, że myśli.
– Jeśli nie masz ochoty odpowiedzieć na moje pytanie – rzekłem
opryskliwie – to powiedz mi wprost, a nie baw się w wykręty. Kiedy powiadam
„maszyna”, dobrze wiesz, że nie mam na myśli człowieka, tylko coś, co
człowiek stworzył i nad czym sprawuje kontrolę.
– O ile ona nie sprawuje nad nim kontroli – powiedział Moxon,
podchodząc szybko do okna, za którym panowała czarna i burzliwa noc.
Odwrócił się po chwili i rzekł z uśmiechem: – Wybacz mi, nie zamierzałem
uciekać się do wykrętów. Zacytowałem ci definicję ze słownika, aby poprzeć
swoje wywody. Mogę na twoje pytanie odpowiedzieć prosto z mostu: owszem,
wierzę, że maszyna myśli o wykonywanej pracy.
Faktycznie, że prosto z mostu, aż mi się zrobiło nieswojo. Dawno już
podejrzewałem, że zapał Moxona do studiów nad mechaniką nie wyszedł mu
na dobre. Skądinąd wiedziałem, że cierpi na bezsenność, a to nie bagatela.
Czyżby się nabawił choroby umysłowej? Sądząc po jego odpowiedzi,
pomyślałem sobie, że na pewno; dzisiaj nie byłbym tak pewny siebie.
Ignorancja jest jednym z przywilejów młodości, a ja wówczas byłem młody.
Zapaliłem się do dyskusji.
– A czym maszyna myśli, jeśli nie ma mózgu? – zagadnąłem.
Moxon odpowiedział w swój ulubiony sposób: pytaniem na pytanie.
– A czym myśli roślina?
– Ach, więc i rośliny należą do gatunku filozofów! Ciekaw byłbym, do
jakich dochodzą konkluzji. Przesłanki możesz sobie darować.
– Być może – odparł niezrażony moją głupią ironią – potrafisz ocenić
mądrość roślin na podstawie ich zachowania. Słyszałeś o mimozie, roślinach
owadożernych, o kwiatach, które zginają pręciki i strząsają pyłek na pszczołę,
aby mogła zapłodnić ich siostry na dalekich łąkach. Darujmy sobie te
oklepane przykłady. Ale zastanów się nad tym: zasadziłem w swoim ogrodzie
dzikie wino. Kiedy tylko pokazały się kiełki, o metr od nich zatknąłem w ziemi
żerdkę. Pnącza popełzły prościutko w jej kierunku, gdy po kilku dniach już
miały osiągnąć swój cel, przeniosłem żerdkę dalej w skos. Co robi dzikie wino?
Skręca od razu pod ostrym kątem i znowu pełznie ku żerdce. Powtarzało się to
kilka razy, wreszcie pędy dzikiego wina, jak gdyby zniechęcone, zrezygnowały z
pościgu za żerdką, powędrowały kawałek dalej do drzewka i spokojnie je
oplotły. Korzenie takiego eukaliptusa rozrastają się niewiarygodnie w
poszukiwaniu wilgoci. Znany ogrodnik opowiada, że taki korzeń dostał się raz
do starego drenu i pełzł nim długo, dopóki nie zastąpił mu drogi kamienny
murek. Dren był przerwany i zaczynał się znowu po drugiej stronie. Korzeń
znalazł szczelinę, okrążył murek, wlazł w dren i popełzł sobie dalej.
– No i co z tego?
– Nie dostrzegasz, co z tego wynika? Przecież to świadczy, że rośliny są
świadome. Dowodzi, że myślą.
– Gdyby nawet tak było, co to nam daje? Mówiliśmy przecież nie o świecie
roślinnym, tylko o maszynach. Mogą one być zbudowane fragmentami z
drzewa, które jest już pozbawione życia, albo wyłącznie z metalu. Czy myśl
funkcjonuje i w świecie minerałów?
– A jakże inaczej tłumaczysz na przykład zjawiska krystalizacji?
– Wcale ich nie tłumaczę.
– Bo nie możesz ich wytłumaczyć bez potwierdzenia tego, czemu chcesz
zaprzeczyć, mianowicie – inteligentnego współdziałania składowych cząstek
kryształów. Kiedy żołnierze formują najrozmaitsze szeregi, nazywasz to
rozumem. Kiedy dzikie gęsi tworzą na niebie klucz, nazywasz to instynktem.
Kiedy homogeniczne atomy minerału, poruszając się swobodnie w roztworze,
organizują się w kształty matematycznie doskonałe, a drobinki wilgoci
zamarzając, tworzą symetryczne gwiazdeczki śniegu... to wtedy nie masz nic
do powiedzenia. A przydałby ci się jakiś termin, aby zatuszować nim twój
heroiczny nierozsądek. Ale nawet tego sobie nie wynalazłeś.
Moxon mówił z niezwykłym ożywieniem i żarliwością. Kiedy zamilkł na
chwilę, dobiegł mnie z sąsiedniego pokoju – mieściła się tam jego „pracownia
mechaniczna”, do której nikt nie miał wstępu – dziwny odgłos, jakby ktoś
stukał pięścią w stół. Moxon zerwał się z krzesła i zaniepokojony wybiegł do
warsztatu. Zastanawiałem się, kto tam może być? Powodowany troską o
przyjaciela, no i szczyptą ciekawości, wytężyłem słuch, ale miło mi stwierdzić,
że nie podsłuchiwałem przez dziurkę od klucza. Podłoga się trzęsła za ścianą,
jakby się ktoś szamotał czy zmagał. Usłyszałem wyraźnie zdyszany oddech i
szept: – Szlag by cię trafił! – Po czym zaległa cisza. Moxon zjawił się po chwili i
powiedział z dość bladym uśmiechem:
– Wybacz, że zostawiłem cię samego. Maszyna się zdenerwowała i zaczęła
mi się awanturować.
Spojrzałem wymownie na jego podrapany policzek, miał na nim cztery
krwiste pręgi.
– A gdyby jej tak przyciąć pazurki? – powiedziałem.
Mogłem nie wysilać się na ten dowcip, gdyż Moxon puścił go mimo uszu.
Usiadł i jak gdyby nigdy nic podjął przerwany monolog:
– Bez wątpienia obce ci są poglądy tych, którzy uważali (przy twoim
oczytaniu sam wiesz, o kogo chodzi), że materia jest czuła, że każdy atom jest
żyjącą, wrażliwą i świadomą istotą. Ale ja ten pogląd podzielam. Nie istnieje
coś takiego jak martwa, bezwładna materia. Materia żyje, ma aktualną i
potencjalną energię, reaguje na otoczenie, reaguje na bardziej subtelną i
skomplikowaną energię wyższych organizmów, z jakimi może wejść w związki.
Na przykład na energię twórczą człowieka, który przekształca materię w
instrument swojej woli. Materia czerpie coś z inteligencji człowieka i zamiaru,
jaki mu przyświecał. Zależnie od skomplikowania maszyny i wykonywanej
przez nią pracy kształtuje się stopień jej inteligencji... Nie przypominasz sobie
przypadkiem definicji życia u Herberta Spencera? Przeczytałem ją przed
trzydziestoma laty. Nie wiem, czy jej potem nie zmodyfikował, ale przez cały
ten czas nie potrafiłem znaleźć ani jednego słowa, które można by z pożytkiem
dla definicji zastąpić, dodać albo ująć. Wydaje mi się, że jest to nie tylko
najlepsza, ale wręcz niezastąpiona definicja. „Życie – powiada Spencer – jest
określonym ciągiem zmian heterogenicznych, które następują równocześnie i
sukcesywnie, odpowiednio do zewnętrznych współistnień i następstw”.
– To określa zjawisko – powiedziałem – ale pomija zupełnie przyczynę.
– Od żadnej definicji niczego więcej nie można wymagać – odparł. – Jak
wykazuje Mili, nie wiemy o przyczynie nic prócz tego, że poprzedza skutek. Z
dwojga różnorodnych zjawisk, stale następujących po sobie, pierwsze
nazywamy przyczyną, a drugie skutkiem. Ktoś, kto wiele razy widział, że pies
goni zająca, a nie na odwrót, będzie uważał zająca za przyczynę psa. Ale
obawiam się – dodał z uśmiechem – że zając sprowadza mnie na manowce...
Chciałbym, abyś zwrócił uwagę na to, że w spencerowskiej definicji życia
mieści się działanie maszyny – nie ma nic takiego w tej definicji, czego nie
dałoby się odnieść do maszyny. Wedle tego najprzenikliwszego z obserwatorów
i najgłębszego z myślicieli – jeśli człowiek w okresie swego działania jest żywy,
tak samo jest żywa i maszyna, kiedy znajduje się w ruchu. Jako wynalazca i
konstruktor maszyn wiem, że to prawda.
Moxon zamilkł, wpatrywał się zamyślony w ogień na kominku. Robiło się
późno i chciałem go pożegnać, ale jakoś było mi przykro zostawiać go samego
w towarzystwie nieznanej mi osoby, którą podejrzewałem o wrogie zamiary.
Spojrzałem mu w oczy i zrobiłem gest w stronę drzwi warsztatu.
– Moxon, kogo ty tam masz?
Zaskoczył mnie trochę, gdyż zaśmiał się wesoło i odparł bez wahania:
– Nikogo. Myślisz o tym incydencie? To przez moją głupotę. Zostawiłem w
ruchu maszynę, ale nie dałem jej nic do roboty. Zamiast zająć się nią,
zacząłem cię oświecać, choć to beznadziejne zadanie. À propos, czy wiesz, że
rytm tworzy świadomość?
– Nie zawracaj mi głowy – odparłem, wstając i biorąc płaszcz. – Chcę ci
powiedzieć dobranoc. A co do maszyny, dobrze by było, aby następnym razem,
kiedy zechcesz ją zatrzymać, miała na rączkach rękawiczki. Szczerze ci tego
życzę.
Wyszedłem, nie czekając, jak zareaguje na mój docinek.
Padał deszcz, wszystko tonęło w gęstym mroku. Brnąłem na oślep po
chybotliwych kładkach przez błotniste, niebrukowane uliczki. Za grzbietem
pagórka leżała miasto, którego łuna połyskiwała na niebie. Obejrzałem się... w
oddali świeciło samotne światełko, wydawało mi się, że mruga ono tajemniczo
i złowrogo. Było to niezasłonięte okno pracowni Moxona. Widocznie mój
przyjaciel wrócił do swoich badań, od których oderwały go pedagogiczne
obowiązki nauczyciela mechaniki ożywionej. Poglądy jego wydawały mi się
dziwaczne i dość zabawne, a jednak nie mogłem pozbyć się uczucia, że mają
jakiś tragiczny związek z jego życiem i usposobieniem, a może i z jego losem.
Nie uważałem ich już za wariackie kaprysy. Mógłbym to sobie pomyśleć, gdyby
nie wykładał swoich poglądów w sposób tak logiczny. Nie dawały mi spokoju
ostatnie jego słowa: „Rytm tworzy świadomość”. Oschła i zwięzła formuła
zaczęła mnie kusić niewyczerpanym powabem i głębią. „Przecież – pomyślałem
sobie – można na niej oprzeć całą filozofię. Jeśli świadomość jest wytworem
rytmu, to świadome są wszystkie rzeczy, gdyż cechuje je ruch, a wszelki ruch
jest rytmiczny”. Zastanawiałem się, czy Moxon zdaje sobie sprawę z wagi swo-
jej myśli, z zasięgu tak doniosłego uogólnienia; czy doszedł do tej filozoficznej
syntezy krętą i niepewną drogą obserwacji?
Przedtem nie potrafiłem sobie tego przyswoić, dopiero teraz Moxon
nawrócił mnie na swoją wiaro. Ogarnęła mnie światłość podobna do tej, jaka
spłynęła na Pawła z Tarsu. W mroku, burzy i samotności dygotałem z zapału,
obudzonego „nieskończoną – jak powiada Lewes – rozmaitością myśli
filozoficznej”. Napawała mnie radość poznania, duma z potęgi rozumu.
Zdawało mi się, że unoszę się na niewidzialnych skrzydłach.
Sam nie wiem, kiedy znalazłem się pod drzwiami Moxona. Uznałem w
nim swojego mistrza i przewodnika, który obudził we mnie głód światła.
Przemokłem do nitki, ale wcale tego nie czułem. W podnieceniu nie mogłem
znaleźć dzwonka, instynktownie nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły,
wszedłem na górę po schodach. Przywitała mnie ciemność i cisza. Domyśliłem
się, że Moxon jest w pracowni. Wodząc rękami po ścianie, odszukałem drzwi
do pracowni. Zapukałem głośno kilka razy, ale nikt mi nie odpowiedział.
Widocznie moje pukanie zagłuszył ryk burzy, która szalała na dworze.
Porywisty wicher smagał deszczem cienkie ściany i gonty dachu. W pokoju,
który nie miał sufitu, dudniło jak w beczce.
Moxon ani razu nie zaprosił mnie do swojej pracowni. Właściwie nikt nie
miał do niej prawa wstępu z wyjątkiem pewnego wytrawnego mechanika, który
nazywał się Haley i uchodził za absolutnego mruka. Znajdowałem się jednak w
stanie takiej euforii, że zapomniałem o dyskrecji i dobrym wychowaniu.
Otworzyłem drzwi. To, co zobaczyłem, ostudziło wprędce moje filozoficzne
zapały.
Moxon grał w szachy, jego partner siedział do mnie tyłem. Na stoliku
paliła się świeca. Nie znam się na szachach, ale po skąpej ilości figur
zorientowałem się, że gra zbliża się do końca. Moxon był niesamowicie
zafascynowany – nie tyle grą, jak mi się wydawało, ile swoim przeciwnikiem.
Zatopił w nim tak skupione oczy, że nie zauważył mnie wcale. Twarz miał
upiornie bladą, źrenice rzucały ostre błyski. Partnera jego widziałem tylko z
tyłu, ale to mi już wystarczyło; nie miałbym ochoty zajrzeć mu w twarz.
Przypominał goryla, miał potwornie szerokie bary, szyję grubą i krótką,
głowę kwadratową. Nad zmierzwionymi na karku czarnymi włosami wznosił
się szkarłatny fez. Tunika tego samego koloru, ściągnięta mocno w pasie,
opadała na ziemią, zasłaniając nogi i skrzynkę, na której siedział. Przesuwał
figury prawą ręką, która wydawała się nieproporcjonalnie długa.
Skryłem się w cieniu. Gdyby Moxon oderwał wzrok od twarzy
przeciwnika, mógłby zauważyć najwyżej, że drzwi są otwarte. Nie mogłem
wycofać się z pracowni, gdyż prześladowało mnie dziwne przeczucie, że czai się
tu jakieś nieszczęście. Bez skrupułów postanowiłem zostać, aby pomóc
przyjacielowi, jeśli zajdzie potrzeba.
Gra toczyła się żywo. Moxon przesuwał figury nerwowo, prędko i
niedokładnie. Zauważyłem, że prawie nie patrzy na szachownicą. Partner jego
reagował
równie
szybko,
ale
stawiał
figury
powolnym,
sztywnym,
mechanicznym i teatralnym nieco gestem, który doprowadzał mnie do białej
gorączki. Kryło się w tym coś niesamowitego; uświadomiłem sobie raptem, że
dygoczę. Byłem jednak zziębnięty i przemoczony.
Po którymś ruchu nieznajomy lekko skinął głową, a Moxon w odpowiedzi
przesunął swojego króla. Powtórzyło się to dwa lub trzy razy. Czyżby to był
niemowa? I nagle przyszło mi na myśl, że to jest maszyna – automatyczny
gracz! Przypomniało mi się, jak Moxon napomknął kiedyś, że wynalazł tego
typu automat, ale nie przypuszczałem, że go skonstruował. Czyżby całe jego
gadanie o świadomości i inteligencji maszyn stanowiło tylko przygrywkę do
zademonstrowania tego wynalazku – aby tym większe wrażenie zrobiła na
mnie mechaniczna zabawka, której tajemnicy nie znam? Zaiste śliczny to finał
moich filozoficznych uniesień i zapałów! Chciałem już wyjść z niesmakiem, ale
powstrzymała mnie ciekawość, automat wzruszył ramionami, jakby go coś
zirytowało. I zrobił to tak naturalnie, tak po ludzku, aż się przeraziłem. A w
chwilę później trzasnął pięścią w stół. Tym razem Moxon przestraszył się
bardziej ode mnie, widziałem, jak cofnął się z krzesłem do tyłu.
Moxon miał wygraną partię. W pewnej chwili uniósł rękę wysoko nad
szachownicą, spadł na jedną ze swoich figur jak jastrząb i z okrzykiem „mat!”
zerwał się na nogi i stanął za krzesłem. Automat siedział bez ruchu.
Wicher ucichł na dworze, po niebie przetaczały się dudniące grzmoty.
Usłyszałem głęboki pomruk, który narastał z każdą chwilą, zdawało mi się, że
dobywa się z wnętrza automatu. Był to niewątpliwie odgłos wirujących kół,
kojarzył mi się z rozstrojonym mechanizmem, który wymknął się spod kontroli
regulatorów. Ale nie miałem czasu na domysły, gdyż zafrapowały mnie dziwne
ruchy samego automatu. Przebiegały po nim lekkie, ale nieustanne konwulsje.
Korpus i głowa trzęsły się jak u człowieka tkniętego paraliżem albo febrą,
drżenie nasilało się z każdą chwilą, aż cała figura zaczęła gwałtownie dygotać.
Raptem automat zerwał się na nogi, wyciągnął ramiona i rzucił się naprzód
jak pływak do wody. Stało się to w mgnieniu oka. Moxon szarpnął się do tyłu,
ale nie zdążył odskoczyć. Zobaczyłem, jak straszne łapska chwyciły go za
gardło, w tejże chwili stolik się przewrócił i świeca zgasła. W ciemnościach
słychać było straszliwe odgłosy walki i ochrypły, ptasi skrzek Moxona. Zanim
zdążyłem rzucić mu się na pomoc, cały pokój rozbłysnął oślepiająco białym
światłem, które wypaliło mi w mózgu, sercu i pamięci żywy obraz obu
walczących, Moxon leżał na podłodze, z gardłem w uścisku żelaznych rąk, z
odrzuconą do tyłu głową, oczy miał wytrzeszczone, język wywalony na brodę.
Namalowane oblicze jego mordercy tchnęło spokojem i skupieniem, jak przy
rozwiązywaniu szachowego dylematu! W tejże chwili ogarnęła mnie ciemność i
cisza.
W trzy dni później odzyskałem przytomność w szpitalu. Powoli
przypomniałem sobie wypadki owej tragicznej nocy. W swoim opiekunie
rozpoznałem Haleya, zaufanego współpracownika Moxona. Gdy spostrzegł, że
go poznaję, podszedł do mnie z uśmiechem.
– Niech mi pan opowie – wyszeptałem z trudem – co się stało. Wszystko.
– Naturalnie – odparł. – Wyniesiono pana nieprzytomnego z płonącego
domu Moxona. Nikt nie wie, skąd się pan akurat tam wziął. Możliwe, że będzie
pan musiał złożyć wyjaśnienia. Przyczyna pożaru też jest odrobinę tajemnicza.
Osobiście uważam, że dom zajął się od pioruna.
– A Moxon?
– Wczoraj go pochowano... Nie było co zbierać.
Widocznie znany mruk okazywał się czasem przystępny, przynajmniej
chętnie przekazywał wstrząsające informacje. Chwilę męczyłem się, zanim
udało mi się zadać następne pytanie.
– Kto mnie uratował?
– Hm, skoro pan ciekaw... to ja.
– Dziękuję panu i niechże pana Bóg za to błogosławi, panie Haley. Czy
uratował pan również urocze dzieło swoich rąk? Automatycznego szachistę,
który zamordował swojego wynalazcę?
Haley odwrócił wzrok i milczał długą chwilę. Wreszcie spojrzał na mnie i
powiedział z powagą:
– Pan wie o nim?
– Wiem – odparłem. – Widziałem go na własne oczy.
Było to wiele lat temu. Gdyby mnie dzisiaj o to zapytano, nie umiałbym
udzielić tak pewnej odpowiedzi.
Draństwo
1 Nie zawsze je to, co na stole
Przy łojowej świecy, stojącej na nieheblowanym stole, jakiś człek czytał
zapiski w starej i wysłużonej księdze rachunkowej. Pismo musiało być słabo
czytelne, gdyż nieraz przybliżał tekst do samej świecy. Cień księgi ogarniał
wówczas część pokoju i zasłaniał twarze zebranych; poza czytającym było ich
ośmiu. Siedmiu siedziało pod ścianami z okrąglaków, w milczeniu i bezruchu.
Pokój był niewielki. Ósmy leżał na stole, wyciągnięty na wznak, z rękami
wzdłuż ciała, okryty prześcieradłem. Był martwy.
Człowiek czytał zapiski w skupieniu, nikt z zebranych się nie odzywał.
Wszyscy siedzieli jakby w oczekiwaniu, tylko zmarły nie czekał na nic. Z
gęstych ciemności za oknem dochodziła wrzawa puszczańskiej nocy, odległy
zaśpiew kojota; przenikliwy i pulsujący szum owadów wśród drzew;
niesamowite krzyki nocnych ptaków tak niepodobne do ptasich głosów za
dnia; brzęczenie ciężkich, obłędnie krążących chrząszczy i cały ów tajemniczy
chór szmerów, którego prawie się nie słyszy, dopóki nie zamilknie raptem,
jakby w obawie przed czyjąś niedyskrecją. Wszystko to uchodziło jednak
uwagi zebranych. Widać było po każdej zmarszczce na ich surowych twarzach,
że obca im jest próżna ciekawość, pozbawiona praktycznego znaczenia.
Zapewne byli to ludzie z najbliższych okolic – farmerzy i drwale.
Czytający różnił się nieco od nich; rzec by można, że jest to człek
światowy, chociaż coś w jego wyglądzie wskazywało na pokrewieństwo z
otoczeniem. Kurtka jego nie zrobiłaby dobrego wrażenia w San Francisco, tak
jak i surowe obuwie. On jeden siedział z odkrytą głową. Kapelusz leżący na
podłodze jedynie przez pomyłkę można by wziąć za dowód elegancji. Miał dość
ujmującą twarz mimo odcienia surowości. Możliwe, że tę marsową minę
przybierał tylko ze względu na sprawowaną władzę. Był to bowiem koroner.
Zapiski, które czytał, trafiły mu do rąk z racji jego urzędu; znaleziono je wśród
rzeczy pozostałych po zmarłym – w chacie, gdzie obecnie odbywało się
śledztwo.
Koroner skończył właśnie lekturę i schował zapiski w zanadrze, kiedy
otworzyły się drzwi i wszedł młody mężczyzna, ubrany po wielkomiejsku. Był
zakurzony; gnał tu konno, ażeby zdążyć na czas.
Nikt go nie pozdrowił; koroner kiwnął mu głową.
– Czekaliśmy na pana – powiedział. – Trzeba dziś skończyć z tą historią.
Młody człowiek uśmiechnął się.
– Przepraszam, że kazałem panom czekać na siebie. Nie wykręcam się
bynajmniej od zeznań, pojechałem tylko na pocztę nadać sprawozdanie do
swojej gazety. Pozostaje mi powtórzyć to, co już napisałem,
– Sprawozdanie, które pan wysłał do gazety – uśmiechnął się koroner –
odbiega chyba od tego, co pan nam powie pod przysięgą.
– Jak pan woli – odparł dość zapalczywie dziennikarz i zaczerwienił się. –
Mam przy sobie duplikat, bo pisałem przez kalkę. Jest to rzecz tak
niewiarygodna, że ubrałem ją w formę fikcji literackiej. Chciałbym posłużyć się
tekstem w trakcie swoich zeznań.
– Sam pan mówi, że rzecz jest niewiarygodna.
– Nic panu do tego, skoro przysięgnę, że to prawda, proszę pana.
Koroner milczał chwilę, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Ludzie pod
ścianami szeptali między sobą, nie spuszczając oczu z twarzy nieboszczyka.
Wreszcie koroner podniósł wzrok i powiedział:
– Przystępujemy do przesłuchania.
Zebrani odsłonili głowy. Świadek został zaprzysiężony.
– Pańska godność? – spytał koroner.
– William Harker.
– Wiek?
– Dwadzieścia siedem lat.
– Znał pan denata, Hugh Morgana?
– Tak.
– Czy był pan przy nim w chwili śmierci?
– Byłem w pobliżu.
– Jakim cudem... To jest, skąd się pan tu w ogóle wziął?
– Przyjechałem do niego w gościnę polować i łowić ryby. Ale miałem
również inny cel na względzie. Chciałem poznać bliżej tego człowieka i jego
niezwykły, samotny tryb życia. Stanowił dobry materiał na postać literacką.
Od czasu do czasu pisuję nowele.
– A ja czytuję od czasu do czasu.
– Bardzo mi miło.
– Nie pańskie nowele, tylko w ogóle.
Kilku ławników zaśmiało się. W ponurych sytuacjach humor tryska jak
raca. Żołnierze w chwilach bitewnej ciszy śmieją się z byle czego, a żart w
domu nieboszczyka robi wrażenie przez kontrast.
– Proszę opisać okoliczności, w jakich nastąpiła śmierć denata –
powiedział koroner. – Może pan dowolnie posługiwać się notatkami.
Świadek zrozumiał. Wydobył z zanadrza rękopis i przysunął się do
światła. Przerzucił kilka kartek, zanim odnalazł właściwą stroną, i zaczął
czytać.
2 Co się może zdarzyć na polu dzikiego owsa
„... Słońce ledwie wzeszło, kiedy wyszliśmy z domu. Wybraliśmy się na
przepiórki, mieliśmy ze sobą dwie dubeltówki, ale tylko jednego psa. Morgan
powiedział, że najlepszy teren znajdziemy za wzgórzem, które wskazał ręką.
Wspięliśmy się ścieżką przez zarośla chapparalu. Za grzbietem wzgórza leżała
kotlina porośnięta gęsto dzikim owsem. Morgan szedł przede mną o parę
kroków. Raptem usłyszeliśmy – gdzieś z prawej strony – trzask łamanych gałą-
zek, jakby jakieś zwierzę przedzierało się przez krzaki, które gwałtownie
zafalowały na naszych oczach.
– Wypłoszyliśmy jelenia – powiedziałem. – Szkoda, że sztucer został w
domu.
Morgan z napięciem obserwował wzburzony chapparal. Nie odrzekł nic,
tylko odwiódł oba kurki dubeltówki i trzymał ją w pogotowiu. Wydał mi się
trochę zaniepokojony, co mnie zaskoczyło. Morgan bowiem znany był z
wyjątkowego opanowania w najkrytyczniejszych nawet momentach.
– Dajże spokój – powiedziałem. – Nie masz chyba zamiaru szpikować
śrutem jelenia, co?
Znowu zbył mnie milczeniem. Ale gdy odwrócił się profilem, uderzył mnie
wyraz napięcia na jego twarzy. Wtedy zrozumiałem, że trafiliśmy na grubego
zwierza. W pierwszej chwili podejrzewałem, że to grizzly. Podszedłem z
dubeltówką i stanąłem u boku Morgana.
Krzaki się uspokoiły i zrobiło się cicho, ale Morgan z napięciem
wpatrywał się nadal w zarośla.
– Co to takiego? Co to za cholera? – spytałem.
– To samo draństwo! – odparł, nie odwracając głowy. Głos miał zmieniony
i ochrypły. Zauważyłem, że Morgan dygocze.
Już miałem się odezwać, kiedy spostrzegłem, że dziki owies porusza się w
niesamowity wręcz sposób. Wprost nie umiem tego opisać. Przez pole szła
szeroka smuga, która przypominałaby wiatr, gdyby owies tylko się przyginał,
ale on się kładł wgnieciony w ziemię. Smuga sunęła powoli wprost na nas.
Oglądałem w życiu wiele dziwnych rzeczy, ale nic nie podziałało na mnie
tak, jak to niezwykłe i niewytłumaczalne zjawisko, chociaż nie przypominam
sobie, abym się bał. Nasunęło mi się osobliwe skojarzenie – kiedyś wyjrzałem
przez okno i pomyliły mi się dwa drzewa. Małe drzewko pod oknem wziąłem za
jedno z kępy dużych drzew rosnących znacznie dalej. Wysokość ta sama, tylko
wyrazisty kontur różnił je od tamtych. Było to zwykłe zakłócenie perspektywy,
a jednak targnął mną lęk, przeraziłem się nieomal. Do tego stopnia ufamy w
nienaruszalność znanych praw fizycznych, że każde pozorne ich zahamowanie
działa na nas jak kataklizm, zapowiedź niesłychanego nieszczęścia. Więc i
owies, który całkiem bez przyczyny kładł się smugą sunącą prościuteńko ku
nam – napawał nas wyraźnym niepokojem. Morgan wyglądał wręcz
przerażony. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy raptem wycelował
dubeltówkę i wypalił z obu luf we wzburzony owies! Zanim rozwiał się dym
wystrzału, usłyszałem wściekły wrzask, jakby ryk dzikiego zwierza. Morgan
rzucił dubeltówkę i wziął nogi za pas. W tejże chwili jakiś impet cisnął mną o
ziemię, jakiś rozpędzony miękki ciężar, niewidoczny wśród dymu, zbił mnie z
nóg.
Zanim zdążyłem się zerwać i chwycić wytrąconą z rąk dubeltówkę,
usłyszałem, jak Morgan krzyczy w śmiertelnej trwodze. Zagłuszał go wściekły
charkot jakby gryzących się psów. Niesamowicie przerażony zerwałem się na
nogi i spojrzałem w tamtym kierunku; niech mnie łaska boska broni od
podobnego widoku! O niecałe trzydzieści stóp przede mną Morgan powalony
na jedno kolano szamotał się gwałtownie, z potwornie odrzuconą do tyłu
głową, bez kapelusza, z rozwianymi włosami. Coś rzucało nim w przód i w tył,
targało jego ciałem. Wyprężył prawe ramię, ale dłoń gdzieś znikła, w każdym
razie nie mogłem jej dostrzec, tak jak i lewego ramienia. Chwilami – jak
podszeptuje mi pamięć – widziałem go tylko fragmentarycznie, kawałkami,
inaczej nie potrafią tego określić, i zaraz ukazywał mi się znowu cały.
Wszystko musiało się rozegrać w ciągu kilku sekund, a jednak Morgan
zdołał wykonać wszelkie chwyty zaciekłego zapaśnika, który ulega
przygniatającej przewadze. Widziałem tylko jego, a i to nie zawsze wyraźnie.
Przekleństwa i krzyki Morgana dochodziły przez taki ryk wściekłości i furii,
jakiego nigdy nie słyszałem. Nie wyobrażam sobie, aby mógł tak ryczeć
jakikolwiek człowiek czy jakikolwiek zwierz.
Stałem w osłupieniu. Dopiero po chwili cisnąłem dubeltówkę i rzuciłem
się przyjacielowi na pomoc. Zaświtało mi w głowie, że dostał jakiegoś ataku
albo konwulsji. Zanim dobiegłem, leżał już spokojnie na ziemi. Wszystko
ucichło. Raptem zdjął mnie taki strach, jakiego nie wzbudziło we mnie nawet
to przeraźliwe przed chwilą szamotanie. Wśród dzikiego owsa ujrzałem znowu
tajemniczą smugę. Od miejsca, gdzie na zdeptanej ziemi leżał mój przyjaciel,
sunęła powoli w stroną lasu. Nie potrafiłem oderwać od niej oczu, dopiero gdy
zniknęła wśród drzew, spojrzałem na towarzysza. Był martwy”.
3 Człowiek, chociaż nagi, może być w łachmanach
Koroner wstał i nachylił się nad nieboszczykiem. Uniósł róg prześcieradła
i odrzucił je na bok, odsłaniając nagie zwłoki. Świeca nadawała im
gliniastożółtą barwę. Na ciele widać było sine plamy, powstałe wskutek
podskórnego wylewu krwi. Pierś i boki wyglądały tak, jakby je ktoś zgruchotał
maczugą. Gdzieniegdzie ziały straszliwe rany, odarta skóra zwisała w
strzępach.
Jedwabna chustka podtrzymywała brodę zmarłego. Koroner obszedł stół,
rozwiązał supeł na głowie nieboszczyka i zdjął chustkę, odsłaniając coś, co
niegdyś stanowiło szyję. Paru ławników, którzy wstali, aby lepiej widzieć,
pożałowało swojej ciekawości. Poodwracali głowy. Świadek Harker podbiegł do
okna, wychylił się, zrobiło mu się niedobrze. Koroner opuścił chustkę na twarz
zmarłego, podszedł do kąta, gdzie leżało na kupce ubranie, podnosił i
demonstrował kawałek po kawałku. Były to strzępy garderoby, zesztywniałe
od krwi. Ławnicy przyglądali się dosyć obojętnie, raz już im to pokazywano;
jedyną nowość stanowiły dla nich zeznania Harkera.
– Panowie – powiedział koroner – więcej dowodów rzeczowych nie
posiadamy. Obowiązki swoje panowie już znacie. O ile nie ma pytań, możecie
wyjść i zastanowić się nad werdyktem.
Wstał na to przewodniczący – wysoki, brodaty chłop pod sześćdziesiątkę,
prosto odziany.
– Za pozwoleniem pana koronera, chciałbym zadać jedno pytanie –
powiedział, – Z jakiego domu wariatów wyrwał się ten cały świadek?
– Proszę, panie Harker – powiedział koroner poważnie i ze spokojem – z
jakiego domu wariatów uciekł pan niedawno?
Dziennikarz zaczerwienił się po same uszy, ale nie odrzekł ni słowa.
Siedmiu ławników wstało i z powagą wyszło z chaty.
– Skoro mi pan naubliżał – odezwał się Harker, gdy tylko został sam z
koronerem i nieboszczykiem – wolno mi chyba stąd wyjść?
– Owszem.
Dziennikarz ruszył do drzwi, ale zatrzymał się z ręką na klamce.
Zawodowa ciekawość okazała się silniejsza niż poczucie godności osobistej.
Odwrócił się i rzekł:
– Poznaję, że trzyma pan w ręku dziennik Morgana. Zauważyłem, jak
bardzo pana zaciekawił, pan go czytał w trakcie moich zeznań. Czy nie
mógłbym rzucić okiem? Nagi czytelnicy z chęcią...
– Dziennik nie ma nic do rzeczy – odparł koroner, wsuwając go w kieszeń
kurtki – wszystkie ustępy pochodzą sprzed śmierci autora.
Harker zamknął za sobą drzwi. Po chwili weszli ławnicy i otoczyli stół, na
którym rysował się wyraźnie kontur zwłok, okrytych już prześcieradłem.
Przewodniczący usiadł w pobliżu świecy, wyjął z kieszeni ołówek i skrawek
papieru i wypisał z mozołem następujące orzeczenie, pod którym reszta mniej
lub bardziej niezdarnie złożyła swoje podpisy:
„My, ławnicy, som przekonani, że niniejsze zwłoki uśmiercone zostały
przez górskiego lwa, ale poniektórzy z nas myślom, że wszystko jedno miały
konwulsje”.
4 Wyjaśnienie zza grobu
W dzienniku śp. Hugh Morgana znajdują się pewne interesujące ustępy,
niepozbawione chyba wartości naukowej jako hipotezy. W czasie ustalania
przyczyn zgonu dziennik nie został wzięty pod uwagę; koroner myślał
widocznie, że nie warto ławnikom mącić w głowach. Niepodobna ustalić daty
pierwszego zapisku, gdyż część kartki została wydarta. Urywek zaczyna się
następująco:
„.,. ciskał się w półkolu, jakby kogoś osaczał, to znów przypadając do
ziemi, ujadał wściekle. Wreszcie pomknął, aż się zakurzyło, i zniknął w
zaroślach. Początkowo myślałem, że oszalał, ale kiedy wrócił do domu,
zachowywał się normalnie. Zauważyłem tylko, że boi się kary.
Czy pies potrafi widzieć nosem? Czy woń wywołuje w jakichś ośrodkach
mózgowych obraz tego, kto ją emanuje?...”.
„2 września. Wczoraj w nocy przyglądałem się gwiazdom nad pagórkiem.
Raptem zaczęły znikać kolejno, od lewej ku prawej. Wyższe gasły ledwie na
moment, ale niższe nad samym wzgórzem znikły kompletnie. Zupełnie jakby
coś przesuwało się tamtędy, zasłaniając mi gwiazdy; nie wiem, co to takiego,
nie mogłem dojrzeć nawet konturu w słabym świetle gwiazd. Brr! To mi się nie
podoba”.
W tym miejscu brak notatek z paru tygodni, gdyż trzy kartki zostały z
dziennika wydarte.
„27 września. To znowu musiało tu być, co dnia znajduję nowe dowody.
Wczoraj w tej samej kryjówce czatowałem całą noc z nabitym sztucerem. Z
rana ujrzałem jak zwykle świeże ślady. A mógłbym przysiąc, że nie spałem, w
ogóle nie mogę już spać. Ze strachu nie do zniesienia. Jeśli to wszystko
prawda, niedługo zwariuję, a jeśli urojenie, to już zwariowałem”.
„3 października. Zostanę... Nie dam się wypędzić stąd. O nie, to mój dom,
moja ziemia. Bóg nienawidzi tchórzów...”.
„5 października. Dłużej nie wytrzymam. Zaprosiłem Harkera, żeby spędził
ze mną kilka tygodni – ma trzeźwy umysł. Wywnioskuję z jego zachowania, czy
uważa mnie za wariata”.
„7 października. Odgadłem tajemnicę. Niespodziewanie olśniło mnie to
dziś w nocy jak objawienie. Jakież to proste, jak straszliwie proste!
Są dźwięki, których nie słyszymy. Nie reaguje na nie niedoskonały
instrument – ucho ludzkie. Skala dźwięku może być dlań za wysoka lub za
niska. Przyglądałem się kiedyś kosom, które całą chmarą obsiadły czubki
drzew i zanosiły się śpiewem. Raptem – w jednej sekundzie, w mgnieniu oka –
poderwały się wszystkie naraz i uleciały w niebo. Jakże to możliwe? Nie mogły
przecież widzieć się nawzajem wśród gałęzi ani nie spuszczać oka z przywódcy.
Musiał się odezwać jakiś sygnał ostrzegawczy, ostry i przenikliwy, silniejszy
niż cały ów świergot, ale ja go nie słyszałem. Nie tylko – wśród kosów, ale i
wśród innych ptaków zaobserwowałem to samo zjawisko. Na przykład
przepiórki, rozsypane wśród zarośli po całej kotlinie, równocześnie zrywały się
do lotu.
Marynarze wiedzą, że ławice wielorybów baraszkujące na powierzchni
oceanu, oddalone od siebie o całe mile, nieraz nurkują w tym samym
momencie i znikają z oczu w identycznej chwili. Bo właśnie odezwał się sygnał
i chociaż marynarze go nie słyszą, to jednak czują, jak statek wibruje niby
katedra od basowego dźwięku organów.
Podobnie rzecz się ma z kolorami. Fizyk rozszczepiając światło słońca,
może stwierdzić obecność promieni zwanych nadfiołkowy-mi. Reprezentują
one kolory – samodzielne kolory w kompozycji światła – których nie potrafimy
dostrzec. Oko ludzkie jest niedoskonałe, obejmuje ledwie kilka oktaw
rzeczywistej skali chromatycznej. Nie dostałem pomieszania zmysłów; istnieją
kolory, których nie widzimy.
I – niech mnie Pan Bóg strzeże – to draństwo jest takiego właśnie
koloru!”.
Grób bez dna
Nazywam siej John Brenwalter. Ojciec mój, tęgi pijak, wynalazł sposób
na wyrabianie z gliny kawy ziarnistej i uzyskał patent; jednakże jako człek
uczciwy nie brał osobiście udziału w produkcji. Dlatego też posiadał tylko
skromny majątek; procenty, jakie otrzymywał od tak cennego wynalazku,
zaledwie wystarczały na procesowanie się z bandą łobuzów, która próbowała
ograbić go z autorstwa. Nie miałem więc wielu przywilejów, jakimi cieszą się
dzieci niecnych i wyzutych z przyzwoitości rodziców. Gdyby nie moja
szlachetna i pełna poświęcenia matka, która zaniedbała młodsze rodzeństwo,
aby osobiście zająć się moją edukacją, wyrósłbym dziś na zupełnego nieuka i z
konieczności uczyłbym w szkole. Na wagę złota cenię sobie to, że zostałem jej
oczkiem w głowie.
Kiedy miałem dziewiętnaście lat, pech chciał, że zmarło się mojemu ojcu,
który cieszył się zawsze doskonałym zdrowiem. Śmierć, która bez zapowiedzi
nastąpiła przy kolacji, nikogo tak nie zaskoczyła jak jego samego. Jeszcze
tegoż ranka otrzymał zawiadomienie, że przyznano mu patent na pomysł
rozsadzania kas pancernych w sposób bezszmerowy za pomocą sprężarki
hydraulicznej. Dyrektor Urzędu Patentowego oświadczał, że pierwszy raz
przedłożono mu do oceny tak dowcipny, skuteczny i ze wszech miar
chwalebny wynalazek, toteż ojciec cieszył się na myśl, że czeka go długi żywot
w bogactwie i zaszczytach. Nagła śmierć sprawiła mu więc głęboki zawód.
Natomiast moja matka – pobożność i poddanie się woli niebios stanowiły
szczególne zalety jej charakteru – wyraźnie lepiej to zniosła. Z końcem posiłku,
gdy ciało biednego ojca zostało uprzątnięte z podłogi, wezwała nas do
sąsiedniego pokoju i przemówiła tymi słowy:
– Moje dzieci, byłyście przed chwilą świadkami niecodziennego zdarzenia,
które stanowi jeden z najbardziej przykrych wypadków w życiu każdego
poczciwego człowieka i... doprawdy nie sprawia mi przyjemności. Proszę was,
abyście uwierzyły, że nie przykładałam do tego ręki. Naturalnie – spuściwszy
oczy w głębokiej zadumie, dodała po chwili – naturalnie lepiej, że on nie żyje.
Powiedziała to z takim przekonaniem, jako rzecz najbardziej oczywistą, że
nikt z nas nie miał odwagi narazić się jej pytaniami. Matkę bowiem, ilekroć
ktoś z nas coś zbroił, ogarniało zawsze takie zdumienie, że na winowajcy skóra
cierpła. Pewnego razu w przypływie złego humoru pozwoliłem sobie obciąć
ucho braciszkowi. Proste słowa matki: „Zdumiewasz mnie, John!” – zawierały
tak ostrą naganę, że po bezsennej nocy pobiegłem do niej we łzach i padłem
do nóg wołając: „Mamo, przebacz, że cię zdumiałem”. Czuliśmy więc wszyscy,
wraz z jednouchym braciszkiem, że dla świętego spokoju lepiej o nic nie pytać,
skoro matka twierdzi, że nasz drogi tatuś jakoś skorzystał na tym, że umarł.
Matka ciągnęła dalej:
– Muszę wam powiedzieć, moje dzieci, że w przypadku nagłej i
niewyjaśnionej śmierci prawo wymaga, aby przyszedł koroner, pokrajał ciało
na kawałki, przedstawił je do obejrzenia szeregowi osób, które orzekną w
rezultacie, że delikwent zmarł. Koroner dostaje za to grube pieniądze. W
naszym wypadku pragnę uniknąć tej bolesnej formalności, której nigdy nie
pochwalał wasz... hm, nieboszczyk.. John – tu matka zwróciła ku mnie swą
anielską twarz – jesteś chłopcem wykształconym i roztropnym. Masz teraz
okazję odwdzięczyć się za wyrzeczenia, jakie wszyscy razem ponieśliśmy dla
ciebie. John, idź, sprzątnij koronera.
Wzruszony takim dowodem zaufania i szansą wybicia się w dziedzinie,
która mnie pociąga, ukląkłem przed matką, podniosłem do ust jej dłoń i
oblałem ją tkliwymi łzami. Przed piątą po południu sprzątnąłem koronera.
Natychmiast mnie aresztowano i wtrącono do więzienia, gdzie spędziłem
wyjątkowo męczącą noc, nie mogąc zasnąć z powodu profanacji, jakich
dopuszczali się współwięźniowie, dwaj duchowni, którzy dzięki teologicznej
zaprawie posiedli płodność bezbożnych myśli i absolutnie niezrównaną
znajomość bluźnierstw. Ale gdzieś nad ranem dozorca, któremu też nie dawali
spać za ścianą, wszedł do celi i zaklął strasznie, ostrzegając wielebnych, że
jeśli usłyszy jeszcze jedno świństwo, bez względu na ich święte powołanie
wyrzuci obydwu na ulicę. Od tej pory powściągali niesympatyczne języki, w
zamian za to grając na harmonijce, więc zasnąłem spokojnym i krzepiącym
snem niewinnej młodości.
Następnego dnia zostałem wezwany przed oblicze najwyższego sędziego i
złożyłem wstępne zeznania. Jak zwyczaj każe, nie przyznałem się do winy,
dodając, że człowiek, którego zamordowałem, był notorycznym demokratą.
(Moja zacna matka była republikanką, od wczesnej młodości troskliwie
uświadamiała mi zasady sprawiedliwej władzy i konieczność tłumienia wrogiej
opozycji). Sędzia, który dostał się na stanowisko dzięki republikańskiej urnie
wyborczej z ruchomym dnem, odczuł wyraźnie siłę mojego argumentu i
poczęstował mnie papierosem.
– Proszę Wysokiego Sądu – zaczął prokurator okręgowy – nie uważam za
konieczne przedstawianie dowodów w tej sprawie. Wedle prawa, które panuje
w tym kraju, pan sędzia ma obowiązek d o -puszczać, że oskarżony jest
niewinny. Gdybym przytaczał dowody i argumenty na niekorzyść oskarżonego,
przeszkodziłbym panu sędziemu w spełnieniu zaprzysiężonego obowiązku.
Skończyłem.
Mój obrońca, brat zamordowanego koronera, wstał i powiedział:
– Wysoki Sądzie, mój znamienity kolega określił w sposób tak świetny i
wymowny zasadę prawną, obowiązującą w tym procesie, że pozostaje mi tylko
sprawdzić, o ile stało się jej zadość. Mam na myśli zasadę dopuszczania.
Prawdą jest, że pan sędzia ma obowiązek dopuszczać się... czegoś? Tę właśnie
kwestię prawo mądrze i sprawiedliwie pozostawia pańskiemu własnemu
rozeznaniu, pan zaś wywiązał się roztropnie ze wszelkich zobowiązań, jakie
prawo nakłada. Odkąd pana znam, panie sędzio, nic innego pan nie robił,
tylko dopuszczał. Dopuszczał się pan przekupstwa, kradzieży, krzywo-
przysięstwa, podpalania, cudzołóstwa, morderstwa – każdej zbrodni w
rejestrze i każdego występku znanego osobnikom lubieżnym i zde-
prawowanym, nie wyłączając mojego znamienitego kolegi, pana prokuratora.
Wypełnił pan całkowicie obowiązek nałożony prawem. A ponieważ nie ma
dowodów przeciwko mojemu klientowi, stawiam wniosek o uniewinnienie tego
zacnego młodzieńca.
Zapadła imponująca cisza. Sędzia powstał, nałożył czarny biret i głosem
drżącym ze wzruszenia skazał mnie na życie i wolność. Potem zwracając się do
obrońcy, powiedział zimno, a wymownie:
– Jeszcze się zobaczymy.
Następnego dnia mój adwokat, który tak sumiennie bronił mnie przed
oskarżeniem o zamordowanie jego brata – waśnili się o jakąś schedę –
przepadł bez wieści i do dziś nie wiadomo, jaki los go spotkał.
Tymczasem ciało mego świętej pamięci ojca zostało o północy potajemnie
pochowane na dziedzińcu – w butach i bez analizy świętej pamięci żołądka.
– Nie lubił wystawiać się na pokaz – powiedziała moja droga matka, gdy
skończywszy ubijać nad nim ziemię, pomagała dzieciom rozrzucać w tym
miejscu słomę. – Przepadał za domem i kochał spokojne życie.
Podanie mojej matki o przyznanie jej praw spadkowych stwierdzało, że
ma ona powody wierzyć, iż zmarły nie żyje, skoro od dłuższego czasu nie
przychodzi do domu na posiłki; jednak „złodziej nie sędzia” -jak go odtąd z
odrazą nazywała – orzekł, że dowód śmierci jest niewystarczający, i powierzył
majątek zarządcy publicznemu, którym był jego zięć. Wyszło na jaw, że
pasywa i aktywa dokładnie się równoważą; pozostawał jedynie patent na po-
mysł rozsadzania kas pancernych w sposób bezszmerowy za pomocą sprężarki
hydraulicznej i ten przeszedł na własność sędziego i nierzadcy publicznego –
jak wolała się wyrażać moja droga matka. Tak to w ciągu paru miesięcy zacna
i przyzwoita rodzina popadła w nędzę i z konieczności została zmuszona do
pracy.
W wyborze zajęć kierowały nami rozmaite względy, a więc dryg,
skłonności osobiste i tak dalej. Moja matka założyła ekskluzywną szkołę
prywatną, gdzie zgłębiano sztukę podrabiania cętek na skórach lamparcich;
starszy brat, George Henry, który miał zamiłowanie do muzyki, przygrywał na
trąbce w pobliskim instytucie głuchoniemych; moja siostra, Mary Maria,
zajmowała się perfumowaniem źródeł mineralnych według metody profesora
Pumpernickla, a ja urządziłem się jako spec od stawiania pozłacanych
szubienic. Reszta rodzeństwa, której wiek nie pozwalał pracować, trudniła się
podkradaniem drobnego towaru sprzed sklepów, jak ją przyuczono.
W chwilach odpoczynku zwabialiśmy podróżnych do naszego domu i
grzebaliśmy ich w piwnicy.
Część jej zajmowała spiżarnia, w której stały wina, wódki i zapasy
żywności. Ulatniały się one tak szybko, aż zrodziła się u nas przesądna myśl,
że duchy pogrzebanych schodzą się tam głuchą nocą na biesiady.
Przynajmniej jedna rzecz nie ulegała wątpliwości – choć piwnica była
zakratowana i zamknięta na cztery spusty, znajdowaliśmy w niej prawie
każdego ranka resztki mięsiwa, marynat i konserw, zaśmiecające podłogę.
Padł wniosek, aby przenieść spiżarnię gdzie indziej, lecz nasza droga matka,
zawsze szlachetna i gościnna, powiedziała, że lepiej przeboleć stratę, niż na-
razić się na nieprzyjemności: jeśli duchom odmówi się tej błahej
rekompensaty, mogą w odwet wszcząć śledztwo, które obali nasz system
podziału pracy i popchnie energię całej rodziny w jednym tylko kierunku
przeze mnie uprawianym – możemy wszyscy udekorować szubienice.
Przyjęliśmy jej decyzję z synowskim posłuszeństwem, płynącym z szacunku
dla jej życiowej mądrości i nieskazitelnego charakteru.
Którejś nocy zgromadzeni na dole – nikt nie śmiał tam wejść w pojedynkę
–
wyprawialiśmy
burmistrzowi
z
sąsiedniego
miasteczka
dostojny,
chrześcijański pogrzeb. Matka z młodszymi dziećmi trzymała świece, a my z
bratem obracaliśmy kilofem i łopatą, kiedy raptem siostra moja, Mary Maria,
krzyknęła wniebogłosy i zakryła rękami oczy. Przerażeni okropnie,
natychmiast przerwaliśmy egzekwie i drżącymi głosami dopytywaliśmy się sio-
stry, czego się tak przelękła. Młodsze dzieci były tak wystraszone, że świece
dygotały im w rękach, a nasze chybotliwe cienie tańczyły dziko po ścianach,
przybierając wręcz niesamowite pozy. Na twarzy nieboszczyka, muskanej
światłem, jawił się coraz bardziej odrażający grymas, zjadliwy i złowróżbny.
Krzyk siostry wypłoszył szczury, które galopowały chmarą po piwnicy, piszcząc
przenikliwie. W ciemności odległych kątów świeciły nieruchomo ich zielone
ślepia, tak jak fosforyzujący opar rozkładu, który wypełniał na wpół wykopany
grób i zdawał się ucieleśniać wiszącą w skażonym powietrzu woń śmierci.
Dzieci z płaczem tuliły się teraz do starszych, świece powypadały im z rąk i
nastała niemal zupełna ciemność, tylko ów złowieszczy opar świetlny,
dobywając się kłębami z rozkopanej ziemi, wylewał się z brzegów grobu jak
fontanna.
Tymczasem moja siostra odsłoniła twarz i klęcząc skurczona na świeżo
wykopanej grudzie, wpatrywała się rozszerzonymi oczami w mroczną szczelinę
pomiędzy dwoma beczkami wina.
– Tam jest! Tam! – krzyknęła, wyciągając rękę. – Boże święty! Nie
widzicie?
Istotnie coś się poruszało! Jakaś postać ludzka ledwie widoczna w
mroku. Zataczając się i chwytając się beczek, wysunęła się naprzód
chwiejnym krokiem i na jedną chwilę ukazała się w blasku niewygasłych
świec; po czym zachwiała się ciężko i runęła jak długa na ziemię. W tym
momencie poznaliśmy go wszyscy. Poznaliśmy twarz naszego ojca – zmarłego
przed dziesięcioma miesiącami i pochowanego naszymi własnymi rękoma!
Ojca, który powstał z martwych i był przeraźliwie pijany!
O naszej panicznej ucieczce z tego strasznego miejsca, o wygaśnięciu
wszelkich uczuć ludzkich, o szaleńczej zgiełkliwej wspinaczce po oślizłych,
zbutwiałych schodach – osuwając się, padając, ściągając jedni drugich,
gramoliliśmy się po cudzych plecach, światła pogasły, starsi tratowali słabsze
rodzeństwo, dzieci ginęły strącane ręką matki! – o tym wszystkim nie śmiem
się rozwodzić. Uratowała się matka, starszy brat, siostra i ja. Reszta pozostała
na dole, aby zemrzeć z ran czy ze strachu – niektórzy, być może, od ognia.
Gdyż w niecałą godziną – pozbierawszy w pośpiechu, co się dało unieść:
kosztowności, pieniądze i ubrania – podpaliliśmy rezydencją i w blasku pożaru
uciekaliśmy w góry. Nawet nie zdążyliśmy zabrać polisy ubezpieczeniowej. Po
latach, w dalekim kraju, moja droga matka na łożu śmierci wyznała, że
miałaby sumienie spokojne, gdyby nie ten jedyny grzech niedbalstwa.
Spowiednik, człek świątobliwy, zapewnił ją, że ze wzglądu na okoliczności
niebiosa darują jej winę.
Dopiero po dziesięciu latach, już jako wybitny fałszerz, wróciłem w
przebraniu do krainy mojego dzieciństwa. Chciałem odzyskać pewien skarb
należący do nas i zakopany w piwnicy. Muszę przyznać, że mi się to nie udało.
W ruinach natrafiono na tyle szkieletów, że skłoniło to władze do
poszukiwania dalszych wykopalisk. Znaleźli skarb i już się nim zaopiekowali.
Dom nie został odbudowany; w istocie całe przedmieście zamieniło się w
pustkowie. Zanotowano tyle nieziemskich zjawisk i głosów w tej dzielnicy, że
nikt nie chciał tam mieszkać. Ponieważ nikt nie ślęczał mi nad głową,
postanowiłem dać upust synowskiej miłości i popatrzeć raz jeszcze na twarz
ukochanego ojca – a nuż leżał spokojnie w grobie, tylko nas oczy wtedy
zmyliły? W dodatku nie zapomniałem, że nosił ogromny diamentowy pierścień,
który od chwili jego śmierci znikł bez śladu, wolno mi było przypuszczać, że
został pochowany z pierścieniem na palcu. Sprokurowałem łopatę, odnalazłem
grób na dawnym dziedzińcu i zacząłem kopać. Wykopałem chyba z metr, gdy
dno grobu osunęło się i runąłem w dół. Wpadłem do starego ścieku przez
sporą dziurę w sklepieniu. Ciała nie było.
Nie mogłem się stamtąd wydostać, więc popełzłem wzdłuż kanału.
Zagrodziła mi drogę sterta zwęglonych rupieci i osmalonych cegieł. Usunąłem
ją z trudem i znalazłem się nagle w owej fatalnej piwnicy.
Wszystko stało się jasne. Ojciec, cokolwiek mu tam „zaszkodziło” przy
kolacji (a myślę, że moja zacna matka mogłaby rzucić nieco światła na tę
sprawę), został niewątpliwie pochowany żywcem. Grób przypadkowo
wykopano tuż nad sklepieniem zapomnianego ścieku. Trumny ojciec nie
dostał i w rezultacie od jego rozpaczliwych szamotań sklepienie musiało się
zawalić. Ojciec wpadł do ścieku i w końcu schronił się w piwnicy. Czując, że
we własnym domu nie jest mile widziany, nie mając nic innego do wyboru, za-
mieszkał sobie w katakumbach, gdzie podziwiał naszą gospodarność i tuczył
się naszym chlebem. To on wyjadał nam zapasy, to on wypijał nam wino –
gorzej od złodzieja! W chwili zamroczenia alkoholem musiał zatęsknić za
ludźmi – tęsknota ta stanowi jedyną sympatyczną więź między pijakiem a
rasą, z której się wywodzi. Zatęsknił i opuścił swoją kryjówkę w niezwykle
nieodpowiedniej porze, czym ściągnął najbardziej opłakaną klęskę na głowy
najbliższych mu i najdroższych. Był to fałszywy krok urastający niemal do
godności zbrodni.
Czesana krowa
Ciotka Pacjencja, która prowadziła małe gospodarstwo w stanie
Michigan, miała ulubioną krowę. Zły charakter zdradzało to zwierzę, a i
pożytek z niej był żaden, zamiast bowiem w wolnych chwilach produkować
mleko i cielęcinę, poświęcała wszystek swój czas sztuce wierzgania. Ćwiczyła
po całych dniach, a i w nocy budziła się, aby sobie wierzgnąć. Wierzgała na
wszystko – na kury, świnie, słupy, kamienie, ptaki na niebie i ryby pluskające
w wodzie; miała bezstronne, katolickie spojrzenie na świat, w jej krowim
rozumieniu wszyscy byli sobie równi – wszyscy jednako niegodni. Niczym ów
Tymoteusz, co „uniósł śmiertelnika ku niebiosom” – tak się spisywała krowa
mojej ciotki Pacjencji, z tym że robiła to znacznie skuteczniej i znacznie
częściej. Przyjemnie było popatrzeć, jak toruje sobie drogę przez zatłoczone
podwórko. Tak błyskawicznie szastała kopytami, że nieraz wszystko, co żyje,
fruwało wokół niej.
Wymierzała kopniaki nie tylko niestrudzenie, ale i po mistrzowsku. Nie
umywały się do niej niedokształcone krowy, które nie poświęciły życia tej
sztuce – zwykłe amatorki wierzgające „na chybił trafił”. Widziałem raz, jak
stała przy drodze, żując sennie pokarm, jakby ucinała sobie poobiednią
drzemkę. Kręcił się koło niej – zatopiony w błogiej nieświadomości i
marzeniach o bogdance – przeogromny czarny wieprz, kolos przypominający
nosorożca. Nagle na moich oczach – choć przysiągłbym, że krowa nawet nie
drgnęła – wieprz przepadł gdzieś, ulotnił się zupełnie. Tylko hen na niebo-
skłonie malutka czarna plamka przecinała horyzont z szybkością meteoru i za
chwilę znikła za dalekimi górami. Mógł to być ów wieprz.
Czesanie krów nie należy chyba do zwyczaju nawet w stanie Michigan. Ta
jednak nigdy nie wymagała dojenia, więc musiał znaleźć się na nią jakiś
zastępczy środek, równie dokuczliwy. Drażnienie jej skóry zgrzebłem uznano
widać za najdotkliwszy dowód troskliwej opieki. Przynajmniej ona tak
uważała. Podejrzewam jednak, że ciotka naprawdę myślała, że zabieg ten
wychodzi dobremu bydlęciu na korzyść. W każdym razie wynajmując parobka,
stawiała mu zawsze jako warunek czesanie krowy każdego ranka. Nie mam
pojęcia, ilu parobków krowa usunęła z pracy na farmie mojej ciotki, ale sądząc
po liczbie kulawych w tej części kraju, powiedziałbym, że sporą ilość. Kulały
nawet dzieci, ale chyba dziedzicznie.
Myślę, że ciotka prowadziła wadliwą gospodarkę. Wprawdzie robocizna
nic ją nie kosztowała, gdyż wszyscy parobcy rzucali pracę, zanim uzbierało im
się wynagrodzenie, ale w miarę jak sława krowy rozprzestrzeniała się na
sąsiednie stany, coraz trudniej było wynająć kogoś do roboty. A na dodatek
krasula była stale źle uczesana. W okolicy zaczęło kursować powiedzonko: „A
niech krowa kopnie takie gospodarstwo!” – prostacka metafora, z której miało
wynikać, że ziemia leży odłogiem, a zagroda chyli się do ruiny.
Do ciotki nie przemawiały żadne perswazje – zgadzała się na wszystko,
ale nie naprawiała niczego. Mąż jej usiłował właśnie metodą perswazji ratować
gospodarkę i wygrywał wszystkie dyskusje, aż wyperswadował się szybko na
tamten świat. Pogrzeb jego opóźnił się o cały dzień, zanim udało się ściągnąć
drugiego przedsiębiorcę pogrzebowego, pierwszy bowiem na prośbę wdowy
zgodził się nieopatrznie uczesać krową.
Od tego czasu moja ciotka Pacjencja nie figurowała na rynku
matrymonialnym; miłość do krowy nie zostawiła w jej sercu miejsca na
bardziej naturalne i korzystniejsze uczucie. Kiedy jednak ujrzała nieobsiane
pole, niezebrane plony, miedze zarośnięte wybujałym głogiem, a łąki ozdobione
pysznym kanadyjskim ostem, pomyślała sobie, że musi mieć partnera.
Gdy wyszły na jaw matrymonialne zamiary ciotki Pacjencji, w okolicy
wybuchła panika. Księgi stanu cywilnego wykazują, że w ciągu tego jednego
roku zawarto więcej małżeństw niż w obu dziesięcioleciach – przedtem i
potem. Panowie żenili się z kucharkami, z praczkami, z matkami swoich
zmarłych żon, z siostrami swoich wrogów – z kim tylko się dało; a kto nie
potrafił w uczciwy sposób zdobyć sobie żony, szedł do sędziego pokoju i pod
przysięgą składał oświadczenie, że ożenił się dawno z pewną panią w Indianie.
Taki był strach przed dostaniem się żywcem w związki małżeńskie z moją
ciotką Pacjencja.
Otóż ciotka była raczej stanowczą niewiastą, jak czytelnik zdołał
zauważyć. Ponieważ niezwykła epidemia małżeńska oszczędziła jednego tylko
kawalera do wzięcia w całym powiecie, ciotka zagięła parol na tego właśnie
jedynaka. Wzięła furę i przywiozła go sobie do domu. Okazało się, że był to
długi jak tyczka pastor metodystów, nazwiskiem Huggins.
Mimo niebotycznego wzrostu wielebny Berosus Huggins należał do
sympatycznych ludzi i nie pozwalał wystrychnąć się na dudka. Przypuszczam
jednak, że tak szpetnego osobnika nie było w całej Ameryce Północnej –
chudy, kanciasty, z trupim obliczem i ponury nie do pojęcia. Nie rozstawał się
z czarnym kapeluszem, który wbijał na głowę tak głęboko, że rondo niemal
zakrywało mu oczy, a uszy w swej wybujałej ozdobie ginęły pod kapeluszem.
Na widok jego pomarszczonych butów zdawało się, że słowo „pucować” wyszło
dawno z użycia. Nosił dopasowany czarny surdut, którego poły o nadprzy-
rodzonej długości wlokły się za nim po ziemi, zgarniając rosę. Zapinał go
zawsze na wszystkie guziki. Wyglądał w tym stroju jak całkiem przyzwoite
straszydło. Ilekroć wyszedł na pole, zlatywały się do niego całe chmary wron i
walczyły zaciekle, aby zająć na nim najlepsze miejsce na znak pogardy dla
kiepskich pomysłów gospodarza.
Następnego dnia po ślubie ciotka Pacjencją zawezwała wielebnego
Hugginsa na naradę i tak mu przedstawiła swoje zamiary:
– Otóż, drogi Huggusiu, powiem ci, co masz do roboty. Najpierw masz
naprawić płoty, oczyścić miedze z chwastów i głogów bezlitosną ręką. Potem
masz wyplenić kanadyjski oset, naprawić wóz drabiniasty, pochodzić trochę za
pługiem, no i w ogóle zrobić jaki taki porządek. To ci wybije figle z głowy co
najmniej na dwa lata. Naturalnie zrezygnujesz na razie z obowiązków
duszpasterskich. Kiedy tylko wykonasz, co ci... Och, zapomniałam o biednej
Febe! Jeśli chodzi o nią...
– Szanowna małżonko – przerwał jej dostojny mąż – z chęcią zaprowadzę
wszelkie reformy gospodarcze, jeśli taka jest wola Opatrzności. Ale
wspominasz o siostrze... Ufam, że nie jest to płocha osoba. Czyżbym miał
przyjemność ją znać? Imię rzeczywiście kogoś mi przypomina, ale...
– On nie zna Febe! – zawołała ciotka w szczerym zdumieniu. – Myślałam,
że zna ją cały powiat. Ależ, człowieku, każdego pięknego ranka będziesz jej
szorował nogi przez całe swoje życie doczesne!
– Zapewniam cię, szanowna małżonko – odparł wielebny Bero-sus z
godnością – że jestem gotów służyć duchowym potrzebom siostry Febe w
miarą moich skromnych możliwości. Ale, dalibóg, czysto świeckie posługi, o
jakich mówisz, winno się powierzyć komu innemu, oddać w zdolniejsze i,
śmiem rzec, niewieście ręce.
Ciotka wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
– Och, ty stary durniu! – zawołała. – Febe to krowa!
– W takim razie – powiedział jej małżonek z niezmąconym spokojem –
oczywiście spada na mnie troska o jej dobro cielesne. Czeka mnie wprawdzie
walka z szatanem i ostem kanadyjskim, ale z radością poświęcę każdą wolną
chwilę kończynom Febe.
Z tymi słowy wielebny Huggins wcisnął kapelusz na oczy, odmówił nad
żoną krótkie błogosławieństwo i wyniósł się na podwórze.
Otóż należy wyjaśnić, że wiedział od początku, kim jest Febe i znał z
opowiadań jej wszystkie grzeszne nawyki. Ponadto miał już zaszczyt złożyć jej
wizytę, przez godzinę pozwalał jej oglądać się ze wszystkich stron, oczywiście
na dystans. Jednym słowem – on i Febe przeprowadzili wzajemny rekonesans
i przygotowali się do działań zaczepnych.
Wśród przedmiotów zbytku, które złożyły się na wiano zacnego pastora,
znajdowała się solidna pompa z lanego żelaza, która miała ponad siedem stóp
wysokości. Trzymano ją tymczasem w zagrodzie dla bydła, aby przy najbliższej
okazji wmontować ją do studni przy oborze. Wielebny Huggins odszukał teraz
to dzieło techniki, przydźwigał je na miejsce przeznaczenia, ustawił jak trzeba i
mocno przyśrubował do studni. Następnie ubrał pompę w swój surdut i zapiął
go swobodnie, a na wierzchołek nasadził swój kapelusz. Rączka pompy
wychylała się podejrzanie spod surduta jak ogon, ale szczegół ten nie rzucał
się w oczy i nieuprzedzony obserwator przysiągłby, że ma przed sobą
wielebnego Hugginsa, wyglądającego wyjątkowo korzystnie.
Wreszcie pastor zamknął ostrożnie furtkę do zagrody dla bydła, wiedząc,
że gdy tylko Febe, która buszowała w ogrodzie warzywnym, spostrzeże
przeszkodę, natychmiast zechce ją przeskoczyć, co też się stało. Tymczasem
gospodarz, bez surduta i kapelusza, położył się w ukryciu i dygocząc z zimna,
obserwował: wszystko przez dziurkę w płocie.
Najpierw Febe udawała, że nie widzi postaci na platformie. Obróciła się
zadem i pozorowała drzemkę. Spostrzegłszy, że podstęp się nie udał, przez
parę minut stała niezdecydowana, przeżuwając niemrawo, ale widać było po
niej, że myśli uparcie. Wreszcie zaczęła węszyć z nosem przy ziemi, jakby
szukała czegoś i jakby nic ją więcej nie obchodziło. Klucząc, zbliżała się jednak
pomaleńku do upatrzonego obiektu. Kiedy znalazła się już całkiem blisko,
przystanęła naprzeciw chudej postaci i nadstawiła łeb do pogłaskania,
starając się wywołać wrażenie, że więcej sobie ceni pieszczotę niż bogactwo,
potęgę i poklask tłumów – że od niewinnej młodości przywykła do karesów i
żyć bez nich nie potrafi. Podeszła jeszcze bliżej w czarujących lansadach,
przymilnych uśmieszkach, z przyjacielską miną. Raptem okręciła się wkoło i
wierzgnęła potwornie – był to kopniak tak silny i błyskawiczny, jak grom z
jasnego nieba.
Efekt był fenomenalny! Po takim kopniaku pastor wylądowałby za
tydzień, trafiając w sam środek nabożeństwa. Impet porwał krowę, wirowała
zamglona jak Saturn z pierścieniem dokoła, zakreślonym przez szybującą
białą kitę na końcu ogona. Siła odśrodkowa powoli słabła, Febe zaczęła
kołysać się i zataczać, aż zwaliła się na grzbiet i leżała w konwulsyjnych
drgawkach. Wreszcie zastygła w bezruchu, z wyprężonymi nogami, szczerze
przekonana, że z prawdziwym poświęceniem podpiera nimi cały świat, który
zwalił się na nią jakimś cudem. Po czym zemdlała.
Nie miała pojęcia, ile czasu leży nieprzytomna, ale w końcu otworzyła
oczy. Przywitał ją słodki widok – otwarte wejście do obory. Podniosła się z
trudem. Chwiejąc się na trzech nogach, potoczyła wzrokiem dokoła, była
wyraźnie oszołomiona. Gdy spostrzegła zatwardziałego klechę z żelaza,
spojrzała nań z gorzkim wyrzutem i kulejąc, powlokła się załamana na swój
barłóg – biedna i ujarzmiona.
Przez kilka tygodni Febe miała monstrualnie spuchniętą nogę, ale po
troskliwej kuracji „wróciła do dobrego zdrowia”, jak wyraziła się jej
zaintrygowana pani, albo – „przyszła do siebie”, jak wolał to określić
małomówny sługa boży. Stała się teraz tak uległa i nieszkodliwa jak dziecię.
Nowy gospodarz bez obawy brał jej obolałą kończynę w swe ręce, mógłby
nawet brać ją do ust, gdyby zechciał. Wyglądało na to, że charakter jej zmienił
się radykalnie – do tego stopnia, że moja ciotka Pacjencja (dotychczas
trzymała się od niej z daleka, choć kochała ją tak czule) podeszła do niej ufnie,
aby uraczyć ją potrawką z rzepy. Boże mój! Rozprowadziła ciocię po ścianie
tak cieniutko! Nawet kielnią nikt by lepiej nie potrafił.
Moje ulubione morderstwo
Po zamordowaniu w wyjątkowo zwyrodniały sposób matki zostałem
aresztowany i postawiony przed sąd. Wytoczono mi proces, który trwał siedem
lat. Pouczając ławników, sędzia Trybunału Uniewinnień zaznaczył, że był to
pierwszy w jego życiu wypadek, by po dokonaniu tak odrażającej zbrodni
odwoływano się do niego o uniewinnienie.
Na co wstał mój adwokat i powiedział:
– Wysoki Trybunale, zbrodnie są odrażające lub nieodrażające tylko przez
porównanie. Gdyby pan sędzia znał szczegóły poprzedniego morderstwa,
którego mój klient dopuścił się na swoim stryju, dopatrzyłby się pan sędzia
niechybnie w obecnym wykroczeniu – jeśli można to nazwać wykroczeniem –
czegoś z ducha czułej wyrozumiałości i synowskiej troski o samopoczucie
ofiary. Straszliwe okrucieństwo poprzedniego mordu rzeczywiście wykluczało
wszelkie inne hipotezy prócz winy. I gdyby nie to, że czcigodny sędzia, który
prowadził tamten proces, był prezesem Towarzystwa Ubezpieczeń na Wypadek
Kary Śmierci, a mój klient był ubezpieczony – trudno byłoby dociec, w jaki
sposób winowajca został uniewinniony. Jeśliby pan sędzia dla orientacji
zechciał coś więcej na ten temat usłyszeć, to mój klient gotów jest zadać sobie
trud i złożyć zeznanie pod przysięgą.
– Wysoki Sądzie, ja oponuję – odezwał się prokurator. – Wypowiedź
oskarżonego posiadałaby charakter dowodowy, a składanie zeznań w tym
procesie zostało już zakończone. Oskarżony powinien był złożyć swoje
oświadczenie trzy lata temu, na jesieni 1881 roku.
– W sensie formalnym – powiedział sędzia – ma pan rację. I w Trybunale
Sprzeciwów Proceduralnych zyskałby pan aprobatę, ale nie w Trybunale
Uniewinnień. Sprzeciw prokuratora oddalam.
– Zakładam protest – oświadczył prokurator.
– Nie może pan tego uczynić – powiedział sędzia. – Zaraz przypomnę
panu, dlaczego. Aby założyć protest, musi pan najpierw uzyskać przeniesienie
tej sprawy do Trybunału Protestów Sądowych, a do tego potrzebny jest
formalny wniosek należycie poparty dowodami. Tego typu wniosek wysunięty
przez pańskiego poprzednika na urzędzie został przeze mnie odrzucony w
pierwszym roku tego procesu. Panie sekretarzu, proszę odebrać przysięgę od
oskarżonego.
Po oficjalnym zaprzysiężeniu złożyłem oświadczenie, które całkowicie
przekonało sędziego o tym, iż moje obecne wykroczenie jest tak stosunkowo
błahe, że nie warto szukać dalszych okoliczności łagodzących. Poinstruował
ławników, że należy mnie uniewinnić, i wyszedłem z sali sądowej bez plamy na
honorze. A oto moje oświadczenie:
„Urodziłem się w roku 1856 w miejscowości Kalamakee, w stanie
Michigan. Moi zacni rodzice cieszyli się powszechnym poważaniem. Matkę, jak
panowie wiedzą, straciłem niestety w późniejszych latach. W roku 1867
rodzina przeniosła się do Kalifornii i osiadła nieopodal Negrzego Łba, gdzie mój
ojciec otworzył zajazd i wiodło mu się lepiej, niż mógłby sobie wymarzyć. Miał
małomówne i ponure usposobienie, ale z biegiem lat coraz bardziej się rozch-
murzał i jestem przekonany, że tylko pamięć o smutnym wypadku, za który
dziś jestem sądzony, odbiera mu humor.
W cztery lata po otwarciu naszego zajazdu zjawił się wędrowny
kaznodzieja, który, nie mając czym zapłacić za nocleg, uraczył nas tak
wstrząsającym kazaniem, że – Bogu dzięki – nawróciliśmy się wszyscy na
wiarę świętą. Ojciec od razu posłał po swego brata, czcigodnego Williama
Ridleya ze Stockton, a po jego przybyciu przekazał mu zajazd, nie biorąc nic w
zamian za koncesję ani za inwentarz – ten ostatni składał się z winchestera,
spiłowanego karabinu i asortymentu kapturów-masek zrobionych z worków
po mące. Rodzina przeniosła się do Upiornej Skały i otworzyła tancbudę, pod
nazwą «Kabaret Wszystkich Swiętych», wieczorki taneczne zaczynały się w niej
od modlitwy. Tam właśnie moja matka, przebybywająca dziś w gronie
świętych, za swój wdzięk w tańcu otrzymała przydomek «Hipopotamichy».
Na jesieni 1875 roku miałem okazję wybrać się do Kukuloo, miasta,
które leży przy trakcie mahalskim, i wsiadłem do dyliżansu pocztowego w
Upiornej Skale. Trzy mile za Negrzym Łbem jacyś osobnicy, w których
rozpoznałem mojego stryja Williama i obu jego synów, urządzili napad na
dyliżans. Ponieważ nic nie znaleźli w skrzyni pocztowej, zaczęli przetrząsać
kieszenie pasażerom. Zachowałem się jak skończony dżentelmen, stanąłem
bowiem w szeregu, podniosłem ręce do góry i dałem sobie zabrać czterdzieści
dolarów oraz złoty zegarek. Nikt by po mnie nie poznał, że znam tych trzech
panów, którzy urządzili nam tak sympatyczną rozrywkę. W parę dni później,
gdy wybrałem się do Negrzego Łba, aby upomnieć się o zwrot pieniędzy i
zegarka, mój stryj i kuzyni zaklinali się, że o niczym nie wiedzą. A nawet
pozwolili sobie na insynuację, że to my z ojcem sprzątnęliśmy im robotę sprzed
nosa i pogwałciliśmy bezczelnie dobre handlowe obyczaje. Stryj William wręcz
zagroził odwetem, powiadając, że otworzy konkurencyjną tancbudę w Upiornej
Skale. Zorientowałem się w lot, że to dobry interes, gdyż «Kabaret Wszystkich
Swiętych» zdążył mocno Stracić na popularności i konkurencja dobiłaby go
całkiem. Powiedziałem więc stryjowi, że gotów jestem puścić krzywdę w
niepamięć, jeśli przyjmie mnie do spółki i nie zdradzi przed ojcem. Stryj
odrzucił tę szlachetną ofertę i dopiero wówczas pojąłem, że właściwie trzeba
pomóc stryjowi zejść z tego świata.
Opracowałem szczegółowy plan i miałem tę satysfakcję, że rodzice go
zaaprobowali. Ojciec powiedział, że jest ze mnie dumny, natomiast matka
przyrzekła modlić się za moją pomyślność, gdyż wiara nie pozwalała jej brać
bezpośredniego udziału w tego rodzaju przedsięwzięciach. Aby zabezpieczyć
się na wypadek zdemaskowania, zgłosiłem swój akces do potężnego zakonu
«Rycerzy Mordu». Zostałem przyjęty we właściwym czasie i przydzielony do
podokręgu Upiornej Skały. W dniu złożenia ślubów – cała ceremonia odbywała
się w maskach – pozwolono mi po raz pierwszy przejrzeć listę członków
zakonu. Proszę wyobrazić sobie moją radość, gdy na trzecim miejscu w
rejestrze znalazłem nazwisko swojego stryja, który był wicemistrzem! Trafiała
mi się szansa, o jakiej nawet nie śmiałem marzyć – morderstwo wzbogacone o
niesubordynację i zdradę. Matka nazwałaby to «wyjątkowym zrządzeniem
opatrzności».
Gdzieś w tym samym czasie spotkała mnie nowa radość, aż kufel mego
szczęścia spłynął pianą rozkoszy. Aresztowano trzech przybłędów za grabież i
napad na dyliżans, ten sam, w którym postradałem pieniądze i zegarek.
Postawiono ich przed sądem i – wbrew moim wysiłkom zrzucenia z nich winy
na trzech czcigodnych obywateli Upiornej Skały – zostali skazani na podstawie
niezbitych dowodów. W ten sposób spełniły się moje marzenia – morderstwo
zamieniło się w czysty kaprys. Któregoś ranka wziąłem swojego winchestera i
wybrałem się do Negrzego Łba. Przywitałem się ze stryjenką Marią i zapytałem,
czy stryj jest w domu, gdyż przychodzę właśnie go zabić. Stryjenka spojrzała
na mnie ze swoim charakterystycznym uśmiechem i powiedziała, że wątpi w
moje szlachetne zamiary, gdyż tylu już panów zgłaszało się w tej samej
sprawie, a wynoszono ich, zanim zdążyli ją załatwić.
Dodała, że wyglądam tak, jakbym muchy nie potrafił zabić. Więc na
dowód swoich szlachetnych zamiarów złożyłem się z winchestera i postrzeliłem
Chińczyka, który przechodził w pobliżu. Stryjenka Maria powiedziała na to, że
zna całe rodziny, które to samo potrafią, ale niech sobie nie myślę, że jej mąż
to pierwszy lepszy «kitąjec». Zaznaczyła jednak, że znajdę go za strumieniem w
zagrodzie dla owiec, i wyraziła nadzieję, że zwycięży ten, kto lepszy.
Stryjenka Maria należała do najszlachetniejszych niewiast, z jakimi się w
życiu zetknąłem.
Stryj klęczał na ziemi i oprawiał owcę ze skóry. Chciałem go zastrzelić,
ale spostrzegłem, że nie ma pod ręką strzelby ani pistoletu, i zabrakło mi
serca. Podszedłem więc, ukłoniłem mu się grzecznie i wyrżnąłem go kolbą w
ciemię. Mam świetny cios. Stryj zwalił się na plecy, rozcapierzył palce i dostał
drgawek. Zanim przyszedł do siebie, wziąłem nóż do oprawiania owiec i
podciąłem mu ścięgna. Wiecie zapewne, że z chwilą zerwania ścięgna Achillesa
noga staje się nie do użytku, no więc ciachnąłem mu oba. I kiedy oprzytom-
niał, znalazł się na mojej łasce. Powiedział, gdy zorientował się w sytuacji:
– Masz mnie w ręku, Samuelu, i możesz sobie pozwolić na wspa-
niałomyślność. O jedno tylko cię proszę. Zanieś mnie do domu i wykończ na
łonie rodziny.
Powiedziałem stryjowi, że to całkiem sensowna prośba i gotów jestem ją
spełnić, o ile stryj pozwoli zapakować się do worka. Po pierwsze łatwiej mi
będzie go nieść, a po drugie nie trzeba będzie się tłumaczyć sąsiadom, jeśli ich
spotkamy po drodze. Stryj zgodził się na to, więc przyniosłem ze stodoły worek
na zboże, ale stryj się w nim nie mieścił. Musiałem dopiero dobrze go upchać,
tak że miał kolana pod brodą, zanim udało mi się zawiązać worek. Ze stryja
był kawał chłopa i ledwie załadowałem go na plecy, odechciało mi się
wszystkiego, ale dźwigałem go aż do dębu, na którym dzieci zawiesiły
huśtawkę. Tam zwaliłem worek na ziemię i usiadłem na nim, żeby odsapnąć.
Na widok huśtawki przyszedł mi do głowy szczęśliwy pomysł. Nie minęło
dwadzieścia minut, kiedy worek ze stryjem igrał sobie na wietrze.
Najpierw przytwierdziłem sznur od huśtawki do worka, drugi koniec
przerzuciłem przez konar, podciągnąłem ciężar na górę na półtora metra, po
czym obwiązałem worek pozostałym kawałkiem sznura i miałem przyjemność
zobaczyć, jak stryj zamienił się w duże, śliczne wahadło. Trzeba dodać, że stryj
nie wiedział, co się z nim dzieje, ale szanował mój czas i nie zgłaszał pretensji
– pod tym względem muszę mu oddać sprawiedliwość.
Stryj miał barana, który słynął z waleczności. Tryk ów żywił do
wszystkiego chroniczną nienawiść. Widocznie jakiś głęboki uraz tak zaprawił
jego serce goryczą, że cały świat stał mu się wrogiem. Walił łbem we wszystko,
w co tylko się dało, ale to jeszcze nie określa jego zdolności militarnych, był
bowiem chyży jak pocisk. Walczył jak archaniołowie i szatani, atakował z
powietrza, wzbijał się w niebo idealnie odmierzonym łukiem, aby
wykorzystując ciężar i rozpęd, grzmotnąć wroga z całym impetem. Kiedyś
położył trupem czteroletniego byka, gdy tylko raz go trafił w sękaty łeb. Roz-
walał kamienne murki, druzgotał drzewa, a ich liściaste chorągwie poniewierał
w błocie. Tę sierdzistą i nieubłaganą bestię, ten grom wcielony, tego
nieziemskiego potwora ujrzałem pod sąsiednim drzewem, jak drzemał sobie w
cieniu, śniąc o podbojach i sławie. Aby zawezwać barana do boju, zawiesiłem
stryja na dębie.
Rozhuśtałem worek, schowałem się za pobliską skałę i wydałem
przenikliwy okrzyk, któremu zawtórował zduszony wrzask stryja w worku.
Baran zerwał się na nogi i zoczył nieprzyjaciela. Wróg bujał w powietrzu,
wyzywając go do walki. Baran przytupując, obserwował go z odległości jakichś
pięćdziesięciu metrów, raptem pochylił łeb ciężki od rogów i ujrzałem, jak
zamglona biała smuga pomknęła tuż przy ziemi, wzbiła się w górę i... rozległ
się głuchy łomot, rozdzierający wrzask i mój biedny stryj poszybował nad ko-
nar, aż sznur szarpnął i ciężki worek zamienił się w wahadło, które z zawrotną
szybkością szybowało na linie. Tryk wykopyrtnął się, potoczył jak kłębek nóg,
rogów i wełny, ale powstał zaraz i uskakując przed nadlatującym
przeciwnikiem, wycofał się, potrząsając łbem i przytupując. Zatrzymał się
mniej więcej w tej samej odległości, z jakiej przypuścił swój pierwszy atak. Stał
chwilę z pochylonym łbem, jakby modlił się o zwycięstwo, po czym ruszył z
kopyta. Tym razem zaatakował wroga z ukosa i trafił go w momencie, gdy
wahadło osiągnęło swój najniższy punkt – stryj pomknął jak na karuzeli. O
szybkości obrotów nieuchwytnej dla oka dawał pojęcie nieustający wrzask,
który wzmagał się i cichł, zbliżał i oddalał. Stryj widocznie nie dostał jeszcze w
czułe miejsce. Wisiał w worku dość wysoko i musiał zebrać wszystkie ciosy w
wypięte siedzenie. Umierał powoli od dołu, jak roślina, której korzeń natrafił
na trujący minerał.
Tym razem baran pozostał na placu boju. Ogarnęła go gorączka walki i
uderzyła mu do głowy jak wino. Niczym wściekły zapaśnik, który zapomina o
swym kunszcie i walczy nieskutecznie, rozjuszony tryk w niezdarnych
podskokach ciskał się na wirującego w powietrzu wroga, czasem nawet trafiał
go lekko, ale częściej sam padał ofiarą swego zacietrzewienia i nakrywał się
nogami. Ale gdy impet nieprzyjaciela osłabł i worek krążył dużo wolniej,
taktyka ta zaczęła dawać lepsze rezultaty – stryj wrzeszczał tak wspaniale, aż
rozkosz mnie ogarniała.
Raptem, jak gdyby trąbki zagrały na rozejm, baran przerwał działania
wojenne i odmaszerował. Szedł, marszcząc w zadumie swój orli nos,
poskubując trawę i przeżuwając wolno. Wyglądał tak, jak gdyby znużyły go
nieustanne boje, więc postanowił porzucić rzemiosło wojenne i oddać się
pokojowej pracy. Zostawił za sobą pole chwały i kroczył wytrwale z ćwierć mili,
tam dopiero przystanął, odwrócony zadem do wroga. Przeżuwał spokojnie i
ospale. Zauważyłem jednak, że tylko udaje apatię, gdyż ukradkiem zerka do
tyłu.
Tymczasem krzyki stryja ucichły, pęd osłabł i z worka dobywały się tylko
przewlekłe jęki, stryj wzywał mnie błagalnym głosem, tak miłym mojemu
uchu. Nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje, musiał konać z
przerażenia. Śmierć spowita tajemnicą to istotnie straszna rzecz. Powolutku
stryj przestał krążyć w powietrzu i zawisł bez ruchu. Podszedłem, aby dobić go
litościwie, kiedy nagle rozległ się ostry tętent, od którego ziemia zadrżała.
Spojrzałem i włosy zjeżyły mi się na głowie – tuman kurzu galopował w szalo-
nym pędzie wprost na nas! Raptem zakotłował się i z kurzawy wzbił się w
niebo wielki, biały ptak. Wznosił się tak płynnie, lekko, swobodnie, z takim
wdziękiem, że oniemiałem z zachwytu. Do dziś mam to samo wrażenie, że był
to powolny, rozważny lot, że to nie pęd uniósł barana, tylko jakaś inna moc,
pod której opieką, czułą i troskliwą, szybował po niebiosach. Wiodłem za nim
oczami z niewymowną przyjemnością. Szlachetne zwierzę coraz wyżej i wyżej
wzbijało się w niebo, z pochylonym na piersi łbem, z wyprężonymi do tyłu
nogami jak szybująca czapla.
Aż osiągnąwszy swój zenit, gdzieś na wysokości trzydziestu lub
czterdziestu stóp, kosmiczny baran zawisł jakby na moment bez ruchu.
Raptem nurknął i pomknął w dół, nabierając z każdą chwilą szalonej
szybkości. Przeleciał tuż nade mną z gwizdem artyleryjskiego pocisku i
wyrżnął biednego stryja prościuteńko w ciemię – z takim impetem, że nie tylko
czaszka, ale i lina pękła. Stryj zarył się w ziemię, zgnieciony na miazgę przez
ten barani meteor. Wstrząs zatrzymał wszystkie zegary w promieniu
dwudziestu pięciu mil, a profesor Dawidson, wybitny autorytet w sprawach
sejsmicznych, który właśnie bawił w okolicy, bezzwłocznie wyjaśnił, że wi-
bracje przebiegały z północy na południowy zachód.
W sumie nie mogę się oprzeć przekonaniu, że moje zabójstwo stryja
Williama jest niemal niedoścignione pod względem artystycznym”.
Oleum canis
Nazywam się Boffer Bings. Pochodzę z zacnej rodziny drobno-
mieszczańskiej. Mój tata prowadził wytwórnię psiego sadła, a mama posiadała
maleńkie studio w cieniu wiejskiego kościółka, gdzie zajmowała się
fabrykowaniem aniołków. Służyły jej do tego niemowlęta. Od najmłodszych lat
wdrażano mnie do fachowej pracy; nie tylko pomagałem ojcu w prokurowaniu
psów, aby miał czym zapełniać swoje kadzie, ale i nieraz zatrudniała mnie
mama – zajmowałem się wynoszeniem odpadów ze studia. Przy wykonywaniu
tego obowiązku musiałem nierzadko wysilać całą swą wrodzoną inteligencję,
gdyż wszyscy stróże prawa publicznego w okolicy sprzeciwiali się profesji mojej
mamy. Dzięki Bogu, niewybrani na stanowiska głosami opozycji, nie ukuli z
tego nigdy sprawy politycznej. Po prostu tak się jakoś składało. Fach mojego
taty cieszył się naturalnie większym poważaniem, jakkolwiek właściciele zagi-
nionych psów czasem odnosili się do ojca z podejrzliwością, która przenosiła
się i na mnie w jakiejś mierze. Do cichych wspólników mojego taty należeli
wszyscy lekarze w miasteczku, którzy prawie nie wystawiali recept bez literek
Ol. can., gdyż tak to mieli przyjemność nazywać. Istotnie, jest to najbardziej
wartościowy lek, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Niestety, większość ludzi nie
lubi ponosić osobistych wyrzeczeń dla dobra cierpiących bliźnich, rzucało się
bowiem w oczy, że co tłuściejszym psom w miasteczku wyraźnie zabroniono
bawić się ze mną – fakt ten gnębił moją młodzieńczą duszę i pewnego razu
omal nie popchnął mnie do zostania piratem.
Patrząc wstecz na owe lata, chwilami nie posiadam się z żalu, że
przyczyniwszy się pośrednio do śmierci moich ukochanych rodziców,
ściągnąłem na siebie niedolę, która mnie prześladuje po dziś dzień.
Któregoś wieczoru wynosiłem właśnie z maminego studia ciało
podrzutka. Przechodząc obok tatusiowej olejarni, spostrzegłem konstabla,
który bacznie śledził moje zachowanie. W smarkatym wieku nauczyło mnie
doświadczenie, że we wszelkich jawnych poczynaniach kierują konstablem ze
wszech miar karygodne zamiary. Wolałem więc go wyminąć i czmychnąłem do
olejarni bocznymi drzwiami, które akurat stały otworem, Zamknąłem je czym
prędzej na klucz i zostałem sam z malutkim nieboszczykiem na rękach. Tata
udał się już na spoczynek. Szkarłatny ogień buchał pod jednym z kotłów na
palenisku i rdzawe błyski migotały na ścianach. W kotle uparcie bulgotało
sadło, wynosząc chwilami na powierzchnię psie szczątki. Usiadłem, aby
poczekać, aż konstabl sobie pójdzie. Trzymałem na kolanach naguska-
podrzutka i głaskałem go czule po jedwabistych włoskach. Dzieciak był
prześliczny. Nawet w tak młodym wieku przepadałem za dziećmi i gdy patrzy-
łem na tego cherubinka, niemal w samym sercu czułem żal, że czerwona
ranka na jego piersi – zabieg mojej mamy – okazała się śmiertelna.
Z zasady wyrzucałem niemowlęta do rzeki, którą przyroda roztropnie
stworzyła w tym celu, ale tej nocy nie śmiałem opuścić olejarni ze strachu
przed konstablem. „Ostatecznie – powiedziałem sobie – nic nie szkodzi, jeśli
wrzucę je do kotła. Tata nie odróżni takich drobnych kostek od szczenięcych,
a jeśli nawet zdarzy się parę zgonów po zaaplikowaniu tej odmiany zamiast
niezrównanego Ol. can., to przecież nie ma to znaczenia przy tak gwałtownym
przyroście naturalnym”. Jednym słowem, wstąpiłem na ścieżkę zbrodni i przez
wrzucenie cherubinka do kotła ściągnąłem na siebie niewymowne wprost
klęski.
Następnego dnia, nieco ku mojemu zdumieniu, tata zacierając z
satysfakcji ręce, poinformował mamę i mnie, że udało mu się uzyskać
najlepszy gatunek oleju, jaki się w ogóle może trafić. Tak przynajmniej orzekli
lekarze, którym pokazywał próbki. Dodał, że nie ma pojęcia, w jaki sposób
tego dokonał; psy pochodziły ze zwyczajnej rasy i zostały pod każdym
względem przysposobione tak jak zwykle. Uznałem za swój obowiązek
wyjaśnić. Co też uczyniłem, choć język by mi skołowaciał, gdybym mógł
przewidzieć konsekwencje. Biadając, że tak późno spostrzegli korzyści płynące
z połączenia obu przedsiębiorstw, moi rodzice od razu przystąpili do
naprawienia szkody. Mama przeniosła studio do skrzydła olejarni i urwały się
moje pomocnicze obowiązki; nie byłem więcej potrzebny do topienia w rzece
maleńkich nadwyżek demograficznych ani do zwabiania psów, gdyż tata
odrzucił ten surowiec zupełnie, chociaż nadal figurował on zaszczytnie w
nazwie produktu. Tak raptownie skazany na lenistwo, mogłem oczywiście
rozbisurmanić się i zepsuć, lecz nie zepsułem się wcale. Świątobliwy wpływ
ukochanej mamy chronił mnie od pokus młodości, a tata służył do mszy w
kościele. Nie mogę przeboleć, że z mojej winy spotkał zacnych rodziców tak
ponury koniec.
Widząc podwójny zysk w interesie, matka wzięła się do pracy ze świeżym
zapałem. Robiła porządek nie tylko z noworodkami, których ktoś chciał się
pozbyć ze względu na opinię czy dużą rodzinę, ale wyszła na drogi i bezdroża,
aby gromadzić większe dziatki, a nawet i dorosłych, o ile dało się ich zwabić do
olejarni. Tata, rozkochany w doskonałości otrzymywanego produktu, również
uganiał się za surowcem dla swoich kotłów skwapliwie i z gorliwością. Jednym
słowem – przetopienie sąsiadów na oleum canis stało się jedyną pasją ich
życia. Zachłanna żądza zysku posiadła ich dusze i zastąpiła nadzieję na
Królestwo Niebieskie, którą żyli w nie mniejszym stopniu.
Poczynali sobie teraz tak przedsiębiorczo, aż zwołano wiec, na którym
zapadły potępiające ich ostro rezolucje. Przewodniczący dał do zrozumienia, że
jakiekolwiek dalsze obławy na obywateli spotkają się z bezwzględnym
przeciwdziałaniem. Biedni rodzice opuścili wiec załamani, zrozpaczeni i
mniemam, że nie całkiem przy zdrowych zmysłach. W każdym razie uznałem,
że roztropniej nie zostawać z nimi na noc w olejarni i urządziłem sobie nocleg
w stajni.
Około północy coś kazało mi wstać i zajrzeć przez okno do hali pieców,
gdzie od pewnego czasu sypiał ojciec. Ognie płonęły tak jasno, jak gdyby
następnego dnia spodziewano się pięknego żniwa. Jeden z ogromnych kotłów
gotował się powolutku, z osobliwym umiarem, jakby czekał sposobnej chwili,
żeby zakipieć. Tata wstał w bieliźnie z łóżka i wiązał pętlę na grubym powrozie.
Ze spojrzeń rzucanych na drzwi sypialni marny można było się domyślić, jakie
ma zamiary. Oniemiałem z przerażenia i stałem skamieniały, niezdolny
niczemu zapobiec. Raptem bezszelestnie otworzyły się drzwi maminej sypialni
i oboje natknęli się na siebie w zdumieniu. Mama, w nocnej koszuli, zaciskała
w ręce swoje fachowe narzędzie – długi, cieniutki sztylet.
I ona nie potrafiła odmówić sobie ostatniego zysku, jaki jej pozostał,
nieodebrany przez wrogą akcję obywateli i moją nieobecność. Chwilę mierzyli
się gorejącym wzrokiem, nim z nieopisaną furią rzucili się na siebie. Wodzili
się w zmaganiach po całej hali, wśród przekleństw i pisków, walcząc jak para
szatanów – ona, żeby go pchnąć sztyletem, a on, żeby ją udusić gołymi rękami,
bo ręce miał potężne. Nie wiem, jak długo obserwowałem z przykrością ten
gorszący widok rodzinnych niesnasek, ale wreszcie – po wyjątkowo zaciętym
starciu – oderwali się od siebie.
Pierś taty i maminy sztylet zdradzały bliższą ze sobą znajomość. Przez
chwilę pożerali się oboje nienawistnym wzrokiem. Aż mój biedny, zraniony
ojciec, czując bliskie tchnienie śmierci, rzucił się naprzód i nie bacząc na opór,
porwał matkę w ramiona, zawlókł ją pod kocioł, zebrał wszystkie uchodzące
siły i skoczył z nią we wrzątek. W mgnieniu oka znikli w kotle i połączyli się z
olejem delegatów, którzy ubiegłego dnia przyszli nas prosić na wiec.
W przekonaniu, że owe nieszczęsne wypadki zamknęły mi wszystkie drogi
do uczciwej kariery w rodzinnym miasteczku, przeniosłem się do wielce
sławnego miasta Otumwee, gdzie piszę te wspomnienia z sercem pełnym
zgryzoty, że swoim niebacznym postępkiem wywołałem tak okropną katastrofę
przemysłową.
Pasterz Haita
W sercu Haity gościła naiwna młodość. Wiódł proste i zdrowe życie, nie
miał złych myśli i złych ambicji. Wstawał ze słońcem, szedł pomodlić się do
świątyni Hastura, boga pasterzy, który zazwyczaj wysłuchiwał go łaskawie i z
zadowoleniem. Oddawszy mu cześć, Haita otwierał zagrodę i z radosnym
sercem wyprowadzał swoje owce na pastwisko. Po drodze spożywał śniadanie,
ser i placek owsiany, czasem skubnął trochę jagód zimnych od rosy albo napił
się wody ze strumieni, które spływały do rzeki w dolinie i mknęły z nią nie
wiadomo dokąd.
W długie letnie dni, kiedy owce pasły się wyśmienitą z łaski bogów trawą
albo leżały sobie przeżuwając pokarm, Haita kładł się w cieniu drzewa i tak
słodko przygrywał na piszczałce, że nieraz dostrzegał kątem oka, jak wychylają
się z gąszczów duszki leśne, aby posłuchać jego muzyki. Uciekały jednak w
popłochu, gdy zwrócił na nie oczy. Haita wyciągnął z tego poważny wniosek, że
szczęście przychodzi nieoczekiwanie, a gdy się go szuka, nie da się znaleźć
wcale. Niewiele mniej od łask Hastura, który nigdy mu się nie objawił, Haita
cenił
sobie
przyjacielskie
zainteresowanie
nieśmiałych
sąsiadów,
nieśmiertelnych duszków leśnych i źródlanych. O zmierzchu spędzał owce do
zagrody, skrupulatnie zamykał bramę i szedł do swojej groty, aby pokrzepić
się jadłem i snem.
Tak upływało mu życie. Mijał dzień podobny do dnia, chyba że
rozsierdzony bóg zesłał burzę, objawiając swój gniew. Haita kulił się wówczas
w grocie i z twarzą ukrytą w dłoniach modlił się, aby bóg jego tylko pokarał za
grzechy całego świata. Czasami musiał uciekać ze spłoszonym stadem w
wysokie partie gór, gdy wskutek ogromnej ulewy rzeka wystąpiła z brzegów.
Błagał wtedy boga o ocalenie ludzi z wielkich miast, które ponoć leżały na
równinie za dwoma błękitnymi górami.
„Łaskawy jesteś, o Hasturze – modlił się – że dałeś mi góry, bo mam gdzie
uciec przed powodzią ze swoim stadem. Ale resztę świata sam musisz ocalić,
na własną rękę, bo inaczej przestanę cię czcić”.
I Hastur wiedząc, że Haita dotrzymuje słowa, ratował miasta od zguby,
posyłał wezbrane wody do morza.
Tak to żył Haita od niepamiętnych czasów. Właściwie nie umiał pojąć,
aby można było żyć inaczej. O całą godzinę drogi, w głębi doliny, mieszkał
świątobliwy pustelnik. Od niego to słyszał o wielkich miastach, gdzie żyją
ludzie, którzy nie mają owiec, biedacy. Ale nie dowiedział się od pustelnika
niczego o swoich najmłodszych latach i wyobrażał sobie, że musiał być wtedy
maleńki i bezbronny jak jagnię.
Rozmyślał o tajemnicach i cudach, a zwłaszcza o tej straszliwej
przemianie nacechowanej ciszą i rozkładem, przemianie, której sam musi
kiedyś ulec, tak jak owce z jego stada, tak jak wszystkie żyjące istoty prócz
ptaków. I uświadomił sobie, jak żałosny i beznadziejny jest jego los.
„Muszę wiedzieć koniecznie – powiedział sobie – skąd i po co przyszedłem
na świat. Bo jakże mam wykonywać obowiązki, skoro nie wiem, kto mi je
powierzył? I jakąż mogę mieć pociechę, skoro nie wiem, jak długo jeszcze
potrwam? Możliwe, że zostanę przemieniony, zanim słońce wzejdzie, a co się
wtedy stanie z moją owczarnią? Co też właściwie stanie się ze mną?”.
Od tych rozmyślań Haita sposępniał i sponurzał. Nie zagadywał już
wesoło do swoich owiec, nie spieszył ochoczo do świątyni Hastura. W każdym
poszumie wiatru słyszał szepty złośliwych bóstw, każda chmura zwiastowała
nieszczęście, a w ciemności kłębił się strach. Ilekroć przytknął piszczałkę do
ust, zamiast melodii dobywał się z niej okropny lament; leśne i źródlane
duszki nie tłoczyły się już w zaroślach, aby słuchać jego muzyki, tylko
uciekały czym prędzej, potrącając kwiaty i szeleszcząc liśćmi. Nie opiekował
się swoim stadem, wiele owiec rozpierzchło się i pogubiło w górach. Reszta
wychudła i chorowała z braku dobrej paszy, nie szukał bowiem dla nich
świeżych pastwisk, tylko wiódł je dzień po dniu w to samo miejsce, przez
zwykłe roztargnienie, tak go pochłonęła zagadka życia i śmierci – o
nieśmiertelności nie wiedział nic.
Któregoś dnia w trakcie najczarniejszych rozmyślań zerwał się raptem z
kamienia i ze stanowczym gestem zawołał:
– Bogowie nie chcą mi wyjawić tajemnicy, więc nie będę więcej ich błagał.
Niech no sami uważają, żeby mi nie zrobili żadnej krzywdy. Wracam do swoich
obowiązków, a jeśli pobłądzę, na bogów niech spadnie cała wina!
Gdy wypowiedział te słowa, wielka jasność rozbłysła wokół niego. Haita
podniósł oczy, myśląc, że to słońce przedarło się przez chmury, ale na niebie
nie było chmur. Stała przed nim prześliczna dziewczyna. Taka piękna, że
kwiaty u jej stóp w rozpaczy stuliły kielichy i pochyliły się do ziemi w pokorze.
W spojrzeniu miała tyle słodyczy, że kolibry zlatywały się jak po nektar do jej
oczu, a dzikie pszczoły tuliły się do jej warg. I taka jasność biła od niej, że
cienie przedmiotów wędrowały za nią posłusznie jak za słońcem.
Oczarowała Haitę, klęknął przed nią w uwielbieniu, a ona położyła mu
dłoń na głowie.
– Wstań – głos jej dźwięczał melodią wszystkich dzwoneczków jego owiec
– wstań, nie musisz mnie czcić, gdyż nie jestem boginią, ale jeśli szanujesz
prawdę i obowiązek, to pozostanę z tobą.
Haita pochwycił jej dłoń, bąkając wyrazy wdzięczności, i podniósł się z
kolan. Stali trzymając się za ręce, z uśmiechem zaglądając sobie w oczy. Haita
wpatrywał się w nią z szacunkiem i zachwytem.
– Błagam cię, śliczna panienko, powiedz, jak się nazywasz, skąd i po co
przychodzisz?
Dziewczyna cofnęła się, kładąc palec na ustach. Jej uroda nabrała
innego wyrazu i Haita zadrżał – tak się odmieniła, choć wciąż była piękna.
Ściemniło się raptownie, nad dolinę z chyżością sępa nadleciał ogromny cień.
Postać dziewczyny coraz niewyraźniej majaczyła w mroku, a głos jej jakby
szedł z oddali, gdy odezwała się tonem bolesnej wymówki:
– Zarozumiały i niewdzięczny młodzieńcze! Każesz mi tak prędko cię
opuścić? Musisz od razu zrywać naszą wieczystą ugodą?
Haita w rozpaczy padł na kolana i zaklinał ją, aby nie odchodziła. Zerwał
się i szukał jej w gęstniejącym mroku, wołając ją nadaremnie. Znikłą bez
śladu, ale z ciemności dobiegł go jej głos:
– Kto mnie szuka, ten mnie nigdy nie posiądzie. Wróć do swoich
obowiązków, niewierny pasterzu, albo nie spotkamy się więcej.
Zapadła noc. W górach wyły wilki, do nóg Haity tuliły się przerażone
owce. W chwili niebezpieczeństwa zapomniał o swoim rozczarowaniu, zawiódł
trzodę do zagrody, z całego serca podziękował Hasturowi za ratunek, po czym
ułożył się do snu w swojej grocie.
Kiedy się obudził, grota jaśniała wspaniałym słońcem. A tuż przy nim
siedziała panienka. Uśmiechnęła się do niego, a jej uśmiech był jak muzyka
jego pasterskiej piszczałki. W obawie, aby jej znowu czymś nie urazić, nie
śmiał się odezwać, nie wiedział bowiem, co mu wolno powiedzieć.
– Nie opuściłeś trzody i nie zapomniałeś podziękować Hasturowi, że cię
uchronił od wilków – powiedziała – dlatego znów przyszłam do ciebie. Czy
chciałbyś mieć we mnie towarzyszkę?
– Któż nie chciałby cię mieć na zawsze? – odparł Haita. – Och, nie
opuszczaj mnie nigdy, aż do tej chwili, kiedy... kiedy się odmienia i będę leżał
w milczeniu i bezruchu. – Haicie brakowało słowa na określenie śmierci. –
Doprawdy wolałbym – ciągnął – abyś była mężczyzną, tak jak ja, bo
moglibyśmy urządzać zapasy i wyścigi, no i nie byłoby nam nigdy nudno ze
sobą.
Na te słowa dziewczyna wstała i wyszła z groty. Haita zerwał się z
posłania, rzucając się za nią w pościg, ale spostrzegł ku swemu zaskoczeniu,
że rozszalała się ulewa i strumień w dolinie wystąpił z brzegów. Owce beczały
ze strachu, gdyż woda zaczęła zalewać zagrodę. A nieznanym miastom na
odległej równinie znów groziło niebezpieczeństwo.
Minęło wiele czasu, zanim Haita ujrzał ją znowu. Któregoś dnia wracał od
pustelnika, któremu zaniósł owcze mleko, placki owsiane i jagody, gdyż
świątobliwy starzec nie miał już sił, aby zadbać o pokarm dla siebie.
– Biedny staruszek – skonstatował Haita. – Jutro wrócę po niego, wezmę
go na plecy i zaniosę do swojej groty. Odtąd będę się nim opiekował. Na pewno
po to właśnie Hastur wychowywał mnie tyle lat, po to daje mi siłę i zdrowie.
Gdy to mówił, stanęła przed nim na ścieżce dziewczyna w migoczącym
stroju i uśmiechnęła się. Haita oniemiał.
– Znowu jestem – powiedziała – przychodzę, aby z tobą zamieszkać, jeśli
zechcesz mnie zatrzymać, skoro nie chce nikt inny. Przypuszczam, że
zmądrzałeś na tyle, aby wziąć mnie taką, jaka jestem, i o nic nie pytać.
Haita padł jej do stóp.
– Piękna istoto – zawołał – gdybyś tylko zechciała, wielbiłbym cię całą
duszą i sercem na wieki. Ale jesteś kapryśna, niestety, i zmienna. Zanim
słońce wstanie, mogę cię znów stracić. Błagam cię, obiecaj, że choćbym po
wielekroć uraził cię nieświadomie, ty mi przebaczysz i zostaniesz ze mną na
zawsze.
Ledwie skończył mówić, gdy zza gór wypadła gromada niedźwiedzi o
wściekłych ślepiach i gnała ku niemu, szczerząc paszcze. Dziewczyna jak
zwykle znikła. A on rzucił się do ucieczki, aby ratować życie. Zatrzymał się
dopiero
w
chacie
pustelnika.
Pospiesznie
zaryglował
drzwi
przed
niedźwiedziami i z płaczem rzucił się na ziemię.
– Synu mój – powiedział pustelnik, siedzący na świeżym posłaniu z siana,
które mu rano urządził Haita – niepodobna, abyś płakał przez niedźwiedzie.
Powiedz mi, jakie nieszczęście cię spotkało, aby starość mogła ukoić bolączki
młodości balsamem wiedzy.
Haita opowiedział mu wszystko – jak trzykrotnie spotkał promienną
dziewczynę, jak trzykrotnie ona go porzuciła. Nie pominął żadnych szczegółów
ani żadnego słowa, jakie padło między nimi.
Kiedy skończył, świątobliwy pustelnik milczał przez chwilę, a potem
rzekł:
– Synu mój, słuchałem uważnie twej opowieści i znam tę panienkę.
Widziałem ją na własne oczy, zresztą wielu ją widywało. Wiedz zatem, że imię
jej, o które nawet nie pozwoliła się zapytać, to Szczęście. Prawdę jej rzekłeś, że
jest kapryśna, gdyż stawia warunki, którym człek nie może sprostać, a za karę
od niego ucieka. Przychodzi tylko wówczas, gdy się jej nie szuka, i nie wolno o
nic jej pytać. Okaż tylko ciekawość, zwątpienie albo obawę – a już jej nie ma!
Długo miałeś ją, zanim ci uciekła?
– Zaledwie przez mgnienie oka – odpowiedział Haita, rumieniąc się ze
wstydu przy tym wyznaniu. – Za każdym razem odstręczałem ją w jednej
chwili.
– Nieszczęsny chłopcze – rzekł święty mąż – gdybyś był dyskretny,
mógłbyś ją mieć chwile dwie.