I
PIERWSZE ROZMOWY Z MATKÄ„, BARTKIEM I OJCEM LUDWIKIEM
Matka
XI—XII 1966 r.
— Jestem tu (przy tobie). Żyję pełnym życiem. Jestem szczęśliwa. Kocham cię, dziecinko moja. Pomogę ci zawsze, gdy będę mogła. Wzywaj mnie, gdy będzie ci ciężko —ja ci pomogę... i ojciec też. Moje dzieciątko, nie jesteś sama nigdy; zawsze pamiętaj o tym.
Błogosławieństwo moje daję ci. Będzie dobrze, będzie dobrze! Dożyjesz i zobaczysz. Ściskam cię. Twoja matka.
— Czy cierpiałaś w chwili śmierci? — zapytałam.
— Nic takiego nie było. To była radość.
— Kto był (przy tobie)?
— BÓG! Potem moi rodzice, (twój) ojciec i wszyscy, którzy kochali mnie. (...)
Nie czułam śmierci. To tak jak otwarcie oczu. Czułam radość ze spotkania z bliskimi. Byli przy mnie, cały tłum. Była radość...
— Czy widziałaś mnie?
—Widziałam i martwiłam się, że nie mogę dać ci znać, jak mi dobrze.
Nie myśl o tym, co przeszło (okoliczności choroby, śmierci, pogrzebu). Wszystko jest tak, jak miało być. A teraz jesteś na nowej drodze życia. Cały czas czuwam nad tobą, nie opuszczę cię. (...)
Córeczko, żebyś ty wiedziała, jak bardzo Tam (w niebie) się kocha!
Córeczko, tak bardzo chcę, żebyś mi uwierzyła. Ja ci pomagam, jak mogę, nawet nie wiesz ile razy. Jestem szczęśliwa tak bezgranicznie, jak to nie mogło być na ziemi.
(...)
Nikt tu nie jest samotny.
— Kiedy umrę?
— Jak spełnisz to, co masz do zrobienia. Nie wcześniej.
Ojciec jest tu ze mnÄ…
Mówi Ojciec.
— Jestem twoim ojcem nadal. Musisz uwierzyć, że to nie ty sama „zmyślasz" (tak pomyślałam) — to my mówimy do ciebie. Kochaj nas, myśl o nas, wzywaj nas. Bądź, kochanie, dobra; staraj się być dobra, to cię zbliży do nas. (...) Nie schodź ze swojej drogi. Dobrze idziesz. Daj sobą kierować...
26 XII 1966 r. Boże Narodzenie
Spytałam Mamę, czego mogę jej życzyć.
— To ja ci życzę wypełnienia twojego przeznaczenia (planów Bożych względem ciebie). Ja niczego nie potrzebuję. Wszystko jest już spełnione i nie mogę pragnąć więcej — bo rzeczywistość jest bez porównania doskonalsza i wspanialsza niż wszystko, co wymarzyłam sobie. (...)
Zostawiam ci moje błogosławieństwo na nadchodzący rok i obiecuję ci pomoc.
Myśl o nas i wzywaj nas. My cię kochamy, więc pragniemy, żebyś się do nas zwracała.
28 II 967 r.
Zapytałam Matkę:
— Czy wszystko możesz zobaczyć?
— Tak, ale inaczej. Tu się widzi istotną treść rzeczy, jej „promieniowanie" (oddziaływanie), sam rdzeń danej rzeczy czy sprawy.
— Czy ludzi się widzi?
— Tak i nie. Ludzi widzę jak dawniej, ale jednocześnie i ich wnętrze: ich stan i ich uczucia.
— Czy i myśli?
— Nie.
— A moje?
— Z tobą rozmawiam.
— Czy wszyscy by tak mogli rozmawiać?
— Nie, to jest specjalna łaska dla mnie, że mogę mówić z tobą.
— Czy prosiłaś o to?
— Tak, ogromnie.
— Czy to będzie trwało?
— Tak, pozostanie, o ile ty będziesz tego chciała.
9 II 1967 r.
— Mamo, powiedz mi, jak dojść do Chrystusa. Jaką drogą? Co robić? Czego On sobie ode mnie życzy?
— Córeczko, to pytanie jest tak doniosłe, że nie mogę odpowiedzieć ci na nie sama. Muszę się poradzić tych, którzy cię znają lepiej niż ja.
Tylko ty możesz dojść do Jezusa. Bo On czeka na każdego z nas, ale my musimy sami chcieć dążyć i tylko my możemy wydobyć z siebie potrzebne siły. Możliwe jest dojście poprzez miłość do Niego i poprzez miłość Jego ku nam.
On i tylko On wie, co komu jest potrzebne i co dla kogo jest pożyteczne, i nikt nie może wchodzić pomiędzy Niego i ciebie. Zrozum, kochanie, że ja ze wszystkich sił chcę, abyś była tu z nami, ale jaką drogą masz iść, ja ci powiedzieć nie mogę. Ty sama musisz ją odnaleźć i wybrać.
Wszyscy szukaliśmy i nie ma innych praw, jak tylko samemu szukać i iść. Trzeba nie ustawać i kochać, ciągle kochać, bez załamań, bez ciągłego cofania i przerw — to jest najpewniejsza droga. Kochać, córeczko, we wszystkim i we wszystkich ludziach widzieć Go i kochać, i nie odrzucać nikogo i niczego, bo we wszystkim jest Jego miłość. Ale drogę właściwą może ci wskazać tylko On, a nikt z nas.
— Czego Jezus sobie ode mnie życzy?
—Jednego na pewno: całkowitej miłości i chęci bycia z Nim. To ci mogę powiedzieć, ale nie mogę wskazać ci twojej drogi. Kochanie, ja naprawdę nie mogę wiedzieć, co dla twej najgłębszej istoty jest najważniejsze i najpotrzebniejsze — to jest Tajemnica — ale ponieważ bezgranicznie cię kocham, robię wszystko, abyś ze swej drogi nie odeszła — wstecz. Moja opieka i miłość będą przy tobie zawsze, ale ty i tylko ty opowiesz się za wyborem i nikt z nas nie może siłą sprowadzić cię tutaj. My ci tylko we wszystkim pomagamy, ale wybór, kochanie, musi być samodzielny.
10 II 1967 r.
Nie spotkałam (na odczycie) Bartka, znajomego z AK, któremu miałam przekazać lekarstwo. Przyszło mi na myśl, że chyba będę musiała mu je zawieźć, na co zupełnie nie miałam ochoty (daleko i takie narzucanie się). Spytałam, czy koniecznie muszę tam pójść, czy mogę zaczekać...
— Musisz pójść. To jest ostatnia chwila i nie ma na co czekać. On jest zupełnie załamany.
— Co na to jego matka? (Matka Bartka, która też jest z Panem, prosiła moją Matkę o pomoc dla syna — przeze mnie.)
— Jego matka jest zrozpaczona i prosi cię na wszystko, nie zwlekaj. Ona tak bardzo jest przerażona jego stanem fizycznym... i psychicznym również.
— Jak mam się zachować?
— Bądź serdeczna i dobra. To jest potrzebne.
— Czy tego sobie nie wymyśliłam?
— Nie, to jest prawda. Chciałaś pomagać i dajemy ci możność. Idź koniecznie, bo to jest już ostatni moment.
— Nie chciałabym się narzucać...
— Nie, nie będziesz się narzucać. Jesteś tam potrzebna. Jego matka prosi cię w imię miłosierdzia, zrób to!
— Powiedz jej, Mamo, że zrobię dla niej to, o co mnie poprosi, bo czuję jej miłość do syna i dobroć. Czy ona to słyszy?
— Tak, ona to słyszy. Jutro po pracy obie będziemy ci pomagać.
Kochanie moje. Pomaganie to nie przyjemność, to dawanie z siebie tego, czego się nie lubi dawać. I trudu, i wysiłków, i wielu wyrzeczeń trzeba, ale to tylko jest coś warte. Tym razem trud i twoja miłość własna, ale wiem, że to zrobisz, córeczko.
1 II 1967 r.
— Czy jesteś ze mną, gdy jestem z ludźmi, pracuję, stoję w kolejkach itp?
— Tak, to wszystko mnie interesuje, ale najbardziej to, co ty przeżywasz w duszy — a tylko to jest istotne.
Córeczko, łączy mnie z tobą wspólna miłość do Boga, do Polski, do sprawiedliwości, do prawdy — prawa Bożego na ziemi. To nas tak mocno łączy ...
— Czy mam opiekuna (Anioła Stróża)?
— Masz, ale nie wolno mi mówić o nim, zaś Pan pozwala mi na opiekę nad tobą niezależnie od jego (anioła) opieki.
— Czy mój Anioł Stróż mnie kocha?
— Tak. Tu nie ma braku miłości; wszystko jest w niej zanurzone.
— Czy pomaganie nie jest nudne lub obciążające?
—Nie, to nie jest przymus, to jest łaska Boża móc pomagać, to największe szczęście; a komuż bardziej niż tobie? Ojciec myśli tak samo. Tu nie można mało kochać.
27 II 1967 r.
Zastanowiłam się nad tym, że moje rozmowy z Mamą nabierają charakteru współpracy w pomaganiu innym. Matka nawiązuje do tego:
— To są początki naszej współpracy, a potem zobaczysz, co będziemy robiły. Wspólna praca jest możliwa i jest pozwolenie (Pana) na to, aby móc wam tak pomagać.
Z listu podyktowanego przez Mamę do jej chorej siostry stryjecznej, Jadwigi, więźniarki Pawiaka i Ravensbruck, przebywającej w domu dla przewlekle chorych w woj. zielonogórskim:
„O cokolwiek prosiłaś, spełniono ci. Chwal Boga za Jego dary, bo nigdy nie są ubogie ani «skąpe», ale trzeba mocy, aby je dźwigać, a ty, Jadwisiu, ją masz."
Kiedyś, w młodości, w rozmowie o tym, co chciałyby osiągnąć jako najwyższą wartość, ciotka Jadwiga wymieniła „męstwo", Jej siostra Alina —„zdolność miłowania", Matka moja — „ufność, zawierzenie Panu". Wszystkie trzy uzyskały te dary poprzez warunki życia, jakie Bóg im dał. (patrz też rozdz. IV).
5 III 1967 r.
Zapytałam Matkę:
— Czy cię nie nudzi to powolne przelewanie myśli w słowa?
—Nie. To pozostaje już na zawsze na dowód, że jest możliwa łączność z nami, i będzie to pierwszy znak na dowód istnienia życia poza grobem: życia świadomego i pełnego, jakie my tutaj mamy. (...)
Moja córeczko, jestem dumna z ciebie, ilekroć postąpisz ładnie. To bardzo nas zbliża i związuje ze sobą.
W „sprawie" Bartka, a raczej pomocy Bartkowi, który przeżywał rozmaite trudności, tracił chęć do życia, szacunek dla siebie (pił), otrzymywałam niejednokrotnie wskazówki od mojej Matki. Zdarzało się również, że otrzymywałam je wprost od matki Bartka. Przytoczone poniżej pochodzą od mojej Matki (z tym że obie matki porozumiewały się i działały razem). Z perspektywy czasu mogłam ocenić, jak bardzo były trafne i ogromnie mi pomogły w zachowaniu się wobec Bartka.
—Nie trać szacunku dla niego. On może sam jest przekonany o swoim pijaństwie, ale to tylko rozpacz i chęć zapomnienia o „nieudanym" życiu, jak sądzi. To ty masz mu wskazać cel i sens życia: i w ogólności, i jego własnego. Zrozumie. Nie obawiaj się być szczera. Nie od razu wszystko, ale mów z nim tak, aby sądził, że nie traktujesz go „z góry". Mów jak do przyjaciela, do kogoś, kto dużo zrozumie. Zaufaj mnie i jego inteligencji i bądź taka szczera, jak potrafisz być z kimś bliskim. Nie ma mowy o wyśmiewaniu się z ciebie. To tylko pomoże mu otworzyć się, a on się dusi. On płaci zaufaniem za zaufanie, a dobrocią za dobroć. Tu nie obawiaj się fałszu i podstępu. Może tylko nie od razu wszystko, bo to go przytłoczy. Nie „pusz się", bądź nastawiona na to, jak mu pomóc, jak mu dać trochę nadziei i radości, a my ci podpowiemy. Dobrze to robisz i wierzymy, że dasz sobie radę.
Zastanowiło mnie, dlaczego właśnie matka Bartka może prosić bezpośrednio o pomoc dla syna, bo tego pragną zapewne wszystkie matki, i któregoś dnia zapytałam ją, czy aby nie ofiarowała Bogu swego życia za życie syna (była aresztowana przez gestapo; Bartek, jedyne dziecko pozostałe jeszcze przy życiu, zdążył po przyjściu Niemców wyskoczyć przez okno i zbiec). Odpowiedziała mi:
— Tak, dziecko, ale nie wiedziałam, że do tego dołożę kilkanaście lat choroby i inwalidztwa (była tak bita, że miała uszkodzony kręgosłup).
2 IV 1967 r.
— Oddałaś to Jezusowi (Bartka i jego losy), a On nie zawiódł nigdy nikogo. Jego słowo i moc są nie do złamania, i nigdy nie stracił ten, co Mu zaufał. Módl się codziennie, polecaj, przypominaj, bo to twój braterski obowiązek, ale ufaj i bądź spokojna.
Potrzebne było, abyś ty prosiła, a my tu również nie ustajemy w błaganiach. Ale wy na ziemi macie ogromne łaski i wszystko będzie wysłuchane, o co poprosicie z ufnością. Bo ufność jest potwierdzeniem wiary i miłości, więc oznacza, iż wierzycie i kochacie — nie widząc — Tego, który tu jest z nami, w pełnym świetle. Dla wierzących, dla ich ślepej wiary On wszystko zrobi przez miłosierdzie, które wywołujecie. To jest ta wasza wielka szansa i możliwość. Wzywaj Go poprzez miłosierdzie i ślepą dziecinną ufność w pomoc, którą On wam da na każde wezwanie. Bo pragnie darzyć, pomagać, być wzywany, bo tak bezgranicznie nas kocha i czeka na każdy najsłabszy szept, aby iść, spieszyć z pomocą, dawać — rozumiesz — dawać wszystko, całkowicie, hojnie, ale nie narzucając swoich darów nikomu, tylko na wezwanie, zrozum, tylko jeżeli człowiek sam chce, nie inaczej — bo istnieje i szanowana jest przez Stwórcę wolna wola stworzenia.
To działanie Boże jest cudowne w swojej wspaniałomyślności i delikatności. Ale też nadużywacie albo nie prosicie, a można i trzeba bez przerwy o wszystko i wszystkich ludzi prosić...
5 IV 1967 r.
— Moja malutka, cieszę się, że chodzisz często do Komunii świętej. Gdybyś wiedziała, co daje Komunia, chodziłabyś codziennie.
Pomyślałam o spowszednieniu.
— Bóg nigdy „spowszednieć" nie może. On wzrasta w człowieku i coraz silniej poprzez nas promieniuje, działa na zewnątrz, daje światło innym ludziom.
9 IV 1967 r.
— Dobrze, żeś jednak poszła do Komunii świętej. On (Jezus) zmywa z nas wszystek brud i odradza nas na nowo. Słyszałaś Jego głos. Uszanuj go i zapamiętaj na przyszłość. To wielka łaska i bądź jej warta.
Kiedy przepraszałam po Komunii świętej, że jestem taka brudna, usłyszałam:
—Ja jestem czysty, okryję cię swoim płaszczem. Zrozumiałam, że Jezus zdejmie ze mnie każdy brud, a tylko muszę przyjść do Niego — lepiej nawet brudna niż wcale.
Bóg jest Miłością
18 IV 1967 r.
— Proś Chrystusa Pana do naszego domu jako lekarza dusz i mistrza. On zawsze chce pomagać i leczyć, a ty w Jego obecności będziesz silniejsza i spokojniejsza.
Bóg w tej chwili pozwala na uchylenie przed wami zasłony dzielącej ludzkość; korzystaj z tego i przez ciebie niech korzystają inni. To Jego miłość daje nam prawo dzielenia się z wami naszym doświadczeniem, wiedzą, możliwościami wprost cudownymi — pomagania wam. I my nie przypuszczaliśmy, że Jego miłość, zaufanie, wielkoduszność, dobroć dla nas i dla was, dla całej Polski, przeszłej, teraźniejszej i przyszłej, może być tak ogromna, taka przechodząca wszelkie, nawet nasze wyobrażenia! Widzisz, trudno o tym pisać nawet tu, u nas znających i rozumiejących Jego prawa, Jego sprawiedliwość, Jego miłość do nas. Żyjemy w zachwycie, w uniesieniu, we wdzięczności, w niemożności oddania Bogu należnej Mu chwały. Pomóżcie nam w tym!
Bóg jest Miłością; dla nas (Polaków) — miłością nagradzającą, miłosierną, błogosławioną. Mimo wszystko, cośmy przeszli od pokoleń, Jego miłość tak przerasta nasze zasługi, że są jak płomień świecy przy pełnym blasku słońca. Nic tylko miłość i wdzięczność, miłość i wdzięczność — tylko to Mu się należy. On, to Ojciec wzruszony, kochający, kojący ból, wnoszący radość, opiekę i błogosławieństwo; wszystkie dary Jego królestwa są dla nas! On się dzieli z nami, daje wszystko. (...)
Gdy mówię ci o Bogu i czujesz radość, to jest to bardzo słabe odbicie tej radości, w której my przebywamy stale. Dzielę się nią z tobą, a mam wrażenie, że udzieli się też ona wszystkim, którym to będziesz czytała. Wiem, że słysząc to, co mówię ci o Nim — tak bardzo nieudolnie —jednak zaczynasz lepiej, prawdziwiej odczuwać, kim On jest, i siłą rzeczy — bardziej Go kochać. Wiem, że chcesz to mówić wszystkim, którym możesz: „Taki jest On!!!"
Córeczko, wiem, że w miarę jak twoje zrozumienie będzie wzrastało, będzie się rozwijała twoja miłość do Niego — nie może być inaczej — a w miarę wzrostu miłości w nas wzrasta i zrozumienie, i chęć dzielenia się swoją miłością, pragnienie budzenia jej w innych. Gdybyż można było przed całą ziemią ukazać Go w Jego pełnym blasku, w całej sile miłości do nas — nie mogłoby istnieć kłamstwo ani żadne inne obiekty miłości prócz Niego. Ale niestety...
Na ziemi jest jednocześnie wiele „szkół" (stopni rozwoju), co doskonale wiesz, ale nie wiesz tego, że nawet najniższa z nich zdolna jest do pojęcia Boga. Gdybyż przedstawiono Go od razu właściwie, nie strasząc, nie robiąc z Niego „stróża praw", „dozorcy", „kata", „surowego sędziego" — wszystkiego, co jest Jego zaprzeczeniem, a co służy jednym do straszenia lub trzymania w ryzach innych ludzi — w Jego imię! To wprost przerażające, jak my sami szkodzimy sobie i bliźnim swoim. Staraj się, gdzie możesz, prostować fałszywe mniemania.
Każdy jest zdolny do zrozumienia, że istnieje Miłość bezgraniczna, wspaniałomyślna, królewska i ojcowska zarazem, że nie ma ludzi „mniej" lub „bardziej" kochanych, że nie istnieje „kara Boża", a tylko pomoc Jego i ratunek wśród „kar", którymi my sami usłaliśmy ziemię. Ani jedna wina jednostkowa przeciwko Jego prawom, a szczególnie przeciwko prawu miłości bliźniego, nie ginie; przeciwnie, obciąża wspólny los wszystkich. Dlatego przebaczanie lub branie na siebie przykrości w duchu spłacenia długów własnych, a i innych ludzi, nie jest żadną zasługą —jest podstawowym naszym obowiązkiem. Oczyszczamy w ten sposób atmosferę duchową ziemi. To ważne, a szczególnie teraz, kiedy wielu ludzi będzie mówiło: „za co mnie to spotyka?" Nigdy „za karę" — zawsze wraca własny stosunek do ludzi, własna nasza niechęć, nieżyczliwość, brak miłości, potworna obojętność lub lekceważenie cudzych cierpień. Mów to, pytaj ich i siebie: „Czy nigdy nie skrzywdziłam, nie obciążyłam? Czy zawsze pomogłam? Czy nie były mi obce cudze bóle i strapienia, którym mogłabym ulżyć? Czy nie ominęłam w życiu wielu potrzebujących pomocy w pośpiechu do własnych spraw?" A tak właśnie wraca do ludzi ich brak serca, współczucia i miłosierdzia. Piękne słowo „litość" zostało zdewaluowane do znaczenia jakiegoś łzawego gestu, gdy w rzeczywistości jest wspaniałą drogą miłości bliźniego, drogą budzenia w sobie zdolności współodczuwania, chęci pomocy, podzielenia z innymi ich ciężarów, ulżenia im, a więc drogą rozwijania poczucia wspólnoty, współodpowiedzialności, wspólnej braterskiej drogi dzieci Bożych. Jeżeli tego nie obudzisz w sobie na ziemi, tu nie będziesz mogła — marząc o tym — nieść pomocy, będziesz pozbawiona możliwości współpracy, wspólnego, braterskiego szczęścia. Wiesz, że tu wzrasta szczęście nasze poprzez szczęście każdego z nas i wzajemnie. Ja na przykład otoczona jestem atmosferą miłości, radości, przyjaźni nieskończonej ilości ludzi — nie tylko rodziny, wszystkich, którzy kochają to, co ja — a moja radość i szczęście wciąż rośnie w miarę poznawania Jego praw, Jego miłości i dobroci, w miarę doznawania Jej dowodów. Córeczko, czy mogłam przypuszczać, że to mnie czeka?
Tłumacz bliskim ci ludziom, że żadne jogi, żadne ćwiczenia, żadne pozycje ciała ani nic, co jest mechaniczne — do Boga nie zbliży. Ale nawet analfabetę lub niedorozwiniętego umysłowo zbliża ku Niemu każdy akt miłości bliźniego. Kiedy serce ci się ściska na widok krzywdy czy niesprawiedliwości, jesteś blisko Niego, bo czujesz jego miłością — chęcią pomożenia, pomocy, współczucia. Tak staraj się żyć...
Jaka to musiała być miłość!
17 IX 1967 r.
— Tych, którzy kochają Go i pragnęli w życiu służyć Mu, obdarza On w swoim niebieskim królestwie darami tak przechodzącymi ich marzenia, że nie sposób tego opisać. Czyż ja, córeczko, mogłam spodziewać się takiej nagrody? I za co? Cóż ja zrobiłam? A ile okazji zmarnowałam, wiesz, córeczko, dobrze. A jednak jestem kochana, przyjęta, otoczona szczęściem bezgranicznym, wiecznym, pełnym radości, wiedzy i piękna!
Kochanie, ja tylko chciałam zaufać Mu całkowicie. W ostatniej chorobie (był to paraliż lewostronny — skutek choroby nadciśnieniowej i wylewu — przy zachowaniu całkowitej przytomności i mowy) oddałam się w Jego ręce, uznałam Jego miłość do mnie za prawdę pełną, rzeczywistą, konkretną. Uwierzyłam Mu! To tak mało! Proszę cię, uwierz mi i spróbuj zrobić to samo — zawierzyć całkowicie, absolutnie, bezkrytycznie. Przecież niczego innego nie pragnę, jak tego, abyś była tu z nami, abyś mogła być tak szczęśliwa, jak tego pragniesz i więcej...
Jeżeli nie możesz od razu, przynajmniej powtarzaj często: „Jezu, ufam Tobie". Polegaj na Nim, składaj swoje ciężary na Jego ramiona: On je po to do ciebie wyciąga. Jego przebite ręce, zranione są także dla ciebie. Nie odtrącaj ich, spójrz choć na chwilę na rany. Dłonie wyciągające się teraz dla ciebie, po ciebie, do ciebie — były przybite na krzyżu! Zrozum swoją nieczułość, niewdzięczność, niepojętą po prostu obojętność na to, co zaszło na Kalwarii. Przecież to Miłość sama zeszła na ziemię!
Kochanie, błagam cię po prostu! Pomyśl, zastanów się, jaka to musiała być miłość, i staraj się myśleć o tym częściej. Żyj w Jego obecności. On naprawdę jest blisko, ale Jego delikatność jest tak wielka, że nigdy nie narzuci ci swojej wielkości. Czyż dlatego można tak odpychać Boga? Nie rań Go, kochaj! Kochaj ze wszystkich sił, z całej mocy serca!
W królestwie Chrystusa
8 XI 1967 r.
— Pytasz, czy my jesteśmy w niebie. „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele". Żyjemy w jednym z nich, w tym, w którym szczęście nasze jest najpełniejsze. Ale to nie jest zamknięcie, „więzienie", to własny wybór, a dostęp otwarty jest zawsze i wszędzie. Ale niebo to nie miejsce, to stan szczęścia, i zapewniam cię, że więcej nie moglibyśmy znieść w tej chwili, choć wiemy, że otwarta jest przed nami nieskończoność i wieczność. Dlatego poczucie czasu zanika, jest nieistotne. Nie ma pośpiechu, niemożności zdążenia, groźby choroby czy starości, bo to ma znaczenie tylko wobec śmierci.
W tej „chwili" jesteśmy skupieni na jednym „zadaniu" — pracy z wami, dla was, dla Polski, bo o to prosiliśmy i to nam Bóg w swoim miłosierdziu zlecił. Tą pracą możemy wykazać Mu swoją miłość najpełniej.
Jaka pomoc otacza każdego, kto odpowiada na nasze pragnienia i chce służyć Bogu lub któremuś z Jego praw. „Świętych obcowanie" nie jest towarzyską konwersacją — jest ścisłą i piękną współpracą, która trwa od chwili, gdy Jezus dał nam możność spieszenia wam z pomocą, gdy swoją miłością do was — czyli czynną miłosierną miłością — podzielił się z nami i włączył nas do pracy nad zbliżeniem Jego królestwa.
27—28 I 1968 r.
— Mamo! Ojciec Ludwik mówi, że „tam się wszystko wie w Bogu, a więc w prawdzie". Dlaczego mówisz np. „O ile ktoś postąpi tak i tak"? Przecież tam nie powinniście się mylić: Bóg wie, jak kto zadecyduje, a więc wy też wiecie to w Nim.
W ogóle, gdzie Ty jesteś, co to za „miejsce": niebo, czyściec czy jak to nazwać? I dlaczego wolno wam nawiązywać z nami łączność?
Jesteśmy obywatelami Jego królestwa
— Chcę ci odpowiedzieć, może od najważniejszych spraw zaczynając. To „miejsce", w którym jesteśmy, jest kręgiem miłości Boga poprzez swój naród. Jesteśmy włączeni w Ciało Mistyczne Chrystusa, w Jego Kościół wieczny; jesteśmy obywatelami Jego „królestwa niebieskiego", które czeka na dopełnienie się wami, aby stanowić jedność. Królestwo Chrystusa — prawdziwy Kościół powszechny — czyli jedność wszystkich ludzi połączonych wzajemną miłością, otoczonych Bożą miłością i żyjących w niej. Królestwo Chrystusa jest jeszcze niepełne: jest rozdzielone na „żywych" — w Nim żyjących i „umarłych" — tych, którzy Boga odrzucili lub odrzucają, czyli „żyją" na ziemi, jak wy teraz, i wybierają nieustannie. „Umarli", to ci, co żyją poza Bogiem, nie mają w sobie miłości i odrzucają ją lub odrzucili raz na zawsze, to znaczy umarli poza Bogiem, bez łączności z Nim, bez miłości, i nie weszli do Jego królestwa. Jeżeli jeszcze żyją na ziemi, zawsze jest nadzieja, że obudzi się w nich miłość do Boga — i wszyscy nad tym powinniśmy pracować wspólnie. My to robimy i wy, a o ile większe byłyby wyniki, gdyby trwała między nami łączność i współpraca.
Świętych obcowanie
— Istnieje dogmat Kościoła: „świętych obcowanie", czyli pomoc tych, którzy już opowiedzieli się za Bogiem, uznali i wybrali Go jako dawcę miłości i życia i są z Nim, dla tych, którzy jeszcze się szarpią i wahają w wyborze. Tę pomoc możemy nieść wszyscy, którzy jesteśmy tu z Nim, bo to Jego miłość do nas i dla was daje nam to prawo. Ale nie wszyscy jesteśmy jednakowo „oczyszczeni", jednakowo „święci", czyli nie w każdym z nas jest jednakowa siła miłości Boga. Mimo to On pozwala nam na pomoc wam i kocha nas całkowicie, a miłość do Niego w nas wzrasta nieustannie i temu wzrastaniu nie ma końca. Według nas to jest „niebo", bo On jest z nami, a my żyjemy w Nim, ale to jest nadal doskonalenie się, oczyszczanie, wzrost poznania, mądrości, a przede wszystkim rozwijanie miłości. To jest ciągły ruch, pęd, pragnienie wykazania swojej miłości — i właśnie dlatego On daje nam te możliwości pomagania wam, aby nam dać pole działania, na którym możemy wykazać twórczością, działaniem siłę swojej miłości, a także naprawić swoje błędy, tam gdzie one miały miejsce.
Chcę ci powiedzieć o moich wadach. Widzisz, wiele z nich było mi danych, aby „trudniej" było mi żyć, a więc, abym więcej mogła zdobyć, bo tylko to się liczy, w czym przezwyciężysz swoją naturę — to, czym cię obdarzono w celu przezwyciężenia. Ja miałam trudne zadanie, usposobienie wrażliwe, ale bardzo naiwne. Skarżysz się na moje nietakty. Nie robiłam ich umyślnie. To wina małej zdolności zrozumienia osób o odmiennych od mojej osobowościach. Brak mi było całe życie miłości wyrozumiałej, prawdziwej, głębokiej. Owszem, znalazłam ją w twoim ojcu, ale nie rozumiałam tego. On był taki inny ode mnie, a ja pragnęłam okazania mi uczucia. Jak dobrze cię teraz rozumiem, córeczko. Jak bardzo ci współczuję! Ale z drugiej strony brak prawdziwej miłości ułatwia zrozumienie, gdzie ona jest. Ten głód przyciąga do Boga. I tak jak mnie, tak samo i ciebie doprowadzi do Niego. Wierzę w to. Przecież rozumiesz już, córeczko, że nigdzie we wszechświecie całym nie ma nic poza Nim i Jego miłością, Jego nieogarnioną miłością. Tylko to! Zaufaj Jego miłości całkowicie! Nie bój się polegać na Nim!
Zaufaj Bogu, jak my Mu ufamy
— ON wie o was wszystko, ale żaden z nas nie ośmiela się wypytywać Go, najwyżej prosi, oręduje, błaga, a poza tym ufa Mu, bo tu jest widoczna w pełni Jego miłość, miłosierdzie i moc. Nikt z nas tu, kto w Jego ręce złożył los swoich najdroższych pozostawionych na ziemi, nie zawiódł się nigdy na Jego opiece. Dlatego tak często spotyka się szybko po sobie następującą śmierć ludzi kochających się, że On daje się ubłagać tęsknocie i prośbie tych, co przyszli tu pierwsi.
Jesteśmy jednym Kościołem, w którym żyje Bóg, a Ciało Mistyczne Chrystusa wzrasta i wciąż pięknieje. Tu nie ma końca wzrostu, a jest to wzrost miłości w nas. Nią oczyszczamy się i wtedy jesteśmy zdolni do przyjęcia i oddania Mu jeszcze większej miłości. Tego się nie da opisać!
Moja droga córeczko. Tylko Bóg wie, ku czemu przeznaczył poszczególne dusze. My wiemy tylko, że przeznaczeniem każdej jest dążenie do Boga, do włączenia się w Jego Kościół mistyczny, Jego królestwo, ale jakimi drogami Jezus duszę prowadzi, nie wiemy i nie wiemy, jaka droga jest dla niej najlepsza. To jest Jego dzieło.
On jest naprawdę z każdym z nas! I mnie prowadził — teraz wiem z jaką niezwykłą delikatnością i miłością — i ciebie też prowadzi — a w tym wypadku ja staję na uboczu, bo nigdy bym nie potrafiła tak cudownie tobą kierować jak On. On zna ciebie jak ojciec, brat, przyjaciel, jak twórca — swoje dzieło zamierzone i stworzone dla wypełnienia Jemu wiadomego zadania. Czyż ja mogę tu wkraczać? Wiesz sama, że tylko staram się, jak mogę, mówić Ci o Nim. Pragnę nade wszystko, abyś się zwróciła ku Niemu, zaufała Mu w pełni, pokochała, uwierzyła w Jego miłość do ciebie, bo przecież pragnę twojego szczęścia, córeczko.
Myślę, że zrozumiałaś, że polski krąg miłości obejmuje wszystkich, którzy tą drogą idą ku Niemu i są włączeni w Jego Kościół, w Jego królestwo. My sobie wzajemnie pomagamy z największą miłością i braterstwem, ale przecież wszystkiego nie mogę wiedzieć. Tak niedawno tu jestem i tak bardzo związałam się z tobą, a tu „poznawanie" też postępuje i rozwija się. Już raz mówiłam, że wiedza „w Bogu" — to wiedza „w Prawdzie", ale też nie wszystko naraz. To, co wiem, wiem prawdziwie, ale nie przenikam wszystkich tajemnic Bożych — chyba rozumiesz, że to nie jest możliwe.
Bóg wie, jakie będą drogi każdego człowieka. Ale my nie zawsze. Owszem, jeśli chodzi o bliskich nam i drogich, Bóg uchyla nam tajemnicy, a także przyjmuje nasze prośby i błagania, nasze wstawiennictwo. Znamy też Jego miłosierdzie. Ale trudno, żebym się nie niepokoiła o ciebie. Po prostu martwię się, gdy okazje marnujesz, bo wiem, ile już straciłaś, i wiem, jak się tego tutaj żałuje. To nie znaczy, że „cierpię", ale współczuję wraz z tobą; z racji naszej łączności jesteśmy tak związane, a nasza struktura tu jest tak subtelna, że w jakiś sposób czuję to co i ty, a kiedy poddajesz się złym myślom, depresji, zniechęceniu, rozpaczy, nasza łączność rwie się i zanika. Wtedy nie mogę ci już tak pomagać, a to jest duży „ból", wierz mi.
Trudno to wytłumaczyć, ale kiedy jest mowa o tym, że Jezus „cierpi" z powodu obojętności dusz, to jest to prawda, bo chociaż „Bóg cierpieć nie może", ale zostaje ograniczony w swojej chęci dawania, pomocy — chociaż to On sam dał ludziom możność odrzucenia lub przyjęcia Jego pomocy.
Myślisz o moich cechach, które pozostały i po śmierci? Widzisz, my cali, prawdziwi jesteśmy tutaj, tacy, jakimi nas Bóg chciał mieć; im bardziej w całej (właściwej każdemu) — pełni, tym bardziej kochający, jaśniejący miłością. Ale i tu jest ciągłe dojrzewanie, rozwijanie się, zbliżanie do Boga. Nie ma tylko możności grzeszenia, czyli zaprzeczania Jego prawom, bo znając je, rozumiejąc i kochając, nie można im zaprzeczać. To tylko na ziemi jest czas wyboru, a ponieważ z własnej winy doprowadziliśmy do tego, więc każdy z nas musi jeszcze raz osobiście, w swoim imieniu wybrać świadomie i poprzeć czynem lub myślą swój wybór, nosząc na sobie ze wspólnej winy wynikłe zaćmienie jak gdyby wszystkich władz duchowych (grzech pierworodny). Każdy sam musi wypowiedzieć się życiem, przykładem. Tu są ci, którzy wybrali Jego.
Ja tylko zaufałam
— I ja wybrałam; potwierdziłam swoje zaufanie, oddając się z całkowitą miłością i ufnością w Jego ręce w czasie ostatniej mojej choroby. Ona mi wiele dała. Zrozumiałam, że tylko na Nim mogę się oprzeć i że On mnie kocha. Że cokolwiek daje, jest to darem Jego miłości, bo zbliża człowieka ku Niemu, a nawet że to Jego delikatność tak kieruje człowiekiem, że ułatwia mu śmierć odcinając powoli jedno przywiązanie za drugim, aż widzimy się całkowicie nadzy, bezsilni, bezbronni, ale zupełnie ukryci w Jego ramionach pełnych miłosierdzia.
Byłaś przy mojej śmierci, ale nie wiesz, jak lekka była, jak szczęśliwa. Jeszcze nie umarłam zupełnie, a On już był przy mnie. ON sam witał mnie i przyjmował jak ojciec, jak przyjaciel, jak opiekun. Jego słowa powiedziane z radością: „Teraz już na zawsze jesteś ze Mną!" Ta dobroć, żebym nie zdążyła się nawet przestraszyć. Ta miłość tak rozumiejąca mnie, że przyszła uprzedzić wszystko, obdarować, podtrzymać, uprzedzić przestrach i od razu dawać, tulić do serca, wynagradzać cierpienia, zmęczenie, ból i trwogę ostatnich dni. Nie widziałaś ich, ale były. Tak bardzo się bałam agonii (tyle
o tym czytałam), sądu, sprawiedliwości Bożej, na którą zasłużyłam. A zamiast tego przychodzi On i cieszy się, że może mnie mieć u siebie. Czy Ty to rozumiesz? Taki jest ON!
Ty możesz być z Nim codziennie. Korzystaj, proś, rozmawiaj. On dla ciebie teraz (w życiu na ziemi) jest jak ojciec dla malutkiego dziecka. Wy teraz możecie wszystko, bo Jezus tak ogromnie współczuje wam. Mów to ludziom i sama bądź częściej w Jego obecności.
Nasza współpraca jest pomaganiem ludziom, a pomocą jest też każde zwracanie ich myśli ku Bogu. Tym, którym możesz, czytaj to, co ja ci mówię o Bogu, o naszym życiu, o Jego miłości do was i do nas.
Utrata każdej duszy jest wspólnym bólem nas wszystkich
Trzeba zrozumieć, jaka batalia toczy się o każdą duszę ludzką. Każda jest równie bezcenna i utrata każdej jest wspólnym bólem nas wszystkich — jest odrzuceniem, zlekceważeniem, pogardzeniem przez drobinę ludzką nieprawdopodobną ofiarą miłości Chrystusa, ogromem miłości, współczucia, miłosierdzia! A ile w tym naszej wspólnej winy...? Widzisz, to my powodujemy naszym postępowaniem (mówię o naszym życiu na ziemi) to, że tak trudno jest naszym bliźnim uwierzyć w miłość Boga ku nim. Popatrz na Bartka. On zaznał w życiu tyle podłości, zdrady, podstępu i fałszu, że nie jest w stanie uwierzyć, choć chce tego. (...) Jezus chce go mieć i nie jest to niemożliwe, bo Bartek całkowicie kocha Polskę i gotów jest na każde poświęcenie dla niej. Tak że, mimo iż żyje poza Bogiem i wydaje mu się, że Go odrzucił — kocha Go, szuka i tęskni, a to szukanie i tęsknota zawsze jest zaspokajane. Miłość wychodzi na spotkanie naszej miłości ludzkiej.
Decyduj sama
28 VI 1969 r.
—Wiem, że rozumiemy się „bez słów", zupełnie, tak teraz, jak i wtedy, „w życiu". Tak być powinno. Kiedy jest wspólna miłość i wspólny cel, nie są ważne przeciwieństwa charakterów i drobne zadrażnienia. Przechodzi się ponad tym, co przemijające, nabyte, mało znaczące, na rzecz tego, co jest trwałe, istotne, wieczne.
Dla nas „sprawy życiowe" drobne, codzienne, wynikające z układów, w których się żyje, są niezauważalne, nie warte uwagi. Dopiero przypominać sobie trzeba, jak były one ważne i dla nas samych. Poza tym nie chcemy pozbawiać cię samodzielności decyzji. Chciałabym, abyś ufała nam w pełni, czyli wierzyła nam, polegała na naszych opiniach i radach, czuła się pod naszą opieką zupełnie bezpieczna, lecz nie — abyś straciła chęć do decydowania o sobie. Rozumiesz mnie, prawda?
— Czy to znaczy, że odmawiacie mi pomocy?
— Nigdy ci nie odmówimy, ale to jest twoje życie i ty sama za jego przebieg odpowiadasz. Ty wybierasz. Chodzi o wybór, o wolność decyzji; szanujemy ją, jak uszanowano naszą. (...)
Są ważniejsze sprawy niż zdrowie czy żelazne siły, a to, że nie „czujesz się dobrą", jest prawidłowe. Nie jesteś nią, tak jak i wszyscy wokół ciebie. Jesteś po prostu taka, jak wszyscy ludzie, a nie „nadzwyczajna". Wszyscy jesteśmy niegodni i „nie w porządku" względem Boga. Nikt niczego sam nie dokona, a tylko dzięki Jego podtrzymaniu. Nie dziw się Jego wyborowi, bo On zna cię lepiej i daje ci taką drogę, na której twoje możliwości — też Jego dary — będą lepiej wykorzystane. Ty tylko przyjmuj i wykorzystuj Jego dary. Bóg daje według kierunku miłości, a nie wbrew temu, co człowiek do kochania wybiera. Tak i my otrzymaliśmy. Jeżeli nie „zakopiesz" swojego talentu, spełnisz Jego wolę, a wtedy będzie tak, jak tylko może być najlepiej; ty też rozwijasz się i mam nadzieję, że z taką pomocą coraz szybciej. Nie niepokój się, a poddawaj Jego działaniu. To wszystko.
Chrystus oparciem w chorobie
29 IX 1976 r.
— Moja córeczko kochana. Słyszałam twoje myśli o mnie. Tak się stało, jak myślałaś. Chrystus przygotowywał mnie do życia w szczęściu poprzez zniechęcanie mnie do wszelkich wartości ziemskich, podtrzymując mnie i dodając sił. Był przy mnie przez cały okres choroby. Pozostawił mi czas, abym otrząsnęła się z szoku i sama wybrała kierunek: narzekania i rozpaczy czy też oparcia się na Nim. Wierzył, że kocham Go prawdziwie i nie odrzucę Go pomimo nieszczęścia, które na mnie spadło. Jestem Mu za to nieskończenie wdzięczna, bo tylko to, co się wybiera na ziemi, ma wagę dla nas na wieczność. Tu nie ma wyboru: wszystko jest jasne, złudzenia i pomyłki nie istnieją; ale też za takie nasze życie — tu — On zapłacił swoją Krwią. On i tylko On jest twórcą naszego szczęścia. On zbudował nam dom sam — swoim trudem, swoją decyzją, swoją miłością do nas.
Jeśli możesz, pamiętaj o tym. Trzeba Mu naszej miłości, wierności, zaufania w próbach, wtedy kiedy możesz Mu swoją postawy wykazać pamięć i wdzięczność. A tobie potrzebna jest nieustanna świadomość Jego obecności, a więc Jego miłości, którą cię otacza i chroni. Bądź w niej zanurzona, chciej w niej żyć świadomie, a więc odczuwając Jego kierownictwo, przyjmując Jego miłość i odpowiadając na nią.
Córeczko. Staraj się rozmawiać z Chrystusem, mów Mu o swojej miłości i zaufaniu i słuchaj cicho i w skupieniu odpowiedzi. On pragnie żyć z nami, brać udział w naszym życiu, radzić i wspomagać. Proszę cię, myśl o Nim, do Niego zwracaj się po rady, słuchaj.
...dlatego, że On nas kocha
19 III 1977 r.
— Witaj, córuś. Cieszę się, że myślisz o mnie.
W przypływie braku zaufania do słów Matki, że jest z Panem, zaczęłam się martwić, że nie zamawiałam Mszy żałobnych za Mamę, że może były one potrzebne.
Chcę ci tylko powiedzieć, żebyś się nie trapiła. Od początku jestem w królestwie Chrystusowym, w naszym prawdziwym domu. Widzisz, Chrystus Pan nie żąda doskonałości, a tylko — miłości. Miłość swoją możemy okazać Mu jedynie poprzez przyjęcie Jego woli, jeśli nie z radością, to pokornie, z ufnością, że On wie, co robi i że nas kocha. Trudno przyjąć paraliż i takie szpitale, i taki dom dla przewlekle chorych, w jakich ja byłam — z radością, ale przyjęłam to jako wolę Boga i postanowiłam szukać pociechy i oparcia u Jezusa. On był tym tak wzruszony, taki szczęśliwy, taki ze mnie dumny...
Tutaj to zobaczyłam i zrozumiałam, że żadna możliwa „świętość" ludzka nie jest dostateczną „opłatą" za wstęp do żywota wiecznego. Za nasze szczęście w domu Ojca zapłacił On swoją ofiarą. My tu przybywamy nie za zasługi własne, ale dlatego, że On nas kocha, a białą, najczystszą z szat, która umożliwia nam przyjęcie takiego ogromu szczęścia, jest miłość do Niego.
Ufna pewność Jego miłości (pomimo wszystko) wystarczyła Chrystusowi, aby wprowadzić mnie do swego królestwa. Odeszłam od ciebie z Nim i On wprowadził mnie do swego domu. Od przejścia, czyli „śmierci", czyli niezauważalnego momentu, w którym On przesłonił mi cały świat i Jego, już jawna, Miłość ogarnęła mnie. Jestem zawsze z Nim i nigdy nie będę już samotna i nieszczęśliwa, a nieustannie w pełni radości, pełni miłości i szczęścia naszego — tu. Tak że modlitwy za mnie nie są mi „potrzebne do zbawienia", ale proś mnie, córeczko, o pomoc, o wszystko i włączaj mnie w swoje modlitwy — będziemy się modlić za ludzi wspólnie, ty i my.
Narodziny dla nieba
W trzecią rocznicę śmierci.
— Błogosławieństwo daję ci w tym dniu, który jest trzecią rocznicą mojej „śmierci" — moich prawdziwych narodzin, przejścia do życia wiecznego i przyjęcia do Jego wspaniałego królestwa. Nigdy nie zapomnę, córeczko, twojej troskliwości i ból, który ci w tym dniu zadałam, pragnę złagodzić — zatrzeć wspomnienie tego przeżycia. Dlatego proszę cię, nie rozpamiętuj go, nie staraj się przypominać sobie nastroju i atmosfery tamtego szpitala, bo to była dla nas obu Golgota, a staraj się wyobrazić sobie to, co ja ci o mojej „śmierci" opowiedziałam. Przypomnij też sobie radość, którą odczułaś. Nie chcę, abyś w każdą rocznicę płakała.
To najuroczystszy dzień w istnieniu tych, których Jezus witał i przyjmował do siebie, to wejście na królewskie wieczyste gody, a dla mnie to było szczęście tak niespodziewane, niewyobrażalne. Sama zobaczysz — wierzę w to! — że jest to najcudowniejsza chwila: koniec próby, cierpień, tęsknoty, lęku i niepewności, koniec wszystkiego, co złe. Pozostaje już tylko radość, radość, szczęście na wieki!
W ósmą rocznicę.
— Moja córeczko. Żebyś wiedziała, jaka to była dla mnie uroczystość. Jak wypuszczenie z więzienia połączone z przyjęciem do domu, do Ukochanego, który okazał się królem niezmierzonego królestwa i który czekał na mnie — rozumiesz? — czekał z utęsknieniem, aby przygarnąć takie nic, jakąś tam chorą i powiedzieć jej o swojej do niej miłości, nieskończonej i stałej, która otaczała mnie przez całe życie, i o swoim — Jego! — szczęściu z powodu zdobycia mnie dla siebie.
Dla ciebie to powinna być rocznica radosna przez zrozumienie mnie. A sprawy pogrzebu i twoich smutnych dni odrzuć, bo przecież nie po to sięgamy do wspomnień, żeby przeżywać ponownie najgorsze dni i ponownie rozpaczać. Byłoby to niedorzeczne, prawda?
Dziwisz się, że jestem z Nim, u Niego — oczywiście w niebie, czyli w Jego królestwie — ale pomyśl, przecież to nie ze względu na moją „świętość", a ze względu na Jego miłość do mnie chciał mnie mieć. Ponieważ On mnie kocha!
BARTEK
W Wielkim Poście 1968 r. dowiedziałam się z nekrologu w gazecie o nagiej tragicznej śmierci Bartka. Byłam wtedy w pracy, ale znalazłam chwilę samotności i, wstrząśnięta, zwróciłam się do Matki, zarzucając jej, że wprowadziła mnie w błąd, bo miałam przecież z Bartkiem współpracować. Mówi Matka:
— Nie oszukaliśmy cię. Tak miało być. I miała być współpraca pomiędzy tobą a nim. Posłuchaj mnie:
Najważniejszą sprawą dla człowieka jest wybór, bo on jest opowiedzeniem się na zawsze już za Bogiem lub przeciw Niemu. Bartek nie przegrał! Jest tu. Jest z nami. Jest ze swoją matką i bratem, pomimo wszystko. Kochanie, myśmy go przyjmowali: nie cierpiał, nie męczył się, przeszedł szybko na naszą stronę. Jest tu! Nie jest stracony! Jest kochany!
Córeczko, on został zaszczuty, nie miał już więcej sił, aby walczyć. Jezus to zrozumiał i dał mu w swoim miłosierdziu śmierć. To nie było samobójstwo umyślne, to było oszołomienie, nacisk psychiczny tak silny, że nie mógł się mu oprzeć. Był za słaby. Gdyby była nadzieja, że się podźwignie, walczylibyśmy o niego, ale był tak bardzo słaby, tak umęczony, tak strasznie obolały.
— Czy mogę z nim mówić?
— On jest teraz jeszcze bardzo słaby i zmęczony. Taka zmiana, to jest niesłychany wstrząs, olśnienie, radość, szczęście — i do tego trzeba się przyzwyczajać.
— Przegraliśmy walkę o niego.
— Nieprawda! Udało się! Inaczej niż to sobie wyobrażałaś, ale udało się. Bartek jest z nami, nigdy już nic mu nie zagrozi. Został uratowany! Wasza pomoc, wasze starania przyniosły owoce...
Bądź jutro na pogrzebie. Będzie tam. (...) Będą tam wszyscy jego przyjaciele: żywi i ci — od nas. On — tu był tak bardzo kochany! Otoczony został atmosferą miłości, przyjaźni, opieki — a tak ogromnie tęsknił za tym.
Widzisz, on mógł dużo zrobić i były plany co do niego, ale Bóg jest miłosierny. Zezwolił mu na śmierć, bo rozumiał go. Chciałam ci powiedzieć, że Bartek będzie mógł współpracować z tobą. Kiedy już zorientuje się w naszym świecie i przygotuje, dana mu będzie łaska pomagania i współpracy. Wtedy zgłosi się sam, zobaczysz. (...) Obiecujemy ci to.
— On będzie miał prawo do pomocy pomimo tego, co zrobił? Przecież postanowił samobójstwo?
— Nie, to nie jest tak. On został właściwie zmuszony do samobójstwa. Mówiłam ci to wczoraj — wina zawsze spada na katów, i tak było i tym razem. Takimi katami są często duchy ciemności, zła i nienawiści, atakujące psychikę człowieka, kiedy jest on osłabiony, chory, załamany, cierpiący. Bartek został usprawiedliwiony. Widzisz, Pan nasz, tak nieskończenie kochający, jest wyrozumiały i zawsze nas tłumaczy. Zna nas lepiej niż my sami siebie. Nic nie jest dla Niego zbyt złe i za brudne. On sam swoją Krwią nas oczyścił i okupił. Za Bartka wszystkie swoje cierpienia ofiarowała też Bogu jego matka. Jakżeż by się miał nie zlitować i nie przyjąć kogoś tak bardzo umęczonego jak Bartek.
Kochanie, sama wiesz, że nie mogliśmy cię uprzedzić. Strasznie byś to przeżywała, nie mogąc dopomóc, bo już zdecydowano, że jego pomoc stąd będzie łatwiejsza, a Jezus czekał tylko na jego zwrócenie się ku Niemu, i w tym wasze prośby i modlitwy pomogły. Bartek umierając polecił się Bogu, „o ile jest rzeczywiście tak miłosierny", a ponieważ miłosierdzie — to On, więc chłopak spokojnie i bezboleśnie znalazł się w rękach Bożych, łagodnych, wyciągniętych do niego z pomocą, ze współczuciem, z pełnią miłości. To on sam ci potwierdzi. Ten, kto coś kocha, nie może zginąć, a Bartek kochał Polskę całym sercem. (...) Postaramy się przyprowadzić Bartka jak najszybciej.
— Czy byłaś obecna przy jego śmierci?
— Byłam ze względu na ciebie, a i dlatego, że bardzo zaprzyjaźniłam się z matką Bartka. Witało go mnóstwo przyjaciół. Jeszcze raz ci powtarzam: to nie było samobójstwo, to była presja; raczej można określić to jako — zamordowanie go. Dlatego będzie miał prawo do pomocy.
On jest szczęśliwy. Pozbądź się niepokoju, nic mu nie grozi. Trzeba wierzyć miłości i wyrozumiałości Boga dla nas!
Po przerwie.
Decyzja samobójstwa. Ratunek
— Dlaczego, Mamo, dzień wcześniej nie uprzedziłaś mnie? Przeciwnie, nawet mówiłaś o jego przyjściu.
— Jeszcze rozstrzygała się sprawa. Czy wiesz, co zaważyło? To, że Bartek zdecydował się ostatecznie na samobójstwo. Uznał, że już dość zła zrobił dookoła siebie. On wierzył, że przynosi wszystkim nieszczęście i sobie przede wszystkim. Postanowił, że tym razem skończy ze sobą.
Wiem, że Bartek na pewno bólu nie czuł — tego mu oszczędzono — ale nie zginął od razu. Miał dość czasu, aby zrozumieć, że umiera i oddać się w ręce Boże.
— To nieprawda. Wiem, że zginął od razu, gdy motor uderzył o mur z dużą szybkością.
— To prawda! Widzisz, są momenty pomiędzy życiem a śmiercią, kiedy ludzie już życia nie wyczuwają, ale kiedy, pomimo że ciało jest zrujnowane i już niezdolne do działania, duch, który przecież bólu nie czuje i zraniony być nie może, jest w pełni przytomny i wszystko rozumiejący — a dla niego czas nie istnieje. W jednej sekundzie lub jednej milionowej części sekundy może pojąć prawdę, zrozumieć sens i cel tego, co go spotkało, i zadecydować o wyborze nienawiści czy miłości. Bartek nie był sam. Była przy nim pomoc nas wszystkich, opieka nasza i miłość, i był sam Jezus! — On, który jednakowo i bezgranicznie kocha nas wszystkich i który do ostatniej chwili „poluje" na miłość człowieka, On, który płaci nieskończoną miłością za jedno drgnienie serca ludzkiego ku Niemu. On sam wybrał czas. On uratował Bartka od samobójstwa, uprzedzając je przez dopuszczenie do wypadku, aby móc dać mu takie szczęście i radość, jakich chłopak nie wyobrażał sobie nawet.
Bóg przyjmuje człowieka
— Bartek przeszedł do nas łagodnie. To jest jak obudzenie. Byłam przy tym, widziałam tę nieprawdopodobną chwilę, kiedy człowieka przyjmuje Bóg! To wstrząsający obraz. Jezus, Pan świata, Wszechmocny, Wszechpotężny, kryjąc swą moc i potęgę przychodzi jako przyjaciel, ojciec, brat pełen dobroci, czułości, delikatności, i ten Pan Wszechmogący pochyla się nad drobiną ludzką z pociechą, z otuchą, ze współczuciem: „Oto jestem. Zawierzyłeś Mi, a Ja tak długo czekałem, abyś Mnie wezwał..." Dopiero później jest spotkanie z rodziną, z przyjaciółmi!
Widzisz, u nas nigdy nie dzieje się nic stereotypowo. Bartek był niesłychanie wyczerpany ostatnimi przejściami. Dano mu odpocząć, ale już w spokoju, pod opieką matki. To tak, jak narodziny małego dziecka. Nowy świat, tak wspaniały, że trzeba stopniować poznanie.
— Jak to? Czy można nie móc znieść tego szczęścia?
— Owszem, i my nie jesteśmy w stanie znieść od razu zbyt dużo szczęścia, zbyt dużo miłości. Szczególnie Bartek, który jej miał tak mało, musi być ostrożnie przygotowywany.
— Przecież tam nie ma czasu — pomyślałam.
— Tak, tu nie ma czasu, ale jest jednak okres przystosowania się. Pamiętaj, że to jest zupełnie inne życie.
— Czy Bartek nie żałuje życia?
— Bartek? On żałuje? Córeczko, przecież on tak szaleńczo tęsknił do piękna, prawdy, sprawiedliwości.
Idź do Komunii świętej za niego. To ważne. Bartek będzie się oczyszczał w pracy. To jest ogromna łaska Boga, dar Jego miłości dla matki Bartka, która Panu tak ślepo zaufała. Będzie mógł pomagać razem ze swoim bratem. Zasłużyli sobie na to długoletnią walką, oporem. Widzisz, żeby nie jego bardzo słabe zdrowie fizyczne, nie poddawałby się tak bardzo siłom zła, które go opanowały. Wasze modlitwy spowodowały, że Bartek otrzymał ogromną pomoc w godzinie śmierci. Pamiętaj, ta śmierć uchroniła go przed losem samobójcy, dała mu szansę przebywania z nami. (...)
Idź jutro do Komunii w czasie Mszy żałobnej za jego duszę — w jego imieniu, a także z intencją dopomożenia mu. Jutrzejszy dzień — to wielkie święto dla Bartka. Msza żałobna to ofiarowanie Krwi Pana naszego za grzechy, przewinienia i zaniedbania Bartka, to oczyszczenie i przebłaganie. Jak bardzo jest mu potrzebna! Nie zdążył się oczyścić „w życiu"; zrobi to tutaj. My mu pomożemy. Jutro Bartek będzie zupełnie „przytomny". Teraz, proszę cię, zmów „Ojcze nasz" i podziękuj Jezusowi za Jego nieskończoną miłość, a jutro ciesz się! To święto, on jest wolny!
Pierwsze dni po śmierci Bartka
Do Matki.
— Ja tego nie wytrzymuję. (...) Nie wiem po prostu, dlaczego płaczę, czy z zachwytu nad miłosierdziem Boga dla Bartka, czy ze smutku, z zawodu, z powodu niemożności uratowania go tutaj. To, co mógł jeszcze zrobić, pozostanie już na zawsze nie wykonane...
— Kochanie, ofiaruj Jezusowi swoje cierpienie. Ja cię tak rozumiem, czuję twój ból.
Zapytałam:
— Jak pomóc Bartkowi?
— Przecież wiesz sama; to właśnie zrób. Idź na Mszę świętą i ofiaruj ją za Bartka. Tak samo Komunię świętą przyjmij „w jego imieniu".
— Czy tak można?
— Można. Nie tylko za Bartka...
Mówi Matka:
— Moje kochane biedactwo, tak mi smutno, że nie mogę ci ulżyć w tym cierpieniu. Ofiaruj je za Bartka, proszę cię o to.
— Co mu to da?
— Nawet nie wiesz, ile mogą wasze prośby i wasze ofiary Wy przecież dajecie z niedosytu, z braku; to jest ten „wdowi grosz". Ty masz tak mało radości, a jeżeli jeszcze spada na ciebie cierpienie i ty, zamiast narzekać, dajesz je w ręce Boże z prośbą za kogoś — czyż taka prośba nie wzruszy? Apeluj do miłosierdzia Chrystusa, do Jego współczucia dla nas i proś o wszystko, co tylko potrzebuje pomocy lub naprawy.
Kochanie, czy ty nie rozumiesz, żeś wywalczyła dla Bartka niebo? Oczywiście, że przy pomocy matki Bartka i nas wszystkich, ale to ty cierpiałaś przez ten cały okres znajomości. Teraz rozumiesz, dlaczego? Współpraca z nami niesie i potrzebę ofiary, ale radosną, szczęśliwą; zapewniam cię, że zawsze zwycięską, o ile ta ofiara płynie z miłości.
— Jak to „z miłości"? Przecież nie byłam w nim zakochana.
— Chęć dźwignięcia kogoś, uratowania go, otworzenia oczu na prawdę i miłość jest najczystszą miłością bliźniego. A że człowiek przywiązuje się do swojego „zadania", to właśnie ludzkie, i za to płaci się bólem, żalem, smutkiem. Rozumiem cię, kochanie, aż za dobrze. Czuję to, co ty. Chociaż nie cierpię, ale twoje cierpienie odczuwam, jak gdyby mnie samą dotykało.
Ciesz się, przecież nasza pierwsza bitwa o człowieka została wygrana — na wieczność! Masz naszą ogromną wdzięczność, całej rodziny Bartka, jego przyjaciół, a i my jesteśmy dumni, że nie cofnęłaś się i do końca wytrwałaś w swojej chęci pomocy. (...)
Teraz, malutka, już nic — tylko sama radość, zobaczysz. A ten ból z rozstania, zawodu, żalu i współczucia ofiarowuj; on przejdzie, odkąd przekonasz się, że wasza współpraca nie jest przerwana. A ja ci tylko dodam, że będzie o wiele lepsza, niż byłaby tam na ziemi. O nic się nie troszcz, on sam będzie ci radził i pomagał; teraz ma już tylko to. To będzie jego forma „rehabilitacji", oczyszczenia się, a później forma wyrażenia swojej wdzięczności Bogu przez taką pracę, którą umie i przez którą wyrazi się jego miłość najlepiej. Nie obciąży cię. Jeżeli Bóg, On sam tego sobie życzy, będzie to najlepsze dla was ze wszystkiego, co byście sobie mogli wyobrazić. Planów Bożych nikt przekreślić nie zdoła! On chciał waszej współpracy, która będzie, będzie trwała i wyda piękne owoce.
(...)
— Czy Bartek cierpi?
— Bartek nie „cierpi", ale w tym czasie przeprowadza analizę swojego postępowania. To jest straszliwa wiedza — zrozumienie, ile się mogło zrobić, ile się zmarnowało, ile się zawiniło w ten sposób wobec innych. Myśl o nim życzliwie. Myśl, że chcesz przyjść mu z pomocą. Myśl z miłością braterską i gotowością do współpracy, dobrze? To mu doda otuchy. Widzisz, on teraz tylko poprzez ciebie może naprawić zło, które spowodował, a później pomagać. Zrobisz to?
— Bartek słyszy każdą myśl skierowaną do niego i wie, co i kto myśli o nim.
— Pytasz, czy zamówić Mszę świętą za Bartka. Zawsze Msza święta jest pomocą, ale ty teraz nie masz za dużo pieniędzy, natomiast ważna jest twoja dobra wola, twoje prośby, orędownictwo i chęć pomocy — i tym możesz mu pomóc.
— O śmierci Bartka zadecydowała przede wszystkim ogromna miłość, wyrozumiałość i współczucie Jezusa. Bartek miał bardzo zniszczony organizm. Nie alkohol — to lata wojny, więzienia, niedożywienie, rany. (...) Mógłby być uzdrowiony, ale Jezus uznał, że Bartek przeżył już dosyć cierpienia, że przemienienie się jego tam, na ziemi będzie dla niego potwornym wysiłkiem (nawet gdyby był zdrowy), gdyż nie można odwrócić warunków, które sobie sam stworzył, ani odrzucić konsekwencji już popełnionych czynów. W tym otoczeniu byłyby to wysiłki przewyższające jego ludzkie możliwości, a zmienić by się musiał, gdyż do współpracy musiałby stanąć czysty lub bardzo szybko oczyścić się. (...)
On uginał się pod opinią ludzką, do siebie samego czuł pogardę, a nie wiedział, jak bardzo jest kochany i usprawiedliwiany. Nie wiedział, jak długo i jak pięknie do ostatniego dnia pomimo wszystko (!) walczył. To była dzielność, to było stawianie oporu, to była walka o godność ludzką, o możność służenia, o to, aby być potrzebnym i pożytecznym. Ile on ludziom dopomógł — przy takim życiu jak jego! — i nigdy nikogo nie zdradził. Zawodziły jego siły fizyczne, zawodziła jego odporność — przy takim nacisku sił nienawiści, o którym nikt z jego otoczenia nie wiedział. Bartek był niesłychanie wrażliwym i czułym instrumentem, którym szarpano i targano bez miłosierdzia. Tak jak jego matka ci mówiła, „ociekał krwią", chodził w otwartych ranach, które nieustannie na nowo rozdrapywano.
Widzisz, malutka, Jezus tak go kochał, że nie mógł już dłużej dopuścić takich męczarni. Wziął go takiego, jakim był, osłoniwszy swoim miłosierdziem, swoją ofiarą.
— Czy wiedzieliście o jego rychłej śmierci?
— Widzisz, my polegamy całkowicie na Nim. Wiemy, że On nas kocha tak, jak nie jest to nawet możliwe dla nikogo z nas. Bezgranicznie! To samo Miłosierdzie! Dlatego polegamy i nie dowiadujemy się ani nie upewniamy. Po co? Tak jak On zadecyduje, tak jest najmądrzej, najcudowniej i zwykle przerasta nasze nadzieje i wyobrażenia swoją wspaniałością. I teraz tak było. Wyobrażasz sobie radość matki Bartka, jego bliskich i ogromnej masy jego przyjaciół?
(...)
Zapewniam cię, że przy niesłychanej wrażliwości odczuwania i inteligencji Bartka, a także jego wielkiej tęsknocie za prawdziwymi wartościami jego życie było nieustającą męczarnią. Pamiętaj o tym, że Bóg dopuścił, aby moce zła wypróbowały go.
— Dlaczego?
— Widzisz, Bartek nie miał osłony: nie modlił się, nie prosił o pomoc, polegał na sobie samym, a nie wiedział, że walczy nie ze sobą, a z mocami z zewnątrz, niesłychanie potężnymi mocami zła, które uważały, że z pewnością zgnębią go.
— Skąd ta pewność?
— Alkoholizm Bartek traktował jako swój „grzech", swój wstydliwy i obrzydliwy brak, winę, a tymczasem on ulegał potężnym mocom nie wiedząc, że uderzają z zewnątrz poprzez działanie na jego psychikę, poddając go atakom rozpaczy, beznadziejności, niewiary, a nawet cynizmu. Jak bardzo był biedny!
(...)
O śmierci
— U nas to się nazywa „przejściem", a czasem „wyzwoleniem" — i tak też było i tu. Widzisz, tu nie ma czasu w waszym zrozumieniu tego słowa. Wiedzieliśmy, że będzie tak, jak uzna za najlepsze Jezus, nasz Pan.
— A jak wy wolelibyście?
— My wolimy to co On, ale oczywiste jest, że kochający się ludzie chcą być razem, i Bóg to rozumie, a także położenie tych na ziemi. On zdecydował o czasie, bo od postawy Bartka zależało, czy będzie mógł być z nami. My tylko wiedzieliśmy, że Bartek nie zginie, że będzie wtedy umierał, gdy będzie już gotów do przyjęcia miłości Boga i nie odepchnie jej; kiedy to będzie, wiedział tylko On. To On w swoim miłosierdziu tak zrządził, że nawet ty nie cierpiałaś tak, jak byłoby, gdybyście się widywali częściej, szczególnie ostatnio, bo ty, córeczko, łatwo przywiązujesz się do ludzi.
— A gdyby popełnił samobójstwo?
— Bartek samobójstwa nie popełniłby — to wybłagaliśmy wspólnie. Ale zdecydował się na nie, postanowił — a to już byłoby ogromną przeszkodą (gdyż pragnienie zła jest już złem), gdyby nie to, że był pod wpływem szoku, że naprawdę nie odpowiadał za siebie, a tylko przyjął to, co mu poddawano z zewnątrz.
— Przez moce szatańskie?
— O, one nie opuszczają nas nigdy. Do końca życia walczymy z nimi. (...) Otóż Bartek pragnął śmierci, ale jednocześnie modlił się za tę osobę, którą skrzywdził, przepraszał, osądzał siebie tak bardzo surowo i bezlitośnie, tak ogromnie żałował wszystkiego, co zrobił źle, czego nie zdołał zrobić, co zmarnował. Ten szalony żal i ból, zrozumienie swojej nieudolności i bezsiły, swojej słabości wewnętrznej (to jest przecież warunek spowiedzi, córeczko) — to było wołanie o pomoc, o ratunek, to było uznanie siebie za takiego, jakim każdy z nas w istocie jest: za słabe i bezradne stworzenie pragnące miłości, wspomożenia, łaski, pragnące Jego opieki, Jego miłości, Jego pomocy. Czyż On mógł pozostawić Bartka bez odpowiedzi...?
Odpowiedź Boga jest zawsze ratunkiem, miłością, przebaczeniem. Wtedy wiedzieliśmy wszyscy, że Bartek idzie do nas, „przechodzi granicę". Ci, którzy go kochali, otoczyli go kołem miłości. W chwili jego śmierci żadne zło nie ośmieliło się napastować go, bo Pan był obecny! Umierał w atmosferze miłości. Wzruszenie, radość nie do uwierzenia dla niego, spotkanie z Panem naszym — wprost! Czułość, łagodność, współczucie, zrozumienie i wybaczenie wszystkiego. Ta niesłychana delikatność, z jaką Jezus przystępuje do swoich okupionych męką „zdobyczy". Czy ty rozumiesz chwilę, w której człowiek upokorzony do dna, samotny i pogrążony w nieszczęściu, w cierpieniu nagle widzi, że jest kochany bezgranicznie, oczekiwany, przygarnięty, na całą wieczność już bezpieczny, że wkracza w ojczyznę miłości witany otwartymi ramionami przez jej Władcę, że był przez Niego umiłowany, upragniony, zawsze kochany, zawsze strzeżony, zawsze wspomagany i ratowany, dla Niego bezcenny, a teraz pocieszany i wynagradzany, i to za co...? To wszystko, cośmy przeszli, staje się niczym wobec ogromu szczęścia, świadomości siły Jego miłości do nas, zrozumienia, czym jest On, Bóg, Miłość sama!
Kochanie, Bartek opowie ci swoją śmierć — chcemy tego, bo da to wiele innym ludziom — ale nie pytaj go o to od razu. Niech odpocznie. Duch jest nieśmiertelny, nie odczuwa braku sił, ale spotkanie z Bogiem jest wstrząsające i trzeba pozostawić go z tym przeżyciem, aż się wzmocni i opanuje. Szczęście takie jest prawie nie do zniesienia, o ile jest zaskoczeniem.
Wielki Piętek. Ofiara Chrystusa
12 IV 1968 r. Mówi Matka.
— Byłoby dobrze, abyś była dziś na nabożeństwie popołudniowym (wielkopiątkowym). Ofiaruj je za Bartka i jego niedawno zmarłych kolegów, za tych cichociemnych, którzy popełnili samobójstwo w więzieniach i w śledztwie, a także za wszystkich, którzy są w więzieniach i obozach, którzy są prześladowani i cierpią. Dzisiaj ofiara Chrystusa jest tak rzeczywista, jak była na Golgocie.
— Czy w inne dni nie jest „prawdziwa"?
— Tak, zawsze jest prawdziwa, ale w dniu dzisiejszym spełnia się w całej swej wstrząsającej potędze. To jest dzień, w którym Chrystus wywalczył dla nas, dla was, dla wszystkich ludzi wszystkich epok — niebo, w którym za cenę swojej Męki uzyskał dla nas prawo uczestniczenia w swoim szczęściu. Czy ty rozumiesz, jakiej miłości i jakiego współczucia trzeba było, aby dać się tak zamordować? Aby oddać siebie tak całkowicie i bezwarunkowo w ręce bezlitosnej i okrutnej masy katów — wiedząc wszystko? Aby zetknąć się — z poddaniem i spokojem — z pogardą, nienawiścią, cynizmem, kłamstwem, podłością lub obojętnością ludzką, z sadyzmem, zdradą, a i całkowitym brakiem wdzięczności tych wielu, którzy bezpośrednio korzystali z Jego łaski? Jezus na sobie zaznał wszystkich przejawów zła, do jakiego tylko ludzie są zdolni. Dzisiaj wszyscy, którzy powołają się na Jego Ofiarę, którzy zwrócą się do Niego z prośbą o ratunek, o pomoc, o wybawienie — będą wysłuchani natychmiast. To wielki dzień ludzkości — dzień wyzwolenia, uratowania, spełnienia się na ziemi — widomie — niesłychanej miłości Boga do nas, dzień, w którym On nas przekonał, jak nas kocha! To właśnie czci Kościół Chrystusowy w tym dniu.
Proś na to nabożeństwo wszystkich tych, których ci wymieniłam („zmarłych" jeszcze oczyszczających się). My będziemy także, a oni uzyskają możność łączności z nami, całkowitego przebaczenia, darowania wszelkich win. Widzisz, oni też zobaczą w całej wstrząsającej prawdzie, jak wyglądała męka Pana naszego. A ten obraz nieskończonej miłości i ofiary budzi taką miłość, tak ogromny żal za wszystkie czyny i myśli pozbawione miłości do Niego, za każdy moment życia, w którym się nie służyło Jemu, a sobie, za każdą myśl i słowo odrzucające Jego miłosierdzie — że żal ten, ból i najgłębsze współczucie oczyści ich i uczyni zdolnymi do przyjęcia Jego miłości i szczęścia, które On daje.
O oczyszczeniu
— Widzisz, On kocha nas jednakowo i bezgranicznie — ZAWSZE, ale aby być z nami już zupełnie w Jego królestwie, trzeba, aby każdy z nas był zdolny do przyjęcia tej pełni szczęścia, tego napięcia miłości i radości, w której żyjemy my — a do tego konieczne jest pokochanie tylko Jego, całkowite! Oczyszczenie się jest odrzuceniem resztek egoizmu, resztek śmiesznej miłości siebie „na rzecz" Jego miłości do mnie, do nas wszystkich, która jest jedyną miłością dającą nam szczęście, jakiego tak daremnie szukaliśmy w życiu ziemskim, zbytnio kochając siebie kosztem innych.
Ofiara Pana naszego, zobaczenie Jej i zrozumienie daje w jednym momencie więcej niż wszystko to, co się słyszy i „zna"; dlatego jest największym dniem tych, którzy wkraczają do nas poprzez oczyszczanie się tu, po tej stronie granicy życia.
Po nabożeństwie
— Byliśmy wszyscy. Ogromnie nas cieszyło, że tyle osób było u Komunii świętej i na nabożeństwie. Trzeba było podejść do krzyża, śmiało! Dziękujemy ci wszyscy, szczególnie ciocia Ala, bo byliśmy wzruszeni twoją pamięcią o zmarłych kilka lat temu wuju i kuzynce.
— Czy byli?
— Naturalnie, byli, skoro za nich prosiłaś.
Słuchaj, ten dzień — to dzień Odkupienia, dzień, w którym Chrystus staje sam w drzwiach swego królestwa, wyciąga ręce i woła: „Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy spragnieni jesteście miłości, wszyscy wzgardzeni i samotni, cierpiący i umęczeni..." I idą na to wołanie wszyscy, którzy już zrozumieli, czym jest Jego miłość do nas.
Kochanie, Bartek zrozumiał! To jego wybawienie. Dziś wszedł tu (i nie tylko on)!
Wielka Sobota
13 IV 1968 r. Mówi Matka.
— Dobrze, że byłaś na dzisiejszym nabożeństwie. Wszyscy, których prosiłaś na nabożeństwo, dziękują ci. To bardzo ładny obrzęd. Litania do Wszystkich Świętych, to jest wezwanie pomocy całego Kościoła Triumfującego, nas wszystkich — wam ku pomocy. Wszyscy byliśmy wzruszeni, a szczególnie ci, którzy po raz pierwszy widzieli, a zarazem zrozumieli sens tego nabożeństwa. Bo przecież wy wzywacie nas! A więc jesteśmy wam potrzebni i możemy pomagać — z Jego woli i łaski. To cudowne uczucie zobaczyć, że jest się wśród tych, którzy mogą nieść pomoc. Bartek zobaczył to pierwszy raz. Jest przejęty, gdyż przecież całe życie pragnął służyć, pomagać, a tak był odrzucany...
Pierwsza rozmowa z Bartkiem
15 IV 1968 r. Mówi Bartek.
— To ja, Bartek. Czy zechcesz ze mną mówić?
— Tak.
— Dziękuję ci. Czy mogę do ciebie mówić po imieniu, wprost? (W „życiu" zwracaliśmy się do siebie przez „pan", „pani").
— Tak.
— Chciałbym ci podziękować za wszystko to, coś dla mnie zrobiła. Wiem to teraz i chciałbym móc ci w jakiś sposób wynagrodzić te zmartwienia i przykrości, jakie ci wyrządziłem. Wiem, że wiesz już o mojej możliwości odrobienia i wynagrodzenia krzywd i uchybień, szczególnie z ostatniego okresu życia. Czy zechcesz mi w tym dopomóc?
— Tak, zrobię, co tylko będę mogła. Ale czy to na pewno ty?
— To ja mówię, Bartek... Będę ci mógł pomagać w twojej pracy, gdyż dopuszczono mnie do udziału w niej. Czy chcesz, abym ci właśnie ja pomagał? Widzisz, ja ci się nie chcę narzucać. Wiem, że wiesz o mnie wiele złego, a to jeszcze nie jest wszystko. Zrażałem cię też nieustannie i rozumiem, że masz opory przed zgodą na naszą współpracę. Pozwól mi spróbować, dobrze?
— Dobrze, Bartku.
— Dziękuję. Będę się starał, abyś nie żałowała swojej zgody. Wiem, o co chcesz mnie zapytać.
Bóg jest miłosierny!
— Bóg jest miłosierny!!! Bóg jest nieskończenie miłosierny! Bóg jest nie do pojęcia przez nas na ziemi — miłosierny! Nigdy nie będę mógł odwdzięczyć się ani w jakikolwiek sposób zasłużyć na taką miłość, z jaką się spotkałem.
— Czy jesteś szczęśliwy?
— Jestem szczęśliwy, ale jakże inaczej bym żył, gdybym wtedy zrozumiał Jego miłość do siebie, do nas wszystkich, do Polski. Będę w tym zrozumieniu pomagał tobie i innym, a przede wszystkim chciałbym, aby tę nieskończoną miłość poznali moi koledzy i przyjaciele.
Tu nie można kłamać
16 IV 1968 r. Mówi Matka o Bartku.
— Zapewniam cię, że będzie mówił prawdę. Tu nie można kłamać: to byłoby wstrętne, poza tym widoczne dla wszystkich i „niegodne". Tu się widzi w prawdzie wszystko — siebie również — i nie można wmówić sobie, że nie jest się takim, jakim się jest w istocie...
Żyłem jak ślepiec
21 IV 1968 r. Mówi Bartek.
— Wybacz mi te kłopoty, którymi cię obarczyłem. Wiem, ile w tym mojej winy. Możesz mi wierzyć, że okropnie jest widzieć, że ktoś, w tym wypadku ty, tak ciężko naprawia moje zaniedbania...
Wstyd mi było za to, coś musiała wysłuchać o mnie.
— Wstydziłabym się, gdybym się dowiedziała, że postąpiłeś niegodnie jako Polak.
—Wiem, tej wątpliwości nie miej. To jedyna sprawa, dla której chciałem żyć, ale nie wyobrażałem sobie, że może i mnie dotyczyć — z moją przeszłością, z pijaństwem, z tym zepsuciem? Nie chcę się usprawiedliwiać. Żyłem jak ślepiec. Zmarnowałem wszystko, co mi dawano, wszystkie szansę...
22 IV 1968 r. Mówi Bartek.
O Komunii świętej
— Twoją pomocą dla mnie jest twoja życzliwość i chęć dopomożenia mi. Również to, że pamiętasz o mnie, przyjmując Komunię. Wtedy zbliżasz się do Chrystusa, a jednocześnie na to spotkanie zabierasz i mnie. Jestem ci wdzięczny, tak samo jak moi przyjaciele. Jeżeli mógłbym cię o to prosić, to nie zapominaj o nas nigdy. To nie ma nic wspólnego z „dewocją", z tanią pobożnością. Zapewniam cię, to jest rzeczywiste Spotkanie. (...)
O zmianach „charakteru" — tam
...zrozumiesz te zmiany, które w nas następują. To nie ma nic wspólnego ze zmianą charakteru. Jestem cały — sobą. Właśnie te sztuczne, narzucone, narosłe jak gdyby — cechy, obce właściwej osobowości, odpadają. Ze mnie odpadła podejrzliwość, pozorny cynizm, chamstwo — to nie jest cecha charakteru, to samoobrona...
— Niemądra.
— Rzeczywiście głupia, ale trudno żyć bez tego pancerza. Pamiętam wszystko to, coś mi mówiła o pozie cynizmu. Będąc tam, nie potrafiłem się z niego wyzwolić. Przyznam się, że nie próbowałem — cynizm był mi potrzebny. Musiałem się jakoś bronić, bo zwariowałbym. Tutaj to byłoby po prostu śmieszne. Tu nie ma nikogo, kto nie byłby przyjazny i chcący pomagać. Myślałaś, czy nie żałuję życia? Sądzę, że gdyby ludzie wiedzieli, co ich tu czeka, wyrywaliby się po prostu.
— Czy zrozumiałeś, dlaczego miałeś takie ciężkie życie?
— Tak, gdybym miał łatwiejsze, nie takie straszne życie, nie mógłbym tu być, a także bez waszej pomocy. Jeżeli człowiek nie umie odczytać swojego „zadania" albo nie chce, jedynym wyjściem dla niego, jedynym ratunkiem jest to, że walczy, że cierpi, że „płynie pod prąd"; ale przede wszystkim powinien służyć Jemu. Ja to robiłem, chciałem służyć Polsce, walczyłem o to — wiesz o tym — i teraz nareszcie mogę robić to w pełni, ze wszystkich sił. Tu się inaczej nie pracuje. Widzisz, mówię ci to wprost — tu nie ma fałszywego wstydu, zakłamania ani pozy...
Zaraz po śmierci
25 IV 1968 r. Mówi Matka.
— To jest wielka przykrość dla nas, że z miejsca przestajemy „żyć" dla tych pozostałych na ziemi, którzy w ten sposób wyrzucają nas poza nawias swojego życia, a przecież właśnie teraz moglibyśmy wam pomagać więcej i lepiej. Ale jak można pomóc tym, którzy nas wykreślają zupełnie ze wspólnoty, nawet wbrew dogmatom Kościoła, do którego teoretycznie należą. (...)
Nam trzeba wierzyć. Nie mamy żadnego celu ani powodu do kłamstwa. To jest królestwo Prawdy! (...)
Bartek pyta, czy chcesz z nim mówić.
—Dobrze. Właśnie chciałam ci, Mamo, o tym powiedzieć. My się musimy poznać. Właściwie ja go nie znam...
— Witaj! Mówi Bartek. Zapewniam cię, że będę mówił prawdę! Chcę, abyś odzyskała szacunek do mnie, abyś mi wierzyła. Myślałaś, że nie jesteś pewna, czy to ja mówię — że jestem za „grzeczny". Widzisz, ja cię szanuję i nie chcę, abyś myślała o mnie źle. Ja przecież naprawdę nie byłem „chamem". Wiem, że zachowywałem się ordynarnie, ale to była jak gdyby druga skóra — taka obrona z góry przed ranieniem. Ja się z tym ciągle stykałem. (...)
Współpraca pomiędzy tobą a mną jest naprawdę Jego życzeniem! Chrystus, Pan nasz, tego chce. (...)
Byłem przy twojej rozmowie z panią K. Obie wstydziłyście się za mnie. Czy ty myślisz, że ja tego nie czuję, że mi nie jest wstyd bardziej niż wam? To wszystko prawda. Tak zrobiłem... i już nie naprawię. To piętno jest na mnie. Czy ty sądzisz, że to jest dla mnie mało ważne?... Nawet nie wiesz, jak bardzo plamią takie rzeczy tutaj. Współpraca z tobą jest dla mnie możliwością oczyszczenia się, nadrobienia w inny sposób moich braków.
Co ja mam robić? Ja też tego nie wiem na przyszłość. Wiem, że muszę zdobyć twoje zaufanie, ale jak mam to zrobić? Pytaj mnie, a ja ci odpowiem. Będę się starał. (...)
Jestem sobÄ…
— Dziękuję ci w ogóle za wszystko, a przede wszystkim za to, że mnie nie „przekreśliłaś", nie odsunęłaś, że nadal uważasz mnie za normalnego żywego człowieka, a nie za gnijące ciało, jak myślą o mnie moi koledzy.
— A czy ty tak nie myślałeś?
— Prawda, i ja tak myślałem. Nawet nie wiesz, jak straszne jest uczucie, że się jest dla nich nikim, nie istnieje się po prostu, a przecież ja JESTEM! Jestem dalej Bartłomiejem N., kolegą, przyjacielem, bratem, synem, Polakiem; jestem sobą naprawdę bardziej, niż byłem nim w życiu. Ja sam siebie nie znałem. Teraz wiem.
Wiesz, staraj się być sobą bardziej, całkowicie, nie przeżyjesz wtedy takiego wstrząsu, zaskoczenia i wstydu — wstydu za niesamowitą, tępą, wieloletnią głupotę, za brak dobrej woli, chęci zobaczenia prawdy i za niemożność cofnięcia tego wszystkiego, cośmy sami „dokonali": steku zła, krzywdy i głupoty. Ja byłem już całkowicie pogrążony, zaplątany tak, że nie wiem wprost, co bym dalej mógł „narozrabiać", gdybym żył dłużej. W ostatniej chwili zostałem „złowiony".
— Bez twoich starań?
— Tak, ja byłem zupełnie bierny. To Jezus, Jego miłość, moja matka, brat, wszyscy tu, i wy tam — całe tłumy ludzi dobrej woli pracowały nade mną, tak jak i dalej nad każdym, który kończy życie. Nie wiesz nawet, jaka to jest wspaniała planowa współpraca was i nas tutaj.
Wiemy, kiedy chcecie być sami
— Nie obawiaj się, że cię „oglądam". My wiemy, kiedy chcecie być sami. Nawet nie śmiałbym cię „nachodzić".
Czyściec
26—27 IV 1968 r. Mówi Bartek.
— Ja wiem, ile zmarnowałem, a ile mogłem zyskać w tym czasie (życia na ziemi). (...) Byłem zagubiony, zaplątany całkowicie. Nie umiałem żyć w tym świecie, tak jak i ty. Tylko tyś się umiała uchronić od tego błota, które nas otaczało, podczas gdy ja — nie. Usprawiedliwiasz mnie, ale ja się tak tłumaczyć nie mogę — nie wolno mi. Tu się wie, czego się mogło jeszcze dokonać, jak się zawiodło ludzi i Boga. To jest straszne...
Wiesz, po prostu nie wiem, jak ci dziękować. Czy ty mi zechcesz zaufać całkowicie, polegać na mnie w czymkolwiek? Nie zawiedziesz się. Tu się nie pije, nie zapomina i nie ma możności czynienia zła, bo się je widzi i poznaje natychmiast, podczas gdy na ziemi było ono ubrane w „strój" dobra, udawało dobro. Tak trudno było je rozeznać.
— Czy nie wiedziałeś, że na przykład to czy tamto jest złe?
— Wiedziałem, ale niejasno i ulegałem pokusom sprawdzenia, czy nie okaże się dobrem. (...)
Pani K. też pomagała mi, wstawiała się za mną. Podziękuj jej serdecznie. Nie wyobrażałem sobie nawet, że w ogóle ktoś będzie chciał mnie rzeczywiście ratować. Teraz i ja wezmę w tym udział. Wiesz, o ile nie zniechęcisz się do mnie, będziemy mogli naprawdę współpracować, bo my tu wiele spraw ludzkich znamy, ale nie możemy sami działać tak skutecznie jak wy. Po prostu ludzie u was nie chcą nas słuchać, odrzucają nasze propozycje, myśli, rady, tak jak ja odrzucałem prawie zawsze rady mojej Matki. Ja już byłem prawie stracony. To prawda, alkohol niszczy poczucie godności. Sam ze sobą zrobiłem to, czego nie dokonali Niemcy ani inni moi wrogowie — sponiewierałem się. (...)
Teraz wiem, co to są te „siły", o których mówiłaś mi. Przestrzegałaś mnie, a ja to lekceważyłem, a tak było. Oni mnie mieli w rękach, chodziłem jak marionetka na sznurkach. Wiem, cierpiałaś widząc to i nie mogąc mi pomóc.
Dziękuję ci, że mnie bronisz...
1—V 1968 r. Mówi Bartek.
— Jest mi teraz bardzo ciężko. Czy ty naprawdę chcesz ze mną współpracować? Czy to nie ustępstwo na prośby mojej matki? Bo ona mnie tak bardzo kocha, że chciałaby mi za wszelką cenę dopomóc, a ja wiem, że nie masz najmniejszego powodu, aby chcieć utrzymywać ze mną kontakt. Przecież nie wierzysz, że mogę ci pomóc? Nie masz żadnego powodu, aby mi zaufać?
— Posłuchaj Bartku. Jeżeli Jezus tak życzy sobie, to On wie najlepiej, jak będzie wyglądała nasza współpraca. On nas zna, i ciebie, i mnie, jak uważasz?
— Zgadzam się, ale teraz chodzi o twoją wolę. Ja ci się nie chcę narzucać.
— Nie narzucasz mi się. (...) Wiem, że chciałbyś usłyszeć ode mnie trochę serdeczności, ale sama nie rozumiem właściwie mojego stosunku do ciebie, dlatego trudno mi to wyrazić. W każdym razie jest tak: bardzo cię lubiłam i lubię nadal; dlaczego miałabym przestać? Kiedy żyłeś, wydawało mi się, że jesteś mi w jakiś sposób bliski, pokrewny (?), ale tyś to odrzucał, tak że nie wiem, jak jest w istocie. Jednak wydaje mi się, że łatwo będzie nam zrozumieć się (bez cynizmu i pozy „cwaniaka", jaką przybierałeś). Dalej, uważałam, że byłeś krzywdzony przez wielu ludzi, przez wiele lat; chciałabym ci to jakoś wynagrodzić. Widziałam, jak jesteś wrażliwy, bardziej nawet niż ja, i jak ciężko musi ci być żyć. Może nie czułeś już tych uderzeń, które ci zadawano, ale ja je czułam. Wiedziałam, że podświadomie je odbierasz i cierpisz. Poza tym byłeś zupełnie samotny — czy zgadzasz się teraz? — koło ciebie wszyscy „ściągali cię w dół" (tak mi się wydawało). Tyś był naprawdę stworzony do „służby"; chyba i ja też, w każdym razie rozumiem rozpacz „niepotrzebnych". Chcę ci to wynagrodzić, chcę, żebyś się czuł potrzebny. Przecież wszystko, coś mógł zrobić, robiłeś. Jestem dumna z twojego Virtuti Militari — zasłużonego! — z twojej postawy. Nie dałeś się złamać w więzieniu — zachowałeś wierność i zdolność współczucia, wrażliwość. Wiem, że mogę polegać na tobie zupełnie, tzn. że sprawy Polski są tobie tak bliskie, jak i mnie...
Teraz widzisz, że odwaga nie jest najważniejsza — prawda? — teraz nie jest ci już potrzebna, tylko na czas życia, natomiast teraz pozostają ważne twoje inne piękne cechy. Czy mógłbyś się ze mną nimi w jakiś sposób podzielić? Nie wiem, czy to jest możliwe. Mnie twoja odwaga jeszcze jest potrzebna, a także twoje poczucie sprawiedliwości, spostrzegawczość, szybki refleks. (...)
Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć ode mnie, ale uważam, że o ile ty zechcesz, to łatwo zrozumiemy się, chociaż uważałeś, że nie rozumiesz kobiet. A może cię denerwuję albo wydaję ci się nadal „niezrozumiała" albo przeczulona? Chciałabym to wiedzieć, boja też nie lubię sztucznej uprzejmości i „odwdzięczania się", nic z tych rzeczy. I wcale nie chcę, żebyś czuł przymus.
— Dziękuję. O żadnym przymusie nie ma mowy. Chcę ci pomagać ze wszystkich sił i możliwości. To, coś napisała o mnie, jest prawdziwe. Tak było. Ja udawałem, maskowałem się, nie wiedziałem, gdzie można szukać prawdy. Ceniłem ludzi za ich przeszłość, za odwagę, za patriotyzm. Tak, nie zwracałem uwagi, a właściwie usprawiedliwiałem wszystko inne u siebie i u kolegów pod warunkiem, że mieli tamte cechy. (...)
Dopiero tutaj zorientowałem się, jak dużo dla mnie zrobiłaś. To jest zaskoczenie. I tu dowiedziałem się, że miałem być ci pomocą i oparciem w naszej pracy. Ja to stąd zrobię o wiele lepiej, bo z pełną świadomością, a ty nie będziesz już miała żadnych więcej kłopotów z mojego powodu. (...)
Pytałaś, czy tu jest możność „podzielenia się" moimi cechami charakteru z tobą. To było ładne! Naprawdę nie umiem wyrazić tego inaczej. Dziękuję ci, jestem cały do twojej dyspozycji. Jeżeli uważasz, że było coś we mnie dobrego, korzystaj z tych cech. Ja ci nimi służę.
— Już ci odpowiadam. Rozumiem cię bardzo dobrze. Tu się nie myśli pod kątem płci. Tu się patrzy, co kto kocha i jak; od tego zależy, co się z nim stanie. (...)
— Jak ci pomóc?
— Widzisz, myśl o mnie dobrze. (...)
Całe swoje życie, wszystko się tu „widzi". Poznaje się swoje błędy, pomyłki, złe myśli, szkodliwe słowa i czyny. Każdy ból, który przeżywają inni z naszego powodu, odczuwa się samemu. Tak trzeba, wtedy rozumie się innych.
— Przecież to jest ból!
— To jest ból, ale on jest potrzebny.
— Dlatego, że sprawiedliwy?
— Nie tylko sprawiedliwy — on uczy. (...)
Wszystko to, co przeżywam teraz, jest niczym wobec faktu, że jestem tu, kochany, przygarnięty razem z bliskimi mi, i że mogę służyć temu, co kochałem. Przecież o tym marzyłem! Zrozum, że jestem szczęśliwy, pomimo wszystko!
2 V 1968 r.
—Dziękuję ci, że mnie bronisz. Widzisz, wielu ludzi patrzyło na mnie z pogardą dlatego, że piłem, że nie potrafiłem oprzeć się nałogowi, który paraliżował moją wolę. Byłaś świadkiem, widziałaś, jak to wyglądało. Ja nie wiedziałem, jak się ratować, jak bronić, nie wiedziałem, że to nie ja — sam, a że to — mnie atakują. Gdybym to wiedział wcześniej. Teraz my te moce widzimy, znamy, rozpoznajemy natychmiast. Mogę z nimi walczyć w twojej obronie. Czy pozwolisz mi na to? Widzisz, to jest tak. Każdy musi sam walczyć za siebie i sam uczyć się spostrzegać niebezpieczeństwo, ale ponieważ ty bardzo dużo sił tracisz w naszej pracy, my chcemy ci dopomóc, bo jesteś potem bardzo osłabiona i wtedy możesz ulec im... Pracując z nami stajesz się bardziej jak gdyby odkryta, bardziej narażona, no i budzisz ich złość i nienawiść. Twoja Mamusia cię broni, a i my możemy. Czy zgadzasz się?
— Tak, dziękuję.
O pomocy tym, którzy umarli
4 V 1968 r. Mówi Matka.
— Idź kochanie spokojnie do kościoła; poproś Bartka i innych. Komunię przyjmuj i w ich imieniu. Pamiętaj o tym zawsze.
Chcesz się zapytać, ale tak, żeby Bartek nie usłyszał, że o nim mowa? Tak? Dobrze, on tego nie usłyszy.
— Chciałabym mu pokazać, Mamo, to, co napisałam o nim po spotkaniu z nim po jego powrocie z gór; bo on chyba tego nie wie, jak myślisz?
— Dobrze. Tego, coś ty napisała o nim „za jego życia", on nie może znać (w znaczeniu, że nie posiadł tej wiedzy w sposób „zaświatowy"). Spytaj go wprost. On chce się z tobą poznać lepiej. Chcę, żebyś wiedziała, że on zawsze nisko się cenił, rzeczywiście nie widział w sobie nic dobrego, może poza odwagą — dlatego był z niej taki dumny. To, co ty mu mówisz, jest dla niego wielką radością, niespodzianką, a teraz potrzeba mu otuchy.
— Czy mogę mówić z Tadeuszem Z.? (kuzyn, porucznik AK, zginął w walce z Niemcami w 1943 r.) Chciałabym go prosić, aby był w stosunku do Bartka braterski. Widzisz, tak mi zależy na tym, żeby Bartek był otoczony serdecznością i zaznajomiony z ich sprawami, wprowadzony. Chciałabym, żeby czuł się jak najbardziej „wciągnięty", potrzebny, nie odrzucony. Wierzę w niego naprawdę. To moja osobista wielka prośba do Tadeusza.
— Córeczko, Tadeusz jest tutaj, słyszy wszystko.
— A Bartek nie?
— Wiem, że chciałabyś, aby tego nie słyszał. Powtarzam ci słowa Tadeusza: „Moja droga kuzynko. Wiem, jak ci na jego dobru zależy i jeżeli chodzi o nas, możesz na nas liczyć".
— Widzisz, Tadziu, chciałabym, aby Bartek nie czuł się gorszy ani upokarzany, ani „niegodny". Wiesz, on był tak strasznie upokarzany, a jest wybitnie inteligentny i wrażliwy. Tak bym chciała, żebyście byli dla niego wyrozumiali. On przez te koszmarne lata zachował miłość do Polski, ofiarność, walczył o to, aby być potrzebny, a przeszedł tyle, że po prostu nie wiem, dlaczego w ogóle nie zwariował i wytrzymał to wszystko. Widzisz, on był bardzo słaby, wyczerpany, chory i żył bez autorytetu, bez miłości — tak nie można żyć i nie ugiąć się choć trochę. Pragnęłabym, abyście go zrozumieli, bo ja chcę z nim pracować. Uważam, że tak jest sprawiedliwie i tak chcę postępować. Co ty o tym sądzisz, bo nie chcę ci nic narzucać?
— Tadeusz chce ci powiedzieć, że cię całkowicie rozumie i uważa, że twoje postępowanie jest słuszne. Tadeusz mówi mi, że Bartek podobał mu się i z chęcią pozna się z nim bliżej, o ile Bartek będzie chciał. Bartek ma i własnych przyjaciół. Tadeusz postara się zapoznać z przejściami Bartka, żeby więcej o nim wiedzieć i móc mu dopomóc. Tadeusz mówi mi, że „umowa stoi"; taka rodzinna, między wami, dobrze?
— Tak.
— Córeczko, czy pozwolisz, że to, coście uradzili, powtórzę matce Bartka?
— Naturalnie, to dla jego dobra.
— Dobrze. Cieszę się, że tak chcesz mu dopomóc. Widzisz, najpotrzebniejsza jest pomoc w pierwszym okresie po śmierci: serdeczność, życzliwe, dobre myśli, odnoszenie się do „zmarłego" z wyrozumiałością, z dobrocią, z chęcią dopomożenia mu, a i podkreślanie, że się go dalej traktuje jak człowieka, a nie trupa czy coś, co nie istnieje lub jakąś strzygę, upiora, „ducha". Wszystko to daje oparcie, łagodzi poczucie rozdarcia, oderwania, a i wyrzucenia poza nawias. Nie wszyscy mają tu tylu przyjaciół i bliskich i tak kochających, jak rodzina i przyjaciele Bartka. A mimo tego każdy, kto umiera nagle, przeżywa szalony wstrząs, musi się całkowicie „przestawić", a jeśli nie miał pojęcia o naszym życiu, czuje się tak zaskoczony, że wraca wciąż do znanych sobie spraw „ziemskich", „czepia" się ich jako czegoś swojskiego, znajomego, i tu właśnie spotyka go atmosfera obojętności — nikt go nie zna, nikogo więcej nie obchodzi, a często myśli żyjących są złe i pełne nikczemnej radości.
Zapewniam cię, że ze śmierci Bartka wielu ludzi ucieszyło się. Przestali się bać. Na szczęście sprawiedliwość Boża istnieje i ze śmiercią skrzywdzonych nie kończy się Jej działanie.
...A teraz oddaję „głos" Bartkowi. On wie, że coś chcesz mu pokazać.
Mówi Bartek.
— Witaj. Czekam na rozmowę z tobą, przyznam się, że niecierpliwie. Twoja Mamusia powiedziała mi, że chcesz mi coś pokazać w związku z naszą rozmową po moim powrocie z gór, co mnie ucieszy. Ciekaw jestem.
— Czy przeczytać ci?
— Tak. Ja sam mogę przeczytać... Czy i to mogę przeczytać?
Dziękuję. Ależ ja byłem tępy. Jak ja mogłem nie czuć twojej prawdziwej troski. Jak ja w ogóle mogłem podejrzewać cię o próbę prowokacji. Gdzie ja miałem oczy? Ja cię narażałem na to cierpienie przez cały rok. To musi być okropne. Jak ja ci to wynagrodzę? Wiesz? Ja już byłem prawie nie do uratowania. Tylko Jego ogromna miłość, której nie przeczuwałem nawet, bo dlaczego miałby mnie ktoś kochać, a tym bardziej On, który jest samą Czystością i Pięknem? Kochać trzeba za coś — tak mi się wydawało — a we mnie nie było nic wartego miłości... Jeżeli, to skierowane ku Polsce: dla Niej — wszystko! I dla mojej Matki, ale jej wielką miłość naprawdę zrozumiałem już po jej śmierci. Od tej chwili nie miałem już na świecie nikogo, kto by odniósł się do mnie z miłością...
— Jednego nie mogę zrozumieć, Bartku, jak mogłeś, przeczytawszy część tekstów, nie odczuć ich piękna i prawdy, nie chcieć natychmiast poznać całości, wszystkiego? Na to liczyła nawet twoja Matka, która cię zna najlepiej. Zachwiało to moją wiarę w to, co ona mi mówiła. Po prostu nie mogę tego zrozumieć.
— Wiesz, to było tak. Wyszedłem zupełnie wstrząśnięty. Byłem tak oszołomiony, że wracałem piechotą i wciąż myślałem, co z tym zrobić... Myślałem, skąd ty to masz i po co mi to pokazałaś, jaki masz w tym cel. Tak, powinienem przyjść i zapytać cię wprost, ale ja nie umiem nikogo pytać w ten sposób. Nie wierzyłbym, że mi odpowie co innego niż kłamstwo, po prostu nie potrafiłem już wierzyć ludziom; kilku starym "kumplom" tak, ale nie obcym, a ty dla mnie byłaś obca i wciąż nie mogłem zrozumieć, czego chcesz, na co liczysz, dlaczego interesujesz się mną...
Wiesz już albo się domyślasz, że „te ciemne siły" robiły wszystko, aby cię ode mnie odepchnąć, a mnie wpędzały w pijaństwo, abym nie przyszedł. Ile ja razy już szedłem do ciebie i zawracałem albo jakaś przeszkoda stawała na drodze. Teraz to wiem. „Mądry Polak po szkodzie" — to takie nasze „narodowe" porzekadło. Chyba żadne nie jest tak prawdziwe. Widzisz, teraz to wiem, poznaję, teraz rozumiem wszystko jasno, ale teraz już nie mam wyboru, a kiedy go miałem, zawsze wybierałem źle. Tak, jednej sprawy nie wyparłem się — Polski. Ale co byłoby dalej? Ja byłem już szmatą. To była cała moja tragedia, że czułem to i że to mnie jeszcze bolało; póki nie piłem.
— A ja cię szanuję.
— Dlaczego? Powinnaś i ty mną pogardzać. Choćby to właśnie — reakcja moja na te teksty.
— Mógłbyś je wyśmiać?
— Nie śmiałbym. To już nie byłbym sobą, żebym tak postąpił. Te sprawy dotyczyły Boga i Polski; to wystarczało, abym odnosił się do nich z szacunkiem.
— Czyli wyczuwałeś „polskość" i miałeś dla niej cześć?
— Tak, tylko to mi już pozostało. Ty za mało o mnie wiesz. Wiesz, ty mnie chcesz siłą uczynić wartościowym człowiekiem.
— Sam nie znasz swoich wartości. Widzisz tylko zło. To trzeba wyrównać...
O prawdomówności — nieporozumienie
5—7 V 1968 r. Mówi Bartek.
— To ja, Bartek. Czy jeszcze chcesz ze mną rozmawiać, po tym co usłyszałaś o mnie od ludzi?
—Tak Bartku. Ja nie zmieniam zdania; wszystko, co ci w życiu mówiłam, też było prawdziwe. Dlaczego „pisałeś" mi, że od świąt Bożego Narodzenia już nie piłeś?
— Nie piłem stale. To były sporadyczne wypadki, okazje. Ja już nie piłem całymi dniami, jak przedtem. Przecież to, co zrobiłem, robiłem bez własnej woli, pod wpływem alkoholu.
— ?
— Wiem, stałem się niewolnikiem. Tak o mnie pomyślałaś?
— Tak. Na szczęście jesteś już wyzwolony.
— Jestem wolny, ale odpowiadam za wszystko, co popełniłem. Wiem, chodzi wam o moją śmierć? (...) Ja byłem już przygotowany, a może nigdy później nie byłbym tak gotów, jak wtedy. To dla mnie była łaska; tak jak kara śmierci dla skazanego na dożywotnie więzienie. Naprawdę męczyłem się i męczyłem innych. Już bym nie był zdolny do przyjęcia waszych darów. Widzisz, alkohol niszczy ciało. Już wzrok był zaatakowany, hamulce moralne nie działały, wola była sparaliżowana. Robili ze mną, co chcieli. Spodlali mnie, a ja się godziłem; traciłem dobre imię, godność, szacunek ludzki. Reprezentować powinienem tych, którzy zginęli, a przynosiłem im wstyd, a radość i satysfakcję moim wrogom. Do siebie samego czułem obrzydzenie i pogardę. Czy ty wiesz, co to znaczy z tym żyć?
— Nie mogłabym tak żyć.
— Widzisz, i ja nie mogłem — na trzeźwo. Już było za późno. Rozumiano mnie. Moja wdzięczność jest nie do wyrażenia, żeby po takim życiu, po takiej degrengoladzie znaleźć się tutaj.
— Będę zawsze mówiła: kochałeś Polskę, byłeś gotów w każdej chwili do walki o nią. Nie zniechęciły cię do Niej wszystkie twoje przejścia, rany, choroby, więzienia, prześladowania — a weź, ilu ludzi powiedziało po wojnie: „Mnie już nikt na to nie nabierze". Z nimi nie chcę mieć nic wspólnego, ale z tobą... Przecież tyś „wytarł wszystkie śmietniki wojny", widziałeś ją od najohydniejszej strony, żyłeś wśród szpetoty, szczególnie już po wojnie. Miałeś dookoła siebie brzydotę fizyczną i moralną. To może wypaczyć. Uważam to, żeś nie stracił miłości do Polski w takich warunkach, za wielkie osiągnięcie. Byłeś zdolny do oddania życia za coś, co uważałeś za godne miłości. Bartku, wydaje mi się, że nie byłbyś tam, gdybyś tej miłości w sobie nie miał. To było w tobie piękne! Chciałam jeszcze powiedzieć ci, że gdybyś miał wszystkie cnoty świata, a miłości do Polski nie — nie chciałabym mieć z tobą nic do czynienia, byłbyś mi obcy.
— Dziękuję ci. Dodajesz mi otuchy. Tu nie ma innych, ale dookoła mnie są tak wspaniali ludzie, że nie mogę sobie wyobrazić, że właśnie ja mam brać udział w tej pracy — ja, który na nic nie zasłużyłem, wszystko zmarnowałem i zawiodłem wszystkich.
— Tak myślisz? A przecież powróciłeś?
— To nie moja zasługa. Syn marnotrawny wrócił sam, dobrowolnie, a ja? Mnie wszyscy pomagali.
— Czyś ty nigdy nikomu nie pomógł?
— Tak, oczywiście, kiedy się dało. Ale co to ma wspólnego?
— „Kto daje, ten odbiera" (zacytowałam).
— Wiesz, ja też się muszę przyzwyczaić do twojego sposobu myślenia. Nigdy robiąc coś dla kogoś nie myślałem, że „odbiorę" to. Po prostu robiłem co można, bo tak było trzeba, i to nie zawsze.
— Bartku. Nie chcę, żebyś się naginał. Pozostań sobą, nie zmuszaj się do niczego.
— Tak, ale chciałbym jak najlepiej rozumieć cię, żeby nie zrobić znów jakiejś pomyłki...
KÅ‚amstwo?
Po zakończeniu rozmowy z Bartkiem.
— Mamo! Proszę cię na chwilkę. Chciałabym z tobą pomówić, ale sam na sam, tak żeby Bartek nie słyszał, dobrze?
— Dobrze, słucham, jesteśmy same.
— Mamusiu, proszę cię, porozmawiaj z matką Bartka. On mi jednak skłamał(!). Powiedział wczoraj czy przedwczoraj, że od Bożego Narodzenia nic nie pił, a to z obawy, aby nie powiedzieć nic na mój temat. Tymczasem pani K. mówi, że pił, że koledzy o tym mówili — niejeden raz. Kiedy spytałam Bartka, odpowiedział mi, że „nie pił stale", że „to były sporadyczne wypadki", „okazje", że „już nie pił całymi dniami, jak przedtem". Po co mi kłamał? Dlaczego takie wykręty? Jestem przerażona, bo jeżeli zawiodę się na nim tutaj, to znając siebie wiem, że mu już nigdy nie uwierzę, tak jak nie wierzę właściwie w nic, co mi mówił „za życia". Wszystko wydaje mi się „tak" lub „nie". Jeśli nie będę mu — tu — wierzyła, nie będzie mowy o współpracy, bo jego wszystkie informacje będą dla mnie z góry podejrzane i niepewne. Poproś jego matkę i niech z nim porozmawia, bo to „ostatni dzwonek". Obiecał mówić prawdę. Tak być nie może!
— Córeczko, słyszałam. Powtórzę matce Bartka. To musi być jakieś nieporozumienie. Dobrze, ale nie uprzedzaj się, proszę.
— On to sam, Mamo, powiedział; nie pytałam go o to. Po co?
— Nie wyobrażam sobie, żeby Bartek mógł teraz kłamać. To nie jest możliwe. Na razie wierz mu, a my wyjaśnimy tę sprawę.Pamiętaj, że nienawidzą go „te siły", ci, którym został wyrwany. Zrobić mu nic nie mogą, ale na ciebie jeszcze mogą działać. Pomódl się za Bartka.
Po przerwie.
— Córeczko, rozmawiałam o twoich zastrzeżeniach z matką Bartka. Bardzo się tym przejęła i spytała go, jak to było. Otóż Bartek sam chciałby ci to wytłumaczyć. Oddaję mu „głos", ale chciałabym ci powiedzieć, że trzeba mu wierzyć. On nie będzie ci nigdy mówił nieprawdy. Teraz, kiedy już wie, jak bardzo jesteś wyczulona na wszelkie niuanse, będzie uważał specjalnie. On też się przeraził, bo zrozumiał, jak bliski był utraty współpracy z tobą. Córeczko, proszę cię, zrób wszystko, aby mu ułatwić rozmowę. On boi się, po prostu nie wie, jak z tobą mówić. Za mało jeszcze cię zna.
— A czy on naprawdę chce ze mną współpracować? Czy to nie jakaś kara dla niego? Czy nie musi się ciągle do mnie naginać? Powiedz, czy możesz mi ręczyć, że to jest dla niego rzeczywiście pomoc, radość, i że z serca chciałby ze mną pracować?
Odpowiada Bartek.
— Przysięgam ci, że tak jest! To jest dla mnie największe szczęście. To ja, Bartek, mówię do ciebie. Nawet sobie nie wyobrażasz, czym jest dla mnie możliwość pracy z wami. Sama możność bronienia cię i osłaniania jest już wyrazem ogromnego zaufania do mnie i przysięgam ci, że jeśli nawet nie będziesz chciała ze mną mówić więcej, będę to robił, chyba że mnie odrzucisz! Ja wiem, że nie jestem wart takiej pracy, że wydaję ci się obrzydliwy i brudny; ja to wiem, ale pozwól mi się oczyścić. Jak ja to zrobię inaczej, jak nie w pracy?
— Bartek, dlaczego ty tak do mnie mówisz? Przecież ja nie powiedziałam, że nie chcę z tobą pracować.
— Dziękuję ci, ale wiem, że jeśli stracisz do mnie zaufanie, nie będziesz mogła ze mną pracować. Dlaczego tracisz? Co ja takiego powiedziałem? Ja ci nie skłamałem, naprawdę! To nieprawda, że chodziłem zupełnie pijany. Owszem, kilka razy piliśmy z racji imienin czy innych powodów, ale nie było to upijanie się, takie jakto miało miejsce nieraz przedtem w moim życiu. Przecież tak i ty też możesz pić. Nie byłem już nigdy nieprzytomny i nieodpowiedzialny pilnowałem się... Dzwoniłem do ciebie i chciałem przyjść, postarać się usposobić cię do siebie lepiej, ale odkładałem to tak, że już nie zdążyłem. Taka była prawda. Czy ty mi wierzysz?
— Tak, w to, co mówisz teraz, ale już w nic, coś mi mówił „w życiu".
— Ja ci mówiłem wiele prawdy, a tylko nie chciałem powiedzieć tego, co mnie malowało źle. Czy możesz to zrozumieć?
— Tak, to zrozumiałe.
— Widzisz, cieszyłem się, że jest ktoś, kto mało o mnie wie i dlatego jeszcze mnie szanuje. Nie chciałem spotkać się z pogardą jeszcze i z twojej strony.
— Bartku, czy ty rozumiesz, dlaczego teraz byłam niepewna prawdy twoich słów?
— Tak, ja wiem, o co ci chodziło. Jeżeli mówiłem ci, że nie piłem, to sądziłaś, że ani kieliszka, a ja rozróżniałem picie „normalne", tak jak wszyscy ludzie, od całkowitego upijania się, od wielodniowego pijaństwa, jakiemu ulegałem. Ja się nie chcę usprawiedliwiać, chcę ci to wyjaśnić.
— Rozumiem to, ale jak będzie na przyszłość?
— Będę starał się mówić możliwie jasno i jednoznacznie, ale jeżeli będziesz miała wątpliwości, nie trać wiary we mnie od razu, spytaj mnie, dobrze? Ja cię nie chcę zawieść, ale — wierz mi — tak ciężko być wciąż podejrzewanym...
— Bartku, chciałam ci powiedzieć, że na razie nasze trudności wynikają z tego, że za mało się znamy i rozumiemy. Tym się nie zrażę. Teraz nie chciałam ci zrobić przykrości nieufnością, chciałam sprawdzić. Chciałabym, żebyś poznał mojego Ojca — ja mam podobny charakter — wtedy będzie ci łatwiej mnie zrozumieć. Ja nie znoszę żadnych dwuznaczności, „mętności". Czy ty to możesz zrozumieć?
— Tak, całkowicie cię rozumiem. Będę się starał. Ja już twojego Ojca poznałem. Nie wiem, czy nie pogardza mną...
— Dlaczego?
— Przepraszam cię, ale twój Ojciec jest prawy, a ja jestem przeciwieństwem.
— Powiedziałam ci „w życiu", Bartku, że nie chcę cię nigdy „uderzyć", bo dość cię już bito. Nie chcę się włączyć między gestapo a bezpiekę. Nie chcę ci sprawiać bólu! Chcę, żebyś czuł się lubiany, potrzebny, a nawet niezbędny, abyś miał jak najwięcej radości. Zrozum, że to, żeś pił, było nieszczęściem, żeś się tak zaplątał w życiu — także; żaden niewolnik nie jest szczęśliwy, jak mogę ci nie współczuć? Wiem, że czułeś się tak nieszczęśliwy! Inaczej byłbyś zachwycony sobą, szczęśliwy, a tyś cały czas pilnował się, żeby wyglądać na zadowolonego. Przecież widziałam, że cierpi w tobie wszystko to, co Boskie, co człowiecze. Wydawałeś mi się zawsze „ranny", skuty, związany i bezbronny. Może się obrazisz na mnie za ten sąd o sobie, ale nie chodzi tu o politowanie. Tyś nienawidził „litości", tak jak ją rozumiałeś, a ja miałam współczucie. Cierpiałam wraz z tobą, kiedy cię upokarzano, np. w redakcji, kiedy słyszałam o tobie pogardliwe opinie. Tragiczne było, że nie mogłam ci nic pomóc. Rozmawiałam z tobą jak z więźniem w obecności straży. Wiedziałam, że jak się rozstaniemy, wrogowie nasi (anioły ciemności) wezmą ciebie w obroty, zapłacą ci podwójnie za każdą rozmowę, która była próbą pomocy. Czy to cię obraża?
— Nie, mów mi to częściej. Jestem ci wdzięczny. Tak było. Tyś czuła, jak było, pod powierzchnią mojej pozy. Wiem teraz, jak się musiałaś czuć. Dałaś słowo mojej Matce — wiem o tym — chciałaś mi pomóc ze wszystkich sił, a ja tę pomoc odrzucałem...
— Tylko nie przepraszaj.
— Nie, nie będę cię przepraszał. Chcę ci to wynagrodzić jakoś...
Do Matki (po przerwie).
— Chciałam cię spytać, czy Bartek jest bardzo smutny?
— Nie, on smutny nie jest. Jest „przywalony" ciężarem miłosierdzia Bożego, Jego łaski i dobroci. Niemożność odwdzięczenia się jest dla niego aż bolesna. Za wszelką cenę chciałby natychmiast coś zrobić, wykazać się, potwierdzić przed samym sobą, że zasługiwał na zmiłowanie, a tymczasem na razie jeszcze mało może i to go przygnębia. On tu nie jest „chory" ani „słaby", ale jeszcze nie czas do działania, a Bartek nie może znieść czekania, cierpi. Dlatego już to, co mu zlecono — opieka nad twoim bezpieczeństwem, pomoc w potrzebie... —jest dla niego szczęściem...
12 V 1968 r. Mówi Bartek.
„Douczam się"
— Witaj, to ja, Bartek, mówię do ciebie. Będę z tobą w drodze i tam na miejscu (wyjeżdżałam na urlop). Nie bój się żadnych żmij.
— Ja je lubię, jak wszystkie inne zwierzęta.
— Pomimo to, że je lubisz, będę je przepędzał. Dobrze, wiem, że będziesz miała dużo pracy, ale może i dla mnie znajdziesz czas. Tak, ja cię poznaję coraz lepiej, ale ty nie wiesz, jakim ja jestem w rzeczywistości. Czy masz do mnie żal, gdy jestem przy twoich rozmowach? Mogę się podzielić z tobą moimi opiniami. Michał jest zupełnie pewny. Możesz polegać na nim. On może dużo zrobić, wielu ludzi zna i chce ci pomagać. On będzie umiał sam pracować. Możesz mieć w nim przyjaciela.
Wiesz, i ja słucham tego, co czytasz. Tak się „douczam", nadrabiam. Ja bym nie umiał dać ci oparcia w życiu — ciągle byś była w pogotowiu (niespokojna) — a teraz mogę ci dać pomoc i wiesz, że nigdy już głupstw nie zrobię. Tu nie można — widzi się jasno, co jest dobre...
(Prosiłam, żeby mi opowiedział przebieg wypadku).
— Wiem, chcesz, żebym ci opowiedział przebieg. Zrobię to, ale już tam, dobrze?
— Ale może jest to dla ciebie zbyt przykre.
— Nie, ja chcę, żebyś to znała.
16 V 1968 r. W lasach.
Mówi Bartek.
— Czułaś dziś moją obecność? Wiem, że tak. Ja szedłem naprawdę przy tobie, po lewej stronie; wiem, żeś to odczuła. Widzisz, nie chcę cię peszyć ani denerwować, rozstrajać, ale byłem z tobą i wczoraj. Tu jest bardzo ładnie i z przyjemnością znajduję się w tych lasach. Nie wiem, czy potrafiłbym wykorzystać taki pobyt „za życia", ale prawdopodobnie tak. Naprawdę dużo bym tu pracował. Tu nic nie odciąga uwagi.
Wiesz, staram się nie myśleć o tym, co mógłbym zrobić w życiu, gdybym żył inaczej. To bardzo smutne myśli, a już nic odzyskać nie mogę. Wolę myśleć o przyszłości...
— Czy nie obawiasz się rozmowy ze mną?
— Wiem, że mogłabyś mi wielekroć powiedzieć wiele przykrych i prawdziwych słów, a starasz się mnie oszczędzać. Ja „czuję" twoją życzliwość i wiem, że mogę jej zaufać. Wiem, że nie potrzebuję bać się z twojej strony odmowy współpracy, ale widzisz, boję się nieporozumień.
— Czy opowiesz mi o swojej śmierci?
Zapowiedź relacji o śmierci
— Tak zrobię. Jak zechcesz i będziesz wypoczęta, opiszę ci wszystko. Posłuchaj, wiem, że liczysz na mnie, na to, że jako dobry obserwator wiele spraw ci opiszę i wyjaśnię. Zrobię to, obiecuję ci! Pytaj mnie o wszystko, o różnice, o pierwszy moment, o to, co i jak my tu widzimy.
— Dobrze.
— Cieszę się, że wierzysz mi, że powiem to prawdziwie i dokładnie. Ja zrobię wszystko, co będę mógł, dla ciebie — przecież chcę ci jakoś wyrazić swoją wdzięczność i odwzajemnić twoją troskę i chęć pomocy. (...)
Jeżeli zechcesz, zawołaj mnie tylko; ja cieszę się na każdą rozmowę. I dla nas są one cudowne i niezwykłe, a to, że mogę z tobą mówić bezpośrednio, jest niezwykłym, dla mnie niezasłużonym wyróżnieniem.
Bartek mówi mi o swojej śmierci
17—18 V 1968 r.
— Witaj, mówi Bartek. — (Miałam wątpliwości, czy to naprawdę Bartek mówi ze mną.)
— Czy chcesz, żebym ci opowiedział moją śmierć? Może to będzie dla ciebie sprawdzianem.
— To zbyt smutne dla ciebie.
— Nie, to nie było smutne. To było moje wybawienie, mój ratunek. Wtedy spotkałem matkę, brata, bliskich.
— Czy to jeszcze pamiętasz?
— Wszystko pamiętam. Tego się nie zapomina, to jedna z najważniejszych chwil w życiu, a dla mnie decydująca. Czy ty rozumiesz, że ja byłem o włos od wiecznego odrzucenia — z własnej woli? Wyjaśnię ci to w trakcie opowiadania. Od czego chcesz, żebym zaczął?
Nie myśl nigdy o samobójstwie
— Nie myśl nigdy o samobójstwie, nie wolno tego dopuszczać do siebie. Ja wtedy dopuściłem. Wiesz, ja wiedziałem, że już się kończę, że wzrok mi „nawala" i że już nie wyjdę z tego picia. Nie chciałem wyjść; nie mogłem, to już przekraczało moje siły, bo wola była opanowana przez siły nienawiści i zła, przez tych, co działając przez nasze słabości, usiłują nas zniszczyć naszymi własnymi rękoma. Ja tak zniszczyłem siebie. Byłem niewolnikiem; dobrze to uchwyciłaś. Wracając do tego wieczoru: zdecydowałem się, że to już czas, żeby odejść. Byłem zmęczony, nie wiedziałem, jak wyjść z długów. Ta rozmowa z panią X. (wieczorem, przed wyjazdem, z panią, z którą Bartek się liczył) była dla mnie jakimś błyskiem reflektora. Zobaczyłem, kim ja właściwie jestem: złodziejem, oszustem, łajdakiem! Zawiodłem zaufanie nawet jej, która robiła wszystko, żeby mnie wyciągnąć z błota, w którym tkwiłem. Ty mało jeszcze wiesz, ale nie chciałbym już nic więcej mówić ci. Boję się, że jeśli raz wzbudzę w tobie obrzydzenie, to się nie otrząśniesz.
— To przeszłość.
— Tak, to przeszłość. Ja wtedy postanowiłem, że po powrocie z Rzeszowa kropnę sobie w łeb, i będzie spokój. Po prostu już nie miałem sił dźwigać tego życia i znosić dłużej siebie samego, a zmienić się już bym naprawdę nie mógł.
— Nawet gdybyś wiedział o przyszłości?
— Gdybym wiedział o naszej pracy, o możliwościach służenia, chyba bym ci nie uwierzył. Zbyt dobrze siebie znałem. I ty byś zniechęciła się prędzej czy później. Gdybym uwierzył, starałbym się zasłużyć, ale to by była męka odrobić to wszystko, co już zdążyłem „narozrabiać". Nie wiem, czy bym to wytrzymał. Byłem za słabyfizycznie. Wiedziałem, że grozi mi utrata wzroku. Na ten czas miałem przygotowaną swoją starą broń. A może przedtem zastrzeliłbym jakąś szuję?
Powiedziałem sobie, że dosyć już zła wyrządziłem. Przecież ja wtedy zrozumiałem, że nigdy nic pozytywnego nie zdziałałem, że zawsze tylko zniszczenie, szkodę i śmierć.
— Przecież zabijając konfidentów, broniłeś ludzi przed torturami w gestapo? (Bartek byl jakiś czas w komórce likwidacyjnej w AK.)
— Tak, nie pomyślałem o tym wtedy. Ja rzeczywiście broniłem, chciałem bronić, ratować, ale widzisz, zawsze musiałem to robić poprzez śmierć, zburzenie, zniszczenie czegoś, a nigdy poprzez dokonanie dobra.
— Chciałeś być artystą?
— Tak, chciałem komponować. Tak, utwory muzyczne to jest już twórczość. Ale nawet i te; tak mało ich mam, a i to wydać ich nie chcą.
— Tyś całe życie zmuszony był działać wbrew sobie?
— Tak, ale w końcu uwierzyłem, że to jest mój sposób życia, że tylko do tego się nadaję.
— Narzucano ci takie opinie, wmówiono.
— Tak, wmówiono, ale powinienem się bronić, a ja to przyjąłem.
Chciałem uciec stamtąd jak najdalej, zapomnieć choć na chwilę, spić się w Rzeszowie do nieprzytomności, aby tylko nie wiedzieć, nie myśleć, zagłuszyć wszystko, zagłuszyć sumienie. Nie powinienem wtedy jechać, nie wolno mi było. Znowu „te złe moce", nasi wrogowie zaczęli działać. Mieli mnie w ręku. Wiedzieli, że teraz jestem ich, że to jest ich szansa. Oni też „polowali" na mnie. Myślałem tylko o tym, żeby się wyrwać, wyjechać, żeby szybciej być na miejscu, żeby zacząć pić. Tak było. Znowu wykorzystano moje pijaństwo. Tym razem mieli takie szansę, że postanowili działać natychmiast. Przecież ja postanowiłem, że się zastrzelę...
— Postanowiłeś samobójstwo, ale nie wiadomo, czy byś to zrobił?
— Nie wiem, co by było dalej, ale wtedy byłem już zdecydowany. Nie powinienem był prowadzić motoru w tym stanie nerwów, a ja o tym nie pomyślałem nawet. Jechałem bardzo szybko.
Śmierć
— Możesz mi wierzyć, ja nie pamiętam momentu śmierci. Nie widziałem nic, nie wiem, kiedy to nastąpiło. To jest taki straszny wstrząs, ale nie ból — bólu nie czułem wcale — tylko tak jak gdyby szok, porażenie prądem, rozdarcie.
„To jest śmierć" — to zrozumienie rozbłysło w jednym momencie, całkowicie i bez najmniejszego wahania. Wiedziałem z całkowitą pewnością, że to jest właśnie śmierć: nie wypadek, zranienie, szok — przecież tyle razy przechodziłem przez to — ale teraz miałem pewność, że to jest to, co nazywa się śmiercią. Wtedy oddałem się Bogu cały do rozporządzenia, Chrystusowi — „o ile jest rzeczywiście taki miłosierny". Tylko to jedno mogłem zrobić — zwrócić się do Niego, niech mnie sądzi.
— Dlaczego to zrobiłeś, Bartku? Dlaczego wezwałeś właśnie Jezusa?
Bartek zdenerwował się, czułam to wyraźnie. Odpowiedział gwałtownie.
— Do kogo miałem się zwrócić? O Nim mówiono mi, że jest miłosierny, a ja potrzebowałem miłosierdzia.
— Skąd o tym wiedziałeś?
—Wtedy się wie! Jest taka sekunda, błysk, moment, że widzi się siebie zupełnie bezbronnego, samego wobec ogromu tajemnicy, i wydaje się, że jedynym punktem zaczepienia się, oparcia, jedynym jak gdyby światłem, źródłem światła jest On, że On usłyszy i zrozumie. Człowiek nie chce uciekać przed odpowiedzialnością za swoje winy, za to, co zrobił; nie chce się wypierać, ale pragnie być zrozumiany, osądzony przez Kogoś, kto go zna, kto jest sprawiedliwy i miłosierny. Do kogo miałem się odwołać? ON był przy mnie! Czy ty to rozumiesz?
Wybacz mi, jeszcze teraz trudno mi o tym mówić. Ty nie wiesz jeszcze, jakie to jest spotkanie. Zrobię wszystko, żeby dopomóc ci przygotować się, żebyś nie była zaskoczona i nie przygotowana, jak ja.
— Dobrze.
— Dziękuję ci. Ja będę przy tobie. I przy mnie byli wszyscy moi bliscy. Czekali na mnie, otaczali mnie, ale „widziałem" z początku tylko Jego.
(Spontanicznie i nierozsądnie zapytałam, myśląc o wyglądzie zewnętrznym Pana Jezusa, jak „ wygląda" Jezus.)
Jezus
— Nie wiem, jakimi słowami mam ci to opowiedzieć. Brak mi słów. Przecież On mnie uratował, wyrwał, przecież ja byłem zgubiony. Tę śmierć uknuto tak, żebym nie miał szans: postanowiłem się zabić, jechałem, żeby pić znowu — byłem w ich rękach. Byłbym na zawsze przepadł, nigdy tu nie wszedł, gdyby nie On, Chrystus! Ty nie wiesz, czym jest w takim stanie, w jakim ja znajdowałem się wtedy (depresja, rozpacz, nieszczęście), spotkanie się z taką miłością! Gdy zdajesz sobie nagle sprawę z tego, że On wiedział o tobie wszystko, znał cię lepiej niż ty sam siebie, że wiedział, co z tobą się działo, co chciano z tobą zrobić i zezwolił na to tylko dlatego, aby cię uratować, zabrać do siebie, oswobodzić z niewoli już na zawsze. Gdy rozumiesz nagle, że spotykasz się z taką miłością, wobec której wszystkie twoje winy bledną, stają się niczym, że On je odrzuca, nie zwraca żadnej uwagi na to, co w tobie było wstrętne, brudne, obrzydliwe — że kocha cię, całego, takiego jakim jesteś, że przygarnia cię ze wszystkim! Wybacz mi, nie potrafię ci tego spotkania opisać; to jest nie do opisania, to jest po prostu nie do pojęcia dla nas na ziemi. Posłuchaj, On nie widzi twoich wad, nie widzi brudu, choćbyś była unurzana w błocie od stóp do głów. On cię kocha, czeka, poluje całe życie na jedno słowo miłości, zezwolenia na pomoc. Czasem jedna myśl wystarczy — jak u mnie — aby już mógł działać. Potrzebna jest tylko dobra wola, zezwolenie na to, aby być uratowanym; tylko wezwanie Go, zaufanie Mu, prośba, krzyk, myśl...!
Pomyśl, co by się stało ze mną, gdyby On nie był Miłosierdziem!
— Bartku, przepraszam cię, że przerwałam. Może jutro powiesz mi dalej?
— Dobrze, wiem, jak to, co ci mówiłem, przeżyłaś. (...) Ja się cieszę, jeżeli ludziom też się to przyda. Gdyby mogli zrozumieć, jakie jest prawdziwe miłosierdzie Boże, nikt nie mógłby być stracony...
Czy teraz wierzysz, że to ja mówię do ciebie?
— Tak, Bartku, teraz ci wierzę, ja także.
Następnego dnia.
— Witaj Bartku, chciałam cię prosić, żebyś dokończył rozmowy dobrze?
— Witaj, mówi Bartek. Chcesz, żebym podał ci, co było dalej? Widzisz, nie zauważyłem samego momentu śmierci. Wydaje mi się, że jest on zauważalny raczej dla tych, co żyją dalej, dla obserwatorów, chociaż nie jest pewne, czy oni też wiedzą, kiedy następuje rzeczywiste przejście — bo tak to nazywamy; trudno nazywać śmiercią zdjęcie ubrania, prawda? Ten, kto sam przechodzi, zbyt jest przejęty, aby zwracał uwagę na uboczne szczegóły dotyczące ciała, takie jak oddech czy ustanie pracy serca. Podobno byłem cały połamany? — wiem to z waszych rozmów, ale naprawdę to mało istotne dla mnie. Myślałaś mi wczoraj — mogę mówić „mówiłaś", ale w rzeczywistości przecież myślisz — że znasz to uczucie, że pamiętasz je ze snu, tego na temat roku dwudziestego. Chyba to jest to. Gdy następuje nagle, bez przygotowania — jest straszne; ale to jest poza czasem, nie można określić, jak długo trwa, jedną setną sekundy, może jedną tysiączną? To jest rozdzieranie — pytałem się tych, którzy podobnie zginęli, na ogół potwierdzają — ale też powiedziano mi, że jest to nagłe rozerwanie łączności pomiędzy naszym ciałem a nami, a ta łączność jest tak mocna i tak subtelna, że dotyka poprzez ciało i nas samych, dlatego wywołuje taki szok. Widzisz, ból to jest reakcja nerwów, organów materialnych ciała. My tu nie cierpimy „poprzez nerwy", ale też „odczuwamy", i to o wiele silniej i wyraźniej, to znaczy wiemy zawsze, dlaczego odczuwamy radość czy wstyd, który jest tak intensywny, że może być nazwany bólem.
— To znaczy, że ciało jest jak skafander? Osłania?
— Tak właśnie jest, jak po wyjściu ze skafandra, i to takiego, co tłumił i łagodził to, co docierało poprzez te powłoki. Wtedy, gdy zostajemy pozbawieni go, czujemy się okropnie „nadzy" w pierwszej „chwili". To jest uczucie przerażenia; tak było u mnie, gdyż poczułem się bardziej świadomy siebie, zobaczyłem, kim jestem. Widzisz, to nie jest „oglądanie się", to jest całkowita i bez żadnych wątpliwości i złudzeń — wiedza o sobie. Wie się, kim się jest, kim jest ten Bartek i co ze sobą zrobił, że jest taki. Wtedy właśnie wezwałem Jego, a On... był przy mnie i czekał na to wezwanie.
— Jakim jest Pan Jezus?
„ON"
— Trudno jest pisać o tym, ale ja pragnę, abyś wiedziała, a przez ciebie i inni, jakim On jest. Dlaczego mówię ci — a i twoja Mamusia i moja Matka — On! (zamiast Bóg). Bo widzisz, nie ma słowa, które by mogło wyrazić lub opisać Boga! Jest Ojcem, ale jest i Panem, jest światłością, ale również dobrocią, miłosierdziem, samym dobrem, samą pięknością, czystością, szlachetnością, wielkodusznością. Dla nas (po śmierci ciała) jest bratem, przyjacielem, przewodnikiem, ojcem i matką zarazem. Dla mnie stał się przebaczeniem, miłosierdziem, wyrozumiałością. ON jest tym wszystkim zarazem. Można mówić Jezus albo Chrystus, Zbawiciel, nasz Pan. My w pojęciu „On" zawieramy to wszystko. Ta myśl o Nim, to pojęcie jest miłością. Napisać tego nie można, ale pamiętaj, ilekroć spotkasz się z tym pojęciem — że jest to określenie pełne najwyższej wdzięczności, zachwytu, miłości, i nikt u nas nie wyraża się inaczej (jak z tymi uczuciami).
Chcę ci podać dalej, ale wybacz mi z góry, bo nie jest możliwe prawdziwie dokładne podanie tego, co jest poza odbiorem zmysłów, do czego jesteście przyzwyczajeni. Przede wszystkim tu się nie przypuszcza ani nie domyśla, tu się wszystko wie i zna (to, z czym się spotyka, nie zaś wszystko w ogóle). Wiem, jak ci zależy na dokładności. Staram się. Powiem ci to, co mogę. Tłumaczenia później, a teraz — co czułem, tak?
Kiedy zrozumiałem, że On mnie kocha — takiego, jakim jestem — że rozumie wszystko, że zna całe moje życie, że zawsze był przy mnie, że współczuł mi, pomagał, ochraniał i ratował, że to ja sam tę pomoc odrzucałem, że daną mi wolną wolę poświęcałem z reguły na wybór nie tego, czego dla mnie pragnął On, ale tego, co niosło mi zawsze szkodę, i że On robił wszystko, na co ja przyzwalałem (jak rzadko!), aby mnie uratować. To był szok. A to był jeden moment. On był przy mnie, aby mnie uratować, osłonić i nie pozostawić ani „chwili" dłużej w samotności i rozpaczy, abym od razu wiedział, że On mnie zabiera, kocha i cieszy się, że może mnie mieć! Czy ty to rozumiesz? mnie — ON!!! Po takim życiu, On się mnie nie brzydził, nie odpychał... A On, to czystość, to blask, ciepło, szczęście.
Wiesz, On dostosowuje się do nas. Gdybym zobaczył, jakim On jest naprawdę, nie zniósłbym tego. Do mnie zbliżył się jak starszy brat, jak ojciec, jak przyjaciel. Nie czułem lęku...
— Czy ty od razu uwierzyłeś Panu?
— Czy uwierzyłem? Jemu? Kiedy czujesz się tak kochaną — wierzysz. I ja wierzyłem, „czułem", pojmowałem Jego miłość. Tak, od razu wiedziałem, że to jest On — Jezus Chrystus. Był piękny, ale nie mogę ci opisać szczegółów. Był piękny, promienny, szczęśliwy — szczęśliwy, zrozum to dobrze! — z tego, że mnie ma. To szczęście udzieliło się i mnie. Poczułem się wolny i bezpieczny, zrozumiałem, że jestem uratowany już na zawsze, że jestem nieśmiertelny (nie do zabicia) i że jestem kochany, zrozumiany, wytłumaczony — dlatego że Bóg jest i że jest taki!
Coraz więcej i coraz szybciej zacząłem pojmować. Zrozumiałem, że to wszystko, co pisałem ci poprzednio, jest dlatego, że Bóg jest! To była prawda! Wszystko, co mi mówiono, było prawdą, a ja w to nie wierzyłem. Jak mogłem? Dlaczego odrzucałem? A jednocześnie to, co jest, jest nie do opowiedzenia i opisania („ani oko nie widziało..." z Listów św. Pawła). Gdybym to wiedział! Gdybym to rozumiał! Żyłem jak ślepy, zmarnowałem życie! Te wszystkie myśli to był też moment. On był przy mnie, widział je, rozumiał, nie pozwolił, aby trwały dłużej — On jest taki delikatny, taki rozumiejący nas — nie chciał, abym od razu przeżywał wstyd. Chciał mi dać radość, wiesz, tak jak choremu dziecku. Zrozumiałem, że nie przyszedł po mnie sam — to nie są słowa i nawet nie „słowo w myśli", całość przeżycia rozumie się — Pan nasz jak gdyby cofnął się i wtedy „zobaczyłem" Matkę i brata, przyjaciół, kolegów z partyzantki, z powstania, z więzienia. Oni byli wszyscy, czekali. Widzisz, radości takiej i szczęścia naszego nie da się opisać ani zrozumieć...
Po przerwie.
— Bartku, chcę ci serdecznie podziękować za to, coś mi podał. To są przecież twoje jak najintymniejsze sprawy i wiem, że musiało być ci bardzo trudno pisać o tym. Tym bardziej jestem ci wdzięczna. Nigdy nie możemy wiedzieć „za dużo" o Bogu i Jego miłości do nas. — Cieszę się, że mogłem to zrobić. Widzisz, ja szukam sposobu wyrażenia Mu swojej wdzięczności. On rozumiejąc mnie dał mi tę pracę, przez którą staram się cośkolwiek chociaż wykazać się, pokazać, że nie jestem niewdzięczny, że rozumiem, jakim cudem było uratowanie mnie. Całe życie nie dano mi możliwości, poza okresem wojny, ujawnienia, kim właściwie jestem. Nie wykazałem się niczym twórczym, pomimo że pragnąłem tego. Nie mogłem „służyć" i prawdopodobnie to było przyczyną, że tak bardzo spodliłem się. Nie ma co ukrywać, tak było! Ale widzisz, mogę to odrobić. Twoja zgoda daje mi możliwości bardzo duże, a przecież jedno twoje słowo „nie" wystarczyłoby, aby mi to uniemożliwić. Doceniam to. Jesteś dla mnie teraz Przyjacielem, bo rozumiesz mnie, rozumiesz mój stan, moją szansę i chcesz mi to ułatwić. To jest właśnie przyjaźń: zrozumienie i chęć pomocy.
Przyjaźń
1968 r. Mówi Matka.
— Przyznaj się, ucieszyłaś się z tego, że Bartek nazwał cię przyjacielem. Widzisz, on nie rozumiał, że ty postępujesz w stosunku do niego tak, jak postępuje prawdziwy przyjaciel. Po prostu łączył przyjaźń z „kumplostwem", z koleżeństwem broni. Jego matka, brat wytłumaczyli mu to, otworzyli oczy, zdefiniowali. On też się uczy, ale tu, kiedy się już raz coś zrozumie, nie zapomina się. Tu jest bardzo szybki wzrost wiedzy i chociaż Bartek przyszedł z własnymi pojęciami, szybko je koryguje i zmienia — bo chce tego. Pragnie jak najszybciej przygotować się do pracy. Wie, że okazano mu zaufanie jak gdyby na „wyrost", że od niego dużo zależy — to znaczy, że jest to próba nowej formy współpracy was z nami — że jeżeli on zawiedzie, zostanie wyłączony z niej, a tobie sprawi zawód. Drży o to, aby nic nie zepsuć, chyba sama to rozumiesz? Cieszymy się, że jesteś wyrozumiała.
Bartek był szczęśliwy, żeś zrozumiała tak dobrze jego informacje, jego intencje wykazania ci (i innym ludziom) na własnych przeżyciach, jaki jest stosunek Chrystusa Pana do nas, jak wielka jest Jego miłość.
20 V 1968 r. Mówi Bartek.
— Tu nie ma hierarchii ani stopni wojskowych, jest przyjaźń i zawsze chętna pomoc. To właśnie jest wspaniałe. (...)
Chciałem cię zawiadomić, że poznałem twojego kuzyna (Jasiek St., żołnierz AK, zamordowany w więzieniu przez ubowców). Zgadaliśmy się, że właściwie tylko przypadkiem nie poznaliśmy się „w życiu".
To jest zabawne określenie, bo życie prawdziwe to jest dopiero tu — nasze. Powiedz sama, czy taką wegetację, jak była moja, można nazwać życiem? Tak, ja byłem niewolnikiem podwójnie, bo i z własnej woli i wyboru nałogu, ale przecież i wy wszyscy prawie nic zrobić nie możecie dla wspólnego dobra.
Ten jest Przyjacielem...
— Chciałaś wiedzieć, jaka jest moja definicja przyjaźni? W „życiu" była inna, bardzo powierzchowna, a teraz sądzę, że prawdziwym przyjacielem jest ten, kto drugiemu okazuje pomoc i podtrzymuje go w drodze ku Bogu, kto wskazuje mu prawdziwe wartości i sposób, w jaki ten mógłby do nich dojść, kto nie spycha nigdy w dół, nie pogardza, nie odrzuca, ale i nie toleruje lub nie zachęca do czynienia zła sobie i innym. Ten jest przyjacielem prawdziwym, kto widzi w nas i pomaga nam wydobyć z siebie to, co w nas jest najlepszego, kto zachęca i podnosi z upadku, kto nigdy nas nie potępia, a stara się wytłumaczyć, kto nas szanuje. Myślę, że to jest właśnie definicja przyjaciela. Wierność i głęboka prawdziwa życzliwość, pewność, że zawsze można na tego kogoś liczyć, też wydają mi się ważne, i to już w życiu ceniłem, ale czym jest przyjaźń, ku czemu powinna prowadzić, zrozumiałem dopiero tutaj. Pomogli mi w tym moi bliscy.
Wiesz, zdumiewające jest, jak mało rozumiemy, jak mało zastanawiamy się „żyjąc". Przecież po to żyjemy, żeby wyciągać wnioski z naszych błędów, żeby je naprawiać, znaleźć wreszcie ten nasz własny kierunek i nim pójść, dojść, osiągnąć metę przed „śmiercią", a tymczasem prawie nikomu się to nie udaje. (...)
Wiesz, że właściwie to jest niesłychane. Ciągle od nowa się dziwię. Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że można tak po prostu „normalnie", bezpośrednio rozmawiać. Przecież ja jestem „umarły", pochowany, „leżę na cmentarzu" jako Bartek, cały, w komplecie (choć połamany) i tam się rozkładam. Tak myślą o mnie. Wiem o tym, słyszę.
— Kto tak myśli?
— Właściwie wszyscy. Pomyśl tylko, takie rozmowy; przecież tego nie ma, o tym się nie wie, nie mówi. I że też właśnie ja mogę. Słuchaj, właśnie ja, taki najgorszy, zmarnowany, przegrany, „wariat", „pijak", „niebezpieczny bandyta".
— Tak nikt z nas nazwać cię nie mógł.
— Wiem, ten tytuł nosiłem z dumą. Bali się mnie łajdacy. Jak oni się cieszyli moją śmiercią!
O sposobie myślenia i widzenia
— Pytasz, czy się identyfikuję wciąż z tymi epitetami? No, jestem nadal Bartkiem — kim mam być? —jestem nim. Mam ten sam charakter, sposób rozumowania, myślenia, pamiętam wszystko (i to o wiele lepiej, możesz mi wierzyć), no po prostu nic się nagle nie zmieniło, bo nie mogło. Czy cię to zraża?
— Nie, Bartku, ale trudno mi wyobrazić sobie twój obraz teraz.
— Czy mam się opisać? My się tu widzimy wzajemnie. Poznasz mnie od razu. Jestem sobą, tylko takim w najlepszej formie, tak jakbym się umył, uczesał, specjalnie czysto ubrał, był trzeźwy, zdrowy, wypoczęty. Tyś nigdy nie widziała mnie szczęśliwego — musisz sobie wyobrazić, ale z tym wszystkim, to jestem ja.
Tu się zmienia sposób widzenia i pojmowania. Nie patrzy się tylko oczyma — widzi się sobą; widzi, wyczuwa i rozumie — razem. Jeżeli jestem przy tobie, tak jak w tej chwili, to „widzę cię", wyczuwam twój nastrój, stan psychiczny, słyszę twoje myśli do mnie, a także czuję twoje zmęczenie, ale i spokój, to, że nie wątpisz teraz w moją obecność, że jesteś „nastawiona" życzliwie, że „rozmawiasz" ze mną swobodnie, bez napięcia, zdenerwowania czy podejrzliwości. „Widzę", że mnie rozumiesz...
Chcę ci też powiedzieć, że to, w co jesteś ubrana i jak jesteś uczesana, jest tak nieistotne, że nie widzę tego wyraźnie, ale za to czytam to, co piszę twoją ręką, a właściwie słuszniej będzie określić to jako „co piszemy razem". Trudno mi określić porę dnia, ale wnioskując z zapalonej lampy, jest wieczór.
— A kwiaty widzisz?
— Tak, bukiet kwiatów, bzy. Jeżeli ześrodkuję na nich uwagę, widzę je wyraźnie, i kolor, i kształt.
— A czy widzisz szczegóły?
— Gdyby to było potrzebne, to bym zobaczył dokładnie każdy szczegół w pokoju, ale po co? Tu ci nic nie zagraża. Co innego, kiedy jesteś wśród ludzi albo gdzieś wchodzisz; wtedy zwracam uwagę na wszystko.
— Wygląda na to, że oglądanie naszego świata was męczy?
— To nie wymaga siły, wysiłku, to tylko akt woli: chcę to widzieć, i widzę; tak samo, jak stan psychiczny i stosunek ludzi do ciebie, bo to jest ważne. Tak się cieszę, że moja Matka podoba ci się. To ona umożliwiła mi wejście tu, wychowując mnie w miłości i szacunku dla spraw Polski. To szczęście zawdzięczam Matce. Ona mnie tu prowadzi.
— Czy można ci zadać kilka pytań, takich nie bardzo istotnych? Chciałam cię zapytać, czyś ty siebie, swojego ciała po śmierci wcale już nie oglądał? Nie byłeś przy nim?
— Jakby ci to wyjaśnić? I byłem, i nie. Byłem z nim jak gdyby związany, ale go nie „oglądałem". Nie wiem, jak „wyglądałem po śmierci", po prostu wcale nie miałem ochoty tego zobaczyć. Wiedziałem, że to był wypadek. Wiesz, to jest tak: skoro jesteś, istniejesz nadal, no to co cię obchodzi, co kto robi z twoją suknią? Chyba, że komuś na tym zależy, mnie — nie. Ale wiedziałem, że wiozą „mnie" do mojego miasta, że wiele osób przeżywa pewien szok na wiadomość o tym wypadku. Czułem ich myśli, i twoje też, a ponieważ na ogół wszystkie były myślami o mnie jako o moim trupie, więc rozumiałem, że identyfikują mnie z moim ciałem. Wiesz, że śmiać się chce i płakać, takie to się wydaje śmieszne i naiwne po prostu, a jednocześnie nie ma możliwości sprostowania, człowiek jest bezradny. Z drugiej strony pamiętałem swoje reakcje na śmierć kolegów i teraz wiem, co oni czuli. W tym okresie, jeśli to tak można określić, byłem ze swymi bliskimi, przeżywałem radość spotkania, szczęście z poczucia swobody, wolności, wyzwolenia od nałogu.
Myślałaś parę razy o tym, czy tu nie mam ochoty na picie alkoholu? To by było jak kąpiel w szambo — trudno inaczej to określić — na to nikt nie ma ochoty.
Tutaj widzi siÄ™ wszystko prawdziwie
— Tu zło jest złem, a dobro — dobrem; czuje się to, rozumie, wie natychmiast, bez sprawdzania, bez wątpliwości. Od początku, tutaj „widzi" się wszystko inaczej — prawdziwie. Tego nie trzeba się uczyć. W jednym momencie otwierają się jak gdyby oczy, zaczyna się widzieć prawdziwy obraz rzeczy, takich jakimi są w istocie. A także ludzi. I siebie — to jest straszne. Tak jak na biel nie możesz powiedzieć „czerń" i uwierzyć w to, tak i o sobie wiesz prawdę, i to całą. To, co wymykało się twojej uwadze, co wydawało się mało ważne, błahe, wszystkie „głupie" sztuczki, żeby zamydlić sumienie, usprawiedliwić się i wytłumaczyć, wszystkie „uniki" w życiu, każde zdarzenie, nawet najdrobniejsze, o ile zaważyło na twoim dalszym postępowaniu w sposób pozytywny lub nie — widzisz tu bardzo wyraziście i rozumiesz jego konsekwencje.
Posłuchaj, będę ci pomagał, o ile mi pozwolisz, aby cię to nie spotkało. Właśnie dlatego, że tak dużo zła i błędów zrobiłem sam, wiem tak dobrze, co jest błędem i jakie może mieć skutki. Ja cię nie chcę uczyć, nie pomyśl sobie tego. Chcę, żebyś przeskakiwała wszystko, na czym ja się potykałem — żeby ci oszczędzić wstydu, tylko dlatego.
— Bartku, jeżeli w tym mi pomożesz, staniesz się moim prawdziwym przyjacielem, nie tylko w naszej pracy, ale „przyjacielem w drodze", to jest moim osobistym.
— Rozumiem to. Kto jest tak „poobijany" (przez życie), jak ja nim jestem, chciałby stać na drodze z latarnią, z sygnałem świetlnym, z syreną — i ostrzegać innych.
O przyrodzie —ja to wszystko „widzę"
25 V 1968 r. Mówi Bartek.
— Zawsze kiedy zechcesz, będę. To jest nie tylko możliwe, ale zupełnie pewne; przecież choć tyle możemy dla ciebie zrobić, żeby być, kiedy ty masz czas na rozmowę.
Pomyślałam, że szkoda, że Bartek nie widzi tego wszystkiego, co ja. Byłam w parku poniemieckiego pałacyku myśliwskiego. Park przechodził w las. Kiedy wzięłam pióro do ręki, Bartek powiedział:
— Słyszę cię. Chciałbym, żebyś wiedziała, że ja to wszystko „widzę", „czuję" — dlatego nie mogę żałować, że straciłem, bo nic nie straciłem, a tylko zyskałem (nie mówię o najważniejszych sprawach, ale o tym, o co mnie pytałaś). Nie tylko wiem, że jest wiatr, ale odczuwam jego zapach i nasilenie, widzę niebo i chmury na nim, czuję ciepło słońca, widzę nawet tę owcę pod świerkami. Dla mnie też liście są liśćmi, a drzewa drzewami. To są resztki szpaleru, prawda? Powiem ci, co to za drzewa — chyba graby, prawda? Wiesz, tego, czego „w życiu" nie wiedziałem, i tu nie wiem, ale mogę zawsze dowiedzieć się (chodzi o nazwę przyrodniczą), ale myślę, że to są jednak graby. Jestem tu z tobą, boś mnie zapraszała, a i bez tego też byłbym, ale nie narzucając ci się.
Wiesz, nie jest łatwo zdefiniować, jak albo czym „odczuwamy" czy „widzimy". Nie zmysłami cielesnymi, bo ciało moje w tej chwili rozkłada się na Cmentarzu Wojskowym (Bartek został tam pochowany jako Kawaler Krzyża Virtuti Militari).
— Cieszę się, że tam leżysz.
— Zawsze marzyłem, aby tam „leżeć", ale to się nie da.
— Jak to?
— Tam nikt nie „leży" — tylko „ubrania", powłoki, taki „zbiór pamiątek" po nas. Przychodzimy tam spotkać się z wami (kiedy przychodzicie „na groby"), ale o wiele przyjemniej jest na przykład tu. Jeżeli chcesz, to dowiem się dokładnie i wtedy ci podam. Mogę tylko od siebie dodać, że tu się widzi i odczuwa szerzej, więcej, wyraźniej jak gdyby rozróżniając każdą rzecz (obiekt). Więcej jest radości odbierania.
Mówiliśmy o poległych przyjaciołach Bartka...
— Oni wszyscy tu są. Nawet nie wiesz, jak wysoko „ceniona" jest śmierć za ideę, o ile nią była w rzeczywistości. Ta była. Oni wszyscy bili się za wolność kraju, a nie o stanowiska, karierę czy inne korzyści osobiste.
— Cieszę się, że czytasz te wspomnienia i notatki. To było „osobiste", inaczej nie umiem, chociaż starałem się możliwie mało „odkrywać". Ty bardzo wychwytujesz to. Tak, wiem, że rozumiesz mnie, ale też nie wiem, na czym to polega. Dlaczego mnie rozumiesz?
— Nie wiem. A ty skąd o tym wiesz?
— Wiem, boś sama o tym myślała. Słyszałem.
— Myślałam o tym, że gdybym cię lepiej rozumiała „w życiu", może mogłabym więcej ci pomóc.
— Nic by się nie dało zrobić. Wiem teraz, że ci ręce opadały po prostu po rozmowach ze mną. Widzisz, byłem już zbyt zmęczony, wewnętrznie. Nie byłbym zdolny do przyjęcia tego, o czym całe lata marzyłem. Tak, wiem, nie tylko marzyłem, ale piłem, staczałem się coraz niżej. Nie można z rynsztoku iść służyć Polsce. Trzeba wybierać. Ja wybierałem źle, zawsze źle, przez wiele lat. To robi swoje, człowiek jest już niegodny.
— Przestań się ciągle oskarżać.
— Widzisz, to nie jest ekshibicjonizm, to jest prawda. Mówię ci o tym, bo tak jest. Nie proszę cię o „pocieszanie", bo za swoje winy płaci się samemu i żadne „pociechy" tu nie pomogą; tyś mi dała szansę odrobienia, spłaty długów, a to jest więcej niż wszystkie pociechy razem wzięte.
Wiesz, cieszę się na moment twojego przyjścia — tu. Tak bym chciał cię w nasze życie wprowadzić, widzieć twoje zdumienie i zachwyt.
— Może nigdy do was nie przyjdę?
— Nie myślisz tego poważnie. Jak byśmy mogli dopuścić, żebyś po tym, co dla nas robisz, nie znalazła się z nami? To by musiała być z twojej strony świadoma zła wola, nienawiść, zdrada. Nie wyobrażam sobie tego.
— Mogę robić źle „niechcący".
— „Podświadomie" i „niechcący" nigdy Boga nie zdradzisz ani Polski — tego trzeba chcieć! Nawet o tym nie myśl, to absurdalne.
— Może nie wykonam tego, co powinnam?
— Też nie. Nikt od ciebie nie żąda więcej, niż możesz zrobić. Przecież wiemy, że masz mało sił, ale wiem, że my ci dopomożemy, że będziesz silniejsza w przyszłości. To atmosfera ogólna tak bardzo wszystkich przytłacza.
W królestwie miłości
26 V 1968 r. Mówi Matka.
— Cieszymy się bardzo z matką Bartka i jego bratem z waszego szybkiego zżywania się. Ty nie wiesz, dlaczego go tak dobrze rozumiesz, a on tak samo. Pytał nas o to po wczorajszej rozmowie z tobą. A to takie proste: macie razem współpracować, bo tak On sobie życzy. On wam chciał dać to szczęście, ten niezwykły dar, z którego tak mało zdajesz sobie sprawę. On was widział w tej pracy, zanim urodziliście się; znał was i rozumiał oboje. Każde z was uzupełnia cechy drugiego, ale jednocześnie macie dużo cech wspólnych, podobieństwo psychiki, braterstwo jak gdyby — bez niego nic by z waszej współpracy nie wyszło. Bartek dał do niej bardzo duży wkład cierpienia, pragnienia służenia, działania. Ty też, ale inaczej — cierpieniem czekania, odrzucenia, niepotrzebności; wiem to teraz i rozumiem, jak było dla ciebie ciężkie (do tego stopnia, że pomimo półtora roku naszej pracy jeszcze się od niego nie uwolniłaś). Teraz jednak rozumiesz, czym jest ta współpraca i chętnie „przygarniasz" ludzi (z obu światów).
Moja malutka. Trzeba było do tej wspólnej pracy takich cech, jakie wy macie lub wyrobiliście w sobie: fantazji, wyobraźni, a nawet tego zamiłowania do „przygody", niespodzianki. I ja to mam, inaczej też trudno byłoby nam zrozumieć się. Widzisz, jeszcze ci brak radości życia, tej „dziecięcości", która jest w tobie ukryta, ale kiedy czasy się zmienią, i ona się wyzwoli. Wasza praca musi być radością, szczęściem. Pomyśl, pokonanie takiej „zapory" — współpraca tych, co wiedzą, rozumieją i kochają, z tymi, co kochają i mogą działać w materii, a tylko często się gubią; dla Bartka ponad wyobrażenie wspaniała, fascynująca, tak jak wszystko „w życiu" było potwor-niejsze, brudniejsze, niż mógł to sobie wyobrazić. Ale czy inaczej doceniłby tę pracę, to szczęście? On jest tu tak niedawno, tak bardzo jeszcze związany z wami. Zna sytuację, ludzi, fakty, wszystkie realia, tak że będzie ci ogromną i rzeczywistą pomocą w życiu.
Cieszymy się, patrząc na was; ja specjalnie, gdyż od twojej dobrej woli wiele zależało. Bartek „w życiu" już nie był zdolny do zrozumienia cię ani zaskarbienia sobie twego zaufania. Był więc teraz zdany tylko na ciebie, a to, żeś tak natychmiast i z całego serca pospieszyła mu z pomocą, dało mu tę szansę pracy, ale i zaskarbiło całą jego wdzięczność; tak że w pierwszej „fazie" waszej pracy tyś „odrobiła" jego niedociągnięcia. Jestem dumna z ciebie, żeś to zrozumiała i chciała — to są trwałe fundamenty przyjaźni. Bartek nadal nie rozumie, dlaczego jesteś taka dla niego. Powoli zrozumie.
Chrystus podzielił się z nami możnością ofiary
Widzisz, tak jest w naszym królestwie, w królestwie miłości. Bierzemy z Niego przykład. Chrystus, nasz Pan, Brat, Zbawca i Ojciec, nasz najbliższy Przyjaciel miał moc osłonięcia nas wszystkich — odkupienia — ale i nam dał te możliwości. Podzielił się z nami swoją najcudowniejszą bronią — możnością ofiary. Ty rozumiesz, że można za kogoś ofiarować życie, ale nie wiesz, że można wszystko — można odrobić, naprawić, odcierpieć, przejąć na siebie to, czego ktoś inny dźwigać już nie miał sił. Na „ziemi" nie tylko jedni na drugich ciężary zrzucają, również można je z innych zdjąć.
„Nie ma większej miłości, jak oddać życie za przyjaciół swoich" — i to dzieje się ciągle. Wiesz, że matka Bartka okupiła jego „uratowanie" ostateczne, a brat — nie raz —jego życie; ale dlatego też są tutaj wszyscy razem. Nie tylko dlatego, ale każda miłość większa niż miłość siebie podnosi i zbliża człowieka do Boga. Wiesz, że królestwo Jego miłości obejmuje i was i nas — wszystkich, którzy kochamy Go, tu i u was na ziemi. Tylko wy kochacie go często przez zasłony, a my wprost. Mówiłam ci, że i „zasłony" dał nam On — z miłości, aby wam — w materii łatwiej było pokochać Jego — niematerialnego. Najbliższą Mu „zasłoną" jesteście wy sami, dlatego ilekroć ktoś z was osłania — sobą, podnosi ciężar drugiego człowieka, zbliża się sam i zbliża tego drugiego ku Jezusowi. „Jedni drugich ciężary noście" — to jest to!
Cieszę się, żeś zrozumiała, jaki ciężar dźwigał Bartek, że cię to nie odrzuciło od niego, a przeciwnie, tak bardzo zaczęłaś mu pomagać. Tak trzeba. Widzisz, „ciężary" pozostają na ziemi, ale wstyd z ugięcia się pod nimi trwa nadal. Bartek nie wie, nie rozumie tego, że ciężar, który dźwigał był ponad jego siły. Nie rozumie, bo nie wie ile, a właściwie jak mało miał już sił. Gdyby mu inni nie dorzucali, a pomogli, mógłby się podnieść. Widzisz, Bartek nie znalazł Szymona Cyrenejczyka, nie spotkał w życiu bliźniego (poza matką, która niosła wszystko, co mogła, ale nie była w stanie zdjąć wszystkiego). Dlatego dla Bartka miłosierdzie Jezusa było czymś „nie do zniesienia", czymś za wielkim, za dobrym! A przecież takiego właśnie potrzebował po życiu, w którym nie było dla niego nawet najmniejszego. Chrystus Go znał i rozumiał. Wynagradza mu brak miłości, brak miłosierdzia, brak, jaki Bartkowi „okazywali" jego „bliźni" — takie same dzieci Boże, ci, na których Jezus liczył (byli przecież nawet chrześcijanami). Jeśli człowiek bliźniemu (którego głód zna) nie daje chleba, to daje mu nie „nic", lecz kamień.
Widzisz, Bóg uzupełnia ze swego nieskończonego miłosierdzia głód dobra, jeżeli spotkało to w życiu któreś z Jego dzieci (zawsze z winy innych). Bartek był „zagłodzony" tak, że nie czuł już tego potwornego głodu, potrzeby miłości, dobroci i miłosierdzia. Był „skamieniały". Ale już taje...
Teraz wiem, że poznałaś go na tyle w życiu, aby móc chcieć z nim współpracować teraz. Na pomoc tam było już za późno, o całe lata! Chodziło o ratunek ostateczny, bo to się już ważyło. Bartek był obezwładniony, związany, omotany, ale ponieważ była w nim nadal wielka żywa miłość, gotowość w każdej chwili do nowej ofiary, ponieważ kochali go tu i za niego oddali Bogu życie i zdrowie, cierpienia i śmierć i ponieważ Bóg jest Miłością, kocha nas bezgranicznie i rozumie do dna —jest tutaj! Jest kochany, otoczony bliskimi i otrzymał możność takiej pracy. Właśnie dlatego.
Mówi Bartek.
— Witaj, mówi Bartek. Naprawdę chcesz ze mną mówić? Wiesz, nie przypuszczałem, że tak będzie. Tu spotykają mnie same radości, teraz, gdy ja już wiem, że na nic nie zasłużyłem sobie. Pomyśl, gdybym „w życiu" spotkał choć setną, tysiączną, stutysiącz-ną część tego szczęścia — byłbym innym człowiekiem, inaczej bym żył. Wiesz, że jedynie nadzieja na „odpracowanie", zasłużenie sobie, wysłużenie „zatarcia win" sprawia, że nie jestem zrozpaczony niemożnością odwzajemnienia tej miłości, z którą się spotkałem, która mnie objęła, otoczyła, w której żyję.
Åšmierci nie ma!
11—17 VII 1968 r. Mówi Bartek.
— Żebyś ty wiedziała, jak ja się wstydzę swojego postępowania w życiu, jak ciężko mi z tym. Ile bym dał, aby móc cofnąć to, co robiłem.
— Czy nawet za cenę powtórzenia życia?
— Tak, nawet za cenę przeżycia tych wszystkich rzeczy po raz drugi, a nic gorszego już by być nie mogło. Ale tu być czystym, z podniesioną głową móc ludziom patrzeć w oczy. Tu jest życie i tu jest wieczność, a tamto tak bardzo krótko trwało...
Mogę pomagać
— Wiesz, że „leżałem", jeżeli chodzi o picie. Tu przegrałem w pełni, a zacząłem przegrywać w konsekwencji i na innych frontach. Nie wiem, co mógłbym zrobić, gdybym dalej żył, ale nic dobrego. Już bym nie naprawił win, bo sił na to nie wystarczyłoby mi. Najlepiej nie robić zła, ale jeśli już się zrobiło, to naprawiać od razu, bo można nie zdążyć. (...)
Tak, wygrałem walkę o szacunek dla siebie w czasie więzienia, w najcięższym okresie życia. Najgorszy — był po śmierci mojej Matki. Wtedy zrozumiałem, że wszyscy inni zawsze będą mi obcy. Nie znają mnie lub nie szanują i nie chcą pomóc.
Jeszcze wygrałem sprawę zawodu. Jednak komponowałem, grano mnie... Jednak walczyłem o wiele spraw: o honor kolegów, o pamięć o nich i ich czynach, o sprawiedliwy osąd. Pomagałem też tam, gdzie mogłem.
Wiesz, dlaczego ci to mówię? Tak, pragnę, abyś mnie rozumiała, ale też i dlatego, że w tym, o co walczyłem, mogę pomagać innym. Tak że zawsze możesz liczyć na moją pomoc, skuteczną w takich sprawach.
Słyszę każdą twoją myśl o mnie. Cieszę się, że jesteś dumna ze mnie (w okresie wojny). Naprawdę, z tego okresu nie dowiesz się nigdy o żadnych „świństwach" z mojej strony. Ja naprawdę służyłem z całych sił i serca.
Żebyś wiedziała, co to jest za szczęście, kiedy się nagle spotyka twarzą w twarz tych, którzy byli „odliczeni na straty", wykreśleni jako „straceni dla nas na zawsze". A tu nagle okazuje się, że żadnych strat nie ma, że ludzie nie giną, nie przepadają, że są żywi, tacy sami, serdeczni, życzliwi, koleżeńscy, że wreszcie x razy już ci pomogli w życiu i ty dopiero teraz widzisz, że nie zapomnieli cię — przeciwnie, czekają, są bardziej bliscy nawet niż byli.
Natychmiastowa pomoc
— Chciałaś wiedzieć, w czym mi pomogłaś najbardziej, kiedy mówiłem, że „udzieliłaś mi natychmiastowej pomocy". Przede wszystkim tym, że podtrzymałaś kontakt, że wiedziałaś, że jestem, żyję i potrzebuję pomocy. Prosiłaś za mnie, tłumaczyłaś mnie; to jest modlitwa, ale to jest też wstawiennictwem, braterską „protekcją" jak gdyby. Dla nas to jest poczucie łączności. Nie czujemy się wtedy tacy „wydarci z muszli" i odrzuceni gdzieś na bok.
Gdy ty tu przyjdziesz, sama zrozumiesz, jak to się „odczuwa". Pomimo miłości i bliskich wszystko jest przerażające, obce, inne. Mam nadzieję, że dla ciebie takim nie będzie, ale jeżeli się nic nie wie albo ma bardzo mętne wyobrażenia, jak ja, i do tego mylne — jest to niesamowity szok. Ciągle ci się wydaje, że to sen, że to nie może być prawda. Masz wrażenie, że za chwilę obudzisz się i wrócisz znów, a ziemia wydaje ci się czymś w rodzaju nory, gdzie człowiek chciałby się zaryć wraz ze swymi winami, żeby go nikt nie oglądał w świetle dziennym.
„Nagość duchowa"
— Wiesz, co to jest „nagość duchowa"? Tak, przechodzimy tam. Wszystko, co na ziemi udawało nam się „zamazać", zapić, przesłonić — tu staje w całej prawdzie. Nie ma możności zakłamania się, wykręcenia i nie chce się tego. Ale jeżeli ogląda cię w takim stanie Ktoś, kto za ciebie zapłacił własnym życiem, obdarował,pomagał i chronił, kto ci wreszcie wszystko wybaczył i wyratował w ostatniej chwili od zagłady kto cię tak kocha, jak On nas — to jest tak straszliwy wstyd, poczucie nieodwracalności czynów, słów i myśli. Nie ma innego marzenia, jak tylko: „Żebym mógł teraz wrócić, mieć szansę odrobienia, naprawienia...", i wie się, że to jest już niemożliwe. To tak, jak wkroczenie do sali tronowej Władcy świata w obecności całego dworu w brudnych, cuchnących szmatach — ukryć się tego nie da (przy czym wszyscy wiemy, że dobrowolnie się te szmaty nałożyło — Oni wszyscy i ja sam). Tego się nie zapomina. Można się potem „myć" i „czyścić" (robię to teraz), ale pamięć takiego wejścia pozostaje.
Tak, gdyby On sam nie skrócił mi życia, wszedłbym jeszcze gorzej albo na zawsze drzwi byłyby przede mną zamknięte.
— To nie jest możliwe! Przecież tyś kochał Polskę, walczyłeś aż do śmierci — sama to widziałam. Byłeś tak bardzo słaby i chory, a przecież nie ustępowałeś. To było bardzo piękne.
— Dziękuję ci. To samo mówiłaś mi wtedy, zaraz po wypadku. Ale, widzisz, ja naprawdę nie wykazywałem Polsce miłości. Jeżeli niszczyłem siebie — przez pijaństwo — stawałem się niezdolny do służenia Jej; sam odrzucałem służbę. Cóż z tego, że walczyłem o byt, o zawód, o możność życia w ogóle, jeżeli przekreślałem — pijąc — możność takiej pracy, jaką bym mógł mieć, możność wykazania swojej miłości.
— A w czasie wojny?
— Nie wystarczy wykazać ją w młodości, przez kilka lat przy sprzyjających warunkach, które same cię „pchają" w walkę — gdy po prostu innej drogi nie było.
— To kształt miłości.
— „Kształtem miłości" jest całe życie, do końca. Śmierć powinna być „podkreśleniem rachunku", kropką, ostatnim zdaniem — wtedy jest dobrze. Dziękuję ci za twoje dobre myśli. Widzisz, trudno, żebym nie miał wcale dobrych cech. Tak, wierność i odwaga, ale i one zostały mi dane, wpojone przez tradycję, wychowanie — nie mogłem być inny. Cała bieda w tym, że tam, gdzie mogłem wybierać, „nawalałem" —jakże często.
Wiesz, staram się mówić poprawnie, ale czasem coś mi się wyrwie. Tu przecież sposób myślenia pozostaje ten sam — nie mogę mówić językiem Słowackiego, tylko swoim własnym. Owszem, pisałem lepiej, ale kiedy rozmawiam z tobą potocznym językiem, wpadam czasem w stare nawyki...
Jak to się stało, żeś ty mi w ogóle chciała pomagać po „wypadku"? Wybacz, że tak mówię, ale przecież to nie jest śmierć. Śmierci w ogóle dla nas nie ma!!!
Jak nas widzÄ…
29 VI 1968 r. Mówi Bartek.
— Dziwisz się, że mówię inaczej niż „w życiu". Ale ja przecież żyłem jak ślepy. Widziałem skutki, ale nie rozumiałem przyczyn. Niczego nie widziałem całościowo, tylko wyrywki, dlatego wszystko wydawało się takie obłędne, nielogiczne, bezsensowne, okrutne i niesprawiedliwe. Lecz jeśli już widzę, ogarniam i pojmuję całość spraw ludzkich, prawa rządzące nami i ich konsekwencje, nie mogę — sama rozumiesz — udawać ślepca. Poza tym pragnę ci jak najdokładniej podać przebieg zdarzeń, a czyż mogę to zrobić bez nakreślenia ogólnego zarysu sensu podskórnego, prawdziwego znaczenia faktów...?
Tu „uczymy się" inaczej. To tak, jak gdyby niewidomy nagle przewidział. Całe życie słyszał o słońcu, ziemi, drzewach itp. Jeżeli je zobaczy i raz mu je nazwą, nie może pomylić drzewa ze słońcem. Już na zawsze wie, że słońce to słońce, rozumiesz? To samo jest z prawami Bożymi. Jeżeli poznasz je i widzisz ich działanie wstecz w dziejach ludzkości, a i wszechświata...
— Czy wszystko możecie zrozumieć?
—To jest bogactwo! Na poznanie go trzeba chyba wieczności. To jest taka wspaniałość, która przekracza naszą zdolność objęcia jej, ale cieszę się na myśl, że będę ci mógł część objaśnić, wprowadzić, wskazać — o ile pozwolisz?
— Czuję twoją radość.
— Tak, to jest po prostu dziecinna radość, szczęście ze znalezienia się w naszym świecie, szczęście z dzielenia się nim (naszym Bożym, duchowym światem)...
Wracam do sedna — tu już nie możesz patrzeć inaczej, jak poprzez porównanie faktów z prawami Bożymi. Widzisz od razu wszelkie odchylenia i błędy (tak jak błąd w rachunku, gdy porównujesz np. z tabliczką mnożenia).
Pomoc
— Chciałbym ci powiedzieć, że nie stałem się nagle „pobożny". Tu trudno mówić o dewocji. Tu zna się całą wielkość miłości Boga do nas i samemu jest się jej „chodzącym dowodem". Każde zbliżenie do Niego jest szczęściem. On je nam daje — jest nim. Dlatego tak ci jesteśmy wdzięczni za zapraszanie nas do współuczestniczenia w twoich spotkaniach z Jezusem Chrystusem, Panem naszym (chodzi o Komunię św.).
I ty kiedyś zrozumiesz znaczenie Komunii i Mszy świętej, ale wierz mi — to jest spotkanie z Nim, z miłością, szczęściem, łaską. Wiesz, nie chciałbym ci zrobić przykrości, ale ty nie wykorzystujesz tych Spotkań. Wtedy można prosić o wszystko, wypraszać, przedstawiać, interweniować, bronić... On tego pragnie. On czeka na takie prośby.
Czy pozwolisz, że i my będziemy wtedy prosili — tyle mamy próśb — w twoim imieniu, dobrze?
— Tak, ale przypominajcie mi o potrzebach ludzkich.
— Dobrze, będziemy i to robić. Wspólnie, razem, ty w naszym, a my w twoim imieniu.
— Czy tak można?
— Wszystko można, co płynie z miłości braterskiej. Tak nawet trzeba.
20 VII 1968 r. do Bartka.
— Jak ci mogę pomóc?
— Możesz mi pomóc najbardziej, gdy będę mógł uczestniczyć w twoich spotkaniach z Bogiem. I nie tylko ja: zapraszaj, kogo tylko się da. My wszyscy tacy jesteśmy ci wdzięczni za umożliwienie nam takiej sposobności proszenia i bycia w Jego obecności.
— Czy Chrystus Pan tym się nie zdziwi?
— Nie, On się nie dziwi, On się tym cieszy. Przecież On nas kocha tak, jak i ciebie, a ponadto uszczęśliwia Go, gdy my się wzajemnie traktujemy z braterską miłością i troską. Przecież to jest Jego pragnienie, abyśmy byli sobie braćmi. Więc proś w naszym imieniu, dobrze?
— Przyjacielem trzeba umieć być. To kosztuje. W przyjaźni daje się i dzieli, i przyjmuje przyjaciela z całym bagażem jego przeszłości (tak jak i w małżeństwie).
25 VIII 1968 r. Mówi Bartek.
— Tak ciężko jest nam patrzeć stąd, jak wy się tam borykacie. Jaka straszna atmosfera jest teraz na ziemi; wszędzie, i w Polsce też. Ogólnie mówiąc jesteście pogrążeni w nienawiści, wzajemnych złośliwościach i mściwości. Jedni mszczą się na drugich za swoje nieszczęścia, a te rosną stale. (...)
— Czyja lub inni nie „denerwują" was?
— My was widzimy inaczej, tak jak gdyby bez „naleciałości" — takich, jakimi jesteście naprawdę. Ta reszta, to jak ubranie: w czymkolwiek akurat jesteś, pozostajesz sobą. Jedno może mi się bardziej podobać niż inne (to twoje stany wewnętrzne, nastroje, ale te duchowe), ale to zawsze jesteś ty...
Ja cię rozumiem rzeczywiście — taką, jaką jesteś. I właśnie taka ty okazałaś mi pomoc i serce. Gdybyś była inną, nie byłabyś sobą i może reagowałabyś inaczej. Ja taką cię cenię, jaką jesteś. Nic mnie nie może drażnić...
27 VIII 1968 r.
— Nikt z nas „w życiu" nie otrzymał tyle dobroci, ile jej potrzebował, aby się w pełni rozwinąć — z winy innych ludzi. Teraz ty i inni musicie stale pamiętać o tym, żeby te braki zmniejszać, a nie powiększać. A my, jak sama widzisz, staramy się „odrobić" nasze zaniedbania. Teraz, kiedy już mamy „z głowy" te wszystkie błahe sprawy, które wam zajmują z konieczności lwią część czasu, możemy poświęcić całą uwagę sprawom poważnym, takim jak pomoc wam. (...)
Nie wyobrażasz sobie, jak wygląda ziemia od nas. Żyjecie po prostu w zatrutej atmosferze. Cierpicie i dusicie się nie wiedząc o tym, ale ona osłabia, paraliżuje; u ciebie wywołuje to, co ty nazywasz ciągłym zmęczeniem. W takich warunkach każde dobre słowo, każdy uśmiech, chęć pomocy, najmniejszy wysiłek celem przełamania tej niechęci, wrogości wzajemnej, pogardy i chamstwa ogólnie mówiąc — już jest zwycięstwem. Możesz mi wierzyć, że to się liczy. (...)
Chcę ci wykazać, że teraz jestem inny. Jestem sobą prawdziwym, takim, jakim mogłem być i „w życiu", gdyby inaczej się ułożyły warunki. Ale teraz, kiedy mam pełnię swobody, kiedy wiem, kim jestem, do czego dążę i jak mam najprędzej i najdoskonalej przysposabiać się do tego zadania — robię to.
12 IX 1968 r.
— Nawet nie wiesz, jak tu się odczuwa cudzy zawód czy ból: jak swój własny, tylko o wiele silniej niż na ziemi.
Niebo. Czyściec
29 IX 1968 r. Mówi Bartek.
— Wszyscy, którzy tu są (w królestwie Chrystusowym), są mniej lub więcej „święci", ale nie ma zbyt wielu takich, którzy już w momencie śmierci byli całkowicie dojrzali, czyści i u których motorem działania była wyłącznie czysta, bezinteresowna miłość Boga, którzy kochali Go i ufali Mu, a także ci, którzy swoją śmierć złożyli w Jego ręce. Twoja i moja Matka są takie, także twoja ciotka — pani Alina, „Garda" i wielu innych, którzy są z nami. Oni pomagają w „rozwoju", w zrozumieniu innym, takim jak ja.
Tu się widzi, ile kto ma w sobie miłości. Miłość to siła. Przejawia się jako energia, blask, ciepło, dobroć. Po prostu, zbliżając się do kogoś, kto żyje miłością, odczuwamy ją również. Ona i nas obejmuje. Dlatego nie czujemy wstydu czy zażenowania wobec tych osób, bo one w stosunku do nas mają pragnienie podzielenia się z nami swoim szczęściem, zbliżenia do Boga, no, po prostu kochają nas. U mnie jest np. „uczucie" bólu, żalu, że nie potrafiłem zrozumieć sensu ani celu istnienia, że nie odpowiadałem na Jego miłość, że nie oddałem się Zbawicielowi na służbę, póki mogłem. Że On liczył na mnie, kochał, a ja się nieustannie odwracałem i odrzucałem Jego miłość. Wstyd jest za własną głupotę i ślepotę. A przebywanie z ludźmi pełnymi miłości jest szczęściem, praca z nimi — najwyższym zaszczytem, dowodem zaufania.
To nie wygląda tak, że niebo i czyściec, to jest coś oddzielnego, odgrodzonego od siebie. Gdy Jego miłosierdzie nas obejmuje, już jesteśmy włączeni (potencjalnie) do Wspólnoty Świętych, jesteśmy w obrębie Jego królestwa — ale na prawie „żebraka": kogoś, kto wprosił się korzystając z miłosierdzia Gospodarza (może nie żebraka, a raczej kogoś, kto nie nałożył „szaty godowej" z własnej woli). On, Pan i Władca przyjmuje cię, bo wie, co byłoby z tobą, gdyby cię nie przyjął, ratuje cię po prostu, i to nie przed „śmiercią", a przed przerażającą, potworną wiecznością bez miłości; wiecznością nienawiści, głodu miłości i wiecznego braku w pełnej świadomości, że dobrowolnie ten stan się wybrało, mogąc wybierać.
To nie Bóg odrzuca...
— Dlatego nigdy nikt, kto w sobie miał choć iskrę miłości do czegokolwiek poza sobą samym, nie został „odrzucony", a raczej „nie uratowany", bo to nie On odrzuca, a od Niego odrzuca nas nasz egoizm, pycha czy nienawiść. Ale sama rozumiesz, że dlatego właśnie jest mnóstwo ludzi właściwie niegodnych bycia tu, ludzi takich jak ja, którzy nie zasługują na taką miłość i przebaczenie, bo nie chcieli o nich słyszeć ani ich przyjąć „za życia".
Ja siebie znam. Wiem, że zostałem cudem uratowany, ale rozumiem to i nie mam innych pobudek jak odwdzięczenie się, udowodnienie, że jestem zdolny do miłości, że pojmuję Jego miłość do siebie i pragnę być jej godnym. Dlatego też dano mi możność wykazania się.
— Przez pomaganie mi? Chyba bardzo trudną dla ciebie?
— Nie trudną, przeciwnie, najłatwiejszą i najpiękniejszą dla mnie. (Bo chodzi tu o pomoc ludziom.)
Chrystus Pan
— Widzisz, Chrystus Pan nas kocha, nie — siebie. Nam pragnie dawać, nas uszczęśliwiać, nas przyciągać ku sobie. Nie jest możliwe „zrozumienie" miłości Boga do nas. Wydaje się nieprawdopodobna — taka jest skala wielkości pomiędzy Nim a nami. Trzeba ją przyjąć, zawierzyć i oprzeć się na niej; po to mamy życie na ziemi. Tu się to wie od pierwszego momentu, ale im większe było nasze oddalenie od Niego w życiu, tym trudniej jest uwierzyć w Jego miłość do nas. A dopiero od tego „uwierzenia", przyjęcia tego jako pewnika, zaczyna się nasze zbliżanie się ku Niemu. Widzisz, ja to zrozumiałem, „przyjąłem" bardzo prędko. To było właśnie w wasz Wielki Piątek. W tym „czasie" byłem obecny przy prawdziwej drodze krzyżowej, przy ukrzyżowaniu i śmierci: potwornej, powolnej śmierci Jezusa za nas wszystkich, za mnie i za ciebie.
Golgota
— Posłuchaj. Nie ma i nie było nigdy nic straszliwszego i nic wspanialszego. Jeżeli jesteś wtedy tam, to uczestniczysz, a nie „oglądasz". I zapominasz o sobie. A jednocześnie dziękujesz za każdy ból w życiu, za każde przeklinane kiedyś cierpienie, które daje ci jakieś prawo do współudziału. Rozumiesz, że On dał ci je po to, abyś była bogata, abyś miała swój malutki udzialik w wybawianiu ludzkości, w wykupie samego siebie. Że dał ci je z miłości, szanując cię, dbając o twój honor, o twoją godność człowieka. Że tak wysoko cię cenił, że pragnął dać ci braterstwo z sobą samym, synostwo Boże — nie darowane, a podzielone z Nim samym, podzielone poprzez udział w Jego cierpieniu.
Czy ty rozumiesz mnie? Mówię ci to, bo nie rozumiałaś, co właściwie zaszło w Wielki Piątek, kiedy twoja Mamusia powiedziała ci, że już jestem z nimi.
Przejrzałem! Byłem i przedtem, ale ślepy, z bielmem na oczach, a od tego momentu zacząłem żyć! Być sobą, rozumieć kim jestem, rozumieć sens cierpienia, które mnie w życiu spotykało...
Proszę cię, uwierz mi. Mówię ci to, abyś wiedziała, jaki jest sens i wartość cierpienia. Tragedią jest dla człowieka życie łatwe i wygodne, a największą łaską możność walki, wyboru, pokonywania przeszkód, przyjęcia cierpienia, pomimo że nasza ziemska skorupa boi się go. Bo boi się unicestwienia, zagrożenia swojego bytu; i ją musimy pokonać, okiełznać i „wytresować". To poprzez nią mogą nami rządzić siły zła i nienawiści.
— A nie przez intelekt?
— Intelekt jest „funkcją" aparatu mózgowego, wynikiem jego sprawności. Dlatego pycha jest głupotą, że człowiek pyszny uważa za własne to, co otrzymał, aby służyć. Najczęściej im więcej otrzymał człowiek, tym więcej w nim pewności siebie, swojego znaczenia, i tym więcej pragnienia brania, bo sądzi, że w imię tych darów „należy mu się" coś więcej niż innym. To jest tragedią tych bogato uposażonych. Gdyby można wybierać, należałoby zawsze pragnąć mniej otrzymać niż więcej. Wtedy odpowiedzialność jest mniejsza i mniej możliwości nadużycia tych darów, sprzeniewierzenia ich dla siebie.
Dlatego ciesz się ze swoich braków i nie myśl o tym, że pragnęłabyś być w czymś „lepsza", więcej otrzymać; na ogół z takich ludzi mało mamy pożytku (my, ludzkość). Myśl o jednym, że pragniesz, aby Chrystus tobą kierował, abyś mogła dopomóc Mu w Jego pracy nad podniesieniem ludzkości. A ludzkość to miliony pojedynczych ludzi; im trzeba pomagać.
Oczyszczenie
21 XI 1968 r. Mówi Bartek.
Nabrałam zaufania do Bartka, ale zdarzało się, że je cofałam, gdy przypominałam sobie, jakim był za życia. Bartek to odczuwał i kiedyś powiedział mi:
— To jest właśnie „czyśćcem" — cierpieniem — tu, że idą za nami skutki naszego postępowania na ziemi i odbiera się je z całą ostrością. Jeżeli powodowaliśmy, że nam nie ufano — to pozostaje i nikt z was zaufać nam tu nie chce. Nikt bowiem nie może zrozumieć, jakie tu następują w nas zmiany. Ty wiesz, że charakter mam ten sam, ale motywy postępowania — inne. (...)
Widzisz, i ty uczestniczyłaś w Jego miłosierdziu uczynionym mi. Powiedz to innym, że ich dobre czyny i myśli o nas i dla nas po naszej śmierci są współuczestniczeniem w Jego miłości. (...)
W zasadzie jest tak, że cokolwiek „w życiu" zrobimy dobrego, wszystko to jest „za mało". Na pewno każdy z nas mógłby zdziałać więcej, gdybyśmy założyli, że od początku istnienia jest już dojrzały, rozumiejący wszystko, „święty" — a to jest nieporozumienie. Po to właśnie jest życie, aby sobie wybrać cel, coś, co się tak kocha, że wszystko inne pozostaje na boku, że się odrzuca — ale na ogół powoli, po kolei — wszystko, co zawadza czy utrudnia zbliżenie do celu naszej miłości. To jest przebieg życia — w czasie. Na dojrzewaniu się kończy, a nie zaczyna od niego. Od siły naszej miłości zależy szybkość, z jaką zbliżamy się, ale sam cel jest tu. Jeżeli ktoś ma przed sobą krótkie życie, jest szybciej „szkolony", ale ma też większą pomoc. Zresztą Bóg nas obdarza i pragnie służby wedle swoich darów, a nie ponad nie.
Miłosierdzie Chrystusa
8 XII 1968 r. Mówi Bartek.
— Przeczytałem to, co napisałaś wtedy (moja opinia o Bartku, pisana za jego życia; „pokazałam" mu ją) — to była prawda. Niech ci nie będzie przykro: taki byłem i miałaś zupełną rację. Nie nadawałem się do takiej pracy, nie byłem jej godny ani wart. Ale teraz jest inaczej; to tak jakby ślepy przewidział, a trędowaty został uzdrowiony. Teraz mogę ze wszystkich sił i z całego serca pomagać ci.
Wszystko zależało tylko od ciebie, od tego, czy ty, pomimo że byłem taki, jak napisałaś, zechcesz jeszcze dać mi tę szansę. To było jak jedyne koło ratunkowe na całym oceanie. I ty byłaś tą jedyną osobą, która je miała. Czy zechcesz je rzucić? To była największa moja tragedia tu, po przyjściu, kiedy zrozumiałem, co mogłem mieć i co straciłem. Gdybyś była tylko „sprawiedliwa", nie rzuciłabyś mi koła. Już ci mówiłem — byłaś współuczestniczką miłosierdzia Bożego okazanego mi.
Miłosierdzie jest wtedy, gdy On świadczy nam dobrodziejstwo, obdarza i nagradza, pomimo że należy się nam sprawiedliwie kara, to znaczy powinny spaść na nas skutki naszego własnego sposobu życia. On je (te skutki) powstrzymuje, bo tak nas kocha, a ponieważ dał za nas życie, więc może nas zasłonić — sobą — wobec sprawiedliwości Bożej. Wszystkie prawa wszechświata podporządkowane są prawu miłości. Miłość kieruje nimi, inaczej działałby bezlitosny mechanizm i każdy z nas odbierałby w całości konsekwencje swojego postępowania, a to by było potworne. Przez jedno krótkie życie szykujemy sobie wieczność lub prawie wieczność (czyściec) nieszczęścia i rozpaczy. Wracam do tematu. Chciałem tylko jeszcze raz objaśnić wielkość miłosierdzia i miłości do nas Chrystusa, bo wszystko Jemu zawdzięczam.
Śmierć —jesteśmy wzięci na ręce...
12 VIII 1969 r. Mówi Bartek.
— Nie ma słów, którymi można by wyrazić wielkość dobroci i miłości Jezusa. Mówiłaś, że pragnęłabyś przekazać przez mnie wyrazy zachwytu i wdzięczności za Jego miłosierdzie nade mną. Mów sama, mów, ile tylko możesz — On pragnie słyszeć nas — wprost. Pragnie być z tobą, więc korzystaj. To ja proszę Cię: jeśli możesz, pomóż mi, mów i za mnie, za nas oboje. On wie, że ja zrozumiałem wielkość Jego miłości do mnie, ale jeżeli Ty to powiesz, będzie to dowodem, że widzisz przejawy Jego działania poprzez pozory nieszczęścia, śmierci, przypadku. To ważne, abyś ufała Bogu, abyś polegała na Nim samym, bo niczego nikt by nie wymyślił (ni przeprowadzić by nie mógł) lepszego, bardziej dla nas zbawiennego — tak to trzeba nazwać — niż On to czyni.
Moja śmierć była tak krótka, bezbolesna i lekka, że w ogóle nie „zaznałem" jej. Jeden moment wstrząsu wewnętrznego, jak otwarcie się drzwi, i już byłem cały i przytomny w naszym świecie — w Jego domu, w Jego rękach, pod Jego opieką. Wierz mi — ani sekundy strachu czy bólu. Nic. Moment jak zamknięcie i otwarcie oczu i już znowu pełna, pełniejsza świadomość i jasne zrozumienie, że się już przeszło i że tej „strasznej śmierci" w ogóle nie zauważyło się. Zanim zdążyłem się bać, stwierdziłem, że nie trzeba. Były powody, ale inne. Bać się trzeba przede wszystkim i tylko siebie samego, własnej głupoty i niezrozumienia sensu życia. Jeżeli Ty sobie sama nie zaszkodzisz, nie ma w całym wszechświecie siły zdolnej Ci przeszkodzić na drodze ku Niemu! Chciałbym Ci powiedzieć, że Jego troskliwość i współczucie są tak olbrzymie, że w chwili śmierci jest Sam obecny i Jego miłość otacza nas jak pancerz. Niezależnie od tego, co wy widzicie, co dzieje się z ciałem, my jesteśmy po prostu wzięci na ręce i wniesieni przez Niego w Jego dom. Tak wygląda surowość Jego Sprawiedliwości!!!...
Dowód miłości — Taki jest Chrystus!
20 V 1970 r.
Rozmawiałam z krewnym Bartka. Powiedział mi o okolicznościach jego śmierci identycznie to samo, co mówił mi Bartek; ściśle zgadza się to z jego relacją. Cieszę się, że są sprawdziany, że to nie jest produkt mojej podświadomości.
Mówi Bartek.
— Widzisz! Mówiłem ci prawdę, a jeszcze mój krewniak nie wie wielu szczegółów. Nie „drzemałem" wtedy, a byłem zupełnie oszołomiony, przemęczony; to był skutek napięcia poprzednich godzin. Absolutna bierność i obojętność, dno zmęczenia. Śmierci w ogóle nie „spostrzegłem", bo nie miałem czasu na uświadomienie sobie jej groźby. Przy moim refleksie, musiałem być wtedy specjalnie na „zwolnionych obrotach", tak że nie mogę powiedzieć ci, jak wygląda „umieranie". Nie było go. Natychmiast byłem cały — tu; przytomny i jasno rozumiejący sytuację. To tak jak po wyjściu z ciemności obraz jasnego dnia — prawdziwy i jednoznaczny, choć oślepia. Ale niczego nie możesz żałować, bo jesteś — tu. Zostawiłeś ubranie i ono już cię nie obchodzi, szczególnie wobec takich okoliczności, jak stwierdzenie swojego dalszego istnienia. Zrozumienie, że jest się w nowej rzeczywistości — wobec Boga, w obliczu Prawdy, w pełni światła. Dalej ci nie napiszę. Wyobraź to sobie.
Przeskok jest szalony, ale prawdą jest to, coś mówiła, że „Bóg uratował mnie" (Bartek wtedy postanowił samobójstwo), a ściślej — Chrystus z miłości do mnie oszczędził mi wstydu, dał mi śmierć bezbolesną, szybką, łatwą, a uratował na wieczność, jednocześnie ratując przed upokorzeniem, a nawet ratując moją opinię wobec was wszystkich, ratując przed waszą pogardą. Czyż można zrobić więcej? I to dla mnie, który Go zawiódł: nie spełnił nadziei, zawiódł zaufanie, zmarnował wszystkie dary łącznie z ostatnim — czasem, a szykował się do odrzucenia nawet życia. Czyż to nie jest najpiękniejszy, największy dowód miłości? Taki jest Chrystus!
OJCIEC LUDWIK
7—9 XI 1969 r. Mówi Bartek.
— Chcę ci zakomunikować teraz, kiedy już wiesz o śmierci ojca Ludwika, że już poznałem tu ojca, to jest ojciec poznał mnie i twoją Matkę. Bardzo dobrze się stało, że ojciec tyle o nas wiedział, gdyż jest już wprowadzony w prawdę o naszych sprawach — tu się rozumiemy prosto i łatwo.
Ojciec Ludwik prosi, żeby Ci przekazać, że nie cierpiał; śmierć przyszła bardzo szybko (ojciec Ludwik chorował na serce; później mi opowiedziano, że zasłabł i nim go doprowadzono do celi, osunął się na ziemię i zmarł). Jest tak szczęśliwy, jak nie wyobrażał sobie, że mógłby być. Ojciec otrzymał prawo pomocy swoim penitentkom (...). Pyta, czy życzysz sobie jego pomocy, bo on obecnie może dużo więcej ci wyjaśnić niż „za życia". Prosi, abyś nie zapominała o jego radach.
Pierwsza rozmowa z ojcem Ludwikiem
Mówi ojciec Ludwik.
— Moje dziecko, jestem przy tobie. Czuję się odpowiedzialny za ciebie, gdyż opierałaś się na moim sądzie. Istnieje współpraca wewnątrz Kościoła Chrystusowego, w Chrystusie Panu. Zaufaj Mu w pełni i przyjmuj wszystko, co otrzymujesz, ze spokojnym sercem, bez trwogi i niepokoju. Otacza cię miłość i opieka, a ty w zamian służ Panu z całego serca. Najważniejsze jest spełnianie wszystkich obowiązków, których się podjęłaś. Wszystkich! Staraj się być gotowa do pomocy dobrą i życzliwą dla wszystkich, z którymi spotykasz się na co dzień. (...) Nie ma spraw i rzeczy nieważnych. Ja będę ci służył pomocą. Czy pozwolisz, że zwrócę ci uwagę, jeżeli zauważę błędy w postępowaniu? (...)
— Proszę o to. Jak Ojcu pomóc?
— Nie potrzeba mi waszej pomocy dzięki miłosierdziu Pana naszego Jezusa Chrystusa, którego jestem kapłanem. Z Jego woli i dobroci mogę pomagać wam i czynię to z radością. Dziękuję wam za serce i pamięć. Powiedz (...) innym, że jestem z wami i słyszę wasze myśli; chcę wam pomagać, pamiętajcie o tym.
Daję wam moje błogosławieństwo.
Takie są zwykle pierwsze życzenia każdego, kto przechodzi na „tamten świat". Po niedługim czasie przychodzi zrozumienie, że nie jest to możliwe, bo ludzie nie są przygotowani na przyjęcie takich przekazów. Nie wierzą lub, gorzej, traktują osobę przekazującą jako umysłowo chorą; w najlepszym razie traktują informację od bliskich jako sensację. Doświadczyłam tego kilkakrotnie i nie godzę się na przekazywanie, jeśli nie znam dobrze osoby, do której informacja jest kierowana. Czasem godzę się, gdy ktoś prosi o rozmowę z osobą zmarłą pragnąc jej dopomóc, kierowany miłością, a nie ciekawością. Smutne, że wśród katolików tak mało osób naprawdę wierzy w „żywot wieczny" i w miłosierdzie Pana naszego i Jego królestwo miłości.
Mówi Matka.
— Córeczko, cieszymy się z twojej reakcji na śmierć ojca Ludwika; tak być powinno. Nie płacz ani zmartwienie, a myśl o nim i chęć porozumienia się w sprawach ważnych dla ciebie, którymi kierował. Przyjmij słowa ojca jako jego testament. Ojciec jest, widzisz, w ogromnej rodzinie zakonnej, w ich wspólnocie, ale jest i z nami, gdyż sprawy kraju były mu drogie; tak samo sprawy rozwoju Kościoła w Polsce, rozwoju myśli dominikańskiej. Nikt nie traci zainteresowań, a zyskuje wiedzę, sprawdzenie swoich wątpliwości, potwierdzenie wiary. To wielka radość.
Pierwsze rady ojca Ludwika
26 XI 1969 r. Mówi ojciec Ludwik.
— Moje dziecko, postaraj się o większy spokój przy kontaktach z ludźmi. Przeszkadza ci zniecierpliwienie, a tym samym okazujesz innym, że są dla ciebie mało ważni. Staraj się skupić na tym, co w danym momencie robisz, bez pośpiechu. Słuchaj uważnie, rozmawiaj uważnie, spokojnie, tak jak gdybyś w tym momencie nie miała nic innego do zrobienia. Możesz uprzedzić, że masz tylko niewiele czasu, ale ten, który masz, poświęcaj danej sprawie lub człowiekowi bez reszty. (...) Pamiętaj, że dla Chrystusa jesteśmy wszyscy ważni jednakowo — niezmiernie. Ty naśladujesz Go i w postępowaniu. (Tak postępował O. Ludwik w życiu).
22 III 1970 r. Mówi ojciec Ludwik.
— Witaj dziecko. Cieszę się, żeś dostała ten numer pisma (z życiorysem Ojca); chciałem, żebyś go miała. W ten sposób więcej o mnie wiesz, a zawsze łatwiej rozmawiać z kimś znajomym — prawda?
Prosisz mnie, żebym się podjął „obmodlenia" waszych spraw. Nic innego nie czynię, ponieważ wasze sprawy są moimi. Jestem nadal aktywnie zainteresowany, chociaż teraz w inny sposób. (...) ?
Ponieważ brałem udział w twojej pracy — na ziemi i ponieważ ufałaś mi, ufałaś moim radom i opiniom, mogę ci dalej służyć swoją pomocą. Chyba, jeżeli ci to nie odpowiada...?
— Ależ tak, proszę.
— Dziękuję ci za zaufanie. Oczywistym jest, że najbardziej interesują mnie „sprawy Boże", ale — chciej mi wierzyć — w ogóle innych nie ma. Są albo działania ludzkie wedle woli Bożej, z pełną dobrą wolą, choć z różnym zrozumieniem, albo przeciwstawianie się Bogu świadomie lub na skutek egoizmu ludzkiego, krótkowzroczności czy też pychy, która zupełnie zaślepia — tak zupełnie, że słusznie stoi na czele wszystkich wad ludzkich. Człowiek owładnięty pychą widzi wszystko w fałszywym, skrzywionym zwierciadle. Nie jest zdolny wybrać prawidłowo, bo prawdy nie jest w stanie zobaczyć.
Mogę cię zapewnić, że Chrystus przyjmuje wyłącznie służbę dobrowolną, bezinteresowną, pełnioną z miłości do Niego lub Jego praw. Kto pracuje z miłości, ten pragnie szerzyć ją poprzez łączenie się, rozwijanie wspólnoty, braterstwa, jedności, poprzez udzielanie się innym, przez służbę. (...)
Widzisz, nie należy odnosić się źle do ludzi, lecz do zła, które szerzą, gdyż mogą postępować w najlepszej wierze. (...)
Chciałbym jeszcze długo z tobą rozmawiać, ale wiem, że już jest pora do wyjścia na Mszę świętą. Będę tam z tobą uczestniczył i jeśli chcesz — w imieniu was wszystkich prosił o wasze sprawy?
— Tak, proszę, bardzo proszę.
— Dobrze, to moja powinność wobec was! Tu wszystko jest radością! A więc na razie...
Po powrocie z Mszy.
— Cieszę się, że byliśmy razem. Niech ci się zawsze wydaje, że jestem z tobą.
Byłam oburzona sposobem mówienia w kazaniu o Bogu, jako o bezlitosnym, karzącym władcy, i te moje myśli Ojciec „słyszał".
— Widzisz, to jest ten błąd, że kapłani chcąc wstrząsnąć sumieniami, czynią to powołując się na Pana Boga tak jak dzisiaj. Wiem, że cię to oburzyło — nas również. Mówiąc, że „Bóg przeklnie, odepchnie, potępi grzesznika", kaznodzieja zaprzeczał samej istocie Boga — Miłości. Jak potem można żądać od ludzi, aby Boga kochali? „Takiego" Boga! Sam siebie zapytuję, czy aby nigdy nic podobnego nie powiedziałem. W każdym razie proszę cię, ty ze swojej strony staraj się mówić ludziom prawdę.
Wiesz, jakim jest nasz Pan i Stwórca. To Miłość udzielająca się, przygarniająca, oczyszczająca. Nie Bóg odrzuca człowieka, a człowiek odcina się sam, o ile z miłością walczył, zaprzeczał jej. Jeżeli w sobie nie chciał nigdy obudzić miłości, nie może przyjąć jej ogromu po śmierci; chyba że żałuje, że pragnie, że wzywa, teraz gdy już ją zna w jej blasku i dobroci — a to jest zawsze możliwe, dlatego nie wolno mówić o potępieniu przez Boga!
23 III 1970 r. Mówi Bartek.
— Ojciec Ludwik jest naszym współtowarzyszem, nie „wychodząc" ze swojej rodziny zakonnej, która służy Bogu całą swoją mocą. Przecież sama słyszałaś, że ich działalnością jest kontemplacja i apostolstwo. Tu kontemplacja jest współżyciem z Bogiem, życiem w Nim, a apostolstwo — służbą Jego planom. Chyba już wiesz dobrze, że tu dopiero trwa praca, działalność, twórczość — pomoc wam. Przecież realne wyniki naszej pracy masz u siebie w postaci naszych rozmów. Tylko tyle, że szczęście pracy naszej jest większe niż jakakolwiek radość ziemska i trwa nieustannie.
O formacji duchowej
14 I 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.
Po rozmowie na temat wyboru stałego spowiednika.
— Ty byłaś już pod moim kierownictwem (no i nadal „współ-pisujemy"), a nie jest dobrze zmieniać formację. Może nie zauważyłaś, lecz cały czas działam według mojej formacji zakonnej: staram się kierować cię ku Chrystusowi, otwierając cię na Jego miłość ku tobie — nie ku analizowaniu siebie i swoich win, a ku zobaczeniu siebie w świetle Jego miłości.
Rozwój człowieka powinien być naturalny i odbywać się wedle tego kierunku, który wyznacza mu Pan nasz, i w tempie, jakie jest dla jego duszy właściwe. Spowiednik nie może niczego narzucać, przymuszać ani krytykować, a tylko naprowadzać ku właściwemu pojmowaniu rzeczywistości duchowej, w której żyjemy, objaśniać w razie potrzeby, zachęcać i nie przeszkadzać Chrystusowi Panu w Jego osobistym prowadzeniu każdego z was. Można tylko starać się zobaczyć, jaką to drogą Pan duszę prowadzi, aby wspomagać ją, w miarę jak postępuje wedle swoich umiejętności, posiadanej wiedzy i sakramentalnych darów. Tak postępowałem, kiedy mało cię jeszcze znałem i chciałem dopiero rozeznać twoją drogę, tak postępuję teraz, kiedy znam cię dobrze i wiem, jak mogę pomóc nie tylko tobie, lecz i twoim przyjaciołom, skoro mnie o to proszą.
Do wspólnoty domowej.
— Cieszę się, moi drodzy, że jestem wam pomocny i że cenicie sobie moje rady. Zawsze służę nimi, gdy są wam potrzebne, ale chciałbym też pozostawić jak najwięcej czasu Panu naszemu, waszemu prawdziwemu Przewodnikowi i Ojcu. On jest tym prawdziwym sercem waszych dusz, rzeczywistym Ojcem, kochającym was nieskończenie i rozumiejącym całkowicie. On was uzdrawia, oczyszcza, uczy, prowadzi, przyciąga ku sobie. On wam przebacza, odpuszcza, dźwiga, nasyca i obdarza. On jest waszym (i naszym) Życiem. On jeden może darować winy, odrodzić, napełnić swoim życiem.
My działamy w Jego imieniu, ale On — sam, swoją mocą i miłością. Nikt z nas nie tylko nie mógłby, lecz i nie śmiałby Go zastępować. Wszyscy jesteśmy tylko braćmi w różnym „wieku", ale Ojciec jest jeden — Pan nasz, Bóg, nasza miłość, zbawienie i szczęście.
Pan jest dostępny
27 II 1979 r.
Skarżyliśmy się na spotkaniu wspólnoty domowej, że różne osoby z ruchu Odnowy w Duchu Świętym, w tym młodzi i bardzo pewni siebie księża, zarzucali nam, że zmyślamy sami, bo „Pan mówi tylko krótko i zwięźle, najwyżej parę zdań" (a nam zdarzało się otrzymywać dłuższe „katechezy" bądź prowadzić z Panem rozmowy). A przecież przez proroków Pan mówił długo i wręcz rozmawiał z nimi, np. z Jonaszem (Jon 4), i w ten sposób wychowywał ich; dyskutował (np. Ha 1 i 2; Iz 58), ostrzegał (Iz 65, 1—14; Jr 7, 1—15), tłumaczył przyczyny swego gniewu (Jr 7, 1. 16—20; 9, 12—15). Mówił też z Abrahamem, Mojżeszem, Dawidem — bo cieszył się rozmową z synami ludzkimi.
Mówi ojciec Ludwik.
— Czy naprawdę nie jesteście zdolni do przyjęcia tak wielkiego miłosierdzia Boga, że chce On mówić wprost do was i nie szczędzi słów? Czy tak trudno jest pojąć, że On jak matka mówi do dzieci i że jak matka słów nie „wydziela" i nie „cedzi", a swoją miłość objawia przestając z wami często i chętnie, że jest szczodry i przystępny, a nie wyniosły i zniżający się tylko do wybranych? Czy to nie powinno was napełniać szczęściem i wdzięcznością zamiast nieufnością i podejrzliwością?
Zastanówcie się, czy chcecie przestawać z Bogiem prawdziwym, Bogiem miłości i miłosierdzia, czy też z wymyślonym przez was samych wyobrażeniem władcy groźnego i niedostępnego.
Otóż Pan jest dostępny! Zwłaszcza tym, którzy Go tak bardzo potrzebują jak wy, a przez was inni. Pan zna przyszłość i pragnie was przygotować, zachęcać, uzdrowić i umocnić, abyście nie stracili się w czasach złych.
Dzieło miłosierdzia
4 I 1982 r. Mówi ojciec Ludwik.
— Idą czasy, kiedy Pan użyje do walki z nieprzyjacielem wszystkich środków, i to, co wydawało się niemożliwym, stanie się możliwe, „normalne" i „zwyczajne". Taką się stanie nasza współpraca. Nie można jej sobie „wytłumaczyć". Można ją tylko przyjąć jako dar płynący z niezmierzonego miłosierdzia Bożego, dany nam, Polakom, dla wspomożenia was w wielkim i trudnym dziele budowania rzeczywistego królestwa Chrystusa na ziemi — systemu społecznego, w którym będzie mogła rozwijać się i wzrastać miłość Chrystusowa pomiędzy ludźmi, prawdziwa więź braterska jednocząca i wyzwalająca nieskończone moce ukryte w każdym człowieku.
Dzieło naszej wspólnej pracy wyrasta i całe zanurzone jest w miłosierdziu Bożym, i ufność w tym dziele — ufność w miłość i miłosierdzie Boga do nas wszystkich — jest warunkiem jakiejkolwiek współpracy. Cóż w całej nieskończoności mogłoby spowodować możliwość połączenia się we wspólnym działaniu (widocznym, realnym i stałym) obu Kościołów: wiecznego, spełnionego z wami, z Kościołem „potencjalnym", niedoskonałym, pełnym skazy i brudu — cóż, jeśli nie nieskończone miłosierdzie, z którym Chrystus Pan przybywa na ziemię. Do tak wielkiej skażoności i biedy z tak niewyobrażalnym ogniem miłości schodzi Pan i całe niebo z Nim.
Chcę, żebyście dobrze zrozumieli powagę sytuacji i waszą własną odpowiedzialność, bo chociaż współpraca nasza będzie przebiegać cicho, spokojnie i „zwyczajnie", tym niemniej zobowiązuje was ona do zachowywania możliwie pełnej czystości duszy w woli, umyśle i uczuciach. Czystość intencji to zrozumienie, że działanie nasze jest wypełnianiem woli Bożej i służyć ma budowaniu królestwa Bożego, jego pierwowzoru na ziemi dla pomocy wam i reszcie narodów. Starajcie się przygotować, aby nie zmarnować łask Bożych. Siostra Faustyna będzie wam przewodniczką i pomocą.