Grass Gunter Trylogia Gdańska Blaszany bębenek

GÜNTER GRASS

BLASZANY BĘBENEK

Tytuł oryginału: Die Blechtrommel

Tłumaczenie z oryginału: Sławomir Błaut













Osoby i akcja książki są zmyślone

Wszelkie podobieństwo z jakąś żyjącą

lub zmarłą osobą jest tylko sprawą przypadku.


KSIĘGA PIERWSZA

OBSZERNA SPÓDNICA

Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych, mój pielęgniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwilę nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko pielęgniarza ma w sobie ów brąz, który mnie, niebieskookiego, nie potrafi przej­rzeć.

Mój pielęgniarz nie może więc być moim wrogiem. Polubiłem go, opowiadam podglądaczowi zza drzwi, ledwie wejdzie do poko­ju, zdarzenia z mojego życia, aby mimo judasza, który mu przeszka­dza, poznał mnie. Poczciwiec ceni widać moje opowieści, bo gdy tylko mu coś nałgam, pokazuje mi, żeby się odwdzięczyć, swoją naj­nowszą kompozycję z supłów. Czy jest artystą, wydaje się wątpliwe. Wystawa jego dzieł spotkałaby się jednak z dobrym przyjęciem pra­sy, ściągnęłaby także garść nabywców. Ze zwyczajnych sznurków, które po godzinach odwiedzin zbiera w pokojach swoich pacjentów i rozplątuje, wyplata pogmatwane węźlaste stwory, potem zanurza je w gipsie, a gdy zastygną, osadza na drutach, sterczących w drewnia­nych podstawkach.

Często nosi się z myślą wykorzystania w swej twórczości koloru, ja mu odradzam, wskazuję na moje biało lakierowane metalowe łóż­ko i proszę, by wyobraził sobie to najdoskonalsze z łóżek barwnie wymalowane. Przerażony załamuje wówczas swoje pielęgniarskie ręce, w nieco zbyt drętwej twarzy stara się wyrazić wszystkie odcie­nie strachu na raz i wyrzeka się kolorowych planów.

Moje białe metalowe łóżko szpitalne jest zatem miarą. Dla mnie jest nawet czymś więcej: moje łóżko to cel, który wreszcie osiągną­łem, to moje pocieszenie, a mogłoby się jeszcze stać moją wiarą, gdyby kierownictwo zakładu pozwoliło mi wprowadzić pewne zmia­ny: chciałbym podwyższyć kratę łóżka, żeby już nikt nie zbliżał się do mnie zanadto.

Raz w tygodniu moją ciszę wplecioną między metalowe pręty przerywa dzień odwiedzin. Wtedy przychodzą ci, którzy chcą mnie uratować, których bawi to, że mnie kochają, którzy chcieliby we mnie cenić, szanować i poznawać siebie. Jacy są ślepi, nerwowi, jacy niewychowani. Nożyczkami do paznokci kaleczą biało lakierowaną kratę łóżka, długopisami i ołówkami chemicznymi wysmarowują na lakie­rze wydłużone, nieprzyzwoite figurki. Mój adwokat za każdym ra­zem, ledwie wrzaśnie na cały pokój swoje „halo”, wciska nylonowy kapelusz na lewy słupek w nogach łóżka. Przez całą wizytę - a ad­wokaci potrafią długo gadać — tym aktem przemocy pozbawia mnie równowagi i pogody ducha.

Gdy już goście złożą przyniesione prezenty na białym, pokrytym ceratą stoliku pod akwarelą z zawilcami, gdy już im się uda przedsta­wić mi podejmowane właśnie lub zamierzone próby ocalenia i prze­konać mnie, którego niestrudzenie pragną ocalić, o wysokim stan­dardzie swojej miłości bliźniego, znów odnajdują przyjemność we własnej egzystencji i odchodzą. Wtedy zjawia się mój pielęgniarz, żeby wywietrzyć pokój i pozbierać sznurki, którymi związane były prezenty. Nieraz po wywietrzeniu znajduje jeszcze czas, aby siedząc przy moim łóżku i rozplątując sznurki tak długo rozsiewać ciszę, aż nazywam ciszę Brunem, a Bruna ciszą.

Bruno Münsterberg - mimo zbieżności nazwisk1 mówię tu, rzecz jasna, o moim pielęgniarzu - kupił na mój rachunek pięćset arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas nie wystarczył, Bruno, który jest nieżonaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu, pójdzie jeszcze raz do małego sklepu papierniczego, gdzie sprzedają również zabawki, i postara się o potrzebną mi nie liniowaną przestrzeń dla mojej, miej­my nadzieję, dokładnej pamięci. Nigdy nie mógłbym prosić o tę przy­sługę moich gości, choćby adwokata czy Kleppa. Troskliwa miłość, jaka została mi przepisana, z pewnością nie pozwoliłaby przyjacio­łom przynieść i oddać do dyspozycji mojego nieustannie wydzielają­cego słowa umysłu czegoś tak niebezpiecznego jak nie zapisany pa­pier.

Kiedy powiedziałem do Bruna:

- Ach, Bruno, kupiłbyś mi pięćset arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spoglądając w sufit i, jakby prowokował do porównań, wy­ciągając palec w tym samym kierunku, odparł:

- Chodzi panu o biały papier, panie Oskarze.

Pozostałem przy słówku „dziewiczy” i prosiłem Bruna, żeby w sklepie też tak powiedział. Gdy późnym popołudniem wrócił z paczką wydało mi się, że kłębią się w nim różne myśli. Raz po raz długo wpatrywał się w sufit, skąd zwykle czerpie natchnienie, aż wreszcie odezwał się:

- Polecił mi pan właściwe słowo. Zażądałem dziewiczego papie­ru, a sprzedawczyni zaczerwieniła się po same uszy, zanim przynio­sła mi, co potrzeba. Obawiając się dłuższej rozmowy o sprzedaw­czyniach ze sklepów papierniczych, byłem zły na siebie, że nazwałem papier dziewiczym, toteż zachowywałem się cicho, czekając, aż Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzyłem paczkę z pięciuset arkuszami papieru do pisania.

Niezbyt długo trzymałem i ważyłem w dłoni uparcie wyginający się plik. Odliczyłem dziesięć arkuszy, resztę schowałem w nocnej szafce, wieczne pióro znalazłem w szufladzie koło albumu z fotogra­fiami: jest pełne, nie powinno zabraknąć atramentu, jak mam zacząć?

Można rozpocząć historię od środka i przerzucając się śmiało to naprzód, to wstecz, narobić zamieszania. Można zagrać na nowocze­sność, przekreślić wszystkie czasy i odległości, a następnie oznajmić lub sprawić, by oznajmili to inni, że wreszcie, w ostatniej chwili, rozwiązało się problem przestrzeni i czasu. Można również stwier­dzić na samym początku, że w obecnej dobie napisanie powieści jest niepodobieństwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przed­łożyć znakomite czytadło, aby w rezultacie uchodzić za ostatniego z powieściopisarzy, któremu jeszcze się udało. Słyszałem też, że to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstępie zapewnia się uroczyście: Nie ma już powieściowych bohaterów, bo nie ma już indywiduali­stów, bo indywidualność zaginęła, bo człowiek jest samotny, bez pra­wa do indywidualnej samotności, i tworzy bezimienną i abohaterską masę. Może to i prawda, może jest w tym wszystkim jakaś racja. Co do mnie, Oskara, i mojego pielęgniarza Bruna, chciałbym jednak stwierdzić: Obaj jesteśmy bohaterami, bardzo różnymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym ciągu, mimo całej przyjaźni i samotności, nie jeste­śmy bezimienną i abohaterską masą.

Zaczynam od czasów odległych; gdyż swojego życia nie powi­nien opisywać nikt, kto nie zdobędzie się na cierpliwość, aby przed zabraniem się do własnej egzystencji wspomnieć przynajmniej poło­wę swoich dziadków. Wam wszystkim, którzy poza murami mojego zakładu musicie wieść zawikłane życie, wam, przyjaciołom i coty­godniowym gościom, którzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru, przedstawiam babkę Oskara ze strony matki.

Pewnego październikowego popołudnia moja babka Anna Brońska siedziała w swoich spódnicach na skraju kartofliska. Przed połu­dniem można by się było przekonać, jak zręcznie umiała zgrabiać zwiędłe zielsko na porządne sterty, w południe zjadła chleb ze smalcem przyprawiony syropem, potem ostatni raz skopała zagon, wreszcie usiadła w swoich spódnicach między dwoma pełnymi koszami. Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwa­mi trzewików tliło się ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzy­wające astmatycznie, smużące się płaskim i rozwleczonym dymem ponad leciutko nachyloną skorupą ziemi. Było to w roku osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, babka siedziała w sercu Kaszub, w pobliżu Bysewa, jeszcze bliżej cegielni, siedziała mając przed sobą Rębiechowo, za sobą Firogę, zwrócona ku drodze na Brętowo, mię­dzy Tczewem a Kartuzami, siedziała plecami do czarnego lasu wo­kół Złotej Karczmy i leszczynowym kijem nadpalonym u końca wsu­wała ziemniaki w gorący popiół.

Jeśli przed chwilą wymieniłem specjalnie spódnice mojej babki, jeśli powiedziałem, mam nadzieję, dość wyraźnie: siedziała w swo­ich spódnicach - ba! zatytułowałem cały rozdział: Obszerna spód­nica, to dlatego że wiem, co jestem winien tej części garderoby. Babka nie nosiła jednej tylko spódnicy, nosiła ich cztery, jedną na drugiej. Nie znaczy to wcale, że ubierała się w jedną wierzchnią spódnicę i trzy halki; ubierała się w cztery tak zwane wierzchnie spódnice, jedna miała na sobie następną, ona zaś nosiła wszystkie cztery we­dług systemu, który co dzień zmieniał ich kolejność. Co wczoraj było na wierzchu, dzisiaj znajdowało się pod spodem; druga spód­nica stawała się trzecią. Ta, co jeszcze wczoraj była trzecia, dzisiaj przylegała do skóry. Tamta, wczoraj jej najbliższa, dzisiaj ukazywa­ła dokładnie swój wzór, mianowicie żaden: spódnice mojej babki Anny Brońskiej, jedna w drugą, przekładały ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musiało jej być dobrze w tym kolo­rze.

Poza tym kolorytem spódnice mojej babki cechowała ekstrawa­gancka rozrzutność w szafowaniu materiałem. Zaokrąglały się bu­fiasto, wzdymały się, gdy nadciągał wiatr, wiotczały, gdy ustawał, trzepotały, gdy przemykał obok, i całą czwórką powiewały przed babką, gdy dmuchał jej w plecy. Siadając zbierała spódnice wokół siebie.

Oprócz czterech wzdymających się ciągle, zwisających, układa­jących się w fałdy lub sztywno i pusto przy jej łóżku spódnic babka miała jeszcze piątą spódnicę. Nie różniła się ona niczym od czterech pozostałych ziemniaczanoburych sztuk. Zresztą owa piąta spódnica nie była zawsze tą samą piątą spódnicą. Podobnie jak jej siostry pod­legała prawom wymiany, należała do czterech noszonych spódnic i jak one, gdy przyszedł jej czas, musiała co piąty piątek trafić do balii, w sobotę na sznur do bielizny pod oknem kuchni, a po wy­schnięciu na deskę do prasowania.

Kiedy po takiej sobocie wypełnionej sprzątaniem, pieczeniem, praniem i prasowaniem, po wydojeniu i nakarmieniu krowy moja babka wchodziła cała do cebra, coś niecoś pozostawiała w mydli­nach, potem znów wynurzała się z wody, aby w ręczniku w duże kwiaty usiąść na brzegu łóżka, na podłodze leżały przed nią rozłożo­ne cztery noszone spódnice i jedna świeżo wyprana. Palcem wskazu­jącym prawej dłoni podtrzymywała dolną powiekę prawego oka, nie korzystała z niczyich rad, nawet brata, Wincentego, nie pytała o zda­nie, i dlatego decydowała się szybko. Stawała boso i palcami u nogi odsuwała tę spódnicę, której ziemniaczana burość utraciła najwięcej blasku. Czystej sztuce przypadało wówczas zwolnione miejsce.

Nazajutrz, w niedzielny ranek, idąc do kościoła w Rębiechowie poświęcała odświeżoną kolejność spódnic Jezusowi, w którego mocno wierzyła. Gdzie moja babka nosiła wypraną spódnicę? Była kobietą nie tylko czystą, lecz również trochę próżną, najlepszą sztukę nosiła na widoku i - jeśli dopisywała pogoda - w słońcu.

Teraz jednak, gdy siedziała przy ognisku z ziemniaczanej naci, było poniedziałkowe popołudnie. Niedzielna spódnica w poniedział­ki przesuwała się bliżej ciała, o jedno miejsce, a tymczasem ta, co w niedzielę grzała się ciepłem jej skóry, w poniedziałki bardzo poniedziałkowo spływała smętnie z bioder. Babka pogwizdywała nie myśląc o jakiejś melodii i leszczynowym kijem wygrzebała z popio­łu pierwszego upieczonego ziemniaka. Odsunęła bulwę dość daleko od tlącej się sterty zielska, żeby wiatr ją wysmagał i ostudził. Ostro zakończoną gałęzią przebiła potem nadwęgloną i skorupiasto popę­kaną bryłkę, uniosła ją do ust, które już nie pogwizdywały, ale spo­między suchych, spękanych od wiatru warg zdmuchiwały popiół i ziemię z łupiny.

Dmuchając babka zamknęła oczy. Gdy uznała, że już dość się nadmuchała, otworzyła je, najpierw jedno, potem drugie, wbiła w ziemniaka rzadko rozstawione, poza tym jednak nienaganne sie­kacze, przestała natychmiast gryźć, trzymała w otwartych ustach mączastą i parującą połówkę zbyt jeszcze gorącego ziemniaka i znad rozszerzonych nozdrzy, wdychających dym i październikowe powie­trze, spoglądała zaciekawionym wzrokiem na pola aż po niedaleki horyzont, podzielony słupami telegraficznymi na równe odcinki, z górnym kawałkiem, zaledwie jedną trzecią, komina cegielni.

Coś tam poruszało się między słupami telegraficznymi. Babka zamknęła usta, zacisnęła wargi, zmrużyła oczy i mełła ziemniaka w zębach. Coś tam poruszało się między słupami. Coś tam skakało. Trzej mężczyźni skakali między słupami, trzej dopadli komina ce­gielni, potem obiegli dokoła i jeden zawrócił, rozpędził się od nowa, zdawał się nieduży i krępy, pomknął przez cegielnię, dwaj inni, szczu­plejsi i wyżsi, tuż za nim, przez cegielnię, za chwilę znów między słupy, tamten jednak, nieduży i krępy, skręcił raptownie, bardziej mu się spieszyło niż szczupłym i wysokim pozostałym skoczkom, któ­rzy znów musieli biec do komina, bo tamten już tam był, gdy oni, oddaleni o dwie piędzi, dopiero się rozpędzali, i nagle zniknęli, stra­cili ochotę, tak to wyglądało, a i ów nieduży wpół skoku z komina skrył się za horyzontem.

Zatrzymali się tam i zrobili przerwę albo zmienili stroje, albo wzięli się do strychowania cegieł i dostali za to trochę grosza.

Gdy babka korzystając z przerwy chciała nadziać na kij drugiego ziemniaka, chybiła. A tamten, co zdawał się nieduży i krępy, w tym samym stroju wdrapał się na horyzont, jakby to był płot z desek, jakby obu goniących zostawił za płotem, wśród cegieł albo na szosie do Brętowa, a mimo to spieszył się, chciał być szybszy od słupów telegraficznych, sadził długimi, powolnymi susami przez pole, błoto tryskało mu spod podeszew, wyskakiwał z błota, ale im dalej skakał, tym głębiej brnął w glinie. A niekiedy przyklejał się jakby do podło­ża, potem znów tak długo zastygał bez ruchu w powietrzu, że miał dość czasu, nieduży, lecz krępy, by w skoku otrzeć sobie czoło, za­nim znów dosięgał nogą owego świeżo zoranego pola, które wzdłuż pięciu morgów kartofliska ciągnęło się bruzdami w stronę wąwozu.

I dobiegł już do wąwozu, nieduży, lecz krępy, zniknął niemal w wąwozie, gdy na horyzont wdrapali się i dwaj pozostali, wysocy i szczupli, którzy tymczasem zwiedzili pewnie cegielnię, brnęli w glinie, wysocy i szczupli, ale nie chudzi, i babka znów nie mogła nadziać ziemniaka na gałąź; bo czegoś takiego nie widuje się co dzień, żeby trzej dorośli, choć różnego wzrostu, skakali wokół słupów tele­graficznych, o mały włos nie odłamali komina cegielni, a potem, w pewnym odstępie, najpierw nieduży i krępy, potem szczupli i wy­socy, ale wszyscy trzej jednakowo mozolnie, uparcie i z coraz grub­szą warstwą gliny pod podeszwami skakali odświeżeni przez pole, zorane dwa dni temu przez Wincentego, i znikali w wąwozie.

Teraz zniknęli wszyscy trzej i babka mogła wreszcie nadziać na kij prawie już całkiem wystygłego ziemniaka. Pospiesznie zdmuch­nęła ziemię i popiół z łupiny, włożyła zaraz całego do ust, pomyślała, jeśli w ogóle coś pomyślała: „Ci to pewnie będą z cegielni”, i jeszcze przeżuwała koliście, gdy z wąwozu wyskoczył jeden, rozejrzał się dziko znad czarnego wąsa, dwoma susami dopadł ogniska, stanął przy ogniu, przed i za ogniem jednocześnie, tu klął, tam trząsł się ze stra­chu, nie wiedział, co ze sobą zrobić, nie mógł zawrócić, bo z tyłu nadbiegali wąwozem szczupli i wysocy, więc rzucił się na kolana, oczy wyszły mu nieomal z orbit, pot wystąpił na czoło. I sapiąc, z drżącym wąsem, pozwolił sobie podczołgać się bliżej, podczołgać się aż do stóp; bardzo blisko podczołgał się do babki, patrzył na moją babkę jak nieduże i krępe zwierzę, aż musiała westchnąć, nie mogła dłużej żuć ziemniaka, opuściła stopy, nie myślała już o cegielni, o cegłach, wypalaczach i strycharzach, lecz uniosła spódnicę, nie, uniosła cztery spódnice na raz i dostatecznie wysoko, aby ten, co nie był z cegielni, nieduży, lecz krępy, zmieścił się cały pod nimi i skrył się ze swoim wąsem, i już nie wyglądał jak zwierzę, i nie był ani z Rębiechowa, ani z Firogi, był pod spódnicą ze swoim strachem, i już nie rzucał się na kolana, nie był ani krępy, ani nieduży, a mimo to znalazł swoje miejsce, zapomniał o sapaniu, drżeniu i dłoni na kolanie: było cicho jak w dzień pierwszy albo ostatni, wiatr szemrał leciutko w tlącym się zielsku, słupy telegraficzne odliczały w szere­gu bez słowa, komin cegielni zachował dawną sylwetkę, a ona, moja babka, roztropnie wygładziła wierzchnią spódnicę na drugiej, ledwie go czuła pod czwartą spódnicą, trzecia zaś nie miała jeszcze pojęcia o tym, co dla skóry babki było nowe i zaskakujące. A ponieważ było zaskakujące, lecz z wierzchu niedostrzegalne, a druga i trzecia spód­nica jeszcze się w tym wszystkim nie połapały, babka wygrzebała z popiołu dwa, trzy ziemniaki, z kosza po prawej ręce wyjęła cztery surowe, wsunęła te bulwy, jedną po drugiej, w gorący popiół, przy­kryła suto popiołem i przegarnęła ogień, żeby odżył gęsty dym - cóż miała zrobić innego?

Ledwie uspokoiły się spódnice mojej babki, ledwie zawiesisty dym ogniska z naci ziemniaczanej, który po gwałtownym rzuceniu się na kolana tego niedużego, lecz krępego, po zmianie miejsca i po przegarnięciu ognia zagubił kierunek, znów pełzając żółto po polach zwrócił się z wiatrem na południowy zachód, a już z wąwozu wypa­dli dwaj wysocy i szczupli, co gonili za niedużym, lecz krępym, prze­bywającym teraz pod spódnicami mężczyzną, i okazało się, że obaj ubrani byli z racji służby w mundury polowej żandarmerii.

Przemknęli obok babki, nieomal jej nie spostrzegając. Czyż je­den nawet nie przeskoczył ogniska? Naraz jednak coś ich tknęło, zatrzymali się, zawrócili, pomaszerowali, stanęli w mundurach i wojskowych butach w gęstym dymie, pokasłując i pociągając dym za sobą otrząsali mundury z dymu, wciąż jeszcze pokasłując zagadnęli moją babkę, spytali, czy nie widziała Koljaiczka, bo musiała go widzieć, skoro siedzi tu przy wąwozie, a on, Koljaiczek, właśnie wąwozem uciekał.

Babka nie widziała żadnego Koljaiczka, bo żadnego Koljaiczka nie znała. Czy to ktoś z cegielni, zapytała, bo ona zna tylko tych z cegielni. Mundurowi opisali jednak Koljaiczka jako kogoś, kto z cegielnią nie manie wspólnego, kto jest raczej nieduży, krępy. Babka przypomniała sobie, że widziała, jak ktoś taki biegł, parującym ziem­niakiem na czubku ostro zakończonej gałęzi wskazała, oznaczając cel, w stronę Bysewa, które podług ziemniaka musiało leżeć między szóstym a siódmym słupem telegraficznym, licząc w prawo od komi­na cegielni. Czy jednak ów biegacz to był Koljaiczek, tego babka nie wiedziała, a swoją niewiedzę usprawiedliwiała ogniskiem, które tliło się przed podeszwami jej trzewików; ma z nim masę kramu, ogień nie chce się palić, więc ona nie może zajmować się innymi ludźmi, którzy przebiegają tędy albo stoją w dymie, w ogóle nic ją nie obcho­dzą ludzie, których nie zna, wie tylko, jacy są w Bysewie, Rębiechowie, Firodze i w cegielni - ci jej w zupełności wystarczą.

Powiedziawszy to babka westchnęła lekko, ale wystarczająco wyraźnie, by mundurowi zainteresowali się, czemu wzdycha. Kiw­nęła głową w stronę ogniska, co miało oznaczać, że westchnęła z powodu kiepskiego ognia, a trochę i z powodu różnych ludzi, co kręcą się w dymie, potem rzadko rozstawionymi siekaczami odgryzła pół ziemniaka, zajęła się wyłącznie przeżuwaniem i zwróciła oczy w lewo, ku górze.

Ci w żandarmskich mundurach nie mogli z nieobecnego spojrze­nia mojej babki zaczerpnąć otuchy, nie wiedzieli, czy mają za słupa­mi telegraficznymi szukać Bysewa, i dlatego na razie kłuli bagneta­mi pobliskie, jeszcze nie podpalone sterty zielska. Ulegając nagłemu podszeptowi wywrócili jednocześnie obydwa prawie pełne kosze, które babka miała koło siebie, i długo nie mogli zrozumieć, czemu z plecionki potoczyły się im pod nogi tylko ziemniaki, a nie Kolja­iczek. Nieufnie okrążali kopiec ziemniaków, jakby Koljaiczek w tak krótkim czasie zdążył się zakopcować, kłuli też miarowo i czekali daremnie na krzyk ukłutego. Ich podejrzenie zwracało się ku każdej zmarniałej kępie zarośli, każdej mysiej dziurze, każdemu kretowisku i raz po raz ku mojej babce, która siedziała jak wrośnięta, wydawała westchnienia, kryła źrenice pod powiekami, ukazując jednak białka, wymieniała kaszubskie imiona wszystkich świętych - co wobec mar­nie płonącego ogieńka i dwóch wywróconych koszy z ziemniakami brzmiało przesadnie smutno i głośno.

Mundurowi pozostali dobre pół godziny. Czasem odchodzili da­leko, to znów stawali przy ognisku, przeprowadzali namiar komina cegielni, chcieli też zająć Bysewo, odkładali natarcie i trzymali nad ogniem sinoczerwone dłonie, aż babka nie przerywając westchnień podsunęła każdemu z nich popękanego ziemniaka na kiju. Ale nagle, przeżuwając w najlepsze, mundurowi przypomnieli sobie o swoich mundurach, wyskoczyli w pole na odległość rzutu kamieniem, po­biegli wzdłuż janowca nad wąwozem i wypłoszyli zająca, który jed­nak nie nazywał się Koljaiczek. Przy ogniu znowu znaleźli mączaste, pachnące gorącem bulwy i postanowili ugodowo, a i trochę znużeni, pozbierać surowe ziemniaki do owych koszy, które przed­tem obowiązek kazał im wywrócić. Dopiero gdy wieczór wycisnął z październikowego nieba drobny, ukośny deszcz i atramentowy zmrok, zaatakowali jeszcze pospiesznie i niechętnie daleki ciemnie­jący kamień polny, a potem, kiedy się już z nim załatwili, dali wresz­cie za wygraną. Jeszcze chwila na rozprostowanie nóg i trzymanie dłoni, jak w błogosławiącym geście, nad zamokłym, smużącym się szeroką i długą wstęgą ogniskiem, jeszcze raz kaszel w zielonym dymie, załzawione oczy w żółtym dymie, potem pokasłujący, załza­wiony marsz na Bysewo. Jeśli Koljaiczka nie ma tutaj, musi być w Bysewie. Żandarmi polowi znają zawsze tylko dwie możliwości.

Dym zamierającego z wolna ogniska otulił babkę niczym piątą spódnicą, tak obszerną, że i ona w swoich czterech spódnicach, z westchnieniami i imionami świętych znalazła, się, podobnie jak Kol­jaiczek, pod spódnicą. Dopiero gdy mundurowi byli już tylko koły­szącymi się między słupami telegraficznymi punkcikami, które po­mału roztapiały się w wieczorze, babka podniosła się z takim trudem, jakby wrosła w ziemię i teraz, ciągnąc za sobą włókna i bryły gleby, przerywała ledwie rozpoczęte zapuszczanie korzeni.

Koljaiczkowi zrobiło się zimno, kiedy nagle, nieduży i krępy, znalazł się bez osłony na deszczu. Szybko zapiął sobie spodnie, któ­re strach i ogromna potrzeba schronienia się kazały mu rozpiąć pod spódnicami. Manipulował żwawo przy guzikach, obawiając się, żeby mu pała nie przemarzła, bo w powietrzu pełno było jesiennych nie­bezpieczeństw przeziębienia.

To moja babka znalazła jeszcze w popiele cztery gorące ziemnia­ki. Trzy dała Koljaiczkowi, jeden sama wzięła i zanim ugryzła, spy­tała jeszcze, czy on jest z cegielni, chociaż musiała wiedzieć, że Kol­jaiczek przybył nie wiadomo skąd, w każdym razie nie z cegielni. Nic też potem nie rzekła na jego odpowiedź, obarczyła go lżejszym koszem, sama ugięła się pod cięższym, miała jeszcze wolną rękę, by wziąć grabie i motykę, z koszem, ziemniakami, grabiami i motyką pożeglowała w swoich czterech spódnicach w stronę Bysewo - Wybudowania.

Nie było to właściwie Bysewo. Leżało ono bardziej w stronę Rębiechowa. Zostawili więc cegielnię po lewej, szli na czarny las, w którym leżała Złota Karczma, a za nią Brętowo. Ale pod lasem w kotlinie leżało Bysewo - Wybudowanie. Tam za moją babką podą­żył nieduży i krępy Józef Koljaiczek, który nie mógł już rozstać się ze spódnicami.

POD TRATWĄ

To nie takie proste - leżąc tutaj, na wy sterylizowanym metalo­wym łóżku zakładu dla nerwowo chorych, w polu widzenia oszklo­nego judasza uzbrojonego w oko Bruna, odtworzyć kłęby dymu ka­szubskich ognisk i ukośne smugi październikowego deszczu. Gdybym nie miał bębenka, który przy zręcznym i cierpliwym użyciu przywo­dzi na pamięć wszystkie mało ważne szczegóły potrzebne do przela­nia na papier rzeczy najważniejszej, i gdybym nie miał pozwolenia zakładu na to, by moja blacha przemawiała po trzy - cztery godziny dziennie, byłbym biedakiem, który nie może wykazać się posiada­niem dziadków.

W każdym razie mój bębenek powiedział: W owo październiko­we popołudnie osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, gdy w Afryce Południowej Wuj Krüger szczotkował swoje krzaczaste antyangielskie brwi, między Tczewem a Kartuzami, w pobliżu ce­gielni Bysewo, pod czterema jednolitymi w kolorze spódnicami, po­śród dymu, strachu, westchnień, w zacinającym deszczu i przesadnie smutnym strumieniu imion świętych, pośród mało inteligentnych pytań i przesłoniętych dymem spojrzeń dwóch żandarmów polowych, nieduży, lecz krępy Józef Koljaiczek spłodził moją matkę, Agnieszkę.

Anna Brońska, moja babka, jeszcze pod osłoną tej samej nocy zmieniła nazwisko: z pomocą hojnie szafującego sakramentami ka­płana stała się Anną Koljaiczkową i podążyła za Józefem, nie do Egiptu wprawdzie, lecz do stolicy prowincji nad Motławą, gdzie Jó­zef znalazł pracę jako flisak i chwilowy spokój przed żandarmerią.

Jedynie żeby podsycić trochę ciekawość, nie wymieniam jeszcze nazwy owego grodu u ujścia Motławy, chociaż jako miasto rodzinne mojej matki już teraz zasługiwałby na wzmiankę. W końcu lipca dziewięćsetnego roku - zapadła właśnie decyzja podwojenia cesarskiego programu rozbudowy floty wojennej - mama przyszła na świat pod znakiem Lwa. Pewność siebie i egzaltacja, wielkoduszność i próż­ność. Dom pierwszy, zwany również domus vitae, pod znakiem ascendenta: łatwo ulegający wpływom Ryb. Konstelacja Słońca w opozy­cji do Neptuna, dom siódmy albo domus matrimonii uxoris, miała przynieść powikłania. Wenus w opozycji do Saturna, który, jak wia­domo, sprowadza chorobę wątroby i śledziony; którego nazywa się przykrą planetą; który panuje w Koziorożcu i w Lwie święci swoją zagładę; któremu Neptun ofiaruje węgorza i otrzymuje w zamian kreta; który lubi wilcze jagody, cebulę i buraki pastewne; który pluje lawą i psuje wino; zamieszkiwał on razem z Wenus dom ósmy, śmier­telny, i nasuwał myśl o nieszczęśliwym wypadku, podczas gdy po­częcie na kartoflisku zapowiadało nader ryzykowne szczęście pod opieką Merkurego w domu krewnych.

Tutaj muszę przypomnieć o protestach mojej mamy, która stale zaprzeczała temu, jakoby spłodzono ją na kartoflisku. Co prawda ojciec - tyle przyznawała - już tam próbował dopiąć swego, jednak­że zarówno jego położenie, jak i pozycja Anny Brońskiej nie zostały wybrane dość szczęśliwie, aby stworzyć Koljaiczkowi warunki do zapłodnienia.

- Musiało to się stać nocą podczas ucieczki albo na furze wujka Wincentego, a może dopiero na Przeróbce, kiedyśmy u flisaków zna­leźli schronienie. - Tymi słowami moja mama ustalała zwykle po­czątek swojej egzystencji, a babka, która musiała wiedzieć, jak tam właściwie było, przytakiwała cierpliwie i oświadczała wszystkim: - Pewnie, dzieciątko, na furze to było albo i na Przeróbce dopiero, ale nie w polu: boć tam wiało i deszcz mżył jak diabli.

Wincenty był to brat mojej babki. Po wczesnej śmierci żony udał się w pielgrzymkę do Częstochowy i od Matki Boskiej Częstochow­skiej otrzymał wskazówkę, że ma w niej widzieć przyszłą królową Polski. Odtąd szperał już tylko w dziwnych księgach, w każdym zda­niu znajdując potwierdzenie praw Bożej Rodzicielki do polskiego tronu, a obejście i parę zagonów zostawił na głowie siostry. Jan, jego syn, wówczas czteroletni, chorowite, zawsze skore do płaczu dziec­ko, pasał gęsi, zbierał kolorowe obrazki i, zgubnie wcześnie, znaczki pocztowe.

Do tej zagrody, poświęconej niebieskiej królowej Polski, babka przytaskała kosze z ziemniakami i Koljaiczka, ażeby Wincenty do­wiedział się, co zaszło, pobiegł do Rębiechowa i wywołał księdza, który miał przybyć z sakramentami i zaślubić Annę Józefowi. Led­wie zaspany proboszcz udzielił przerywanego ziewaniem błogosła­wieństwa i zaopatrzony w duży połeć słoniny pokazał kapłańskie plecy, Wincenty zaprzągł konia do furmanki, wpakował młodą parę na rył wozu, ułożył na słomie i pustych workach, na koźle przy sobie posadził drżącego, pochlipującego Jana i dał koniowi do zrozumie­nia, żeby szedł prosto przed siebie i ostro w noc: nowożeńcom było spieszno.

Ciemną jeszcze, lecz już ustępującą nocą wóz dotarł do portu drzewnego w stolicy prowincji. Zaprzyjaźnieni ludzie, którzy podob­nie jak Koljaiczek zajmowali się flisactwem, przyjęli parę uciekinierów. Wincenty mógł zawrócić, pognać konika z powrotem na Bysewo; trzeba było nakarmić krowę, kozę, maciorę z prosiętami, osiem gęsi i psa podwórzowego, trzeba było położyć małego Jana do łóżka, bo lekko gorączkował.

Józek Koljaiczek ukrywał się trzy tygodnie, przyzwyczaił swoje włosy do nowej fryzury z przedziałkiem, zgolił wąs, wystarał się o nieskazitelne papiery i podjął pracę jako flisak Józef Wranka. Dla­czego jednak Koljaiczek odwiedzając handlarzy drzewem i tartaki musiał mieć w kieszeni papiery flisaka Wranki, który podczas bójki został zepchnięty z tratwy i utonął bez wiedzy władz w Bugu powy­żej Modlina? Dlatego, że porzuciwszy na jakiś czas flisactwo praco­wał w tartaku pod Świeciem i tam pokłócił się z majstrem o płot, prowokacyjnie wymalowany Koljaiczkową ręką na biało - czerwono, zapewne po to, aby podtrzymać słuszność przysłowia, które powia­da, że od płotu blisko do kłopotu, majster wyrwał z płotu dwie łaty, białą i czerwoną, i na kaszubskich plecach Koljaiczka rozbił te pol­skie łaty na tyle biało - czerwonych drzazg, że poszkodowany miał wystarczający powód, aby najbliższej, dodajmy: gwiaździstej nocy puścić czerwonego kura w nowo zbudowanym, pobielonym wap­nem tartaku w hołdzie podzielonej co prawda, ale właśnie dlatego zjednoczonej Polsce.

Koljaiczek był więc podpalaczem, wielokrotnym podpalaczem, bo od tego czasu w całych Prusach Zachodnich tartaki i składy drze­wa dostarczały hubki dla rozbłyskujących dwubarwnie narodowych uczuć. Jak zawsze, gdy chodzi o przyszłość Polski, tak i w tych poża­rach miała swój udział Najświętsza Maria Panna, i byli podobno na­oczni świadkowie - może dziś jeszcze ktoś z nich żyje - którzy utrzy­mywali, że na walących się dachach wielu tartaków widzieli Matkę Boską w polskiej koronie. Tłum, jaki zwykle gromadzi się przy wiel­kiej pożodze, intonował jakoby Bogurodzicę - wolno nam sądzić, że podpalenia, których sprawcą był Koljaiczek, miały uroczystą opra­wę: padały przysięgi i zaklęcia.

Podczas gdy tak obciążony podpalacz Koljaiczek poszukiwany był przez władze, nieskazitelny, samotny jak palec, niewinny i ogra­niczony flisak Józef Wranka, którego nikt nie szukał i mało kto znał, dzielił swoją prymkę na dzienne porcje, aż pochłonęła go rzeka Bug, a trzy porcje prymki pozostały w kurtce z dokumentami. Ponieważ topielec Wranka sam już nie mógł się zgłosić, a nikt nie zadawał kłopotliwych pytań na temat jego osoby, Koljaiczek, który był po­dobnej postury i miał taką samą okrągłą głowę jak nieboszczyk, wśli­znął się najpierw w jego kurtkę, potem w jego potwierdzoną urzędowymi papierami, dotychczas nie karaną skórę, odzwyczaił się od faj­ki, przeszedł na prymkę, przejął nawet od Wranki rzecz najbardziej osobistą, wadę wymowy, i przez następne lata był porządnym, oszczędnym, lekko jąkającym się flisakiem, który spławiał całe lasy w dół Niemna, Biebrzy, Bugu i Wisły. Trzeba też powiedzieć, że w huzarach przybocznych następcy tronu pod Mackensenem został starszym huzarem Wranką, bo Wranka jeszcze nie służył, Koljaiczek zaś, który był cztery lata starszy od topielca, w toruńskiej artylerii pozostawił po sobie złe świadectwo.

Najbardziej niebezpieczni rabusie, zabójcy i podpalacze jeszcze rabując, zabijając i podpalając czekają przeważnie na sposobność, by jąć się solidniejszego zajęcia. Niektórym w wyniku poszukiwań lub z przypadku nadarza się szansa: Koljaiczek był jako Wranka do­brym i tak dalece uleczonym z ognistego nałogu mężem, że na sam widok zapałki zaczynał się trząść. Pudełka zapałek, które bez opieki i zadowolone z siebie leżały na kuchennym stole, przed nim, co mógł­by wynaleźć zapałki, nigdy nie były bezpieczne. Wyrzucał pokusę za okno. Moja babka miała sporo kłopotu, żeby w porę podać na stół gorący obiad. Często rodzina siedziała w ciemności, bo nie było czym zaświecić naftowej lampy.

Jednakże Wranka nie był tyranem. W niedzielę szedł ze swoją Anną do kościoła na Dolnym Mieście i pozwalał jej, prawnie mu poślubionej, wkładać, jak na kartoflisku, cztery spódnice, jedną na drugą. W zimie, kiedy rzeki były skute lodem i flisacy cienko przę­dli, siedział spokojnie na Przeróbce, gdzie mieszkali tylko flisacy, sztauerzy i robotnicy ze stoczni, i doglądał małej Agnieszki, która widać wdała się w ojca, bo jeśli nie wpełzała pod łóżko, to chowała się w szafie z ubraniem, gdy zaś ktoś przychodził, siadała pod stołem ze swoimi szmacianymi lalkami.

Małej Agnieszce chodziło więc o to, żeby się skryć i w ukryciu znaleźć podobne bezpieczeństwo, choć odmienną przyjemność od tej, jaką Józef znalazł pod spódnicami Anny. Podpalacz Koljaiczek tyle razy sparzył się w życiu, że potrafił zrozumieć odczuwaną przez córkę potrzebę osłony. Toteż gdy na balkonowym występie półtora - izbowego mieszkania trzeba było zbudować klatkę dla królików, zrobił przy okazji pomyślane na jej miarę ogrodzenie. W takim kojcu moja mama siedziała jako dziecko, bawiła się lalkami i rosła. Później, kie­dy już chodziła do szkoły, zarzuciła podobno lalki i bawiąc się szkla­nymi kulami i kolorowymi piórami okazywała pierwsze upodobanie do kruchego piękna.

Ponieważ nie mogę doczekać się chwili, gdy wolno mi będzie przejść do początków własnej egzystencji, mam chyba prawo pozo­stawić Wranków, których rodzinna tratwa płynęła spokojnie, swoje­mu losowi aż po rok dziewięćset trzynasty, kiedy u Schichaua spły­nął na wodę „Columbus”: wtedy bowiem policja, która niczego nie zapomina, wpadła na trop fałszywego Wranki.

Zaczęło się od tego, że Koljaiczek, jak co roku u schyłku lata, tak i w sierpniu dziewięćset trzynastego miał spławiać wielką tratwę z Kijowa, Prypecią, przez Kanał, Bugiem do Modlina, a stamtąd w dół Wisły. Holownikiem „Radunia”, który pływał w służbie ich tartaku, wyruszyli z Górek Zachodnich, było ich razem dwunastu flisaków, popłynęli Martwą Wisłą pod prąd do Przegaliny, potem w górę Wisły, mijając Kieżmark, Leszkowy, Czatkowy, Tczew i Pie­kło, a wieczorem przycumowali w Toruniu. Tam wszedł na pokład nowy majster, który miał dopilnować zakupu drzewa w Kijowie. Kiedy o czwartej rano „Radunia” ruszyła w dalszą drogę, rozeszła się wieść, że jest na pokładzie. Koljaiczek zobaczył go pierwszy raz przy śniadaniu na baku. Siedzieli naprzeciw siebie jedząc i popijając zbożową kawę. Koljaiczek od razu go poznał. Barczysty, łysy już mężczyzna kazał przynieść wódkę i nalać do pustych filiżanek. W trakcie jedzenia, gdy na końcu baku jeszcze nalewano, przedsta­wił się: - Żebyście wiedzieli: jestem nowym majstrem, nazywam się Dückerhoff, u mnie panuje porządek!

Flisacy po kolei, jak siedzieli, podawali na wezwanie swoje na­zwiska i wychylali filiżanki, aż im grdyka chodziła. Koljaiczek naj­pierw wychylił, powiedział potem „Wranka” i patrzył twardo na Dückerhoffa. Ten kiwnął głową, jak przedtem kiwał, i powtórzył słów­ko „Wranka” jak powtarzał nazwiska innych flisaków. Jednak Koljaiczkowi wydało się, że Dückerhoff nazwisko topielca podkreślił spe­cjalnie, może nawet nie z naciskiem, ale jakby z namysłem.

Radunia” z pomocą zmieniających się pilotów wymijała zręcz­nie mielizny i kołysząc się ciężko, pokonywała gliniasty, zmętniały nurt, który znał tylko jeden kierunek. Z lewej i prawej ciągnął się za groblami wciąż ten sam, jeśli nie płaski, to pagórkowaty, już pożniw­ny krajobraz. Chaszcze, parowy, kotlina porosła janowcem, przestrzeń pomiędzy pojedynczymi zabudowaniami - wszystko jakby stworzo­ne dla kawaleryjskich szarż, dla ćwiczebnych manewrów dywizji ułanów, dla pędzących przez chaszcze huzarów, dla marzeń młodych rotmistrzów, dla bitwy, która już się odbyła, która stale powraca, dla malowidła: Tatarzy przy ziemi, dragoni na stających dęba koniach, rycerze mieczowi spadają z siodeł, wielki mistrz w zakrwawionym płaszczu zakonnym, kirys ma wszystkie sprzączki prócz jednej, któ­rą odrąbuje książę mazowiecki, i konie, w żadnym cyrku nie ma ta­kich siwków, nerwowe, przystrojone mnóstwem chwostow, ścięgna odrobione niezwykle dokładnie, i nozdrza, rozdęte, karminowe, bu­chające z nich chmurki przeszywane ostrzem kopii przybranych pro­porczykami, pochylonych i dzielących niebo, zorzę wieczorną, i sza­ble, a tam, w tle - bo każde malowidło ma tło - wioska przyklejona mocno do horyzontu spokojnie kurzy dymem między kopytami karych, pochylone chaty, omszałe, kryte słomą; a w chatach, niby w konserwie, piękni czołgiści marzący o nadchodzącym dniu, kiedy i oni wedrą się na pierwszy plan, na równinę za wiślanymi groblami, niczym zwinne źrebaki między ciężką kawalerią.

Koło Włocławka Dückerhoff dotknął lekko marynarki Koljaiczka.

- Słuchajcie, Wranka, czy przed iluś tam laty nie pracowaliście w tartaku pod Świeciem? Wiecie, tartak się potem spalił.

Koljaiczek wytrwale, jakby pokonując jakiś opór, potrząsał gło­wą, udało mu się przy tym zgromadzić tyle smutku i znużenia w oczach, że Dückerhoff pod tym spojrzeniem poniechał dalszych pytań.

Gdy pod Modlinem, gdzie Bug wpada do Wisły i gdzie skręciła „Radunia”, Koljaiczek, jak wszyscy flisacy, przechylony przez reling splunął trzy razy, obok stanął Dückerhoff z cygarem i poprosił o ogień. Na to słówko, jak i na drugie: „zapałki”, ciarki przeszły Koljaiczka.

- Człowieku, czemu się czerwienicie, kiedy proszę o ogień? Nie jesteście przecież dziewczyną!

Mieli już Modlin za sobą, gdy Koljaiczek pozbył się wreszcie owego rumieńca, który nie był rumieńcem wstydu, lecz zapóźnionym odblaskiem podpalonych przez niego tartaków.

Między Modlinem a Kijowem, a więc w górę Bugu, przez Kanał, który łączy Bug i Prypeć, aż „Radunia” podążając Prypecią znalazła Dniepr, nie zdarzyło się nic, co można by przytoczyć jako wymianę słów między Koljaiczkiem - Wranką a Dückerhoffem. Na holowniku między flisakami, między palaczami a flisakami, między sternikiem, palaczami i kapitanem, między kapitanem a zmieniającymi się stale pilotami, jak to bywa podobno, a może i naprawdę, między mężczy­znami, oczywiście musiało zdarzyć się niejedno. Mógłbym sobie wyobrazić zatargi między kaszubskimi flisakami a urodzonym w Szczecinie sternikiem, może poryw buntu: zbiórka na baku, cią­gnięcie losów, rzucanie haseł, ostrzenie noży.

Dajmy temu spokój. Nie doszło ani do politycznych starć, niemiecko - polskich rozpraw nożowych, ani do środowiskowej sensacji w postaci potężnego, zrodzonego z krzywdy społecznej buntu. Pra­cowicie pożerając węgiel „Radunia” pokonywała swoją trasę, raz - było to, zdaje się, tuż za Płockiem - wpadła na mieliznę, ale wydo­stała się o własnych siłach. Krótka, ostra wymiana słów między ka­pitanem Barbuschem z Nowego Portu a ukraińskim pilotem, to było wszystko i w dzienniku pokładowym nie znalazłoby się niczego wię­cej.

Gdybym musiał i chciał prowadzić dziennik pokładowy myśli Koljaiczka albo nawet pamiętnik Dückerhoffowego, majstrowego życia wewnętrznego, miałbym o czym pisać: pod dostatkiem byłoby wahań i przygód, podejrzeń i potwierdzeń, nieufności i niemal rów­noczesnego, pośpiesznego jej uspokajania. Obaj mieli stracha. Dückerhoff bał się bardziej niż Koljaiczek; znajdowali się przecież w Rosji. Dückerhoff mógłby, jak niegdyś biedny Wranka, wypaść za burtę, mógłby - a jesteśmy już teraz w Kijowie - w składnicach drze­wa, które są tak rozległe i pełne zakamarków, że łatwo zgubić swoje­go anioła stróża w takim drzewnym labiryncie, mógłby więc wpaść pod stertę obluzowanych nagle, nie dających się już niczym zatrzy­mać dłużyc - ale mógłby też zostać ocalony. Ocalony przez niejakie­go Koljaiczka, który najpierw wyłowiłby majstra z Prypeci czy Bugu, a potem w pozbawionej aniołów stróżów składnicy drzewa w Kijo­wie w ostatniej chwili chwycił Dückerhoffa i wyrwał spod lawiny dłużyc. Jakżeby to było pięknie, gdybym teraz miał sposobność opi­sać, jak to wyratowany z topieli albo niemal zmiażdżony Dückerhoff jeszcze dysząc ciężko i mając w oczach widmo śmierci szepce na ucho rzekomemu Wrance: „Dziękuję wam, Koljaiczek, dziękuję! - A później po niezbędnej pauzie: - Jesteśmy teraz skwitowani, zapo­mnijmy o wszystkim!”.

I z cierpką przyjaźnią, uśmiechając się z zakłopotaniem i niemal przez łzy popatrzyliby sobie po męsku w oczy, wymieniliby nieśmia­ły, lecz twardy uścisk dłoni.

Znamy tę scenę z urzekająco dobrze kręconych filmów, kiedy reżyserom wpadnie na myśl, żeby z dwójki wspaniale grających powaśnionych braci zrobić parę kamratów, co odtąd pójdą razem w ogień i wodę, wyjdą zwycięsko jeszcze z tysiąca przygód.

Koljaiczek nie znalazł jednak sposobności ani utopienia Ducker­hoffa, ani wyrwania go ze szponów toczącej się dłużycowej śmierci. Uważny i dbały o dobro firmy, Dückerhoff zakupił w Kijowie drze­wo, dopilnował jeszcze sformowania dziewięciu tratw, wypłacił flisakom w rosyjskiej walucie, jak zwykle, spory zadatek na spływ, po czym wsiadł w pociąg i przez Warszawę, Modlin, Iławę, Malbork i Tczew dojechał do swojej firmy, której tartak znajdował się w por­cie drzewnym między stoczniami Klawittera i Schichaua.

Zanim pozwolę flisakom po tygodniach najcięższej pracy dopły­nąć z Kijowa rzekami i Kanałem do Wisły, zastanawiam się, czy Dückerhoff był pewien, że rozpoznał we Wrance podpalacza Koljaiczka. Sądzę raczej, że póki majster płynął jednym i tym samym stat­kiem z nieszkodliwym, dobrodusznym, mimo ograniczoności ogól­nie lubianym Wranka, miał nadzieję, że jego towarzysz podróży nie jest gotowym do każdej zbrodni Koljaiczkiem. Porzucił tę nadzieję dopiero na miękkim siedzeniu przedziału kolejowego. A gdy pociąg osiągnął cel, wtoczył się - teraz to wyjawię - na Dworzec Główny w Gdańsku, Dückerhoff powziął Dückerhoffową decyzję, kazał umie­ścić walizkę w dorożce i odwieźć do domu, a sam poszedł dziarsko, bo bez bagażu, do pobliskiego prezydium policji przy Okopowej, wbiegł po schodach przed głównym wejściem, po krótkim, bystrym poszukiwaniu odnalazł ów pokój, który był urządzony wystarczająco rzeczowo, aby wydobyć z Dückerhoffa zwięzłą, obejmującą tylko fak­ty relację. Nie znaczy to, że majster złożył doniesienie. Prosił jedynie, żeby zbadać sprawę Koljaiczka - Wranki, co mu w policji obiecano.

W ciągu następnych tygodni, gdy drzewo unosząc trzcinowe sza­łasy i flisaków spływało wolno w dół rzeki, w licznych urzędach zapisano mnóstwo papieru. Były tam akta wojskowe Józefa Koljaiczka, prostego kanoniera z takiego a takiego zachodniopruskiego pułku artylerii polowej. Dwa razy po trzy dni ścisłego aresztu musiał odsiedzieć niesforny kanonier za wykrzykiwanie po pijanemu na całe gardło, po polsku i po niemiecku, anarchistycznych haseł. Były to plamy na honorze, których w papierach starszego huzara Wranki, służącego w drugim pułku huzarów we Wrzeszczu, niepodobna było znaleźć. Chlubnie odznaczył się ów Wranka, na manewrach jako łącz­nik batalionu wpadł w oko następcy tronu, od niego, co zawsze nosił talary w kieszeni, dostał w prezencie książęcego talara. O tym talarze milczały jednak akta starszego huzara Wranki, to raczej moja babka Anna opowiedziała o nim lamentując głośno, gdy przesłuchiwano ją razem z bratem, Wincentym.

Nie tylko przy pomocy owego talara zwalczała słówko „podpa­lacz”. Mogła przedstawić dokumenty, które kilkakrotnie stwierdza­ły, że Józef Wranka już w dziewięćset czwartym wstąpił do ochotni­czej straży pożarnej na Dolnym Mieście w Gdańsku i podczas zimowych miesięcy, kiedy wszyscy flisacy odpoczywali, zmierzył się jako strażak z niejednym dużym i małym pożarem. Istniał rów­nież dokument, który głosił, że w czasie wielkiego pożaru w zakła­dach kolejowych na Przeróbce, w dziewięćset dziewiątym, strażak Wranka nie tylko gasił ogień, lecz ponadto uratował życie dwóm uczniom ślusarskim. Podobnie wypowiedział się wezwany na świadka kapitan straży pożarnej Hecht. Zeznał on do protokołu: „Jakże ma być podpalaczem ten, który gasi! Czy nie mam go jeszcze przed oczy­ma, jak uwija się na drabinie, gdy płonął kościół w Stogach? Feniks, co wynurza się z popiołów i płomieni, co gasi nie tylko ogień, lecz pożar tego świata i pragnienie Pana naszego Jezusa Chrystusa! Za­prawdę powiadam wam: Kto owego człowieka w strażackim hełmie, który ma pierwszeństwo przejazdu, którego miłują ubezpieczenia, który zawsze, czy to jako symbol, czy to z racji zawodu, nosi w kie­szeni szczyptę popiołu, kto chce tego wspaniałego Feniksa nazwać czerwonym kurem, ten zasługuje, aby mu kamień młyński uwiązać u szyi...” Chyba już państwo zauważyli, że kapitan Hecht z ochotni­czej straży pożarnej był złotoustym proboszczem, który co niedziela wychodził na ambonę w kościele Św. Barbary na Długich Ogrodach i póki trwały dochodzenia przeciwko Koljaiczkowi - Wrance, nie omieszkał w podobnych słowach wbijać swoim wiernym do głowy przypowieści o niebieskim strażaku i piekielnym podpalaczu.

Ponieważ jednak funkcjonariusze policji kryminalnej nie chodzi­li do Św. Barbary, a i w słówku „Feniks” prędzej doszukaliby się obrazy majestatu niż usprawiedliwienia Wranki, działalność Wranki w ochotniczej straży pożarnej stała się okolicznością obciążającą.

Zebrano świadectwa różnych tartaków, zasięgnięto opinii w ro­dzinnych gminach: Wranka przyszedł na świat w Tucholi: Koljaiczek był z urodzenia toruńczykiem. Drobne nieścisłości w zeznaniach star­szych flisaków i dalekich krewnych. Długo dzban nosił wodę, cóż więc dziwnego, że ucho się urwało? Gdy przesłuchania doszły do tego momentu, wielka tratwa wpłynęła właśnie na terytorium Rzeszy i poczynając od Torunia poddana była niepostrzeżonej kontroli i ob­serwacji na postojach.

Mój dziadek dopiero za Tczewem spostrzegł swoich aniołów stró­żów. Spodziewał się ich. Przejściowa bierność, granicząca z melan­cholią, przeszkodziła mu widać w tym, by pod wsią Leszkowy albo koło Kieżmarku spróbować ucieczki, co w tak dobrze znanej okolicy i z pomocą paru życzliwych mu flisaków byłoby jeszcze możliwe. Od Przegaliny, gdy tratwy pomału, wpadając jedna na drugą, wpły­nęły w Martwą Wisłę, towarzyszył im niby to niepostrzeżenie kuter rybacki, który miał na pokładzie o wiele za liczną załogę. Tuż za Płonią z nadbrzeżnych trzcin wyprysnęły dwie motorówki policji portowej i pędząc nieustannie to wzdłuż, to wszerz rzeki przecinały coraz bardziej słone, zwiastujące port wody Martwej Wisły. Za mo­stem na Stogi zaczął się kordon „niebieskich”. Składy drzewa na­przeciw stoczni Klawittera, drobniejsze warsztaty szkutnicze, coraz szerszy, wdzierający się w Motławę port drzewny, przystanie róż­nych tartaków, przystań własnej firmy z oczekującymi flisaków ro­dzinami i wszędzie „niebiescy”, nie było ich tylko po tamtej stronie u Schichaua, tam wszystko przystrojone flagami, tam działo się coś innego, tam chyba jakiś statek miał spłynąć na wodę, tam zebrał się wielki tłum, który denerwował mewy, tam odbywała się uroczystość - uroczystość na cześć mojego dziadka?

Dopiero gdy dziadek zobaczył port drzewny pełen niebieskich mundurów, gdy motorówki krążyły coraz bardziej złowieszczo i za­lewały tratwy falami, gdy zrozumiał cały ten kosztowny wysiłek, któ­rego on był przyczyną, dopiero wtedy zbudziło się w nim stare Koljaiczkowe serce podpalacza i wypluł Wrankę, wymknął się członkowi ochotniczej straży pożarnej Wrance, na cały głos i bez zająknięcia wyrzekł się jąkały Wranki i rzucił się do ucieczki, uciekał po tra­twach, po rozległych chybotliwych płaszczyznach, uciekał boso po nie heblowanym parkiecie, z dłużycy na dłużycę, ku stoczni Schi­chaua, gdzie flagi łopotały wesoło na wietrze, biegł naprzód po drew­nianych balach, gdzie spoczywało coś na pochylni - w wodzie są jednak belki - gdzie wygłaszali piękne przemówienia, gdzie nikt nie krzyczał „Wranka” czy zgoła „Koljaiczek”, gdzie mówiono: „Chrzczę cię imieniem SMS «Columbus»”, Ameryka, przeszło czterdzieści tysięcy ton wyporności, trzydzieści tysięcy koni mechanicznych, sta­tek jego cesarskiej mości, palarnia pierwszej klasy, na bakburcie kuch­nia drugiej klasy, sala gimnastyczna z marmuru, biblioteka, Amery­ka, statek jego cesarskiej mości, tunel wału napędowego, pokład spacerowy, Chwała ci w wieńcu zwycięzcy, proporzec portu macie­rzystego, książę Heinrich stoi przy kole sterowym, a mój dziadek Koljaiczek boso, ledwie dotykając krągłych bali, pędzi ku dętej or­kiestrze, naród, który ma takich książąt, z tratwy na tratwę, tłum mu wiwatuje, Chwała ci w wieńcu zwycięzcy, wszystkie syreny stoczni, syreny statków stojących w porcie, holowników i parowców wyciecz­kowych, „Columbus”, Ameryka, wolność i obok dwie motorówki oszalałe z radości, z tratwy na tratwę, po tratwach jego cesarskiej mości, i przecinają mu drogę, psują zabawę, więc musi się zatrzy­mać, a już tak pięknie pędził, i stoi samotnie na tratwie, i widzi już Amerykę, motorówki zbliżają się z boku, więc musi skoczyć - i widziano, jak mój dziadek płynął, jak podpłynął do tratwy, która ześli­znęła się na Motławę. I musiał nurkować z powodu motorówek, i zostać pod wodą, a tratwa przesuwała się nad nim i nie miała końca, rodziła wciąż nową tratwę: tratwa z tratwy twojej, na wieki wieków: tratwa.

Zamilkły silniki motorówek. Nieubłagane pary oczu przeszuki­wały powierzchnię wody. Ale Koljaiczek pożegnał się na zawsze, pod nie kończącym się drzewem umknął przed dętą orkiestrą, syre­nami, dzwonami okrętowymi i statkiem jego cesarskiej mości, przed mową księcia Heinricha i oszalałymi mewami jego cesarskiej mości, przed Chwała ci w wieńcu zwycięzcy i szarym mydłem jego cesar­skiej mości, przed Ameryką i „Columbusem”, przed wszystkimi do­chodzeniami policji.

Ciała mojego dziadka nie znaleziono. Ja, który wierzę mocno, że znalazł śmierć pod tratwą, muszę tu jednak gwoli prawdzie zdecydo­wać się na przytoczenie wszystkich wersji cudownego ocalenia.

Opowiadano, że pod tratwą znalazł jakąś szparę między balami od spodu dostatecznie szeroką, by utrzymać nad wodą usta i nos. U góry szpara podobno tak się zwężała, że nie spostrzegli jej poli­cjanci, którzy aż do nocy przeszukiwali tratwy, a nawet trzcinowe szałasy. Potem, pod osłoną ciemności - tak opowiadano dalej - dzia­dek puścił się z prądem, zmęczony co prawda, ale z niejakim szczę­ściem dotarł na drugi brzeg Motławy i na teren stoczni Schichaua, ukrył się tam w składzie złomu, a później, prawdopodobnie z pomo­cą greckich marynarzy, dostał się na jeden z tych brudnych tankow­ców, które podobno przyjęły już niejednego zbiega.

Inni twierdzili, że Koljaiczek, który był dobrym pływakiem i miał jeszcze lepsze płuca, przepłynął nie tylko pod tratwą, również i znacz­ną część pozostałej szerokości Motławy pokonał pod wodą, wydo­stał się na brzeg na terenie stoczni Schichaua, wmieszał się, nie ścią­gaj ąc niczyjej uwagi, między robotników stoczni, a wreszcie w rozentuzjazmowany tłum, śpiewał z tłumem Chwała ci w wieńcu zwycięzcy, wysłuchał jeszcze, nie szczędząc oklasków, przemówie­nia księcia Heinricha na cześć statku jego cesarskiej mości „Columbus”, po pomyślnym wodowaniu, w na pół wyschniętej odzieży znikł w tłumie i nazajutrz - w tym miejscu pierwsza wersja ocalenia po­krywa się z drugą - podróżował już na gapę jednym z osławionych greckich tankowców.

Dla całości obrazu należy tu jeszcze wspomnieć trzecią niedo­rzeczną bajkę, wedle której dziadek, niczym dryfujące drzewo, wypłynął na pełne morze, gdzie natychmiast wyłowili go rybacy z Sobieszewa i poza strefą trzech mil przesadzili na szwedzki kuter peł­nomorski. Tam, u Szwedów, jak chce bajeczka, pomału i cudownie odzyskał siły, dotarł do Malmö - i tak dalej, i tak dalej.

Wszystko to bujda i rybackie gadanie. Nie dałbym też złamanego szeląga za to, co opowiadają owi we wszystkich miastach portowych jednakowo niewiarygodni naoczni świadkowie, którzy zaraz po pierw­szej wojnie światowej rzekomo widzieli dziadka w Buffalo, USA. Miał się nazywać Joe Colchic i prowadził handel drzewem z Kana­dą. Akcjonariusz firm zapałczanych. Założyciel ubezpieczeń od ognia. Opisywano mojego dziadka jako człowieka niezwykle bogatego i samotnego: siedział za olbrzymim biurkiem w drapaczu chmur, na każdym palcu miał pierścień z płonącym kamieniem i przeprowa­dzał ćwiczenia ze swoją gwardią przyboczną, która nosiła strażackie mundury, znała polskie piosenki i nazywała się gwardią Feniksa.

ĆMA I ŻARÓWKA

Człowiek zostawił wszystko, popłynął przez wielką wodę, przy­był do Ameryki i stał się bogaty. Chcę już skończyć z moim dziad­kiem, obojętnie, czy nazywał się po polsku Kolaczek, po kaszubsku Koljaiczek, czy po amerykańsku Joe Colchic.

Niełatwo jest na zwykłym blaszanym bębenku, dostępnym w skle­pach z zabawkami i domach towarowych, wystukać drewniane, spły­wające rzeką niemal aż po horyzont tratwy. Mimo to udało mi się wystukać port drzewny, całe dryfujące drewno kołyszące się w rzecz­nych zatokach, uwięzione w trzcinie, z mniejszym już wysiłkiem zaś pochylnie stoczni Schichaua, stoczni Klawittera, licznych, częścio­wo zajmujących się tylko naprawami warsztatów szkutniczych, skład­nicę złomu w fabryce wagonów, magazyny pełne jełkich orzechów kokosowych w fabryce margaryny, wszystkie znane mi zakamarki Wyspy Spichrzów. Dziadek nie żyje, nie daje mi odpowiedzi, nie okazuje żadnego zainteresowania cesarskimi wodowaniami, trwają­cą często dziesiątki lat, rozpoczynającą się od wodowania zagładą statku, który w tym wypadku nazywał się „Columbus”, nazywany był także chlubą floty, wziął oczywiście kurs na Amerykę i później został zatopiony albo sam się zatopił, może też został wydobyty i przebudowany, przemianowany albo pocięty na złom. Być może ów „Columbus” tylko dał nurka, poszedł w ślady mojego dziadka i dziś ze swoimi czterdziestoma tysiącami ton, z palarnią, salą gim­nastyczną z marmuru, basenem pływackim i kabinami do masażu dryfuje, powiedzmy, w liczącej sześć tysięcy metrów toni Rowu Fili­pińskiego czy Gębiny Emdeńskiej: można o tym przeczytać w „Weyerze” albo w kalendarzach morskich - sądzę, że pierwszy lub drugi „Columbus” zatopił się sam, bo kapitan nie chciał przeżyć jakiejś hańby związanej z wojną.

Część tratwianej historii odczytałem Brunowi, potem, prosząc o bezstronność, zadałem nurtujące mnie pytanie.

- Piękna śmierć! - zachwycił się Bruno i z pomocą sznurków zaczął od razu przeobrażać mojego dziadka - topielca w jeden ze swo­ich węźlastych stworów. Miałem zadowolić się jego odpowiedzią i nie emigrować w szaleńczych myślach do USA z zamiarem wyłu­dzenia spadku.

Moi przyjaciele Klepp i Vittlar przyszli do mnie z wizytą. Klepp przyniósł płytę jazzową z dwoma kawałkami Kinga Olivera, Vittlar krygując się wręczył mi czekoladowe serce zawieszone na różowej wstążce. Wyprawiali najróżniejsze hece, parodiowali sceny z moje­go procesu, a ja, żeby im sprawić przyjemność, udawałem dobry humor, jak we wszystkie dni odwiedzin, i śmiałem się nawet z naj­głupszych żartów. I mimochodem, zanim Klepp zdążył przystąpić do nieodzownego wykładu na temat związków między jazzem a mark­sizmem, opowiedziałem historię człowieka, który w dziewięćset trzy­nastym, a więc na krótko przedtem, nim się zaczęło, znalazł się pod tratwą ciągnącą się prawie bez końca i więcej już się nie wynurzył; nie znaleziono nawet jego zwłok.

Na moje pytanie - rzuciłem je swobodnie, z ostentacyjnym znu­dzeniem - Klepp niechętnie obrócił głowę na otłuszczonej szyi, roz­piął się i zapiął, naśladował ruchy pływaka i udawał, że znajduje się pod tratwą. W końcu wymigał się, brak odpowiedzi składając na karb zbyt wczesnego popołudnia.

Vittlar trzymał się sztywno, założył nogę na nogę, uważając przy tym na zaprasowany kant, okazywał ową wytworną, ekstrawaganc­ką wyniosłość, właściwą chyba jeszcze tylko aniołom w niebie: - Znajduję się na tratwie. Ładnie jest na tratwie. Komary mnie tną, to jest dokuczliwe... Znajduję się pod tratwą. Komary mnie nie tną, to jest przyjemne. Myślę, że można by żyć pod tratwą, gdyby człowiek nie zamierzał jednocześnie, przebywając na tratwie, pozwolić się ciąć komarom.

Vittlar zrobił swoją wypróbowaną pauzę, przyjrzał mi się bacz­nie, potem, jak zawsze, gdy chce upodobnić się do sowy, uniósł z natury już wysokie brwi i powiedział z teatralną przesadą:

- Przypuszczam, że w wypadku topielca, w wypadku człowieka pod tratwą, chodziło o twojego ciotecznego, jeśli już nie rodzonego dziadka. Ponieważ jako cioteczny, a w dużo większym stopniu jako rodzony dziadek czuł się wobec ciebie zobowiązany, postradał ży­cie; bo nic nie byłoby dla ciebie bardziej uciążliwe niż posiadanie żyjącego dziadka. Jesteś nie tylko mordercą ciotecznego dziadka, jesteś mordercą rodzonego dziadka! Ponieważ jednak on, jak to chęt­nie czyni każdy prawdziwy dziadek, chciał cię trochę ukarać, pozba­wił cię satysfakcji wnuka, który wskazuje na obrzmiałe od wody zwłoki i używa takich słów jak: „Spójrzcie na mojego martwego dziad­ka. To bohater! Utonął, kiedy tamci go ścigali”. Twój dziadek pozba­wił świat i wnuka swoich zwłok, żeby przyszłe pokolenie i wnuk długo jeszcze mogli się nim zajmować. - Potem, z jednego patosu przeskakującego w inny, podstępny, nachylony lekko, udający po­jednanie Vittlar: - Ameryka, ciesz się, Oskarze! Masz przed sobą cel, zadanie. Tutaj cię uniewinnią, wypuszczą. Dokąd się zwrócisz, jeśli nie do Ameryki, gdzie odnajduje się wszystko, nawet zaginionego dziadka!

Jakkolwiek drwiąca i głęboko obraźliwa była odpowiedź Vittlara, dawała mi jednak więcej pewności niż ledwie odróżniająca życie od śmierci gadanina mojego przyjaciela Kleppa czy odpowiedź pie­lęgniarza Bruna, który śmierć dziadka tylko dlatego nazwał piękną, że wkrótce po niej spłynął z pochylni „Columbus” i wzburzył fale. Chwalę więc sobie Vittlarowska, konserwującą dziadków Amerykę, wytknięty cel, przykład, którym mogę się pocieszać, gdy mając dość Europy chcę wypuścić z rąk bębenek i pióro: „Pisz dalej. Oskarze, rób to dla swojego bajecznie bogatego, ale zmęczonego, handlujące­go drzewem w Buffalo, USA, dziadka Koljaiczka, który w swoim drapaczu bawi się zapałkami!”

Gdy Klepp i Vittlar pożegnali się i wreszcie sobie poszli, Bruno przewietrzył porządnie pokój usuwając wszystek dokuczliwy zapach przyjaciół. Wtedy znów sięgnąłem po bębenek, nie przywoływałem już jednak bali z ukrywających śmierć tratw, lecz wybijałem ów szyb­ki, skoczny rytm, któremu od sierpnia dziewięćset czternastego mu­sieli poddać się wszyscy. Nie da się więc uniknąć, że i mój tekst, aż do chwili moich narodzin, odtworzy w wielkim skrócie drogę owego żałobnego orszaku, jaki dziadek zostawił w Europie.

Gdy Koljaiczek zniknął pod tratwą, na pomoście tartaku wśród flisackich rodzin trwożyła się o niego moja babka z córką Agniesz­ką, Wincenty Broński i jego siedemnastoletni syn Jan. Nieco na uboczu stał Grzegorz Koljaiczek, starszy brat Józefa, którego we­zwano do miasta na przesłuchanie. Ów Grzegorz miał zawsze dla policji jedną i tę samą odpowiedź: „Brata to jakbym wcale nie znał. W gruncie rzeczy wiem tylko, że mu na imię Józef, a jak widzia­łem go ostatni raz, miał chyba dziesięć, może dwanaście lat. Buty mi czyścił i chodził po piwo, jeśli oboje z matką chcieliśmy się napić”.

Choć okazało się, że prababka była piwoszką, z odpowiedzi Grze­gorza Koljaiczka nic policji nie przyszło. Za to z istnienia starszego Koljaiczka przyszło coś mojej babce Annie. Grzegorz, który całe lata spędził w Szczecinie, Berlinie, a ostatnio w Pile, pozostał w Gdań­sku, znalazł pracę w prochowni „Bastionu Królik” i po roku, gdy wszystkie komplikacje, jak małżeństwo z fałszywym Wranką, zostały wyjaśnione i odłożone do akt, ożenił się z moją babką, która z Koljaiczkami nie chciała się rozstać, która nigdy, w każdym razie w tak szybkim tempie, nie wyszłaby za Grzegorza, gdyby nie był Koljaiczkiem.

Praca w prochowni ustrzegła Grzegorza przed barwnym, a nieba­wem szarym mundurem. Mieszkali we trójkę w tym samym półtoraizbowym mieszkaniu, które przez wiele lat dawało schronienie pod­palaczowi. Okazało się jednak, że Koljaiczek Koljaiczkowi nierówny, gdyż zaledwie po roku małżeństwa babka była zmuszona wynająć stojący akurat pustką sklep w suterenie kamienicy na Przeróbce i sprzedając różności, od szpilki po główkę kapusty, szukać zarobku, bo choć Grzegorz w prochowni zarabiał turę pieniędzy, w domu nie dawał ani grosza na najpotrzebniejsze wydatki, lecz wszystko prze­pijał. O ile Grzegorz, prawdopodobnie po mojej prababce, był pijanicą, o tyle mój dziadek Józef należał do ludzi, którzy co pewien czas lubią sobie gardło przepłukać. Grzegorz nie pił dlatego, że był smut­ny. Nawet kiedy zdawał się wesoły, co zdarzało się rzadko, bo cier­piał na melancholię, nie pił dla rozweselenia. Pił, bo wszystkie rze­czy, także alkohol, zgłębiał gruntownie. Nikt nie widział, by Grzegorz Koljaiczek kiedykolwiek zostawił nie dopity kieliszek jałowcówki.

Moja mama, podówczas pulchna piętnastoletnia dziewczyna, ro­biła co mogła, pomagała w sklepie, naklejała kupony z kartek żyw­nościowych, w soboty roznosiła towary i pisała niezręczne, lecz fan­tazyjne ponaglenia, które miały ściągać długi od kupującej na kredyt klienteli. Szkoda, że nie mam żadnego z tych listów. Jakżeby to było pięknie, gdybym w tym miejscu mógł przytoczyć parę na pół dzie­cinnych, na pół dziewczęcych rozpaczliwych apeli półsieroty, bo Grzegorz Koljaiczek nie był pełnowartościowym ojczymem. Moja babka i jej córka miały niemało kłopotów, żeby swoją wypełnioną najczęściej miedzią i skąpą ilością srebra kasę, która składała się z dwóch leżących jeden na drugim blaszanych talerzy, uchronić przed melancholijnym Koljaiczkowym wzrokiem zawsze spragnionego prochownika. Dopiero gdy w dziewięćset siedemnastym Grzegorz Koljaiczek umarł na grypę, dochody sklepiku wzrosły trochę, ale nie za wiele; bo czymże jeszcze można było handlować w dziewięćset siedemnastym?

Pokój w półtoraizbowym mieszkaniu, który od śmierci prochow­nika stał pusty, gdyż moja mama, lękając się piekła, nie chciała się tam wprowadzić, zajął Jan Broński, wówczas mniej więcej dwudzie­stoletni kuzyn mamy, który opuścił Bysewo i swojego ojca Wincen­tego, aby z dobrym świadectwem ukończenia gimnazjum w Kartu­zach i po odbytej praktyce w urzędzie pocztowym powiatowego miasteczka rozpocząć teraz na Poczcie Głównej Gdańsk przeciętną karierę urzędniczą. Prócz walizki Jan sprowadził do mieszkania ciot­ki olbrzymi zbiór znaczków pocztowych. Zbierał już od najmłodszych lat, miał więc do poczty nie tylko zawodowy, lecz także osobi­sty, zawsze ciepły stosunek. Wątły, lekko pochylony młody człowiek miał dość ładną, owalną, może trochę zbyt słodką twarz i wyłupiaste niebieskie oczy, tak że moja mama, wówczas siedemnastoletnia dziew­czyna, mogła się w nim zakochać. Jan już trzykrotnie stawał przed komisją poborową, ale za każdym razem zwalniano go z uwagi na kiepski stan zdrowia; co w tamtych czasach, gdy wszystkich jako tako trzymających się prosto wysyłano pod Verdun, aby na ziemi francuskiej wyciągnęli się poziomo na wieczność, mówiło dość o konstytucji Jana Brońskiego.

Romans powinien był właściwie zacząć się już przy wspólnym oglądaniu albumów ze znaczkami, przy sprawdzaniu, głowa przy głowie, ząbkowań szczególnie cennych egzemplarzy. Zaczął się jed­nak albo wybuchł dopiero, gdy Jana powołano na czwartą komisję. Mama odprowadziła go, bo i tak miała iść do miasta, pod komendę rejonową, czekała tam koło budki strzeżonej przez landszturmistę i podzielała przekonanie Jana, że tym razem będzie musiał pojechać do Francji, aby wykurować zapadniętą klatkę piersiową w zasobnym w żelazo i ołów powietrzu tego kraju. Być może mama kilka razy i ze zmiennym rezultatem przeliczała guziki landszturmisty. Wyobrażam sobie, że guziki wszystkich mundurów tak są rozmieszczone, iż ten, na którym kończy się liczenie, zawsze oznacza Verdun, Hartmannsweilerkopf2 albo rzeczkę: Sommę czy Marne.

Gdy po niespełna godzinie z głównego wejścia komendy rejono­wej wysunął się wezwany po raz czwarty na komisję chłopina, poty­kając się zbiegł ze schodów i rzucając się na szyję Agnieszce, mojej mamie, wyszeptał tak wówczas popularny wierszyk: „Nie ta krzepa, nie ten wzrok, zobaczymy się za rok”, wtedy mama po raz pierwszy trzymała Jana Brońskiego w ramionach i nie wiem, czy kiedykol­wiek później trzymając go w ramionach była bardziej szczęśliwa.

Szczegóły tej młodzieńczej wojennej miłości nie sami znane. Jan sprzedał część swojego zbioru znaczków, aby zaspokoić wymagania mamy, mającej żywe upodobanie do rzeczy pięknych, strojnych i drogich, i podobno prowadził w owym czasie dziennik, który póź­niej zaginął. Babka tolerowała widać zażyłość dwojga młodych - można przypuszczać, że wykraczała ona poza stosunki siostrzano - braterskie - bo jeszcze tuż po wojnie Jan Broński mieszkał w ciasnym mieszkaniu na Przeróbce. Wyprowadził się dopiero, gdy nie dało się już zaprzeczyć istnieniu niejakiego pana Matzeratha, które potwierdziło się niezbicie. Mama musiała poznać owego pana latem w dziewięćset osiemnastym, pracując w szpitalu wojskowym na Srebrzysku pod Oliwą jako młodsza pielęgniarka. Alfred Matzerath, ro­dem z Nadrenii, leżał tam z przestrzelonym udem i dzięki wesołemu nadreńskiemu usposobieniu stał się niebawem ulubieńcem wszystkich sióstr - nie wyłączając siostry Agnieszki. Na pół wyleczony, kuśtykał korytarzem opierając się na ramieniu tej czy owej pielęgniarki i poma­gał siostrze Agnieszce w kuchni, bo jej okrągła buzia tak ładnie wyglą­dała w pielęgniarskim czepku, a poza tym on, zamiłowany kucharz, umiał wyrażać swoje uczucia w przyrządzanych zupach.

Gdy rana się wygoiła, Alfred Matzerath pozostał w Gdańsku i od razu znalazł tam pracę jako przedstawiciel swojej nadreńskiej firmy, sporego przedsiębiorstwa przemysłowego branży papierniczej. Woj­na wyczerpała swe siły. Wyszykowano, dając okazję do następnych wojen, traktaty pokojowe: obszar wokół ujścia Wisły, mniej więcej od osady Skowronki, Mierzei Wiślanej, wzdłuż Nogatu do Piekła, stamtąd z biegiem Wisły do wsi Czatkowy, skręcający pod kątem prostym w lewo do Sobowidza, potem zataczający łuk wokół Lasu Zaskoczyńskiego aż po Jezioro Otomińskie, pozostawiający po tam­tej stronie Matarnię, Rębiechowo i Bysewo mojej babki i pod Małym Kackiem dochodzący do Bałtyku, ogłoszony został Wolnym Mia­stem i podporządkowany Lidze Narodów. Polska otrzymała na wła­ściwym obszarze miasta port wolnocłowy, Westerplatte ze składem amunicji, zarząd kolei i własną pocztę przy placu Heweliusza.

Podczas gdy znaczki Wolnego Miasta nadawały listom hanzeatycką, czerwono - złotą, przedstawiającą kogi i herby okazałość, Po­lacy przyklejali do kopert makabrycznie fioletowe obrazki, które ilu­strowały historie Kazimierza Jagiellończyka i Batorego.

Jan Broński przeniósł się na Pocztę Polską. Jego przejście nastą­piło spontanicznie, tak samo jak opcja na rzecz Polski. Wiele osób dopatrywało się powodów przyjęcia polskiego obywatelstwa w po­stępowaniu mojej mamy. W roku dwudziestym, gdy marszałek Piłsudski pobił pod Warszawą Armię Czerwoną, a ludzie pokroju Win­centego Brońskiego przypisywali cud nad Wisłą Najświętszej Pannie Marii, zaś rzeczoznawcy wojskowi albo generałowi Sikorskiemu, albo generałowi Weygandowi, w tym więc polskim roku mama zaręczyła się z obywatelem Rzeszy Matzerathem. Skłonny jestem wierzyć, że moja babka Anna, podobnie jak Jan, nie zgadzała się na te zaręczyny. Pozostawiła córce sklep w suterenie na Przeróbce, który z czasem doszedł do pewnego rozkwitu, przeniosła się do brata Wincentego do Bysewa, a więc do Polski, zajęła się, jak w czasach przedkoljaiczkowych, gospodarką na buraczanych i ziemniaczanych polach, po­zwalała coraz bardziej i bardziej nawiedzonemu przez łaskę bratu na obcowanie i rozmowy z Niepokalaną Królową Polski i zadowalała się siadywaniem w czterech spódnicach przy jesiennym ognisku z naci ziemniaczanej i spoglądaniem w stronę horyzontu, który po dawnemu słupy telegraficzne dzieliły na równe odcinki.

Dopiero gdy Jan Broński znalazł i niebawem poślubił swoją Ja­dwigę, Kaszubkę z miasta, która jednak miała w Rębiechowie jeszcze trochę ziemi, stosunki między Janem a moją mamą uległy poprawie. Na potańcówce w „Cafe Woyke”, gdzie doszło do przypadkowego spotkania, mama podobno przedstawiła Jana Matzerathowi. Obaj tak różni, lecz w stosunku do mamy jednomyślni panowie przypadli so­bie do gustu, chociaż Matzerath bez ogródek nazwał przejście Jana na Pocztę Polską zwariowanym pomysłem. Jan tańczył z mamą. Matzerath z grubokościstą, rosłą Jadwigą, która miała nierozumne krowie spojrzenie, wskutek czego otoczenie stale ją posądzało, że jest w ciąży. Nieraz jeszcze tańczyli ze sobą na krzyż, w jednym tań­cu myśleli już o następnym, w one - stepie wybiegali naprzód, w wal­cu angielskim zwalniali, wreszcie w charlestonie odnajdywali wiarę w siebie, a w slow - foxie zmysłowość, która graniczyła z religijnym uniesieniem.

Kiedy w dziewięćset dwudziestym trzecim, gdy sypialnię można było wytapetować równowartością pudełka zapałek, a więc wzor­kiem w zera, Alfred Matzerath żenił się z moją mamą, jednym świad­kiem na ślubie był Jan, drugim kupiec kolonialny Mühlen. O tym Mühlenie niewiele potrafię powiedzieć. Wart jest wzmianki tylko dlatego, że mama i Matzerath przejęli po nim kiepsko idący, zrujno­wany przez biorącą na kredyt klientelę sklep kolonialny na przed­mieściu, we Wrzeszczu; stało się to w momencie, gdy wprowadzono markę rentową. W ciągu krótkiego czasu mamie, która w sklepiku na Przeróbce nabrała dużej zręczności w postępowaniu z wszelkiego rodzaju klientami na kredyt, a ponadto miała wrodzoną żyłkę do in­teresu, dowcip i cięty język, udało się tak dalece dźwignąć podupa­dły sklep, że Matzerath musiał rzucić posadę przedstawiciela w branży papierniczej, i tak już gęsto obsadzonej, aby pomagać w handlu.

Obydwoje wspaniale się uzupełniali. Mama odnosiła za ladą suk­cesy nad klientami, Nadreńczyk zaś w stosunkach z przedstawiciela­mi i przy zakupach w hurcie. Do tego dochodziło zamiłowanie Matzeratha do kucharskiego fartucha, do pracy w kuchni, obejmującej również zmywanie i odciążającej mamę, będącą raczej zwolennicz­ką szybkich potraw.

Mieszkanie, przylegające do sklepu, było co prawda ciasne i źle rozwiązane, ale w porównaniu z warunkami lokalowymi na Przerób­ce, które znam tylko z opowiadań, dostatecznie wygodne, jak na drobnomieszczańskie wymagania, aby mama, przynajmniej w pierwszych latach małżeństwa, czuła się dobrze na Labesa.

Na końcu długiego, lekko załamanego korytarza, w którym naj­częściej piętrzyły się paczki z proszkiem do prania, znajdowała się obszerna kuchnia, również co najmniej w połowie zastawiona towa­rami, puszkami konserw, workami z mąką i pudełkami płatków owsia­nych. Bawialnia o dwóch oknach wychodzących na ozdobiony la­tem bałtyckimi muszlami ogródek przed domem i na ulicę stanowiła centrum parterowego mieszkania. O ile tapeta miała dużo winnej czer­wieni, o tyle kozetka pokryta była niemal purpurą. Rozsuwany stół jadalny z zaokrąglonymi rogami, cztery czarne krzesła obite skórą i okrągły stoliczek z przyborami do palenia, który ciągle musiał zmie­niać miejsce, stały rozkraczone czarno na niebieskim dywanie. Czar­ny i złoty zegar stojący między oknami. Przylegający czarno do pur­purowej kozetki, z początku wypożyczony, później pomału spłacony fortepian z obrotowym taborecikiem na żółtawobiałej długowłosej skórze. Naprzeciwko fortepianu kredens. Czarny kredens z wypole­rowanymi, ujętymi w jajowate pręty, przesuwanymi szybkami, z bar­dzo czarnymi owocowymi ornamentami na dolnych, zamykających naczynia i obrusy drzwiczkach, z czarnymi szponiastymi nóżkami, z czarnym rzeźbionym gzymsem - i między kryształową czarą z de­koracyjnymi owocami a zielonym, wygranym na loterii pucharem owa luka, którą dzięki handlowej zapobiegliwości mamy miało póź­niej wypełnić jasnobrązowe radio.

Sypialnia była utrzymana w kolorze żółtym i wychodziła na po­dwórze czteropiętrowej kamienicy. Proszę mi wierzyć, że baldachim nad szerokim małżeńskim łożem był jasnoniebieski, że u wezgłowia w jasnoniebieskim blasku leżała w pieczarze, oprawiona w ramy, oszklona, pokutująca Magdalena w kolorze cielistym, kierowała westchnienia w prawy górny róg obrazu i na wysokości piersi zała­mywała ręce o tylu palcach, że zawsze podejrzewając, iż jest ich wię­cej niż dziesięć, trzeba je było od nowa przeliczyć. Naprzeciw mał­żeńskiego łoża biało lakierowana szafa na ubrania z lustrem w drzwiach, po lewej toaletka; po prawej komoda z marmurowym blatem, wreszcie zwisająca z sufitu, nie obciągnięta materiałem jak w salonie, lecz rzucająca światło spod jasnoróżowych porcelanowych kloszy na dwóch mosiężnych ramionach, tak że widoczne były ża­rówki, lampa sypialniana.

Przebębniłem dzisiaj długie przedpołudnie, zadawałem bębenkowi pytania, chciałem się dowiedzieć, czy żarówki w naszej sypialni miały czterdzieści, czy sześćdziesiąt świec. Nie po raz pierwszy zadaję so­bie i swojemu bębenkowi to tak dla mnie ważne pytanie. Często upły­wają godziny, zanim odnajdę te żarówki. Bo czy za każdym razem nie muszę zapomnieć o tysiącu źródeł światła, które przy wchodze­niu i wychodzeniu z wielu mieszkań włączając i wyłączając odpo­wiednie kontakty ożywiałem lub usypiałem, zapomnieć po to, aby wolnym od wszelkiej retoryki bębnieniem dotrzeć przez las znorma­lizowanych lamp do owej lampy w naszej sypialni przy Labesa?

Mama zległa w domu. Gdy wystąpiły bóle, stała jeszcze w skle­pie i nasypywała cukier do niebieskich funtowych i półfuntowych torebek. W końcu było już za późno na przewiezienie jej do kliniki położniczej, trzeba było zawołać starszą akuszerkę z pobliskiej ulicy Herty, która już tylko z rzadka sięgała po swoją walizeczkę. W sy­pialni akuszerka pomogła mamie i mnie uwolnić się od siebie.

Przyszedłem na świat pod dwiema sześćdziesięcioświecowymi żarówkami. Toteż jeszcze dziś tekst biblijny: „Niech się stanie świa­tłość. I stała się światłość” - robi na mnie wrażenie najbardziej uda­nego sloganu reklamowego firmy Osram. Poza nieuniknionym pęk­nięciem krocza poród przebiegł gładko. Bez trudu wyzwoliłem się z cenionego jednakowo przez matki, embriony i akuszerki położenia główkowego.

Powiem od razu: Należałem do owych przenikliwych niemowląt, których rozwój duchowy jest w chwili narodzin zakończony i w przy­szłości musi już tylko się potwierdzać. Podobnie jak w stanie em­brionalnym nie ulegając wpływom byłem posłuszny jedynie same­mu sobie i przeglądając się w wodach płodowych nabierałem szacunku do siebie, tak teraz wsłuchiwałem się krytycznie w pierw­sze spontaniczne wypowiedzi rodziców pod żarówkami. Miałem wyczulone ucho. Choć można było nazwać je małym, odstającym, zalepionym i od biedy ślicznym, zachowywało jednak każde z tych tak odtąd dla mnie ważnych, bo stanowiących pierwsze wrażenia zdań. Więcej jeszcze: wszystko, co pochwyciłem owym uchem, oceniałem natychmiast maleńkim mózgiem i po rozważeniu tego, co usłyszałem, postanawiałem to i owo przyjąć - tamto zdecydowanie odrzucić.

- Chłopak - powiedział ów pan Matzerath, który uważał się za mojego ojca. - Obejmie kiedyś sklep. Nareszcie wiemy, po co tak harujemy.

Mama mniej myślała o sklepie, więcej o przyrodzeniu syna:

Wiedziałam przecie, że to chłopczyk, chociaż nieraz mówiłam, że będzie dziewuszka.

W ten sposób zawarłem przedwczesną znajomość z kobiecą logi­ką i po chwili usłyszałem:

- Jak mały Oskar skończy trzy lata, dostanie blaszany bębenek.

Dłuższy czas porównując w myślach matczyne i ojcowskie obiet­nice, ja, Oskar, obserwowałem i podsłuchiwałem ćmę, która zabłą­dziła do naszego pokoju. Nieduża i włochata, zalecała się do obydwu sześćdziesięcioświecowych żarówek, rzucała cienie, które niewspół­miernie do rozpiętości jej skrzydeł pokrywały, zapełniały, powięk­szały drganiami pokój wraz z umeblowaniem. Pozostała mi jednak w pamięci nie tyle ta gra świateł i cieni, co raczej ów zgiełk, roz­brzmiewający między ćmą a żarówką: ćma trajkotała, jakby spieszno jej było pozbyć się swojej wiedzy, jakby już nie miało jej starczyć czasu na późniejsze rozmówki ze źródłami światła, jakby dialog z żarówką w każdym wypadku był ostatnią spowiedzią ćmy i zgod­nie z owym rodzajem absolucji, jakiej udzielają żarówki, nie dawał więcej okazji do grzechu i egzaltacji.

Dziś Oskar mówi wprost: Ćma bębniła. Słyszałem, jak bębnią króliki, lisy i popielice. Żaby umieją bębnieniem sprowadzać burzę. Dzięcioła pomawia się o to, że wybębnia robaki z ich kryjówek. Wreszcie człowiek wali w kotły, talerze, werble i bębny. Mówi się o rewolwerze bębenkowym, o podbijaniu bębenka, o czymś się bęb­ni, coś się odbębnia, bębniąc składa się do grobu. Czynią to dobosze, bębniści. Są kompozytorzy, którzy piszą koncerty na smyczki i per­kusję. Mogę wspomnieć o dużym i małym capstrzyku, a także powo­łać się na dotychczasowe próby Oskara; wszystko to jest niczym wobec orgii bębnienia, jaką z okazji moich narodzin urządziła ćma na dwóch zwykłych sześćdziesięcioświecowych żarówkach. Może są Murzyni w najczarniejszej Afryce, może są Murzyni w Ameryce, co jeszcze nie zapomnieli Afryki - może ci ludzie mający rytm we krwi potrafią bębnić karnie i zarazem swobodnie, tak samo lub po­dobnie jak moja ćma albo naśladując afrykańskie ćmy, które prze­cież, jak wiadomo, są jeszcze większe i wspanialsze niż ćmy Europy wschodniej; ja trzymam się swojej wschodnioeuropejskiej skali, trzy­mam się więc owej niedużej, brązowo nakrapianej ćmy, która była świadkiem moich narodzin, nazywam ją mistrzynią Oskara.

Było to w pierwszych dniach września. Słońce stało pod znakiem Panny. Z oddali nadciągała nocą burza, przesuwając skrzynie i szafy. Merkury uczynił mnie krytycznym, Uran pomysłowym, Wenus kazała mi wierzyć w łut szczęścia, Mars - w ambicję. W domu ascendenta znalazła się Waga, czemu zawdzięczam drażliwość i skłonność do przesady. Neptun zajmował dom dziesiąty, dom środka życia, i osadził mnie między cudem a ułudą. Saturn był tym, co w domu trzecim, w opozycji do Jupitera, podał w wątpliwość moje pocho­dzenie. Któż jednak przysłał ćmę i pozwolił jej, jak również poucza­jącemu łoskotaniu burzy spotęgować we mnie pragnienie obiecane­go przez matkę blaszanego bębenka, sprawić, że ów instrument stawał mi się coraz bardziej poręczny i pożądany?

Krzycząc na pokaz i udając zsiniałego oseska postanowiłem od­rzucić z miejsca propozycję ojca, a zatem wszystko, co dotyczyło sklepu kolonialnego, natomiast życzenie mamy, w odpowiednim cza­sie, czyli na moje trzecie urodziny, przychylnie rozpatrzyć.

Na marginesie tych wszystkich spekulacji dotyczących mojej przy­szłości utwierdziłem się w przekonaniu, że mama i ów ojciec, Matzerath, nie mieli odpowiedniego organu, aby zrozumieć i ewentual­nie uwzględnić moje zastrzeżenia i decyzje. Samotny i nie zrozumiany, leżał Oskar pod żarówkami, wyciągnął wniosek, że tak już zostanie, póki w sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat później ostateczne zwarcie nie odetnie dopływu prądu do wszystkich źródeł światła, toteż stracił ochotę do życia pod żarówkami, zanim jeszcze się zaczęło; i tylko obiecany blaszany bębenek przeszkodził mi wówczas silniej zama­nifestować pragnienie powrotu do embrionalnej pozycji główkowej.

W dodatku akuszerka przecięła pępowinę; nic więc nie dało się już zrobić.

ALBUM

Strzegę skarbu. Przez wszystkie złe lata, składające się tylko z kalendarzowych dni, strzegłem go, chowałem, znów wyciągałem z ukrycia; w czasie podróży wagonem towarowym przyciskałem go czule do piersi, a kiedy spałem, spał Oskar na swoim skarbie, na albumie z fotografiami.

Cóż bym począł bez tego odsłaniającego wszystko, otwartego grobu rodzinnego? Ma on sto dwadzieścia stron. Na każdej z nich przyklejone są obok siebie i jedno pod drugim zdjęcia, prostokątne, rozdzielone starannie, tu zachowując symetrię, ówdzie stawiając ją pod znakiem zapytania; jest ich cztery lub sześć, niekiedy tylko dwa. Album jest oprawny w skórę i z biegiem czasu coraz mocniej prze­siąka jej zapachem. Były czasy, gdy wiatry i burze dały mu się we znaki. Zdjęcia poodrywały się, ich zaniedbany stan zmuszał mnie do szukania spokoju i okazji, ażeby klej przywrócił zaginionym niemal wizerunkom należne im miejsce.

Cóż na tym świecie, jakaż powieść mogłaby dorównać epickiej rozległości albumu z fotografiami? Oby Pan Bóg, który niczym pil­ny amator co niedziela fotografuje nas z góry, a więc w okropnym skrócie, i lepiej czy gorzej eksponowanych wkleja do swojego albu­mu, oby więc Pan Bóg zechciał poprowadzić mnie pewną ręką - uda­remniając wszelką nader rozkoszną, lecz niestosownie długą zwłokę - przez ten album nie podsycając zamiłowania Oskara do labirynto­wych wędrówek; miałbym ogromną ochotę uzupełnić te fotografie oryginałami.

Oto powierzchowne spostrzeżenia: widać tu najróżniejsze mun­dury, widać, jak zmienia się moda i uczesanie, jak mama robi się tęższa, Jan bardziej wątły, są tu ludzie, których wcale nie znam, a tu można by zgadywać: kto robił zdjęcie, tu wreszcie wszystko się psu­je - fotografia artystyczna przełomu wieków wyradza się w fotogra­fię użytkową naszych czasów. Weźmy ów pomnikowy wizerunek mojego dziadka Koljaiczka i zdjęcie paszportowe mojego przyjacie­la Kleppa. Samo zestawienie stonowanego brazowawo portretu dziad­ka i gładkiej, wołającej o stempel fotografii paszportowej Kleppa przekonuje mnie coraz dobitniej, do czego doprowadził postęp w dziedzinie fotografowania. Dość wspomnieć okoliczności towa­rzyszące temu błyskawicznemu fotopstrykaniu. Przy tym sobie mam jeszcze więcej do wyrzucenia niż Kleppowi, bo jako właściciel tego albumu powinienem był zadbać o poziom. Jeśli któregoś dnia czeka nas piekło, to jedna z najbardziej wyszukanych mąk będzie polegała na tym, że nagiego człowieka zamknie się w jakimś pomieszczeniu sam na sam z oprawionymi w ramkę fotografiami robionymi za jego życia. Szybko troszkę patosu: O, człowieku między zdjęciami bły­skawicznymi, migawkami, fotografiami paszportowymi! Człowieku w świetle błyskowym, człowieku stojący prosto przed krzywą wieżą w Pizie, człowieku z kabiny, który musisz wyeksponować prawe ucho, żebyś nadawał się do paszportu! I - precz z patosem: Może i to pie­kło będzie zupełnie znośne, jako że najgorsze zdjęcia człowiek sam sobie wymyśla, ale ich nie robi, a jeśli robi, to nie wywołuje.

W początkach naszej znajomości, kiedy to jedząc spaghetti przy Jülicher Strasse zawarliśmy przyjaźń, obaj z Kleppern kazaliśmy so­bie robić i wywoływać zdjęcia. Nosiłem się wówczas z myślą o po­dróży. To znaczy, byłem tak smutny, że chciałem wybrać się w pod­róż i w związku z tym wszcząć starania o paszport. Ponieważ jednak nie miałem dość pieniędzy, żeby sfinansować podróż pełnowarto­ściową, czyli obejmującą Rzym, Neapol, a przynajmniej Paryż, cie­szyłem się z braku gotówki, bo nie byłoby rzeczy smutniejszej ponad konieczność wyjazdu w stanie przygnębienia. Ponieważ jednak obaj mieliśmy dość pieniędzy, żeby pójść do kina, chodziliśmy z Klep­pern w owym czasie do kin, gdzie wyświetlano, pod gust Kleppa, filmy z Dzikiego Zachodu i, wedle mojego upodobania, obrazy, w których Maria Schell płakała przebrana za siostrę miłosierdzia, a Borsche, jako lekarz naczelny, tuż po najtrudniejszej operacji, przy otwartych drzwiach balkonu grał sonatę Beethovena i poczuwał się do odpowiedzialności.

Bardzo cierpieliśmy nad tym, że seanse trwały tylko dwie godzi­ny. Niejeden program chciałoby się obejrzeć dwa razy. Często też po zakończeniu filmu wstawaliśmy z miejsc, żeby ponownie kupić w kasie bilet na ten sam spektakl. Ale gdy tylko wychodziliśmy z sali kinowej i spostrzegaliśmy dłuższy czy krótszy ogonek do kasy, zapał nas opuszczał. Nie tylko przed kasjerką, także przed zupełnie obcy­mi typami, którzy bezceremonialnie gapili się na nasze fizjonomie, za bardzo nam było wstyd, żebyśmy odważyli się przedłużyć kolejkę pod kasą.

Niemal po każdym filmie szliśmy więc do zakładu fotograficzne­go w pobliżu Craf - Adolf - Platz, aby zamówić sobie zdjęcia paszpor­towe. Już nas tam znano, uśmiechano się, gdyśmy wchodzili, pro­szono uprzejmie, żebyśmy zajęli miejsca; byliśmy klientami, a więc ludźmi szanowanymi. Skoro tylko kabina była wolna, panienka, o której wiem tylko tyle, że była miła, wpychała nas jednego po drugim do środka, paru szybkimi ruchami ustawiała najpierw mnie, po­tem Kleppa, kazała nam patrzeć w określony punkt, póki błysk świa­tła i połączony z nim dzwonek nie zdradzały nam, że zostaliśmy już sześć razy, jeden po drugim, uwiecznieni na kliszy.

Ledwie sfotografowanych, jeszcze z zastygłym uśmiechem w kącikach ust, panienka wciskała nas w wygodne plecione fotele i prosiła miło, bardzo miło i równie miło ubrana, o pięć minut cierpli­wości. Czekaliśmy chętnie. Ostatecznie mieliśmy na co: na nasze zdjęcia paszportowe, których tak byliśmy ciekawi. Po siedmiu zale­dwie minutach wciąż miła, poza tym nie dająca się opisać panienka wręczała nam dwie kopertki, a myśmy płacili.

Ten triumf w lekko wyłupiastych oczach Kleppa. Skoro tylko mieliśmy kopertki, mieliśmy też pretekst, żeby wstąpić do najbliż­szej piwiarni; bo nikt nie lubi oglądać swoich zdjęć paszportowych pośrodku zakurzonej ulicy, stojąc w hałasie, zawadzając potokowi przechodniów. Jak byliśmy wierni jednemu zakładowi fotograficz­nemu, tak też odwiedzaliśmy stale jedną i tę samą knajpę przy Frie­drichstrasse. Zamawialiśmy piwo, kaszankę z cebulą i razowy chleb, zanim jeszcze nam to przyniesiono, rozkładaliśmy trochę wilgotne zdjęcia, zajmując cały krąg drewnianego blatu, i przy szybko poda­nym piwie i kaszance zagłębialiśmy się w swoje napięte rysy.

Zawsze mieliśmy ponadto przy sobie zdjęcia zrobione z okazji poprzedniej bytności w kinie. W ten sposób powstawała okazja do porównań; a gdzie powstaje okazja do porównań, tam można też za­mówić drugi, trzeci, czwarty kufel piwa, żeby się rozweselić albo, jak mówią w Nadrenii, wprawić się w dobry nastrój.

Nie znaczy to jednak, że człowiek smutny za pomocą własnej fotografii paszportowej może uczynić swój smutek bezprzedmioto­wym; bo prawdziwy smutek już sam w sobie jest bezprzedmiotowy, przynajmniej mój, a także Kleppa nie dawał się niczym wytłuma­czyć i właśnie swoją bez mała figlarną bezprzedmiotowością dowo­dził niczym nie zmąconej siły. Jeśli istniała możliwość igrania z na­szym smutkiem, to tylko poprzez fotografie, gdyż w seryjnie wykonanych migawkach odnajdywaliśmy siebie co prawda niewy­raźnych, ale, co było ważniejsze, biernych i zneutralizowanych. Mogliśmy robić ze sobą co dusza zapragnie, popijać przy tym piwo, znęcać się nad kaszanką, wprawiać się w dobry nastrój i bawić się. Zginaliśmy, składaliśmy, cięliśmy zdjęcia nożyczkami, które przy­nosiliśmy specjalnie w tym celu. Montowaliśmy starsze i nowsze portrety, robiliśmy z siebie jednookich, trzyokich, zamiast uszu za­wieszaliśmy nosy, mówiliśmy albo milczeliśmy prawym uchem, a czoło umieszczaliśmy na brodzie. Nie tylko na własnych podobi­znach dokonywaliśmy tych montaży; Klepp wypożyczał u mnie de­tale, ja wypraszałem od niego charakterystyczne szczegóły: mieli­śmy nadzieję, że udało nam się sfabrykować nowe i szczęśliwsze stworzenia. Co pewien czas dawaliśmy jakąś fotografię w prezencie.

Weszło nam w zwyczaj - ograniczam się do Kleppa i siebie, po­zostawiając w spokoju zmontowane osobistości - ofiarowywanie fotografii kelnerowi piwiarni, którego nazywaliśmy Rudim, za każ­dą bytnością, a bywaliśmy w tym szynku przynajmniej raz na ty­dzień. Rudi, typ, który zasługiwałby na dwanaścioro dzieci i kuratelę nad ośmiorgiem dalszych, znał nasze potrzeby, miał już tuziny zdjęć z profilu i jeszcze więcej en face, za każdym razem robił jednak za­ciekawioną minę i dziękował, kiedy po długim naradzaniu się i suro­wej selekcji wręczaliśmy mu fotografie.

Bufetowej i zgryźliwej dziewczynie z pudłem papierosów na brzu­chu Oskar nigdy nie podarował fotografii; bo kobietom nie powinno się ofiarowywać zdjęć - robią z nich zawsze niewłaściwy użytek. Klepp jednak, który przy całej swojej otyłości nie przepuszczał żad­nej kobiecie i skory do wynurzeń przed każdą otwierałby serce, mu­siał któregoś dnia bez mojej wiedzy podarować papierosiarce swoje zdjęcie, gdyż zaręczył się, a potem ożenił ze smarkatą arogantką, bo chciał odzyskać fotografię.

Wybiegłem naprzód i za dużo słów poświęciłem ostatnim kart­kom albumu. Głupie migawki na to nie zasługują, chyba tylko dla porównania, które powinno wykazać, jak wielki i nieosiągalny, ba! artystyczny wydaje mi się jeszcze dziś portret mojego dziadka Koljaiczka na pierwszej stronie albumu.

Nieduży i krępy, stoi przy kunsztownie toczonym stoliku. Nieste­ty sfotografował się nie jako podpalacz, lecz jako strażak Wranka. Brak mu więc wąsów. Ale dopasowany mundur strażaka z medalem za odwagę i hełm, który zamienia stolik w ołtarz, rekompensują nie­mal wąsiska podpalacza. Jak poważnie i ze świadomością całej nie­doli przełomu wieków umiał spoglądać! To dumne mimo całego tra­gizmu spojrzenie było w czasach drugiego cesarstwa, jak się wydaje, popularne i ogólnie znane, tak samo przecież patrzy Grzegorz Koljaiczek, zapijaczony, choć na zdjęciach wyglądający zupełnie trzeźwo prochownik. Bardziej mistycznie, bo sfotografował się w Częstocho­wie, wygląda Wincenty Broński z gromnicą w ręku. Młodzieńcza podobizna wątłego Jana Brońskiego stanowi uzyskane środkami wczesnej fotografii świadectwo świadomie melancholijnej męsko­ści.

Kobietom z tamtych czasów to spojrzenie w połączeniu z odpo­wiednią postawą udaje się rzadziej. Nawet moja babka Anna, która przecież, Bóg mi świadkiem, była kimś, na zdjęciach sprzed pierw­szej wojny kryguje się z niemądrym uśmieszkiem i nie pozwala ani trochę domyślać się udzielającej schronienia rozpiętości jej czterech opadających jedna na drugą, tu pominiętych spódnic.

Uśmiechały się jeszcze podczas wojny do pstrykającego, tańczą­cego pod czarnym suknem fotografa. Widzę przed sobą aż dwadzie­ścia trzy siostry miłosierdzia, wśród nich mama jako młodsza pielę­gniarka szpitala wojskowego na Srebrzysku, onieśmielone, skupione wokół lekarza w stopniu kapitana, który udzielał im oparcia na twar­dym kartonie wielkości dwóch pocztówek. Nieco swobodniej wy­glądają szpitalne damy w upozowanej scenie balu kostiumowego, w którym wzięli udział również żołnierze ozdrowieńcy. Mama zdo­bywa się na przymrużenie oka i przesłanego ręką całusa, który mimo jej anielskich skrzydeł i włosów z lamety ma oznaczać: anioły też mają płeć. Klęczący przed nią Matzerath wybrał sobie przebranie, w którym bardzo chętnie chodziłby na co dzień: występuje jako wy­wijający chochlą kucharz w wykrochmalonym czepku. Natomiast w mundurze, udekorowany Krzyżem Żelaznym II klasy, i on, jak Koljaiczkowie i Brońscy, spogląda prosto przed siebie z tragiczną świadomością i góruje nad kobietami na wszystkich zdjęciach.

Po wojnie pokazywano inną twarz. Mężczyźni patrzą trochę jak­by wysadzeni z siodła, i to kobiety umieją teraz ustawiać się do foto­grafii, mają powody spoglądać poważnie, nawet uśmiechając się nie chcą zatrzeć podkładu doznanego bólu. Do twarzy im, kobietom lat dwudziestych, z tym smutkiem. Czyż nie udaje się im, siedząc, stojąc i półleżąc, przyklejając do skroni czarnowłose półksiężyce, zadzierz­gnąć pojednawczej więzi między Madonną a sprzedajnością?

Zdjęcie mojej dwudziestotrzyletniej mamy - robione tuż przed jej ciążą - ukazuje młodą kobietę, która lekko pochyla okrągłą, spo­kojnie ukształtowaną głowę na gładkiej, mięsistej szyi, każdemu, kto na nią patrzy, spogląda jednak prosto w twarz, łagodzi czysto zmy­słowe kontury wspomnianym już smętnym uśmiechem i parą oczu, które, jak się wydaje, przywykły raczej szaro niż niebiesko obserwo­wać dusze bliźnich i własną duszę niby konkretny przedmiot, po­wiedzmy: filiżankę do kawy lub cygarniczkę. Słówko „uduchowio­ne” nie wystarczyłoby jednak, gdybym poprzedził nim jako przymiotnikiem spojrzenie mamy.

Nie ciekawsze, ale łatwiejsze do oceny i dlatego bardziej poucza­jące są fotografie grupowe z owych czasów. Zdumiewające, o ileż piękniejsze i bardziej dziewicze były stroje ślubne, kiedy podpisy­wano traktat w Rapallo. Matzerath na ślubnym zdjęciu ma jeszcze sztywny kołnierzyk. Wygląda dobrze, elegancko, niemal intelektual­nie. Prawą nogę wysuwa naprzód, chciałby pewnie wyglądać jak ówczesny aktor filmowy, na przykład Harry Liedtke. Noszono się wówczas krótko. Dziewicza suknia mojej dziewiczej mamy, biała plisowana spódniczka z tysiącem fałd, sięga ledwie za kolana, uka­zuje jej zgrabne nogi z delikatnymi stopkami baletnicy w białych pantoflach na klamerki. Na innych odbitkach cisną się wszyscy go­ście weselni. Wśród ubranych z miejska i pozujących do fotografii postaci prowincjonalną surowością i budzącą zaufanie niepewnością wyróżniają się stale babka Anna i jej nawiedzony brat Wincenty. Jan Broński, który przecież, podobnie jak moja mama, wywodzi się z tych samych kartoflisk co jego ciotka i oddany Najświętszej Pa­nience ojciec, potrafi ukryć chłopskie, kaszubskie pochodzenie pod odświętną elegancją polskiego referendarza. Choć stoi drobny i za­grożony wśród ludzi zdrowych i rozsiadłych, jego niezwykłe oczy, niemal kobieca regularność rysów stanowią, mimo że stanął z boku, centrum każdej fotografii.

Już od dłuższego czasu przyglądam się grupie, którą sfotografo­wano wkrótce po weselu. Muszę sięgnąć po bębenek i przed mato­wym, brązowawym czworobokiem, uderzając pałeczkami w polakierowaną blachę, spróbować ożywić widoczną na kartonie trzyosobową konstelację.

Okazja do tego zdjęcia nadarzyła się na rogu Magdeburskiej i Poligonowej koło polskiego domu akademickiego, a wiec w miesz­kaniu Brońskich, bo w głębi widać zalany słońcem, do połowy ople­ciony pnącą fasolą balkon, taki jakie były przyklejone tylko do miesz­kań polskiego osiedla. Mama siedzi, Matzerath i Jan Broński stoją. Ale jak ona siedzi i jak ci dwaj stoją! Przez jakiś czas byłem na tyle głupi, że szkolnym cyrklem, który Bruno musiał mi kupić, linijką i ekierką chciałem wymierzyć konstrukcję tego triumwiratu - bo mama z powodzeniem zastępowała mężczyznę. Kąt nachylenia szyi, trój­kąt o nierównych ramionach, doszło do przesunięć równoległych, do wprowadzonej siłą kongruencji, do zataczanych cyrklem kół, które przecinały się znacząco poza zdjęciem, a więc w zieleni pnącej fasoli i dawały punkt, bo szukałem punktu, wierząc w punkt, łaknąc punk­tu, dążyłem do punktu oparcia, punktu wyjścia, jeśli nawet nie punk­tu widzenia.

Nic nie wyszło z tych dyletanckich pomiarów prócz maleńkich, a jednak dokuczliwych dziurek, które wyryłem ostrzem cyrkla w najważniejszych miejscach tego drogocennego zdjęcia. Cóż jest nad­zwyczajnego w tej odbitce? Co popychało mnie do szukania, a na­wet, jeśli komuś tak się podoba, znajdywania w tym czworoboku matematycznych i, dosyć to śmieszne, kosmicznych związków? Tro­je ludzi: siedząca kobieta, dwaj stojący mężczyźni. Ona ciemnowło­sa z wodną ondulacją, kędzierzawa blond czupryna Matzeratha, za­czesane do tyłu kasztanowate włosy Jana. Wszyscy troje uśmiechają się: Matzerath szerzej niż Jan Broński, obaj razem odsłaniając górne zęby pięciokrotnie szerzej niż mama, która tylko w kącikach ust ma ślad uśmiechu, w oczach nic. Matzerath trzyma lewą dłoń na pra­wym ramieniu mamy; Jan poprzestaje na przelotnym praworęcznym obciążeniu oparcia krzesła. Ona, kolanami zwrócona w prawo, od bioder w górę siedząca frontalnie, trzyma na podołku zeszyt, który przez długi czas brałem za jeden z albumów ze znaczkami Brońskiego, potem za żurnal, wreszcie za kolekcje podobizn sławnych akto­rów filmowych dołączanych do pudełek z papierosami. Dłonie mamy sprawiają wrażenie, jakby chciały przewracać kartki, gdy tylko kli­sza się naświetli, gdy tylko zdjęcie zostanie zrobione. Wszyscy troje wydają się szczęśliwi, pogodzeni ze sobą, uodpornieni na tego ro­dzaju niespodzianki, do jakich dochodzi tylko wtedy, kiedy jeden z partnerów trójprzymierza zaczyna mieć sekrety albo od początku coś ukrywa. Stanowiąc całość zależni są od czwartej osoby, miano­wicie żony Jana, Jadwigi Brońskiej z domu Lemke, która być może już wtedy chodziła w ciąży z narodzonym później Stefanem, jedynie o tyle, że musi ona skierować aparat fotograficzny na tych troje i na szczęście tych trojga, aby to potrójne szczęście utrwaliło się przynaj­mniej na fotografii.

Wyrwałem z albumu inne czworoboki i porównywałem z tym właśnie. Zdjęcia, na których widać było albo mamę z Matzerathem, albo mamę z Janem Brońskim. Na żadnym z tych zdjęć nieuniknio­ne, ostateczne rozwiązanie nie ujawnia się tak wyraziście jak w sce­nie balkonowej. Jan i mama na jednej kliszy: pachnie tu tragizmem, poszukiwaniem złota i przesadą, która staje się przesytem, przesy­tem, który towarzyszy przesadzie. Matzerath u boku mamy: sączy tu się weekendowa potencja, smażą się sznycle po wiedeńsku, zrzędzi się tu trochę przed i ziewa po obiedzie, przed pójściem spać opowia­da się kawały albo straszy wymiarem podatków, żeby małżeństwo miało duchowe zaplecze. Wolę jednak tę sfotografowaną nudę od gorszącej migawki z lat późniejszych, która ukazuje mamę na kola­nach Jana Brońskiego na tle Lasów Oliwskich nie opodal Doliny Radości. Owo plugastwo - ręka Jana znika pod sukienką mamy - chwyta tylko zaślepioną namiętność nieszczęśliwej, od pierwszego dnia małżeństwa mamy z Matzerathem wiarołomnej pary, której tu­taj, jak przypuszczam, Matzerath posłużył za zobojętniałego foto­grafa. Nie ma tu ani śladu tego oponowania, powściągliwie świado­mych gestów sceny balkonowej, które prawdopodobnie tylko wtedy były możliwe, gdy obaj mężczyźni stawali za plecami mamy bądź obok niej, albo leżeli u jej stóp, jak w morskim piasku na plaży w Stogach; patrz zdjęcie.

Jest tu jeszcze jeden czworobok, który ukazuje w trójkącie trzy najważniejsze osoby moich pierwszych lat. Choć nie jest tak zgęszczony jak scena balkonowa, promieniuje jednak tym samym pełnym napięcia pokojem, jaki zawrzeć i ewentualnie podpisać można chyba tylko między trojgiem ludzi. Można wyrzekać, ile się chce, na ulu­bioną przez teatr tematykę trójkąta; ale co mają robić dwie osoby same na scenie, jeśli nie zagadać się na śmierć albo nie tęsknić skry­cie za trzecią. Na moim obrazku są we troje. Grają w skata. To zna­czy trzymają karty jak harmonijnie ułożone wachlarze, nie patrzą jed­nak, chcąc dokończyć licytacji, na swoje atuty, lecz w aparat. Dłoń Jana spoczywa płasko, prócz uniesionego palca wskazującego, koło bilonu, Matzerath wbija paznokcie w obrus, mama pozwala sobie na mały i, jak myślę, udany żarcik; wyciągnęła jedną kartę, pokazuje ją soczewce aparatu, ale nie partnerom. Jakże łatwo jednym gestem, samym pokazaniem przy skacie sercowej damy, można stworzyć nie narzucający się wprost symbol; bo któż nie uwierzy sercowej damie!

Skat - należy wiedzieć, że można do niego zasiąść tylko w trójkę - był dla mamy i obu mężczyzn nie tylko najbardziej stosowną grą; był ich ucieczką, portem, w którym chronili się zawsze, ilekroć życie chciało ich, egzystujących w tym czy innym układzie we dwoje, na­kłonić do głupich gier jak sześćdziesiąt sześć czy młynek.

A teraz koniec z tą trójką, która wydała mnie na świat, chociaż nic jej nie brakowało. Zanim przejdę do siebie, jeszcze słówko o Gretchen Scheffler, przyjaciółce mamy, i jej piekarzu, a zarazem mężu, Aleksandrze Schefflerze. On łysy, ona śmiejąca się końskimi zębami, z których połowa przynajmniej była złota. On krótkonogi i gdy siedział na krześle, nie dosięgający nigdy dywanu, ona w szy­dełkowanych sukienkach własnej roboty, które miały coraz to inne desenie. Później fotografie obojga Schefflerów na leżakach albo przy łodziach ratunkowych statku KdF3 „Wilhelm Gustloff”, a także na pokładzie spacerowym „Tannenbergu” z Żeglugi Prus Wschodnich. Co roku odbywali podróże i z Piławy, Norwegii, Wysp Azorskich, Włoch przywozili pamiątki do domu na Kuźniczkach, gdzie on wypiekał bułeczki, a ona ozdabiała poszewki szydełkowanymi ząb­kami. Kiedy Aleksander Scheffler milczał, końcem języka bezustan­nie zwilżał górną wargę, co przyjaciel Matzeratha, mieszkający na­przeciwko handlarz warzyw Greff, brał mu za złe jako nieprzyzwoity brak kultury.

Chociaż Greff miał żonę, bardziej był przywódcą skautów niż mężem. Fotografia ukazuje barczystego, muskularnego, zdrowego mężczyznę w krótkich spodenkach, w bluzie ze sznurami drużyno­wego i w skautowskim kapeluszu. Obok niego w takim samym mun­durze stoi jasnowłosy, trochę zbyt wielkooki, może trzynastoletni chłopak, którego Greff obejmuje lewym ramieniem i z widoczną sym­patią przyciska do siebie. Chłopaka nie znałem, ale Greffa miałem później przez jego żonę Linę poznać i zrozumieć.

Błądzę wśród migawek z wycieczek KdF i świadectw delikatnej skautowskiej erotyki. Chcę szybko przerzucić kilka stron i dotrzeć do siebie i do mojej pierwszej fotograficznej podobizny.

Byłem pięknym dzieckiem. Zdjęcie zrobiono na Zielone Świątki w dziewięćset dwudziestym piątym. Miałem osiem miesięcy i by­łem o dwa miesiące młodszy od Stefana Brońskiego, który na na­stępnej stronie sfotografowany w tym samym formacie tchnie nie­opisaną pospolitością. Pocztówka ma faliste, kunsztownie poszarpane brzegi, a na odwrocie linie do adresowania, prawdopodobnie zosta­ła odbita w większej ilości i przeznaczona na użytek rodziny. Foto­graficzny wycinek ukazuje w wydłużonym prostokącie kształt zbyt symetrycznego jajka. Symbolizując żółtko leżę goły na brzuchu na białej skórze, którą jakiś polarny niedźwiedź musiał ofiarować spe­cjalizującemu się w dziecięcych zdjęciach wschodnioeuropejskie­mu zawodowemu fotografowi. Jak dla wielu fotografii z tamtych czasów, tak i dla mojego pierwszego wizerunku wybrano ów brązo­wawe ciepły odcień, który chciałbym nazwać ludzkim w przeci­wieństwie do nieludzko gładkiej czarno - białej fotografii naszych dni. Matowo zamglone, prawdopodobnie namalowane listowie tworzy ciemne, niewielu plamami światła złagodzone tło. Choć moje gładkie, zdrowe ciało z niezmąconym spokojem spoczywa ukosem na skórze i poddaje się działaniu polarnej ojczyzny białe­go niedźwiedzia, to jednak okrągłą dziecięcą głowę trzymam wy­soko i na każdego, kto ogląda moją nagość, patrzę błyszczącymi oczami.

Można by rzec - zdjęcie dziecka jak tysiące innych. Proszę przyj­rzeć się dłoniom: będziecie państwo musieli przyznać, że mój naj­wcześniejszy wizerunek uderzająco odbiega od niezliczonych, de­monstrujących tę samą rozkoszną egzystencję okazów z rozmaitych albumów. Widać mnie z zaciśniętymi pięściami. Żadnych kiełbaskowatych palców, które nieświadomie, posłuszne jeszcze ciemnemu łapczywemu instynktowi, bawią się kudłami niedźwiedziej skóry. Poważnie zaciśnięte unoszą się małe piąstki po bokach głowy, za­wsze gotowe opaść, podać ton. Jaki ton? Ton bębenka!

Nie ma tu jeszcze tego instrumentu, który z okazji mojego przyj­ścia na świat obiecano mi na trzecie urodziny; lecz dla zręcznego fotomontażysty byłoby zupełną drobnostką wstawić odpowiednią, a więc zmniejszoną kliszę dziecięcego bębenka, bez jakichkolwiek retuszów w położeniu mojego ciała. Trzeba by tylko usunąć głupie, zlekceważone przeze mnie szmaciane zwierzę. Jest to obce ciało w tej udanej poza tym kompozycji, która ma za temat ów bystry, roztropny wiek, kiedy wyrzynają się pierwsze ząbki.

Później nie kładli mnie już na niedźwiedziej skórze. Miałem chy­ba z półtora roku, kiedy w wózku na wysokich kołach postawili mnie pod płotem z desek, którego ostre wierzchołki i wiązania poprzeczne tak wyraźnie przebijają spod warstwy śniegu, iż narzuca mi się przy­puszczenie, że zdjęcie powstało w styczniu dziewięćset dwudzieste­go szóstego. Toporna, zalatująca smołowanym drewnem konstruk­cja płotu kojarzy mi się przy dłuższym oglądaniu z przedmieściem Strzyża Górna, którego obszerne koszary służyły dawniej za kwaterę huzarom Mackensena, a za moich czasów policji Wolnego Miasta. Ponieważ jednak nie mogę sobie przypomnieć nikogo, kto by miesz­kał na przedmieściu o tej nazwie, zdjęcie zrobiono widocznie przy okazji jednorazowej wizyty rodziców u ludzi, których później nie widziało się nigdy, a jeśli już, to tylko przelotnie.

Mama i Matzerath, którzy wzięli wózek między siebie, mimo chłodnej pory roku nie włożyli zimowych płaszczy. Przeciwnie, mama ma na sobie bluzkę rosyjskiego kroju, z drugimi rękawami, której wyszywane ornamenty harmonizują z zimową scenerią budząc wra­żenie: w głębi Rosji robi się zdjęcie rodziny cara, Rasputin trzyma aparat, ja jestem carewiczem, a za płotem siedzą mieńszewicy i bol­szewicy, majstrując bomby postanawiają zgładzić moją samowładną rodzinę. Nienaganne, środkowoeuropejskie, jak można się przeko­nać, zwrócone w przyszłość drobnomieszczaństwo Matzeratha od­biera drzemiącej w fotografii krwawej scenie gwałtowną ostrość. Było się na spokojnej Strzyży Górnej, na chwilę, nie wkładając zimowych łaszczy, wyszło się z mieszkania gospodarzy, pozowało się panu domu do zdjęcia z małym Oskarem w środku, patrzącym pociesznie obiektyw, zgodnie z życzeniem fotografa, aby po chwili przy ka­wie z ciastem i bitą śmietaną było znów ciepło, słodko i wesoło.

Jest jeszcze z tuzin migawkowych zdjęć leżącego, siedzącego, raczkującego, biegającego, jednorocznego, dwuletniego, dwu - i pół - letniego Oskara. Zdjęcia są lepsze i gorsze, stanowią wszystkie jedy­nie przygotowanie do owego obejmującego całą postać portretu, jaki zrobiono mi na trzecie urodziny.

Tutaj mam już bębenek. Tutaj, nowy, w biało - czerwone ząbki, wisi mi na wysokości brzucha. Tutaj pewny siebie, z poważną, zde­cydowaną miną krzyżuję drewniane pałeczki na blaszanym instru­mencie. Tutaj mam sweter w paski. Tutaj jestem w błyszczących la­kierkach. Tutaj włosy sterczą mi na głowie jak szczotka spragniona szorowania, tutaj w każdym z moich niebieskich oczu odbija się pra­gnienie władzy, która miała obyć się bez zwolenników. Tutaj udało mi się wtedy przyjąć postawę, której nie miałem powodu porzucać. Tutaj powiedziałem, tutaj zdecydowałem, tutaj postanowiłem, że w żadnym wypadku nie zostanę politykiem, a tym bardziej kupcem kolonialnym, raczej powiem „stop”, zostanę taki jaki jestem - i zo­stałem taki, zachowałem ten wzrost, tę posturę na wiele lat.

Mali i wielcy ludzie, Mały i Wielki Bełt, małe i wielkie abecadło, mały Jaś i Karol Wielki, Dawid i Goliat, liliput i gwardyjska miara; pozostałem trzylatkiem, karłem, Tomciem Paluchem, pozostałem brzdącem, który nie rośnie, aby uniknąć takich rozróżnień jak mały i duży katechizm, aby mierząc metr siedemdziesiąt dwa, jako tak zwa­ny dorosły, nie podlegać człowiekowi, który nawet w lustrze przy goleniu mienił się moim ojcem, i nie być skazanym na sklep, który, zgodnie z życzeniem Matzeratha, jako sklep kolonialny miał dla dwudziestojednoletniego Oskara oznaczać świat dorosłych. Abym nie musiał terkotać kasą, trzymałem się blaszanego bębenka i od moich trzecich urodzin nie urosłem ani na palec, pozostałem trzylatkiem, ale i mędrcem, nad którym górowali wszyscy dorośli i który na swój sposób miał górować nad dorosłymi; który nie chciał swojego cienia mierzyć z ich cieniem; który wewnętrznie i zewnętrznie był całkowi­cie ukształtowany, podczas gdy tamci do późnej starości baj durzyli o rozwoju; który się potwierdzał, co tamci przyjmowali do wiadomo­ści z wielkim trudem i nieraz bólem; który nie musiał z roku na rok nosić coraz większych butów i spodni, byle dowieść, że coś rośnie.

A przy tym, i tutaj również Oskarowi muszę przypisać rozwój, rzeczywiście coś rosło - i to nie zawsze z korzyścią dla mnie - i osiągnęło wreszcie mesjaniczną wielkość; ale któż z dorosłych za moich czasów zwracał uwagą na nieodmiennie trzyletniego bębnistę Oskara?

SZKŁO, SZKŁO, SZKIEŁKO

Jeśli przed chwilą opisałem fotografię, która przedstawiała całą sylwetkę Oskara z bębenkiem i pałeczkami, wyjawiając równocze­śnie, jakie to z dawna dojrzałe decyzje podjął Oskar podczas fotogra­fowania i wobec gości urodzinowych zgromadzonych wokół tortu z trzema świeczkami, to teraz, kiedy album milczy zamknięty obok mnie, muszę przywołać owe sprawy, które co prawda nie tłumaczą mojej przewlekłej trzyletności, ale wydarzyły się przecież - i to z mojej przyczyny.

Od początku było dla mnie jasne: dorośli cię nie zrozumieją; kie­dy przestaniesz rosnąć w sposób dla nich widoczny, zaczną nazywać cię niedorozwiniętym, będą ciągać cię po stu lekarzach i trwonić pie­niądze, będą szukać jeśli nie uzdrowienia, to wytłumaczenia twojej choroby. Chcąc ograniczyć konsultacje do znośnego minimum, mu­siałem więc sam, jeszcze zanim lekarz wydał swoją opinię, podsunąć przekonujący powód zahamowania wzrostu.

Słoneczny wrześniowy dzień, moje trzecie urodziny. Delikatny podmuch babiego lata, nawet śmiech Gretchen Scheffler przytłumio­ny. Mama przy fortepianie brzdąka coś z Barona cygańskiego. Jan stoi za nią i jej taborecikiem, dotyka jej ramienia, chce patrzeć w nuty, Matzerath szykuje już kolację w kuchni. Babka Anna z Ja­dwigą Brońską i Aleksandrem Schefflerem otaczają handlarza wa­rzyw Greffa, bo Greff zawsze opowiada przygody, skautowskie przy­gody, które dowodzą, ile znaczy wierność i odwaga; ponadto zegar stojący, który nie pomija ani kwadransa z tego uprzędzionego cienko wrześniowego popołudnia; i ponieważ wszyscy, podobnie jak zegar, byli czymś zajęci, a z ziemi węgierskiej Barona cygańskiego, przez wędrujących Wogezami skautów Greffa, obok Matzerathowej kuch­ni, gdzie na patelni skwierczały kaszubskie kurki z jajecznicą i bocz­kiem, wiodła jakaś linia korytarzem do sklepu, wymknąłem się z pokoju uderzając lekko w bębenek, znalazłem się już w sklepie za kontuarem, z dala od fortepianu, kurek i Wogezów, i spostrzegłem, że klapa do piwnicy była otwarta: Matzerath, który schodził po pusz­kę kompotu na deser, widocznie zapomniał ją zamknąć.

Bądź co bądź upłynęła jedna minuta, zanim zrozumiałem, czego żądała ode mnie klapa naszej sklepowej piwnicy. Bóg mi świadkiem, nie samobójstwa! Byłoby to doprawdy zbyt proste. Tamto natomiast było trudne, bolesne, domagało się ofiary i już wówczas, jak zawsze, gdy domagano się ode mnie ofiary, pot wystąpił mi na czoło. Przede wszystkim mój bębenek nie powinien był doznać żadnego uszczerb­ku, należało go oszczędzić, znieść po szesnastu wydeptanych stop­niach na dół i umieścić, dla umotywowania jego nietkniętego stanu, między workami mąki. Potem z powrotem w górę na ósmy stopień, nie, o jeden niżej, a może i piąty by wystarczył. Ale spadając z tego miejsca nie dałoby się pogodzić bezpieczeństwa i wiarogodnych ob­rażeń. Znowu w górę, za wysoko, na dziesiąty stopień i wreszcie z dziewiątego pociągając za sobą półkę zastawioną butelkami z so­kiem malinowym, rzuciłem się głową w dół na cementową podłogę naszej sklepowej piwnicy.

Jeszcze zanim na swoją świadomość opuściłem zasłonę, upewni­łem się co do rezultatu eksperymentu: strącone umyślnie butelki z sokiem malinowym narobiły wystarczającego hałasu, aby wywa­bić Matzeratha z kuchni, mamę od fortepianu, resztę towarzystwa z Wogezów i ściągnąć do sklepu, do klapy w podłodze i po schodach na dół.

Zanim nadbiegli, zanurzyłem się jeszcze w zapachu rozlanego soku malinowego, spostrzegłem też, że głowa mi krwawi, i gdy oni byli już na schodach, zastanawiałem się jeszcze, czy to krew Oskara, czy maliny pachną tak słodko i odurzająco, byłem jednak rad, że wszystko się udało i że dzięki mojej przezorności bębenek nie do­znał żadnego uszczerbku.

Zdaje się, że to Greff podniósł mnie z podłogi. Dopiero w bawialni Oskar wynurzył się z owej chmury, która chyba w połowie składa­ła się z soku malinowego, w połowie zaś z jego młodej krwi. Lekarza jeszcze nie było, mama krzyczała i nazywając Matzeratha, który chciał ją uspokoić, mordercą, uderzyła go kilka razy w twarz, nie tylko dło­nią, także grzbietem dłoni.

W ten sposób więc - i lekarze stale to potwierdzali - jednym jedynym upadkiem, który choć nie był nieszkodliwy, to jednak od­powiednio przeze mnie odmierzony, nie tylko dostarczyłem tak waż­nego dla dorosłych powodu zahamowania wzrostu, ale ponadto, wła­ściwie mimo woli, z poczciwego, niewinnego Matzeratha zrobiłem Matzeratha - winowajcę. On nie zamknął klapy, jego mama obarczyła całą winą, i to on przez całe lata dźwigał tę winę, którą mama wypo­minała mu wprawdzie niezbyt często, lecz nieubłaganie.

Mnie ten upadek przyniósł cztery tygodnie pobytu w szpitalu, a potem, aż do późniejszych środowych wizyt u doktora Hollatza, jaki taki spokój od lekarzy; już pierwszego dnia, gdy dostałem bębe­nek, udało mi się dać światu znak, mój wypadek był wyjaśniony, zanim dorośli poznali prawdziwy, przeze mnie ustalony stan.

Odtąd mówiło się: na swoje trzecie urodziny nasz mały Oskar spadł e schodów do piwnicy, wyszedł z tego co prawda zdrów na umyśle, ale rosnąć już nie chciał.

I zacząłem bębnić. Nasza kamienica miała cztery piętra. Z parte­ru wspinałem się bębnieniem na strych i wracałem schodami na dół. Z Labesa podążałem na plac Maksa Halbego, stamtąd na Nowe Szkoty, ulicami Antona Möllera i Marii, przez park na Kuźniczkach, obok browaru, nad stawem, przez Łąkę Fröbela, obok szkoły Pestalozziego, Nowym Targiem i z powrotem na Labesa. Mój bębenek to wy­trzymywał, dorośli mniej, chcieli mu przerwać, chcieli powstrzymać moją blachę, chcieli podstawić nogę moim pałeczkom - ale natura zadbała o mnie.

Umiejętność zachowywania dzięki dziecięcemu bębenkowi na­leżytego dystansu między mną a dorosłymi zrodziła się wkrótce po upadku z piwnicznych schodów, niemal równocześnie z donośnością głosu, która pozwalała mi śpiewać, krzyczeć lub krzycząc śpie­wać długo i wibrujące tak wysokim tonem, że nikt nie miał odwagi odebrać mi bębenka, choćby mu uszy puchły, bo kiedy odbierano mi bębenek, krzyczałem, a kiedy krzyczałem, pękały rzeczy cenne: po­trafiłem rozbijać śpiewem szkło; mój krzyk uśmiercał wazony; mój śpiew tłukł szyby w oknach i wprowadzał rządy przeciągów; mój głos niby czysty i dlatego bezlitosny diament, przecinał gablotki i w środku, nie tracąc przy tym niewinności, dopuszczał się gwałtów na harmonijnych, szlachetnych w linii ofiarowanych przez kogoś bli­skiego, z lekka zakurzonych kieliszkach do likieru.

Niebawem moje zdolności stały się znane na naszej ulicy, od Brzeźnieńskiej do osiedla przy lotnisku, a więc w całej dzielnicy. Ledwie zobaczyły mnie dzieci sąsiadów, których zabawy w rodzaju: „Raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy”, „Czy jest tu Czarna Kucharka”, lub „Stary niedźwiedź mocno śpi” wcale mnie nie pociągały, a już darł się cały niewyparzony chór:

Szkło, szkło, szkiełko,

Piwo w marcepanie,

pani Zima w oknie,

Gra na fortepianie.

Pewnie, głupi i błahy dziecięcy wierszyk. Mnie tam piosenka nie przeszkadzała, kiedy w ślad za swoim bębenkiem przedzierałem się przez ciżbę, przez szkiełko i panią Zimę podchwytując przy tym prościutki rytm, który jednak miał swój wdzięk, i bębniąc szkło, szkło, szkiełko, choć nie byłem szczurołapem, pociągałem dzieci za sobą.

I jeszcze dziś, kiedy na przykład Bruno czyści szyby w moim oknie, udzielam temu wierszykowi i rytmowi nieco miejsca na bębenku.

Bardziej dokuczliwy od drwiącej piosenki dzieci z sąsiedztwa i bardziej przykry, zwłaszcza dla moich rodziców, był kosztowny fakt, że każdą szybę stłuczoną w naszej dzielnicy przez swawolnych, niewychowanych łobuziaków przypisywano mnie, a raczej mojemu gło­sowi. Z początku mama bez mrugnięcia okiem płaciła za wybite prze­ważnie z procy szyby kuchennych okien, potem wreszcie i ona zrozumiała mój głosowy fenomen, gdy ktoś zgłaszał pretensje, żąda­ła dowodów i patrzyła przy tym rzeczowo i chłodno szarymi oczy­ma. Ludzie z sąsiedztwa naprawdę mnie krzywdzili. Nic w owym czasie nie było dalsze od prawdy aniżeli przypuszczenie, że owład­nęła mną dziecinna pasja niszczenia, że szkło lub wyroby ze szkła stały się dla mnie przedmiotem nienawiści w ów niewytłumaczalny sposób, w jaki dzieci demonstrują nieraz we wściekłych atakach sza­łu swoje mroczne i bezplanowe niechęci. Tylko ten, co się bawi, nisz­czy swawolnie. Ja nie bawiłem się nigdy, pracowałem na moim bę­benku, a jeśli chodzi o mój głos, to był on najpierw narzędziem samoobrony. Jedynie troska o to, żebym nadal mógł pracować na swoim bębenku, nakazywała mi tak konsekwentnie używać strun głosowych. Gdybym miał możność tymi samymi dźwiękami i środ­kami pociąć w kawałki nudne obrusy, wyszywane wzdłuż i wszerz we wzory wylęgłe w wyobraźni Gretchen Scheffler, albo zerwać ciem­ną politurę z fortepianu, wszystko, co szklane, z radością pozosta­wiłbym nietknięte i dźwięczne. Lecz obrusy i politury były obojętne na mój głos. Nie udało mi się ani uporczywym krzykiem wymazać wzoru na tapecie, ani dwoma przeciągłymi, wznoszącymi się i opa­dającymi, pocieranymi mozolnie niczym w epoce kamiennej dźwię­kami z ciepła stworzyć gorąco, wykrzesać wreszcie iskry, która była­by konieczna, aby suche jak huba, przesiąknięte tytoniowym dymem firanki w obu oknach bawialni zamienić w dekoracyjne płomienie. Żadnemu krzesłu, na którym siedział Matzerath czy Aleksander Schef­fler, nie oderwałem śpiewem nogi. Chętnie broniłbym się w sposób bardziej nieszkodliwy i nie tak dziwaczny, ale rzeczy nieszkodliwe nie chciały mi służyć, tylko szkło było mi posłuszne i musiało za to płacić.

Pierwszy uwieńczony sukcesem występ tego rodzaju dałem wkrót­ce po moich trzecich urodzinach. Miałem wtedy bębenek chyba do­bre cztery tygodnie i przez ten czas, przy swojej pilności, rozbiłem go doszczętnie. Wprawdzie oprawa w biało - czerwone płomyki trzy­mała jeszcze wierzch i dno bębenka, ale nie można już było nie dostrzec dziury pośrodku nadającej ton strony; ponieważ dnem gardziłem, dziura stale się powiększała, postrzępiła się, miała ząbkowane, ostre brzegi, odpryski zbębnionej do cienka blachy wpadły do wnę­trza bębenka, grzechotały z niezadowoleniem przy każdym uderze­niu a wszędzie na dywanie w bawialni i na czerwonobrązowych de­skach podłogi w sypialni połyskiwały białe drobinki lakieru, które nie mogły już wytrzymać na zmaltretowanej blasze bębenka.

Obawiano się, że pokaleczę się o niebezpiecznie ostre brzegi. Zwłaszcza Matzerath, który po moim upadku ze schodów piwnicz­nych przesadzał w ostrożności, przestrzegał mnie, żebym uważał przy bębnieniu. Ponieważ moje tętnice zawsze, i to w gwałtownym ruchu, znajdowały się blisko poszarpanych brzegów krateru, muszę przy­znać, że obawy Matzeratha, choć przesadzone, nie były całkiem bez­podstawne. Można było uwolnić mnie od wszystkich niebezpie­czeństw dając mi nowy bębenek; oni jednak wcale nie myśleli o nowym bębenku, chcieli mi odebrać starą, poczciwą blachę, która ze mną spadła ze schodów, poszła do szpitala i równocześnie ze mną została wypisana, która pędziła ze mną po schodach w górę i w dół, która chodziła ze mną po bruku i po chodnikach, przedzierała się przez „Raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy”, „Czarną Kucharkę” i „Sta­rego niedźwiedzia” - tę blachę chcieli mi zabrać nic w zamian nie dając, chcieli mnie wziąć na lep głupią czekoladą. Mama trzymała ją składając usta w ciup. Matzerath z udawaną surowością chwycił mój kaleki bębenek. Ja uczepiłem się wraku. On ciągnął. Opuszczały mnie już siły obliczone w sam raz na bębnienie. Powoli wyślizgiwał mi się jeden czerwony płomyk po drugim, już miał mi się wymknąć krąg oprawy, gdy Oskarowi, który do tego dnia uchodził za spokojne, nie­mal zbyt grzeczne dziecko, udał się ów pierwszy niszczycielski i sku­teczny krzyk: okrągła szlifowana szyba, która chroniła miodowożółtą tarczę naszego stojącego zegara od kurzu i zdychających much, pękła, runęła, częściowo jeszcze raz się rozbijając, na brązowo - czerwone deski - bo dywan nie dochodził do podstawy zegara. Wnętrze cennego mechanizmu nie doznało jednak uszkodzeń: wahadło kon­tynuowało - jeśli można tak powiedzieć o wahadle - swoją drogę, podobnie wskazówki. Nawet urządzenie do wydzwaniania godzin, które zwykle tak czule, niemal histerycznie reagowało na najlżejszy wstrząs, na przejeżdżające ulicą wozy z piwem, ani drgnęło na mój krzyk; tylko szyba pękła, ale za to w drobny mak.

- Już po zegarze! - krzyknął Matzerath i wypuścił bębenek. Je­den rzut oka przekonał mnie, że właściwemu zegarowi mój krzyk nie wyrządził żadnej krzywdy, tylko szkło poszło w diabły. Matzerathowi jednak, także mamie i wujowi Janowi, który w tamto niedzielne popołudnie przyszedł z wizytą, zdawało się, że zniszczeniu uległo coś więcej niż szkło osłaniające tarczę. Pobledli, bezradnie wytrzesz­czając oczy patrzyli na siebie, szukali po omacku kaflowego pieca, opierali się o fortepian i kredens, nie śmieli ruszyć się z miejsca, a Jan Broński, wznosząc błagalnie wzrok ku górze, poruszał suchy­mi wargami i dziś jeszcze myślę, że wysiłki wuja odnosiły się do tekstu jakiejś modlitwy wołającej o pomoc i zmiłowanie: „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami”, i te słowa powtórzone trzy razy, a potem jeszcze: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale rzeknij tylko słowo...”

Oczywiście Pan nie rzekł ani słowa. Przecież to nie zegar uległ zniszczeniu, tylko szkło. Jednakże dorośli mają do swoich zegarów stosunek nader osobliwy i dziecinny w tym znaczeniu, w jakim ja nigdy nie byłem dzieckiem. A przy tym zegar jest może najwspanial­szym osiągnięciem dorosłych. Ale tak to już jest: o ile dorośli mogą być i - dzięki pracowitości, ambicji i pewnej dozie szczęścia - rze­czywiście są twórcami, o tyle zaraz po stworzeniu stają się tworami swoich własnych epokowych wynalazków.

A jednak zegar, jak dawniej, tak i teraz, bez dorosłych jest ni­czym. Oni go nakręcają, posuwają lub cofają, noszą do zegarmistrza, który go sprawdza, czyści i w razie potrzeby naprawia. Podobnie jak to bywa z kukaniem kukułki, które za wcześnie ustaje, z przewróco­ną solniczką, z pająkiem, który pokazuje się rano, z czarnym kotem, z portretem wuja, który spada ze ściany, bo hak obluzował się w tyn­ku, podobnie jak to bywa z lustrem, dorośli widzą w zegarze i poza nim coś więcej niż to, czym zegar jest w istocie.

Mama, która mimo pewnej skłonności do egzaltacji i fantazjowa­nia miała najtrzeźwiejsze spojrzenie, ale bywała też lekkomyślna i każdy domniemany znak tłumaczyła na swoją korzyść, znalazła wówczas zbawcze słowo.

- To na szczęście! - zawołała strzelając palcami, przyniosła szczot­kę i szufelkę i zmiotła stłuczki lub szczęście.

Jeśliby wierzyć słowom mamy, to przyniosłem wiele szczęścia rodzicom, krewnym, znajomym i ludziom nieznanym, gdy każdemu, kto chciał mi zabrać bębenek, tłukłem, rozbijałem krzykiem i śpie­wem szyby, kufle z piwem, butelki po piwie, zwiastujące wiosnę fla­kony perfum, kryształowe czary z dekoracyjnymi owocami, krótko mówiąc, wszystko, co powstawało w hutach szkła z oddechu dmuchaczy, co trafiało na rynek jako szkło po części zwyczajne, po czę­ści artystyczne.

Aby nie wyrządzać zbyt wielkich szkód, bo lubiłem i lubię nadal kształtne wyroby ze szkła, kiedy wieczorem chciano mi odebrać mój blaszany bębenek, który przecie miał iść ze mną do łóżeczka, kru­szyłem jedną lub kilka żarówek naszego wysilającego się poczwór­nie żyrandola w bawialni. Tak postąpiłem na czwarte urodziny, w początkach września dziewięćset dwudziestego ósmego, z gośćmi zgromadzonymi na przyjęciu, z rodzicami, Brońskimi, babką Koljaiczkową, Schefflerami i Greffami, którzy dali mi najróżniejsze pre­zenty: ołowianych żołnierzy, żaglowiec, wóz strażacki - ale nie dali mi blaszanego bębenka; ich wszystkich, którzy chcieli, żebym zajął się ołowianymi żołnierzami, żebym wariactwo straży pożarnej uznał za warte zabawy, którzy nie godzili się na mój rozbity, lecz zacny bębenek, którzy chcieli odebrać mi blachę i w zamian wcisnąć w rękę głupi, poza tym źle ożaglowany stateczek, wszystkich, którzy byli na tyle ślepi, by nie dostrzec mnie i moich pragnień - przenio­słem obiegającym dokoła, uśmiercającym wszystkie cztery żarówki naszego żyrandola krzykiem w przedwieczną ciemność.

Dorośli jak to dorośli: po pierwszych okrzykach przestrachu, po żarliwym niemal domaganiu się powrotu światła przyzwyczaili się do mroku, a gdy babka Koljaiczkowa, która jako jedyna prócz małe­go Stefana Brońskiego nie mogła zasmakować w ciemności, z cze­piającym się jej spódnicy zabeczanym Stefanem poszła do sklepu po łojówki i wróciła z zapalonymi świecami rozjaśniając pokój, pozo­stałe, dobrze już podpite towarzystwo ukazało się podzielone na oso­bliwie skojarzone pary.

Jak było do przewidzenia, mama w rozpiętej bluzce siedziała na kolanach Jana Brońskiego. Nieapetyczny to był widok, jak krótkonogi piekarz Aleksander Scheffler ginął niemal w obfitym ciele Greffowej.

Matzerath oblizywał złote i końskie zęby Gretchen Scheffler. Tylko Jadwiga Brońska siedziała z łagodnym w blasku świec, krowim spoj­rzeniem, trzymając dłonie na podołku, blisko, ale nie za blisko han­dlarza warzyw Greffa, który nic nie wypił, a jednak śpiewał słodko, melancholijnie, rzewnie, zapraszając Jadwigą Brońska do wtóru. Śpiewali skautowską piosenkę na dwa głosy, wedle której w Karko­noszach miał straszyć niejaki Liczyrzepa.

O mnie zapomniano. Oskar siedział pod stołem z kawałkiem swo­jego bębenka, wydobywał z blachy jeszcze trochę rytmu, i kto wie, czy oszczędne, ale równomierne dźwięki bębenka dla tych, co leżeli lub siedzieli w tym pokoju odmienieni i zachwyceni, nie były naj­przyjemniejszą muzyką. Bębnienie bowiem niczym pokost pokrywało odgłosy cmokania i ssania, towarzyszące wszystkim gorączko­wym i wytężonym dowodom zapału tamtych.

Nie ruszyłem się też spod stołu, gdy weszła babka, ze świecami w ręku przypominając gniewnego archanioła, w blasku świec zoba­czyła Sodomę, odkryła Gomorę, z drżącymi świecami w ręku pod­niosła wrzask, nazwała to wszystko świństwem i położyła kres idylli jak i spacerom Liczyrzepy po Karkonoszach, stawiając świece na spodeczkach, sięgając na kredens po karty do skata, rzucając je na stół i pocieszając wciąż jeszcze zapłakanego Stefana oznajmiła dru­gą część urodzinowego przyjęcia. Wkrótce potem Matzerath wkręcił nowe żarówki w stare oprawki żyrandola, przesunięto krzesła, butel­ki z piwem zamlaskały przy otwieraniu; zaczęto nade mną rżnąć w skata po jednej dziesiątej feniga. Mama na samym początku za­proponowała ćwierćfenigowego skata, ale dla wuja Jana było to zbyt ryzykowne, i gdyby co jakiś czas dubeltowe rundki i z rzadka grand z czterema nie podbijały wydatnie stawki, skończyłoby się na partaninie po jednej dziesiątej feniga.

Dobrze mi było pod stołem, pod osłoną zwisającego obrusa. Bęb­niąc leciutko podążyłem na spotkanie pięści, które nade mną młóciły karty, podporządkowałem się przebiegowi gry i po godzinie skata zakomunikowałem sobie: Jan Broński przegrywa. Miał dobre karty, a mimo to przegrywał. Nic dziwnego, skoro nie uważał. Miał w gło­wie całkiem inne rzeczy niż swoje dzwonki bez dwóch. Na samym początku gry, jeszcze rozmawiając ze swoją ciotką, bagatelizując nie­dawną małą orgię, zsunął czarny półbut i lewą stopą w szarej skar­petce szukał obok mojej głowy kolana mamy, która siedziała naprze­ciwko niego, i niebawem je znalazł. Mama, ledwie poczuła dotknięcie, przysunęła się bardziej do stołu, tak że Jan, który został właśnie prze­licytowany przez Matzeratha i spasował na trzydziestu trzech, naj­pierw unosząc czubkiem stopy skraj sukienki, potem całą wypełnio­ną skarpetką, która jednak była z tego samego dnia i prawie świeża, mógł powędrować między jej uda. Byłem pełen podziwu dla mojej mamy, która mimo tego wełnianego naprzykrzania się pod stołem, na górze, na wygładzonym obrusie wygrywała pewnie, wesoło przy tym paplając, najbardziej ryzykowne partie, między innymi żołędzie bez czterech, podczas gdy Jan, na dole poczynając sobie coraz śmie­lej, na górze przegrywał wiele gier, które nawet Oskar z lunatyczną pewnością zakończyłby zwycięsko.

Później pod stół wczołgał się jeszcze zmęczony Stefanek, zasnął tam wkrótce, a przed zaśnięciem nie mógł zrozumieć, czego nogaw­ka jego ojca szukała pod sukienką mojej mamy.

Zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane. Po południu przelot­ny deszcz. Już nazajutrz przyszedł Jan Broński, zabrał prezent, który dał mi na urodziny, ów żaglowiec, u Sigismunda Markusa w pasażu Zbrojowni zamienił nędzną zabawkę na blaszany bębenek, z lekka przemoczony przyszedł do nas późnym popołudniem z owym tak dobrze mi znanym bębenkiem w biało - czerwone płomyki, wręczył mi go, wziął jednocześnie poczciwy stary blaszany wrak, na którym pozostały tylko kawałki biało - czerwonego lakieru. I gdy Jan brał spra­cowany, ja wypoczęty instrument, oczy Jana, mamy, Matzeratha spo­częły na Oskarze - niewiele brakowało, a byłbym się roześmiał - czyżby myśleli, że przywiązałem się do starego grata, że żywię w sercu jakieś zasady?

Nie wydając oczekiwanego przez wszystkich krzyku, nie wpada­jąc w śpiew, który zabijał szkło, oddałem strudzony bębenek i od razu obydwiema rękami zająłem się nową blachą. Po dwóch godzi­nach najuważniejszego bębnienia wszedłem w uderzenie.

Ale nie wszyscy dorośli z mojego otoczenia okazali się tak roz­sądni jak Jan Broński. Niebawem po moich piątych urodzinach w dziewięćset dwudziestym dziewiątym - dużo się wówczas mówiło o nowojorskim krachu na giełdzie, a ja zastanawiałem się, czy i dzia­dek Koljaiczek handlujący drzewem w dalekim Buffalo też musiał pożegnać się z pieniędzmi - mama, zaniepokojona zahamowaniem mojego wzrostu, którego nie dało się już nie dostrzegać, zaczęła pro­wadzać mnie za rękę na środowe wizyty w gabinecie doktora Hollatza przy Brunshöfera. Znosiłem cierpliwie przykre i nieskończenie długie badania, bo już wtedy podobał mi się biały, miły dla oczu szpitalny strój siostry Ingi, asystentki Hollatza, przypominał utrwa­lone na fotografii pielęgniarskie czasy mamy i lat wojny i dzięki temu, że byłem pochłonięty coraz to innym układem fałd pielęgniar­skiego stroju, udawało mi się puszczać mimo uszu grzmiące, nałado­wane energią, potem znów nieprzyjemnie wujaszkowate tyrady lekarza.

Odbijając w szkłach okularów urządzenie gabinetu - było tam dużo chromu, niklu i lakieru, poza tym regały, gablotki, w których stały zaopatrzone w wyraźnie wypisane etykiet) słoje z wężami, sa­lamandrami, żółwiami, świńskimi, ludzkimi i małpimi embrionami - chwytając te zanurzone w spirytusie płody w szklą okularów, kartku­jąc po badaniach historię mojej choroby Hollatz iv zadumie potrząsał głową, kazał mamie opowiadać w kółko o moim upadku z piwnicz­nych schodów i uspokajał ją, kiedy bez opamiętania lżyła Matzera­tha, który nie zamknął klapy, i całą winę składają na niego.

Kiedy po kilku miesiącach podczas kolejnej środowej wizyty prawdopodobnie po to, aby przekonać siebie, a może i siostrę Ingę o skuteczności dotychczasowej kuracji, Hollatz chciał mi odebrać bębenek, zniszczyłem mu lwią część wężowej i żółwiowej kolekcji jak również wszystkie embriony najróżniejszego pochodzenia, które zdołał zgromadzić.

Jeśli pominąć pełne, ale przykryte kufle piwa i nie liczyć flakonu perfum mamy, to zdarzyło się po raz pierwszy, że Oskar porwał się na mnóstwo napełnionych i szczelnie zamkniętych szklanych naczyń. Efekt był jedyny w swoim rodzaju i dla wszystkich obecnych, nawet dla mamy, która znała przecież mój stosunek do szkła, oszałamiają­cy, niespodziewany. Już pierwszym, jeszcze umiarkowanym tonem przeciąłem wzdłuż i wszerz gablotkę, w której Hollatz przechowy­wał swoje obrzydliwe osobliwości, potem wyrwałem niemal kwa­dratową szybę z frontu gablotki i zrzuciłem na wyłożoną linoleum podłogę, gdzie zachowując kształt kwadratu rozprysnęła się płasko na tysiąc cząstek, następnie nadałem krzykowi nieco więcej ostrości i wręcz rozrzutną przenikliwość, po czym tak bogato wyposażonym dźwiękiem dotykałem jednej probówki po drugiej.

Szklane naczynia pękały z trzaskiem. Zielonkawy, częściowo zgęstniały alkohol bryzgał, rozpływał się po czerwonym linoleum gabinetu, niosąc ze sobą swoją wypreparowaną, bladą, trochę jakby zatroskaną zawartość, i wypełniał pokój tak, chciałoby się powie­dzieć, dotykalnym zapachem, że mamie zrobiło się niedobrze i sio­stra Inga musiała otworzyć okno na ulicę. Doktor Hollatz potrafił stratę swojej kolekcji zamienić w sukces. W kilka tygodni po moim zamachu w fachowym piśmie „Lekarz i Świat” ukazał się jego arty­kuł o mnie, o rozcinającym śpiewem szkło fenomenie głosowym Oskarze M. Wyłożona tam na przeszło dwudziestu stronach teza dok­tora Hollatza wzbudziła podobno sensację w kołach fachowych w kraju i za granicą, spotykając się ze sprzeciwem, ale i z uznaniem naukowych autorytetów. Mama, której przysłano kilka egzemplarzy pisma, w sposób dla mnie zastanawiający była dumna z artykułu i nie mogła sobie odmówić przyjemności odczytywania fragmentów Greffom, Schefflerom, swojemu Janowi i po obiedzie bardzo często swojemu mężowi Matzerathowi. Nawet klienci sklepu kolonialnego musieli cierpliwie wysłuchiwać wyjątków z artykułu i zasłużenie podziwiali mamę, która wymawiała fachowe wyrażenia co prawda błędnie, ale za to z wielką fantazją. Dla mnie fakt, że moje imię po raz pierwszy znalazło się w druku, nic nie znaczył. Mój już wówczas trzeźwy sceptycyzm pozwolił mi ocenić dziełko doktora Hollatza tak, jak na to, ściśle biorąc, zasługiwało: była to wielostronicowa, dość zręczna w sformułowaniach i daleka od zrozumienia tematu gadani­na lekarza, który myśli o uniwersyteckiej katedrze.

Dzisiaj, w swoim zakładzie dla nerwowo chorych, gdy jego głos nie zdoła poruszyć nawet szklanki do mycia zębów, gdy raz po raz bywają u niego lekarze podobni do owego Hollatza, przeprowadzają z nim tak zwane testy Rorschacha, próby kojarzeniowe i inne bada­nia, żeby jego przymusowemu odosobnieniu nadać dźwięczną na­zwę, dzisiaj Oskar chętnie rozmyśla o archaicznej, wczesnej epoce swojego głosu. Jeśli w tym pierwszym okresie tylko w razie potrze­by, choć bardzo dokładnie, rozśpiewywał wyroby z kwarcu i piasku, to później, w czasach rozkwitu i upadku swojego kunsztu, czynił ze swoich zdolności użytek nie odczuwając zewnętrznego przymusu. Dla zabawy tylko, wpadając w manierę epoki schyłkowej, ulegając hasłu l’artpour l’art, Oskar wdzierał się śpiewem w strukturę szkła i przy tym doroślał.

PODZIAŁ GODZIN

Klepp zabija niekiedy godziny projektowaniem podziału godzin. Podczas projektowania opycha się stale kaszanką i prażoną soczewi­co potwierdza moją tezę, która ni mniej, ni więcej głosi: każdy marzyciel to żarłok. Przy wypełnianiu rubryk Kleppowi nie brakuje pilności, a to z kolei potwierdza inną moją tezę: tylko prawdziwe leniuchy mogą robić wynalazki, które oszczędzają fatygi.

Także i w tym roku Klepp przez czternaście dni trudził się nad rozłożeniem swojego dnia na godziny. Odwiedziwszy mnie wczoraj najpierw przez dłuższy czas zachowywał się tajemniczo, potem z kieszeni na piersi wyciągnął dziewięciokrotnie złożony arkusz pa­pieru, wręczył mi go promieniejąc, już zadowolony z siebie; znowu zrobił wynalazek, który oszczędzi fatygi.

Przebiegłem oczyma kartkę, niewiele przyniosła nowego: O dzie­siątej śniadanie, do obiadu rozmyślania, po obiedzie godzinka snu, potem kawa - w miarę możności do łóżka, siedząc na łóżku godzina fletu, wstając i maszerując dokoła pokoju godzina dudów, pół godzi­ny dudów na podwórzu, co drugi dzień na zmianę: albo dwie godzi­ny przy piwie i kaszance, albo dwie godziny kina, w każdym razie jednak przed kinem lub przy piwie dyskretna agitacja na rzecz niele­galnej KPD - pół godziny, nie przesadzajmy! Wieczory w trzy dni powszednie wypełniało przygrywanie do tańca w „Jednorożcu”, w sobotę popołudniowe piwo z KPD - owską agitacją przenosiło się na wieczór, bo popołudnie było zarezerwowane na kąpiel z masażem przy Grünstrasse, a potem do „U 9”, trzy kwadransiki higieny z dziew­czyną, później z tą samą dziewczyną i jej przyjaciółką na kawie i ciastkach u Schwaba, na krótko przed zamknięciem zakładu jesz­cze golenie, a jeśli trzeba, to i strzyżenie, prędko zdjęcie w fotomatonie, potem piwo, kaszanka, KPD - owska agitacja i błogość.

Pochwaliłem wymalowany czyściutko maswerk Kleppa, popro­siłem o kopię, dopytywałem się, w jaki sposób radzi sobie zwykle Iz martwymi punktami. - Śpię albo rozmyślam o KPD - odparł Klepp po błyskawicznym namyśle. Czy opowiedziałem mu, jak Oskar zetknął się ze swoim pierw­szym podziałem godzin? Zaczęło się niewinnie od freblówki ciotki Kauer. Jadwiga Brońska wstępowała po mnie każdego ranka, odpro­wadzała mnie i swojego Stefana do ciotki Kauer na Posadowskiego, gdzie z sześciu, najwyżej dziesięciu bachorami - kilkoro zawsze cho­rowało - musieliśmy się bawić, aż rzygać się chciało. Na szczęście mój bębenek uchodził za zabawkę, nikt mi nie wpychał klocków, a konia na biegunach podsuwali tylko wtedy, gdy potrzebny im był bębniący jeździec w papierowym hełmie. Za partyturę służyła mi suknia ciotki Kauer z czarnego jedwabiu, zapinana na tysiąc guzi­ków. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że udawało mi się kil­kakrotnie w ciągu dnia ubierać i rozbierać chudą, złożoną z samych fałdek starą pannę, gdy bębniąc rozpinałem ją i zapinałem, nie my­śląc właściwie ojej ciele.

Popołudniowe spacery kasztanowymi alejami do Jaśkowej Doli­ny, w górę koło pomnika Gutenberga, były tak przyjemnie nudne i beztrosko głupie, że dziś jeszcze marzą mi się spacery jak z książe­czek dla dzieci, z dłonią w papierowej dłoni ciotki Kauer.

Czy było nas ośmioro, czy dwanaścioro, musieliśmy iść w za­przęgu. Ów zaprzęg składał się z jasnoniebieskiej, zrobionej na dru­tach, imitującej dyszel linki. Z obu stron tego wełnianego dyszla znaj­dowało się po sześć wełnianych uprzęży łącznie dla dwanaściorga bachorów. Co dziesięć centymetrów wisiał dzwonek. Przed ciotką Kauer, która trzymała lejce, truchtaliśmy jesiennymi przedmiejskimi ulicami podzwaniając, trajkocząc, a ja bębniąc raz za razem. Co jakiś czas ciotka Kauer intonowała: „Jezu, dla Ciebie żyję, Jezu, dla Cie­bie umieram” albo: „Bądź pozdrowiona, gwiazdo morska”, co roz­czulało przechodniów, kiedyśmy czystemu październikowemu po­wietrzu powierzali słowa: „Mario, dopomóż” i „Matko Boska Sło - o - o - odka”. Ilekroć przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, trzeba było zatrzymać ruch. Gromadziły się tramwaje, auta, furmanki, a my przenosiliśmy w śpiewie gwiazdę morską przez jezdnię. Za każdym razem ciotka Kauer wyciągając szeleszczącą dłoń dziękowała póź­niej policjantom regulującym ruch, którzy nam towarzyszyli.

- Pan Jezus panom to wynagrodzi - obiecywała i szeleściła je­dwabną suknią.

Właściwie było mi żal, kiedy na wiosnę po swoich szóstych uro­dzinach Oskar z powodu Stefana musiał razem z nim opuścić rozpi­naną i zapinaną pannę Kauer. Jak zawsze, gdy w grę wchodzi polity­ka, doszło do czynów gwałtownych. Byliśmy na zalesionym wzgórzu, ciotka Kauer zdjęła z nas wełnianą uprząż, młody las połyskiwał, gałęzie wypuszczały pierwsze liście. Ciotka Kauer siedziała na ka­mieniu drogowym, który pod rozrastającym się bujnie mchem wska­zywał różne kierunki jedno - czy dwugodzinnych spacerów. Niby dziewczyna, która nie wie, co się z nią na wiosnę dzieje, nuciła po­trząsając głową takim ruchem, jaki poza tym można zaobserwować tylko u perliczek, i robiła nam na drutach nowy zaprzęg, miał on być piekielnie czerwony, niestety nigdy nie było mi dane w nim chodzić: nagle bowiem w zaroślach rozległ się wrzask, panna Kauer pode­rwała się z furkotem, rzuciła się stukając obcasami w stronę wrzasku i zarośli, z robótką w ręku, ciągnąc za sobą czerwoną wełnianą nić. Ja podążyłem za nią i za nicią, miałem niebawem zobaczyć jeszcze więcej czerwieni: nos Stefana potężnie krwawił, a chłopak, który nazywał się Lothar, miał kręcone włosy i niebieskie żyłki na skro­niach, siedział strachliwemu i nader chucherkowatemu szczeniako­wi na piersi i zdawało się, że chce Stefanowi wgnieść nos w głąb czaszki.

- Ty, Polak - syczał między jednym ciosem a drugim. - Ty, Po­lak! - Gdy w pięć minut później ciotka Kauer miała nas znowu w jasnoniebieskiej uprzęży - tylko ja biegłem swobodnie i zwijałem czerwoną nić - musieliśmy wszyscy powtarzać za nią modlitwę, któ­rą normalnie odmawia się między Ofiarowaniem a Przeistoczeniem: „W duchu pokornych i w sercu skruszonych...”

Potem szybko na dół i postój pod pomnikiem Gutenberga. Wska­zując długim palcem na Stefana, który pochlipywał przyciskając chust­kę do nosa, tłumaczyła łagodnie: - To nie jego wina, że jest małym Polakiem.

Za radą ciotki Kauer Stefana nie posłano więcej do jej przedszko­la. Oskar, choć nie był Polakiem i nie przepadał za Stefanem, wyraził swoją z nim solidarność. A potem nadeszła Wielkanoc i rodzice po prostu podjęli próbę. Doktor Hollatz za okularami w grubej rogowej oprawie uznał, że to nie zaszkodzi, i głośno powtórzył orzeczenie: - Małemu Oskarowi to nie zaszkodzi.

Jan Broński, który też po Wielkanocy chciał posłać swojego Ste­fana do polskiej szkoły, nie dał sobie tego wybić z głowy, powtarzał w kółko mojej mamie i Matzerathowi: jest urzędnikiem w polskiej służbie. Za sumienną pracę na polskiej poczcie państwo polskie su­miennie mu płaci. Ostatecznie jest Polakiem, a Jadwiga też będzie Polką, jak tylko wniosek zostanie zatwierdzony. Poza tym tak bystre i nieprzeciętnie zdolne dziecko jak Stefan nauczy się niemieckiego w domu rodziców, a co do małego Oskara - zawsze, ilekroć mówił o Oskarze, lekko wzdychał - Oskar tak samo jak Stefan ma sześć lat, co prawda jeszcze dobrze nie mówi, w ogóle jak na swój wiek jest mocno opóźniony, zwłaszcza jeśli idzie o wzrost, mimo to należy spróbować, obowiązek szkolny jest obowiązkiem - zakładając, że władze szkolne nie będą się sprzeciwiać.

Władze szkolne wyraziły wątpliwości i zażądały świadectwa le­karskiego. Hollatz nazwał mnie zdrowym chłopcem, który wzrostem przypomina trzylatka, umysłowo jednak, choć jeszcze dobrze nie mówi, w niczym nie ustępuje pięcio - czy sześciolatkom. Wspominał też o mojej tarczycy.

Przy tych wszystkich badaniach, podczas testów, do których już przywykłem, zachowywałem się spokojnie, obojętnie lub przychyl­nie, zwłaszcza że nikt nie próbował odbierać mi bębenka. Zniszcze­nie Hollatzowej kolekcji węży, żółwi i embrionów było dla wszyst­kich, którzy badali mnie i poddawali testom, żywym i przerażającym wspomnieniem.

Tylko w domu, mianowicie w pierwszy dzień szkoły, poczułem się zmuszony do użycia diamentu w moim głosie, kiedy Matzerath, postępując wbrew rozsądkowi, zażądał ode mnie, abym drogę do szkoły Pestalozziego naprzeciw Łąki Fröbela przebył bez bębenka, i abym nie zabierał go, mojego blaszanego bębenka, do gmachu szkoły.

Gdy w końcu przeszedł do rękoczynów, chciał zabrać coś, co nie było jego, z czym w ogóle nie umiał się obchodzić, do czego brako­wało mu powołania, rozbiłem krzykiem pusty wazon, któremu przy­pisywano autentyczność. Skoro tylko autentyczny wazon znalazł się w postaci autentycznych skorup na dywanie, Matzerath, który był do niego bardzo przywiązany, zamierzył się na mnie. Ale wtedy zerwała się mama, wtrącił się też Jan, który na chwilę i jakby przypadkowo wpadł jeszcze do nas ze Stefanem i z torbą łakoci.

- Proszę cię, Alfredzie - powiedział swoim spokojnie namasz­czonym tonem i Matzerath, porażony niebieskim spojrzeniem Jana i szarym mamy, opuścił rękę i wsadził do kieszeni spodni.

Szkoła Pestalozziego był to nowy, ozdobiony nowocześnie graffitami i freskami, trzypiętrowy, podłużny gmach z płaskim dachem, wybudowany przez senat wielodzietnemu przedmieściu na usilne naleganie wówczas jeszcze bardzo aktywnych socjaldemokratów. Gmach podobał mi się, z wyjątkiem zapachu i uprawiających sport secesyjnych chłopców na sgraffitach i freskach.

Nienaturalne małe, a ponadto zieleniejące drzewka stały w żwi­rze przed głównym wejściem między zabezpieczającymi, podobny­mi do pastorałów żelaznymi prętami. Ze wszystkich stron nadcho­dziły matki, które miały w ręku kolorowe spiczaste torby z łakociami i wlokły za sobą rozwrzeszczanych lub przykładnie grzecznych chłop­ców. Nigdy jeszcze Oskar nie widział tylu matek zdążających w jed­nym kierunku. Wydawało się, jakby pielgrzymowały na targ, gdzie ich pierworodni lub drudzy z kolei synowie zostaną wystawieni na sprzedaż.

Już w hallu ów szkolny zapach, który, opisywany wystarczająco często, przewyższa intymnością wszystkie znane w świecie perfumy. Na kamiennych płytach hallu stały rozstawione swobodnie gra­nitowe misy, było ich cztery czy pięć, a z wklęsłych zagłębień try­skała woda równocześnie z kilku źródeł. Otoczone przez chłopców, tym i moich rówieśników, przypominały mi maciorę wuja Win­centego w Bysewie, która nieraz przewracała się na bok i znosiła podobnie spragniony, brutalny napór swoich prosiąt.

Chłopcy pochylali się nad misami i pionowymi, stale przecinają­cymi się wieżyczkami wodnymi, włosy opadały im na czoło, a oni pozwalali fontannom grzebać sobie w otwartych ustach. Nie wiem, czy bawili się, czy pili. Nieraz dwaj chłopcy wyprostowywali się nie­mal równocześnie, z wydętymi policzkami, aby nieprzyzwoicie gło­śno parsknąć sobie w twarz zmieszaną na pewno ze śliną i okruchami chleba ciepłą od ust wodą. Ja, który przy wejściu do hallu lekkomyślnie rzuciłem okiem na znajdującą się po lewej stronie, otwartą salę gimnastyczną, na widok skórzanego konia, słupów i lin do wspinania, strasznego, domagającego się zawsze ogromnych młyn­ków drążka poczułem prawdziwe, niczym nie dające się wyperswa­dować pragnienie i tak jak inni chłopcy chętnie napiłbym się trochę wody. Nie mogłem jednak poprosić mamy, która trzymała mnie za rękę, żeby uniosła Oskara, brzdąca, nad takim basenem. Nawet gdy­bym podstawił sobie bębenek, nie dosięgnąłbym fontanny. Kiedy jed­nak podskoczywszy lekko zajrzałem ponad brzegiem jednej z tych mis i spostrzegłem, jak tłuste resztki chleba w dużym stopniu bloko­wały odpływ wody i jak nieapetyczna lura tam się znajdowała, prze­szło mi owo pragnienie, które nagromadziłem w sobie błądząc co prawda w myślach, a przecież niemal cieleśnie między przyrządami gimnastycznymi po pustkowiu gimnastycznej sali.

Po monumentalnych, wzniesionych dla olbrzymów schodach, przez gwarne korytarze mama zaprowadziła mnie do sali, na której drzwiach wisiała tabliczka z napisem „I a”. Sala pełna była chłopców w moim wieku. Matki chłopców skupiły się pod ścianą naprzeciwko frontowych okien i skrzyżowawszy ręce trzymały tradycyjne spiczasto - kolorowe, u góry przykryte bibułką, przerastające mnie torby z łakociami na pierwszy dzień szkoły. Mama też miała taką torbę.

Gdy wszedłem trzymając ją za rękę, cała zgraja ryknęła śmie­chem, tak samo matki zgrai. Grubawego chłopaka, który chciał mi zabębnić na moim bębenku, musiałem, żeby nie rozbijać śpiewem szkła, kopnąć kilka razy w goleń, po czym szczeniak przewrócił się, zawadził czupryną o ławkę, a mama trzepnęła mnie za to w kark.

Szczeniak krzyczał. Ja oczywiście nie krzyczałem, bo krzyczałem tylko, jeśli ktoś próbował mi odebrać bębenek. Mama, której było przykro za ten występ przed innymi matkami, wepchnęła mnie w pierwszą ławkę w rzędzie pod oknami. Oczywiście ławka była za duża. Ale w tyle, gdzie zgraja była coraz bardziej rosła i piegowata, ławki były jeszcze większe.

Nie protestowałem, siedziałem spokojnie, bo nie miałem żadnych powodów do niepokoju. Mama, która nadal wydawała mi się speszo­na, wcisnęła się między inne matki. Prawdopodobnie wstydziła się przed swoimi towarzyszkami niedoli mojego tak zwanego zapóźnienia w rozwoju. Tamte zachowywały się, jakby miały podstawy do dumy ze swoich, na mój gust zbyt szybko wyrosłych, łobuziaków.

Nie mogłem spoglądać na Łąkę Fröbela, bo wysokość parapetu była równie nieprzystosowana do mojego wzrostu, jak wielkość ławki. A chętnie rzuciłbym okiem na Łąkę Fröbela, gdzie, jak wiedziałem, skauci pod wodzą handlarza warzyw Greffa rozbijali namioty, bawili się w lancknechta i, jak na skautów przystało, robili dobre uczynki. Nie znaczy to, że pociągała mnie ta przesadna gloryfikacja obozo­wego życia. Interesowała mnie tylko postać Greffa w krótkich spoden­kach. Czyżby jego słabość do szczupłych, w miarę możliwości wielkookich, choć bladych chłopców była tak duża, że dał im mundur twórcy skautingu, Baden - Powella?

Z winy haniebnej architektury pozbawiony ciekawego widoku, patrzyłem już tylko na niebo i w końcu znalazłem coś godnego oglą­dania. Coraz to nowe chmury wędrowały z północnego zachodu na południowy wschód, jak gdyby ów kierunek mógł chmurom zaofia­rować coś nadzwyczajnego. Mój bębenek, który dotychczas ani na jedno uderzenie nie pomyślał o wędrówce, wsunąłem sobie między kolana a przegródkę ławki. Oparcie przeznaczone na plecy osłaniało tył głowy Oskara. Za mną trajkotali, wrzeszczeli, śmiali się, płakali i szaleli moi tak zwani koledzy. Rzucali we mnie kulami z papieru, aleja nie odwracałem się, uważałem bowiem, że świadome celu chmu­ry stanowią widok bardziej estetyczny od hordy strojących głupie miny, zupełnie zbzikowanych ordynusów.

Uspokoiło się trochę w klasie I a, gdy weszła kobieta, która przed­stawiła się jako panna Spollenhauer. Ja nie musiałem się uspokajać, bo już przedtem, cichy i niemal zatopiony w myślach, czekałem na rzeczy, które nadejdą. Mówiąc szczerze: Oskar nie uważał nawet za konieczne czekać na to, co nadejdzie, nie potrzebował przecież od­miany, nie czekał więc, lecz siedział, czując tylko swój bębenek, w szkolnej ławce i bawił się widokiem chmur za - czy raczej przed - odświętnie wyczyszczonymi szybami okien.

Panna Spollenhauer miała na sobie kostium o kanciastym kroju, który nadawał jej suchy, męski wygląd. Wrażenie to potęgował jesz­cze ciasny i sztywny, wydobywający fałdy szyi, zapinany przy krtani i jak bodajże dostrzegłem, zmywalny kołnierzyk. Ledwie wkroczy­ła do klasy w płaskich sportowych pantoflach, od razu chciała zdo­być popularność i zapytała: - Powiedzcie, kochane dzieci, potraficie zaśpiewać jakąś piosenkę?

Odpowiedzieli jej rykiem, który ona uznała jednak za odpowiedź twierdzącą, bo zaintonowała nienaturalnie wysoko wiosenną piosen­kę Przyszedł już maj, chociaż mieliśmy połowę kwietnia. Gdy tylko doszła do maja, wybuchło piekło. Nie czekając na znak, kiedy się włączyć, nie znając dobrze tekstu, nie mając najmniejszego wyczu­cia prościutkiego rytmu tej piosenki, banda za moimi plecami zaczę­ła wydzierać się jeden przez drugiego, aż tynk odpadał od ścian.

Mimo jej żółtawej cery, mimo ostrzyżonych krótko włosów i wyzierającego spod kołnierzyka męskiego krawata było mi żal Spollenhauerki. Odrywając się od chmur, które miały widocznie dzień wolny od nauki, zebrałem się w sobie, jednym ruchem wyciągnąłem pałeczki zza szelek i wystukałem głośno i wyraziście takt piosenki. Ale banda za moimi plecami nie miała ani wyczucia, ani słuchu. Tyl­ko panna Spollenhauer zachęcająco kiwnęła mi głową, uśmiechnęła się w stronę przyklejonej do ściany gromady matek, mrugnęła spe­cjalnie do mamy, co ja przyjąłem za sygnał do dalszego, spokojnego, w końcu skomplikowanego, demonstrującego wszystkie moje sztuczki bębnienia. Od pewnego czasu banda za moimi plecami przestała mie­szać barbarzyńskie głosy. Wyobraziłem już sobie, że mój bębenek uczy, szkoli, z moich kolegów czyni moich uczniów, gdy przy mojej ławce stanęła Spollenhauerka, popatrzyła na moje dłonie i pałeczki i uśmiechając się raczej przyjaźnie, próbowała, nawet zręcznie, wy­stukać mój takt; przez minutkę była dość sympatyczną starą panną, która zapominając o swoim nauczycielskim zawodzie wymyka się narzuconej sobie karykaturalnej egzystencji, staje się ludzka, to zna­czy dziecinna, ciekawa, wielowarstwowa, niemoralna.

Skoro jednak pannie Spollenhauer nie udało się od razu i właści­wie wystukać mojego bębenkowego taktu, wróciła do swojej starej, Po prostu głupiej, w dodatku źle opłacanej roli, przywołała się do Porządku, bo nauczycielki muszą to co jakiś czas robić, i powiedzia­ła: - Ty na pewno jesteś małym Oskarem. Dużo już o tobie słyszeliśmy. Jak ty ładnie umiesz grać na bębenku. Prawda, dzieci? Czy nasz Oskar nie jest dobrym doboszem?

Dzieci zaryczały, matki ciaśniej przysunęły się do siebie, Spollenhauerka odzyskała panowanie nad sobą. - Ale teraz - powiedzia­ła falsetem - schowamy bębenek do szafy, bo jest zmęczony i chce spać. Po lekcjach dostaniesz go z powrotem.

Jeszcze podczas tej obłudnej przemowy pokazała mi swoje krót­ko obcięte nauczycielskie paznokcie, chciała dziesięcioma krótko obciętymi pazurami targnąć się na bębenek, który, Bóg mi świad­kiem, ani nie był zmęczony, ani nie chciał spać. Na razie trzymałem mocno, ramionami w rękawach swetra objąłem krąg w biało - czerwone płomyki, spoglądałem na nią, potem, gdy zachowywała upar­cie odwieczny szablonowy wygląd nauczycielki szkoły powszech­nej, przejrzałem ją na wylot, znalazłem w duszy panny Spollenhauer rzeczy ciekawe, których starczyłoby na trzy niemoralne rozdziały, ponieważ jednak chodziło tu o bębenek, oderwałem się od jej życia wewnętrznego i gdy mój wzrok trafił między jej łopatki, spostrze­głem na dobrze utrzymanej skórze znamię wielkości guldena, poro­śnięte długim włosem.

Czy sprawił to fakt, że poczuła, iż ją przejrzałem, czy mój głos, którym, nie wyrządzając żadnej szkody, skrobnąłem ją w prawe szkło okularów: poniechała brutalnej przemocy, od której kostki już jej zbielały, nie znosiła chyba skrobania po szkle, dostawała gęsiej skór­ki, wzdrygając się wypuściła bębenek, powiedziała: - Jesteś jednak złym Oskarem - spojrzała z wyrzutem na moją mamę, która nie wie­działa, gdzie podziać oczy, zostawiła mi mój rześki bębenek, odwró­ciła się, pomaszerowała na płaskich obcasach do pulpitu, wygrzeba­ła z teczki inne okulary, prawdopodobnie do czytania, zdecydowanym ruchem zdjęła z nosa ów rower, który zadrapałem swoim głosem, jak drapie się paznokciami po szybie, przybrała taką minę, jakbym zbez­cześcił jej okulary, założyła na nos, odchylając przy tym mały palec, drugie szkła, potem wyprężyła się, aż trzasnęło, i ponownie sięgając do teczki oświadczyła: - Teraz przeczytam wam podział godzin.

Z teczki ze świńskiej skóry wyciągnęła plik kartek, jedną zatrzy­mała dla siebie, pozostałe dała matkom, między innymi i mojej ma­mie, wreszcie wyjawiła zaniepokojonym już sześciolatkom, co przy­nosił podział godzin. - Poniedziałek: religia, pisanie, rachunki, zabawy; wtorek: rachunki, kaligrafia, śpiew, przyroda; środa: rachun­ki, pisanie, rysunki; czwartek: geografia, rachunki, pisanie, religia; piątek: rachunki, pisanie, zabawy, kaligrafia; sobota: rachunki, śpiew, zabawy, zabawy.

Panna Spollenhauer obwieściła to jak nieuchronne przeznaczenie oddała temu produktowi konferencji nauczycieli szkół powszech­nych swój surowy, nie omijający żadnej litery głos, potem, przypo­minając sobie czasy seminaryjne, stopniowo złagodniała, zawołała wesoło, wpadając w pedagogiczną radość: - A teraz, kochane dzieci, powtórzymy to wszyscy razem. Proszę - poniedziałek?

Zgraja ryknęła: - Poniedziałek!

Ona na to: - Religia?

Ochrzczeni poganie ryknęli słówko „religia”. Ja oszczędzałem głos, wystukałem za to na blasze religijne sylaby.

Za mną wrzeszczeli tamci, zachęcani przez Spollenhauerkę: Pi - sa - nie! - Trzykrotnie odpowiedział mój bębenek. - Ra - chun - ki! - Znów trzy uderzenia.

I tak się to ciągnęło dalej: wrzask za mną, przepowiadanie Spollenhauerki przede mną, a ja, robiąc dobrą minę do nieudolnej gry, wystukiwałem powściągliwie sylaby na mojej blasze, aż Spollenhauerka, nie wiem, z czyjego poduszczenia, zerwała się, wyraźnie roz­złoszczona - ale to łobuziaki za moimi plecami zepsuły jej humor - zaczerwieniła się gwałtownie, nieszkodliwy bębenek Oskara był dla niej wystarczającym kamieniem obrazy, by wziąć na spytki dbałego o takt dobosza.

- Posłuchaj mnie teraz, Oskarze! Czwartek, geografia?

Ignorując słówko „czwartek” wystukałem cztery razy na geogra­fię, na rachunki i pisanie po trzy razy, religii, jak się należy, poświęci­łem nie cztery, lecz trzy trójjedyne, zbawienne uderzenia w bębenek.

Ale Spollenhauerka nie zauważyła różnicy. Po prostu czuła wstręt do wszelkiego bębnienia. Pokazała mi, jak już raz przedtem, dziesięć najkrócej obciętych paznokci i chciała chwycić dziesięcioma pazurami.

Ale zanim jeszcze dotknęła mojej blachy, ja wydałem swój uśmier­cający szkło krzyk, który ogromne okna klasy pozbawił górnych szyb. Środkowe szyby padły ofiarą drugiego krzyku. Bez przeszkód wdar­ło się do klasy łagodne wiosenne powietrze. Trzecim krzykiem znisz­czyłem dolne szyby, co w gruncie rzeczy było zbędne, było czystą swawolą, bo Spollenhauerka już przy górnych i środkowych szybach cofnęła pazury. Zamiast z czystej i wątpliwej artystycznie swawoli znęcać się nad ostatnimi szybami, Oskar dalibóg postąpiłby mądrzej, gdyby nie spuszczał z oka zataczającej się w tył Spollenhauerki.

Diabli wiedzą, skąd wytrzasnęła trzcinkę. W każdym razie trzcinka Pojawiła się nagle, drżała w krzyżującym się z wiosennym powie­trzem powietrzu klasy, a Spollenhauerka świsnęła nią przez tę po­wietrzną mieszaninę, uczyniła ją giętką, głodną, spragnioną, łasą na pękającą skórę, na syk, na wiele zasłon, którymi trzcinka potrafi łu­dzić, na zaspokojenie obu stron. I walnęła trzcinka w mój pulpit, aż w kałamarzu atrament podskoczył fioletowo. I uderzyła, gdy nie chcia­łem podstawić ręki do bicia, w mój bębenek. Ona, Spollenhauerka, uderzyła w mój blaszany bębenek! Z jakiej racji uderzyła? Jeśli już chciała uderzyć, to z jakiej racji w mój bębenek? Czy za moimi ple­cami mało siedziało rozwydrzonych łobuziaków? Czy koniecznie musiała to być moja blacha? Czy ona, która nie miała pojęcia o bęb­nieniu, musiała podnieść rękę na mój bębenek? Co jej błyskało w oku? Jak nazywało się zwierzę, które chciało uderzać? Z jakiego Zoo pochodziło, jakiego żeru szukało, do czego się grzało? - Coś zawładnęło Oskarem, wdarło się w niego, nie wiem, z jakich przy­czyn unosząc się wzwyż, przez podeszwy butów, przez stopy, dźwi­gnęło się w górę, opanowało struny głosowe, kazało mu wydać żarli­wy krzyk, który wystarczyłby do ogołocenia ze szkła całej wspaniałej, piękno - okiennej, chwytającej światło, załamującej światło, gotyckiej katedry.

Inaczej mówiąc, wykonałem podwójny krzyk, który obydwa szkła w okularach Spollenhauerki doprawdy starł na proch. Patrząc spod lekko krwawiących brwi przez puste już oprawki cofnęła się po omac­ku, zaczęła w końcu beczeć obrzydliwie i jak na nauczycielkę zbyt nieopanowanie, podczas gdy banda za moimi plecami zamilkła trwożnie, częściowo kryjąc się pod ławkami, częściowo szczękając zęba­mi. Kilku przemykało się od ławki do ławki ku matkom. One zaś, gdy uświadomiły sobie wyrządzoną szkodę, szukały winnego i chciały rzucić się na moją mamę, pewnie też rzuciłyby się na nią, gdybym ja, chwytając bębenek, nie wysunął się z ławki.

Omijając na pół oślepłą Spollenhauerkę znalazłem się przy ma­mie, której zagrażały furie, złapałem ją za rękę i wyciągnąłem z prze­wiewnej klasy I a. Gwarne korytarze. Kamienne schody dla dzieci - olbrzymów. Resztki chleba w tryskających wodą granitowych mi­sach. W otwartej sali gimnastycznej dygotali chłopcy pod drążkiem. Mama nadal trzymała kartkę. Przed głównym wejściem szkoły Pestalozziego wziąłem od niej świstek i z podziału godzin zrobiłem bezsensowną papierową kulę.

Natomiast fotografowi, który między kolumnami portalu czekał na pierwszoklasistów z torbami łakoci i matkami, Oskar pozwolił zrobić sobie zdjęcie ze swoją torbą, która nie zginęła w całym tym zamieszaniu. Wyjrzało słońce, nad nami brzęczały klasy. Fotograf ustawił Oskara na tle szkolnej tablicy, na której było napisane: „Mój pierwszy dzień w szkole”.

RASPUTIN I ABECADŁO

Opowiadając mojemu przyjacielowi Kleppowi i pielęgniarzowi Brunowi, który przysłuchiwał się jednym uchem, o pierwszym ze­tknięciu Oskara z podziałem godzin, powiedziałem przed chwilą: na owej tablicy szkolnej, która służyła fotografowi za tradycyjne tło do pocztówkowych zdjęć sześcioletnich chłopców z tornistrami i torba­mi pełnymi łakoci, było napisane: „Mój pierwszy dzień w szkole”.

Oczywiście to zdanko było czytelne jedynie dla matek, które sta­ły za fotografem i denerwowały się bardziej niż ich chłopcy. Chłop­cy przed tablicą z napisem co najwyżej w rok później, albo przy wiel­kanocnym zaciągu nowych pierwszoklasistów, albo na pozostałych im zdjęciach, mogli odcyfrować, że te śliczne fotografie zostały zro­bione z okazji ich pierwszego dnia w szkole.

Pismo sütterlinowskie pełzało po tablicy złośliwie spiczaste i w za­okrągleniach fałszywe, bo wypchane, rysowało kredą ów napis za­znaczający początek nowego okresu życia. W istocie pismo Sütterlina nadaje się do rzeczy wyrazistych, zwięzłych sformułowań, na przykład aktualnych haseł. Są też pewne dokumenty, których co praw­da nigdy nie widziałem, ale które wyobrażam sobie wypisane pismem sütterlinowskim. Mam tu na myśli świadectwa szczepień, dyplomy sportowe i pisane ręcznie wyroki śmierci. Juz wtedy, gdy umiałem co prawda odgadywać, ale nie odczytywać pismo Sütterlina, podwójny wężyk sütterlinowskiego M, od którego zaczynał się napis, podstęp­nie i zalatując konopiami przypominał mi o szafocie. Jednakże wo­lałbym przeczytać napis litera po literze, zamiast domyślać się nieja­sno jego treści. Niech bowiem nikt nie sądzi, że moje spotkanie z panną Spollenhauer przerodziło się w rozbijanie krzykiem szyb i buntownicze, protestacyjne bębnienie z poczucia wyższości, bo zna­łem już alfabet. O nie, wiedziałem zbyt dobrze, że odgadywanie pi­sma sütterlinowskiego to jeszcze nic, że brakowało mi najprostszej szkolnej wiedzy. Niestety Oskarowi nie mogła przypaść do gustu metoda, którą niejaka panna Spollenhauer chciała go w tę wiedzę wtajemniczyć.

Toteż opuszczając szkołę Pestalozziego nie postanowiłem bynajmniej, że mój pierwszy dzień w szkole będzie też ostatnim. Koniec ze szkołą, teraz idziemy do domu. Nic podobnego! Jeszcze gdy foto­graf uwieczniał mnie na zdjęciu, pomyślałem sobie: Oto stoisz przed szkolną tablicą, stoisz pod prawdopodobnie ważnym, być może zgub­nym napisem. Możesz co prawda oceniać napis wedle kroju pisma i wyliczać takie skojarzenia jak areszt odosobniony, areszt ochronny, nadzór i wszyscy na jednym stryczku, ale odcyfrować go nie potra­fisz. A jednak mimo całej swojej niewiedzy, która woła o pomstę do na wpół zachmurzonego nieba, nie masz zamiaru chodzić więcej do tej szkoły z podziałem godzin. Gdzie, Oskarze, gdzie chcesz się na­uczyć dużego i małego abecadła?

O tym, że było duże i małe abecadło, ja, któremu właściwie wy­starczyłoby małe, dowiedziałem się między innymi z nieogarnionej, nierozerwalnie związanej ze światem egzystencji dużych ludzi, któ­rzy nazywali siebie dorosłymi. Ostatecznie człowiek niezmordowa­nie udowadnia prawo istnienia dużego i małego abecadła przez ana­logię z dużym i małym katechizmem, dużą i małą tabliczką mnożenia, a przy wizytach oficjalnych, w zależności od tego, ilu zbierze się wyorderowanych dyplomatów i dostojników, mówi się o dużym i małym przyjęciu.

Ani Matzerath, ani mama nie troszczyli się w ciągu następnych miesięcy o moje wykształcenie. Rodzice poprzestali na jednej, tak dla mamy wyczerpującej i zawstydzającej próbie posłania mnie do szkoły. Zachowywali się jak wuj Jan Broński, wzdychali patrząc na mnie z góry, wygrzebywali stare historie, jak moje trzecie urodziny: — Otwarta klapa! Ty jej nie zamknąłeś, tak czy nie? Ty byłeś w kuch­ni, a przedtem w piwnicy, tak czy nie? Ty schodziłeś po puszkę kom­potu na deser, tak czy nie? Ty nie zamknąłeś klapy do piwnicy, tak czy nie?

Wszystko, co mama zarzucała Matzerathowi, było prawdą, a jed­nak, jak wiemy, prawdą nie było. Ale on uznawał swoją winę i nieraz nawet płakał, bo miał miękkie serce. Wtedy mama i Jan Broński musieli go pocieszać i mnie, Oskara, nazywali krzyżem, który trzeba nieść, przeznaczeniem, które jest widać nieuniknione, doświadcze­niem, o którym człowiek nie wie, czym na nie zasłużył.

Od tych doświadczonych ciężko, dotkniętych przez los nosicieli krzyża nie można więc było oczekiwać pomocy. Także ciotka Jadwi­ga Brońska, która często wstępowała po mnie, żebym bawił się w piasku w parku Steffensa z jej dwuletnią Marga, jako nauczycielka nie wchodziła dla mnie w rachubę: była co prawda dobroduszna, ale bezdennie głupia. Również siostrę Ingę od doktora Hollatza, która nie była ani głupia, ani dobroduszna, musiałem sobie wybić z głowy: bo ona była mądra, nie jakaś tam zwyczajna pomoc, ale niezastąpio­na asystentka, i z tego powodu nie miała dla mnie czasu.

Kilka razy na dzień pokonywałem przeszło stustopniowe schody czteropiętrowej kamienicy, szukając rady bębniłem na każdym piętrze, odgadywałem po zapachach, co u dziewiętnastu lokatorów było na obiad, a jednak nie stukałem do żadnych drzwi, bo ani w starym Heilandcie, ani w zegarmistrzu Laubschadzie, nie mówiąc już o gru­bej pani Kater czy, mimo całej sympatii, o matce Truczinskiej, nie widziałem mojego przyszłego mistrza.

Na poddaszu mieszkał muzyk Meyn. Pan Meyn miał cztery koty i stale był pijany. Grał do tańca na „Wzgórzu Zinglera” i w wigilię Bożego Narodzenia z pięciu takimi jak on pijakami zataczał się po zaśnieżonych ulicach i chóralnym śpiewem zwalczał krzepki mróz. Spotkałem go kiedyś na poddaszu: w czarnych spodniach i w białej eleganckiej koszuli leżał na plecach, bosymi stopami toczył pustą bu­telkę po jałowcówce i przepięknie grał na trąbce. Nie odejmując bla­chy od ust, tylko lekko wywracając oczyma, zerkając na mnie, który stałem za nim, uznał mnie za akompaniującego mu bębnistę. Nie uwa­żał, by jego blacha była czymś lepszym niż moja. Nasz duet wypłoszył na dach jego cztery koty i sprawił, że dachówki lekko wibrowały.

Gdy skończyliśmy grać i opuściliśmy blachy, wyciągnąłem spod swetra stare „Neueste Nachrichten”, wygładziłem papier, przykuc­nąłem koło trębacza Meyna, podsunąłem mu lekturę i zażądałem wykładu o dużym i małym abecadle.

Ale pan Meyn, ledwie odłożył trąbkę, od razu zapadł w sen. Tyl­ko trzy rzeczy dawały mu prawdziwe schronienie: butelka jałowcówki, trąbka i sen. Wprawdzie jeszcze nieraz, ściśle mówiąc, aż do chwili gdy wstąpił jako muzyk do kawalerii SA i na kilka lat wyrzekł się jałowcówki, grywaliśmy na poddaszu w duecie wobec kominów, dachówek, gołębi i kotów, nie ćwicząc przedtem, ale do roli nauczy­ciela się nie nadawał.

Próbowałem szczęścia u handlarza warzyw Greffa. Nie zabiera­jąc bębenka, bo Greff nie przepadał za tym instrumentem, zachodzi­łem kilkakrotnie do piwnicznego sklepu po drugiej stronie ulicy. Wydawało się, że były tu odpowiednie warunki do gruntownych stu­diów: wszędzie bowiem w dwupokojowym mieszkaniu, także w skle­pie, za ladą i na ladzie, nawet w stosunkowo suchej piwnicy leżały książki, powieści awanturnicze, śpiewniki, Cherubinowy wędrowiec, pisma Waltera Flexa, Zwyczajne życie Wiecherta, Daphnis i Chloe, monografie artystyczne, sterty pism sportowych, wreszcie albumy fotograficzne z półnagimi chłopcami, którzy z niewyjaśnionych po­wodów, najczęściej wśród wydm na plaży, uganiali się za piłką i uka­zywali lśniące oliwą muskuły.

Greff miał już w tym czasie dużo nieprzyjemności w sklepie. Kontrolerzy z urzędu miar przy sprawdzaniu wagi i odważników wytknęli to i owo. Padło słówko „oszustwo”. Greff musiał zapłacić karę i kupić nowe odważniki. Wobec tych zmartwień tylko książki, wieczory w świetlicy i weekendowe wędrówki ze skautami mogły go jeszcze rozerwać.

Prawie nie dostrzegał mojego wejścia do sklepu, wypisywał da­lej tabliczki z cenami, a ja, wykorzystując dogodną sposobność, chwy­tałem trzy, cztery białe tekturki naśladujące pismo sütterlinowskie, ponadto czerwony ołówek i starałem się gorliwie kopiować wypisa­ne już tabliczki i w ten sposób ściągnąć na siebie uwagę Greffa.

Oskar był chyba dla niego za mały, nie dość wielkooki i blady. Rzucałem więc czerwony ołówek, wybierałem sobie jakieś książczysko pełne wpadających w oko Greffowi nagusów, poczynałem sobie prowokacyjnie, trzymałem ukosem, tak żeby i on zobaczył zdjęcia pochylonych lub wyprężonych chłopców, co do których mogłem przy­puszczać, że coś dla Greffa znaczą.

Ponieważ handlarz warzyw, gdy w sklepie nie było akurat klien­tów kupujących buraki, zbyt skrupulatnie wymalowywał tabliczki z cenami, musiałem głośno zatrzasnąć książkę albo szeleszcząc prze­wracać szybko kartki, żeby wynurzył się spośród swoich tabliczek i zajął się mną, który nie umiałem czytać.

Powiedzmy od razu: Greff nie zrozumiał mnie. Jeśli w sklepie byli skauci — po południu zawsze kręciło się koło niego dwóch lub trzech podkomendnych - w ogóle nie zauważał Oskara. Jeśli nato­miast był sam, to potrafił zerwać się podminowany i rozzłoszczony przeszkadzaniem i wydawać rozkazy: — Zostaw tę książkę, Oskarze! Nic z niej nie zrozumiesz. Jesteś na to o wiele za głupi i za mały. Jeszcze ją podrzesz. Kosztowała przeszło sześć guldenów. Jeśli chcesz się bawić, masz pod dostatkiem ziemniaków i główek kapusty!

Potem zabierał mi książczysko, przeglądał je z nieruchomą twa­rzą i zostawiał mnie między kapustą włoską, czerwoną i białą, mię­dzy brukselką, brukwią i ziemniakami, w zupełnym osamotnieniu; bo Oskar nie miał przy sobie bębenka.

Była jeszcze co prawda pani Greff i po odprawie otrzymanej od handlarza warzyw wyślizgiwałem się najczęściej do sypialni mał­żonków. Pani Lina Creff już w tym czasie leżała całymi tygodniami w łóżku, udawała chorą, pachniała nieświeżą nocną koszulą i brała do ręki wszystko, co się dało, tylko nie książkę, która by mnie czegoś nauczyła.

Przeżuwając lekką zazdrość Oskar patrzył przez jakiś czas na tor­nistry rówieśników, u których boków huśtały się i pyszniły gąbki i szmatki do łupkowych tabliczek. Mimo to nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek przychodziły mu do głowy takie na przykład myśli: sam nawarzyłeś sobie piwa, Oskarze, trzeba było robić dobrą minę do szkolnej gry. Nie powinieneś był tak ostro zadzierać ze Spollenhauerką. Te pętaki wyprzedzają cię! Znają już duże albo małe abeca­dło, a ty nawet nie potrafisz trzymać „Neueste Nachrichten” jak nale­ży.

Lekka zazdrość, powiedziałem przed chwilą, nie było to nic wię­cej. Wystarczyła przecież tylko jedna przelotna zapachowa próba, żeby do końca życia mieć szkoły po dziurki w nosie. Czy wąchali­ście państwo kiedyś źle spłukane, obszarpane gąbki i szmatki do tych łupkowych tabliczek w złuszczonej żółtej oprawce, które w najtań­szej skórze szkolnych tornistrów przechowują wyziewy wszelkiej kaligrafii, woń dużej i małej tabliczki mnożenia, pot skrzypiącego, utykającego, obsuwającego się, zwilżanego śliną rysika? Co jakiś czas, gdy uczniowie wracając ze szkoły zdejmowali w pobliżu mnie tornistry, żeby zagrać w piłkę nożną albo w palanta, pochylałem się nad wysychającymi w słońcu gąbkami i wyobrażałem sobie, że dia­beł, który być może istnieje, chowa pod pachami tego rodzaju kłęby kwaśnych zapachów.

Szkoła łupkowych tabliczek nie była więc w moim guście. Oskar nie chce jednak twierdzić, że owa Gretchen Scheffler, która nieba­wem zajęła się jego edukacją, ucieleśniała odpowiadający mu gust.

Całe urządzenie piekarskiego mieszkania Schefflerów na Kuźniczkach raziło mnie. Te ozdobne serwetki, poduszki wyszywane w herby, lalki czające się w rogach kanapy, szmaciane zwierzęta, gdziekolwiek się człowiek nie ruszył, porcelana, która wołała o sło­nia, pamiątki z podróży w każdym kącie, rozpoczęte robótki szydeł­kiem, na drutach, wyszywanki, plecionki, supełki, koronki i lamówki w ząbki. Dla tego śliczniutkiego, zachwycająco przytulnego, dławiące małego, zimą przegrzanego, latem zatrutego kwiatami miesz­kania przychodzi mi do głowy tylko jedno wytłumaczenie: Gretchen Scheffler nie miała dzieci, tak bardzo by chciała mieć dzieciaczki, żeby im robić na drutach - czy to była wina Schefflera, czy jej - jakże chętnie obszywałaby dzidziusia, zasypywałaby haftami, lamówkami, krzyżykowymi całuskami.

Przyszedłem tutaj, żeby nauczyć się dużego i małego abecadła. Miałem się na baczności, żeby ani porcelana, ani pamiątki z podróży nie doznały uszczerbku. Swój głos uśmiercający szkło zostawiłem, że tak powiem, w domu, przymykałem oczy, gdy Gretchen uznawa­ła, że dość już było bębnienia, i uśmiechając się złotymi i końskimi zębami zabierała mi bębenek z kolan i kładła między misie.

Zaprzyjaźniłem się z dwiema lalkami, przytulałem do siebie wy­pchane korpusy, pobrzękiwałem jak zakochany rzęsami dam, które spoglądały zawsze ze zdziwieniem, aby ta fałszywa, ale właśnie dla­tego tym prawdziwiej udawana przyjaźń z lalkami usidliła utkane z dwóch oczek w lewo, dwóch w prawo serce Gretchen.

Mój plan nie był zły. Już za drugą wizytą Gretchen otworzyła przede mną swoje serce, to znaczy, rozpostarła je, jak rozpościera się pończochy, drugie, w paru miejscach już przetarte i z załapanymi oczkami - odmykając przede mną wszystkie szafy, skrzynie i pude­łeczka, rozkładając przede mną obszyte koralikami szmatki, przy­mierzając mi, wkładając i zdejmując z powrotem sterty dziecięcych kaftaników, śliniaczków, śpioszków, których starczyłoby dla pięcioraczków.

Potem pokazała zdobyte przez Schefflera w związku kombatan­tów odznaki strzeleckie, potem fotografie, które częściowo pokry­wały się z naszymi, w końcu, gdy jeszcze raz zabrała się do dziecię­cych szmatek i szukała jakichś śpioszków, w końcu pojawiły się książki; Oskar przecież mocno liczył na to, że pod dziecięcymi szmat­kami znajdzie książki; Oskar słyszał przecież, jak ona rozmawiała z mamą o książkach; wiedział, jak gorliwie obydwie, kiedy jeszcze były zaręczone, a później niemal równocześnie młodo wyszły za mąż, wymieniały książki, brały książki z wypożyczalni koło Pałacu Fil­mowego, aby napompowane przeczytaną treścią wnieść więcej oby­cia, rozmachu i blasku w kupieckie i piekarskie małżeństwa.

Gretchen niewiele miała mi do zaofiarowania. Ponieważ już nie czytała, odkąd zajęła się tylko robótkami na drutach - chyba tak jak mama, która przez Jana Brońskiego też już nie sięgała po lekturę - rozdała okazałe tomy Biblioteki Taniej Książki, którą obie przez dłuż­szy czas prenumerowały, ludziom, co jeszcze czytali, bo nie robili na drutach i nie mieli Jana Brońskiego.

Także złe książki są książkami i dlatego są święte. To, co tam znalazłem, stanowiło groch z kapustą, pochodziło chyba w znacznej części ze skrzyni książek jej brata Theo, który zginął na Ławicy Dog­ger śmiercią marynarza. Siedem czy osiem tomów kalendarza mor­skiego Köhlera ze zdjęciami okrętów, które dawno już zatonęły, Stop­nie służbowe w marynarce cesarskiej, Paul Beneke, bohater mórz - to chyba nie mogła być strawa, której łaknęło serce Gretchen. Dzieje Gdańska pióra Ericha Key sera i owej walki o Rzym, jaką niejaki Feliks Dahn musiał stoczyć z pomocą Totili i Tei, Belizariusza i Narsesa, również chyba w rękach brata, który popłynął na morze, straci­ły blask i grzbiety. Biblioteczce Gretchen przypisywałem książkę, która traktowała o debecie i kredycie4, i coś Goethego o powinowac­twach z wyboru, a także bogato ilustrowany gruby tom Rasputin i kobiety.

Po dłuższym wahaniu - wybór był zbyt mały, żebym mógł zde­cydować się szybko - chwyciłem, nie wiedząc, co chwytam, tylko idąc za znajomym głosikiem wewnętrznym, najpierw Rasputina, a potem Goethego.

Ów podwójny chwyt miał określić i wpłynąć na moje życie, przy­najmniej to życie, jakie ośmielałem się wieść z dala od mojego bęben­ka. Do dzisiejszego dnia - gdy spragniony wiedzy Oskar systematycz­nie ściąga do swojego pokoju bibliotekę zakładu dla nerwowo chorych - waham się, gwiżdżąc na Schillera i jemu podobnych, między Goethem a Rasputinem, między szamanem a wszechwiedzącym, między ponurakiem, który urzekał kobiety, a promiennym księciem poetów, który tak chętnie pozwalał się urzekać kobietom. Jeśli przez pewien czas skłaniałem się bardziej ku Rasputinowi i obawiałem się niewyrozumiałości Goethego, wynikało to z lekkiego podejrzenia: gdybyś ty, Oskarze, bębnił za jego czasów, Goethe widziałby w tobie jedynie wynaturzenie, potępiłby cię jako wcielone wynaturzenie i swoją wła­sną naturę - którą ostatecznie zawsze, choćby nie wiem jak puszyła się nienaturalnie, podziwiałeś i do której dążyłeś - swoją własną natural­ność karmiłby przesłodzonymi pralniami, a ciebie, biednego półgłówka, zabiłby jeśli nie Faustem, to grubym tomem swojej Nauki o barwach.

Ale wracajmy do Rasputina. On z pomocą Gretchen Scheffler wpoił mi duże i małe abecadło, on mnie nauczył, by z kobietami postępować uważnie, i pocieszał, gdy Goethe mnie obrażał.

Nie było to wcale takie proste uczyć się czytać i udawać przy tym nieuświadomionego. Miało mi to przyjść z większym trudem niż dłu­goletnie udawanie dziecinnego nocnego moczenia się. Przy nocnym moczeniu się należało przecież co rano demonstrować pewne niedo­maganie, bez którego w gruncie rzeczy mógłbym się obejść. Nato­miast grać role nieuświadomionego oznaczało dla mnie ukrywać moje błyskawiczne postępy, toczyć nieustanną walkę z zaczątkami inte­lektualnej próżności. Fakt, że dorośli widzieli we mnie takiego, co zlewa się do łóżka, przyjmowałem wewnętrznym wzruszeniem ra­mion, ale że przez całe lata musiałem udawać przed nimi głupiego Jasia, to martwiło Oskara, a także jego nauczycielkę.

Ledwie wyratowałem książki z dziecięcej bielizny, Gretchen od razu i z radosnym piskiem zrozumiała swoje nauczycielskie powołanie.

Udało mi się wywabić z włóczki to bezdzietne stworzenie, uwi­kłane wyłącznie w robótki na drutach, i niemal uszczęśliwić. Wolała­by właściwie, żebym za podręcznik wziął sobie debet i kredyt; ale ja upierałem się przy Rasputinie i chciałem tylko Rasputina, gdy ona na drugą lekcję kupiła mi prawdziwy elementarz, i zdecydowałem się w końcu przemówić, gdy ona opowiadała mi w kółko legendy górni­cze i bajki o Karle Nochalu i Tomciu Paluchu. - Rapupin! - krzycza­łem albo też: - Raszuszin! - Przez jakiś czas okropnie się wygłupia­łem: - Raszu, Raszu! - paplał Oskar, żeby Gretchen z jednej strony zrozumiała, jakiej życzyłem sobie lektury, z drugiej zaś nie zdawała sobie sprawy z jego budzącego się, połykającego litery geniuszu.

Uczyłem się szybko, regularnie, nie myśląc sobie przy tym wiele. Po roku czułem się jak w domu w Petersburgu, w prywatnych kom­natach samowładcy wszystkich Rosjan, w dziecinnym pokoju wiecz­nie chorowitego carewicza, wśród spiskowców i popów, wreszcie jako naoczny świadek rasputinowskich orgii. Miało to odpowiadają­cy mi koloryt, chodziło tu o postać centralną. Świadczyły o tym tak­że rozsiane po książce współczesne sztychy, które ukazywały broda­tego Rasputina z oczyma jak węgle pośród odzianych w czarne pończochy, poza tym nagich dam. Śmierć Rasputina prześladowała mnie: truto go zatrutym tortem, zatrutym winem, potem, gdy doma­gał się nowej porcji tortu, strzelano z pistoletów, a gdy ołów w piersi zachęcił go do tańca, związano i zanurzono w lodowej przerębli w Newie. Wszystko to było dziełem pełnych męskości oficerów. Damy petersburskiej metropolii nigdy nie dałyby swojemu ojczulko­wi trującego tortu, poza tym jednak dawały wszystko, czego od nich żądał. Kobiety wierzyły w niego, podczas gdy oficerowie musieli najpierw usunąć go z drogi, żeby odzyskać wiarę w siebie.

Czy to dziwne, że nie tylko ja znajdowałem upodobanie w życiu i śmierci atletycznego szamana? Gretchen powoli wracała do lektury z pierwszych lat małżeństwa, rozklejała się zwykle podczas czytania na głos, drżała, ilekroć padało słówko „orgia”, szeptała to czarodziej­skie słówko specjalnie, mówiąc „orgia” była gotowa do orgii, a jed­nak pod pojęciem orgii nie mogła sobie wyobrazić orgii.

Gorzej było, kiedy mama przychodziła ze mną na Kuźniczki i w mieszkaniu nad piekarnią przysłuchiwała się lekcji. Niekiedy wy­radzało się to w orgię, stawało się celem samym w sobie, nie zaś lekcją dla małego Oskara, przy co trzecim zdaniu wybuchał chichot na dwa głosy, usta robiły się suche i spękane, obie zamężne kobiety, jeśli tylko Rasputin tego chciał, przysuwały się coraz bliżej do sie­bie, odczuwały niepokój na poduszkach kanapy, zaciskały uda, początkowe rozbrykanie przechodziło w końcowe wzdychanie, po dwu­nastu stronach rasputinowskiej lektury odczuwały coś, czego być może wcale nie pragnęły, nie oczekiwały, ale co w jasne popołudnie przyjmowały chętnie, przeciw czemu Rasputin na pewno by nie opo­nował, co raczej będzie rozdawał gratis i przez całą wieczność.

Wreszcie, gdy obie kobiety wypowiedziały już swoje „bożeboże” i zakłopotane poprawiały zwichrzone fryzury, mamę ogarniały wątpliwości: - Czy Oskar naprawdę nic z tego nie rozumie?

- Ależ skąd! - uspokajała ją wtedy Gretchen. - Tyle sobie trudu zadaję, ale on nic a nic nie rozumie i chyba nigdy nie nauczy się czytać. - Aby potwierdzić moją nieświadomość, której nic nie zmą­ci, dorzucała jeszcze: - Wyobraź sobie tylko, Agnieszko, że on wy­dziera strony z naszego Rasputina, gniecie i potem już ich nie ma. Nieraz miałabym chęć z tym skończyć. Ale kiedy później widzę, jaki on jest szczęśliwy nad książką, pozwalam mu wydzierać i niszczyć. Powiedziałam już Aleksowi, że na Boże Narodzenie musi nam kupić nowego Rasputina.

Udało mi się więc stopniowo, jak się państwo domyślacie, w cią­gu trzech czy czterech lat - tak długo, a nawet jeszcze dłużej uczyła mnie Gretchen Scheffler - wyrwać przeszło połowę kartek z Raspu­tina, ostrożnie, udając przy tym swawolę, zgnieść, aby później, w domu, w moim doboszowym kącie wyciągnąć kartki spod swetra, wygładzone i ułożone jedna na drugą wykorzystać na potajemną, nie zakłócaną przez kobiety lekturę. Podobnie obszedłem się z Goethem, którego co czwartą lekcję, wołając „Doethe”, domagałem się od Gret­chen. Nie chciałem polegać na samym tylko Rasputinie, bo rychło zrozumiałem, że na tym świecie każdy Rasputin ma naprzeciw siebie jakiegoś Goethego, że Rasputin pociąga za sobą Goethego albo Go­ethe Rasputina, nawet go stwarza, jeśli nie może być inaczej, żeby go później potępić.

Kiedy Oskar ze swoją nie oprawioną książką przykucał na pod­daszu albo za ramami rowerów w szopie starego pana Heilandta i tasował, jak tasuje się karty, luźne strony Powinowactw z wyboru z plikiem Rasputina, czytał nowo powstałą książkę z rosnącym, ale zarazem uśmiechniętym zdziwieniem, widział Otylię przechadzają­cą się skromnie, wspartą na ramieniu Rasputina, po środkowoniemieckich ogrodach i Goethego siedzącego w saniach z wyuzdaną szlachcianką Olgą i pędzącego przez zimowy Petersburg z orgii na orgię.

Ale wróćmy jeszcze raz do mojej klasy na Kuźniczkach. Gret­chen, choć na pozór nie robiłem żadnych postępów, cieszyła się mną jak dziewczyna. Rozkwitała wspaniale w mojej bliskości, także pod błogosławiącymi, niewidocznymi wprawdzie, ale owłosionymi rę­kami rosyjskiego szamana, pociągając za sobą nawet swoje pokojo­we lipy i kaktusy. Gdybyż w owych latach Scheffler co pewien czas wyciągał palce z mąki i bułeczki z piekarni zamieniał na inną bułecz­kę! Gretchen chętnie pozwoliłaby mu ugniatać się, wałkować, opędzlować i upiec. Kto wie, co by wyszło z pieca? Może nawet dzieciąt­ko. Należałoby życzyć Gretchen tego radosnego wypieku.

A tak po najbardziej podniecającej lekturze Rasputina siedziała sobie z płonącym wzrokiem i lekko potarganymi włosami, poruszała złotymi i końskimi zębami, nie miała jednak czego gryźć, mówiła „bożeboże” i myślała o odwiecznym zaczynie. Ponieważ mama, któ­ra miała przecież swojego Jana, nie mogła Gretchen pomóc, minuty po tej części mojej lekcji mogłyby się skończyć dość smutno, gdyby Gretchen nie miała tak pogodnego usposobienia.

Biegła szybko do kuchni, wracała z młynkiem do kawy, brała go jak kochanka, tęsknie i namiętnie, gdy z kawy robił się śrut, śpiewała przy wtórze mamy, Oczy czarne albo Czerwony sarafan, zabierała oczy czarne do kuchni, nastawiała tam wodę, gdy woda grzała się na gazowym płomieniu, zbiegała do piekarni, przynosiła stamtąd, czę­sto wbrew sprzeciwom Schefflera, świeże i dawniejsze wypieki, sta­wiała na stoliku talerzyki w kwiatki, dzbanuszek ze śmietanką, cukierniczkę, widelczyki do ciasta i sypała bratkami z piosenki, potem nalewała kawę, przechodziła do melodii z Carewicza, podawała rur­ki z kremem, „pszczele żądełka”, Stoi żołnierz nad Wołgi brzegiem i struclę nadziewaną tłuczonymi migdałami, Czy tam, gdzie jesteś, aniołki masz przy sobie, także bezy z bitą śmietaną, takie słodkie, takie słodkie; i zajadając mówiło się znowu, lecz tym razem z należ­nym dystansem o Rasputinie, niebawem, po krótkim, nasyconym ciast­kami czasie, można było uczciwie oburzać się na straszne, potworne zepsucie carskich czasów.

Ja w owych latach jadłem stanowczo za dużo ciastek. Jak można przekonać się na fotografiach, Oskar co prawda nie rósł od tego, ale tył i tracił linię. Często po zbyt słodkich lekcjach na Kuźniczkach nie widziałem innej rady, jak tylko przy Labesa, korzystając z nieobec­ności Matzeratha, uwiązać za kontuarem kawałek suchego chleba na sznurku, zanurzyć w norweskiej beczce z marynowanymi śledziami i wyciągnąć dopiero wtedy, gdy chleb porządnie nasiąknie słonym roztworem. Nie wyobrażacie sobie państwo, jak po nieumiarkowanym obżarciu się ciastkami działa na wymioty taka zakąska. Nieraz Oskar, żeby schudnąć, zwracał w naszym ustępie ciastka z piekarni Schefflera za przeszło gdańskiego guldena; wtedy był to kawałek grosza.

Jeszcze czymś innym musiałem płacić Gretchen za lekcje. Ponie­waż lubiła szyć i robić na drutach dziecięce rzeczy, wykorzystywała mnie jako manekina. Musiałem przymierzać cierpliwie fartuszki, czapeczki, spodenki, płaszczyki z kapturkiem i bez, w każdym faso­nie, we wszystkich kolorach, z rozmaitych materiałów.

Nie wiem, czy to mama, czy Gretchen z okazji moich ósmych urodzin przebrała mnie za małego, zasługującego na rozstrzelanie carewicza. Kult Rasputina doszedł wtedy u obu kobiet do momentu kulminacyjnego. Fotografia z owego dnia ukazuje mnie przy urodzi­nowym torcie, który okalało osiem nie kapiących świec, w haftowa­nej rosyjskiej koszuli, w fantazyjnie przekrzywionej kozackiej papasze, z pasami amunicyjnymi skrzyżowanymi na piersi, w białych pludrach i krótkich trzewikach.

Szczęście, że mogłem się sfotografować z bębenkiem. Jakie to szczęście, że Gretchen Scheffler, być może na moje nalegania, skro­iła, uszyła, a w końcu dopasowała mi kostium, który - dostatecznie biedermeierowski i powinowaty z wyboru - dziś jeszcze w moim albumie przywołuje ducha Goethego, świadczy o moich dwóch du­szach, pozwala mi zatem z jednym jedynym bębenkiem w Petersbur­gu i w Weimarze równocześnie zstępować do matek, z damami urzą­dzać orgie.

DALEKOSIĘŻNY ŚPIEW Z WIEŻY WIĘZIENNEJ

Pani doktor Hornstetter, która prawie codziennie przychodzi na papierosa do mojego pokoju, jako lekarka powinna mnie leczyć, ale to ja za każdym razem ją leczę, kiedy opuszcza pokój, jest mniej nerwowa; ona, taka nieśmiała i utrzymująca bliższe stosunki właści­wie tylko ze swoimi papierosami, twierdzi stale, że w młodości mia­łem za mało kontaktów, za rzadko bawiłem się z innymi dziećmi.

Cóż, jeśli chodzi o inne dzieci, może i ma trochę racji. Byłem przecież tak zaabsorbowany edukacją u Gretchen Scheffler, tak roz­darty wewnętrznie między Goethem i Rasputinem, że mimo najlep­szych chęci nie znajdowałem czasu na kółeczko i wyliczanki. Ilekroć jednak niby jakiś uczony stroniłem od ksiąg, a nawet je przeklinałem jako grobowce liter i pragnąłem kontaktu z prostym ludem, natyka­łem się na bachory z naszej kamienicy i mogłem mówić o szczęściu, jeśli po pewnej styczności z tymi kanibalami udawało mi się wrócić cało do mojej lektury.

Oskar mógł wyjść z mieszkania rodziców przez sklep, wtedy od razu był na Labesa, albo zatrzasnąć za sobą drzwi mieszkania, wtedy znajdował się na klatce schodowej, miał po lewej wejście na ulicę, cztery piętra wyżej poddasze, gdzie muzyk Meyn grał na trąbce, a ostatnią możliwość stanowiło podwórze kamienicy. Ulica to były kocie łby. Na ubitym piachu podwórza mnożyły się króliki i trzepano dywany. Poddasze prócz okazyjnych duetów z pijanym panem Mey - enem ofiarowywało widok, perspektywę i owo piękne, lecz złudne uczucie wolności, którego szukają ci wszyscy, co wspinają się na wieże, które z mieszkańców mansard czyni marzycieli.

O ile podwórze było dla Oskara pełne niebezpieczeństw, o tyle poddasze dawało mu pewne schronienie, póki i stamtąd nie wypło­szył go Aksel Mischke ze swoją zgrają. Podwórze miało szerokość kamienicy, w głąb jednak sięgało tylko na siedem kroków i wysmo­łowanym, zbrojnym u góry w drut kolczasty płotem z desek przyle­gało do trzech innych podwórzy. Z poddasza można było ogarnąć wzrokiem ten labirynt: domy na Labesa, obu przecznicach: Herty i Luizy i na dalekiej przeciwległej ulicy Marii otaczały złożony z podwórzy obszerny czworobok, w którym znajdowały się również fabryka cukierków od kaszlu i liczne tandetne warsztaty. Tu i ówdzie z podwórzy wyrastały drzewa i krzaki wskazując porę roku. Poza tym podwórza różniły się co prawda wielkością, ale jeśli chodzi o króliki i trzepaki, były jednakowe. Podczas gdy króliki przebywały tam przez okrągły rok, dywany, zgodnie z regulaminem domowym, trzepano tylko we wtorki i piątki. W takie dni potwierdzała się rozle­głość podwórzowego kompleksu. Z poddasza Oskar słyszał to i wi­dział: ponad setkę dywanów, chodników, dywaników nacierano ki­szoną kapustą, szczotkowano, trzepano i zmuszano, by ukazały wreszcie utkany wzór. Sto gospodyń wynosiło z domów zwłoki dy­wanów, unosiło w górę gołe okrągłe ramiona, chowało włosy, roz­puszczone i zaondulowane, pod mocno zawiązane chustki, zarzuca­ło dywany na trzepaki, chwytało za plecione trzepaczki i rozsadzało suchymi uderzeniami ciasnotę podwórzy.

Oskar nienawidził tego zgodnego hymnu na cześć czystości. Zmagał się na swoim bębenku z hałasem, musiał jednak, nawet na poddaszu, które przecież zapewniało jakiś dystans, uznać swoją bez­silność wobec gospodyń. Setka trzepiących dywany kobiet może zdobyć szturmem niebo, może stępić młodym jaskółkom końce skrzy­deł i kilku uderzeniami burzyła wybębnioną w kwietniowym powie­trzu świątynkę Oskara.

W dni, kiedy nie trzepano dywanów, bachory z naszej kamienicy gimnastykowały się na drewnianym trzepaku. Rzadko wychodziłem na podwórze. Tylko szopa starego pana Heilandta gwarantowała mi tam niejakie bezpieczeństwo, bo stary tylko mnie wpuszczał do swo­jej rupieciarni, a bachorom nie pozwalał nawet spojrzeć na pordze­wiałe maszyny do szycia, zdekompletowane rowery, imadła, wielo­krążki i przechowywane w pudełkach od papierosów pokrzywione i na powrót wyprostowane gwoździe. Takie już miał zajęcie: jeśli me wyciągał gwoździ z desek skrzyń, prostował na kowadle gwoździe wyciągnięte poprzedniego dnia. Poza tym, że nie dawał zmarnować się żadnemu gwoździowi, był też człowiekiem, który pomagał przy przeprowadzkach, który przed świętami zarzynał króliki, który wszę­dzie, na podwórzu, na schodach i na poddaszu, spluwał sokiem z prymki.

Kiedy któregoś dnia bachory, jak to bachory, gotowały zupkę koło jego szopy, Nuchi Eyke poprosił starego Heilandta, żeby napluł trzy razy w ukrop. Stary zrobił to zamierzając się z daleka, po czym znik­nął w swojej budzie i znów prostował gwoździe, Aksel Mischke zaś dodał do zupy nową przyprawę, tłuczoną cegłę. Oskar przyglądał się ciekawie tym kucharskim zabiegom, trzymał się jednak na uboczu. Z kocy i szmat Aksel Mischke i Harry Schlager zbudowali coś w rodzaju namiotu, żeby nikt z dorosłych nie zaglądał im do garnka. Gdy zagotowała się ceglana mąka, Hänschen Kollin opróżnił kiesze­nie i ofiarował na zupę dwie żywe żaby, które złapał nad pobliskim stawem. Kater, jedyna dziewczynka w namiocie, zrobiła zawiedzioną i nadąsaną minę, kiedy żaby tak cicho i potulnie, nie zdobywając się nawet na jakiś ostatni skok, utonęły w zupie. Najpierw Nuchi Eyke rozpiął spodnie i nie krępując się obecnością Susi nasi­kał do garnka. Aksel, Harry i Hänsen Kollin poszli w jego ślady. Gdy mały Serek chciał dorównać dziesięciolatkom, z jego rurki nie pociekła ani kropelka. Wszyscy teraz patrzyli na Susi i Aksel Mischke podał jej niebieskawo - biały emaliowany garnek z poobijanymi brzegami. Właściwie Oskar chciał od razu odejść. Ale zaczekał jesz­cze, aż Susi, która chyba nie miała majtek pod sukienką, przykucnę­ła, objęła kolana, przedtem jeszcze podsunęła sobie garnek, wpatry­wała się szklanym wzrokiem przed siebie, potem zmarszczyła nos, gdy garnek zdradził blaszanym dzwonieniem, że i Susi dołożyła się do zupy.

Wtedy uciekłem stamtąd. Nie powinienem był uciekać, tylko odejść spokojnie. Ponieważ jednak uciekałem, wszyscy, którzy przed­tem mieli oczy wlepione w garnek, popatrzyli za mną. Za plecami usłyszałem głos Susi Kater: - Chce nas zakapować, gdzie on tak leci! - Zdanie to kłuło mnie jeszcze, gdy potykając się przebiegałem już cztery piętra i dopiero na poddaszu zaczerpnąłem tchu.

Miałem siedem i pół roku. Susi chyba dziewięć lat. Mały Serek zaledwie osiem. Aksel, Nuchi, Hänschen i Harry dziesięć albo jede­naście. Była jeszcze Maria Truczinska. Choć niewiele starsza ode mnie, nigdy nie wychodziła na podwórze bawiąc się lalkami w kuch­ni matki Truczinskiej albo ze swoją dorosłą siostrą Gusta, która pra­cowała jako pomoc w ewangelickim przedszkolu.

Nic dziwnego, że jeszcze dziś nie mogę słuchać, jak kobiety siu­siają do nocnika. Gdy Oskar wówczas postukując w bębenek ukoił swój słuch i poczuł się na poddaszu bezpiecznie daleki od kipiącej w dole zupy, przyszli na górę, boso i w sznurowanych bucikach, ci wszyscy, co dokładali się do zupy, a Nuchi przyniósł garnek. Rozło­żyli się dokoła Oskara, na samym końcu przyszedł mały Serek. Po­trącali się nawzajem, syczeli: - No, bierz go! - aż Aksel złapał Oska­ra od tyłu, ściskając mu ręce obezwładnił go, a Susi, ukazując w uśmiechu wilgotne, regularne zęby i koniec języka, uznała, że nie będzie w tym wszystkim nic złego. Wzięła od Nuchiego blaszaną łyżkę, wytarła ją do połysku o swoje uda, zanurzyła w parującym garnku, zamieszała powoli, niby dobra gospodyni, delektując się oparem papki, parę razy dmuchnęła dla ochłody na pełną łyżkę w końcu nakarmiła Oskara, mnie nakarmiła, nigdy już czegoś takie­go nie jadłem, nie zapomnę tego smaku.

Dopiero gdy owa tak przesadnie dbała o moje cielesne dobro zgraja opuściła mnie, bo Nuchi zwymiotował do garnka, poczołgałem się w kąt strychu, na którym wisiało wtedy tylko parę prześcieradeł, i wyrzygałem kilka łyżek czerwonego wywaru, nie znajdując jednak w wymiocinach żabich resztek. Wdrapałem się na skrzynie pod otwar­tym okienkiem w dachu, patrzyłem na odległe podwórza, ceglane pozostałości chrzęściły mi w zębach, czułem pragnienie czynu, zlu­strowałem dalekie okna domów przy ulicy Marii, połyskujące szkło, krzyknąłem, zaśpiewałem dalekosiężnie w tę stronę, nie mogłem co prawda dojrzeć skutku, a jednak tak byłem święcie przekonany o możliwościach dalekosiężnego śpiewu, że podwórze i podwórza stały się odtąd dla mnie za ciasne, że łaknąc dali, rozległości i per­spektywy korzystałem z każdej okazji, by samemu lub trzymając mamę za rękę wyrwać się z Labesa, z przedmieścia, i umknąć prze­śladowaniom wszystkich warzących zupy kucharzy na naszym cia­snym podwórku.

W czwartek każdego tygodnia mama robiła zakupy w mieście. Zazwyczaj zabierała mnie ze sobą. Zawsze mnie zabierała, ilekroć chodziło o kupno nowego bębenka u Sigismunda Markusa w pasażu Zbrojowni przy Targu Węglowym. W owym czasie, mniej więcej od siódmego do dziesiątego roku życia, wykańczałem bębenek w czter­naście dni. Między dziesiątym a czternastym rokiem w niespełna ty­dzień potrafiłem roznieść blachę. Później udawało mi się albo przez jeden dzień zniszczyć nowy bębenek, albo - gdy nic nie mąciło rów­nowagi ducha - przez trzy lub cztery miesiące uderzać ostrożnie, a jednak mocno, przy czym na blasze prócz paru odprysków lakieru nie widać było żadnych uszkodzeń.

Lecz tutaj mam opowiadać o tych czasach, gdy opuszczałem na­sze podwórze z trzepakiem, z prostującym gwoździe starym Heilandtem, z wymyślającymi zupy bachorami i co czternaście dni mogłem wstąpić z mamą do Sigismunda Markusa, wybrać sobie z mnóstwa dziecięcych bębenków nową blachę. Nieraz mama zabierała mnie ze sobą również wtedy, gdy bębenek trzymał się jeszcze jako tako, i ja rozkoszowałem się tymi popołudniami na kolorowym, zawsze odro­binę muzealnym, rozbrzmiewającym nieustannie głosem tych czy owych kościelnych dzwonów Starym Mieście.

Na ogół te wyprawy miały przyjemnie jednostajny przebieg. Tro­chę zakupów u Leisera, Sternfelda czy Machwitza, potem wstępo­waliśmy do Markusa, który za każdym razem prawił mamie wyszu­kane i najpochlebniejsze komplementy. Niewątpliwie zalecał się do niej, nigdy jednak, o ile wiem, nie posunął się w swoich zalotach dalej niż do całowania w milczeniu pochwyconej gorąco, złotej, jak mówił, rączki mamy - wyjąwszy owe rzucenie się na kolana podczas pewnych odwiedzin, o których będzie tutaj mowa.

Mama, która po babce Koljaiczkowej odziedziczyła okazałą, peł­ną i kształtną figurę, a także ujmującą próżność połączoną z łagod­nością, tym życzliwiej patrzyła na zaloty Sigismunda Markusa, że co jakiś czas nie tyle zaopatrywał, co obdarzał ją śmiesznie tanim je­dwabiem do szycia i kupionymi na tandecie, lecz wcale dobrymi poń­czochami. Nie mówiąc już o moich blaszanych bębenkach, za psi grosz wręczanych co czternaście dni ponad kontuarem.

Za każdą bytnością punktualnie o wpół do piątej po południu mama pytała Sigismunda, czy mogłaby mnie, Oskara, zostawić pod jego opieką w sklepie, bo ma jeszcze do załatwienia ważne i pilne sprawunki. Dziwnie uśmiechając się Markus kłaniał się wówczas i przyrzekał mamie z krasomówczym zapałem, że będzie mnie, Oska­ra, strzegł jak źrenicy oka, gdy ona będzie załatwiała swoje tak waż­ne sprawunki. Leciutka, ale nie obraźliwa drwina, pobrzmiewała w jego głosie, niekiedy przyprawiała mamę o rumieniec i pozwalała domyślać się, że Markus wiedział, o co chodzi.

Ale i ja wiedziałem, co to za sprawunki, które mama nazywała ważnymi, które tak gorliwie załatwiała. Przez jakiś czas wolno mi było przecież towarzyszyć jej do taniego pensjonatu przy Stolarskiej, gdzie znikała na schodach nie pokazując się przez skąpe trzy kwa­dranse, a tymczasem ja, sam na sam z właścicielką popijającą zwykle likier, musiałem czekać cierpliwie przy podanej mi bez słowa, za­wsze tak samo wstrętnej lemoniadzie, aż mama wracała, prawie nie zmieniona, żegnała właścicielkę, która nie podnosiła wzroku znad swojego „Pół na pół”, brała mnie za rękę i zapominała, że zdradzają wysoka temperatura dłoni. Z gorącą dłonią w dłoni szliśmy potem do „Cafe Weitzke” przy Tkackiej. Mama zamawiała dla siebie kawę, dla Oskara lody cytrynowe, aż niebawem i niby przypadkiem wpadał Jan Broński, który przysiadał się do naszego stolika i też kazał sobie stawiać kawę na uspokajająco chłodnym marmurowym blacie.

Rozmawiali zupełnie się mną nie krępując, a ich słowa potwier­dzały to, o czym już dawno wiedziałem: mama i wuj Jan spotykali się niemal co czwartek w wynajętym na koszt Jana pokoju w pensjo­nacie przy Stolarskiej, aby przez trzy kwadranse być ze sobą sam na sam. Prawdopodobnie to wuj Jan wyraził życzenie, żeby mnie wię­cej nie zabierać na Stolarską, a następnie do „Cafe Weitzke”. Bywał czasami bardzo wstydliwy, wstydliwszy od mamy, która nie widziała w tym nic złego, że jestem świadkiem kończącej się godziny miłości, o której legalności zawsze, chyba także po fakcie, była święcie prze­konana.

Tak więc na życzenie Jana niemal w każde czwartkowe popołu­dnie od wpół do piątej do prawie szóstej zostawałem u Sigismunda Markusa, mogłem oglądać zbiór jego blaszanych bębenków, bawić się nimi, mogłem - gdzież indziej Oskar miałby taką możliwość - hałasować równocześnie na kilku bębenkach i patrzeć w smutną psią twarz Markusa. Choć nie wiedziałem, skąd napływały jego myśli, domyślałem się, dokąd biegły, przebywały na Stolarskiej, ocierały się o drzwi numerowanych pokoi albo przysiadały niczym biedny Łazarz pod marmurowym stolikiem w „Cafe Weitzke”, na co czeka­jąc? Na okruchy?

Mama i Jan Broński nie zostawiali ani okruszka. Wszystko zja­dali sami. Mieli ogromny apetyt, który nigdy się nie zaspokaja, który sam siebie podsyca. Byli tak zaprzątnięci, że myśli Markusa pod sto­likiem wzięliby co najwyżej za natarczywą pieszczotę przeciągu.

Jednego z takich popołudni - było to we wrześniu, bo mama wy­szła ze sklepu Markusa w rdzawym jesiennym kostiumie - gdy Mar­kus był zatopiony, zagrzebany i chyba też zatracony za kontuarem, coś mnie pognało z nowo nabytym właśnie bębenkiem do pasażu Zbro­jowni, w chłodny i mroczny tunel, gdzie po obu stronach, wystawa za wystawą, ciągnęły się najbardziej wyszukane sklepy: jubilerskie, deli­katesowe, księgarskie. Nie zatrzymywałem się jednak przed na pewno atrakcyjnymi, lecz niedostępnymi dla mnie towarami w witrynach; coś gnało mnie z tunelu na Targ Węglowy. W zapylonym świetle stanąłem przed fasadą Zbrojowni, której bazaltowa szarość naszpikowana była mnóstwem wielkich kul armatnich, pochodzących z różnych oblężeń, aby owe żelazne garby każdemu przechodniowi przywoływały na pa­mięć historię miasta. Mnie kule nie mówiły nic, tym bardziej iż wie­działem, że nie tkwiły tam z własnej woli, że był w tym mieście pewien murarz, którego w porozumieniu z konserwatorem zatrudniał i opłacał urząd budowlany; jego zadaniem było wmurowywanie amunicji mi­nionych stuleci w fasady rozmaitych kościołów, ratuszy, a także w ścianę frontową i tylną Zbrojowni.

Chciałem wejść do Teatru Miejskiego, który po prawej, oddzie­lony od Zbrojowni jedynie wąską i ciemną uliczką, ukazywał swój kolumnowy portal. Ponieważ Teatr Miejski, jak przypuszczałem, był o tej porze zamknięty - kasę wieczorną otwierano dopiero o wpół do siódmej - ruszyłem niezdecydowanie w lewo, bębniąc i zastanawia­jąc się już nad odwrotem, aż stanął Oskar między Wieżą Więzienną a Bramą Złotą. Nie miałem odwagi pójść przez Bramę na Długą, a potem, skręcając w lewo, na Tkacką, bo tam siedzieli mama i Jan Groński, a jeśli jeszcze nie siedzieli, to może właśnie kończyli swoje przy Stolarskiej albo szli już na orzeźwiającą kawę przy marmuro­wym stoliku.

Nie wiem, jak przeszedłem przez torowisko na Targu Węglowym, po którym stale przemykały tramwaje - albo znikały w Bramie, albo dzwoniąc wypadały z Bramy i piszcząc na zakręcie, przez Targ Wę­glowy i Targ Drzewny zdążały w stronę Dworca Głównego. Może ktoś z dorosłych, choćby policjant, wziął mnie za rękę i przeprowa­dził troskliwie przez niebezpieczeństwa ulicznego ruchu.

Stałem przed stromo wznoszącym się w niebo ceglanym murem Wieży Więziennej i właściwie przypadkiem tylko, z nudów, wcisną­łem swoje pałeczki między mur a okutą żelazem przylgę drzwi Wie­ży. Ledwie posłałem wzrok w górę, a już nie mogłem go utrzymać przy fasadzie, bo z nisz i okienek w murze raz po raz wyfruwały gołębie, aby niebawem spocząć na rzygaczach i wykuszach na krót­ką, właściwą gołębiom chwilę, potem znów sfruwając odrywały mój wzrok od murów.

Drażniło mnie zachowanie gołębi. Szkoda mi było oczu, więc cofnąłem wzrok i na poważnie, chcąc też pozbyć się rozdrażnienia, posłużyłem się obu pałeczkami jak dźwignią: drzwi ustąpiły i Oskar, zanim jeszcze otworzył je całkiem, był już w środku Wieży, wpadł już na kręte schody, wspinał się już w górę, zawsze wysuwając na­przód prawą nogę, dostawiając lewą, dotarł do pierwszych okratowanych lochów, wspiął się wyżej, zostawił za sobą salę tortur ze sta­rannie utrzymanymi i pouczająco opisanymi narzędziami, idąc dalej w górę - teraz wysuwał naprzód lewą nogę, dociągał prawą - wyj­rzał przez wąskie zakratowane okienko, ocenił wysokość, uświado­mił sobie grubość muru, spłoszył gołębie, spotkał ponownie te same gołębie wyżej za zakrętem schodów, znów wysuwał naprzód prawą, żeby dociągnąć lewą, a gdy po kolejnej zmianie nogi znalazł się na samej górze, długo jeszcze mógłby się tak wspinać, choć ciążyła mu i prawa, i lewa noga. Ale schody zrezygnowały przedwcześnie. Oskar zrozumiał bezsens i niemoc wieżowej budowli.

Nie wiem, jaka wysoka była i jest nadal - bo przetrwała wojnę - Wieża Więzienna. Nie mam też ochoty prosić mojego pielę­gniarza o kompendium wschodnioniemieckiego ceglanego gotyku. Myślę, że od stóp po wierzchołek miała jak nic swoje czterdzieści pięć metrów.

Musiałem, a to za sprawą schodów, które zmęczyły mnie zbyt szybko, zatrzymać się na galerii obiegającej hełm Wieży. Usiadłem, wsunąłem nogi między kolumienki balustrady, pochyliłem się i mimo kolumienki, którą obejmowałem prawą ręką, patrzyłem w dół na Targ Węglowy, lewą zaś strzegłem bębenka, który przebył ze mną całą drogę w górę.

Nie chcę państwa zanudzać opisywaniem wielo wieżowej, roz­brzmiewającej głosami dzwonów, starodawnej, rzekomo wciąż jesz­cze przenikniętej tchnieniem średniowiecza, przedstawionej na ty­siącu dobrych sztychów panoramy, widoku Gdańska z lotu ptaka. Nie będę też zajmował się gołębiami, choćby sto razy mówiono, że gołębie to wdzięczny temat. Dla mnie gołąb nie znaczy nic, wolę już mewę. Wyrażenie „gołąb pokoju” brzmi w moich uszach jak para­doks. Na zwiastuna pokoju wybrałbym raczej jastrzębia czy nawet ścierwnika niż gołębia, najkłótliwszego mieszkańca przestworzy. Krótko i węzłowato: na Wieży Więziennej były gołębie, ale ostatecz­nie gołębie są na każdej przyzwoitej wieży, która dba o siebie z po­mocą przydzielonego jej konserwatora.

Mój wzrok padł na coś zupełnie innego: na gmach Teatru Miej­skiego, który, gdy wyszedłem z pasażu Zbrojowni, był zamknięty. Kopulasty gmach był diabelnie podobny do niedorzecznie powięk­szonego, klasycystycznego młynka do kawy, chociaż przy gałce ko­puły brakowało mu owej korbki, która byłaby nieodzowna, by w wypełnionym co wieczór do ostatniego miejsca przybytku muz i kultury zemleć na okropny śrut pięcioaktowy dramat wraz z aktora­mi, kulisami, suflerką, rekwizytami i mnóstwem kurtyn. Drażniła mnie ta budowla z otoczonym kolumnami foyer, którego okien nie chciało porzucić zachodzące popołudniowe słońce, nakładając na nie coraz więcej czerwieni.

W owej godzinie, jakieś trzydzieści metrów ponad Targiem Wę­glowym, ponad tramwajami i święcącymi zamknięcie biur urzędnika­mi, wysoko ponad pachnącym słodko, tandetnym sklepikiem Markusa, górując nad chłodnymi marmurowymi stolikami „Cafe Weitzke”, dwiema filiżankami kawy, mamą i Janem Brońskim, mając pod sobą także naszą kamienicę, podwórze, podwórza, skrzywione i proste gwoź­dzie, dzieci sąsiadów i ich ceglaną zupę, ja, który dotychczas krzycza­łem tylko w sytuacjach przymusowych, stałem się krzykaczem bez przyczyny i przymusu. Do chwili wstąpienia na Wieżę Więzienną wdzierałem się w strukturę szkła, do wnętrza żarówki, w butelkę zwie­trzałego piwa tylko wówczas, gdy chciano mi zabrać bębenek, z Wie­ży natomiast krzyknąłem, choć bębenkowi nic nie groziło.

Nikt nie chciał zabierać mi bębenka, a jednak Oskar krzyknął. Nie dlatego, że jakiś gołąb napaskudził na bębenek, prowokując go do krzyku. W pobliżu była co prawda śniedź na miedzianych pły­tach, ale nie było szkła; mimo to Oskar krzyknął. Gołąb miał czerwo­no lśniące oczy, ale nie patrzyło na niego żadne szklane oko; a jed­nak krzyknął. Ku czemu krzyczał, jaka wabiła go odległość? Czyżby miał tutaj świadomie i konsekwentnie powtórzyć ową próbę, którą podjął bez planu na poddaszu, po spożyciu ceglanej zupy, ponad po­dwórzami? O jakim szkle myślał Oskar? Na jakim szkle - bo tylko szkło wchodziło w rachubę - zamierzał Oskar przeprowadzić ekspe­rymenty?

Teatr Miejski, dramatyczny młynek do kawy, był tym obiektem, który zwabił w rozświetlone wieczornym słońcem okna moje nowe, po raz pierwszy wypróbowane na naszym poddaszu, chciałoby się rzec: graniczące z manieryzmem tony. Po paru minutach różnie nasi­lonego krzyku, który jednak nic nie wskórał, wyszedł mi niemal bez­głośny dźwięk i Oskar z radością i przewrotną dumą mógł sobie za­komunikować: dwie środkowe szyby w lewym oknie foyer musiały wyrzec się blasku wieczornego słońca, pozostały po nich dwa czar­ne, jak najszybciej wymagające ponownego oszklenia czworoboki.

Należało potwierdzić sukces. Produkowałem się niczym nowo­czesny malarz, który doskonali znaleziony wreszcie, od lat poszuki­wany styl, ofiarowując zaskoczonemu światu całą serię równie wspa­niałych, równie śmiałych, równie cennych próbek swojej maniery.

W ciągu niespełna kwadransa udało mi się ogołocić ze szkła wszystkie okna foyer i część drzwi. Przed teatrem zebrał się podnie­cony, jak wydawało się z góry, tłum ludzi. Ciekawscy zawsze się znajdą. Na mnie wielbiciele mojej sztuki nie zrobili specjalnego wra­żenia. Co najwyżej skłonili mnie do jeszcze bardziej sumiennej i precyzyjnej pracy. Szykowałem się właśnie, by w jeszcze śmielszym eksperymencie odsłonić wnętrze wszystkich rzeczy, mianowicie przez otwarte foyer, przez dziurkę od klucza w drzwiach loży posłać do ciemnej jeszcze sali teatru specjalny krzyk, który miał ugodzić dumę wszystkich bywalców, teatralny żyrandol z całą masą szlifowanych, lśniących, dioptrycznie fasetowanych ozdóbek; gdy w ciżbie przed teatrem dostrzegłem rdzawy materiał: mama wróciła z „Cafe Weitzke”, wypiła kawę, opuściła Jana Brońskiego.

Trzeba jednak przyznać, że Oskar mimo to natarł krzykiem na Pyszałkowaty świecznik. Nic jednak chyba nie zdziałał, bo nazajutrz gazety pisały tylko o strzaskanych z tajemniczych przyczyn szybach foyer i drzwi. Dyletanckie, a także naukowe dociekania w felietono­wej części prasy codziennej jeszcze całymi tygodniami rozgłaszały wieloszpaltowe fantastyczne bzdury. „Neueste Nachrichten” bajdurzyły o promieniach kosmicznych. Ludzie z obserwatorium astrono­micznego, a więc wysoko kwalifikowani pracownicy umysłowi, mówili o plamach na słońcu.

Wówczas najszybciej, jak na to pozwalały moje krótkie nogi, zbiegłem po krętych schodach Wieży Więziennej w dół i mocno zdy­szany znalazłem się w tłumie przed portalem teatru. Rdzawy kostium jesienny mamy już nie błyszczał, była pewnie w sklepie Markusa, może opowiadała o szkodach, jakie wyrządził mój głos. A Markus, który traktował mój tak zwany niedorozwój i diamentowy głos jako zjawiska najzupełniej naturalne, pewnie, jak myślał Oskar, przesuwa po ustach końcem języka i zaciera białożółtawe dłonie.

Wchodząc do sklepu ujrzałem scenę, która natychmiast kazała mi zapomnieć o wszystkich sukcesach niszczącego szyby daleko­siężnego śpiewu. Sigismund Markus klęczał przed moją mamą i zda­wało się, że wraz z nim chcą paść na kolana wszystkie szmaciane zwierzęta, misie, małpki, pieski, nawet lalki z zamykanymi oczami, wozy strażackie, konie na biegunach, a także wszystkie pilnujące jego składu pajace. On zaś krył w swoich dłoniach obie dłonie mamy, ukazywał porośnięte jasnym meszkiem, brązowe plamy na grzbie­tach dłoni i płakał.

Mama też spoglądała poważnie i odpowiednio do sytuacji przeję­ta. - Niech pan przestanie, Markus - mówiła - proszę, nie w sklepie.

Ale Markus nie reagował, a jego przemowa miała niezapomnianą dla mnie, błagalną i zarazem przesadną intonację: - Niech się pani nie spotyka z tym Brońskim, bo on jest na Polskiej Poczcie, nic z tego dobrego nie będzie, ja to pani mówię, bo on z Polakami trzy­ma. Pani nie stawia na Polaków, niech pani stawia, jak już pani chce postawić, na Niemców, bo oni w górę pójdą, nie dziś to jutro: czy już teraz w górę trochę nie poszli, a pani Agnieszka dalej stawia na tego Brońskiego, żeby na tego swojego Matzeratha, to jeszcze. Albo żeby pani tak zechciała najłaskawiej postawić na Markusa i z Markusem wyjechać, bo on się niedawno wychrzcił. Pojedziemy do Londynu, pani Agnieszko, bo u mnie tam rodzina i dość akcji, żeby tylko pani chciała, ale z Markusem to pani nie chce, bo pani nim pogardza, no to niech pani pogardza. Ale on z całego serca panią prosi, żeby pani nie stawiała więcej na tego zbzikowanego Brońskiego, co to na Pol­skiej Poczcie siedzi, za niedługi czas, jak Niemcy przyjdą, będzie koniec z Polakami!

Właśnie gdy i mama, speszona tylu możliwościami i niemożliwościami, miała się rozpłakać, Markus spostrzegł mnie w drzwiach sklepu i uwalniając jedną dłoń mamy wskazał na mnie pięcioma wymownymi palcami: - No i proszę bardzo, jego też weźmiemy do Londynu. Będzie się miał jak książątko, jak książątko!

Mama też spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko. Może po­myślała o wybitych szybach w foyer Teatru Miejskiego, a może roz­weseliła ją perspektywa wyjazdu do londyńskiej metropolii. Ku mo­jemu zaskoczeniu jednak potrząsnęła głową i powiedziała lekko, jakby odmawiając zaproszeniu do tańca: - Dziękuję panu, Markus, ale to niemożliwe, naprawdę niemożliwe - z powodu Brońskiego.

Jakby nazwisko wuja było hasłem, Markus podniósł się zaraz z klęczek, zgiął się w ukłonie i wybąkał: - Pani wybaczy Markusowi, sam tak sobie myślałem, że to z jego powodu nie będzie możliwe.

Kiedyśmy wyszli ze sklepu w pasażu Zbrojowni, sklepikarz, choć były to jeszcze godziny handlu, przekręcił klucz w drzwiach i odpro­wadził nas na przystanek piątki. Przed fasadą Teatru Miejskiego na­dal stali przechodnie i paru policjantów. Nie bałem się jednak i nie pamiętałem prawie o sukcesach odniesionych nad szkłem. Markus pochylił się ku mnie, szepnął bardziej do siebie niż do nas: - Czego to Oskar nie potrafi. Na bębenku gra i skandale przed teatrem urzą­dza.

Zaniepokojenie mamy na widok odłamków szkła uśmierzył mach­nięciem ręki, a gdy podjechał tramwaj i wsiedliśmy do wozu doczepnego, jeszcze raz poprosił cicho, obawiając się ewentualnych podsłuchiwaczy: — No to niech pani już zostanie z tym swoim Matzerathem i więcej nie stawia na Polaków.

Kiedy dzisiaj, leżąc lub siedząc na metalowym łóżku, w każdej jednak pozycji bębniąc, Oskar odszukuje pasaż Zbrojowni, gryzmoły na ścianach Więziennej Wieży, samą Wieżę Więzienną i jej naoli­wione narzędzia tortur, trzy okna foyer Teatru Miejskiego za kolum­nami, znowu pasaż Zbrojowni i sklep Sigismunda Markusa, aby odtworzyć szczegóły pewnego wrześniowego dnia, musi jednocze­śnie szukać ziemi Polaków. Jak jej szuka? Szuka swoimi pałeczka­mi. Czy szuka ziemi Polaków również swoją duszą? Szuka wszyst­kimi organami, ale dusza nie jest organem.

I szukałem ziemi Polaków, która zginęła, która jeszcze nie zginę­ła. Inni mówią: omal nie zginęła, już zginęła, znowu zginęła. W tym kraju szuka się ostatnio ziemi Polaków za pomocą kredytów, Leiki, kompasu, radaru, różdżek i delegatów, humanizmu, przywódców opozycji i ziomkostw przechowujących w naftalinie ludowe stroje. Podczas gdy w tym kraju szuka się ziemi Polaków duszą - na pół z Chopinem, na pół z zemstą w sercu - podczas gdy oni tutaj potępia­ją cztery rozbiory i planują już piąty rozbiór Polski, latają do Warszawy Air France’em i z ubolewaniem składają wianuszek w tym miej­scu, gdzie kiedyś było getto, podczas gdy stąd będzie się szukać zie­mi Polaków rakietami, ja szukam Polski na moim bębenku i bębnię; zginęła, jeszcze nie zginęła, znów zginęła, przez kogo zginęła, omal nie zginęła, już zginęła, Polska zginęła, wszystko zginęło, jeszcze Polska nie zginęła.

TRYBUNA

Rozśpiewując okna foyer naszego Teatru Miejskiego, szukałem - i po raz pierwszy go znalazłem - kontaktu ze sztuką sceniczną. Mama, mimo że bardzo zaabsorbowana przez handlarza zabawek Markusa, musiała owego popołudnia zauważyć mój żywy stosunek do teatru, bo gdy nadszedł okres Bożego Narodzenia, kupiła cztery bilety, dla siebie, dla Stefana i Margi Brońskiej, także dla Oskara, i w ostatnią niedzielę adwentu zabrała nas na baśń bożonarodzenio­wą. Siedzieliśmy na drugim balkonie, z boku, w pierwszym rzędzie. Pyszałkowaty żyrandol zawieszony nad parterem pokazywał, co po­trafi. Byłem więc rad, że nie roztrzaskałem go śpiewem z Wieży Wię­ziennej.

Już wtedy było o wiele za dużo dzieci. Na balkonach więcej było dzieci niż matek, podczas gdy na parterze, gdzie siedzieli ludzie ma­jętni i w płodzeniu ostrożniejsi, stosunek dzieci do matek utrzymy­wał się mniej więcej w równowadze. Że też dzieci nie mogą usie­dzieć spokojnie! Marga Brońska, siedząca między mną a dość grzecznym Stefanem, zsunęła się ze składanego krzesła, chciała wdra­pać się z powrotem, uznała z miejsca, że przyjemniej będzie pogimnastykować się przy balustradzie balkonu, wgniotła się w składany mechanizm, jednak w porównaniu z innymi krzykaczami dokoła nas krzyczała jeszcze umiarkowanie i krótko, bo mama zatkała jej głupią dziecinną mordkę cukierkami. Cmoktając karmelki i przedwcześnie zmęczona zsuwaniem się z krzesła, siostrzyczka Stefana zasnęła wkrótce po rozpoczęciu przedstawienia, dopiero po skończonym akcie trzeba ją było zbudzić na oklaski, których zresztą nie żałowała.

Wystawiali baśń o Tomciu Paluchu, co zafascynowało mnie od pierwszej sceny i ze zrozumiałych względów przejmowało do żywe­go. Rzecz zrobili zręcznie, Tomcia Palucha wcale nie pokazali, sły­chać było tylko jego głos, a osoby dorosłe uganiały się za niewidzial­nym, ale bardzo ruchliwym tytułowym bohaterem sztuki. Tutaj siedział w uchu konia, tam pozwolił ojcu sprzedać się za ciężkie pie­niądze dwom hultajom, ówdzie przechadzał się po rondzie kapelu­sza, przemawiał z góry do tych na dole, wczołgał się później do my­siej dziury, potem do muszli ślimaka, był w zmowie ze złodziejami, znalazł się w sianie, a z sianem w żołądku krowy. Krowę jednak za­bito, bo przemawiała głosem Tomcia Palucha. Natomiast żołądek krowy z uwięzionym chłopczykiem trafił na śmietnik i został po­łknięty przez wilka. Tomcio Paluch jednak mądrymi słowami skierował wilka do domu rodziców, do spiżarni, i tam wszczął alarm akurat w chwili, gdy wilk miał zacząć rabować. Koniec był taki, jak to w baśniach: ojciec zabił złego wilka, matka otworzyła nożyczkami brzuch i żołądek obżartucha, stamtąd wyszedł Tomcio Paluch, to zna­czy, słychać było tylko jego wołanie: „Och, tato, byłem w mysiej dziurze, w brzuchu krowy i w kałdunie wilka: teraz zostanę z wami”.

Wzruszyło mnie to zakończenie, a kiedy spojrzałem na mamę, zauważyłem, że ukryła nos w chusteczce, bo tak jak ja przeżywała akcję na scenie niby najbardziej własną historię. Mama lubiła się wzruszać, przez następne tygodnie, zwłaszcza póki trwały święta Bożego Narodzenia, przytulała mnie stale do siebie, całowała i nazy­wała Oskara to żartobliwie, to smętnie: „Tomcio Paluch”. Albo: „Mój mały Tomcio Paluch”. Albo: „Mój biedny, biedny Tomcio Paluch”.

Dopiero latem w dziewięćset trzydziestym trzecim miałem po­nownie otrzymać zaproszenie do teatru. Wskutek nieporozumienia zawinionego przeze mnie sprawa zakończyła się pechowo, ale jej wpływ odczułem dopiero później. Jeszcze dziś tamta scena kołysze się i rozbrzmiewa we mnie, bo wydarzyła się w sopockiej Operze Leśnej, gdzie pod gołym niebem każdego lata powierzano naturze muzykę Wagnera.

W gruncie rzeczy tylko mama lubiła operę. Matzerath nie prze­padał nawet za operetką. Jan naśladował mamę, zachwycał się aria­mi, choć na pozór muzykalny, był głuchy jak pień na piękne dźwięki. Ale za to znał braci Formellów, dawnych kolegów z gimnazjum w Kartuzach, którzy mieszkali w Sopocie, zawiadywali oświetleniem mola, fontanny przed Domem Zdrojowym i kasynem, a równocze­śnie pracowali jako oświetlacze przy festiwalach w Operze Leśnej.

Droga do Sopotu wiodła przez Oliwę. Przedpołudnie w Parku Opackim. Złote rybki, łabędzie, mama i Jan Broński w słynnej grocie szeptów. Potem znów złote rybki i łabędzie, które współpracowały ręka w rękę z fotografem. Matzerath, ustawiając się do zdjęcia, wziął mnie na barana. Oparłem mu bębenek na czubku głowy, co powszech­nie, także później, gdy scenka była już wklejona do albumu, budziło śmiech. Pożegnanie ze złotymi rybkami, łabędziami, grotą szeptów. Nie tylko w Parku Opackim była niedziela, także poza żelaznymi kratami ogrodzenia, w tramwaju do Jelitkowa i w jelitkowskim Domu Zdrojowym, gdzie zjedliśmy obiad, podczas gdy Bałtyk niezmordo­wanie, jakby nic innego nie miał do roboty, zapraszał do kąpieli, wszędzie była niedziela. Gdy nadbrzeżna promenada poprowadziła nas do Sopotu, niedziela wyszła nam naprzeciw i Matzerath musiał za wszystkich zapłacić taksę klimatyczną.

Kąpaliśmy się w łazienkach południowych, bo tam rzekomo było mniej tłoczno niż w łazienkach północnych. Panowie przebrali się w szatni męskiej, mnie mama zaprowadziła do kabiny w szatni dam­skiej, zażądała, bym na plaży wystąpił nago, a tymczasem sama, mając już wtedy bujne kształty, wtłoczyła swoje ciało w słomianożółty ko­stium. Żeby nie ukazywać się tysiącookiej plaży zbyt goło, zakrywa­łem przyrodzenie bębenkiem, a później wyciągnąłem się na brzuchu w morskim piasku, nie chciałem wejść w zachęcające wody Bałtyku, wolałem chować swoje skarby w piasku i uprawiać strusią politykę. Matzerath, a także Jan Broński z zarysowującymi się brzuszkami wyglądali tak śmiesznie i niemal żałośnie mizernie, że byłem rad, kiedy późnym popołudniem wszyscy ruszyli do szatni, gdzie każdy namaścił swoją opaleniznę i natarty niveą znów włożył niedzielne ubranie.

Kawa i ciastka w „Gwieździe Morskiej”. Mama chciała zjeść trzeci kawałek pięciopiętrowego tortu. Matzerath sprzeciwił się, Jan był jednocześnie za i przeciw, mama zamówiła, dała Matzerathowi ką­sek, nakarmiła Jana, zadowoliła obu swoich mężczyzn, zanim łyżecz­ka po łyżeczce napełniła żołądek przesłodzonym klinem.

O święty kremie maślany, o mączką cukrową posypane, najpierw pogodne, potem pochmurne niedzielne popołudnie! Polscy arysto­kraci siedzieli w niebieskich słonecznych okularach nad intensywnie kolorową lemoniadą, której nie ruszali. Panie bawiły się fioletowymi paznokciami, a zapach naftaliny z ich futrzanych etoli, które każdo­razowo wypożyczały na sezon, dolatywał do nas z morskim wiatrem. Matzerath uznał to za błazeństwo. Mama też miałaby ochotę wypo­życzyć, choćby na jedno popołudnie, taką etolę. Jan twierdził, że znudzenie polskiej arystokracji osiągnęło obecnie taki stan, iż mimo rosnących długów nie mówi się po francusku, lecz z czystego snobi­zmu najpospolitszą polszczyzną.

Nie można wysiadywać w „Gwieździe Morskiej” i wpatrywać się bez końca w niebieskie słoneczne okulary i fioletowe paznokcie polskiej arystokracji. Moja napełniona tortem mama domagała się ruchu. Przyjął nas park zdrojowy, musiałem jeździć na osiołku i jesz­cze raz pozować do zdjęcia. Złote rybki, łabędzie - czego ta natura nie wymyśli - i znów złote rybki i łabędzie, podnoszące wartość słod­kiej wody.

Wśród fryzowanych cisów, które jednak wbrew temu, co się za­wsze mówi, wcale nie szeptały, spotkaliśmy braci Formellów, oświe­tlaczy kasyna Formellów, oświetlaczy Opery Leśnej Formellów. Młodszy Formella musiał zwykle pozbyć się najpierw wszystkich kawałów, jakie w zawodzie oświetlacza wpadły mu w ucho. Starszy Formella znał te kawały, ale z braterskiej miłości śmiał się zaraźliwie w odpowiednich miejscach i ukazywał przy tym o jeden złoty ząb więcej niż jego młodszy brat, który miał ich tylko trzy. Poszliśmy do Springera na kieliszek jałowcówki. Mama wolała elektorską. Potem, nadal sypiąc kawałami ze swojego zapasu, hojny młodszy Formella zaprosił nas na kolację do „Papugi”. Tam spotkaliśmy Tuschela, a do Tuschela należało pół Sopotu, ponadto kawał Opery Leśnej i pięć kin. Był on szefem braci Formellów i ucieszył się z poznania nas, tak jak my ucieszyliśmy się z poznania jego. Tuschel niezmordowanie obracał pierścieniem na palcu, który nie mógł jednak być magicz­nym czy czarodziejskim pierścieniem, bo nic zupełnie się nie stało prócz tego, że teraz Tuschel zaczął opowiadać kawały, i to te same, które przedtem słyszeliśmy od Formellów, tylko z mniejszym efek­tem, gdyż nie dysponował tylu złotymi zębami. Jednakże śmiał się cały stolik, bo Tuschel opowiadał kawały. Tylko ja zachowywałem powagę i próbowałem nieporuszoną twarzą zabijać pointy. Ach, jak­że salwy śmiechu, jeśli nawet nieprawdziwie, to przecież podobnie do wypukłych szybek w oszklonym froncie naszej knajpki, promie­niowały przytulnością. Tuschel okazywał wdzięczność, opowiadał jeden kawał po drugim, zamówił goldwasser, nagle, pławiąc się w śmiechu i goldwasserze, szczęśliwie przekręcił pierścień inaczej i rzeczywiście coś się stało. Tuschel zaprosił nas wszystkich do Ope­ry Leśnej, bo przecież kawał Opery Leśnej należał do niego, sam niestety nie mógł pójść, był umówiony i tak dalej, ale my zechcemy może zadowolić się jego miejscami, fotelami w loży, dzieciaczek będzie mógł się przespać, jeśli się zmęczył; i srebrnym automatycz­nym ołówkiem wypisał Tuschelowe słowo na Tuschelowej wizytów­ce, to otworzy przed wami wszystkie drzwi, powiedział - i tak też było.

Co się wydarzyło, opowiem w paru słowach: Ciepły letni wie­czór, Opera Leśna pełna i całkiem cudzoziemska. Jeszcze zanim się zaczęło, pokazały się komary. Ale dopiero gdy ostatni komar, który zawsze zjawia się trochę za późno, bo uważa, że tak jest elegancko, brzęcząc krwiożerczo oznajmił swoje przybycie, wtedy naprawdę i równocześnie się zaczęło. Wystawiali Latającego Holendra. Jakiś statek, raczej kłusowniczy niż korsarski, wysunął się z owego lasu, który nadał nazwę Operze Leśnej. Marynarze śpiewali zwracając się do drzew, ja spałem na miękkim Tuschelowym fotelu, a gdy się obu­dziłem, marynarze śpiewali nadal, a może znowu: „Sternik wachtę trzyma...” ale Oskar ponownie zasnął, cieszył się w tym śnie, że jego marna tak mocno przeżywa Holendra, prześlizguje się jakby po fa­lach i po wagnerowski! oddycha. Nie zauważyła, że Matzerath i jej Jan zasłaniając twarz rękami chrapali, aż się drzewa trzęsły, że i ja raz po raz wymykałem się Wagnerowi z rąk, a gdy Oskar obudził się wreszcie na dobre, w lesie stała samotnie krzycząca kobieta. Była żółto włosa i krzyczała, bo jakiś oświetlacz, prawdopodobnie młod­szy Formella, oślepiał ją i dokuczał reflektorem. „Nie! - krzyczała. - Biada mi! - i - Któż mi to uczynił?” - Ale Formella, który jej to uczynił, nie zgasił reflektora i krzyk samotnej kobiety, którą mama nazwała później solistką, przechodził co jakiś czas w pieniące się srebrzyste kwilenie; owo kwilenie, choć liście drzew w lesie sopoc­kim więdły od niego przedwcześnie, nie dosięgło i nie unieszkodli­wiło reflektora Formelli. Jej głos, aczkolwiek silny, zawiódł. Oskar musiał wkroczyć, odnaleźć natrętne źródło światła i jednym daleko­siężnym krzykiem, prześcigając jeszcze cichą natarczywość koma­rów, uśmiercić ów reflektor.

Nie miałem zamiaru spowodować zwarcia, ciemności, snopu iskier i pożaru lasu, który choć stłumiony szybko, wywołał panikę, zgubi­łem przecież w ciżbie nie tylko mamę i obu brutalnie przebudzonych panów; w zamieszaniu przepadł też mój bębenek.

Mamie, która po wieczorze w Operze Leśnej wprowadziła Wa­gnera, nieco stonowanego, do swojego fortepianowego repertuaru, to moje trzecie spotkanie z teatrem podsunęło myśl, żeby wiosną dziewięćset trzydziestego czwartego zaznajomić mnie z atmosferą cyrku.

Oskar nie chce tutaj rozwodzić się o srebrzystych paniach na tra­pezie, o tygrysach cyrku Buscha, o zmyślnych fokach. Nikt nie spadł spod kopuły cyrku. Pogromcom niczego nie odgryziono. Również foki robiły to, czego się wyuczyły: żonglowały piłkami, a w nagrodę rzucano im żywe śledzie. Cyrkowi zawdzięczam wesołe dziecinne przedstawienia i tę tak dla mnie ważną znajomość z Bebrą, klownem muzycznym, który grał na butelkach melodię Jimmy the Tiger i kie­rował grupą liliputów.

Spotkaliśmy się w menażerii. Mama i jej dwaj panowie pozwalali się znieważać przed klatką małp. Jadwiga Brońska, która wyjątkowo wybrała się razem z nami, pokazywała dzieciom kucyki. Skoro lew rozdziawił na mnie paszczę, lekkomyślnie zadałem się z sową. Pró­bowałem przetrzymać ptaka wzrokiem, ale to on mnie przetrzymał: i Oskar, dotknięty, z rozpalonymi uszami, do głębi urażony, wymknął się stamtąd, zaszył między niebiesko - białe wozy mieszkalne, bo tam Prócz kilku uwiązanych karłowatych kóz nie było innych zwierząt.

On przechodził koło mnie w szelkach i bamboszach, z wiadrem wody w ręku. Tylko przelotnie skrzyżowały się spojrzenia. A jednak rozpoznaliśmy się natychmiast. Odstawił wiadro, przechylił wielką głowę, podszedł do mnie i oszacowałem, że jest o jakieś dziewięć centymetrów wyższy ode mnie.

- Patrzcie, patrzcie! - zaskrzeczał zazdrośnie. - W dzisiejszych czasach trzylatki nie chcą więcej rosnąć. - Ponieważ nie odpowie­działem, jeszcze raz natarł na mnie: - Nazywam się Bebra, pochodzę w prostej linii od księcia Eugeniusza, którego ojcem był Ludwik XIV, a nie, jak mówią, jakiś tam Sabaudczyk. - Gdy nadal milczałem, podjął następny atak: - Przestałem rosnąć w dziesiątym roku życia. Trochę późno, ale zawsze coś!

Ponieważ mówił tak otwarcie, przedstawiłem się i ja, nie wymy­śliłem jednak żadnego drzewa genealogicznego, nazwałem się po prostu Oskarem.

- Proszę mi powiedzieć, drogi Oskarze, ma pan teraz chyba czter­naście, piętnaście, może nawet szesnaście lat. Niemożliwe, co pan mówi, dopiero dziewięć i pół?

Teraz ja miałem ocenić jego wiek i umyślnie wytypowałem za nisko.

- Pan jest pochlebcą, młody przyjacielu. Trzydzieści pięć lat to dawne czasy. W sierpniu kończę pięćdziesiąt trzy, mógłbym być pań­skim dziadkiem!

Oskar powiedział parę miłych słów o akrobatycznych wyczynach klowna, nazwał go niesłychanie muzykalnym i ulegając ambicjonal­nej pokusie, zademonstrował swoją sztuczkę. Trzy żarówki z oświe­tlenia placu cyrkowego padły ofiarą, a pan Bebra zawołał: bravo, bravissimo, i chciał Oskara z miejsca zaangażować.

Nieraz dziś jeszcze żałuję, że odmówiłem. Wykręciłem się i po­wiedziałem: - Widzi pan, panie Bebra, wolę zaliczać się do widzów, wolę, żeby mój skromny kunszt rozkwitał w ukryciu, z dala od poklasku, jestem jednak ostatnim człowiekiem, który pańskim popisom odmówiłby braw.

Pan Bebra uniósł pomarszczony palec wskazujący i upomniał mnie: - Drogi Oskarze, proszę uwierzyć doświadczonemu koledze. Tacy jak my nigdy nie powinni zaliczać się do widzów. Tacy jak my muszą znaleźć się na scenie, na arenie. Tacy jak my muszą nadawać ton grze i kierować akcją, bo inaczej staną się zabawką w rękach tamtych. A oni bardzo lubią źle się z nami bawić! - Niemal wpełzając mi w ucho szepnął i popatrzył jak człowiek bardzo stary: - Oni przyjdą! Czy zajmą stadiony? Będą urządzali pochody z pochodniami! Wybudują trybuny, zapełnią trybuny i z trybun będą głosić naszą zagładę, niech pan dobrze się przyjrzy, młody przyjacielu, co będzie się działo na trybunach! Niech pan stara się zawsze siedzieć na try­bunie i nigdy nie stać przed trybuną!

Potem, gdy mnie zawołano, pan Bebra chwycił swoje wiadro. - Szukają pana, drogi przyjacielu. Zobaczymy się jeszcze. Jesteśmy za mali, żeby się zgubić. Poza tym Bebra ciągle powtarza: tacy mali ludzie jak my zawsze znajdą sobie jakieś miejsce nawet na najbar­dziej zatłoczonych trybunach. A jeśli nie na trybunie, to pod trybuną, ale nigdy przed. Tak mówi Bebra, który pochodzi w prostej linii od księcia Eugeniusza.

Mama, która nawołując Oskara wyszła zza wozu mieszkalnego, zobaczyła jeszcze, jak pan Bebra pocałował mnie w czoło, potem złapał wiadro z wodą i wiosłując rękami pożeglował ku jednemu z wozów.

- Wyobraźcie sobie - mówiła później pełna oburzenia mama do Matzeratha i Brońskich - był u liliputów, i jakiś karzeł pocałował go w czoło. Miejmy nadzieję, że to nic nie znaczy!

Pocałunek Bebry miał jeszcze dla mnie wiele znaczyć. Wypadki polityczne najbliższych lat przyznały mu rację: zaczął się czas po­chodów z pochodniami i przemarszów przed trybunami.

Podobnie jak ja byłem posłuszny radom pana Bebry, tak mama usłuchała napomnień, których udzielił jej Sigismund Markus w pa­sażu Zbrojowni i które z okazji czwartkowych odwiedzin stale po­wtarzał. Choć nie pojechała z Markusem do Londynu - ja nie sprze­ciwiłbym się za bardzo takiej przeprowadzce - pozostała jednak z Matzerathem i widywała się z Janem Brońskim stosunkowo rzad­ko, to znaczy przy Stolarskiej na koszt Jana i przy rodzinnym skacie, który Jana kosztował coraz drożej, bo stale przegrywał. A Matzerath, na którego mama postawiła, na którym, idąc za radą Markusa, pozostawiła swoją stawkę nie podwajając jej, w dziewięćset trzy­dziestym czwartym, a więc stosunkowo wcześnie rozpoznając siły nowego ładu, wstąpił do partii, doszedł jednak tylko do stanowiska zellenleitera. Z okazji tej nominacji, która jak wszystkie niezwyczaj­ne wydarzenia stała się pretekstem do rodzinnego skata, Matzerath po raz pierwszy swoim przyganom, których zawsze udzielał Janowi Brońskiemu za pracę na Polskiej Poczcie, nadał nieco ostrzejszy, ale i bardziej zatroskany ton.

Poza tym niewiele się zmieniło. Z gwoździa nad fortepianem zdję­to portret ponurego Beethovena, prezent od Greffa, i na tym samym gwoździu zawieszono równie ponuro spoglądającego Hitlera. Matzerath, który nie przepadał za muzyką poważną, chciał na dobre prze­świecić niemal głuchego muzyka. Mama jednak, która bardzo lubiła powolne frazy Beethovenowskich sonat, wyćwiczyła je dwa albo trzy razy wolniej, niż należy, na naszym fortepianie i co pewien czas po­zwalała im spływać z klawiszy, nalegała, żeby Beethoven pozostał, jeśli nie nad kozetką, to nad kredensem. W ten sposób doszło do owej najbardziej ponurej konfrontacji: Hitler i geniusz wisieli na­przeciw siebie, przyglądali się sobie, przejrzeli się na wylot, a jednak nie mogli być z siebie nawzajem zadowoleni.

Matzerath stopniowo kompletował mundur. Jeśli dobrze pamię­tam, zaczął od czapki partyjnej, którą nosił chętnie, nawet przy sło­necznej pogodzie, z paskiem uwierającym pod brodą. Przez pewien czas wkładał do tej czapki białe koszule z czarnym krawatem albo wiatrówkę z opaską. Gdy kupił pierwszą brunatną koszulę, po tygo­dniu chciał również nabyć sraczkowate spodnie do konnej jazdy i buty z cholewami. Mama była przeciwna i znów minęły tygodnie, zanim Matzerath zdobył w końcu całkowite umundurowanie.

W tygodniu kilkakrotnie zdarzała się sposobność włożenia tego munduru, ale Matzerath zadowalał się uczestnictwem w niedzielnych demonstracjach na Łąkach koło hali sportowej. Tutaj jednak okazał się nieustępliwy, nawet przy najgorszej pogodzie do munduru nie chciał brać parasola i dostatecznie często słyszeliśmy powiedzenie, które niebawem stało się przysłowiem. - Służba to służba - mówił Matzerath - a wódka to wódka! - Przygotowawszy pieczeń na obiad, w każdy niedzielny poranek opuszczał mamę i stawiał mnie w przy­krej sytuacji, bo Jan Broński, który wyczuł przecież nową niedzielną sytuację polityczną, na swój cywilnie jednoznaczny sposób odwie­dzał moją opuszczoną mamę, gdy tymczasem Matzerath stał w sze­regu.

Cóż mógłbym zrobić innego, jeśli nie ulotnić się? Nie miałem zamiaru ani przeszkadzać tym dwojgu na kozetce, ani ich podglądać. Toteż ledwie mój umundurowany ojciec znikał z pola widzenia i zbli­żała się wizyta cywila, którego już wtedy nazywałem moim domnie­manym ojcem, podążałem z domu w stronę Łąk.

Powiecie państwo, czy koniecznie musiały to być Łąki? Proszę mi wierzyć, że w niedziele w porcie nic się nie działo, że nie mogłem się zdecydować na leśne spacery, że wnętrze kościoła Serca Jezuso­wego nic mi jeszcze wtedy nie mówiło. Byli poza tym wprawdzie skauci Greffa, ale od tej utajonej erotyki, nie będę ukrywał, wolałem wrzawę na Łąkach; nawet jeśli teraz nazwiecie mnie sympatykiem ruchu.

Przemawiali albo Greiser, albo gauleiter do spraw szkolenia Löbsack. Na Greisera nigdy nie zwracałem specjalnej uwagi. Był zbyt umiarkowany i później zastąpił go bardziej energiczny przy­bysz z Bawarii, który nazywał się Forster i został gauleiterem. Löbsack zaś był człowiekiem, który mógłby zastąpić Forstera. Tak, gdyby Löbsack nie miał garbu, przybyszowi z Fürth trudno byłoby zagrzać miejsce w portowym mieście. Właściwie oceniając Löbsacka, wi­dząc w jego garbie znak wysokiej inteligencji, partia zrobiła go gauleiterem do spraw szkolenia. Gość znał swoje rzemiosło. Podczas gdy Forster z brzydką bawarską wymową wrzeszczał w kółko: - Z powrotem do Rzeszy! - Löbsack bardziej wdawał się w szczegóły, mówił wszystkimi odmianami gdańskiej gwary, opowiadał kawały o Bollermannie i Wullsutzkim, umiał przemówić do robotników por­towych u Schichaua, do ludności Oruni, do mieszkańców Emaus, Siedlec, Błoni i Pruszcza. Gdy miał do czynienia z zajadłymi komu­nistami lub gdy paru socjalistów przerywało mu słabymi okrzykami, rozkoszą było słuchać tego małego człowieka, którego garb brąz munduru szczególnie podkreślał i wydobywał.

Löbsack był dowcipny, cały swój dowcip czerpał z garbu, mówił o nim bez żenady, bo takie chwyty zawsze ludziom się podobają. Prędzej on pozbędzie się garbu, twierdził Löbsack, niż zwycięży ko­muna. Można było przewidzieć, że garbu się nie pozbędzie, że garb jak był, tak pozostanie, garb miał zatem rację, a z nim partia - z czego można wyciągnąć wniosek, że garb stanowi idealną podstawę idei.

Kiedy przemawiali Greiser, Löbsack czy później Forster, prze­mawiali z trybuny. Chodziło o tę trybunę, którą mi zachwalał mały pan Bebra. Toteż przez dłuższy czas uważałem przemawiającego z trybuny Löbsacka, garbatego i utalentowanego, za wysłannika Bebry, który w brunatnym przebraniu bronił na trybunie swojej, a w grun­cie rzeczy i mojej sprawy.

Co to jest - trybuna? Obojętnie przez kogo i dla kogo została wzniesiona, musi być symetryczna. A więc i trybuna na naszych Łą­kach koło hali sportowej była trybuną pomyślaną zdecydowanie sy­metrycznie, od góry do dołu: sześć sztandarów ze swastykami, jeden przy drugim. Potem chorągwie, flagi i proporce. Potem rząd czar­nych SS - manów z paskami pod brodą. Potem dwa rzędy SA - manów, którzy podczas śpiewów i przemówień trzymali dłonie na zamku pasa. Potem na siedząco wiele rzędów umundurowanych członków partii, za mównicą również członkowie partii, działaczki Frauenschaftu o macierzyńskich twarzach, przedstawiciele senatu po cywilnemu, goście z Rzeszy i prezydent policji lub jego zastępca.

Cokół trybuny odmładzała Hitlerjugend albo ściślej mówiąc, okrę­gowa drużyna fanfarzystów Jungvolku i okręgowa orkiestra HJ. Na niektórych manifestacjach ustawiony z prawej i lewej, zawsze syme­trycznie, mieszany chór mógł również albo skandować hasła, albo opiewać tak popularny wschodni wiatr, który, wedle tekstu, lepiej od wszystkich innych wiatrów nadawał się do rozwijania sztandarów.

Bebra, który pocałował mnie w czoło, powiedział też: „Oskarze, nigdy nie stawaj przed trybuną. Tacy jak my muszą znaleźć się na trybunie!”

Najczęściej udawało mi się znaleźć miejsce między jakimiś dzia­łaczkami Frauenschaftu. Niestety, podczas wieców panie te ze wzglę­dów propagandowych uważały za stosowne głaskać mnie po głowie. Między kotły, fanfary i bębny u stóp trybuny nie mogłem się wmie­szać z powodu mojego blaszanego bębenka; odrzucał on bębnienie lancknechtów. Niestety, nie udała się również próba z gauleiterem Löbsackiem. Ciężko zawiodłem się na tym człowieku. Ani nie był, jak się spodziewałem, wysłannikiem Bebry, ani nie miał, mimo wiele obiecującego garbu, najmniejszego zrozumienia dla mojej prawdzi­wej wielkości.

Gdy którejś niedzieli na trybunie tuż przed mównicą wyszedłem mu naprzeciw, oddałem partyjne pozdrowienie, najpierw popatrzy­łem na niego błyszczącym wzrokiem, potem przymrużając oko szep­nąłem: - Bebra jest naszym wodzem! - Löbsackowi nic nie zaświta­ło, tylko pogłaskał mnie tak samo jak narodowosocjalistyczne panie z Frauenschaftu, a wreszcie - ponieważ musiał wygłosić swoje prze­mówienie - polecił usunąć Oskara z trybuny, gdzie wzięły go między siebie dwie drużynowe z BDM i przez cały czas wypytywały o „tatu­sia i mamusię”.

Nie ma się więc czemu dziwić, że już latem dziewięćset trzydzie­stego czwartego, ale nie w związku z puczem Röhma, partia zaczęła mnie rozczarowywać. Im dłużej, stojąc przed trybuną, przyglądałem się trybunie, tym bardziej podejrzana wydawała mi się owa symetria, którą garb Löbsacka łagodził w bardzo niedostatecznym stopniu. Nietrudno zrozumieć, że moja krytyka dotyczyła przede wszystkim doboszy i fanfarzystów; i w sierpniu dziewięćset trzydziestego piąte­go, kiedy pewnej parnej niedzieli miała się odbyć demonstracja, wmieszałem się pomiędzy muzykantów u stóp trybuny.

Matzerath już o dziewiątej wyszedł z domu. Pomogłem mu jesz­cze oczyścić brązowe sztylpy, by zdążył na czas. Nawet o tak wcze­snej porze było już nieznośnie gorąco i on, zanim znalazł się na dwo­rze, wypacał ciemne, rosnące plamy pod pachami partyjnej koszuli - punktualnie o wpół do dziesiątej zjawił się Jan Broński w przewiew­nie jasnym letnim ubraniu, w ażurowych jasnoszarych półbutach, z kapeluszem słomkowym w ręku. Bawił się trochę ze mną, przy zabawie nie mógł jednak oderwać oczu od mamy, która poprzednie­go wieczoru umyła włosy. Bardzo szybko spostrzegłem, że moja obec­ność hamowała rozmowę tych dwojga, usztywniała ich, krępowała Jana. Lekkie letnie spodnie wyraźnie go uwierały, więc wyniosłem się z domu, podążyłem śladem Matzeratha, nie biorąc go sobie jed­nak za wzór. Przezornie unikałem ulic, które były pełne umunduro­wanych ludzi ciągnących w kierunku Łąk, i po raz pierwszy zbliży­łem się do miejsca demonstracji od strony kortów tenisowych, które znajdowały się obok hali sportowej. Tej okrężnej drodze zawdzię­czałem widok trybuny z tyłu.

Widzieliście państwo już kiedyś trybunę z tyłu? Moim zdaniem, wszystkich ludzi, zanim zgromadzi się ich przed trybuną, należałoby zaznajomić z widokiem trybuny od tyłu. Kto raz przyjrzy się trybu­nie od tyłu, dobrze się przyjrzy, ten będzie od tej chwili naznaczony, a tym samym uodporniony na wszelkiego rodzaju czary, jakie w tej czy innej formie odprawia się na trybunach. Podobną rzecz można powiedzieć o widzianych od tyłu kościelnych ołtarzach; ale to już całkiem inna sprawa.

Oskar jednak, który zawsze miał pociąg do dokładności, nie po­przestał na obejrzeniu obnażonego, prawdziwego w swej brzydocie rusztowania, przypomniał sobie słowa mistrza Bebry i na podest, który należało oglądać jedynie z przodu, ruszył od szpetnej tylnej strony, przepchał się ze swoim bębenkiem, bez którego nigdy nie wycho­dził, między podporami ukośnymi, uderzył się o wystającą deskę, skaleczył się w kolano o gwóźdź sterczący złośliwie z drewna, sły­szał nad sobą szuranie butów partyjniaków, potem pantofelków Frauenschaftu i dotarł w końcu tam, gdzie było najbardziej duszno i naj­bardziej sierpniowo: u stóp trybuny od środka znalazł za kawałkiem dykty dość miejsca i osłony, aby w zupełnym spokoju delektować się akustycznym urokiem politycznej demonstracji, przy czym sztanda­ry nie rozpraszały uwagi, mundury nie raziły oczu.

Przycupnąłem pod mównicą. W lewo i w prawo ode mnie i nade mną stali w rozkroku i, jak widziałem, ze zmrużonymi, oślepionymi słońcem oczami młodzi dobosze z Jungvolku, starsi z Hitlerjugend. A dalej tłum. Czułem jego zapach przez szpary w oszalowaniu try­buny. Ludziska stali dotykając się łokciami i niedzielnym ubraniem; przybyli pieszo albo tramwajem, częściowo z porannej mszy i nie zaznawszy tam zadowolenia, przyszli, żeby zaofiarować coś narzeczonej u boku, chcieli być przy tym, jak tworzy się historię, choćby zajęło to całe przedpołudnie.

Nie, powiedział sobie Oskar, nie powinni się zawieść. I przyłożył oko do dziury po sęku w oszalowaniu, spostrzegł niepokój od strony Alei Hindenburga. Nadchodzili tamci! Rozległy się nad nim komen­dy, kapelmistrz drużyny fanfarzystów machnął pałeczką, oni chuch­nęli na swoje fanfary, przyłożyli do ust munsztuki i dmuchnęli w wyczyszczoną sidolem blachę w najgorszej manierze lancknechtów, aż Oskarowi zrobiło się przykro i powiedział sobie: Biedny SA - manie Brand, biedny Hitlerjunge Quex, padliście w boju nadarem­nie!

Jak gdyby na potwierdzenie tego pośmiertnego wspomnienia o ofiarach ruchu, w głosy trąbek wmieszało się potężne dudnienie na obciągniętych cielęcą skórą bębnach. Owo przejście, które prowa­dziło przez tłum na trybunę, pozwalało się domyślać, jakie to z dale­ka nadciągają mundury, i Oskar zawołał: - Teraz, mój ludu, uważaj, mój ludu!

Bębenek był już w odpowiedniej pozycji. Niebiańsko lekko igra­ły pałeczki w moich dłoniach i z czułością w przegubach kładłem na mojej blasze kunsztowny, wesoły takt walca, który rozbrzmiewał coraz natarczywiej, przywołując Wiedeń i Dunaj, aż na górze temu i owe­mu bębenkowi lancknechtów spodobał się mój walc, tak że płaskie bębny starszych chłopców bardziej czy mniej zręcznie podchwyciły moją przygrywkę. Byli tam co prawda nieprzejednani, którzy nie mieli słuchu, którzy nadal walili bum - bum i bum - bum - bum, gdy mnie cho­dziło przecież o takt na trzy czwarte, tak lubiany przez lud. Już Oskar omal nie zwątpił, kiedy nagle fanfarom coś zaświtało, a i piszczałki zapiszczały o modrym Dunaju. Tylko obaj kapelmistrze, od fanfa­rzystów i doboszy, nie uwierzyli w króla walca i wywrzaskiwali swoje dokuczliwe komendy, aleja ich złożyłem z urzędu, to była teraz moja muzyka. I lud był mi wdzięczny. Odezwały się śmiechy przed trybu­ną, niektórzy już śpiewali o Dunaju, i ponad całym placem, piękny i modry, aż po Aleję Hindenburga, piękny i modry, i do parku Steffensa, piękny i modry, skakał mój rytm, spotęgowany przez stojący nade mną mikrofon włączony na cały regulator. I gdy wyjrzałem przez dziurę po sęku na plac, bębniąc przy tym zapamiętale, zobaczyłem, że lud z ochotą przyjął mojego walca, podskakiwał podniecony, miał go w nogach: tańczyło już dziewięć, nie, dziesięć par, skojarzonych przez króla walca. Tylko Löbsackowi, który z kreisleiterami i sturmbannführerami, z Forsterem, Greiserem i Rauschningiem, z długim brunatnym ogonem sztabowców kotłował się w tłumie, przed którym zamykało się owo przejście prowadzące na trybunę, tylko jemu - rzecz dziwna - nie odpowiadał rytm walca. Przywykł wkraczać na trybunę w takt prostej marszowej muzyki. Teraz te beztroskie dźwię­ki odebrały mu wiarę w lud. Przez dziurę po sęku widziałem jego cierpienia. Wiało przez tę dziurę. Choć nabawiłem się niemal zapale­nia oka, było mi go żal i przeszedłem na charlestona Jimmy the Tiger, podjąłem ów rytm, który klown Bebra wystukiwał w cyrku na pu­stych butelkach po wodzie sodowej; lecz chłopcy przed trybuną nie skapowali charlestona. To było po prostu inne pokolenie. Nie mieli oczywiście pojęcia, co to charleston i Jimmy the Tiger. Wystukiwali - o zacny przyjacielu Bebro! - nie Jimmy’ego i tygrysa, walili groch z kapustą, dmuchali z fanfary Sodomę i Gomorę. Piszczałki pomy­ślały, że to wszystko jeden diabeł. Kapelmistrz fanfarzystów zbeształ tę kocią muzykę. Ale mimo to chłopcy z drużyn fanfarzystów i dobo­szy bębnili, gwizdali i trąbili jak opętani, tak że dla Jimmy’ego w połowie najupalniejszego tygrysiego sierpnia była to sama rozkosz, a ludzie, którzy całymi tysiącami tłoczyli się przed trybuną, zrozu­mieli wreszcie: oto Jimmy the Tiger nawołuje lud do charlestona!

I kto na Łąkach jeszcze nie tańczył, ten porywał, zanim będzie za późno, ostatnie panie do wzięcia. Tylko Löbsack musiał tańczyć ze swoim garbem, bo w jego sąsiedztwie wszystko, co nosiło spódnice, było już zajęte, a te panie z Frauenschaftu, które mogłyby go pocie­szyć, wierciły się niespokojnie, z dala od samotnego Löbsacka, na twardych drewnianych ławkach trybuny. On zaś - garb mu tak dora­dził - tańczył mimo to, chciał robić dobrą minę do złej muzyki Jim­my’ego i ratować, co jeszcze można było uratować.

Niczego jednak nie można było uratować. Lud odpływał w tańcu z Łąk, aż pozostały co prawda okrutnie zdeptane, lecz bądź co bądź zielone i opustoszałe. Lud i Jimmy the Tiger zniknęli w rozległej zie­leni parku Steffensa. Tam ciągnęła się dżungla, którą obiecywał Jim­my, tam tygrysy były obłaskawione, namiastka dziewiczej puszczy dla ludu, który dopiero co tłoczył się na Łąkach. Zasady i poczucie porządku diabli wzięli. Ten jednak, kto bardzo kochał kulturę, mógł na szerokich, eleganckich promenadach owej Alei Hindenburga, która została w osiemnastym wieku po raz pierwszy zasadzona, w tysiąc osiemset siódmym w czasie oblężenia przez wojska Napoleona wy­cięta i w tysiąc osiemset dziesiątym na cześć Napoleona zasadzona ponownie, a zatem na historycznym gruncie mogli tancerze w Alei Hindenburga bawić się w takt mojej muzyki, bo mikrofonu nade mną nikt nie wyłączył, bo słychać mnie było aż po Bramę Oliwska, bo nie ustępowałem, póki mnie i dzielnym chłopcom u stóp trybuny nie udało się przy pomocy spuszczonego z uwięzi tygrysa Jimmiego usunąć z Łąk wszystkiego prócz stokrotek.

Nawet gdy dałem mojej blasze dawno zasłużone wytchnienie, mali dobosze jeszcze nie chcieli skończyć. Trzeba było sporo czasu, by ustał mój muzyczny wpływ.

Wypada jeszcze powiedzieć, że Oskar nie mógł od razu opuścić wnętrza trybuny, gdyż formacje SA i SS przez godzinę tupały bucio­rami po deskach, wyrywały sobie dziury w brunatnych i czarnych mundurach, chyba czegoś szukały w obudowie trybuny: być może jakiegoś socjała albo komunistycznych dywersantów. Nie wdając się w wyliczanie podstępów i wybiegów Oskara, należy tutaj stwierdzić krótko: nie znaleźli Oskara, bo do Oskara nie dorośli.

W końcu uspokoiło się w drewnianym labiryncie, co wielkością przypominał zapewne owego wieloryba, w którym siedział Jonasz i do znudzenia nasiąkał tranem. Nie, nie, Oskar nie był prorokiem, Oskar poczuł głód. Nie było tam Pana, który mówił: „Wstań, a idź do Niniwy, miasta wielkiego, i przepowiadaj w nim!” Nie musiał mi też Pan zasadzać krzewu rycynowego, który później, na rozkaz Pana, robak miał zniszczyć. Nie opłakiwałem ani biblijnego rycynusa, ani Niniwy, nawet jeśli się nazywała Gdańsk. Wsunąłem pod sweter bę­benek, który nie był biblijny, dość miałem kłopotu z samym sobą, wydostałem się, nie uderzając się i nie kalecząc o gwoździe, z trzewi trybuny przeznaczonej na demonstracje wszelkiego rodzaju, która tyl­ko przypadkiem miała wymiary połykającego proroków wieloryba.

Któż by zwrócił uwagę na małego chłopca, trzylatka, który pogwiz­dując kroczył wolno skrajem Łąk w stronę hali sportowej? Za kortami tenisowymi skakali moi chłopcy sprzed trybuny trzymając przed sobą lancknechtowskie werble, płaskie bębny, piszczałki i fanfary. Ćwiczenia karne, stwierdziłem i bardzo umiarkowanie współczułem tym, co skaka­li na rozkaz i gwizdek drużynowego. Z dala od swoich stłoczonych szta­bowców tam i z powrotem przechadzał się Löbsack z samotnym gar­bem. W punktach zwrotnych owej świadomej celu drogi udawało mu się, zawracając na obcasach, wyplenić całą trawę i stokrotki.

Gdy Oskar przyszedł do domu, obiad stał już na stole: pieczeń rzymska z ziemniakami i czerwoną kapustą, a na deser budyń czeko­ladowy z sosem waniliowym. Matzerath nie pisnął ani słówka. Mama Oskara przy obiedzie przebywała myślami gdzie indziej. Za to po południu wybuchła awantura rodzinna z powodu zazdrości i Polskiej Poczty. Pod wieczór orzeźwiająca burza z oberwaniem chmury i cu­downie bębniącym gradem dała dłuższe przedstawienie. Wyczerpa­na blacha Oskara mogła odpoczywać i słuchać.

WYSTAWY

Przez dłuższy czas, ściśle mówiąc, do listopada dziewięćset trzy­dziestego ósmego, przykucnięty ze swoim bębenkiem pod trybuna­mi, z większym lub mniejszym powodzeniem rozbijałem wiece, zbi­jałem mówców z pantałyku, zamieniałem muzykę marszową, a także chorały, walce i fokstroty.

Dzisiaj, jako prywatny pacjent zakładu dla nerwowo chorych, gdy to wszystko stało się już historią, nadal co prawda kutą gorliwie, ale tak, jak kuje się zimne żelazo, mam właściwy dystans do swojego bębnienia pod trybunami, jestem jak najdalszy od tego, by z racji tych sześciu czy siedmiu rozbitych demonstracji, trzech czy czterech wytrąconych bębnieniem z rytmu zbiórek i przemarszów uważać się za bojownika ruchu oporu. Określenie to niesłychanie weszło w modę. Mówi się o duchu oporu, o kręgach oporu. Podobno opór można nawet uwewnętrznić, nazywa się to wtedy: emigracja wewnętrzna. Nie wspominając już wcale o tych biblijnie niezłomnych ludziach honoru, którym podczas wojny za niedbale zaciemnione okno w sy­pialni komendant obrony przeciwlotniczej wlepił karę i którzy teraz podają się za bojowników ruchu oporu, za działaczy podziemia.

Zajrzyjmy jeszcze raz pod trybuny Oskara. Czy Oskar bębniąc coś tamtym narzucał? Czy idąc za radą swojego nauczyciela Bebry wziął ster w swoje ręce i lud przed trybuną podrywał do tańca? Czy zbijał z pantałyku tak bystrego i wytrawnego mówcę jak gauleiter Löbsack? Czy pewnej jednodaniowej niedzieli w sierpniu dziewięć­set trzydziestego piątego po raz pierwszy, a później jeszcze kilka­krotnie rozpędzał brunatne wiece waląc w biało - czerwony wpraw­dzie, a jednak nie polski blaszany bębenek?

Robiłem to wszystko, musicie państwo przyznać. Czy dlatego ja, pensjonariusz zakładu dla nerwowo chorych, jestem bojownikiem ruchu oporu? Muszę na to pytanie odpowiedzieć przecząco i proszę również państwa, którzy nie jesteście pensjonariuszami zakładów dla nerwowo chorych, żebyście widzieli we mnie po prostu trochę dzi­wacznego człowieka, który z prywatnych, w dodatku estetycznych powodów, biorąc sobie także do serca upomnienia swojego nauczy­ciela Bebry, odrzucał kolor i krój mundurów, rytm i głośność po­wszechnie przyjętej na trybunach muzyki i dlatego na znak protestu bębnił na zwyczajnej dziecięcej zabawce.

Wtedy jeszcze mając w ręku nędzny blaszany bębenek można było sobie poradzić z ludźmi na trybunach i przed trybunami, i muszę przyznać, że podobnie jak dalekosiężne rozśpiewywanie szkła, tak i mój trik spod trybuny doprowadziłem do perfekcji. Bębniłem nie tylko przeciw brunatnym zgromadzeniom. Oskar siadał pod try­buną przeciwko czerwonym i czarnym, skautom i zielonym jak szpi­nak koszulom PX5, świadkom Jehowy i weteranom, wegetarianom i młodym Polakom z ruchu ozonowego. Cokolwiek zamierzali śpie­wać, grać, głosić, o cokolwiek się modlić: Mój bębenek potrafił to lepiej.

Moje dzieło było więc dziełem niszczycielskim. A czego nie zmusiłem do uległości bębenkiem, to zabijałem głosem. Tak więc obok podejmowanych w biały dzień kroków przeciwko symetrii try­bun rozpocząłem też nocną działalność: zimą z dziewięćset trzydzie­stego szóstego na trzydziesty siódmy zabawiałem się w kusiciela. Pierwsze nauki w kuszeniu bliźnich otrzymałem od babki Koljaiczkowej, która owej surowej zimy otworzyła stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu, to znaczy: w swoich czterech spódnicach sie­działa w kucki za targową ladą i żałościwym głosem polecała na dni świąteczne: „Jajeczka świeże, masełko złociutkie i gąski, nie za tłu­ste, nie za chude!” Każdy wtorek był dniem targowym. Przyjeżdżała kolejką z Firogi, krótko przed Wrzeszczem ściągała filcowe bambo­sze, w których jechała, wchodziła w nieforemne kalosze, objuczała się swoimi dwoma koszami i szła do straganu przy Dworcowej, na którym wisiała tabliczka: Anna Koljaiczek, Bysewo. Jakże tanie były wtedy jajka! Za guldena dostawało się mendel, a masło kaszubskie było tańsze od margaryny. Babka przysiadała między dwiema ry­baczkami, które wołały: „Fląderki”, „Dorsze, smaczne, tanie!” Mróz ścinał masło na kamień, konserwował jajka, szlifował rybie łuski czyniąc z nich cieniutkie żyletki i dawał pracę i zarobek człowieko­wi, który nazywał się Schwerdtfeger, był jednooki, nad otwartym piecykiem na węgiel drzewny ogrzewał cegły, a potem, zawinięte w gazetę, wypożyczał przekupkom.

Moja babka pozwalała Schwerdtfegerowi równo co godzina wsu­wać sobie gorącą cegłę pod cztery spódnice. Schwerdtfeger robił to żelaznym suwakiem. Wsuwał parującą paczuszkę pod ledwie unie­siony materiał, jeden ruch na wyładowanie, drugie pchnięcie na zała­dowanie, i z niemal wystygłą cegłą żelazny suwak Schwerdtfegera wynurzał się spod spódnic babki.


Jakże zazdrościłem tym owiniętym w gazetę, przechowującym i dającym ciepło cegłom! Jeszcze dziś pragnąłbym leżeć w charakterze takiej cieplutkiej cegły pod spódnicami babki, wymieniany stale na siebie samego. Zapytacie państwo: Czego Oskar szuka pod spód­nicami swojej babki? Czy chce pójść w ślady dziadka Koljaiczka i dobrać się do staruszki? Szuka zapomnienia, stron rodzinnych, osta­tecznej nirwany?

Oskar odpowiada: Pod spódnicami szukałem Afryki, być może Neapolu, który, jak wiadomo, trzeba zobaczyć. Tam spływały rzeki, tam był dział wodny, tam wiały szczególne wiatry, tam jednak bywa­ło też bezwietrznie, tam szumiał deszcz, ale siedziało się bezpiecz­nie, tam statki przybijały do brzegu albo podnosiły kotwicę, tam koło Oskara siedział Pan Bóg, który zawsze lubił ciepło, tam diabeł czy­ścił swoją lunetę, tam aniołki bawiły się w ciuciubabkę; pod spódni­cami babki zawsze było lato, nawet gdy paliła się choinka, gdy szu­kałem wielkanocnych jajek lub obchodziłem dzień Wszystkich Świętych. Nigdzie indziej nie mogłem spokojniej żyć według kalen­darza niż pod spódnicami mojej babki.

Ale ona na targu w ogóle mnie do siebie nie dopuszczała, a kiedy indziej też bardzo rzadko. Przysiadałem koło niej na skrzynce, w jej ramionach czułem namiastkę ciepła, przyglądałem się, jak cegły wcho­dziły i wychodziły, i uczyłem się od babki sztuczki z kuszeniem. Uwiązaną na sznurku starą sakiewkę Wincentego Brońskiego rzuca­ła w zdeptany śnieg chodnika, tak zabrudzony posypanym piaskiem, że tylko ja i babka widzieliśmy szpagat.

Panie domu przychodziły i odchodziły, nie chciały niczego kupo­wać, chociaż wszystko było tanie, chciały chyba dostać towar za dar­mo i jeszcze coś ponadto, bo taka pani schylała się po zarzuconą sakiewkę Wincentego, już dotykała palcami skóry, gdy moja babka zwijała wędkę razem z lekko zmieszaną paniusią, przywabiała do swojej skrzyni dobrze ubraną rybę i nadal była uprzejma: - No, panula, może ździebko masełka złociutkiego albo jajeczek, mendel za guldena?

W ten sposób Anna Koljaiczkowa sprzedawała swoje produkty. Ja natomiast pojąłem magię kuszenia, nie tego jednak kuszenia, któ­re czternastoletnich wyrostków zwabiało z Susi Kater do piwnicy, żeby bawić się w lekarza i pacjenta. Mnie to nie kusiło, unikałem tego, odkąd dzieciaki z naszej kamienicy, Aksel Mischke i Nuchi Eyke jako krwiodawcy, Susi Kater jako lekarka, zrobiły ze mnie pa­cjenta, co musiał łykać lekarstwa, które nie były tak piaszczyste jak ceglana zupa, ale miały posmak zepsutych ryb. Moje kuszenie oka­zało się niemal bezcielesne i zachowywało dystans wobec partne­rów.

Długo po zapadnięciu zmroku, godzinę, dwie po zamknięciu skle­pu wymykałem się mamie i Matzerathowi. W zimową noc zastawia­łem sidła. Na cichych, prawie wyludnionych ulicach, z nisz osłonię­tych od wiatru bram domów obserwowałem przeciwległe wystawy sklepów delikatesowych, galanterii, wszystkich firm, które wysta­wiały na widok publiczny buty, zegarki, biżuterię, a więc coś poręcz­nego, pożądanego. Nie każda witryna była oświetlona. Wolałem na­wet sklepy, które z dala od ulicznych latarń przedstawiały swoje oferty w półmroku, bo światło przyciąga wszystkich, także tych najzwy­klejszych, półmrok natomiast zatrzymuje wybranych.

Nie zależało mi na ludziach, którzy przechodząc rzucali okiem na rozjarzone wystawy, przypatrując się bardziej cenom niż towa­rom, na ludziach, którzy w lustrzanych szybach sprawdzali, czy ka­pelusz siedzi prosto. Klienci, na których czekałem w suchym, bez­wietrznym chłodzie, za grubymi płatkami śniegu, w milczącej, gęstej zadymce albo pod księżycem, którego przybywało wraz z morzem, ci klienci zatrzymywali się przed wystawami jak na komendę, nie szukali długo na półkach, lecz wpatrywali się - albo po krótkiej chwili, albo od razu - w jeden jedyny przedmiot z wystawy.

Mój zamysł był zamysłem myśliwego. Wymagał on cierpliwości, zimnej krwi, swobodnego i pewnego oka. Dopiero gdy spełnione były wszystkie te warunki, mój głos w sposób bezkrwawy, bezbolesny mógł upolować zwierzynę, skusić - do czego?

Do kradzieży: gdyż najcichszym z moich krzyków, dokładnie na wysokości najniżej wyłożonych eksponatów, a jeśli się udało, to na­przeciwko pożądanego przedmiotu, wycinałem w szybach wystawo­wych okrągłe otwory, ostatnim uniesieniem głosu wpychałem wyci­nek szyby do środka witryny, tak że słychać było szybko zamierający brzęk, który jednak nie był brzękiem rozbitego szkła — ja go nie słysza­łem, Oskar stał za daleko, ale owa młoda kobieta z króliczą skórą na kołnierzu brązowego, z pewnością raz już nicowanego płaszcza zi­mowego usłyszała okrągły wycinek, wzdrygnęła się kryjąc głowę w króliczej skórce, chciała uciekać przez śnieżycę, została jednak, może dlatego, że padał śnieg, również dlatego, że w padającym śniegu, jeśli tylko sypie wystarczająco gęsto, wszystko jest dozwolone. Że jednak rozejrzała się patrząc podejrzliwie na płatki, rozejrzała się, jak gdyby za płatkami nie było innych płatków, nadal się rozglądała, gdy jej prawa dłoń wysunęła się już z przybranej również króliczą skórką mufki! A potem już się nie rozglądała, lecz sięgnęła w okrą­głe wycięcie, odsunęła najpierw szkło, które spadło na pożądany przedmiot, wyciągnęła przez otwór prawe, następnie lewe matowo - czarne czółenko, nie uszkadzając obcasów, nie kalecząc dłoni o ostre brzegi stłuczonej szyby. Z lewej i z prawej pantofle zniknęły w kie­szeniach płaszcza. Przez chwilę, przez pięć płatków śniegu Oskar widział ładny, lecz nic nie mówiący profil, myślał już, że to manekin z domu towarowego Sternfelda, cudem na ulicy, gdy rozpłynęła się w śnieżycy, ukazała się jeszcze raz wyraźnie w żółtym świetle naj­bliższej latarni i czy to jako młoda mężatka, czy to jako wyemancy­powany manekin umknęła poza krąg światła.

Po wykonanej pracy - a czekanie, czatowanie, powstrzymywa­nie się od bębnienia i końcowe rozpuszczanie śpiewem lodowatego szkła było ciężką pracą - nie pozostawało mi nic innego, jak tylko, tak jak złodziejka, lecz bez łupu, z jednako rozpalonym, co oziębłym sercem iść do domu.

Nie zawsze, jak w opisywanym wyżej wzorcowym przypadku, udawało mi się sztukę kuszenia uwieńczyć tak jednoznacznym suk­cesem, i tak moja ambicja dążyła do tego, żeby z pary zakochanych uczynić parę złodziei. Albo obydwoje nie chcieli, albo on już sięgał, a ona łapała go za rękę; albo ona była wystarczająco odważna, a on padał na kolana i błagał, aż ulegała i odtąd miała go w pogardzie. A raz skusiłem przed perfumerią szczególnie młodo wyglądającą w śnieżycy parę zakochanych. On był za bohatera i skradł wodę kolońską. Ona biadoliła i udawała, że chce się wyrzec wszelkich zapa­chów. On zaś chciał, żeby ładnie pachniała, i obstawał przy swoim aż do najbliższej latarni. Tam jednak smarkula ostentacyjnie, jak gdyby chcąc mnie zdenerwować, pocałowała go stojąc na palcach, a on za­wrócił i odstawił wodę kolońską na miejsce.

Podobnie wiodło mi się nieraz ze starszymi panami, po których spodziewałem się więcej, niż obiecywał ich dziarski krok w zimowej nocy. Stawali w skupieniu przed witryną trafiki, byli myślami w Ha­wanie, w Brazylii albo na wyspach Brissago, a gdy mój głos wyko­nywał precyzyjne cięcie, gdy szklany wycinek opadał na skrzynecz­kę „Czarnej mądrości”, w tych panach też coś opadało. Wtedy zawracali, wiosłując laską przechodzili na drugą stronę ulicy, prze­mykali nie spostrzegając mnie obok mojej bramy i pozwalali Oska­rowi uśmiechać się z ich zmieszanych i jakby widokiem diabła wstrzą­śniętych starczych twarzy - z tym uśmiechem mieszało się lekkie zatroskanie, bo panowie, przeważnie sędziwi palacze, oblewali się zimnym i gorącym potem, wystawiali się więc, zwłaszcza przy zmien­nej pogodzie, na niebezpieczeństwo przeziębienia.

Towarzystwa ubezpieczeniowe musiały tej zimy ubezpieczonym najczęściej od kradzieży sklepom naszego przedmieścia wypłacić znaczne odszkodowania. Choć nigdy nie dopuszczałem do wielkich kradzieży i umyślnie wymierzałem wycięcia w szybach tak, że za każdym razem można było wyjąć z wystawy tylko jeden lub dwa przedmioty, wypadki określone mianem włamań mnożyły się do tego stopnia, że policja kryminalna nie miała prawie ani chwili wytchnie­nia, a w prasie wymyślano jej za nieudolność. Od listopada dzie­więćset trzydziestego szóstego do marca dziewięćset trzydziestego siódmego, kiedy pułkownik Koc tworzył w Warszawie Obóz Zjed­noczenia Narodowego, naliczono sześćdziesiąt cztery umiłowane i dwadzieścia osiem dokonanych włamań tego samego rodzaju. Co prawda części tych starszych kobiet, subiektów, służących i emery­towanych nauczycieli gimnazjalnych, którzy przecież nie byli wcale zamiłowanymi złodziejami, funkcjonariusze policji zdołali odebrać łup, albo też niefachowym szczurom wystawowym nazajutrz, gdy przedmiot ich pragnień zgotował im bezsenną noc, wpadało na myśl, żeby pójść na policję i powiedzieć: „Och, proszę wybaczyć, więcej to się nie powtórzy. Nagle zobaczyłem dziurę w szybie, a kiedy jako tako ochłonąłem z przerażenia i otwarta wystawa była już za mną o trzy przecznice, zauważyłem, że w lewej kieszeni płaszcza prze­chowuję nielegalnie parę cudownych, na pewno drogich, jeśli nie bezcennych, delikatnych męskich skórkowych rękawiczek”.

Ponieważ policja nie wierzy w cuda, wszyscy, których przyłapa­no, wszyscy, którzy sami zgłosili się na policję, musieli odcierpieć kary aresztu od czterech tygodni do dwóch miesięcy.

Ja sam co jakiś czas przebywałem w areszcie domowym, bo mama, choć przezornie nie przyznawała się do tego ani przed sobą, ani przed policją, domyślała się oczywiście, że mój głos górujący nad szkłem współdziałał w występnej zabawie.

Matzerathowi, który chciał uchodzić za człowieka nieskazitel­nego i zabierał się do przesłuchiwań, odmawiałem wszelkich zeznań i z coraz większą zręcznością kryłem się za swój blaszany bębenek i nieodmienny wzrost zapóźnionego trzylatka. Mama po takich prze­słuchaniach wołała stale: - Wszystkiemu winien ten liliput, co poca­łował Oskarka w czoło, od razu pomyślałam, że to musi coś znaczyć, bo przedtem Oskar był zupełnie inny.

Przyznaję, że pan Bebra wywarł na mnie lekki i długotrwały wpływ. Bo nawet areszty domowe nie mogły mnie powstrzymać od tego, że przy pewnym szczęściu i oczywiście bez pozwolenia wymy­kałem się na godzinny urlop, który mi wystarczał, by w szybie wy­stawowej galanterii wyśpiewać osławiony okrągły otwór i rokujące­go nadzieje młodego człowieka, któremu podobały się wystawione przedmioty, uczynić właścicielem krawata bordo z prawdziwego je­dwabiu.

Jeśli spytacie mnie państwo: Czy to zło nakazywało Oskarowi i tak już silną pokusę wypolerowanej szyby wystawowej potęgować owym otworem wielkości dłoni, będę musiał odpowiedzieć: Tak, to zło. Już choćby dlatego było to zło, że stałem w ciemnych bramach. Bo brama, jak powinno być wiadome, jest najbardziej ulubionym siedliskiem zła. Z drugiej strony, nie chcąc pomniejszać zła moich pokus, dzisiaj, kiedy nie mam ani okazji, ani chęci do kuszenia, mu­szę powiedzieć sobie i mojemu pielęgniarzowi Brunowi: Oskarze, wszystkim tym cichym i zakochanym w upragnionych przedmiotach zimowym spacerowiczom nie tylko spełniłeś małe i średnie pragnie­nia, tyś również pomagał ludziom przy wystawach poznać samych siebie. Niejedna bardzo elegancka pani, niejeden zacny wujaszek, niejedna zachowująca świeżość w praktykach religijnych stara pan­na nigdy nie dojrzeliby w sobie złodziejskiej natury, gdyby twój głos nie skłonił ich do kradzieży, odmieniając ponadto obywateli, którzy przedtem w każdym małym i niezręcznym złodziejaszku widzieli zasługującego na potępienie i niebezpiecznego łajdaka.

Doktor Erwin Scholtis, prokurator i budzący strach oskarżyciel sądu apelacyjnego, na którego czyhałem co wieczór, trzykrotnie uchy­lił mi się od kradzieży, a wreszcie sięgnął i stał się nigdy nie wykry­tym przez policję złodziejem, zmienił się podobno w łagodnego, wyrozumiałego i w ferowaniu wyroków niemal ludzkiego prawnika, bo złożył ofiarę mnie, małemu półbogowi złodziei, i zrabował pę­dzel do golenia z prawdziwego borsuczego włosia.

W styczniu dziewięćset trzydziestego siódmego długo stałem marznąc naprzeciw sklepu jubilerskiego, który choć położony na uboczu, w symetrycznie wysadzanej klonami przedmiejskiej alei, cieszył się dobrą renomą. Przed wystawą z biżuterią i z zegarkami ukazywała się różnorodna zwierzyna, którą gdzie indziej, przed poń­czochami damskimi, welurowymi kapeluszami, butelkami likieru, ustrzeliłbym od razu i bez skrupułów. Jak to bywa z biżuterią: czło­wiek robi się wybredny, powolny, dostosowuje się do przebiegu nie kończących się łańcuchów, mierzy więc czas nie w minutach, lecz w latach perłowych, wychodzi z założenia, że perła przetrwa szyję, że to przegub chudnie, nie zaś bransoletka, że w grobach znajdowa­no pierścionki, które okazały się mocniejsze niż palce, krótko mó­wiąc, jednego faceta podziwiającego wystawę uważa się za zbyt pyszałkowatego, drugiego za zbyt małostkowego, żeby obdarować go biżuterią.

Wystawa jubilera Bansemera nie była przeładowana. Kilka do­skonałych zegarków, szwajcarski wyrób najwyższej jakości, zestaw obrączek na jasnoniebieskim aksamicie, a pośrodku ekspozycji sześć albo raczej siedem najwyśmienitszych klejnotów: trzykroć skręcony, wykonany z różnobarwnego złota wąż, którego kunsztownie stylizo­wany łeb zdobiły nadając wartość całości: topaz, dwa diamenty i jako oczy dwa szafiry. Zazwyczaj nie lubię czarnego aksamitu, ale wąż jubilera Bansemera pasował do tego tła, podobnie jak szary aksamit, który pod olśniewająco prostymi, rzucającymi się w oczy harmonij­ną formą kutymi wyrobami ze srebra rozsiewał łaskoczący spokój. Pierścionek, który miał tak pełną wdzięku gemmę, iż widać po nim było, że będzie niszczył dłonie podobnie pełnych wdzięku kobiet, sam nabierając coraz więcej wdzięku i osiągając ów stopień nieśmier­telności, jaki zastrzeżony jest chyba tylko dla klejnotów. Łańcuszki, których nie wkładało się bezkarnie, łańcuchy, które męczyły, a wresz­cie na żółtawo - białej aksamitnej poduszce, imitującej z grubsza kształt szyi, kolia najlżejszego rodzaju. Delikatnie rozczłonkowana, cieniusieńka oprawa, raz po raz ażurowa pajęczyna, jakiż pająk zechciał wydzielić tu złoto, ażeby w sieć wpadło mu sześć małych i jeden większy rubin? I gdzie siedział ów pająk, na co czekał? Z pewnością nie na dalsze rubiny, raczej na kogoś, komu pochwycone w sieć rubi­ny połyskiwały niczym krople krwi i przykuwały wzrok - inaczej mówiąc: komu miałem - po mojej myśli albo po myśli wytwarzają­cego złoto pajączka - podarować tę kolię?

Osiemnastego stycznia dziewięćset trzydziestego siódmego, na skrzypiącym, udeptanym śniegu, nocą, która pachniała mnóstwem śniegu, takim mnóstwem, jakiego może pragnąć tylko ktoś, kto chciał­by wszystko pozostawić śniegowi, zobaczyłem Jana Brońskiego, jak z prawej, powyżej mojego stanowiska, przeszedł przez ulicę, nie uno­sząc wzroku minął sklep jubilerski, potem zawahał się albo raczej zatrzymał jakby na wezwanie; odwrócił się albo coś go odwróciło - i oto stanął Jan przed wystawą między ośnieżonymi, cichymi klona­mi.

Delikatny, zawsze trochę zalękniony, w pracy uniżony, w miłości ambitny, zarazem głupi i łasy na piękno Jan Broński, Jan, który żył ciałem mojej mamy, który mnie, w co dziś jeszcze wierzę i wątpię, spłodził w imieniu Matzeratha, stał w swoim eleganckim, jakby uszy­tym przez warszawskiego krawca zimowym płaszczu, zamienił się we własny pomnik, taki skamieniały, symboliczny stał mi przed wy­stawą, ze spojrzeniem Parsifala, stojącego w śniegu i zapatrzonego w krew na śniegu, przykuty do rubinów złotej kolii.

Mógłbym go odwołać, odciągnąć bębnieniem. Miałem przecież przy sobie bębenek. Czułem go pod płaszczem. Wystarczyłoby, że­bym odpiął jeden guzik, a sam wysunąłby się na mróz, jeden ruch do kieszeni płaszcza i miałbym pałeczki w garści. Święty Hubert, pa­tron myśliwych, też nie strzelił, gdy miał już w zasięgu strzału nie­zwykłego jelenia. Szaweł zmienił się w Pawła. Attyla zawrócił, gdy papież Leon uniósł palec z pierścieniem. Ja jednak strzeliłem, nie przeobraziłem się, nie zawróciłem, pozostałem myśliwym, Oskarem, chciałem osiągnąć cel, nie rozpiąłem się, nie wypuściłem bębenka na mróz, nie skrzyżowałem pałeczek na zimowo białej blasze, nie po­zwoliłem styczniowej nocy stać się nocą dobosza, lecz krzyknąłem bezgłośnie, krzyknąłem, jak może krzyczy gwiazda albo ryba w naj­dalszej głębinie, najpierw wdarłem się krzykiem w strukturę mrozu, żeby wreszcie mógł spaść świeży śnieg, potem w szkło, w gęste szkło, w drogie szkło, szkło między światami, w dziewicze, mistyczne, w szkle wystawowym między Janem Brońskim a rubinową kolią wy­ciąłem krzykiem otwór na znany mi rozmiar rękawiczki Jana, spra­wiłem, że szkło otworzyło się niczym opuszczone drzwi, niczym bra­ma niebieska i wrota piekielne, a Jan ani drgnął, z kieszeni płaszcza wyrosła mu dłoń w cienkiej skórce, wstąpiła na niebiosa i opuściła piekło, wzięła z nieba czy z piekła kolię, w której rubinach byłoby do twarzy wszystkim, także upadłym aniołom - i garść pełna rubinów i złota wróciła do kieszeni, a on stał nadal przed rozbitą wystawą, chociaż było to niebezpieczne, chociaż już nie krwawiły rubiny i nie zmuszały jego czy Parsifala oczu w jednym, nieodwracalnym kie­runku.

Ojcze, Synu i Duchu Święty! W duchu musiało się coś stać, jeśli Janowi, ojcu, nic się nie miało stać. Oskar, syn, rozpiął płaszcz, pręd­ko zaopatrzył się w pałeczki i zawołał na blasze: Ojcze, ojcze! - aż Jan Broński odwrócił się, wolno, o wiele za wolno przeszedł ulicę, znalazł mnie, Oskara, w bramie.

Jak to pięknie, że w chwili gdy Jan spoglądał na mnie wciąż jesz­cze bez wyrazu, ale tuż przed odwilżą, zaczął padać śnieg. Wycią­gnął ku mnie rękę, ale nie tę w rękawiczce, która dotykała rubinów, i milczący, ale nie zgnębiony, zaprowadził mnie do domu, gdzie mama martwiła się o mnie, a Matzerath, jak to miał w zwyczaju, bardzo surowo, ale nie na serio, groził policją. Jan nie udzielił wy­jaśnień, nie został długo, nie chciał też usiąść do skata, do którego namawiał Matzerath stawiając piwo na stole Na odchodnym po­głaskał Oskara, a ten nie wiedział, czy chodziło mu o dyskrecję, czy o przyjaźń.

Niebawem Jan Broński podarował mojej mamie kolię. Wkładała ją tylko w chwilach, gdy nie było Matzeratha - z pewnością znając pochodzenie klejnotu - albo dla siebie samej, albo dla Jana Brońskiego, a może i dla mnie.

Krótko po wojnie wymieniłem ją na czarnym rynku w Düsseldorfie na dwanaście kartonów amerykańskich papierosów Lucky Strike i skórzaną aktówkę.

CUDU NIE BYŁO

Dzisiaj, w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych, nieraz odczuwam brak owej danej mi wtedy zniewalającej siły, która w mróz i noc stapiała lodowe kwiaty, otwierała wystawy i prowadziła zło­dzieja za rękę.

Jakżebym chciał, na przykład, ogołocić ze szkła oszklonego judasza w górnej części drzwi pokoju, żeby Bruno, mój pielęgniarz, mógł mnie obserwować bardziej bezpośrednio.

Jakże bolałem przez ten ostatni rok, zanim umieścili mnie w za­kładzie, nad niemocą mojego głosu. Gdy na nocnej ulicy marząc o sukcesie posyłałem krzyk, lecz sukces nie przychodził, mogło się zdarzyć, że ja, który brzydzę się gwałtem, chwytałem kamień i celo­wałem w jakieś okno kuchenne na biednej przedmiejskiej ulicy Düsseldorfu. Zwłaszcza Vittlarowi, dekoratorowi, chętnie bym coś niecoś pokazał. Kiedy po pomocy rozpoznawałem go, jak od pasa w górę skryty za zasłoną dreptał w swoich zielono - czerwonych skarpetkach za szybą wystawową sklepu z męską konfekcją przy Königsallee albo perfumerii w pobliżu dawnej hali koncertowej, jemu, który jest czy też mógłby być moim uczniem, z przyjemnością rozśpiewałbym szkło, bo nadal nie wiem, czy mam go nazywać Ju­daszem, czy Janem. Vittlar pochodzi z rodziny szlacheckiej i ma na imię Gottfried. Gdy po zawstydzająco daremnej próbie śpiewu lek­kim bębnieniem w nietkniętą szybę wystawową ściągałem na siebie uwagę dekoratora, gdy on wychodził na kwadransik na ulicę, gawę­dził ze mną i pokpiwał sobie ze swoich dekoratorskich wyczynów, musiałem nazywać go Gottfriedem, bo mój głos nie sprawił owego cudu, który by mi pozwolił nazwać go Janem lub Judaszem.

Śpiew przed sklepem jubilerskim, który z Jana Brońskiego zrobił złodzieja, a z mojej mamy posiadaczkę rubinowej kolii, miał na jakiś czas zakończyć moje popisy wokalne naprzeciw wystaw z budzący­mi pożądanie przedmiotami. Mama stała się pobożna. Co ją do tego pchnęło? Romans z Janem Brońskim, skradziona kolia, słodki trud wiarołomnego kobiecego życia uczyniły z niej osobę pobożną i złak­nioną sakramentów. Jak dobrze żyło się w grzechu: w czwartki spo­tykała się z Janem w mieście, zostawiała małego Oskara u Markusa, czas przy Stolarskiej spędzała w sposób najczęściej przyjemny, choć męczący, odświeżała się w „Cafe Weitzke” przy kawie i ciastkach, zachodziła po synka do Żyda, przyjmowała od niego kilka komple­mentów i za pół darmo paczuszkę jedwabiu do szycia, wsiadała w swoją piątkę, uśmiechając się i myślami przebywając zupełnie gdzie indziej delektowała się jazdą koło Bramy Oliwskięj i przez Aleję Hindenburga, nie dostrzegała prawie owych łąk nie opodal hali spor­towej, gdzie Matzerath spędzał niedzielne przedpołudnia, znosiła cier­pliwie pętlę wokół hali - jakże brzydkie musiało być to gmaszysko, gdy dopiero co przeżyło się coś pięknego - jeszcze skręt w lewo i już za pokrytymi kurzem drzwiami Conradinum z uczniami w czerwo­nych czapkach - jak ładnie byłoby Oskarowi w takiej czerwonej czap­ce ze złotym „C”; miałby dwanaście i pół roku, byłby w kwarcie, zaczynałby teraz łacinę i nosiłby się jak prawdziwy mały, pilny, tro­chę też butny i zarozumiały Konradyńczyk.

Za przejazdem kolejowym w stronę Osiedla Rzeszy i szkoły He­leny Lange pierzchały myśli pani Agnieszki Matzerath o Conradi­num, o nie spełnionych możliwościach jej syna Oskara, jeszcze je­den skręt w lewo, koło kościoła Chrystusa z cebulastą wieżą, i na placu Maksa Halbego, przed sklepem kolonialnym Kaisera, wysia­dała, rzucała jeszcze okiem na wystawę konkurencji i szła w męce przez Labesa jak przez drogę krzyżową: budząca się niechęć, anor­malne dziecko trzymane za rękę, nieczyste sumienie i pragnienie powtórki; czując niedosyt i przesycenie, odrazę i dobroduszną sym­patię do Matzeratha, mama szła w męce ze mną, moim nowym bę­benkiem, paczuszką jedwabiu za pół darmo przez Labesa do sklepu, do płatków owsianych, do nafty koło beczki ze śledziami, do koryntek, rodzynek, migdałów i przypraw korzennych, do proszku do pie­czenia doktora Oetkera, do Persilu, co pierze jaśniej słońca, do nie­zrównanej pasty Urbina, do kostek Maggiego i Knorra, do kawy Kathreinera i Haga, do margaryn Vitella i Palminü, do octu Kühnego i czteroowocowej marmolady, prowadziła mnie ku owym dwom brzę­czącym w różnych rejestrach lepom na muchy, które słodkie jak miód wisiały nad naszym kontuarem i które latem trzeba było zmieniać co dwa dni, podczas gdy mama co sobota z podobnie przesłodzoną du­szą, co latem i zimą, przez cały okrągły rok, zwabiała brzęczące wy­soko i nisko grzechy, szła do kościoła Serca Jezusowego i spowiada­ła się proboszczowi Wiehnke.

Podobnie jak w czwartki zabierała mnie do miasta i czyniła ze mnie, że tak powiem, współwinnego, tak w soboty wprowadzała mnie głównym wejściem na chłodne katolickie płyty kamiennej posadzki, wpychała mi przedtem bębenek pod sweter czy płaszczyk, bo bez bębenka nie ruszałem się nigdzie i gdybym nie czuł blachy na brzu­chu, nigdy bym nie zrobił katolickiego znaku krzyża, dotykając czo­ła, piersi i ramion, nie ukląkł jak przy wkładaniu butów i nie usiedział spokojnie w wypolerowanej kościelnej ławce z wysychającą pomału wodą święconą u nasady nosa.

Pamiętałem kościół Serca Jezusowego jeszcze od chrzcin: były trudności z powodu pogańskiego imienia, ale upierano się przy Oska­rze i Jan, jako chrzestny, też tak powiedział przy wejściu do kościoła, potem proboszcz Wiehnke dmuchnął mi trzy razy w twarz, co miało przepędzić szatana we mnie, potem znak krzyża, położenie ręki, po­sypanie solą i jeszcze raz coś przeciwko szatanowi. W kościele po­nownie postój przed właściwą kaplicą chrzcielną. Zachowywałem się spokojnie, gdy nade mną odmawiano „Wierzę w Boga” i „Ojcze nasz”. Potem proboszcz Wiehnke uznał za stosowne jeszcze raz po­wiedzieć: - Odejdź, szatanie - i mnie, który przecież zawsze wie­działem co i jak, zamierzał otworzyć zmysły, dotykając nosa i uszu Oskara. Następnie chciał jeszcze raz usłyszeć rzecz wyraźnie i głośno, spytał: - Wyrzekasz się szatana? I wszystkich dzieł jego? I wszystkiej pychy jego?

Zanim zdążyłem potrząsnąć głową - bo ani myślałem z tego re­zygnować - Jan, występując w moim imieniu, powiedział trzykrot­nie: - Wyrzekam się.

Proboszcz Wiehnke, chociaż nie zdołał popsuć moich stosunków z szatanem, namaścił mnie na piersi i pomiędzy barkami. Przy chrzciel­nicy znowu „Wierzę w Boga”, potem wreszcie trzykrotnie woda, namaszczenie krzyżem skóry na głowie, biała szata do plamienia, świeca na mroczne dni, koniec ceremonii - Matzerath zapłacił - a gdy Jan wyniósł mnie przed główne wejście kościoła Serca Jezuso­wego, gdzie czekała taksówka przy zachmurzeniu niewielkim lub umiarkowanym, spytałem szatana w sobie: „Dobrze znieśliśmy to wszystko?” Szatan podskoczył i szepnął: „Widziałeś witraże, Oskar? Całe ze szkła, całe ze szkła!”

Kościół Serca Jezusowego powstał w latach grynderskich i dlate­go utrzymany był w stylu neogotyckim. Ponieważ wzniesiono go z szybko ciemniejącej cegły, a kryty miedzią hełm wieży prędko do­robił się tradycyjnego grynszpanu, różnice między starogotyckimi kościołami z cegły a nowszym gotykiem ceglanym tylko dla znaw­ców pozostały widoczne i przykre. Spowiadano tak samo w starych i nowszych kościołach. Podobnie jak proboszcz Wiehnke, stu innych księży w sobotę po zamknięciu biur i sklepów siedząc w konfesjona­le przyciskało owłosione kapłańskie ucho do lśniącej, czarniawej kra­ty, a wierni przez oczka kraty usiłowali przewlec do kapłańskiego ucha ów sznur grzechów, na który paciorek po paciorku nanizane byty grzeszne tanie klejnoty.

Podczas gdy mama przez kanał słuchowy proboszcza Wiehnke, trzymając się planu spowiedzi z książeczki do nabożeństwa, powia­damiała najwyższe instancje Kościoła, poza którym nie ma zbawie­nia, o tym, co uczyniła, a czego zaniedbała, co się tam działo w my­ślach, słowach i uczynkach, ja, który nie miałem z czego się spowiadać, wysuwałem się ze zbytnio dla mnie wypolerowanej ko­ścielnej ławki i stawałem na kamiennych płytach.

Przyznaję, że kamienne płyty w katolickich kościołach, że za­pach katolickiego kościoła, że cały katolicyzm w niewytłumaczalny sposób fascynuje mnie do dziś jak, czy ja wiem, jak rudowłosa dziew­czyna, chociaż rude włosy chciałbym przemalować, a katolicyzm podsuwa mi bluźnierstwa, które ujawniają raz po raz, że ja, choć nada­remnie, to jednak nieodwracalnie otrzymałem katolicki chrzest. Czę­sto przy najbanalniejszych czynnościach, na przykład przy myciu zębów, nawet przy wypróżnianiu, łapię się na układaniu komentarzy do mszy, jak: We Mszy świętej odnawia się przelanie krwi Chrystu­sa, ażeby płynęła ona dla twojego oczyszczenia, oto kielich krwi Jego, wino stanie się prawdziwe i rzeczywiste, ilekroć krew Chrystusa prze­lana będzie, oto prawdziwa krew Chrystusowa, przez oglądanie krwi świętej dusza krwią Chrystusa skropiona zostaje, drogocenna krew, zmyty krwią, przy przeistoczeniu płynie krew, korporał krwią spla­miony, głos krwi Chrystusowej całe niebo przenika, krew Chrystusa miłą woń rozsiewa przed obliczem Boga.

Musicie państwo przyznać, że w pewnym stopniu zachowałem katolicką intonację. Dawniej nie mogłem czekać na tramwaj nie wspo­minając równocześnie Najświętszej Marii Panny. Nazywałem ją mi­łosierną, świętą, błogosławioną, panną nad pannami, pocieszycielką strapionych; panno wsławiona, panno czcigodna, która Jego urodzi­łaś, matko najmilsza, matko niepokalana, pozwól mi zaznać słody­czy imienia Jezus, jak Ty zaznałaś jej w matczynym sercu swoim, prawdziwie godnie jest to i sprawiedliwie, słusznie i zbawiennie, kró­lowo błogosławiona, błogosławiona...

Owo słówko „błogosławiona” czasami, przede wszystkim gdy co so­bota bywałem z mamą w kościele Serca Jezusowego, tak mnie przesładzało i zatruwało, że dziękowałem szatanowi, iż przetrwał we mnie chrzest i dostarczył mi odtrutki, która pozwalała mi co prawda bluźnierczo, ale prosto kroczyć po kamiennych płytach kościoła Serca Jezusowego.

Jezus, od którego serca wzięto nazwę kościoła, poza sakramenta­mi ukazywał się kilkakrotnie w ujęciu malarskim na kolorowych obrazkach drogi krzyżowej, ponadto trzy razy w różnych pozycjach, w trójwymiarowej, a jednak barwnej wersji.

Był tam w pomalowanym gipsie. Stał długowłosy, w szacie o bar­wie pruskiego błękitu na złotym cokole i miał na nogach sandały. Roz­chylał szatę na piersi i wbrew wszelkiej naturze pośrodku klatki pier­siowej ukazywał pomidorowoczerwone, wyidealizowane i stylizowanie krwawiące serce, aby kościół mógł wziąć nazwę od tego organu.

Już po raz pierwszy oglądając Jezusa z otwartym sercem musia­łem stwierdzić, jak łudząco podobny był Zbawiciel do mojego chrzest­nego, wuja i domniemanego ojca Jana Brońskiego. Te naiwnie pew­ne siebie, niebieskie marzycielskie oczy! Te różane usteczka zawsze gotowe do płaczu! Te brwi uwydatniające męski ból! Pełne, rumiane policzki, które chciały zaznać chłosty. Obaj mieli tę cierpiętniczą twarz, która skłania kobiety do pieszczot, ponadto zniewieściałe, znużone dłonie, które wypielęgnowane i stroniące od pracy ukazy­wały swoje stygmaty jak mistrzowskie dziełka pracującego dla ksią­żęcych dworów jubilera. Nie dawały mi spokoju wymalowane w twarzy Jezusa, po ojcowsku nie rozumiejące mnie oczy Brońskie­go. Miałem przecież to samo niebieskie spojrzenie, które umiało tyl­ko zapalać, nie zaś przekonywać.

Oskar odwrócił się od serca Jezusowego w prawej bocznej na­wie, popędził od pierwszej stacji drogi krzyżowej, gdzie Jezus bierze krzyż, do siódmej, gdzie po raz drugi pada pod krzyżem, a potem do głównego ołtarza, nad którym wisiał następny, również trójwymia­rowy Jezus. Ten jednak, z przemęczenia czy dla lepszej koncentracji, zamknął oczy. Ależ on miał muskuły! Na widok tego atlety o sylwet­ce dziesięcioboisty natychmiast zapomniałem o sercowojezusowym Brońskim; ilekroć mama spowiadała się proboszczowi Wiehnke, sta­łem w skupieniu przed głównym ołtarzem i obserwowałem gimna­styka. Proszę mi wierzyć, że się modliłem. Mój słodki arcymistrz, mówiłem, sportowiec nad sportowcami, zwycięzca w wiszeniu na krzyżu przy pomocy calowych gwoździ. I nigdy nawet nie drgnął! Wieczne światełko drżało, on zaś wykonywał ćwiczenie zasługując na maksymalną liczbę punktów. Stopery tykały. Mierzono mu czas. W zakrystii trochę brudne palce ministranta czyściły już należny mu złoty medal. Ale Jezus uprawiał swój sport nie dla zaszczytów. Spa­dała na mnie wiara. Klękałem, o ile pozwalało na to moje kolano, robiłem znak krzyża na bębenku i starałem się takie słowa jak „bło­gosławiony” i „boleściwy” połączyć z Jesse Owensem i Rudolfem Harbigiem, z ubiegłoroczną berlińską Olimpiadą; co nie zawsze się udawało, bo musiałem uznać, że postawa Jezusa wobec łotrów była nie fair. W ten sposób dyskwalifikowałem go i zwracałem głowę w lewo, widziałem tam, na nowo podejmując nadzieję, trzecie we wnętrzu kościoła Serca Jezusowego trójwymiarowe wcielenie nie­biańskiego gimnastyka.

- Pozwól mi pomodlić się dopiero wtedy, kiedy zobaczę Cię trzy razy - bełkotałem wtedy, podeszwami butów znów dotykałem ka­miennych płyt, wykorzystywałem szachownicę posadzki, aby dotrzeć do lewego bocznego ołtarza, i czułem przy każdym kroku: On patrzy za tobą, święci patrzą za tobą, Piotr, którego przybili głową w dół, Andrzej, którego przybili do ukośnego krzyża - stąd krzyż świętego Andrzeja. Poza tym jest krzyż grecki obok łacińskiego, czyli pasyj­nego. Krzyże zdwojone, laskowane, schodkowe przedstawia się na materiałach, obrazach i w książkach. Krzyż widlasty, kotwicowy i trójlistny widziałem skrzyżowany plastycznie. Piękny jest krzyż mie­cza, pożądany krzyż maltański, zakazana swastyka, jest krzyż de Gaulle’a, krzyż lotaryński, w bitwach morskich wymienia się krzyż świętego Antoniego: crossing the T. Na łańcuszku krzyż egipski, brzydki krzyż łotrowski, papieski krzyż papieża, a ów krzyż pra­wosławny nazywa się także krzyżem Łazarza. Ponadto jest Czerwo­ny Krzyż. Niebiesko, bezalkoholowe krzyżuje się Niebieski Krzyż. Żółty Krzyż zatruwa cię, ogień krzyżowy zabija, wyprawa krzyżowa nawróciła mnie, krzyżaki pożerają się, na skrzyżowaniu mijam się z tobą na krzyż, przesłuchanie krzyżowe, krzyżówka mówi: rozwiąż mnie. Z bólem w krzyżach odwróciłem się, zostawiłem krzyż za sobą, także do gimnastyka na krzyżu odwróciłem się plecami narażając się na niebezpieczeństwo, że kopnie mnie w krzyże, bo zbliżałem się do Najświętszej Marii Panny, która na prawym udzie trzyma małego Jezusa. Oskar stanął przed bocznym ołtarzem w lewej nawie. Maria miała taki wyraz twarzy, jaki musiała mieć jego mama, gdy jako sie­demnastoletnia panna sklepowa z Przeróbki nie mogła sobie pozwo­lić na kino, ale za to z przejęciem oglądała plakaty filmowe z Astą Nielsen.

Nie zajmowała się Jezusem, lecz przyglądała się innemu chłopcu na swoim prawym kolanie, którego ja, aby uniknąć nieporozumień, nazywam od razu Janem Chrzcicielem. Obaj chłopcy byli mojego wzrostu. Jezusowi, jeśli chodzi o ścisłość, dałbym dwa centymetry więcej, chociaż według tekstów był młodszy od młodego Chrzcicie­la. Rzeźbiarzowi spodobało się przedstawić trzyletniego Zbawiciela nago i różowo. Jan, jako że później poszedł przecież na pustynię, miał na sobie czekoladowobrązową kudłatą skórę, która zasłaniała mu pół piersi, brzuch i sikawkę.

Byłoby lepiej, gdyby Oskar pozostał przy głównym ołtarzu albo niezobowiązująco koło konfesjonału niż w pobliżu tych dwóch nad mądrych i przerażająco podobnych do niego chłopców. Natu­ralnie mieli niebieskie oczy i jego kasztanowate włosy. Brakowałoby tylko, żeby rzeźbiący fryzjer dał im ostrzyżoną na jeża czuprynę Oska­ra, obcinając głupie kręcone loczki.

Nie chciałbym zbyt długo zatrzymywać się przy małym Chrzci­cielu, który wyciągał palec wskazujący lewej ręki w stronę małego Jezusa, jakby miał zaraz wyliczyć: „Ja i ty, dwa braty...” Nie wdając się w wyliczanki rozpoznaję Jezusa i stwierdzam: Jesteśmy z jedne­go jaja! Mógłby być moim bliźniakiem. Miał moją figurę, moją wów­czas tylko w charakterze sikawki używaną sikawkę. Patrzył na świat kobaltowoniebiesko moimi Brońskimi oczyma i, co mu najbardziej brałem za złe, miał moje ruchy.

Mój sobowtór uniósł obie ręce, zacisnął dłonie w pięści w taki sposób, że spokojnie można było mu coś wetknąć, na przykład moje pałeczki; i gdyby rzeźbiarz to zrobił, gdyby ponadto na różowych udach ulepił mu z gipsu biało - czerwony blaszany bębenek, byłbym to ja, najdoskonalszy Oskar, który siedziałby na kolanach Najświęt­szej Panny i zwoływał wiernych bębnieniem. Są rzeczy na tym świe­cie, których - choćby były najświętsze - nie wolno zostawić swoje­mu losowi!

Trzy okryte dywanem stopnie prowadziły do zielonosrebrnie odzianej Najświętszej Panny, do czekoladowobrązowej kudłatej skóry Jana i do różowego jak gotowana szynka małego Jezusa. Był tam ołtarz maryjny z anemicznymi świecami i kwiatami w różnych ce­nach. Zielona Najświętsza Panna, brązowy Jan i różowy Jezus mieli przyklejone do potylicy aureole wielkości talerza. Cieniutka pozłota podnosiła wartość talerzy.

Gdyby nie było stopni przed ołtarzem, nigdy bym nie wszedł na górę. W owym czasie stopnie, klamki i wystawy kusiły Oskara i na­wet dzisiaj, kiedy zakładowe łóżko powinno mu przecież wystar­czyć, nie pozostawiają go obojętnym. Ulegając pokusie wspinał się z jednego stopnia na drugi pozostając przy tym nadal na tym samym dywanie. Owe stopnie okalające maryjny ołtarz były Oskarowi do­stępne i pozwalały jego kłykciom po części z lekceważeniem, po czę­ści z szacunkiem opukiwać trójkę postaci. Jego paznokcie mogłyby wziąć się do skrobania, które spod farby ukazuje gips. Draperia Naj­świętszej Panny spływała zygzakiem do czubków stóp na ławicy chmur. Lekko zarysowana goleń Marii pozwalała domyślać się, że rzeźbiarz najpierw uformował ciało, aby później zalać je draperią. Gdy Oskar obmacał dokładnie, pogładził i ostrożnie, jakby chcąc ją poruszyć, ścisnął sikawkę małego Jezusa, która błędnie nie była obrzezana, poczuł w sposób częściowo przyjemny, częściowo nowy i peszący swoją własną, zostawił więc w spokoju sikawkę Jezusa, żeby i jego własna zostawiła go w spokoju.

Obrzezaną czy nie obrzezaną, zostawiłem ją swojemu losowi, wyciągnąłem bębenek spod swetra, zdjąłem z szyi i nie rozbijając przy tym aureoli, zawiesiłem Jezusowi. Przy moim wzroście było z tym trochę kłopotu. Musiałem wspiąć się na rzeźbę, aby z ławicy chmur, która zastępowała piedestał, zaopatrzyć Jezusa w instrument.

Oskar zrobił to nie za pierwszej od chrzcin bytności w kościele w styczniu dziewięćset trzydziestego szóstego, lecz w Wielkim Ty­godniu tego samego roku. Jego mama trudziła się całą zimę, aby spo­wiedzią nadążyć za swoim romansem z Janem Brońskim. Dzięki temu Oskar znalazł dość czasu i sobót, żeby obmyślić plan działania, od­rzucić, obronić, na nowo obmyślić, oświetlić ze wszystkich stron, wreszcie, odrzucając wszystkie poprzednie plany, prosto, bezpośred­nio, z pomocą modlitwy na stopniach wykonać rzecz w Wielki Po­niedziałek.

Ponieważ mama zapragnęła spowiedzi jeszcze przed szczytem świątecznych zakupów, w Wielki Poniedziałek wieczorem wzięła mnie za rękę i przez Labesa, kawałek Nowym Targiem, ulicami Elzy i Marii, koło sklepu rzeźnickiego Wohlgemutha, przy parku na Kuźniczkach skręcając w lewo przez tunel, w którym zawsze kapało żół­tawo i obrzydliwie, zaprowadziła do kościoła Serca Jezusowego, naprzeciwko torów.

Przyszliśmy późno. Już tylko dwie stare kobiety i jakiś zakom­pleksiony młodzieniec czekali przed konfesjonałem. Mama zajęła się rachunkiem sumienia - wertowała plan spowiedzi jak księgi rachun­kowe, śliniąc kciuk, wymyślając zeznanie podatkowe - a ja tymcza­sem wyśliznąłem się z dębowej ławki, nie pokazując się na oczy gim­nastykowi na krzyżu ani sercu Jezusowemu, poszedłem do lewego bocznego ołtarza.

Chociaż musiałem się spieszyć, nie opuściłem introit. Trzy stop­nie: introibo ad altare Dei. Do Boga, który jest weselem moim od młodości. Bębenek na szyi, przeciągając Kyrie na ławicę chmur, ani chwili przy sikawce, lecz tuż przed Glorią, zawiesiwszy Jezusowi blachę, ostrożnie, żeby nie uszkodzić aureoli, w dół z ławicy chmur, przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, ale przedtem jeszcze pałeczki w zaciśnięte odpowiednio dłonie Jezusa, jeden, dwa, trzy stopnie, wznoszę oczy ku górze, jeszcze kawałek dywanu, wreszcie kamienne płyty i mały klęcznik dla Oskara, który ukląkł na poduszeczce i złożył doboszowe ręce przy twarzy - Gloria in excelsis Deo - znad złożonych rąk spoglądał na Jezusa i swój bębenek i cze­kał na cud: czy będzie teraz bębnił, czy nie potrafi bębnić, a może mu flie wolno bębnić, albo zabębni, albo nie jest prawdziwym Jezusem, prędzej Oskar jest prawdziwym Jezusem niż ten, jeśli jednak nie za­bębni.

Kiedy pragnie się cudu, trzeba umieć czekać. Czekałem więc, z początku cierpliwie, może nie dość cierpliwie, bo im dłużej powta­rzałem sobie tekst „Wszystkie oczy czekają na ciebie, Panie”, wytę­żając nie tylko oczy, lecz i uszy, tym bardziej rozczarowany czuł się Oskar na małym klęczniku. Wprawdzie dał Panu wszelkie szansę, zamknął oczy, żeby ten, nie będąc obserwowany, prędzej zdecydo­wał się na być może niezręczny jeszcze początek, lecz w końcu, po trzecim Credo, po: wierzę w Boga, Stworzyciela rzeczy widzialnych i niewidzialnych, i syna jednorodzonego, z Ojca, prawdziwy z praw­dziwego, zrodzony, nie zaś stworzony, współistotny, przez niego dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił, wcielił się za sprawą, z Marii, stał się, ukrzyżowan za nas, umęczon i pogrzebion, zmartwychwstał według, wstąpił do, siedzi po prawicy, przyjdzie sądzić umarłych, końca nie będzie, wierzę w, który z, jedno uwielbienie, mówił przez, wierzę w jeden, święty, powszechny i...

Nie, wtedy czułem jeszcze tylko zapach, zapach katolicyzmu. O wierze chyba nie mogło już być mowy. Zapach też miałem za nic, pragnąłem czego innego: chciałem usłyszeć moją blachę, Jezus po­winien był mi zademonstrować mały przytłumiony cud! Wszystko mogło się przecież odbyć bez hałasu, bez nadbiegającego wikarego Rasczei i z trudem podążającego do cudu opasłego proboszcza Wiehnke, bez protokołów wysyłanych do siedziby biskupa w Oliwie i bez biskupiej ekspertyzy skierowanej do Rzymu. Nie, nie miałem żąd­anych takich ambicji, Oskar nie chciał być kanonizowany. Chciał lałego prywatnego cudziku, żeby mógł usłyszeć i zobaczyć, żeby rozstrzygnęło się raz na zawsze, czy Oskar ma bębnić za, czy prze­ciw, żeby stało się wiadome, który z dwóch niebieskookich, jednojajowych bliźniaków będzie w przyszłości miał prawo nazywać się Jezusem.

Siedziałem i czekałem. Martwiłem się, że tymczasem mama do­szła do konfesjonału i być może ma już za sobą szóste przykazanie. Stary człowiek, który zawsze kręci się po kościołach, pokręcił się przy głównym ołtarzu, a wreszcie doszedł do bocznego ołtarza lewej nawie, ukląkł przed Najświętszą Panną, z chłopcami, może i zobaczył bębenek, ale nic nie zrozumiał. Poczłapał dalej starzejąc się w oczach.

Czas upływa, pomyślałem, a Jezus jak nie bębnił, tak nie bębni. Z chóru usłyszałem głosy. Żeby tylko nie grali na organach, wystra­szyłem się. Wszystko ci zepsują, mają próbę przed Wielkanocą i swoim dudnieniem zagłuszą rozpoczynające się być może w tej chwi­li cichutkie bębnienie Jezusa.

Nie zagrali na organach. Jezus nie zabębnił. Cudu nie było, wiec wstałem z poduszki, w kolanach mi strzyknęło, znudzony i ponury powlokłem się przez dywan, wszedłem stopień po stopniu, ponie­chałem jednak wszelkich znanych mi modlitw na stopniach ołtarza, wspiąłem się na gipsową chmurę, przewróciłem przy tym kwiaty w średniej cenie i chciałem głupiemu nagusowi odebrać mój bębenek.

Mówię dzisiaj i stale powtarzam: To był błąd, że zachciało mi się go uczyć. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby najpierw odebrać mu pałeczki, zostawić blachę, wystukując pałeczkami zrazu cicho, po­tem niczym niecierpliwy nauczyciel coś fałszywemu Jezusowi bęb­nieniem tłumaczyć, następnie znów wetknąć mu pałeczki w dłonie, żeby pokazał, czego się od Oskara nauczył.

Zanim temu najbardziej upartemu z wszystkich uczniów, nie zwa­żając na aureolę, zdołałem odebrać pałeczki i blachę, był już za mną proboszcz Wiehnke - moje bębnienie przemierzyło kościół wzdłuż i wszerz - był wikary Rasczeja, była moja mama, był stary człowiek, wikary szarpnął mnie, proboszcz dał mi klapsa, mama płakała nade mną, proboszcz coś do mnie szeptał, a wikary ukląkł, wspiął się na górę i zabrał Jezusowi pałeczki, z pałeczkami jeszcze raz ukląkł, się­gnął po bębenek, zabrał bębenek, odłamał aureolę, uderzył go w si­kawkę, odtrącił kawałek chmury i opadł na stopnie, na kolana, jesz­cze raz na kolana, nie chciał mi oddać bębenka, co jeszcze bardziej mnie rozgniewało, zmusiło mnie do tego, że kopnąłem proboszcza i zawstydziłem mamę, która też najadła się wstydu, bo kopałem, gry­złem, drapałem, a potem wyrwałem się proboszczowi, wikaremu, sta­remu człowiekowi i mamie, zatrzymałem się zaraz przed głównym ołtarzem, czułem, że szatan podskakuje we mnie, i jak przy chrzcie usłyszałem jego głos: „Oskarze - szepnął szatan - rozejrzyj się, wszę­dzie witraże, całe ze szkła, całe ze szkła!” i ponad gimnastykiem na krzyżu, który nie drgnął, który milczał, zaatakowałem śpiewem trzy wysokie witraże apsydy, które na niebieskim tle czerwono, żółto i zielono przedstawiały dwunastu apostołów. Nie celowałem jednak ani w Marka, ani w Mateusza. Celowałem w owego gołębia ponad nimi, który stał na głowie i czcił Zielone Świątki, w Ducha Świętego, przeszedłem w wibrację, zmagałem się swoim głosem z ptakiem i: Czy to była moja wina? Czy wina gimnastyka, który choć nie drgnął, uniósł sprzeciw? Czy to był cud, którego nikt nie pojął? Widzieli, jak drżąc i bez słowa szturmowałem apsydę, wzięli to, oprócz mamy, za modlitwę, podczas gdy ja pragnąłem przecież stłuczonego szkła; ale Oskar zawiódł, jego czas jeszcze nie nadszedł. Padłem na ka­mienne płyty i płakałem gorzko, bo Jezus zawiódł, bo Oskar zawiódł, bo proboszcz i Rasczeja źle mnie zrozumieli, bajdurzyli nawet o skru­sze. Tylko mama nie zawiodła. Zrozumiała moje łzy, choć musiała być rada, że obeszło się bez tłuczenia szkła.

Mama wzięła mnie na ręce, wyprosiła u wikarego bębenek i pa­łeczki, przyrzekła proboszczowi, że naprawi szkodę, później, ponie­waż przerwałem jej spowiedź, dostała od niego rozgrzeszenie; Oskar też dostał trochę błogosławieństwa, ale dla mnie nic to nie znaczyło.

Podczas gdy mama wynosiła mnie z kościoła Serca Jezusowego, ja odliczałem na palcach: dzisiaj jest Poniedziałek, jutro Wielki Wto­rek, Środa, Wielki Czwartek, a w Wielki Piątek będzie koniec z tym, który nawet nie umie bębnić, który odmawia mi tłuczonego szkła, który jest podobny do mnie, a przecież fałszywy, który musi spocząć w grobie, a tymczasem ja będę bębnił dalej i dalej, ale nie zapragnę już cudu.

WIELKOPIĄTKOWA STRAWA

Rozdwojenie - to byłoby słowo na określenie moich uczuć mię­dzy Wielkim Poniedziałkiem a Wielkim Piątkiem. Z jednej strony złościłem się na gipsowego małego Jezusa, który nie chciał bębnić, z drugiej dzięki temu bębenek pozostał zastrzeżony wyłącznie dla mnie. Jeśli z jednej strony mój głos zawiódł na kościelnych witrażach, to z drugiej wobec tych nietkniętych i kolorowych szyb Oskar zachował tę resztkę katolickiej wiary, która miała mu podsunąć jesz­cze wiele desperackich bluźnierstw.

Lecz dalej brnąc w rozdwojenie: z jednej strony, w drodze do domu, gdy wracałem z kościoła Serca Jezusowego, udało mi się na próbę rozśpiewać mansardowe okno, z drugiej zaś sukces mojego głosu w dziedzinie świeckiej zwracał odtąd moją uwagę na niepowo­dzenia w dziedzinie sakralnej. Rozdwojenie, powiadam. Owo pęk­nięcie pozostało, nie dało się uleczyć i zieje do dziś, gdy nie jestem zadomowiony ani w sakralnej, ani w świeckiej dziedzinie, lecz za­mieszkuję nieco na uboczu w zakładzie dla nerwowo chorych.

Mama zapłaciła za szkody na bocznym ołtarzu w lewej nawie. Handel przedświąteczny szedł dobrze, choć na życzenie Matzeratha, który był przecież protestantem, w Wielki Piątek trzeba było zamknąć sklep. Mama, która zazwyczaj stawiała na swoim, w Wielki Piątek zawsze ustępowała, zamykała sklepik i w zamian za to domagała się, żeby w Boże Ciało nie otwierać ze względu na święto katolickie, paczki z Persilem i atrapy kawy firmy Hag na wystawie zastąpić ko­lorowym elektrycznie oświetlonym obrazkiem maryjnym i mieć pra­wo pójścia na procesję w Oliwie.

Mieliśmy tekturową pokrywkę, na której z jednej strony można było przeczytać: „Zamknięte z powodu Wielkiego Piątku”. Druga strona tektury głosiła: „Zamknięte z powodu Bożego Ciała”. W ów Wielki Piątek, który nastąpił po niefortunnym dla mojego bębenka i głosu Wielkim Poniedziałku, Matzerath wywiesił na wystawie tek­turę ze słowami: „Zamknięte z powodu Wielkiego Piątku”, i zaraz po śniadaniu pojechaliśmy tramwajem do Brzeźna. Ażeby pozostać przy tym samym słowie: nasza ulica przeżywała rozdwojenie. Protestanci szli do kościoła, katolicy myli okna i trzepali na podwórzach wszyst­ko, co choćby z daleka było podobne do dywanu, tak mocno i dono­śnie, iż wydawało się, że to biblijni pachołkowie na wszystkich po­dwórzach kamienic równocześnie przybijają zwielokrotnionego Zbawiciela do zwielokrotnionych krzyży.

My jednak zostawiliśmy za sobą pasyjne trzepanie dywanów, wsiedliśmy w dziewiątkę w niejednokrotnie wypróbowanym skła­dzie: mama, Matzerath, Jan Broński i Oskar, i pojechaliśmy Brzeźnieńską, koło lotniska, koło starego i nowego placu ćwiczeń, na mi­jance przy cmentarzu na Zaspie czekaliśmy, aż nadjedzie tramwaj z Nowego Portu i Brzeźna. Postój stał się dla mamy okazją do wypo­wiadanych z uśmiechem, lecz znużonych życiem obserwacji. Mały, nie używany cmentarz, na którym pod skarlałymi nadmorskimi so­snami trzymały się krzywe i zarośnięte nagrobki z ubiegłego stule­cia, nazwała ślicznym, romantycznym i urzekającym.

- Tutaj bym chciała kiedyś leżeć, gdyby jeszcze był czynny - rozmarzyła się mama. Matzerath uznał jednak, że ziemia zbyt jest piaszczysta, wyrzekał na pieniące się mikołajki nadmorskie i pusty owies. Jan Broński zauważył, że hałas z lotniska i mijające się przy cmentarzu tramwaje mogłyby zakłócić spokój tego skądinąd idyl­licznego miejsca. Tramwaj nadjeżdżający z przeciwka wyminął nas, konduktor zadzwonił dwa razy i zostawiając za sobą Zaspę i cmen­tarz ruszyliśmy w stronę Brzeźna, kąpieliska, które o tej porze, gdzieś pod koniec kwietnia, miało bardzo zaniedbany i ponury wygląd. Kio­ski zabite gwoździami, Dom Zdrojowy wymarły, pomost bez flag, w zakładzie kąpielowym ciągnęło się dwieście pięćdziesiąt pustych kabin, na tablicy z pogodą jeszcze kredowe ślady z zeszłego roku: „Powietrze: dwadzieścia; woda: siedemnaście; wiatr: północno - wschodni; najbliższa prognoza: pogodnie lub dość pogodnie”.

Z początku chcieliśmy wszyscy pójść pieszo do Jelitkowa, potem jednak nie umawiając się ruszyliśmy w przeciwną stronę, do mola. Bałtyk leniwie i szeroko oblizywał brzeg. Aż po wjazd do portu mię­dzy białą latarnią morską a molem ze znakiem nawigacyjnym nie spotkaliśmy żywej duszy. Deszcz z poprzedniego dnia odcisnął na piasku swój najbardziej harmonijny wzór, który zabawnie było nisz­czyć, pozostawiając ślady bosych stóp. Matzerath puszczał kaczki na zielonkawej wodzie delikatnie oszlifowanymi kawałkami cegły wielkości guldena i miał ambicję być pierwszym w tej konkurencji. Jan Broński, mniej zręczny, między próbami rzutów szukał burszty­nów, znalazł też kilka odprysków i grudkę wielkości pestki wiśni, podarował ją mamie, która tak jak ja szła boso i oglądała się co chwi­la, jakby zakochana w swoich śladach. Słońce świeciło ostrożnie. Było chłodno, bezwietrznie, jasno; można było dojrzeć pasmo na horyzoncie, które oznaczało półwysep Hel, także dwie - trzy znikają­ce smugi dymu i wspinające się gwałtownie ponad linię horyzontu nadbudówki jakiegoś handlowego statku.

Podążając jedno za drugim i w różnych odstępach dotarliśmy do pierwszych granitowych odłamków szerokiej nasady mola. Mama i ja z powrotem włożyliśmy pończochy i buty. Pomogła mi przy sznurowaniu, a tymczasem Matzerath i Jan już na wyboistej na­wierzchni mola przeskakując z kamienia na kamień biegli ku pełne­mu morzu. Wilgotne wąsy wodorostów wystawały bezładnie ze szcze­lin fundamentu. Oskar chętnie by je uczesał. Ale mama wzięła mnie za rękę i podążyliśmy za mężczyznami, którzy przed nami dokazy­wali jak uczniacy. Przy każdym kroku bębenek uderzał mnie w kola­no; nawet tutaj nie dałem go sobie odebrać. Mama miała na sobie jasnoniebieski płaszcz wiosenny z malinowymi wyłogami. Na wyso­kich obcasach ciężko jej się szło po granitowych głazach. Ja, jak w każdą niedzielę i święto, byłem w marynarskim płaszczu zapina­nym na złote guziki z kotwicami. Stara wstążka z kolekcji pamiątek Gretchen Scheffler z napisem „SMS Seydlitz” okalała moją mary­narską czapkę, trzepotałaby, gdyby zerwał się wiatr. Matzerath roz­piął swoje brązowe palto. Jan, wytworny jak zawsze, w jesionce z błyszczącym aksamitnym kołnierzem.

Skakaliśmy aż do znaku nawigacyjnego przy końcu mola. Pod znakiem siedział jakiś starszy człowiek w sztauerskiej czapce i wato­wanej kurtce. Obok leżał worek po ziemniakach, w którym coś po­drygiwało i ruszało się bez przerwy. Człowiek, który mieszkał pew­nie w Brzeźnie albo w Nowym Porcie, trzymał w ręku koniec sznura do bielizny. Opleciony trawą morską sznur znikał w słonawych wo­dach Motławy, które zmętniałe jeszcze u ujścia i bez pomocy pełne­go morza chlupotały o kamienie mola.

Byliśmy ciekawi, czemu człowiek w sztauerskiej czapce łowi zwyczajnym sznurem do bielizny i najwidoczniej bez spławika. Mama spytała go z dobroduszną kpiną i nazwała wujkiem. Wujek wyszcze­rzył zęby w uśmiechu, pokazał nam zbrązowiałe od tytoniu pieńki i strzyknął bez dalszych wyjaśnień długą, zawiesistą, wywracającą koziołka w powietrzu śliną w breję między dolnymi, powleczonymi smołą i naftą granitowymi wypukłościami. Tam plwocina kołysała się tak długo, aż nadleciała mewa i pochwyciła ją w locie, zręcznie wymijając kamienie, i pociągnęła za sobą inne, skrzeczące mewy.

Mieliśmy już iść, bo zimno było na molo, nawet słońce nie poma­gało, kiedy człowiek w sztauerskiej czapce zaczął sprawnie wycią­gać linę. Mama mimo to chciała iść. Ale Matzeratha nie można było ruszyć z miejsca. Także Jan, który zazwyczaj niczego mamie nie od­mawiał, tym razem nie chciał jej poprzeć. Oskarowi było obojętne, czy zostaniemy, czy pójdziemy. Ponieważ jednak zostaliśmy, przyglądałem się. Podczas gdy sztauer ciągnąc równomiernie, za każdym ruchem odgarniając morską trawę zbierał linę między nogami, upew­niłem się, że parowiec handlowy, którego nadbudówki jakieś pół godziny temu ledwo ukazały się ponad linią horyzontu, teraz, zanu­rzony głęboko, zmienił kurs i zmierzał do portu. Skoro zanurzył się tak głęboko, będzie to szwed z rudą, ocenił Oskar.

Oderwałem oczy od szweda, gdy sztauer podniósł się powoli.

- Ano, troszkę sobie teraz popatrzymy, jak to z nim jest. - Powie­dział to do Matzeratha, który nic nie zrozumiał, ale przytaknął skwa­pliwie. Powtarzając w kółko: „ano, troszkę sobie...” i „teraz popa­trzymy”, sztauer nadal wybierał linę, ale już z większym wysiłkiem, zsunął się po kamieniach w dół, naprzeciw linie, i sięgnął - mama nie odwróciła się w porę - sięgnął szeroko w bulgoczącą zatokę między granitem, szukał, złapał coś, chwycił mocno, wyciągnął i domagając się głośno, żeby zrobić miejsce, cisnął między nas coś ociekająco ciężkiego, jakąś rozedrganą życiem bryłę: koński łeb, świeży, praw­dziwy koński łeb, łeb czarnego konia, czarnogrzywy łeb karego, któ­ry jeszcze wczoraj, jeszcze przedwczoraj rżał pewnie w najlepsze; bo łeb nie był zepsuty, nie cuchnął, chyba że wodą Motławy; ale tym cuchnęło wszystko na molo.

Ten w sztauerskiej czapce, która zsunęła mu się teraz na kark, stał w rozkroku nad kawałkiem końskiego padła, z którego miotając się jasnozielono wyskakiwały małe węgorze. Z trudem je łapał; bo na gładkich, w dodatku mokrych kamieniach węgorze poruszały się szyb­ko i zwinnie. Natychmiast pojawiły się nad nami mewy z mewim wrzaskiem. Rzuciły się w dół, nadlatując we trzy lub cztery, chwyta­ły małego bądź średniego węgorza, nie dały się też odpędzić, bo molo do nich należało. Mimo to sztauerowi, który rzucał się i łapał między mewami, udało się chyba ze dwa tuziny małych węgorzy wpakować do worka, który Matzerath, jak to on, usłużnie podsunął. Nie widział, że mama zrobiła się blada na twarzy, że położyła najpierw dłoń, a po chwili głowę na ramieniu i aksamitnym kołnierzu Jana.

Ale gdy małe i średnie węgorze były już w worku i sztauer, które­mu przy tym zajęciu czapka spadła z głowy, zaczął wyduszać z pa­dliny grubsze, ciemne węgorze, mama musiała usiąść, Jan chciał jej odwrócić głowę, ale nie zgodziła się, przyglądała się uporczywie wytrzeszczonymi krowimi oczyma, jak sztauer wyciągał jednego węgorza za drugim.

- Ano, troszkę sobie teraz popatrzymy! - stękał co jakiś czas. Pomagając sobie gumiakiem otworzył koński pysk, wepchnął kij między szczęki, tak że powstało wrażenie, jakby koń śmiał się kompletem żółtych zębów. A gdy sztauer - dopiero teraz było widać, że ma łysą i jajowatą głowę - obydwiema rękami sięgnął w końską pasz­czę i wyciągnął zaraz jednocześnie dwie sztuki grubości i długości ramienia, moja mama też rozwarła zaciśnięte zęby, wyrzuciła z sie­bie na kamienie mola całe śniadanie, bryłowate białko i włókniste żółtko między grudkami białego chleba w kawie z mlekiem, i dławi­ła się nadal, ale nic już więcej nie wyszło; bo nie zjadła tak dużo na śniadanie, miała nadwagę i koniecznie chciała schudnąć, toteż pró­bowała rozmaitych diet, których jednak rzadko przestrzegała - jadła po kryjomu i tylko od wtorkowej gimnastyki we Frauenschafcie nie dała się odwieść, choć Jan, a nawet Matzerath wyśmiewali ją, gdy z workiem gimnastycznym szła do śmiesznych babek, wykonywała ćwiczenia w niebieskim błyszczącym stroju i mimo to nie chudła.

Także i wówczas mama wypluła na kamienie najwyżej pół funta i choćby dławiła się nie wiem jak, więcej nie udało się jej stracić na wadze. Pokazał się tylko zielonkawy śluz - i pokazały się mewy. Nadleciały już, gdy zaczęła wymiotować, krążyły coraz niżej, opa­dły, tłuste i gładkie, biły się o śniadanie mojej mamy, nie obawiały się, że utyją, niczym nie dawały się odpędzić - zresztą kto miał je odpędzić, skoro Jan Broński bał się mew i zakrywał rękami piękne niebieskie oczy?

Ale one nie usłuchały również Oskara, który użył przeciwko me­wom swego bębenka i walił pałeczkami w biały lakier przeciwko tamtej bieli. Nic to jednak nie pomogło, co najwyżej mewy jeszcze bardziej od tego zbielały. Matzerath natomiast wcale się o mamę nie troszczył. Śmiał się i małpował sztauera, pokazywał, jakie ma mocne nerwy, a gdy sztauer prawie już skończył swoje i na ostatek wycią­gnął chabecie z ucha ogromnego węgorza, a razem z węgorzem wy­toczył całą białą papkę z końskiego mózgu, Matzerath co prawda także pobladł, ale wciąż jeszcze udawał zucha, kupił u sztauera za psi grosz dwa średnie i dwa duże węgorze, a potem chciał jeszcze stargować coś z ceny.

I wtedy spodobał mi się Jan Broński. Wydawało się, że zbiera mu się na płacz, mimo to jednak pomógł mamie wstać, jedną ręką objął jej plecy, drugą podtrzymał z przodu i odprowadził ją w stronę brze­gu, co wyglądało śmiesznie, bo mama w swoich pantoflach na wyso­kich obcasach kuśtykała z kamienia na kamień, potykała się przy każdym kroku, a jednak nie skręciła nogi.

Oskar został z Matzerathem i sztauerem, bo sztauer, który znów włożył czapkę, pokazywał nam i objaśniał, dlaczego worek po ziem­niakach był do połowy napełniony gruboziarnistą solą. Sól w worku była po to, żeby węgorze zagoniły się na śmierć, żeby sól wyciągnęła im ze skóry i ze środka cały śluz. Bo jak węgorze znajdą się w soli, to już nie przestaną się miotać, rzucają się tak długo, aż padną martwe i zostawią swój śluz w soli. Tak się robi, jeśli później chce się węgo­rze uwędzić. Wprawdzie jest to zakazane przez policję i Towarzy­stwo Opieki nad Zwierzętami, ale węgorze mimo to muszą się mio­tać. Jakże inaczej, bez soli, można by wyciągnąć węgorzom śluz z wierzchu i ze środka? Później martwe węgorze wyciera się suchym torfem do czysta i zawiesza do wędzenia w beczce nad buczyną.

Matzerath uznał za słuszne, że węgorzom każe się miotać w soli. Przecież one też włażą w koński łeb, powiedział. W ludzkie trupy także, powiedział sztauer. Zwłaszcza po bitwie jutlandzkiej węgorze były podobno nadzwyczaj tłuste. A mnie zaledwie parę dni temu le­karz zakładu dla nerwowo chorych opowiadał o jednej zamężnej kobiecie, która chciała sobie dogodzić żywym węgorzem. Ale wę­gorz wgryzł się w ciało i trzeba było przewieźć ją do kliniki, a potem z tego powodu nie mogła podobno mieć dzieci.

Sztauer natomiast zawiązał worek z węgorzami w soli i zarzucił sobie na plecy ruchliwy ładunek. Tasiemcowy sznur do bielizny za­wiesił na szyi i akurat gdy statek handlowy podpłynął, ruszył w stro­nę Nowego Portu. Parowiec miał jakieś tysiąc osiemset ton i nie był szwedem, tylko finem, wiózł też nie rudę, tylko drzewo. Sztauer z workiem znał chyba paru ludzi na finie, bo pomachał ku pordzewiałej łajbie i coś krzyknął. Ci z fina też mu pomachali i odkrzyknęli. Dlaczego jednak Matzerath machał ręką i wykrzykiwał takie bzdury jak „statek, ahoj!”, to pozostało dla mnie zagadką. Ba, jako rodowity Nadreńczyk nie miał zielonego pojęcia o marynarce, a Fina nie znał żadnego. Ale taki już miał zwyczaj, że machał zawsze, gdy inni ma­chali, krzyczał, śmiał się i klaskał zawsze, gdy inni krzyczeli, śmieli się albo klaskali. Dlatego też stosunkowo wcześnie wstąpił do partii, kiedy to jeszcze zupełnie nie było potrzebne, nic nie dawało i tylko zajmowało mu niedzielne przedpołudnia.

Oskar szedł pomału za Matzerathem, człowiekiem z Nowego Portu i przeładowanym finem. Co jakiś czas odwracałem się, gdyż sztauer zostawił koński łeb pod znakiem nawigacyjnym. Łba jednak nie było już wcale widać, bo mewy go przykryły. Biała, bardzo jasna plama na ciemnozielonym morzu. Świeżo wyprany obłok, który lada chwi­la mógł czyściutko unieść się w przestworza, pokrzykując głośno zasłaniał koński łeb, który nie rżał, tylko krzyczał. Gdy miałem dość, uciekłem mewom i Matzerathowi, skacząc waliłem pięścią w moją blachę, wyprzedziłem sztauera, który palił teraz krótką fajeczkę, i dogoniłem Jana Brońskiego i mamę na początku mola. Jan podtrzy­mywał mamę jak przedtem, tylko jedną rękę zapuścił w wycięcie jej płaszcza. Ani tego jednak, ani tego, że mama miała rękę w kieszeni spodni Jana, Matzerath nie mógł dojrzeć; był jeszcze daleko w tyle i zawijał właśnie cztery węgorze, które sztauer ogłuszył mu kamie­niem, w gazetę znalezioną między głazami mola.

Gdy Matzerath dopędził nas, machnął zawiniątkiem z węgorzami i pochwalił się: - Półtora chciał wziąć. Ale dałem mu guldena i szlus.

Mama wyglądała już lepiej na twarzy, znów miała obie ręce przy sobie i powiedziała: - Tylko sobie nie wyobrażaj, że tknę tego twoje­go węgorza. W ogóle już ryby do ust nie wezmę, a węgorza w żad­nym razie.

Matzerath zaśmiał się: - Po co te ceregiele, dziewczyno. Wie­działaś przecież, co węgorze wyprawiają, a mimo to zawsze jadłaś, nawet świeże. Zobaczymy, co będzie, jak moja skromna osoba przy­rządzi go pierwszorzędnie ze wszystkimi szykanami i odrobiną zie­leniny.

Jan Broński, który w porę wyciągnął rękę z płaszcza mamy, nic nie mówił. Ja bębniłem, żeby, póki byliśmy w Brzeźnie, znów nie zaczęli o węgorzu. Również na przystanku tramwajowym i w wozie doczepnym nie dopuszczałem trójki dorosłych do głosu. Węgorze zachowywały się dość spokojnie. Przy cmentarzu na Zaspie nie było postoju, bo tramwaj z przeciwka już czekał. Zaraz za lotniskiem Matzerath mimo mojego bębnienia zaczął opowiadać, jaki jest strasz­nie głodny. Mama nie zareagowała i patrzyła gdzieś obok nas, aż Jan poczęstował ją regatą. Podał jej ogień, a ona, wkładając złoty ustnik między wargi, uśmiechnęła się do Matzeratha, bo wiedziała, że nie lubił, kiedy paliła w miejscach publicznych.

Wysiedliśmy przy placu Maksa Halbego i mama wzięła jednak pod rękę Matzeratha, nie zaś Jana, jak oczekiwałem. Jan szedł obok mnie, trzymał mnie za rękę i dopalał papierosa mamy.

Na Labesa katolickie panie domu wciąż jeszcze trzepały swoje dywany. Podczas gdy Matzerath otwierał mieszkanie, zobaczyłem na schodach panią Kater, która mieszkała na czwartym piętrze obok trębacza Meyna. Sinoczerwonymi grubymi rękami przytrzymywała zwinięty brązowawy dywan zarzucony na prawe ramię. Pod obu pa­chami sterczały jej jasne, zlepione od potu i przesycone solą włosy. Dywan zwisał z przodu i z tyłu. Równie dobrze mogłaby nieść na ramieniu pijanego męża; ale jej mąż już nie żył. Gdy przeniosła koło nas swoje sadło w błyszczącej czarnej taftowej spódnicy, zaleciała mnie jej woń: amoniak, ogórki, karbid - pewnie miała miesiączkę.

Wkrótce potem usłyszałem z podwórza owo równomierne trze­panie dywanu, które pędziło mnie po mieszkaniu, które ścigało mnie, któremu wymknąłem się w końcu przycupnąwszy w szafie naszej sypialni, bo wiszące tam płaszcze zimowe przechwytywały najgor­szą część tych przedwielkanocnych hałasów.

Lecz nie tylko trzepiąca dywan pani Kater zmusiła mnie do schro­nienia się w szafie. Mama, Jan i Matzerath nie zdjęli jeszcze płasz­czy, a już zaczęła się kłótnia o wielkopiątkowy obiad. Nie ograniczy­ła się jednak tylko do węgorzy, mówiło się także o mnie, o moim słynnym upadku z piwnicznych schodów: „Wszystko przez ciebie, to twoja wina, zrobię teraz zupę z węgorza, nie bądź taka przewraż­liwiona, rób, co chcesz, byle nie węgorze, dość jest konserw w piw­nicy, przynieś kurki, ale zamknij klapę, żeby znów co się nie stało, przestań z tymi starymi historiami, będą węgorze i koniec, z mle­kiem, musztardą, pietruszką i ziemniakami, dodam jeszcze listek bobkowy i goździki, nie, daj spokój, Alfredzie, jeśli ona nie chce, nie wtrącaj się, nie kupiłem węgorzy na próżno, wypatroszę je czyściut­ko i wymoczę, nie, nie, zobaczymy, jak wjadą na stół, wtedy zoba­czymy, kto będzie jadł, a kto nie”.

Matzerath trzasnął za sobą drzwiami bawialni, zniknął w kuchni, słyszeliśmy, jak ostentacyjnie głośno sobie poczynał. Zabijał węgo­rze krzyżowym cięciem tuż za łbem, a mama, która miała zbyt żywą wyobraźnię, musiała usiąść na kozetce, Jan Broński poszedł zaraz w jej ślady, i już oboje trzymali się za ręce i szeptali po kaszubsku.

Gdy trójka dorosłych rozdzieliła się w ten sposób w mieszkaniu, nie siedziałem jeszcze w szafie, lecz również w bawialni. Koło ka­flowego pieca stało dziecięce krzesełko. Tam bujałem sobie nogami, widziałem, że Jan uporczywie wpatruje się we mnie, i czułem wyraź­nie, jak zawadzam tym dwojgu, choć przecież niewiele mogli zrobić, gdyż za ścianą Matzerath co prawda niewidzialnie, lecz jednak wy­raźnie groził półżywymi węgorzami, którymi wywijał jak batem. Więc chwycili się za ręce, ściskali się i przeciągali dwudziestoma palcami, aż w stawach trzeszczało, i tymi szmerami dobili mnie do reszty. Mało było trzepania Katerowej? Czyż nie wdzierało się przez wszystkie ściany, nie zbliżało się, choć nie przybierało na sile?

Oskar zsunął się z krzesełka, przykucnął chwilę koło pieca, żeby odejście nie rzuciło się zbytnio w oczy, potem, zajęty wyłącznie swoim bębenkiem, wśliznął się przez próg do sypialni.

Aby uniknąć wszelkich hałasów, drzwi sypialni zostawiłem pół­otwarte i stwierdziłem z satysfakcją, że nikt mnie nie przywołał z powrotem. Zastanawiałem się jeszcze, czy Oskar ma schować się pod łóżko, czy w szafie. Wolałem szafę, bo pod łóżkiem wybrudziłbym swoje delikatne granatowe marynarskie ubranie. Zdołałem do­sięgnąć klucza od szafy, przekręciłem go raz, otworzyłem lustrzane drzwi i pałeczkami przesunąłem w bok nanizane na pręcie wieszaki z płaszczami i zimowym ubraniem. Żeby dostać się do ciężkich ma­teriałów i poruszyć je, musiałem stanąć na bębenku. W końcu luka powstała w środku szafy była wprawdzie nieduża, ale wystarczająco obszerna, żeby pomieścić wchodzącego, kucającego Oskara. Udało mi się nawet z pewnym trudem przyciągnąć lustrzane drzwi i szalem, który znalazłem na dnie szafy, tak je zaklinować przy listwie przylgi, że szpara szeroka na palec umożliwiała w razie potrzeby widok i pewien dopływ powietrza. Bębenek położyłem na kolanach, nie bęb­niłem jednak, choćby najciszej, lecz bezwolnie pogrążyłem się w wy­ziewach zimowych płaszczy.

Jak dobrze, że była to szafa i że ciężkie, prawie nie oddychające tkaniny pozwalały mi zebrać niemal wszystkie myśli, związać i ofia­rować pewnemu marzeniu; było ono wystarczająco bogate, by przy­jąć ów dar z dostojną, ledwie dostrzegalną radością. Jak zawsze, gdy udawało mi się skupić i żyć wedle swoich możliwości, przenosiłem się do gabinetu doktora Hollatza przy Brunshöfera i rozkoszowałem się ową cząstką cotygodniowych środowych wizyt, na której mi za­leżało. Moje myśli krążyły więc nie tyle wokół lekarza, który badał mnie coraz nieporadniej, ile wokół siostry Ingi, jego asystentki. Jej wolno było mnie rozbierać i ubierać, tylko jej wolno było mnie mie­rzyć, ważyć, poddawać próbom; krótko mówiąc eksperymenty, jakie doktor Hollatz przeprowadzał na mnie, wykonywała sumiennie, lecz trochę ponuro siostra Inga i za każdym razem meldowała z ironią o niepowodzeniach, które Hollatz nazywał częściowymi powodze­niami. Rzadko patrzyłem na twarz siostry Ingi. Na czysto wykrochmalonej bieli jej pielęgniarskiego stroju, na leciutkiej opasce, którą nosiła zamiast czepka, na prostej, ozdobionej czerwonym krzyżem broszce wypoczywał mój wzrok i moje niejednokrotnie wzburzone serce bębnisty. Jak przyjemnie było śledzić coraz nowy układ fałd jej służbowego ubioru. Czy pod materiałem miała jakieś ciało? Jej sta­rzejąca się coraz bardziej twarz i mimo wszelkiej pielęgnacji grubokościste dłonie pozwalały domyślać się, że siostra Inga była jednak kobietą. Zapachów wprawdzie, które miałyby podobnie cielesną wła­ściwość jak u mojej mamy, gdy Jan albo i Matzerath dobierali się do niej na moich oczach, tego wyziewu u siostry Ingi się nie czuło. Pach­niała mydłem i lekarstwami, od których wiało zmęczeniem. Jakże często zdarzało się, że morzył mnie sen, gdy ona osłuchiwała moje małe i, jak mówiono, chore ciało: lekki sen zrodzony z układu fałd białej materii, sen otulony karbolem, sen bez marzeń sennych; chyba to we śnie jej broszka ogromniejąc w oddali zamieniała się w... czyja wiem: morze sztandarów, żarzenie Alp, łan polnych maków, gotów do buntu, przeciw komu, czyja wiem: przeciwko Indianom, wiśniom, krwotokom z nosa, przeciwko grzebieniom kogutów, masie czerwo­nych ciałek krwi, aż czerwień wypełniająca pole widzenia stawała się tłem dla namiętności, która wówczas, jak i dzisiaj, jest dla mnie co prawda oczywista, lecz niemożliwa do określenia, bo słówko „czer­wony” nie mówi nic, krwotok z nosa tak samo, a materia sztandaru płowieje, i jeśli mimo to mówię tylko „czerwony”, czerwień nie chce mnie, wywraca swój płaszcz na nice; czarno, przychodzi kucharka, czarna, straszy mnie żółto, mami niebiesko, niebieskosci nie wierzę, ona mnie nie okłamie, nie zazieleni mi się: zielona jest trumna, w której skubię trawę, zieleń przykrywa mnie, w zieleni jestem dla siebie biały: to chrzci mnie czarno, czerń straszy mnie żółto, żółtość mami niebiesko, w niebieskosci nie wierzę zieleni, zieleń rozkwita we mnie czerwono, czerwona była broszka siostry Ingi, siostra Inga nosiła czerwony krzyż, ściśle mówiąc, przy kołnierzu swojego pielę­gniarskiego stroju; rzadko jednak, i tak też było w szafie, to najbar­dziej jednobarwne z wszystkich wyobrażeń utrzymywało się dłużej.

Wielobarwny hałas, wdzierając się z bawialni, uderzył w drzwi szafy, wyrwał mnie z zaczynającego się właśnie, poświęconego sio­strze Indze półsnu. Rozbudzony, z obrzmiałym językiem, trzymając bębenek na kolanach, siedziałem między zimowymi płaszczami w różne desenie, czułem zapach partyjnego munduru Matzeratha, miałem koło siebie skórzany pas, koalicyjkę z karabińczykiem, nie znaj­dowałem już ani śladu po białym układzie fałd pielęgniarskiego stro­ju: wełna opadała, kamgarn zwisał, kord gniótł flanelę, nade mną modne kapelusze z ostatnich czterech lat, u moich stóp buty, panto­felki, wypastowane sztylpy, obcasy, podkute i nie podkute, smuga światła z zewnątrz, która wszystko wydobywała z mroku; Oskar ża­łował, że zostawił szparę w lustrzanych drzwiach.

Cóż mogli mi zaofiarować ci w bawialni? Może Matzerath za­skoczył czułą parę na kanapie, co było mało prawdopodobne, bo Jan zawsze, nie tylko przy skacie, zachowywał resztkę ostrożności. Za­pewne, i tak też było, Matzerath wniósł do pokoju zabite, wypatro­szone, wymoczone, ugotowane i przyprawione do smaku węgorze w wielkiej wazie pod postacią zupy z ziemniakami i gdy nikt nie chciał siadać do jedzenia, ośmielił się zachwalać swoją potrawę, wyliczając wszystkie składniki, recytując cały przepis. Mama krzyknęła. Krzyknęła po kaszubska. Tego Matzerath ani nie rozumiał, ani nie znosił, musiał jednak wysłuchać, pojął też chyba, o co jej szło; mowa przecież mogła być tylko o węgorzach i jak zawsze, ilekroć mama krzyczała, o moim upadku z piwnicznych schodów. Matzerath odpowiedział. Oboje znali swoje role. Jan robił wyrzuty. Bez niego nie obeszła się żadna scena. Wreszcie drugi akt: trzasnęło wieko for­tepianu, bez nut, z pamięci, nogi na obu pedałach, rozbrzmiewający echem, mieszany chór myśliwski z Wolnego strzelca: „Cóż równać się może na tej ziemi”. I w połowie łowieckiego zawołania trzask fortepianu, nogi z pedałów, taborecik zwalony na podłogę, mama w pędzie, już w sypialni, jeszcze spojrzenie w lustrzane drzwi szafy i rzuciła się, widziałem to przez szparę, w poprzek małżeńskiego łóż­ka pod niebieskim baldachimem, płakała i załamywała ręce podob­nie wielopalco jak pokutująca, oprawiona w złote ramy Magdalena na oleodruku u wezgłowia.

Przez dłuższy czas słyszałem tylko łkanie mamy, lekkie skrzy­pienie łóżka, przytłumione mamrotanie z bawialni. Jan uspokajał Matzeratha. Matzerath prosił Jana, żeby uspokoił mamę. Mamrota­nie ucichło, Jan wszedł do sypialni. Trzeci akt: stanął przy łóżku, patrzył to na mamę, to na pokutującą Magdalenę, usiadł ostrożnie na brzegu łóżka, głaskał leżącą na brzuchu mamę po plecach i siedze­niu, przemawiał do niej uspokajająco po kaszubsku, a wreszcie - gdy słowa już nie pomagały - wsunął jej rękę pod spódnicę, aż prze­stała łkać i Jan mógł już nie patrzeć na wielopalcą Magdalenę. Trze­ba było widzieć, jak po skończonej pracy Jan wstał, otarł palce chu­steczką, potem głośno i już nie po kaszubsku, żeby Matzerath w bawialni czy w kuchni mógł zrozumieć, powiedział do mamy ak­centując każde słowo: - Chodź, Agnieszko, zapomnijmy o tamtym, Alfred już dawno zabrał węgorze i wylał do ubikacji. Zagramy sobie partyjkę skata, choćby nawet po ćwierć feniga. a jak już będziemy to wszystko mieli za sobą i odzyskamy humor, Alfred zrobi nam grzy­by z jajecznicą i smażonymi ziemniakami.

Mama nic na to nie powiedziała, podniosła się z łóżka, wygładzi­ła żółtą pikowaną kołdrę, poprawiła fryzurę w lustrzanych drzwiach szafy i wyszła za Janem z sypialni. Cofnąłem oko od szpary i usły­szałem niebawem, jak tasowali karty. Krótki, ostrożny śmiech, Mat­zerath przełożył, Jan rozdał, i już zaczęli licytować. Zdaje mi się, że Jan licytował do Matzeratha. Matzerath spasował już przy dwudzie­stu trzech. Po czym mama podciągnęła Jana do trzydziestu sześciu, wtedy i on musiał spuścić z tonu, a sama zagrała granda i niewiele zabrakło jej do sukcesu. Następną partię, zwykłe dzwonki, wygrał w cuglach Jan, a trzecią, czerwień z ręki bez dwóch, mama, choć z trudem, rozstrzygnęła na swoją korzyść.

Pewien, że ten rodzinny skat, przerwany na krótko jajecznicą, grzybami i smażonymi ziemniakami, przeciągnie się do nocy, nie przysłuchiwałem się prawie następnym rozgrywkom, lecz próbowa­łem ponownie odnaleźć siostrę Ingę i jej biały, usypiający służbowy ubiór. Jednakże pobyt w gabinecie doktora Hollatza nie udał mi się. Nie dość, że zieleń, niebieskość, żółtość i czerń wplatały się raz po raz w czerwony tekst broszki z czerwonym krzyżem, to jeszcze wdzie­rały się tam wydarzenia tego przedpołudnia: ilekroć otwierały się drzwi do gabinetu lekarskiego i do siostry Ingi, ukazywał mi się nie czysty i jasny pielęgniarski strój, lecz sztauer, który pod znakiem nawigacyjnym na molo w Nowym Porcie wyciągał węgorze z ocie­kającego mrowiącego się końskiego łba, a to, co podawało się za biel, co chciałem przypisać siostrze Indze, było mewimi skrzydłami, które na chwilę okrywały zwodniczo padlinę i węgorze w padlinie, a znów rana się otwierała, ale nie krwawiła i nie dawała czerwieni, czarny natomiast był kary, ciemnozielone morze, odrobinę rdzy wnosił fin, który wiózł drzewo, mewy zaś - niech mi nikt więcej nie mówi o gołębiach - które otulały chmurą ofiarę, zanurzały końce skrzydeł i rzucały węgorza mojej siostrze Indze, a ta łapała go, oddawała mu cześć i zamieniała się w mewę, przyjęła jej postać, nie gołębia, bo jeśli już Duch Święty, to w owej postaci, która tutaj nazywa się mewą, spada chmurą na mięso i święci Zielone Świątki.

Zrezygnowałem ze swych trudów i z kryjówki, pchnąłem gniew­nie lustrzane drzwi, wyszedłem z szaty, stwierdziłem w lustrze, że nic się nie zmieniłem, mimo wszystko byłem jednak rad, że pani Kater już nie trzepała dywanu. Wielki Piątek dla Oskara co prawda się skoń­czył, ale okres męki miał się zacząć dopiero po Wielkanocy.

ZWĘŻENIE U STÓP

Lecz i dla mamy dopiero po tym Wielkim Piątku z rojącym się od węgorzy końskim łbem, dopiero po Świętach Wielkanocnych, które razem z Brońskimi spędzaliśmy w chłopskim Bysewie u babki i wuja Wincentego, miał się zacząć czas męki, której nie zdołała złagodzić nawet przyjemna majowa pogoda.

To nieprawda, że Matzerath zmuszał mamę, aby znów jadła ryby. Z własnej woli, opętana jakimś tajemniczym pragnieniem, ledwie w dwa tygodnie po Wielkanocy zaczęła pochłaniać ryby w takich ilościach i zupełnie nie dbając o figurę, że Matzerath mówił: - Słuchaj, nie jedz tyle ryb, jakby cię kto zmuszał.

Ale ona zaczynała od sardynek w oliwie na śniadanie, w dwie godziny później, kiedy akurat w sklepie nie było klientów, rzucała się na skrzynkę z sobieszewskimi szprotami, na obiad żądała smażo­nych fląder albo dorsza w sosie musztardowym, po południu znów brała do ręki nóż do otwierania konserw: węgorz w galarecie, rolmopsy, śledzie smażone, a gdy Matzerath wzbraniał się przed usmaże­niem czy ugotowaniem ryby na kolację, nie traciła słów, nie wymy­ślała, wstawała spokojnie od stołu i wracała ze sklepu z kawałkiem wędzonego węgorza, nam zaś przechodził apetyt, bo ona oskrobywała skórę węgorza z wierzchu i od środka z resztek tłuszczu i w ogóle jadła rybę już tylko nożem. W ciągu dnia kilka razy zbierało jej się na wymioty. Matzerath był zaniepokojony:

- Może jesteś w ciąży albo co?

- Nie wygaduj takich rzeczy - mówiła wtedy mama, jeśli w ogóle coś mówiła, a gdy którejś niedzieli babka Koljaiczkowa, kiedy na stół wjechały pływające w majowym maśle świeże węgorze z mło­dymi ziemniakami, plasnęła dłonią między talerze i zawołała: - Gadajże, Agnieszko, co z tobą jest? Czemu rybę jesz, jak ci nie służy, nie gadasz nic, tylko robisz, jakby w ciebie diabeł wstąpił! - Mama tylko potrząsnęła głową, odsunęła ziemniaki na bok, unurzała węgo­rza w majowym maśle i jadła niewzruszenie, jakby musiała wykonać zadanie na pilność. Jan Broński nie mówił nic. Gdy raz zaskoczyłem ich we dwoje na kozetce, trzymali się wprawdzie za ręce, jak zwykle, i mieli ubranie w nieładzie, ale uderzyły mnie zapłakane oczy Jana i apatia mamy, która jednak nagle zmieniła się w coś przeciwnego. Zerwała się, chwyciła mnie, podniosła, przytuliła, ukazała mi otchłań, której chyba niczym, także mnóstwem smażonych, gotowanych, marynowanych i wędzonych ryb, nie można było wypełnić.

W parę dni później widziałem, jak w kuchni nie tylko rzuciła się na codzienne, przeklęte sardynki w oliwie, lecz także zlała oliwę z kilku starszych puszek, które zachowała, na małą patelnię, pod­grzała breję na gazie i wypiła, podczas gdy mnie, który stałem w kuchennych drzwiach, ręce opadły z bębenka.

Jeszcze tego wieczora trzeba było przewieźć mamę do szpitala. Matzerath płakał i biadolił, zanim nadjechała sanitarka: - Czemu nie chcesz dziecka? Obojętne, czyje ono jest. A może to wciąż przez ten koński łeb? Bodaj byśmy nigdy tam nie poszli! Zapomnij już o tym, Agnieszko. Ja przecież nie chciałem.

Przyjechała sanitarka, mamę wyniesiono. Dzieci i dorośli zebrali się na ulicy, karetka ruszyła i później okazało się, że mama nie zapo­mniała ani mola, ani końskiego łba, że wspomnienie o karym - czy miał na imię Fritz, czy Hans - zabrała ze sobą. Jej organy z boleśnie wyostrzoną wyrazistością pamiętały o wielkopiątkowym spacerze i ze strachu przed powtórzeniem tego spaceru kazały umrzeć mamie, która poddała się woli swoich organów.

Doktor Hollatz mówił o żółtaczce i zatruciu rybami. W szpitalu stwierdzono, że mama była w trzecim miesiącu ciąży, dano jej sepa­ratkę, a ona przez cztery dni ukazywała nam, bo mogliśmy ją odwie­dzać, swoją udręczoną w udręce uśmiechającą się niekiedy do mnie, wyniszczoną przez kurcze twarz.

Chociaż starała się sprawić swoim odwiedzającym trochę rado­ści, jak i ja obecnie staram się, by moi przyjaciele w dni odwiedzin brali mnie za szczęśliwego, nie mogła jednak zapobiec temu, że co jakiś czas mdłości raz po raz skręcały jej powoli poddające się ciało, aczkolwiek nic już z niego nie chciało się wydobyć, aż wreszcie na czwarty dzień tego mozolnego umierania wydobyło się owo leciut­kie tchnienie, które w końcu wydać musi każdy, by dostać świadec­two zgonu.

Odetchnęliśmy wszyscy, gdy nie było już w mojej mamie żadnej podniety do tych tak szpecących jej urodę mdłości. Odkąd leżała umyta, w śmiertelnej koszuli, ukazywała nam znów swoją dobrze znaną, okrągłą, przebiegle naiwną twarz. Siostra oddziałowa zamknęła mamie oczy, bo Matzerath i Jan Broński płakali i nic nie widzieli.

Ja nie mogłem płakać, ponieważ płakali wszyscy inni, mężczyźni i babka, Jadwiga Brońska i prawie czternastoletni Stefan. Zresztą śmierć mamy nie zaskoczyła mnie. Czy Oskarowi, który towarzy­szył jej w czwartki na Stare Miasto, a w soboty do kościoła Serca Jezusowego, nie wydawało się, jakby już od lat szukała z wysiłkiem możliwości takiego rozwiązania trójkąta, aby na Matzeratha, którego być może nienawidziła, spadła wina za jej śmierć, aby Jan Broński, jej Jan, mógł dalej pracować na Poczcie Polskiej z takimi my­ślami, jak: „Umarła dla mnie, nie chciała mi zawadzać, poświęciła się”.

Mimo całego wyrachowania, do którego oboje, mama i Jan, byli zdolni, gdy chodziło o znalezienie bezpiecznego gniazdka dla ich miłości, wykazywali równie wielki talent do romantycznych unie­sień, można, jeśli ktoś chce, widzieć w nich Romea i Julię albo ową parę królewskich dzieci, które rzekomo nie połączyły się, bo woda była za głęboka. Podczas gdy mama, która w porę otrzymała ostatnie namaszczenie, leżała zimna i nieporuszona pod modlitwami kapła­na, ja znalazłem dość czasu i spokoju, żeby przyjrzeć się pielęgniar­kom, które przeważnie były wyznania protestanckiego. Składały dło­nie inaczej niż katolicy, chciałoby się rzec: z większą pewnością siebie, odmawiały „Ojcze nasz” słowami odbiegającymi od katolickiego oryginału i żegnały się nie tak jak babka Koljaiczkowa, Brońscy czy ja. Mój ojciec Matzerath - czasem tak go nazywam, choć to, że mnie spłodził, jest tylko domniemaniem - on, protestant, różnił się przy modlitwie od innych protestantów, bo nie trzymał rąk przy piersi, lecz kurczowo splatając palce w dole, mniej więcej na wysokości genitaliów, balansował między dwiema religiami i najwidoczniej wstydził się swojego modlenia. Babka klęczała obok swojego brata Wincentego przy łożu śmierci, modliła się głośno i niepowstrzyma­nie po kaszubsku, a tymczasem Wincenty, prawdopodobnie po pol­sku, poruszał tylko wargami, ale jego szeroko rozwarte oczy jak gdy­by wchłaniały jakieś niewidzialne dla innych zjawiska. Ja chętnie bym zabębnił. Ostatecznie mojej mamie zawdzięczałem wiele biało - czerwonych blach. Ona włożyła mi w kołyskę, jako przeciwwagę do życzeń Matzeratha, matczyną obietnicę blaszanego bębenka, poza tym piękność mamy, zwłaszcza gdy jeszcze była szczuplejsza i nie musiała się gimnastykować, służyła mi niekiedy za partyturę. W końcu nie mogłem już się opanować, w pokoju, gdzie umarła mama, jesz­cze raz odtworzyłem na blasze idealny obraz jej szarookiej piękności i zdziwiłem się, że to Matzerath stłumił natychmiastowy protest sio­stry oddziałowej i szepcząc: - Proszę go zostawić, siostro, oni byli tacy do siebie przywiązani - stanął po mojej stronie.

Mama umiała być bardzo wesoła. Mama umiała być bardzo lękli­wa. Mama umiała szybko zapominać. Mama miała jednak dobrą pa­mięć. Mama wylała mnie z kąpielą, a mimo to siedziała ze mną w jednej wannie. Mama niekiedy mi ginęła, ale szedł z nią jej znalaz­ca. Kiedy ja rozśpiewywałem szyby, mama spieszyła z kitem. Mama czasami błądziła, choć dokoła nie brakowało prostych dróg. Nawet gdy mama zapinała się pod szyję, mogłem ją przejrzeć na wylot. Mama bała się przeciągów, a mimo to robiła ciągle dużo zamieszania. Lubi­ła dużo wydawać i niechętnie płaciła podatki. Byłem grzbietem jej zakrytej karty. Kiedy mama zalicytowała czerwień z ręki, zawsze wygrywała. Gdy mama umarła, zblakły trochę czerwone płomyki na oprawie mojego bębenka; natomiast biały lakier zbielał i stał się tak jaskrawy, że nawet Oskar musiał oślepiony zamykać czasem oczy.

Nie na Zaspie, jak sobie nieraz życzyła, lecz na małym, cichym cmentarzu w Brętowie pochowano moją biedną mamę. Leżał tam również zmarły w dziewięćset siedemnastym na grypę jej ojczym, prochownik Grzegorz Koljaiczek. Orszak żałobny, jak przystało na popularną sklepikarkę, był duży, widziało się twarze nie tylko stałej klienteli, ale i przedstawicieli handlowych różnych firm, a nawet konkurentów, jak kupiec kolonialny Weinreich i pani Probst ze skle­pu spożywczego przy ulicy Herty. Kaplica cmentarza w Brętowie nie mogła pomieścić całego tłumu. Pachniało kwiatami i czarnymi, przesypanymi naftaliną ubraniami. W otwartej trumnie moja biedna mama ukazywała żółtą, wymęczoną twarz. Podczas rozwlekłej ceremonii nie mogłem pozbyć się uczucia, że jej głowa zaraz się uniesie, że będzie musiała jeszcze raz zwymiotować, ma jeszcze coś w brzuchu, co chce się wydostać; nie tylko trzymiesięczny embrion, który po­dobnie jak ja nie wie, któremu ojcu zawdzięcza życie, nie tylko on chce się wydostać i jak Oskar zażądać bębenka, jest tam jeszcze ryba, na pewno nie jakieś sardynki w oliwie, nie mówiąc już o flądrach, mam na myśli kawałeczek węgorza, kilka białozielonkawych włó­kien węgorza z bitwy jutlandzkiej. Węgorza z mola pod Nowym Portem, wielkopiątkowego węgorza, węgorza, który wyskoczył z końskiego łba, być może węgorza z jej ojca Józefa Koljaiczka, któ­ry znalazł się pod tratwą i padł ofiarą węgorzy, węgorz z węgorza twojego, bo węgorz węgorzem się stanie...

Ale mdłości nie wystąpiły. Zachowała przy sobie, wzięła ze sobą, zamierzała sprowadzić węgorza pod ziemię, żeby wreszcie był spokój.

Gdy karawaniarze unieśli wieko trumny i chcieli przykryć rów­nie zdecydowaną co udręczoną twarz mojej biednej mamy, Anna Koljaiczkowa powstrzymała ich, rzuciła się potem na córkę, depcząc kwiaty przed trumną, i płakała, szarpała biały, kosztowny ekwipunek pogrzebowy i krzyczała głośno po kaszubsku.

Wielu mówiło później, że przeklęła mojego domniemanego ojca Matzeratha i nazwała mordercą córki. Podobno była też mowa o moim upadku z piwnicznych schodów. Przejęła bajeczkę po mamie i nie pozwoliła Matzerathowi zapomnieć o jego rzekomej winie za moje rzekome nieszczęście. Ciągle go oskarżała, chociaż Matzerath, wbrew wszelkiej polityce, niemal wbrew swojej woli, bardzo ją szanował i podczas wojny zaopatrywał w cukier i miód sztuczny, kawę i naf­tę.

Handlarz warzyw Greff i Jan Broński, który płakał głośno i po kobiecemu, odciągnęli babkę od trumny. Karawaniarze mogli za­mknąć wieko i zrobić wreszcie owe miny, jakie robią zawsze, gdy biorą trumnę na swoje barki. Na półwiejskim cmentarzu w Brętowie z dwiema kwaterami po obu stronach wiązowej alei, z kapliczką, która wyglądała jak sklejona wycinanka z szopki, ze studnią na koło­wrót, z rozćwierkanym ptactwem, na czysto wygrabionej alei cmen­tarnej, gdy szedłem zaraz za Matzerathem na czele procesji, po raz pierwszy spodobała mi się forma trumny. Później nieraz jeszcze mia­łem sposobność przesuwać wzrokiem po czarnym, brązowym, prze­znaczonym na ostateczne cele drzewie. Trumna mojej biednej mamy była czarna. Zwężała się w cudownie harmonijny sposób u stóp. Czy jest na tym świecie forma, która odpowiada proporcjom człowieka w kształcie podobnie doskonałym?

Gdybyż łóżka miały owo ścieśnienie ku stopom! Gdyby wszyst­kie nasze stałe i przygodne posłania tak jednoznacznie zwężały się u stóp! Bo w końcu, żebyśmy nie wiem jak buńczucznie stawali w rozkroku, naszym stopom przypada przecież tylko ta wąska pod­stawa, która z szerokiego oparcia, jakiego domagają się głowa, ra­miona i tułów, zwęża się u podnóża.

Matzerath szedł tuż za trumną. Miał w ręku cylinder i stąpając powolnymi krokami starał się mimo wielkiego bólu wyprostowywać kolana. Ilekroć patrzyłem na jego kark, było mi go żal: wystający tył głowy i dwa wałki między kołnierzem a nasadą włosów.

Czemu wzięła mnie za rękę matka Truczinska, nie zaś Gretchen Scheffler albo Jadwiga Brońska? Mieszkała na drugim piętrze naszej kamienicy, nie miała chyba imienia, wszyscy mówili na nią: matka Truczinska.

Przed trumną proboszcz Wiehnke z ministrantem i kadzidłem, łój wzrok ześliznął się z karku Matzeratha na pomarszczone wzdłuż I wszerz karki karawaniarzy. Trzeba było zwalczyć niepohamowane pragnienie: Oskar chciał dostać się na trumnę. Chciał siedzieć na górze i bębnić. Chciał dobrać się pałeczkami nie do blachy, lecz do wieka trumny. Podczas gdy oni nieśli ją kołysząc, on chciał jechać na niej na koniu. Podczas gdy ci z tyłu powtarzali za proboszczem modlitwy, Oskar chciał wybijać im takt bębnieniem. Podczas gdy oni na deskach i linach składali ją do dołu, Oskar chciał utrzymać równo­wagę na drewnie. Podczas mowy pogrzebowej, dzwonienia, kadze­nia i pokropienia święconą wodą chciał wystukać swoją wiedzę na drewnie i wytrwać, gdy oni spuszczą go ze skrzynią do grobu. Chciał iść do grobu razem z mamą i embrionem. Chciał zostać na dole, gdy rodzina zmarłej rzuci garść ziemi, nie wychodzić na powierzchnię, chciał siedzieć na zwężonym podnóżu, bębnić, o ile to możliwe, bęb­nić pod ziemią, aż spróchnieją mu pałeczki w dłoniach i drewno pod pałeczkami, aż mama jemu, on mamie, aż jedno spróchnieje drugie­mu, odda ciało ziemi i jej mieszkańcom; nawet bębniąc łokciami Oskar chętnie udzieliłby wskazówek delikatnym chrząstkom embriona, gdyby tylko było to możliwe i dozwolone.

Nikt nie siedział na trumnie. Samotnie kołysała się wśród wią­zów i płaczących wierzb brętowskiego cmentarza. Pstrokate kury zakrystiana między grobami dziobały w poszukiwaniu robaków, nie siejąc, a jednak zbierając. Potem między brzozy. Ja za Matzerathem trzymając za rękę matkę Truczinską, zaraz za mną babka - prowa­dzili ją Greff i Jan - Wincenty Broński pod rękę z Jadwiga, mała Marga i Stefan z dłonią w dłoni przed Schefflerami. Zegarmistrz Laubschad, stary pan Weilandt, trębacz Meyn, ale bez swojej blachy i dość trzeźwy.

Dopiero gdy było już po wszystkim i ludzie zaczęli składać kondolencje, spostrzegłem Sigismunda Markusa. Na czarno, zakłopota­ny, przyłączył się do tych wszystkich, którzy Matzerathowi, mnie, mojej babce i Brońskim chcieli uścisnąć rękę, coś wymamrotać. Z początku nie rozumiałem, czego Aleksander Scheffler żąda od Markusa. Mało się znali, jeśli w ogóle się znali. Wreszcie i muzyk Meyn podszedł do handlarza zabawek i coś mu tłumaczył. Stali za niewy­sokim żywopłotem z owej zielonej rośliny, która farbuje i ma gorzki smak, jeśli rozetrzeć ją w palcach. Pani Kater ze swoją szczerzącą zęby zza chusteczki, trochę za szybko wyrośniętą córką Susi składa­ły właśnie kondolencje Matzerathowi, nie omieszkały też pogłaskać mnie po głowie. Za żywopłotem zrobiło się głośno, nadal jednak było niezrozumiale. Trębacz Meyn palcem wskazującym postukiwał Markusa w czarne ubranie, popychał go w ten sposób przed sobą, wziął Sigismunda z lewej pod rękę, a Scheffler z prawej. I obaj uważali, żeby Markus, który szedł tyłem, nie potknął się o obmurowanie gro­bów, wypchnęli go na główną aleję i pokazali Sigismundowi, gdzie jest cmentarna brama. On jakby podziękował za informację i ruszył w stronę wyjścia, włożył też cylinder i nie obejrzał się więcej, cho­ciaż Meyn i piekarz patrzyli za nim.

Ani Matzerath, ani matka Truczinska nie zauważyli, że wymknąłem się im i kondolencjom. Zachowując się tak, jakby musiał poszukać ustronnego miejsca, Oskar ruszył w tył, minął grabarza i jego pomocnika, potem puścił się biegiem, nie zważając na bluszcz, i dopadł do wiązów jak i do Sigismunda Markusa jeszcze przed wyjściem.

- Oskarek! - zdziwił się Markus. - Ty mi powiedz, co oni z Markusem robią? Co on im zawinił, że tak z nim robią?

Nie wiedziałem, co Markus zawinił, wziąłem go za spoconą rękę, wyprowadziłem go przed otwartą kutą bramę cmentarza i obaj, stróż moich bębenków i ja, bębniarz, być może jego bębniarz, natknęli­śmy się na Leo Hysia, który jak my wierzył w raj.

Markus znał Hysia, bo Leo był postacią ogólnie w mieście znaną. Ja słyszałem o Hysiu, wiedziałem, że kiedy był jeszcze w semina­rium duchownym, któregoś pięknego dnia świat, sakramenty, wy­znania, niebo i piekło, życie i śmierć pomieszały mu się tak komplet­nie, iż od tej pory jego obraz świata błyszczał pomylonym wprawdzie, ale mimo to pełnym blaskiem.

Profesja Hysia polegała na tym, że po wszystkich pogrzebach - a wiedział o każdym pochówku - w błyszcząco czarnym, wiszącym jak worek garniturze i białych rękawiczkach oczekiwał żałobników. Obaj z Markusem zrozumieliśmy, że stał tutaj, przed kutą bramą brętowskiego cmentarza, niejako służbowo i z gorliwą w kondolencjach rękawiczką, wywróconymi wodnistymi oczyma i wiecznie zaślinionymi ustami czyhał na orszak pogrzebny.

Połowa maja: pogodny, słoneczny dzień. Zarośla i drzewa obsa­dzone przez ptaki. Gdaczące kury, które znosząc jajka symbolizowa­ły nieśmiertelność. Brzęczenie w powietrzu. Świeżo nałożona zieleń bez pyłu. Leo Hyś w lewej ręce obciągniętej rękawiczką trzymał cy­linder, ruszył lekko, tanecznie, bo naprawdę nawiedzony, z pięciu wyciągniętymi, pleśniejącymi palcami rękawiczki ku Markusowi i mnie, pochylił się potem przed nami jak na wietrze, choć nie było najlżejszego powiewu, przekrzywił głowę i zabełkotał, opluwając się śliną, gdy Markus, najpierw z ociąganiem, później zdecydowanie, wsunął swoją gołą dłoń w skierowaną ku sobie materię.

- Jaki piękny dzień. Ona jest już tam, gdzie wszystko jest takie sprawiedliwe. Widzieliście Pana? Habemus ad Dominum. Przeszedł i spieszył się bardzo. Amen.

Powiedzieliśmy „amen” i Markus przyznał, że dzień jest rzeczy­wiście piękny, stwierdził też, że widział Pana.

Za nami usłyszeliśmy z cmentarza zbliżające się odgłosy orszaku żałobnego. Markus wypuścił rękawiczkę Hysia z dłoni, znalazł jeszcze czas na napiwek, rzucił mi Markusowe spojrzenie i podszedł spiesznie, jak zaszczuty, do taksówki, która czekała na niego przed brętowską pocztą.

Patrzyłem jeszcze za chmurą kurzu, która okryła znikającego Markusa, a już matka Truczinska znowu trzymała mnie za rękę. Szli grupami i grupkami. Leo wszystkim składał kondolencje, zwracał żałobnikom uwagę na piękny dzień, pytał każdego, czy widzieli Pana i dostawał, jak zwykle, mniejsze i większe napiwki albo nie dostawał ich wcale. Matzerath i Jan Broński opłacili karawaniarzy, grabarza, zakrystiana i proboszcza Wiehnke, który wzdychając z zakłopota­niem pozwolił Hysiowi pocałować się w rękę i posyłał błogosławią­ce gesty za rozpraszającym się powoli orszakiem pogrzebnym.

My natomiast, moja babka, jej brat Wincenty, Brońscy z dziećmi, Greff bez żony i Gretchen Scheffler, wsiedliśmy w dwie jednokonne furmanki. Zawieziono nas koło Złotej Karczmy przez las, przez bli­ską polską granicę do Bysewa - Wybudowania na stypę.

W małej kotlince leżała zagroda Brońskiego. Stały przed nią to­pole i miały chronić od piorunów. Zdjęto z zawiasów wrota stodoły, położono na kozłach, nakryto obrusami. Przyszli jeszcze ludzie z sąsiedztwa. Stypa musiała trwać odpowiednio długo. Biesiadowa­liśmy na klepisku stodoły. Gretchen Scheffler trzymała mnie na kola­nach.

Jedzenie było tłuste, potem słodkie, znów tłuste, wódka z ziem­niaków, piwo, gęś i prosię, ciasto z kiełbasą, dynia w occie i cukrze, kasza gryczana ze śmietaną, pod wieczór trochę wiatru przez otwartą stodołę, myszy przemykały z szelestem, tak samo dzieci Brońskich, które z bachorami sąsiadów zawojowały podwórze.

Z lampami naftowymi pojawiły się na stole karty do skata. Wód­ka z ziemniaków pozostała. Był jeszcze ajerkoniak własnej roboty, co rozweselał. A Greff, który nie pił, śpiewał piosenki. Śpiewali tak­że Kaszubi, a Matzerath jako pierwszy rozdał karty. Jan był drugim, majster z cegielni trzecim graczem. Dopiero teraz rzuciło mi się w oczy, że brakowało mojej biednej mamy. Grano do późnej nocy, lecz żadnemu z mężczyzn nie udało się zrobić czerwieni z ręki. Gdy Jan Broński w sposób zupełnie niepojęty przegrał czerwień z ręki bez czterech, usłyszałem, jak półgłosem powiedział do Matzeratha: - Agnieszka na pewno wygrałaby tę partię.

Wtedy zsunąłem się z kolan Gretchen Scheffler, znalazłem na dworze babkę i jej brata Wincentego. Siedzieli na dyszlu furmanki. Wincenty półgłosem przemawiał po polsku do gwiazd. Babka nie mogła już płakać, ale wpuściła mnie pod swoje spódnice.

Któż dzisiaj weźmie mnie pod spódnice? Któż mi przyciemni światło dnia i światło lampy? Któż mi da zapach owego rozpływają­cego się żółtawo, lekko zjełczałego masła, który moja babka składa­ła, gromadziła i przechowywała dla mnie pod spódnicami, którym kiedyś mnie obdzielała, aby mi służyło, abym się w nim rozsmako­wał.

Zasnąłem pod czterema spódnicami, byłem bardzo blisko począt­ków mojej biednej mamy i miałem podobny spokój, choć nie tak pozbawiony tchu, jak ona w swojej skrzyni zwężającej się u stóp.

PLECY HERBERTA TRUCZINSKIEGO

Mówią, że nic nie zdoła zastąpić matki. Już wkrótce po pogrzebie mojej biednej mamy miałem odczuć jej brak. Odpadły czwartkowe odwiedziny u Sigismunda Markusa, nikt więcej nie prowadził mnie do białego służbowego stroju siostry Ingi, szczególnie soboty uświa­damiały mi śmierć mamy z bolesną wyrazistością: mama nie chodzi­ła już do spowiedzi.

Oddaliło się więc ode mnie Stare Miasto, gabinet doktora Hollatza, kościół Serca Jezusowego. Straciłem zamiłowanie do wieców. Jakże miałem kusić przechodniów przed wystawami, jeśli nawet za­jęcie kusiciela stało się dla Oskara jałowe i nudne? Nie było już mamy, która wzięłaby mnie do Teatru Miejskiego na baśń bożonarodzenio­wą, do cyrku Kronego czy Buscha. Samotny jak palec, a jednocze­śnie ponury, oddawałem się swoim studiom, wlokłem się prostymi ulicami przedmieścia na Kuźniczki, odwiedzałem Gretchen Scheffler, która opowiadała mi o wycieczkach KdF do kraju polarnego słońca, gdy ja tymczasem wytrwale porównywałem Goethego z Rasputinem, nigdy tych porównań nie mogłem doprowadzić do końca i umykałem przed lśniąco mroczną cyrkulacją najczęściej w studia historyczne. Walka o Rzym, Dzieje Gdańska pióra Keysera i kalenda­rze morskie Köhlera, moje stare podstawowe dzieła dały mi dyletancką wiedzę o świecie. Dzięki nim dziś jeszcze potrafię państwu podać dokładne dane o grubości pancerza, uzbrojeniu, wodowaniu, wykończeniu, liczebności załogi wszystkich okrętów, które brały udział w bitwie jutlandzkiej, zostały tam zatopione albo uszkodzone.

Miałem prawie czternaście lat, lubiłem samotność i dużo space­rowałem. Towarzyszył mi mój bębenek, lecz ja oszczędnie obcho­dziłem się z blachą, bo śmierć mamy postawiła pod znakiem zapyta­nia terminowe dostawy blaszanych bębenków.

Czy było to jesienią dziewięćset trzydziestego siódmego czy wio­sną trzydziestego ósmego? W każdym razie dreptałem Aleją Hindenburga w górę, w stronę miasta, znajdowałem się mniej więcej na wysokości kawiarni „Cztery Pory Roku”, opadały liście albo rozwi­jały się pąki, dość że w przyrodzie coś się działo; i wtedy spotkałem mojego przyjaciela i mistrza Bebrę, który pochodził w prostej linii od księcia Eugeniusza, a więc od Ludwika XIV.

Nie widzieliśmy się trzy lata, a jednak poznaliśmy się z dwudzie­stu kroków. Nie był sam, trzymała go pod rękę delikatna, może o dwa centymetry niższa od Bebry, o trzy palce wyższa ode mnie południowa piękność, którą przedstawił jako Roswitę Ragunę, sław­ną somnambuliczkę z Włoch.

Bebra zaprosił mnie na filiżanką kawy do „Czterech Pór Roku”. Usiedliśmy w akwarium i kumoszki przy kawie zaszeptały: - Spójrz na tych liliputów, Lisbeth, widziałaś ich? Występują u Kronego? Koniecznie musimy się wybrać.

Bebra uśmiechnął się do mnie i ukazał tysiąc drobnych, ledwie widocznych zmarszczek.

Kelner, który przyniósł nam kawę, był bardzo wysoki. Gdy pani Roswita zamawiała u niego torcik, spoglądała na wyfrakowanego w górę jak na wieżę.

Bebra obserwował mnie. - Zdaje się, że naszemu pogromcy szkła nie wiedzie się najlepiej. W czym rzecz, przyjacielu? Szkło nie chce już ulegać czy głosu nie staje?

Byłem młody i porywczy, toteż Oskar chciał z miejsca dać prób­kę swojej wciąż jeszcze żywotnej sztuki. Rozejrzałem się szukając, wybrałem już wielką szklaną taflę akwarium z ozdobnymi rybkami i podwodnymi roślinami, ale nim zaśpiewałem, odezwał się Bebra:

- Nie teraz, przyjacielu! I tak panu wierzymy. Bardzo proszę żad­nych zniszczeń, powodzi, zabitych ryb!

Zawstydzony przeprosiłem przede wszystkim signorę Roswitę, któ­ra wyciągnęła miniaturowy wachlarz i wymachiwała nim gorączkowo.

- Moja mama umarła - starałem się wytłumaczyć. - Nie powinna była tego robić. Mam to jej za złe. Ludzie mówią zawsze: Matka wszystko zrozumie, wszystko wyczuje, matka wszystko wybaczy. Ale to sentencje na Dzień Matki! Ona widziała we mnie karła. Po­zbyłaby się karła, gdyby tylko mogła. Nie mogła jednak pozbyć się mnie, bo dzieci, nawet karły, zapisane są w papierach i nie tak łatwo się ich pozbyć. Także dlatego, że byłem jej karłem, że gdyby pozbyła się mnie, sobie samej napytałaby biedy. Albo ja, albo karzeł, takie zadawała sobie pytania, a potem skończyła ze sobą, jadła już tylko rybę, i to wcale nie świeżą, odprawiła swoich amantów i teraz, kiedy leży w Brętowie, mówią wszyscy, amanci i klienci w sklepie: „Ka­rzeł wpędził ją do grobu. To przez Oskarka nie chciała już dłużej żyć, on ją zabił!”

Przesadziłem potężnie, chciałem być może zrobić wrażenie na signorze Roswicie. Ostatecznie większość ludzi winą za śmierć mamy obarczała Matzeratha, a zwłaszcza Jana Brońskiego. Bebra przejrzał mnie.

- Przesadza pan, mój drogi. Z czystej zazdrości złorzeczy pan swojej zmarłej matce. Ponieważ przeniosła się na tamten świat nie z powodu pana, lecz z powodu uciążliwych amantów, czuje się pan skrzywdzony. Jest pan zły i próżny, jak prawdziwy geniusz! - Potem, westchnąwszy i popatrzywszy z boku na signorę Roswitę: - Niełatwo wytrwać w naszym wzroście. Pozostać człowiekiem nie rosnąc fizycznie, jakież to zadanie, jakież powołanie!

Roswita Raguna, neapolitańska somnambuliczka o równie gład­kiej, co pomarszczonej skórze, ta kobieta, której dawałem osiemna­ście wiosen, którą za moment podziwiałem jako osiemdziesięcio - może dziewięćdziesięcioletnią staruszkę, signora Raguna pogłaskała eleganckie, skrojone z angielska, szyte na miarę ubranie pana Bebry, potem zwróciła na mnie swoje czarne śródziemnomorskie oczy, mia­ła ciemny, obiecujący owoce głos, który poruszył mnie do głębi.

- Carissimo, Oskarnello! Jakże rozumiem ten ból! Andiamo, niech pan jedzie z nami: Milano, Parigi, Ołedo, Guatemala!

Omal mi się w głowie nie zakręciło. Chwyciłem młodziutką wie­kową dłoń Raguny. Morze Śródziemne uderzyło o mój brzeg, drze­wa oliwne szeptały mi do ucha: „Roswita będzie pańską mamą. Ro­swita wszystko zrozumie. Ona, wielka somnambuliczka, która wszystkich na wylot przejrzy, wszystkich przeniknie, prócz samej siebie, mamma mia, prócz siebie samej, Dio!”

Dziwnym trafem Raguna nagle i lękliwie wyrwała mi rękę, za­nim jeszcze zaczęła na dobre przenikać mnie na wylot i prześwietlać somnambulicznym spojrzeniem. Czy przeraziło ją moje czternasto­letnie wygłodniałe serce? Czy zaświtało jej, że Roswita, obojętne: dziewczyna czy staruszka, zwiastowała mi Roswitę? Szeptała po neapolitańsku, drżała, żegnała się tak często, jak gdyby strachy, które wyczytała we mnie, nie ustępowały, potem skryła się bez słowa za swoim wachlarzem.

Zmieszany domagałem się wytłumaczenia, prosiłem pana Bebrę, żeby coś powiedział. Lecz nawet Bebra, choć pochodził w prostej linii od księcia Eugeniusza, stracił panowanie nad sobą, bełkotał, aż wreszcie zrozumiałem:

- Pański geniusz, młody przyjacielu, boskość, ale i z całą pewno­ścią diabelskość pańskiego geniuszu speszyły trochę moją drogą Roswitę, i sam muszę przyznać, że pańska wybuchająca nagle gwał­towność jest mi obca, jeśli nie zgoła niezrozumiała. Jednakże - Be­bra przemógł się - niezależnie od właściwości swojego charakteru niech pan jedzie z nami, niech pan wstąpi do teatrzyku cudów Bebry. Przy pewnej dyscyplinie wewnętrznej i ograniczeniu powinien pan, nawet przy panujących obecnie stosunkach politycznych, znaleźć pu­bliczność.

Pojąłem natychmiast. Bebra, który radził mi stać zawsze na try­bunach, nigdy przed trybunami, sam dostał się między piechurów, nawet jeśli nadal występował w cyrku. Toteż wcale nie był rozczaro­wany, gdy z uprzejmym ubolewaniem odrzuciłem jego propozycję. A signora Roswita odetchnęła głośno za wachlarzem i znów ukazała mi swoje śródziemnomorskie oczy.

Rozmawialiśmy jeszcze godzinkę, ja kazałem kelnerowi przynieść pustą szklankę, wykroiłem śpiewem serce w szkle, pod spodem gra­werując głosem wyśpiewałem biegnący naokoło napis w esy - floresy: „Oskar Roswicie”, ofiarowałem jej szklankę, sprawiłem jej przy­jemność, a zanim wyszliśmy, Bebra zapłacił dając suty napiwek.

Odprowadzili mnie oboje aż do hali sportowej. Wskazałem pa­łeczką na gołą trybunę po przeciwnej stronie Łąk i - teraz sobie przy­pominam, było to wiosną dziewięćset trzydziestego ósmego - opo­wiedziałem mistrzowi Bebrze o swojej karierze bębnisty pod trybunami.

Bebra uśmiechnął się zakłopotany, Raguna zrobiła surową minę. A gdy signora zatrzymała się o parę kroków dalej, Bebra żegnając się szepnął mi na ucho: - Zawiodłem, drogi przyjacielu, jakże bym mógł nadal być pańskim nauczycielem. Och, ta brudna polityka!

Potem jak przed laty, gdy spotkałem go między wozami miesz­kalnymi cyrku, pocałował mnie w czoło, pani Roswita podała mi dłoń jak z porcelany, a ja pochyliłem się szarmancko, jak na czternastolat­ka niemal zbyt wprawnie, nad palcami somnambuliczki.

- Zobaczymy się jeszcze, mój synu! - pomachał mi pan Bebra. - Nawet w najgorszych czasach tacy ludzie jak my nie mogą się zgu­bić.

- Niech pan wybaczy swoim ojcom! - upomniała mnie signora. - Niech pan przyzwyczaja się do własnego istnienia, żeby serce zazna­ło spokoju, a szatan przykrości!

Poczułem się, jak gdyby signora raz jeszcze, lecz znów darem­nie, ochrzciła mnie. Odejdź, szatanie - ale szatan nie odchodził. Pa­trzyłem za obydwojgiem smutno i z pustką w sercu, pomachałem, gdy wsiedli do taksówki, zniknęli tam zupełnie; bo ford był zbudo­wany dla dorosłych, wyglądał jak pusty, jakby szukał pasażerów, kiedy popędził z moimi przyjaciółmi.

Próbowałem co prawda namówić Matzeratha, żebyśmy wybrali się do cyrku Kronego, ale Matzerath nie dał się namówić, pogrążył się cały w żałobie po mojej biednej mamie, której właściwie nigdy w pełni nie posiadał. Ale kto posiadał mamę w pełni? Nawet o Janie Brońskim nie można tego powiedzieć, prędzej już o mnie, bo Oskar najbardziej ucierpiał na jej nieobecności, która zakłócała mu dzień powszedni, a nawet stawiała pod znakiem zapytania. Mama fatalnie mnie urządziła. Po moich ojcach niczego nie mogłem się spodzie­wać. Mistrz Bebra znalazł sobie mistrza w osobie ministra propagandy Goebbelsa. Gretchen Scheffler poświęciła się bez reszty akcji Pomocy Zimowej. Nikt nie powinien głodować, nikt nie powinien marznąć, głoszono. Trzymałem się swojego bębenka i coraz bardziej brnąłem w samotność na zbębnionej do cienka, kiedyś białej blasze. Wieczorem siadywaliśmy z Matzerathem naprzeciwko siebie. On wertował książki kucharskie, ja skarżyłem się na swoim instrumen­cie. Niekiedy Matzerath płakał i krył głowę w kucharskich książ­kach. Jan Broński przychodził coraz rzadziej. Mając na uwadze poli­tykę, obaj mężczyźni byli zdania, że trzeba być ostrożnym, że nie wiadomo jak się sprawy potoczą. Toteż partyjki skata ze zmieniającym się stale trzecim partnerem stawały się coraz rzadsze, a jeśli już, to urządzano je w naszej bawialni pod wiszącą lampą o późnej porze, unikając wszelkich politycznych rozmów. Wydawało się, jakby moja babka Anna nie mogła już odnaleźć drogi z Bysewa na naszą ulicę. Nie mogła wybaczyć Matzerathowi, może i mnie, słyszałem prze­cież, jak mówiła: - Moja Agnieszka umarła, bo znieść dłużej nie mogła tego bębnienia.

Uznany za winnego śmierci mojej biednej mamy, tym mocniej czepiałem się oszkalowanego bębenka; bo on nie umierał, jak umiera matka, można było wymienić go na nowy, poprosić starego Heilandta albo zegarmistrza Laubschada, żeby go zreperował, bębenek rozumiał mnie, dawał zawsze właściwą odpowiedź, trzymał się mnie, jak ja trzymałem się jego.

Kiedy mieszkanie stawało się wówczas za ciasne dla mnie, ulice i za krótkie lub za długie dla moich czternastu lat, kiedy w ciągu dnia nie nadarzyła się okazja, by zabawić się w kusiciela przed wystawa­mi, wieczorem zaś pokusa nie była na tyle silna, bym w ciemnych bramach domów mógł stać się wiarogodnym kusicielem, wspinałem się wybijając takt cztery piętra w górę, liczyłem sto szesnaście stopni, przystawałem na każdym piętrze, chłonąłem zapachy, które na każdym postoju przenikały zza drzwi pięciu mieszkań, bo zapachom, jak mnie, w dwupokojowych mieszkaniach było za ciasno.

Z początku miałem jeszcze czasem szczęście do trębacza Meyna. Leżąc pijany na strychu wśród prześcieradeł, potrafił niebywale muzykalnie dmuchać w swoją trąbkę i dostarczać przyjemności moje­mu bębenkowi. W maju dziewięćset trzydziestego ósmego rzucił jałowcówkę, oświadczył wszystkim: - Teraz zaczyna się nowe życie!

- Został członkiem orkiestry kawalerii SA. Od tej pory widywałem go, jak zupełnie trzeźwy, w butach z cholewami i ze skórzanym tył­kiem, sadził po schodach biorąc pięć stopni na raz. Trzymał jeszcze swoje cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, ponieważ, jak można było przypuszczać, niekiedy zwyciężała jednak jałowcówka i nastrajała go muzykalnie.

Rzadko pukałem do zegarmistrza Laubschada, cichego człowie­ka między setką hałasujących zegarów. Na tak przesadne zużywanie czasu mogłem sobie pozwolić najwyżej raz w miesiącu.

Stary Heilandt nadal miał swoją budę na podwórzu kamienicy. Nadal prostował pokrzywione gwoździe. Były też króliki i potom­stwo królików, jak za dawnych czasów. Ale bachory na podwórzu były inne. Chodziły teraz w mundurach i czarnych krawatach, nie gotowały już ceglanej zupy. Tych, co tam dorastali, przerastali mnie, nie znałem nawet z imienia. To było inne pokolenie, a moje pokole­nie miało już szkołę za sobą, poszło do terminu: Nuchi Eyke został fryzjerem, Aksel Mischke chciał być spawaczem u Schichaua, Susi Kater uczyła się na ekspedientkę w domu towarowym Sternfelda, miała już stałego przyjaciela. Jak przez trzy, cztery lata wszystko może się zmienić! Wprawdzie istniał jeszcze stary trzepak, a w regulami­nie domowym pisało: trzepanie dywanów we wtorki i piątki, ale w oba dni tygodnia dochodziły stamtąd już tylko słabe i jakby zakło­potane hałasy: od dojścia Hitlera do władzy w domach było coraz więcej odkurzaczy; trzepaki osamotniały i służyły już tylko wróblom.

Pozostały im więc jedynie schody i strych. Pod dachówkami od­dawałem się swojej niezawodnej lekturze, na schodach, jeśli odczu­wałem tęsknotę do ludzi, pukałem do pierwszych drzwi na lewo na drugim piętrze. Matka Truczinska zawsze otwierała. Odkąd na brętowskim cmentarzu wzięła mnie za rękę i poprowadziła do grobu mojej biednej mamy, otwierała zawsze, gdy Oskar stukał pałeczkami w płycinę drzwi.

- Ino nie bębnij tak głośno, Oskarku. Herbert śpi jeszcze ździebko, bo znowu miał ciężką noc i autem musieli go przywieźć. - Wcią­gała mnie potem do mieszkania, nalewała mi kawy słodowej z mle­kiem, dawała też brązową kostkę kandyzowanego cukru na nitce do maczania i oblizywania. Piłem, ssałem cukier i zostawiałem bębenek w spokoju.

Matka Truczinska miała małą, okrągłą głowę, którą rzadkie po­pielate włosy okrywały tak ażurowo, że prześwitywała różowa skó­ra. Cienkie pasma zbiegały się wszystkie w najdalej wysuniętym punk­cie w tyle głowy, tworzyły tam kok, który mimo niewielkich rozmiarów - był mniejszy od bilardowej kuli - widoczny był ze wszystkich stron, choćby nie wiem jak obracała się i kręciła. Kok trzymał się na drutach. Okrągłe policzki w uśmiechniętej twarzy, wyglądające jak przyklejone, matka Truczinska pocierała co rano papierem po cykorii, który był czerwony i farbował. Miała spojrze­nie myszy. Jej czworo dzieci nosiło imiona: Herbert, Gusta, Fritz, Maria.

Maria była w moim wieku, skończyła właśnie szkołę powszech­ną, mieszkała u rodziny urzędniczej na Siedlcach i uczyła się tam prowadzenia domu. Fritza, który pracował w fabryce wagonów, wi­dywało się rzadko. Miał na zmianę dwie lub trzy dziewczyny, z któ­rymi sypiał, z którymi chodził w Oruni na tańce do „Ujeżdżalni”. Na podwórzu kamienicy trzymał króliki, niebieskie wiedeńskie, które karmić musiała jednak matka Truczinska, bo całkowicie był zaabsor­bowany swoimi przyjaciółkami. Gusta, spokojna osoba koło trzy­dziestki, była kelnerką w „Edenie” przy Dworcu Głównym. Wciąż jeszcze niezamężna, mieszkała, jak cały personel hotelu pierwszej kategorii, na najwyższym piętrze hotelowego wysokościowca. Her­bert wreszcie, najstarszy, który jeden tylko z całej czwórki - jeśli pominąć przygodne noclegi montera Fritza - mieszkał z matką, pra­cował jako kelner w Nowym Porcie. O nim będzie tutaj mowa. Bo Herbert Truczinski po śmierci mojej biednej mamy przez krótki szczę­śliwy okres stał się celem moich wysiłków; jeszcze dziś nazywam go swoim przyjacielem.

Herbert kelnerzył u Starbuscha. Tak nazywał się właściciel knaj­py „Pod Szwedem”. Knajpa znajdowała się naprzeciwko protestanc­kiego kościoła marynarskiego, a jej gośćmi - jak z nazwy „Pod Szwe­dem” nietrudno odgadnąć - byli przeważnie Skandynawowie. Ale przychodzili też Rosjanie, Polacy z portu wolnocłowego, sztauerzy z Ostrowia i marynarze z okrętów wojennych Rzeszy, które właśnie przypłynęły z wizytą. Nie było bezpiecznie obsługiwać gości w tej prawdziwie europejskiej knajpie. Tylko doświadczenie zebrane w oruńskiej „Ujeżdżalni” - Herbert pracował w tej trzeciorzędnej tancbudzie, zanim przeniósł się do Nowego Portu - pozwalały mu przedmiejską gwarą przetykaną angielskimi i polskimi odpryskami górować nad kipiącą u „Szweda” mieszaniną języków. Jednakże wbrew jego woli, za to gratis, raz lub dwa razy w miesiącu odwoziła go do domu sanitarka.

Herbert musiał wtedy leżeć na brzuchu, ciężko oddychał, bo wa­żył około dwóch cetnarów, i kilka dni obciążał łóżko. Matka Tru­czinska w takie dni wymyślała na niego, ale równie niezmordowanie pielęgnowała go, przy czym za każdym razem, gdy już zmieniła mu opatrunek, postukiwała drutem wyciągniętym z koka w oszklony portret naprzeciwko jego łóżka, który przedstawiał spoglądającego poważnie i nieruchomo, sfotografowanego i wyretuszowanego wą­satego mężczyznę, przypominającego trochę owych wąsali, co za­mieszkują pierwsze strony mojego albumu z fotografiami.

Ów pan, którego wskazywał drut matki Truczinskiej, nie był jed­nak członkiem mojej rodziny, lecz ojcem Herberta, Gusty, Fritza i Marii.

- Jeszcze mi skończysz, jak twój ojciec skończył - docinała od­dychającemu ciężko, pojękującemu Herbertowi. Lecz nigdy nie po­wiedziała wyraźnie, jak i gdzie ów mężczyzna w czarnych lakiero­wanych ramach znalazł swój koniec bądź też go szukał.

- Kto to był tym razem? - pytała siwowłosa mysz znad skrzyżo­wanych rąk.

- Szwedy i Norwegi, jak zawsze. - Herbert przewrócił się, a łóż­ko trzeszczało.

- Jak zawsze, jak zawsze! Tylko mi nie udawaj, że to zawsze ci sami. Ostatnim razem to byli jacyś z tego statku szkolnego, jak on się nazywał, powiedz, aha, ze „Schlagetera”, może nie, a ty mi gadasz, że to Szwedy i Norwegi!

Ucho Herberta — jego twarzy nie widziałem - czerwieniało po same brzegi. - Te gnoje zawsze rozewrą gębę od ucha do ucha i stru­gają ważniaków!

- Zostaw chłopaków w spokoju. Co to cię obchodzi. W mieście, jak się ich widzi, kiedy mają wychodne, zawsze tak porządnie wy­glądają. Pewnie znów im coś naopowiadałeś o Leninie albo wmie­szałeś się w hiszpańską wojnę domową.

Herbert nic więcej nie odpowiadał, matka Truczinska człapała do kuchni na swoją słodową kawę.

Skoro tylko plecy Herberta wy dobrzały, wolno mi je było oglą­dać. Siadał wtedy na kuchennym krześle, opuszczał szelki na obcią­gnięte niebieskim suknem uda, powoli, jakby wstrzymywały go cięż­kie myśli, ściągał wełnianą koszulę.

Plecy były okrągłe, ruchliwe. Muskuły wędrowały niezmordo­wanie. Różowy pejzaż usiany piegami. Pod łopatkami z obu stron biegnącego w tłuszczu kręgosłupa krzewiły się bujnie rudawe włosy. U dołu kędzierzawiły się, aż znikały w owych kalesonach, które Her­bert nosił także latem. W górę, od brzegu kalesonów aż po mięśnie szyi, plecy były pokryte nabrzmiałymi, przerywającymi gęstwinę włosów, wymazującymi piegi, pomarszczonymi, swędzącymi na zmianę pogody, wielobarwnymi, przechodzącymi od sinej czerni do zielonkawej bieli bliznami. Tych blizn wolno mi było dotykać.

Czego mnie, który leżę w łóżku, wyglądam przez okno, patrzę od miesięcy na zabudowania gospodarcze zakładu dla nerwowo cho­rych i ciągnący się za nimi las Oberrathu i zupełnie ich nie dostrze­gam, czego wolno mi było po dziś dzień dotykać takiego, co było równie twarde, równie wrażliwe i równie peszące jak blizny na ple­cach Herberta Truczinskiego? Mogę tu wymienić łona kilku dziew­czyn i kobiet, swój własny członek, gipsową sikawkę małego Jezusa i ów palec serdeczny, który przed blisko dwoma laty pies przyniósł mi z żyta, który jeszcze przed rokiem wolno mi było przechowywać, co prawda umieszczony w słoiku od konserw i nietykalny, lecz tak wyraźny i kompletny, że jeszcze teraz, gdy tylko sięgnę po swoje pałeczki, mogę wyczuć i wyliczyć wszystkie jego człony. Zawsze ilekroć chciałem przypomnieć sobie blizny na plecach Herberta Tru­czinskiego, siadałem bębniąc, a więc bębniłem wspomagając pamięć, przed wekiem z palcem. Zawsze ilekroć, co zdarzało się dość rzad­ko, zajmowałem się ciałem kobiety, odnajdywałem w pamięci, nie przekonany wystarczająco przez bliznopodobne części kobiecego ciała, blizny Herberta Truczinskiego. Ale równie dobrze mógłbym powiedzieć: Pierwsze dotknięcia owych zgrubień na szerokich plecach przyjaciela zapowiadały mi już wówczas poznanie i przejściowe po­siadanie owych stwardnień, które przez krótki czas mają w sobie ko­biety gotowe do miłości. Znaki na plecach Herberta już w tym wcze­snym momencie zapowiadały mi również palec serdeczny, a zanim blizny Herberta zaczęły składać zapowiedzi, miałem pałeczki, które poczynając od trzecich urodzin zapowiadały mi blizny, narządy rodne i wreszcie palec serdeczny. Lecz muszę sięgnąć jeszcze dalej wstecz: już jako embrion, gdy Oskar jeszcze wcale nie nazywał się Oskarem, zabawa z pępowiną obiecywała mi po kolei pałeczki, blizny Herberta, otwierające się czasami kratery młodszych i starszych kobiet, wreszcie palec serdeczny i stale, począwszy od sikawki małego Jezusa, moje własne przyrodzenie, które nieprzerwanie noszę ze sobą, jak kapryśny pomnik mojej bezsilności i ograniczonych możliwości.

Dzisiaj znowu doszedłem do pałeczek. O bliznach, lędźwiach, o mojej własnej, już tylko niekiedy grubiejącej męskości przypomi­nam sobie co najwyżej drogą okrężną, którą wytycza mi bębenek. Muszę osiągnąć trzydziestkę, żebym znów mógł obchodzić trzecie urodziny. Domyślacie się państwo: celem Oskara jest powrót do pę­powiny; stąd jedynie tyle zachodu i marudzenia przy bliznach Her­berta Truczinskiego.

Zanim będę dalej opisywał i objaśniał plecy przyjaciela, muszę z góry zaznaczyć, że prócz szram od ugryzienia na lewej goleni, któ­re pozostawiła mu prostytutka z Oruni, na przedzie jego potężnego, trudnego do obrony, stanowiącego obszerny cel ciała nie było żad­nych blizn. Tylko od tyłu mogli się do niego dobrać. Tylko od tyłu można było go trafić, tylko jego plecy nosiły ślady fińskich i pol­skich noży, majchrów robotników portowych z Wyspy Spichrzów, scyzoryków kadetów ze statków szkolnych.

Kiedy Herbert zjadł obiad - trzy razy w tygodniu były placki ziem­niaczane, które tylko matka Truczinska umiała smażyć tak cienko, postnie, a jednak chrupiące - kiedy więc Herbert odsuwał talerz, po­dawałem mu „Neueste Nachrichten”. Spuszczał szelki, ściągał ko­szulę i czytając pozwalał mi wypytywać swoje plecy. Także matka Truczinska podczas tych wypytywań siedziała przeważnie przy sto­le, zwijała wełnę ze starych pończoch, robiła aprobujące lub nieprzy­chylne uwagi i nie omieszkała co jakiś czas wskazywać na straszną - jak można sądzić - śmierć owego człowieka, który sfotografowany i wyretuszowany, za szkłem, wisiał na ścianie naprzeciwko łóżka Her­berta.

Wypytywanie zaczynało się od tego, że dotykałem palcem jednej z blizn. Czasami dotykałem jej też jedną z moich pałeczek.

- Naciśnij jeszcze raz, synu. Nie wiem, która to. Ona dzisiaj, zda­je się, śpi. - Wtedy naciskałem jeszcze raz, mocniej.

- Ach, ta! To był Ukrainiec. Pobił się z jednym takim z Gdyni. Najpierw siedzieli przy stoliku jak bracia. A potem ten z Gdyni po­wiedział do niego: Ruski. Tego Ukrainiec nie zniesie, bo może być wszystkim, tylko nie Ruskim. Wisłę z drzewem przepłynął, a przed­tem jeszcze parę innych rzek, i miał forsy pełną kabzę, połowę jak nic, kolejka za kolejką, zostawiłby u Starbuscha, gdy ten z Gdyni powiada: Ruski, a ja z miejsca ich muszę rozdzielać, spokojniutko, jak to mam w zwyczaju. I Herbert ma jeszcze pełne ręce roboty, gdy Ukrainiec mówi do mnie: wasserpolak, a Polak, który przez cały dzień na bagrownicy babrze się w szlamie, rzuca mi słowo, które posłysza­ło mi się jak: hitlerowiec. Ano, Oskarku, znasz przecie Herberta Truczinskiego: ten z bagrownicy, taki smoluchowaty wymoczek, raz, dwa leżał bez czucia pod szatnią. I chciałem właśnie Ukraińcowi wytłu­maczyć, jaka jest różnica między wasserpolakiem a gdyńskim swo­jakiem, kiedy mnie z tyłu dźgnął - i stąd blizna.

Kiedy Herbert mówił: „i stąd blizna”, równocześnie, podkreśla­jąc swoje słowa, przewracał zawsze gazetę i pociągał łyk słodowej kawy, zanim wolno mi było pocisnąć następną bliznę, raz albo dwa.

- Ach, ta! Ta jest zupełnie nieważna. To było, jak chyba ze dwa lata wstecz przycumowała tu flotylla torpedowców z Pilawy, rżnęła wielki fason, grała Błękitnych chłopców, a dziewczyny całkiem wa­riacji dostały. Jak taki łachudra do marynarki trafił, to dla mnie do dziś nielicha zagadka. Z Drezna pochodził, wyobraź sobie, Oskarku, z Drezna! Ale przecie ty pojęcia nie masz, co to znaczy, jak marynarz z Drezna pochodzi.

Żeby myśli Herberta, które zbyt uparcie chwyciły się pięknego nadłabskiego Drezna, odwieść stamtąd, na powrót zakotwiczyć w Nowym Porcie, dotknąłem jeszcze raz tej, jak mówił, zupełnie nie­ważnej blizny.

- No co, przecie powiedziałem już. Był sygnalistą na torpedow­cu. Chciał pokazać, jaki z niego wielki cwaniak, i zrobić na szaro jednego spokojnego Szkota, który miał łajbę w suchym doku. Niby że Chamberlain, parasol i różne takie. Poradziłem mu spokojniutko, jak to mam w zwyczaju, żeby się przymknął, zwłaszcza że Szkot ani słowa nie rozumiał i tylko malował coś wódką na blacie. I jak powia­dam: zostaw chłopaka, nie jesteś tu u siebie, tylko u Ligi Narodów, a ta lebiega torpedowa mówi mi po sasku „ty farbowany lisie”, kapu­jesz - więc dostał parę razy w pysk i od razu skulił ogon pod siebie. Dopiero pół godziny później, akurat schyliłem się po guldena, co potoczył się pod stół, i nie widziałem nic, bo ciemno było pod stołem jak diabli, a ten Sas wyjął swój majcher i czym prędzej dziabnął mnie!

Herbert śmiejąc się przeglądał „Neueste Nachrichten”, powiedział jeszcze: „I stąd blizna”, podsunął gazetę gderającej matce Truczinskiej i zabierał się do wstania. Szybko, zanim Herbert zdążył pójść do ustępu - poznałem po jego minie, dokąd chciał iść - już uniósł się wsparty o brzeg stołu, gdy dotknąłem czarnofioletowej, zszytej bli­zny, która była tak szeroka, jak karta do skata jest długa.

- Herbert musi do ustępu, synku. Potem ci powiem. - Ale ja do­tknąłem jeszcze raz, zatupałem, zachowałem się jak trzylatek; to za­wsze pomagało.

- No dobra. Żeby spokój był. Ale tylko w paru słowach. - Her­bert usiadł z powrotem. - To było na Boże Narodzenie w dziewięćset trzydziestym. W porcie nic się nie działo. Sztauerzy obijali się na rogach ulic i pluli, kto dalej. Po pasterce - akurat przyrządziliśmy poncz - z marynarskiego kościoła naprzeciwko nas wysypały się uczesane czyściutkie i wystrojone na glanc Szwedy i Finy. Od razu tknęło mnie złe przeczucie, stoję sobie w drzwiach i patrzę na te po­dejrzanie pobożne gęby, myślę, co oni tak się bawią swoimi guzika­mi, a tu już się zaczyna: noże są długie, noc krótka! Ano, Finy ze Szwedami zawsze miały na pieńku. Ale co tam zgubił Herbert Truczinski, jeden diabeł wie. Taki już jestem, że jak gdzie się biją, tam nie może zabraknąć Herberta. Wyskakuję z drzwi, a Starbusch woła jeszcze: „Pilnuj się, Herbert!” Ale Herbert ma misję do spełnienia, zobaczył proboszcza, niedużego chłopaczynę, który świeżo przyje­chał z Malmö prosto z seminarium, i ani jednego razu nie spędził jeszcze Bożego Narodzenia z Finami i Szwedami w tym samym ko­ściele, więc Herbert chce go ratować, pomóc, żeby wrócił do domu zdrów i cały, ale nie zdążyłem jeszcze złapać duchownego za frak, a tu już mi z tyłu pakują żelazo, myślę tylko: do siego roku, a mieli­śmy przecież Wigilię. A kiedy się budzę, leżę już u nas na szynkwasie, moja szlachetna krew spływa gratis do kufli, a Starbusch taszczy swoje pudło z czerwonym krzyżem i chce mi zakładać tak zwany prowizoryczny opatrunek.

- Po coś się w to mieszał? - zezłościła się matka Truczinska i wyciągnęła drut z koka. - A przy tym nigdy nie chodzisz do kościo­ła. Przeciwnie!

Herbert machnął ręką, z opuszczonymi szelkami, wlokąc za sobą koszulę, ruszył do ustępu. Szedł gniewnie i gniewnie powiedział: „I stąd blizna”, szedł takim krokiem, jakby chciał raz na zawsze od­ciąć się od kościoła i związanych z nim nożowych rozpraw, jakby ustęp był miejscem, gdzie człowiek jest, staje się lub pozostaje wol­nomyślicielem.

Gdy przyszedłem w parę tygodni później, Herbert był milczący i nieskory do opowieści o bliznach. Wydał mi się przybity, a jednak nie miał na plecach zwykłego opatrunku. Zastałem go, jak leżał cał­kiem normalnie na wznak w pokoju na kanapie. Nie leżał ranny w swoim łóżku, a jednak wydawał się ciężko zraniony. Słyszałem, jak wzdychał, jak wzywał i przeklinał Boga, Marksa i Engelsa. Co jakiś czas potrząsał pięścią w powietrzu, opuszczał ją na pierś, to samo robił z drugą pięścią, i okładał się jak katolik, który wola: mea culpa, mea maxima culpa.

Herbert zabił łotewskiego kapitana. Wprawdzie sąd go uniewin­nił, bo jak to często bywa w tym zawodzie, działał w obronie wła­snej. Mimo uniewinnienia jednak Łotysz pozostał martwym Łoty­szem i obciążał kelnera cetnarowym brzemieniem, choć o kapitanie mówiono, że był drobnym, w dodatku chorym na żołądek człowiecz­kiem.

Herbert nie poszedł więcej do pracy. Wymówił. Często zachodził knajpiarz Starbusch, przysiadał się do Herberta koło kanapy albo do matki Truczinskiej przy kuchennym stole, wyciągał z teczki dla Herberta butelkę jałowcówki Stobbego z dziewięćsetnego roku, dla mat­ki Truczinskiej pół flinta nie palonej prawdziwej kawy, która pocho­dziła z portu wolnocłowego. Albo próbował namawiać Herberta, albo namawiał matkę Truczinska, żeby namówiła syna. Ale Herbert po­został twardy albo miękki - jak kto woli - nie chciał więcej kelnerzyć, zwłaszcza w Nowym Porcie, naprzeciwko marynarskiego ko­ścioła. W ogóle nie chciał więcej kelnerzyć; bo kto kelnerzy, tego dźgają nożami, a kogo dźgają, ten któregoś dnia zabija małego ło­tewskiego kapitana tylko dlatego, że chce, by kapitan zostawił go w spokoju, tylko dlatego, że nie chce pozwolić, by łotewski nóż na pooranych wzdłuż i wszerz plecach Herberta Truczinskiego obok wszystkich fińskich, szwedzkich, polskich, wolnomiejskich i niemiec­kich blizn pozostawił jeszcze łotewską bliznę.

- Prędzej pójdę do cła, niż bym miał jeszcze kelnerzyć w Porcie — mówił Herbert. Ale nie poszedł do cła.

NIOBE

W dziewięćset trzydziestym ósmym podniesiono cła, zamknięto tymczasowo granice między Polską a Wolnym Miastem. Moja babka nie mogła już przyjeżdżać kolejką na tygodniowy targ do Wrzesz­cza; musiała zamknąć stragan. Została, że tak powiem, na swoim koszu z jajkami, nie mając wcale ochoty na wysiadywanie. W porcie śle­dzie cuchnęły potwornie, piętrzyły się towary, a mężowie stanu spo­tykali się, dochodzili do porozumienia; tylko mój przyjaciel Herbert leżał rozdwojony na kanapie i rozmyślał jak człowiek bez reszty po­grążony w zadumie.

A przecież cło dawało zarobek i chleb. Dawało zielone mundury i zieloną granicę, której warto było pilnować. Herbert nie poszedł do cła, nie chciał więcej kelnerzyć, chciał już tylko leżeć na kanapie i rozmyślać.

Ale człowiek musi mieć pracę. Nie tylko matka Truczinska tak myślała. Chociaż mimo nalegań knajpiarza Starbuscha nie chciała namawiać syna do ponownego kelnerzenia w Nowym Porcie, była jednak za tym, żeby ruszyć Herberta z kanapy. On zresztą też miał wkrótce dość siedzenia w dwupokojowym mieszkaniu, rozmyślał już tylko czysto zewnętrznie i któregoś dnia zaczął przeglądać ogłosze­nia w „Neueste Nachrichten” i, dość niechętnie, w „Vorposten” szu­kając dorywczej roboty w porcie.

Chętnie byłbym mu pomógł. Czy taki człowiek jak Herbert mu­siał poza odpowiednim dla niego zajęciem w dzielnicy portowej szu­kać innych, tymczasowych zarobków? Przeglądanie ogłoszeń, do­rywcza praca, zakopywanie zgniłych śledzi. Nie mogłem sobie wyobrazić Herberta, jak stoi na motławskich mostach, spluwa ku me­wom, żuje prymkę. Przyszło mi na myśl, że mógłbym z Herbertem założyć spółkę: dwie godzinki wytężonej pracy raz w tygodniu czy nawet w miesiącu i bylibyśmy urządzeni. Oskar mając długie do­świadczenie na tym polu, swoim wciąż jeszcze diamentowym gło­sem rozpruwałby szkło wystaw z cennymi eksponatami i stałby na czatach, a tymczasem Herbert byłby, jak to się mówi, szybki w rę­kach. Nie potrzebowaliśmy przecież palników, wytrychów, skrzynki z narzędziami. Mogliśmy obejść się bez kastetu, bez spluwy. „Zielo­na Minna”6 i my to były dwa światy, które wcale nie musiały się stykać. A Merkury, bóg kupców i złodziei, błogosławił nam, bo ja, urodzony pod znakiem Panny, niosłem jego piętno, które zazwyczaj odciska się na twardych przedmiotach.

Nie miałoby sensu pomijanie tego epizodu. A więc parę zdań in­formacji, ale nie przyznania się: W czasie kiedy Herbert był bezro­botny, zrobiliśmy obaj dwa średnie włamania do delikatesów i jeden duży skok na sklep kuśnierski; trzy srebrne lisy, fokowy błam, mufka karakułowa i śliczne, ale niezbyt wartościowe źrebaki, które moja biedna mama z pewnością chętnie by nosiła, stanowiły łup.

Do zaniechania kradzieży skłoniło nas nie tylko owo niestosow­ne, dokuczliwe niekiedy poczucie winy, ile raczej wzrastające trud­ności z upłynnianiem łupów. Żeby korzystnie sprzedać skradzione rzeczy, Herbert musiałby znowu jechać do Nowego Portu, bo tylko w dzielnicy portowej siedzieli porządni paserzy. Ponieważ jednak owa miejscowość przypominała mu stale o cherlawym, chorym na żołądek łotewskim kapitanie, próbował opchnąć łup wszędzie, na Schichaua na Osieku, na Błoniach, byle nie w Nowym Porcie, gdzie futra poszłyby jak woda. W tej sytuacji zbyt naszych łupów przecią­gał się ponad miarę, aż w końcu towary ze sklepów delikatesowych powędrowały do kuchni matki Truczinskiej. Herbert podarował jej też karakułową mufkę, a raczej: próbował jej podarować.

Kiedy matka Truczinska zobaczyła mufkę, rozeźliła się nie na żarty. Żywność, myśląc może o dopuszczalnej przez prawo grabieży koniecznej, przyjęła co prawda bez słowa. Ale mufka oznaczała luk­sus, luksus - lekkomyślność, lekkomyślność - wiezienie. Tak prosto i logicznie rozumowała matka Truczinska, zrobiła mysie oczy, wy­ciągnęła drut z koka, powiedziała z drutem w ręku: - Ty jeszcze skoń­czysz, jak twój ojciec skończył! - i podsunęła swojemu Herbertowi „Neueste Nachrichten” czy „Vorposten”, co znaczyło tyle: „Teraz znajdziesz sobie przyzwoite zajęcie, nie jakąś tam dorywczą robotę, albo nie będę ci więcej gotować”.

Herbert jeszcze tydzień leżał na kanapie do rozmyślań, był nie­znośny, nie dawał się skusić ani na opowieści o bliznach, ani na od­wiedzenie wiele obiecujących wystaw. Okazałem przyjacielowi zro­zumienie, pozwoliłem mu nacieszyć się resztką jego udręki, zachodziłem do zegarmistrza Laubschada i jego pochłaniających czas zegarów, jeszcze raz próbowałem szczęścia z muzykiem Meynem, ale on nie brał już do ust ani kieliszka, ze swoją trąbką podążał tylko za nutami kapeli SA, nosił się elegancko i dziarsko, podczas gdy jego cztery koty, relikwie pijackiego, ale niezwykle muzykalnego okresu, powoli, bo nędznie karmione, schodziły na psy. Natomiast Matzeratha, który za życia mamy pijał tylko w towarzystwie, widywałem nieraz o późnej porze ze szklanym wzrokiem nad małą stopką wódki. Przewracał kartki albumu z fotografiami, próbował, jak teraz ja próbuję, ożywić biedną mamę na małych, lepiej lub gorzej naświe­tlonych czworobokach, popłakiwał i koło północy wprawiał się w nastrój, zagadywał wtedy Hitlera albo Beethovena, którzy wisieli ponuro naprzeciw siebie, zwracając się do nich poufałym „ty”, i jak się wydawało, dostawał odpowiedź od geniusza, który przecież był głuchy, gdy tymczasem abstynencki wódz milczał, bo Matzerath, mały zapijaczony zellenleiter, niegodny był opatrzności.

Któregoś wtorku - tak dokładnie potrafię to sobie przypomnieć na moim bębenku - stało się wreszcie: Herbert wyelegantował się, to znaczy, kazał matce Truczinskiej wyczyścić sobie zimną kawą nie­bieskie, u góry obcisłe, u dołu szerokie spodnie, wbił się w swoje mokasyny, wcisnął się w marynarkę o guzikach z kotwicami, biały jedwabny szal, który miał z portu wolnocłowego, pokropił wodą kolońską, również wyrosłą na wolnocłowym nawozie wolnocłowego portu, i niebawem stał sztywny, zwalisty, w niebieskiej czapce z dasz­kiem.

- Pójdę rozejrzeć się trochę za jaką robotą - powiedział Herbert, czapkę, którą nosiło się na pamiątkę księcia Heinricha, zsunął na lewo, z lekka wyzywająco, a matka Truczinska wypuściła z rąk gazetę.

Na drugi dzień Herbert miał posadę i mundur. Chodził na ciemnoszaro, nie w celnej zieleni; był dozorcą w Muzeum Żeglugi.

Jak wszystko, co najcenniejsze w tym ogólnie najcenniejszym mieście, skarby Muzeum Żeglugi wypełniały starą, również muzeal­ną patrycjuszowską kamienicę, która zachowała kamienne przedproże i nadgryzioną zębem czasu, ale soczystą ornamentykę fasady, w środku zaś miała ciemne dębowe boazerie i kręcone schody. Ukazywano tam starannie skatalogowane dzieje portowego miasta, które zawsze chlu­biło się tym, że między kilku potężnymi, ale najczęściej ubogimi są­siadami osiągało i utrzymywało wielkie bogactwo. Te wykupione u komturów lub królów polskich i uroczyście potwierdzone na pi­śmie przywileje! Te barwne sztychy najrozmaitszych oblężeń twier­dzy morskiej Wisłoujście! Oto przebywa w murach miasta nieszczę­śliwy Stanisław Leszczyński, uciekając przed saskim konkurentem do tronu. Na olejnym obrazie widać wyraźnie, jak się boi. Także pry­mas Potocki i poseł francuski de Monti mają wielkiego stracha, bo Rosjanie pod generałem Lascy oblegają miasto. Wszystko to jest do­kładnie opisane i nawet nazwy francuskich okrętów na redzie są czy­telne pod flagami w lilie. Strzałka wskazuje: rym okrętem król Stani­sław Leszczyński uciekł do Lotaryngii, gdy trzeciego sierpnia miasto musiało się poddać. Większą część wystawionych osobliwości sta­nowiły jednak łupy z wygranych wojen, bo przegrane wojny rzadko albo nigdy nie przekazują muzeom zdobyczy.

Tak więc dumę zbioru stanowiła rzeźba dziobowa dużej floretańskiej galeony, której portem macierzystym była co prawda Brugia, natomiast właścicielami pochodzący z Florencji kupcy Portinari i Tani. Gdańskim kaprom i kapitanom miejskim Paulowi Beneke i Martinowi Bardewiekowi udało się w kwietniu tysiąc czterysta siedemdzie­siątego trzeciego, krążąc u zelandzkich wybrzeży, przed portem Sluys, zdobyć galeonę. Zaraz po kaperunku wyrżnęli liczną załogę wraz z oficerami i kapitanem. Statek i jego ładunek ściągnięto do Gdań­ska. Trójdzielny Sąd Ostateczny malarza Memlinga i złota chrzciel­nica - obie rzeczy wykonane na zlecenie florentyńczyka Tani dla jednego z kościołów Florencji - wstawiono do kościoła Najświętszej Panny Marii, Sąd Ostateczny, o ile wiem, cieszy obecnie katolickie oko Polski. Co się stało po wojnie z rzeźbą, nie wiadomo. Za moich czasów przechowywało ją Muzeum Żeglugi.

Zielona naga kobieta o bujnych drewnianych kształtach, która spod uniesionych ramion, co krzyżowały się gnuśnie, ukazując wszystkie palce, znad wysuniętych zdecydowanie naprzód piersi pa­trzyła wprost przed siebie bursztynowymi oczyma. Ta kobieta, rzeź­ba dziobowa, przynosiła nieszczęście. Kupiec Portinari zamówił rzeź­bę, polecił wykonać ją snycerzowi, który w wycinaniu galionowych figur zyskał nazwisko, wedle wymiarów bliskiej sobie flamandzkiej dziewczyny. Ledwie zielona rzeźba zawisła nad bukszprytem gale­ony, dziewczynie, jak było wówczas przyjęte, wytoczono proces o czary. Zanim stanęła w płomieniach, oskarżyła jeszcze, poddana ciężkim torturom, swojego protektora, kupca z Florencji, a także sny­cerza, który tak dobrze zdjął z niej miarę. Portinari, jak mówiono, powiesił się, bo bał się ognia. Rzeźbiarzowi obcięli obie utalentowa­ne ręce, żeby w przyszłości nie zamieniał więcej czarownic w galionowe figury. Podczas gdy trwały jeszcze procesy w Brugii i budziły sensację, bo Portinari był człowiekiem bogatym, statek z rzeźbą dzio­bową dostał się w ręce kaperskiej bandy Paula Beneke. Signore Tani, drugi kupiec, padł od topora, następną ofiarą był Paul Beneke: w parę lat później stracił łaski patrycjuszy rodzinnego miasta i został utopiony na dziedzińcu Wieży Więziennej. Statki, którym po śmierci Benekego wmontowano galionową figurę, już w porcie, wkrótce po montażu, stawały w płomieniach podpalając inne statki; prócz figury oczywiście, która była ogniotrwała i dzięki swoim śmiałym kształ­tom znajdowała stale amatorów wśród właścicieli statków. Ledwie jednak kobieta zajmowała należne sobie miejsce, za jej plecami dzie­siątkowały się w buntach najspokojniejsze przedtem załogi. Nieuda­na wyprawa floty gdańskiej pod wodzą wielce utalentowanego Eberharda Ferbera przeciwko Danii w roku tysiąc pięćset dwudziestym drugim doprowadziła do obalenia Ferbera, do krwawych rebelii w mieście. Wprawdzie historia mówi o waśniach religijnych - w pięć­set dwudziestym trzecim protestancki pastor Hegge poprowadził tłum w obrazoburczym ataku na siedem kościołów parafialnych miasta - my jednak winę za to nieszczęście, którego skutki długo się jeszcze odczuwało, przypisujemy wyrzeźbionej figurze: zdobiła ona dziób statku Ferbera.

Gdy w pięćdziesiąt lat później Stefan Batory bez powodzenia oblegał miasto, Kasper Jeschke, opat oliwskiego klasztoru, wygła­szając kazania pokutne obwiniał rzeźbę, grzeszną kobietę. Król pol­ski otrzymał ją w darze od miasta, zabrał do swojego obozu, słuchał jej złych rad. Nie wiemy, w jakiej mierze drewniana dama przyczy­niła się do szwedzkich wypraw przeciwko miastu, do wieloletniego uwięzienia fanatyka religijnego, doktora Ägidiusa Straucha, co spi­skował ze Szwedami i domagał się spalenia zielonej kobiety, która z powrotem trafiła do miasta. Dość niejasna wieść głosi, że zbiegły ze Śląska poeta nazwiskiem Opitz znalazł na kilka lat schronienie w mieście, lecz zmarł przedwcześnie, bo w jednym ze spichrzów wy­szperał fatalną rzeźbę i próbował opiewać ją w wierszach.

Dopiero pod koniec osiemnastego wieku, w czasach rozbiorów Polski, Prusacy, którzy siłą musieli wziąć miasto, wydali królewsko - pruski nakaz usunięcia „drewnianej figury Niobe”. Po raz pierw­szy nazwano ją urzędowo po imieniu i natychmiast ewakuowano, a raczej zamknięto w owej Wieży Więziennej, na której dziedzińcu utopiony został Paul Beneke, z której galerii przeprowadziłem pierw­szą udaną próbę dalekosiężnego śpiewu, ażeby w obliczu najbardziej wyszukanych produktów ludzkiej fantazji, narzędzi tortur, zachowy­wała się spokojnie przez cały wiek dziewiętnasty.

Gdy w dziewięćset trzydziestym drugim wdrapałem się na Wieżę Więzienną i zaatakowałem swoim głosem okna foyer Teatru Miej­skiego, Niobe - wieść gminna nazywała ją „Zieloną Maryjką” lub „Zieloną Maryją” - dzięki Bogu już od lat nie było w izbie tortur Wieży. Kto wie, czy w przeciwnym razie powiódłby się mój zamach na klasycystyczną budowlę.

Musiał być człowiekiem nieświadomym, przyjezdnym ów dyrek­tor muzeum, który wyciągnął Niobe z trzymającej ją w karbach izby tortur i wkrótce po utworzeniu Wolnego Miasta ulokował w nowo powstałym Muzeum Żeglugi. Niebawem umarł na zakażenie krwi, którego ten nadgorliwiec nabawił się podczas umocowywania tablicz­ki głoszącej, że powyżej napisu wystawiona jest rzeźba dziobowa znana pod imieniem Niobe. Jego następca, przezorny znawca histo­rii miasta, ponownie chciał usunąć Niobe. Zamierzał podarować nie­bezpieczną drewnianą dziewczynę miastu Lubece i tylko dlatego, że lubeczanie nie przyjęli daru, mieścina nad Trave stosunkowo cało - prócz swych ceglanych kościołów - przetrwała bombardowania i wojnę.

Niobe albo „Zielona Maryjką” pozostała więc w Muzeum Żeglu­gi i w ciągu zaledwie czternastu lat istnienia muzeum spowodowała zgon dwóch dyrektorów - nie tego przezornego dyrektora, który po­prosił o przeniesienie - zejście starszego księdza u jej stóp, gwałtow­ną śmierć studenta Politechniki, dwóch absolwentów gimnazjum Petriego, którzy dopiero co pomyślnie zdali maturę, i koniec życia czterech wypróbowanych, przeważnie żonatych dozorców muzeum.

Wszystkich, także studenta Politechniki, znaleziono z rozpromie­nioną twarzą i ostrym przedmiotem w piersi, takim, jaki można było spotkać tylko w Muzeum Żeglugi: z kordelasem, bosakiem, harpu­nem, wycyzelowanym grotem oszczepu ze Złotego Wybrzeża, igłą do szycia żagli; tylko ostatni maturzysta musiał sięgnąć najpierw po swój scyzoryk, potem po cyrkiel szkolny, bo krótko przed jego śmier­cią wszystkie ostre przedmioty muzeum umieszczono albo na łańcu­chach, albo za szkłem.

Chociaż funkcjonariusze policji kryminalnej w każdym z tych wypadków upatrywali tragiczne samobójstwo, w mieście, a i w ga­zetach utrzymywała się fama, że „robi to Zielona Maryjką własnymi rękami”. Na Niobe padło poważne podejrzenie, że wyprawia męż­czyzn i chłopców na tamten świat. Nieustannie dyskutowano, w ga­zetach otwarto specjalny kącik swobodnej wymiany poglądów na sprawę Niobe; mówiło się o feralnych wydarzeniach. Zarząd Miejski mówił o anachronicznych przesądach: nie zamierza się podejmować żadnych pochopnych kroków, póki nie zostanie udowodnione, że tak zwane niesamowitości dzieją się naprawdę.

Tak więc zielone drewno pozostało nadal ozdobą Muzeum Że­glugi, ponieważ Muzeum Regionalne w Oliwie, Muzeum Miejskie przy Rzeźnickiej i zarząd Dworu Artusa odmówiły przyjęcia owej kobiety, która doprowadzała mężczyzn do zguby.

Brakowało dozorców muzeum. I nie tylko oni wzdragali się przed pilnowaniem drewnianej panny. Także zwiedzający omijali salę z bursztynooką. Przez dłuższy czas cicho było za renesansowymi oknami, które wymodelowanej rzeźbie dawały niezbędne boczne światło. Osiadał kurz. Nie przychodziły już sprzątaczki. Tak niegdyś natrętni fotografowie, z których jeden wkrótce po pstryknięciu galionowej figury zmarł co prawda naturalną, ale w związku z fotografią jednak uderzającą śmiercią, nie dostarczali już prasie Wolnego Miasta, Pol­ski, Rzeszy Niemieckiej, a nawet Francji błyskowych zdjęć morder­czej rzeźby, lecz niszczyli portrety Niobe w swoich archiwach i od­tąd fotografowali już tylko przyjazdy i odjazdy rozmaitych prezydentów, głów państwa i królów na wygnaniu, żyli pod znakiem znajdujących się aktualnie w programie wystaw drobiu, zjazdów par­tyjnych, wyścigów samochodowych i wiosennych powodzi.

Tak było, aż Herbert Truczinski, który nie chciał więcej kelnerzyć i za żadne skarby nie poszedłby do cła, w mysioszarym mundu­rze dozorcy muzeum zasiadł na obitym skórą krześle przy drzwiach owej sali, którą lud nazywał „bawialnią Maryjki”.

Już pierwszego dnia pracy poszedłem z Herbertem na przystanek tramwajowy przy placu Maksa Halbego. Byłem o niego bardzo nie­spokojny.

- Idź do domu, Oskarku. Nie mogę cię tam wziąć! - Lecz ja z bębenkiem i pałeczkami tak natarczywie pchałem się przed oczy mojemu dużemu przyjacielowi, że Herbert powiedział: - No, dobra, pojedziesz ze mną do Bramy Wyżynnej. A potem wrócisz i będziesz grzeczny.

Przy Bramie Wyżynnej nie chciałem wsiąść w piątkę i wracać do domu, Herbert wziął mnie na ulicę Świętego Ducha, jeszcze raz, już na schodkach przedproża muzeum, próbował pozbyć się mnie, a po­tem wzdychając kupił w kasie dziecięcy bilet. Wprawdzie miałem już czternaście lat, powinienem był zapłacić pełną cenę, ale co to ich obchodziło!

Mieliśmy przyjemny, spokojny dzień. Żadnych zwiedzających, żadnej kontroli. Co jakiś czas bębniłem pół godzinki, co jakiś czas Herbert drzemał okrągłą godzinkę. Niobe spoglądała przed siebie bursztynowymi oczyma i wyprężając obie piersi dążyła do celu, któ­ry nie był naszym celem. Nie zajmowaliśmy się nią zbytnio. - I tak nie jest w moim typie - machnął ręką Herbert. - Popatrz tylko na te fałdy tłuszczu i podwójny podbródek. - Przechylił głowę i popuścił wodze wyobraźni: - No i zad jak dwudrzwiowa szafa. Herbert woli raczej drobne kobietki, takie małe laleczki.

Przysłuchiwałem się, jak Herbert długo i szeroko opisywał swój typ kobiet, i widziałem, jak potężnymi szuflowymi dłońmi modelo­wał kształty powabnej osoby płci żeńskiej, która na długo, właściwie do dziś, także pod maskującym pielęgniarskim strojem, pozostała moim kobiecym ideałem.

Już trzeciego dnia naszego pobytu w muzeum odważyliśmy się ruszyć z krzesła przy drzwiach. Pod pretekstem sprzątania — w sali rzeczywiście było brudno - wycierając kurz, zmiatając pajęczyny z dębowych boazerii, robiąc z pomieszczenia prawdziwą „bawialnię Maryjki”, zbliżaliśmy się do oświetlonego i rzucającego cień zielonego drewnianego ciała. Nie można powiedzieć, żeby Niobe nie zrobiła na nas żadnego wrażenia. Zbyt ostentacyjnie obnosiła swoją co prawda obfitą, lecz z pewnością nie bezkształtną piękność. Tylko napawaliśmy się jej widokiem nie oczami tych, co chcą po­siadać. Wprawialiśmy się raczej w spojrzeniu rzeczowych, ocenia­jących wszystko znawców. Herbert i ja, dwaj chłodni, upojeni na zimno esteci, którzy rozstawionymi palcami badali kobiece propor­cje i w klasycznych ośmiu długościach głowy widzieli miarę, której Niobe, prócz nieco za krótkich ud, odpowiadała, jeśli o długość cho­dzi, idealnie, podczas gdy wszystko, co rozrastało się wszerz, bio­dra, ramiona, klatka piersiowa, wymagało raczej holenderskiej niż greckiej miary.

Herbert obrócił kciuk w dół: - Dla mnie to ona byłaby za aktyw­na w łóżku. Zapasy to Herbert zna z Oruni i z Portu. Do tego nie potrzeba mi kobiety. - Herbert dmuchał na zimne. - Co innego, gdy­by taka była drobna, taka krucha, co to trzeba uważać, żeby jej w talii nie przełamać, wtedy Herbert nie miałby nic przeciwko temu.

Oczywiście, gdyby co do czego przyszło, nie mielibyśmy też nic przeciwko Niobe i jej zapaśniczej naturze. Herbert dobrze wiedział, że owa pożądana przez niego lub niepożądana pasywność czy ak­tywność nagich bądź na pół rozebranych kobiet nie zależy od tuszy; bywają szczupłe dziewczyny, które nie mogą uleżeć spokojnie, i baby jak piec, w których niby w ospałej stojącej wodzie żadnego prądu nie zobaczysz. Umyślnie upraszczaliśmy sprawę, sprowadzaliśmy wszystko do dwóch mianowników i obrażaliśmy Niobe z premedy­tacją i coraz bardziej niewybaczalnie.

Tak więc Herbert brał mnie na ręce, żebym obydwiema pałeczka­mi postukał kobietę po piersiach, aż zrywały się śmieszne chmurki mączki drzewnej z jej spryskanych wprawdzie i dlatego nie zamiesz­kałych, lecz licznych dziur wygryzionych przez czerwie. Podczas gdy bębniłem, patrzyliśmy jej w owe udające oczy bursztyny. Nic nie drgnęło, nie mrugnęło, nie załzawiło się, nie poruszyło. Nie zwęziło się w rozsiewające nienawiść szparki. W żółtawych raczej niż czer­wonawych kroplach odbijało się całe, choć zniekształcone wypukło, urządzenie sali i część zalanych słońcem okien. Bursztyn mami, któż o tym nie wie! My też wiedzieliśmy o podstępnej naturze tego wy­niesionego do rangi klejnotu żywicznego produktu. Jednakże nadal w ograniczony męski sposób dzieląc wszystko, co kobiece, na ak­tywne i pasywne, tłumaczyliśmy sobie jawną obojętność Niobe na naszą korzyść. Czuliśmy się bezpieczni. Herbert rechocząc złośliwie wbił jej gwóźdź w rzepkę kolanową: mnie kolano bolało przy każ­dym uderzeniu, ona nawet nie uniosła brwi. Wyczynialiśmy różne głupstwa w polu widzenia napęczniałego drewna: Herbert ubierał się w płaszcz angielskiego admirała, brał w rękę lunetę, wkładał dopa­sowany do całości admiralski kapelusz. Ja, w czerwonej kamizelce i peruce z długimi lokami, zamieniałem się w pazia admirała. Odgry­waliśmy Trafalgar, ostrzeliwaliśmy Kopenhagę, rozpędzaliśmy flotę Napoleona pod Abukirem, opływaliśmy ten i ów przylądek, w stro­jach historycznych, to znów współczesnych, pozowaliśmy przed, jak sądziliśmy, aprobującą wszystko lub nie dostrzegającą niczego rzeź­bą dziobową o wymiarach holenderskiej czarownicy.

Dzisiaj wiem, że wszystko nam się przypatruje, że nic nie pozo­staje nie zauważone, że nawet tapety mają lepszą pamięć niż ludzie. Nie chodzi bynajmniej o Pana Boga, który widzi wszystko! Wystar­czy kuchenne krzesło, wieszak, zapełniona do połowy popielniczka albo drewniana podobizna kobiety, zwana Niobe, aby każdy czyn zyskał sobie pamiętliwego świadka.

Przez czternaście dni, może nawet dłużej, pełniliśmy służbę w Muzeum Żeglugi. Herbert kupił mi bębenek i po raz drugi przy­niósł matce Truczinskiej tygodniówkę zwiększoną o dodatek za nie­bezpieczną pracę. We wtorek, bo w poniedziałki muzeum było za­mknięte, odmówiono mi przy kasie dziecięcego biletu i wpuszczenia do środka. Herbert zapytał dlaczego. Kasjer, człowiek wprawdzie mru­kliwy, ale nie pozbawiony życzliwości, powiedział, że wydano pole­cenie, by dzieci nie wpuszczać więcej do muzeum. Ojciec chłopca się na to nie zgadza; co prawda nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli zostanę na dole przy kasie, bo jako człowiek interesu i wdowiec nie znajduje czasu, żeby się mną zająć, ale na salę, do bawialni Maryjki, nie wolno mi wejść, to jest zakazane.

Herbert chciał już uciec, szturchnąłem go, podbechtałem, a on z jednej strony przyznał kasjerowi rację, z drugiej strony zaś nazwał mnie swoim talizmanem, aniołem opiekuńczym, mówił o dziecięcej niewinności, która go chroni, krótko i węzłowato: Herbert niemal zaprzyjaźnił się z kasjerem i załatwił mi wejście na ten, jak powie­dział kasjer, ostatni dzień w Muzeum Żeglugi.

Dzięki temu jeszcze raz trzymając mojego dużego przyjaciela za rękę wszedłem po krętych, zawsze świeżo wypastowanych schodach na drugie piętro, gdzie mieszkała Niobe. Nastąpiło ciche przedpołu­dnie i jeszcze cichsze popołudnie. Herbert przymknąwszy oczy sie­dział na obitym skórą krześle z żółtymi główkami gwoździ. Ja przy­kucnąłem u jego stóp. Bębenek milczał. Spoglądaliśmy na kogi, fregaty, korwety, na pięciomasztowce, galery i szalupy, na żaglowce przybrzeżne i klipry, które wisiały pod dębowym stropem i czekały na pomyślny wiatr. Przypatrywaliśmy się miniaturowej flocie, czy­haliśmy wraz z nią na świeżą bryzę, lękaliśmy się bezwietrznej ciszy sali i robiliśmy wszystko, żebyśmy nie musieli przypatrywać się i lękać Niobe. Ile byśmy dali za odgłosy pracy czerwia, które by nam dowiodły, że wnętrze zielonego drewna można powoli wprawdzie, ale nieuchronnie wydrążyć i spustoszyć, że Niobe nie jest nieznisz­czalna. Ale nie odezwał się żaden czerw. Konserwator zabezpieczył drewniane ciało przeciw czerwiom i uczynił je nieśmiertelnym. Po­została więc nam jedynie miniaturowa flota, niedorzeczna nadzieja na pomyślny wiatr, ekstrawaganckie igranie z lękiem przed Niobe, której daliśmy spokój, której z wysiłkiem nie dostrzegaliśmy, o któ­rej być może zapomnielibyśmy jeszcze, gdyby popołudniowe słońce nie ugodziło nagle i celnie jej lewego bursztynowego oka i nie roz­płomieniło go.

A przecież owo rozpłomienienie nie powinno było nas zasko­czyć. Znaliśmy słoneczne popołudnia na drugim piętrze Muzeum Żeglugi, wiedzieliśmy, która wybiła lub wybije godzina, gdy światło padało z gzymsu i ogarniało kogi. Także kościoły Głównego Miasta, Starego Miasta, Dolnego Miasta czyniły swoje, aby drogę wzbijają­cego kurz słonecznego światła zaopatrzyć w czas zegarów i histo­rycznym brzmieniem dzwonów obsłużyć nasze historyczne zbiory. Cóż dziwnego, że słońce stało się dla nas historycznym eksponatem, podejrzanym o spiskowanie z bursztynowymi oczyma Niobe.

Owego popołudnia jednak, kiedy nie mieliśmy ochoty ani odwa­gi do zabawy i prowokacyjnych wygłupów, rozjaśnione spojrzenie nieczułego zazwyczaj drewna ugodziło nas podwójnie. Przygnębie­ni przeczekaliśmy pół godziny, które musieliśmy jeszcze wytrwać. Punkt piąta muzeum zamykano.

Nazajutrz Herbert sam przystąpił do pracy. Odprowadziłem go pod muzeum, nie chciałem czekać przy kasie, wyszukałem sobie miejsce naprzeciwko patrycjuszowskiej kamienicy. Siedziałem z moim bębenkiem na granitowej kuli, której z tyłu wyrastał ogon używany przez dorosłych jako balustrada. Nie trzeba dodawać, że drugie skrzydło schodów strzeżone było przez taką samą kulę z ta­kim samym żelaznym ogonem. Bębniłem rzadko, ale za to okropnie głośno i na znak protestu przeciwko przechodniom, przeważnie ko­bietom, które znajdowały przyjemność w zatrzymywaniu się koło mnie, wypytywaniu o imię, głaskaniu spoconymi dłońmi moich już wówczas pięknych, krótkich wprawdzie, ale lekko kręconych wło­sów. Przedpołudnie mijało. U końca ulicy Świętego Ducha wysiadywała jaja pod grubą, napuszoną wieżą czerwono - czarna kwoka Pan­ny Marii z małymi zielonymi wieżyczkami. Gołębie raz po raz wyfruwały z ziejących otworami murów wieży, opadały niedaleko mnie, wygadywały głupstwa i też nie wiedziały, jak długo jeszcze ma trwać okres wysiadywania, co ma się wylęgnąć i czy to tysiąclet­nie wysiadywanie nie stało się w końcu celem samym w sobie.

W południe Herbert wyszedł na ulicę. Z pudła na śniadanie, które matka Truczinska tak mu wypakowywała, że nie dało się zamykać, wyciągnął dla mnie dwie kromki chleba ze smalcem, przełożone grubą na palec kaszanką. Zachęcająco i mechanicznie kiwnął mi głową, bo nie chciałem jeść. W końcu zjadłem, a Herbert, który nic nie jadł, wypalił papierosa. Zanim muzeum go odzyskało, zniknął w knajpie przy Chlebnickiej na dwie czy trzy jałowcówki. Kiedy przechylał kieliszek, patrzyłem na jego grdykę. Nie podobało mi się, jak wlewał wódkę w siebie. Gdy już dawno pokonał kręte schody muzeum, a ja znów siedziałem na mojej granitowej kuli, Oskar wciąż jeszcze miał przed oczami podrygującą grdykę swojego przyjaciela Herberta.

Popołudnie pełzało po bladoniebieskiej fasadzie muzeum. Prze­skakiwało z ornamentu na ornament, przejeżdżało po nimfach i ro­gach obfitości, pożerało grube, sięgające po kwiaty aniołki, dojrzałe winogrona zamieniało w przejrzałe, wpadało w środek wiejskiego święta, zabawiało się w ciuciubabkę, kołysało się na różowej huś­tawce, uszlachetniało mieszczan w pludrach, którzy uprawiali han­del, chwytało jelenia ściganego przez psy i w końcu dotarło do owe­go okna na drugim piętrze, które pozwalało słońcu na krótko, a jednak na zawsze rozświetlić bursztynowe oko.

Pomału zsuwałem się z mojej granitowej kuli. Bębenek uderzył twardo o zakrzepły kamień. Odprysnął lakier białej oprawy i kilka cząstek lakierowanych płomyków, ścieląc się potem biało i czerwo­no na schodach przedproża.

Może coś recytowałem, odmawiałem jakąś modlitwę, wylicza­łem coś: wkrótce potem przed portalem muzeum zatrzymała się ka­retka pogotowia Przechodnie ustawiali się po obu stronach wejścia. Oskarowi udało się wśliznąć z sanitariuszami do środka. Szybciej dopadłem schodów niż ci, co z dawniejszych wypadków powinni byli przecież znać rozkład muzeum.

Że też nie roześmiałem się na widok Herberta! Wisiał na ciele Niobe jakby chciał posiąść drzewo. Jego głowa zasłaniała jej głowę, jego ramiona chwyciły się jej uniesionych i skrzyżowanych ramion. Herbert był bez koszuli. Znaleziono ją później, złożoną starannie, na obitym skórą krześle przy drzwiach. Jego plecy ukazywały wszyst­kie blizny. Czytałem to pismo, liczyłem litery. Żadnej nie brakowało. Nie było też jednak ani zaczątka nowego znaku.

Sanitariusze, którzy tuż za mną wpadli do sali, z trudem oderwali Herberta od Niobe. Opętany namiętnością, zerwał z łańcucha krótką, wyostrzoną z obu stron okrętową siekierę, jedno ostrze wbił Niobe, drugie, rzucając się na kobietę, samemu sobie wepchnął w ciało. O ile u góry złączenie udało mu się całkowicie, o tyle u dołu, gdzie miał rozpięte spodnie, gdzie jego członek jeszcze był sztywny i ster­czał bez sensu, nie zdołał zarzucić kotwicy.

Gdy przykryli Herberta kocem z napisem „Miejskie Pogotowie Ratunkowe”, Oskar, jak zawsze, gdy coś tracił, powrócił do swojego bębenka. Walił jeszcze w blachę pięściami, gdy ludzie z muzeum wyprowadzali go z „bawialni Maryjki” po schodach na dół, a wresz­cie odwieźli do domu autem policyjnym.

Także teraz, w zakładzie, gdy przypomina sobie ową próbę miło­ści między drewnem a ciałem, musi pracować pięściami, aby raz jesz­cze przemierzyć nabrzmiały, barwny, twardy i wrażliwy, przepowia­dający wszystko twardością i wrażliwością labirynt blizn na plecach Herberta Truczinskiego. Niczym ślepiec odczytuje pismo tych ple­ców.

Dopiero teraz, gdy tamci zdjęli Herberta z jego nieczułej rzeźby, przychodzi Bruno, mój pielęgniarz, ze zrozpaczoną gruszkowatą gło­wą. Ostrożnie zdejmuje mi pięści z bębenka, zawiesza blachę na le­wym słupku w nogach metalowego łóżka i wygładza kołdrę.

- Ależ, panie Matzerath - upomina mnie - jeśli dalej będzie pan tak głośno bębnić, gdzie indziej usłyszą, że tutaj bębni się o wiele za głośno. Może pan zrobi przerwę albo będzie pan bębnił trochę ci­szej?

Dobrze, Bruno, spróbuję podyktować mojej blasze następny, ci­chy rozdział, chociaż właśnie ten temat woła o ryczącą, wygłodzoną orkiestrę.

WIARA, NADZIEJA, MIŁOŚĆ

Był kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał przepięknie I grać na trąbce. Mieszkał na poddaszu czteropiętrowej kamienicy, trzy­mał cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, i od rana do wieczora pociągał jałowcówkę wprost z butelki. Robił to tak długo, aż nieszczęście go otrzeźwiło. Oskar po dziś dzień nie wierzy tak naprawdę w znaki wróżebne. Jednakże wówczas dosyć było znaków zwiastujących nieszczęście, które wdziewało coraz większe buty, w coraz większych butach robiło coraz większe kroki i zamierzało rozsiewać zło. Oto mój przyjaciel Herbert Truczinski umarł od rany w piersi, którą zadała mu drewniana kobieta. Kobieta nie umarła. Opieczętowano ją i, rzekomo z powodu prac konserwacyjnych, scho­wano w piwnicy muzeum. Lecz nieszczęścia nie można zamknąć w piwnicy. Ze ściekami trafia ono do kanalizacji, wdziera się w prze­wody gazowe, dochodzi do wszystkich mieszkań, i nikt, kto stawia garnek z zupą na niebieskawe płomyki, nie przeczuwa, że oto nieszczęście doprowadza jego żarcie do wrzenia.

Gdy chowano Herberta na cmentarzu we Wrzeszczu, po raz dru­gi zobaczyłem Leo Hysia, którego poznałem na brętowskim cmenta­rzu. Nam wszystkim, matce Truczinskiej, Guście, Fritzowi i Marii Truczinskim, grubej pani Kater, staremu Heilandtowi, który w dni świąt zarzynał matce Truczinskiej króliki Fritza, mojemu domnie­manemu ojcu Matzerathowi, który wspaniałomyślnie, jak to on po­trafił, pokrył co najmniej połowę kosztów pogrzebu, nawet Janowi Brońskiemu, który Herberta prawie nie znał, który przyszedł tylko, I żeby na neutralnym gruncie cmentarza zobaczyć Matzeratha, a może i mnie - nam wszystkim Leo śliniąc się i podając drżące, białe, ple­śniejące rękawiczki składał swoje pomieszane, nie odróżniające radości od cierpienia kondolencje.

Gdy rękawiczki Hysia zatrzepotały ku muzykowi Meynowi, który przyszedł na pół po cywilnemu, na pół w mundurze SA, zdarzyło się coś, co było kolejnym znakiem przyszłego nieszczęścia.

Wyblakła materia rękawiczek zerwała się spłoszona w górę, odfrunęła i pociągnęła za sobą Hysia poprzez groby. Słyszeliśmy, jak krzyczał; lecz owe strzępy słów, które zawisły w koronach cmentarnych drzew, to nie były kondolencje.

Nikt nie odsunął się od muzyka Meyna. A jednak stał on w żałobnym orszaku osamotniony, rozpoznany i napiętnowany przez Hysia i speszony manipulował swoją trąbką którą specjalnie zabrał ze sobą, na której przedtem grał przepięknie nad grobem Herberta. Przepięk­nie, bo Meyn, czego nie robił już od dawna, napił się jałowcówki, bo śmierć Herberta, z którym był w jednym wieku, dotknęła go bole­śnie, podczas gdy mnie i mój bębenek pozbawiła głosu.

Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał prze­pięknie grać na trąbce. Mieszkał na poddaszu naszej czteropiętrowej kamienicy, trzymał cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, i od rana do wieczora pociągał jałowcówkę wprost z butelki, aż wstą­pił - było to, jak mi się zdaje, w końcu dziewięćset trzydziestego szóstego albo na początku trzydziestego siódmego - do kawalerii SA, tam jako trębacz kapeli wojskowej grał na trąbce co prawda o wiele bieglej, ale już nie przepięknie, bo wkładając spodnie do kon­nej jazdy, ze skórą na tyłku, rzucił jałowcówkę i już tylko na trzeźwo dmuchał głośno w swoją blachę.

Gdy SA - manowi Meynowi umarł przyjaciel z lat młodości, Her­bert Truczinski, z którym razem w latach dwudziestych płacił skład­ki członkowskie najpierw komunistycznej grupie młodzieżowej, po­tem Czerwonym Sokołom, gdy mieli zakopać Herberta w ziemi, Meyn chwycił za trąbkę i jednocześnie za butelkę jałowcówki. Chciał bo­wiem zagrać przepięknie, nie zaś trzeźwo i bezbarwnie, nawet jeżdżąc na brunatnym koniu zachował ucho muzyka i dlatego jeszcze na cmentarzu pociągnął łyk i nie zdjął cywilnego płaszcza narzuconego na mundur, aczkolwiek zamierzał dmuchać w trąbkę cmentarną zie­mią na brunatno, choć bez nakrycia głowy.

Był sobie kiedyś SA - man, który po jałowcówce grając przepięk­nie i dźwięcznie na trąbce nad grobem przyjaciela z lat młodości nie zdjął płaszcza narzuconego na kawaleryjski mundur SA. Gdy ów Leo Hyś, który bywa na wszystkich cmentarzach, chciał złożyć żałobni­kom kondolencje, wszyscy je usłyszeli. Tylko SA - man nie miał pra­wa dotknąć białej rękawiczki, bo Leo rozpoznał SA - mana, przestra­szył się i krzycząc głośno odmówił mu rękawiczki i kondolencji. SA - man zaś bez kondolencji i z zimną trąbką poszedł do domu, gdzie w mieszkaniu na poddaszu naszej kamienicy zastał swoje cztery koty.

Był sobie kiedyś SA - man, który nazywał się Meyn. Z czasów, gdy dzień w dzień popijał jałowcówkę i przepięknie grał na trąbce, Meyn zachował w swoim mieszkaniu cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck. Kiedy pewnego dnia SA - man Meyn wrócił z pogrzebu przyjaciela z lat młodości, Herberta Truczinskiego, smut­ny i znowu trzeźwy, bo ktoś odmówił mu kondolencji, znalazł się w mieszkaniu sam na sam z czterema kotami. Koty ocierały się o jego kawaleryjskie buty, a Meyn dał im głowy śledzi w gazetowym papierze, co odciągnęło koty od jego butów. Tego dnia w mieszkaniu wyjątkowo mocno cuchnęło czterema kotami, które były kocurami, z których jeden nazywał się Bismarck i chodził czarny na białych łapach. Meyn nie miał jednak w mieszkaniu ani kropli jałowcówki. Toteż coraz mocniej cuchnęło kotami czy kocurami. Może by kupił jaką butelkę w naszym sklepie kolonialnym, gdyby nie mieszkał na czwartym piętrze pod samym dachem. A tak bał się schodów i bał się ludzi z sąsiedztwa, wobec których nieraz przysięgał, że już ani kro­pelka jałowcówki nie dotknie jego ust muzyka, że zaczyna nowe, trzeźwiuteńkie życie, że odtąd oddaje się cały porządkowi, nie zaś pijaństwom zmarnowanej i wyuzdanej młodości.

Był sobie kiedyś człowiek, który nazywał się Meyn. Gdy pewne­go dnia znalazł się w mieszkaniu na poddaszu sam na sam ze swoimi czterema kocurami, z których jeden nazywał się Bismarck, koci smród drażnił go szczególnie, bo przed południem przeżył coś przykrego, bo ponadto w domu nie było jałowcówki. A ponieważ przykrość i pragnienie rosły i podsycały koci smród, Meyn, który był muzy­kiem z zawodu i członkiem kapeli wojskowej kawalerii SA, chwycił pogrzebacz leżący koło zimnego pieca stałopalnego i tak długo walił kocury, aż uznał, że wszystkie cztery, także kocur imieniem Bismarck, nie żyją; chociaż koci smród w mieszkaniu ani trochę nie zelżał.

Był sobie kiedyś zegarmistrz, który nazywał się Laubschad i miesz­kał na pierwszym piętrze naszej kamienicy w dwupokojowym miesz­kaniu z oknami od podwórza. Zegarmistrz Laubschad był nieżonaty, należał do narodowosocjalistycznej opieki społecznej i Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt. Dobre serce miał Laubschad i zmęczonym lu­dziom, chorym zwierzętom i zepsutym zegarom pomagał odzyskać siły. Gdy pewnego popołudnia zegarmistrz rozmyślając o odbytym przed południem pogrzebie sąsiada siedział zadumany przy oknie, zobaczył, jak muzyk Meyn, mieszkający na czwartym piętrze tej sa­mej kamienicy, wyniósł na podwórze wypełniony do połowy worek po ziemniakach, który był jakby wilgotny u dołu i przeciekał, i wsa­dził do jednego z dwóch śmietników. Ponieważ jednak śmietnik już przedtem był prawie pełny, muzykowi z dużym trudem udało się za­mknąć pokrywę.

Były sobie kiedyś cztery kocury, z których jeden nazywał się Bi­smarck. Te kocury należały do muzyka nazwiskiem Meyn. Ponieważ kocury, które nie były wykastrowane, cuchnęły ostro, aż zatykało, muzyk pewnego dnia, gdy ze szczególnych powodów smród był mu szczególnie niemiły, zatłukł cztery kocury pogrzebaczem, wpakował padlinę do worka po ziemniakach, zniósł tłumok cztery piętra w dół i starał się czym prędzej wrzucić go do śmietnika na podwórzu koło trzepaka, bo workowe płótno było nieszczelne i już na drugim pię­trze zaczęło przeciekać. Ponieważ jednak śmietnik był dość pełny, muzyk musiał workiem upchać śmiecie, żeby zamknąć pokrywę. Ledwie wyszedł na ulicę - bo do cuchnącego kotami, ale pozbawio­nego kotów mieszkania nie chciał wracać - ugniecione śmiecie za­częły z powrotem się rozprężać, uniosły worek, a workiem pokrywę.

Był sobie kiedyś muzyk, który zabił swoje cztery koty, pochował w śmietniku, opuścił dom i poszedł odwiedzić przyjaciół.

Był sobie kiedyś zegarmistrz, który siedział w zamyśleniu przy oknie i obserwował, jak muzyk Meyn wrzucił napełniony do połowy worek do śmietnika, a potem opuścił podwórze, jak w parę chwil po odejściu Meyna pokrywa śmietnika uniosła się i nadal unosiła się coraz wyżej.

Były sobie kiedyś cztery kocury, które pewnego szczególnego dnia cuchnęły szczególnie mocno i dlatego zostały zabite, wepchane do worka i pogrzebane w śmietniku. Koty jednak, z których jeden nazywał się Bismarck, nie były całkiem martwe, uparcie trzymały się życia, jak to koty potrafią. Ruszały się w worku, wprawiały w ruch pokrywę śmietnika i zegarmistrzowi Laubschadowi, który nadal zamyślony siedział przy oknie, zadawały pytanie: zgadnij, co jest w worku, który muzyk Meyn wrzucił do śmietnika?

Był sobie kiedyś zegarmistrz, który nie mógł przyglądać się spo­kojnie, jak w śmietniku coś się rusza. Wyszedł więc z mieszkania na pierwszym piętrze kamienicy, podążył na podwórze, otworzył po­krywę śmietnika, zajrzał do worka, zabrał do siebie cztery zmasakro­wane, ale wciąż jeszcze żywe koty, żeby je pielęgnować. Ale zdechły jeszcze najbliższej nocy pod jego zegarmistrzowskimi palcami i nie pozostało mu nic innego, jak złożyć doniesienie do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, którego był członkiem, i powiadomić lokalne władze partyjne o dręczeniu zwierząt przynoszącym szkodę autory­tetowi partii.

Był sobie kiedyś SA - man, który zabił cztery kocury, a ponieważ kocury nie były jeszcze całkiem martwe i zdradziły go, został zadenuncjowany przez zegarmistrza. Doszło do rozprawy sądowej i SA - man musiał zapłacić karę. Lecz i w SA omawiano wypadek i posta­nowiono SA - mana za niegodne postępowanie wyrzucić z SA. Mimo że w nocy z ósmego na dziewiątego listopada dziewięćset trzydzie­stego ósmego, którą później nazwano nocą kryształową, SA - man poczynał sobie wyjątkowo mężnie, wraz z innymi podpalił synagogę we Wrzeszczu przy Św. Michała, mimo że brał też żywy udział, gdy nazajutrz rano trzeba było zdemolować kilka wybranych przedtem sklepów, cała ta gorliwość nie zdołała zapobiec jego usunięciu z ka­walerii SA. Za nieludzkie dręczenie zwierząt został zdegradowany i skreślony z listy członków. Dopiero w rok później udało mu się wstąpić do Heimwehry, którą potem przejęły Waffen - SS.

Był sobie kiedyś kupiec kolonialny, który pewnego listopadowe­go dnia zamknął sklep, bo w mieście coś się działo, wziął za rękę swojego syna Oskara i pojechał piątką do Złotej Bramy, bo tam, jak w Sopocie i we Wrzeszczu, płonęła synagoga. Synagoga była prawie wypalona, a straż pożarna uważała, żeby ogień nie przerzucił się na inne domy. Przed ruinami mundurowi i cywile nosili księgi, przedmioty sakralne i osobliwe materie. Stertę podpalono, a kupiec kolonialny skorzystał z okazji, by ogrzewać swoje palce i uczucia nad publicznym ogniskiem. Natomiast jego syn, Oskar, widząc, że ojciec jest tak zajęty i rozpłomieniony, wymknął się niepostrzeżenie i po­śpieszył w stronę pasażu Zbrojowni, bo niepokoił się o swoje bębenki z biało - czerwono lakierowanej blachy.

Był sobie kiedyś handlarz zabawek, który nazywał się Sigismund Markus i sprzedawał między innymi także biało - czerwono lakierowane blaszane bębenki. Wspomniany przed chwilą Oskar był głównym odbiorcą tych blaszanych bębenków, bo z zawodu był blaszanym bębnistą i bez blaszanego bębenka nie mógł i nie chciał żyć. I Toteż spod płonącej synagogi podążył do pasażu Zbrojowni, bo tam mieszkał stróż jego bębenków; ale znalazł go w takim stanie, jaki od tej pory uniemożliwiał mu, przynajmniej na tym świecie, sprzedawa­nie blaszanych bębenków.

Oni, ci sami pirotechnicy, od których ja, Oskar, jak mi się zdawa­ło, uciekłem, odwiedzili już Markusa przede mną, zanurzyli pędzel w farbie i pismem sütterlinowskim napisali mu w poprzek wystawy: „Żydowska świnia”, potem, może niezadowoleni ze swojego cha­rakteru pisma, stłukli obcasami szybę wystawy, tak że tytułu, jaki mu przyznali, można się było tylko domyślić. Gardząc drzwiami weszli przez wybitą szybę do sklepu i teraz na swój jednoznaczny sposób bawili się tam dziecięcymi zabawkami.

Zastałem ich jeszcze przy zabawie, gdy i ja wszedłem przez wy­stawę do sklepu. Kilku spuściło spodnie, wycisnęło brunatne kiełba­sy, w których widać jeszcze było na pół strawiony groch, na żaglow­ce, małpki grające na skrzypkach i moje bębenki. Wyglądali wszyscy jak muzyk Meyn, mieli jak on mundury SA, ale Meyna tam nie było; jak i tych, którzy tam byli, nie było gdzie indziej. Jeden wyciągnął sztylet. Rozpruwał lalki i za każdym razem był jakby rozczarowany, gdy z wypchanych tułowi i członków sypały się jedynie trociny.

Martwiłem się o moje bębenki. Moje bębenki im się nie podoba­ły. Moja blacha nie przetrzymała ich gniewu, musiała milczeć i ulec. Markus natomiast umknął przed ich gniewem. Gdy chcieli porozma­wiać z nim w jego biurze, nie zapukali, tylko wyłamali drzwi, cho­ciaż nie były zamknięte na klucz.

Handlarz zabawek siedział za biurkiem. Miał, jak zwykle, zarę­kawki na swoim ciemnoszarym codziennym ubraniu. Drobiny łupie­żu na ramionach zdradzały, że cierpiał na chorobę włosów. Jeden, co powsadzał sobie kukiełki na palce, szturchnął go twardo kukiełkową babcią, ale z Markusem nie można już było rozmawiać, nie można już było go obrazić. Przed nim na blacie biurka stała szklanka, którą pragnienie kazało mu widocznie opróżnić akurat w owej chwili, gdy od rozpryskującego się krzyku szyby wystawowej zaschło mu w gardle.

Był sobie kiedyś blaszany bębnista, który nazywał się Oskar. Gdy zabrano mu handlarza zabawek i spustoszono jego sklep, przeczuł, że dla takich karłowatych blaszanych bębnistów jak on idą ciężkie czasy. Opuszczając sklep wygrzebał więc sobie z rumowiska jeden cały i dwa niezbyt uszkodzone bębenki, obwieszony nimi wysunął się z pasażu Zbrojowni, aby na Targu Węglowym poszukać ojca, który być może i jego szukał. Na dworze było późne listopadowe przedpołudnie. Koło Teatru Miejskiego, nie opodal przystanku tram­wajowego, stały pobożne kobiety i zmarznięte brzydkie dziewczyny, które rozdawały religijne pisma, zbierały pieniądze do puszek i uka­zywały na dwóch kijach transparent z cytatem z Listu do Koryntian, rozdział trzynasty. „Wiara - nadzieja - miłość” - odczytał Oskar i mógł manipulować owymi trzema słówkami jak żongler butelkami: łatwowierny, być przy nadziei, wolna miłość, huta Dobrej Nadziei, napój miłosny, zebranie wierzycieli. Czy wierzysz, że jutro będzie deszcz? Cały łatwowierny lud wierzył w świętego Mikołaja. Ale święty Mikołaj był w rzeczywistości gazownikiem. Zdaje się, że pach­nie orzechami i migdałami. Ale pachniało gazem. Zdaje się, że nie­długo będziemy mieli pierwszą niedzielę adwentu. I odkręca się pierw­szą, drugą, trzecią i czwartą niedzielę adwentu, jak odkręca się kurki gazowe, żeby pachniało wiarygodnie orzechami i migdałami, żeby wszystkie dziadki do orzechów mogły urnie wierzyć:

On przyjdzie! Przyjdzie! Któż jednak przyszedł? Dzieciątko Je­zus, Zbawiciel? Czy też przyszedł niebieski gazownik z licznikiem pod pachą, który tyka bez przerwy? I powiedział: Jam jest Zbawiciel tego świata, beze mnie nie moglibyście gotować. I wdawał się w rozmowy, oferował korzystną taryfę, odkręcał świeżo wyczyszczone gazowe kurki i pozwalał wydzielać się Duchowi Świętemu, żeby I można było ugotować gołębia. I rozdawał orzechy i migdały w łupi­nach, które natychmiast rozłupywano, a jednocześnie wydzielali się oni: Duch Święty i gaz, tak że łatwowierni w gęstym i niebieskawym powietrzu bez trudu we wszystkich gazownikach przed domami to­warowymi widzieli świętych Mikołajów i Dzieciątka Jezus, w każ­dej wielkości i w każdej cenie. I dzięki temu wierzyli w gazownię, poza którą nie ma zbawienia, która wznoszącymi się i opadającymi gazometrami symbolizowała los i po normalnych cenach urządzała czas adwentu; w zapowiadane przez nią Boże Narodzenie wierzyło co prawda wielu, lecz jej męczące święta przeżyli tylko ci, dla któ­rych nie wystarczył zapas migdałów i orzechów - chociaż wszyscy wierzyli, że jest ich pod dostatkiem.

Ale odkąd wiara w świętego Mikołaja okazała się wiarą w gazownika, nie zważając na kolejność Listu do Koryntian, próbowano miłości: Kocham cię, mówiło się, och, jak cię kocham. Czy ty też siebie kochasz? Kochasz mnie, powiedz, naprawdę mnie kochasz? Ja też kocham siebie. I z czystej miłości nazywali się rzodkiewkami, kochali rzodkiewki, gryźli się, jedna rzodkiewka z miłości odgryzała główkę drugiej. I opowiadali sobie o przykładach cudownej, niebiań­skiej, ale i ziemskiej miłości między rzodkiewkami i tuż przed ugry­zieniem szeptali rześko, głośno, ostro: Powiedz, rzodkiewko, kochasz mnie? Ja też kocham siebie.

Ale odkąd z miłości poodgryzali sobie główki, a wiara w gazownika została uznana za religię państwową, po wierze i przewidzianej góry miłości pozostał już trzeci tylko bubel z Listu do Koryntian: nadzieja. I podczas gdy oni mieli jeszcze do chrupania rzodkiewki, i orzechy i migdały, żywili już nadzieję, że wkrótce będzie koniec, aby mogli zacząć od nowa albo kontynuować, po muzyce końcowej albo jeszcze w czasie muzyki końcowej spodziewając się, że niebawem będzie koniec końca. I wciąż jeszcze nie wiedzieli, czego koniec. Mieli tylko nadzieję, że wkrótce będzie koniec, już jutro koniec, oby jeszcze nie dzisiaj koniec; bo cóż mieliby począć z nagłym końcem. A gdy potem nastąpił koniec, szybko zrobili z niego pełen nadziei początek; bo w tym kraju koniec zawsze jest początkiem i nadzieją w każdym, nawet najbardziej ostatecznym końcu. I tak też jest napi­sane: Póki człowiek ma nadzieję, będzie wciąż zaczynał od nowa pełne nadziei kończenie.

Ja natomiast nie wiem. Nie wiem na przykład, kto się dzisiaj kryje pod brodami świętych Mikołajów, nie wiem, co oni mają w worku, nie wiem, jak się przykręca i zamyka gazowe kurki; bo znów prze­pływa adwent, a może nadal, nie wiem, na próbę, nie wiem; dla kogo ma być ta próba, nie wiem, czy mogę wierzyć, że oni, miejmy na­dzieję, z miłością czyszczą gazowe kurki, żeby zapiały, nie wiem, którego ranka, którego wieczoru, nie wiem, czy to zależy od pory dnia; bo miłość nie zna pór dnia, a nadzieja nie ma końca, a wiara nie zna granic, tylko wiedza i niewiedza skrępowane są czasem i grani­cami i najczęściej kończą się przedwcześnie już przy brodach, wor­kach, migdałach w łupinie, aż znów muszę powiedzieć: nie wiem, och, nie wiem, czym, na przykład, nadziewają kiszki, czyje trzewia są potrzebne, żeby można je było nadziać, nie wiem czym, choć ceny za każde nadzienie, drobne lub grube, są czytelne, nie wiem, co się mieści w cenie, nie wiem, z jakich słowników biorą nazwy dla na­dzień, nie wiem, czym nadziewają zarówno słowniki, jak kiszki, nie wiem, czyim mięsem, nie wiem, czyim językiem: słowa znaczą, rzeźnicy milczą, ja kraję plasterki, ty otwierasz książki, ja czytam, co mi smakuje, ty nie wiesz, co ci smakuje: plasterki kiełbasy i cytaty z kiszek i książek - i nigdy się nie dowiemy, kto musiał ucichnąć, zamilknąć, żeby można było nadziać kiszki, żeby mogły przemówić książki, napakowane, upchane, bardzo gęsto zapisane, nie wiem, domyślam się: ci sami rzeźnicy nadziewają słowniki i książki mową i farszem, nie ma żadnego Pawła, ten człowiek nazywał się Szaweł i był Szawłem, i jako Szaweł opowiadał ludziom z Koryntu o nie­zmiernie tanich kiełbasach, które nazywał wiarą, nadzieją i miłością, które chwalił za lekkostrawność, które dziś jeszcze, pod postacią coraz to innego Szawła, potrafi ludziom wmówić.

Mnie natomiast zabrali handlarza zabawek, chcieli wraz z nim usunąć ze świata wszystkie zabawki.

Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i umiał prze­pięknie grać na trąbce.

Był sobie kiedyś handlarz zabawek, który nazywał się Markus i sprzedawał biało - czerwono lakierowane blaszane bębenki.

Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i miał cztery koty, a jeden z nich nazywał się Bismarck.

Był sobie kiedyś bębnista, który nazywał się Oskar i był zdany na handlarza zabawek.

Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn i zatłukł po­grzebaczem cztery koty.

Był sobie kiedyś zegarmistrz, który nazywał się Laubschad i na­leżał do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt.

Był sobie kiedyś bębnista, który nazywał się Oskar, a oni zabrali mu jego handlarza zabawek.

Był sobie handlarz zabawek, który nazywał się Markus i zabrał ze sobą wszystkie zabawki świata.

Był sobie kiedyś muzyk, który nazywał się Meyn, a jeśli nie umarł, to żyje do dziś i znów przepięknie gra na trąbce.


KSIĘGA DRUGA

GRUCHOT

Dzień odwiedzin: Maria przyniosła mi nowy bębenek. Gdy ra­zem z blachą chciała mi podać ponad kratą łóżka kwit ze sklepu z zabawkami, powstrzymałem ją machnięciem ręki, nacisnąłem dzwo­nek u wezgłowia, aż wszedł Bruno, mój pielęgniarz, i zrobił to, co robi zawsze, ilekroć Maria przynosi nowy, opakowany w niebieski papier blaszany bębenek. Rozsznurował paczkę, rozwinął papier i upuścił na podłogę, aby po niemal uroczystym wydobyciu bębenka starannie go złożyć. Potem dopiero kroczył Bruno - a jeśli mówię „kroczył”, mam na myśli krok uroczysty - z nową blachą ku umy­walce, puszczał ciepłą wodę i ostrożnie, żeby nie zadrapać białego i czerwonego lakieru, usuwał z obrzeża bębenka naklejoną cenę.

Gdy po krótkiej, niezbyt męczącej wizycie Maria zbierała się do odejścia, wzięła starą blachę, którą rozbiłem opisując plecy Herberta Truczinskiego oraz drewnianą rzeźbę dziobową i może trochę zbyt dowolnie komentując pierwszy List do Koryntian, wzięła, żeby po­łożyć ją w naszej piwnicy obok tych wszystkich zużytych blach, któ­re służyły mi do celów po części zawodowych, po części prywat­nych.

Przed wyjściem Maria powiedziała jeszcze: - W piwnicy to już niedużo zostało miejsca. Chciałabym tylko wiedzieć, gdzie mam zło­żyć ziemniaki na zimę.

Uśmiechając się puściłem mimo uszu wyrzut przemawiającej usta­mi Marii pani domu i poprosiłem, żeby na wysłużonym bębenku wypisała, jak należy, czarnym atramentem kolejny numer, a zanoto­wane przeze mnie na kartce daty i zwięzłe dane z życiorysu blachy przeniosła do owego diariusza, który od lat wisi na wewnętrznej stro­nie drzwi piwnicy i poczynając od roku dziewięćset czterdziestego dziewiątego wie wszystko o moich bębenkach.

Maria ulegle skinęła głową i pocałowała mnie na pożegnanie. Moje zamiłowanie do porządku nadal jest dla niej niepojęte, trochę nawet niesamowite. Oskar dobrze rozumie wątpliwości Marii, bo sam nie wie, czemu tego rodzaju pedanteria czyni z niego kolekcjonera roz­bitych blaszanych bębenków. Poza tym, jak dawniej, tak i teraz, nie chciałby więcej oglądać owej sterty złomu w piwnicy mieszkania w Bilk. Wie przecież z doświadczenia, że dzieci gardzą zbiorami oj­ców, że i jego syn Kurt pewnego dnia, gdy obejmie dziedzictwo, bę­dzie w najlepszym razie gwizdał na te wszystkie nieszczęsne bęben­ki.

Cóż mi zatem każe co trzy tygodnie wypowiadać wobec Marii życzenia, które, jeśli będą spełniane regularnie, zapchają kiedyś piw­nicę, tak że nie będzie gdzie składać ziemniaków na zimę?

Rzadko, coraz rzadziej przebłyskujące urojenie, że moimi kale­kimi instrumentami mogłoby się kiedyś zainteresować muzeum, po­jawiło się dopiero wtedy, gdy w piwnicy leżało już kilka tuzinów blach. Nie można więc dopatrywać się tutaj początków zbierackiej manii. Raczej - a im głębiej się zastanawiam, tym bardziej wydaje mi się to prawdopodobne - przyczyną tego zbieractwa jest zwyczaj­ny kompleks: kto wie, czy któregoś dnia nie skończą się blaszane bębenki, nie staną się rzadkością, nie zostaną zakazane, nie ulegną zniszczeniu. Może któregoś dnia Oskar będzie musiał dać blacharzo­wi do naprawy kilka nie za bardzo sfatygowanych blach, aby przy jego pomocy przetrwać z połatanymi weteranami straszne, pozba­wione bębenków czasy.

Podobnie, choć używając innych określeń, wyrażają się o przy­czynie mego instynktu zbierania lekarze zakładu dla nerwowo cho­rych. Pani doktor Hornstetter dopytywała się nawet, którego dnia narodził się ów kompleks. Mogłem jej podać dokładną datę: dzie­wiątego listopada w dziewięćset trzydziestym ósmym, bo tego dnia straciłem Sigismunda Markusa, zarządcę mojego bębenkowego ma­gazynu. Jeśli już po śmierci mojej biednej mamy trudno było w od­powiednim czasie wejść w posiadanie nowego bębenka, bo czwart­kowe wizyty w pasażu Zbrojowni z konieczności ustały, Matzerath niewiele dbał o moje instrumenty, a Jan Broński bywał u nas coraz rzadziej - to o ileż bardziej rozpaczliwa stała się moja sytuacja, gdy splądrowano sklep zabawkarza, a widok Markusa siedzącego za uprzątniętym biurkiem uświadomił mi: Markus już ci nie podaruje bębenka, Markus nie będzie więcej handlował zabawkami, Markus na zawsze zerwał stosunki handlowe z ową firmą, która dotychczas wyrabiała i dostarczała ci pięknie lakierowane biało - czerwone bę­benki.

Nie chciałem jednak wtedy uwierzyć, że wraz ze śmiercią zabaw­karza skończył się ów wczesny i stosunkowo pogodny czas bębnie­nia, i z rumowiska, w jakie zamieniono sklep Markusa, wybrałem sobie jedną nie uszkodzoną i dwie jedynie na brzegach poobijane blachy, zaniosłem łup do domu i myślałem, że postąpiłem bardzo przezornie.

Ostrożnie obchodziłem się z tą trójką, bębniłem z rzadka, już tyl­ko w razie potrzeby, odmawiałem sobie całych bębenkowych popo­łudni i, dość niechętnie, bębenkowych śniadań, po których lżej było mi znieść rozpoczęty dzień. Oskar uprawiał ascezę, chudł, musiał chodzić do doktora Hollatza i jego coraz bardziej kościstej asystent­ki, siostry Ingi. Dawali mi słodkie, kwaśne, gorzkie i pozbawione smaku lekarstwa, przypisywali winę gruczołom, których nadczynność, to znów niedoczynność, zdaniem doktora Hollatza, odbijała się ujemnie na moim zdrowiu.

Chcąc uniknąć spotkań z Hollatzem, Oskar uprawiał ascezę z większym umiarem, ponownie przybrał na wadze, latem dziewięć­set trzydziestego dziewiątego był niemal dawnym, trzyletnim Oska­rem, który odzyskanie pucołowatych policzków okupił doszczętnym rozbiciem ostatniego, pochodzącego jeszcze ze sklepu Markusa bę­benka. Podziurawiona blacha obluzowała się i klekotała, pozbywała się białego i czerwonego lakieru, rdzewiała i brzęcząc nieprzyjemnie wisiała mi na brzuchu.

Nie miało sensu zwracać się o pomoc do Matzeratha, chociaż był on z natury chętny do pomocy, nawet dobroduszny. Od śmierci mojej biednej mamy ten człowiek myślał już tylko o swoich partyjnych dyrdymałkach, wyżywał się na konferencjach zellenleiterów, a koło północy, mocno podpity, rozmawiał w naszej bawialni głośno i po­ufale z oprawionymi w czarne ramy podobiznami Hitlera i Beethovena, domagał się, by geniusz tłumaczył mu przeznaczenie, a wódz - opatrzność, na trzeźwo zaś upatrywał swoje przeznaczenie w zbiórce na Pomoc Zimową.

Niechętnie wspominam te kwestarskie niedziele. Jednej z takich niedziel podjąłem przecież rozpaczliwą próbę pozyskania nowego bębenka. Matzerath, który przed południem kwestował na Głównej pod kinami, także pod domem towarowym Sternfelda, przyszedł w południe do domu i odgrzał nam zrazy królewieckie. Po tym smacz­nym, jak jeszcze dziś pamiętam, jedzeniu - Matzerath nawet jako wdowiec gotował niezwykle chętnie i wyśmienicie - zmęczony kwestarz położył się na kozetce, żeby uciąć sobie drzemkę. Ledwie zachrapał, zdjąłem z fortepianu napełnioną do połowy kwestarską blaszankę, z tym przedmiotem, który miał kształt puszki od konserw, schowałem się w sklepie pod kontuarem i zacząłem obrabiać naj­śmieszniejszą ze wszystkich blachę. Nie znaczy to, żebym chciał się wzbogacić miedziakami. Wpadłem na głupi pomysł, aby wypróbować puszkę jako bębenek. Choćbym nie wiem jak uderzał i wymie­niał pałeczki, stale padała jedna i ta sama odpowiedź: „Co łaska na Pomoc Zimową! Niech nikt nie głoduje, niech nikt nie marznie! Co łaska na Pomoc Zimową!”

Po pół godzinie zrezygnowałem, wyjąłem z kasy sklepowej pięć fenigów, ofiarowałem je na Pomoc Zimową i wzbogaconą w ten spo­sób puszkę odniosłem na fortepian, żeby Matzerath nie musiał jej szukać i mógł klekocząc na Pomoc Zimową zabijać pozostałe godzi­ny niedzieli.

Ta nieudana próba uleczyła mnie na zawsze. Nigdy więcej nie próbowałem na serio używać puszki od konserw, odwróconego wia­dra, dna miednicy w charakterze bębenka. Jeśli to jednak robiłem, staram się o tych niesławnych epizodach zapomnieć i na tych kart­kach nie udzielam im miejsca albo udzielam jak najmniej. Puszka od konserw to nie blaszany bębenek, wiadro to wiadro, a w miednicy człowiek albo się myje, albo pierze skarpetki. Jak dziś nie ma żadnej namiastki, tak nie było jej już wówczas: blaszany bębenek w biało - czerwone płomyki mówi sam za siebie, nie potrzebuje więc rekla­my.

Oskar był sam, zdradzony i sprzedany, jakże miał zachować na stałe swoją trzyletnią twarz, skoro brakowało mu rzeczy najpotrzeb­niejszej - bębenka? Wszystkie te długoletnie fortele, jak przypadko­we nocne moczenie się, dziecinne odklepywanie co wieczór pacie­rza, strach przed świętym Mikołajem, który w rzeczywistości nazywał się Greff, niestrudzone zadawanie trzyletnich, typowo pociesznych pytań: dlaczego auta mają koła? - cały ten ogromny wysiłek, którego oczekiwali po mnie dorośli, musiałem podejmować bez bębenka, byłem bliski rezygnacji i z tej przyczyny rozpaczliwie szukałem tego, który wprawdzie nie był moim ojcem, ale najprawdopodobniej mnie spłodził; koło polskiego osiedla przy Okrężnej Oskar czekał na Jana Brońskiego.

Po śmierci mojej biednej mamy niekiedy prawie przyjacielskie stosunki między Matzerathem a z czasem awansowanym na referen­darza wujem rozluźniły się, jeśli nie za jednym zamachem i nagle, to przecież stopniowo, a im bardziej zaostrzała się sytuacja polityczna, tym były chłodniejsze, mimo najpiękniejszych wspólnych wspomnień. Wraz z rozkładem smukłej duszy i bujnego ciała mamy rozkładała się przyjaźń dwóch mężczyzn, którzy przeglądali się obaj w tej du­szy, którzy sycili się obaj tym ciałem, którzy teraz, gdy zabrakło owego pokarmu i owego wypukłego zwierciadła, nie znajdowali nic bar­dziej niedoskonałego niż swoje politycznie przeciwstawne, palące jednak ten sam tytoń męskie zebrania. Ale Poczta Polska i konferen­cja zellenleiterow obradujących bez marynarek nie mogą zastąpić pięknej i nawet w wiarołomstwie czułej kobiety. Mimo całej ostroż­ności - Matzerath musiał liczyć się z klientelą i partią, Jan z kierow­nictwem Poczty - w krótkim okresie między śmiercią mojej biednej mamy a zgonem Sigismunda Markusa dochodziło jednak do spotkań obu moich domniemanych ojców.

Koło pomocy dwa lub trzy razy w miesiącu słychać było, jak kłyk­cie Jana stukają w szyby naszej bawialni. Kiedy Matzerath odsuwał firankę i uchylał okno, zakłopotanie z obu stron było ogromne; aż jeden czy drugi znajdował zbawcze słowo, proponował skata o póź­nej godzinie. Ściągali Greffa ze sklepu warzywnego, a jeśli Greff nie chciał, nie chciał ze względu na Jana, nie chciał, bo jako były druży­nowy skautów - z biegiem czasu rozwiązał swoją grupę - musiał być ostrożny, poza tym w skata grał źle i niezbyt chętnie, to tym trzecim był najczęściej piekarz Aleksander Scheffler. Co prawda i mistrz pie­karski niechętnie siadał przy jednym stole z wujem Janem, ale pewne przywiązanie do mojej biednej mamy, które niczym dziedzictwo prze­niosło się na Matzeratha, jak również zasada Schefflera, że kupcy detaliści powinni trzymać się razem, nakazywały krótkonogiemu pie­karzowi spieszyć się z Kuźniczek na wezwanie Matzeratha, siadać przy stole w naszej bawialni, białymi, stoczonymi przez mąkę palca­mi tasować karty i rozdawać jak bułeczki między zgłodniały lud.

Ponieważ te zakazane gry zaczynały się przeważnie dopiero po północy i przerywane były koło trzeciej nad ranem, gdy Scheffler musiał iść do piekarni, bardzo rzadko udawało mi się, unikając jakie­gokolwiek hałasu, wymknąć w nocnej koszuli z łóżeczka i niepo­strzeżenie, bez bębenka, dotrzeć do cienistego zakątka pod stołem.

Jak państwo zauważyliście już przedtem, pod stołem od dawien dawna nadarzała mi się okazja do najciekawszych obserwacji: doko­nywałem porównań. Lecz jakże od śmierci mojej biednej mamy zmie­niło się wszystko! Oto Jan Broński, na górze zachowując ostrożność, a jednak przegrywając partię za partią, na dole nie próbował stopą w skarpetce śmiałych podbojów między udami mojej mamy. Pod kar­cianym stołem tamtych lat nie było już erotyki, nie mówiąc o miło­ści. Sześć nogawek, ukazując różne wzorki w jodełkę, opinało sześć gołych lub odzianych w kalesony, mniej lub bardziej owłosionych męskich nóg; nogi te na dole starały się sześciokrotnie uniknąć choć­by przypadkowego zetknięcia, na górze zaś, uproszczone i powięk­szone w tułowie, głowy, ramiona, oddawały się grze, która ze wzglę­dów politycznych powinna była być zabroniona, która jednak w każdym wypadku przegranej lub wygranej partii pozwalała na usprawiedliwienie, także na triumf: oto Polska przegrała granda z ręki; oto przed chwilą Wolne Miasto Gdańsk wygrało gładko dla Wielkoniemieckiej Rzeszy zwykłe dzwonki.

Można było sobie wyobrazić dzień, kiedy skończą się te gry ma­newrowe - jak pewnego dnia kończą się wszystkie manewry i z racji tak zwanego rzeczywistego wybuchu na powiększonej płaszczyźnie zamieniają się w nagie fakty.

W początkach lata dziewięćset trzydziestego dziewiątego okaza­ło się, że Matzerath na cotygodniowych konferencjach zellenleiterów znalazł bardziej odpowiednich partnerów do skata niż polski urzędnik pocztowy i były drużynowy skautów. Jan Broński chcąc nie chcąc przypomniał sobie o obozie, który był mu przeznaczony, i przestawał z ludźmi z Poczty, na przykład z kalekim woźnym Kobielą, który od czasów służby w legendarnych Legionach marszałka Piłsudskiego miał jedną nogę o kilka centymetrów krótszą. Mimo tej krótszej nogi Kobiela był dobrym woźnym, a więc majster - klepką, po którego ewentualnej życzliwości mogłem się spodziewać wyreperowania mojego chorego bębenka. Jedynie dlatego, że droga do Kobieli prowadziła przez Jana Brońskiego, prawie każdego popołu­dnia koło szóstej, nawet w największy sierpniowy skwar, stawałem w pobliżu polskiego osiedla i czekałem na Jana, który po służbie na ogół punktualnie wracał do domu. Nie nadchodził. Nie zadając sobie właściwie pytania: co porabia twój domniemany ojciec po fajerancie? - czekałem często do siódmej, wpół do ósmej. Ale on nie nad­chodził. Mógłbym zajść do ciotki Jadwigi. Być może Jan był chory, miał gorączkę albo złamaną nogę w gipsie. Oskar jednak nie ruszał się z miejsca i poprzestawał na tym, że co jakiś czas wpatrywał się w okna i firanki mieszkania referendarza. Osobliwy lęk powstrzy­mywał Oskara przed odwiedzinami u ciotki Jadwigi, której ciepłe, macierzyńskie spojrzenie krowich oczu budziło w nim smutek. Nie przepadał też za dziećmi Brońskich, które przypuszczalnie były jego przyrodnim rodzeństwem. Obchodziły się z nim jak z lalką. Chciały się nim bawić, używać jak zabawkę. Jakim prawem piętnastoletni Stefan, niemal rówieśnik Oskara, traktował go po ojcowsku, zawsze pouczająco i z góry? A czy owa dziesięcioletnia Marga z warkocza­mi i tłustą buzią jak księżyc w pełni nie widziała w Oskarze bezwol­nego manekina, który godzinami można było czesać, szczotkować, obciągać mu ubranko i wychowywać? Oczywiście oboje widzieli we mnie anormalne, godne pożałowania karłowate dziecko, sami uwa­żali się za zdrowych i rokujących wielkie nadzieje, byli też ulubieńcami babki Koljaiczkowej, której niestety musiało być trudno mnie upatrzyć sobie na ulubieńca. Nie wystarczały mi bajki i książeczki z obrazkami. To, czego oczekiwałem od babki, co nawet jeszcze dziś szeroko i z wielką przyjemnością opisuję, było bardzo jednoznaczne i dlatego bardzo rzadko osiągalne: Oskar ledwie ją zobaczył, chciał iść w ślady dziadka Koljaiczka, chciał dać nurka pod spódnice i gdyby to było możliwe, nigdy już nie oddychać gdzie indziej.

Czegóż ja nie wyczyniałem, żeby dostać się pod spódnice babki! Nie mogę powiedzieć, że nie lubiła, gdy Oskar tam siedział. Ociąga­ła się tylko, odpędzała mnie też najczęściej, każdemu chyba, kto byłby choć w połowie podobny do Koljaiczka, udzieliłaby schronienia, tylko ja, który nie miałem ani figury, ani wiecznie kuszących zapałek podpalacza, musiałem wymyślać konie trojańskie, żeby przedostać się do twierdzy.

Oskar widzi siebie bawiącego się gumową piłką jak prawdziwy klatek, obserwuje, jak ów Oskar przypadkiem posyła piłkę pod spódnice, a potem podąża za okrągłym pretekstem, zanim babka zdoła przejrzeć podstęp i zwrócić mu piłkę. Jeśli było to w obecności doro­słych, babka nigdy nie tolerowała mnie długo pod spódnicami. Do­rośli pokpiwali z niej, przypominali w słowach nieraz dwuznacznych jej narzeczeńskie czasy na jesiennym kartoflisku, przyprawiali bab­ce, która z natury nie była blada, o gwałtowny i długotrwały rumieniec, z czym sześćdziesięciolatce o prawie białych włosach było całkiem do twarzy.

Jeśli jednak moja babka Anna była sama - zdarzało się to rzadko, od śmierci mojej biednej mamy widywałem ją zresztą coraz rzadziej, prawie wcale, odkąd musiała zwinąć stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu - tolerowała mnie chętniej i dłużej pod spódnicami ziemniaczanego koloru. Nie trzeba było nawet głupiego podstępu z jeszcze głupszą gumową piłką, żeby tam się dostać. Pełzając z bębenkiem po podłodze, wysuwając jedną nogę, drugą odpychając się od mebli, zmierzałem w stronę babcinej góry, dotarłszy do stóp uno­siłem pałeczkami czterokrotną zasłonę, byłem już w środku, cztero­krotnie i równocześnie opuszczałem kurtynę, pozostawałem minut­kę bez ruchu i cały, oddychając wszystkimi porami, chłonąłem ostry zapach lekko zjełczałego masła, który zawsze, niezależnie od pory roku, panował pod owymi czterema spódnicami. Dopiero potem Oskar zaczynał bębnić. Wiedział przecież, czego babka chętnie słuchała, wystukiwał więc październikowy szum deszczu, podobny do tego, jaki musiała słyszeć wówczas przy ognisku z naci ziemniaczanej, gdy pod spódnice wśliznął się jej Koljaiczek z zapachem zaciekle ściganego podpalacza. Z pałeczek spadał na blachę drobny, ukośny deszcz, aż nade mną rozbrzmiewały westchnienia i imiona świętych, niech państwo sami przypomną sobie tutaj owe westchnienia i imio­na świętych, które rozbrzmiewały wtedy w osiemset dziewięćdzie­siątym dziewiątym, gdy babka siedziała w deszczu, a Koljaiczek w suchym i bezpiecznym schronieniu.

Gdy w sierpniu dziewięćset trzydziestego dziewiątego naprze­ciwko polskiego osiedla czekałem na Jana Brońskiego, myślałem często o babce. Mogłoby się przecież zdarzyć, że przyjechała w od­wiedziny do ciotki Jadwigi. Jakkolwiek kusząca była myśl, aby sie­dząc pod spódnicami wdychać zapach zjełczałego masła, nie wspi­nałem się dwa piętra w górę, nie dzwoniłem do drzwi z tabliczką: Jan Broński. Cóż Oskar mógłby ofiarować swojej babce? Jego bębenek był rozbity, jego bębenek stracił głos, jego bębenek zapomniał, jak szumi deszcz, który w październiku spada drobno i ukośnie na ogni­sko z naci ziemniaczanej. A ponieważ u babki Oskara można było coś wskórać tylko efektami akustycznymi jesiennych opadów, pozo­stał na Okrężnej, patrzył na owe tramwaje, które dzwoniąc przemyka­ły Poligonową to w górę, to w dół i obsługiwały wszystkie linię pięć.

Czy jeszcze czekałem na Jana? Czy już nie zrezygnowałem, a jeśli nie ruszałem się z miejsca, to tylko dlatego, że nie obmyśliłem jeszcze odpowiedniej formy rezygnacji? Dłuższe czekanie oddziału­je wychowawczo. Dłuższe czekanie może jednak również skusić cze­kającego do tak szczegółowego wyobrażenia sobie spodziewanej sceny powitania, że oczekiwany nie będzie miał żadnej szansy uda­nego zaskoczenia. Mimo to Jan zaskoczył mnie. Ogarnięty ambicją, żebym zobaczył go pierwszy, powitał nie przygotowanego resztkami bębenka, nie ruszałem się z miejsca, napięty, z pałeczkami w pogoto­wiu. Żeby na wstępie uniknąć długich wyjaśnień, chciałem mocnym uderzeniem i nagłym krzykiem blachy ukazać moją rozpaczliwą sy­tuację, mówiłem sobie: jeszcze pięć tramwajów, jeszcze trzy, jeszcze ten tramwaj, przygotowując się na najgorsze wyobrażałem sobie, że Brońscy na życzenie Jana zostali przeniesieni do Modlina czy War­szawy, widziałem go jako referendarza na poczcie w Bydgoszczy lub Toruniu, łamiąc wszystkie poprzednie przysięgi przeczekałem jesz­cze jeden tramwaj i odwróciłem się już w stronę domu, gdy z tyłu ktoś chwycił Oskara, ktoś dorosły zakrył mu oczy.

Poczułem miękkie, pachnące wykwintnym mydłem, przyjemnie suche męskie dłonie; poczułem Jana Brońskiego.

Kiedy mnie puścił i śmiejąc się uderzająco głośno obrócił ku so­bie, było za późno, żeby demonstrować na blasze moją fatalną sytuację. Toteż obie pałeczki wsunąłem równocześnie pod płócienne szelki krótkich spodni, w owym czasie, gdy nikt się mną nie zajmował, brudnych i wystrzępionych koło kieszeni. Mając wolne ręce wysoko uniosłem zawieszony na nędznym sznurku bębenek, oskarżająco wysoko, ponad głowę, tak wysoko, jak proboszcz Wiehnke podczas Mszy unosił hostię, mógłbym też powiedzieć: oto jest ciało moje i krew moja, nie powiedziałem jednak ani słówka, tylko wysoko unio­słem udręczony metal, nie pragnąłem też istotnej, być może cudow­nej przemiany; domagałem się naprawy mojego bębenka, nic więcej.

Jan od razu przerwał swój niestosowny i, jak wyczułem, nerwo­wo wysilony śmiech. Dostrzegł, czego nie można było nie dostrzec, dostrzegł mój bębenek, oderwał wzrok od pogniecionej blachy, po­szukał moich lśniących, wciąż jeszcze autentycznie trzyletnich oczu, z początku widział tylko dwie tak samo nic nie mówiące tęczówki, w nich błyszczące światła, odbicia, to wszystko, co przypisuje się wyrazowi oczu, w końcu, gdy musiał stwierdzić, że w moim spojrze­niu odbija się to samo co w jakiejkolwiek ulicznej kałuży, zebrał całą swoją dobrą wolę, wszystko, co zachowało się w jego pamięci, i zmusił się, żeby w parze moich oczu odnaleźć owo szare co prawda, lecz podobnie wykrojone spojrzenie mamy, w którym przecież bądź co bądź przez kilka lat odbijała się przychylność dla niego lub namięt­ność. Może też zaskoczyło go własne odbicie, co nadal nie miało jeszcze oznaczać, że Jan był moim ojcem, a ściślej mówiąc, moim rodzicem. Bo jego oczy, oczy mamy i moje odznaczały się tą samą naiwnie podstępną, promiennie głupią pięknością, z którą było do twarzy prawie wszystkim Brońskim, więc także Stefanowi, mniej Mardze Brońskiej, tym więcej jednak mojej babce i jej bratu Win­centemu. Mnie natomiast, mimo owych niebieskich oczu w obramo­waniu czarnych rzęs, nie można było - dość wspomnieć o moim rozśpiewywaniu szkła - odmówić odrobiny Koljaiczkowej krwi podpalacza i trzeba by wiele trudu, żeby przypisać mi nadreńskie Matzerathowe rysy.

Nawet Jan, który lubił się wymigiwać, w owej chwili, gdy unosi­łem bębenek i spoglądałem wymownymi oczyma, zapytany wprost, musiałby przyznać: oto patrzy na mnie jego matka Agnieszka. Może to ja sam patrzę na siebie. Z jego matką zbyt wiele mnie łączyło. Możliwe też jednak, że to patrzy na mnie wuj Koljaiczek, który prze­bywa w Ameryce albo na dnie morza. Tylko Matzerath nie patrzy na mnie i tak jest dobrze.

Jan wziął ode mnie bębenek, obrócił, ostukał. On, człowiek nie­praktyczny, który nie umiał porządnie zatemperować ołówka, udawał, że zna się trochę na reperowaniu blaszanych bębenków, podjął widocznie decyzję, co zdarzało mu się rzadko, wziął mnie za rękę - co mi się wydało zastanawiające, bo sprawa nie była aż tak pilna - przeszedł ze mną na drugą stronę Okrężnej, trzymając mnie za rękę dotarł do wysepki przystanku tramwajowego przy Poligonowej, a gdy nadjechała piątka, wsiadł, wciągając mnie za sobą, do wozu doczepnego dla palących.

Oskar domyślił się, że jechaliśmy do śródmieścia, chcieliśmy dostać się na plac Heweliusza, na Pocztę Polską do woźnego Kobieli, co miał owe narzędzia i umiejętności, których od tygodni domagał się bębenek Oskara.

Ta jazda tramwajem mogłaby się stać nie zmąconą niczym, przy­jemną rozrywką, gdyby to nie była wigilia pierwszego września dzie­więćset trzydziestego dziewiątego, kiedy wóz motorowy z przycze­pą linii pięć, od placu Maksa Halbego zatłoczony zmęczonymi, a jednak hałaśliwymi plażowiczami z Brzeźna, pędził dzwoniąc w stronę śródmieścia. Ów wieczór u schyłku lata po oddaniu bęben­ka zwabiłby nas do „Cafe Weitzke” na lemoniadę ze słomką, gdyby u wejścia do portu, naprzeciwko Westerplatte, nie zacumowały oba pancerniki „Schlesien” i „Schleswig - Holstein”, i gdyby czerwonym ceglanym murom, za którymi znajdowały się składy amunicji, nie ukazywały swoich stalowych kadłubów, obrotowych wież dwudziałowych i kazamatów. Jakżeby to było miło zadzwonić do mieszkania portiera Poczty Polskiej i woźnemu Kobieli powierzyć do naprawy niewinny dziecięcy blaszany bębenek, gdyby wnętrze Poczty nie było już od miesięcy obwarowane płytami pancernymi, a spokojny do­tychczas personel, urzędnicy, listonosze, podczas weekendowych ćwiczeń w Gdyni i na Oksywiu nie zamienił się w załogę twierdzy.

Zbliżaliśmy się do Bramy Oliwskiej. Jan Broński pocił się, wpa­trywał się w zakurzoną zieleń drzew Alei Hindenburga i palił więcej swoich papierosów ze złotymi ustnikami, niżby na to pozwalała jego oszczędność. Oskar nigdy jeszcze nie widział, żeby jego domniema­ny ojciec tak się pocił, z wyjątkiem dwóch lub trzech razy, gdy ob­serwował go ze swoją mamą na kozetce.

Moja biedna mama jednak dawno już nie żyła. Z jakiego powodu pocił się Jan Broński? Odkąd zauważyłem, że dojeżdżając do każde­go niemal przystanku miał ochotę wysiąść, że za każdym razem do­piero w ostatniej chwili przypominał sobie o mojej obecności, że ja i mój bębenek zmuszaliśmy go, by został, zrozumiałem, że pocił się z powodu Poczty Polskiej, której jako urzędnik państwowy miał obo­wiązek bronić. Raz już przecież uciekł, potem na rogu Okrężnej i Poligonowej zobaczył mnie i mój sponiewierany bębenek, postanowił wrócić do urzędniczych obowiązków, wziął ze sobą mnie, który ani nie byłem urzędnikiem, ani nie nadawałem się do obrony gmachu Poczty, pocił się i palił papierosa za papierosem. Czemu nie wysiadł jeszcze raz? Ja z pewnością bym mu nie przeszkadzał. Był przecież w sile wieku, nie miał jeszcze czterdziestu pięciu lat. Miał niebieskie oczy, kasztanowate włosy, drżały mu wypielęgnowane dłonie i gdyby nie pocił się tak żałośnie, Oskar, siedząc obok swojego domniemanego ojca, wdychałby wodę kolońska, nie zaś zimny pot.

Wysiedliśmy na Targu Drzewnym i poszliśmy pieszo Podwalem Staromiejskim w dół. Bezwietrzny wieczór u schyłku lata. Dzwony Starego Miastajak zawsze koło ósmej brązowiły niebo. Kuranty, które wypłaszały chmary gołębi: „Bądź zawsze wierny i uczciwy aż po grób”. Pięknie to brzmiało i skłaniało do płaczu. Ale dokoła wszyscy się śmieli. Kobiety z opalonymi dziećmi, z włochatymi płaszczami kąpielowymi, kolorowymi plażowymi piłkami i żaglówkami wysiadały z tramwajów, które z plaż w Jelitkowie i Stogach przywoziły tysiące świeżo wykąpanych. Młode dziewczyny o zaspanych jeszcze oczach ruchliwymi językami lizały lody malinowe. Jakaś piętnastolatka upuściła lody w waflach, już chciała się schylić, podnieść lody, potem zawahała się, pozostawiła brukowi i podeszwom przyszłych przechodniów rozpływający się przysmak; niedługo już stanie się dorosła i nie będzie lizać lodów na ulicy.

Przy Tartacznej skręciliśmy w lewo. Plac Heweliusza, na który wychodziła ulica, był obstawiony przez stojących grupami ludzi z SS - Heimwehry: młodych chłopaków, a także ojców rodzin z opaskami na ramieniu i policyjnymi karabinami. Łatwo było ominąć tę blokadę i nakładając drogi dojść do Poczty przez Sukienniczą. Jan szedł prosto na ludzi z Heimwehry. Zamiar był przejrzysty: chciał, żeby go zatrzymali, na oczach jego przełożonych, którzy na pewno z gmachu Poczty kazali obserwować plac Heweliusza, żeby go odesłali, aby w ten sposób, jako odtrącony bohater, zachowując twarz, tym sa­mym tramwajem linii pięć, którym przyjechał, mógł wrócić do domu. Ludzie z Heimwehry przepuścili nas, prawdopodobnie nie po­myśleli nawet, że ten dobrze ubrany pan z trzyletnim chłopcem zmie­rza do gmachu Poczty. Uprzejmie doradzali nam ostrożność i dopie­ro wtedy krzyknęli „stać”, kiedy my już minęliśmy okratowaną bramę i staliśmy przed głównym wejściem. Jan odwrócił się niepewnie. Wówczas uchyliły się ciężkie drzwi i wciągnięto nas do środka; zna­leźliśmy się w mrocznej, przyjemnie chłodnej hali nadawczej Poczty Polskiej.

Jan Broński został przyjęty przez swoich niezbyt przyjaźnie. Nie ufali mu, chyba już machnęli na niego ręką, przyznawali też głośno, że istniało podejrzenie, iż on, referendarz Broński, chciał dać drapa­ka. Jan starał się odpierać te oskarżenia. Nie słuchali go wcale, we­pchnęli w szereg, który ustawił się, żeby worki z piaskiem przenieść z piwnicy pod ścianę frontową hali nadawczej. Te worki z piaskiem i podobne bzdury układano w stosy przed oknami, przesuwano cięż­kie meble, jak szafy z aktami, w pobliże głównego wejścia, żeby w razie potrzeby można było szybko zabarykadować drzwi na całej szerokości.

Ktoś pytał, kim jestem, potem jednak nie miał czasu czekać na odpowiedź Jana. Ludzie byli podenerwowani, rozmawiali to głośno, to znów przesadnie cicho. Mój bębenek i jego potrzeby poszły, jak się zdawało, w zapomnienie. Woźny Kobiela, na którego liczyłem, który temu gruchotowi na moim brzuchu miał przywrócić dawny wygląd, nie pokazał się, prawdopodobnie na pierwszym lub drugim piętrze gmachu, równie gorączkowo jak listonosze i urzędnicy z okie­nek w hali, układał w stosy napełnione worki, które miały być kulo­odporne. Obecność Oskara była Janowi Brońskiemu przykra. Toteż ulotniłem się zaraz, gdy człowiek, którego inni nazywali doktorem Michoniem, zaczął udzielać Janowi instrukcji. Po krótkim poszuki­waniu i przezornym omijaniu owego pana Michonia, który chodził w polskim hełmie i był widocznie dyrektorem Poczty, znalazłem scho­dy na pierwsze piętro, a tam, prawie na końcu korytarza, niewielki pokój bez okien, w którym nie było mężczyzn przesuwających skrzyn­ki z amunicją ani spiętrzonych worków z piaskiem.

Kosze od bielizny, na kółkach, pełne kolorowo ofrankowanych listów, stały stłoczone ciasno na deskach podłogi. Pokój był niski, miał ochrowe tapety. Pachniało lekko gumą. Pod sufitem paliła się goła żarówka. Oskar był zbyt zmęczony, żeby szukać wyłącznika. Z bardzo daleka dzwony Panny Marii, Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Świętej Barbary, Świętej Trójcy i Bożego Ciała upominały: Już dziewiąta, Oskarze, musisz iść spać! - Wyciągnąłem się więc w jednym z koszów z listami, ułożyłem przy sobie równie wyczerpany bębenek i zasnąłem.

POCZTA POLSKA

Spałem w koszu od bielizny pełnym listów, które chciały dotrzeć do Łodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Częstochowy, które przybyły z Łodzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Częstocho­wy. Nie śniła mi się jednak ani Matka Boska Częstochowska, ani Czarna Madonna, nie chrupałem we śnie ani przechowywanego w Krakowie serca marszałka Piłsudskiego, ani owych pierników, które taką sławę przyniosły Toruniowi. Nie śnił mi się nawet mój wciąż jeszcze nie nareperowany bębenek. Nie śniąc o niczym i leżąc na listach w koszu od bielizny, przesuwanym na kółkach, Oskar nie sły­szał nic z tego mamrotania, poszeptywania, gwarzenia, z owych nie­dyskrecji, które rozbrzmiewają podobno, gdy dużo listów leży na kupie. Listy nie powiedziały mi ani słówka, nie spodziewałem się poczty, nikt nie mógł widzieć we mnie adresata czy zgoła nadawcy. Spałem sobie pańsko ze schowaną anteną na górze korespondencji, która brzemienna wiadomościami mogłaby oznaczać świat.

Toteż ze zrozumiałych względów zbudził mnie nie ów list, który niejaki pan Lech Milewczyk z Warszawy napisał do swojej siostrzeni­cy zamieszkałej w Gdańsku - Siedlcach, list zatem wystarczająco alar­mujący, żeby zbudzić tysiącletniego żółwia; zbudził mnie albo bliski ogień karabinów maszynowych, albo daleki, odbijający się echem huk salw z dwudziałowych wież pancerników w porcie wolnocłowym.

Łatwo to napisać: karabiny maszynowe, dwudziałowe wieże. Czy nie mogłaby to również być nawałnica, gradobicie, nadciąganie bu­rzy u schyłku lata, podobnej do tej w dniu moich urodzin? Byłem zbyt zaspany, niezdolny do tego rodzaju spekulacji i mając jeszcze hałasy w uszach wysnułem trafny wniosek i jak wszyscy zaspani nazwałem sytuację po imieniu: Strzelają!

Tuż po wydostaniu się z kosza od bielizny, jeszcze niepewnie stojąc w sandałkach, Oskar zatroszczył się o zdrowie swojego wraż­liwego bębenka. W owym koszu, który udzielił mu noclegu, oby­dwiema rękami wygrzebał jamę w luźno co prawda, ale systema­tycznie ułożonych listach, nie poczynał sobie jednak brutalnie, rozrywając, gniotąc czy wręcz kasując; nie, ostrożnie oddzielałem wymieszane ze sobą koperty, dbałem o każdy z fioletowych prze­ważnie, opatrzonych stemplem „Poczta Polska” listów, nawet o każ­dą pocztówkę, uważałem, żeby nie odkleiła się żadna koperta; bo nawet wobec nieuchronnych, zmieniających wszystko wydarzeń trze­ba zachować zawsze tajemnicę korespondencji.

W miarę jak przybierał na sile ogień karabinów maszynowych, powiększał się lej w owym koszu od bielizny pełnym listów. Wresz­cie przestałem grzebać, ułożyłem swój śmiertelnie chory bębenek w świeżo wymoszczonym legowisku, szczelnie przykryłem nie tyl­ko potrójną, lecz dziesięcio - lub dwudziestokrotną warstwą, zazę­biając koperty w podobny sposób, w jaki murarze układają cegły, gdy mają postawić stabilną ścianę.

Ledwie uporałem się z tymi środkami ostrożności, po których spodziewałem się, że osłonią moją blachę od kuł i odłamków, gdy w fasadę, która zamykała gmach Poczty od strony placu Heweliusza, mniej więcej na wysokości hali nadawczej, uderzył pierwszy granat przeciwpancerny.

Poczta Polska, masywna ceglana budowla, mogła spokojnie przy­jąć pewną ilość takich uderzeń, bez obawy, że ludziom z Heimwehiy uda się załatwić sprawę raz, dwa, szybko zrobić wyłom, dostatecznie szeroki dla frontalnego, często ćwiczonego natarcia.

Opuściłem bezpieczny, pozbawiony okien, otoczony przez trzy pokoje i korytarz pierwszego piętra magazyn przesyłek listowych, żeby rozejrzeć się za Janem Brońskim. Wypatrując mojego domnie­manego ojca, szukałem oczywiście i niemal z jeszcze większą skwapliwością, kalekiego woźnego Kobieli. Poprzedniego wieczora, re­zygnując z kolacji, przyjechałem przecież tramwajem do śródmieścia, przyszedłem na plac Heweliusza, do tego obojętnego mi skądinąd gmachu Poczty, żeby oddać bębenek do naprawy. Jeśli zatem nie odnajdę woźnego w porę, to znaczy: przed niechybnie spodziewa­nym natarciem, to nie ma co myśleć o starannym wyklepaniu mojej sponiewieranej blachy.

Oskar szukał więc Jana i myślał o Kobieli. Kilka razy, krzyżując ręce na piersi, przemierzył długi korytarz z kamienną posadzką, po­został jednak sam na sam ze swoimi krokami. Odróżniał wprawdzie pojedyncze strzały karabinowe, z pewnością oddawane z gmachu Poczty, od ustawicznego marnotrawienia amunicji przez ludzi z He­im wehry, ale oszczędni strzelcy musieli w swoich pokojach biuro­wych zamieniać stemple pocztowe na inne, również stemplujące in­strumenty. W korytarzu nie było ani śladu rezerwy specjalnej, która szykowałaby się do ewentualnego kontrataku. Tylko Oskar patrolo­wał tutaj; bezbronny i pozbawiony bębenka wydany był tworzącemu historię introitowi zbyt wczesnej rannej godziny, która wbrew przy­słowiu miała w ustach co najwyżej ołów, nie zaś złoto.

Również w pomieszczeniach biurowych wychodzących na po­dwórze nie zastałem żywej duszy. Lekkomyślność, stwierdziłem.

Należałoby zabezpieczyć gmach także od strony Tartacznej. Miesz­czący się tam komisariat policji, oddzielony zwyczajnym drewnia­nym płotem od podwórza Poczty i rampy dla paczek, stanowił tak dogodną pozycję do natarcia, jaką znaleźć można już tylko w książce z obrazkami. Przeszukałem pomieszczenia biurowe, pokój przesyłek poleconych, pokój przekazów pieniężnych, kasę wypłat, dział tele­gramów: tam leżeli. Leżeli za płytami pancernymi i workami z pia­skiem, za przewróconymi meblami biurowymi, strzelając urywanie, niemal skąpo.

W większości pokoi niektóre szyby zawarły już znajomość z ka­rabinami maszynowymi Heimwehry. Powierzchownie zlustrowałem szkody i dokonałem porównań z owymi szybami, które pod wraże­niem mojego diamentowego głosu pękały w równomiernie, głęboko oddychających czasach pokoju. Cóż, gdyby zażądano ode mnie udzia­łu w obronie Poczty Polskiej, gdyby na przykład ów mały, zwinny doktor Michoń odniósł się do mnie nie jak dyrektor, lecz jak komen­dant wojskowy Poczty i zaprzysięgając mnie przyjął na służbę Pol­ski, nie zabrakłoby mojego głosu: dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce, chętnie zamienił­bym szyby wszystkich domów po przeciwnej stronie placu Heweliusza, okna domów na Sukienniczej, oszklone fasady Tartacznej łącz­nie z komisariatem policji i, sięgając dalej niż kiedykolwiek przedtem, pięknie wypucowane szyby Podwala Staromiejskiego i Rycerskiej w czarne, sprzyjające przeciągom dziury, narobiłbym zamieszania wśród ludzi z Heimwehry, także wśród przypatrujących się cywilów. Mój głos zastąpiłby kilka ciężkich karabinów maszynowych, już na początku wojny kazałby uwierzyć w cudowną broń, a mimo to nie ocaliłby Poczty Polskiej.

Oskar nie wziął udziału w walce. Ów doktor Michoń w polskim hełmie na dyrektorskiej głowie nie zaprzysiągł mnie, lecz gdy zbie­głem ze schodów do hali nadawczej i wpadłem mu pod nogi, wymie­rzył mi bolesny policzek, aby zaraz po uderzeniu, klnąc głośno po polsku, ponownie zająć się sprawami obrony. Nie pozostało mi nic innego jak przyjąć uderzenie. Ludzie, a więc i doktor Michoń, na którym ostatecznie spoczywała odpowiedzialność, byli zdenerwowa­ni, bali się i mogli uchodzić za usprawiedliwionych.

Zegar w hali nadawczej powiedział mi, że jest dwadzieścia po czwartej. Gdy było dwadzieścia jeden po czwartej, mogłem sądzić, że pierwsze działania bojowe nie wyrządziły mechanizmowi zegara żadnej szkody. Chodził, a ja nie wiedziałem, czy tę obojętność czasu mam wziąć za zły, czy dobry omen.

W każdym razie póki co zostałem w hali nadawczej, szukałem Jana i Kobieli, schodziłem z drogi doktorowi Michoniowi, nie znala­złem ani wuja, ani woźnego, zauważyłem wybite szyby w oknach hali, ponadto pęknięcia i brzydkie wyrwy w tynku koło głównego wejścia, i byłem świadkiem, jak przyniesiono pierwszych dwóch ran­nych. Jeden z nich, starszy pan o ciągle jeszcze starannie uczesanych siwych włosach, bez przerwy mówił coś gorączkowo, gdy mu opa­trywali draśnięcie na prawym ramieniu. Ledwie owinęli mu banda­żem lekką ranę, chciał zerwać się, chwycić swój karabin i ponownie rzucić się za worki z piaskiem, które jednak nie były chyba kulood­porne. Jak to dobrze, że lekkie, spowodowane dużym upływem krwi omdlenie powaliło go z powrotem na posadzkę i nakazało ów spo­kój, bez którego starszy pan tuż po zranieniu nie odzyska sił. Ponad­to mały, dziarski pięćdziesięciolatek, który miał wojskowy hełm na głowie, a w kieszonce na piersi cywilnego ubrania wystający trójkąt białej chusteczki, ten pan o nobliwych ruchach zurzędniczałego ry­cerza, który był doktorem i nazywał się Michoń, który poprzedniego wieczoru ostro wziął Jana Brońskiego na spytki, wezwał rannego starszego pana, aby w imię Polski zachował spokój.

Drugi ranny leżał dysząc ciężko na worku ze słomą i nie zdradzał już tęsknoty za workami z piaskiem. W regularnych odstępach krzy­czał głośno i bez wstydu, bo dostał postrzał w brzuch.

Oskar chciał właśnie jeszcze raz przeprowadzić inspekcję szere­gu mężczyzn za workami z piaskiem, aby wreszcie odnaleźć swoich, gdy rozległy się dwa niemal równoczesne uderzenia granatów po­wyżej i obok głównego wejścia do hali nadawczej. Szafy, które prze­sunięto do wejścia, otworzyły się raptownie i ukazały stosy spiętych akt, które potem wyfrunęły w górę, straciły porządne oparcie, aby lądując i ślizgając się na kamiennej posadzce trącać i zakrywać kart­ki, których w myśl reguł buchalterii nigdy nie miały prawa poznać. Nie trzeba dodawać, że wyleciały pozostałe szyby, że ze ścian i z sufitu spadły większe i mniejsze kawałki tynku. Przez chmury gipsu i wapna przywleczono na środek hali następnego rannego, potem jednak, na rozkaz doktora Michonia w hełmie wojskowym, wniesiono go po schodach na pierwsze piętro.

Oskar ruszył za mężczyznami, którzy dźwigali pojękującego na każdym stopniu poczciarza; nikt go nie odwołał, nie zażądał wyja­śnień ani tym bardziej - co niedawno uznał za konieczne ów Mi­choń - nie spoliczkował ciężką męską ręką. Oczywiście miał się na baczności, żeby żadnemu z dorosłych nie wpaść pod broniące Pocz­ty nogi.

Gdy za wolno wspinającymi się po schodach mężczyznami wsze­dłem na pierwsze piętro, potwierdziły się moje przeczucia: zanieśli rannego do owego pozbawionego okien i dzięki temu bezpiecznego magazynu przesyłek listowych, który właściwie zarezerwowałem dla siebie. Uznali też, że wobec braku materacy kosze z listami stanowić będą przykrótkie wprawdzie, ale bądź co bądź miękkie posłanie dla rannych. Pożałowałem, że umieściłem swój bębenek w jednym z tych przesuwanych na kółkach koszy od bielizny pełnym korespondencji, która już nie zostanie doręczona. Czy krew tych poszarpanych, po­dziurawionych kulami listonoszy i urzędników nie przesiąknie dzie­sięciu czy dwudziestu warstw papieru i nie nada mojej blasze owej barwy, którą dotychczas znała tylko jako lakierowaną powłokę? Cóż mój bębenek miał wspólnego z polską krwią! Niech farbują posoką swoje akta i bibuły! Niech wyleją niebieskość ze swoich kałamarzy i napełnią je czerwienią! Niech zabarwią po polsku, w połowie na czerwono, swoje chusteczki, swoje białe wykrochmalone koszule! Ostatecznie chodziło o Polskę, nie o mój bębenek! Jeśli już im zale­żało, żeby Polska, skoro ma zginąć, zginęła biało - czerwono, to czy mój bębenek, i tak już podejrzany z racji świeżego polakierowania, też musiał zginąć?

Powoli umacniało się we mnie przekonanie: nie chodzi wcale o Polskę, chodzi o moją pokiereszowaną blachę. Jan zwabił mnie na pocztę, aby urzędnikom, dla których Polska była niewystarczającym symbolem, przynieść płomienny sztandar. W nocy, gdy spałem w przesuwanym na kółkach koszu z listami, lecz ani nie przesuwa­łem się, ani o niczym nie śniłem, czuwający poczciarze szeptali sobie niczym hasło: „Umierający dziecinny bębenek szuka u nas schronie­nia. Jesteśmy Polakami, musimy go strzec, tym bardziej że Anglia i Francja zawarły z nami układ gwarancyjny”.

Podczas gdy tego rodzaju bezużytecznie abstrakcyjne rozważa­nia ograniczały mi swobodę działania przed półotwartymi drzwiami magazynu przesyłek listowych, na podwórzu Poczty po raz pierwszy odezwał się ogień broni maszynowej. Jak przewidywałem, Heimwehra zaryzykowała pierwsze natarcie z komisariatu policji przy Tartacznej. Po chwili wszystkich nas podrzuciło w górę: tym z Heimwehry udało się wysadzić w powietrze drzwi paczkami, powyżej rampy załadowczej dla samochodów pocztowych. Niebawem byli w paczkami, później tam, gdzie przyjmowano paczki, drzwi na ko­rytarz, który prowadził do hali nadawczej, stały już otworem.

Mężczyźni, którzy przywlekli rannego i ułożyli w owym koszu z listami, co ukrywał mój bębenek, wybiegli, inni ruszyli za nimi. Po hałasie zorientowałem się, że walczono w korytarzu na parterze, po­tem tam, gdzie przyjmowano paczki. Heimwehra musiała się wyco­fać.

Zrazu z wahaniem, potem jednak śmielej, Oskar wszedł do ma­gazynu listów. Ranny miał żółtoszarą twarz, odsłaniał zęby i ruszał gałkami ocznymi pod zamkniętymi powiekami. Pluł kleistą krwią. Ponieważ jednak głowa zwisała mu poza brzeg kosza, niebezpieczeń­stwo, że pobrudzi przesyłki, było niewielkie. Oskar musiał wspiąć się na palce, żeby sięgnąć do kosza. Siedzenie mężczyzny spoczy­wało ciężko akurat tam, gdzie był zagrzebany bębenek. Ciągnąc z początku ostrożnie, oszczędzając mężczyznę i przesyłki, potem co­raz mocniej, w końcu rozrywając i strzępiąc listy, udało się Oskarowi wydobyć spod jęczącego kilka tuzinów kopert.

Dzisiaj chciałbym powiedzieć, że czułem już brzeg bębenka, gdy mężczyźni wpadli na schody i na korytarz. Wracali, wyparli Heimwehrę z paczkami, na razie byli zwycięzcami; słyszałem ich śmie­chy.

Ukryty za jednym z koszów z listami, czekałem nie opodal drzwi, aż znaleźli się przy rannym. Z początku rozmawiając głośno i gesty­kulując, później klnąc cicho opatrzyli go.

Na wysokości hali nadawczej wybuchły dwa granaty przeciw­pancerne - znowu dwa, potem cisza. Salwy pancerników w porcie wolnocłowym, naprzeciwko Westerplatte, przetaczały się daleko, pomrukując dobrodusznie i równomiernie - człowiek przyzwyczaił się do nich.

Nie zauważony przez mężczyzn zajętych przy rannym, wymkną­łem się z magazynu przesyłek listowych, zostawiłem bębenek swo­jemu losowi i ponownie ruszyłem na poszukiwanie Jana, mojego domniemanego ojca i wuja, a także woźnego Kobieli.

Na drugim piętrze znajdowało się mieszkanie służbowe naczel­nika Poczty, który w porę wyprawił rodzinę do Bydgoszczy lub War­szawy. Najpierw przeszukałem kilka pomieszczeń magazynowych od strony podwórza, a potem znalazłem Jana i Kobielę w pokoju dziecięcym służbowego mieszkania naczelnika.

Przyjemny jasny pokój z wesołą, niestety w kilku miejscach uszko­dzoną przez zabłąkane kule tapetą. W czasach pokoju można by po­dejść do dwóch okien, rozerwać się, obserwując plac Heweliusza. Nie uszkodzony jeszcze koń na biegunach, rozmaite piłki, średnio­wieczny zamek pełen przewróconych ołowianych żołnierzy, pieszych i konnych, otwarte pudło tekturowe z mnóstwem szyn i miniaturo­wych wagonów towarowych, kilka mniej lub bardziej sfatygowanych lalek, pokoiki dla nich, w których panował bałagan, krótko mówiąc, nadmiar zabawek zdradzał, że pan naczelnik Poczty musiał być oj­cem dwojga bardzo rozpieszczonych dzieci, chłopca i dziewczynki. Jak to dobrze, że bachory zostały ewakuowane do Warszawy, że ominęło mnie spotkanie z rodzeństwem podobnym do Stefana i Margi Brońskich. Z odrobiną złośliwej satysfakcji wyobrażałem sobie, jak przykro było temu smarkaczowi naczelnika, gdy musiał poże­gnać się z dziecinnym rajem pełnym ołowianych żołnierzy. Może wsadził sobie do kieszeni kilku ułanów, żeby później, podczas walk o twierdzę Modlin, zasilić polską kawalerię.

Oskar za dużo gada o ołowianych żołnierzach, a jednak nie może uchylić się od wyznania: na najwyższej półce regału na zabawki, książeczki z obrazkami i gry towarzyskie ciągnął się rząd miniaturo­wych instrumentów muzycznych. Miodowożółta trąbka stała bez­dźwięcznie koło posłusznych działaniom bojowym, to znaczy dzwoniących przy każdym wybuchu granatu dzwoneczków. Z prawego brzegu rozsiadła się zakrzywiona i barwnie wymalowana harmonia.

Rodzice byli do tego stopnia przesadni, że podarowali swojemu potomstwu prawdziwe małe skrzypce z czterema prawdziwymi stru­nami. Obok skrzypiec stał, ukazując swój biały, nietknięty krąg, za­blokowany kilku klockami, a więc zabezpieczony przed stoczeniem się - pewnie mi państwo nie uwierzycie - biało - czerwono lakiero­wany blaszany bębenek.

Z początku nie próbowałem wcale o własnych siłach ściągnąć bębenka z regału. Oskar zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczo­nych możliwości i w wypadkach, gdy jego karłowatość zamieniała się w bezradność, prosił dorosłych o pomoc.

Jan Broński i Kobiela leżeli za workami z piaskiem, które zasła­niały od dołu jedną trzecią sięgających do podłogi okien. Do Jana należało lewe okno. Kobiela zajął pozycję przy prawym. Od razu pojąłem, że woźny nie znajdzie teraz czasu, by wyciągnąć i naprawić mój bębenek, który spoczywał pod plującym krwią rannym, z pew­nością coraz bardziej zgniatany; bo Kobiela był całkowicie pochło­nięty czym innym: przez szczelinę pozostawioną w ścianie z wor­ków z piaskiem w regularnych odstępach strzelał z karabinu ponad placem Heweliusza w stronę rogu Tartacznej, gdzie tuż przed mo­stem ustawiło się działko przeciwpancerne.

Jan leżał skulony, schował głowę i drżał. Poznałem go jedynie po eleganckim, teraz jednak zakurzonym wapnem i piaskiem, ciemno­szarym ubraniu. Rozwiązało mu się sznurowadło u prawego, równie szarego buta. Pochyliłem się i zawiązałem je na kokardkę. Gdy zacisnąłem kokardkę, Jan wzdrygnął się, ponad lewym rękawem uniósł parę swoich o wiele za niebieskich oczu i patrzył na mnie niepojęcie niebiesko i wodniście. Chociaż, jak przekonał się Oskar po powierz­chownych oględzinach, wuj nie był ranny, płakał cicho. Jan Broński miał stracha. Zignorowałem jego płacz, wskazałem na blaszany bę­benek ewakuowanego syna naczelnika i wymownymi ruchami we­zwałem Jana, by zachowując całą ostrożność i wykorzystując mar­twe pole dziecięcego pokoju dotarł do regału i zdjął mi blachę. Mój wuj nie zrozumiał mnie. Mój domniemany ojciec nie pojął mnie. Kochanek mojej biednej mamy tak był zaprzątnięty i przepełniony strachem, że moje gesty proszące o pomoc co najwyżej potęgowały ów strach. Oskar miał ochotę na niego krzyknąć, bał się jednak, żeby Kobiela, który - jak się zdawało - słuchał tylko swojego karabinu, nie odkrył jego obecności.

Położyłem się więc za workami z piaskiem z lewej strony Jana, przytuliłem się do niego, żeby cząstkę mojego spokoju, który przy­chodził mi łatwo, przekazać nieszczęsnemu wujowi i domniemane­mu ojcu. Po chwili wydał mi się też nieco spokojniejszy. Mój regu­larnie podkreślany oddech zdołał narzucić jego pulsowi jaką taką regularność. Kiedy potem, co prawda grubo za wcześnie, po raz dru­gi zwróciłem Janowi uwagę na blaszany bębenek naczelnika juniora, próbując zrazu pomału i łagodnie, w końcu zdecydowanie skierować jego głowę w stronę przeładowanego zabawkami regału, on znów mnie nie zrozumiał. Strach wznosił się w nim z dołu w górę, spływał z powrotem z góry w dół, na dole, może dlatego, że Jan nosił buty z wkładkami, trafiał na tak silny opór, że chciał się wydostać, ale musiał cofnąć się gwałtownie, uciekając przez żołądek, śledzionę i wątrobę ulokował się w jego biednej głowie w taki sposób, że nie­bieskie oczy wyszły mu z orbit i ukazały splątane żyłki na białkach, których przedtem Oskar u swojego domniemanego ojca nigdy nie widział.

Zużyłem sporo trudu i czasu, by wepchnąć gałki oczne wuja na swoje miejsce, wpoić jego sercu trochę przyzwoitości. Wszystkie moje starania w służbie estetyki okazały się jednak daremne, gdy ludzie z Heimwehry po raz pierwszy wprowadzili do akcji haubicę średnie­go kalibru i ogniem na wprost, celując przez lufę, zwalili żelazny parkan przed gmachem Poczty; z zadziwiającą dokładnością, zdra­dzając wysoki poziom wyszkolenia, rzucali na kolana jeden ceglany filar po drugim i zmuszali do ostatecznego runięcia, które pociągało za sobą żelazną kratę. Mój biedny wuj Jan przeżywał upadek każde­go z piętnastu czy dwudziestu filarów całym sercem i duszą, w takiej panice, jak gdyby zwalano w kurz nie tylko cokoły, lecz także stoją­ce na nich wyimaginowane, znane wujowi i niezbędne do życia po­sągi bóstw.

Tylko w ten sposób można wytłumaczyć, że Jan kwitował każde trafienie haubicy przeraźliwym krzykiem, który - gdyby tylko został uformowany bardziej świadomie i celnie - podobnie jak mój krzyk uśmiercający szkło, miałby zaletę rozcinającego szyby diamentu. Jan krzyczał co prawda żarliwie, ale bezplanowo, i w końcu osiągnął jedynie tyle, że Kobiela przerzucił ku nam swoje kościste, kalekie ciało woźnego, uniósł chudą, pozbawioną rzęs ptasią głowę i wodniście szarymi źrenicami zlustrował naszą doraźną wspólnotę. Potrzą­snął Janem. Jan zaskomlał. Woźny rozpiął mu koszulę, pospiesznie szukał rany na jego ciele - o mało co nie parsknąłem śmiechem - potem, nie znalazłszy najlżejszego draśnięcia, obrócił go na plecy, chwycił szczękę Jana, szarpnął ją, aż trzasnęła, zmusił niebieskie spojrzenie Jana, spojrzenie Brońskich, by wytrzymało wodnistoszare migotanie źrenic Kobieli, sklął go po polsku, parskając śliną w twarz, a wreszcie rzucił mu ów karabin, z którego Jan ani razu nie zrobił użytku i zostawił pod specjalnie dla siebie przeznaczonym otwo­rem strzelniczym; zamek nie był nawet odbezpieczony. Kolba kara­binu uderzyła sucho w jego lewe kolano. Krótki i po wszystkich bó­lach duchowych pierwszy fizyczny ból chyba dobrze Janowi zrobił, bo złapał karabin, przeląkł się, gdy poczuł w palcach, a po chwili i we krwi, chłód metalowych części, potem jednak, zagrzewany to przekleństwami, to perswazjami Kobieli, podczołgał się do swojej szczeliny strzelniczej.

Mój domniemany ojciec miał tak dokładne i mimo łagodnie wy­bujałej fantazji tak realistyczne wyobrażenie wojny, że przychodziło mu ciężko, ba! było niemożliwe być odważnym z braku wyobraźni. Nie patrząc na pole rażenia przez przydzieloną sobie szczelinę strzel­niczą i nie szukając odpowiedniego celu, trzymając karabin ukosem, z dala od siebie, wymierzony ponad dachy domów przy placu Heweliusza, strzelając prędko i na oślep opróżnił z hałasem magazynek, aby znów, z pustymi rękami, schować się za worki z piaskiem. Owo proszące o wyrozumiałość spojrzenie, które Jan rzucił woźnemu ze swojej kryjówki, wyglądało jak nadąsane i zakłopotane przyznanie się do winy ucznia, który nie odrobił lekcji. Kobiela kłapnął kilka razy dolną szczęką, zaśmiał się głośno, jakby niepowstrzymanie, nie­pokojąco raptownie urwał śmiech i kopnął Brońskiego, który jako referendarz był przecież jego przełożonym, trzy lub cztery razy w goleń, zamierzył się już, nieforemnym sznurowanym butem chciał dać Janowi kopniaka w bok, kiedy jednak ogień karabinu maszyno­wego przeliczył pozostałe górne szyby dziecięcego pokoju i podziu­rawił sufit, opuścił ortopedyczny but, dopadł do swojego karabinu, po czym ponuro i spiesznie, jakby chcąc nadrobić czas stracony z Janem, wystrzelił raz za razem - wszystko to trzeba doliczyć do zużycia amunicji w czasie drugiej wojny światowej.

Czy woźny nie zauważył mnie? On, który skądinąd potrafił być taki surowy i nieprzystępny, zachowując budzący szacunek dystans, jaki potrafią narzucić tylko inwalidzi wojenni, pozwolił mi zostać w tym przewiewnym pokoju, gdzie powietrze było przesycone oło­wiem. Może Kobiela myślał: to jest pokój dziecięcy, a więc Oskar może tu zostać i bawić się podczas przerw w walce?

Nie wiem, jak długo tak leżeliśmy: ja między Janem a lewą ścia­ną pokoju, obaj za workami z piaskiem, Kobiela ze swoim karabi­nem, strzelając za dwóch. Koło dziesiątej ogień osłabł. Zrobiło się tak cicho, że słyszałem brzęczenie much, łowiłem uchem głosy i komendy z placu Heweliusza, a niekiedy i głucho dudniącą pracę pancerników w basenie portowym. Pogodny lub dość pogodny wrze­śniowy dzień, słońce malowało wszystko cieniutko starym złotem, wrażliwe, a jednak przygłuche. Za kilka dni wypadały moje piętna­ste urodziny, i jak co roku we wrześniu, chciałem dostać blaszany bębenek, nic innego, tylko blaszany bębenek; wyrzekając się wszystkich skarbów tego świata, moje myśli zwracały się jedynie i nieodwracalnie ku bębenkowi z biało - czerwono lakierowanej bla­chy.

Jan nie ruszał się. Kobiela sapał tak równomiernie, że Oskar przy­puszczał już, iż śpi, korzysta z krótkiej przerwy w walce, aby się zdrzemnąć, bo ostatecznie wszystkim, nawet bohaterom, potrzeba co jakiś czas orzeźwiającej drzemki. Tylko ja byłem rześki i z właści­wą mojemu wiekowi nieustępliwością myślałem o blasze. Nie zna­czy to wcale, że dopiero teraz, w narastającej ciszy, przy akompania­mencie zamierającego brzęczenia zmęczonej latem muchy, przypomniałem sobie o blaszanym bębenku młodego naczelnika. Oskar nie spuszczał go z oka także podczas walki, w bitewnym hała­sie. Teraz jednak nadarzała się owa sposobność, której pominięciu sprzeciwiła się we mnie każda myśl.

Oskar uniósł się pomału, omijając rozbite szkło, zmierzał cicho, lecz konsekwentnie ku drewnianemu regałowi z zabawkami, z dzie­cięcego krzesełka i postawionego na nim pudła z klockami budował już w myślach podest, który byłby dostatecznie wysoki i bezpieczny, aby uczynić z niego właściciela nowiutkiego blaszanego bębenka, gdy dosięgną! mnie głos Kobieli, a za moment sucha dłoń woźnego. Zrozpaczony wskazałem tak bliski bębenek. Kobiela szarpnął mnie w tył. Ja wyciągnąłem obydwie ręce ku blasze. Inwalida zawahał się, chciał już sięgnąć w górę, uszczęśliwić mnie, gdy do dziecięcego pokoju wtargnął ogień kaemów, przed głównym wejściem wybuchły granaty przeciwpancerne; Kobiela cisnął mnie w kąt do Jana Brońskiego, dopadł znów swojego karabinu i wystrzelał już drugi maga­zynek, a ja wciąż jeszcze patrzyłem na blaszany bębenek.

Oskar leżał, a Jan Broński, mój słodki niebieskooki wuj, nie uniósł nawet nosa, kiedy ten ptasi łeb z przetrąconym kulasem i wodnistym, bezrzęsym spojrzeniem odepchnął mnie tuż przed metą, rzucił w ten kąt za workami z piaskiem. Nie znaczy to, by Oskar płakał! Wzbiera­ła we mnie wściekłość. Tłuste, białoniebieskawe, bezokie robaki mnożyły się, szukały pożywnej padliny. Co mnie obchodziła Polska! Co to było - Polska? Polacy mieli przecież swoją kawalerię! Niech więc sobie jeżdżą konno! Całowali dłonie pań i spostrzegali zawsze za późno, że pocałowali nie znużone palce pani, lecz nie uszminkowany wylot lufy haubicy. A wtedy ona już zdążyła wystrzelić, panna z rodu Kruppa. Wtedy cmoknęła wargami, naśladując nieudolnie, a mimo to wiernie odgłosy bitwy, jakie słyszy się na kronice filmo­wej, obrzucała główne wejście Poczty niejadalnymi wybuchającymi cukierkami, chciała zrobić wyłom, chciała przez rozwaloną halę nadawczą dobrać się do schodów, żeby już nikt nie wbiegał na górę ani nie zbiegał na dół. A jej orszak przy karabinach maszynowych, także ci w eleganckich rozpoznawczych samochodach pancernych, które miały wymalowane takie śliczne nazwy jak „Ostmark” i „Su­detenland”, nie mogli się nasycić, z terkotem podjeżdżali pod Pocztę i odjeżdżali, opancerzeni i wypatrujący: dwie młode, złaknione kul­tury panie, które chciały zwiedzić zamek, ale zamek był jeszcze za­mknięty. Zwiększało to niecierpliwość rozpieszczonych, wszędzie do­magających się wstępu piękności i kazało im zaglądać do wszystkich widocznych komnat zamku, rzucać ołowianoszare, przenikliwe spoj­rzenie jednego i tego samego kalibru, żeby kasztelanom zrobiło się gorąco, zimno i ciasno.

Właśnie jeden z samochodów pancernych - zdaje mi się, że był to „Ostmark” - wyjeżdżając z Rycerskiej toczył się znów ku Poczcie, gdy Jan, mój od dłuższego czasu jakby martwy wuj, przysunął prawą nogę do szczeliny strzelniczej, uniósł w nadziei, że samochód rozpo­znawczy wypatrzy ją, ostrzela; albo że zlituje się jakaś zabłąkana kula, muśnie mu łydkę czy piętę i zada ową ranę, która pozwala żoł­nierzowi na przesadnie kulejący odwrót.

Na dalszą metę takie wystawianie nogi było chyba dla Jana Brońskiego męczące. Co jakiś czas musiał ją opuszczać. Dopiero gdy prze­kręcił się na plecy, podtrzymując nogę obiema rękami pod kolanem, znalazł dość sił, aby dłużej i z większymi szansami na sukces ofero­wać łydkę i piętę zabłąkanym i wycelowanym kulom.

Choć miałem i jeszcze dzisiaj mam dużo zrozumienia dla Jana, zrozumiałem też wściekłość Kobieli, gdy zobaczył swojego przeło­żonego, referendarza Brońskiego, w tak żałosnej i rozpaczliwej po­zie. Jednym skokiem woźny zerwał się na nogi, drugim był przy nas, nad nami, złapał już, chwycił ubranie Jana, a z ubraniem i jego, uniósł tłumok, cisnął o podłogę, znów chwycił, ubranie trzasnęło, uderzył z lewej, przytrzymał z prawej, zamierzył się z prawej, wypuścił z lewej, złapał jeszcze z prawej w locie i chciał równocześnie z pra­wej i z lewej zrobić wielką pięść, zadać potężny cios, trafić Jana Broń­skiego, mojego wuja, domniemanego ojca Oskara - wtedy zadzwo­niło, jak może anioły dzwonią na chwałę Boga, wtedy zaśpiewało, jak śpiewa eter w radio, wtedy trafiło nie Brońskiego, lecz Kobielę, wtedy granat pozwolił sobie na gigantyczny żart, wtedy cegły ze śmie­chu rozprysnęły się w kawałki, resztki szyb zamieniły się w pył, tynk starł się na miazgę, drzewo doczekało się siekiery, wtedy cały śmieszny pokój dziecięcy podskoczył na jednej nodze, wtedy potłukły się lal­ki, wtedy ruszył z kopyta koń na biegunach i jakże chętnie zrzuciłby jeźdźca, gdyby go miał, wtedy ujawniły się chybione konstrukcje w pudle z klockami Marklina, a polscy ułani obsadzili jednocześnie wszystkie cztery kąty pokoju - wtedy wreszcie przewrócił się regał z zabawkami: dzwoneczki zadzwoniły wielkanocnie, wrzasnęła har­monia, trąbka dała komuś sygnał, wszystko naraz podało ton, jak na próbie orkiestry; krzyknęło, pękło, zarżało, zadzwoniło, roztrzaskało się, wybuchło, zatrzeszczało, zaskrzypiało, zacykało bardzo wyso­ko, a przecież sięgnęło głęboko pod fundamenty. Mnie natomiast, który w czasie wybuchu granatu, jak na trzylatka przystało, znajdo­wałem się w najbezpieczniejszym kącie dziecięcego pokoju tuż pod oknem, przypadła w udziale blacha, przypadł mi bębenek - a miał tylko parę odprysków w lakierze i żadnej dziury, nowy blaszany bę­benek Oskara.

Kiedy uniosłem wzrok znad świeżo nabytej własności, która, że tak powiem, ni z tego, ni z owego potoczyła mi się wprost pod nogi, stwierdziłem, że muszę przyjść z pomocą Janowi Brońskiemu. W żaden sposób nie mógł zrzucić z siebie ciężkiego ciała woźnego. Myślałem z początku, że Jana też trafiło; jęczał bowiem bardzo natu­ralnie. W końcu gdy zepchnęliśmy Kobielę, który jęczał tak samo naturalnie, okazało się, że Jan odniósł bardzo nieznaczne obrażenia. Odłamki szkła zadrasnęły mu jedynie prawy policzek i grzbiet dłoni. Szybkie porównanie pozwoliło mi stwierdzić, że mój domniemany ojciec miał jaśniejszą krew niż woźny, któremu nogawka na wyso­kości uda zabarwiła się tłusto i ciemno.

Kto Janowi podarł i wywinął elegancką, szarą marynarkę, tego już nie dało się ustalić. Czy zrobił to Kobiela, czy granat? Wisiała na nim w strzępach, z odprutą podszewką, bez guzików, popękana w szwach, z wywróconymi kieszeniami.

Proszę o wyrozumiałość dla mojego biednego Jana Brońskiego, który najpierw pozbierał wszystko, co gwałtowna burza wytrząsnęła mu z kieszeni, zanim przy mojej pomocy wywlókł Kobielę z dziecię­cego pokoju. Odnalazł grzebień, fotografie swoich najbliższych — było tam też zdjęcie mojej biednej mamy - jego portmonetka nawet się nie otworzyła. Z dużym trudem i nie bez ryzyka, gdyż wybuch częściowo zmiótł osłaniające worki z piaskiem, udało mu się zebrać rozrzucone po całym pokoju karty do skata; chciał bowiem mieć wszystkie trzydzieści dwie, a gdy nie znalazł trzydziestej drugiej, był nieszczęśliwy, a gdy znalazł ją Oskar, między dwoma zabałaganionymi pokoikami dla lalek, i podał mu, uśmiechnął się, choć była to winna siódemka.

Gdy wywlekliśmy Kobielę z dziecięcego pokoju i znaleźliśmy się wreszcie na korytarzu, woźny zdobył się na parę zrozumiałych dla Jana Brońskiego słów. - Czy mam wszystko na miejscu? - niepo­koił się inwalida. Jan sięgnął mu do spodni między starcze nogi, chwy­cił pełną garść czegoś i skinął Kobieli głową.

Wszyscy byliśmy szczęśliwi: Kobieli udało się zachować męską dumę, Jan Broński odnalazł wszystkie trzydzieści dwie karty do ska­ta, łącznie z winną siódemką, Oskar zaś miał nowy blaszany bębe­nek, który przy każdym kroku uderzał go w kolano, gdy Jan z jed­nym poczciarzem, którego nazywał Wiktorem, przenosili osłabionego upływem krwi woźnego piętro niżej do magazynu przesyłek listo­wych.

DOMEK Z KART

Wiktor Weluhn pomógł nam przenieść coraz cięższego, mimo wzmagającego się upływu krwi, woźnego. Bardzo krótkowzroczny Wiktor miał jeszcze w tym momencie swoje okulary i nie potykał się la kamiennych stopniach schodów. Z zawodu, co jak na krótkowidza brzmi dość niewiarygodnie, był Wiktor listonoszem pieniężnym. Dzisiaj, ilekroć rozmowa schodzi na niego, nazywam Wiktora biednym Wiktorem. Podobnie jak moja mama po rodzinnym spacerze do mola portowego stała się moją biedną mamą, tak listonosz pieniężny Wiktor po utracie okularów - były jeszcze inne przyczyny - stał się biednym, nic nie widzącym Wiktorem.

- Widziałeś może biednego Wiktora? - pytam mojego przyjacie­la Vittlara w dni odwiedzin. Lecz od owej jazdy tramwajem z Flin­kem do Gerresheim - jeszcze o niej opowiem - Wiktor Weluhn zniknął nam z oczu. Pozostaje tylko żywić nadzieję, że jego prześladowcy też szukają go na próżno, że odnalazł swoje albo inne, odpowiadające mu okulary i być może jak dawniej, choć już nie w służbie Poczty Polskiej, to przecież jako listonosz pieniężny Poczty Federalnej krótkowzrocznie, ale w szkłach uszczęśliwia ludzi kolorowymi banknotami i twardym bilonem.

- Czy to nie straszne? - wysapał Jan, który dźwignął Kobielę z lewej.

- A co będzie, jak Anglicy i Francuzi nie przyjdą? - zaniepokoił się obładowany woźnym z prawej Wiktor.

- Ależ przyjdą! Rydz - Śmigły jeszcze wczoraj powiedział w radio: „Mamy gwarancję: jeśli wybuchnie wojna, cała Francja powstanie jak jeden mąż!” - Jan z trudem zachował swoją pewność do końca zdania, bo widok własnej krwi na zadrapanym grzbiecie dłoni nie podawał wprawdzie w wątpliwość polsko - francuskiego układu gwa­rancyjnego, dopuszczał jednak obawę, że Jan mógłby się wykrwa­wić, zanim jeszcze cała Francja powstanie jak jeden mąż i wierna mej gwarancji sforsuje Wał Zachodni.

- Na pewno już ruszyli. A flota angielska pruje wody Bałtyku! — Aktor Weluhn lubił mocne, odbijające się echem wyrażenia, stanął schodach, z prawej obwieszony zranionym ciałem woźnego, z lewej unosząc rękę w górę, jak w teatrze, przemawiając wszystkimi pięcioma palcami: - Przybywajcie, dumni Brytyjczycy!

Podczas gdy obaj pomału, roztrząsając nadal polsko - francusko - angielskie stosunki, nieśli Kobielę do prowizorycznego lazaretu.

Oskar wertował w myślach książki Gretchen Scheffler w poszukiwa­niu odpowiednich fragmentów. Dzieje Gdańska Keysera: „Podczas wojny niemiecko - francuskiej w latach osiemset siedemdziesiąt - siedemdziesiąt jeden, po południu dwudziestego pierwszego sierpnia osiemset siedemdziesiątego roku cztery francuskie okręty wojenne wpłynęły do Zatoki Gdańskiej, skierowały już lufy swoich armat na port i miasto, ale w ciągu najbliższej nocy korwecie śrubowej »Nym­phe« pod dowództwem komandora podporucznika Weickhmanna udało się zmusić do odwrotu stojącą na kotwicy w Zatoce Puckiej flotyllę”.

Na krótko przedtem, nim dotarliśmy do magazynu przesyłek li­stowych na pierwszym piętrze, doszedłem do potwierdzonego póź­niej przekonania: gdy Poczta Polska i cała równinna Polska znajdo­wały się pod ostrzałem, Home Fleet, lepiej czy gorzej ubezpieczona, zaszyła się w jednym z fiordów pomocnej Szkocji; wielka armia Fran­cji siedziała jeszcze przy obiedzie i uważała, że paru akcjami patroli rozpoznawczych na przedpolu linii Maginota wypełnia polsko - francuski układ gwarancyjny. Przed magazynem i prowizorycznym laza­retem dopędził nas doktor Michoń, który nadal chodził w hełmie, a w kieszonce na piersi miał białą chusteczkę, z pełnomocnikiem Warszawy, niejakim Konradem. Od razu odezwały się wszystkie od­miany strachu Jana, mamiąc najcięższymi obrażeniami. O ile Wiktor Weluhn, który przecież nie był ranny i mając okulary na nosie mógł być przydatnym strzelcem, musiał zejść do hali nadawczej, o tyle nam pozwolono zostać w pokoju bez okien, skąpo rozjaśnionym przez łojówki, bo elektrownia miejska nie zamierzała dłużej zaopatrywać Poczty Polskiej w prąd.

Doktor Michoń, który nie bardzo chciał wierzyć w obrażenia Jana, ale i nie liczył zbytnio na jego czynny udział w walce, rozkazał swo­jemu referendarzowi, aby jako quasi sanitariusz pilnował rannych, a także nie spuszczał z oka dziecka - tu przelotnie i, jak mi się zda­wało, desperacko pogłaskał mnie po głowie - by nie dostało się pod ostrzał.

Trafienie haubicy na wysokości hali nadawczej. Zatoczyliśmy się wszyscy. Michoń w hełmie, wysłannik Warszawy Konrad i listonosz pieniężny Weluhn pobiegli na swoje stanowiska. Obaj z Janem zna­leźliśmy się z siedmiu czy ośmiu rannymi w odosobnionym pomiesz­czeniu, tłumiącym wszystkie odgłosy walki. Nawet świece specjal­nie nie migotały, gdy na zewnątrz haubica poczynała sobie nie na żarty. Było cicho mimo jęków, a może z powodu jęków. Jan pospiesz­nie i niezręcznie owinął podartym na pasy prześcieradłem udo Kobieli, chciał potem opatrzyć siebie: ale policzek i grzbiet dłoni wuja iż nie krwawiły. Skaleczenia milczały zakrzepłe, pewnie jednak polały i podsycały strach, który w niskim i dusznym pokoju nie znajdował ujścia. Jan niespokojnie obszukał kieszenie, znalazł pełną talię: skat! Aż do chwili, gdy załamała się obrona, graliśmy w skata.

Trzydzieści dwie karty zostały potasowane, przełożone, rozdane, wprowadzone do gry. Ponieważ wszystkie kosze z listami były już zajęte przez rannych, oparliśmy Kobielę o jeden z nich, w końcu ponieważ co jakiś czas osuwał się, przywiązaliśmy go szelkami in­nego rannego, nakazaliśmy mu zachowywać postawę, zabroniliśmy opuszczania kart, bo potrzebowaliśmy Kobieli. Cóż byśmy zrobili bez trzeciego, niezbędnego partnera do skata? Tym w koszach z li­stami trudno było odróżnić czarne od czerwonego, oni już nie chcieli grać. Kobiela właściwie też nie chciał grać. Chciał się położyć. Na wszystko obojętny, chciał już o niczym nie myśleć. Z nagle bezczynnymi rękami woźnego, zamykając bezrzęse oczy, chciał przyjrzeć kię ostatnim robotom rozbiórkowym. My jednak nie tolerowaliśmy Jego fatalizmu, przywiązaliśmy go mocno, zmusiliśmy, żeby był trzecim, podczas gdy Oskar był drugim graczem - i nikt się nie dziwił, że ci brzdąc umie grać w skata.

Ba, gdy po raz pierwszy zabrałem głos jak dorosły i powiedzia­łem:

- Osiemnaście! - Jan, odrywając wzrok od swoich kart, popa­trzył na mnie krótko wprawdzie i niepojęcie niebiesko, skinął pota­kująco głową, ja na to: - Dwadzieścia? - Jan bez wahania: - Mam. - Ja: - Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Dwadzieścia cztery? - Jan z ubolewaniem: - Pas. - A Kobiela? Znów mimo szelek chciał się osunąć na podłogę. Ale my szarpnęliśmy go w górę, przeczekali­śmy huk granatu, który wybuchł na zewnątrz, z dala od naszego po­koju gry, aż w ciszy, jaka zaraz potem zapadła, Jan mógł syknąć: - Dwadzieścia cztery, Kobiela! Nie słyszałeś, co chłopak zalicytował?

Nie wiem skąd, z jakich otchłani wynurzył się woźny. Zdawało się, że musi podnosić powieki lewarem. Wreszcie jego wzrok prze­sunął się błędnie i wodniście po dziesięciu kartach, które Jan dys­kretnie i bez jakichkolwiek szachrajskich sztuczek wcisnął mu przed­tem w garść.

- Pas - powiedział Kobiela. To znaczy, wyczytaliśmy to słowo z jego warg, które były chyba za bardzo wyschnięte, by mówić.

Grałem zwykłe żołędzie. Zanim wziąłem pierwsze lewy, Jan, który dał kontrę, musiał krzyknąć na woźnego, szturchnąć go w bok z do­broduszną szorstkością, żeby wziął się w kupę i nie zapominał o dodawaniu; bo ja ściągnąłem najpierw wszystkie trumfy, ofiarowałem króla żołędnego, którego Jan przebił winnym waletem, po chwili jed­nak, ponieważ byłem goły w dzwonkach, przebijając Janowi asa dzwonkowego, znów doszedłem do ręki, chłopakiem czerwiennym wyciągnąłem mu dziesiątkę - Kobiela zrzucił dzwonkową dziewiąt­kę, a potem ze swoim fletem czerwiennym miałem już wygraną w kieszeni: gra jeden, kontra dwa, z krawcem trzy, żołędzie cztery, to daje czterdzieści osiem, czyli dwanaście fenigów! Dopiero gdy w następnej partii - zaryzykowałem arcyryzykownego granda bez dwóch - Kobiela, który miał obu brakujących chłopaków, ale do­trzymał mi kroku tylko do trzydziestu trzech, przebił bubka dzwon­kowego chłopakiem żołędnym, gra nabrała rumieńców. Woźny, jak­by ożywiony powodzeniem, wyszedł potem dzwonkowym asem, musiałem dodać, Jan rzucił dziesiątkę, Kobiela zgarnął lewę, wycią­gnął króla, powinienem był przebić, ale nie przebiłem, zrzuciłem żołędną ósemkę, Jan robił, co mógł, doszedł nawet do ręki i zagrał winną dziesiątką, ja przebiłem i niech to diabli, Kobiela przy solił winnym bubkiem, o którym zapomniałem albo myślałem, że to Jan go ma, ale miał Kobiela, przysolił i zarechotał, naturalnie potem wino, musiałem się zrzucić, Jan robił, co mógł, wreszcie wyszli mi w czer­wień, ale to już nic nie pomogło: zebrałem tylko pięćdziesiąt dwa punkty: bez dwóch, gra trzy, grand to daje przegraną sześćdziesiąt, sto dwadzieścia, czyli trzydzieści fenigów. Jan pożyczył mi dwa gul­deny bilonem, zapłaciłem, ale Kobiela mimo wygranej znów się osu­nął, nie wziął pieniędzy i nawet granat przeciwpancerny, który w tej chwili po raz pierwszy wybuchł na klatce schodowej, nic dla niego nie znaczył, choć była to jego klatka schodowa, którą od lat niezmor­dowanie zamiatał i pastował.

Natomiast Jana znów ogarnął strach, gdy zatrzęsły się drzwi na­szego magazynu listów, a płomyki łojówek nie wiedziały, co się z nimi dzieje i w którą stronę mają się kłaść. Nawet gdy na schodach znów zapanował jaki taki spokój i następny granat eksplodował na odległej fasadzie zewnętrznej, Jan Broński tasował karty jak szalo­ny, pomylił się dwa razy przy rozdawaniu, ale ja nic nie powiedzia­łem. Póki tamci strzelali, Jan był głuchy na wszelkie perswazje, za­pędzał się w licytacji, źle dodawał, zapominał nawet odłożyć skata i wciąż nastawiał jedno ze swoich małych, zgrabnych, zmysłowo mię­sistych uszu na odgłosy z zewnątrz, a my czekaliśmy niecierpliwie, żeby dostosował się do przebiegu gry. O ile Jan grał coraz bardziej nieuważnie, o tyle Kobiela, jeśli akurat nie chciał osunąć się na pod­łogę i nie potrzebował szturchańca w bok, był zawsze na miejscu.

Wcale nie grał tak źle, jak można by sądzić po jego stanie. Osuwał się zwykle dopiero wtedy, gdy wygrał swoją licytację albo kontrując zepsuł mnie albo Janowi granda. Nie interesowało go już, kto wy­grywał czy przegrywał. Pociągała go sama gra. I kiedy myśmy obli­czali wyniki, raz i drugi, on zwisał przechylony w wypożyczonych szelkach i tylko grdyka przesuwająca się lękliwie świadczyła o tym, że woźny Kobiela jeszcze żyje.

Oskara też męczył ten skat we trzech. Nie znaczy to wcale, by owe hałasy i wstrząsy związane z oblężeniem i obroną Poczty nad­miernie szarpały moje nerwy. Przyczyną było raczej podjęte po raz pierwszy nagłe i, jak zamierzałem, ograniczone w czasie odrzucenie wszelkich masek. Jeśli do owego dnia tylko mistrzowi Bebrze i jego somnambulicznej Roswicie ukazałem się bez szminki, to teraz mój wuj i domniemany ojciec, ponadto kaleki woźny, a więc ludzie, któ­rzy później w żadnym wypadku nie wchodzili w rachubę jako świad­kowie, zobaczyli we mnie, zgodnie z metryką, piętnastoletniego wy­rostka, który grał w skata trochę co prawda ryzykancko, ale i całkiem umiejętnie. Te wysiłki, które wprawdzie odpowiadały mojej woli, ale bynajmniej nie moim karlim proporcjom, po zaledwie godzince gry wywołały niezwykle gwałtowne bóle członków i głowy.

Oskar miał ochotę przestać, znalazłby też dość okazji, żeby na przykład wymknąć się między dwoma, jeden po drugim, wstrząsają­cymi budynkiem wybuchami granatów, gdyby nie znane dotychczas poczucie odpowiedzialności nie kazało mu wytrwać i przeciwstawiać się strachowi domniemanego ojca jedyną skuteczną bronią - grą w skata.

Graliśmy więc i nie pozwalaliśmy Kobieli umrzeć. Nie miał przy mnie szans. Starałem się przecież, żeby karty były w ciągłym ruchu. A gdy po detonacji na klatce schodowej łojówki przewróciły się i zgasły, to ja byłem na tyle przytomny, żeby zrobić rzecz najważ­niejszą, ja wyciągnąłem z kieszeni Jana zapałki, a przy okazji i jego papierosy ze złotym ustnikiem, ja przywróciłem światło, ja zapali­łem Janowi uspokajającą regatę i płomyczek po płomyczku rozpra­szałem mrok, zanim Kobiela, korzystając z ciemności, zdołał się wy­mknąć.

Oskar postawił dwie świece na swoim nowym bębenku, papiero­sy położył pod ręką, sam jednak wzgardził tytoniem, za to Jana czę­stował raz po raz, zawiesił też jednego w wykrzywionych ustach Kobieli, i to pomogło, gra się ożywiła, tytoń pocieszał, uspokajał, nie mógł jednak nic na to poradzić, że Jan przegrywał partię za partią. Pocił się i jak zawsze, gdy w czymś się zapamiętywał, przesuwał końcem języka po górnej wardze. Zapalał się do tego stopnia, że mnie nazywał w gorączce Alfredem i Matzerathem, Kobielę zaś brał za moją biedną mamę. A kiedy ktoś wrzasnął na korytarzu: - Konrad dostał! - spojrzał na mnie z wyrzutem i powiedział: - Proszę cię, Alfredzie, wyłącz radio. Człowiek nie rozumie nawet własnych słów! Biedny Jan rozgniewał się na dobre, gdy otwarto gwałtownie drzwi do magazynu listów i wciągnięto do środka wykończonego Konra­da.

- Zamykać drzwi, bo wieje! - zaprotestował. Rzeczywiście wia­ło. Świece migotały niepewnie i uspokoiły się dopiero, gdy ludzie, którzy cisnęli Konrada w kąt, zamknęli za sobą drzwi. Wszyscy trzej wyglądaliśmy niesamowicie. Od dołu padał na nas blask świec, upo­dabniał nas do wszechpotężnych czarowników. A gdy potem Kobiela zalicytował czerwień bez dwóch i powiedział, nie, zagulgotał:

- Dwadzieścia siedem, trzydzieści - a przy tym stale wywracał oczami i miał coś w prawym ramieniu, co chciało się wydostać, po­drygiwało, zachowywało się niedorzecznie żywo, w końcu ucichło, lecz teraz kazało Kobieli się zsunąć i wprawiło w ruch kosz od bieli­zny z martwym poczciarzem, bez szelek, gdy potem Jan jednym uderzeniem, ale za to z całej siły zatrzymał Kobielę razem z koszem, do którego woźny był przywiązany, gdy Kobiela, któremu znów nie udało się wymknąć, wystękał w końcu: - Czerwień z ręki - Jan syknął:

- Kontra - Kobiela wydusił z siebie: - Re - wtedy Oskar zrozu­miał, że obrona Poczty Polskiej powiodła się, że ci, co ją szturmowa­li, przegrali już dopiero co rozpoczętą wojnę; nawet gdyby w toku działań wojennych udało się im zająć Alaskę i Tybet, Wyspę Wielka­nocną i Jerozolimę.

Szkoda tylko, że Jan nie mógł dograć do końca swojego wielkie­go, murowanego granda z ręki, z czterema, zapowiedzianego z kraw­cem i na czarno.

Zaczął od fletu żołędnego, nazywał mnie teraz Agnieszką, w Kobieli widział swojego rywala Matzeratha, potem wyszedł pod­stępnie w dzwonkowego bubka - wolałem zresztą udawać przed nim moją biedną mamę niż Matzeratha - potem w bubka czerwiennego - pod żadnym pozorem nie chciałem, żeby mnie mylił z Matzerathem - czekał niecierpliwie, aż ów Matzerath, który w rzeczywistości był inwalidą, woźnym i nazywał się Kobiela, dorzuci kartę; długo to trwa­ło, lecz potem Jan grzmotnął o podłogę czerwiennym asem, nie mógł i nie chciał pojąć, nigdy przecież nie był zbyt pojętny, zawsze tylko patrzył niebiesko, pachniał wodą kolońską, ciężko kapował i dlatego też nie rozumiał, czemu Kobiela upuścił naraz wszystkie karty, przechylił kosz z listami i martwym poczciarzem, aż najpierw martwy poczciarz, potem warstwa listów, a wreszcie cały porządnie upleciony kosz runął, dostarczył nam strumień korespondencji, jakbyśmy byli adresatami, jakbyśmy mieli teraz odłożyć karty, żeby czytać li­sty i zbierać znaczki. Ale Jan nie chciał czytać, nie chciał zbierać znaczków, za dużo zbierał w dzieciństwie, chciał grać, dograć do końca swojego granda z ręki, chciał wygrać, zwyciężyć. I podniósł Kobielę, ustawił kosz z powrotem na kółkach, zostawił jednak mar­twego poczciarza, nie zgarnął też listów, niedostatecznie więc obcią­żył kosz, a mimo to okazał zdziwienie, gdy Kobiela przywiązany do lekkiego, wywrotnego kosza, nie mógł usiedzieć prosto, pochylał się coraz bardziej, aż Jan krzyknął na niego: - Proszę cię, Alfredzie, nie psuj gry, słyszysz? Jeszcze tylko jedna partyjka i pójdziemy do domu, słyszysz czy nie!

Oskar podniósł się zmęczony, przezwyciężył coraz silniejsze bóle członków i głowy, położył małe, wytrwałe dłonie bębnisty na ramio­nach Jana Brońskiego i zmusił się do powiedzenia przyciszonym, ale stanowczym głosem: - Daj spokój, tato. On nie żyje i nie może już grać. Jeśli chcesz, zagramy w sześćdziesiąt sześć.

Jan, do którego przemówiłem przed chwilą jak do ojca, puścił bezwładne ciało woźnego, popatrzył na mnie niebiesko, ze łzami w niebieskich oczach, i zapłakał: - Nie, nie, nie, nie, nie... - Pogła­skałem go, ale on nadal zaprzeczał. Pocałowałem go wymownie, ale on myślał tylko o swoim nie dogranym do końca grandzie z ręki.

- Na pewno bym go zrobił, Agnieszko. Miałem wygraną w kie­szeni. - Tak mi się skarżył biorąc mnie za moją biedną mamę, a ja, jego syn, dostosowałem się do roli, przytakiwałem mu, zapewnia­łem, że wygrałby tego granda, że w gruncie rzeczy już wygrał, musi tylko mocno w to wierzyć i słuchać swojej Agnieszki. Ale Jan nie wierzył ani mnie, ani mojej mamie, płakał najpierw głośno i żało­śnie, potem cicho, wpadając w jednostajny bełkot, wygrzebał karty spod wystygłego ciała Kobieli, szperał mu między nogami, znalazł kilka w lawinie listów, nie uspokoił się, póki nie zebrał wszystkich trzydziestu dwóch. Starł z nich ową lepką ciecz, która sączyła się ze spodni Kobieli, mozolił się nad każdą kartą i potasował talię, chciał znów rozdawać, aż wreszcie pod kształtnym, nawet nie za niskim, ale chyba trochę za gładkim i nieprzepuszczalnym czołem zrozumiał, że na tym świecie nie ma już trzeciego do skata.

Wtedy w magazynie przesyłek listowych zrobiło się bardzo ci­cho. Także na zewnątrz zdecydowano się uczcić przewlekłą minutą ciszy ostatniego skaciarza i trzeciego do skata. Oskar usłyszał jednak, jak bezszelestnie otworzyły się drzwi, i oglądając się przez ra­mię, spodziewając się nadprzyrodzonej zjawy, zobaczył dziwnie ślepą i pustą twarz Wiktora Weluhna. - Zgubiłem okulary, Janie. Jesteś tu jeszcze? Musimy uciekać. Francuzi nie przyjdą albo przyjdą za późno. Chodź ze mną, Janie. Prowadź mnie, bo zgubiłem okulary!

Może biedny Wiktor pomyślał, że pomylił pokoje. Bo gdy nie doczekał się ani odpowiedzi, ani okularów, ani skorego do ucieczki ramienia Jana, cofnął swoją pozbawioną okularów twarz, zamknął drzwi, a ja jeszcze przez kilka kroków słyszałem, jak Wiktor posu­wając się po omacku i rozgarniając mgłę rzucił się do ucieczki.

Cóż pod czaszką Jana wylęgło się takiego dowcipnego, że naj­pierw cicho, jeszcze przez łzy, potem już głośno i radośnie wysunął żwawy, różowy, biegły we wszystkich pieszczotach koniec języka, podrzucił w górę karty do skata, złapał, a w końcu, ponieważ w po­koju milczących mężczyzn i listów zrobiło się bezwietrznie i nie­dzielnie, ostrożnie, przemyślanymi ruchami, wstrzymując oddech, zaczął budować niezwykle delikatny domek z kart: winna siódemka i żołędna dama posłużyły za fundament. Obie karty przykrył dzwon­kowy król. Wtedy z czerwiennej dziewiątki i winnego asa, przykry­tych żołędna ósemką, wzniósł drugi, stojący obok pierwszego, fun­dament. Potem połączył obie podwaliny kolejno ustawionymi na sztorc dziesiątkami i bubkami, ułożonymi płasko damami i asami, tak że wszystko podtrzymywało się nawzajem. Potem postanowił na dwóch kondygnacjach wznieść trzecią i zrobił to zaklinającymi rę­kami, które, poddając się podobnym ceremoniom, musiała znać moja biedna mama. I gdy oparł w ten sposób czerwienną damę o króla z czerwiennym sercem, budowla wcale się nie zawaliła; nie, stała przewiewna, krucha, oddychając lekko w tym pomieszczeniu peł­nym zmarłych bez tchu i żywych, którzy wstrzymali oddech, pozwo­liła nam złożyć ręce, sprawiła, że sceptyczny Oskar, który przecież wedle wszelkich reguł przejrzał domek z kart, zapomniał o gryzą­cym dymie i smrodzie, co oszczędnie i kreto wślizgiwały się przez szpary w drzwiach magazynu listów i budziły wrażenie, iż ten poko­ik z domkiem z kart sąsiaduje drzwi w drzwi z piekłem.

Tamci wprowadzili do akcji miotacze płomieni, postanowili, oba­wiając się frontalnego ataku, wykurzyć ostatnich obrońców. Dopro­wadzili do tego, że doktor Michoń zdjął hełm, chwycił prześcieradło, a gdy to mu nie wystarczyło, wyciągnął jeszcze chusteczkę z kie­szonki na piersiach i wymachując prześcieradłem i chusteczką za­proponował kapitulację Poczty Polskiej. I blisko trzydziestu na pół oślepłych, osmalonych mężczyzn z uniesionymi rękami, splatając na karku dłonie, opuściło gmach Poczty lewym bocznym wejściem, usta­wiło się pod murem podwórza, czekało na zbliżających się powoli ludzi z Heimwehry. A później mówiono, że w tym krótkim czasie, gdy obrońcy ustawili się na podwórzu, a napastnicy jeszcze nie na­deszli, ale już się zbliżali, trzej czy czterej poczciarze uciekli: przez garaż pocztowy, przez sąsiedni garaż policyjny do pustych, bo ewakuowanych domów przy Sukienniczej. Tam podobno znaleźli ubra­nia, nawet z odznaką partyjną, umyli się, wyszykowali do wyjścia i ulotnili się pojedynczo, a o jednym z nich opowiadano, że na Pod­walu Staromiejskim wszedł do optyka i kazał dopasować sobie okulary, bo swoje zgubił w czasie walk o gmach Poczty. W nowych oku­larach Wiktor Weluhn, bo on to był, podobno zafundował sobie nawet na Targu Drzewnym kufel piwa, potem drugi, gdyż chciało mu się pić przez te miotacze płomieni, a następnie w nowych okularach, które co prawda rozrzedzały trochę mgłę przed jego oczyma, ale bynajmniej nie usuwały jej w takim stopniu jak stare szkła, wziął nogi za pas, a ta ucieczka trwa do dziś; tacy uparci są jego prześla­dowcy.

Pozostali jednak - a mówię, że tych, co nie zdecydowali się na ucieczkę, było około trzydziestu - stali już pod murem, naprzeciwko bocznego wejścia, gdy Jan oparł właśnie czerwienną damę o czer­wiennego króla i uszczęśliwiony cofnął dłonie.

Cóż mam jeszcze powiedzieć? Znaleźli nas Otworzyli gwałtow­nie drzwi, wrzasnęli: - Wyłazić! - narobili zamieszania, przeciągu, zwalili domek z kart. Nie mieli zrozumienia dla takiej architektury. Wierzyli w beton. Budowali na wieczność. Nie zważali wcale na oburzoną, obrażoną minę referendarza Brońskiego. A wyprowadza­jąc go nie zauważyli, że Jan sięgnął jeszcze raz pomiędzy karty i wziął coś ze sobą, że ja, Oskar, usunąłem ogarki świec z nowo zdo­bytego bębenka, zabrałem bębenek, wzgardziłem ogarkami, bo oświe­tlało nas zbyt wiele latarek; ale tamci nie spostrzegli, że ich kaganki oślepiały nas i nie pozwalały trafić do drzwi. Zza swoich latarek i trzymanych przed sobą karabinów krzyczeli: - Wyłazić! - Wciąż jeszcze krzyczeli: „wyłazić!”, gdy Jan i ja byliśmy już na korytarzu.

Krzycząc: „wyłazić!” mieli na myśli Kobielę, Konrada z Warszawy, także Bobka i małego Wiśniewskiego, który za życia pracował w dziale telegramów. Wystraszyli się, że oni nie chcieli usłuchać.

I dopiero gdy ci z Heimwehry zrozumieli, że ośmieszają się przed Janem i przede mną, boja śmiałem się na głos, kiedy oni wrzeszcze­li: „wyłazić!”, wtedy przestali wrzeszczeć, powiedzieli: „Ach, tak!” - i poprowadzili nas do tych trzydziestu na podwórzu Poczty, którzy trzymali ręce w górze, splatali dłonie na karku, mieli pragnienie i byli filmowani przez kronikę.

Ledwie wyprowadzono nas bocznym wyjściem, ci z kroniki skie­rowali na nas swoją kamerę umocowaną na samochodzie osobowym, nakręcili o nas ów krótki film, który później wyświetlano we wszyst­kich kinach.

Oddzielono mnie od stojącej pod ścianą gromady. Oskar przypo­mniał sobie swoją karłowatość, swoją trzyletniość, która wybaczała wszystko, poczuł znów dokuczliwe bóle członków i głowy, upadł razem z bębenkiem, wił się, na pół cierpiąc, na pół udając, ale nawet w cierpieniach nie wypuścił bębenka. A gdy tamci podnieśli go i wsadzili do samochodu służbowego SS - Heimwehry, gdy wóz ru­szył, aby zawieźć go do szpitala miejskiego, Oskar zobaczył, że Jan, biedny Jan uśmiechał się głupio i błogo, w uniesionych rękach trzy­mał parę kart do skata i kartą trzymaną w lewej ręce - zdaje mi się, że była to dama czerwienna - pomachał odjeżdżającemu synowi, Oska­rowi.

ON LEŻY NA ZASPIE

Przed chwilą jeszcze raz przeczytałem ostatnio napisany rozdział. Chociaż nie jestem zadowolony, tym bardziej zadowolone powinno być pióro Oskara, bo w zwięzłej, treściwej relacji, jak to bywa w świadomie zwięzłych i treściwych rozprawach naukowych, udało mu się tu i ówdzie przesadzić, jeśli nie skłamać.

Ja jednak chciałbym trzymać się prawdy, zaskoczyć pióro Oskara niespodziewanym atakiem i sprostować tutaj, że po pierwsze, ostat­nia partia Jana, której niestety nie zdołał dokończyć i wygrać, to nie był grand z ręki, lecz dzwonki bez dwóch, że po drugie, opuszczając magazyn listów Oskar zabrał nie tylko nową blachę, lecz i tę popęka­ną, która razem z martwym poczciarzem bez szelek i listami wypadła z kosza na bieliznę. Ponadto trzeba jeszcze dodać, że ledwie obaj z Janem opuściliśmy magazyn listów, bo ci z Heimwehry wzywali nas do tego swoim „wyłazić!”, swoimi latarkami i karabinami, Oskar szukając opieki stanął między dwoma wujaszkowato i dobrodusznie wyglądającymi żołnierzami, udał żałosny płacz i wskazywał na Jana, swojego ojca, oskarżycielskimi gestami, które z biedaka zrobiły łajda­ka, co niewinne dziecko zaciągnął na Pocztę Polską, aby we właściwy Polakom barbarzyński sposób posłużyć się nim jak tarczą od kul.

Po tym judaszowskim przedstawieniu Oskar obiecywał sobie coś niecoś dla swoich bębenków, całego i zniszczonego, i nie omylił się: ludzie z Heimwehry kopnęli Jana w tyłek, przyłożyli mu kolbami, zostawili mi jednak oba bębenki, a jeden z nich, starszy już mężczy­zna ze zgryźliwymi bruzdami stroskanego ojca rodziny koło nosa i ust, pogłaskał mnie po policzkach, drugi zaś, jasnowłosy gość o wiecznie śmiejących się, toteż zwężonych i nigdy nie widocznych oczach, wziął mnie na ręce, co Oskara niemile dotknęło.

Dzisiaj, kiedy nieraz wstydzę się tej niegodnej postawy, powta­rzam stale: Jan tego nie zauważył, myślał jeszcze o kartach, później też myślał o kartach, nic już, nawet najweselsze jak i najbardziej sza­tańskie pomysły ludzi z Heimwehry, nie mogło odciągnąć go od kart do skata. Podczas gdy Jan przebywał już w wiecznym królestwie domków z kart i zamieszkiwał szczęśliwie taki ufny w szczęście do­mek, my, ludzie z Heimwehry i ja - bo Oskar zaliczył siebie do ludzi z Heimwehry - staliśmy w ceglanych murach, na kamiennych po­sadzkach korytarzy pod sufitami o stiukowych gzymsach, które były splecione ze ścianami i ściankami działowymi tak kurczowo, że należało obawiać się najgorszego po owym dniu, kiedy cała ta partanina, nazywana przez nas architekturą, ulegając tym czy innym oko­licznościom straci swoją spoistość.

Naturalnie to spóźnione zrozumienie nie może mnie usprawiedli­wiać, zwłaszcza że wiara w domki z kart jako jedyne godne człowie­ka mieszkanie nie była mi - któremu widok rusztowań zawsze przy­woływał na myśl roboty rozbiórkowe - obca. Dochodzi jeszcze do tego obciążenie rodzinne. Byłem przecież owego popołudnia głębo­ko przeświadczony, że Jan Broński jest nie tylko moim wujem, ale i prawdziwym, nie zaś jedynie domniemanym ojcem. A więc prze­waga, która po wszystkie czasy odróżnia go od Matzeratha: bo Matzerath był albo moim ojcem, albo niczym.

Od pierwszego września dziewięćset trzydziestego dziewiątego - a przypuszczam, że i państwo w ciągu tego nieszczęsnego popołu­dnia w owym szczęśliwym, bawiącym się kartami Janie Brońskim rozpoznaliście mojego ojca - od tego dnia datuje się moja druga wielka wina.

Nigdy, nawet w najbardziej płaczliwym nastroju, nie mogę przed sobą ukryć, że mój bębenek, nie, ja sam, bębnista Oskar, wpędziłem do grobu najpierw moją biedną mamę, potem Jana Brońskiego, mo­jego wuja i ojca.

Lecz jak każdy w owe dni, kiedy impertynenckie i nie dające się niczym wypędzić z pokoju poczucie winy wciska mnie w poduszki zakładowego łóżka, zapisuję na swoje dobro moją nieświadomość, która wtedy weszła w modę i z którą jeszcze dziś niejednemu jest do twarzy jak w szykownym kapelusiku.

Oskara, chytrego naiwniaka, niewinną ofiarę polskiego barbarzyń­stwa, przewieziono z gorączką i zapaleniem nerwów do szpitala miej­skiego. Zawiadomiono Matzeratha, który już poprzedniego wieczo­ra dał znać władzom, że zaginąłem, chociaż nadal nie było pewne, czy jestem jego własnością.

Natomiast trzydziestu ludzi, do których trzeba jeszcze doliczyć Jana, z uniesionymi rękami i dłońmi splecionymi na karku, kiedy już kronika zrobiła im zdjęcia, przewieziono na razie do opróżnionej szko­ły Wiktorii, potem przyjęło ich więzienie na Biskupiej Górce, a wresz­cie, w początkach października, sypki piach za murem opuszczone­go, wysłużonego cmentarza na Zaspie.

Skąd Oskar o tym wie? Wie o tym od Leo Hysia. Bo oficjalnie nie podano oczywiście do wiadomości, pod jakim murem rozstrzelano trzydziestu jeden mężczyzn, w jakim piachu ich zagrzebano.

Jadwiga Brońska dostała najpierw nakaz opuszczenia mieszka­nia przy Okrężnej, które zajęła rodzina wyższego oficera lotnictwa.

Kiedy wdowa pakowała się z pomocą Stefana i szykowała do wyjaz­du do Rębiechowa - miała tam parę hektarów ziemi i lasu, ponadto mieszkanie dzierżawcy - otrzymała zawiadomienie, z którego jej oczy, odbijające wprawdzie cierpienie świata, ale nie rozumiejące go, bar­dzo powoli i dopiero z pomocą syna Stefana zdołały wyłuskać ów sens, co czarno na białym czynił ją wdową. Oto treść zawiadomienia:


Kancelaria Sądu Grupy Eberhardta s.k.41/39

Sopot, 6 paźdz. 1939 Pani Jadwiga Brońska,

Stosownie do zarządzenia zawiadamia się Panią, że Broński Jan wyrokiem Sądu Wojennego za działalność dywersyjną skazany zo­stał na śmierć i stracony.

Zelewski (Inspektor Sądu Polowego)


Sami państwo widzicie - o Zaspie ani słówka. Tamci mieli wzgląd na rodziny, chcieli oszczędzić im kosztów pielęgnacji zbyt obszerne­go i kwiatochłonnego masowego grobu, wzięli na siebie pielęgnację i ewentualne przeniesienie zwłok gdzie indziej, gdy zniwelowali piasz­czysty grunt na Zaspie i zebrali prócz jednej - bo jedna zawsze zosta­je - wszystkie łuski nabojów, ponieważ walające się łuski szpecą każdy porządny cmentarz, nawet jeśli już nie jest używany.

Tę jedną łuskę, która zawsze zostaje, o którą właśnie chodzi, zna­lazł Leo Hyś, przed nim bowiem nie ukrył się żaden, choćby najbar­dziej potajemny pogrzeb. Leo, który znał mnie z pogrzebu mojej bied­nej mamy, z pogrzebu mojego okrytego bliznami przyjaciela Herberta Truczinskiego, który z pewnością wiedział też, gdzie zakopali Sigismunda Markusa - ale ja go o to nie pytałem - był uszczęśliwiony i niemal kipiał radością, gdy w końcu listopada - wypisano mnie właśnie ze szpitala - mógł mi wręczyć zdradziecką łuskę.

Zanim jednak z ową lekko już zardzewiałą tulejką, w której być może mieścił się ów przeznaczony dla Jana ołowiany rdzeń, idąc za Hysiem zaprowadzę państwa na cmentarz na Zaspie, muszę was pro­sić, żebyście porównali metalowe łóżko szpitala miejskiego w Gdań­sku, oddział dziecięcy, z metalowym łóżkiem tutejszego zakładu dla nerwowo chorych. Oba łóżka są biało lakierowane, a jednak odmien­ne, łóżko na oddziale dziecięcym jest co prawda mniejsze, jeśli mie­rzyć długość, ale wyższe, jeśli przyłożyć calówkę do prętów kraty.

Chociaż przyznaję pierwszeństwo krótkiej i wysokiej klatce z roku dziewięćset trzydziestego dziewiątego, to przecież w dzisiejszym, przeznaczonym dla dorosłych, kompromisowym łóżku znalazłem swój wyzbyty pretensji spokój i pozostawiam kierownictwu zakładu odrzucenie lub przyjęcie wniesionej przed miesiącami prośby o wy­ższą, lecz również metalową i lakierowaną kratę łóżka.

O ile dziś jestem niemal bezbronnie wydany swoim gościom, o tyle w dni odwiedzin na oddziale dziecięcym wysokie ogrodzenie oddzielało mnie od Matzeratha, Greffów i Schefflerów, a pod koniec pobytu w szpitalu krata łóżka dzieliła ową chodzącą w czterech spód­nicach bryłę, którą po mojej babce nazywano Anną Koljaiczkową, na stroskane, ciężko oddychające segmenty. Przychodziła, wzdycha­ła, unosiła co jakiś czas duże, pomarszczone ręce, ukazywała różowe spękane dłonie i zniechęcona opuszczała ręce i dłonie, uderzała z piaskiem o uda, a ów dźwięk pozostał mi co prawda w uszach do dziś, ale na bębenku udaje mi się go naśladować tylko w przybliżeniu.

Już za pierwszą wizytą przyprowadziła swojego brata, Wincente­go Brońskiego, który uczepiony kraty łóżka, cicho wprawdzie, lecz natarczywie i bez przerwy opowiadał, śpiewał lub śpiewając opo­wiadał o Królowej Polski, Najświętszej Panience. Oskar był rad, gdy podczas odwiedzin tych dwojga znajdowała się w pokoju pielęgniar­ka. Oni mnie przecież oskarżali. Patrzyli swoimi bezchmurnymi ocza­mi Brońskich, po mnie, który z trudem przezwyciężałem nerwową gorączkę - skutki gry w skata na Poczcie Polskiej - spodziewali się wskazówki, słowa współczucia, oględnej relacji z ostatnich, przeży­tych między strachem a skatem godzin Jana. Chcieli usłyszeć przy­znanie się, oczyszczenie Jana; jak gdybym ja mógł go oczyścić, jak gdyby moje świadectwo mogło mieć jakieś znaczenie i siłę przeko­nywania.

Cóż, na przykład, powiedziałby ten meldunek sądowi grupy Eberhardta: Ja, Oskar Matzerath, przyznaję się, że w przeddzień pierw­szego września czatowałem na Jana Brońskiego, gdy wracał do domu, i za pomocą domagającego się naprawy bębenka zwabiłem na ową Pocztę Polską, którą Jan Broński opuścił; bo nie chciał jej bronić.

Oskar nie złożył tego zeznania, nie oczyścił swojego domniema­nego ojca, ledwie zaś decydował się na głośne zeznawanie, dostawał tak gwałtownych kurczów, że na żądanie siostry oddziałowej ograni­czono wizyty u niego, zabroniono także przychodzić jego babce Annie i jego domniemanemu dziadkowi Wincentemu.

Gdy obydwoje staruszkowie - przyszli pieszo z Bysewa i przy­nieśli mi jabłka - przesadnie ostrożnie i nieporadnie, jak to ludzie ze wsi, opuścili salę oddziału dziecięcego, w miarę jak oddalały się cztery rozkołysane spódnice babki i czarne, pachnące nawozem niedzielne ubranie jej brata, rosła moja wina, moja przeogromna wina.

Tyle rzeczy dzieje się równocześnie. Gdy przy moim łóżku tło­czyli się Matzerath, Greffowie, Schefflerowie z owocami i ciastka­mi, gdy z Bysewa babka i jej brat przychodzili do mnie pieszo przez Złotą Karczmę i Brętowo, bo linia kolejki z Kartuz do Wrzeszcza nie była jeszcze czynną gdy, pielęgniarki biało i odurzająco obnosiły się ze szpitalną paplaniną i w dziecięcej sali zastępowały anioły, Polska jeszcze nie zginęła, potem niemal zginęła, a wreszcie, po słynnych osiemnastu dniach, zginęła, choć niebawem okazało się, że wciąż jeszcze nie zginęła, jak i dzisiaj, na przekór śląskim i wschodniopruskim ziomkostwom, Polska jeszcze nie zginęła.

Och, ty szalona kawalerio! Uganiająca się konno w poszukiwa­niu czarnych jagód. Z lancami, które zdobią biało - czerwone propor­czyki. Szwadrony melancholii i tradycji. Szarże jak z obrazka. Przez pola pod Łodzią i Kutnem. Modlin zamieniony w twierdzę. Uch, co za cudowny galop! Zawsze podczas zorzy wieczornej. Wtedy dopie­ro szarżuje kawaleria, gdy pierwszy plan i tło prezentują się wspa­niale, bo bitwa jest malownicza, bo śmierć jest dla malarza modelką, konie stają dęba, potem padają, ułani łasują czarne jagody, głogi, kulki toczą się i pękają, wywołują swędzenie, bez którego kawaleria nie zerwie się do szarży. Oto ułani, znowu ich świerzbi, zwracają konie ku stertom słomy - to także tworzy obraz - i zbierają się za dowódcą, w Hiszpanii ma on na imię Don Quijote, tu jednak nazywa się Pan Kichot, jest rodowitym Polakiem o smutnej i szlachetnej postaci, który wszystkich swoich ułanów nauczył całować kobiecą dłoń z konia, a oni teraz stale całują przepisowo dłonie śmierci - jak gdyby była kobietą - lecz przedtem zbierają się mając za sobą zorzę wieczorną - bo nastrój stanowi ich rezerwę - przed sobą niemieckie czołgi, ogie­ry ze stadnin Kruppa von Bohlen und Halbach, szlachetniejszych rumaków człowiek nigdy nie dosiadał. Lecz ten na pół hiszpański, na pół polski, zabłąkany w umieranie rycerz - pełen fantazji Pan Ki­chot, zbyt pełen fantazji! - opuszcza lancę z proporczykiem, zapra­sza biało - czerwono do ucałowania dłoni i woła, aż zorze wieczorne, aż bociany na dachach klekoczą biało - czerwono, aż wiśnie wyplu­wają pestki, woła do kawalerii: „Na koń, szlachetni Polacy, to nie są stalowe czołgi, tylko wiatraki albo owce, zapraszam was do ucało­wania dłoni!”

A wtedy szwadrony ruszały cwałem na szarozielone skrzydło stali i dodawały zorzy wieczornej jeszcze trochę czerwonawego blasku w dali. Proszę wybaczyć Oskarowi ów końcowy rym, a jednocześnie poetyczność tego opisu bitwy. Byłoby może najlepiej, gdybym przy­toczył straty liczbowe polskiej kawalerii i podał tu dane statystyczne, które niezwykle sucho wspominają tak zwaną polską kampanię. Na żądanie mógłbym jednak zrobić tu gwiazdkę, zapowiedzieć przypis, a mimo to pozostawić poetyczny opis.

Gdzieś do dwudziestego września, leżąc w szpitalnym łóżeczku, słyszałem salwy z dział owych baterii ustawionych na wysokości Jaśkowej Doliny i Lasu Oliwskiego. Potem skapitulowało ostatnie gniazdo oporu, Półwysep Helski. Wolne hanzeatyckie miasto Gdańsk mogło święcić przyłączenie swojego ceglanego gotyku do Rzeszy Wielkoniemieckiej i wiwatując patrzeć w oczy stojącemu niezmor­dowanie w czarnym mercedesie, niemal bez przerwy wyciągające­mu pod kątem prostym rękę w pozdrowieniu wodzowi i kanclerzowi Adolfowi Hitlerowi, w owe niebieskie oczy, które z niebieskimi oczami Jana Brońskiego jedno miały wspólne: robiły wrażenie na kobietach.

W połowie października wypisano Oskara ze szpitala miejskie­go. Ciężko mi było rozstać się z pielęgniarkami. I gdy siostra - zdaje się, że nazywała się Berni czy też Erni - gdy siostra Erni czy Berni wręczyła mi oba moje bębenki, rozbity, który uczynił mnie winnym, i cały, który zdobyłem w czasie obrony Poczty Polskiej, uświadomi­łem sobie, że już od tygodni nie myślałem o mojej blasze, że na tym świecie prócz blaszanych bębenków istnieje dla mnie jeszcze coś in­nego: pielęgniarki.

Świeżo zaopatrzony w instrumenty, z nową świadomością, trzy­mając Matzeratha za rękę, opuściłem szpital, aby, trochę jeszcze nie­pewnie stojąc na nogach permanentnego trzylatka, powierzyć się na Labesa codzienności, powszedniej nudzie i jeszcze nudniejszym nie­dzielom pierwszego roku wojny.

Któregoś wtorku pod koniec listopada - po tygodniach rekonwa­lescencji po raz pierwszy wyszedłem na ulicę - Oskar, bębniąc mar­kotnie i nie zważając na zimną i dżdżystą aurę, na rogu placu Maksa Halbego i Brzeźnieńskiej spotkał byłego kleryka Leo Hysia.

Przez dłuższy czas staliśmy naprzeciw siebie uśmiechając się z zakłopotaniem i dopiero gdy Leo wyjął z kieszeni surduta ręka­wiczki glace i wciągnął na palce i dłonie białożółtawe, cieliste po­włoki, zrozumiałem, kogo spotkałem i co mi to spotkanie przyniesie - i Oskar przestraszył się.

Rzuciliśmy jeszcze okiem na wystawy sklepu kolonialnego Kaisera, popatrzyliśmy za kilku odjeżdżającymi tramwajami linii pięć i dziewięć, które mijały się na placu Maksa Halbego, poszliśmy potem Brzeźnieńską wzdłuż rzędu jednakowych domów, okrążyliśmy kilka razy słup ogłoszeniowy, przestudiowaliśmy afisz, który dono­sił o wymianie gdańskiego guldena na markę niemiecką, zdrapali­śmy plakat Persilu, pod bielą i błękitem znaleźliśmy trochę czerwieni, poprzestaliśmy na tym, mieliśmy już wracać na plac, gdy Leo Hyś obydwiema rękawiczkami wepchnął Oskara do bramy, palcami lewej dłoni w rękawiczce sięgnął najpierw za siebie, później pod poły surduta, zaczął grzebać w kieszeni spodni, potrząsnął nią, znalazł coś, obmacał znalezioną rzecz jeszcze w kieszeni i uznając, że zna­lazł to, czego szukał, wyciągnął zaciśniętą pięść, opuścił z powrotem połę surduta, powoli wysuwał naprzód urękawicznioną garść, coraz dalej, przyparł Oskara do muru sieni, miał długie ramię - a mur nie ustępował - otworzył pięciopalcą rękawiczkę dopiero wtedy, gdy już sądziłem, że zaraz to ramię wyskoczy mu ze stawu barkowego, usa­modzielni się, uderzy mnie w pierś, wciśnie się do środka, wyjdzie pomiędzy łopatkami i znów zagłębi się w mur tej zatęchłej klatki schodowej - a Oskar nigdy nie zobaczy, co Leo miał w garści, naj­wyżej zapamięta ów tekst regulaminu domowego przy Brzeźnieńskiej, który niczym istotnym nie różnił się od regulaminu domowego przy Labesa.

Tuż przed moim marynarskim płaszczem, dotykając już guzika z kotwicą, Leo otworzył rękawiczkę tak szybko, że usłyszałem, jak mu palce strzeliły w stawach: na spleśniałej, błyszczącej skórze, któ­ra opinała dłoń, leżała łuska naboju.

Gdy Leo znów zacisnął pięść, byłem gotów iść za nim. Kawałek metalu przemówił do mnie od razu. Szliśmy Brzeźnieńską w dół, obok siebie, Oskar po lewej ręce Hysia, nie zatrzymywaliśmy się już przed żadną wystawą, przy żadnym słupie ogłoszeniowym, minęli­śmy Magdeburską, zostawiliśmy za sobą obydwa wysokie, pudełkowa­te ostatnie domy Brzeźnieńskiej, na których w nocy paliły się światła ostrzegawcze dla startujących i lądujących samolotów, wędrowaliśmy najpierw skrajem ogrodzonego lotniska, w końcu wróciliśmy a jednak na suchszą asfaltową jezdnię i podążyliśmy za ciągnącymi się w stronę Brzeźna szynami tramwajowymi dziewiątki.

Nie mówiliśmy ani słowa, ale Leo nadal trzymał łuskę w rękawiczce. Kiedy ociągałem się, chciałem zawrócić z powodu wilgoci i zimna, otwierał pięść, podrzucał kawałek metalu w dłoni, wabił mnie w ten sposób o sto kroków dalej, potem jeszcze raz sto krocz­ków, a nawet chwycił się muzyki, gdy nie opodal folwarku miejskie­go Zaspa postanowiłem naprawdę zawrócić. Okręcił się na pięcie, wziął łuskę w palce otworem do góry, przyłożył ją jak ustnik fletu do dolnej, mocno wysuniętej, zaślinionej wargi i ochrypłym dźwiękiem, to przeraźliwym, to jakby stłumionym przez mgłę, wmieszał się w coraz gęściej zacinający deszcz. Oskarowi zrobiło się zimno: nie tylko to granie na łusce naboju sprawiało, że marzł, także psia pogo­da, jak na zamówienie, przyczyniła się do tego, że wcale nie starałem się ukryć, jak okropnie marznę. Cóż mnie ciągnęło w stronę Brzeź­na? Zgoda, ów szczurołap Leo, który gwizdał na łusce. Ale gwizdało na mnie jeszcze coś więcej. Z redy i z Nowego Portu, który spowity był listopadową mgłą, gęstą jak w pralni, przez Szkoty, Młyniska i Kolonię docierały do nas syreny parowców i zgłodniałe wycie wpły­wającego czy wypływającego kutra torpedowego, tak że Leo bez większego trudu, z pomocą rogów mgłowych, syren i gwiżdżącej łuski naboju pociągnął za sobą marznącego Oskara.

Mniej więcej na wysokości skręcającego w stronę Polanek ogro­dzenia z drutu kolczastego, który oddzielał lotnisko od nowego pla­cu ćwiczeń i obmurowanej fosy, Leo Hyś zatrzymał się, z przechylo­ną głową obserwował przez chwilę sponad spływającej po łusce śliny moje dygocące ciało. Wessał łuskę, przytrzymał dolną wargę, idąc za nagłym podszeptem, wymachując dziko rękami zdjął wyświecony czarny surdut i zarzucił mi ciężką, pachnącą mokrą ziemią tkaninę na głowę i ramiona.

Znów ruszyliśmy w drogę. Nie wiem, czy Oskar mniej marzł. Czasem Leo wybiegał pięć kroków naprzód, zatrzymywał się, w swojej niemiłosiernie wygniecionej, ale przerażająco białej koszu­li był postacią, która mogłaby w ryzykancki sposób uciec ze średnio­wiecznych lochów, na przykład z Wieży Więziennej, w jaskrawej koszuli dyktował więc modę szaleństwu. Ilekroć Leo spoglądał na zataczającego się Oskara w czarnym surducie, wybuchał śmiechem, który za każdym razem kończył trzepotaniem skrzydeł, niby kraczący kruk. Musiałem rzeczywiście wyglądać jak śmieszny ptak, jeśli nie kruk, to wrona, zwłaszcza że poły surduta ciągnęły się kawałek za mną, omiatały niczym tren asfaltową nawierzchnię ulicy; pozosta­wiałem po sobie szeroki, majestatyczny ślad, który już po drugim zerknięciu przez ramię wbił Oskara w dumę i zapowiadał, może na­wet symbolizował drzemiący w nim, jeszcze nie całkiem dojrzały tragizm.

Już na placu Maksa Halbego przeczułem, że Leo nie ma zamiaru prowadzić mnie do Brzeźna czy Nowego Portu. Jako cel tego piesze­go marszu od samego początku wchodził w rachubę tylko cmentarz na Zaspie i obmurowane fosy, w których bezpośrednim sąsiedztwie znajdowała się nowoczesna strzelnica policji.

Od końca września do końca kwietnia tramwaje linii kąpielisko­wych kursowały jedynie co trzydzieści pięć minut. Gdy zostawili­śmy za sobą ostatnie domy Wrzeszcza, z przeciwnej strony nadje­chał wóz bez przyczepy. Wkrótce potem wyprzedził nas tramwaj, który na mijance przy Magdeburskiej musiał czekać na tamten. Nie­daleko cmentarza na Zaspie, przy którym urządzono drugą mijankę, najpierw wyprzedził nas dzwoniąc tramwaj z miasta, potem od stro­ny Brzeźna nadjechał wóz, który widzieliśmy już dawno, jak stał w oparach mgły, bo z powodu złej widoczności włączył miękkie żół­te światło czołowe.

Oskar miał jeszcze przed oczyma ponurą twarz motorniczego, gdy Leo zboczył z asfaltowej jezdni i poprowadził go przez sypki piasek, który zapowiadał już nadmorskie wydmy. Cmentarz otoczo­ny był murem w kształcie kwadratu. Furtka od południa, z mnóstwem pordzewiałych esów - floresów, lekko tylko przymknięta, wpuściła nas do środka. Niestety Leo nie dał mi czasu na dokładniejsze obejrzenie obsuniętych, chylących się ku upadkowi lub już powalonych nagrob­ków, które były przeważnie wykute z czarnego szwedzkiego granitu lub diabazu, z tyłu i po bokach grubo ciosanego, wypolerowanego z przodu. Pięć czy sześć zmarniałych, pokręconych sosen nadmor­skich imitowało drzewną dekorację cmentarza. Mama spoglądając za życia z tramwaju na to zaniedbane miejsce wiecznego spoczynku przyznawała mu pierwszeństwo przed wszystkimi innymi. Teraz le­żała w Brętowie. Ziemia była tam tłuściejsza: rosły wiązy i klony.

Przez otwartą furtkę bez kraty w północnym murze Leo Hyś wy­prowadził mnie z cmentarza, zanim zdążyłem rozejrzeć się po tym nastrojowym zaniedbaniu. Zaraz za murem znaleźliśmy się na pła­skim piaszczystym gruncie. Janowce, sosny, krzewy głogu pławiły się wyraziście, aż po wybrzeże, w parującej mazi. Spoglądając na cmentarz zauważyłem od razu, że kawałek północnego muru był świeżo pobielony wapnem.

Leo uwijał się skrzętnie przy odnowionej, podobnie jak jego wy­gnieciona koszula boleśnie jaskrawej ścianie. Stawiał przesadnie duże kroki, liczył je chyba, liczył na głos i, jak Oskarowi wydaje się do dziś, po łacinie. Śpiewał też tekst, którego nauczył się zapewne w seminarium duchownym. W odległości może dziesięciu metrów od muru Leo oznaczył punkt, niedaleko pobielonego i, jak mogłem sobie wyobrazić, załatanego tynku, położył kawałek drewna, robił to wszystko lewą ręką, bo w prawej trzymał łuskę naboju, a wreszcie, po nieskończenie długim szukaniu i mierzeniu, tuż przy oddalonym kawałku drewna umieścił ów wydrążony, u wylotu trochę zwężony metal, który gościł ołowiany rdzeń tak długo, aż ktoś zgiętym pal­cem, znalazłszy punkt oporu, nie naciskając przedwcześnie, wypo­wiedział ołowiowi mieszkanie i zmusił go do śmiercionośnej przeprowadzki.

Staliśmy i staliśmy. Hysiowi ślina ściekała strużkami po brodzie. Złożył dłonie w rękawiczkach, z początku zaśpiewał jeszcze coś po łacinie, potem umilkł, gdyż nie było nikogo, kto by znał antyfony. Leo obrócił się, gniewnie i niecierpliwie popatrzył ponad murem na brzeźnieńską szosę, stale zwracał głowę w tamtą stronę, ilekroć pu­ste przeważnie tramwaje stawały na mijance, dzwoniąc wymijały się i oddalały od siebie. Prawdopodobnie oczekiwał żałobników. Ale ani pieszo, ani tramwajem nie przybył nikt, komu by mógł podać urękawicznioną dłoń z kondolencjami.

Raz przetoczył się nad nami warkot samolotów podchodzących do lądowania. Nie podnieśliśmy wzroku, wytrzymaliśmy huk moto­rów i nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, że oto z migocącymi światłami na końcach skrzydeł podchodzą do lądowania trzy maszy­ny typu Ju 52.

Wkrótce potem jak umilkły motory - cisza była podobnie męczą­ca jak biel muru przed nami - Leo Hyś, sięgając pod koszulę, wycią­gnął coś, zaraz stanął przy mnie, zerwał z ramion Oskara swój wroni strój, puścił się biegiem ku jałowcom, głogom, nadmorskim sosnom, ku wybrzeżu, a biegnąc upuścił coś ostentacyjnym gestem, obliczonym na znalazcę.

Dopiero gdy Leo zniknął na dobre - majaczył jeszcze na przed­polu, aż pochłonęły go mleczne, pełzające po ziemi kłęby mgły - dopiero gdy znalazłem się sam na sam z deszczem, podniosłem leżą­cą w piasku tekturkę: była to karta do skata, winna siódemka.

W parę dni po spotkaniu na zaspiańskim cmentarzu Oskar spo­tkał swoją babkę Annę Koljaiczkowąna targu we Wrzeszczu. Odkąd pod Bysewem nie było już granicy celnej i państwowej, mogła znów przywozić na targ jajka, masło, także jarmuż i zimowe jabłka. Ludzie kupowali chętnie i dużo, bo niebawem miały być wprowadzone kart­ki żywnościowe, a to zachęcało do gromadzenia zapasów. W tym samym momencie gdy Oskar zobaczył babkę przycupniętą za swo­imi towarami, na gołej skórze pod płaszczem, swetrem i koszulką poczuł kartę do skata. Z początku, kiedy zaproszony przez konduk­tora na darmową przejażdżkę wracałem tramwajem z Zaspy na plac Maksa Halbego, chciałem podrzeć winną siódemkę.

Oskar nie podarł karty. Dał ją babce. Staruszka, siedząc ze swoim jarmużem, w pierwszej chwili przelękła się na jego widok. Może pomyślała, że Oskar nie przynosi nic dobrego. Potem jednak przy­wołała do siebie trzylatka, który zerkał zza koszy z rybami. Oskar ociągał się, obejrzał najpierw żywego dorsza, który leżał na morsz­czynie i miał prawie metr długości, chciał popatrzeć na raczki z Je­ziora Otomińskiego, których całe tuziny wciąż jeszcze pracowicie ćwiczyły w koszykach chód w tył; Oskar podchwycił ten chód, zbli­żał się do straganu babki plecami marynarskiego płaszcza i pokazał jej guziki z kotwicami wtedy dopiero, gdy potrącił jeden z drewnia­nych kozłów pod jej straganem, aż jabłka się potoczyły.

Przyszedł Schwerdtfeger z gorącymi, zawiniętymi w gazetę ce­głami, wsunął je babce pod spódnice, jak zawsze wyciągnął suwa­kiem zimne cegły, zrobił kreskę na łupkowej tabliczce, którą miał zawieszoną na szyi, przeszedł do następnego straganu, a babka po­dała mi lśniące jabłko.

Czymże Oskar mógł jej się zrewanżować? Dał jej najpierw kartę do skata, potem łuskę naboju, której również nie chciał zostawić na Zaspie. Anna Koljaiczkowa długo wpatrywała się nie rozumiejąc w te dwa tak różne przedmioty. Wtedy usta Oskara zbliżyły się do jej chrząstkowatego, starczego ucha pod chustką i szepnąłem, lekcewa­żąc wszelką ostrożność, myśląc o różowym, małym, ale mięsistym uchu Jana z długim, kształtnym płatkiem: — On leży na Zaspie - szep­nął Oskar i uciekł przewracając kosz z jarmużem.

MARIA

Podczas gdy historia, obwieszczając na cały głos komunikaty nadzwyczajne, jak dobrze naoliwiony pojazd przemierzała szosy, przepływała drogi wodne i latając podbijała szlaki powietrzne Euro­py, moje sprawy, które ograniczały się przecież tylko do zwyczajne­go rozbijania bębnieniem dziecięcych blach, układały się źle, opor­nie, w ogóle utknęły. Podczas gdy inni szastali drogim metalem, mnie znów zabrakło blachy. Wprawdzie Oskarowi udało się ocalić z Pocz­ty Polskiej nowy, leciutko tylko podrapany instrument, ale cóż dla mnie, któremu za najlepszych czasów wystarczało ledwie ośmiu ty­godni, żeby blachę zamienić w złom, cóż więc dla Oskara mógł zna­czyć blaszany bębenek naczelnika juniora!

Zaraz po wyjściu ze szpitala miejskiego, opłakując utratę moich pielęgniarek, zacząłem bębniąc mocno pracować i pracując bębnić. Deszczowe popołudnie koło cmentarza na Zaspie bynajmniej nie położyło kresu mojemu rzemiosłu, przeciwnie, Oskar podwoił wy­siłki i dokładał wszelkich starań, żeby zniszczyć ostatniego świadka swojego pohańbienia wobec ludzi z Heimwehry, ów bębenek.

Ale on się opierał, odpowiadał mi, gdy uderzałem, oddawał mi oskarżając cios za cios. Dziwnym trafem podczas takiej bijatyki, której jedynym celem było przecież wymazanie z pamięci określonego, ograniczonego w czasie fragmentu mojej przeszłości, przypominał mi się stale listonosz pieniężny Wiktor Weluhn, choć jako krótko­widz nie bardzo mógł świadczyć przeciwko mnie. Ale czyż właśnie jemu, krótkowidzowi, nie powiodła się ucieczka? Może tak już jest, że krótkowidze widzą więcej, może Weluhn, którego nazywam za­zwyczaj biednym Wiktorem, dojrzał czarno - biały kontur moich ge­stów, rozpoznał mój judaszowski postępek, a uciekając zabrał ze sobą w świat tajemnicę i hańbę Oskara?

Dopiero w połowie grudnia wyrzuty wiszącego mi na brzuchu, lakierowanego sumienia w biało - czerwone płomyki straciły siłę prze­konywania: lakier był porysowany, łuszczył się. Blacha zrobiła się krucha, cienka i pękała, zanim stała się przezroczysta. Jak zawsze, kiedy coś cierpi i w męce zbliża się do końca, naoczny świadek cier­pień chciałby je skrócić, przyspieszyć koniec W ostatnim tygodniu adwentu Oskar wziął się ostro do roboty, pracował, aż Matzerathowi i sąsiadom uszy puchły, chciał przed Wigilią zakończyć swoje pora­chunki; bo na Wigilię spodziewał się nowej, nie obciążonej przeszło­ścią blachy.

Dopiąłem swego. W przeddzień dwudziestego czwartego grud­nia mogłem rozstać się, ciałem i duszą, z tym pogniecionym, rozkle­kotanym, zardzewiałym czymś, co przypominało rozbite auto; mia­łem nadzieję, że teraz i dla mnie obrona Poczty Polskiej skończyła się ostatecznie.

Człowiek - jeśli państwo jesteście skłonni widzieć we mnie czło­wieka - nie przeżył nigdy na Boże Narodzenie większego rozczaro­wania niż Oskar, którego spotkała pod choinką przykra niespodzian­ka, bo wśród prezentów nie brakowało niczego prócz blaszanego bębenka.

Było tam pudło z klockami, którego nigdy nie otworzyłem. Buja­ny łabędź miał być tym niezwykłym darem, który zamieni mnie w Lohengrina. Chyba tylko po to, żeby mnie rozgniewać, ośmielili się położyć pod choinkę trzy lub cztery książeczki z obrazkami. Uzna­łem, że przyda mi się tylko para rękawic, sznurowane buty i czerwo­ny sweter, który Gretchen Scheffler zrobiła na drutach. Oskar błądził zaskoczonym wzrokiem między klockami a łabędziem, patrzył po­ciesznym misiom z książeczek na łapy trzymające najrozmaitsze in­strumenty. Oto taka miła, zakłamana bestia trzyma bębenek, wyglą­da, jakby umiała bębnić, jakby zaraz miała wziąć się do bębnienia, jakby już bębniła w najlepsze; a ja miałem łabędzia, ale nie miałem bębenka, miałem prawdopodobnie ponad tysiąc klocków, lecz ani jednego bębenka, miałem rękawice z jednym palcem na potwornie mroźne zimowe noce, ale nic okrągłego, gładkiego, lodowatego i bla­szanego, co mógłbym wziąć w ręce i wynieść w zimową noc, żeby mróz usłyszał coś gorącego.

Oskar wyobrażał sobie: Matzerath trzyma jeszcze blachę w ukry­ciu. Albo siedzi na niej Gretchen Scheffler, która przyszła ze swoim piekarzem, żeby spałaszować naszą świąteczną gęś. Chcą najpierw nacieszyć się moją radością z łabędzia, klocków i książeczek, zanim dadzą mi prawdziwy skarb. Ustąpiłem, kartkowałem jak głupiec ksią­żeczki z obrazkami, wskoczyłem na grzbiet łabędzia i z najgłębszą odrazą bujałem się co najmniej przez pół godziny. Potem, mimo że mieszkanie było przegrzane, pozwoliłem przymierzyć sobie sweter, przy pomocy Gretchen Scheffler wciągnąłem sznurowane buty - tym­czasem przyszli Greffowie, bo gęś była pomyślana na sześć osób - a po zjedzeniu tej nadziewanej suszonymi owocami, wyśmienicie przyrządzonej przez Matzeratha gęsi, podczas deseru - mirabele i gruszki - trzymając rozpaczliwie książeczkę z obrazkami, którąGreff dołożył mi do czterech innych książeczek, po zupie, gęsi, czerwonej kapuście, ziemniakach, mirabelach i gruszkach, w wyziewach kaflowego pieca, który grzał niesamowicie, zaśpiewaliśmy wszyscy - łącz­nie z Oskarem - kolędę i jeszcze jedną zwrotkę „Ciesz się” i „Choin - ko - ma - choinko - ma - zielone - są - gałązki - twe - dzwoneczek - dzwo - ni - dzyń - dzyń - dzyń - dzyń - dzyń - dzyń - każdego - roku”, i teraz wreszcie chciałem—na dworze trudziły się już dzwony - chciałem dostać swój bębenek; zalani trębacze, z którymi dawniej trzymał się muzyk Meyn, trąbili, aż sople z gzymsów okiennych... ja jednak domagałem się, a oni nie dawali, nie wyciągali tego, co trzeba. Oskar: „Tak!”, tamci: „Nie!” - wtedy krzyknąłem, dawno już nie krzyczałem, wtedy znów po dłuższej przerwie wyszlifowałem swój głos w ostry, tnący szkło instrument, ale nie uśmierciłem wazonów, kufli ani żarówek, nie roz­prułem witryny, nie odebrałem okularom ostrości widzenia - mój głos obrócił się przeciwko błyszczącym na tej choince, o której śpie­waliśmy przed chwilą, rozsiewającym świąteczny nastrój bombkom, dzwoneczkom, kruchym ozdóbkom z pianki, choinkowym szpicom: robiąc dzyń - dzyń - dzyń - dzyń - dzyń starł na proch całe przybranie Chrystusowego drzewka. Posypało się też niepotrzebnie sporo jo­dłowych igieł. Świeczki natomiast płonęły nadal cicho i święcie, ale Oskar mimo to nie dostał blaszanego bębenka.

Matzerath nie miał ani krzty zrozumienia. Nie wiem, czy chciał mnie wychowywać, czy po prostu nie myślał o tym, żeby terminowo i obficie zaopatrywać mnie w bębenki. Wszystko zmierzało ku kata­strofie; i tylko okoliczność, że jednocześnie z grożącą mi zaglądanie sposób było też ukryć coraz większego bałaganu w sklepie kolonial­nym, sprawiła, iż sklep i ja w samą porę - jak zwykło się sądzić w momentach krytycznych - otrzymaliśmy pomoc.

Ponieważ Oskar nie miał wymaganego wzrostu ani ochoty, żeby stać za ladą, sprzedawać razowiec, margarynę i sztuczny miód, Mat­zerath, którego dla uproszczenia znów nazywam moim ojcem, przy­jął do sklepu Marię Truczinską, najmłodszą siostrę mojego biednego (przyjaciela Herberta.

Nie tylko nazywała się Maria, ale i nią była. Pomijając fakt, że ‘w ciągu paru tygodni udało jej się przywrócić naszej firmie dobrą opinię, że umiała poprowadzić sklep grzecznie i zarazem twardo, czemu Matzerath chętnie się podporządkował, okazała też pewną bystrość w ocenie mojej sytuacji.

Zanim jeszcze Maria zajęła swoje miejsce za ladą, spotykając mnie na schodach, gdy z gruchotem na brzuchu tupotałem oskarżycielsko po przeszło stu stopniach w górę i w dół, kilka razy proponowała mi namiastkę w postaci starej miednicy. Ale Oskar nie chciał namiastek. Nieugięcie wzbraniał się przed bębnieniem na dnie odwróconej miednicy. Ledwie jednak Maria zadomowiła się w sklepie, potrafiła wbrew woli Matzeratha spełnić moje życzenie. Co prawda Oskar nie dał się namówić, żeby wchodzić razem z nią do sklepów z zabawkami. Wnętrze takich kolorowo przeładowanych sklepów zmusiłoby mnie z pewnością do bolesnych porównań ze spustoszonym sklepem Sigismunda Markusa. Maria, łagodna i uległa, zostawiała mnie na ulicy albo sama załatwiała zakupy, co cztery lub pięć tygodni, w zależno­ści od potrzeby, przynosiła mi nową blachę, a w ostatnich latach wojny, kiedy nawet blaszane bębenki stały się towarem rzadkim i reglamen­towanym, musiała dawać handlarzom cukier albo paczuszkę praw­dziwej kawy, żeby dostać spod lady blachę, jako tak zwany towar deficytowy. Robiła to wszystko bez wzdychania, potrząsania głową, wznoszenia oczu ku niebu, lecz ze skupioną powagą i tą oczywisto­ścią, z jaką wkładała mi świeżo wyprane, porządnie wyreperowane spodnie, pończochy i fartuch. Choć w latach późniejszych stosunki między Marią a mną ulegały ciągłej zmianie i nawet dziś jeszcze nie są wyjaśnione do końca, to sposób, w jaki wręcza mi bębenek, pozo­stał ten sam, mimo że cena dziecięcych blaszanych bębenków jest dziś znacznie wyższa niż w roku dziewięćset czterdziestym.

Dzisiaj Maria jest abonentką żurnalu mód. Z każdą wizytą ubiera się coraz bardziej elegancko. A wtedy?

Czy Maria była piękna? Ukazywała okrągłą, świeżo wymytą twarz, patrzyła chłodno, ale nie zimno, szarymi, z lekka wyłupiasty­mi oczyma o krótkich, lecz gęstych rzęsach pod mocnymi, ciemny­mi, zrośniętymi u nasady nosa brwiami. Wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, których skóra przy silnym mrozie napinała się sinawo i pękała boleśnie, nadawały twarzy uspokajającą jednostajność, któ­rej nie przerywał maleńki, co nie znaczy brzydki ani tym bardziej śmieszny, raczej mimo całej delikatności kształtny nos. Czoło miała okrągłe i gładkie, już od młodych lat przecięte pionowymi zmarszcz­kami ponad zarośniętą nasadą nosa. Luźno i lekko się kręcąc układa­ły się na skroniach owe kasztanowate włosy, które jeszcze dziś mają blask wilgotnych pni drzew, aby potem opiąć gładko małą, zgrabną głowę, jak u matki Truczinskiej pozbawioną niemal potylicy. Kiedy Maria po raz pierwszy włożyła biały fartuch i stanęła za ladą naszego sklepu, nosiła jeszcze warkocze za mocno ukrwionymi, jędrnymi usza­mi, których płatki niestety nie zwisały swobodnie, lecz bezpośrednio wrastały w ciało powyżej dolnej szczęki, nie tworząc wprawdzie ja­kiejś brzydkiej fałdki, ale wystarczająco wynaturzone, by snuć wnioski o charakterze Marii. Później Matzerath namówił dziewczynę na trwałą ondulację: uszy zostały zakryte. Dzisiaj Maria pod krótką ostrzyżoną, modnie rozczochraną fryzurą znów obnosi wrośnięte płatki; ma­skuje jednak ten drobny defekt urody dużymi, niezbyt gustownymi klipsami.

Podobnie jak głowa Marii, którą można by objąć jedną ręką, uka­zywała pełne policzki, wyraziste kości policzkowe, z rozmachem wykrojone oczy po obu stronach płaskiego, prawie niedostrzegalne­go nosa, tak jej ciało, raczej niskiego niż średniego wzrostu, miało trochę za szerokie ramiona, wyrastające już spod pach pełne piersi i odpowiadające miednicy obfite siedzenie, które z kolei spoczywało na zbyt szczupłych, lecz mocnych nogach, pozostawiających szcze­linę poniżej sromu.

Maria miała chyba odrobinę iksowate nogi. Poza tym jej wiecz­nie zaczerwienione dłonie, w przeciwieństwie do dojrzałej i w końcu proporcjonalnej figury, wydawały mi się dziecinne, a palce kiełbaskowate. Tych dziecinnych rączek do dziś nie udało się jej wyprzeć. Natomiast jej stopy, które męczyły się wtedy w niezgrabnych sporto - półbutach, nieco później w nieodpowiednich dla niej, staromodnie eleganckich pantoflach mojej biednej mamy, mimo tego niezdrowego obuwia z drugiej ręki pozbyły się stopniowo dziecinnej czerwieni i śmieszności i przystosowały się do nowoczesnych fasonów pantofli produkcji zachodnioniemieckiej, a nawet włoskiej.

Maria mówiła niewiele, chętnie za to śpiewała przy zmywaniu naczyń albo nasypywaniu cukru do niebieskich funtowych i pótfuntowych torebek. Po zamknięciu sklepu, kiedy Matzerath siedział nad rachunkami, w niedziele i w ogóle, ilekroć pozwalała sobie na pół godzinki wytchnienia, Maria sięgała po organki, które jej podarował brat Fritz, gdy został powołany do wojska i wyjechał do Bożego Pola Wielkiego.

Maria grała na organkach niemal wszystko. Pieśni wędrownicze śpiewane na wieczornicach Związku Dziewcząt Niemieckich, melodie operetkowe i szlagiery, które usłyszała w radio albo u Fritza - brat jej bowiem około Wielkanocy w dziewięćset czterdziestym przez tydzień przebywał służbowo w Gdańsku. Oskar przypomina sobie, że Maria wygrywała Krople deszczu z uderzaniem językiem, wywa­biała też z organków Piosenkę, którą opowiedział mi wiatr, nie naśla­dując przy tym Żary Leander. Nigdy jednak nie wyciągała swojego „Hohnera” w godzinach handlu. Jeśli nawet nie było klientów, nie uprawiała muzyki i stawiając dziecinne okrągłe litery wypisywała tabliczki z cenami i listy towarów.

Choć trudno było nie zauważyć, że to ona zarządza sklepem, że to ona odzyskała na stałe część klienteli, która po śmierci mojej biednej mamy przeniosła się do konkurencji, Maria zachowała dla Matzeratha graniczący z oddaniem głęboki szacunek, co jego, który za­wsze wierzył w siebie, wcale nie wprawiało w zakłopotanie.

- Ostatecznie to ja wziąłem dziewczynę do sklepu i przyuczyłem - brzmiał jego argument, ilekroć handlarz warzyw Greff i Gretchen Scheffler chcieli mu dokuczyć. Tak prosty był tok myślenia tego czło­wieka, który właściwie tylko przy swoim ulubionym zajęciu, goto­waniu, stawał się bardziej skomplikowany, wrażliwy i przez to god­ny uwagi. Bo Oskar musi mu to przyznać: jego żeberka kasselskie z kiszoną kapustą, jego cynaderki w sosie musztardowym, jego panierowane sznycle po wiedeńsku, a przede wszystkim jego karp w śmietanie z rzodkwią cieszyły wzrok, węch i podniebienie. Jeśli w sklepie niewiele mógł Marię nauczyć, bo po pierwsze, dziewczyna miała wrodzony zmysł do handlu detalicznego, a po drugie, Matzerath nie znał się wcale na subtelnościach handlu zza lady i nadawał się od biedy tylko do hurtowych zakupów, to jednak nauczył ją goto­wania, pieczenia i duszenia; bo Maria, choć przez dwa lata służyła u rodziny urzędniczej na Siedlcach, gdy przyszła do nas, nie umiała nawet zagotować wody.

Niebawem Matzerath miał się podobnie jak za życia mojej bied­nej mamy: on rządził w kuchni, coraz bardziej udoskonalał niedziel­ne pieczenie, szczęśliwy i zadowolony, mógł całe godziny poświę­cać zmywaniu, załatwiał mimochodem coraz trudniejsze w latach wojny zakupy, zamówienia i rozliczenia z firmami hurtowymi i urzę­dem gospodarczym, utrzymywał nie bez pewnej przebiegłości kore­spondencję z urzędem podatkowym, co dwa tygodnie, nawet dość zręcznie, wykazując pomysłowość i dobry smak, dekorował wysta­wę, zajmował się z poczuciem odpowiedzialności swoimi partyjny­mi dyrdymałkami i gdy Maria wytrwale stała za ladą, on miał pełne ręce roboty.

Zapytacie państwo: po co te przygotowania, po co to szczegóło­we rozwodzenie się o kościach policzkowych, brwiach, płatkach uszu, dłoniach i stopach młodej dziewczyny? Stając całkowicie po stronie państwa, potępiam wraz z wami ten sposób opisywania ludzi. Oskar jednak jest głęboko przeświadczony, że do tej pory udało mu się ob­raz Marii co najwyżej wypaczyć, jeżeli nie zniekształcić na zawsze. Dlatego już tylko ostatnie i, miejmy nadzieję, wyjaśniające zdanie: Maria, jeśli pominąć wszystkie anonimowe pielęgniarki, była pierw­szą miłością Oskara.

Uświadomiłem sobie ten stan, gdy któregoś dnia, co zdarzało mi się rzadko, przysłuchiwałem się własnemu bębnieniu i zauważyłem, w jak nowy, natarczywy i zarazem ostrożny sposób Oskar powiada­miał blachę o swojej namiętności. Maria przychylnie słuchała tego bębnienia. Ale nie lubiłem zbytnio, gdy sięgała po organki, brzydko marszczyła czoło nad drumlą i uznawała, że musi mi wtórować. Czę­sto jednak przy cerowaniu pończoch albo nasypywaniu cukru opusz­czała ręce, poważnie i badawczo, z nieporuszoną twarzą, patrzyła mi między pałeczki i zanim wracała znów do cerowanej pończochy, prze­suwała miękkim, sennym ruchem po mojej krótkiej, ostrzyżonej na jeża czuprynie.

Oskar, który na ogół nie znosił takich czułości, tolerował dłoń Marii, polubił to głaskanie do tego stopnia, że nieraz całymi godzina­mi i już bardziej świadomie wystukiwał na blasze kuszące do głaska­nia rytmy, aż w końcu dłoń Marii usłuchała i spełniała jego pragnie­nie.

Doszło do tego, że Maria co wieczór kładła mnie do łóżka. Roz­bierała mnie, myła, pomagała włożyć piżamę, polecała mi przed spa­niem jeszcze raz opróżnić pęcherz, odmawiała ze mną, choć była protestantką, „Ojcze nasz”, trzy „Zdrowaś Mario”, czasem też „Jezu, dla ciebie żyję, Jezu, dla ciebie umieram”, i przykrywała mnie wreszcie z miłą, usypiającą miną.

Jakkolwiek piękne były te ostatnie minuty przed zgaszeniem światła - z czasem czyniąc lekką aluzję zamieniałem „Ojcze nasz” i „Jezu, dla ciebie żyję” w „Bądź pozdrowiona, gwiazdo morska” i „Kocham cię, Mario” - cowieczorne przygotowania do nocnego spoczynku były mi przykre, podkopały niemal moje panowanie nad sobą i mnie, który skądinąd zawsze umiałem zachować twarz, narzucały ów zdra­dziecki rumieniec podlotków i udręczonych młodzieńców. Oskar przy­znaje: za każdym razem, kiedy Maria własnoręcznie rozbierała mnie, stawiała w cynkowej wannie i posługując się myjką, szczotką i my­dłem szorowała i pucowała moją skórę, aż zszedł z niej kurz całego dnia bębnisty, za każdym razem więc, kiedy uświadamiałem sobie, że ja, szesnastolatek, stoję goły, bez żadnych tajemnic, przed niemal siedemnastoletnią dziewczyną, rumieniłem się mocno i na długo.

Ale Maria jakby nie dostrzegała zmiany koloru mojej skóry. Czyż­by myślała, że myjka i szczotka tak mnie rozpalały? Czyżby mówiła sobie, że to higiena tak rozgrzała Oskara? A może Maria była na tyle wstydliwa i taktowna, że choć przejrzała moje cowieczorne rumień­ce, nie zwracała na nie uwagi?

Do dziś trapią mnie te raptowne, nie dające się w żaden sposób ukryć, trwające często pięć minut i dłużej wypieki. Podobnie jak mojemu dziadkowi, podpalaczowi Koljaiczkowi, który czerwieniał jak żagwie, gdy tylko padło słówko „zapałki”, krew występuje mi na twarz, gdy tylko ktoś, kogo nawet nie muszę znać, opowiada w mojej obecności o małych dzieciach, które co wieczór myje się w wannie myjką i szczotką. Oskar wygląda wtedy jak Indianin; otoczenie już się uśmiecha, nazywa mnie dziwakiem, nawet zboczeńcem; cóż bo­wiem może to znaczyć dla mojego otoczenia, kiedy małe dzieci namydla się i szoruje, kiedy dotyka się myjką najbardziej wstydliwych miejsc.

Maria natomiast, dziecko natury, pozwalała sobie w mojej obec­ności, nie krępując się wcale, na najśmielsze rzeczy. I tak za każdym razem, gdy miała umyć podłogę w bawialni, zdejmowała od ud po­czynając, owe pończochy, które podarował jej Matzerath, a których chciała oszczędzić. Którejś soboty po zamknięciu sklepu - Matze­rath załatwiał coś w dzielnicowym biurze partii, byliśmy sami - Ma­ria zrzuciła spódnicę i bluzkę, w ubogiej, ale czystej halce stanęła koło mnie przy stole w bawialni i zaczęła czyścić benzyną kilka plam na spódnicy i bluzce ze sztucznego jedwabiu.

Jak to się stało, że Maria, ledwie zdjęła odzież, ledwie ulotnił się zapach benzyny, zapachniała przyjemnie i naiwnie odurzająco wani­lią? Czyżby nacierała się tą przyprawą? Czyżby jakieś tanie perfumy miały ten zapach? A może ta woń była jej właściwa w takim samym stopniu, w jakim pani Kater zajeżdżała amoniakiem, a babka Koljaiczkowa przechowywała pod spódnicami zapach lekko zjełczałego masła? Oskar, który każdą rzecz musiał zbadać gruntownie, zbadał i wanilię: Maria nie nacierała się. Maria tak pachniała. Ba, dziś jesz­cze jestem przekonany, że wcale nie zdawała sobie sprawy z właści­wego jej zapachu; bo kiedy u nas w niedzielę po pieczeni cielęcej z tłuczonymi ziemniakami i kalafiorem polanym masłem trząsł się na stole budyń waniliowy, gdyż ja stukałem butem w nogę stołu, Maria, która przepadała za kisielem, jadła budyń bardzo niechętnie, pod­czas gdy Oskar po dziś dzień uwielbia ten najprostszy i chyba naj­bardziej banalny ze wszystkich budyni.

W lipcu dziewięćset czterdziestego, wkrótce po tym, jak komuni­katy nadzwyczajne obwieściły szybki i pomyślny przebieg kampanii francuskiej, rozpoczął się sezon kąpielowy nad Bałtykiem. Podczas gdy brat Marii Fritz jako obergefrajter wysyłał pierwsze widokówki z Paryża, Matzerath i Maria postanowili, że Oskar musi przebywać nad morzem, że morskie powietrze wyjdzie mu na zdrowie. W prze­rwie obiadowej - sklep był zamknięty od pierwszej do trzeciej - Maria miała jeździć ze mną na plażę w Brzeźnie, a gdyby została tam do czwartej, powiedział Matzerath, to też nic nie szkodzi, on sam lubi czasem stanąć za ladą i pokazać się klienteli.

Oskarowi kupiono niebieski kostium z wyszytą kotwicą. Maria miała już swój zielony z czerwonymi wypustkami, który siostra Gusta dała jej w prezencie na konfirmację. W torbę plażową z czasów mamy włożono biały włochaty płaszcz kąpielowy, który również został po mamie, do tego doszły niepotrzebnie wiaderko, łopatka i rozmaite foremki do piasku. Maria niosła torbę. Mój bębenek nio­słem sam.

Oskar miał stracha przed jazdą tramwajem koło cmentarza na Zaspie. Czyż nie musiał się obawiać, że widok tak cichego, a jednak wymownego miejsca odbierze mu i tak już niezbyt wielką ochotę do plażowania? Jak zachowa się duch Jana Brońskiego, zastanawiał się Oskar, gdy ten, co doprowadził go do zguby, w lekkim, letnim ubra­niu przemknie koło jego grobu w dzwoniącym tramwaju?

Dziewiątka zatrzymała się. Konduktor ogłosił, że to przystanek Zaspa. Omijając wzrokiem Marię patrzyłem z wysiłkiem w stronę Brzeźna, skąd, powiększając się powoli, nadpełzał tramwaj, na który czekaliśmy. Żeby tylko nie spojrzeć w bok! Cóż tam było do ogląda­nia! Zmarniałe sosny, zardzewiała krata w esy - floresy, bezładnie porozrzucane nagrobki, których inskrypcje były czytelne już tylko dla mikołajków nadmorskich i dzikiego owsa. Lepiej już wyjrzeć przez otwarte okno i popatrzeć w górę: brzęczały tam grube Ju 52, jak na bezchmurnym lipcowym niebie potrafią brzęczeć tylko trzymotorowe samoloty albo bardzo tłuste muchy.

Ruszyliśmy dzwoniąc i mijany tramwaj zasłonił nam widok. Za­raz za przyczepą musiałem się obejrzeć: zobaczyłem cały opuszczo­ny cmentarz, ponadto kawałek pomocnego muru, którego uderzają­co biała plama leżała wprawdzie w cieniu, ale mimo to budziła niezwykle przykre...

A potem cmentarz został w tyle, zbliżaliśmy się do Brzeźna i znów i popatrzyłem na Marię. Jej ciało wypełniało lekką letnią sukienkę w kwiatki. Wokół okrągłej, matowo błyszczącej szyi, na pulchnych obojczykach miała naszyjnik z drewnianych wiśni koloru starej czer­wieni, które były wszystkie jednakowej wielkości i udawały bliską pęknięcia dojrzałość. Domyślałem się tylko owego zapachu czy na­prawdę go poczułem? Oskar pochylił się lekko - Maria wiozła swoją waniliową woń nad Bałtyk - wciągnąłem głęboko aromat i w jednej chwili pozbyłem się butwiejącego Jana Brońskiego. Obrona Poczty Polskiej stała się już historią, zanim ciała obrońców odpadły od ko­ści. Oskar, ocalały, chłonął zupełnie inne zapachy od tych, jakie mógł wydzielać jego kiedyś elegancki, teraz rozkładający się domniema­ny ojciec.

W Brzeźnie Maria kupiła funt wiśni, wzięła mnie za rękę - wie­działa, że Oskar tylko jej na to pozwalał - i przez sosnowy las zapro­wadziła mnie na plażę. Mimo blisko szesnastu lat - kąpielowy nie dopatrzył się tego - wpuszczono mnie do kąpieliska dla pań. Woda: osiemnaście, powietrze: dwadzieścia sześć, wiatr: wschodni, nadal pogodnie, było napisane na czarnej tablicy obok plakatu towarzy­stwa ratowniczego, które swoje wskazówki, jak ratować tonących, opatrywało niezdarnymi, staromodnymi rysunkami. Wszyscy topiel­cy mieli pasiaste kostiumy, ratownicy nosili wąsy, słomkowe kapelu­sze pływały w zdradliwie niebezpiecznej wodzie.

Bosa szatniarka poszła przodem. Jak pokutnica przepasana była powrozem, na którym wisiał potężny klucz otwierający wszystkie kabiny. Drewniane pomosty. Poręcz przy pomostach. Wyschnięty kokosowy chodnik wzdłuż wszystkich kabin. My dostaliśmy kabinę 53. Jej deski były ciepłe, suche, miały naturalny białoniebieskawy kolor, który nazwałbym przygaszonym. Lustro koło okienka kabiny, które samo nie brało już siebie poważnie.

Najpierw musiał rozebrać się Oskar. Zrobiłem to twarzą do ścia­ny i bardzo niechętnie przyjąłem pomoc. Potem Maria energicznym szarpnięciem odwróciła mnie, podsunęła mi nowy kostium i wtło­czyła moje ciało, nie zważając na nic, w obcisłą wełnę. Ledwie za­pięła mi szelki, posadziła mnie na drewnianej ławce pod tylną ścianą kabiny, położyła mi na udach bębenek z pałeczkami i szybkimi, moc­nymi ruchami zaczęła się rozbierać.

Z początku bębniłem trochę, liczyłem też dziury po sękach w deskach podłogi. Potem zaprzestałem liczenia i bębnienia. Nie mo­głem pojąć, dlaczego Maria pogwizdywała pod nosem, śmiesznie wydymając usta, gdy pozbywała się pantofli, zagwizdała dwa razy, wysoko i nisko, gdy ściągała skarpetki, gwizdała jak woźnica, gdy zdejmowała sukienkę w kwiatki, gwiżdżąc powiesiła halkę na su­kience, zrzuciła biustonosz i nadal, nie znajdując melodii, gwizdała z wysiłkiem, gdy opuściła do kolan, potem do stóp majtki, które wła­ściwie były spodenkami gimnastycznymi, wyszła ze zrolowanych nogawek i lewą stopą zmiotła je w kąt.

Maria przeraziła Oskara swoim owłosionym trójkątem. Wpraw­dzie wiedział on po swojej biednej mamie, że kobiety nie są u dołu łyse, ale Maria nie była dla niego kobietą w tym znaczeniu, w jakim jego mama okazywała się kobietą wobec Matzeratha czy Jana Brońskiego.

I teraz od razu ją rozpoznałem. Wściekłość, wstyd, oburzenie, rozczarowanie i na pół śmieszne, na pół bolesne sztywnienie mojej sikawki pod kostiumem kazały mi zapomnieć o bębenku i obu pa­łeczkach na rzecz tej jednej, nowo wyrosłej pałeczki.

Oskar zerwał się, rzucił się ku Marii. Przyjęła go swoimi włosa­mi. Zanurzył w nich twarz. Poczuł, jak rosną mu między wargami. Maria zaśmiała się i chciała go odciągnąć, ja jednak coraz bardziej ją zagarniałem, tropiłem zapach wanilii. Maria śmiała się nadal. Zosta­wiła mnie nawet przy wanilii, widocznie to ją ubawiło, bo nie prze­stała się śmiać. Dopiero gdy nogi ugięły się pode mną, a ją zabolało - bo nie puściłem włosów albo one mnie nie puściły - dopiero gdy wanilia wycisnęła mi łzy z oczu, gdy poczułem smak pieprzników czy w ogóle czegoś ostrego, ale już nie wanilii, gdy ów zapach ziemi, który Maria ukrywała za wanilią, przybił mi do czoła butwiejącego Jana Brońskiego i zatruł mnie na zawsze smakiem przemijania, wte­dy puściłem.

Oskar osunął się na przygaszone w kolorze deski kabiny i wciąż jeszcze płakał, gdy Maria, która znowu się śmiała, podniosła mnie, wzięła na ręce, pogłaskała i przycisnęła do owych drewnianych wiśni, które były jej jedynym strojem.

Kręcąc głową zebrała włosy z moich warg i dziwiła się:

- Ale z ciebie łobuziak! Zabierasz się, choć nie wiesz, co i jak, a potem płaczesz.

PROSZEK MUSUJĄCY

Czy to państwu coś mówi? Dawniej można było go dostać o każdej porze roku w płaskich torebkach. Moja mama sprzedawała naszym sklepie obrzydliwie zielone torebki proszku musującego smaku wonnej marzanki. Torebka, której koloru użyczyły niezupełnie dojrzałe pomarańcze, nosiła nazwę: „Proszek musujący o smaku pomarańczowym”. Poza tym był jeszcze proszek o smaku malinowym i taki, co zalany czystą wodą z kranu syczał, pienił się i burzył, i jeśli piło się go, zanim się uspokoił, miał odległy, nikły smak cytryny i takiż kolor w szklance, tylko nieco bardziej intensywny: sztuczna żółtość udająca truciznę.

Co prócz określenia smaku było jeszcze na torebce? Było tam napisane: „Produkt naturalny, prawnie zastrzeżony, strzec przed wil­gocią” - a pod kropkowaną linią: - „tutaj rozerwać”.

Gdzie jeszcze można było kupić proszek musujący? Nie tylko w sklepie mojej mamy, w każdym sklepie kolonialnym - z wyjąt­kiem Kaisera i sklepów spółdzielczych - można było kupić wyżej opisany proszek. Tam i we wszystkich budkach z napojami torebka proszku musującego kosztowała trzy fenigi.

Maria i ja mieliśmy proszek musujący za darmo. Tylko kiedy nie mogliśmy się doczekać, aż wrócimy do domu, musieliśmy w sklepach kolonialnych czy budkach z napojami płacić trzy fenigi albo nawet sześć, bo jednej było nam mało i żądaliśmy dwóch płaskich torebek.

Kto zaczął zabawę z proszkiem musującym? Odwieczna kwestia sporna między zakochanymi. Ja mówię, że zaczęła Maria. Maria nie twierdziła nigdy, że to Oskar zaczął. Pozostawiała kwestię otwartą i gdyby ktoś bardzo się dopytywał, odpowiedziałaby co najwyżej: „To proszek zaczął”.

Oczywiście każdy przyzna rację Marii. Tylko Oskar nie mógł zgodzić się z tym pomówieniem. Nigdy bym się nie przyznał przed sobą, że torebka proszku musującego za trzy fenigi potrafiła uwieść Oskara. Miałem wtedy szesnaście lat i byłem skłonny przypisywać winę sobie, może Marii, ale w żadnym wypadku proszkowi musują­cemu, który trzeba strzec przed wilgocią.

Zaczęło się to w kilka dni po moich urodzinach. Sezon kąpielowy wedle kalendarza dobiegał końca. Pogoda nie przyjmowała jednak do wiadomości, że to już wrzesień.

Po deszczowym sierpniu lato pokazało, co potrafi; o jego spóź­nionych wyczynach można było przekonać się z tablicy obok plakatu towarzystwa ratowniczego, który przybito na kabinie kąpielowe­go: powietrze: dwadzieścia dziewięć, woda: dwadzieścia, wiatr: południowo - wschodni, na ogół pogodnie.

Podczas gdy Fritz Truczinski jako obergefrajter lotnictwa przy­syłał pocztówki z Paryża, Kopenhagi, Oslo i Brukseli - facet stale odbywał podróże służbowe - Maria i ja dorobiliśmy się pewnej opa­lenizny. W lipcu mieliśmy swoje ulubione miejsce pod słoneczną ścianą kąpieliska ogólnego. Ponieważ Maria była tam narażona na niezdarne żarty uczniaków z Conradinum, odzianych w czerwone kąpielówki, i nużące zaloty licealisty od Świętego Piotra, w połowie sierpnia porzuciliśmy kąpielisko ogólne i znaleźliśmy o wiele spo­kojniejsze miejsce w kąpielisku dla pań, blisko wody, gdzie grube, podobne do krótkich fal Bałtyku, dychawiczne panie zanurzały się w morzu aż po żylaki pod kolanami, gdzie małe dzieci, gołe i nie­grzeczne, zmagały się z losem, to znaczy kleciły zamki z piasku, któ­re ciągle waliły się w gruzy.

Kąpielisko dla pań; gdy kobiety są między sobą, gdy myślą, że nikt ich nie obserwuje, młodzieniec, którego Oskar ukrywał wów­czas w sobie, powinien zamknąć oczy i nie dopuścić, by stał się mi­mowolnym świadkiem nieskrępowanej kobiecości.

Leżeliśmy na piasku. Maria w zielonym kostiumie z czerwonymi wypustkami, ja wcisnąłem się w swój niebieski. Piasek spał, morze spało, muszle były rozdeptane i nie słuchały. Bursztyny, które po­dobno nie pozwalają zasnąć, znajdowały się gdzie indziej, wiatr, któ­ry wedle tablicy meteorologicznej wiał z południowego wschodu, powoli usypiał, rozległe, z pewnością przemęczone niebo nie prze­stawało już ziewać; także Maria i ja byliśmy trochę znużeni. Wyką­paliśmy się już, po kąpieli, nie przed kąpielą, zjedliśmy coś niecoś. Teraz wilgotne jeszcze pestki wiśni leżały na morskim piasku obok białych już i wyschniętych pestek z zeszłego roku.

Patrząc na tak widome znaki przemijania Oskar posypywał swój bębenek strużką piasku z jednorocznymi, tysiącletnimi i świeżutkimi pestkami wiśni, zrobił więc zegar piaskowy i próbował wczuć się w rolę śmierci, bawiąc się kośćmi. Pod ciepłym, sennym ciałem Marii wyobrażałem sobie części jej na pewno czujnego szkieletu, delekto­wałem się szczeliną między łokciem a kością promieniową, przebiega­łem jej kręgi w wyliczankach, przez dwa otwory kości miednicznej sięgnąłem do środka i bawiłem się wyrostkiem mieczykowatym.

Na przekór igraszkom, którym oddawałem się jako śmierć z ze­garem piaskowym, Maria poruszyła się. Po omacku, zdając się tylko na palce, sięgnęła do torby plażowej i szukała czegoś, a tymczasem ja resztką piasku z ostatnimi pestkami wiśni obdarzyłem na pół już zasypany bębenek. Ponieważ Maria nie znalazła tego, czego szukała, prawdopodobnie organków, wywróciła torbę do góry dnem; nieba­wem na prześcieradle kąpielowym leżały nie organki, ale torebka proszku musującego o smaku wonnej marzanki.

Maria udawała zaskoczoną. Może i była zaskoczona. Ja byłem naprawdę zaskoczony i powtarzałem sobie ciągle, powtarzam to jesz­cze dzisiaj. Jakim sposobem proszek musujący, owa taniocha, którą kupowały sobie tylko dzieci bezrobotnych i sztauerów, bo nie miały pieniędzy na porządną lemoniadę, jakim sposobem ten bubel trafił do naszej torby plażowej?

Podczas gdy Oskar zastanawiał się jeszcze, Maria poczuła pra­gnienie. Także i ja, wbrew woli, przerywając swoje rozmyślania, musiałem przyznać się przed sobą, że porządnie zaschło mi w gardle. Nie mieliśmy kubka, poza tym od wody nadającej się do picia dzieli­ło nas co najmniej trzydzieści pięć kroków, jeśli szła Maria, a około pięćdziesięciu, jeśli ja ruszałem w drogę. Chcąc pożyczyć kubek u kąpielowego i odkręcić kran koło jego kabiny, trzeba było iść po rozpalonym piasku między błyszczącymi kremem Nivea, leżącymi na plecach albo na brzuchu górami mięsa.

Oboje baliśmy się tej drogi i zostawiliśmy torebkę na prześciera­dle. Wreszcie ja ją wziąłem, zanim zdecydowała się na to Maria. Lecz Oskar położył ją z powrotem na prześcieradle, żeby Maria mogła sięgnąć. Maria nie sięgnęła. Więc sięgnąłem ja i podałem torebkę Marii. Maria zwróciła ją Oskarowi. Podziękowałem i ofiarowałem jej. Ona jednak nie chciała przyjąć od Oskara żadnych prezentów. Musiałem więc znów położyć torebkę na prześcieradle. Leżała tam przez dłuższy czas bez ruchu.

Oskar twierdzi, że to Maria po chwili pełnej napięcia wzięła to­rebkę. Nie dość na tym: oderwała pasek papieru akurat tam, gdzie pod kropkowaną linią było napisane: „tutaj rozerwać”. Potem pod­sunęła mi otwartą torebkę. Tym razem Oskar z podziękowaniem odmówił. Maria nadąsała się. Z całą stanowczością położyła otwartą torebkę na prześcieradle. Cóż mi pozostało innego, jak tylko, nie cze­kając, aż proszek być może zmiesza się z morskim piaskiem, sięgnąć po torebkę i zaofiarować ją Marii.

Oskar twierdzi, że to Maria wsadziła palec w otwór torebki, wy­ciągnęła go, uniosła pionowo i pokazała: na brzuścu pojawiło się coś białoniebieskawego - proszek musujący. Ofiarowała mi palec. Oczy­wiście przyjąłem go. Chociaż proszek dostał mi się do nosa, zrobi­łem minę, jakbym skosztował czegoś bardzo smacznego. To Maria stuliła dłoń. I Oskar był zmuszony nasypać jej trochę proszku musu­jącego do różowej miseczki. Nie wiedziała, co ma począć z tą kupką. Pagórek na dłoni był dla niej czymś zbyt nowym i zbyt zaskakują­cym. Wtedy pochyliłem się, zebrałem wszystką ślinę, przekazałem ją proszkowi musującemu, zrobiłem to jeszcze raz i cofnąłem się dopiero wtedy, gdy nie miałem już w ustach ani trochę śliny.

W dłoni Marii zaczęło syczeć i pienić się. Raptem wonna marzanka wybuchnęła jak wulkan. Zakipiała, nie wiem czyja, zielonka­wa wściekłość. Działo się coś, czego Maria jeszcze nie widziała i nie doznała chyba nigdy, gdyż dłoń jej drżała, trzęsła się, chciała odfrunąć, bo marzanka gryzła ją, przenikała pod skórę, podniecała, dawa­ła jej rozkosz, rozkosz, rozkosz...

Gdy owa zieleń rozrastała się niepowstrzymanie, Maria poczer­wieniała, uniosła dłoń do ust, oblizała jej wewnętrzną stronę wysu­niętym językiem, zrobiła to kilkakrotnie i tak rozpaczliwie, że Oskar skłonny był już sądzić, iż język nie osłabia tej tak podniecającej roz­koszy marzanki, lecz wzmagają do owego punktu, a może ponad ów punkt, który normalnie stanowi granicę wszelkiej rozkoszy.

Potem rozkosz ustąpiła. Maria zachichotała, rozejrzała się, czy marzanka nie ma świadków, a zobaczywszy, że dokoła leżą dyszące w kostiumach, obojętne i brązowe od Nivei krowy morskie, opadła z powrotem na prześcieradło, na tym tak białym tle powoli znikał jej rumieniec wstydu.

Może upał tej południowej pory zdołałby jeszcze nakłonić Oska­ra do snu, gdyby Maria po niespełna pół godzinie nie usiadła znowu i nie odważyła się sięgnąć po napełnioną do połowy torebkę z prosz­kiem musującym. Nie wiem, czy walczyła ze sobą, zanim wysypała resztę proszku na tę stuloną dłoń, której działanie wonnej marzanki nie było już obce. Chyba przez chwilę, jakiej potrzeba, by przetrzeć okulary, trzymała z lewej torebkę, z prawej różową miseczkę, nieru­chomo i przeciwstawnie. Nie znaczy to, że patrzyła na torebkę albo na stuloną dłoń, że wodziła wzrokiem od napełnionej w połowie do pustej; Maria spoglądała pomiędzy torebką a dłonią surowo pociem­niałymi oczyma. Niebawem okazało się jednak, o ile słabsze było surowe spojrzenie od napełnionej do połowy torebki. Torebka zbli­żyła się do stulonej dłoni, dłoń wyszła jej naprzeciw, spojrzenie utra­ciło pocętkowaną melancholią surowość, stało się ciekawe, a w koń­cu już tylko łakome. Z trudem udając obojętność Maria wysypała resztę proszku musującego o smaku wonnej marzanki na swoją pulch­ną, mimo upału suchą dłoń, odrzuciła torebkę i obojętność, zatrzy­mała jeszcze szare spojrzenie na proszku, uwolnioną dłonią podparła napełnioną garść, a potem popatrzyła na mnie, popatrzyła szaro, szarooko domagała się czegoś ode mnie, chciała mojej śliny, czemu nie wzięła swojej, Oskar już nie miał, ona miała na pewno dużo więcej, ślina nie odnawia się tak szybko, powinna była z łaski swojej wziąć swoją, była równie dobra, jeśli nie lepsza, w każdym razie ona mu­siała mieć więcej śliny ode mnie, bo ja tak szybko nic nie mogłem zrobić, poza tym ona była większa niż Oskar.

Maria chciała mojej śliny. Od początku ustaliło się, że tylko moja ślina wchodziła w grę. Nie spuszczała ze mnie domagającego się śli­ny spojrzenia a ja winę za tę okropną nieustępliwość przypisywałem płatkom jej uszu, nie zwisającym swobodnie, lecz przyrośniętym. Więc Oskar przełknął, wyobraził sobie rzeczy, na które zwykle płynęła mu ślinka, lecz tym razem, za sprawą morskiego powietrza, sło­nego, przesyconego solą morską powietrza, moje ślinianki zawiodły, musiałem, zniewolony spojrzeniem Marii, podnieść się i ruszyć w drogę. Trzeba było, nie rozglądając się na boki, przejść ponad pięć­dziesiąt kroków po gorącym piasku, wejść po jeszcze bardziej gorą­cych schodkach do kabiny kąpielowego, odkręcić kran, trzymać pod nim odwróconą głowę z otwartymi ustami, napić się, przepłukać usta, przełknąć, żeby Oskar odzyskał ślinę.

Gdy przemierzyłem odległość między kabiną kąpielowego a na­szym białym prześcieradłem, tę bezkresną i otoczoną okropnymi widokami drogę, zastałem Marię leżącą na brzuchu. Głowę ukryła w skrzyżowanych ramionach. Jej warkocze spoczywały bezwładnie na okrągłych plecach.

Trąciłem ją, bo Oskar miał teraz ślinę. Maria nie ruszyła się. Trą­ciłem ją jeszcze raz. Ona nie chciała. Ostrożnie otworzyłem jej lewą dłoń. Ona pozwoliła na to: dłoń była pusta, jakby nigdy w życiu nie widziała wonnej marzanki. Wyprostowałem palce i prawej dłoni: była różowa, o wilgotnych liniach, gorąca i pusta.

Czyżby Maria posłużyła się jednak własną śliną? Czyżby nie mogła się doczekać? A może zdmuchnęła proszek, zdusiła rozkosz, zanim ją poczuła, wytarła dłoń o prześcieradło, aż znowu ukazała się znajoma dziecinna łapka Marii z nieco zabobonnym wzgórkiem Księ­życa, mięsistym Merkurym i jędrnym wzgórkiem Wenus.

Poszliśmy wówczas niebawem do domu i Oskar nie dowie się nigdy, czy Maria już tamtego dnia po raz drugi spieniła proszek mu­sujący, czy też owa mieszanka proszku musującego i mojej śliny dopiero po paru dniach, powtórzona, weszła nam obojgu w nałóg.

Przypadek, być może posłuszny naszym pragnieniom, sprawił, że wieczorem opisanego przed chwilą dnia plażowego – zjedliśmy zupę jagodową, a potem placki ziemniaczane - Matzerath oznajmił ceremonialnie Marii i mnie, że został członkiem niewielkiego klubu skatowego przy miejscowym komitecie partyjnym, dwa razy w tygodniu będzie wieczorami spotykał się w gospodzie Springera ze swoimi nowymi partnerami, to sami zellenleiterzy, czasem wpadnie także Sellke, nowy Ortsgruppenleiter, już choćby z tego powodu on musi tam bywać i nas niestety zostawiać samych. Chyba najlepiej będzie, jeśli na te skatowe wieczory ulokuje się Oskara u matki Truczinskiej.

Matka Truczinska zgodziła się, tym bardziej że takie rozwiązanie podobało się jej znacznie bardziej aniżeli propozycja, którą Matze­rath bez wiedzy Marii złożył jej poprzedniego dnia. To znaczy, nie ja miałem nocować u matki Truczinskiej, tylko Maria dwa razy w tygo­dniu miała sobie ścielić u nas na kozetce.

Przedtem Maria spała w owym szerokim łożu, na którym za daw­nych czasów mój przyjaciel Herbert układał swoje upstrzone blizna­mi plecy. Ciężki mebel stał w mniejszym pokoju w głębi mieszkania. Matka Truczinska miała łóżko w bawialni. Gusta Truczinska, która po staremu obsługiwała zimny bufet w hotelu „Eden” i tam też miesz­kała, przychodziła nieraz w wolne dni, nocowała rzadko, a jeśli już, to na kanapie. Jeżeli natomiast w mieszkaniu zjawiał się urlopowany z frontu lub delegowany w podróż służbową Fritz Truczinski z pre­zentami z dalekich krajów, to spał w łożu Herberta, Maria w łóżku matki Truczinskiej, a staruszka na kanapie.

Ten porządek został zakłócony przez moje żądanie. Najpierw mieli mnie położyć na kanapie. Odrzuciłem tę myśl krótko, ale zdecydo­wanie. Wtedy matka Truczinska chciała mi odstąpić swoje stare łóż­ko i zadowolić się kanapą. Ale temu sprzeciwiła się Maria, nie chcia­ła, żeby niewygody zakłócały starej matce nocny odpoczynek. Nie tracąc wielu słów oznajmiła, że gotowa jest dzielić ze mną dawne kelnerskie łoże Herberta i wyraziła to tak: - To ja już będę spać z Oskarkiem w jednym łóżku. On jest taki mały jak pchełka.

Tak więc od następnego poniedziałku Maria dwa razy tygodnio­wo przenosiła moją pościel z naszego parterowego mieszkania na drugie piętro i ścieliła mi oraz mojemu bębenkowi po swojej lewej ręce. W pierwszą skatową noc Matzeratha nie wydarzyło się nic. Łoże Herberta wydawało mi się ogromne. Położyłem się pierwszy, Maria przyszła później. Umyła się w kuchni i wkroczyła do sypialni w śmiesznie długiej i staromodnej sztywnej nocnej koszuli. Oskar oczekiwał, że ukaże się naga i owłosiona, był z początku rozczaro­wany, potem jednak zadowolony, bo materiał z szuflady prababki, lekko i przyjemnie układając się w fałdy, przypominał mu białą draperię pielęgniarskiego stroju.

Stojąc przed komodą Maria rozplatała warkocze i pogwizdywa­ła. Zawsze ubierając się czy rozbierając, splatając czy rozplatając warkocze Maria pogwizdywała. Nawet czesząc się spomiędzy wy­dętych warg wydawała niezmordowanie owe dwa dźwięki, a mimo to nie wpadała na żadną melodię.

Ledwie Maria odłożyła grzebień, pogwizdywanie ustało. Obró­ciła się, jeszcze raz potrząsnęła włosami, zrobiła szybko porządek na komodzie, porządek usposobił ją swawolnie: przesłała ręką całusa sfotografowanemu i wyretuszowanemu wąsatemu ojcu w czarnych hebanowych ramach, potem z przesadnym rozmachem wskoczyła do łóżka, zahuśtała się kilka razy na sprężynach, przy ostatnim huśtnięciu naciągnęła na siebie pierzynę, przykryła się górą pierza aż po brodę, mnie, który leżałem obok pod swoją pierzyną, nawet nie dotknęła, wyciągnęła jeszcze spod przykrycia krągłą rękę, z której zsu­nął się rękaw nocnej koszuli, szukała nad głową owego sznura któ­rym można było zgasić światło, znalazła, zgasiła i dopiero w ciemności powiedziała o wiele za głośno: - Dobranoc. Oddech Marii szybko stał się równomierny. Prawdopodobnie nie tylko tak udawała, ale rzeczywiście zasnęła wkrótce, bo po jej codziennych wyczynach w pra­cy mogły i powinny nastąpić tylko podobnie solidne wyczyny w spa­niu.

Przed oczyma Oskara długo jeszcze przesuwały się atrakcyjne, odpędzające sen obrazy. Aczkolwiek między ścianami a oknem za­ciemnionym papierem zalegała gęsta czerń, to jednak jasnowłose pie­lęgniarki pochylały się nad poharatanymi plecami Herberta, z białej, wygniecionej koszuli Leo Hysia, to zrozumiałe, wykluwała się mewa i leciała, leciała i roztrzaskiwała się o mur cmentarza, który wyglądał potem jak świeżo pobielony, i tak dalej, i tak dalej. Dopiero gdy przy­bierający wciąż na sile, oszałamiający zapach wanilii sprawił, że film przed snem najpierw zamigotał, potem się urwał, Oskar odnalazł podobnie spokojny oddech, jakim już od dawna oddychała Maria.

Równie skromne przedstawienie dziewczęcych czynności przed zaśnięciem dała mi Maria w trzy dni później. Przyszła w nocnej ko­szuli, pogwizdywała rozplatając warkocze, pogwizdywała jeszcze przy czesaniu, odłożyła grzebień, już nie pogwizdywała, zrobiła po­rządek na komodzie, przesłała fotografii całusa, z przesadnym roz­machem wskoczyła do łóżka, zahuśtała się, sięgnęła po pierzynę i zobaczyła - patrzyłem na jej plecy - zobaczyła torebkę - podziwia­łem jej piękne długie włosy - spostrzegła na pierzynie coś zielonego - zamknąłem oczy i chciałem poczekać, aż przyzwyczai się do wido­ku torebki z proszkiem musującym - raptem zatrzeszczały sprężyny pod rzucającą się w tył Marią, rozległo się pstryknięcie, a gdy na ten dźwięk otworzyłem oczy, Oskar mógł przekonać się o tym, o czym już wiedział: Maria zgasiła światło, oddychała niespokojnie w ciem­ności, nie mogła przyzwyczaić się do widoku torebki z proszkiem musującym; pozostawało jednak rzeczą niepewną, czy wezwany przez nią na pomoc mrok nie wyolbrzymił obecności owego proszku mu­sującego, nie doprowadził do rozkwitu wonnej marzanki i nie przy­pisze mocy kipiącej bąbelkami sody.

Bliski jestem przypuszczenia, że mrok był sojusznikiem Oskara. Bo już po paru minutach - o ile w zupełnie ciemnym pokoju można mówić o minutach - posłyszałem jakieś ruchy u wezgłowia; Maria usiłowała złowić sznur, sznur połknął haczyk i niebawem znów po­dziwiałem piękne długie włosy siedzącej Marii, opadające na nocną koszulę. Jak równomiernie i żółto świeciła żarówka pod pomarsz­czonym pokryciem sypialnianego abażuru. Napęczniała i napięta wznosiła się nadal pierzyna w nogach łóżka. Torebka na samym wierz­chu nie śmiała poruszyć się w ciemności. Babcina koszula Marii za­szeleściła, uniósł się jeden rękaw wraz z należącą do niego dziecinną łapką, a Oskar zebrał ślinę w ustach.

W ciągu następnych tygodni opróżniliśmy we dwójkę, zawsze w ten sam sposób, ponad tuzin torebek z proszkiem musującym, prze­ważnie o smaku wonnej marzanki, na koniec, gdy marzanki zabra­kło, o smaku cytrynowym i malinowym, doprowadzaliśmy moją śli­nę do wrzenia i uzyskiwaliśmy rozkosz, którą Maria ceniła coraz wyżej. Doszedłem do pewnej wprawy w gromadzeniu śliny, stoso­wałem fortele, które powodowały szybkie i obfite wydzielanie się cieczy, i wkrótce potrafiłem za pomocą jednej torebki proszku obda­rzyć Marię trzykrotnie, raz za razem upragnioną rozkoszą.

Maria była zadowolona z Oskara, nieraz przytulała go do siebie, po zażyciu proszku musującego całowała go nawet dwa lub trzy razy gdzieś w twarz i na ogół szybko zasypiała, przy czym Oskar słyszał, jak w ciemności jeszcze krótko chichotała.

Mnie coraz trudniej było zasnąć. Miałem szesnaście lat, żywy umysł i czułem odpędzającą sen potrzebę ofiarowania mojej miłości do Marii innych, bardziej nieoczekiwanych możliwości aniżeli te, które drzemały w proszku musującym, a zbudzone moją śliną za­pewniały zawsze tę samą rozkosz.

Rozmyślania Oskara nie ograniczały się tylko do owych chwil po zgaszeniu światła. Przez cały dzień medytowałem przy bębenku, kartkowałem zniszczone strony Rasputina, przypominałem sobie dawne orgie lekcyjne między Gretchen Scheffler a moją biedną mamą, ra­dziłem się także Goethego, którego podobnie jak Rasputina miałem w wyjątkach z Powinowactw z wyboru, brałem więc zmysłowość szamana, wygładzałem ją wszechogarniającym zrozumieniem księ­cia poetów, nadawałem Marii powierzchowność carycy, to znów rysy wielkiej księżnej Anastazji, wybierałem damy ze szlachecko - ekscentrycznego otoczenia Rasputina, aby wkrótce, czując odrazę do kobiet zbyt wyuzdanych, widzieć Marię w niebiańskiej przejrzystości Oty­lii albo pod wstydliwie powściąganą namiętnością Charlotty. Siebie samego Oskar widział na przemian jako Rasputina, to znów jako jego zabójcę, bardzo często jako kapitana7, rzadziej jako chwiejnego małżonka Charlotty, a raz - muszę się przyznać - jako geniusza, któ­ry w znajomej postaci Goethego unosił się nad śpiącą Marią.

Dziwnym sposobem od literatury oczekiwałem więcej bodźców niż od nagiego, rzeczywistego życia. Toteż Jan Broński, którego wi­działem przecież wystarczająco często, jak obrabiał moją biedną mamę, niczego właściwie nie mógł mnie nauczyć. Chociaż wiedzia­łem, że owo złożone na przemian z mamy i Jana lub z Matzeratha i mamy, zadyszane, wytężające wszystkie siły, na koniec pojękujące cicho, rozdzielające się kleiście kłębowisko oznacza miłość, to jed­nak Oskar nie chciał wierzyć, że to jest miłość, i z miłości szukał innej miłości, ale wciąż natykał się na miłość skłębioną i nienawidził tej miłości, aż sam jej doświadczył i musiał bronić przed sobą jako jedynie prawdziwej i możliwej miłości.

Maria przyjmowała proszek musujący na leżąco. Ponieważ, led­wie proszek się zapienił, podrygiwała zwykle i tupała nogami, nie­kiedy już po pierwszej rozkoszy koszula odsłaniała jej uda. Za dru­gim razem koszula sunąc po brzuchu zatrzymywała się przeważnie na jej piersiach. Po całych tygodniach napełniania jej lewej dłoni - przedtem przy lekturze Goethego czy Rasputina nie biorąc tej możli­wości pod uwagę - wsypałem resztkę proszku malinowego z torebki w zagłębienie pępka Marii, zanim zdążyła zaprotestować, wypełni­łem je śliną, a gdy w kraterze zaczęło kipieć, Maria nie miała już potrzebnych do wniesienia protestu argumentów, bo pieniący się gwałtownie pępek miał przewagę nad stuloną dłonią. Wprawdzie był to ten sam proszek musujący, moja ślina pozostała moją śliną, także rozkosz nie uległa zmianie, była tylko silniejsza, o wiele silniejsza. Rozkosz wystąpiła z takim natężeniem, że Maria nie mogła jej wprost znieść. Pochyliła się, chciała zdusić językiem pieniące się w pępko­wym naczyńku maliny, jak zazwyczaj, gdy ta spełniła już swoją po­winność, uśmiercała marzankę w stulonej dłoni, ale język jej okazał się za krótki; własny pępek był dla niej bardziej odległy niż Afryka albo Ziemia Ognista. Ja natomiast miałem blisko do pępka Marii i zanurzyłem w nim język, szukałem malin i znajdowałem coraz wię­cej, zatraciłem się w tym zbieraniu, znalazłem się w okolicach, gdzie żaden leśniczy nie pytał o pozwolenie, czułem się zobowiązany wo­bec każdej maliny, miałem już tylko maliny przed oczyma, w głowie, w sercu, w uszach, czułem już tylko zapach malin, tak byłem pochło­nięty malinami, że Oskar zauważył jedynie mimochodem: Maria jest zadowolona z twojej gorliwości w zbieraniu. Dlatego zgasiła świa­tło. Dlatego umie pogrąża się w sen i pozwala ci szukać dalej; bo Maria była bardzo zasobna w maliny.

A gdy już więcej ich nie znalazłem, jakby przypadkiem znala­złem w innych miejscach pieprzniki. A ponieważ rosły one głębiej pod mchem, mój język zawiódł, wyrósł mi za to jedenasty palec, bo dziesięć palców również zawiodło. I w ten sposób Oskar dorobił się trzeciej pałeczki - był już na to dość dorosły. I bębniłem nie w blachę, lecz w mech. I nie wiedziałem już, czy to ja bębnię czy Maria? Czy to mój mech, czy jej? Czy mech i jedenasty palec należą do kogoś innego, a tylko pieprzniki do mnie? Czy ten pan na dole miał swój własny rozum, własną wole? Kto tu płodził - Oskar, on czyja?

I Maria, która u góry spała, a u dołu współdziałała, która chciała niewinnej wanilii i ostrych pieprzników pod mchem, od biedy prosz­ku musującego, ale nie tamtego, którego i ja nie chciałem, który się usamodzielnił, który kierował się własnym rozumem, który dał z sie­bie coś, czego nie dostał ode mnie, który powstał, gdy ja się położy­łem, który miał inne marzenia niż ja, który nie umiał ani czytać, ani pisać, a jednak podpisał się za mnie, który dziś jeszcze chodzi swo­imi drogami, który oddzielił się ode mnie już owego dnia, gdy po raz pierwszy go spostrzegłem, który jest moim wrogiem, z którym stale muszę się sprzymierzać, który mnie zdradza i wystawia na sztych, którego chciałbym zdradzić i sprzedać, którego się wstydzę, które­mu obrzydłem, którego myję, który mnie brudzi, który nic nie widzi i wszystko wywęszy, który jest mi tak obcy, że chciałbym z nim być na pan, który dzisiaj ma zupełnie inną pamięć niż Oskar: bo kiedy Maria wchodzi dzisiaj do mojego pokoju, a Bruno dyskretnie wymy­ka się na korytarz, on nie poznaje już Marii, nie chce, nie może, roz­wala się leniwie, a tymczasem wzburzone serce Oskara dyktuje moim wargom bełkotliwe słowa: „Posłuchaj, Mario, tak mi się marzy, mógłbym sobie kupić cyrkiel i wokół nas zatoczyć koło, mógłbym tym samym cyrklem zmierzyć kąt nachylenia twojej szyi, kiedy czytasz, szyjesz albo jak teraz kręcisz przy moim radiu. Zostaw to radio, tak mi się marzy: mógłbym sobie zrobić zastrzyk w oczy i znów zapła­kać łzami. U najbliższego rzeźnika Oskar odda swoje serce do prze­kręcenia przez maszynkę, jeśli równocześnie ty oddasz swoją duszę. Moglibyśmy też kupić sobie wypchanego zwierzaka, żeby leżał spo­kojnie między nami. Gdybym ja zdecydował się na robaki, a ty na cierpliwość, moglibyśmy pójść na ryby i być szczęśliwi. Albo pro­szek musujący z tamtych czasów, pamiętasz? Ty mnie nazywasz wonną marzanką, ja pienię się, ty chcesz jeszcze więcej, ja ci daję resztę - Mario, proszek musujący, tak mi się marzy!

Czemu kręcisz tym radiem, tylko radia słuchasz, jakbyś nie mo­gła się doczekać komunikatów nadzwyczajnych!”

KOMUNIKATY NADZWYCZAJNE

Na białym kręgu mojego bębenka nie sposób eksperymentować. Powinienem był o tym wiedzieć. Moja blacha wymaga zawsze tego samego drewna. Chce, żeby ją pytać bijąc, lubi udzielać dobitnych odpowiedzi albo paplając swobodnie pod pałeczkami pozostawiać pytanie i odpowiedź bez rozstrzygnięcia. Mój bębenek nie jest więc ani sztucznie podgrzewaną brytfanną, na której dusi się surowe mię­so, ani też parkietem dla par, które nie wiedzą, czy do siebie należą. Toteż nigdy, nawet w najbardziej samotnych chwilach, Oskar nie nasypał proszku musującego na blachę, nie domieszał swojej śliny i nie urządził widowiska, którego nie oglądał już od lat, którego tak bardzo mi brak. Wprawdzie Oskar nie mógł całkowicie odmówić sobie próby ze wspomnianym proszkiem, ale działał bardziej wprost, zostawiając bębenek w spokoju; odsłaniałem się więc, bo bez bęben­ka zawsze jestem odsłonięty.

Przede wszystkim o proszek musujący było bardzo trudno. Wy­słałem mojego pielęgniarza do wszystkich sklepów kolonialnych w Grafenbergu, kazałem mu jechać tramwajem do Gerresheim. Pro­siłem też, żeby poszukał w mieście, ale nawet w owych budkach z napojami, jakie spotyka się na końcowych przystankach tramwa­jów, Bruno nie mógł dostać proszku. Młodsze sprzedawczynie w ogóle o nim nie słyszały, starsi budkarze przypominali sobie nie żałując słów, z namysłem - jak opowiadał Bruno - pocierali czoło, mówili: „Człowieku, o co panu chodzi? O proszek musujący? Ależ dawno go już nie ma! Za Wilhelma i jeszcze na samym początku za Adolfa owszem, wtedy był w handlu. To były czasy! Ale może weźmie pan lemoniadę albo coca colę?”

Bruno wypił więc na mój koszt kilka butelek lemoniady i coca coli, nie zdobył dla mnie jednak tego, czego pragnąłem, a mimo to potrafił Oskarowi pomóc. Okazał się niestrudzony: przyniósł mi wczo­raj białą, nie zapisaną torebeczkę; laborantka zakładu dla nerwowo chorych, niejaka panna Klein, z pełnym zrozumieniem zgodziła się poszperać w swoich puszkach, szufladach i kompendiach, wziąć parę gramów stąd, parę stamtąd i po kilku próbach sporządzić w końcu proszek musujący, który - jak opowiadał Bruno - pienił się, łaskotał, zieleniał i bardzo łagodnie zalatywał wonną marzanką.

A dzisiaj był dzień odwiedzin. Przyszła Maria, ale najpierw przy­szedł Klepp. Chyba przez trzy kwadranse śmieliśmy się z byle cze­go. Oszczędzałem Kleppa i jego leninowskie uczucia, nie poruszałem spraw aktualnych, nie wspominałem więc ani słowem o tym ko­munikacie nadzwyczajnym, który za pośrednictwem małego radia turystycznego - Maria podarowała mi je przed kilku tygodniami - powiadomił mnie o śmierci Stalina. Klepp jednak niewątpliwie o tym wiedział, bo na rękawie płaszcza w brązową kratę miał niezdarnie przyszytą czarną opaskę. Potem Klepp wstał i wszedł Vittlar. Obaj przyjaciele chyba znów się pokłócili, bo Vittlar powitał Kleppa śmiejąc się i robiąc z palców diabelskie rogi.

- Śmierć Stalina zaskoczyła mnie rano przy goleniu - zakpił i pomógł Kleppowi włożyć płaszcz. Z lśniącym tłusto szacunkiem w szerokiej twarzy Klepp dotknął czarnego materiału na rękawie.

- Dlatego noszę żałobę - westchnął i naśladując trąbkę Armstronga zaintonował pierwsze takty żałobne z New Orlean Function: - Trra traadada traadada dadada - po czym wysunął się za drzwi.

Vittlar natomiast został, nie chciał usiąść, tylko tańczył przed lu­strem i przez kwadransik uśmiechaliśmy się do siebie porozumie­wawczo, nie mając na myśli Stalina.

Nie wiem, czy chciałem mu się zwierzyć, czy też zamierzałem go wypłoszyć. Przywołałem Vittlara do łóżka, a gdy pochylił się ku mnie, szepnąłem mu w ucho z dużym płatkiem:

- Proszek musujący? Powiedz, Gottfried, czy to ci coś mówi?

Vittlar odskoczył z przerażeniem od mojego okratowanego łóż­ka; uciekając się do patosu i właściwej sobie teatralności, wymierzył we mnie palec wskazujący i zasyczał:

- Czemu, szatanie, chcesz mnie skusić proszkiem musującym? Jeszcze nie wiesz, że jestem aniołem?

I niczym anioł, spojrzawszy jeszcze przedtem w lustro nad umy­walką, Vittlar odfrunął. Młodzi ludzie spoza zakładu dla nerwowo chorych są doprawdy dziwni i trochę zmanierowani.

A potem przyszła Maria. Uszyła sobie nowy kostium wiosenny, nosi do niego elegancki kapelusz mysiego koloru z wyrafinowanie oszczędnym słomianożółtym przybraniem i nie zdejmuje go nawet w moim pokoju. Przywitała się ze mną roztargniona, nadstawiła mi policzek, włączyła zaraz owo radio turystyczne, które podarowała wprawdzie mnie, ale przeznaczyła chyba na swój własny użytek; bo obrzydliwe pudło ze sztucznego tworzywa w dni odwiedzin musi nam zastępować część rozmów.

- Słyszałeś rano komunikat? Ale bomba! No nie?

- Tak, Mario - odparłem cierpliwie. - Przede mną też nie ukryli śmierci Stalina, ale teraz, proszę cię, zamknij radio.

Maria posłuchała bez słowa, usiadła, nadal w kapeluszu, i zaczę­liśmy jak zwykle rozmawiać o Kurtusiu.

- Wyobraź sobie, Oskarze, ten łobuziak nie chce już nosić dłu­gich pończoch, i to w marcu, a ma być jeszcze zimniej, słyszałam w radio.

Puściłem mimo uszu wzmiankę o komunikacie radiowym, wzią­łem natomiast stronę Kurta w sprawie długich pończoch.

- Chłopak ma już dwanaście lat, Mario, i wstydzi się wełnianych pończoch przed kolegami.

- Dla mnie tam jego zdrowie ważniejsze, będzie chodził w poń­czochach aż do Wielkanocy.

Termin ten wypowiedziała z takim zdecydowaniem, że ostrożnie spróbowałem skłonić ją do ustępstwa:

- W takim razie powinnaś kupić mu spodnie narciarskie, bo dłu­gie wełniane pończochy rzeczywiście są okropne. Przypomnij sobie, jak ty byłaś w jego wieku. Co to się działo na naszym podwórzu przy Labesa? Co zrobili z małym Serkiem, który też musiał zawsze cho­dzić w długich pończochach aż do Wielkanocy? Nuchi Eyke, który poległ na Krecie, Aksel Mischke, który tuż przed końcem zginął w Holandii, i Harry Schlager - co oni zrobili z małym Serkiem? Wy­smarowali mu smołą drugie wełniane pończochy, tak że przykleiły się na dobre i chłopaka trzeba było zawieźć do szpitala.

- Wszystkiemu winna była Susi Kater, nie pończochy! - parsk­nęła wściekle Maria. Chociaż Susi Kater już na początku wojny wstą­piła do służby pomocniczej, a później wyszła podobno za mąż i wy­jechała do Bawarii, Maria czuła do starszej o parę lat Susi żywiołową niechęć; tylko kobiety potrafią zachować swoje antypatie z lat mło­dości aż po czasy, gdy są już babciami. Jednakże powołanie się na wysmarowane smołą wełniane pończochy małego Serka odniosło pewien skutek. Maria obiecała kupić chłopcu spodnie narciarskie. Mogliśmy nadać rozmowie inny kierunek. Kurtuś zasługiwał na sło­wa pochwały. Na ostatniej wywiadówce profesor Könnermann wy­rażał się o nim z uznaniem.

- Wyobraź sobie, jest na drugim miejscu w klasie. I w sklepie mi pomaga, nie potrafię ci powiedzieć jak.

Pokiwałem więc z uznaniem głową, kazałem jeszcze opisać so­bie najnowsze inwestycje do sklepu delikatesowego. Namawiałem Marię, żeby otworzyła filię w Oberkassel. Moment jest dogodny, koniunktura utrzymuje się nadal - o tym zresztą dowiedziałem się z radia - a potem uznałem, że czas zadzwonić na pielęgniarza. Bruno wszedł i wręczył mi białą torebeczkę z proszkiem musującym.

Oskar miał obmyślony plan. Bez żadnych wyjaśnień poprosiłem Marię o lewą dłoń. Z początku chciała mi dać prawą, poprawiła się potem, potrząsając głową i śmiejąc się podsunęła mi grzbiet lewej dłoni, być może spodziewała się pocałunku. Zdziwienie okazała, gdy odwróciłem ku sobie wewnętrzną stronę dłoni i między wzgórek Księżyca a wzgórek Wenus nasypałem proszku z torebeczki. Pozwo­liła jednak na to i przeraziła się dopiero, gdy Oskar pochylił się nad jej dłonią i kopiec proszku musującego polał obficie śliną.

- Tylko bez głupstw, Oskarze! - Oburzona zerwała się i cofnęła, patrząc ze zgrozą na kipiący, pieniący się zielono proszek. Od czoła w dół spłynął na nią rumieniec. Zaczęła już we mnie kiełkować na­dzieja, gdy ona trzema krokami znalazła się przy umywalce, puściła wodę, obrzydliwą wodę, najpierw zimną, potem ciepłą, na nasz pro­szek musujący, a potem umyła ręce moim mydłem.

- Czasami jesteś doprawdy nieznośny, Oskarze. Co pan Münster­berg sobie o nas pomyśli? - Prosząc o wyrozumiałość dla mnie, po­patrzyła na pielęgniarza, który w czasie mojej próby stał w nogach łóżka. Żeby Marii dłużej nie krępować, odprawiłem go, a ledwie drzwi zamknęły się za nim, poprosiłem Marię ponownie do łóżka.

- Nie pamiętasz? Proszę cię, przypomnij sobie! Proszek musują­cy! Trzy fenigi torebeczka! Przypomnij sobie: wonna marzanka, maliny, jak wspaniale pienił się, burzył, i ta rozkosz, Mario, ta roz­kosz!

Maria nie przypomniała sobie. Czuła przede mną niedorzeczny lęk, drżała trochę, schowała lewą dłoń, gorączkowo starała się zmie­nić temat rozmowy, opowiedziała mi jeszcze raz o postępach Kurta w szkole, o śmierci Stalina, o nowej lodówce w sklepie delikateso­wym firmy Matzerath, o projektowanej filii w Oberkassel. Ja nato­miast dochowałem wierności proszkowi musującemu, powiedziałem: proszek musujący, ona wstała, proszek musujący, żebrałem, ona po­żegnała się prędko, poprawiła kapelusz; nie wiedziała, czy ma już iść, kręciła przy radio, które trzeszczało, ja je przekrzyczałem:

- Proszek musujący, Mario, przypomnij sobie!

Wtedy stanęła w drzwiach, płakała, potrząsała głową, zostawiła mnie samego z trzeszczącym, gwiżdżącym radiem turystycznym, zamykając za sobą drzwi tak ostrożnie, jakby wychodziła od umiera­jącego.

A więc Maria nie może już przypomnieć sobie proszku musują­cego. Dla mnie natomiast, póki tchu mi starczy i sił do bębnienia, proszek musujący nie przestanie się pienić; bo to moja ślina u schył­ku lata w dziewięćset czterdziestym ożywiała marzankę i maliny, budziła rozkosz, wysyłała moje ciało na poszukiwania, nauczyła mnie zbierania pieprzników, smardzów i innych, nie znanych mi, lecz rów­nież jadalnych grzybów, zrobiła ze mnie ojca, tak jest, ojca, mło­dziutkiego ojca, od śliny do ojcostwa, budząc rozkosz, do ojcostwa, zbierając i płodząc; bo w początkach listopada nie ulegało już naj­mniejszej wątpliwości, że Maria była w ciąży, Maria była w drugim miesiącu, a ja, Oskar, byłem ojcem.

Myślę tak jeszcze dzisiaj, bo historia z Matzerathem zdarzyła się o wiele później, w dwa tygodnie, nie, w dziesięć dni po tym, jak zapłodniłem śpiącą Marię w łożu jej pokrytego bliznami brata Her­berta, wobec pocztówek polowych od jej młodszego brata, obergefrajtra, w ciemnym pokoju, między ścianami a oknem zaciemnio­nym papierem, w dziesięć dni później zastałem Marię, już nie śpiącą, lecz dyszącą gorączkowo, na naszej kozetce; leżała pod Matzera­them, a Matzerath leżał na niej.

Wracając ze strychu, gdzie spędzał czas na rozmyślaniach, Oskar ze swoim bębenkiem wszedł z sieni do bawialni. Tamci nie spostrze­gli mnie. Głowami byli zwróceni w stronę kaflowego pieca. Nawet nie rozebrali się porządnie. Matzerathowi kalesony zwisały u kolan. Spodnie leżały porzucone na dywanie. Sukienka i halka Marii zrolo­wały się jej ponad biustonoszem aż do pach. Majtki kołysały się jej na prawej stopie, która wraz z całą nogą, brzydko wykręconą, zwisa­ła z kozetki. Lewa noga spoczywała odrzucona, jakby obojętna, na oparciu. Między jej nogami - Matzerath. Prawą ręką odwrócił jej głowę, druga ręka poszerzała jej otwór i pomagała mu dotrzeć do celu. Spomiędzy rozczapierzonych palców Matzeratha Maria wy­trzeszczała oczy na dywan, zdawało się, jakby obserwowała jego wzór niknący pod stołem. On wgryzł się zębami w aksamitną poduszkę, unosił głowę znad aksamitu tylko wtedy, gdy rozmawiali. Bo rozma­wiali czasem, nie przerywając przy tym pracy, jedynie gdy zegar wybijał trzy kwadranse, zastygli oboje, póki mechanizm wypełniał swoją powinność, a on, obrabiając ją jak przedtem, powiedział: - Już za piętnaście. - A potem chciał się od niej dowiedzieć, czy dogadza jej to, co on robi. Ona kilka razy przytaknęła w odpowiedzi i prosiła, żeby był ostrożny. On przyrzekł, że na pewno będzie ostrożny. Ona kazała mu, nie, zaklinała go, żeby tym razem szczególnie uważał. Potem on zapytał, czy niedługo nadejdzie jej pora. A ona powiedzia­ła, że lada chwila. Wtedy chyba kurcz złapał ją w tę nogę, która zwi­sała z kozetki, bo machnęła nią w górę, ale mimo to majtki się utrzy­mały. Wtedy on znów wgryzł się w aksamitną poduszkę, a ona krzyknęła: wyskakuj, i on chciał wyskoczyć, ale potem już nie mógł, bo zanim wyskoczył, Oskar znalazł się na nich obojgu, bo waliłem go bębenkiem w krzyże, a pałeczkami w blachę, bo nie mogłem już tego słuchać: wyskakuj i wyskakuj, bo moja blacha była głośniejsza niż ich: wyskakuj, bo nie zniósłbym tego, żeby on wyskoczył, tak samo jak Jan Broński wyskakiwał zawsze z mamy; bo mama też za­wsze mówiła: wyskakuj, do Jana: wyskakuj, do Matzeratha: wyska­kuj. A potem rozdzielali się, a smarki chlustały gdzieś tam, na spe­cjalny ręcznik, albo gdy nie było go pod ręką, na kozetkę, może na dywan. Ja nie mogłem na to patrzeć. Ostatecznie sam też nie wysko­czyłem. I to ja byłem pierwszy, który nie wyskoczył, dlatego ja je­stem ojcem, nie ów Matzerath, który zawsze i do ostatka wierzył, że jest moim ojcem. Tymczasem był nim Jan Broński. I wziąłem to w spadku po Janie, że nie wyskoczyłem przed Matzerathem, że zo­stałem w środku, że zostawiłem coś w środku; i rezultatem tego był mój syn, nie jego! On w ogóle nie miał syna. To nie był prawdziwy ojciec. Choćby dziesięć razy żenił się z biedną mamą, choćby też ożenił się z Marią, bo była w ciąży. I uważał, że ludzie w naszym domu i na ulicy myślą tak jak on. Oczywiście myśleli, że Matzerath zrobił Marii brzuch i teraz żeni się z nią, chociaż ona ma siedemna­ście i pół, a on prawie czterdzieści pięć lat. Ale ona jest jak na swój wiek solidna, a jeśli chodzi o małego Oskara, to może cieszyć się z takiej macochy, bo Maria jest dla biednego dziecka nie jak maco­cha, lecz jak rodzona matka, mimo że Oskarek nie ma w głowie wszystkiego po kolei i właściwie nadaje się do zakładu na Srebrzysku albo w Tupiewie.

Za namową Gretchen Scheffler Matzerath postanowił ożenić się z moją ukochaną. Kiedy więc mojego domniemanego ojca nazywam ojcem, to muszę stwierdzić: mój ojciec ożenił się z moją przyszłą żoną, nazwał później mojego syna Kurta swoim synem Kurtem, żą­dał zatem, żebym jego wnuka uznał za przyrodniego brata, a moją ukochaną, pachnącą wanilią Marię tolerował jako macochę w jego cuchnącym rybią ikrą łóżku. Kiedy natomiast powtarzałem sobie: ten Matzerath nie jest nawet twoim domniemanym ojcem, jest zupełnie obcym, ani sympatycznym, ani zasługującym na twoją antypatię czło­wiekiem, który umie dobrze gotować, który dobrze gotując, do tej pory jako tako zastępował ci ojca, bo twoja biedna mama zostawiła go tobie, jego, który na oczach wszystkich zabiera ci najlepszą żonę, wyprawia wesele, w pięć miesięcy później chrzciny, zaprasza cię na dwie uroczystości rodzinne, które o wiele bardziej wypadałoby urzą­dzić tobie, bo ty powinieneś był zaprowadzić Marię do urzędu stanu cywilnego, ty powinieneś był wybrać rodziców chrzestnych, kiedy więc przyglądałem się głównym rolom w tej tragedii i spostrzegłem, że główne role są w przedstawieniu źle obsadzone, zwątpiłem w te­atr: bo Oskarowi, prawdziwemu aktorowi charakterystycznemu, dano rolę statysty, którą z powodzeniem można by było skreślić.

Zanim nadam memu synowi imię Kurt, zanim nazwę go tak, jak nie powinien był nazywać się nigdy - bo ja dałbym chłopcu imię jego prawdziwego pradziadka, Wincentego Brońskiego zanim więc pogodzę się z Kurtem, Oskar nie będzie ukrywał, jak to w czasie ciąży Marii bronił się przed spodziewanymi narodzinami.

Jeszcze wieczorem tego samego dnia, gdy zaskoczyłem ich na kozetce, gdy bębniąc usiadłem na mokrych od potu plecach Matzeratha i udaremniłem zachowanie ostrożności, której domagała się Maria, podjąłem rozpaczliwą próbę odzyskania ukochanej.

Matzerath zdołał uwolnić się ode mnie, gdy było już za późno. Z tego powodu uderzył mnie. Maria wzięła Oskara w obronę i robiła Matzerathowi wymówki, że nie potrafił zachować ostrożności. Mat­zerath bronił się jak staruch. Maria sama jest sobie winna, tłumaczył się wykrętnie, niechby poprzestała na jednym razie, ale jej nie można widać nastarczyć. Na to Maria rozpłakała się, powiedziała, że u niej to nie odbywa się tak raz, dwa: wsadzić, wyjąć i koniec, niech sobie poszuka innej, ona co prawda nie ma doświadczenia, ale jej siostra Gusta, która pracuje przecież w „Edenie” i zna się na rzeczy, mówiła, że to tak szybko nie idzie, niech Maria uważa, są mężczyźni, którym zależy tylko na tym, żeby pozbyć się swoich smarków i on, Matze­rath, jest pewnie jednym z nich, ale ona więcej nie da się nabrać, u niej jedno z drugim musi zagrać równocześnie, jak przed chwilą. Ale dlatego on powinien był mimo wszystko uważać, chyba tyle na­leży się jej od niego, ta odrobina uwagi. Potem płakała i nadal sie­działa na kozetce. A Matzerath w kalesonach wrzasnął, że nie zniesie dłużej tych beków; po chwili pożałował tego wybuchu gniewu i wy­ciągnął rękę do Marii, to znaczy: próbował pogłaskać ją pod sukien­ką, gdzie była jeszcze bez majtek, a to doprowadziło Marię do furii.

Oskar jeszcze nigdy nie widział jej takiej. Czerwone plamy wy­stąpiły jej na twarzy, a szare oczy coraz bardziej ciemniały. Nazwała Matzeratha ciamajdą, po czym on sięgnął po spodnie, włożył i za­piął. Niech się wynosi, krzyknęła Maria, do swoich zellenleiterów, to tacy sami szybkochlustacze. A Matzerath złapał marynarkę i z ręką na klamce zapewnił, że teraz będzie z nią całkiem inaczej gadał, bo ma po same uszy tych babskich humorów; skoro ona taka jest niena­sycona, to niech sobie przygada jakiegoś robotnika cudzoziemskie­go, może Francuza, który przynosi piwo, ten na pewno lepiej jej dogodzi. On, Matzerath, wyobraża sobie miłość trochę inaczej, według niego to nie tylko jakieś świństwa, wychodzi teraz na partyjkę skata, tam przynajmniej wie, czego się spodziewać.

Zostałem z Marią sam w bawialni. Nie płakała już, tylko w zamy­śleniu, pogwizdując skąpo, włożyła majtki. Przez dłuższy czas wy­gładzała sukienkę, która wygniotła się na kozetce. Potem nastawiła radio, próbowała słuchać komunikatu o stanie wód na Wiśle i Nogacie, a gdy po omówieniu sytuacji na dolnej Motławie zapowiedziano wiązankę walców, które też zabrzmiały, ni z tego, ni z owego ponow­nie zdjęła majtki, poszła do kuchni, szczęknęła miednicą, puściła wodę, słyszałem, jak buchnął gaz, i pomyślałem sobie, że Maria zde­cydowała się na nasiadówkę.

Aby uciec od tego dość przykrego wyobrażenia, Oskar wsłuchi­wał się w dźwięki walca. Jeśli dobrze pamiętam, parę taktów Straussowskiej muzyki wystukałem nawet na blasze i znalazłem w tym pewną przyjemność. Potem wiązankę walców przerwano i zapowie­dziano komunikat nadzwyczajny. Oskar stawiał na komunikat z Atlan­tyku i nie zawiódł się. Na zachód od Irlandii kilku okrętom podwod­nym udało się zatopić siedem czy osiem statków o pojemności tylu a tylu tysięcy ton rejestrowych brutto. Ponadto innym okrętom pod­wodnym na Atlantyku udało się posłać na dno prawie tyle samo ton. Szczególnie odznaczył się okręt podwodny pod dowództwem kapi­tana Schepke - albo kapitana Kretschmara - w każdym razie jeden z tych dwóch, a może jakiś trzeci sławny kapitan zatopił najwięcej ton rejestrowych brutto, a poza rym - czy ponadto - angielski nisz­czyciel klasy XY.

Podczas gdy ja parafrazowałem na swoim bębenku nadaną po komunikacie nadzwyczajnym pieśń Ruszamy na Anglię i przerobi­łem ją niemal na walca, do bawialni weszła Maria z frotowym ręcz­nikiem przewieszonym przez ramię. Powiedziała półgłosem:

- Słyszałeś, Oskarku, znowu komunikat nadzwyczajny. Jeśli tak dalej pójdzie... - Nie wyjawiając Oskarowi, co się stanie, jeśli tak dalej pójdzie, siadła na krześle, na którego oparciu Matzerath zazwy­czaj wieszał marynarkę. Maria skręciła ręcznik w kiszkę i pogwizdy­wała dość głośno i wiernie Ruszamy na Anglię. Zakończenie powtó­rzyła jeszcze raz, gdy ci w radio już przestali, potem wyłączyła pudło na kredensie, ledwie znów zabrzmiały nieśmiertelne dźwięki walca. Kiszkę z ręcznika położyła na stole. Usiadła i oparła swoje dziecinne łapki o uda.

W naszej bawialni zrobiło się bardzo cicho, jedynie zegar stojący tykał coraz głośniej, a Maria jakby zastanawiała się, czy nie włączyć ponownie radia. Potem jednak powzięła inną decyzję. Przytuliła gło­wę do kiszki z ręcznika na stole, opuściła ręce koło kolan w stronę dywanu i płakała cicho i jednostajnie.

Oskar zapytywał siebie, czy Marii było wstyd, że zaskoczyłem ją w tak przykrej sytuacji. Postanowiłem ją rozweselić, wymknąłem się z pokoju i w ciemnym sklepie koło paczuszek budyniu i żelatyny znalazłem torebkę, która w mrocznym korytarzu okazała się tore­beczką proszku musującego o smaku wonnej marzanki. Oskar ucie­szył się ze swojej zdobyczy, gdyż byłem wówczas przekonany, że Maria przekłada wonną marzankę nad wszystkie inne smaki.

Gdy wszedłem do bawialni, prawy policzek Marii w dalszym cią­gu spoczywał na skręconym w kiszkę frotowym ręczniku. Także jej ręce zwisały jak przedtem, kołysząc się bezradnie między udami. Oskar zbliżył się od lewej i był rozczarowany, gdy zobaczył, że oczy miała zamknięte i suche. Czekałem cierpliwie, aż uniosła powieki z nieco zlepionymi rzęsami, podsunąłem jej torebeczkę, ale ona nie zauważyła wonnej marzanki, patrzyła, jakby nie widząc ani torebecz­ki, ani Oskara.

Łzy ją oślepiły, usprawiedliwiłem Marię i po krótkiej naradzie z samym sobą postanowiłem działać bardziej wprost. Oskar wczoł­gał się pod stół, kucnął koło zwróconych lekko do środka stóp Marii, wziął jej lewą rękę, końcami palców dotykającą prawie dywanu, od­wrócił, aż mogłem zobaczyć dłoń, rozerwałem zębami torebeczkę, wsypałem połowę zawartości na pozostawioną mi bezwolnie misecz­kę, dodałem swoją ślinę, obserwowałem jeszcze pierwsze musowa­nie, a potem dostałem od Marii bolesnego kopniaka w pierś, który rzucił Oskara na środek dywanu pod stołem.

Mimo bólu od razu zerwałem się na nogi i wydostałem spod sto­łu. Maria podniosła się również. Dysząc staliśmy naprzeciw siebie, Maria chwyciła frotowy ręcznik, wytarła lewą dłoń do czysta, serwe­tę rzuciła mi pod nogi i nazwała mnie parszywym świntuchem, zło­śliwym karłem, kopniętym pokraką, którego powinno się zamknąć w domu wariatów. Potem złapała mnie, uderzyła w tył głowy, wymy­ślała mojej biednej mamie, która wydała na świat takiego bękarta, a gdy chciałem krzyknąć, gdy zamierzyłem się na wszystko szkło w bawialni i na całym świecie, zatkała mi usta tym frotowym ręczni­kiem, który - gdy próbowało się go gryźć - bardziej był łykowaty niż wołowina.

Dopiero gdy Oskarowi udało się spurpurowieć aż do siności, pu­ściła mnie. Mógłbym teraz bez trudu rozbić krzykiem wszystkie szklanki, szyby i po raz drugi szkło osłaniające tarczę stojącego zegara. Nie krzyknąłem jednak, tylko pozwoliłem zapanować nad sobą nienawiści, która jest tak wytrwała, że jeszcze dziś, ilekroć Maria wchodzi do mojego pokoju, czuję ją w zębach jak ów frotowy ręcz­nik.

Maria, przeskakując łatwo, jak to ona, z jednego nastroju w dru­gi, zostawiła mnie, zaśmiała się dobrodusznie, jednym ruchem po­nownie włączyła radio, podeszła pogwizdując walca, żeby - co wła­ściwie lubiłem - pogłaskać mnie pojednawczo po włosach.

Oskar pozwolił jej podejść bardzo blisko i potem obydwiema pię­ściami uderzył ją od dołu dokładnie tam, gdzie wpuściła Matzeratha. A gdy złapała mnie za ręce i powstrzymała powtórne uderzenie, wgry­złem się mocno w to samo przeklęte miejsce i razem z nią, nadal wgryzając się w Marię, upadłem na kozetkę, słyszałem co prawda, że w radio zapowiedzieli kolejny komunikat nadzwyczajny, ale Oskar nie chciał tego słuchać; i dlatego nie powie państwu, kto, co i ile zatopił, bo spazmatyczny płacz rozluźnił mi zaciśnięte zęby i leża­łem nieruchomo na Marii płaczącej z bólu, podczas gdy Oskar płakał z nienawiści i z miłości, która przeobraziła się w ołowianą słabość, a mimo to nie ustępowała.

ZE SŁABOŚCIĄ DO PANI GREFF

Nie lubiłem Greffa. Greff nie lubił mnie. Także później, po tym, jak mi zbudował mechaniczny bębenek, nie lubiłem go. Nawet dzi­siaj, gdy Oskar nie sili się na podtrzymywanie takich nie wygasłych antypatii, nie lubię go specjalnie, choć już dawno nie żyje.

Greff był handlarzem warzyw. Lecz nie dajcie państwo zwieść się pozorom. Nie wierzył ani w ziemniaki, ani w kapustę włoską, miał natomiast rozległą wiedzę o uprawie warzyw, podawał się chętnie za ogrodnika, miłośnika przyrody, wegetarianina. Ale właśnie dlatego, że nie jadał mięsa, nie był prawdziwym handlarzem warzyw. Nie potrafił mówić o ziemiopłodach jak o ziemiopłodach. „Proszę tylko popatrzeć, jaki to nadzwyczajny ziemniak - słyszałem nieraz, jak mówił do swo­ich klientów. - Ten napęczniały, soczysty, wynajdujący coraz to nowe kształty, a zarazem jak nieskalany miąższ. Kocham ziemniaka, bo on do mnie przemawia”. Oczywiście prawdziwemu handlarzowi warzyw nie wolno nigdy przemawiać tak do klienteli i wprawiać jej w zakłopo­tanie. Moja babka Anna Koljaiczkowa, która przecież pośród karto­flisk dożyła późnej starości, w latach największego ziemniaczanego urodzaju wygłaszała co najwyżej takie oto zdanko: „Ano bulwy mamy ździebko dorodniejsze niż tamtego roku”. Przy tym Anna Koljaiczko­wa i jej brat Wincenty Broński byli o wiele bardziej zależni od ziem­niaczanych zbiorów niż handlarz warzyw Greff, któremu zwykle do­bry rok śliwkowy wynagradzał zły rok ziemniaczany.

Wszystko w Greffie było przesadzone. Czy koniecznie musiał nosić w sklepie zielony fartuch? Jaka to zarozumiałość, żeby uśmie­chając się i wymądrzając przed klientami nazywać zielony jak szpi­nak ciuch „ogrodniczym fartuchem Pana Boga”. Poza tym nie mógł się rozstać ze skautingiem. Wprawdzie już w dziewięćset trzydzie­stym ósmym musiał rozwiązać swoją drużynę - szczeniaków ubrano w brunatne koszule i twarzowe czarne mundury zimowe - ale byli skauci po cywilnemu albo w nowych mundurach odwiedzali często i regularnie dawnego drużynowego, ażeby razem z nim, który w po­życzonym od Pana Boga ogrodniczym fartuchu brzdąkał na gitarze, śpiewać pieśni poranne, pieśni wieczorne, pieśni wędrownicze, pie­śni wojskowe, pieśni żniwne, pieśni maryjne, swojskie i obce pieśni ludowe. Ponieważ Greff zdążył jeszcze w porę zapisać się do NSKK8 i od dziewięćset czterdziestego pierwszego był nie tylko handlarzem warzyw, lecz również komendantem schronu przeciwlotniczego, a ponadto mógł się powołać na dwóch byłych skautów, którzy doszli do czegoś w Jungvolku, zostali drużynowymi i hufcowymi, z punktu widzenia kierownictwa okręgowego Hitlerjugend wieczorne spotka­nia u Greffa można było uznać za dozwolone. Na zaproszenie gauleitera do spraw szkolenia Löbsacka Greff urządzał także wieczory pie­śni na okręgowych kursach szkoleniowych w ośrodku w Jankowie Gdańskim. W początkach dziewięćset czterdziestego u Greffa i pew­nego nauczyciela ze szkoły powszechnej zamówiono opracowanie dla okręgu Gdańsk - Prusy Zachodnie śpiewnika młodzieżowego pod hasłem Śpiewaj i ty! Śpiewnik bardzo się udał. Handlarz warzyw otrzy­mał list z Berlina podpisany przez reichsjugendführera i zaproszenie do stolicy na zlot dyrygentów chóru.

Z Greffa był więc byczy chłop. Mało, że znał wszystkie zwrotki wszystkich pieśni; umiał jeszcze rozstawiać namioty, rozpalać i ga­sić obozowe ogniska nie wywołując pożaru lasu, maszerował kieru­jąc się kompasem, wymieniał nazwy wszystkich widzialnych gwiazd, opowiadał wesołe i ciekawe historyjki, urządzał wieczornice na te­mat Gdańsk a Hanza, wyliczał wszystkich wielkich mistrzów Zako­nu z odpowiednimi datami, na tym jednak nie poprzestawał, ale miał również niejedno do powiedzenia o posłannictwie niemczyzny w pań­stwie krzyżackim, i tylko bardzo rzadko wplatał w swoje prelekcje jakieś celne skautowskie powiedzonko.

Greff kochał młodzież. Bardziej kochał chłopców niż dziewczę­ta. Właściwie dziewcząt w ogóle nie kochał, kochał tylko chłopców. Niekiedy kochał chłopców bardziej, niż to można było wyrazić we wspólnym śpiewie. Możliwe, że to żona, Greffowa, flądra w wiecz­nie wyplamionym biustonoszu i dziurawych majtkach, zmuszała go do szukania czystszej miłości wśród zwinnych i schludnych chłopa­ków. Ale owo drzewo, na którego gałęziach o każdej porze roku kwitła brudna bielizna pani Greff, mogło mieć jeszcze inne korzenie. To znaczy: Greffowa chodziła jak flądra, bo handlarz warzyw i komen­dant schronu przeciwlotniczego nie darzył należytą uwagą beztro­skiej i trochę głupiej obfitości jej kształtów.

Greff kochał to, co sprężyste, muskularne, zahartowane. Jeśli mówił o naturze, myślał jednocześnie o ascezie. Jeśli mówił o ascezie, myślał o szczególnego rodzaju pielęgnacji ciała. Greff doceniał swoje ciało, pielęgnował je ceremonialnie, wystawiał na upał i spe­cjalnie pomysłowo na zimno. Podczas gdy Oskar blisko - i daleko­siężnym śpiewem rozbijał szkło, rozpuszczał niekiedy lodowe kwiaty na szybach i stapiał sople, aż roztrzaskiwały się dźwięcznie, han­dlarz warzyw był człowiekiem, który poręcznym narzędziem brał lód w obroty.

Greff wyrąbywał dziury w lodzie. W grudniu, styczniu, lutym wyrąbywał niewielkie dziury w lodzie. Rano, jeszcze po ciemku, wyciągał rower z piwnicy, zawijał siekierkę w worek po cebuli, pe­dałował przez Zaspę do Brzeźna, z Brzeźna zaśnieżoną promenadą w stronę Jelitkowa, zsiadał między Brzeźnem a Jelitkowem, tymcza­sem pomału się rozwidniało, i pchał rower z siekierką w worku po oblodzonej plaży, potem dwieście - trzysta metrów po zamarzniętym Bałtyku. Zalegała tam nadbrzeżna mgła. Z plaży nikt nie mógłby dojrzeć, jak Greff kładł rower, odwijał siekierkę z worka po cebuli, stał chwilę spokojny i skupiony, przysłuchiwał się rogom mgłowym frachtowców zamarzniętych na redzie, potem zrzucał kurtkę, robił parę ćwiczeń gimnastycznych, a wreszcie silnymi, rytmicznymi ude­rzeniami zaczynał wyrąbywać okrągłą dziurę w Bałtyku.

Dobre trzy kwadranse potrzebował Greff na swoją przeręblę. Pro­szę nie pytać, skąd to wiem. Oskar wiedział wówczas prawie wszyst­ko. Wiedziałem więc też, ile czasu potrzebował Greff na swoją prze­ręblę w lodowej pokrywie. Pocił się, a jego pot z wysokiego wypukłego czoła skapywał słonymi kroplami na śnieg. Praca szła mu sprawnie, wykuwał głęboką i okrągłą koleinę, przebijał ją na wylot i potem gołymi rękami wyjmował grubą chyba na dwadzieścia cen­tymetrów bryłę z rozległej, sięgającej, jak można było sądzić, po Hel czy nawet Szwecję lodowej równiny. W przerębli stała odwieczna i szara, przetykana zamarzniętą breją woda. Parowała trochę, a jed­nak nie było to ciepłe źródło. Przerębla przyciągała ryby. To znaczy, mówi się o przeręblach, że przyciągają ryby. Greff mógłby teraz zła­pać minoga albo dwudziestofuntowego dorsza. Nie łapał jednak ryb, tylko zaczynał się rozbierać do naga: bo kiedy Greff się rozbierał, rozbierał się do naga.

Oskar nie chce, żeby państwo dostali gęsiej skórki. Powiem więc krótko: zimą handlarz warzyw Greff dwa razy w tygodniu kąpał się w Bałtyku. W środy kąpał się sam jeden wczesnym rankiem. Wy­jeżdżał o szóstej, o wpół do siódmej był na miejscu, do piętnaście po siódmej wyrąbywał otwór, szybkimi, przesadnymi ruchami zrzucał ubranie, wskakiwał do przerębli, natarłszy się przedtem śniegiem. Nieraz słyszałem, jak śpiewał: Dzikie gęsi ciągną nocą... albo Zako­chani w burzach, śpiewał, kąpał się, krzyczał dwie, najwyżej trzy minuty, nagle ukazywał się przeraźliwie wyraźnie na lodowej równi­nie: parujące, czerwone jak rak ciało, które miotało się wokół przerębli, wciąż jeszcze krzyczał, płonął czerwono, w końcu ubierał się i wskakiwał na rower. Krótko przed ósmą Greff wracał na Labesa i punktualnie otwierał swój sklep z warzywami.

Drugą kąpiel Greff brał w niedzielę w asyście kilku chłopców. Oskar nigdy nie chciał tego oglądać i nie oglądał. Ludzie później o tym opowiadali. Muzyk Meyn znał różne historyjki o handlarzu warzyw, roztrąbił je na całą dzielnicę, a jedna z tych historyjek tręba­cza głosiła, że każdej niedzieli w pełni zimy Greff kąpał się w asyście kilku chłopców. Ale nawet Meyn nie twierdził, że handlarz warzyw zmuszał chłopców, by jak on wskakiwali nago do przerębli. Podob­no był już rad, kiedy półnadzy lub prawie nadzy, muskularni i prężni, dokazywali na lodzie i nacierali się wzajemnie śniegiem. Ba, chłop­cy w śniegu sprawiali Greffowi tyle radości, że i on przed lub po kąpieli nieraz z nimi dokazywał, pomagał natrzeć tego lub owego, pozwalał też całej bandzie nacierać siebie; muzyk Meyn mimo nad­brzeżnej mgły widział rzekomo z jelitkowskiej promenady, jak prze­raźliwie nagi, rozśpiewany, rozkrzyczany Greff złapał dwóch nagich wychowanków, uniósł - nagi, obładowany nagimi - niby w rozpę­dzonej trojce miotał się z krzykiem po grubym lodzie Bałtyku.

Można się domyślić, że Greff nie był synem rybaka, chociaż w Brzeźnie i Nowym Porcie wielu rybaków nosiło nazwisko Greff. Greff, handlarz warzyw, pochodził z Nowego Dworu Gdańskiego, natomiast Lina Greff, z domu Bartsch, poznała swojego męża w Prusz­czu Gdańskim. Pomagał tam młodemu, rzutkiemu wikaremu prowa­dzić koło katolickiego związku młodzieży rzemieślniczej, a Lina z powodu tego samego wikarego przychodziła co sobota do domu parafialnego. Sądząc ze zdjęcia, które Greffowa widocznie mi poda­rowała, bo mam je do dziś w swoim albumie, dwudziestoletnia Lina była wówczas krzepka, okrągła, wesoła, dobroduszna, lekkomyślna, głupia. Jej ojciec miał spory zakład ogrodniczy w Świętym Wojcie­chu. Wyszła za mąż jako dwudziestoletnia dziewczyna, zupełnie, jak stale później zapewniała, niedoświadczona, za radą wikarego, wy­szła za Greffa i za pieniądze ojca otworzyła sklep warzywniczy we Wrzeszczu. Ponieważ znaczną część towaru, na przykład niemal wszystkie owoce, brali za pół darmo z ojcowskiego ogrodu, sklep szedł dobrze, prawie sam z siebie i Greff niewiele mógł zepsuć.

Ba, gdyby handlarz warzyw nie miał owego dziecinnego pociągu do majsterkowania, ze sklepu położonego w tak dobrym punkcie, z dala od wszelkiej konkurencji, na wielodzietnym przedmieściu, nie­trudno byłoby zrobić kopalnię złota. Lecz gdy po raz trzeci i czwarty zjawił się kontroler z urzędu miar i sprawdził wagę warzywną, skonfiskował odważniki, wagę opieczętował, a Greffowi wymierzył mniej­szą lub większą grzywnę, część stałej klienteli odeszła, kupowała na targu i ludzie mówili: „Towar u Greffa zawsze jest pierwszej jakości i wcale nie taki drogi, ale z uczciwością musi tam być coś nie po kolei; ci z urzędu miar znów u niego byli”.

A przy tym jestem pewien, że Greff nie chciał oszukiwać. Czyż nie zdarzyło się, że duża waga ziemniaczana, odkąd handlarz wa­rzyw wprowadził pewne zmiany, ważyła na niekorzyść Greffa? Na krótko przed wybuchem wojny właśnie w tej wadze zainstalował pozytywkę, która w zależności od ciężaru ważonych ziemniaków wygrywała coraz to inną piosenkę. Przy dwudziestu funtach ziem­niaków klienci otrzymywali jako - że tak powiem - premię Na ja­snym brzegu Saale, pięćdziesiąt funtów puszczało w ruch melodię Bądź zawsze wiemy i uczciwy, cetnar ziemniaków na zimę wywabiał z pozytywki urzekające prostotą dźwięki piosenki o Anusi z Tharau.

Choć rozumiałem, że urzędowi miar nie mogły się podobać te muzyczne żarty, Oskar odnosił się ze zrozumieniem do kaprysów handlarza warzyw. Także Lina Greff wybaczała mężowi te dziwac­twa, ponieważ, ano właśnie, ponieważ małżeństwo Greffów opierało się na wzajemnym wybaczaniu sobie wszelkich dziwactw. Można więc powiedzieć, że było to dobre małżeństwo. Greff nie bił żony, nigdy jej nie zdradzał z innymi kobietami, nie był ani pijakiem, ani karciarzem, był wesołym, porządnie ubranym człowiekiem, lubia­nym za swoje towarzyskie, życzliwe usposobienie nie tylko przez młodzież, lecz także przez tę część klienteli, która przychodziła do niego po ziemniaki i muzykę.

Toteż Greff patrzył spokojnie i pobłażliwie, jak jego Lina z roku na rok stawała się coraz bardziej cuchnącą flądrą. Widziałem, jak się uśmiechał, kiedy ludzie, którzy dobrze mu życzyli, nazywali flądrę po imieniu. Słyszałem, jak chuchając i pocierając mimo ziemniaków wypielęgnowane dłonie mówił nieraz do Matzeratha, który gorszył się Greffową: - Oczywiście, masz całkowitą rację, Alfredzie. Po­czciwa Lina jest trochę niedbała. Ale czy my dwaj jesteśmy bez grze­chu? - Kiedy Matzerath nie ustępował, Greff ucinał takie dyskusje zdecydowanie, a jednak uprzejmie: - Może to i prawda, co mówisz, ale ona ma dobre serce. Znam przecież moją Linę.

Możliwe, że ją znał. Natomiast ona bodaj go nie znała. Tak samo jak sąsiedzi i klienci w stosunkach Greffa z owymi chłopcami i mło­dzieńcami, którzy dosyć często odwiedzali handlarza, nie dopatrzy­łaby się niczego innego, jak tylko uwielbienia młodych ludzi dla amatorskiego wprawdzie, ale zamiłowanego przyjaciela i wychowawcy młodzieży.

Mnie Greffnie mógł ani zachwycić, ani wychować. Oskar też nie był w jego typie. Gdybym zdecydował się rosnąć, może byłbym w jego typie; bo mój syn Kurt, który ma teraz prawie trzynaście lat, w swojej kościstej smukłości jest wiernym wcieleniem ideału Greffa, chociaż cały wdał się w Marię, ze mnie ma bardzo mało, a z Matzeratha zupełnie nic.

Greff wraz z Fritzem Truczinskim, który przyjechał na urlop, był świadkiem na ślubie Marii Truczinskiej z Alfredem Matzerathem. Ponieważ Maria, tak samo jak jej małżonek, była protestantką, poszli tylko do urzędu stanu cywilnego. Było to w połowie grudnia. Matzerath w mundurze partyjnym wypowiedział swoje „tak”. Maria była w trzecim miesiącu.

Im bardziej gruchała moja ukochana, tym bardziej rosła niena­wiść Oskara. Nie miałem zresztą nic przeciwko ciąży. Ale świado­mość, że płód poczęty z mojego nasienia miał któregoś dnia nosić nazwisko Matzeratha, odbierała mi całą radość z oczekiwanego pier­worodnego. Podjąłem więc, gdy Maria była w piątym miesiącu, oczy­wiście grubo za późno, pierwszą próbę przerwania ciąży. Było to w karnawale. Na owym mosiężnym drągu nad ladą, na którym wisia­ły kiełbasy i połcie słoniny, Maria chciała jeszcze zawiesić kilka ser­pentyn i dwie maski klownów z bulwiastymi nochalami. Drabina, która zwykle opierała się mocno o półki, stała chwiejnie przy ladzie. Maria wysoko w górze, z rękami w serpentynach, Oskar na samym dole, u stóp drabiny. Posługując się pałeczkami jak dźwignią, poma­gając sobie ramieniem i niewzruszonym postanowieniem, uniosłem drabinę w górę, potem w bok: pomiędzy serpentynami i maskami klownów Maria krzyknęła cicho i z przestrachem, drabina zakołysała się, Oskar uskoczył, a tuż obok niego upadła Maria, pociągając za sobą kolorowy papier, kiełbasę i maski.

Wyglądało to groźniej, niż było w rzeczywistości. Maria skręciła tylko nogę, musiała leżeć i oszczędzać się, poza tym jednak nie do­znała żadnego uszczerbku, w dalszym ciągu robiła się coraz bardziej niekształtna i nawet Matzerathowi nie powiedziała, kto się przyczy­nił do jej upadku.

Dopiero gdy w maju następnego roku, na jakieś trzy tygodnie przed spodziewanym rozwiązaniem, podjąłem drugą próbę przerwa­nia ciąży, porozmawiała ze swoim mężem Matzerathem, nie mówiąc całej prawdy. Przy obiedzie, w mojej obecności, powiedziała: - Z Oskarka zrobił się ostatnio taki dzikus przy zabawie, że nieraz kopie mnie w brzuch. Może do czasu rozwiązania umieścimy go u mojej mamy, miejsca tam jest dość.

Tyle dowiedział się Matzerath i uwierzył w to. W rzeczywistości morderczy zamach dopomógł mi pewnego dnia do spotkania z zu­pełnie inną Marią.

W przerwie obiadowej położyła się na kozetce. Matzerath po­zmywał już po obiedzie, był w sklepie i ubierał wystawę. W bawialni było cicho. Może jakaś mucha, zegar jak zwykle, w cicho nastawio­nym radiu reportaż o sukcesach spadochroniarzy na Krecie. Słucha­łem tylko, gdy oddali głos wielkiemu bokserowi Maksowi Schmelingowi. O ile zdołałem zrozumieć, w czasie skoku i lądowania na skalistej ziemi Krety mistrz świata zwichnął sobie nogę, musiał teraz leżeć i oszczędzać się; podobnie jak Maria, która po upadku z drabi­ny musiała leżeć w łóżku. Schmeling mówił spokojnie, skromnie, potem opowiadali spadochroniarze, którzy byli mniej sławni, i Oskar już nie słuchał: cisza, może jakaś mucha, zegar jak zwykle, bardzo cicho radio.

Siedziałem przy oknie na swoim stołeczku i obserwowałem ciało Marii na kozetce. Oddychała ciężko i miała zamknięte oczy. Co jakiś czas waliłem ponuro w blachę. Ale ona nie ruszała się, a mimo to zmuszała mnie, bym oddychał w jednym pokoju z jej brzuchem. Pew­nie, był jeszcze zegar, mucha między szybą a firanką i radio z kamie­nistą wyspą Kretą w tle. Wszystko to odpłynęło ode mnie w jednej chwili, widziałem tylko brzuch, nie wiedziałem, w którym pokoju zaokrąglał się ten brzuch ani do kogo należał, nie pamiętałem, kto ów brzuch tak wypchał, czułem tylko jedno pragnienie: ten brzuch musi zniknąć, to pomyłka, to mi zasłania widok, musisz wstać i coś zrobić! Wstałem więc. Musisz zobaczyć, co się da zrobić. Podsze­dłem więc do brzucha i po drodze wziąłem coś w rękę. Powinieneś wpuścić tam trochę powietrza, to paskudne wzdęcie. Wtedy unio­słem to, co po drodze wziąłem w rękę, wybrałem miejsce pomiędzy współoddychąjącymi na brzuchu dziecinnymi łapkami Marii. Powi­nieneś zdecydować się wreszcie, Oskarze, bo inaczej Maria otworzy oczy. I już poczułem na sobie jej wzrok, spoglądałem jednak nadal na lekko drżącą lewą rękę Marii, zauważyłem wprawdzie, że zabrała prawą rękę, że prawa ręka miała jakieś zamiary, i nie zdziwiłem się specjalnie, gdy Maria prawą ręką wyrwała nożyczki z zaciśniętej pięści Oskara. Stałem chyba jeszcze parę sekund z uniesioną, lecz pustą dłonią, słyszałem zegar, muchę, głos spikera w radio, który zapowie­dział koniec reportażu z Krety, potem odwróciłem się i zanim zaczę­ła się nowa audycja - wesołe melodie od drugiej do trzeciej - opuściłem naszą bawialnię, która w obliczu wypełniającego cały pokój brzu­cha stała się dla mnie za ciasna.

W dwa dni później Maria zaopatrzyła mnie w nowy bębenek i zaprowadziła do pachnącego namiastką kawy i smażonymi ziem­niakami mieszkania matki Truczinskiej na drugim piętrze. Najpierw spałem na kanapie, bo Oskar nie chciał położyć się w dawnym łożu Herberta, które, jak się obawiałem, pewnie przechowywało jeszcze waniliowy zapach Marii. Po tygodniu stary Heilandt wtaszczył na piętro moje drewniane dziecięce łóżeczko. Zgodziłem się, żeby po­stawiono je obok tego łoża, które milczało cierpliwie pode mną, pod Marią i naszym wspólnym proszkiem musującym. U matki Truczin­skiej Oskar uspokoił się albo zobojętniał. Nie widziałem już brzu­cha, bo Maria bała się wchodzić na schody. Unikałem mieszkania na parterze, sklepu, ulicy, nawet podwórza, na którym z powodu coraz cięższej sytuacji żywnościowej znów trzymano króliki.

Oskar przesiadywał najczęściej nad pocztówkami, które przysy­łał lub przywoził z Paryża kapral Fritz Truczinski. Myśląc o tym mie­ście wyobrażałem sobie niejedno, a gdy matka Truczinska wręczyła mi widokówkę z wieżą Eiffla, zacząłem, zgłębiając żelazną konstruk­cję śmiałej budowli, wybębniać Paryż, wybębniać melodię musette, choć nigdy przedtem jej nie słyszałem.

Dwunastego czerwca, według moich obliczeń o czternaście dni za wcześnie, pod znakiem Bliźniąt - nie zaś, jak wyliczyłem, pod znakiem Raka — urodził się mój syn Kurt. Ojciec w roku Jowisza, syn w roku Wenus. Ojciec opanowany przez Merkurego w konstelacji Panny, a więc usposobiony sceptycznie i pomysłowo; syn również przez Merkurego, ale pod znakiem Bliźniąt, obdarzony chłodnym, zapobiegliwym umysłem. To, co u mnie łagodziła Wenus w domu ascendenta, pogłębiał Koziorożec w tym samym domu mojego syna; jego Mars miał jeszcze dać mi się we znaki.

Matka Truczinska w podnieceniu, zachowując się jak mysz, ob­wieściła mi nowinę: - Wyobraź sobie, Oskarku, bocian przyniósł ci braciszka. A ja sobie myślałam, żeby to nie była dziewuszka, bo z dziewuszką to później same zmartwienia!

Nawet nie przerwałem swojego bębnienia według partytury wie­ży Eiffla i dołączonego dopiero co widoku Łuku Triumfalnego. Mat­ka Truczinska zostawszy babką Truczinska widać nie oczekiwała ode mnie gratulacji. Chociaż to nie była niedziela, postanowiła trochę się uróżować, sięgnęła po wielokroć wypróbowany papier od cykorii, natarła sobie policzki, świeżo umalowana opuściła mieszkanie, aby na dole, na parterze, pomóc rzekomemu ojcu Matzerathowi.

Był to, jak powiedziałem, czerwiec. Zdradliwy miesiąc. Sukcesy na wszystkich frontach - jeśli sukcesy na Bałkanach nazwać sukce­sami - a w perspektywie jeszcze większe sukcesy na wschodzie. Zgromadzono tam olbrzymią armię. Kolej miała pełne ręce roboty. Również Fritz Truczinski, który dotąd tak przyjemnie spędzał czas w Paryżu, musiał wybrać się na wschód, w podróż, która miała za­kończyć się nieprędko i której nie sposób było pomylić z wyjazdem na urlop. Oskar natomiast siedział spokojnie nad lśniącymi pocztów­kami, bawił w spokojnym Paryżu u progu lata, wystukiwał lekko Trois jeunes tambours, nie miał nic wspólnego z niemieckimi woj­skami okupacyjnymi, nie musiał więc obawiać się, że partyzanci będą chcieli zrzucić go z mostów nad Sekwaną. Nie, całkiem po cywilne­mu wdrapałem się ze swoim bębenkiem na wieżę Eiffla, z góry jak należy napawałem się rozległym widokiem, czułem się tak dobrze i mimo kuszącej wysokości wolny od gorzkawo - słodkich myśli o samobójstwie, że dopiero po zejściu na dół, gdy mając swoje dzie­więćdziesiąt cztery centymetry wzrostu stanąłem u stóp wieży Eiffla, ponownie uprzytomniłem sobie narodziny mojego syna. „Voilä, masz syna! - pomyślałem sobie. - Jak skończy trzy lata, dostanie blaszany bębenek. Zobaczymy, kto tu jest ojcem — ten pan Matzerath czy ja, Oskar Broński”.

W upalnym sierpniu - zdaje mi się, że zakomunikowano właśnie o zwycięskim zakończeniu kolejnej bitwy w kotle, tym razem pod Smoleńskiem - odbyły się chrzciny mojego syna Kurta. Jak doszło jednak do tego, że na tę uroczystość zostali zaproszeni moja babka Anna Koljaiczkowa i jej brat Wincenty Broński? Jeśli przyjąć ową wersję, która Jana Brońskiego czyni moim ojcem, a cichego i coraz bardziej zdziwaczałego Wincentego moim dziadkiem ze strony ojca, to nie brak powodów do zaproszenia. Ostatecznie moi dziadkowie byli pradziadkami mojego syna Kurta.

Ta argumentacja nigdy oczywiście nie przyszła na myśl Matzerathowi, który przecież wystosował zaproszenie. Nawet w chwilach największego zwątpienia, na przykład po wysoko przegranej partii skata, uważał się on za podwójnego rodzica, ojca i żywiciela. Oskar zobaczył swoich dziadków z innych powodów. Oboje staruszków zniemczono. Nie byli już Polakami i tylko śnili po kaszubsku. Na­zwano ich volksdeutschami trzeciej grupy. W dodatku Jadwiga Brońska, wdowa po Janie, wyszła za mąż za bałtyckiego Niemca, który był w Rębiechowie ortsbauernführerem. Poszły już wnioski, po któ­rych zatwierdzeniu Marga i Stefan Brońscy mieli nosić nazwisko oj­czyma Ehlersa. Siedemnastoletni Stefan zgłosił się na ochotnika do wojska, odbywał przeszkolenie piechoty na poligonie w Bożym Polu Wielkim i miał wszelkie szansę poznania europejskich teatrów dzia­łań wojennych, podczas gdy Oskar, który też zbliżał się do wymaga­nej w wojsku granicy wieku, z bębenkiem zawieszonym na szyi mu­siał czekać, aż w wojskach lądowych albo w marynarce, ewentualnie w lotnictwie, powstanie możliwość wykorzystania trzyletniego bębnisty. Ortsbauernfiihrer Ehlers zrobił początek. Na czternaście dni przed chrzcinami, z Jadwigą obok siebie na koźle, zajechał parą koni na Labesa. Miał krzywe nogi, chorował na żołądek i nie umywał się do Jana Brońskiego. Niższy o całą głowę, siedział obok krowiookiej Jadwigi przy bawialnym stole. Jego zjawienie się zaskoczyło nawet Matzeratha. Rozmowa nie kleiła się. Mówiono o pogodzie, stwier­dzono, że na wschodzie tyle się dzieje, że raźno posuwamy się na­przód, o wiele szybciej niż w dziewięćset piętnastym, jak przypo­mniał sobie Matzerath, który w dziewięćset piętnastym był na wschodzie. Wszyscy dokładali starań, żeby nie mówić o Janie Brońskim, aż ja pokrzyżowałem te milczące plany i pociesznie wydyma­jąc usta, głośno, raz za razem, przywoływałem wuja Oskara, Jana. Matzerath wziął się w garść i powiedział coś miłego i coś rzewnego o dawnym przyjacielu i rywalu. Ehlers zgodził się skwapliwie, nie ża­łując słów, chociaż swojego poprzednika nie widział nigdy na oczy. Jadwiga zdobyła się nawet na parę prawdziwych, powolutku spływa­jących łez, do niej też należało ostatnie słowo na temat Jana: - To był dobry człowiek. Muchy by nie skrzywdził. Kto by pomyślał, że taką śmierć znajdzie, on, co wszystkiego się bał i strzelać nawet nie umiał. Po tych słowach Matzerath poprosił stojącą za nim Marię, żeby przyniosła butelkowe piwo, a Ehlersa zapytał, czy umie grać w ska­ta. Ehlers nie umiał, bardzo ubolewał, ale Matzerath był dość wspa­niałomyślny, żeby wybaczyć ortsbauernfuhrerowi tę niewielką przy­warę. Poklepał go nawet po ramieniu i kiedy piwo stało już w szklankach, zapewnił, że to nic nie szkodzi, jeśli on nie ma pojęcia o skacie, mimo to mogą przecież zostać dobrymi przyjaciółmi.

W ten sposób Jadwiga Brońska jako Jadwiga Ehlers ponownie zjawiła się w naszym mieszkaniu i na chrzciny mego syna Kurta prócz swojego ortsbauernfuhrera przywiozła swego dawnego teścia, Win­centego Brońskiego i jego siostrę Annę. Matzerath był chyba uprze­dzony, głośno i serdecznie powitał oboje staruszków na ulicy pod oknami sąsiadów, a w bawialni, gdy babka sięgnęła pod cztery spód­nice i wyciągnęła prezent chrzestny, dorodną gęś, powiedział:

- Po co było robić sobie tyle kłopotu, mamusiu? Rad ci będę i wtedy, kiedy nic nie przyniesiesz, a mimo to przyjedziesz.

To z kolei nie dogadzało mojej babce, która chciała usłyszeć, co warta jest jej gęś. Chlasneła tłustego ptaka dłonią na płask i zaprote­stowała: - A nie gadajże tak, Alfredku. Przecież to nie kaszubska gęś, ale niemiecka, a smakuje tak samo jak przed wojną!

W ten sposób rozwiązano wszelkie problemy narodowościowe i tylko przed samym chrztem było jeszcze trochę ambarasu, gdy Oskar nie chciał wejść do protestanckiego kościoła. Również gdy wynieśli mój bębenek z taksówki, wabili mnie blachą i zapewniali w kółko, że w kościołach protestanckich wolno mieć ze sobą nawet bębenki, ja w dalszym ciągu pozostałem zajadłym katolikiem i prędzej zdecydo­wałbym się na krótką, treściwą spowiedź do kapłańskiego ucha pro­boszcza Wiehnke niż na wysłuchanie protestanckiego gadania przy chrzcie. Matzerath ustąpił. Prawdopodobnie uląkł się mojego głosu i związanych z nim kosztów odszkodowania. Tak więc, gdy w ko­ściele odbywał się chrzest, zostałem w taksówce, oglądałem tył gło­wy szofera, przypatrywałem się twarzy Oskara w lusterku wstecz­nym, wspominałem swój własny chrzest sprzed wielu lat i wszystkie próby proboszcza Wiehnke, które miały z Oskara wypędzić szata­na.

Po chrzcie zasiedliśmy do obiadu przy dwóch zsuniętych stołach i zaczęliśmy od zupy żółwiowej. Łyżka i brzeg talerza. Ci ze wsi siorbali. Greff odstawiał mały palec. Gretchen Scheffler gryzła zupę. Gusta uśmiechała się szeroko ponad łyżką. Ehlers rozmawiał poprzez łyżkę. Wincenty szukał czegoś obok łyżki. Tylko stare kobiety, bab­ka Anna i matka Truczinska, oddawały się łyżce bez reszty, a Oskar porzucił łyżkę, wymknął się z pokoju, podczas gdy tamci jeszcze zajadali, i odszukał w sypialni kolebkę syna, bo chciał pomyśleć o synu, podczas gdy tamci z łyżkami kurczyli się, coraz bardziej bez­myślni i puści, mimo że wlewali w siebie zupę łyżkami.

Jasnoniebieski tiulowy baldachim nad koszykiem na kółkach. Ponieważ brzeg koszyka był za wysoki, z początku dojrzałem tylko coś czerwonosino pomarszczonego. Podstawiłem bębenek i mogłem potem obejrzeć sobie śpiącego, podrygującego przez sen syna. O, dumo ojcowska, która zawsze szukasz wielkich słów! Ponieważ na widok niemowlęcia nie przyszło mi na myśl nic prócz krótkiego zdania: „Jak skończy trzy lata, dostanie bębenek”, ponieważ mój syn nie udzielił mi żadnych informacji o swoim świecie idei, ponieważ mogłem spodziewać się tylko, że być może, tak jak ja, należy do przenikliwych niemowląt, raz za razem obiecywałem mu blaszany bębenek na trzecie urodziny, potem zszedłem z blachy i wróciłem do dorosłych do bawialni.

Oni uporali się właśnie z zupą żółwiową. Maria niosła zielony, słodki groszek konserwowy polany masłem. Matzerath, który był odpowiedzialny za pieczeń wieprzową, osobiście zajął się półmiskiem, zrzucił marynarkę, w samej koszuli krajał plasterek po plasterku i nad kruchym, soczystym mięsem robił tak wniebowzięte miny, że musiałem odwrócić wzrok.

Greffowi podano coś innego. Dostał szparagi z puszki, jajka na twardo i rzodkiew ze śmietaną, bo wegetarianie nie jedzą mięsa. Natomiast jak wszyscy pozostali wziął trochę tłuczonych ziemnia­ków, tylko okrasił je nie sosem od pieczeni, ale podrumienionym masłem, które uważna Maria przyniosła mu z kuchni na syczącej patelence. Podczas gdy inni pili piwo, Greff miał w szklance słodki moszcz. Rozmawiano o bitwie w kotle pod Kijowem, dodawano na palcach liczby jeńców. Bałt Ehlers okazał w tym szczególną zręcz­ność, przy każdych stu tysiącach podnosił palec, aby potem, gdy obie rozczapierzone dłonie oznaczały milion, licząc dalej obalać jeden palec za drugim. Gdy wyczerpano temat jeńców rosyjskich, którzy wskutek zwiększającej się liczby stawali się coraz bardziej bezwar­tościowi i nieciekawi, Scheffler opowiedział o okrętach podwodnych w Gdyni, a Matzerath szepnął na ucho mojej babce Annie, że u Schichaua podobno co tydzień spływają na wodę dwa okręty podwodne. Następnie handlarz warzyw Greff wyjaśniał całemu towarzystwu, dlaczego okręty podwodne muszą spływać z pochylni burtą naprzód, nie rufą. Chciał to przedstawić plastycznie, wszystko ilustrował ge­stami, które część gości, zafascynowana budową okrętów podwod­nych, uważnie i niezręcznie naśladowała. Wincenty Broński, gdy jego lewa ręka chciała upodobnić się do zanurzającego okrętu podwodne­go, przewrócił szklankę z piwem. Babka już miała go za to wyłajać, ale Maria ułagodziła ją, powiedziała, że nic nie szkodzi, bo obrus i tak idzie jutro do prania; a że na chrzcinach zdarzają się plamy, to przecież naturalne.

Jednocześnie przyszła też matka Truczinska ze ściereczką, wy­tarła plamę po piwie, a w lewej ręce miała dużą kryształową miskę pełną budyniu czekoladowego z tłuczonymi migdałami.

O, gdybyż do budyniu czekoladowego był inny sos albo w ogóle nie było żadnego! Ale był sos waniliowy. Gęsty, żółtawy sos wani­liowy. Bardzo pospolity, zwyczajny, a jednak jedyny w swoim ro­dzaju sos waniliowy. Nie ma chyba na tym świecie nic weselszego, ale i nic smutniejszego ponad sos waniliowy. Wanilia pachniała ła­godnie i coraz bardziej i bardziej otaczała mnie Marią, tak że nie mogłem już na nią patrzeć i nie mogłem jej znieść, jej, która była sprawczynią wszelkiej wanilii, która siedziała obok Matzeratha, któ­ra trzymała jego dłoń w swojej dłoni.

Oskar zsunął się ze swojego dziecięcego krzesełka, trzymając się spódnicy Greffowej, która zajadała w najlepsze, położył się u jej stóp i po raz pierwszy chłonął ową właściwą Linie Greff woń, która na­tychmiast przekrzyczała, połknęła, unicestwiła wszelką wanilię.

Jakkolwiek od tego nowego, kwaskowatego zapachu zrobiło mi się niedobrze, wytrwałem w nim, aż wszystkie wspomnienia związa­ne z wanilią wydały się zagłuszone.

Powoli, cicho i bez skurczów chwyciły mnie wyzwalające mdło­ści. I gdy wypadała ze mnie zupa żółwiowa, pieczeń wieprzowa w kawałkach, prawie nie naruszone zielone ziarenka groszku kon­serwowego i tych parę łyżeczek budyniu czekoladowego z sosem waniliowym, pojąłem swoją słabość, pławiłem się w słabości, sła­bość Oskara rozlewała się u stóp Liny Greff - i postanowiłem, że odtąd codziennie będę szedł ze swoją słabością do pani Greff.

SIEDEMDZIESIĄT PIĘĆ KILO

Wiaźma i Briańsk; potem rozpoczął się okres błot. Również Oskar w październiku dziewięćset czterdziestego pierwszego zaczął całą parą grzebać się w błocie. Proszę mi wybaczyć, że błotne sukcesy grupy armii „Środek” zestawiam ze swoimi sukcesami w bezdrożnym i równie błotnistym terenie pani Liny Greff. Podobnie jak tam, pod Moskwą, grzęzły czołgi i ciężarówki, tak grzęzłem i ja; wpraw­dzie tam koła jeszcze się obracały, rozgrzebywały błoto, wprawdzie i ja nie ustępowałem - w błocie Greff owej udało mi się dosłownie ubijać pianę - ale o zdobyczach terenu nie można było mówić ani pod Moskwą, ani w sypialni Greffów.

Nie chciałbym jeszcze rezygnować z tego porównania: podobnie jak przyszli stratedzy wyciągną odpowiednią naukę z nieudanych operacji błotnych, tak i ja wyciągnąłem odpowiednie wnioski z wal­ki z żywiołem Greffowej. Nie powinno się lekceważyć działań na froncie krajowym w ostatniej wojnie światowej. Oskar miał wtedy siedemnaście lat i mimo młodego wieku na zdradziecko nieprzejrzy­stym poligonie Liny Greff wyszkolił się na mężczyznę. Porzucając militarne porównania, mierzę teraz postępy Oskara kategoriami arty­stycznymi, mówię więc: o ile Maria w naiwnie oszałamiającej wani­liowej mgle ukazała mi zalety małej formy, zaznajomiła mnie z taki­mi liryzmami jak proszek musujący i szukanie grzybów, o tyle w ostrym, kwaśnym, wielekroć zgęszczonym kręgu zapachów Gref­fowej doszedłem do owego szerokiego epickiego oddechu, który po­zwala mi dzisiaj wymieniać w jednym zdaniu sukcesy na froncie i w łóżku. Muzyka! Od dziecinnie sentymentalnych, a jednak tak słodkich organków Marii wprost na podium dyrygenta; bo Lina Greff ofiarowała mi całą orkiestrę o tak bogatej i różnorodnej instrumentacji, jaką można co najwyżej spotkać w Bayreuth albo w Salzburgu. Tam nauczyłem się trąbienia, brzdąkania, dmuchania, szarpania, sku­bania, dowiedziałem się, co to jest bas generalny, a co kontrapunkt, czy chodzi o dodekafonię, czy o nowotonię, poznałem wpadanie przy scherzo, tempo przy andante, mój patos był rygorystycznie suchy i zarazem miękko rozlewny; Oskar wydobył z Greffowej, ile się dało, a mimo to, jak prawdziwy artysta, pozostał niezadowolony, jeśli nie niezaspokojony.

Z naszego sklepu kolonialnego do sklepu z warzywami Greffów było dwadzieścia kroczków. Ich sklep znajdował się po drugiej stro­nie ulicy, trochę na ukos, w dogodnym punkcie, znacznie dogodniejszym niż mieszkanie piekarza Aleksandra Schefflera na Kuźniczkach. I bodaj to dogodne położenie sprawiło, że w studiowaniu kobiecej anatomii posunąłem się nieco dalej niż w studiowaniu moich mistrzów Goethego i Rasputina. Kto wie, czy tej utrzymującej się do dziś dys­proporcji w wykształceniu nie da się wytłumaczyć i być może uspra­wiedliwić odmiennością moich dwóch nauczycielek. Podczas gdy Lina Greff wcale nie chciała mnie uczyć, lecz po prostu biernie od­dawała mi do dyspozycji swoje bogactwo jako materiał poglądowy i doświadczalny, Gretchen Scheffier brała swoje nauczycielskie po­wołanie zbyt poważnie. Chciała widzieć rezultaty, chciała słyszeć, jak czytam na głos, chciała patrzeć, jak kaligrafują moje palce bębnisty, chciała zaprzyjaźnić mnie z uroczą gramatyką i równocześnie ciągnąć z tej przyjaźni własne korzyści. Skoro jednak Oskar odma­wiał jej jakichkolwiek widomych znaków, które świadczyłyby o re­zultatach, Gretchen Scheffier straciła cierpliwość, wkrótce po śmier­ci mojej biednej mamy, bądź co bądź po siedmiu latach nauki, zajęła się na powrót swoimi robótkami i tylko co jakiś czas, głównie przed wielkimi świętami, uszczęśliwiała mnie, jako że piekarskie małżeń­stwo nadal było bezdzietne, swetrami, pończochami i rękawiczkami własnej roboty. O Goethem i Rasputinie nie było już między nami mowy i jedynie owym wyjątkom z dzieł obu mistrzów, które to tu, to tam, przeważnie na strychu kamienicy, w dalszym ciągu przechowywałem, zawdzięcza Oskar, że ta część jego studiów nie utknęła na martwym punkcie; kształciłem się sam i wyrobiłem sobie własne zdanie.

Chorowita Lina Greff była natomiast przykuta do łóżka, nie mo­gła mi się wywinąć, opuścić mnie, bo jej chorobą choć przewlekła, nie była na tyle poważną aby śmierć miała mi przedwcześnie zabrać nauczycielkę Linę. Ponieważ jednak na tej planecie nie ma nic trwa­łego, Oskar opuścił obłożnie chorą w chwili, gdy uznał swoje studia za ukończone.

Powiecie państwo: w jakże ograniczonym światku musiał kształ­cić się ten młody człowiek! Między sklepem kolonialnym, piekarnią i sklepem z warzywami musiał gromadzić podstawy dla późniejsze­go, samodzielnego życia. Choć nie przeczę, że pierwsze, tak ważne wrażenia Oskar zbierał w dość zatęchłym drobnomieszczańskim oto­czeniu, to w końcu miał jeszcze trzeciego nauczyciela. On otworzył przed Oskarem świat i zrobił z niego to, czym jest dzisiaj, osobę, którą w braku lepszego określenia obdarzam nieadekwatnym mia­nem kosmopolity.

Mówię, jak najbystrzejsi z państwa się domyślają, o moim na­uczycielu i mistrzu Bebrze, o potomku w linii prostej księcia Eugeniusza, o latorośli z rodu Ludwika XIV, o lilipucie i klownie muzycz­nym Bebrze. Kiedy mówię: Bebra, mam też oczywiście na myśli damę u jego boku, wielką somnambuliczkę Roswitę Ragunę, ponadczaso­wą piękność, o której nieraz myślałem w owych mrocznych latach, gdy Matzerath zabrał mi moją Marię. W jakim wieku może być signora? - zapytywałem siebie. Czy jest kwitnącą dwudziestoletnią dziewczyną? Czy też jest ową delikatną dziewięćdziesięcioletnią sta­ruszką, która jeszcze za sto lat będzie niezniszczalnie ucieleśniać miniaturowy format wiecznej młodości?

Jeśli dobrze pamiętam, spotkałem tych dwoje tak bliskich mi lu­dzi krótko po śmierci mojej biednej mamy. Wypiliśmy razem kawę w „Czterech Porach Roku”, potem nasze drogi się rozeszły. Pojawiły się lekkie, ale nie błahe różnice polityczne; Bebra był w bliskich sto­sunkach z Ministerstwem Propagandy Rzeszy, występował, jak bez trudu wywnioskowałem z jego aluzji, w prywatnych apartamentach panów Goebbelsa i Göringa i najrozmaitszymi sposobami próbował mi wytłumaczyć i usprawiedliwić to wykolejenie. Opowiadał o wpły­wowej pozycji nadwornych błaznów w średniowieczu, pokazywał mi reprodukcje obrazów hiszpańskich mistrzów, które przedstawiały jakiegoś Filipa czy Karola w otoczeniu dworu, a wśród tych sztyw­nych gromad można było dojrzeć paru osobliwie i dowcipnie ubra­nych błaznów w pludrach, którzy mieli proporcje Bebry, a być może i moje, Oskara. Właśnie dlatego, że podobały mi się te obrazki - bo dziś mogę nazwać się gorącym wielbicielem genialnego malarza Diego Velazqueza — nie chciałem Bebrze ułatwiać zadania. On zresztą poniechał potem porównań stanowiska karła na dworze hiszpańskie­go Filipa IV ze swoją pozycją przy nadreńskim parweniuszu Józefie Goebbelsie. Mówił o ciężkich czasach, o słabych, którzy chwilowo muszą ustąpić, o oporze, który rozkwita w ukryciu, krótko mówiąc, padły wówczas słowa: „emigracja wewnętrzna”, i dlatego rozeszły się drogi Oskara i Bebry.

Nie znaczy to, żebym zachował do mistrza urazę. Na wszystkich słupach ogłoszeniowych szukałem przez następne lata afiszów rewii i cyrków z nazwiskiem Bebry, znalazłem to nazwisko dwukrotnie w towarzystwie signory Raguny, nie podjąłem jednak nic, co mogło­by doprowadzić do spotkania z przyjaciółmi.

Pozostawiłem to przypadkowi, lecz przypadek zawiódł, bo gdy­by nasze drogi skrzyżowały się już jesienią dziewięćset czterdzieste­go drugiego, nie zaś dopiero w roku następnym, Oskar nigdy by nie terminował u Liny Greff, tylko stałby się uczniem mistrza Bebry. A tak codziennie, często już wczesnym przedpołudniem, przechodziłem przez ulicę, wstępowałem do sklepu z warzywami, dla przy­zwoitości kręciłem się najpierw pół godzinki w pobliżu Greffa, który stawał się coraz bardziej pomylonym majster - klepką, przyglądałem się, jak budował swoje cudaczne, dzwoniące, ryczące, piszczące ma­szyny, i szturchałem go, gdy do sklepu wchodzili klienci; bo Greff w tym czasie nie zwracał już prawie uwagi na otoczenie. Co się sta­ło? Co sprawiło, że tak kiedyś towarzyski, zawsze skory do żartów ogrodnik i przyjaciel młodzieży zamknął się w sobie, co sprawiło, że tak osamotniał, stał się zdziwaczałym i trochę zaniedbanym starszym panem?

Młodzież już nie przychodziła, Ci, co teraz dorastali, nie znali go. Jego zwolenników z czasów skautowskich wojna rozrzuciła po wszystkich frontach. Przychodziły listy poczty polowej, potem już tylko kartki, a któregoś dnia okrężną drogą dotarła do Greffą wiado­mość, że jego ulubieniec, Horst Donath, kiedyś skaut, potem hufcowy w Jungvolku, padł jako podporucznik nad Dońcem.

Od tego dnia Greff zaczął się starzeć, nie dbał o swój wygląd, całkowicie poświęcał się majsterkowaniu, tak że w sklepie warzyw­nym widziało się więcej maszyn dzwoniących i mechanizmów ry­czących niż choćby ziemniaków i główek kapusty. Niewątpliwie ogól­na sytuacja żywnościowa też zrobiła swoje; sklep otrzymywał bardzo rzadkie i nieregularne przydziały, a Greff nie umiał, tak jak Matzerath, wykorzystując stosunki, załatwić korzystnych zakupów w hur­cie.

Sklep wyglądał smutno i właściwie należałoby się cieszyć, że bezsensowne hałaśliwe aparaty Greffa w sposób co prawda cudacz­ny, ale dekoracyjny ozdabiają i wypełniają wnętrze. Podobały mi się produkty, które rodziły się w coraz bardziej sfiksowanym umyśle majster - klepki Greffa. Patrząc dzisiaj na węźlaste twory mojego pie­lęgniarza, przypominam sobie wystawę Greffa. I podobnie jak Bru­no raduje się moim tyleż uśmiechniętym, co poważnym zaintereso­waniem dla jego artystycznych igraszek, tak Greff cieszył się na swój roztargniony sposób, gdy spostrzegł, że ten czy inny mechanizm muzyczny sprawia mi przyjemność. On, który przez całe lata nie zwracał na mnie uwagi, nie ukrywał rozczarowania, gdy po pół go­dzince opuszczałem sklep zamieniony w warsztat i odwiedzałem jego żonę Linę Greff.

Cóż mam państwu powiedzieć o tych wizytach u obłożnie chorej, które trwały najczęściej dwie, dwie i pół godziny. Gdy Oskar wcho­dził, ona przywoływała go z łóżka: - Ach, to ty, Oskarku. No, chodźże tu bliżej, a jak chcesz, to wskakuj do łóżka, bo w pokoju zimno, Greff tak marnie napalił! - Wślizgiwałem się więc do niej pod pie­rzynę, bębenek i owe dwie pałeczki, których używałem przed chwi­lą, zostawiałem przy łóżku i tylko z trzecią pałeczką, zużytą i trochę sfatygowaną, składałem wizytę Linie.

Nie znaczy to, żebym się rozbierał, zanim wszedłem do łóżka Liny. Kładłem się w wełnie, aksamicie i skórzanych butach, a po pewnym czasie, mimo wytężonej i rozgrzewającej pracy, w tym samym, prawie niepomiętym ubraniu wydostawałem się ze skotłowanej pościeli.

Gdy kilka razy tuż po wyjściu z łóżka Liny, jeszcze przesiąknięty jej wyziewami, zaszedłem do sklepu, przyjął się zwyczaj, do którego zastosowałem się z wielką ochotą. Jeszcze gdy leżałem w łóżku Greffowej i wykonywałem ostatnie ćwiczenia, Greff wchodził do sypial­ni z miednicą ciepłej wody, stawiał ją na taboreciku i wychodził bez słowa, nie spojrzawszy nawet na łóżko.

Oskar wyrywał się na ogół szybko z ofiarowanego mu ciepłego gniazdka, podchodził do miednicy i poddawał dokładnym ablucjom siebie i ową tak skuteczną w łóżku dawną pałeczkę bębnisty; nie­trudno mi było zrozumieć, że dla Greffa zapach żony, nawet jeśli docierał z drugiej ręki, był nie do zniesienia.

A tak, świeżo wymyty, byłem przez majster - klepkę mile widzia­ny. Demonstrował mi wszystkie swoje maszyny i ich różnorodne dźwięki, i jeszcze dziś zastanawia mnie, że mimo tej późnej zażyło­ści między Oskarem i Greffem nigdy nie doszło do przyjaźni, że Greff nadał pozostał mi obcy i budził co najwyżej moje współczucie, ale nie sympatię.

We wrześniu dziewięćset czterdziestego drugiego - miałem wła­śnie za sobą osiemnaste urodziny, które minęły bez echa, w radio szósta armia zdobyła Stalingrad - Greff zbudował mi mechaniczny bębenek. Na drewnianym rusztowaniu zawiesił dwie zrównoważone napełnione ziemniakami szale, potem z lewej szali zdejmował jedne­go ziemniaka: waga wychylała się, zwalniając zasuwkę, która uru­chamiała zainstalowany na rusztowaniu bębenkowy mechanizm: roz­legało się stukanie, walenie, terkotanie, grzechotanie, zderzały się talerze, huczał gong, a wszystko razem kończyło się wreszcie kleko­czącym, tragicznie zgrzytliwym finałem.

Podobał mi się ten mechanizm. Raz po raz domagałem się, żeby Greff mi go demonstrował. Oskar wierzył przecież, że majsterkujący handlarz warzyw wymyślił i zbudował maszynę z jego powodu, dla niego. Niebawem moja pomyłka stała się aż nadto wyraźna. Greff może ode mnie zaczerpnął pomysł, ale maszyna była przeznaczona dla niego, bo jej finał był także jego finałem.

Był wczesny, pogodny październikowy ranek, jeden z tych, jakie tylko wiatr północno - wschodni dostarcza gratis pod dom. Zawczasu opuściłem mieszkanie matki Truczinskiej, wyszedłem na ulicę aku­rat wtedy, gdy Matzerath podnosił żaluzje w drzwiach sklepu. Sta­łem przy nim, gdy pomalowane na zielono deski z klekotaniem wę­drowały w górę, owionęła mnie chmura zapachu, jaki przez noc nagromadził się w sklepie, potem Matzerath pocałował mnie na dzień dobry. Nie czekając, aż pokaże się Maria, ruszyłem na drugą stronę ulicy, rzucając ku zachodowi długi cień na bruk; bo z prawej, na wschodzie, nad placem Maksa Halbego, słońce dźwigało się o wła­snych siłach w górę, posługując się tym samym fortelem, którym musiał też posłużyć się baron Münchhausen, gdy za własny warkocz wyciągał się z grzęzawiska.

Kto tak jak ja znał Greffa, byłby równie zaskoczony widząc o tej porze wystawę i drzwi jego sklepu jeszcze zawieszone i zamknięte. Co prawda w ostatnich latach Greff coraz bardziej dziwaczał. Ale dotychczas trzymał się ściśle godzin handlu. Może jest chory, pomy­ślał Oskar i z miejsca odrzucił tę myśl. Bo jakże Greff, który jeszcze ostatniej zimy, choć już nie tak regularnie jak w latach poprzednich, wykuwał przeręble w bałtyckim lodzie, żeby zanurzyć się po szyję, jakże ten zahartowany człowiek, mimo pewnych objawów starzenia się, mógłby z dnia na dzień zachorować. Z przywileju wylegiwania się w łóżku wystarczająco gorliwie korzystała Greffowa; wiedzia­łem też, że Greff gardził miękką pościelą, że sypiał przeważnie na łóżkach polowych i twardych pryczach. Nie było takiej choroby, któ­ra mogłaby go przykuć do łóżka.

Stanąłem przed zamkniętym sklepem z warzywami, obejrzałem się na nasz sklep, zauważyłem, że Matzerath jest w środku; potem dopiero, licząc na dobry słuch Greffowej, ostrożnie wystukałem parę taktów na blaszanym bębenku. Wystarczyło trochę hałasu, a już otwo­rzyło się drugie okno w prawo od drzwi sklepu. Greffowa w nocnej koszuli, z głową w papilotach, trzymając poduszkę na piersiach, uka­zała się nad skrzynką z kwiatami. - No, wchodźże, Oskarku. Na co ty czekasz, kiedy na dworze taki ziąb!

Wyjaśniając zastukałem pałeczką w blaszaną okiennicę przed wystawą.

- Albrecht! - zawołała. - Albrecht, gdzie ty jesteś? Co się stało? - W dalszym ciągu wołając męża, odeszła od okna. Trzasnęły drzwi pokojów, słyszałem, jak tłukła się po sklepie, a za chwilę zaczęła wrzeszczeć. Wrzeszczała w piwnicy, ale nie mogłem dojrzeć, z ja­kiego powodu, bo okienko piwniczne, przez które zsypywano ziemniaki w dni dostaw, w latach wojny coraz rzadszych, też było za­mknięte. Przyłożywszy oko do wysmołowanych desek przed okien­kiem zobaczyłem, że w piwnicy pali się światło. Widziałem również górny odcinek piwnicznych schodów, na których leżało coś białego, prawdopodobnie poduszka Greffowej.

Musiała zgubić poduszkę na schodach, bo w piwnicy już jej nie było, wrzeszczała w sklepie, a za chwilę w sypialni. Podniosła słu­chawkę telefonu, wrzeszczała i nakręcała numer, wrzeszczała potem w telefon; ale Oskar nie rozumiał, o co chodzi, wyłowił tylko słowo „wypadek” i adres. Labesa 24, powtarzała kilka razy i wrzeszcząc odwiesiła słuchawkę, a potem, w nocnej koszuli, bez poduszki, ale w papilotach, z wrzaskiem wypełniła okno, wlała swoje ciało i obfi­ty, dobrze mi znany biust do skrzynki na kwiaty, załamała ręce nad mięsistymi, bladoczerwonymi roślinami i wrzeszczała ku górze, aż ulica stała się za ciasna, aż Oskar pomyślał, że teraz i Greffowa we­źmie się za rozśpiewywanie szkła; ale nie pękła ani jedna szyba. Otwo­rzyły się okna, kobiety wykrzykiwały ku sobie pytania, z sąsiednich bram nadbiegali mężczyźni, zegarmistrz Laubschad, wkładając w biegu marynarkę, stary Heilandt, pan Reissberg, krawiec Libischewski, pan Esch, nawet Probst, nie fryzjer, tylko ten ze składu węgla, przyszedł z synem. W białym fartuchu przypędził Matzerath, a Maria z małym Kurtem na ręku stanęła w drzwiach sklepu kolonialnego.

Bez trudu udało mi się wmieszać w gromadę podnieconych doro­słych i umknąć Matzerathowi, który mnie szukał. On i zegarmistrz Laubschad pierwsi postanowili działać. Próbowali dostać się do miesz­kania przez okno. Ale Greffowa nie dopuściła nikogo do okna, nie mówiąc już o wpuszczeniu do środka. Drapiąc, waląc i gryząc rów­nocześnie, znalazła jednak czas, żeby wrzeszczeć coraz głośniej, czę­ściowo nawet zrozumiale. Najpierw niech przyjedzie pogotowie, ona już dawno telefonowała, nikt więcej nie musi telefonować, już ona wie, co trzeba robić, jak stanie się coś takiego. Niech pilnują własne­go nosa. I tak wszystko to jest okropne. Ciekawość, nic tylko cieka­wość, od razu poznać, gdzie są przyjaciele, jak nadejdzie nieszczę­ście. I pośród swojego lamentu musiała w ciżbie pod oknem wypatrzyć mnie, bo zawołała Oskara po imieniu i pozbywszy się tymczasem mężczyzn, wyciągnęła w moją stronę gołe ramiona, ktoś - Oskar jeszcze dziś myśli, że był to zegarmistrz Laubschad - podniósł mnie, wbrew woli Matzeratha chciał podać Greffowej, tuż przed skrzynką z kwiatami Matzerath byłby mnie złapał, ale wtedy chwyciła już Lina Greff, przycisnęła mnie do ciepłej koszuli i już nie wrzeszczała, tyl­ko płakała kwiląc cienko, dyszała kwiląc cienko.

O ile wrzask pani Greff pobudzał sąsiadów do wzburzonego i bezwstydnego gestykulowania, o tyle jej cienkie, wysokie kwilenie zamieniło ciżbę pod skrzynką z kwiatami w milczący, szurający z zakłopotaniem tłum, który nie śmiał już stanąć twarzą w twarz z płaczem, który całą swoją nadzieję, całą ciekawość i współczucie zwrócił ku oczekiwanej karetce pogotowia.

Dla Oskara kwilenie Greffowej też nie było przyjemne. Próbo­wałem zsunąć się trochę niżej, żeby nie być tak blisko jej żałosnych łez. Udało mi się ponadto oderwać od jej szyi, przycupnąć na skrzyn­ce z kwiatami. Oskar poczuł się zbytnio obserwowany, bo Maria z chłopcem na ręku stała w drzwiach sklepu. Porzuciłem więc i to miejsce siedzące, pojąłem, w jak przykrej jestem sytuacji, myślałem przy tym tylko o Marii - sąsiedzi byli mi obojętni — odbiłem od wy­brzeża Greffowej, które dla mnie za bardzo drżało i oznaczało łóżko.

Lina Greff nie spostrzegła mojej ucieczki albo nie miała już sił, żeby zatrzymać owo małe ciało, które przez długi czas dawało jej skwapliwą namiastkę. Może też Lina domyśliła się, że Oskar wy­mknął się jej na zawsze, że z jej wrzaskiem narodził się dźwięk, któ­ry z jednej strony stał się murem i barierą między obłożnie chorą a bębnistą, z drugiej zaś obalił istniejący mur między Marią a mną.

Stałem w sypialni Greffów. Bębenek wisiał mi krzywo i niepew­nie. Oskar dobrze znał ten pokój, mógłby z pamięci opowiedzieć wszystko o soczyście zielonej tapecie. Na taborecie stała jeszcze mied­nica z osadem szarego mydła z poprzedniego dnia. Każda rzecz znaj­dowała się na swoim miejscu, a jednak wytarte, wysiedziałe, zleżałe i poobtłukiwane meble wydały mi się świeże albo co najmniej od­świeżone, jak gdyby wszystko, co na czterech nogach czy podstaw­kach stało sztywno pod ścianami, potrzebowało najpierw wrzasku, a potem cienkiego kwilenia Liny Greff, aby zyskać nowy, przeraża­jąco zimny blask.

Drzwi do sklepu były otwarte. Oskar nie chciał wejść, a jednak dał się wciągnąć do owego pachnącego suchą ziemią i cebulą po­mieszczenia, które światło dzienne, przedostające się przez szpary w okiennicach, dzieliło migocącymi pyłem pasmami. Większość alar­mowych i muzycznych maszyn Greffa pozostała więc w półmroku, światło padało jedynie na parę detali, na dzwonek, na podpórki z dykty, na dolny fragment mechanicznego bębenka i ukazywało za­stygłe w równowadze ziemniaki.

Owa klapa, która tak samo jak w naszym sklepie za kontuarem zakrywa zejście do piwnicy, była otwarta. Nic nie podpierało pokry­wy z desek, którą podniosła pewnie Greffowa w swoim wrzaskliwym pośpiechu; ale nie wetknęła haczyka w kółko przy kontuarze. Lekkim pchnięciem Oskar mógłby zatrzasnąć klapę, zamknąć piwnicę.

Stałem nieruchomo za wydzielającymi zapach kurzu i stęchlizny deskami, wpatrywałem się w ów jaskrawo oświetlony kwadrat, który obramowywał część schodów i kawałek betonowej posadzki piw­nicznej. Z prawej u góry wsuwała się w ten kwadrat część podestu ze stopniami, który musiał być nową inwestycją Greffa, bo w czasie przypadkowych bytności w piwnicy nigdy przedtem tego pudła nie widziałem. Ale z powodu podestu Oskar nie zapuściłby tak daleko urzeczonego wzroku, gdyby z górnego prawego rogu obrazu nie wysuwały się, osobliwie skrócone, dwie wypełnione wełniane skar­pety w czarnych sznurowanych butach. Choć nie mogłem zobaczyć podeszew, poznałem od razu, że to buty sportowe Greffa. Ten, co tam stoi w piwnicy wyszykowany na wycieczkę, to nie może być Greff, pomyślałem sobie, bo buty nie stoją, tylko unoszą się swobod­nie nad podestem; być może czubkom butów zwróconym spadziście w dół udaje się lekko, ale jednak, dotykać desek. Wyobraziłem sobie przez sekundę Greffa stojącego na czubkach palców; bo po nim, gim­nastyku i człowieku natury, można było spodziewać się tego śmiesz­nego, ale i męczącego ćwiczenia.

Ażeby przekonać się o słuszności tego przypuszczenia i ewentu­alnie porządnie wyśmiać handlarza warzyw, zszedłem na dół, zacho­wując na stromych stopniach całą ostrożność i jeśli dobrze pamię­tam, bębniąc przejmującą strachem, odpędzającą strach piosenkę Czy jest tu Czarna Kucharka! Jest - jest jest!

Dopiero gdy Oskar stanął pewnie na betonowej posadzce, okręż­ną drogą omiótł wzrokiem stertę worków po cebuli, spiętrzone jedna na drugiej puste skrzynki na owoce, nie oglądane nigdy belkowanie, aż dotarł do owego miejsca, w którym musiały wisieć lub stać na czubkach palców sportowe buty Greffa.

Oczywiście wiedziałem, że Greff wisi. Buty wisiały, a więc wi­siały i grube ciemnozielone skarpety. Gołe męskie kolana powyżej skarpet, owłosione uda aż po brzeg krótkich spodni; łaskoczące kłu­cie pociągnęło w górę od moich genitaliów, przez siedzenie, zdrę­twiałe plecy, wspięło się po kręgosłupie, ogarnęło kark, uderzyło mnie gorącem i zimnem, stamtąd znów wróciło między nogi, sprawiło, że skurczył się mój i tak już maleńki woreczek, przeskakując zgięte ple­cy usadowiło się znowu w karku, zwęziło się tam - jeszcze dziś kłuje i dusi Oskara, ilekroć ktoś w jego obecności mówi o wieszaniu, choćby o wieszaniu bielizny - wisiały nie tylko sportowe buty Greffa, wełniane skarpetki, kolana i krótkie spodnie; wisiał cały Greff, za szyję, a na twarzy ponad powrozem malował się wysiłek nie pozbawiony jednak teatralnej pozy.

Zaskakująco szybko ustąpiło ciągnięcie i kłucie. Oswoiłem się z widokiem Greffa; bo w gruncie rzeczy pozycja ciała wiszącego człowieka jest tak samo normalna i naturalna jak choćby widok czło­wieka, który chodzi na rękach, człowieka, który stoi na głowie, czło­wieka, który doprawdy wygląda jak siedem nieszczęść, gdy wsiada na czworonożnego rumaka.

Do tego dochodziła dekoracja. Dopiero teraz Oskar uświadomił sobie, ile zachodu, ile trudu zadał sobie Greff. Ramy, otoczenie, w którym wisiał, były najbardziej wyszukanego, niemal ekstrawa­ganckiego rodzaju. Handlarz warzyw szukał odpowiedniej dla siebie formy śmierci, znalazł rozważoną śmierć. Za życia miał kłopoty z kontrolerami urzędu miar i prowadził z nimi przykrą koresponden­cję, nieraz konfiskowano mu wagę i odważniki, a za niedokładne ważenie owoców i jarzyn musiał płacić grzywny - i oto teraz Greff rozważył się co do grama z ziemniakami.

Błyszczący matowo, prawdopodobnie namydlony sznur, umiesz­czony na krążkach, przerzucony był przez dwie belki, które on spe­cjalnie dodał do rusztowania na swój ostatni dzień; w końcu miało ono tylko jeden cel - być dla niego ostatnim szafotem. Z wykorzy­stania najlepszego budulca mogłem sądzić, że handlarzowi warzyw nie zależało na oszczędzaniu. W tych wojennych czasach, gdy bra­kowało materiałów budowlanych, z pewnością ciężko było o belki i deski. Greff uciekł się najwidoczniej do handlu zamiennego; za owo­ce dostał drzewo. Nie brakowało więc w tym szafocie zbędnych, słu­żących tylko dla ozdoby przypór. Trzyczęściowy podest ze stopnia­mi - jego róg Oskar widział ze sklepu - unosił całą stalle w nieomal wzniosłe dziedziny.

Jak przy mechanicznym bębenku, który majster - klepka wziął pew­nie za wzór, Greff i jego przeciwciężar wisieli wewnątrz rusztowa­nia. Pośród czterech pobielonych wapnem belek narożnych między nimi a również kołyszącymi się ziemiopłodami stała delikatna zielo­na drabinka. Kunsztownym węzłem, jednym z tych, jakie umieją wiązać skauci, przymocował kosze z ziemniakami do głównego sznu­ra. Ponieważ wnętrze rusztowania oświetlały cztery mleczne, ale za to silne żarówki, Oskar, nie wchodząc na podświetlony podest i nie profanując go, mógł odczytać napis na przyczepionej drutem do skautowskiego węzła tekturowej tabliczce nad koszami ziemniaków, sie­demdziesiąt pięć kilo (mniej sto gramów).

Greff wisiał w mundurze drużynowego skautów. Na swój ostatni dzień wrócił do munduru sprzed wojny, który był już dla niego za ciasny. Nie mógł dopiąć dwóch górnych guzików i pasa, co jego schludnemu na ogół wyglądowi nadawało coś przykrego. Skautowskim zwyczajem Greff skrzyżował dwa palce lewej ręki. Do przegubu prawej wisielec, zanim się powiesił, przywiązał skautowski kape­lusz. Musiał zrezygnować z chusty na szyję. Ponieważ jak przy spodniach, tak i przy kołnierzyku nie udało mu się dopiąć górnych guzików, z koszuli wystawały czarne kędzierzawe włosy na piersi.

Na stopniach podestu leżało parę astrów, jak również, bardzo tu nie na miejscu, nać pietruszki. Prawdopodobnie zabrakło mu kwia­tów, bo większości astrów, także kilku róż, użył do przybrania owych czterech obrazków, które wisiały na czterech głównych belkach sza­fotu. Na pierwszym planie po lewej, za szkłem, sir Baden - Powell, twórca skautingu. W głębi po lewej, bez ram, święty Jerzy. W głębi po prawej, bez szkła, głowa Dawida Michała Anioła. W ramie i za szkłem na pierwszym planie po prawej uśmiechała się fotografia może szesnastoletniego, wybitnie ładnego chłopa. Wczesne zdjęcie jego ulu­bieńca, Horsta Donatha, który jako podporucznik poległ nad Dońcem.

Może wspomnę jeszcze o czterech skrawkach papieru na stop­niach podestu między astrami a pietruszką. Leżały tak, że bez trudu można je było złożyć. Oskar zrobił to i odczytał wezwanie do sądu opatrzone kilkakrotnie pieczęcią policji obyczajowej.

Pozostaje mi jeszcze dodać, że natarczywy sygnał karetki pogo­towia wyrwał mnie z rozmyślań nad śmiercią handlarza warzyw. Po chwili potykając się na schodach zbiegli na dół sanitariusze, weszli na podest i chwycili wiszącego Greffa. Ledwie jednak unieśli han­dlarza, przewróciły się tworzące przeciwciężar kosze z ziemniaka­mi: podobnie jak w mechanicznym bębenku, zaczął pracować zwol­niony mechanizm, który Greff zręcznie zamaskował dyktą w górze rusztowania, i gdy na dole po podeście i betonowej posadzce dudniły ziemniaki, na górze rozległy się uderzenia w blachę, drzewo, brąz, szkło. Na górze wyzwolona orkiestra bębenkowa odegrała wielkie finale Albrechta Greffa. Dzisiaj do najtrudniejszych zadań Oskara należy odtwarzanie na blasze dudnienia ziemniaczanej lawiny - któ­rą zresztą obłowiło się paru sanitariuszy — i zorganizowanego hałasu mechanicznego bębenka Greffa. Prawdopodobnie dlatego, że mój bębenek w sposób decydujący wpłynął na kształt śmierci Greffa, nie­kiedy udaje mi się wybębnić na blasze zaokrąglony, tłumaczący śmierć Greffa kawałek, a gdy przyjaciele i mój pielęgniarz pytają o tytuł, mówię: siedemdziesiąt pięć kilo.

TEATR FRONTOWY BEBRY

W połowie czerwca dziewięćset czterdziestego drugiego mój syn Kurt ukończył pierwszy rok życia. Oskar, ojciec, przyjął to spokojnie, pomyślał sobie: jeszcze dwa latka. W październiku dziewięćset czter­dziestego drugiego handlarz warzyw Greff powiesił się na szubienicy tak doskonałej w formie, że od tej pory ja, Oskar, zaliczam samobój­stwo do najwznioślejszych rodzajów śmierci. W styczniu dziewięćset czterdziestego trzeciego dużo mówiło się o Stalingradzie. Ponieważ jednak Matzerath podkreślał tę nazwę podobnie jak przedtem Pearl Harbour, Tobruk i Dunkierkę, wydarzeniom w tym dalekim mieście nie poświęcałem więcej uwagi niż innym miastom, które poznałem dzięki komunikatom nadzwyczajnym; bo meldunki Wehrmachtu i ko­munikaty nadzwyczajne były dla Oskara czymś w rodzaju lekcji geo­grafii. Jakże inaczej mógłbym się dowiedzieć, gdzie płyną rzeki Ku­bań, Mius i Don, któż lepiej potrafiłby mi objaśnić położenie geograficzne Wysp Aleuckich: Atru, Kiska i Adak - niż szczegółowe relacje radiowe z wydarzeń na Dalekim Wschodzie. Z tego też źródła w styczniu dziewięćset czterdziestego trzeciego usłyszałem, że miasto Stalingrad leży nad Wołgą. Mniej jednak martwiłem się o szóstą ar­mię, bardziej o Marię, która przechodziła w tym czasie lekką grypę.

Grypa Marii mijała, a tymczasem ci w radio kontynuowali swoją lekcję geografii: Rżew i Demjańsk są dla Oskara jeszcze dziś miej­scowościami, które od razu i po omacku znajdzie na każdej mapie Rosji. Ledwie wyzdrowiała Maria, mój syn Kurt zapadł na koklusz. A gdy usiłowałem zapamiętać najtrudniejsze nazwy paru tunezyjskich oaz, o które zaciekle walczono, nadszedł kres korpusu afry­kańskiego i kokluszu Kurtusia.

O rozkoszny maju! Maria, Matzerath i Gretchen Scheffler czynili przygotowania do drugich urodzin małego Kurta. Także Oskar przypi­sywał zbliżającej się uroczystości większe znaczenie; bo od dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego trzeciego pozostanie już tylko ro­czek. A więc, gdybym był obecny w dniu drugich urodzin Kurta, mógł­bym szepnąć mojemu synowi na ucho: „Poczekaj tylko, niedługo i ty będziesz bębnił”. Zdarzyło się jednak, że dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego trzeciego Oskar przebywał nie w Gdańsku - Wrzeszczu, lecz w starym mieście rzymskim Metz. Ba, jego nieobecność tak się przeciągnęła, że ledwie zdążył wrócić do bliskiego sercu, nie tkniętego jeszcze bombardowaniami rodzinnego grodu, aby dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego czwartego być na trzecich urodzinach Kurta.

Jakie sprawy skłoniły mnie do wyjazdu? Powiem prosto z mostu: przed szkołą Pestalozziego, którą zamieniono na koszary lotnictwa, spotkałem mojego mistrza Bebrę. Ale sam Bebra nie zdołałby namó­wić mnie na wyjazd. U ramienia Bebry zobaczyłem Ragunę, signorę Roswitę, wielką somnambuliczkę.

Oskar szedł z Kuźniczek. Złożył wizytę Gretchen Scheffler, ślę­czał trochę nad Walką o Rzym, dowiedział się, że już wtedy, za cza­sów Belizariusza, zmienne były koleje losu, że już wtedy, geogra­ficznie na dużą skalę święcono zwycięstwa i doznawano klęsk w pobliżu miast i przepraw przez rzeki.

Szedłem przez Łąkę Fröbela, na której w ostatnich latach wyro­sły baraki obozu organizacji Todta, myślami byłem pod Taginae - w roku pięćset pięćdziesiątym drugim Narses pobił tam Totilę - ale nie z racji zwycięstwa myślałem o wielkim Ormianinie Narsesie, za­fascynowała mnie sama postać wodza; Narses był ułomny, garbaty, Narses był mały, Narses był karłem, gnomem, liliputem. Może Na­rses o dziecięcą główkę przerastał Oskara, pomyślałem i stanąłem przed szkołą Pestalozziego. Popatrzyłem dla porównania na baretki odznaczeń paru zbyt szybko wyrosłych oficerów lotnictwa, Narses na pewno nie nosił odznaczeń, powiedziałem sobie, nie było mu to potrzebne; i wtedy w głównym wejściu szkoły pojawił się ów wielki wódz we własnej osobie, z damą uwieszoną na jego ramieniu - cze­mu Narses nie miałby mieć damy uwieszonej swego ramienia? - szli ku mnie maleńcy wobec lotniczych olbrzymów, a jednak najważ­niejsi, owiani tchnieniem historii, odwieczni między świeżo upie­czonymi bohaterami przestworzy - cóż znaczyły całe te koszary peł­ne Totilów i Tej ów, pełne długich jak tyka Ostrogotów wobec jednego ormiańskiego karła imieniem Narses - Narses kroczek po kroczku zbliżał się do Oskara, skinął Oskarowi głową, dama u jego ramienia też skinęła: Bebra i signora Roswita Raguna przywitali się ze mną - ja zaś zbliżyłem usta do ucha Bebry, szepnąłem:

- Drogi mistrzu, wziąłem pana za wielkiego wodza Narsesa, któ­rego cenię o wiele wyżej od fanfarona Belizariusza.

Bebra skromnie machnął ręką. Ale Ragunie spodobało się moje porównanie. Jak ślicznie poruszała ustami mówiąc:

- Pomyśl tylko, Bebra, czy nasz młody amico nie ma racji? Czy w twoich żyłach nie płynie krew księcia Eugeniusza? E Lodovoco quattordicesimol Nie jest to twój przodek?

Bebra ujął mnie pod ramię, odprowadził na bok, bo lotnictwo nieprzerwanie podziwiało nas i przyglądało się natrętnie. Gdy wresz­cie jakiś podporucznik, a po chwili dwaj kaprale wyprężyli się przed Bebra na baczność - mistrz miał mundur z dystynkcjami kapitana, a na rękawie opaskę z napisem: kompania propagandy - gdy Raguna na prośbę wyorderowanych wojaków rozdała autografy, Bebra przy­wołał swój służbowy wóz, wsiedliśmy wszyscy troje i jeszcze przed odjazdem musieliśmy cierpliwie znieść entuzjastyczne oklaski lot­nictwa.

Jechaliśmy ulicą Pestalozziego, Magdeburską, Poligonową. Be­bra siedział obok kierowcy. Już na Magdeburskiej Raguna zaczęła od mojego bębenka. - Ciągle jest pan wierny swojemu bębenkowi, drogi przyjacielu? - szepnęła swoim śródziemnomorskim głosem, którego tak dawno nie słyszałem. - A jak poza tym u pana z wierno­ścią? - Oskar nie odpowiedział, oszczędził jej swoich przewlekłych historii z kobietami, ale uśmiechając się pozwolił, by wielka somnambuliczka głaskała, coraz bardziej południowo, najpierw jego bę­benek, potem jego dłonie, które dość kurczowo obejmowały blachę.

Gdy skręciliśmy w Poligonową i jechaliśmy wzdłuż torów piątki, odpowiedziałem jej nawet, to znaczy, lewą ręką pogłaskałem jej lewą, a tymczasem ona swoją prawą pieściła moją prawą. Minęliśmy plac Maksa Halbego, Oskar nie mógł już wysiąść, i wtedy spostrzegłem w lusterku wstecznym mądre, jasnobrązowe, prastare oczy Bebry, które obserwowały nasze pieszczoty. Ale Raguna przytrzymała moje dłonie, które chciałem wyrwać, żeby przyjacielowi i mistrzowi nie robić przykrości. Bebra uśmiechnął się w lusterku, potem odwrócił wzrok, zaczął rozmowę z kierowcą, a Roswita ze swej strony, ściska­jąc gorąco i głaskając dłońmi, zaczęła śródziemnomorskimi ustami rozmowę, która słodko i bezpośrednio mówiła o mnie, wpływała Oskarowi w ucho, potem znów stała się rzeczową, aby następnie tym słodziej zagłuszyć wszelkie moje wątpliwości i próby ucieczki. Je­chaliśmy przez Kolonię, w stronę kliniki położniczej, i Raguna wy­znała Oskarowi, że przez te wszystkie lata zawsze o nim myślała, że nadal przechowuje szklankę z kawiarni „Cztery Pory Roku”, na któ­rej wtedy wyśpiewałem dedykację, że Bebra to wprawdzie najlepszy przyjaciel i niezrównany partner w pracy, ale małżeństwo nie wcho­dzi w rachubę; Bebra musi być sam, odpowiedziała Raguna na wtrą­cone przeze mnie pytanie, ona zostawia mu całkowitą swobodę, a i on, choć z natury jest bardzo zazdrosny, z biegiem lat zrozumiał, że Raguny nie można uwiązać, w dodatku poczciwy Bebra jako szef teatru frontowego nie ma czasu na spełnianie ewentualnych obowiąz­ków małżeńskich, za to teatr frontowy jest pierwsza klasa, z progra­mem można by w pokojowych czasach pokazać się w „Wintergartenie” albo w „Skali”, czy ja, Oskar, ze swoim wielkim, nie wykorzystanym boskim talentem nie miałbym ochoty spróbować przez roczek, jestem chyba wystarczająco dorosły, ona mogłaby po­ręczyć, ale ja, Oskar, mam pewnie inne zobowiązania, nie? tym le­piej, jutro wyjazd, to była ostatnia popołudniówka w okręgu wojsko­wym Gdańsk - Prusy Zachodnie, teraz jadą do Lotaryngii, potem do Francji, o froncie wschodnim na razie nie ma mowy, mają go szczę­śliwie za sobą, ja, Oskar, mogę mówić o szczęściu, że wschód jest passe, teraz jadą do Paryża, na pewno do Paryża, czy mnie, Oskara, los zawiódł już kiedyś do Paryża? A więc, amico, jeśli już Raguna nie potrafi skusić pańskiego twardego serca bębnisty, to niech pan da się skusić Paryżowi, andiam!

Wóz zahamował przy ostatnim słowie wielkiej somnambuliczki. W regularnych odstępach zielone, pruskie drzewa Alei Hindenburga. Wysiedliśmy, Bebra kazał kierowcy zaczekać, ja nie chciałem iść do „Czterech Pór Roku”, bo moja oszołomiona głowa domagała się świeżego powietrza. Przechadzaliśmy się więc po parku Steffensa: Bebra po mojej prawej ręce, Roswita po lewej. Bebra objaśnił mi sens i cel kompanii propagandy. Roswita opowiadała mi anegdotki z codziennego życia kompanii propagandy. Bebra mówił o malarzach batalistach, korespondentach wojennych i swoim teatrze frontowym. Ze śródziemnomorskich ust Roswity wypływały nazwy dalekich miast, o których słyszałem w radio, gdy nadawano komunikaty nad­zwyczajne. Bebra mówił: Kopenhaga. Roswita szeptała: Palermo. Bebra śpiewał: Belgrad. Roswita skarżyła się jak tragiczka: Ateny. Natomiast oboje razem entuzjazmowali się stale Paryżem, obiecy­wali, że ów Paryż może zrekompensować wszystkie dopiero co wy­mienione miasta, w końcu Bebra, rzekłbym niemal służbowo i z za­chowaniem wszelkich form, jako kapitan i szef teatru frontowego, zrobił mi propozycję:

- Niech pan przystąpi do nas, młody człowieku, niech pan bębni, rozśpiewuje kufle z piwem i żarówki! Niemiecka armia okupacyjna w pięknej Francji, w wiecznie młodym Paryżu będzie panu wdzięcz­na i nie pożałuje oklasków!

Tylko dla formy Oskar poprosił o czas do namysłu. Dobre pół godziny przechadzałem się z dala od Raguny, z dala od przyjaciela i mistrza Bebry między majowo zielonymi zaroślami, udawałem za­myślenie i mękę, pocierałem czoło, wsłuchiwałem się, czego nigdy jeszcze nie robiłem, w ćwierkanie ptasząt w gęstwinie, zachowywa­łem się tak, jakbym od jakiejś raszki oczekiwał informacji i rady, a gdy w zieleni ćwierknęło coś szczególnie głośno i uderzająco, po­wiedziałem:

- Dobra i mądra przyroda radzi mi, czcigodny mistrzu, przyjąć pańską propozycję. Od tej chwili może pan uważać mnie za członka pańskiego teatru frontowego!

Poszliśmy jednak potem do „Czterech Pór Roku”, wypiliśmy lurowatą kawę i omówiliśmy szczegóły mojej ucieczki, której wszakże nie nazywaliśmy ucieczką, tylko wyjazdem.

Przed kawiarnią powtórzyliśmy jeszcze raz wszystkie szczegóły planowanej akcji. Potem pożegnałem się z Raguna i kapitanem Bebra z kompanii propagandy, a on nie odmówił sobie przyjemności oddania służbowego wozu do mojej dyspozycji. Oboje ruszyli spa­cerkiem Aleją Hindenburga w stronę miasta, a tymczasem kierowca kapitana, leciwy już obergefrajter, odwiózł mnie z powrotem do Wrzeszcza na plac Maksa Halbego; bo nie chciałem i nie mogłem podjechać na Labesa: Oskar zajeżdżający wojskowym samochodem służbowym wywołałby zbyt wielką i niepotrzebną sensację.

Nie pozostało mi wiele czasu. Pożegnalna wizyta u Matzeratha i Marii. Przez dłuższy czas stałem przy kojcu mojego syna Kurta, przyszło mi też do głowy, jeśli dobrze pamiętam, parę ojcowskich myśli, próbowałem pogłaskać jasnowłosego malca, ale Kurt nie chciał, chciała za to Maria, która z pewnym zaskoczeniem przyjęła i dobro­dusznie odwzajemniła niezwykłe dla niej od lat czułości. Pożegnanie z Matzerathem przyszło mi dziwnie ciężko. Facet stał w kuchni i pitrasił cynaderki w sosie musztardowym, był całkowicie zespolo­ny ze swoją warząchwią, być może szczęśliwy, toteż nie śmiałem mu przerywać. Dopiero gdy sięgnął za siebie i po omacku szukał czegoś na kuchennym stole, Oskar go ubiegł, złapał i dał mu deseczkę z siekaną pietruszką; i jeszcze dziś myślę, że Matzerath, gdy mnie już dawno nie było w kuchni, zdziwiony i zmieszany długo trzymał deseczkę z pietruszką; bo nigdy przedtem nie zdarzyło się, żeby Oskar podał, potrzymał albo przyniósł coś Matzerathowi.

Zjadłem u matki Truczinskiej kolację, pozwoliłem jej umyć mnie i zanieść do łóżka, odczekałem, aż sama położyła się spać i lekko pogwizdując zachrapała, potem włożyłem ranne pantofle, wziąłem pod pachę ubranie, przeszedłem przez pokój, w którym siwowłosa mysz gwizdała, chrapała i starzała się coraz bardziej, w korytarzu miałem trochę kłopotu z kluczem, w końcu jednak odsunąłem zasu­wę, w dalszym ciągu boso, w nocnej koszuli, z ubraniem pod pachą wspiąłem się po schodach na strych, w mojej kryjówce za stertą da­chówki i kupą powiązanych w paczki gazet, które leżały tam wbrew przepisom o obronie przeciwlotniczej, potykając się o przeciwlotni­czą górę piasku i przeciwlotnicze wiadro, odszukałem nowiuteńki bębenek, wygospodarowany bez wiedzy Marii, i lekturę Oskara, Rasputina i Goethego w jednym tomie. Czy miałem zabrać ze sobą swoich ulubionych autorów?

Wkładając ubranie i buty, zawieszając bębenek na szyi, wsuwając pałeczki pod szelki, Oskar pertraktował jednocześnie ze swoimi boga­mi, Dionizosem i Apollinem. Podczas gdy bóg ekstatycznego upoje­nia radził mi nie brać żadnej lektury, a jeśli już, to tylko stos kartek Rasputina, przebiegły i nader rozumny Apollo chciał mi w ogóle wy­perswadować wyjazd do Francji, gdy jednak spostrzegł, że Oskar jest zdecydowany wyjechać, nalegał na zabranie kompletnego bagażu; musiałem wziąć każde arcyprzyzwoite ziewnięcie, jakie wymknęło się Goethemu przed wiekami, ale z przekory, a ponadto wiedząc, że Powi­nowactwa z wyboru nie zdołały rozwiązać wszystkich problemów na­tury seksualnej, wziąłem i Rasputina z całym jego nagim, odzianym tylko w czarne pończochy babińcem. Gdy Apollo dążył do harmonii, Dionizos zaś do upojenia i chaosu, Oskar był małym, harmonizującym chaos, wprawiającym rozum w stany upojenia półbogiem, który nad wszystkimi ustanowionymi od dawien dawna całkowitymi bogami poza swoją śmiertelnością, miał jedną przewagę: mógł czytać to, co mu spra­wiało przyjemność; bogowie natomiast cenzurują samych siebie. Jak bardzo można się przyzwyczaić do kamienicy i kuchennych zapachów dziewiętnastu mieszkań! Żegnałem się z każdym stopniem schodów, z każdym piętrem, z każdymi drzwiami zaopatrzonymi w tabliczkę z nazwiskiem: Oto muzyk Meyn, którego zwolnili jako niegodnego służby, który znów grał na trąbce, znów pił jałowcówkę i czekał, aż wezmą go po raz drugi - i wzięli go później, tylko nie dali mu zabrać ze sobą trąbki. Nieforemna pani Kater, której córka Susi została „blitzmädchen”. Aksel Mischke - na coś ty zmienił swój bat? Państwo Woiwuth, którzy stale jedli brukiew. Pan Heinert chorował na żołądek, dlatego był u Schichaua, nie w piechocie. A obok rodzice Heinerta, którzy nazywali się jeszcze Heimowscy. Matka Truczinska; stara mysz spała błogo w głębi mieszkania. Przyłożywszy ucho do drzwi słysza­łem, jak pogwizduje. Mały Serek, który właściwie nazywał się Retzel, dosłużył się podporucznika, chociaż jako dziecko musiał zawsze nosić długie wełniane pończochy. Syn Schlagera nie żył, syn Eykego nie żył, syn Kollina nie żył. Ale zegarmistrz Laubschad żył jeszcze i oży­wiał martwe zegary. Żył też stary Heilandt i nadal prostował pokrzy­wione gwoździe. Pani Scherwinska była chora, zaś pan Scherwiński był zdrów, a mimo to umarł wcześniej niż ona. A kto mieszkał naprze­ciwko na parterze? Mieszkali tam Alfred i Maria Matzerathowie z prawie dwuletnim malcem imieniem Kurt. A kto wymknął się nocą z dużej, oddychającej ciężko kamienicy? Był to Oskar, ojciec Kurta. Co wyniósł na zaciemnioną ulice? Wyniósł swój bębenek i swoją wielką księgę, na której się wykształcił. Dlaczego wśród tylu zaciem­nionych, ufnych w obronę przeciwlotniczą domów zatrzymał się przed jednym zaciemnionym, ufnym w obronę przeciwlotniczą domem? Ponieważ tam mieszkała wdowa Greff, której zawdzięczał co praw­da nie swoje wykształcenie, ale niejedną subtelną biegłość. Dlacze­go zdjął czapkę przed czarnym domem? Ponieważ wspomniał han­dlarza warzyw Greffa, który miał kędzierzawe włosy i orli nos, który zważył się i zarazem powiesił, który wisząc nadal miał kędzierzawe włosy i orli nos, tylko brązowe oczy, zwykle zamyślone i osadzone w oczodołach, wybałuszył w nadmiernym wysiłku. Dlaczego Oskar włożył z powrotem marynarską czapkę z powiewającymi wstążecz­kami i w czapce odszedł stamtąd? Ponieważ był umówiony na dwor­cu towarowym we Wrzeszczu. Czy przyszedł punktualnie na umó­wione miejsce? Przyszedł.

To znaczy, w ostatniej chwili wdrapałem się na nasyp kolejowy nie opodal podziemnego przejścia przy Brunshöfera. Nie, nie zatrzy­mywałem się wcale pod oknami pobliskiego gabinetu doktora Hollatza. Wprawdzie pożegnałem się w myślach z siostrą Ingą, przesła­łem pozdrowienia do mieszkania piekarza przy Kuźniczkach, wszystko to jednak załatwiłem w ruchu i tylko wrota kościoła Serca Jezusowego zmusiły mnie do zatrzymania, przez które o mały włos się nie spóźniłem. Wrota były zamknięte. Ale ja zbyt dokładnie wy­obrażałem sobie gołego, różowego małego Jezusa na lewym udzie Panny Marii. I ona tam była, moja biedna mama. Klęczała przy kon­fesjonale, wsypywała wszystkie swoje grzechy kolonialnej kupco­wej do ucha proboszcza Wiehnke, jak wsypywała zwykle cukier do funtowych i półfuntowych niebieskich torebek. Oskar natomiast klę­czał przed lewym bocznym ołtarzem, chciał nauczyć małego Jezusa bębnienia, ale malec nie bębnił, nie uczynił żadnego cudu. Oskar przy­siągł wówczas i przysiągł po raz drugi przed zamkniętymi wrotami kościoła: Ja go jeszcze zmuszę do bębnienia. Jak nie dziś, to jutro!

Ponieważ jednak wybierałem się w daleką podróż, przysiągłem, że zrobię to pojutrze, odwróciłem się zostawiając kościelne wrota za plecami bębnisty, byłem pewien, że Jezus mi nie ucieknie, wdrapa­łem się na nasyp koło podziemnego przejścia, zgubiłem przy tym trochę Goethego i Rasputina, większą część mojej księgi mądrości wniosłem jednak na nasyp, między tory, jeszcze spory kawałek poty­kałem się o podkłady i żwir i omal nie przewróciłem czekającego na ninie Bebry, tak było ciemno.

- Ależ to nasz blaszany wirtuoz! - wykrzyknął kapitan i klown muzyczny. Potem, nawzajem zalecając sobie ostrożność, szliśmy po omacku przez tory, skrzyżowania, zabłądziliśmy wśród przetacza­nych wagonów towarowych i wreszcie odnaleźliśmy pociąg dla urlo­powiczów, w którym teatr frontowy Bebry dostał osobny przedział.

Oskar miał już za sobą niejedną jazdę tramwajem, a teraz miał też jechać koleją. Gdy Bebra wprowadził mnie do przedziału, Raguna uniosła wzrok znad jakiegoś szycia, uśmiechnęła się i uśmiechając się pocałowała mnie w policzek. W dalszym ciągu uśmiechając się, nie wypuszczając przy tym szycia z rąk, przedstawiła mi dwoje po­zostałych członków teatralnego zespołu: akrobatów Feliksa i Kitty. Miodowłosa Kitty o trochę ziemistej cerze miała dużo wdzięku i była chyba wzrostu signory. Saksońska wymowa podnosiła jeszcze jej urok. Akrobata Feliks był z pewnością najwyższy w całym zespole. Mierzył dobre sto trzydzieści osiem centymetrów. Biedaczysko cier­piał z powodu zbyt wybujałego wzrostu. Pojawienie się moich dzie­więćdziesięciu czterech centymetrów jeszcze podsyciło kompleks. Poza tym profil akrobaty miał coś wspólnego z profilem rasowego konia wyścigowego, toteż Raguna nazywała go żartem Cavallo albo Feliks Cavallo. Podobnie jak kapitan Bebra, akrobata chodził w sza­rozielonym mundurze, tyle że z dystynkcjami obergefrajtra. Także panie miały na sobie zbyt twarzowe kostiumy podróżne z szarej zie­leni. Owo szycie, które miała w ręku Raguna, okazało się również szarozielonym suknem: wyszedł z tego później mundur dla mnie, ufundowali go Feliks i Bebra; Roswita i Kitty szyły na zmianę i uj­mowały coraz więcej szarej zieleni, aż bluza, spodnie i czapka polo­wa leżały na mnie jak ulał. Obuwia, które pasowało na Oskara, nie dałoby się jednak znaleźć w żadnym magazynie Wehrmachtu. Mu­siałem zadowolić się swoimi cywilnymi sznurowanymi trzewikami i nie dostałem wojskowych kamaszy.

Moje dokumenty zostały podrobione. Akrobata Feliks okazał w tej precyzyjnej pracy nadzwyczajną zręczność. Już choćby z sa­mej uprzejmości nie mogłem zaprotestować; wielka somnambuliczka podała mnie za swojego - oczywiście starszego - brata; Oskarnello Raguna, urodzony dwudziestego pierwszego października tysiąc dziewięćset dwudziestego roku w Neapolu. Do dnia dzisiejszego no­siłem rozmaite nazwiska. Oskarnello Raguna to jedno z nich i na pewno nie najgorzej brzmiące.

A potem ruszyliśmy, jak to się mówi, w drogę. Pojechaliśmy przez Słupsk, Szczecin, Berlin, Hanower, Kolonię do Metzu. Berlina pra­wie nie widziałem. Mieliśmy pięć godzin postoju. Oczywiście był akurat alarm lotniczy. Musieliśmy schronić się w piwnicy Thomasa. Urlopowicze z frontu leżeli w podziemiach jak sardynki. Podniosła się wrzawa, gdy ktoś z żandarmerii polowej chciał nas wprowadzić ukradkiem. Kilku wojaków, którzy wracali z frontu wschodniego, znało Bebrę i jego zespół z dawnych występów gościnnych, klaska­no, gwizdano, Raguna przesyłała całusy. Domagano się, żebyśmy wystąpili, w parę minut przy końcu dawnej piwiarni zaimprowizo­wano coś w rodzaju sceny. Bebra nie mógł odmówić, zwłaszcza że jakiś major lotnictwa serdecznie i nader uprzejmie prosił, żeby dać ludziom trochę rozrywki.

Po raz pierwszy Oskar miał wystąpić w prawdziwym przedsta­wieniu teatralnym. Chociaż nie był to występ zupełnie bez przygoto­wania - w czasie jazdy pociągiem Bebra kilkakrotnie próbował ze mną mój numer - pojawiła się trema, tak że Raguna znalazła okazję, aby pieszczotliwą dłonią dodać mi otuchy.

Ledwie przywleczono nasz artystyczny bagaż - wojacy byli nad­gorliwi - Feliks i Kitty rozpoczęli swoje akrobatyczne popisy. Oboje byli ludźmi bez kości, zwijali się, splatali, supłali, okręcali, odrywali od siebie, znów zespalali, przeplatali to i owo i przyprawiali gapią­cych się, stłoczonych wojaków o łamanie w kościach i trwający jesz­cze przez kilka dni ból mięśni. Jeszcze gdy Feliks i Kitty skręcali się i rozkręcali, wystąpił Bebra jako klown muzyczny. Poczynając od pełnych, kończąc na pustych butelkach wygrywał najpopularniejsze przeboje owych wojennych lat, wygrywał Erikę i Mamusiu, daruj mi konika, z butelkowych szyjek wydobywał dźwięk i blask Twoich gwiazd, ojczyzno, a gdy to nie rozgrzało widowni na dobre, sięgnął po swój stary popisowy kawałek: Jimmy the Tiger szalał pomiędzy butelkami. Podobało się to nie tylko urlopowanym żołnierzom, ale znalazło też uznanie w wybrednym uchu Oskara; i gdy Bebra po paru naiwnych, lecz niezawodnych sztuczkach magicznych zapowiedział Roswitę Ragunę, wielką somnambuliczkę, i Oskarnella Ragunę, uśmiercającego szkło bębnistę, widzowie byli już rozpaleni: Roswita i Oskarnello nie mogli nie odnieść sukcesu. Rozpocząłem nasz występ lekkim postukiwaniem w blachę, przygotowywałem kulmi­nacyjne momenty narastającym bębnieniem, a po występach potęż­nym kunsztownym waleniem wezwałem do oklasków. Z tłumu wi­dzów Raguna na chybił trafił wywoływała wojaków, nawet oficerów, prosiła starszawych obergefrajtrów czy nieśmiało bezczelnych pod­chorążych, żeby zechcieli usiąść, zaglądała temu czy owemu w serce - znała się przecież na tym - i prócz zawsze trafnie odgad­niętych danych z książeczki żołdu wyjawiała jeszcze tłumowi pewne intymne szczegóły z prywatnego życia obergefrajtrów i podchorą­żych. Robiła to delikatnie, odsłaniała cudze tajemnice z dowcipem, na koniec ofiarowywała tak obnażonemu, jak sądzili widzowie, peł­ną butelkę piwa, prosiła obdarowanego, żeby wysoko uniósł butelkę i pokazał wszystkim, potem dawała znak mnie, Oskarnellowi: nara­stające bębnienie, dziecinna igraszka dla mojego głosu, który dorósł do innych zadań, butelka piwa pękała z trzaskiem: pozostawała zbaraniała, ochlapana piwem twarz starego wygi obergefrajtra albo żółtodziobego podchorążego - a potem wybuchał aplauz, długotrwałe okla­ski, w które mieszały się odgłosy ciężkiego nalotu na stolicę Rzeszy.

To, cośmy pokazywali, nie było wprawdzie światową klasą, ale dawało ludziom odprężenie, pozwalało zapomnieć o froncie i urlo­pie, wyzwalało śmiech, nie kończący się śmiech: bo gdy nad nami spadały miny lotnicze, trzęsły piwnicą i zasypywały wszystko, odci­nały dopływ prądu i gasiły zapasowe światełka, w ciemnym, dusz­nym grobowcu nadal rozbrzmiewał śmiech, „Bebra”, wołali, „my chcemy Bebrę!”, i poczciwy, niestrudzony Bebra wychodził, odgry­wał po ciemku klowna, wydobywał z pogrzebanej masy salwy śmie­chu i trąbił, gdy domagano się Raguny i Oskarnella: - Signora Raguna jest barrrrdzo zmęczona, drodzy ołowiani żołnierze. A i mały Oskarnello musi uciąć sobie małą drzemkę dla dobrrra Rzeszy Wielkoniemieckiej i ostatecznego zwycięstwa!

Ona jednak, Roswita, leżała przy mnie i bała się. Oskar natomiast nie bał się, a mimo to leżał przy Ragunie. Jej strach i moja odwaga połączyły nasze dłonie. Ja szukałem jej strachu, ona mojej odwagi. Wreszcie ja wystraszyłem się trochę, ona zaś nabrała odwagi. I gdy po raz pierwszy przepędziłem jej strach, natchnąłem ją odwagą, moja męska odwaga powstała już po raz drugi. Gdy moja odwaga liczyła sobie wspaniałych osiemnaście lat, ona, nie wiem w którym będąc roku życia, po raz który tak leżąc, popadła w swój wyuczony, doda­jący mi odwagi strach. Bo podobnie jak jej twarz, tak i jej drobne, a przecież kompletne ciało nie miało najmniejszych śladów żłobią­cego czasu. Ponadczasowo odważna i ponadczasowo strachliwa - oddała mi się Roswita. I nikt nie dowie się nigdy, czy owa liliputka, która w zasypanej piwnicy Thomasa w czasie wielkiego nalotu na stolicę Rzeszy pod moją odwagą pozbywała się swojego strachu, póki nie odkopali nas ci z obrony przeciwlotniczej, miała dziewiętnaście, czy dziewięćdziesiąt dziewięć lat; bo Oskarowi tym łatwiej zacho­wać dyskrecję, że sam nie wie, czy tej naprawdę pierwszej, odpowia­dającej jego cielesnym proporcjom rozkoszy zaznał w ramionach odważnej staruszki, czy ze strachu pełnej oddania dziewczyny.

OGLĄDANIE BETONU - CZYLI MISTYCZNE BARBARZYŃSKIE ZNUDZONE

Przez trzy tygodnie występowaliśmy co wieczór w szacownych kazamatach garnizonowego rzymskiego miasta Metz. Ten sam pro­gram prezentowaliśmy przez dwa tygodnie w Nancy, Chälons - sur - Marne przyjmowało nas gościnnie przez tydzień. Oskar tu i ówdzie rzucał już jakieś francuskie słówko. W Reims można jeszcze było podziwiać szkody, jakie wyrządziła pierwsza wojna światowa. Ka­mienna menażeria słynnej na cały świat katedry, żywiąc odrazę do ludzkości, bez ustanku pluła wodą na kamienie bruku, co ma ozna­czać: w Reims padało dzień w dzień, w nocy zresztą też. Za to potem mieliśmy promiennie pogodny wrzesień w Paryżu. Mogłem pod rękę z Roswita przechadzać się po ulicach i tu obchodziłem swoje dzie­więtnaste urodziny. Chociaż znałem metropolię z pocztówek kaprala Fritza Truczinskiego, Paryż w niczym mnie nie rozczarował. Gdy po raz pierwszy stanęliśmy z Roswita u stóp wieży Eiffla i spojrzeliśmy w górę - ja miałem dziewięćdziesiąt cztery, ona dziewięćdziesiąt dzie­więć centymetrów - oboje trzymając się pod rękę, po raz pierwszy uświadomiliśmy sobie naszą wyjątkowość i wielkość. Pocałowaliśmy się na środku ulicy, co w Paryżu nie jest jednak czymś niezwykłym.

O, jakiż to wspaniały kontakt ze sztuką i historią! Gdy zasze­dłem, nadal pod rękę z Roswita, do kościoła Inwalidów i przywoła­łem na pamięć wielkiego, ale nie wysokiego, toteż tak bliskiego nam obojgu cesarza, mówiłem słowami Napoleona. Jak on nad grobem Fryderyka II, który też nie był przecież olbrzymem, powiedział: „Gdy­by on żył jeszcze, nas by tutaj nie było!”, tak ja szepnąłem czule w ucho mojej Roswicie: „Gdyby Korsykanin żył jeszcze, nas by tutaj nie było, nie całowalibyśmy się pod mostami, na nabrzeżach, sur le trottoir de Paris”.

W ramach gigantycznego programu występowaliśmy w sali Pleyel i w teatrze Sary Bernhardt. Oskar przyzwyczaił się szybko do wiel­komiejskich warunków scenicznych, udoskonalił swój repertuar, dostosował się do wybrednego gustu paryskich wojsk okupacyjnych: nie rozśpiewywałem już prostych, pospolitych niemieckich butelek z piwem, nie, rozśpiewywałem i miażdżyłem najbardziej wyszuka­ne, pięknie wygięte, cieniutko wydmuchane wazony i czarki na owo­ce z francuskich zamków. Układałem swój program w oparciu o za­sady kulturalno - historyczne: zaczynałem od kieliszków z czasów Ludwika XIV, ścierałem na proch wyroby szklane z epoki Ludwika XV. Z gwałtownością, pamiętając o czasach rewolucyjnych, atakowałem puchary nieszczęsnego Ludwika XVI i jego bezgłowej Marii Antoniny, trochę Ludwika Filipa, a na zakończenie rozprawiałem się z fantazyjnymi produktami ze szkła francuskiej secesji.

Chociaż szarozielona masa na parterze i na balkonie nie mogła śledzić historycznej ciągłości moich występów i oklaskiwała stłucz­ki tylko jako zwyczajne stłuczki, niekiedy trafiali się oficerowie szta­bowi i dziennikarze z Rzeszy, którzy prócz stłuczek podziwiali także moje wyczucie historii. Jakiś umundurowany typ o wyglądzie uczo­nego, gdy po występie galowym dla komendantury zostaliśmy mu przedstawieni, wyrażał się pochlebnie o moich popisach. Szczegól­nie wdzięczny był Oskar korespondentowi jednej z czołowych gazet Rzeszy, który bawił w mieście nad Sekwaną okazał się znawcą Francji i dyskretnie zwrócił mi uwagę na parę drobnych uchybień, jeśli nie stylowych niekonsekwencji w moim programie.

Zimę spędziliśmy w Paryżu. Zakwaterowano nas w pierwszorzęd­nym hotelu i nie będę ukrywał, że przez całą długą zimę Roswita u mojego boku wypróbowywała i wychwalała stale zalety francu­skiego łóżka. Czy Oskar był w Paryżu szczęśliwy? Czy zapomniał o pozostałych w domu swoich bliskich, o Marii, Matzeracie, o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, o swoim synu Kurcie, o babce An­nie Koljaiczkowej?

Choć nie zapomniałem o nich, nie odczuwałem braku nikogo z moich krewnych. Nie wysyłałem więc do domu kart poczty polo­wej, nie odzywałem się ani słowem, lecz dałem im możliwość życia przez rok beze mnie; bo na powrót zdecydowałem się już przy wy­jeździe, byłem przecież ciekaw, jak to całe towarzystwo urządziło się pod moją nieobecność. Na ulicy, a i podczas przedstawień szukałem nieraz w twarzach żołnierzy znajomych rysów. Może Fritza Truczinskiego albo Aksela Mischke ściągnięto z frontu wschodniego i prze­rzucono do Paryża, kombinował Oskar, raz czy dwa zdawało mu się też, że w gromadzie piechurów rozpoznał płochego brata Marii; ale to nie był on: szarozielony mundur myli!

Jedynie wieża Eiffla budziła we mnie nostalgię. Nie znaczy to, żebym wspinał się na jej szczyt i skuszony rozległą perspektywą, wywoływał w sobie gorące pragnienie powrotu w rodzinne strony. Oskar tyle razy wspinał się na wieżę na pocztówkach i w myślach, że prawdziwe wejście na górę spowodowałoby tylko rozczarowane zej­ście. Ilekroć stawałem lub zgoła przykucałem u stóp wieży Eiffla, ale bez Roswity, samotnie, pod śmiało wygiętym początkiem metalowej konstrukcji, owo sklepienie umożliwiające wprawdzie widok, a jed­nak zamknięte, stawało się dla mnie osłaniającą wszystko kopułą mojej babki Anny: siedząc pod wieżą Eiffla siedziałem pod jej czte­rema spódnicami. Pole Marsowe zamieniało mi się w kaszubskie kartofliska, paryski październikowy deszcz spadał ukośnie i niestrudzenie między Bysewem a Rębiechowem, cały Paryż, łącznie z me­trem, zalatywał w takie dni lekko zjełczałym masłem, stawałem się cichy, zadumany, Roswita starała się mnie nie urazić, szanowała mój ból; była bowiem osobą subtelną.

W kwietniu dziewięćset czterdziestego czwartego - ze wszyst­kich frontów nadchodziły komunikaty o pomyślnym skracaniu fron­tu - musieliśmy spakować nasz artystyczny bagaż, opuścić Paryż i występami teatru frontowego Bebry uszczęśliwić Wał Atlantycki. Rozpoczęliśmy tournee w Hawrze. Bebra był jakiś małomówny, roz­targniony. Choć na scenie nigdy nie zawodził i jak dawniej rozśmie­szał publiczność, jego prastara twarz Narsesa kamieniała, ledwie tyl­ko opadała kurtyna. Z początku sądziłem, że mam przed sobą zazdrośnika i co gorsza, człowieka, który kapituluje wobec siły mo­jej młodości. Roswita uświadomiła mnie szeptem, nie wiedziała co prawda nic pewnego, przebąkiwała tylko o oficerach, którzy po przed­stawieniach składali Bebrze wizyty przy drzwiach zamkniętych. Wyglądało na to, jakby mistrz porzucał emigrację wewnętrzną, jak­by planował coś bezpośredniego, jakby odezwała się w nim krew jego przodka, księcia Eugeniusza. Plany, jakie obmyślał, tak bardzo oddaliły go od nas, doprowadziły do tak rozległych powiązań, że zażyłość Oskara z jego dawną Roswita wywoływała co najwyżej zmęczony uśmiech na jego pofałdowanej twarzy. Gdy pewnego razu - było to w Trouville, kwaterowaliśmy w domu zdrojowym - zasko­czył nas splecionych ciasno na dywanie naszej wspólnej garderoby, widząc, że chcemy oderwać się od siebie, machnął ręką i powiedział do lustra: - Kochajcie się, dzieci, całujcie się, jutro oglądamy beton, a już pojutrze beton będzie wam trzeszczał w ustach, więc nie żałuj­cie sobie pocałunków!

Było to w czerwcu dziewięćset czterdziestego czwartego. Do tego czasu oblecieliśmy Wał Atlantycki od Zatoki Biskajskiej po Holan­dię, najczęściej jednak przebywaliśmy na zapleczu, niewiele widzie­liśmy legendarnych bunkrów i dopiero w Trouville po raz pierwszy graliśmy na samym wybrzeżu. Zaproponowano nam obejrzenie Wału Atlantyckiego. Bebra wyraził zgodę. Ostatnie przedstawienie w Tro­uville. W nocy zawieziono nas do wioski Bavent, niedaleko Caen, cztery kilometry od nadmorskich wydm. Zakwaterowano nas u chło­pów. Rozległe pastwiska, żywopłoty, jabłonie. Pędzą tam wódkę z owoców calvados. Piliśmy tę wódkę i dobrze po niej spaliśmy. Ostre powietrze wdzierało się przez okno, żabiniec kumkał od rana. Są żaby, które potrafią bębnić. Słyszałem je we śnie i upominałem siebie: musisz wracać do domu, Oskarze, twój syn Kurt skończy niedługo trzy lata, musisz mu dać bębenek, obiecałeś mu! Gdy Oskar, tak stale upominany, budził się jako udręczony ojciec, sięgał obok po omac­ku, upewniał się, że jest przy nim jego Roswita, czuł jej zapach: Raguna pachniała leciutko cynamonem, tłuczonymi goździkami, także muszkatem; pachniała przedświątecznie przyprawami do ciasta i na­wet latem zachowywała ten zapach.

Rano przed chłopską zagrodę zajechał transporter opancerzony. W bramie obejścia wszyscy trzęśliśmy się trochę. Było wcześnie, rześko, paplaliśmy pod wiatr od morza, wsiedliśmy: Bebra, Raguna, Feliks i Kitty, Oskar i ów porucznik Herzog, który zabierał nas do swojej baterii na zachód od Cabourga.

Jeśli mówię, że Normandia jest zielona, to pomijam owo bydło w biało - brązowe łaty, które po obu stronach prostej jak sznurek dro­gi, na mokrych od rosy, lekko zamglonych łąkach wypełniało swoją powinność przeżuwaczy, patrzyło na opancerzony pojazd tak obo­jętnie, że płyty pancerne zarumieniłyby się ze wstydu, gdyby nie zo­stały przedtem pomalowane na kolor maskujący. Topole, żywopłoty, krzaki pełzające tuż przy ziemi, pierwsze ociężałe, puste i walące okiennicami nadmorskie hotele; skręciliśmy na promenadę, wysie­dliśmy i poczłapaliśmy za porucznikiem, który okazywał kapitanowi Bebrze butny wprawdzie, ale surowy szacunek, przez wydmy, pod wiatr pełen piasku i szumu morskiej kipieli.

Nie było to łagodne Morze Bałtyckie, które czekało na mnie ciem­nozielone, szlochając jak dziewczyna. Tutaj Atlantyk przeprowadzał swoje odwieczne manewry: atakował z przypływem, wycofywał się z odpływem.

A potem mieliśmy przed sobą beton. Wolno nam było podziwiać go i głaskać: on ani drgnął. - Baczność! - wrzasnął ktoś w betonie, długi jak tyka wyskoczył z owego bunkra, który miał kształt spłasz­czonego żółwia, stał między dwiema wydmami, nazywał się „Dora siedem” i otworami strzelniczymi, szczelinami obserwacyjnymi i małokalibrowymi cząstkami metalu spoglądał na odpływ i przypływ. Człowiek, który zameldował się porucznikowi Herzogowi, a także naszemu kapitanowi Bebrze, nazywał się obergefrajter Lankes.


LANKES salutując

Dora siedem, obergefrajter plus czterech. Żadnych nadzwyczaj­nych zdarzeń!

HERZOG

Dziękuję! Wystarczy! Spocznij, obergefrajter Lankes. Słyszał pan, kapitanie, żadnych nadzwyczajnych zdarzeń. Tak już jest od lat.

BEBRA

Bądź co bądź odpływ i przypływ! Widowiska przyrody!

HERZOG

Właśnie z tym nasi ludzie mają trochę kłopotu. Dlatego buduje­my jeden bunkier obok drugiego. Włazimy sobie nawzajem w pole widzenia. Niedługo będziemy musieli wysadzić w powietrze parę bunkrów, żeby zrobić miejsce pod nowy beton.

BEBRA stukając w beton; jego ludzie z teatru frontowego robią w ślad za nim to samo

A pan porucznik wierzy w beton?

HERZOG

To chyba nie byłoby właściwe słowo. My tutaj na dobrą sprawę w nic nie wierzymy. Nie, Lankes?

LANKES

Tak jest, panie poruczniku, w nic już nie wierzymy!

BEBRA

Ale oni mieszają i ubijają.

HERZOG

Powiem panu w zaufaniu. Człowiek nabiera przy tym doświad­czenia. Dawniej nie miałem pojęcia o budowie, trochę studiowałem, potem zaczęło się. Mam nadzieję, że po wojnie będę mógł wykorzy­stać swoją znajomość przerobu cementu. Przecież w kraju trzeba będzie wszystko budować od nowa. Proszę przyjrzeć się temu beto­nowi, ale z bliska.

{Bebra i jego ludzie z nosami tuż przy betonie)

Co państwo widzicie? Muszle! Mamy przecież to wszystko pod nosem. Wystarczy tylko sięgnąć i zmieszać. Kamienie, muszle, pia­sek, cement... Co ja panu będę mówił, kapitanie, pan jako artysta i człowiek teatru sam to doskonale zrozumie. Lankes! Opowiedzcie panu kapitanowi, co wbijamy w bunkry.

LANKES

Tak jest, panie poruczniku! Mam opowiedzieć panu kapitanowi, co wbijamy w bunkry. Zabetonowujemy młode psy. W fundamen­tach każdego bunkra pogrzebany jest szczeniak.

LUDZIE BEBRY

Szczeniaczek!

LANKES

Niebawem na całym odcinku od Caen do Hawru nie będzie już ani jednego szczeniaka.

LUDZIE BEBRY

Ani jednego szczeniaka!

LANKES

Tacy jesteśmy pilni.

LUDZIE BEBRY

Tacy pilni!

LANKES

Niedługo będziemy musieli brać małe kociaki.

LUDZIE BEBRY

Miau!

LANKES

Ale kociaki nie umywają się do szczeniaków. Toteż mamy na­dzieję, że niedługo tu się zacznie.

LUDZIE BEBRY

Przedstawienie galowe!

Biją brawo

LANKES

Dość już mamy prób. A jak nam zabraknie szczeniaków...

LUDZIE BEBRY

Och!

LANKES

... nie będziemy mogli więcej budować bunkrów. Bo z kotów to żadna pociecha.

LUDZIE BEBRY

Miau, miau!

LANKES

A jeśli pan kapitan chciałby jeszcze usłyszeć w dwóch słowach, po co nam te szczeniaki...

LUDZIE BEBRY

Szczeniaczki!

LANKES

To powiem jedno: ja w to nie wierzę!

LUDZIE BEBRY

Fe!

LANKES

Ale koledzy są przeważnie ze wsi. A tam do dziś dnia, jak się buduje chałupę, stodołę albo wiejski kościół, to trzeba wmurować coś żywego i...

HERZOG

Dobrze już, Lankes. Wystarczy. A więc jak pan kapitan słyszał, tu, na Wale Atlantyckim, ludzie hołdują zabobonom. Tak samo jak u państwa w teatrze, gdzie przed premierą nie wolno gwizdać, gdzie aktorzy, nim kurtyna pójdzie w górę, spluwają za siebie...

LUDZIE BEBRY

A kysz, a kysz, a kysz!

Spluwają za siebie

HERZOG

Ale żarty na bok. Trzeba pozwolić ludziom na trochę przyjemno­ści. Także ozdabianie wejść do bunkrów mozaikami z muszli i beto­nowymi ornamentami, za co wzięli się w ostatnim czasie, tolerujemy na rozkaz najwyższego dowództwa. Ludzie chcą mieć zajęcie. I dla­tego stale powtarzam naszemu szefowi, któremu przeszkadzają be­tonowe zakrętasy: niech lepiej będą w betonie, panie majorze, niż w mózgu. Każdy Niemiec to majster - klepka. Nie ma na to siły!

BEBRA

Teraz i my przyczynimy się do tego, że wojsko czekając na Wale Atlantyckim trochę się rozerwie...

LUDZIE BEBRY

Teatr frontowy Bebry śpiewa dla was, gra dla was, pomaga wam w odniesieniu ostatecznego zwycięstwa!

HERZOG

Bardzo słusznie to państwo ujmują. Ale jeden teatr to mało. Naj­częściej zdani jesteśmy na samych siebie, więc radzimy sobie, jak umiemy. Co, Lankes?

LANKES

Tak jest, panie poruczniku! Radzimy sobie, jak umiemy!

HERZOG

Sam pan słyszy. A teraz pan kapitan zechce mi wybaczyć. Muszę jeszcze pójść do Dory cztery i Dory pięć. Proszę spokojnie obejrzeć sobie beton, jest na co popatrzeć. Lankes wszystko państwu poka­że...

LANKES

Wszystko pokażę, panie poruczniku!

Herzog i Bebra salutują. Herzog odchodzi w prawo. Raguna, Oskar, Feliks i Kit ty, którzy trzymali się dotąd za plecami Bebry, wyskakują naprzód. Oskar trzyma swój blaszany bębe­nek. Raguna niesie koszyk z jedzeniem, Feliks i Kit ty wdra­pują się na betonowy dach bunkra, zaczynają tam ćwiczenia akrobatyczne. Oskar i Roswita, z wiaderkiem i łopatką, bawią się w piasku koło bunkra, zachowują się jak para zakochanych, pokrzy­kują radośnie i żartują z Feliksa i Kit ty.

BEBRA niedbale, obejrzawszy bunkier ze wszystkich stron.

Proszę mi powiedzieć, obergefrajter Lankes, czym pan właściwie jest z zawodu?

LANKES

Malarzem, panie kapitanie. Ale to stare dzieje.

BEBRA

Chciał pan powiedzieć: malarzem pokojowym?

LANKES

Pokojowym też, panie kapitanie, ale przeważnie to artystą - malarzem.

BEBRA

Patrzcie, patrzcie! A więc to znaczy, że stara się pan dorównać wielkiemu Rembrandtowi, a może Velazquezowi?

LANKES

Coś koło tego.

BEBRA

Ależ, dobry człowieku! Czy w takim razie musi pan mieszać be­ton, ubijać beton, strzec betonu? Pańskie miejsce jest w kompanii propagandy. Potrzeba nam malarzy batalistów.

LANKES

Ze mnie to żaden batalista, panie kapitanie. Jak na dzisiejsze wy­magania maluję za dziwnie. Pan kapitan nie ma przypadkiem papie­rosa dla obergefrajrra?

Bebra daje papierosa

BEBRA

Czy dziwnie znaczy nowocześnie?

LANKES

A co to znaczy nowocześnie? Zanim przyszli ci z betonem, dziw­ne było jakiś czas nowoczesne.

BEBRA

Ach, tak?

LANKES

Tak.

BEBRA

Maluje pan pastoso? Może szpachlą?

LANKES

Szpachlą też. I kciukiem, na chybił trafił. Poza tym przylepiam gwoździe i guziki, a przed trzydziestym trzecim był taki czas, że ładowałem drut kolczasty na cynober. Miałem dobrą prasę. Moje obra­zy wiszą teraz u jednego szwajcarskiego kolekcjonera, fabrykanta mydła.

BEBRA

Ta wojna, ta okropna wojna! I dzisiaj ubija pan beton! Poświęca pan swój geniusz pracom fortyfikacyjnym! Niewątpliwie to samo robili już za swoich czasów Leonardo i Michał Anioł. Projektowali machiny obleżnicze i wznosili bastiony, jak nie mieli zamówienia na Madonnę.

LANKES

A widzi pan! Zawsze znajdzie się jakaś luka. Jak ktoś jest praw­dziwym artystą, to musi się wypowiedzieć. Może pan kapitan zechce spojrzeć na te ornamenty nad wejściem do bunkra. To moje.

BEBRA po gruntownym obejrzeniu

Nadzwyczajne! Jakie bogactwo form, jaka potężna siła wyrazu.

LANKES

Jeśli chodzi o styl, to można by to nazwać formacjami struktural­nymi.

BEBRA

A czy pańskie dzieło, płaskorzeźba lub obraz, ma jakiś tytuł?

LANKES

Przecież już powiedziałem: formacje, można rzec: ukośne for­macje. To nowy styl. Jeszcze nikt tak nie robił.

BEBRA

A jednak, właśnie dlatego, że jest pan twórcą tego stylu, powi­nien pan nadać dziełu charakterystyczny tytuł...

LANKES

Tytuły! Po co mi tytuły? Gdyby nie było katalogów z wystaw, nie byłoby i tytułów.

BEBRA

Kryguje się pan, Lankes. Proszę mnie traktować jak miłośnika sztuki, nie jak kapitana. Papierosa?

(Lankes bierze papierosa)

A więc?

LANKES

Ano, jeśli tak pan stawia sprawę. A więc Lankes pomyślał sobie: kiedyś to wszystko się skończy. Bo przecież kiedyś to wszystko się skończy - tak czy owak - i wtedy pozostaną bunkry, bo bunkry po­zostają zawsze, nawet jeśli wszystko inne diabli wezmą. I wtedy przyj­dzie czas! Przyjdą stulecia i myślę... {chowa ostatniego papierosa) Pan kapitan nie ma przypadkiem jeszcze jednego papierosa? Dziękuję posłusznie. Więc przyjdą stulecia i przejdą ponad tym wszyst­kim jakby nigdy nic. Ale pozostaną bunkry, jak pozostały przecież piramidy. A potem, któregoś pięknego dnia przyjdzie tak zwany ba­dacz starożytności i pomyśli sobie: jakie to wtedy, między pierwszą a siódmą wojną światową, były jałowe czasy dla sztuki: nieczuły szary beton, gdzieniegdzie dyletanckie, nieporadne zawijasy w stylu do­mowym nad wejściami do bunkrów - aż natknie się na Dorę cztery, Dorę pięć, Dorę sześć i siedem, zobaczy moje dziwne formacje struk­turalne, powie sobie: popatrz tylko. Interesujące. Rzekłbym, magicz­ne, groźne, a jednak także uduchowione. Tutaj wypowiedział się ge­niusz, być może jedyny geniusz dwudziestego wieku, wypowiedział się jednoznacznie i po wszystkie czasy. Czy dzieło ma jakiś tytuł? Czy podpis zdradza mistrza? Jeśli pan kapitan przyjrzy się dokładnie i przechyli głowę, to tam między wyżłobionymi ukośnymi formacja­mi...

BEBRA

Nie wziąłem okularów. Niech mi pan pomoże, Lankes.

LANKES

Ano, tam jest napisane: Herbert Lankes, anno tysiąc dziewięćset czterdzieści cztery. Tytuł MISTYCZNE BARBARZYŃSKIE ZNUDZONE.

BEBRA

Tak mógłby pan nazwać nasze stulecie.

LANKES

A widzi pan!

BEBRA

Może w czasie prac restauracyjnych za pięćset czy tysiąc lat znaj­dą w betonie parę psich kosteczek.

LANKES

A to jeszcze mocniej zaakcentuje mój tytuł.

BEBRA wzburzony

Czymże jest czas i czym jesteśmy my, drogi przyjacielu, jeśli nie swoimi dziełami... Ale niech pan patrzy: Feliks i Kitty, moi akrobaci, gimnastykują się na betonie.

Już od dłuższego czasu między Roświtą i Oskarem, mię­dzy Feliksem i Kitty krąży kartka papieru, podawana z rąk do rąk i zapisywana.

KITTY z lekkim akcentem saksońskim

Proszę tylko spojrzeć, panie Bebra, na betonie można robić wszystko.

Biegnie na rękach.

FELIKS

Salto mortale na betonie też jeszcze nigdy nie było. Robi salto.

KITTY

Taką scenę powinniśmy mieć naprawdę.

FELIKS

Tylko trochę tu wieje na górze.

KITTY

Za to nie jest tak gorąco i nie ma takiego zaduchu jak w tych paskudnych kinach.

Skręca się.

FELIKS

I nawet wiersz wymyśliliśmy tu na górze.

KITTY

Jak to: wymyśliliśmy. Oskarnello wymyślił i signora Roswita.

FELIKS

Ale jak brakowało rymu, to myśmy pomagali.

KITTY

Jeszcze tylko jedno słowo i wiersz będzie gotów.

FELIKS

Oskarnello chciałby się dowiedzieć, jak nazywają się te łodygi nad brzegiem.

KITTY

Bo to jest potrzebne do wiersza.

FELIKS

Bo inaczej zabraknie czegoś ważnego.

KITTY

Och, niech pan powie, panie żołnierzu, jak nazywają się te łodygi?

FELIKS

Może mu nie wolno, bo wróg podsłuchuje.

KITTY

My na pewno nikomu nie powiemy.

FELIKS

Chodzi tylko o to, że inaczej wiersz weźmie w łeb.

KITTY

A Oskarnello tak się starał.

FELIKS

I jak pięknie umie kaligrafować pismem Sütterlina.

KITTY

Ciekawa jestem, gdzie się tego nauczył.

FELIKS

Nie wie tylko, jak się nazywają te łodygi.

LANKES

Jeśli pan kapitan pozwoli?

BEBRA

Jeśli tu nie chodzi o ważną tajemnicę wojskową...

FELIKS

Jeśli Oskarnello mimo to chciałby się dowiedzieć.

KITTY

Jeśli inaczej wiersz się nie uda.

ROSWITA

Jeśli wszyscy tacy jesteśmy ciekawi.

BEBRA

Jeśli teraz dam panu rozkaz.

LANKES

No więc postawiliśmy tę zaporę przeciwko ewentualnym czoł­gom i łodziom podwodnym. I nazwaliśmy ją, bo tak to wygląda, szpa­ragami Rommla.

FELIKS

Szparagami...

KITTY

...Rommla? Pasuje, Oskarnello?

OSKAR

Owszem!

Dopisuje brakujące słowa na kartce papieru, podaje wiersz Kitty na bunkrze. Ona skręca się jeszcze bardziej i wygłasza poniższe zwrotki jak szkolny wierszyk.

KITTY

Na Wale Atlantyckim

Siedząc w betonie, po zęby uzbrojeni,

za szparagami Rommla przyczajeni,

w myślach wracamy do cywila,

do ziemniaczanych niedziel, piątkowej

ryby, jajecznicy - to nie bajer:

coraz nam bliższy biedermeier.

Jeszcze w zasiekach śpimy,

w latrynach grzebiemy miny,

i marzymy o altanach,

o kręglarzach, pięknych damach,

o lodówkach - to nie bajer:

coraz nam bliższy biedermeier.

Niejeden jeszcze trzaśnie kopytami,

niejeden serce matki zrani,

śmierć jeszcze w płaszczu spadochronu

wybiera się do domu

i pawie pióra skubie - to nie bajer:

coraz nam bliższy biedermeier.

Wszyscy biją brawo, także Lankes.

LANKES

Mamy teraz odpływ.

ROSWITA

Czas na śniadanie!

Wymachuje dużym koszykiem z prowiantem, który jest przystrojony wstążkami i sztucznymi kwiatami.

KITTY

Piknik na świeżym powietrzu.

FELIKS

Przyroda zaostrza apetyt.

ROSWITA

O święta rozkoszy jedzenia, która łączysz narody, póki trwa śnia­danie!

BEBRA

Będziemy ucztować na betonie. Mamy tam solidne oparcie.

Wszyscy prócz Lankesa wdrapują się na bunkier. Roswita rozkłada wesoły, kwiecisty obrus. Z przepastnego koszyka wyciąga poduszeczki z chwostami i frędzlami. Otwiera parasolkę od słońca, różową z jasnozielonym, nastawia maleńki gramofon z głośnikiem, rozdaje talerzyki, nożyki, kieliszki do jajek, serwetki.

FELIKS

Ja bym zjadł troszkę pasztetu z wątróbki.

KITTY

Macie jeszcze odrobinkę kawioru, który ocaliliśmy ze Stalingradu?

OSKAR

Roswito, nie powinnaś tak grubo smarować duńskim masłem.

BEBRA

Dobrze robisz, synu, że dbasz o jej linię.

ROSWITA

Kiedy tak mi smakuje i wychodzi na zdrowie. Och! Jak sobie I przypomnę ten tort z kremem, który podano nam u lotników w Kopenhadze!

BEBRA

Holenderska czekolada w termosie jest jeszcze zupełnie gorąca.

KITTY

Jestem po prostu zakochana w amerykańskich biszkoptach.

ROSWITA

Ale tylko z południowoafrykańską marmoladą imbirową.

OSKAR

Proszę cię, Roswito, zachowaj trochę umiaru.

ROSWITA

A sam bierzesz sobie grube na palec plasterki tego okropnego angielskiego corned beefu.

BEBRA

No, panie żołnierzu? Może cieniutką kromeczkę chleba tureckie­go z dżemem z mirabelek?

LANKES

Gdybym nie był na służbie, panie kapitanie...

ROSWITA

Więc daj mu rozkaz. I KITTY

O właśnie, rozkaz!

BEBRA

A zatem rozkazuję wam, obergefrajter Lankes: macie zjeść chleb tu­recki z francuskim dżemem z mirabelek, duńskie jajko na miękko, rosyj­ski kawior, a do tego filiżankę prawdziwej holenderskiej czekolady.

LANKES

Tak jest, panie kapitanie! Mam zjeść.

I on również siada na bunkrze.

BEBRA

Nie mamy już poduszki dla pana żołnierza?

OSKAR

Może wziąć moją. Ja usiądę na bębenku.

ROSWITA

Ale żebyś się nie przeziębił, skarbie. Beton to taka podstępna rzecz, a ty nie jesteś przyzwyczajony.

KITTY

Moją poduszkę też może wziąć. Ja skręcę się trochę, dobrze mi to zrobi na strawienie tych bułeczek z miodem.

FELIKS

Zostań lepiej przy obrusie, żebyś miodem nie powalała betonu. To podkopywanie morale sił zbrojnych.

Wszyscy chichoczą.

BEBRA

O, jak dobrze nam robi morskie powietrze.

ROSWITA

Rzeczywiście dobrze.

BEBRA

Płuca się rozszerzają.

ROSWITA

Istotnie się rozszerzają.

BEBRA

Serce zrzuca skórę.

ROSWITA

Doprawdy zrzuca skórę.

BEBRA

Dusza przepoczwarzą się.

ROSWITA

Jakże piękny staje się człowiek, gdy morze nań patrzy!

BEBRA

Wzrok wyzwala się, usamodzielnia...

ROSWITA

Ulatuje...

BEBRA

Odtruwa ponad morze, bezkresne morze... A to co takiego, obergefrajter Lankes? Widzę tam na plaży pięć czarnych figurek.

KITTY

Ja też i pięć parasoli.

FELIKS

Sześć.

KITTY

Pięć. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.

LANKES

To zakonnice z Lisieux. Zostały tu ewakuowane razem ze swoją ochronką.

KITTY

Ale Kitty nie widzi żadnych dzieciaczków. Tylko pięć parasoli.

LANKES

Dzieciaki zostawiają zawsze we wsi, w Bavent, i przychodzą nie­raz w porze odpływu, zbierają muszle i kraby, które zawisły na szpa­ragach Rommla.

KITTY

Biedaczki.

ROSWITA

Może je poczęstujemy corned beefem i paru amerykańskimi bisz­koptami?

OSKAR

Oskar proponuje chleb turecki z dżemem z mirabelek, bo dzisiaj jest piątek i zakonnicom nie wolno jeść corned beefu.

KITTY

Teraz biegną! Zupełnie jakby szybowały na swoich parasolach.

LANKES

Zawsze tak robią, jak już dość nazbierają. Wtedy zaczynają się bawić. Zwłaszcza ta nowicjuszka, Agneta, młodziutkie stworzenie, całkiem jeszcze zielone - ale czy pan kapitan nie ma przypadkiem jeszcze jednego papierosa dla obergefrajtra? Stokrotne dzięki. A ta z tyłu, taka gruba, co nie nadąża, to przeorysza, siostra Scholastyka. Nie chce, żeby na plaży odbywały się zabawy, bo to pewnie sprzeci­wia się regułom zakonu.

Zakonnice z parasolami biegną w głębi. Roswita nastawia gramofon, rozbrzmiewa „Sanna w Petersburgu”. Zakonnice tańczą w rytm muzyki i pokrzykują radośnie.

AGNETA

Hop, hop! Siostro Scholastyko!

SCHOLASTYKA

Agneto! Siostro Agneto!

AGNETA

U - hu, siostro Scholastyko!

SCHOLASTYKA

Proszę zawrócić, moje dziecko! Siostro Agneto!

AGNETA

Kiedy nie mogę. Nogi same mnie niosą!

SCHOLASTYKA

Więc módl się, siostro, o powrót.

AGNETA

Boleściwy?

SCHOLASTYKA

Łaskawy.

AGNETA

Radosny?

SCHOLASTYKA

Módl się, siostro Agneto!

AGNETA

Modlę się przez cały czas. Ale nogi niosą mnie coraz dalej.

SCHOLASTYKA ciszej

Agneto, siostro Agneto!

AGNETA

Hop, hop! Siostro Scholastyko!

Zakonnice znikają. Tylko co jakiś czas wynurzają się w głębi ich parasole. Kończy się płyta. Przy wejściu do bunkra dzwoni telefon polowy. Lankes zeskakuje z dachu bunkra, podnosi słuchawkę, pozostali jedzą.

ROSWITA

Że też nawet tutaj, pośród bezkresnej przyrody, musi być telefon.

LANKES

Tu Dora siedem. Obergefrajter Lankes.

HERZOG ze słuchawką i kablem telefonu zbliża się powoli z pra­wej, często przystaje i mówi do swego aparatu

Wy tam śpicie, obergefrajter Lankes! Jest jakiś ruch przed Dorą siedem. Widoczny gołym okiem!

LANKES

To zakonnice, panie poruczniku.

HERZOG

Co to znaczy zakonnice? A jeśli to nie są zakonnice?

LANKES

Są, są. Widoczne gołym okiem.

HERZOG

Pewnie jeszcze nigdy nie słyszeliście o maskowaniu, co? Ani o piątej kolumnie? Anglicy robią takie sztuczki już od wieków. Przy­chodzą z Biblią, a potem kropią znienacka.

LANKES

One zbierają kraby, panie poruczniku...

HERZOG

Plaża ma być natychmiast oczyszczona! Zrozumiano?

LANKES

Tak jest, panie poruczniku... Ale przecież one tylko zbierają kraby.

HERZOG

Zajmijcie się swoim kaemem, obergefrajter Lankes!

LANKES

Ale jeśli one po prostu zbierają kraby, bo jest odpływ, i to dla swojej ochronki...

HERZOG

Daję wam rozkaz...

LANKES

Tak jest, panie poruczniku!

Lankes znika w bunkrze. Herzog odchodzi z telefonem w prawo.

OSKAR

Zatkaj sobie uszy, Roswito, będą teraz strzelać jak w kinie na kronice.

KITTY

Och, to straszne. Jeszcze bardziej się skręcę.

BEBRA

I mnie się zdaje, że coś usłyszymy.

FELIKS

Powinniśmy znowu nastawić gramofon. Zagłuszy to i owo.

Nastawia gramofon. The Platters śpiewają "The Great Pretender”. Rozlega się dostosowany do powolnej, tragicznie rozciągniętej muzyki trzask karabinu maszynowego. Roswita zatyka uszy. Fe­liks staje na głowie. W głębi pięć zakonnic z parasolami ulatuje do nieba. Płyta zacina się, powtarza, potem cisza. Feliks staje na nogi. Kit ty rozkręca się. Roswita pospiesznie zgarnia obrus z resztkami śniadania do koszyka. Oskar i Bebra pomagają jej. Wszyscy opuszczają dach bunkra. W drzwiach bunkra pojawia się Lankę

LANKES

Nie ma pan kapitan przypadkiem jeszcze jednego papierosa dla obergefrajtra?

BEBRA jego ludzie wystraszeni za nim

Pan żołnierz za dużo pali.

LUDZIE BEBRY

Za dużo pali!

LANKES

To przez ten beton, panie kapitanie.

BEBRA

A jak któregoś dnia nie będzie już betonu?

LUDZIE BEBRY

Nie będzie betonu.

LANKES

Beton jest nieśmiertelny, panie kapitanie. Tylko my i nasze papierosy...

BEBRA

Wiem, wiem, ulatujemy z dymem.

LUDZIE BEBRY odchodząc powoli

Z dymem.

BEBRA

A beton będą oglądać jeszcze za tysiąc lat.

LUDZIE BEBRY

Za tysiąc lat.

BEBRA

Znajdą psie kości.

LUDZIE BEBRY Psie kosteczki.

BEBRA

I pańskie dziwne formacje w betonie.

LUDZIE BEBRY

MISTYCZNE BARBARZYŃSKIE ZNUDZONE!

Lankes paląc papierosa zostaje sam.


Chociaż Oskar przy śniadaniu na betonie mówił mało albo pra­wie nic nie mówił, nie mógł nie utrwalić tej rozmowy na Wale Atlan­tyckim, takie bowiem słowa wypowiadano w przeddzień inwazji; owego obergefrajtra i betonowego artystę malarza Lankesa spotka­my zresztą ponownie, gdy na innym miejscu złoży hołd czasom po­wojennym, naszemu rozkwitającemu dziś biedermeierowi.

Na promenadzie nadmorskiej oczekiwał nas opancerzony trans­porter. Porucznik Herzog długimi susami dopadł do swoich pod­opiecznych. Zdyszany przepraszał Bebrę za drobny incydent. - Na obszarze zamkniętym żartów nie ma - powiedział, pomógł paniom wsiąść do samochodu, dał jeszcze kierowcy parę poleceń i ruszyli­śmy z powrotem do Bavent. Musieliśmy się pospieszyć, ale nie zdą­żyliśmy nawet zjeść obiadu, bo o drugiej mieliśmy zapowiedziane przedstawienie w sali rycerskiej owego uroczego normandzkiego zameczku, który wznosił się za topolami u końca wsi.

Pozostało nam tylko pół godziny na próbę świateł, potem Oskar musiał bębniąc rozsunąć kurtynę. Graliśmy dla podoficerów i szere­gowych. Śmiech wybuchał gromko i często. Szarżowaliśmy, ile wle­zie. Ja rozśpiewałem szklany nocnik, w którym znajdowało się parę kiełbasek z musztardą. Grubo uszminkowany klown Bebra ronił łzy nad rozbitym nocniczkiem, wyłowił kiełbaski spośród stłuczek, na­łożył sobie musztardy i zjadł, co wzbudziło głośną wesołość szaro­zielonych. Kitty i Feliks od pewnego czasu występowali w skórza­nych spodenkach i tyrolskich kupelusikach, co nadawało ich akrobatycznym popisom szczególne zabarwienie. Roswita w obci­słej srebrzystej sukni miała bladozielone rękawiczki z mankietami, przetykane złotem sandałki na maleńkich stopkach, lekko niebieska­we powieki trzymała stale opuszczone i swoim śródziemnomorskim głosem dawała świadectwo owej dobrze sobie znanej sztuce czarno­księskiej. Czy mówiłem już, że Oskar nie potrzebował żadnego prze­brania? Nosiłem swoją poczciwą starą marynarską czapkę z wyszytym napisem „SMS Seydlitz”, granatową koszulę, marynarkę ze zło­tymi guzikami w kotwice, spod której wyglądały krótkie spodenki, podwinięte podkolanówki, sfatygowane sznurowane buty i ów biało - czerwony lakierowany bębenek; pięć takich samych bębenków miałem jeszcze w zapasie w swoim artystycznym bagażu.

Wieczorem powtórzyliśmy przedstawienie dla oficerów i blitzmädchen — łączniczek z placówki wywiadu w Cabourgu. Roswita była trochę zdenerwowana, nie zrobiła wprawdzie żadnego błędu, ale w trakcie swojego numeru włożyła okulary przeciwsłoneczne w niebieskiej oprawie, zmieniła ton, jej proroctwa stały się bardziej bezpośrednie, powiedziała na przykład bladej, ze zmieszania aroganc­kiej blitzmädchen, że ma romans ze swoim przełożonym. Przykro mi było słuchać takiej rewelacji, sala jednak ryknęła śmiechem, bo prze­łożony siedział pewnie obok dziewczyny.

Po przedstawieniu oficerowie sztabowi pułku, którzy kwatero­wali w zamku, wydali jeszcze przyjęcie. Podczas gdy Bebra, Kitty i Feliks zostali, Raguna i Oskar pożegnali się dyskretnie, poszli do łóżka, po urozmaiconym dniu szybko zasnęli i dopiero o piątej rano zbudziła ich rozpoczynająca się inwazja.

Po cóż miałbym państwu szeroko o tym opowiadać? Na naszym odcinku, w pobliżu ujścia Orne, wylądowali Kanadyjczycy. Bavent trzeba było ewakuować. Nasz bagaż był już załadowany. Mieliśmy się wycofać ze sztabem pułku. Na dziedzińcu zamkowym zatrzyma­ła się zmotoryzowana, dymiąca kuchnia polowa. Roswita prosiła, żebym przyniósł jej kubek kawy, bo nie jadła jeszcze śniadania. Lek­ko podenerwowany, poza tym obawiając się, że ciężarówka mogła­by odjechać beze mnie, odmówiłem i byłem dla niej trochę niegrzecz­ny. Wtedy sama wyskoczyła z samochodu, z garnuszkiem w ręku pobiegła na wysokich obcasach do kuchni polowej i dopadła gorą­cej porannej kawy równocześnie z uderzającym tam granatem okrę­towym.

O Roswito, nie wiem, ile miałaś lat, wiem tylko, że miałaś dzie­więćdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu, że przemawiało przez ciebie Morze Śródziemne, że pachniałaś cynamonem i muszkatem, że umiałaś wszystkim ludziom zajrzeć w serce; tylko w swoje wła­sne serce nie zajrzałaś, bo inaczej zostałabyś przy mnie i nie poszłabyś po ową o wiele za gorącą kawę.

W Lisieux udało się Bebrze uzyskać dla nas delegację służbową do Berlina. Gdy podszedł do nas przed komendanturą, powiedział po raz pierwszy od śmierci Roswity: - My, karły i błazny, nie powinni­śmy byli tańczyć na betonie, który został ubity i stwardniał dla olbrzymów. Trzeba nam było zostać pod trybunami, gdzie nikt nie po­dejrzewał naszej obecności.

W Berlinie rozstałem się z Bebrą. - Co ty poczniesz w tych wszyst­kich schronach przeciwlotniczych bez swojej Roswity? - uśmiech­nął się leciutko, pocałował mnie w czoło, przydzielił mi Kitty i Felik­sa, zaopatrzonych w służbowe dokumenty, jako towarzyszy podróży do samego Gdańska, podarował mi też pozostałe pięć bębenków z artystycznego bagażu. I tak zaopatrzony, mając ze sobą, jak daw­niej, swoją księgę, jedenastego czerwca dziewięćset czterdziestego czwartego, na dzień przed trzecimi urodzinami mojego syna, przy­byłem do rodzinnego miasta, które wciąż jeszcze nietknięte i śre­dniowieczne, z godziny na godzinę rozbrzmiewało głosem różnych wielkich dzwonów z różnych wysokich kościelnych wież.

NAŚLADOWANIE CHRYSTUSA

A więc powrót do domu! O dwudziestej zero cztery pociąg wio­zący urlopowiczów z frontu wjechał na Dworzec Główny w Gdań­sku. Feliks i Kitty odwieźli mnie na plac Maksa Halbego, pożegnali się, przy czym Kitty miała łzy w oczach, i ruszyli potem dalej, żeby zameldować się w swoim dowództwie w Strzyży Górnej, a Oskar tuż przed dwudziestą pierwszą pomaszerował z bagażem przez Labesa.

Powrót do domu. Jest to szeroko rozpowszechniony zły obyczaj, że każdego młodego człowieka, który sfałszował weksel na drobną sumę i z tego powodu zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej, a po paru latkach wraca trochę starszy i opowiada różne historyjki, uważa się w dzisiejszych czasach za nowoczesnego Odyseusza. Niejeden wsiada przez roztargnienie do niewłaściwego pociągu, jedzie do Oberhausen zamiast do Frankfurtu, przeżywa po drodze jakąś przy­godę — jakżeby miał nie przeżyć — i ledwie wróci do domu, sypie takimi imionami jak Circe, Penelopa i Telemach.

Oskar już choćby dlatego nie był Odyseuszem, że wróciwszy do domu zastał wszystko bez zmian. Jego ukochana Maria, którą prze­cież jako Odyseusz musiałby nazwać Penelopa, nie była otoczona rojem jurnych zalotników, nadal miała swojego Matzeratha, na któ­rego zdecydowała się już na długo przed wyjazdem Oskara. Tym z państwa, którzy są wykształceni, nie przyjdzie też, mam nadzieję, na myśl, by w mojej biednej Roswicie z racji jej dawnych somnam­bulicznych występów dopatrywać się bałamucącej mężczyzn Circe. Co się tyczy wreszcie mojego syna Kurta, to nawet palcem nie kiw­nął w sprawie ojca, a zatem nie był bynajmniej Telemachem, chociaż i on nie poznał Oskara.

Jeśli już szukać porównań - a zdaję sobie sprawę, że człowiek, który wraca do domu, musi pogodzić się z porównaniami - to wolę być dla państwa biblijnym synem marnotrawnym; bo Matzerath otwo­rzył drzwi i przyjął mnie jak ojciec, nie jak domniemany ojciec. Ba, tak się ucieszył z powrotu Oskara, zdobył się też na tak prawdziwe, nieme łzy, że od tego dnia nazywałem się nie tylko Oskarem Brońskim, ale czasem i Oskarem Matzerathem.

Maria przyjęła mnie spokojniej, ale to nie znaczy: nieżyczliwie. Siedziała przy stole, naklejała kupony żywnościowe dla urzędu go­spodarczego, a na stoliczku z przyborami do palenia zgromadziła już kilka zapakowanych jeszcze prezentów urodzinowych dla Kurtusia. Z właściwym sobie zmysłem praktycznym pomyślała najpierw o moim samopoczuciu, rozebrała mnie, wykąpała jak za dawnych czasów, nie zwróciła uwagi, że się zaczerwieniłem, i posadziła w pidżamie przy stole, na który tymczasem Matzerath wniósł dla mnie sadzone jajka i przysmażane ziemniaki. Popijałem do tego mleko, a gdy tak jadłem i piłem, zaczęło się wypytywanie: - Gdzieś ty się podziewał, wszędzieśmy cię szukali, policja też węszyła jak opęta­na, w sądzie musieliśmy przysiąc, żeśmy cię nie zakatrupili. No je­steś wreszcie. Aleś kłopotów furę narobił i jeszcze pewnie narobisz, bo teraz musimy dać znać na policję, żeś wrócił. Miejmy nadzieję, że nie będą chcieli wsadzić cię do zakładu. Zasłużyłeś sobie. Żeby uciec i nie powiedzieć ani słowa!

Maria dobrze przewidywała. Były kłopoty. Przyszedł urzędnik z Ministerstwa Zdrowia, rozmawiał w cztery oczy z Matzerathem, ale Matzerath krzyczał głośno, że można było usłyszeć: - Nie ma o tym mowy, musiałem to przyrzec mojej żonie na łożu śmierci, ja jestem ojcem, nie policja sanitarna!

Nie wsadzili mnie więc do zakładu. Ale od tego dnia co dwa ty­godnie przychodził urzędowy liścik, który wzywał Matzeratha do złożenia maleńkiego podpisu; Matzerath nie chciał jednak podpisać i tylko twarz marszczyła mu się z zatroskania.

Oskar zbyt daleko wybiegł naprzód, musi z powrotem wygładzić twarz Matzeratha, bo w wieczór mojego przyjazdu Matzerath pro­mieniał, nie rozpamiętywał tyle co Maria, pytał też mniej, zadowolił się moim szczęśliwym powrotem, zachował się więc jak prawdziwy ojciec, a kiedy kładli mnie do łóżka u z lekka osłupiałej matki Truczinskiej, powiedział: - Ale Kurtuś się ucieszy, że znowu ma bra­ciszka. Musisz wiedzieć, że jutro obchodzimy jego trzecie urodziny.

Na stole urodzinowym prócz tortu z trzema świeczkami mój syn Kurt znalazł zrobiony przez Gretchen Scheffler pulower w kolorze bordo, na który nie zwrócił najmniejszej uwagi. Była tam obrzydli­wa żółta piłka, na której usiadł, na której jeździł jak na koniu i którą w końcu przekłuł kuchennym nożem. Potem z gumowej rany wy­ssał ową wstrętnie słodką wodę, która osiada we wszystkich wypeł­nionych powietrzem piłkach. Ledwie piłka straciła bezpowrotnie swój dawny kształt, Kurtuś zaczął roztaklowywać żaglowiec i za­mieniać we wrak. Nietknięte, lecz niepokojąco poręczne leżały bąk i bat.

Oskar, który już od dawna rozmyślał o trzecich urodzinach syna, który wyrywając się z wiru najgwałtowniej szych wydarzeń spieszył na wschód, żeby zdążyć na trzecie urodziny swojego pierworodne­go, trzymał się na uboczu, przyglądał się niszczycielskiemu dziełu, podziwiał rezolutnego chłopca, porównywał swoje cielesne wymia­ry z wymiarami syna, i z pewnym zamyśleniem powiedziałem sobie: w czasie twojej nieobecności Kurtuś cię przerósł, nad owymi dzie­więćdziesięciu czterema centymetrami, które ty potrafiłeś zachować od swoich trzecich urodzin sprzed blisko siedemnastu lat, smyk gó­ruje o dobre dwa - trzy centymetry; nadszedł czas, żeby zrobić z niego blaszanego bębnistę i powstrzymać ten zbyt pośpieszny wzrost.

Ze swojego artystycznego bagażu, który wraz z wielką księgą mądrości ukryłem na strychu za dachówkami, wyjąłem lśniącą no­wiuteńką blachę i chciałem - ponieważ nie zrobili tego dorośli - dać synowi tę samą szansę, jaką na trzecie urodziny, dotrzymując obiet­nicy, dała mi moja biedna mama.

Miałem podstawy do przypuszczeń, że Matzerath, który kiedyś mnie przeznaczył do objęcia sklepu, teraz, kiedy zawiodłem, widział w Kurcie przyszłego kupca kolonialnego. Jeśli mówię w tej chwili: „Trzeba było temu zapobiec!”, to proszę, nich państwo nie widzą w Oskarze zajadłego wroga handlu detalicznego. Koncern fabrycz­ny obiecany mnie albo mojemu synowi, królestwo wraz z przynależ­nymi do niego koloniami, które mielibyśmy w przyszłości odziedzi­czyć, kazałyby mi postąpić tak samo. Oskar nie chciał niczego przyjąć z drugiej ręki i z tego powodu zamierzał nakłonić syna do podobne­go postępowania, zrobić z niego - i na tym polegał błąd w moim rozumowaniu - blaszanego bębnistę permanentnej trzyletności, jak gdyby dla młodego, rokującego wielkie nadzieje człowieka objęcie blaszanego bębenka nie było równie wstrętne jak objęcie sklepu ko­lonialnego.

Tak Oskar myśli dzisiaj. Lecz wówczas miał tylko jedno pragnie­nie: żeby bębniący syn stanął u boku bębniącego ojca, żebyśmy bęb­niąc we dwóch przyglądali się od dołu dorosłym, żeby powstała płodna dynastia bębnistów; bo moje dzieło, blaszane i lakierowane biało - czerwono, winno być przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Co za życie nas czekało! Obok siebie, ale i w różnych pokojach, ramię w ramię, ale też on na Labesa, ja na ulicy Luizy, on w piwnicy, ja na strychu, Kurtuś w kuchni, Oskar w ustępie, ojciec tu, syn tam, a niekiedy razem mogliby walić w blachę, przy sprzyjającej okazji mogliby obaj wśliznąć się pod spódnice mojej babki, a jego prababki Anny Koljaiczkowej, mieszkać tam, bębnić i wdychać zapach lekko zjełczałego masła. Przykucnąwszy przed jej bramą powiedziałbym do Kurtusia: „Spójrz tylko, synu. Stamtąd się wywodzimy. A jak bę­dziesz bardzo grzeczny, to na godzinę albo i dłużej możemy tam wró­cić i odwiedzić zebrane tam towarzystwo”.

A Kurt pochyliłby się pod spódnicami do przodu, zaryzykowałby spojrzenie i grzecznie zapytując poprosiłby mnie, swojego ojca, o wyjaśnienie.

Ta piękna pani - szepnąłby Oskar - która tam siedzi pośrodku, bawi się swoimi pięknymi rękami i ma tak łagodnie owalną twarz, że można by się rozpłakać, to moja biedna mama, a twoja poczciwa babcia, której śmierć spowodował talerz zupy z węgorzy albo jej własne przesłodzone serce”. „Dalej, tato, dalej! - nalegałby Kurt. - Kto to jest ten wąsal?”

Wtedy tajemniczo ściszyłbym głos: „To twój pradziadek, Józef Koljaiczek. Zwróć uwagę na jego płonące oczy podpalacza, na wspa­niale polski brak umiaru i praktycznie kaszubską podstępność powy­żej nasady nosa. Zauważ także błony pływne między palcami nóg. W dziewięćset trzynastym, kiedy «Columbus» spływał na wodę, pra­dziadek dostał się pod tratwę, musiał długo płynąć, aż dotarł do Ameryki i został tam milionerem. Ale czasami znów wchodzi do wody, przypływa z powrotem i daje nura tutaj, gdzie jako podpalacz po raz pierwszy znalazł schronienie i spłodził moją mamę”.

A ten piękny pan, co dotąd chował się za plecami pani, która jest moją babcią, a teraz siedzi obok niej i gładzi jej ręce? Ma takie same niebieskie oczy jak ty, tato”.

Musiałbym wówczas zebrać całą odwagę, żeby jako zły, zdra­dziecki syn odpowiedzieć grzecznemu dziecku: „Patrzą na ciebie, mój Kurtusiu, cudowne niebieskie oczy Brońskich. Ty masz po mat­ce szare oczy. A jednak tak samo jak ów Jan, który całuje ręce mojej biednej mamy, jak jego ojciec Wincenty jesteś w każdym calu cu­downym, a przy tym po kaszubska rzeczywistym Brońskim. Które­goś dnia i my tam wrócimy, dotrzemy do źródła, które rozsiewa za­pach lekko zjełczałego masła. Ciesz się”.

Dopiero we wnętrzu babki Koljaiczkowej albo, jak to żartobliwie nazywałem, w babcinej maselnicy rozkwitłoby według moich ów­czesnych teorii prawdziwe życie rodzinne. Nawet dzisiaj, kiedy jed­nym susem dopędzam i wręcz prześcigam Boga Ojca, Syna jednorodzonego i, co jeszcze ważniejsze, Ducha Świętego we własnej osobie, kiedy z niechęcią czuję się zobowiązany do naśladowania Chrystusa, jak do wszystkich innych moich zajęć, ja, dla którego nie ma już rzeczy bardziej nieosiągalnej niż wejście do wnętrza mojej babki, wyobrażam sobie najpiękniejsze sceny rodzinne w gronie moich przodków.

Wyobrażam to sobie szczególnie w dni deszczowe: babka rozsy­ła zaproszenia, a my spotykamy się w niej. Przychodzi Jan Broński, w otwory po kulach, które podziurawiły jego polską pierś obrońcy Poczty, wetknął kwiaty, być może goździki, Maria, która za moim wstawiennictwem dostała zaproszenie, zbliża się nieśmiało do mojej mamy, pokazuje jej, zabiegając o względy, swe księgi handlowe, za­łożone przez mamę, nienagannie prowadzone dalej przez Marię, a mama wybucha swoim kaszubskim śmiechem, przygarnia moją ukochaną do siebie i mówi całując jej policzki, przymrużając oko: „Ależ, dziewczyno, któż by tu miał skrupuły. Przecież obie wyszłyśmy za mąż za Matzeratha i obie zadawałyśmy się z Brońskim”.

Dalszych rozważań, jak choćby spekulacji co do spłodzonego przez Jana, donoszonego przez moją mamę we wnętrzu babki Koljaiczkowej i wreszcie urodzonego w owej maselnicy syna, muszę so­bie surowo zabronić. Bo z pewnością ten wypadek pociągnąłby za sobą następny. Wtedy, być może, mój przyrodni brat Stefan Broński, który ostatecznie też należy do tego grona, wpadłby na właściwy Brońskim pomysł, żeby najpierw zwrócić uwagę na moją Marię, a niebawem zrobić z nią coś innego. Lepiej już niech moja wyobraź­nia ograniczy się do niewinnego rodzinnego spotkania. Rezygnuję więc z trzeciego i czwartego bębnisty, poprzestaję na Oskarze i Kur­cie, na swojej blasze opowiadam zebranym coś niecoś o owej wieży Eiffla, która w obcych krajach zastępowała mi babkę, i cieszę się, kiedy goście, łącznie z gospodynią Anną Koljaiczkową, bawią się naszym bębnieniem i posłuszni rytmowi, klepią się po kolanach.

Jakkolwiek jest rzeczą kuszącą rozwijanie w łonie własnej babki świata i jego stosunków, zdobywanie się w ograniczonej skali na wielowarstwowość, Oskar musi teraz - gdyż podobnie jak Matzerath Sjest tylko domniemanym ojcem - powrócić do wydarzeń z dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego czwartego, do trzecich uro­dzin Kurtusia.

Jeszcze raz: chłopiec dostał pulower, piłkę, żaglowiec, bat i bąka, a ponadto miał dostać ode mnie lakierowany biało - czerwony blasza­ny bębenek. Gdy tylko uporał się z roztaklowaniem żaglowca, zbli­żył się Oskar chowając za plecami blaszany prezent, z używaną bla­chą zawieszoną na brzuchu. Stanęliśmy naprzeciw siebie zaledwie o kroczek: brzdąc Oskar i wyższy o dwa centymetry brzdąc Kurt. Kurt miał gniewną, zaciętą minę - był jeszcze chyba pochłonięty niszczeniem żaglowca - i właśnie w chwili gdy wyciągnąłem i unio­słem bębenek, złamał ostatni maszt „Pamiru”; tak nazywała się łajba.

Kurt upuścił wrak, przyjął bębenek, trzymał go i obracał w dło­niach, a rysy twarzy trochę mu się wygładziły, choć nadal pozostały napięte. Nadszedł teraz czas, żeby wręczyć mu pałeczki. Niestety, Kurt źle zrozumiał podwójny ruch, poczuł się zagrożony, brzegiem blachy wytrącił mi drewienko z palców, gdy chciałem schylić się po kijki, sięgnął za siebie, a kiedy miałem już pałeczki w garści i po raz drugi wyciągnąłem ku niemu, uderzył mnie swoim prezentem uro­dzinowym: mnie uderzył, nie brzęczącego bąka, który miał odpo­wiednie wyżłobienie, swojego ojca chciał nauczyć brzęczenia i krę­cenia się w kółko, walił mnie batem, myślał sobie: poczekaj braciszku; tak Kain walił Abla, aż Abel zakręcił się, jeszcze się zataczając, po­tem coraz szybciej i dokładniej, z początku niepewnie, przechodząc od chrapliwego brzęczenia do górnych tonów, zaśpiewał piosenkę bąka. A Kain zachęcał mnie batem do śpiewu w coraz wyższych re­jestrach, piałem już nieswoim głosem, zawodziłem niczym tenor przy porannej modlitwie, tak chyba śpiewają kute w srebrze anioły, malcy z wiedeńskiego chóru chłopięcego, wyćwiczeni kastraci - i Abel tak chyba śpiewał, zanim upadł, jak i ja potem upadłem pod batem małe­go Kurta.

Gdy zobaczył, że tak leżę, pomrukując żałośnie, jeszcze kilka razy, jakby jego rękom wciąż było mało, przeciął batem powietrze pokoju. Także w czasie szczegółowych oględzin bębenka bez ustanku spo­glądał na mnie podejrzliwie spod oka. Najpierw w zetknięciu z kan­tem krzesła odprysnął biało - czerwony lakier, potem prezent upadł na podłogę, a Kurtuś odszukał masywny kadłub byłego żaglowca. Tym drewnem uderzył w bębenek. Nie bębnił, tylko rozbijał bębenek. Jego ręka nie spróbowała najprostszego rytmu. Z zastygłą, wytężoną miną walił monotonnie, raz za razem, w blachę, która nie spodziewała się takiego bębnisty, która wprawdzie znosiła leciutkie pałeczki prowa­dzone umiejętnie, ale nie taranowanie ciężkim wrakiem. Bębenek popękał, chciał umknąć przed ciosami uwalniając się od oprawy, chciał stać się niewidzialny, pozbywając się białego i czerwonego lakieru i szaro - niebieską blachą prosząc o litość. Syn jednak dla prezentu uro­dzinowego od ojca okazał się nieubłagany. A gdy ojciec jeszcze raz chciał interweniować i mimo licznych i równoczesnych bólów sunął po dywanie ku synowi na podłodze, znowu bat zagrodził mu drogę: zmęczony bąk znał tego pana, zaprzestał krążenia i brzęczenia, a i bębe­nek zrezygnował ostatecznie z wrażliwego bębnisty umiejętnie ude­rzającego pałeczkami - co prawda mocno, ale nie brutalnie.

Gdy weszła Maria, bębenek nadawał się już tylko na śmietnik. Wzięła mnie na ręce, pocałowała moje zapuchnięte oczy, rozerwane ucho, polizała moją krew i pokryte pręgami ręce.

O, gdybyż Maria pocałowała nie tylko zmaltretowane, zapóźnione w rozwoju, żałośnie nienormalne dziecko! Gdybyż rozpoznała pobitego ojca i w każdej ranie kochanka, jaką pociechą, tajemnym a prawdziwym małżonkiem mógłbym być dla niej przez następne ponure miesiące.

Bo najpierw - Marii to bezpośrednio nie dotknęło - mój brat przy­rodni, awansowany właśnie na podporucznika Stefan Broński, który w tym czasie nosił już nazwisko ojczyma Ehlersa, zginął niespodzie­wanie na froncie białomorskim, co na zawsze podało w wątpliwość jego oficerską karierę. O ile ojciec Stefana, Jan, gdy za udział w obro­nie Poczty Polskiej rozstrzeliwano go na cmentarzu na Zaspie, miał pod koszulą kartę do skata, o tyle bluzę mundurową podporucznika zdobił Krzyż Żelazny II klasy, odznaka szturmowa piechoty i tak zwany order mrożonego mięsa.

W końcu czerwca matka Truczinska dostała lekkiego udaru mó­zgu, bo poczta przyniosła jej złą nowinę. Kapral Fritz Truczinski poległ równocześnie za trzy sprawy: za führera, naród i ojczyznę. Stało się to na odcinku środkowym, a portfel Fritza z fotografiami ładnych, przeważnie roześmianych dziewcząt z Heidelbergu, Brestu, Paryża, Bad Kreuznach i Salonik, jak również Krzyże Żelazne I i II klasy, nie pamiętam już, jakie odznaki za rany, brązową blaszkę za walkę wręcz i dwie odprute naszywki niszczyciela czołgów, ponadto kilka listów niejaki kapitan Kanauer przesłał ze środkowego odcinka wprost do Wrzeszcza na Labesa.

Matzerath pomagał, jak tylko umiał, i matka Truczinska wkrótce poczuła się lepiej, choć już nigdy nie wy dobrzała. Siedziała bez ru­chu na krześle przy oknie, wypytywała mnie i Matzeratha, który dwa - trzy razy dziennie przychodził na górę i coś przynosił, gdzie to wła­ściwie jest ten „odcinek środkowy”, czy to daleko i czy przez niedzielę można tam zajechać koleją.

Matzerath mimo najlepszych chęci nie mógł udzielić żadnych informacji. Pozostawałem więc ja, który dzięki komunikatom nad­zwyczajnym i doniesieniom Wehrmachtu obkułem się w geografii i w długie popołudnia wybębniałem siedzącej nieruchomo, ale trzę­sącej głową matce Truczinskięj kilka wersji coraz bardziej ruchome­go środkowego odcinka.

Maria natomiast, która była bardzo przywiązana do płochego Frit­za, spobożniała. Początkowo, przez cały lipiec, próbowała jeszcze znaleźć pocieszenie w religii, w której się wychowała, co niedziela chodziła do kościoła Chrystusa, gdzie przewodził pastor Hecht, i nie­raz towarzyszył jej Matzerath, chociaż wolała iść sama.

Nabożeństwo protestanckie nie wystarczało jednak Marii. W środ­ku tygodnia - czy było to w czwartek, czy w piątek? - jeszcze przed zamknięciem sklepu, zostawiając wszystko na głowie Matzeratha wzięła za rękę mnie, katolika, i poszliśmy w stronę Nowego Rynku, skręciliśmy w ulicę Elzy, potem w ulicę Marii, minęliśmy rzeźnika Wohlgemuhta, dotarliśmy do parku na Kuźniczkach - Oskar myślał już, że idziemy na stację we Wrzeszczu, że odbędziemy małą prze­jażdżkę do Bysewa na Kaszubach - ale skręciliśmy w lewo, przed tunelem pod nasypem kolejowym przesądnie odczekaliśmy najpierw, aż przejedzie pociąg towarowy, potem przeszliśmy przez tunel, w którym kapało obrzydliwie, i podążyliśmy wprost na Pałac Filmo­wy, tylko w lewo, wzdłuż nasypu. Wykalkulowałem sobie: albo Ma­ria ciągnie mnie na Brunshöfera do gabinetu doktora Hollatza, albo chce przejść na katolicyzm, chce iść do kościoła Serca Jezusowego.

Front kościoła wychodził na nasyp. Zatrzymaliśmy się między nasypem a otwartymi wrotami. Późne sierpniowe popołudnie z brzę­czeniem w powietrzu. Za nami na żwirze, między torami, kopały i wywijały łopatami robotnice ze wschodu, w białych chustkach na głowie. Staliśmy i zaglądaliśmy w cienisty, tchnący chłodem brzuch kościoła: u samego końca, wabiąc zręcznie, mocno rozjarzone oko - wieczna lampka. Na nasypie za nami Ukrainki przerwały kopanie i wywijanie łopatami. Zagrała trąbka, zbliżał się pociąg, nadjechał. Był tam, był tam nadal, nie przetoczył się jeszcze, potem odjechał, zagrała trąbka, Ukrainki znów zaczęły wywijać łopatami. Maria była niezdecydowana, nie wiedziała chyba, którą stopę wysunąć naprzód, zrzuciła odpowiedzialność na mnie, jako że od czasów urodzin i chrztu bardziej byłem otrzaskany z kościołem, poza którym nie ma zbawie­nia; po raz pierwszy od lat, od owych dwóch tygodni wypełnionych proszkiem musującym i miłością, Maria znów poddała się przewod­nictwu Oskara.

Zostawiliśmy na zewnątrz nasyp kolejowy i jego hałasy, sierpień i sierpniowe brzęczenie. Z pewnym rozrzewnieniem, przebierając czubkami palców po bębenku ukrytym pod bluzą, ale zachowując obojętny wyraz twarzy, przypominałem sobie msze, sumy, nieszpory i sobotnie spowiedzi u boku mojej biednej mamy, która na krótko przed śmiercią przez zbytnią zażyłość z Janem Brońskim bardzo spobożniała, w każdą sobotę znajdowała ulgę w spowiedzi, w niedzielę pokrzepiała się sakramentem, aby w najbliższy czwartek, lekka i za­razem pokrzepiona, spotkać się z Janem przy Stolarskiej. Jak wów­czas nazywał się proboszcz? Nazywał się Wiehnke, nadal był pro­boszczem kościoła Serca Jezusowego, wygłaszał kazania przyjemnie cicho i niezrozumiale, śpiewał Credo tak cienko i płaczliwie, że na­wet mnie ogarnęłoby coś na kształt wiary, gdyby nie ów boczny ołtarz w lewej nawie z Najświętszą Panną, małym Jezusem i małym Janem Chrzcicielem.

I właśnie ów ołtarz skłonił mnie, żeby ze słońca pociągnąć Marię do wrót, a następnie po kamiennych płytach w głąb kościelnej nawy.

Oskar nie spieszył się, spokojny i coraz chłodniejszy siedział obok Marii w dębowych ławkach. Upłynęły lata, a mnie się wydawało, że to wciąż jeszcze ci sami ludzie, kartkując plan spowiedzi, czekają na ucho proboszcza Wiehnke. Siedzieliśmy trochę na uboczu, bliżej środ­kowej nawy. Chciałem Marii pozostawić i ułatwić wybór. Z jednej strony nie była pesząco blisko konfesjonału, mogła więc po cichu i nieoficjalnie zmienić wyznanie, z drugiej zaś widziała, co się dzieje przed spowiedzią, mogła więc obserwując postanowić, czy i ona zbliży się do ucha proboszcza w pudle i omówi z nim szczegóły swojego przejścia na łono, poza którym nie ma zbawienia. Zrobiło mi się jej żal, kiedy w woni i kurzu, pod stiukami, wyniesionymi w górę anio­łami i załamanym światłem, pośród konwulsyjnie pokręconych świę­tych, przed, pod i pośród słodko bolesnego katolicyzmu taka drobna i jeszcze niezręczna w gestach uklękła i po raz pierwszy przeżegnała się nieumiejętnie. Oskar dotknął lekko ramienia Marii, pokazał jej, jak to się robi, pouczył spragnioną pouczeń, gdzie pod jej czołem, głęboko w piersi i w stawach barkowych mieszkają Ojciec, Syn i Duch Święty, zademonstrowałem ponadto, jak trzeba złożyć dło­nie, żeby dojść do amen. Maria posłuchała, potem jej dłonie zastygły przy amen i zaczęła się modlić.

Z początku i Oskar próbował modląc się wspominać kilku zmar­łych, ale wstawiając się do Boga za swoją Roswitą, chcąc jej wyjed­nać wieczny spoczynek i dostęp do radości niebieskich tak dalece zatracił się w ziemskich szczegółach, że miejscem wiecznego spo­czynku i radości niebieskich okazał się w końcu jeden z paryskich hoteli. Znalazłem ratunek w prefacji, bo to modlitwa poniekąd nie­zobowiązująca, mówiłem: na wieki wieków, sursum corda, dignum etjustum - prawdziwie godnie jest i sprawiedliwie, poprzestałem na tym i spod oka obserwowałem Marię.

Do twarzy jej było z katolicką modlitwą. Wyglądała ślicznie, jak z obrazka, w swoim zamodleniu. Modlitwa wydłuża rzęsy, podkreśla brwi, rozpala policzki, dodaje czołu powagi, a szyi giętkości i wpra­wia w ruch nozdrza. Boleśnie rozkwitła twarz Marii omal nie skusiła mnie, by podjąć próbę zbliżenia, lecz modlącej się nie wolno prze­szkadzać, nie wolno jej kusić ani ulegać jej pokusom, nawet jeśli świadomość czyjegoś zainteresowania jest dla niej przyjemna i po­mocna w modlitwie.

Zsunąłem się więc z wypolerowanego kościelnego drewna i grzecznie złożyłem dłonie na bębenku, który wypychał mi bluzę. Oskar uciekł od Marii, znalazł się na kamiennych płytach, przemknął ze swoją blachą koło stacji drogi krzyżowej w lewej nawie, nie zatrzy­mał się przy świętym Antonim - wstaw się za nami - bo nie zgubili­śmy ani portmonetki, ani kluczy od mieszkania, z lewej zostawiliśmy też za sobą świętego Wojciecha z Pragi, którego zabili dawni Pruso­wie, nie ustaliśmy, przeskakiwaliśmy z płyty na płytę - wyglądały jak szachownica - aż dywan zapowiedział stopnie do bocznego ołtarza.

Musicie mi państwo uwierzyć, że w neogotyckim ceglanym ko­ściele Serca Jezusowego, a zatem i na bocznym ołtarzu w lewej na­wie, wszystko pozostało po staremu. Nagi i różowy mały Jezus w dalszym ciągu siedział na lewym udzie Najświętszej Panny, której nie nazywam Panną Marią, żeby nie pomylić jej z moją przechodzą­cą na katolicyzm Marią. Do prawego kolana Najświętszej Panny w dalszym ciągu tulił się skąpo przyodziany w czekoladowobrązową kudłatą skórę mały Chrzciciel. A ona, jak dawniej, palcem prawej ręki wskazywała na Jezusa i patrzyła przy tym na Jana.

Ale Oskar również po latach nieobecności interesował się nie tyle dziewiczą dumą macierzyńską, co raczej budową fizyczną obu chłop­ców. Jezus był mniej więcej wzrostu mojego syna Kurta w dniu jego trzecich urodzin, przerastał więc Oskara o dwa centymetry. Jan, we­dług świadectw biblijnych starszy od Nazaretańczyka, był równy ze mną. Obaj mieli tę samą przemądrzałą minę, tak dobrze znaną i mnie, permanentnemu trzylatkowi. Nic się nie zmieniło. Spoglądali z rów­nie chytrą wyższością jak przed iluś tam laty, kiedy bywałem w ko­ściele Serca Jezusowego z moją biedną mamą.

Po przykrytych dywanem stopniach w górę, ale bez introitu. Ba­dałem każdą fałdę swoją pałeczką, która miała więcej czucia niż wszystkie palce razem wzięte, sprawdzałem pomalowany gips obu nagusów, pomału, niczego nie opuszczając: uda, brzuch, ramiona, liczyłem fałdki tłuszczu, dołeczki - były to wypisz - wymaluj propor­cje Oskara, moje zdrowe ciało, moje krzepkie, z lekka otłuszczone kolana, moje krótkie, ale muskularne ręce bębnisty. I on, urwis, trzy­mał je tak samo jak ja. Siedząc na udzie Najświętszej Panny unosił ramiona i pięści, jak gdyby zamierzał uderzyć w blachę, jak gdyby to Jezus, nie Oskar, był bębnistą, jak gdyby czekał tylko na moją bla­chę, jak gdyby tym razem naprawdę chciał Najświętszej Pannie, Ja­nowi i mnie wystukać na blasze jakiś wdzięczny rytm.

Postąpiłem tak samo jak przed laty, zdjąłem bębenek z brzucha i wystawiłem Jezusa na próbę. Ostrożnie, żeby nie uszkodzić pomalowanego gipsu, wsunąłem mu biało - czerwoną blachę Oskara na ró­żowe uda, zrobiłem to jednak tylko dla własnej satysfakcji, wcale nie spodziewałem się cudu, chciałem po prostu zobaczyć plastycznie jego bezsilność; bo chociaż siedział tak i unosił pięści, chociaż był moje­go wzrostu i mojej jędrnej kompleksji, chociaż w gipsie bez żadnego zachodu pozował na owego trzylatka, którego ja udawałem z takim trudem i kosztem największych wyrzeczeń - nie mógł bębnić, mógł tylko udawać, myślał pewnie: gdybym miał, to bym mógł, masz, a jednak nie możesz, powiedziałem, pokładając się ze śmiechu wci­snąłem mu obie pałeczki między palce jak kiełbaski, między dziesięć palców - bębnij teraz, najsłodszy Jezusie, kolorowy gips zabębni w blachę, Oskar wraca po trzech stopniach, schodzi z dywanu, staje na kamiennych płytach, bębnij, mały Jezusie, Oskar cofa się jeszcze bardziej. Oddala się i śmieje się do rozpuku, bo Jezus tak sobie siedzi i nie potrafi bębnić, chociaż pewnie chce. Zacząłem już nudzić się jak mops - i wtedy on uderzył, wtedy zabębnił.

Nic się nie poruszyło, tylko on uderzył z lewej, z prawej, potem obydwiema pałeczkami naraz, radził sobie całkiem nieźle, na serio wziął się do dzieła, lubił odmianę, był równie dobry w prostych, jak i skomplikowanych rytmach, wyrzekał się jednak wszelkich sztu­czek, trzymał się ściśle blachy, nie sięgał do pieśni religijnych, nie wpadał w manierę dawnych lancknechtów, starał się imponować mi walorami czysto muzycznymi, nie pogardził też żadnym szlagierem, (zagrał między innymi to, co wówczas każdy nucił, Wszystko przemi­ja, także Liii Marien, powoli, może trochę szarpanym ruchem zwrócił ku mnie kędzierzawą głowę z niebieskimi oczyma Brońskich, uśmiechnął się dosyć zarozumiale i połączył teraz ulubione melodie Oskara w potpourri: zaczął od Szkła, szkła, szkiełka, prześliznął się po Rozkładzie godzin, chłopak tak samo jak ja wygrywał Rasputina przeciwko Goethemu, wspinał się ze mną na Wieżę Więzienną, wpeł­znął ze mną pod trybunę, łapał węgorze na portowym molo, szedł i obok mnie za zwężającą się u stóp trumną mojej biednej mamy i raz po raz, co najbardziej mnie zdumiało, właził pod cztery spódnice mojej babki Anny Koljaiczkowej.

Wtedy Oskar podszedł bliżej. Wtedy coś go przyciągnęło. Wtedy chciał dostać się na dywan, nie chciał dłużej stać na kamiennych pły­tach. Jeden stopień ołtarza, potem drugi. Wdrapałem się zatem na górę i chętnie bym zobaczył, jak on schodzi na dół. - Jezusie - wy­krztusiłem przez ściśnięte gardło - tak żeśmy się nie umawiali. Od­daj mi zaraz bębenek. Ty masz swój krzyż, to ci powinno wystar­czyć! - Nie przerywając raptownie zakończył bębnienie, z przesadną starannością skrzyżował pałeczki na blasze i bez sprzeciwu oddał mi to, co Oskar mu lekkomyślnie wypożyczył.

Miałem już bez słowa podzięki i szybko jak dziesięciu diabłów zbiec ze stopnia, byle dalej od katolicyzmu, gdy miły, choć rozkazu­jący głos dotknął mojego ramienia: - Kochasz mnie, Oskarze?

Nie odwracając się rzuciłem: - Nic mi o tym nie wiadomo.

A on tym samym głosem, ani trochę nie podniesionym: - Ko­chasz mnie, Oskarze?

Odparłem szorstko: - Przykro mi, ale nic a nic!

Wtedy ten nudziarz zagadnął mnie po raz trzeci: - Oskarze, ko­chasz mnie?

Teraz Jezus zobaczył moją twarz: - Nienawidzę cię, chłopczyku, ciebie i całego twojego kramu!

Dziwnym trafem moja obelżywa odpowiedź podsyciła triumfal­ny ton w jego głosie. Jezus uniósł palec wskazujący jak nauczycielka z powszechniaka i polecił mi: - Ty jesteś Oskar, opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół swój. Pójdź za mną!

Możecie państwo sobie wyobrazić moje oburzenie. Z wściekło­ści dostałem gęsiej skórki. Odłamałem mu gipsowy palec u nogi, ale on już ani drgnął. - Powiedz to jeszcze raz - syknął Oskar - a zdrapię ci całą farbę.

Nie padło już ani jedno słówko, pojawił się natomiast, jak zwy­kle, ów stary człowiek, który zawsze kręci się po wszystkich kościo­łach. Ukląkł przed bocznym ołtarzem w lewej nawie, ale nie zauwa­żył mnie, poczłapał dalej i był już przy świętym Wojciechu z Pragi, gdy ja potykając się zbiegłem ze stopni, z dywanu na kamienne pły­ty, nie odwracając się za siebie pognałem po szachownicy do Marii, która właśnie w sposób poprawny i zgodny z moją instrukcją przeże­gnała się po katolicku.

Wziąłem ją za rękę, zaprowadziłem do miski ze święconą wodą, w środkowej nawie, niemal już przy wejściu, kazałem jej przeżegnać się jeszcze raz patrząc w kierunku wielkiego ołtarza, sam w tym wszystkim nie brałem udziału, a gdy chciała uklęknąć, pociągnąłem ją na słońce.

Był wczesny wieczór. Robotnice ze wschodu zeszły już z nasy­pu. Za to koło dworca podmiejskiego we Wrzeszczu manewrował pociąg towarowy. Komary całymi gronami zawisły w powietrzu. Z góry rozległo się bicie dzwonów. Hałasy manewrującego pociągu wchłonęły dzwonienie. Komary nadal wisiały w gronach. Maria miała zapłakaną twarz. Oskar najchętniej zacząłby krzyczeć. Co miał po­cząć z Jezusem? Najchętniej zdałbym się na swój głos. Cóż miałem wspólnego z jego krzyżem?

Wiedziałem jednak doskonale, że mój głos był bezsilny wobec jego witraży. Niech dalej buduje swoją świątynię na ludziach, którzy nazywali się Petrus, Petri albo po wschodnioprusku Petrikeit. „Pa­miętaj, Oskar, żebyś witraże zostawił w spokoju! - szepnął szatan we mnie. - On gotów zniszczyć ci głos”. I dlatego tylko raz rzuciłem okiem w górę, przyjrzałem się takiemu neogotyckiemu witrażowe­mu oknu, potem cofnąłem wzrok, nie zaśpiewałem, nie poszedłem za nim, lecz u boku Marii podreptałem do podziemnego przejścia przy Dworcowej, przez kapiący tunel, w górę do parku na Kuźniczkach, na prawo w ulicę Marii, koło rzeźnika Wohlgemuhta, na lewo w ulicę Elzy, przez mostek na Strzyży do Nowego Rynku, gdzie wybudowali basen z wodą dla obrony przeciwlotniczej. Długa była ulica Labesa, ale w końcu doszliśmy do celu; Oskar zostawił Marię, wbiegł po dziewięćdziesięciu stopniach na strych. Wisiały tam prze­ścieradła, za prześcieradłami leżał piasek przeciwlotniczy, a za pia­skiem i wiadrami, za plikami gazet i stosami dachówek moja księga i mój zapas bębenków z czasów teatru frontowego. A w pudle po butach było kilka przepalonych, ale w dalszym ciągu gruszkowatych żarówek. Oskar wziął pierwszą z nich, rozśpiewał, wziął drugą, starł ją na szklany pył, czyściutko odciął grubszą połowę trzeciej, na czwar­tej wykaligrafował śpiewem słowo JEZUS, potem szkło i napis za­mienił w proch, chciał to powtórzyć, ale zabrakło już żarówek. Wy­czerpany opadłem na piasek przeciwlotniczy; Oskar miał jeszcze głos. Jezus miał ewentualnego naśladowcę. A Wyciskacze mieli być mo­imi pierwszymi uczniami.

WYCISKACZE

Mimo iż Oskar już choćby dlatego nie nadaje się na naśladowcę Chrystusa, że zebranie uczniów przysparza mu trudności ponad siły, ówczesne wezwanie po tych czy innych oporach znalazło we mnie posłuch, zrobiło ze mnie naśladowcę, choć nie wierzyłem w swojego poprzednika. Lecz zgodnie z zasadą: kto wątpi, ten wierzy, kto nie wierzy, wierzy najdłużej, nie udało mi się zdławić wątpliwościami małego, przeznaczonego tylko dla mnie cudu we wnętrzu kościoła Serca Jezusowego, starałem się więc nakłonić Jezusa do powtórze­nia bębenkowego koncertu.

Kilkakrotnie Oskar zachodził bez Marii do wspomnianego kościoła z wypalonej cegły. Stale wymykałem się matce Truczinskiej, która prze­cież siedziała bez ruchu na krześle i nie mogła sobie ze mną poradzić. Cóż Jezus miał mi do ofiarowania? Czemu spędzałem pół nocy w lewej nawie, pozwalałem, żeby kościelny mnie zamykał? Czemu przed lewym bocznym ołtarzem Oskar dopuszczał, by marzły mu uszy, sztywniały wszystkie członki? Bo mimo wściekłej pokory, mimo równie wściekłych bluźnierstw nie usłyszałem ani bębnienia, ani głosu Jezusa.

Misererei Nigdy w życiu tak nie szczękałem zębami, jak o pomo­cy na kamiennych płytach kościoła Serca Jezusowego. Czy jakiś bła­zen znalazłby kiedykolwiek lepszą grzechotkę niż osoba Oskara? Imitowałem odcinek frontu pełen rozrzutnych karabinów maszyno­wych, między górną i dolną szczęką miałem biuro towarzystwa ubez­pieczeń z chmarą urzędniczek i maszyn do pisania. Rozbrzmiewało to na wszystkie strony, znajdowało oddźwięk i poklask. Filary miały dreszcze, sklepienia dostawały gęsiej skórki, mój kaszel skakał na jednej nodze po szachownicy kamiennych płyt, przebywał drogę krzy­żową wstecz, w środkowej nawie unosił się w górę, wzlatywał na chór, kaszlał sześćdziesięciokrotnie - kółko Bachowskie, które nie śpiewało, które raczej ćwiczyło kaszel - a gdy już miałem nadzieję, że kaszel Oskara ukrył się w piszczałkach organów i odezwie się dopiero przy niedzielnym chorale - zakaszlał w zakrystii, po chwili na ambonie i wreszcie skonał kaszląc na tyłach wielkiego ołtarza, z plecami gimnastyka na krzyżu - i wykaszlał szybko swoją duszę. Dokonało się, kaszlał mój kaszel; a przecież nic się nie dokonało. Mały Jezus trzymał moje pałeczki sztywno i zuchwale, miał moją blachę na różowym gipsie i nie bębnił, nie potwierdził, że jestem jego naśladowcą. Oskar chciałby mieć na piśmie to narzucone mu naśladowanie Chrystusa.

Z owych czasów pozostał mi dobry czy zły zwyczaj, że zwiedza­jąc kościoły, nawet najsłynniejsze katedry, ledwie stanę na kamien­nych płytach, choćby w najlepszym zdrowiu, zanoszę się ustawicz­nym kaszlem, który odpowiednio do stylu, wysokości i szerokości budowli ma charakter gotycki albo romański, także barokowy, i po­zwala mi jeszcze po latach przywołać na bębenku Oskara echo moje­go kaszlu w bazylice w Ulm lub w Spirze. Wówczas jednak, gdy w połowie sierpnia poddawałem się działaniu zimnego jak grób ka­tolicyzmu, o turystyce i zwiedzaniu kościołów w dalekich krajach można było myśleć tylko wtedy, jeśli nosiło się mundur i brało się udział w planowych odwrotach, ewentualnie notując w prowadzo­nym dzienniczku: „Dziś wycofaliśmy się z Orvieto, fantastyczna fasada kościoła, po wojnie przyjechać z Moniką i obejrzeć dokładnie”.

Bywanie w kościele przychodziło mi łatwo, bo w domu nic mnie nie zatrzymywało. Była tam Maria. Ale Maria miała Matzeratha. Był tam mój syn Kurt. Ale nicpoń robił się coraz bardziej nieznośny, sy­pał mi piaskiem w oczy, drapał mnie, aż łamały mu się paznokcie w moim ojcowskim ciele. Mój syn pokazywał mi też parę pięści, które miały tak białe kostki, że już na sam widok tych gotowych do bicia bliźniaków krew leciała mi z nosa.

Dziwna rzecz, Matzerath zajmował się mną, co prawda niezręcz­nie, ale przecież serdecznie. Zdziwiony Oskar godził się na to, że ów dotąd mu obojętny człowiek brał go na kolana, ściskał, przyglądał się, a raz nawet pocałował, miał przy tym łzy w oczach i powiedział bardziej do siebie niż do Marii: - Nie zgodzę się i już. Nie można tak z własnym synem. Choćby nie wiem jaki był i wszyscy lekarze to samo mówili. Łatwo im pisać. Sami chyba dzieci nie mają.

Maria, która siedziała przy stole i jak co wieczór naklejała kupo­ny żywnościowe na arkusze gazetowego papieru, podniosła wzrok: - Uspokój się, Alfredzie. Zachowujesz się, jakby dla mnie znaczyło to tyle co zeszłoroczny śnieg. Ale kiedy mówią, że tak się dzisiaj robi, to już nie wiem, kto ma rację.

Matzerath wskazał palcem fortepian, na którym od śmierci mojej biednej mamy nikt już nie zagrał. - Agnieszka nigdy by tego nie zrobiła i nigdy by się nie zgodziła.

Maria rzuciła okiem na fortepian, uniosła ramiona i opuściła je, dopiero gdy zaczęła mówić: - To zrozumiałe, bo była matką i ciągle miała nadzieję, że mu się poprawi. Ale sam widzisz: nie poprawiło się, wszyscy go popychają, jak był, tak jest do niczego, ani do życia, ani do śmierci!

Czy Matzerath zaczerpnął siły z portretu Beethovena, który na­dal wisiał nad fortepianem i ponuro mierzył wzrokiem ponurego Hi­tlera?

- Nie! - krzyknął. - Nigdy! - I uderzył pięścią w stół, w wilgotne, klejące się arkusze, wziął od Marii list dyrekcji zakładu, przeczytał raz, drugi, trzeci, potem podarł list i cisnął skrawki między kupony na chleb, na tłuszcz, na artykuły spożywcze, kupony podróżne, ku­pony dla ciężko pracujących, dla najciężej pracujących i między ku­pony dla przyszłych i dla karmiących matek. Chociaż Oskar dzięki Matzerathowi nie dostał się w ręce owych lekarzy, widział odtąd i widzi nawet jeszcze dziś, ilekroć odwiedza go Maria, wspaniałą, położoną w najlepszej górskiej okolicy klinikę, w tej klinice lśniącą, nowocześnie przyjemną salę operacyjną, widzi, jak przed jej grubo obitymi drzwiami onieśmielona, lecz umie uśmiechnięta Maria od­daje mnie pierwszorzędnym lekarzom, którzy uśmiechają się rów­nież, wzbudzając zaufanie, a tymczasem za swoimi białymi, sterylizo­wanymi fartuchami trzymają pierwszorzędne, wzbudzające zaufanie, działające natychmiast strzykawki. Wszyscy więc opuścili mnie i tylko cień mojej biednej mamy, który paraliżująco padał Matzerathowi na palce, gdy chciał podpisać pismo przysłane przez Ministerstwo Zdro­wia, kilkakrotnie stanął na przeszkodzie temu, bym ja, opuszczony, opuścił ten świat.

Oskar nie chciałby być niewdzięczny. Pozostał mi jeszcze mój bębenek. Pozostał mi także mój głos, który państwu, znającym wszyst­kie moje zwycięstwa nad szkłem, nie ma niczego nowego do zaofia­rowania i który tych z państwa, co lubią odmianę, może znudzić - dla mnie jednak głos Oskara ponad bębenkiem był wiecznie żywym dowodem mojego istnienia; bo póki rozśpiewywałem, poty istnia­łem, póki mój wycelowany oddech pozbawiał szkło oddechu, poty było jeszcze życie we mnie.

Oskar dużo wówczas śpiewał. Rozpaczliwie dużo. Zawsze ile­kroć o późnej godzinie wychodziłem z kościoła Serca Jezusowego, rozśpiewywałem coś po drodze. Idąc do domu nawet nie szukałem specjalnie, zabierałem się do źle zaciemnionego pokoju na mansar­dzie albo zamalowanej na niebiesko, tlącej się zgodnie z przeciwlot­niczymi przepisami latarni ulicznej. Wracając z kościoła za każdym razem wybierałem inną drogę. Jednego dnia przez Antona Möllera dochodził Oskar do ulicy Marii. Innego szedł Uphagena, wokół Conradinum, rozbił z brzękiem oszklone drzwi szkoły i przez Kolonię dotarł do placu Maksa Halbego. Gdy któregoś z ostatnich dni sierp­nia przyszedłem za późno i wrota kościoła zastałem zamknięte, zdecydowałem się na dłuższą drogę okrężną, żeby dać upust swojej wście­kłości. Pobiegłem Dworcową pod górę, uśmiercając co trzecią latar­nię, za Pałacem Filmowym skręciłem w prawo w Adolfa Hitlera, zo­stawiłem w spokoju okna koszar piechoty po lewej, wyładowałem natomiast złość na nadjeżdżającym z Oliwy, prawie pustym tramwa­ju, którego lewy bok ogołociłem ze wszystkich ponuro zaciemnio­nych szyb.

Oskar nie zwrócił prawie uwagi na rezultat, nie patrzył, jak tram­waj zapiszczał i zahamował, jak ludzie wysiedli, złorzeczyli i znowu wsiedli, szukał deseru dla swojej wściekłości, smakołyku w owych tak ubogich w smakołyki czasach, i w swoich sznurowanych butach zatrzymał się dopiero, gdy zaszedł na najdalszy skraj przedmieścia Wrzeszcza, koło stolarni Berendta, i mając przed sobą ciągnące się daleko baraki lotniska zobaczył w blasku księżyca główny gmach fabryki czekolady Baltic.

Moja wściekłość nie była już jednak tak wielka, żebym musiał od razu przedstawić się fabryce w od dawna wypróbowany sposób. Nie spieszyłem się, przeliczyłem policzone przez księżyc szyby, dosze­dłem do tego samego wyniku co on, mógłbym teraz zacząć się przed­stawiać, najpierw jednak chciałem się dowiedzieć, o co chodziło wyrostkom, którzy szli za mną od Strzyży Górnej, przypuszczalnie już od kasztanów na Dworcowej. Sześciu lub siedmiu stało przed budką lub w budce na przystanku przy Dobromierskiej. Pięciu dal­szych można było dojrzeć za pierwszymi drzewami szosy sopockiej.

Chciałem już odłożyć wizytę w fabryce czekolady, zejść chłopa­kom z oczu i nadkładając drogi przez most kolejowy, wzdłuż lotniska, przez ogródki działkowe, przemknąć się do browaru przy Kuźniczkach, gdy i z mostu Oskar usłyszał ich zestrojone, porozumiewaw­cze gwizdy. Nie było już wątpliwości: koncentracja dotyczyła mnie.

W takich sytuacjach, w tak krótkim czasie, gdy rozpoznało się prześladowców, ale nagonka jeszcze się nie rozpoczęła, człowiek szeroko i smakowicie wylicza ostatnie możliwości ratunku: Oskar mógłby głośnym krzykiem wołać mamusię i tatusia. W ten sposób ściągnąłbym jeśli nie wszystkich, to przynajmniej jakiegoś policjan­ta. Przy mojej posturze dorośli na pewno wzięliby mnie w obronę, ja jednak - z konsekwencją, na jaką Oskar umiał niekiedy się zdobyć - odrzuciłem pomoc wyrośniętych przechodniów, interwencję policjan­ta, dręczony ciekawością i pewnością siebie, chciałem zaryzykować, zrobiłem rzecz najgłupszą: szukałem dziury w wysmarowanym smołą płocie okalającym teren fabryki, nie znalazłem, widziałem, jak wy­rostki wychodzą z budki na przystanku, z cienia drzew szosy sopockiej, Oskar podążał dalej wzdłuż płotu, teraz i oni zeszli z mostu, a w płocie z desek w dalszym ciągu nie było dziury, nie szli szybko, raczej spacerkiem, pojedynczo, Oskar mógł jeszcze chwilę szukać, dali mi akurat tyle czasu, ile potrzeba, żeby znaleźć dziurę w płocie, ale gdy w końcu w jednym miejscu brakowało deski i ja. rozdziera­jąc gdzieś ubranie, przecisnąłem się przez szczelinę, po drugiej stro­nie płotu stanęło naprzeciw mnie czterech chłopaków w wiatrów­kach, z łapami w kieszeniach narciarskich spodni.

Ponieważ natychmiast zrozumiałem bezwyjściowość mojej sytu­acji, poszukałem najpierw owego miejsca, które rozdarłem sobie prze­ciskając się przez dziurę w płocie. Znajdowało się w spodniach, z prawej strony. Dwoma rozstawionymi palcami zmierzyłem rozdar­cie, przekonałem się, że jest irytująco duże, ale udałem obojętność i wreszcie spojrzałem w górę czekając, aż wszystkie chłopaki z przy­stanku, z szosy i z mostu przelazły przez płot; bo dziura była dla nich za mała.

Wydarzyło się to w ostatnich dniach sierpnia. Księżyc co pewien czas chował się za chmurą. Naliczyłem około dwudziestu chłopa­ków. Najmłodsi po czternaście, najstarsi po szesnaście, prawie sie­demnaście lat. W dziewięćset czterdziestym czwartym mieliśmy cie­płe, suche lato. Czterech spośród większych łobuziaków nosiło mundury służby pomocniczej lotnictwa. Pamiętam, że w dziewięćset czterdziestym czwartym mieliśmy urodzaj na wiśnie. Stali grupkami wokół Oskara, rozmawiali półgłosem, posługiwali się żargonem, któ­rego nie starałem się wcale zrozumieć. Nosili też dziwaczne prze­zwiska, których tylko mniejszą część zapamiętałem. I tak może pięt­nastoletni pętak o lekko przesłoniętych sarnich oczach nazywał się Cykoria, a czasem Galareta. Na jego sąsiada wołali Putto. Najmniej­szego, ale na pewno nie najmłodszego łobuziaka, który seplenił i miał wysuniętą górną wargę, nazywali Psujem. Na jednego ze służby po­mocniczej mówili Mister, na innego bardzo trafnie Wymoczek, były też imiona historyczne: Lwie Serce, jakiś gołowąs nazywał się Sinobrody, słyszałem dobrze mi znane imiona jak Totila i Tej a, a nawet, co już było zuchwalstwem, Belizariusz i Narses; Störtebekerowi, który chodził w prawdziwym, mocno sfatygowanym welurowym kapeluszu i przydługim nieprzemakalnym płaszczu, przyjrzałem się uważnie: mimo swoich szesnastu latek był przywódcą całej kom­panii.

Nie zwracali na Oskara uwagi, chcieli pewnie, żeby skruszał, więc na pół rozbawiony, na pół rozeźlony na siebie, że dałem się wciągnąć w tę oczywistą szczeniacką romantykę, usiadłem, bo nogi mnie boląły, na bębenku, patrzyłem na księżyc niemal już w pełni i próbowa­łem wysłać część swoich myśli do kościoła Serca Jezusowego.

Może by dzisiaj zabębnił, może by powiedział słówko. A ja sie­działem na podwórzu fabryki czekolady Baltic, zabawiałem się z chłopakami w rycerzy i zbójców. Może czekał na mnie, może miał zamiar po krótkim intermezzo na bębenku ponownie otworzyć usta, żeby wytłumaczyć mi naśladowanie Chrystusa, był teraz rozczaro­wany, że nie przyszedłem, na pewno butnie uniósł brwi. Co Jezus pomyślałby o tych chłopakach? Co Oskar, jego sobowtór, sukcesor i namiestnik, miał począć z tą zgrają? Czy słowami Jezusa: „Pozwól­cie dziatkom przyjść do mnie!” mógł się zwrócić do wyrostków, któ­rzy nazywali się Putto, Cykoria, Sinobrody, Psuj i Störtebeker? Störtebeker zbliżył się. Przy nim Psuj, jego prawa ręka. Störtebeker: - Wstawaj!

Oskar błądził jeszcze oczyma wokół księżyca, myślami wokół bocznego ołtarza w lewej nawie, nie wstał, a Psuj, na znak Störtebekera wykopnął mi bębenek spod siedzenia.

Gdy wstałem, wziąłem blachę i żeby ją lepiej zabezpieczyć przed dalszymi uszkodzeniami, schowałem pod bluzę.

Ładny chłopak ten Störtebeker, pomyślał Oskar. Oczy osadzone trochę za głęboko i za blisko siebie, ale usta inteligentne i żywe.

- Skąd idziesz?

Oho, zacznie się wypytywanie, powiedziałem sobie, a ponieważ nie spodobało mi się to przywitanie, ponownie uchwyciłem się tar­czy księżyca, wyobraziłem sobie księżyc - on przecież wszystko zniesie - jako bębenek i uśmiechnąłem się ze swojej nie zobowiązu­jącej manii wielkości.

- Drań zęby szczerzy, Störtebeker.

Psuj przypatrzył mi się, zaproponował swojemu szefowi czyn­ność, którą nazwał „wyciskaniem”. Pozostali w tyle, pryszczaty Lwie Serce, Mister, Cykoria i Putto, też byli za wyciskaniem.

Błądząc w dalszym ciągu wokół księżyca, przeliterowałem wycis­kanie. Jakie to ładne słówko, ale z pewnością nic przyjemnego.

- O wyciskaniu ja tu decyduję! - przerwał Störtebeker mamrota­nie swojej bandy, potem znów zwrócił się do mnie: - Widzieliśmy cię nieraz na Dworcowej. Coś tam robił? Skąd idziesz?

Dwa pytania równocześnie. Przynajmniej na jedno musiał Oskar jednak odpowiedzieć, jeśli chciał pozostać panem sytuacji. Toteż oderwałem wzrok od księżyca, spojrzałem na Störtebekera niebie­skimi, wymownymi oczami i powiedziałem spokojnie: - Idę z ko­ścioła.

Trochę mamrotania za plecami Störtebekera w nieprzemakalnym płaszczu. Uzupełniali moją odpowiedź. Psuj wyjaśnił, że miałem na myśli kościół Serca Jezusowego.

- Jak się nazywasz?

To pytanie musiało paść. Tkwiło w samej naturze spotkania. Stawianie tego pytania zajmuje istotne miejsce w ludzkiej konwersacji. Z odpowiadania na to pytanie żyją dłuższe i krótsze sztuki teatralne, I także opery - patrz Lohengrin.

Zaczekałem na światło księżyca między dwiema chmurami, chciałem, żeby ów blask w moich niebieskich oczach podziałał na Störte­bekera choćby przez tyle czasu, ile zajęłoby przełknięcie trzech ły­żek zupy, i powiedziałem potem, nazwałem się, byłem zazdrosny o działanie tego słowa - bo imię Oskar skwitowaliby co najwyżej śmiechem — i Oskar powiedział: - Nazywam się Jezus.

Po tym przyznaniu się zapadła dłuższa cisza, aż Psuj wyseplenił:

- Trzeba mu jednak zrobić wyciskanie, szefie.

Nie tylko Psuj był za wyciskaniem. Störtebeker pstrykając palcami zezwolił na tę operację, a Psuj złapał mnie, wcisnął mi swoje kłyk­cie w prawe ramię, poruszał nimi sucho, szybko, gorąco i boleśnie, póki Störtebeker ponownie, tym razem nakazując przerwać, nie pstryknął palcami - a więc to było wyciskanie!

- No, więc jak się nazywasz? - Szef w welurowym kapeluszu udawał znudzenie, zrobił prawą ręką taki ruch, jakby chciał uderzyć (sierpowym - przy czym zsunął mu się przydługi rękaw nieprzema­kalnego płaszcza - ukazał w świetle księżyca swój zegarek i szepnął nie patrząc na mnie:

- Minuta do namysłu. Potem Störtebeker powie: fajerant.

Bądź co bądź przez minutę Oskar mógł bezkarnie przyglądać się księżycowi, szukać wybiegów w jego kraterach i podawać w wątpli­wość podjętą kiedyś decyzję naśladowania Chrystusa. Ponieważ nie I podobało mi się słówko „fajerant”, a ponadto w żadnym wypadku I nie chciałem dopuścić, żeby chłopaki dyrygowali mną z zegarkiem w ręku, po mniej więcej trzydziestu pięciu sekundach Oskar powie­dział: - Jestem Jezus.

Nastąpiła teraz rzecz efektowna, choć bynajmniej nie zainscenizowana przeze mnie. Tuż po moim powtórnym przyznaniu się do naśladowania Chrystusa, zanim Störtebeker zdążył pstryknąć palca­mi, a Psuj wziąć się za wyciskanie - ogłoszono alarm lotniczy.

Oskar powiedział: „Jezus”, zaczerpnął tchu, a na potwierdzenie moich słów zawyły jedna po drugiej syreny pobliskiego lotniska, syrena na głównym budynku koszar piechoty w Strzyży Górnej, syrena z dachu stojącej pod wrzeszczańskim lasem szkoły Horsta Wessela, syrena na domu towarowym Sternfelda i z bardzo daleka, od strony Alei Hindenburga, syrena Wyższej Szkoły Technicznej. Trze­ba było czasu, żeby wszystkie syreny przedmieścia wyjąc długo i natarczywie podchwyciły niczym archaniołowie obwieszczoną prze­ze mnie dobrą nowinę, żeby sprawiły, iż noc wezbrała i opadła, iż zamigotały i zerwały się sny, żeby wpełzły w ucho śpiochów i na­piętnowały księżyc, który świecił niewzruszenie, jako ciało niebie­skie uchylające się od zaciemnienia.

Podczas gdy Oskar powitał alarm lotniczy jak sojusznika, Störtebekera syreny wytrąciły z równowagi. Dla części jego bandy alarm był bezpośrednim i służbowym wezwaniem. Toteż musiał czterech chłopaków ze służby pomocniczej odesłać przez płot do ich baterii, na pozycje osiemdziesiątek ósemek między zajezdnią tramwajową a lotniskiem. Trzej jego ludzie, wśród nich Belizariusz, mieli dyżur przeciwlotniczy w Conradinum, więc też musieli natychmiast odejść. Resztę, może piętnastu chłopaków, zatrzymał przy sobie, a ponieważ na niebie nic się nie działo, podjął na nowo przesłuchanie: - A za­tem, jeśli dobrześmy zrozumieli, jesteś Jezus. Mniejsza z tym. Inne pytanie: Jak ty to robisz z latarniami i szybami? Tylko bez wykrętów, wiemy wszystko!

Nieprawda, nic nie wiedzieli. Co najwyżej zaobserwowali ten czy ów sukces mojego głosu. Oskar nakazał sobie pobłażliwość dla tych wyrostków, których w dzisiejszych czasach nazwano by krótko i wezłowato chuliganami. Starałem się usprawiedliwić ich bezpośred­nie i po części niezręczne dążenie do celu, zdobyłem się na łagodny obiektywizm. A więc to byli osławieni Wyciskacze, o których od kilku tygodni mówiło całe miasto; banda młodzieżowa, za którą uga­niała się policja kryminalna i liczne jednostki służby patrolowej Hi­tlerjugend. Jak wyszło później na jaw: gimnazjaliści z Conradinum, ze szkół Świętego Piotra i Horsta Wessela. Była też druga grupa ban­dy Wyciskaczy w Nowym Porcie, która, choć kierowana przez gim­nazjalistów, w dwóch trzecich składała się z terminatorów ze stoczni Schichaua i fabryki wagonów. Obie grupy rzadko podejmowały wspólne akcje, właściwie tylko wtedy, gdy wyruszając z ulicy Schi­chaua przeczesywały park Steffensa i nocną Aleję Hindenburga urzą­dzając łapanki na aktywistki Związku Dziewcząt Niemieckich, które po wieczornym szkoleniu wracały ze schroniska młodzieżowego na Biskupiej Górce. Unikano zatargów między grupami, rozgraniczono dokładnie tereny działania i Störtebeker widział w przywódcy z No­wego Portu raczej przyjaciela niż rywala. Wyciskacze walczyli przeciwko wszystkim. Plądrowali biura Hitlerjugend, polowali na odzna­czenia i dystynkcje urlopowiczów z frontu, którzy zabawiali się w parkach ze swoimi dziewczynami, kradli broń, amunicję i benzynę przy pomocy swoich chłopaków z baterii przeciwlotniczych i od sa­mego początku planowali wielki napad na urząd gospodarczy.

Nic jeszcze nie wiedząc o organizacji i planach Wyciskaczy, Oskar, któremu wtedy dokuczała bardzo samotność i opuszczenie, w gronie wyrostków poczuł się swojsko i bezpiecznie. W duchu sprzymierzy­łem się już z tymi chłopakami, nie przejmowałem się zbyt dużą róż­nicą wieku - ja zbliżałem się do dwudziestki - i mówiłem sobie: czemu nie miałbyś im zademonstrować próbki swojego kunsztu? Chłopcy są zawsze żądni wiedzy. Ty też miałeś kiedyś piętnaście i szesnaście lat. Daj im przykład, pokaż im coś. Będą cię podziwiali, może od tej chwili będą cię słuchali. Z niejednego pieca jadłeś chleb i możesz to wykorzystać, pójdź już teraz za swoim powołaniem, zbierz uczniów i rozpocznij naśladowanie Chrystusa.

Störtebeker wyczuł chyba, że moje zamyślenie jest w pełni uza­sadnione. Nie przynaglał mnie i byłem mu za to wdzięczny. Koniec sierpnia. Księżycowa noc, niebo lekko zachmurzone. Alarm lotni­czy. Dwa, trzy reflektory na wybrzeżu. Prawdopodobnie samolot roz­poznawczy. W tych dniach został ewakuowany Paryż. Naprzeciwko mnie wielookienny gmach fabryki czekolady Baltic. Po długim mar­szu grupa armii „Środek” zatrzymała się na Wiśle. Zapewne Baltic nie pracował już dla handlu detalicznego, tylko produkował czekola­dę dla lotnictwa. Oskar musiał więc też oswoić się z wyobrażeniem, że żołnierze generała Pattona przechadzali się teraz w swoich amery­kańskich mundurach pod wieżą Eiffla. Było to dla mnie bolesne - i Oskar uniósł pałeczkę. Tyle godzin spędzonych z Roswitą. Störte­beker dostrzegł mój gest i za pałeczką skierował wzrok ku fabryce czekolady. Podczas gdy na Pacyfiku w biały dzień oczyszczano ja­kąś wysepkę z Japończyków, tutaj światło księżyca kładło się we wszystkich oknach fabryki naraz. I Oskar powiedział do wszystkich, którzy chcieli tego słuchać: - Jezus rozśpiewa teraz szkło.

Jeszcze zanim załatwiłem pierwsze trzy szyby, wysoko nad gło­wą pochwyciłem brzęczenie muchy. Podczas gdy dwie dalsze szyby pozbywały się księżycowego światła, pomyślałem: to umierająca mucha brzęczy tak głośno. Potem zamalowałem swoim głosem na czarno pozostałe wnęki okienne najwyższego piętra fabryki i prze­konałem się o anemii licznych reflektorów, zanim z wielu okien fa­brycznych środkowego i najniższego piętra usunąłem odblask świa­teł, które pochodziły chyba z baterii koło obozu „Narvik”. Najpierw odezwały się baterie nadbrzeżne, potem ja wykończyłem środkowe piętro. Po chwili zezwolenie na prowadzenie ognia otrzymały bate­rie ze Starych Szkotów, Polanek i Młynisk. Poszły trzy okna na par­terze - i płasko nad fabryką poszły trzy nocne myśliwce, które wy­startowały z lotniska. Nie uporałem się jeszcze z parterem, gdy zamilkła artyleria przeciwlotnicza pozostawiając nocnym myśliwcom zestrzelenie czteromotorowego bombowca dalekiego zasięgu, który nad Oliwą został uczczony jednocześnie przez trzy reflektory.

Z początku Oskar żywił jeszcze obawy, że równoczesność jego popisów z efektownymi wysiłkami artylerii przeciwlotniczej mogła­by rozproszyć, a może nawet odciągnąć uwagę chłopaków od fabry­ki i skierować ku nocnemu niebu.

Tym bardziej byłem zdumiony, gdy po zakończeniu dzieła cała banda w dalszym ciągu wpatrywała się w ogołoconą z szyb fabrykę czekolady. Nawet gdy z niedalekiej Dobromierskiej doleciały okrzy­ki radości i brawa jak w teatrze, bo bombowiec dostał, bo płonąc, dając ludziom uciechę, nie tyle wylądował, co spadł na Jaśkowy Las, jedynie paru członków bandy, wśród nich Putto, oderwało się od powybijanych okien fabryki. Lecz ani Störtebeker, ani Psuj, o któ­rych mi właśnie chodziło, nie zwrócili najmniejszej uwagi na zestrze­lony samolot.

Potem znów był już na niebie tylko księżyc i gwiezdna drobnica. Nocne myśliwce wylądowały. Z bardzo daleka odezwała się straż pożarna. Wtedy Störtebeker odwrócił się, pokazał mi swoje zawsze pogardliwie wydęte usta, zrobił ów ruch, jakby chciał uderzyć sier­powym, po którym spod przydługiego rękawa nieprzemakalnego płaszcza wyjrzał zegarek, zdjął zegarek, wręczył mi bez słowa, ale ciężko dysząc, chciał coś powiedzieć, musiał jednak przeczekać za­jęte odwoływaniem alarmu syreny, zanim przy aplauzie swoich ludzi mógł mi oświadczyć: dobrze, Jezusie. Jak chcesz, to cię przyjmiemy i będziesz jednym z nas. Jesteśmy Wyciskacze, jeśli to ci coś mówi.

Oskar zważył zegarek w dłoni, podarował dość wyszukaną rzecz ze świecącymi wskazówkami i godziną zero dwadzieścia trzy temu szczeniakowi Psujowi. Ten spojrzał pytająco na swojego szefa. Störtebeker przyzwolił skinieniem głowy. A Oskar, szykując bębenek na drogę do domu, powiedział: - Jezus was poprowadzi. Pójdźcie ze mną!

JASEŁKA

Dużo wtedy mówiono o cudownych broniach i ostatecznym zwy­cięstwie. My, Wyciskacze, nie mówiliśmy ani o jednym, ani o dru­gim, mieliśmy jednak cudowną broń.

Gdy Oskar objął kierownictwo bandy liczącej trzydziestu do czter­dziestu członków, kazałem najpierw Störtebekerowi przedstawić so­bie szefa grupy Nowy Port. Moorkähne, kulejący siedemnastolatek, syn wyższego urzędnika kapitanatu portu, z racji swojego kalectwa - prawą nogę miał o dwa centymetry krótszą od lewej - nie został po­wołany ani do służby pomocniczej lotnictwa, ani do wojska. Chociaż Moorkähne świadomie i ostentacyjnie obnosił swoje kalectwo, był nieśmiały i mówił cicho. Młody człowiek uśmiechający się zawsze z pewnym zakłopotaniem uchodził za najlepszego ucznia ostatniej klasy Conradinum i miał - pod warunkiem, że armia rosyjska nie wniesie sprzeciwu - wszelkie szansę, by zdać maturę z odznacze­niem; Moorkähne chciał studiować filozofię.

Podobnie jak Störtebeker, tak i kulas bez zastrzeżeń uznał we mnie Jezusa, który prowadził Wyciskaczy. Na samym początku Oskar pole­cił obydwu pokazać sobie magazyn i kasę, bo obie grupy gromadziły plony swoich łupieskich wypraw w tej samej piwnicy. Znajdowała się ona, sucha i obszerna, w zacisznej, wytwornej wrzeszczańskiej willi w Jaśkowej Dolinie. Rodzice Putta, którzy nazywali się von Puttkamer, zamieszkiwali obrośniętą rozmaitymi pnączami posia­dłość, oddzieloną od ulicy łagodnie wznoszącą się łąką - to znaczy, pan von Puttkamer, pomorsko - polsko - pruskiego pochodzenia, prze­bywał w pięknej Francji, dowodził dywizją, był kawalerem Krzyża Rycerskiego; pani Elisabeth von Puttkamer była chorowita, już od miesięcy bawiła w Górnej Bawarii; tam miała wrócić do zdrowia. Wolfgang von Puttkamer, na którego Wyciskacze wołali Putto, za­władnął willą; bo owej starej, przygłuchej służącej, która w położo­nych wyżej pomieszczeniach troszczyła się o młodego pana, nie wi­dzieliśmy nigdy, gdyż do piwnicy wchodziliśmy przez pralnię.

W magazynie piętrzyły się puszki konserw, wyroby tytoniowe i liczne bele spadochronowego jedwabiu. Na jednej z półek wisiały dwa tuziny zegarów służbowych Wehrmachtu, które Putto na rozkaz Störtebekera musiał stale nakręcać i regulować. Musiał też czyścić dwa pistolety maszynowe, karabin automatyczny i zwykłe spluwy. Pokazano mi pancerzownicę, amunicję do kaemu i dwadzieścia pięć ręcznych granatów. Wszystko to wraz z pokaźną liczbą kanistrów benzyny przeznaczone było na zdobycie szturmem urzędu gospo­darczego. Toteż pierwszy rozkaz Oskara, który wydałem jako Jezus, brzmiał: - Broń i benzynę zakopać w ogrodzie. Iglice oddać Jezuso­wi. Nasza broń jest innego rodzaju!

Gdy pokazali mi skrzynkę po cygarach pełną zrabowanych orde­rów i medali, pozwoliłem im z uśmiechem zatrzymać odznaczenia. Powinienem był jednak odebrać chłopakom spadochroniarskie noże. Użyli później tego żelaza, które przecież samo lgnęło do ręki i aż prosiło się, by go użyć.

Potem przynieśli mi kasę. Oskar kazał przeliczyć, sam też przeli­czył dla sprawdzenia i polecił zanotować stan kasy: dwa tysiące czte­rysta dwadzieścia marek. Było to w początkach września dziewięć­set czterdziestego czwartego. A gdy w połowie stycznia dziewięćset czterdziestego piątego Koniew i Żuków przerwali front na Wiśle, poczuliśmy się zmuszeni poświęcić naszą kasę w piwnicznym maga­zynie. Putto złożył zeznanie, a na stole sądu okręgowego znalazło się w banknotach i w bilonie trzydzieści sześć tysięcy marek.

Zgodnie z moją naturą w czasie akcji Oskar trzymał się w cieniu. Za dnia najczęściej sam, a jeśli w towarzystwie, to tylko ze Störtebekerem, wyszukiwałem korzystny cel dla nocnego przedsięwzięcia, pozostawiałem potem organizację Störtebekerowi albo Moorkähne­mu i nie ruszając się z mieszkania matki Truczinskiej, z okna sypial­ni, o późnej godzinie, rozśpiewywałem - teraz wymieniam tę naszą cudowną broń - dalekosiężniej niż kiedykolwiek przedtem, partero­we okna wielu biur partyjnych, wychodzące na podwórze okna dru­karni, w której drukowano kartki żywnościowe, a raz, wbrew sobie ulegając prośbom, kuchenne okna prywatnego mieszkania pewnego profesora, na którym chłopaki chciały się zemścić.

Było to już w listopadzie. V1 i V2 latały na Anglię, a ja śpiewając przez cały Wrzeszcz, podążając zadrzewioną Aleją Hindenburga, przeskakując Dworzec Główny, Stare i Główne Miasto, odnalazłem ulicę Rzeźnicką i muzeum, kazałem chłopakom włamać się i odszu­kać Niobe, drewnianą rzeźbę dziobową.

Nie znaleźli jej. W pokoju obok siedziała nieruchomo na krześle matka Truczinska i potrząsała głową, miała ze mną coś niecoś wspól­nego; bo gdy Oskar śpiewał dalekosiężnie, ona dalekosiężnie myśla­ła, szukała na niebie swojego syna Herberta, na środkowym odcinku frontu swojego syna Fritza. Także swojej najstarszej córki Gusty, która w początku dziewięćset czterdziestego czwartego wyszła za mąż i wyjechała do Nadrenii, musiała szukać w dalekim Düsseldorfie, gdyż tam miał mieszkanie starszy kelner Köster, przebywał jednak w Kurlandii; Guście wolno było zatrzymać go i poznawać zaledwie przez czternaście dni urlopu.

Były to spokojne wieczory. Oskar siedział u stóp matki Truczinskiej, improwizował trochę na swoim bębenku, brał sobie z piecyka pieczone jabłko, z pomarszczonym owocem starych kobiet i małych dzieci znikał w ciemnej sypialni, podnosił papier zaciemnienia, uchylał okna, wpuszczał do środka trochę mrozu i nocy i wysyłał swój wy­mierzony, dalekosiężny śpiew, nie opiewał jednak żadnej z drżących gwiazd, nie miał czego szukać na Mlecznej Drodze, brał na cel Plac Zimowy, tam jednak chodziło mu nie o gmach radia, tylko o budynek naprzeciwko, w którym ciągnął się długi szereg drzwi prowadzących do lokali biurowych okręgowego kierownictwa Hitlerjugend.

Moja praca przy dobrej pogodzie nie trwała nawet minuty. Przez ten czas pieczone jabłko stygło nieco przy otwartym oknie. Żując wracałem do matki Truczinskiej i bębenka, kładłem się niebawem do łóżka i mogłem być pewien, że gdy Oskar spał, Wyciskacze w imię Jezusa rabowali kasy partyjne, kartki żywnościowe i, co było waż­niejsze, urzędowe pieczątki, drukowane formularze albo listę człon­ków służby patrolowej Hitlerjugend.

Pobłażliwie pozwalałem Störtebekerowi i Moorkähnemu wypra­wiać różne głupstwa ze sfałszowanymi legitymacjami. Największym wrogiem bandy była służba patrolowa. Zostawiłem im więc wolną rękę, mogli łapać swoich przeciwników, urządzać im wyciskanie, a nawet - jak to nazywał i robił Psuj - polerowanie jaj.

Od tych imprez, które oznaczały tylko przygrywkę i nie zdradza­ły jeszcze niczego z moich właściwych planów, i tak trzymałem się z dala, toteż nie mogę zaręczyć, czy to właśnie Wyciskacze we wrze­śniu dziewięćset czterdziestego czwartego spętali dwóch wyższych funkcjonariuszy służby patrolowej, wśród nich znienawidzonego Helmuta Neitberga, i utopili w Motławie powyżej Krowiego Mostu.

Temu, jakoby istniały - jak później mówiono — powiązania mię­dzy bandą Wyciskaczy a Piratami Spod Znaku Szarotki z Kolonii nad Renem, jakoby mieli na nas wpływ, a nawet kierowali naszymi akcjami polscy partyzanci z Borów Tucholskich, ja, który podwój­nie, jako Oskar i jako Jezus, przewodziłem bandzie, muszę zaprze­czyć i włożyć to między bajki.

Na procesie pomawiano nas także o kontakty z zamachowcami i spiskowcami z dwudziestego lipca, ponieważ ojciec Putta, August von Puttkamer, był bliskim przyjacielem marszałka Rommla i popeł­nił samobójstwo. Putto, który przez całą wojnę widział ojca może cztery albo pięć razy, przelotnie i z coraz to innymi dystynkcjami, dopiero na naszym procesie dowiedział się o tej w gruncie rzeczy obojętnej nam oficerskiej historii i płakał tak żałośnie i bezwstydnie, że Psuj, jego sąsiad, na oczach sędziów musiał zrobić mu wyciska­nie.

Tylko raz w ciągu naszej działalności nawiązali z nami kontakt dorośli. Robotnicy stoczniowi - jak się od razu domyśliłem, o za­barwieniu komunistycznym - próbowali przez naszych terminato­rów zdobyć wpływy i wciągnąć nas do czerwonego podziemia. Ter­minatorzy byli nawet nie od tego. Gimnazjaliści natomiast odrzucali wszelkie tendencje polityczne. Mister ze służby pomocniczej lot­nictwa, cynik i teoretyk bandy Wyciskaczy, na jednym z zebrań bandy sformułował swój pogląd w tej sprawie: - Nie mamy nic wspólne­go z żadnymi partiami, walczymy przeciwko naszym rodzicom i wszystkim innym dorosłym; obojętne, za czym są albo przeciw czemu.

Choć Mister wyraził się z grubą przesadą, zgodzili się z nim wszy­scy gimnazjaliści; doszło do rozbicia bandy. Terminatorzy od Schi­chaua - czego bardzo żałowałem, bo chłopcy byli naprawdę dzielni - założyli własny związek, nadal jednak, wbrew sprzeciwom Störtebekera i Moorkähnego, uważali się za bandę Wyciskaczy. Na proce­sie - bo ich szajka wpadła równocześnie z naszą - oskarżano ich o podpalenie na terenie stoczni bazy okrętów podwodnych. Ponad stu mechaników okrętowych i podchorążych marynarki, którzy znaj­dowali się na przeszkoleniu, zginęło wtedy w okropny sposób. Pożar wybuchł na pokładzie i uniemożliwił śpiącym pod pokładem mary­narzom opuszczenie pomieszczeń dla załogi, a gdy zaledwie osiem­nastoletni podchorążowie chcieli skakać przez iluminatory do wody, która obiecywała ratunek, uwieźli w nich biodrami, od tyłu ogarnął ich szybko rozprzestrzeniający się ogień i trzeba ich było powystrze­lać z motorowych barkasów, bo za głośno i za długo krzyczeli.

Myśmy nie podłożyli ognia. Może zrobili to terminatorzy ze stocz­ni Schichaua, a może też ludzie z grupy Westerland. Wyciskacze nie byli podpalaczami, chociaż ja, ich duchowy opiekun, mógłbym odzie­dziczyć po dziadku piromańskie skłonności.

Dobrze pamiętam montera, który został przeniesiony z Zakładów Niemieckich w Kilonii do stoczni Schichaua i odwiedził nas na krót­ko przed rozbiciem bandy Wyciskaczy. Erich i Horst Pietzgerowie, synowie sztauera, przyprowadzili go do naszej piwnicy w willi Puttkamerów. Monter uważnie obejrzał nasz magazyn, zauważył brak użytecznej broni, zdobył się na powściągliwą pochwałę, a gdy zapy­tał o szefa bandy i Störtebeker natychmiast, Moorkähne z ociąganiem wskazali na mnie, wybuchnął nie milknącym i tak aroganckim śmiechem, że niewiele brakowało, a na życzenie Oskara Wyciskacze daliby mu za swoje.

- Co to za karzeł? - powiedział do Moorkähnego i przez ramię wskazał palcem na mnie.

Zanim Moorkähne, który uśmiechał się z pewnym zakłopotaniem, zdążył odpowiedzieć, Störtebeker oświadczył zatrważająco spokoj­nie: - To jest nasz Jezus.

Monter, który nazywał się Walter, nie mógł strawić tego słówka i pozwolił sobie w naszej siedzibie na wybuch gniewu: - Powiedz­cie, czy u was politycznie wszystko gra, czy też jesteście ministranci i szykujecie jasełka na Boże Narodzenie?

Störtebeker otworzył drzwi piwnicy, dał znak Psuj owi, wystrzelił z rękawa ostrzem spadochroniarskiego noża i powiedział raczej do bandy niż do montera: - Jesteśmy ministranci i szykujemy jasełka na Boże Narodzenie.

Panu monterowi nie stało się jednak nic złego. Zawiązano mu oczy i wyprowadzono z willi. Wkrótce potem zostaliśmy sami, bo terminatorzy ze stoczni Schichaua odbili się od nas, założyli pod kie­runkiem montera własny związek i jestem pewien, że to oni podpalili bazę okrętów podwodnych.

Störtebeker udzielił właściwej odpowiedzi, zgodnej z moimi za­miarami. Polityka nas nie interesowała, a odkąd zastraszona służba patrolowa Hitlerjugend prawie nie wysadzała nosa ze swoich lokali i co najwyżej sprawdzała na Dworcu Głównym dokumenty młodych, lekko prowadzących się dziewcząt, zaczęliśmy przenosić się ze swo­ją działalnością do kościołów i według słów ultralewicowego mon­tera szykować jasełka.

Najpierw należało znaleźć kogoś na miejsce odbitych nam, a tak dzielnych terminatorów od Schichaua. W końcu października Störte­beker zaprzysiągł dwóch ministrantów z kościoła Serca Jezusowego, braci Feliksa i Paula Rennwandów. Störtebeker wciągnął tych dwóch przez ich siostrę Luzie. Ta niespełna siedemnastoletnia dziewczyna mimo moich protestów była obecna przy zaprzysiężeniu. Bracia Ren­nwand musieli położyć lewą rękę na moim bębenku, w którym chło­paki z właściwą sobie nieraz przesadą widziały coś w rodzaju sym­bolu, i powtórzyć formułę Wyciskaczy: tekst, tak niedorzeczny i pełen rozmaitych hokus - pokus, że już go nie odtworzę.

Oskar obserwował Luzie podczas zaprzysiężenia. Ramiona unio­sła w górę, w lewej ręce trzymała drżącą lekko kanapkę z kiełbasą, przygryzła dolną wargę, ukazywała trójkątną, nieruchomą lisią twarz, wpatrywała się płonącym wzrokiem w plecy Störtebekera, a mnie ogarnął niepokój o przyszłość Wyciskaczy.

Zabraliśmy się do przemeblowania pomieszczeń w naszej piwni­cy. Z mieszkania matki Truczinskiej, korzystając z pomocy ministran­tów, kierowałem akcją gromadzenia rzeczy. Od Świętej Katarzyny wzięliśmy niewielką, jak się później okazało, autentyczną figurę św. Józefa, parę świeczników, trochę naczyń liturgicznych i chorągiew na Boże Ciało. Nocna wizyta w kościele Świętej Trójcy przyniosła nam drewnianego, lecz nieciekawego artystycznie anioła z trąbą i barwny dywan figuralny, który nadawał się na ścianę. Kopia wzo­rowana na dawniejszym pierwowzorze przedstawiała krygującą się damę z uległym jej baśniowym zwierzęciem, zwanym jednorożcem. Chociaż Störtebeker stwierdził nie bez racji, że utkany uśmiech dziew­czyny dominuje na dywanie z równie okrutnym rozbawieniem jak uśmiech na lisiej twarzy Luzie, miałem jednak nadzieję, że mój pod­władny nie jest gotów do uległości jak ów baśniowy jednorożec. Gdy dywan znalazł się na czołowej ścianie piwnicy, gdzie przedtem wy­malowane były rozmaite bzdury, jak „Czarna Ręka” i „Trupia czasz­ka”, gdy motyw jednorożca wywierał w końcu przemożny wpływ na wszystkie nasze obrady, zadawałem sobie pytanie: czemu, Oskarze, czemu udzielasz gościny - skoro już Luzie przychodzi tu, kiedy chce, i chichocze za twoimi plecami - czemu udzielasz gościny jeszcze tej drugiej, utkanej Luzie, która twoich podwładnych zmienia w jedno­rożców, która i żywa, i utkana w gruncie rzeczy ciebie sobie upatrzy­ła, bo tylko ty, Oskarze, jesteś prawdziwie baśniowy, jesteś osobli­wym zwierzęciem o przesadnie pokręconym rogu.

Jak to dobrze, że przyszedł adwent, że mogłem niebawem naiw­nie rzeźbionymi, naturalnej wielkości figurami z szopki, które ściąg­nęliśmy z okolicznych kościołów, tak szczelnie zastawić dywan, że baśń nie kusiła już zbyt natarczywie do naśladowania. W połowie grudnia Rundstedt rozpoczął ofensywę w Ardenach, a i my uporaliśmy się z przygotowaniami do naszego wielkiego skoku.

Przez kilka niedziel z rzędu trzymając się ręki Marii, która ku stra­pieniu Matzeratha całkiem już przesiąkła katolicyzmem, chodziłem na mszę o dziesiątej rano, wymogłem też chodzenie do kościoła na całej bandzie Wyciskaczy, a potem, w nocy z osiemnastego na dziewiętna­stego grudnia, wystarczająco obeznani z terenem, wobec czego Oskar nie musiał rozśpiewywać szkła, z pomocą ministrantów Feliksa i Pau­la Rennwandów włamaliśmy się do kościoła Serca Jezusowego.

Spadł śnieg, który nie poleżał długo. Odstawiliśmy trzy ręczne wózki na tyłach zakrystii. Młodszy Rennwand miał klucz od głównego wejścia. Oskar poszedł przodem, zaprowadził chłopaków, jednego po dru­gim, do kropielnicy, kazał uklęknąć w środkowej nawie przed wielkim ołtarzem. Potem na moje polecenie zasłonił posąg Serca Jezusowego kocem Służby Pracy, żeby niebieskie spojrzenie nie przeszkadzało nam zbytnio w robocie. Cykoria i Mister przenieśli narzędzia przed boczny ołtarz w lewej nawie. Najpierw trzeba było opróżnić stajenkę w środ­kowej nawie pełną szopkowych figur i jedliny. W pasterzy, aniołów, owce, osły i krowy byliśmy obficie zaopatrzeni. Nasza piwnica miała pod dostatkiem statystów; tylko głównych wykonawców jeszcze bra­kowało. Belizanusz usunął kwiaty ze stołu ołtarzowego. Totila i Teja zwinęli dywan. Psuj rozpakował narzędzia. Oskar natomiast klęczał przy dziecięcym klęczniku i nadzorował demontaż.

Najpierw został odpiłowany mały Chrzciciel w czekoladowobrązowej kudłatej skórze. Jak to dobrze, że wzięliśmy piłkę do metalu. W środku gipsu grube na palec metalowe pręty spajały Chrzciciela z chmurą. Psuj piłował. Robił to jak gimnazjalista, a więc niezręcz­nie. Znów brakowało nam terminatorów ze stoczni Schichaua. Störtebeker zluzował Psują. Poszło teraz nieco lepiej i po pół godzinie ha­łasu mogliśmy obalić małego Chrzciciela, zawinąć go w koc i poddać się działaniu ciszy kościoła o północy.

Odpiłowanie małego Jezusa, który całym siedzeniem dotykał le­wego uda Najświętszej Panny, było bardziej czasochłonne. Pełne czterdzieści minut potrzebowali na to Cykoria, starszy Rennwand i Lwie Serce. Dlaczego właściwie nie było jeszcze Moorkähnego? Miał przyjść ze swoimi ludźmi wprost z Nowego Portu i spotkać się z nami w kościele, żeby gromadny marsz nie rzucał się zbytnio w oczy. Störtebeker był w złym nastroju, wydał mi się podenerwo­wany. Kilka razy pytał braci Rennwand o Moorkähnego. Gdy w koń­cu, jak tego spodziewaliśmy się wszyscy, padło słówko: Luzie, Störtebeker nie pytał już więcej, wyrwał piłkę do metalu z niezgrabnych rąk Lwiego Serca i pracując zaciekle wykończył małego Jezusa.

Przy obalaniu figury odłamała się aureola. Störtebeker przeprosił mnie. Z dużym trudem stłumiłem rozdrażnienie, które teraz i mnie się udzieliło, i kazałem pozbierać do dwóch czapek odłamki pozłaca­nego gipsowego talerza. Psuj był zdania, że klejem da się szkodę naprawić. Odpiłowanego Jezusa obłożono poduszkami, potem zawi­nięto w dwa koce.

Nasz plan przewidywał przepiłowanie Najświętszej Panny po­wyżej miednicy i zrobienie drugiego przecięcia między stopami a chmurą. Chmurę chcieliśmy zostawić w kościele, a tylko obie czę­ści Najświętszej Panny, oczywiście Jezusa i w miarę możliwości małego Chrzciciela przetransportować do naszej piwnicy w willi Puttkamerów. Wbrew oczekiwaniom gipsowe bryły okazały się lżejsze, niż myśleliśmy. Cała grupa była w środku pusta, ścianki miały najwy­żej dwa palce grubości i tylko żelazne rusztowanie przysparzało trudu.

Chłopaki, zwłaszcza Psuj i Lwie Serce, zmachali się porządnie. Trzeba było zarządzić przerwę na odpoczynek, bo pozostali, także bracia Rennwand, nie umieli piłować. Banda rozsiadła się w kościel­nych ławkach i marzła. Störtebeker stał i miętosił swój welurowy kapelusz, który zdjął po wejściu do kościoła. Nie podobał mi się ogól­ny nastrój. Musiałem coś zrobić. Chłopaki czuły się źle nocą w pu­stej świątyni. Ponadto nieobecność Moorkähnego wytworzyła pew­ne napięcie. Bracia Rennwand, jak się zdawało, mieli stracha przed Störtebekerem, trzymali się na uboczu i szeptali, aż Störtebeker na­kazał spokój.

Pomału, bodaj z westchnieniem, wstałem z klęcznika i podsze­dłem do opuszczonej Najświętszej Panny. Jej spojrzenie, które było przeznaczone dla Jana, padało teraz na stopnie ołtarza pełne gipso­wego pyłu. Palec prawej ręki, który przedtem wskazywał na Jezusa, wymierzony był w pustkę, a raczej w mroczną lewą nawę. Pokona­łem stopnie ołtarza, jeden po drugim, potem obejrzałem się, szuka­łem głęboko osadzonych oczu Störtebekera; były nieobecne, dopiero Psuj szturchnął go i zwrócił uwagę na moje wezwanie. Störtebeker popatrzył na mnie niepewny, jakim go jeszcze nie widziałem, nie zrozumiał, potem zrozumiał wreszcie, ale chyba nie całkiem, ruszył wolno, o wiele za wolno, stopnie ołtarza przeskoczył jednak jednym susem i podsadził mnie na ową białą, trochę nierówną, świadczącą o źle prowadzonej pile płaszczyznę przekroju na lewym udzie Naj­świętszej Panny, na której odznaczało się mniej więcej odbicie sie­dzenia małego Jezusa.

Störtebeker od razu zawrócił, jednym krokiem był na kamien­nych płytach, chciał już ponownie zapaść w swoje zamyślenie, po­tem obejrzał się jednak, zmrużył blisko osadzone oczy, aż pozostały tylko migocące światełka kontrolne - tak jak na całej bandzie, wy­warł na nim głębokie wrażenie mój widok, kiedy siedziałem na miej­scu Jezusa taki naturalny i godzien uwielbienia.

Nie musiał więc długo myśleć, prędko skapował mój plan, a na­wet jeszcze prześcignął. Obydwie latarki wojskowe, które podczas demontażu obsługiwali Narses i Belizariusz, polecił skierować wprost na mnie i Najświętszą Pannę, a ponieważ blask mnie oślepił, kazał nastawić czerwone światło, przywołał do siebie braci Rennwand, szeptał coś z nimi, oni nie chcieli, czego on chciał, do grupy, nie czekając na znak Störtebekera, zbliżył się Psuj, pokazał swoje kłyk­cie gotowe już do wyciskania; wtedy bracia ulegli i odprowadzeni przez Psują i Mistera z służby pomocniczej lotnictwa zniknęli w za­krystii. Oskar czekał spokojnie, poprawił sobie bębenek i nie zdziwił się wcale, gdy wrócili przebrani. Długi Mister w szatach kapłańskich, obaj Rennwandowie w biało - czerwonych strojach ministrantów. Psuj, w połowie ubrany jak wikary, przyniósł wszystko, czego potrzeba do mszy, zwalił to na chmurę i ulotnił się. Starszy Rennwand trzymał kociołek z kadzidłem, młodszy dzwonki. Mister, mimo że szaty pro­boszcza Wiehnke były na niego o wiele za obszerne, radził sobie całkiem nieźle, zaczął wprawdzie z uczniowskim cynizmem, ale po­tem dał się porwać tekstowi i świętym czynnościom, ofiarował nam wszystkim, zwłaszcza jednak mnie, nie błazeńską parodię, lecz mszę, którą później, przed sądem, nazywano zawsze mszą, choćby nawet czarną. Trzech chłopaków zaczęło od modlitwy u stóp ołtarza: banda w ławkach i na kamiennej posadzce przyklękła, przeżegnała się, a Mister, panując jako tako nad tekstem, wspierany rutyną ministran­tów, zaczął odprawiać mszę. Ja podczas introitu ostrożnie stukałem pałeczkami w blachę. Przy Kyrie wzmogłem akompaniament. Glo­ria in excelsis Deo, wychwalałem na swojej blasze, wzywałem do modlitwy, zamiast lekcji z codziennej mszy dałem dłuższą partię bęb­nienia. Szczególnie pięknie wyszedł mi werset Alleluja. Przy Credo spostrzegłem, jak mocno chłopaki wierzyły we mnie, przy ofiarowa­niu nieco wyciszyłem blachę, pozwoliłem Misterowi złożyć chleb w ofierze, zmieszać wino z wodą, pozwoliłem okadzić kielich i sie­bie, przyglądałem się, jak Mister zachowywał się przy umyciu rąk. Orate, fratres, bębniłem w czerwonym blasku latarek, przeszedłem do przeistoczenia: Oto ciało moje. Oremus, śpiewał Mister, upomniany przez święty porządek - chłopaki w ławkach zaprezentowały mi dwie wersje Ojcze nasz, lecz Mister potrafił zjednoczyć protestantów i katolików w komunii. Jeszcze gdy jedli i pili, wybębniłem im Confiteor, Najświętsza Panna wskazywała palcem na Oskara bębnistę. Rozpocząłem naśladowanie Chrystusa. Msza przebiegała jak po ma­śle. Głos Mistera wznosił się i opadał. Jak pięknie wywiódł błogosła­wieństwo: przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, a gdy powie­rzył kościołowi końcowe słowa Ite, missa est - idźcie, jesteście wolni, nastąpiło rzeczywiście duchowe wyzwolenie, a świeckie pojmanie mogło dotknąć tylko utwierdzoną w wierze, umocnioną imieniem Oskara i Jezusa bandę Wyciskaczy.

Usłyszałem samochody już podczas mszy. Także Störtebeker od­wrócił głowę. Toteż tylko my dwaj nie byliśmy zaskoczeni, gdy przy głównym wejściu, w zakrystii, ponadto przy prawym bocznym wej­ściu rozległy się głosy, a na kościelnej posadzce zadudniły ciężkie obcasy.

Störtebeker chciał mnie zdjąć z uda Najświętszej Panny. Ja od­mówiłem. On zrozumiał Oskara, kiwnął głową, zmusił bandę, żeby pozostała na klęczkach, żeby klęcząc czekała na policję, i chłopaki klęczały, drżały co prawda, niejeden ukląkł na obydwa kolana, wszy­scy jednak czekali bez słowa, aż tamci - przez lewą nawę, przez środ­kową nawę i z zakrystii - doszli do nas, obstawili lewy boczny oł­tarz.

Dużo rażących, nie nastawionych na czerwone światło latarek. Störtebeker wstał, zrobił znak krzyża, ukazał się latarkom, oddał welurowy kapelusz wciąż jeszcze klęczącemu Psujowi i podszedł w swoim nieprzemakalnym płaszczu do nabrzmiałego cienia bez la­tarki, do proboszcza Wiehnke, wyciągnął zza cienia na światło coś cienkiego, szamoczącego się, Luzie Rennwand, i tak długo walił w wykrzywioną, trójkątną twarz dziewczyny pod baskijskim bere­tem, aż cios jednego z policjantów rzucił go między kościelne ławki.

- Rany, Jeschke - usłyszałem z wysokości mojej Najświętszej Panny okrzyk innego policjanta - przecież to syn szefa!

W ten sposób Oskar z lekką satysfakcją dowiedział się, że jego dzielnym podkomendnym był syn prezydenta policji i bez oporu, grając rolę chlipiącego, uprowadzonego przez wyrostków trzylatka, oddał się pod opiekę: proboszcz Wiehnke wziął mnie na ręce.

Tylko policjanci wrzeszczeli. Chłopców wyprowadzono. Pro­boszcz Wiehnke postawił mnie na kamiennych płytach, ponieważ zrobiło mu się słabo i musiał usiąść na najbliższej ławce. Stałem koło naszych narzędzi, a za dłutami i młotkami spostrzegłem ów koszyk pełen kanapek z kiełbasą, które Cykoria przygotował przed wymar­szem.

Wziąłem koszyk, podszedłem do chudej, dygocącej z zimna w cienkim płaszczu Luzie i ofiarowałem jej kanapki. Ona podniosła mnie, trzymała mnie prawą ręką, przez lewą przewiesiła koszyk, miała już kanapkę w palcach, za chwilę w zębach, a ja obserwowałem jej płonącą, zbitą, ściśniętą twarz: niespokojne oczy za dwiema czarny­mi szparkami, skóra jak wyklepana młotkiem, żujący trójkąt, lalka, Czarna Kucharka, która żre kiełbasę razem ze skórką, która żrąc sta­je się jeszcze cieńsza, głodniejsza, bardziej trójkątna, bardziej lalkowata - widok, który pozostawił we mnie niezatarte piętno. Któż zdej­mie mi z czoła ów trójkąt? Czy długo jeszcze będzie on przeżuwał we mnie - kiełbasę, skórkę, ludzi - i uśmiechał się, jak potrafi się uśmiechać tylko trójkąt i damy na dywanach, które hodują sobie jed­norożce?

Gdy Störtebeker, wyprowadzany przez dwóch funkcjonariuszy, zwrócił ku Luzie i Oskarowi swoją zakrwawioną twarz, unikałem jego wzroku, odtąd już go nie poznając, i między pięciu czy sześciu policjantami, na ręku żrącej kanapkę Luzie opuściłem kościół w ślad za swoją dawną bandą Wyciskaczy.

Cóż pozostało? Pozostał proboszcz Wiehnke z obiema naszymi latarkami wojskowymi, które w dalszym ciągu nastawione były na czerwone światło, między porzuconymi w pośpiechu strojami mini­strantów i kapłańskim ornatem. Kielich i monstrancja pozostały na stopniach ołtarza. Odpiłowany Jan i odpiłowany Jezus pozostali przy Najświętszej Pannie, która w naszej piwnicy w willi Puttkamerów miała stanowić przeciwwagę dla dywanu z damą i jednorożcem.

Oskara natomiast oczekiwał proces, który jeszcze dziś nazywam drugim procesem Jezusa, a który zakończył się moim, a więc i Jezu­sa, uniewinnieniem.

SZLAK MRÓWEK

Proszę sobie wyobrazić basen pływacki wyłożony lazurowymi kamiennymi płytami, w basenie pływają opaleni, sportowo usposo­bieni ludzie. Na brzegu basenu siedzą przed kabinami kąpielowymi podobnie opaleni, podobnie usposobieni mężczyźni i kobiety. Być może muzyka z nastawionego cicho głośnika. Zdrowa nuda, lekka i nieobowiązująca erotyka, co napręża kąpielowe stroje. Płyty są gład­kie, ale nikt się nie ześlizguje, zaledwie parę tablic z zakazami; lecz i te są zbyteczne, bo kąpiący się przychodzą tylko na dwie godziny i wszystko, co zakazane, robią gdzie indziej. Co jakiś czas skacze ktoś z trzymetrowej trampoliny, ale to jednak nie wystarcza, żeby ściągnąć na siebie uwagę pływaków, żeby oderwać oczy leżących plażowiczów od ilustrowanych pism. Nagle wietrzyk! Nie, to nie wie­trzyk. To raczej młody człowiek, który powoli, konsekwentnie, szcze­bel po szczeblu, wspina się po drabinie na dziesięciometrową wieżę. Opadają już pisma z reportażami z Europy i zza oceanu, oczy wspi­nają się razem z nim, wydłużają się leżące ciała, młoda kobieta przy­kłada dłoń do czoła, ktoś zapomina o czym myślał, jakieś słowo po­zostaje nie wypowiedziane, jakiś flirt, dopiero co rozpoczęty, kończy się przedwcześnie, w połowie zdania - bo on, dobrze zbudowany i sprawny, staje teraz na samej górze, podskakuje, opiera się o łagod­nie wygiętą poręcz ze stalowych rurek, spogląda jakby znudzony w dół, eleganckim ruchem miednicy odrywa się od poręczy, odważa się wejść na wystającą, uginającą się przy każdym kroku deskę tram­poliny, spogląda w dół, wpatruje się w lazurowy, przerażająco mały basen, w którym czepki pływaczek roją się jak w kalejdoskopie czer­wono, żółto, zielono, biało, czerwono, żółto, zielono, biało, czerwo­no, żółto. Tam chyba siedzą znajome, Doris i Erika Schüler, także Jutta Daniels ze swoim przyjacielem, który wcale do niej nie pasuje. One machają do niego, Jutta też. On, starając się nie stracić równo­wagi, macha do nich. One wołają. Czego znowu chcą? No to już, wołają, skacz, woła Jutta. Ale przecież on wcale nie miał zamiaru. Chciał tylko zobaczyć, jak to jest na górze, a potem powoli, szczebel po szczeblu, zejść na dół. A one wołają teraz, tak że wszyscy mogą słyszeć, wołają głośno: - skacz! No, skacz już! Skacz!

Musicie państwo przyznać, że choćby wieża była nie wiem jak blisko nieba, jest to piekielna sytuacja. Podobnie, tylko nie w sezonie kąpielowym, a w styczniu dziewięćset czterdziestego piątego było z członkami bandy Wyciskaczy i ze mną. Odważyliśmy się wspiąć wysoko na górę, popychaliśmy się teraz na szczycie wieży, a w dole, tworząc uroczystą podkowę wokół bezwodnego basenu, siedzieli sędziowie, ławnicy, świadkowie i woźni sądowi.

Oto Störtebeker wszedł na uginającą się deskę bez poręczy.

- Skacz! - zawołał chór sędziów.

Ale Störtebeker nie skoczył.

Wtedy z ławek dla świadków podniosła się szczupła dziewczęca postać w wełnianym blezerze i szarej plisowanej spódniczce. Unio­sła białą, ale nie zamazaną twarz - o której twierdzę po dziś dzień, że tworzyła trójkąt - niby błyszcząco oznaczony cel, i Luzie Rennwand nie zawołała, lecz szepnęła: - Skacz, Störtebeker, skacz!

I Störtebeker skoczył, a Luzie usiadła z powrotem na drewnianej ławce dla świadków, obciągnęła rękawy wełnianego blezera kryjąc w nich pięści.

Moorkähne pokuśtykał na deskę trampoliny. Sędziowie wezwali go do skoku. Ale Moorkähne nie chciał, uśmiechnął się z zakłopota­niem patrząc na swoje paznokcie, czekał, aż Luzie podwinęła ręka­wy, wydobyła z wełny pięści i ukazała mu czarno obramowany trójkąt ze szparkami oczu. Wtedy skoczył z furią na trójkąt, ale chybił celu.

Psuj i Putto, którzy już w czasie wspinaczki mieli ze sobą na pień­ku, pokłócili się na trampolinie. Putto dostał wyciskanie i nawet przy skoku Psuj nie wypuścił Putta.

Cykoria, który miał długie jedwabiste rzęsy, zamknął przed sko­kiem swoje bezgranicznie smutne sarnie oczy.

Chłopcy ze służby pomocniczej lotnictwa, zanim skoczyli, mu­sieli zdjąć mundury.

Także bracia Rennwand nie mogli skoczyć z trampoliny do nieba jako ministranci; Luzie, ich siostrzyczka, która w nędznej wojennej wełnie siedziała na ławce dla świadków i zachęcała do skoków, ni­gdy by do tego nie dopuściła.

Wbrew historii najpierw skoczyli Belizariusz i Narses, potem Totila i Teja.

Skoczył Sinobrody, skoczył Lwie Serce, skoczyli szeregowi ban­dy Wyciskaczy: Kulfon, Buszmen, Oliwa, Gwizdek, Pyskacz, Jatagan i Bednarz.

Gdy skoczył Stuchel, niesamowicie zezowaty uczniak z szóstej gimnazjalnej, który właściwie tylko w połowie, i to przypadkiem, należał do bandy Wyciskaczy, na trampolinie pozostał jedynie Jezus; sędziowie chórem wzywali go do skoku jako Oskara Matzeratha, ale Jezus nie usłuchał tego wezwania. A gdy z ławki dla świadków pod­niosła się surowa Luzie z cienkim mozartowskim warkoczem między łopatkami, rozłożyła ręce w rękawach wełnianego blezera i nie poruszając zaciśniętymi ustami szepnęła: - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - wtedy pojąłem kuszącą naturę dziesięciometrowej trampo­liny, wtedy małe szare kociaki baraszkowały mi pod kolanami, wte­dy jeże parzyły mi się pod podeszwami, wtedy jaskółki opierzały mi się pod pachami, wtedy cały świat leżał u moich stóp, nie tylko Euro­pa. Oto Amerykanie i Japończycy tańczyli taniec z pochodniami na wyspie Luzon. Oto skośnoocy i okrągłoocy gubili guziki od swoich mundurów. Oto był w Sztokholmie pewien krawiec, który w tym sa­mym momencie przyszywał guziki do wieczorowego ubrania w dyskretne prążki. Oto Mountbatten faszerował birmańskie słonie pociskami wszelkiego kalibru. Oto równocześnie pewna wdowa w Limie uczyła swoją papugę wymawiać słówko „caramba”. Oto na samym środku Pacyfiku płynęły ku sobie dwa potężne lotniskowce, strojne niczym gotyckie katedry, wysłały swoje samoloty i zatopiły się nawzajem. Samoloty zaś nie miały już gdzie wylądować, wisiały w powietrzu bezradnie i wręcz alegorycznie niby aniołowie, i brzę­cząc zużywały paliwo. W niczym to jednak nie przeszkodziło kon­duktorowi tramwajowemu w Haparandzie, który właśnie wrócił z pracy. Rozbił jajka na patelni, dwa dla siebie, dwa dla narzeczonej, na której przyjście czekał uśmiechając się i wszystko przewidując. Oczywiście można też było przewidzieć, że armie Koniewa i Żukowa znowu się ruszą, podczas gdy w Irlandii padał deszcz, przełamały one front na Wiśle, zdobyły Warszawę za późno, Królewiec za wcześ­nie, nie mogły jednak przeszkodzić temu, że pewnej kobiecie z Pana­my, która miała pięcioro dzieci i jednego męża, przypaliło się mleko na gazowej kuchence. Nie obeszło się więc bez tego, że z nici aktual­nych wydarzeń, która z przodu była jeszcze głodna, zastawiała pu­łapki i tworzyła historię, z tyłu tkano już anegdotę. Spostrzegłem też, że takie czynności jak: kręcenie młynka palcami, marszczenie czoła, schylanie głowy, ściskanie rąk, robienie dzieci, fałszowanie pienię­dzy, gaszenie światła, mycie zębów, zabijanie i zmienianie pieluch podejmowane były wszędzie, choć niejednakowo zręcznie. Speszyły mnie te liczne konsekwentne działania. Dlatego ponownie poświęci­łem uwagę procesowi, który na moją cześć urządzono u stóp wieży. - Skacz, słodki Jezusie, skacz! - szeptała z ławki dla świadków przed­wcześnie dojrzała Luzie Rennwand. Siedziała na kolanach szatana, co jeszcze podkreślało jej dziewictwo. Szatan zrobił jej przyjemność, wręczając kanapkę z kiełbasą. Luzie ugryzła, a mimo to pozostała czysta. - Skacz, słodki Jezusie! - wzywała żując i ofiarowywała mi swój nietknięty trójkąt.

Nie skoczyłem i nigdy nie będę skakał z wieży. Nie był to ostatni proces Oskara. Kilka razy, i to jeszcze całkiem niedawno, próbowa­no skusić mnie do skoku. Podobnie jak na procesie Wyciskaczy, tak i na procesie o palec serdeczny - który nazwę lepiej trzecim proce­sem Jezusa - nie brakowało widzów na brzegu wyłożonego lazuro­wymi płytami basenu bez wody. Siedzieli na ławkach dla świadków, dzięki mojemu procesowi chcieli żyć dalej.

Ja jednak zrobiłem w tył zwrot, zdusiłem opierzone jaskółki pod moimi pachami, zdeptałem jeże urządzające sobie gody pod moimi podeszwami, zamorzyłem głodem szare kociaki pod moimi kolana­mi - i nieugięcie, gardząc wzniosłymi uczuciami, jakich dostarcza skok, podszedłem do poręczy, znalazłem się na drabinie, zszedłem na dół, a każdy szczebel utwierdzał mnie w przekonaniu, że można nie tylko wspiąć się na wieżę, ale i opuścić ją bez skoku.

Na dole oczekiwali mnie Maria i Matzerath. Proboszcz Wiehnke pobłogosławił mnie nie proszony. Gretchen Scheffler przyniosła mi płasz­czyk zimowy, ponadto ciastka. Kurtuś podrósł i nie chciał mnie uznać ani za ojca, ani za przyrodniego brata. Babka Koljaiczkowa trzymała pod rękę swojego brata Wincentego. Ten znał świat i gadał bez związku.

Gdy opuszczaliśmy gmach sądu, podszedł do Matzeratha urzęd­nik po cywilnemu, wręczył mu jakieś pismo i powiedział: — Napraw­dę powinien pan to jeszcze raz rozważyć, panie Matzerath. Dziecko nie może włóczyć się po ulicach. Sam pan widzi, co za elementy wykorzystują takie bezbronne stworzenie.

Maria płakała i zawiesiła mi na szyi bębenek, który w czasie pro­cesu znajdował się w rękach proboszcza Wiehnke. Ruszyliśmy na przystanek tramwajowy przy Dworcu Głównym. Ostatni kawałek drogi Matzerath niósł mnie na rękach. Ponad jego ramieniem ogląda­łem się w tył, szukałem w tłumie trójkątnej twarzy, byłem ciekaw, czy i ona musiała wspiąć się na wieżę, czy skoczyła za Störtebekerem i Moorkähnem, czy też jak ja skorzystała z drugiej możliwości, z możliwości zejścia w dół po drabinie.

Do dzisiejszego dnia nie zdołałem odzwyczaić się od rozglądania się na ulicach i placach za chudym, ani ładnym, ani brzydkim, jed­nakże niewzruszenie mordującym mężczyzn podlotkiem. Nawet w łóżku mojego zakładu dla nerwowo chorych ogarnia mnie strach, ilekroć Bruno zapowiada mi nieznanego gościa. Mój strach mówi wtedy: teraz przyjdzie Luzie Renn wand i jako postrach dzieci, Czar­na Kucharka, ostatni raz wezwie cię do skoku.

Matzerath zastanawiał się przez dziesięć dni, czy ma podpisać dokument i wysłać do Ministerstwa Zdrowia. Gdy jedenastego dnia podpisał i wysłał, miasto znajdowało się już pod ostrzałem artylerii i było rzeczą wątpliwą, czy poczta będzie jeszcze miała okazję prze­kazać list dalej. Szpice pancerne armii marszałka Rokossowskiego dotarły do Elbląga. Druga armia, armia Weissa, zajęła stanowiska na wzgórzach wokół Gdańska. Zaczęło się życie w piwnicy.

Jak wszyscy wiemy, nasza piwnica znajdowała się pod sklepem. Można było do niej dostać się przez wejście piwniczne w sieni, na­przeciwko ustępu, po osiemnastu schodkach w dół, mijając piwnice Heilandta i Katerowej, nie dochodząc do piwnicy Schlagerów. Stary Heilandt pozostał w kamienicy, natomiast pani Kater, a także zegar­mistrz Laubschad, Eykowie i Schlagerowie uciekli z paru tobołkami. Mówiono później o nich, również o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, że w ostatnim momencie dostali się na pokład dawnego stat­ku wycieczkowego i odpłynęli do Szczecina czy Lubeki, a może wpadli na minę i wylecieli w powietrze; w każdym razie z górą poło­wa mieszkań i piwnic była pusta.

Zaletą naszej piwnicy było drugie wejście, które jak również wszy­scy wiemy, składało się z klapy w podłodze sklepu za kontuarem. Dzięki temu nikt nie mógł zobaczyć, co Matzerath do piwnicy zano­sił, co z piwnicy wynosił. Bo też nikt nie patrzyłby życzliwym okiem na zapasy, jakie Matzerath potrafił zgromadzić przez lata wojny. Su­che i ciepłe pomieszczenie wypełnione było różnymi artykułami spo­żywczymi: fasolą i grochem, makaronem, cukrem, miodem sztucz­nym, mąką pszenną i margaryną. Skrzynki sucharów z razowego chleba spoczywały na skrzynkach Palminu. Konserwy z mieszanką jarzynową piętrzyły się obok puszek mirabeli, zielonego groszku i śliwek na półkach, które zapobiegliwy Matzerath sam wykonał i kołkami przymocował do ścian. Kilka belek, mniej więcej w poło­wie wojny zaklinowanych na polecenie Greffa między sklepienie a betonową posadzkę, miało składowi żywności zapewnić bezpie­czeństwo przepisowego schronu. Kilkakrotnie Matzerath chciał usu­nąć belki, ponieważ Gdańsk prócz nalotów nękających nie przeżył większego bombardowania. Teraz jednak, gdy nie upominał już ko­mendant schronu Greff, Maria prosiła go o pozostawienie wspierają­cych belek. Domagała się bezpieczeństwa dla Kurtusia, a niekiedy i dla mnie.

Podczas pierwszych nalotów w końcu stycznia stary Heilandt i Matzerath znosili jeszcze wspólnymi siłami krzesło z matką Truczinską do naszej piwnicy. Potem, może na jej życzenie, a może dla zaoszczędzenia sobie trudu, zostawiono ją w mieszkaniu, przy oknie. Po wielkim nalocie na śródmieście Maria i Matzerath znaleźli staruszkę ze zwisającą dolną szczęką i tak wywróconymi białkami, jak gdyby do oka wpadła jej mała lepka mucha.

Zdjęto więc z zawiasów drzwi do sypialni. Stary Heilandt przy­niósł ze swojej szopy narzędzia i parę cienkich desek. Paląc papiero­sy Derby, które dostał od Matzeratha, wziął miarę. Oskar pomagał mu w pracy. Inni schowali się w piwnicy, bo znowu zaczął się ostrzał artylerii ze wzgórz.

Heilandt chciał uwinąć się szybko i zbić prostą, nie zwężoną skrzy­nię. Oskar natomiast opowiadał się za trumną w tradycyjnej formie, nie ustępował, tak stanowczo podsuwał mu deski pod piłę, że stary zdecydował się ostatecznie na owo zwężenie u stóp, którego ma pra­wo domagać się każde ludzkie ciało.

W rezultacie trumna wyglądała pierwszorzędnie. Greffowa umy­ła matkę Truczinską, wyjęła z szafy świeżo wypraną nocną koszulę, obcięła jej paznokcie, ułożyła jej kok, z trzech drutów zrobiła mu konieczną podporę, krótko mówiąc, zadbała o to, żeby matka Truczinska również po śmierci przypominała szarą mysz, która za życia lubiła popijać kawę słodową i zajadać placki ziemniaczane.

Ponieważ jednak w czasie bombardowania mysz zastygła skur­czona na krześle i nie chciała leżeć w trumnie inaczej niż z podciąg­niętymi w górę kolanami, stary Heilandt, gdy Maria z Kurtusiem na ręku wyszła na parę minut z pokoju, musiał złamać jej obie nogi, żeby można było trumnę zabić gwoździami.

Mieliśmy niestety tylko żółtą farbę i ani na lekarstwo czarnej. Matkę Truczinską wyniesiono więc z mieszkania i po schodach na podwórze w nie pomalowanym, ale zwężonym u stóp pudle. Oskar szedł z tyłu ze swoim bębenkiem i spoglądał na wieko trumny czyta­jąc: margaryna Vitello - margaryna Vitello - margaryna Vitello. Ten napis powtarzał się tam trzykrotnie w regularnych odstępach i po­twierdzał pośmiertnie gust matki Truczinskiej. Za życia wolała ona dobrą margarynę Vitello z czystych tłuszczów roślinnych od najlep­szego masła; bo margaryna jest zdrowa, odświeżająca, pożywna, bo margaryna rozwesela.

Stary Heilandt ciągnął trumnę na płaskim wózku ze sklepu wa­rzywnego Greffów ulicami Luizy, Marii, Antona Möllera - płonęły tam dwa domy - w stronę kliniki położniczej. Kurtuś został z wdową Greff w naszej piwnicy, Maria i Matzerath pchali, Oskar siedział na wózku, chętnie wdrapałby się na trumnę, ale mu nie pozwolono. Uli­ce były zapchane uciekinierami z Prus Wschodnich i Żuław. Przez tunel pod torami kolejowymi koło hali sportowej nie dało się przejść. Matzerath zaproponował, żeby wykopać dół w ogrodzie szkolnym Conradinum. Maria była przeciwna. Stary Heilandt, który był z mat­ką Truczinską w jednym wieku, machnął ręką z dezaprobatą. Ja też byłem przeciwko ogrodowi szkolnemu. Z cmentarza miejskiego musieliśmy oczywiście zrezygnować, bo od hali sportowej poczyna­jąc Aleja Hindenburga była otwarta tylko dla pojazdów wojskowych. Nie mogliśmy więc pochować myszy obok jej syna Herberta, ale wybraliśmy jej miejsce w parku Steffensa, który leżał naprzeciwko cmentarza miejskiego.

Ziemia była zmarznięta. Podczas gdy Matzerath i stary Heilandt na zmianę pracowali kilofem, a Maria usiłowała wykopać bluszcz koło kamiennych ławek, Oskar oddalił się i niebawem znalazł się wśród drzew Alei Hindenburga. Jaki tam był ruch! Czołgi wycofane z Wyżyny Gdańskiej i Żuław holowały się wzajemnie. Na drzewach - jeśli dobrze pamiętam, były to lipy - wisieli volksszturmisci i żoł­nierze. Tekturowe tabliczki przy ich mundurach były dość czytelne i oznajmiały, że na drzewach albo lipach wiszą zdrajcy. Zajrzałem kilku powieszonym w wytężone twarze, dokonywałem ogólnych i szczególnych porównań z wisielcem Greffem. Widziałem też garść dyndających młodych chłopaków w zbyt obszernych mundurach, parę razy wydawało mi się, że poznaję Störtebekera — ale wszystkie dyn­dające chłopaki wyglądają jednakowo - i mimo to powiedziałem so­bie: teraz powiesili Störtebekera, czy Luzie Rennwand też zadynda­ła?

Ta myśl uskrzydliła Oskara. Przepatrywałem drzewa z lewej i z pra­wej w poszukiwaniu chudej wiszącej dziewczyny, odważyłem się przejść między czołgami na drugą stronę Alei, lecz i tam znalazłem tylko piechurów, starych volksszturmistow i chłopców podobnych do Störtebekera. Rozczarowany poczłapałem Aleją w górę aż do na pół zniszczonej kawiarni „Cztery Pory Roku”, zawróciłem z dużymi oporami i jeszcze stojąc nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Marią rzucając na pagórek bluszcz i liście, miałem przed oczyma wyraźny i dokładny obraz wiszącej Luzie.

Nie odprowadziliśmy już płaskiego wózka wdowy Greff do skle­pu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczególne części przed kontuarem, a kupiec kolonialny powie­dział do starego człowieka, któremu wetknął trzy paczki papierosów Derby: - Wózek może nam jeszcze być potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny.

Stary Heilandt nic nie odpowiedział, tylko wziął sobie kilka pu­dełek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych półek. Potem w filcowych pantoflach, które miał na sobie podczas pogrzebu przez całą drogę tam i z powrotem, poczłapał ze sklepu zostawiając Matzerathowi przeniesienie żałosnych resztek towaru z półek do piwnicy.

Nie wychodziliśmy teraz prawie wcale z podziemi. Mówiono, że Rosjanie są już w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W każdym razie siedzieli na wzgórzach, bo strzelali wprost na miasto. Główne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmieście, Młode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane łącznie ponad sie­demset lat, spłonęły w trzy dni. Nie był to pierwszy pożar Gdańska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzyżacy, Polacy, Szwedzi i znów Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, także Sasi już przedtem, two­rząc historię, co parę dziesiątków lat uznawali, że trzeba to miasto spalić - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wspólnie wypa­lali po raz setny cegły gotyckich budowli, nie uzyskując jednak w ten sposób sucharów. Płonęła Straganiarska, Długa, Szeroka, Tkacka i Wełniarska, płonęła Ogarną, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Pod­wale Przedmiejskie, płonęły Wały i Długie Pobrzeże. Żuraw był z drzewa i płonął szczególnie pięknie. Na ulicy Spodniarzy ogień kazał sobie wziąć miarę na wiele par uderzająco jaskrawych spodni. Kościół Najświętszej Marii Panny płonął od środka i przez ostrołukowe okna ukazywał uroczyste oświetlenie. Pozostałe, nie ewaku­owane jeszcze dzwony Świętej Katarzyny, Świętego Jana, Świętej Brygidy, Barbary, Elżbiety, Piotra i Pawła, Świętej Trójcy i Bożego Ciała stapiały się w dzwonnicach i skapywały bez szmeru. W Wiel­kim Młynie mielono czerwoną pszenicę. Na Rzeźnickiej pachniało przypaloną niedzielną pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano pra­premierę Snów Podpalacza, dwuznacznej jednoaktówki. Na Ratu­szu Głównego Miasta postanowiono podwyższyć po pożarze, z waż­nością wstecz, pensje strażaków. Ulica Świętego Ducha płonęła w imię Świętego Ducha. Radośnie płonął klasztor franciszkanów w imię Świętego Franciszka, który przecież kochał i opiewał ogień. Ulica Mariacka płonęła równocześnie w imię Ojca i Syna. Że spłonął Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Sienny, to samo przez się zrozu­miałe. Na Chlebnickiej chlebki już nie wyszły z pieca. Na Stągiewnej kipiało w stągwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towa­rzystwa Ubezpieczeń od Ognia z czysto symbolicznych względów nie chciał spłonąć.

Oskar nigdy sobie wiele nie robił z pożarów. Toteż zostałbym w piwnicy, kiedy Matzerath popędził po schodach na górę, żeby ze strychu popatrzeć na płonący Gdańsk, gdybym lekkomyślnie na tym właśnie strychu nie przechowywał swojego skromnego, łatwopalne­go dobytku. Należało ratować mój ostatni bębenek z zapasów teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomiędzy kartkami książki przechowywałem też cieniusieńki, pastelowo pomalowany wachlarz, którym moja Roswita Raguna umiała za życia poruszać z takim wdzię­kiem. Maria została w piwnicy. Kurtuś natomiast chciał ze mną i z Matzerathem iść na górę i zobaczyć ogień. Z jednej strony gnie­wała mnie nie kontrolowana zapalczywość mojego syna, z drugiej zaś Oskar powiedział sobie: Chłopak wdał się w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzymała Kurtusia na dole, mnie pozwolono pójść z Matzerathem na górę, wziąłem swoje manatki, rzuciłem okiem z okna strychu i zdumiałem się try­skającą siłą żywotną, na jaką zdobyło się szacowne miasto.

Gdy granaty wybuchły w pobliżu, opuściliśmy strych. Później Matzerath chciał jeszcze raz iść na górę, ale Maria mu nie pozwoliła. Usłuchał, a kiedy długo i szeroko opisywał pożar wdowie Greff, która nie ruszała się z piwnicy, płakał. Zaszedł jeszcze raz do mieszkania, nastawił radio, ale radio milczało. Nie było słychać nawet trzaskania ognia w płonącej rozgłośni, nie mówiąc już o jakimś komunikacie nadzwyczaj nym.

Speszony niemal jak dziecko, które nie wie, czy ma nadal wie­rzyć w świętego Mikołaja, stał Matzerath pośrodku piwnicy, szarpał szelki, po raz pierwszy wyraził zwątpienie w ostateczne zwycięstwo i za radą wdowy Greff wyjął odznakę partyjną z klapy marynarki, nie wiedział jednak, co z nią zrobić; piwnica miała bowiem betonową posadzkę, Greffowa nie chciała od niego wziąć odznaki, Maria uwa­żała, że powinien zagrzebać ją w ziemniaki, ale ziemniaki nie były dla Matzeratha wystarczająco bezpieczne, a na górę nie odważył się pójść, bo tamci lada chwila przyjdą, jeśli już nie przyszli, byli w dro­dze, bili się przecież już pod Brętowem i Oliwą kiedy on był jeszcze na strychu, i ubolewał raz po raz, że nie zostawił tego karmelka na górze w piasku przeciwlotniczym, bo jeśli znajdą go tutaj z karmel­kiem w garści... Upuścił go na beton, chciał rozdeptać i zabawić się w dzikusa, ale obaj z Kurtusiem rzuciliśmy się tam jednocześnie, ja pierwszy chwyciłem, nadal go trzymałem, kiedy malec uderzył, jak uderzał zawsze, ilekroć chciał coś mieć, ale ja nie dałem synowi od­znaki partyjnej, nie chciałem go narażać; bo z Rosjanami nie ma żar­tów. Oskar wiedział o tym już z lektury Rasputina, i gdy Kurtuś bił mnie, a Maria próbowała nas rozdzielić, zastanawiałem się, czy to Białorusini, czy Rosjanie, Kozacy czy Gruzini, Kałmucy czy Tatarzy krymscy, Rusini czy Ukraińcy, czy może Kirgizi znaleźliby u Kurtusia odznakę partyjną Matzeratha, gdyby Oskar ugiął się pod ciosami swego syna.

Gdy Maria rozdzieliła nas z pomocą wdowy Greff, trzymałem karmelek zwycięsko w lewej pięści. Matzerath był rad, że pozbył się odznaki. Maria musiała uspokajać rozbeczanego Kurtusia. Otwarta szpilka ukłuła mnie w dłoń. Tak jak i dawniej - nie gustowałem w tej rzeczy. Ale gdy chciałem z powrotem przylepić Matzerathowi jego karmelek do marynarki, tym razem z tyłu — cóż mnie w końcu obcho­dzi jego partia - tamci byli już w sklepie nad nami i najprawdopo­dobniej, sądząc po kobiecych piskach, również w sąsiednich piwni­cach.

Kiedy unieśli klapę w podłodze, szpilka odznaki wciąż jeszcze mnie kłuła. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przykucnąć u drżących kolan Marii i obserwować mrówki na betonowej posadz­ce, których wojskowy szlak prowadził ukosem od ziemniaków do worka z cukrem. Bodaj sześciu całkiem normalnych, chyba lekko mieszanych Rosjan tłoczyło się na piwnicznych schodkach i sponad pepesz wytrzeszczało oczy. W ogólnym hałasie uspokajająco działał fakt, że mrówki nie przejęły się ani trochę wkroczeniem rosyjskiej armii. Myślały tylko o ziemniakach i o cukrze, podczas gdy tamci z pistoletami maszynowymi dążyli na razie do innych zdobyczy. Że dorośli trzymali ręce w górze, to wydawało mi się normalne. Znało się ten widok z kronik filmowych, podobnie też było po zakończeniu obrony Poczty Polskiej. Czemu jednak Kurtuś małpował dorosłych, tego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Powinien był brać przykład ze mnie, swego ojca - a jeśli nie z ojca, to z mrówek. Ponieważ trzy z czworokątnych mundurów zapaliły się z miejsca do wdowy Greff, zaczęło się coś ruszać w zdrętwiałym towarzystwie, Greffowa, która po długim wdowieństwie i poprzedzającym je poście wcale nie spo­dziewała się tak licznego naporu, początkowo jeszcze krzyczała ze zdziwienia, potem jednak szybko oswoiła się z ową prawie przez nią zapomnianą sytuacją.

Już u Rasputina czytałem, że Rosjanie lubią dzieci. W naszej piw­nicy miałem się o tym przekonać na własnej skórze. Maria drżała bez powodu i nie mogła pojąć, dlaczego ci czterej, którzy nie dobierali się do Greffowej, zostawili Kurtusia na jej kolanach, sami się tam nie pchali i nie stawali w kolejce, lecz gładzili Kurtusia, mówili do niego da - da - da, głaskali po policzkach i jego, i Marię.

Mnie i mój bębenek wziął ktoś z betonu na ręce i w ten sposób przeszkodził mi w dalszej obserwacji mrówek, przeprowadzaniu po­równań i mierzeniu ich pilnością aktualnych wydarzeń. Blacha wi­siała mi na brzuchu i krępy, dziobaty żołnierz wystukał grubymi pal­cami, jak na dorosłego nawet dość zręcznie, parę taktów, pod które można by było zatańczyć. Oskar chętnie by się zrewanżował, poka­zał parę sztuczek na blasze, ale nie mógł, bo odznaka partyjna Matzeratha wciąż jeszcze kłuła go w lewą dłoń.

W naszej piwnicy zrobiło się niemal spokojnie i familijnie. Greffowa leżała, cichnąc coraz bardziej, pod trzema na zmianę żołnierzami, a gdy jeden z nich miał dość, mój utalentowany bębnista przekazał Oskara spoconemu, z lekka skośnookiemu, powiedzmy: Kałmukowi. Kałmuk trzymał już mnie lewą ręką, a prawą zapinał spodnie i nie zgorszył się wcale, że jego poprzednik, mój bębnista, zrobił coś przeciwnego. Matzerath jednak nie mógł doczekać się odmiany. Na­dal stał przy półkach z blaszanymi puszkami mieszanki jarzynowej, ręce trzymał w górze, ukazywał wszystkie linie dłoni; ale nikt nie chciał czytać mu z ręki. Natomiast pojętność kobiet okazała się za­skakująca: Maria nauczyła się pierwszych słów po rosyjsku, kolana już jej nie drżały, śmiała się nawet i mogłaby zagrać na organkach, gdyby drumla znalazła się pod ręką.

Oskar zaś, który nie umiał przestawić się tak szybko, zajął się, szukając namiastki swoich mrówek, obserwacją płaskich szarobrązowych zwierząt, które spacerowały po kołnierzu mojego Kałmuka. Chętnie bym złapał i zbadał taką wesz, bo i w mojej lekturze, rza­dziej u Goethego, tym częściej u Rasputina, była mowa o wszach. Ponieważ jednak jedną ręką trudno mi było poradzić sobie z wszą, starałem się pozbyć partyjnej odznaki. I żeby wytłumaczyć moje po­stępowanie. Oskar mówi: Ponieważ Kałmuk miał już na piersi kilka odznaczeń, w zaciśniętej dłoni podałem ów karmelek, który kłuł mnie i przeszkadzał w złapaniu wszy, stojącemu obok Matzerathowi.

Można teraz powiedzieć, że nie powinienem był tego robić. Moż­na też jednak powiedzieć: Matzerath nie powinien był brać.

Ale wziął. Ja pozbyłem się karmelka, Matzerath drętwiał z prze­rażenia coraz bardziej i bardziej, gdy czuł w palcach znaczek swojej partii. Mając teraz wolne ręce nie chciałem patrzeć, co zrobi z kar­melkiem. Zbyt rozproszony, żeby zająć się wszami, Oskar zamierzał ponownie skupić się na mrówkach, dostrzegł jednak szybki ruch ręki Matzeratha, mówi teraz, ponieważ nie pamięta, co wówczas pomy­ślał: Byłoby rozsądniej zatrzymać kolorową okrągłą rzecz w zaciś­niętej dłoni.

On jednak chciał się jej pozbyć i mimo swej fantazji, wypróbo­wanej często przy gotowaniu i dekorowaniu wystawy sklepu kolo­nialnego, nie znalazł innej kryjówki niż jama ustna.

Jak ważny może być taki krótki ruch ręki! Z dłoni do ust, to wy­starczyło, żeby obu Ruskich, którzy siedzieli spokojnie po obu stronach Marii, przestraszyć i wypłoszyć z przeciwlotniczego łóżka. Z pistoletami maszynowymi stanęli przed brzuchem Matzeratha i każ­dy widział, że Matzerath próbuje coś połknąć.

Gdyby przedtem zamknął chociaż trzema palcami szpilkę partyj­nej odznaki. Teraz dławił się ostrym karmelkiem, poczerwieniał, oczy wyszły mu na wierzch, kaszlał, płakał, śmiał się i przez te wszystkie równoczesne wzruszenia nie mógł utrzymać rąk w górze. Tego jed­nak Ruscy nie mogli tolerować. Krzyczeli i chcieli, żeby znów poka­zał swoje dłonie. Ale Matzerath nastawił się wyłącznie na swoje dro­gi oddechowe. Nie mógł już nawet porządnie kaszleć, zaczął tańczyć i wymachiwać rękami, strącił z półki parę blaszanych puszek mie­szanki jarzynowej i sprawił, że mój Kałmuk, który dotąd przyglądał się spokojnie lekko skośnymi oczyma, odstawił mnie ostrożnie, sięg­nął za siebie, przyłożył coś do biodra i strzelił, strzelił całą serią, strzelił, zanim Matzerath zdążył się udusić.

Czegóż to człowiek nie robi, gdy na scenę wkracza przeznacze­nie! Podczas gdy mój domniemany ojciec połknął partię i umarł, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniotłem w palcach wesz, którą na krótko przedtem złapałem na Kałmuku. Matzerath upadł w poprzek mrówczego szlaku. Ruscy opuścili piwnicę przez sklep i zabrali po drodze parę paczek sztucznego miodu. Mój Kałmuk wyszedł ostatni, nie wziął jednak sztucznego miodu, bo musiał założyć nowy maga­zynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff leżała wyczerpana między skrzynkami margaryny. Maria tuliła do siebie Kurtusia, jakby chcia­ła go udusić. Mnie chodziło po głowie zdanie, które wyczytałem u Goethego. Mrówki zastały zmienioną sytuację, nie wahały się jed­nak nadłożyć drogi, skierowały swój wojskowy szlak wokół skulo­nego Matzeratha, bo ów cukier sypiący się z rozprutego worka pod­czas zajmowania Gdańska przez armię marszałka Rokossowskiego nie stracił nic ze swojej słodyczy.

POWINIENEM CZY NIE POWINIENEM

Najpierw przyszli Rugiowie, potem Goci i Gepidowie, następnie Kaszubi, od których w prostej linii pochodzi Oskar, wkrótce później Polacy wysłali Wojciecha z Pragi. Ten przyszedł z krzyżem i padł od topora Kaszubów albo Prusów. Stało się to w wiosce rybackiej, a wioska nazywała się Gyddanyzc. Z Gyddanyzc zrobiono Danczik, z Dancziku powstał Dantzig, który później zamienił się w Danzig; a dzisiaj Danzig nazywa się Gdańsk.

Zanim jednak przyjęła się ta pisownia, po Kaszubach przyszli do Gyddanyzc książęta Pomorzan. Nosili takie imiona jak Subisław, Sambor, Mestwin i Swiętopełk. Z wioski powstało miasteczko. Po­tem przyszli dzicy Prusowie i zniszczyli trochę miasta. Potem przy­szli z daleka Brandenburczycy i również zniszczyli trochę miasta. Także Bolesław z Polski chciał trochę zniszczyć, a i zakon krzyżacki dbał o to, żeby szkody dopiero co naprawione ukazały się znów pod krzyżackimi mieczami.

Zabawiając się w niszczenie i budowanie zmieniali się teraz ko­lejno przez kilkaset lat książęta Pomorzan, wielcy mistrzowie krzy­żaccy, królowie i antykrólowie Polski, margrabiowie brandenburscy i biskupi Włocławka. Budowniczowie i burzyciele nazywali się: Otto i Waldemar, Bogusza, Heinrich von Plotzke - i Dietrich von Alten­berg, który wzniósł zamek zakonny tam, gdzie w dwudziestym wie­ku przy placu Heweliusza broniono Poczty Polskiej.

Przyszli husyci, tu i ówdzie podłożyli ogieniek i odeszli. Potem wyrzucono Krzyżaków z miasta, zburzono zamek, bo nie chciano w mieście mieć żadnego zamku. Stało się polskie i nieźle na tym wychodziło. Król, który to osiągnął, nazywał się Kazimierz, otrzy­mał przydomek Wielki i był synem Władysława I. Potem przyszedł Ludwik, a po Ludwiku Jadwiga. Ta wyszła za mąż za Jagiełłę z Li­twy i zaczęły się czasy Jagiellonów. Po Władysławie II wstąpił na tron Władysław III, potem znów Kazimierz, który właściwie nie miał chęci, a mimo to przez trzynaście lat trwonił ciężkie pieniądze kup­ców gdańskich w wojnie z Zakonem. Jan Olbracht miał za to więcej do czynienia z Turkami. Po Aleksandrze panował Zygmunt Stary. Po rozdziale o Zygmuncie Auguście następuje w podręczniku historii rozdział o owym Stefanie Batorym, którego imieniem Polacy chętnie nazywają swoje transatlantyki. Ten przez dłuższy czas - jak można o tym przeczytać - oblegał i ostrzeliwał miasto, ale nie zdołał go zdobyć. Potem przyszli Szwedzi i zachowali się tak samo. Obleganie miasta sprawiło im taką przyjemność, że niebawem powtórzyli to kilka razy. Także Holendrom, Duńczykom i Anglikom Zatoka Gdań­ska tak się spodobała, że kilku cudzoziemskim kapitanom krążącym na gdańskiej redzie udało się zostać morskimi bohaterami.

Pokój Oliwski. Jak to ładnie i pokojowo brzmi. Wielkie mocar­stwa spostrzegły wtedy po raz pierwszy, że kraj Polaków cudownie nadaje się do podziału. Szwedzi, Szwedzi, jeszcze raz Szwedzi - szwedzki półmisek, szwedzkie pijaństwo, szwedzka gimnastyka. Potem przyszli Rosjanie i Sasi, bo w mieście schronił się nieszczęsny król polski Stanisław Leszczyński. Z powodu jednego jedynego kró­la zniszczono tysiąc osiemset domów, a gdy nieszczęsny Leszczyń­ski uciekł do Francji, bo tam mieszkał jego zięć Ludwik, obywatele miasta musieli wybulić milion.

Potem Polska została trzykrotnie podzielona. Prusacy przyszli nie wołani i na wszystkich bramach miejskich polskiego orła królew­skiego zamalowali swoim ptakiem. Ledwie bakałarz Falk zdążył na­pisać kolędę O, radosna..., przyszli Francuzi. Generał napoleoński nazywał się Raap i po uciążliwym oblężeniu wydusił z gdańszczan dwadzieścia milionów franków. Że czasy francuskie były straszne, tego nie należy podawać w wątpliwość. Ale trwały tylko siedem lat. Potem przyszli Rosjanie i Prusacy i bombardowaniem artyleryjskim podpalili Wyspę Spichrzów. Skończyło się wolne miasto, które wy­myślił sobie Napoleon. Prusacy ponownie znaleźli okazję, żeby wszystkie bramy miejskie zapaćkać swoim ptakiem, zajęli się też tym gorliwie i na sposób pruski ulokowali w mieście 4 pułk grenadierów, 1 brygadę artylerii, 1 batalion saperów i 1 pułk huzarów przybocz­nych. Tylko przejściowo stały w Gdańsku 30 pułk piechoty, 18 pułk piechoty, 3 pułk gwardii pieszej, 44 pułk piechoty i 33 pułk fizylierów. Natomiast ów słynny 128 pułk piechoty odszedł dopiero w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym. Żeby niczego nie pominąć, trzeba jeszcze dodać, że w czasach pruskich 1 brygada artylerii została roz­budowana i przekształcona w 1 dywizjon forteczny i 2 dywizjon po­lowy 1 wschodniopruskiego pułku artylerii. Do tego dochodził jesz­cze pomorski pułk artylerii ciężkiej, który później został zastąpiony 16 zachodniopruskim pułkiem artylerii ciężkiej. Miejsce 1 pułku huzarów przybocznych zajął 2 pułk huzarów przybocznych. Nato­miast 8 pułk ułanów tylko przez krótki czas przebywał w murach miasta. Za to poza murami, na przedmieściu Wrzeszcz, skoszarowa­no 17 zachodniopruski batalion taborów.

Za czasów Burckhardta, Rauschninga i Greisera w Wolnym Mie­ście była tylko zielona policja. Zmieniło się to za Forstera w dziewięćset trzydziestym dziewiątym. Wtedy wszystkie koszary z wypa­lanej cegły znów zapełniły się roześmianymi mężczyznami w mun­durach, którzy żonglowali wszystkimi rodzajami broni. Teraz można by wyliczać, jak nazywały się te wszystkie jednostki, które od dzie­więćset trzydziestego dziewiątego do dziewięćset czterdziestego pią­tego stacjonowały w Gdańsku i okolicach albo zostały w Gdańsku zaokrętowane i wysłane na front białomorski. Oskar jednak da temu spokój i powie po prostu: potem, jak się dowiedzieliśmy, przyszedł marszałek Rokossowski. Ten na widok nietkniętego miasta przypo­mniał sobie o swoich wielkich międzynarodowych poprzednikach i z miejsca podpalił wszystko bombardowaniem artyleryjskim, żeby ci, co przyszli po nim, mogli wyszaleć się w odbudowie.

Dziwnym sposobem tym razem po Rosjanach nie przyszli Prusa­cy, Szwedzi, Sasowie czy Francuzi; przyszli Polacy.

Z całym dobytkiem przyszli Polacy z Wilna, Białegostoku i Lwo­wa i szukali sobie mieszkań. Do nas przyszedł pan, który nazywał się Fajngold, był samotny, ale stale zachowywał się tak, jakby otaczała go liczna rodzina, której musiał wydawać polecenia. Pan Fajngold od razu objął sklep kolonialny, pokazywał swojej żonie Lubię, która jednak w dalszym ciągu pozostawała niewidzialna i nie udzielała odpowiedzi, wagę dziesiętną, bak na naftę, mosiężny drąg na kiełba­sy, pustą kasę i, wielce ucieszony, zapasy w piwnicy. Maria, którą przyjął natychmiast na ekspedientkę i potokiem słów przedstawił swojej nierealnej żonie, pokazała panu Fajngoldowi naszego Matzeratha, który już od trzech dni leżał pod plandeką w piwnicy, bo ze względu na wielu Rosjan, którzy wszędzie na ulicach wypróbowywali rowery, maszyny do szycia i kobiety, nie mogliśmy go pocho­wać.

Gdy pan Fajngold zobaczył zwłoki, które przekręciliśmy na ple­cy, załamał ręce w taki sam ekspresyjny sposób, jaki Oskar zaobser­wował przed laty u swojego zabawkarza Sigismunda Markusa. Całą swoją rodzinę, nie tylko panią Lube, zawołał do piwnicy i z pewno­ścią zobaczył, że przyszli wszyscy, bo nazywał ich po imieniu, mó­wił: Luba, Lew, Jakub, Berek, Leon, Mendel i Sonia, wyjaśnił we­zwanym, kto tu leży, a następnie wyjaśnił nam, że wszyscy, których dopiero co zawołał, też tak leżeli, zanim poszli do pieców w Treblince, nie tylko oni, bo jeszcze jego szwagierka i szwagier szwagierki, który miał pięcioro dzieciaków, i wszyscy leżeli, tylko on, pan Fajn­gold, nie leżał, bo musiał rozsypywać chlor.

Potem pomógł nam wnieść Matzeratha po schodkach do sklepu, znów miał wokół siebie całą rodzinę, prosił swoją żonę Lube, żeby pomogła Marii umyć zwłoki. Ona jednak nie pomogła, na co pan Fajngold już nie zwrócił uwagi, bo przenosił zapasy z piwnicy do sklepu. Także Greffowa, która przecież umyła matkę Truczinską, tym razem nie przyszła pomóc, bo w mieszkaniu miała pełno Rosjan; sły­chać było, jak śpiewała.

Stary Heilandt, który już w pierwszych dniach po zajęciu Gdań­ska miał pełno roboty żelując rosyjskie buty zdarte w zwycięskim marszu, nie chciał z początku zgodzić się na trumniarza. Lecz gdy pan Fajngold ubił z nim interes i za motorek elektryczny z szopy starego ofiarował papierosy Derby z naszych zapasów, Heilandt odło­żył kamasze, wziął inne narzędzia i ostatnie deski ze skrzynek.

Mieszkaliśmy wtedy, zanim wyrzucono nas również stamtąd i pan Fajngold odstąpił nam piwnicę, w mieszkaniu matki Truczinskiej, doszczętnie ogołoconym przez sąsiadów i przyjezdnych. Stary Hei­landt zdjął z zawiasów drzwi z kuchni do bawialni, bo drzwi z bawialni do sypialni poszły na trumnę matki Truczinskiej. Na dole, w podwórzu, palił Derby i zbijał pudło. My zostaliśmy na górze, ja wziąłem sobie jedyne krzesło, jakie uchowało się w mieszkaniu, otwo­rzyłem na rościerz wybite okna i złościłem się na starego, który kle­cił trumnę byle jak, nie nadając jej przepisowego zwężenia.

Oskar nie zobaczył już Matzeratha, bo gdy pudło załadowano na płaski wózek wdowy Greff, wieko ze skrzynki po margarynie Vitello było już przybite, chociaż Matzerath za życia nie tylko nie jadał mar­garyny, ale brzydził się nawet używać jej do potraw.

Maria prosiła pana Fajngolda, by jej towarzyszył, bo bała się ro­syjskich żołnierzy na ulicach. Fajngold, który siedział z podwinięty­mi nogami na kontuarze i wyjadał łyżeczką sztuczny miód z tekturo­wego kubka, miał najpierw skrupuły, obawiał się podejrzliwości swojej żony Luby, potem dostał chyba od małżonki pozwolenie, żeby pójść, bo zsunął się z kontuaru, dał mi sztuczny miód, ja oddałem go Kurtusiowi, który zaraz wszystko spałaszował, a tymczasem pan Fajngold z pomocą Marii włożył długie czarne palto z szarym króli­czym kołnierzem. Zanim zamknął sklep i poprosił żonę, żeby niko­mu nie otwierała, przymierzył za mały na niego cylinder, w którym dawniej Matzerath chodził na różne pogrzeby i wesela.

Stary Heilandt nie chciał ciągnąć wózka na cmentarz miejski. Powiedział, że ma jeszcze kamasze do podzelowania i musi szybko się uwinąć. Z placu Maksa Halbego, którego ruiny wciąż jeszcze dymiły, skręcił na lewo w Brzeźnieńską i domyśliłem się, że jedzie­my na Zaspę. Rosjanie siedzieli przed domami w nikłym lutowym słońcu, sortowali zegarki naręczne i kieszonkowe, czyścili piaskiem srebrne łyżki, używali biustonoszy jako nauszników, ćwiczyli jazdę figurową na rowerach, urządzali sobie tor przeszkód z obrazów olej­nych, zegarów stojących, wanien, aparatów radiowych i stojaków na ubrania, demonstrowali wśród tych rupieci ósemki, ślimaki, spirale, wymijali przytomnie różne przedmioty, jak wózki dziecięce i wiszą­ce lampy, które rzucano z okien, i za swoją zręczność byli nagradza­ni oklaskami. Gdziekolwiek przejeżdżaliśmy, zabawa na parę chwil ustawała. Kilku w damskiej bieliźnie wciągniętej na mundury pomo­gło nam pchać, chciało się też dobrać do Marii, ale pan Fajngold, który mówił po rosyjsku i miał legitymację, przywołał ich do porząd­ku. Jakiś żołnierz w damskim kapeluszu podarował nam klatkę z żywą papużką na drążku, Kurtuś podskakujący obok wózka chciał od razu powyrywać jej kolorowe piórka. Maria, która nie śmiała odmówić przyjęcia prezentu, podała mi klatkę na wózek, gdzie Kurtuś nie mógł już sięgnąć. Dla Oskara papużka była zbyt kolorowa, postawił więc klatkę z ptakiem na powiększoną skrzynkę margaryny z Matzerathem w środku. Siedziałem z tyłu, zwiesiłem nogi i przyglądałem się twarzy pana Fajngolda - pomarszczona, zamyślona i markotna, spra­wiała wrażenie, jakby ów pan sprawdzał w myślach jakiś skompliko­wany rachunek, który nie chciał się zgodzić.

Postukałem trochę w moją blachę, wybrałem coś wesołego, chcia­łem rozproszyć ponure myśli pana Fajngolda. Ale on marszczył się nadal i przebywał wzrokiem nie wiadomo gdzie, może w dalekiej Galicji; tylko mojego bębenka nie widział. Wtedy Oskar zrezygno­wał, dopuszczając do głosu koła ręcznego wózka i płacz Marii.

Jaka łagodna zima, pomyślałem, gdy zostawiliśmy za sobą ostat­nie domy Wrzeszcza, przyglądałem się też chwilę papużce, która na widok owego popołudniowego słońca stojącego nad lotniskiem na­stroszyła pióra.

Lotnisko było obstawione wojskiem, a szosa do Brzeźna zamknię­ta. Jakiś oficer gadał z panem Fajngoldem, który w trakcie rozmowy trzymał cylinder w rozcapierzonych palcach i ukazywał rzadkie roz­wiane włosy. Opukując krótko, jakby dla sprawdzenia, skrzynię z Matzerathem, drażniąc palcem papużkę, oficer kazał nas przepu­ścić, dał nam jednak dwóch najwyżej szesnastoletnich chłopaków w za małych furażerkach i z za dużymi pistoletami maszynowymi jako straż czy eskortę.

Stary Heilandt ciągnął, ani razu nie oglądając się za siebie. Umiał też w ruchu, nie zatrzymując wózka, jedną ręką zapalić papierosa. W powietrzu wisiały samoloty. Motory słyszało się wyraźnie, bo to był koniec lutego, początek marca. Tylko wokół słońca zebrało się parę chmurek, które coraz bardziej blakły. Bombowce leciały na Hel albo wracały z Helu, bo tam walczyły jeszcze resztki drugiej armii.

Pogoda i warkot samolotów nastroiły mnie smutno. Nie ma nic nudniejszego, nic bardziej odpychającego niż bezchmurne marcowe niebo pełne samolotów, których warkot to wzmaga się, to cichnie. W dodatku obaj młodzi Rosjanie przez całą drogę na próżno starali się utrzymać równy krok.

Może w czasie jazdy po kocich łbach, potem po usianym wyboja­mi asfalcie obluzowało się parę desek w skleconej naprędce skrzyni, poza tym jechaliśmy pod wiatr; w każdym razie cuchnęło nieżywym Matzerathem i Oskar był rad, gdy dotarliśmy do cmentarza na Za­spie.

Nie mogliśmy podjechać na wysokość kutej kraty, bo przed sa­mym cmentarzem zablokował jezdnię stojący w poprzek, wypalony T 34. Inne czołgi w marszu na Nowy Port musiały nadłożyć drogi, pozostawiły ślady na piasku z lewej strony szosy i zburzyły kawał cmentarnego muru. Pan Fajngold poprosił starego Heilandta, żeby szedł z tyłu. Nieśli trumnę, która na środku wygięła się lekko, po śladach czołgów, potem z trudem przez rumowisko cmentarnego muru i ostatkiem sił kawałek między zrujnowanymi lub bliskimi ruiny na­grobkami. Stary Heilandt łapczywie ssał papierosa i wydmuchiwał dym na koniec trumny. Ja niosłem klatkę z papużką na drążku. Maria ciągnęła za sobą dwie łopaty. Kurtuś niósł kilof, to znaczy wymachi­wał nim dokoła siebie, a na cmentarzu, narażając się na niebezpie­czeństwo, walił w szary granit, aż Maria odebrała mu kilof, żeby - była przecież silna - pomóc obu mężczyznom w kopaniu.

Jak to dobrze, że ziemia jest tutaj piaszczysta i nie zmarznięta, stwierdziłem i wybrałem się za północny mur, żeby odszukać grób Jana Brońskiego. Mógł być tu albo tam. Nic bliższego nie dało się ustalić, bo za sprawą zmieniających się pór roku dawne zdradziecko świeże pobielenie stało się szare i kruche jak wszystkie mury na Zaspie.

Wróciłem przez tylną okratowaną furtkę, popatrzyłem w górę nad kalekimi sosnami i żeby nie myśleć o czymś bez znaczenia, pomy­ślałem: teraz chowają i Matzeratha. Szukałem też i częściowo znala­złem pewien sens w okoliczności, że tutaj, w tej samej piaszczystej ziemi, mieli leżeć, choć bez mojej biednej mamy, obaj partnerzy do skata: Broński i Matzerath.

Pogrzeby przypominają zawsze o innych pogrzebach!

Piaszczysta ziemia stawiała opór, wymagała chyba bardziej wprawnych grabarzy. Maria zrobiła pauzę, dysząc ciężko oparła się o kilof i znów zaczęła płakać, gdy zobaczyła Kurtusia, jak z daleka rzucał kamieniami do papużki w klatce. Nie trafiał, rzucał za daleko, Maria płakała głośno i prawdziwie, bo straciła Matzeratha, bo wi­działa w Matzeracie coś, czym moim zdaniem nigdy nie był, a co dla niej miało odtąd pozostać oczywiste i godne miłości. Spiesząc ze słowami pociechy pan Fajngold skorzystał z okazji, żeby odsapnąć, gdyż kopanie dało mu się we znaki. Można by pomyśleć, że stary Heilandt szukał złota, tak bowiem równomiernie wywijał łopatą, rzu­cał za siebie wykopaną ziemię, a i dym papierosa wydmuchiwał w regularnych odstępach. Obaj młodzi Rosjanie siedzieli nieco dalej na cmentarnym murze i gawędzili pod wiatr. Poza tym samoloty i słońce, które coraz bardziej dojrzewało.

Wykopali dół mniej więcej na metr głęboki, a Oskar stał bez­czynnie i bezradnie między starym granitem, między kalekimi so­snami, między wdową po Matzeracie a Kurtusiem, który rzucał ka­mieniami do papużki.

Powinienem czy nie powinienem? Masz dwudziesty pierwszy rok życia, Oskarze. Powinieneś czy nie powinieneś? Jesteś sierotą. Po­winieneś wreszcie. Odkąd nie ma już twojej biednej mamy, jesteś półsierotą. Już wtedy powinieneś był się zdecydować. Potem zako­pali tuż pod ziemią twojego domniemanego ojca Jana Brońskiego. Byłeś domniemanym sierotą, stałeś tutaj, na tym piachu, który nazy­wa się Zaspa, i trzymałeś lekko oksydowaną łuskę naboju. Padał deszcz i Ju 52 podchodził do lądowania. Czy już wtedy, jeśli nie w szumie deszczu, to w huczeniu lądującej maszyny transportowej, nie usłyszałeś wyraźnie tego „powinienem, nie powinienem”? Po­wiedziałeś sobie, że to deszcz, że to huk motorów; tego rodzaju mo­notonii można przypisać każdy tekst. Chciałeś usłyszeć to jeszcze wyraźniej, nie tylko domniemywać.

Powinienem czy nie powinienem? Kopią teraz dół dla Matzera­tha, twojego drugiego domniemanego ojca. Więcej domniemanych ojców, o ile wiesz, nie ma. Dlaczego mimo to żonglujesz dwiema zielonymi butelkami: powinienem, nie powinienem? Kogo chcesz jeszcze zapytać? Kalekich sosen, które są niepewne samych siebie?

Wtedy spostrzegłem ubogi żeliwny krzyż z kruchymi esami - floresami i zaskorupiałymi literami: Mathilde Kunkel - albo Runkel. Wtedy spostrzegłem - powinienem czy nie powinienem - w piasku wśród mikołajków nadmorskich i piaskownic zwyczajnych - powi­nienem - trzy albo cztery - nie powinienem - przeżarte rdzą metalo­we wieńce wielkości talerza, które dawniej - powinienem - przed­stawiały pewnie liście dębu albo wawrzynu - chyba nie powinienem - zważyłem je w dłoni - chyba jednak powinienem – wycelowałem - powinienem - w wystający wierzchołek krzyża - albo nie - miał może cztery centymetry średnicy - nie powinienem - wyznaczyłem sobie odległość dwóch metrów - powinienem - i rzuciłem - nie po­winienem - chybiając celu - powinienem - jeszcze raz? - zbyt krzy­wo stał żelazny krzyż - powinienem - Mathilde Kunkel, a może Runkel - powinienem: Runkel, powinienem: Kunkel - to był szósty rzut, a przyznałem sobie siedem rzutów, sześć razy wyszło, że nie powinienem, i rzuciłem siódmy raz - powinienem - zarzuciłem wie­niec - powinienem - uwieńczyłem Mathilde - powinienem - waw­rzyn dla panny Kunkel - czy powinienem? pytałem młodą panią Runkel - tak, powiedziała Mathilde; umarła bardzo młodo, w dwu­dziestym siódmym roku życia, a urodziła się w osiemset sześćdzie­siątym ósmym. Ja natomiast miałem dwudziesty pierwszy rok życia, gdy za siódmym razem wyszedł mi rzut, gdy owo „powinienem, nie powinienem” uprościłem i zamieniłem w dowiedzione, uwieńczone, wycelowane, zwycięskie „powinienem!”.

I gdy Oskar z tym nowym „powinienem!” na końcu języka i w sercu podążał do grabarzy, nagle zaskrzeczała papużka, bo Kurtuś ją trafił i straciła trochę niebiesko - żółtych piór. Zastanawiałem się, jakie to pytanie skłoniło mojego syna, żeby tak długo rzucać kamykami do papużki, aż ostatni celny rzut przyniósł mu odpowiedź.

Tamci przysunęli skrzynię do grobu, który był chyba na metr dwadzieścia głęboki. Staremu Heilandtowi bardzo się śpieszyło, musiał jednak czekać, bo Maria modliła się po katolicku, bo pan Fajngold trzymał cylinder na piersi i oczyma przebywał w Galicji. Toteż także Kurtuś podszedł teraz bliżej. Prawdopodobnie po swoim cel­nym rzucie podjął jakąś decyzję i z tych czy innych powodów, ale równie zdecydowany jak Oskar, zbliżył się do grobu.

Dręczyła mnie ta niepewność. To przecież mój syn zdecydował się na coś albo przeciw czemuś. Czy zdecydował się w końcu uznać we mnie i pokochać jedynie prawdziwego ojca? Czy teraz, kiedy było już za późno, zdecydował się na blaszany bębenek? A może jego decyzja brzmiała: śmierć mojemu domniemanemu ojcu Oska­rowi, który mojego domniemanego ojca Matzeratha tylko dlatego zabił odznaką partyjną, że miał już dość ojców? Czy i on tej dziecię­cej sympatii, tak pożądanej między ojcami a synami, nie mógł wyra­zić inaczej, jak tylko zabijając?

Podczas gdy stary Heilandt zrzucił raczej niż spuścił do grobu skrzynię z Matzerathem i odznaką partyjną w tchawicy Matzeratha, a amunicją rosyjskiej pepeszy w brzuchu Matzeratha, Oskar przy­znał się przed sobą samym, że umyślnie zabił Matzeratha, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa był to jego nie tylko domniemany, lecz i rzeczywisty ojciec; zabił go jeszcze dlatego, że sprzykrzyło mu się przez całe życie wlec za sobą ojca.

To nieprawda, że szpilka odznaki partyjnej była już otwarta, kie­dy zgarnąłem karmelek z betonowej posadzki. Otworzyła się dopie­ro w mojej zaciśniętej dłoni. Oddałem Matzerathowi lepki karmelek, ostry i kłujący, żeby znaleźli przy nim odznakę, żeby położył sobie partię na języku, żeby się udusił - partią, mną, swoim synem; bo trzeba było z tym skończyć!

Stary Heilandt zaczął zgarniać ziemię. Kurtuś pomagał mu nie­zdarnie, ale gorliwie. Nigdy nie kochałem Matzeratha. Czasem go lubiłem. Dbał o mnie bardziej jak kucharz niż jak ojciec. Był dobrym kucharzem. Jeśli dzisiaj odczuwam nieraz brak Matzeratha, to brak mi jego zrazów królewieckich, jego cynaderek na ostro, jego karpia z rzodkwią i ze śmietaną, takich jego potraw jak zupa węgorzowa z zieleniną, żeberka po kasselsku z kiszoną kapustą i te wszystkie niezapomniane pieczenie niedzielne, których smak wciąż jeszcze mam na języku i w zębach. Uczucia swoje wyrażał w zupach, a zapomnia­no mu włożyć chochli do trumny. Zapomniano mu włożyć do trumny talii kart do skata. Matzerath lepiej gotował, niż grał w skata. Mimo to grał lepiej niż Jan Broński i prawie tak dobrze jak moja biedna mama. To była siła, to był jego tragizm. Marii nigdy nie mogłem mu wybaczyć, chociaż traktował ją dobrze, nie uderzył ani razu i najczę­ściej ustępował, gdy wszczynała kłótnię. Nie wydał mnie też Mini­sterstwu Zdrowia i podpisał dokument dopiero wtedy, gdy już nie roznoszono poczty. W chwilę po moim urodzeniu pod żarówkami przeznaczył mnie do objęcia sklepu. Żeby nie mieć nic do czynienia ze sklepem, Oskar przez siedemnaście lat miał do czynienia z blisko setką biało - czerwono lakierowanych blaszanych bębenków. Teraz Matzerath leżał już w trumnie. Stary Heilandt zakopywał go w ziemi i palił przy tym papierosy Matzeratha - Derby. Oskar powinien był teraz objąć sklep. Ale tymczasem sklep objął pan Fajngold ze swoją liczną niewidzialną rodziną. Reszta przypadła mnie: Maria, Kurtuś i odpowiedzialność za tych dwoje.

Maria płakała i nadal modliła się prawdziwie i po katolicku. Pan Fajngold przebywał w Galicji albo rozwiązywał zawiłe rachunki. Kurtuś zmęczył się, ale niestrudzenie wywijał łopatą. Na cmentar­nym murze siedzieli gawędząc młodzi Rosjanie. Stary Heilandt z ponurą regularnością przysypywał piaskiem cmentarza na Zaspie deski ze skrzynki po margarynie. Oskar mógł jeszcze odczytać trzy litery słowa Vitello, gdy zdjął blachę z szyi, nie mówił już: „powinienem czy nie powinienem?”, powiedział: „tak musi być!” i rzucił bę­benek tam, gdzie na trumnie dość już było piasku, żeby nie narobić hałasu. Do tego dodałem też pałeczki. Utkwiły w piasku. Był to mój bębenek z czasów Wyciskaczy. Pochodził z zapasów teatru fronto­wego. Bebra podarował mi blachy. Jak mistrz oceniłby moje postę­powanie? Jezus bębnił na tej blasze i zwalisty, dziobaty Rosjanin. Niewiele była już warta. Ale gdy na jej powierzchnię rzucono trochę piasku, blacha zadźwięczała, i przy drugim rzucie zadźwięczała tro­chę. A przy trzecim już nie zadźwięczała, ukazywała już tylko trochę białego lakieru, aż piasek i to wyrównał z innym piaskiem, z coraz większą ilością piasku, pomnażał się piasek na moim bębenku, pię­trzył się, rósł - a i ja zacząłem rosnąć, czego zapowiedzią było gwał­towne krwawienie z nosa.

Kurtuś pierwszy spostrzegł krew. - On krwawi, krwawi! - krzyk­nął i odwołał pana Fajngolda z Galicji, wyrwał Marię z modlitwy, zmusił nawet obu młodych Rosjan, którzy w dalszym ciągu siedzieli na murze i gawędzili zwróceni w stronę Brzeźna, do krótkiego, lękli­wego podniesienia wzroku.

Stary Heilandt zostawił łopatę w piasku, wziął kilof i wsunął mi pod kark niebieskoczarne żelazo. Chłód poskutkował. Krwawienie z nosa trochę osłabło. Stary Heilandt znów chwycił za łopatę i miał już niewiele piasku obok grobu, gdy krwawienie całkiem ustało, ale pozostało rośniecie i objawiało się wewnętrznym skrzypieniem, szumem i trzaskaniem.

Gdy stary Heilandt uporał się z grobem, wyciągnął z innego grobu zmurszały drewniany krzyż bez napisu i wetknął w świeży pagó­rek mniej więcej pomiędzy głową Matzeratha a moim pogrzebanym bębenkiem. - Gotowe! - powiedział i wziął Oskara, który nie mógł iść, na ręce, niósł go, pociągnął za sobą innych, także młodych Ro­sjan z pistoletami maszynowymi, z cmentarza, przez zburzony mur, po śladach czołgów do ręcznego wózka na szynach tramwajowych, gdzie w poprzek ustawił się czołg. Popatrzyłem przez ramię w tył, w stronę cmentarza na Zaspie. Maria niosła klatkę z papużką, pan Fajngold niósł narzędzia, Kurtuś nie niósł nic. Obaj Rosjanie w za małych furażerkach nieśli za duże pistolety maszynowe, sosny nad­morskie wyginały się.

Z piachu na asfaltową szosę. Na wraku czołgu siedział Leon Hyś. Wysoko w górze samoloty wracające z Helu, lecące na Hel. Leo uważał, żeby nie pobrudzić rękawiczek o wypalony T 34. Słońce, które już całkiem wessało swoje chmurki, padało na Bocianie Gniaz­do pod Sopotem. Leo zsunął się z czołgu i wyprostował.

Starego Heilandta widok Hysia rozweselił: - Kto by pomyślał! Świat się kończy, tylko na Leo Hysia siły nie ma. - Dobrodusznie poklepał wolną ręką czarny surdut i objaśnił pana Fajngolda: - To jest nasz Leo Hyś. Chce nam wyrazić współczucie i uścisnąć prawicę.

I tak też było. Leo zatrzepotał rękawiczkami, śliniąc się po swo­jemu złożył kondolencje wszystkim obecnym i zapytał: - Widzieli­ście Pana, widzieliście Pana? - Nikt go nie widział. Maria, nie wiem czemu, podarowała Hysiowi klatkę z papużką.

Gdy Leo podszedł do Oskara, którego stary Heilandt położył na ręcznym wózku, zmienił się na twarzy, podmuchy wiatru wzdęły mu ubranie, nogi zerwały się do tańca. - Pan, Pan! - krzyczał i potrząsał papużką w klatce. - Patrzcie na Pana, jak rośnie. Patrzcie tylko, jak rośnie!

Nagle rzuciło go wraz z klatką w powietrze, i biegł, leciał, tań­czył, zataczał się, przewracał, wzlatywał ze skrzeczącym ptakiem, sam ptak, nareszcie opierzony, pofrunął na przełaj ku nawadnianym polom. I poprzez głosy obu pistoletów maszynowych słychać było, jak krzyczał: - On rośnie, rośnie! - I gdy obaj młodzi Rosjanie mu­sieli załadować ponownie, on wciąż krzyczał: - On rośnie! - i nawet gdy pistolety maszynowe znów się odezwały, gdy Oskar spadał już ze schodów bez stopni w rosnące, wszystko przyjmujące omdlenie, słyszałem jeszcze ptaka, głos kruka - Leo oznajmiał: - On rośnie, rośnie, rośnie...

ŚRODKI DEZYNFEKCYJNE

Ostatniej nocy nawiedziły mnie prędko zmieniające się sny. Działo się podobnie jak w dni odwiedzin, kiedy przychodzą przyjaciele. Jedne sny ustępowały miejsca drugim, gdy tylko opowiedziały mi to, co sny uważają za godne opowiedzenia: niedorzeczne historyjki pełne powtórzeń, monologi, których niestety nie sposób ignorować, bo wypowiadane są dość natarczywie z gestykulacją kiepskich aktorów. Gdy przy śniadaniu próbowałem opowiedzieć te historyjki mojemu pielęgniarzowi, nic z tego nie wyszło, bo wszystko zapomniałem; Oskar nie ma talentu do snów.

Podczas gdy Bruno sprzątał ze stołu, spytałem mimochodem: - Drogi Bruno, ile ja właściwie mam wzrostu?

Bruno postawił talerzyk z marmoladą na filiżance po kawie i za­troskał się: - Ależ, panie Matzerath, znów pan nie ruszył marmolady.

Ano, znam ten zarzut. Zawsze go słyszę po śniadaniu. Mimo to Bruno przynosi mi każdego ranka tę kupkę poziomkowej marmola­dy, a ja od razu przykrywam ją papierem, gazetą, którą zginam w daszek. Nie znoszę ani widoku, ani smaku marmolady, toteż na zarzut Bruna odparłem spokojnie i zdecydowanie: - Doskonale wiesz, Bruno, co myślę o marmoladzie, powiedz mi lepiej, ile mam wzrostu.

Bruno ma oczy wymarłego dinozaura. Ilekroć musi się zastano­wić, wlepia to prehistoryczne spojrzenie w sufit pokoju, mówi naj­częściej w tym kierunku, więc i dziś rano powiedział do sufitu: - Ale to przecież poziomkowa marmolada! - Dopiero gdy po dłuższej pau­zie - bo moje milczenie podtrzymywało pytanie o wzrost Oskara - jego spojrzenie wróciło z sufitu i uczepiło się prętów w kracie moje­go łóżka, usłyszałem, że mam metr dwadzieścia jeden wzrostu.

- Nie chciałbyś, drogi Bruno, dla porządku zmierzyć mnie jesz­cze raz?

Spoglądając nieruchomo, Bruno z kieszeni na tyłku wyciągnął calówkę, niemal brutalnie zdarł ze mnie kołdrę, obciągnął mi zadartą koszulę i okrył moją nagość, rozłożył jaskrawożółtą miarkę ułamaną na sto siedemdziesiątym ósmym centymetrze, przyłożył do mojego ciała, przesuwał, sprawdzał, rękami robił to gruntownie, oczyma na­tomiast przebywał w epoce jaszczurów, i w końcu, udając, że odczy­tuje rezultat, zastygł z calówką w bezruchu: - Nadal metr dwadzie­ścia jeden.

Dlaczego składając calówkę, zbierając naczynia po śniadaniu musiał tak hałasować? Nie podoba mu się moja miara?

Gdy Bruno opuścił pokój z tacą śniadaniową, z jaskrawożółtą calówką obok oburzająco naturalnej w kolorze poziomkowej marmo­lady, na korytarzu jeszcze raz przywarł okiem do judasza w drzwiach - czułem, jak pod jego spojrzeniem przenoszę się w czasy prehisto­ryczne, zanim wreszcie zostawił mnie sam na sam z moim metrem i dwudziestu jeden centymetrami.

A więc Oskar tyle ma wzrostu! Jak na karła, gnoma, liliputa nie­mal za dużo. Jak wysoko moja Roswita Raguna nosiła czubek gło­wy? Jaki wzrost potrafił zachować mistrz Bebra, który był potom­kiem księcia Eugeniusza? Nawet na Kitty i Feliksa mógłbym dzisiaj patrzeć z góry. A przecież wszyscy, których tu wymieniam, zazdroś­nie i przyjaźnie patrzyli kiedyś z góry na Oskara; który do dwudzie­stego pierwszego roku życia miał dziewięćdziesiąt cztery centyme­try.

Dopiero gdy w czasie pogrzebu Matzeratha na Zaspie kamień uderzył mnie w tył głowy, zacząłem rosnąć.

Oskar mówi: kamień. Decyduję się więc na uzupełnienie relacji o wydarzeniach na cmentarzu.

Skoro tylko po siódmym rzucie zorientowałem się, że nie ma już dla mnie pytania: „powinienem czy nie powinienem?”, lecz jest tyl­ko jedno stwierdzenie: „powinienem, muszę, chcę!” - zdjąłem bębe­nek z szyi, rzuciłem go razem z pałeczkami go grobu Matzeratha, zdecydowałem się na rośniecie i poczułem od razu narastający szum w uszach, a dopiero potem dostałem w tył głowy kamieniem wielko­ści włoskiego orzecha, który mój syn Kurt cisnął z cztero - i półletnią siłą. Chociaż to uderzenie nie zaskoczyło mnie - domyślałem się prze­cież, że mój syn miał wobec mnie jakieś zamiary - to jednak w ślad za swoim bębenkiem wpadłem do grobu Matzeratha. Stary Heilandt wyciągnął mnie suchym, starczym chwytem, bębenek i pałeczki zo­stawił jednak w dole, położył mnie, ponieważ krew leciała mi z nosa, karkiem na żelazie kilofa. Krwawienie, jak wiemy, szybko ustało, natomiast rośniecie robiło postępy, które co prawda były tak mini­malne, że tylko Leo Hyś zauważył je i obwieścił krzycząc głośno, trzepocząc i unosząc się jak ptak.

Tyle tego uzupełnienia, które w gruncie rzeczy jest zbyteczne; bo wzrost zaczął się, jeszcze zanim trafił mnie kamień i zanim wpadłem do grobu Matzeratha. Dla Marii i pana Fajngolda jednak od samego początku istniała tylko jedna przyczyna mojego rośnięcia, które na­zywali chorobą: kamień w tył głowy, upadek do dołu. Maria sprała Kurtusia jeszcze na cmentarzu. Było mi go żal, bo przecież nie moż­na wykluczyć, że przeznaczył kamień dla mnie, aby mi pomóc, aby przyśpieszyć mój wzrost. Może chciał mieć wreszcie prawdziwego, dorosłego ojca, a może tylko zastępcę Matzeratha; bo ojca nigdy we mnie nie uznał i nie uszanował.

W trakcie mojego trwającego blisko rok rośnięcia sporo było le­karzy i lekarek, którzy potwierdzali, że winien jest kamień, nieszczęś­liwy upadek, którzy zatem mówili i wpisywali do historii mojej cho­roby: Oskar Matzerath jest ułomnym Oskarem, ponieważ dostał kamieniem w tył głowy - i tak dalej, i tak dalej.

Tutaj powinniście państwo przypomnieć sobie moje trzecie uro­dziny. Cóż potrafili dorośli powiedzieć o początku mojej właściwej historii: W wieku trzech lat Oskar Matzerath spadł ze schodów piw­nicznych na betonową posadzkę. Przez ten upadek został zahamo­wany wzrost, i tak dalej, i tak dalej...

Można w tych wyjaśnieniach dostrzec zrozumiałe pragnienie czło­wieka, który chciałby każdy cud racjonalnie wytłumaczyć. Oskar musi przyznać, że i on jak najdokładniej bada każde dziwo, zanim odrzuci je jako niewiarygodną bujdę.

Wróciwszy z cmentarza na Zaspie, zastaliśmy w mieszkaniu mat­ki Truczinskiej nowych lokatorów. Ośmioosobowa rodzina polska zaludniła kuchnię i oba pokoje. Ludzie byli mili, chcieli nas przyjąć, póki nie znajdziemy czegoś innego, ale pan Fajngold sprzeciwił się takiemu zagęszczeniu, chciał nam oddać z powrotem sypialnię i sa­memu zadowolić się bawialnią. Na to jednak nie chciała się zgodzić Maria. Uważała, że jej świeżemu wdowieństwu nie wypada miesz­kać pod jednym dachem z samotnym panem. Fajngold, który chwila­mi nie zdawał sobie sprawy, że nie było przy nim żadnej pani Luby i żadnej rodziny, który dość często czuł za plecami obecność ener­gicznej małżonki, zrozumiał powody Marii. Ze względu na przyzwo­itość i panią Lube nie uchodziło mieszkać razem, więc odstąpił nam piwnicę. Pomógł nam nawet urządzić się tam, nie pozwolił jednak, żebym i ja przeniósł się do piwnicy. Ponieważ byłem chory, strasznie chory, położyli mnie na prowizorycznym łóżku w bawialni koło for­tepianu mojej biednej mamy.

Ciężko było o lekarza. Większość lekarzy zawczasu opuściła mia­sto z transportami wojskowymi, bo już w styczniu zachodniopruską Kasę Chorych przeniesiono na zachód i wskutek tego pojęcie pa­cjenta stało się dla wielu lekarzy nierealne. Po długim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie leżeli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalazł lekarkę z Elbląga, która przeprowadzała tam amputacje. Obiecała wpaść i przyszła też po czterech dniach, usiadła przy moim łóżku, badając mnie wypaliła jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasnęła nad czwar­tym.

Pan Fajngold nie odważył się jej zbudzić. Maria trąciła ją nie­śmiało. Ale lekarka oprzytomniała dopiero wtedy, gdy dopalającym się papierosem osmaliła sobie palec wskazujący lewej ręki. Natych­miast wstała, rozdeptała niedopałek na dywanie i powiedziała krót­ko, z rozdrażnieniem: - Musicie wybaczyć. Przez ostatnie trzy tygo­dnie nie zmrużyłam oka. Byłam w Kieżmarku na promie z transportem maluchów z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjechały. Tylko wojsko. Było ich ze cztery tysiące. Wszystkie pojechały do lali. - Potem tak samo krótko, jak opowiadała o dzieciach, które pojechały do lali, pogłaskała mnie po rosnącym dziecięcym policzku, wetknęła w usta nowego papierosa, podwinęła lewy rękaw, wyciągnęła z tecz­ki ampułkę i robiąc sobie zastrzyk pobudzający powiedziała do Ma­rii: - Pojęcia nie mam, co jest z tym chłopcem. Trzeba by go do kli­niki. Ale nie tutaj. Niech pani stara się wyjechać, na zachód. Przeguby rąk, stawy kolanowe i barkowe są opuchnięte. Z głową pewnie za­czyna się to samo. Niech pani robi zimne okłady. Zostawiam parę tabletek, gdyby miał bóle i nie mógł spać.

Podobała mi się ta oszczędna w słowach lekarka, która nie wie­działa, co mi jest i nie bała się do tego przyznać. W ciągu następnych tygodni Maria i pan Fajngold zrobili mi kilkanaście zimnych okła­dów, które przynosiły mi ulgę, ale nie zapobiegały temu, że przegu­by rąk, stawy kolanowe i barkowe, a także głowa w dalszym ciągu puchły i bolały. Marię i pana Fajngolda przede wszystkim przeraziła moja rozrastająca się wszerz głowa. Ona dawała mi owe tabletki, które zbyt szybko się skończyły. On z linijką i ołówkiem w ręku za­czął szkicować wykresy gorączki, wdał się przy tym w eksperymen­ty, w śmiało zaprojektowane konstrukcje wpisywał moją gorączkę, którą mierzył pięć razy dziennie wymienionym na czarnym rynku za sztuczny miód termometrem, co potem w tabelach pana Fajngolda wyglądało jak okropnie popękane pasmo górskie - wyobrażałem sobie Alpy, łańcuch śnieżnych Andów - a tymczasem moja temperatura była o połowę mniej ekstrawagancka: rano miałem przeważnie trzy­dzieści osiem i jeden; pod wieczór dochodziłem do trzydziestu dzie­więciu; trzydzieści dziewięć i cztery to najwyższa temperatura w okresie mojego rośnięcia. W gorączce widziałem i słyszałem roz­maite rzeczy, siedziałem na karuzeli, chciałem wysiąść, ale nie mo­głem. Siedziałem z mnóstwem małych dzieci w wozach strażackich, wydrążonych łabędziach, na psach, kotach, świniach i jeleniach, je­chałem, jechałem, jechałem, jechałem, chciałem wysiąść, ale nie mogłem. Wszystkie maluchy płakały, nie chciały już jeździć na karuzeli, chciały zaraz wyjść z wozów strażackich, wydrążonych łabędzi, zsiąść z kotów, psów, jeleni i świń, ale nie mogły. Obok właściciela karuzeli stał bowiem Ojciec Niebieski i wciąż opłacał za nas jeszcze jedno okrążenie. A my modliliśmy się: „Ojcze nasz, wiemy, że masz dużo drobnych, że lubisz, jak jeździmy na karuzeli, że bawi cię pokazywanie nam okrągłości świata. Prosimy cię, schowaj portmonetkę, powiedz: stop, dość już, koniec, basta, wysiadać, szlus, stój - w głowie nam się kręci, biednym dzieciaczkom, jest nas cztery tysiące, przywieźli nas do Kieżmarku nad Wisłą, ale nie przedostaliśmy się na drugi brzeg, bo Twoja karuzela, Twoja karuzela...”

Ale Pan Bóg, Ojciec nasz, właściciel karuzeli, uśmiechał się, jakby nigdy nic, ponownie wytrząsał monetę z portmonetki, żeby cztery tysiące maluchów, wśród nich Oskar, kręciło się w kółko w wozach strażackich i wydrążonych łabędziach, na kotach, psach, świniach li jeleniach, a za każdym razem, kiedy mój jeleń - jeszcze dziś wydaje mi się, że siedziałem na jeleniu - przemykał koło Ojca naszego i właściciela karuzeli, miał on inną twarz: był to Rasputin, który śmiejąc się próbował swoimi zębami szamana monetę na następne okrążenie; był to książę poetów Goethe, który z pięknie haftowanej sakiewki wysypywał monety, a na przedniej stronie wszystkich tych monet odciśnięty był profil Ojca naszego, i znów odurzony Rasputin, potem zrównoważony pan von Goethe. Trochę szaleństwa z Rasputinem, potem ze względów rozumowych Goethe. Ekstremiści wokół Rasputina, siły porządku wokół Goethego. Tłum, wrzenie I wokół Rasputina, kalendarzowe sentencje według Goethego... a wreszcie pochylił się - nie dlatego, że gorączka ustąpiła, lecz dlatego, że zawsze ktoś łagodząc pochyla się nad gorączką - pochylił się pan Fajngold i zatrzymał karuzelę. Usunął straż pożarną, łabędzie i jelenie, zdewaluował monety Rasputina, wysłał Goethego do ma­jtek, wyprawił cztery tysiące oszołomionych maluchów przez Kiezmark i Wisłę do Królestwa Niebieskiego - i uniósł Oskara z łoża boleści, posadził go na chmurze lizolu, co ma oznaczać, że mnie zdezynfekował.

Zaczęło się to jeszcze od wszy i weszło potem w zwyczaj. Wszy znalazł najpierw u Kurtusia, potem u mnie, u Marii i u siebie. Jak pan Fajngold krzyczał, gdy znalazł wszy! Wołał swoją żonę i dzieci, po­dejrzewał całą swoją rodzinę o robactwo, w zamian za miód sztuczny i płatki owsiane zdobył masę najróżniejszych środków dezynfekcyjnych i zaczął codziennie dezynfekować siebie, całą swoją rodzinę, Kurtusia, Marię i mnie, a także moje łóżko. Nacierał nas, spryskiwał i posypywał. A gdy spryskiwał, posypywał i nacierał, kwitła moja gorączka, płynął potok jego wymowy i dowiadywałem się o wago­nach towarowych pełnych karbolu, chloru i lizolu, które on rozprys­kiwał, rozsypywał i rozlewał, gdy był jeszcze dezynfektorem w obo­zie w Treblince i jako dezynfektor Mariusz Fajngold codziennie o drugiej po południu spryskiwał roztworem lizolu obozowe ulice, baraki, łaźnie, piece krematoryjne, zawiniątka z ubraniem, czekają­cych, którzy nie byli jeszcze pod prysznicem, leżących, którzy już byli pod prysznicem, wszystko, co wychodziło z pieców, wszystko, co miało wejść do pieców. I wyliczał mi nazwiska, bo znał wszystkie nazwiska: opowiadał o Bilauerze, który jednego z najbardziej upal­nych dni sierpnia poradził dezynfektorowi, żeby spryskał obozowe ulice Treblinki nie roztworem lizolu, lecz naftą. Pan Fajngold tak zrobił. A ten Bilauer miał zapałki. A stary Lew Kurland z ŻOB ode­brał od wszystkich przysięgę. A inżynier Galewski wyłamał drzwi do magazynu broni. A Bilauer zastrzelił pana hauptsturmführera Kutnera. A Sztulbach i Waryński rzucili się na Zisenisa. A inni na ludzi z Trawnik. A jeszcze inni przecięli druty ogrodzenia i upadli. Ale Unterscharführer Schöpke, który zawsze dowcipkował prowa­dząc ludzi pod prysznic, stał w bramie obozu i strzelał. Nic to mu jednak nie pomogło, bo inni rzucili się na niego: Adek Kawę, Motel Lewit i Henoch Lerer, także Hersz Rotblat i Letek Żagiel, i Tozjasz Baran ze swoją Deborą. A Lolek Bebelmann krzyknął: „Fajngold też niech idzie, zanim samoloty przylecą”. Ale pan Fajngold czekał jesz­cze na swoją żonę Lube. Lecz ona już wtedy nie przychodziła, kiedy ją wołał. Złapali go z lewej i z prawej. Z lewej Jakub Gelernter i z prawej Mordechaj Szwarcbard. A przed nim biegł mały doktor Atlas, który już w obozie w Treblince, a później w lasach pod Wilnem zalecał jak najstaranniejsze spryskiwanie lizolem, który twierdził, że lizol jest ważniejszy niż życie. A pan Fajngold mógł tylko to potwierdzić; bo przecież miał do czynienia z trupami, nie z jednym trupem, nie, z trupami, jaką mam podać liczbę, powiem, że tych trupów, które on spryskał lizolem, było co niemiara. I sypał nazwiskami, aż to zrobiło się nudne, aż dla mnie, który pławiłem się w lizolu, pytanie o życie i śmierć stu tysięcy nazwisk mniej było ważne niż pytanie, czy życie, a jeśli nie życie, to śmierć też zdezynfekowano w porę i wystarczają­co środkami dezynfekcyjnymi pana Fajngolda.

Potem jednak gorączka mi spadła i zrobił się kwiecień. Potem gorączka znów podskoczyła, karuzela wirowała, a pan Fajngold po­lewał lizolem martwych i żywych. Potem gorączka znów spadła i skończył się kwiecień. W początku maja szyja mi się zrobiła krótsza, klatka piersiowa poszerzyła się, podjechała w górę, tak że nie pochylając głowy mogłem potrzeć brodą obojczyk Oskara. Jeszcze raz przyszło trochę gorączki i trochę lizolu. Słyszałem też szept pła­wiących się w lizolu słów Marii: - Żeby tylko go nie pokręciło! Żeby tylko nie dostał garbu! Żeby tylko nie zrobiło się z tego wodogłowie!

Pan Fajngold zaś pocieszał Marię, opowiadał jej o ludziach, któ­rych znał, a którzy mimo garbu i wodogłowia do czegoś doszli. Mó­wił o jakimś Romanie Frydrychu, co wyemigrował ze swoim garbem do Argentyny i tam otworzył sklep z maszynami do szycia, a później ten sklep rozrósł się w wielką i znaną firmę.

Opowieść o powodzeniu garbatego Frydrycha nie pocieszyła co prawda Marii, natchnęła jednak opowiadacza, pana Fajngolda, takim entuzjazmem, że postanowił nadać naszemu sklepowi kolonialnemu inne oblicze. W połowie maja, wkrótce po zakończeniu wojny, w sklepie pokazały się nowe artykuły. Pojawiły się pierwsze maszy­ny do szycia i części zamienne, ale artykuły żywnościowe jeszcze przez jakiś czas pozostały i pomogły przetrwać okres przejściowy. To były rajskie czasy! Nie płaciło się już gotówką. Wymieniało się metodą łańcuszkową: miód sztuczny, płatki owsiane, także ostatnie torebeczki proszku do pieczenia doktora Oetkera, cukier, mąka i mar­garyna zamieniały się w rowery, rowery i części rowerowe w motor­ki elektryczne, te w narzędzia, narzędzia w futra, a futra pan Fajn­gold zaczarowywał w maszyny do szycia. Kurtuś pomagał w tych zamiennych igraszkach, przyprowadzał klientów, pośredniczył w transakcjach, wciągnął się o wiele szybciej niż Maria w nową bran­żę. Było niemal tak jak za czasów Matzeratha. Maria stała za ladą, obsługiwała ową część dawnej klienteli, która jeszcze nie wyjechała, i starała się mozolną polszczyzną poznać życzenia nowo przybyłych klientów. Kurtuś miał dar do języków, był wszędzie. Pan Fajngold mógł na nim polegać. Kurtuś mimo swoich niespełna pięciu lat wy­specjalizował się i spośród stu kiepskich lub średnich modeli, jakie ukazywały się na czarnym rynku przy Dworcowej, wyławiał od razu doskonałe maszyny Singera i Pfaffa, a pan Fajngold potrafił docenić 'umiejętności malca. Gdy w końcu maja moja babka Anna Koljaiczkowa przyszła na piechotę z Bysewa przez Brętowo do Wrzeszcza, odwiedziła nas i ciężko dysząc rzuciła się na kozetkę, pan Fajngold I bardzo chwalił Kurtusia, a i dla Marii znalazł słowa uznania. Opowiadając babce długo i szeroko historię mojej choroby, a przy okazji i podkreślając raz po raz użyteczność swoich środków dezynfekcyj­nych, uznał, że i Oskara należy pochwalić, bo taki byłem spokojny i dzielny, przez całą chorobę nigdy nie krzyczałem.

Moja babka przyszła po naftę, bo w Bysewie nie było już światła. Fajngold opowiedział jej o swoich doświadczeniach z naftą w obo­zie w Treblince, a także o swoich różnorodnych zadaniach obozowe­go dezynfektora, kazał Marii napełnić naftą dwie litrowe butelki, dodał do tego paczkę sztucznego miodu i cały asortyment środków dezyn­fekcyjnych i kiwając głową, a jednocześnie myślami przebywając gdzie indziej, słuchał, jak babka opowiadała ze szczegółami o wszyst­kim, co w czasie działań wojennych spaliło się w Bysewie i Bysewie - Wybudowaniach. Mogła też coś powiedzieć na temat zniszczeń w Firodze, która odzyskała dawną polską nazwę. A i Bysewo powró­ciło do przedwojennej nazwy. Ehlersa natomiast, który przecież był w Rębiechowie ortsbauernführerem i bardzo się udzielał, który oże­nił się z żoną syna jej brata, znaczy się: Jadwigą po Janie, co zginął na Poczcie, otóż tego Ehlersa robotnicy rolni powiesili przed jego biurem. I niewiele brakowało, a powiesiliby też Jadwigę, bo jako żona polskiego bohatera wzięła sobie ortsbauemführera, bo Stefan dosłużył się podporucznika w niemieckiej armii, a Marga była prze­cież w Związku Dziewcząt Niemieckich.

- Ano cóż - powiedziała moja babka - Stefanowi nie mogli nic zrobić, bo nad Białym Morzem zginął, hen na pomocy. Ale Margę chcieli jej wziąć i do obozu wsadzić. Ale wtedy Wincenty gębę roz­tworzył i nagadał się, jak jeszcze nigdy. I teraz Jadwiga jest z Marga u nas i pomaga w polu. Ale Wincentemu tak to gadanie siły odjęło, że długo już chyba nie pociągnie. A z babcią też dobrze nie jest, serduszko ją boli i wszystko, a najgorzej głowa, odkąd taki jeden mądrala uderzył ją, bo myślał, że tak potrzeba.

Tak skarżyła się Anna Koljaiczkowa, trzymała się za głowę, głas­kała mnie po rosnącej głowie i wygłosiła przy tym parę gorzkich myśli: - Tak to już jest z Kaszubami, Oskarku. Zawsze dostają po głowie. Ale wy teraz wyjedziecie, na zachód wyjedziecie, tam lepiej wam będzie, i tylko babcia zostanie tutaj. Bo Kaszubów nie można przenieść nigdzie, oni zawsze muszą być tutaj i nadstawiać głowy, żeby inni mogli uderzyć, bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dokładnie chcą wiedzieć, co jest co!

Moja babka zaśmiała się głośno, schowała butelki z naftą, miód sztuczny i środki dezynfekcyjne pod owe cztery spódnice, które mimo najbardziej burzliwych, militarnych, politycznych i dziejowych wy­darzeń nie straciły swojej ziemniaczanej barwy.

Gdy miała już iść i pan Fajngold prosił ją o chwilę cierpliwości, bo chciał jej jeszcze przedstawić swoją żonę Lube i resztę rodziny.

Anna Koljaiczkowa powiedziała, kiedy pani Luba nie przyszła:

- Widzi pan, ja też wołam ciągle: Agnieszko, córko moja, przyjdźże i pomóż starej matce wyżąć bieliznę. I ona tak samo nie przychodzi, jak nie chciała przyjść pańska Luba. A Wincenty, znaczy się mój brat, mimo choroby wychodzi w ciemną noc na przyzbę i wyrywa sąsiadów ze snu, bo przyzywa głośno syna swojego Jana, który na Poczcie był i zabity został.

Stała już w drzwiach i zakładała chustkę, gdy ją zawołałem po polsku z łóżka: - Babka, babka! - A ona odwróciła się, uniosła już lekko spódnice, jakby chciała mnie tam wpuścić i zabrać ze sobą, potem prawdopodobnie przypomniała sobie o butelkach z naftą, sztucznym miodzie i środkach dezynfekcyjnych, które już zajmowa­ły owo miejsce - wyszła, wyszła beze mnie, wyszła bez Oskara.

W początku czerwca pierwsze transporty odjechały na zachód. Maria nic nie mówiła, ale zauważyłem, że i ona żegna się z meblami, ze sklepem, z kamienicą, z grobami po obu stronach Alei Hindenburga i z pagórkami na cmentarzu na Zaspie.

Zanim schodziła z Kurtusiem do piwnicy, siadała nieraz wieczo­rem opodal mojego łóżka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej ręce trzymała organki, a prawą próbowała sobie jednym pal­cem akompaniować.

Pan Fajngold nie mógł słuchać tej muzyki, prosił Marię, żeby przestała, a gdy tylko odjęła organki od ust i chciała zamknąć wieko fortepianu, prosił, żeby jednak trochę jeszcze pograła.

Potem oświadczył się. Oskar czuł, że to nastąpi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywoływał swoją żonę Lube, a gdy któregoś letnie­go wieczoru pełnego much i brzęczenia przekonał się o jej nieobec­ności, oświadczył się Marii. Chciał ją wziąć z dwojgiem dzieci, także z chorym Oskarem. Ofiarował jej mieszkanie i udział w sklepie.

Maria miała wówczas dwadzieścia dwa lata. Jej początkowa, jesz­cze jakby zdana na przypadek uroda utrwaliła się, jeśli nie stward­niała. Ostatnie miesiące wojny i pierwsze po wojnie pozbawiły ją owej trwałej ondulacji, za którą jeszcze zapłacił Matzerath. Choć nie nosiła warkoczy, jak za moich czasów, to jednak długie włosy opada­ły jej na ramiona, pozwalały widzieć w niej zbyt poważną, może na­wet zgorzkniałą dziewczynę - i ta dziewczyna powiedziała: nie, od­rzuciła oświadczyny pana Fajngolda. Maria stała na dawnym naszym dywanie, lewą ręką trzymała Kurtusia, kciukiem prawej wskazywała w stronę kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar słyszeli jej słowa:

- To niemożliwe. Tutaj wszystko przepadło. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zamężna za jednym starszym kelnerem z branży hotelowej. Jej mąż nazywa się Köster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje.

Nazajutrz złożyła wnioski o wyjazd. W trzy dni później mieliśmy już swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywał się więcej, zamknął sklep, siedział, gdy Maria się pakowała, w ciemnym sklepie na kon­tuarze i nie miał nawet ochoty na sztuczny miód. Dopiero gdy Maria chciała się z nim pożegnać, zsunął się ze swojego siedzenia, przypro­wadził rower z przyczepą i zaproponował, że odprowadzi nas na dworzec.

Oskara i bagaż - wolno nam było zabrać pięćdziesiąt funtów na osobę - załadowano na dwukołową przyczepę, która chodziła na gumach. Pan Fajngold pchał rower. Maria prowadziła Kurtusia za rękę i na rogu ulicy Elzy, gdy skręcaliśmy w lewo, jeszcze raz się odwróciła. Ja nie mogłem już odwrócić się w stronę Labesa, bo odwracanie się sprawiało mi ból. Głowa Oskara pozostała więc spokojnie między ramionami. Tylko oczyma, które zachowały swoją ruchliwość, pozdrawiałem ulicę Marii, potok Strzyże, park na Kuźniczkach, pod­ziemne przejście do Dworcowej, w którym po staremu kapało obrzy­dliwie, mój nie zniszczony kościół Serca Jezusowego i dworzec pod­miejski we Wrzeszczu, który nosił teraz tę niemożliwą do wymówienia nazwę.

Musieliśmy czekać. Gdy potem podstawiono pociąg, był to po­ciąg towarowy. Tłum ludzi, mnóstwo dzieci. Bagaż kontrolowano i ważono. Żołnierze wrzucali do każdego wagonu wiązkę słomy. Nie było orkiestry. Ale deszcz też nie padał. Było zachmurzenie niewiel­kie lub umiarkowane i wiał wschodni wiatr.

Wsiedliśmy do czwartego wagonu od końca. Pan Fajngold z rzad­kimi, rozwianymi rudawymi włosami, stał pod nami na szynach, pod­szedł bliżej, gdy wstrząs obwieścił przybycie lokomotywy, podał Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i płacz zapowiedziały odjazd, do prowiantu na drogę dodał jeszcze paczkę ze środkami dezynfekcyjnymi - lizol jest ważniejszy niż życie - i pojechaliśmy, zostawiliśmy za sobą pana Fajngolda, który też właściwie i przepisowo, jak się należy przy od­jeździe pociągu, z rozwianymi rudawymi włosami malał coraz bar­dziej, składał się już tylko z machania, aż całkiem zniknął.

ROŚNIECIE W WAGONIE TOWAROWYM

Jeszcze dziś mnie to boli. Dopiero co rzuciło mi głowę na po­duszki. Stawy skokowe i przeguby rąk nabrzmiewają, a ja staję się zgrzytaczem - co ma oznaczać, że Oskar musi zgrzytać zębami, żeby nie słyszeć trzeszczenia swoich własnych kości w torebkach stawo­wych. Oglądam dziesięć swoich palców i muszę sobie powiedzieć, że są opuchnięte. Ostatnia próba na moim bębenku dowodzi, że pal­ce Oskara są nie tylko trochę opuchnięte, ale chwilowo nie nadają się do tego zawodu; wypadają z nich pałeczki.

Także wieczne pióro nie chce już podporządkować się mojemu kierownictwu. Będę musiał poprosić o zimne okłady. Potem, z dłoń­mi, stopami i kolanami owiniętymi czymś chłodnym, z ręcznikiem na czole wyposażę mojego pielęgniarza w papier i ołówek; bo wiecz­nego pióra nie lubię pożyczać. Czy Bruno zechce i potrafi uważnie mnie wysłuchać? Czyjego opowiadanie własnymi słowami odda ową podróż w wagonie towarowym, która zaczęła się 12 czerwca dzie­więćset czterdziestego piątego? Bruno siedzi przy stoliku pod akwa­relą z zawilcami. Teraz odwraca głowę, ukazuje mi tę stronę, która nazywa się twarzą, i patrzy oczyma baśniowego zwierzęcia w prawo i w lewo obok mnie. Kiedy tak przykłada ołówek do cienkich warg, można by pomyśleć, że czeka. Ale przyjmijmy, że istotnie czeka na moje słowo, na znak, by rozpocząć opowiadanie własnymi słowami - jego myśli krążą wokół węźlastych stworów. Będzie supłał sznur­ki, podczas gdy do Oskara należy rozwikłanie potokiem słów mojej zawikłanej przeszłości. Bruno pisze teraz:

«Ja, Bruno Münsterberg z Alteny w Sauerlandzie, nieżonaty i bez­dzietny, jestem pielęgniarzem na oddziale prywatnym tutejszego za­kładu dla nerwowo chorych. Pan Matzerath, który przebywa tu od przeszło roku, jest moim pacjentem. Mam jeszcze innych pacjentów, o których nie będę tutaj mówić. Pan Matzerath jest moim najspokoj­niejszym pacjentem. Nigdy nie wpada w taką wściekłość, żebym musiał wołać innych pielęgniarzy. Pisze i bębni trochę za dużo. Żeby oszczędzić swoje przemęczone palce, prosił mnie dziś, abym za nie­go pisał i nie wyplatał węźlastych stworów. Ja jednak wsadziłem sznu­rek do kieszeni i gdy on będzie opowiadał, zacznę końcami palców figurę, którą, stosownie do opowiadania pana Matzeratha, nazwę «Uchodźcą ze wschodu». Nie będzie to pierwsza figura, którą za­czerpnąłem z opowieści mojego pacjenta. Dotychczas splotłem jego babkę, którą nazwałem «Jabłkiem w czterech szlafrokach»; odtworzyłem w sznurku jego dziadka, flisaka, nazwałem go trochę ryzy­kownie «Columbus»; dzięki mojemu sznurkowi jego biedna mama stała się «Piękną amatorką ryb»; z jego obu ojców, Matzeratha i Jana Brońskiego, uplotłem grupę, która nazywa się «Dwaj skaciarze»; utrwaliłem w sznurku również usiane bliznami plecy jego przyjacie­la Herberta Truczinskiego, nazwałem płaskorzeźbę «Wyboistym szla­kiem»; także poszczególne budowle, jak Pocztę Polską, Wieżę Wię­zienną, Teatr Miejski, pasaż Zbrojowni, Muzeum Żeglugi, piwnicę Greffa, szkolę Pestalozziego, kąpielisko w Brzeźnie, kościół Serca Jezusowego, kawiarnię «Cztery Pory Roku», fabrykę czekolady Baltic, kilka bunkrów na Wale Atlantyckim, wieżę Eiffla w Paryżu, Dworzec Szczeciński w Berlinie, katedrę w Reims, a wreszcie ka­mienicę, w której pan Matzerath przyszedł na świat, odtworzyłem węzeł po węźle, kraty i nagrobki cmentarzy na Zaspie i w Brętowie ofiarowały mojemu sznurkowi swoje ornamenty, uchwyciłem w su­pły nurt Wisły i Sekwany, fale Bałtyku, bałwany Oceanu Atlantyc­kiego rozbijające się o wybrzeże ze sznurka, zamieniłem sznurek w kaszubskie kartofliska i łąki Normandii, zaludniłem powstały w ten sposób krajobraz, który nazywam po prostu «Europą», grupa­mi figur jak: Obrońcy Poczty. Kupcy kolonialni. Ludzie na trybunie. Ludzie przed trybuną. Pierwszoklasiści z torbami pełnymi łakoci. Wy­mierający dozorcy muzeum. Młodociani przestępcy na próbie jase­łek. Polska kawaleria przed zorzą wieczorną. Mrówki tworzą histo­rię. Teatr frontowy gra dla podoficerów i szeregowych. Stojący ludzie, którzy dezynfekują leżących ludzi w obozie w Treblince. A teraz zaczynam figurę uchodźcy ze wschodu, który najprawdopodobniej zamieni się w grupę uchodźców ze wschodu.

Pan Matzerath wyjechał z Gdańska, który w tym momencie nosił już polską nazwę, dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego piątego, mniej więcej o jedenastej przed południem. Towarzyszyła mu wdowa Maria Matzerath, którą mój pacjent nazywa swoją dawną ukochaną, i Kurt Matzerath, rzekomy syn mojego pacjenta. Poza tym w wagonie towarowym miały się znajdować jeszcze trzydzieści dwie inne osoby, między nimi cztery franciszkanki w habitach i młoda dziewczyna w chustce na głowie, w której pan Oskar Matzerath roz­poznał jakoby niejaką pannę Luzie Rennwand. Po kilku zapytaniach z mojej strony mój pacjent przyznał jednak, że owa dziewczyna na­zywała się Regina Raeck, ale nadal mówi o bezimiennej trójkątnej lisiej twarzy, którą potem znów raz po raz nazywa po imieniu, woła­jąc na nią Luzie; co mi nie przeszkadza wpisać tutaj ową dziewczynę jako pannę Reginę. Regina Raeck podróżowała z rodzicami, dziadkami i chorym wujem, który prócz swojej rodziny wiózł na zachód raka żołądka, dużo mówił i zaraz po odjeździe podał się za starego socjaldemokratę.

O ile mój pacjent pamięta, jazda do Gdyni, która przez cztery i pół roku nazywała się Gotenhafen, przebiegła spokojnie. Dwie ko­biety z Oliwy, kilkoro dzieci i jeden starszy pan z Wrzeszcza płakali do samego Sopotu, podczas gdy zakonnice zajęły się modlitwą.

W Gdyni pociąg miał pięć godzin postoju. Do wagonu wprowa­dzono jeszcze dwie kobiety z sześciorgiem dzieci. Socjaldemokrata miał przeciwko temu protestować, bo był chory i jako socjaldemo­krata sprzed wojny domagał się specjalnego traktowania. Ale polski oficer, który prowadził transport, spoliczkował go, gdy nie chciał zrobić miejsca, i oświadczył płynną niemczyzną, że nie wie, co to znaczy socjaldemokrata. W czasie wojny musiał przebywać w róż­nych miejscowościach Niemiec, ale takiego słówka nigdy nie sły­szał. Chory na żołądek socjaldemokrata nie zdążył już objaśnić pol­skiemu oficerowi sensu, istoty i historii Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, ponieważ oficer opuścił wagon, zasunął drzwi i zaryglował od zewnątrz.

Zapomniałem napisać, że wszyscy ludzie siedzieli albo leżeli na słomie. Gdy późnym popołudniem pociąg ruszył, parę kobiet zawo­łało: - Jedziemy z powrotem do Gdańska. - Ale to była pomyłka. Pociąg został tylko przetoczony na inny tor i pojechał potem na za­chód w kierunku Słupska. Podróż do Słupska trwała podobno cztery dni, bo pociąg raz po raz przystawał w szczerym polu zatrzymywany przez dawnych partyzantów i zgraje polskich wyrostków. Intruzi otwierali przesuwane drzwi wagonu, wpuszczali do środka trochę świeżego powietrza i wraz ze zużytym powietrzem zabierali z wago­nu część podróżnego bagażu. Zawsze ilekroć opanowywali wagon pana Matzeratha, podnosiły się cztery zakonnice i trzymały w górze swoje krzyże zawieszone na habitach. Cztery krucyfiksy robiły na chłopakach wielkie wrażenie. Żegnali się znakiem krzyża, zanim wyrzucali na nasyp plecaki i walizki podróżnych.

Gdy socjaldemokrata podsunął chłopakom papier, na którym wła­dze polskie w Gdańsku potwierdzały, że od dziewięćset trzydzieste­go pierwszego do dziewięćset trzydziestego siódmego był opłacają­cym składki członkiem partii socjaldemokratycznej, oni się nie przeżegnali, lecz wyrwali mu papier z ręki, chwycili jego dwie wa­lizki i plecak jego żony: także ów piękny płaszcz zimowy w dużą kratę, na którym leżał socjaldemokrata, wyniesiono na świeże po­morskie powietrze.

Mimo to pan Oskar Matzerath twierdzi, że chłopcy zrobili na nim korzystne wrażenie dzięki swemu zdyscyplinowaniu. Przypisuje to wpływowi ich przywódcy, który mimo młodego wieku był już po­dobno w siedemnastym roku życia indywidualnością, przypomina­jącą panu Matzerathowi w sposób zarazem bolesny i przyjemny przy­wódcę bandy Wyciskaczy, owego Störtebekera.

Gdy ów tak podobny do Störtebekera młody człowiek chciał wyrwać i wyrwał w końcu plecak z rąk pani Marii Matzerath, pan Matzerath w ostatniej chwili wyciągnął z plecaka leżący szczęśliwie na wierzchu album rodzinny. Z początku szef bandy już miał się roz­gniewać. Ale gdy mój pacjent otworzył album i pokazał chłopakowi fotografię swojej babki Koljaiczkowej, tamten wypuścił z rąk plecak pani Marii, pomyślawszy pewnie o swojej własnej babce, zasaluto­wał przykładając dwa palce do czapki, powiedział w stronę rodziny Matzerathów po polsku: - Do widzenia! - i zamiast plecaka Matzerathów zabierając walizkę innych podróżnych, opuścił ze swoimi ludźmi wagon.

W plecaku, który dzięki albumowi pozostał w posiadaniu rodzi­ny, prócz paru sztuk bielizny znajdowały się księgi handlowe i po­kwitowania podatkowe sklepu kolonialnego, książeczki oszczędno­ściowe i rubinowy naszyjnik, który należał kiedyś do matki pana Matzeratha, a który mój pacjent ukrył w paczce ze środkami dezyn­fekcyjnymi; podróż na zachód odbywała także owa księga mądrości, która składała się w połowie z fragmentów Rasputina, a w połowie z pism Goethego.

Mój pacjent twierdzi, że przez całą drogę trzymał na kolanach przeważnie albumy z fotografiami, a niekiedy i księgę mądrości, prze­wracał kartki - i obie księgi, mimo gwałtownych bólów w kościach, dały mu wiele radosnych, ale i pełnych zadumy chwil.

Dalej mój pacjent chciałby powiedzieć: Wstrząsy i szarpnięcia, przejeżdżanie zwrotnic i mijanek, leżenie w wyciągniętej pozycji na wibrującej bez przerwy przedniej osi wagonu towarowego przyśpie­szyły jego rośniecie. Nie rozrastał się już wszerz, jak dotąd, tylko zyskiwał na długości. Obrzmiałe, lecz nie objęte zapaleniem stawy mogły się rozluźnić. Nawet jego uszy, nos i narząd płciowy miały, jak słyszę, przy stukocie wagonu towarowego na stykach szyn świad­czyć o rośnięciu. Póki transport miał wolną drogę, pan Matzerath prawdopodobnie nie odczuwał żadnych bólów. Tylko kiedy pociąg przystawał, bo znów chcieli złożyć wizytę partyzanci albo młodocia­ni rabusie, chwytał go kłujący, rwący ból, który on, jak powiedziano, uśmierzał albumem z fotografiami.

Prócz polskiego Störtebekera fotografiami rodzinnymi miało się zainteresować podobno jeszcze kilku innych młodocianych szabrowników, a także starszy partyzant. Leciwy wojak w mundurze bez dys­tynkcji usiadł sobie nawet, zapalił papierosa, uważnie przekartkował album, nie opuszczając żadnego czworoboku, zaczął od portretu dziadka Koljaiczka, śledził bogato ilustrowany rozwój rodziny aż po owe migawkowe zdjęcia, które pokazują panią Marię Matzerath z rocznym, dwuletnim, trzy - i czteroletnim synem Kurtem. Mój pa­cjent widział nawet, jak uśmiechał się oglądając niektóre sielanki. Zgorszył się tylko paru zbyt wyraźnie rozpoznawalnymi odznakami partyjnymi na ubraniach zmarłego pana Matzeratha, w klapie pana Ehlersa, który był ortsbauernführerem w Rębiechowie i ożenił się z wdową po obrońcy Poczty, Janie Brońskim. Na oczach krytyczne­go obserwatora i ku jego zadowoleniu mój pacjent wyskrobał koń­cem śniadaniowego noża sfotografowane odznaki partyjne.

Ten partyzant - jak właśnie objaśnia mnie pan Matzerath - w przeciwieństwie do wielu nieprawdziwych partyzantów miał być prawdziwym partyzantem. Bo tutaj pada stwierdzenie: Partyzanci nigdy nie są tymczasowymi partyzantami, lecz są zawsze i stale par­tyzantami, którzy wynoszą do władzy obalone rządy i obalają rządy właśnie z pomocą partyzantów wyniesione do władzy. Według tezy pana Matzeratha wśród wszystkich ludzi oddanych polityce niepo­prawni, własne dzieło podkopujący partyzanci są - co właściwie po­winno mnie przekonać - ludźmi o największym talencie artystycz­nym, bo natychmiast odrzucają to, co dopiero stworzyli.

To samo można powiedzieć o mnie. Czyż nie dość często zdarza się, że ledwie moje supłowe twory zastygną w gipsie, rozbijam je pięścią? Myślę tu szczególnie o owym zamówieniu, jakie złożył mi mój pacjent przed kilku miesiącami, polegającym na tym, żeby z naj­prostszego sznurka spleść rosyjskiego szamana Rasputina i niemiec­kiego księcia poetów Goethego w jedną jedyną osobę, która potem, na żądanie mojego pacjenta, miała być uderzająco podobna do nie­go, zamawiającego. Nie wiem, ile już zużyłem kilometrów sznurka, żeby te dwa ekstrema połączyć ostatecznie w jednym splocie. Ale podobnie jak ów partyzant, którego pan Matzerath stawia mi za wzór, pozostaję niespokojny i niezadowolony; co zwiążę prawą, rozwiązu­ję lewą, co stworzy moja lewica, rozbije moja zaciśnięta prawica.

Lecz i pan Matzerath nie potrafi trzymać się w swoim opowiada­niu jednej linii. Pomijając cztery zakonnice, które nazywał raz fran­ciszkankami, to znów szarytkami, myślę w szczególności o tym mło­dym stworzeniu, które ze swoimi dwoma imionami i jedną, rzekomo trójkątną lisią twarzą raz po raz gmatwa jego relację i mnie, opowiada­jącego własnymi słowami, powinno właściwie zmusić do zanotowa­nia dwóch albo więcej wersji owej podróży ze wschodu na zachód. Nie jestem biegły w tej dziedzinie, więc trzymam się socjaldemokra­ty, który przez całą drogę nie zmienił twarzy, ba! wedle słów mojego pacjenta niemal do samego Słupska oznajmiał w kółko wszystkim współpasażerom, że i on aż do roku dziewięćset trzydziestego siód­mego jako swojego rodzaju partyzant rozlepiając plakaty ryzykował zdrowiem, oddawał swój wolny czas, gdyż był jednym z niewielu socjaldemokratów, którzy w deszczową pogodę rozlepiali plakaty.

Tak też miał mówić, gdy na krótko przed Słupskiem transport został po raz nie wiadomo który zatrzymany, bo przyszła z wizytą większa zgraja wyrostków. Ponieważ bagażu już prawie nie było, chłopaki zaczęły ściągać z podróżnych ubrania. Jako ludzie rozsądni ograniczyli się do wierzchniej odzieży panów. Tego jednak nie mógł zrozumieć socjaldemokrata, uważał bowiem, że z obszernych habi­tów zakonnic zręczny krawiec uszyłby kilka doskonałych garnitu­rów. Socjaldemokrata, jak oznajmił wszem i wobec, był ateistą, nato­miast młodzi rabusie, nie oznajmiając tego wszem i wobec, wierzyli w Kościół, poza którym nie ma zbawienia, i chcieli nie obfitej wełny zakonnic, lecz jednorzędowego, zawierającego lekką domieszkę drewna garnituru ateisty. Ten jednak nie chciał zdjąć marynarki, ka­mizelki i spodni, tylko opowiadał o swojej krótkiej, lecz efektownej karierze socjaldemokratycznego rozklejacza plakatów i gdy nie prze­rwał opowiadania, gdy próbował stawiać opór przy rozbieraniu, daw­nym wehrmachtowskim saperskim butem dostał kopniaka w brzuch.

Socjaldemokrata zwymiotował obficie, długotrwale, na koniec plując krwią. Nie zważał przy tym wcale na swoje ubranie i chłopaki przestały się interesować pobrudzonym materiałem, który przecież można było uratować oddając do pralni chemicznej. Zrezygnowali z wierzchniej odzieży męskiej, za to z pani Marii Matzerath ściągnęli jasnoniebieską bluzkę ze sztucznego jedwabiu, a z młodej dziewczy­ny, która nie nazywała się Luzie Rennwand, tylko Regina Raeck, wełniany blezer. Potem zasunęli drzwi wagonu, ale nie całkiem, i pociąg ruszył, a tymczasem zaczęło się konanie socjaldemokraty.

Dwa, trzy kilometry przed Słupskiem transport skierowano na bocznicę, gdzie pozostał przez noc, która była gwiaździsta, ale jak na czerwiec chłodna.

Tej nocy — jak mówi pan Matzerath - nieprzyzwoicie i głośno bluźniąc Bogu, wzywając klasę robotniczą do walki, w ostatnich sło­wach - jak to się słyszy na filmach - wołając: niech żyje wolność, wreszcie wymiotując tak, że cały wagon zdrętwiał z przerażenia, zmarł ów socjaldemokrata, który zbytnio był przywiązany do swojego jed­norzędowego ubrania.

Potem żadnego krzyku, mówi mój pacjent. W wagonie zrobiło się i pozostało cicho. Tylko pani Maria szczękała zębami, bo marzła bez bluzki, a ostatnią pozostałą bieliznę włożyła synowi Kurtowi i panu Oskarowi. Nad ranem dwie rezolutne zakonnice spostrzegły szansę, jaką dawały niedomknięte drzwi, uprzątnęły wagon i wyrzu­ciły na nasyp kolejowy przemoczoną słomę, kał dzieci i dorosłych, a także rzygowiny socjaldemokraty.

W Słupsku polscy oficerowie przeprowadzili inspekcję pociągu. Równocześnie rozdawano ciepłą zupę i napój zbliżony do kawy sło­dowej. Zwłoki w wagonie pana Matzeratha skonfiskowano ze względu na niebezpieczeństwo epidemii, kazano zabrać je sanitariuszom na desce pomostu. Za wstawiennictwem zakonnic jakiś oficer pozwolił jeszcze krewnym na krótką modlitwę. Wolno było też zdjąć umarłe­mu buty, skarpetki i ubranie. W czasie sceny rozbierania - później zwłoki na desce przykryto workami po cemencie - mój pacjent ob­serwował siostrzenicę rozbieranego. I znów młoda dziewczyna, choć nazywała się Raeck, odpychając i fascynując zarazem, przypominała mu ową Luzie Rennwand, którą sportretowałem w sznurku i jako supłowy twór nazywam «Pożeraczką kanapek z kiełbasą». Owa dziewczyna w wagonie co prawda w obliczu ograbionego wuja nie sięgnęła po kanapkę z kiełbasą i nie zjadła jej razem ze skórką, lecz wzięła udział w grabieży, z ubrania wuja odziedziczyła kamizelkę, włożyła ją zamiast zrabowanego blezera i sprawdziła w lusterku, jak jej jest w tym nowym, nawet dość twarzowym stroju, podobno - i tym tłumaczy się trwający do dziś paniczny strach mojego pacjenta - złapała lusterkiem jego i jego legowisko i przyglądała mu się jaw­nie, chłodno szpareczkami oczu z trójkąta.

Jazda ze Słupska do Szczecina trwała dwa dni. Co prawda dość często zdarzały się jeszcze przymusowe postoje i powoli powsze­dniejące wizyty owych uzbrojonych w spadochroniarskie noże i pi­stolety maszynowe wyrostków, ale te wizyty trwały coraz krócej, bo podróżnym nic już nie można było zabrać.

Mój pacjent twierdzi, że w podróży z Gdańska do Szczecina, a więc w ciągu tygodnia, przybyło mu dziewięć, jeśli nie dziesięć centymetrów wzrostu. Przede wszystkim miały się wydłużyć uda i podudzia, podczas gdy klatka piersiowa i głowa pozostały niemal bez zmian. Za to, chociaż pacjent przez całą drogę leżał na plecach, nie udało się przeszkodzić rośnięciu przesuniętego lekko w lewo i w górę garbu. Pan Matzerath przyznaje też, że za Szczecinem - transport przejął tymczasowy niemiecki personel kolejowy - bóle wzmogły się i samo przeglądanie rodzinnego albumu nie pozwalało już o nich zapomnieć. Krzyczał często i długo, nie wyrządził jednak żadnych szkód w szybach mijanych stacji - Matzerath: mój głos stracił wszelką moc rozśpiewywania szkła - tylko ściągnął do swojego posła­nia cztery zakonnice, które już do końca nie przestały się modlić.

Co najmniej połowa współpasażerów, między innymi rodzina zmarłego socjaldemokraty z panną Reginą, opuściła transport w Schwerinie. Pan Matzerath bardzo nad tym ubolewał, bo widok młodej dziewczyny stał mu się tak bliski i konieczny, że gdy jej za­brakło, nawiedzały go gwałtowne, konwulsyjne ataki, którym towa­rzyszyła wysoka gorączka i drgawki. Wedle słów pani Marii Matze­rath, pacjent miał rozpaczliwie przyzywać jakąś Luzie, nazywać siebie baśniowym zwierzęciem i jednorożcem i okazywać to lęk przed upad­kiem, to chęć upadku z dziesięciometrowej trampoliny.

W Lüneburgu pana Oskara Matzeratha przewieziono do szpitala. Tam poznał w gorączce kilka pielęgniarek, niebawem jednak został przekazany klinice uniwersyteckiej w Hanowerze. Panią Marię i jej syna Kurta pan Matzerath widywał bardzo rzadko, a znów codzien­nie dopiero wtedy, gdy ona dostała pracę w klinice jako sprzątaczka. Ponieważ jednak w klinice ani w jej pobliżu nie było mieszkania dla pani Marii i małego Kurta, ponieważ życie w obozie dla uchodźców stawało się coraz bardziej nieznośne - pani Maria musiała codzien­nie jechać trzy godziny przepełnionym pociągiem, często na stopniu; tak daleko było z kliniki do obozu - lekarze mimo poważnych skru­pułów zgodzili się na przekazanie pacjenta do Düsseldorfu, do tam­tejszego szpitala miejskiego, zwłaszcza że pani Maria okazała ze­zwolenie na pobyt: jej siostra, która w czasie wojny wyszła za mąż za mieszkającego tam starszego kelnera, oddawała do dyspozycji pani Matzerath jeden pokój w swoim dwu - i półizbowym mieszkaniu, ponieważ starszy kelner nie domagał się miejsca dla siebie; znajdo­wał się w rosyjskiej niewoli. Mieszkanie leżało w dobrym punkcie. Wszystkimi tramwajami, które odchodziły z dworca Bilk w kierun­ku Wersten i Benrath, można było wygodnie, bez przesiadki, doje­chać do szpitala miejskiego.

Pan Matzerath leżał tam od sierpnia dziewięćset czterdziestego piątego do maja dziewięćset czterdziestego szóstego. Od przeszło godziny opowiada mi o kilku pielęgniarkach równocześnie. Nazy­wają się one: siostra Monika, siostra Helmtruda, siostra Walburga, siostra Ilse i siostra Gertruda. Przypomina sobie najrozmaitsze plotki szpitalne, przypisuje rozmaitym drobiazgom z pielęgniarskiego ży­cia, strojowi zawodowemu przesadne znaczenie. Ani słowa o nędz­nym, jak sobie przypominam, wikcie szpitalnym, o źle ogrzewanych szpitalnych pokojach. Tylko pielęgniarki, pielęgniarskie historyjki i najnudniejsze w świecie pielęgniarskie środowisko. Tak więc szep­tano na ucho i w zaufaniu, że siostra Ilse powiedziała siostrze przeło­żonej to a to, że siostra przełożona odważyła się zaraz po przerwie obiadowej skontrolować pokój sióstr praktykantek, że popełniono też jakąś kradzież i jedną siostrę z Dortmundu - zdaje się, powie­dział: Gertrudę - niesłusznie podejrzewano. Opowiada też rozwlekłe historyjki o młodych lekarzach, którzy chcieli od sióstr tylko talo­nów na papierosy. Uważa, że warto opowiadać o śledztwie w spra­wie poronienia, które pewna laborantka, nie pielęgniarka, zrobiła sobie własnym przemysłem czy z pomocą asystenta. Nie rozumiem moje­go pacjenta, który marnuje swój umysł na takie banały.

Pan Matzerath prosi mnie teraz, żebym go opisał. Z przyjemno­ścią spełnię to życzenie i przeskoczę część owych historyjek, które on, ponieważ traktują o pielęgniarkach, przedstawia szeroko i ozda­bia ważkimi słowami.

Mój pacjent ma metr i dwadzieścia jeden centymetrów wzrostu. Głowę, która byłaby za duża nawet dla osób normalnego wzrostu, utrzymuje pomiędzy ramionami na skarlałej szyi. Wydatna klatka piersiowa i plecy, które należy nazwać garbem. Patrzy mocno błysz­czącymi, mądrze ruchliwymi, niekiedy marzycielsko rozszerzonymi niebieskimi oczyma. Ma gęste, lekko falujące ciemnobrązowe wło­sy. Chętnie pokazuje silne w stosunku do reszty ciała ramiona z pięk­nymi - jak sam mówi - dłońmi, zwłaszcza kiedy pan Oskar bębni - kierownictwo zakładu pozwala mu na to trzy, najwyżej cztery godzi­ny dziennie - wydaje się, że jego palce są samodzielne, że należą do innego, bardziej udanego ciała. Pan Matzerath zrobił majątek na pły­tach i jeszcze dziś ma dochody z płyt. Ciekawi ludzie przychodzą do niego w dni odwiedzin. Jeszcze przed procesem, jeszcze zanim przy­wieźli go do nas, znałem jego nazwisko, bo pan Oskar Matzerath jest wybitnym artystą. Osobiście wierzę, że jest niewinny, i dlatego nie jestem pewien, czy zostanie u nas, czy też wyjdzie i jak dawniej bę­dzie występował ciesząc się powodzeniem. Teraz mam go zmierzyć, chociaż robiłem to dwa dni temu”.

Nie sprawdzając opowiadania mojego pielęgniarza, ja, Oskar, znów chwytam za pióro.

Bruno zmierzył mnie przed chwilą swoją calówką. Zostawił miar­kę przy mnie i głośno oznajmiając rezultat opuścił pokój. Nawet swój węźlasty twór, nad którym pracował po kryjomu w trakcie mojego opowiadania, rzucił na podłogę. Przypuszczam, że chce zawołać pa­nią doktor Hornstetter.

Lecz zanim przyjdzie lekarka i potwierdzi mi to, co Bruno wy­mierzył, Oskar powie państwu: W ciągu trzech dni, kiedy opowiada­łem pielęgniarzowi historię mojego rośnięcia, zyskałem - jeśli to jest zysk - pełne dwa centymetry wzrostu.

A więc od dzisiaj Oskar mierzy metr i dwadzieścia trzy centyme­try. Będzie teraz opowiadał, jak mu się wiodło po wojnie, kiedy wy­puszczono go - mówiącego, z trudem piszącego, płynnie czytające­go, ułomnego wprawdzie, poza tym jednak całkiem zdrowego młodego człowieka - ze szpitala miejskiego w Düsseldorfie, żebym mógł - jak wychodząc ze szpitala myśli się zawsze - rozpocząć nowe, tym razem dorosłe życie.


KSIĘGA TRZECIA

KAMYKI I KAMIENIE

Zaspane, dobroduszne sadło: Gusta Truczinska jako Gusta Köster nic się nie zmieniła, tym bardziej że Köster mógł poddawać ją swoim wpływom tylko przez czternastodniowy okres narzeczeństwa, tuż przed wysłaniem na front białomorski, i potem w czasie urlopu z frontu, kiedy się pobrali, przeważnie w łóżkach przeciwlotniczego schronu. Choć po kapitulacji armii kurlandzkiej nie było żadnych wiadomości o losie Köstera, Gusta, zapytywana o męża, odpowiada­ła z przekonaniem, wskazując kciukiem w stronę kuchennych drzwi: - Ano, w niewoli jest u Ruskich. Jak wróci, wszystko tu się odmieni.

Mówiąc o zmianach, jakie Köster wprowadzi w mieszkaniu w Bilk, miała na myśli tryb życia Marii, a wreszcie i Kurtusia. Gdy wypisano mnie ze szpitala miejskiego, gdy pożegnałem się z pielęg­niarkami, obiecując wpadać do nich co jakiś czas, i pojechałem tram­wajem do Bilk, do sióstr i mojego syna Kurta, na drugim piętrze wypalonej od trzeciego piętra aż po dach kamienicy zastałem czarnorynkową centralę, którą prowadzili Maria i mój syn, sześciolatek liczący na palcach.

Maria, wierna i nawet na czarnym rynku oddana jeszcze swoje­mu Matzerathowi, handlowała sztucznym miodem. Czerpała z wia­der, na których nie było żadnego napisu, chlustała lipną maź na ku­chenną wagę i zapędziła mnie - ledwie wszedłem i rozejrzałem się po tej ciasnocie - do pakowania ćwierćfuntowych porcji.

Kurruś siedział za skrzynką po Persilu jak za kontuarem, popa­trzył co prawda na powracającego do domu, ozdrowiałego ojca, ale swoje zawsze trochę zimowoszare oczy skierował na coś, co gdzieś za moimi plecami musiało być widoczne i godne uwagi. Trzymał przed sobą kartkę, nanosił na nią urojone kolumny liczb; po sześciu zaledwie tygodniach nauki w szkole, w przepełnionych i kiepsko opalanych klasach, miał wygląd przemądrzałego kujona.

Gusta Köster piła kawę. Prawdziwą kawę, jak zauważył Oskar, gdy podsunęła mi filiżankę. Pakowałem sztuczny miód, a tymcza­sem ona przyglądała się ciekawie, nie bez współczucia dla swojej siostry Marii, mojemu garbowi. Miała ochotę wstać i pogłaskać garb; bo wszystkim kobietom głaskanie garbu przynosi szczęście, a szczę­ście w przypadku Gusty to powrót Köstera, który wszystko odmieni. Powstrzymała się jednak, zamiast garbu, tyle że bez szczęścia, po­głaskała filiżankę i wydała owo westchnienie, które przez następne miesiące miałem słyszeć codziennie: - Spokojna głowa, jak Köster wróci, wszystko tu się odmieni, i to szast - prast!

Gusta potępiała czarnorynkowy handel, chętnie jednak popijała prawdziwą kawę, której nie powąchałaby nawet, gdyby nie sztuczny miód. Kiedy przychodzili klienci, wynosiła się z bawialni, człapała do kuchni i tam długo i protestacyjnie szczękała garnkami.

Przychodziło dużo klientów. Od dziewiątej, zaraz po śniadaniu, zaczynało się dzwonienie: krótko - długo - krótko. Późnym wieczo­rem, koło dziewiątej, Gusta wyłączała dzwonek, często mimo prote­stów Kurtusia, który z powodu zajęć szkolnych tylko pół dnia mógł poświęcać na handel.

Ludzie mówili: - Miód sztuczny?

Maria kiwała lekko głową i pytała: - Ćwiartkę czy pół?

Byli jednak tacy, którzy nie chcieli sztucznego miodu. Ci mówili: - Kamyki do zapalniczek?

A wtedy Kurtuś, który chodził do szkoły raz przed południem, raz po południu, wynurzał się spomiędzy swoich kolumn liczb, się­gał pod pulower po woreczek i donośnym, wyzywającym chłopię­cym głosem rzucał liczby w powietrze: - Życzy pan trzy czy cztery? Radzę wziąć pięć. Tylko patrzeć, jak skoczą na dwadzieścia cztery albo i więcej. W zeszłym tygodniu były po osiemnaście, dziś rano brałem dwadzieścia, a gdyby pan przyszedł dwie godziny temu, jak tylko wróciłem ze szkoły, wziąłbym jeszcze dwadzieścia jeden.

W obrębie czterech ulic wzdłuż i sześciu wszerz Kurtuś był jedy­nym handlarzem kamyków do zapalniczek. Miał źródło, nigdy go jednak nie wyjawił, natomiast stale, nawet przed spaniem zamiast wieczornej modlitwy, mówił: - A ja mam źródło!

Uważałem, że jako ojciec mam prawo znać źródło mojego syna. Toteż ilekroć oznajmiał, nawet nie tajemniczo, raczej chełpliwie: - A ja mam źródło! - następowało zaraz moje pytanie:

- Skąd masz te kamienie? W tej chwili powiedz, skąd masz ka­mienie.

W owych miesiącach, gdy dopytywałem się o źródło, Maria po­wtarzała nieodmiennie: - Daj chłopcu spokój, Oskarze. Po pierwsze, nic cię to nie obchodzi, po drugie, jak już będzie trzeba, to ja zapy­tam, a po trzecie, nie pozuj na jego ojca. Jeszcze parę miesięcy temu nie mogłeś słowa z siebie wydusić!

Kiedy nie ustępowałem i zbyt uparcie tropiłem źródło Kurtusia, Maria uderzała dłonią o wiadro ze sztucznym miodem i wybuchała oburzeniem, atakując jednocześnie mnie i Gustę, która czasami po­pierała moje dociekania: - Dobrzy wy jesteście! Chcecie chłopcu popsuć interes. A przecież żyjecie z tego, co on zahandluje. Jak po­myślę o tych paru kaloriach dodatku chorobowego, które Oskar zmiata w dwa dni, niedobrze mi się robi, ale nie mówię nic, śmieję się tylko.

Oskar musi przyznać: miałem wtedy nienasycony apetyt i tylko dzięki źródłu Kurtusia, które przynosiło więcej niż miód sztuczny, Oskar po skąpym szpitalnym wikcie odzyskał siły.

Ojciec musiał więc milczeć zawstydzony i z pokaźnym kieszon­kowym, danym z dziecięcej łaski Kurtusia, jak najczęściej uciekać z mieszkania w Bilk, żeby nie oglądać swojej hańby.

Rozmaici dobrze sytuowani krytycy cudu gospodarczego twier­dzą dzisiaj, a im mniej pamiętają ówczesną sytuację, z tym więk­szym robią to zachwytem: - Przed reformą walutową to były fanta­styczne czasy! Wtedy jeszcze coś się działo! Ludzie mieli pustkę w brzuchu, a mimo to stali w ogonkach po bilety do teatru. A impro­wizowane naprędce przyjęcia z samogonem były wprost legendarne i dużo bardziej udane niż urządzane dzisiaj parties z szampanem i dujardinem.

Tak mówią romantycy przegapionych okazji. Ja właściwie powi­nienem bym lamentować tak samo, bo w owych latach, gdy biło Kurtusiowe źródło z kamykami do zapalniczek, kształciłem się nie­mal bezpłatnie w gronie tysiąca spragnionych wiedzy i nadrobiłem zaległości, zapisałem się na kursy na uniwersytecie powszechnym, byłem stałym bywalcem British Center o nazwie „Most”, dyskuto­wałem z katolikami i protestantami na temat winy zbiorowej, czułem się współwinny wraz z tymi wszystkimi, którzy myśleli sobie: załatw­my sprawę teraz, a będziemy ją mieli z głowy i później, jak znów wszystko się odwróci ku lepszemu, nasze sumienie będzie czyste.

Bądź co bądź uniwersytetowi powszechnemu zawdzięczam skrom­ną wprawdzie, ale obfitującą w braki wiedzę. Dużo wtedy czytałem. Owa lektura, która nim zacząłem rosnąć, akurat wystarczała by przy­sądzić świat w połowie Rasputinowi, w połowie Goethemu, moje wiadomości z kalendarzy morskich Köhlera od dziewięćset czwarte­go do dziewięćset szesnastego już mnie nie zadowalały. Nie pamię­tam dobrze, co czytałem. Czytałem w ustępie. Czytałem stojąc go­dzinami po bilety do teatru, wciśnięty między zaczytane młode dziewczyny z mozartowskimi warkoczami. Czytałem, gdy Kurtuś sprzedawał kamyki do zapalniczek, czytałem, pakując sztuczny miód.

A jak nie było prądu, czytałem przy łojówkach; dzięki źródłu Kurtusia mieliśmy trochę w zapasie.

Wstyd powiedzieć, że lektury tamtych lat nie zapadały w pamięć, lecz ulatywały szybko. Pozostały mi jakieś strzępy słów, teksty na obwolutach książek. A teatr? Nazwiska aktorów: pani Hoppe, Peter Esser, „r” w ustach pani Flickenschildt, rozmaite adeptki sztuki ak­torskiej, które na scenach studyjnych chciały jeszcze udoskonalić „r” pani Flickenschildt, Gründgens, który jako Tasso, cały w czerni, zdej­mujący ze swojej peruki zalecony przez Goethego laurowy wieniec, bo zielenina rzekomo osmala mu pukle, i ten sam Gründgens, w po­dobnej czerni, jako Hamlet. I słowa pani Flickenschildt: „Hamlet jest tłusty”. I czaszka Yorica, która zrobiła na mnie wrażenie, bo Gründgens mówił o niej rzeczy niezwykle sugestywne. Potem przed wstrząśniętą publicznością w nie opalanych salach teatralnych grali Pod drzwiami, a Beckmann w zepsutych okularach kojarzył mi się z mężem Gusty, powracającym do domu Kösterem, który wedle jej słów odmieni wszystko, zasypie źródło kamyków do zapalniczek mojego syna Kurta.

Dzisiaj, kiedy mam to za sobą i wiem, że powojenne upojenie jest tylko upojeniem i wywołuje kaca, który miaucząc bez ustanku ogła­sza, że wszystkie nasze czyny i występki, jeszcze wczoraj świeże i krwawe - to już dziś historia, dzisiaj chwalę sobie lekcje u Gretchen Scheffler pośród pamiątek z wycieczek KdF i szydełkowych robótek: nie za wiele Rasputina, w miarę Goethego. Dzieje Gdańska w hasłach Keysera, uzbrojenie dawno zatopionego pancernika szyb­kość w węzłach wszystkich japońskich torpedowców użytych w bi­twie pod Cuszimą, dalej Belizariusz i Narses, Totila i Tej a, Walka o Rzym Feliksa Dahna.

Już na wiosnę dziewięćset czterdziestego siódmego porzuciłem uniwersytet powszechny, British Center i pastora Niemöllera, a z dru­giego balkonu pożegnałem się z Gustawem Gründgensem, który na­dal grał Hamleta.

Nie minęły jeszcze dwa lata od chwili, gdy nad grobem Matzeratha zdecydowałem się rosnąć, a już sprzykrzyło mi się życie doro­słych. Tęskniłem za utraconymi proporcjami trzylatka. Niezachwia­nie pragnąłem mieć znów dziewięćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, być mniejszym od mojego przyjaciela Bebry, od nieboszczki Roswity. Oskar odczuwał brak swojego bębenka. Długie spacery przywo­dziły go w pobliże szpitala miejskiego. Ponieważ i tak co miesiąc musiał być u profesora Irdella, który nazywał go interesującym przy­padkiem, odwiedzał za każdym razem znajome pielęgniarki i nawet gdy siostry nie miały dla niego czasu, w otoczeniu białych, spiesz­nych, zwiastujących uzdrowienie lub śmierć materii, czuł się dobrze, niemal szczęśliwie.

Siostry lubiły mnie, robiły sobie dziecinne, ale nie złośliwe żarciki z mojego garbu, podsuwały mi coś dobrego do zjedzenia i wtajemni­czały w swoje nie kończące się, zawiłe, przyjemnie nużące historyjki szpitalne. Przysłuchiwałem się, udzielałem rad, a nawet pośredni­czyłem w drobnych nieporozumieniach, bo siostra przełożona da­rzyła mnie sympatią. Wśród dwudziestu, może trzydziestu dziew­cząt spowitych w pielęgniarskie stroje Oskar był jedynym i w osobliwy sposób pożądanym mężczyzną.

Bruno już powiedział: Oskar ma piękne, wymowne dłonie, falu­jące, delikatne włosy i owe - wystarczająco niebieskie - nadal ujmu­jące oczy Brońskich. Być może garb i osadzona pod brodą, równie wypukła co wąska klatka piersiowa podkreślały prawem kontrastu piękno moich dłoni, moich oczu, mojej czupryny, w każdym razie zdarzało się dość często, że pielęgniarki, w których dyżurce siedzia­łem, chwytały mnie za ręce, bawiły się wszystkimi moimi palcami, gładziły po włosach i na odchodnym mówiły jedna do drugiej: - Jak mu się w oczy patrzy, to można by łatwo zapomnieć o wszystkim innym.

Górowałem zatem nad swoim garbem i z całą pewnością zdecy­dowałbym się dokonać podbojów na terenie szpitala miejskiego, gdybym był pewien swojej niejednokrotnie wypróbowanej potencji bębnisty. Zawstydzony, niepewny, nieufny wobec ewentualnych od­ruchów własnego ciała, po takich czułych preludiach uchylając się od frontalnego ataku opuszczałem szpital - musiałem zaczerpnąć tchu - spacerowałem po ogrodzie albo wokół drucianego płotu, który ota­czał teren szpitala gęstą, regularną siatką nakłaniającą mnie do gwiżdżącej na wszystko obojętności. Przyglądałem się tramwajom, które jechały do Wersten i Benrath, nudziłem się przyjemnie na pro­menadach biegnących obok dróg dla rowerzystów i podśmiewałem się z wysiłków przyrody, która bawiła się w wiosnę i zgodnie z pro­gramem wypuszczała pąki jak fajerwerki.

Naprzeciwko ów malarz niedzielny, który maluje nas wszystkich, z każdym dniem kładł coraz więcej świeżej soczystej zieleni na drze­wa wersteńskiego cmentarza. Cmentarze zawsze mnie pociągały. Są wypielęgnowane, jednoznaczne, logiczne, męskie, żywe. Na cmen­tarzach można nabrać otuchy i podjąć decyzje, dopiero na cmenta­rzach życie nabiera konturów - nie mam tu na myśli obramowań grobów - i, jeśli kto chce, sensu.

Wzdłuż północnego muru cmentarza biegła Bittweg. Mieściło się tam siedem konkurujących ze sobą zakładów kamieniarskich. Duże przedsiębiorstwa jak C. Schnoog albo Julius Wobei. Pomiędzy nimi budy drobnych rzemieślników, którzy nazywali się R. Haydenreich, J. Bois, Kühn, Müller i P. Korneff. Mieszanina baraków i hal, na dachach duże, albo świeżo wymalowane, albo prawie nieczytelne, szyldy, a pod nazwiskami właścicieli takie oto napisy: „Pracownia kamieniarska” - „Kamienie grobowe i obramowania” - „Zakłady kamienia naturalnego i sztucznego” - „Kamieniarstwo artystyczne”. Nad budą Korneffa przesylabizowałem: „P. Korneff, kamieniarz i rzeźbiarz”.

Między warsztatem a okalającym teren płotem z siatki ciągnęły się ułożone przejrzyście na pojedynczych i podwójnych cokołach płyty na groby jedno - , dwu - i czteromiejscowe, tak zwane groby ro­dzinne. Zaraz za płotem, przy słonecznej pogodzie znosząc na sobie cień rombowego wzoru, ciosy muszlowca dla klienteli o skromniej­szych wymaganiach, polerowane płyty diabazu z matowo wyprawio­nymi gałązkami palmowymi, typowe, wysokie na osiemdziesiąt cen­tymetrów, obrzeżone fasetami nagrobki dziecięce ze śląskiego, lekko zmętniałego marmuru, z wyżłobionymi w górnej trzeciej części re­liefami, które przedstawiały najczęściej złamane róże. Potem rząd pospolitych metrowych kamieni, czerwony piaskowiec znad Menu, który, pochodząc z fasad zbombardowanych banków i domów towa­rowych, święcił tutaj zmartwychwstanie - jeśli można coś takiego powiedzieć o nagrobku. Pośrodku tej ekspozycji rzecz najbardziej okazała: złożony z trzech cokołów, dwóch skrzydeł bocznych i wiel­kiej bogato rzeźbionej ściany pomnik z niebieskawobiałego tyrol­skiego marmuru. Od ściany głównej odcinało się wypukłe to, co ka­mieniarze nazywają ciałem. Było to ciało zwrócone głową i kolanami w lewo, z cierniową koroną i trzema gwoździami, bez zarostu, z roz­łożonymi rękami, krwawiące stylizowanie z rany na piersi pięcioma, zdaje się, kroplami.

Chociaż przy Bittweg nagrobków z ciałem zwróconym w lewo było aż za dużo - przed rozpoczęciem sezonu wiosennego często więcej niż dziesięć rozkładało ręce - Jezus Chrystus Korneffa szcze­gólnie mnie oczarował, gdyż prężąc mięśnie i wypinając klatkę pier­siową najbardziej przypominał mojego atletycznego gimnastyka z kościoła Serca Jezusowego. Godzinami stałem przy tym płocie. Przejeżdżałem kijem wzdłuż drucianej siatki o wąskich okach, ma­rzyłem o tym i owym, myślałem o wszystkim i o niczym. Korneff długo się nie pokazywał. Z jednego z okien wysuwała się powyginana w kilku miejscach, w końcu stercząca nad płaskim dachem rura od pieca. Żółty dym z kiepskiego węgla wznosił się niziutko, opadał na papę dachu, ściekał w dół po oknach, po rynnie, gubił się między nie obrobionymi kamieniami i kruchymi płytami marmuru znad Lahn. Koło przesuwanych drzwi warsztatu, pod kilkoma plandekami, jak­by zamaskowane przed nalotem bombowym, czekało trzykołowe auto. Z warsztatu dochodziły hałasy - drewno waliło w żelazo, żelazo roz­sadzało kamień - charakterystyczne dla pracy kamieniarza. W maju zniknęły plandeki z trzykołowego auta, przesuwane drzwi były otwar­te. Na szarym tle dostrzegłem w środku szare kamienie, kozioł szli­fierski, półki z gipsowymi modelami, a wreszcie Korneffa. Chodził przygarbiony, na ugiętych nogach. Głowę miał sztywno pochyloną. Różowe przesycone czernią plastry krzyżowały się na karku. Korneff wyszedł z grabiami i zaczął, ponieważ było to wiosną, grabić między wystawionymi nagrobkami. Robił to starannie, pozostawiał liczne równoległe ślady na żwirze, zbierał też zeszłoroczne liście, które przylepiały się do paru pomników. Gdy dotarł pod sam płot, grabiąc ostrożnie między ciosami muszlowca i płytami diabazu, ode­zwał się niespodziewanie:

- No i co, synu, w domu pewnie już cię nie chcą trzymać, nie?

- Ogromnie mi się podobają pańskie nagrobki - przypochlebiłem się.

- Nie wolno tego głośno mówić, bo ani się człowiek obejrzy, jak pod czymś takim legnie. - Dopiero teraz dźwignął głowę na zesztywniałym karku, popatrzył z ukosa na mnie, a raczej na mój garb: - Co z tobą zrobili? Taki plecak nie przeszkadza spać?

Pozwoliłem mu naśmiać się do woli, a potem wyjaśniłem, że garb nie zawsze musi przeszkadzać, że ja w pewnym sensie góruję nad nim, że bywają nawet kobiety i dziewczyny, które garb pociąga, któ­re przystosowują się do specyficznych warunków i możliwości gar­busa, którym, mówiąc bez ogródek, taki garb sprawia przyjemność.

Korneff zastanowił się z podbródkiem na stylisku grabi:

- Może to i prawda, chociaż nigdy o tym nie słyszałem. Potem opowiedział mi o swoim pobycie w górach Eifel, gdzie pracował w kamieniołomach bazaltu i zadawał się z kobietą, której drewnianą nogę, zdaje się lewą, można było odpinać, co przyrówny­wał do mojego garbu, chociaż mój „plecak” nie jest odpinany. Za­czekałem cierpliwie, aż skończył i kobieta z powrotem przypięła swoją nogę, po czym poprosiłem, żeby mi pokazał warsztat.

Korneff otworzył blaszaną bramę w środku drucianego płotu, zapraszającym gestem wskazał grabiami na otwarte przesuwane drzwi, żwir zachrzęścił mi pod nogami, a potem ogarnął mnie zapach siarki, wapna, wilgoci.

Ciężkie, spłaszczone u góry, gruszkowate drewniane pobijaki z włóknistymi, świadczącymi o zawsze tym samym uderzeniu wgłę­bieniami leżały na grubo ciosanych, ale już obrysowanych czterema liniami powierzchniach. Dłuta do krzesania, dłuta z klocowatymi główkami, świeżo przekute, jeszcze niebieskie od hartowania zębaki, drugie sprężynujące brzeźniaki i szlaki do marmuru, masywne, szerokie dłuto płaskie na bloku granitu, wilgotne zwierciny schnące na czworokątnych drewnianych kozłach, a na okrąglakach, przygo­towana do wytoczenia, ustawiona na sztorc, matowa, oszlifowana ściana z trawertynu: tłusta, żółta, blada, porowata, na dwumiejscowy grób.

- To jest groszkownik, to ciosak, to żłobnik, a to - Korneff uniósł łatę szerokości dłoni, długą na trzy kroki, przyjrzał się bacznie jej krawędzi — to jest prowadnica. Służy mi do wrębywania kołków, jak nie chcą się trzymać.

Moje pytanie było podyktowane nie tylko uprzejmością:

- Zatrudnia pan terminatorów?

Korneff nie krył rozgoryczenia: - Pięciu mógłbym wziąć do ro­boty. Ale gdzie ich znaleźć? Każdy jeden, cymbał, terminuje dziś na czarnym rynku! - Kamieniarz, podobnie jak ja, był przeciwny owym ciemnym interesom, które niejednemu młodemu człowiekowi roku­jącemu jak najlepsze nadzieje przeszkodziły w nauczeniu się porząd­nego zawodu. Podczas gdy Korneff pokazywał mi rozmaite, grube i cienkie karborundowe kamienie i demonstrował na płycie z Solnhof ich szlifierskie właściwości, ja nosiłem się z pewną nieśmiałą myślą. Pumeksy, czekoladowobrązowy kamień szelakowy do wstęp­nego polerunku, trypla, po której to, co było przedtem matowe, świe­ci się na wysoki połysk, i w dalszym ciągu, tylko już bardziej błysz­cząca, moja nieśmiała myśl. Korneff pokazał mi wzory liter, opowiadał o piśmie wypukłym i wklęsłym, o pozłacaniu pisma, a także o tym, że ze złotem nie jest tak tragicznie: dobrym starym talarem można by pozłocić konia i jeźdźca, co natychmiast przypomniało mi galopują­cy zawsze w stronę piaskowni pomnik cesarza Wilhelma na Targu Siennym w Gdańsku, który obecnie może pozłocą polscy konserwa­torzy, mimo konia i jeźdźca w złocie nie porzuciłem jednak nieśmia­łej, coraz cenniejszej myśli, nosiłem się z nią, formułowałem już, gdy Korneff objaśniał mi działanie trójnożnej maszyny punktującej do prac rzeźbiarskich, gdy opukiwał kłykciem różne, zwrócone w prawo lub w lewo, gipsowe modele Ukrzyżowanego.

- Więc przyjąłby pan terminatora? - moja nieśmiała myśl wyszła z ukrycia. - Bo w zasadzie szuka pan terminatora, prawda? - Korneff potarł plastry na czyrakowatym karku. - Chodzi mi o to, czy w razie czego przyjąłby pan mnie na terminatora? - Pytanie było źle postawione, toteż poprawiłem się zaraz. - Proszę nie lekceważyć moich sił, szanowny panie Korneff. Tylko nogi mam nie najmocniej­sze. Ale w ręku nie zabraknie mi krzepy. - Porwany własną energią, idąc już teraz na całego, obnażyłem lewe ramię, podsunąłem Korneffowi mały wprawdzie, ale twardy muskuł, a gdy nie chciał dotknąć, wziąłem szpicak z muszlowca, pokazałem, jak sześciokątny metal podskakuje przekonująco na moim pagórku wielkości tenisowej pił­ki, przerwałem tę demonstrację dopiero wtedy, gdy Korneff nastawił szlifierkę, puścił szaroniebieską tarczę karborundu, która zaczęła wirować z piskiem po trawertynowym cokole na dwuczęściową ścia­nę, a wreszcie, ze wzrokiem wlepionym w maszynę, przekrzyczał hałas szlifierki:

- Zastanów się jeszcze nad tym, synu. To ciężka harówka. A jak ci ochota nie minie, to możesz przyjść na praktykę.

Idąc za radą kamieniarza zastanawiałem się nad swoją nieśmiałą myślą przez tydzień, codziennie porównywałem kamyki do zapalni­czek Kurtusia z kamieniami nagrobnymi przy Bittweg, słuchałem wyrzutów Marii: - Jesteś u nas na garnuszku, Oskarze. Weź się za coś: za herbatę, kakao albo mleko w proszku! - ale nie brałem się za nic, pozwalałem Guście, która stawiała mi za wzór nieobecnego Köstera, chwalić moją rezerwę wobec czarnego rynku, cierpiałem jednak bardzo z powodu mojego syna Kurta, który wymyślając i przenosząc na papier kolumny liczb nie dostrzegał mnie w podobny sposób, w jaki ja przez całe lata umiałem nie dostrzegać Matzeratha.

Siedzieliśmy przy obiedzie. Gusta wyłączyła dzwonek, żeby klien­ci nie zaskoczyli nas nad jajecznicą ze słoniną. Maria powiedziała: - Widzisz, Oskarze, możemy sobie na to pozwolić tylko dlatego, że nie siedzimy z założonymi rękami. - Kurtuś westchnął. Kamyki do zapalniczek spadły na osiemnaście. Gusta jadła dużo i nie odzywała się ani słowem. Poszedłem w jej ślady, zajadałem ze smakiem, ale zajadając, może z winy jajek w proszku, czułem się nieszczęśliwy i trafiwszy na jakąś chrząstkę w słoninie poczułem nagłą i palącą potrzebę szczęścia, wbrew wszelkiemu rozsądkowi łaknąłem szczę­ścia, cały sceptycyzm nie równoważył pragnienia szczęścia, za wszel­ką cenę chciałem być szczęśliwy i wstałem, podczas gdy tamci jesz­cze jedli i byli zadowoleni z jajek w proszku, podszedłem do szafy, jak gdyby szczęście czekało w pogotowiu, pogrzebałem na swojej półce, za albumem z fotografami, pod księgą mądrości, znalazłem, nie, nie szczęście, tylko dwie paczuszki środków dezynfekcyjnych pana Fajngolda, wyjąłem z jednej paczuszki, nie, z pewnością nie szczęście, tylko gruntownie wydezynfekowany rubinowy naszyjnik mojej biednej mamy, przed laty, pewnej zimowej, pachnącej śnie­giem nocy wzięty przez Jana Brońskiego z wystawy, w której Oskar, wówczas jeszcze szczęśliwy i zdolny do rozśpiewywania szkła, wy­śpiewał okrągły otwór. I z klejnotem w garści opuściłem mieszkanie, widziałem w klejnocie pierwszy stopień do... ruszyłem w drogę ku... dojechałem do Dworca Głównego, bo jeśli się uda, myślałem sobie, to... zastanawiałem się długo i zdałem sobie jasno sprawę... ale Jed­noręki i Sas, którego inni nazywali Asesorem, zdawali sobie jasno sprawę tylko z wartości rzeczywistej, nie mieli pojęcia, jak ogromnie wzrosła moja dojrzałość do szczęścia, z chwilą gdy za naszyjnik mojej biednej mamy dali mi teczkę z prawdziwej skóry i piętnaście karto­nów amerykańskich papierosów marki Lucky Strike.

Po południu wróciłem do rodziny w Bilk. Wyłożyłem na stół pięt­naście kartonów, majątek, Lucky Strike w dwudziestkach, zadziwi­łem swoich, podsunąłem im opakowaną jasną górę tytoniu, to dla was, powiedziałem, tylko od dzisiaj zostawcie mnie w spokoju, pa­pierosy są chyba warte mojego spokoju, a poza tym od dzisiaj ma mi tu być menażka z obiadem, którą będę zabierał w teczce do pracy. Bądźcie szczęśliwi ze sztucznym miodem i kamykami do zapalni­czek, powiedziałem bez gniewu i oskarżeń, moja sztuka będzie się nazywać inaczej, moje szczęście będzie odtąd wypisane - albo mó­wiąc bardziej fachowo: wyżłobione - na kamieniach nagrobnych.

Korneff wziął mnie na praktykę za sto marek miesięcznie. Było to tyle co nic, ale w końcu opłaciło się. Już po tygodniu okazało się, że na grube roboty kamieniarskie nie starcza mi sił. Miałem ociosać świeżo wydobytą ścianę belgijskiego granitu na czteromiejscowy grób i po niespełna godzinie dłuto wypadło mi z ręki, a bijak trzymałem całkiem bez czucia. Także grube szpicowanie musiałem zostawić Korneffowi, sam zaś, wykazując zręczność, specjalizowałem się w szpicowaniu gładkim, zębakowaniu, wytyczaniu powierzchni dwie­ma prowadnicami, w ciągnieniu czterech krawędzi dolomitowych obramień. Ustawione pionowo kwadratowe drewno, na nim, two­rząc literę T, deseczka, na której siedziałem, prawą ręką prowadzi­łem dłuto, a lewą, mimo sprzeciwów Korneffa, który nie życzył so­bie praktykanta - mańkuta, lewą waliłem, dzwoniłem drewnianymi gruszkami, pobijakami, żelaznymi młotkami, groszkownikiem, gry­złem i kruszyłem kamień sześćdziesięcioma czterema zębami groszkownika naraz: szczęście, nie był to co prawda mój bębenek, szczę­ście, była to tylko namiastka, ale szczęście może też być namiastką, kto wie, czy szczęście nie przychodzi jedynie w postaci namiastki, szczęście jest zawsze namiastką szczęścia, osadem szczęścia: mar­murowe szczęście, piaskowcowe szczęście, piaskowiec znad Łaby, piaskowiec znad Menu, mój piaskowiec, twój piaskowiec, nasz pia­skowiec, szczęście z Kirchheim, szczęście z Grenzheim. Twarde szczęście: granit. Chmurnie kruche szczęście: alabaster. Widia szczęś­liwie wdziera się w diabaz. Dolomit: zielone szczęście. Łagodne szczęście: tuf. Wystygłe szczęście z gór Eifel. Kolorowe szczęście znad Lahn. Porowate szczęście: bazalt. Szczęście wybuchało jak wulkan, (osiadało pyłem i trzeszczało mi w zębach.

Najszczęśliwszą rękę miałem do wykuwania napisów. Prześcignąłem nawet Korneffa, wziąłem na siebie zdobniczą część pracy rzeźbiarskiej: liście akantu, złamane róże na dziecięce nagrobki, gałązki palmowe, symbole chrześcijańskie, jak PX albo INRI, fasety, łuki (półkoliste, wole oczka, pojedyncze i podwójne ukosy. Wszelkiego rodzaju ozdobami uszczęśliwiał Oskar nagrobki w najróżniejszych cenach. A gdy przez osiem godzin na polerowanej, pod moim oddechem znów matowiejącej ścianie diabazu wykuwałem taki oto napis: „Tutaj spoczywa w Bogu mój ukochany mąż - nowy wiersz - nasz dobry ojciec, brat i wuj - nowy wiersz - Joseph Esser - nowy wiersz ur. 3.4.1885, zm. 22.6.1946 - nowy wiersz - śmierć jest bramą szczęścia” - to w końcu, odczytując raz jeszcze tekst, byłem namiastkowo, to znaczy, przyjemnie szczęśliwy i raz po raz dziękowałem za to zmarłemu w wieku sześćdziesięciu jeden lat Josephowi Esserowi zielonym chmurkom diabazu pod moim dłutem, okazując szczególną troskliwość siedmiu „O” w nagrobnej inskrypcji Essera; wskutek litera „O”, którą Oskar specjalnie lubił, wychodziła regularna nieskończona, ale zawsze trochę za duża.

W końcu maja zacząłem praktykę kamieniarską, w początku października Korneff nabawił się dwu nowych czyraków — musieliśmy właśnie osadzić na Cmentarzu Południowym trawertynową ścianę dla Hermanna Webknechta i Elsy Webknecht, z domu Freytag. Aż do tego dnia kamieniarz, który nadal nie dowierzał moim siłom, nie chciał nigdy zabierać mnie ze sobą na cmentarze. Przy pracach osadzeniowych pomagał mu najczęściej prawie głuchy, ale poza tym całkiem przydatny robotnik z firmy Julius Wobei. Korneff rewanżo­wał się, ilekroć u Wöbela, który zatrudniał ośmiu ludzi, brakowało rąk do pracy. Raz po raz na próżno ofiarowywałem się z pomocą przy robotach na cmentarzu; ciągnęło mnie tam, choć w danym momencie nie musiałem podejmować żadnych decyzji. Na szczęście w początku października u Wöbela zaczęła się wysoka koniunktura, nie było mowy, żeby przed nadejściem mrozów puścił jakiegoś ro­botnika; Korneff mógł liczyć tylko na mnie.

We dwójkę przysunęliśmy trawertynową ścianę na tył trzykoło­wego wozu, położyliśmy potem na okrąglakach z twardego drewna, wtoczyliśmy na platformę, wepchnęliśmy obok cokół, zabezpieczy­liśmy krawędzie pustymi papierowymi workami, załadowaliśmy na­rzędzia, cement, piasek, żwir, drewno i skrzynię do wyładunku, ja zamknąłem klapę, Korneff siedział już przy kierownicy i zapuścił motor, potem z bocznego okienka wychylił głowę na czyrakowatym karku i krzyknął: - Zabieraj się, synu! Skocz po menażkę i wsiadaj!

Powolna jazda wokół szpitala miejskiego. Przed głównym wej­ściem białe chmury pielęgniarek. Wśród nich znajoma pielęgniarka, siostra Gertruda. Macham jej ręką, ona też macha. Szczęście, myślę, znowu albo w dalszym ciągu, powinienem ją kiedyś zaprosić, cho­ciaż teraz już jej nie widzę, bo jedziemy w stronę Renu, zaprosić, gdzieś, w stronę Kappes Hamm, może do kina albo do teatru na Gründgensa oto już wita nas żółta ceglana budowla, zaprosić gdzieś, niekoniecznie do teatru, a dym wzbija się ponad ogołocone do poło­wy drzewa krematorium, siostro Gertrudo, może byśmy raz zmienili dekorację? Inny cmentarz, inne zakłady kamieniarskie - runda ho­norowa przed głównym wejściem na cześć siostry Gertrudy, „Beutz & Kranich”, „Kamienie naturalne Pottgiessera”, „Kamieniarstwo ar­tystyczne Böhma”, „Ogrodnictwo cmentarne Gockelna”, kontrola w bramie, wcale nie tak łatwo wjechać na cmentarz, administracja w cmentarnej czapce: trawertyn na dwumiejscowy grób, numer sie­demdziesiąt dziewięć, ósma kwatera, Webknecht Hermann, dłoń przy cmentarnej czapce, menażki oddać do podgrzania w krematorium; a przed domem pogrzebowym stoi Leo Hyś.

Powiedziałem do Korneffa: - Czy ten w białych rękawiczkach to nie jest przypadkiem niejaki Leo Hyś?

Korneff, dotykając czyraków na karku: - To jest Willem Śliniak, nie żaden Leo Hyś, on tu mieszka.

Jakże mógłbym zadowolić się tą informacją. Ostatecznie sam mieszkałem przedtem w Gdańsku, a teraz przebywałem w Düsseldorfie i w dalszym ciągu nazywałem się Oskar.

- U nas kręcił się na cmentarzach jeden gość, co tak samo wyglą­dał i nazywał się Leo Hyś, a na samym początku, jak się nazywał tylko Leo, był w seminarium duchownym.

Korneff, lewą ręką trzymając się za czyraki, prawą kierując trzy­kołowy wóz w bok, przed krematorium: - Może to wszystko praw­da. Znam kupę gości, co tak wyglądają, na początku byli w semina­rium, teraz żyją na cmentarzu i nazywają się inaczej. Ten tutaj nazywa się Willem Śliniak.

Przejechaliśmy obok Willema Śliniaka. Pozdrowił nas białą rękawicz­ką a ja poczułem się na Cmentarzu Południowym jak u siebie w domu.

Październik, aleje cmentarne, światu wypadają włosy i zęby, to znaczy: bezustannie kołysząc się spływają w dół żółte liście. Cisza, wróble, spacerowicze, motor trzykołowego wozu zdążający ku ósmej kwaterze, do której jeszcze daleko. Gdzieniegdzie stare kobiety z konewkami i wnuczkami, słońce na czarnym szwedzkim granicie, obeliski, symbolicznie popękane kolumny albo też autentyczne szkody wojenne, zaśniedziały zielono anioł za cisem lub podobną do cisa rośliną. Kobieta z marmurową dłonią przed oczyma, oślepiona włas­nym marmurem. Chrystus w kamiennych sandałach błogosławi wią­zy, inny Chrystus, na czwartej kwaterze, błogosławi brzozę. Piękne myśli w alei między czwartą a piątą kwaterą: Powiedzmy, że mam przed sobą morze. I to morze wyrzuca między innymi na brzeg ludz­kie ciało. Z sopockiego mola dźwięki skrzypiec i nieśmiałe początki ogni sztucznych na rzecz ociemniałych żołnierzy. Pochylam się nad ciałem jako Oskar, trzylatek, mam nadzieję, że to jest Maria, może siostra Gertruda, którą powinienem w końcu gdzieś zaprosić. Ale jest to piękna Luzie, blada Luzie, jak mówi i potwierdza ów pędzący w górę fajerwerk. Jak zawsze, gdy knuje coś złego, ma na sobie weł­niany blezer. Tkanina, którą z niej ściągam, jest mokra. Tak samo mokry jest blezer, który ma pod spodem. I jeszcze raz rozkwita przede mną blezer. A na samym końcu, gdy już zgasł fajerwerk i pozostały tylko skrzypce, znajduję pod trzema warstwami wełny zawinięte w koszulkę gimnastyczną BDM jej serce, serce Luzie, maleńki, chłod­ny nagrobek, a na nim napis: „Tutaj spoczywa Oskar - Tutaj spoczy­wa Oskar - Tutaj spoczywa Oskar...”

- Nie śpij, synu! - przerwał Korneff moje piękne, wywołane przez morze, oświetlone ogniami sztucznymi myśli. Skręciliśmy w lewo; przed nami rozciągała się, płaska i głodna, ósma kwatera, nowa kwa­tera bez drzew z niewielu nagrobkami. Od monotonii nie wypielęg­nowanych jeszcze, bo zbyt świeżych grobów odcinało się wyraźnie pięć ostatnich pochówków: butwiejące sterty brązowych wieńców z wyblakłymi szarfami.

Numer siedemdziesiąt dziewięć odnaleźliśmy szybko na począt­ku czwartego rzędu, tuż obok siódmej kwatery, którą prócz kilku młodych, szybko rosnących drzew porastały dość regularnie metro­we kamienie, najczęściej ze śląskiego marmuru. Zajechaliśmy pod siedemdziesiąty dziewiąty od tyłu, wyładowaliśmy narzędzia, cement, żwir, piasek, cokół i ową trawertynową ścianę, która połyskiwała tłustawo. Trzykołowy wóz podskoczył, kiedyśmy na okrąglakach zsu­wali kamień z platformy na skrzynię. Korneff wyciągnął zatknięty u wezgłowia grobu prowizoryczny drewniany krzyż z napisem na poprzecznej belce: „H. Webknecht i E. Webknecht”, kazał mi podać szpadel i zaczął kopać doły na betonowe filary, zgodnie z cmentar­nym przepisem na metr sześćdziesiąt głębokie, a ja przyniosłem wody z siódmej kwatery, potem rozrobiłem beton, uporałem się z tym, gdy on po metrze pięćdziesiąt powiedział: starczy, i mogłem wziąć się do wypełniania betonem obu dołów, Korneff tymczasem siedział posapując na trawertynie, sięgał w tył i dotykał swoich czyraków. - Tylko patrzeć, jak będą miały dość. Zawsze czuję, jak już mają dość i mó­wią: hop! - Ubijałem beton i niewiele myślałem. Z siódmej kwatery przez ósmą ku dziewiątej pełzł protestancki pogrzeb. Gdy przecho­dzili o trzy rzędy od nas, Korneff zsunął się z trawertynowej ściany i zdjęliśmy czapki, zgodnie z cmentarnym przepisem staliśmy z go­łymi głowami — od pastora po najbliższą rodzinę. Za trumną sama jedna szła drobna, czarno ubrana, pochylona kobieta. Dalej wszyscy byli dużo wyżsi i postawniejsi.

- Szlag by to trafił! - stęknął obok mnie Korneff. - Coś czuję, że te dranie pękną, zanim my ustawimy ścianę.

Tymczasem orszak żałobny doszedł do dziewiątej kwatery, sku­pił się i rozebrzmiał wznoszącym się i opadającym głosem pastora. Mogliśmy teraz ułożyć cokół na fundamencie, bo beton zgęstniał. Ale Korneff położył się brzuchem na trawertynie, wsunął czapkę między czoło a kamień, rozchylił, odsłaniając kark, kołnierz mary­narki i koszuli, a tymczasem szczegóły z życia zmarłego z dziewiątej kwatery docierały aż do nas na ósmą kwaterę. Nie wystarczyło wdra­pać się na trawertynową ścianę, dopiero gdy usiadłem Korneffowi na plecach, pojąłem cały ambaras: były dwa czyraki, jeden przy dru­gim. Jakiś spóźnialski ze zbyt dużym wieńcem podążał ku dziewiątej kwaterze i zbliżającemu się do końca kazaniu. Jednym szarpnięciem oderwałem plaster, starłem bukowym liściem maść ichtiolową i zo­baczyłem dwa jednakowej niemal wielkości brązowe jak smoła, po­tem żółte stwardnienia.

- Módlmy się - doleciało z dziewiątej kwatery. Wziąłem to za sygnał, odwróciłem głowę, nacisnąłem i pociągnąłem bukowymi li­śćmi pod kciukami. - Ojcze nasz... - Korneff zaskrzeczał: - Ciągnąć musisz, nie cisnąć. - Pociągnąłem - świeć się imię Twoje. - Korneffowi udało się przyłączyć do modlitwy: - ...przyjdź królestwo Two­je. - Wtedy nacisnąłem jednak, bo ciągnięcie nic nie pomogło. - I...wola twoja, jako w niebie, tak i na ziemi. - Cud, że to nie huknęło, i jeszcze raz: - ...daj nam dzisiaj. - Teraz Korneff znów podchwycił tekst: - ...nasze winy i nie wódź nas... - Było tego więcej, niż myślałem. - ...królestwo, moc i chwała. - Wydobyłem różnobarwną resztę.

Na wieki wieków, amen. - Pociągnąłem jeszcze raz, Korneff wykrztusił: - Amen - nacisnąłem, on znów: - Amen - a gdy tamci z dziewiątej kwatery przystąpili już do kondolencji, Korneff powtarzał w kółko swoje: - Amen - leżał plackiem, wyzwolony na trawernie, jęknął: - Amen - i: - Masz jeszcze trochę betonu pod cokół? - Miałem trochę betonu, a on na to: - Amen.

Sypnąłem ostatnie szufle jako powiązanie między obydwa filary.

Wtedy Korneff zsunął się z polerowanej płyty i polecił pokazać sobie jesiennie różnobarwne bukowe liście z podobnie zabarwioną zawartością obu czyraków. Włożyliśmy czapki, chwyciliśmy kamień li ustawiliśmy nagrobek dla Hermanna Webknechta i Elsy Webknecht, Iz domu Freytag, a tymczasem orszak żałobny z dziewiątej kwatery rozchodził się powoli do domów.

FORTUNA PÓŁNOC

Na kamienie nagrobne mogli sobie wówczas pozwolić jedynie ci, co na powierzchni ziemi pozostawiali coś cennego. Nie musiał to być zaraz brylant czy niezmiernie długi sznur pereł. Już pięć cetnarów ziemniaków wystarczało na pokaźny metrowy kamień z grenzheimskiego muszlowca. Za pomnik z belgijskiego granitu o trzech cokołach na podwójny grób dostaliśmy materiał na dwa garnitury z kamizelką. Wdowa po krawcu, która miała materiał, w zamian za obramowanie grobu z dolomitu zaproponowała nam uszycie garni­turów, gdyż zatrudniała jeszcze czeladnika.

W ten sposób po fajerancie wsiedliśmy z Korneffem w dziesiąt­kę, pojechaliśmy w stronę Stockum i zaszliśmy do wdowy Lennert, żeby czeladnik zdjął z nas miarę. Oskar nosił wtedy, wyglądając dość śmiesznie, przerobiony przez Marię mundur broni przeciwpancer­nej, którego bluza, mimo przesunięcia guzików, wskutek moich szcze­gólnych proporcji nie chciała się dopiąć.

Czeladnik, którego wdowa Lennert nazywała Antonem, z ciem­noniebieskiego sukna w drobne prążki zrobił mi garnitur na miarę: jednorzędowy, na popielatej podszewce, ramiona dobrze wywatowane, ale nie udające Bóg wie czego, garb bynajmniej nie ukryty, lecz dyskretnie podkreślony, spodnie z mankietami, jednakże nie za szerokie; nadal przecież moim wzorem był nienagannie ubrany mistrz Bebra. Toteż nie jakieś tam szlufki do paska, tylko guziki do szelek, kamizelka z tyłu błyszcząca, z przodu matowa, na różowej podszew­ce. Całość wymagała pięciu przymiarek.

Jeszcze gdy czeladnik krawiecki siedział nad dwurzędówką Korneffa i moim jednorzędowym garniturem, pewien szewczyna szukał metrowego kamienia dla żony, która w dziewięćset czterdziestym trze­cim zginęła od bomby. Facet chciał z początku wetknąć nam bony, ale my żądaliśmy towaru. Za marmur śląski z obramowaniem ze sztucz­nego kamienia i osadzeniem Korneff dostał parę ciemnobrązowych półbutów i pantofle na skórze. Mnie przypadły czarne, choć staromod­ne, to jednak cudownie miękkie sznurowane trzewiki. Rozmiar trzydzieści pięć; dały one moim słabym stopom mocne i eleganckie oparcie.

Koszulami zajęła się Maria, której na wadze do sztucznego mio­du położyłem plik marek: - Mogłabyś mi kupić dwie białe koszule, jedną w cienkie prążki, i dwa krawaty: jasnoszary i kasztanowy? Reszta będzie dla Kurta albo dla ciebie, droga Mario, która nigdy nie myślisz o sobie, zawsze o innych.

Raz w przypływie hojności podarowałem Guście parasolkę z praw­dziwą rogową rączką i talię mało używanych altenburskich kart do skata, bo lubiła stawiać sobie kabałę i rada nierada pożyczała karty od sąsiadów, ilekroć chciała wywróżyć powrót Köstera.

Maria nie zwlekała z załatwieniem mojego zamówienia, za po­kaźną resztę kupiła sobie nieprzemakalny płaszcz, a Kurtusiowi tor­nister z imitowanej skóry, który choć bardzo brzydki, musiał tymcza­sowo spełniać swój cel. Do moich koszul i krawatów dołożyła trzy pary szarych skarpetek, których zapomniałem zamówić.

Gdy Korneff i Oskar przyszli po gotowe garnitury, stanęliśmy przed lustrem pracowni krawieckiej zakłopotani, a jednak nawzajem sobą zachwyceni. Korneff nie odważył się obrócić głowy na karku zoranym bliznami po czyrakach. Zwiesił ręce wyrastające ze spadzi­stych ramion i usiłował wyprostować ugięte nogi. Ja w nowym ubra­niu, zwłaszcza gdy skrzyżowałem ręce na piersi, powiększając w ten sposób swoje górne poziome wymiary, oparłem ciężar ciała na wą­tłej prawej nodze, a lewą odstawiłem niedbale na bok, nabrałem nie­co demonicznie intelektualnego wyglądu. Uśmiechając się do Korneffa i ciesząc się jego zdumieniem, zbliżyłem się do lustra, stanąłem tak blisko owej wypełnionej moim odbiciem powierzchni, że mógł­bym ją pocałować. Ale tylko chuchnąłem na siebie i rzuciłem nie­dbale: - Halo, Oskar! Brak ci jeszcze szpilki do krawata.

Kiedy w tydzień później, w niedzielne popołudnie, przyszedłem do szpitala miejskiego, odwiedziłem swoje pielęgniarki, pokazałem się nowy, próżny i wyelegantowany na sto dwa ze wszystkich najlep­szych stron, byłem już właścicielem szpilki do krawata z perłą.

Gdy tak siedziałem w dyżurce, poczciwe dziewczyny zaniemó­wiły na mój widok. Było to pod koniec lata w dziewięćset czterdzie­stym siódmym. W wypróbowany sposób skrzyżowałem rękawy gar­nituru na piersi, bawiłem się skórzanymi rękawiczkami. Już od roku byłem praktykantem kamieniarskim i mistrzem w fasetowaniu. Za­łożyłem nogę na nogę, zważając jednak na zaprasowane kanty. Po­czciwa Gusta dbała o moje spodnie, jak gdyby zostały uszyte dla powracającego Köstera, który miał wszystko odmienić. Siostra Helmtrud chciała pomacać materiał i pomacała go. Wiosną dziewięćset czterdziestego siódmego, gdy fetowaliśmy siódme urodziny Kurtusia ajerkoniakiem i babką piaskową - przepis: bierze się... - kupiłem mu lodenowy płaszcz mysiego koloru. Ofiarowałem pielęgniarkom - przyłączyła się do nich również siostra Gertruda - czekoladki, któ­re prócz dwudziestu funtów melasy przyniosła nam płyta diabazu. Kurtuś, moim zdaniem, zbyt chętnie chodził do szkoły. Nauczycielka, pełna energii i, Bóg mi świadkiem, nie mająca nic ze Spollenhauerki, chwaliła go, mówiła, że jest bystry, ale trochę za poważny. Jak­że umieją się cieszyć pielęgniarki, gdy im się ofiarowuje czekoladki! Kiedy przez chwilę zostałem w dyżurce sam na sam z siostrą Gertru­dą, spytałem ją o wolne niedziele.

- Ano, dzisiaj na przykład mam wolne od piątej. Ale w mieście nie ma nic ciekawego - odparła z rezygnacją siostra Gertruda.

Byłem zdania, że można by spróbować. Ona z początku w ogóle nie chciała próbować, wolała wyspać się porządnie. Wtedy natarłem bardziej wprost, wypowiedziałem zaproszenie, a gdy wciąż jeszcze nie mogła się zdecydować, zakończyłem tajemniczo: - Trochę przed­siębiorczości, siostro Gertrudo! Tylko raz jest się młodym. Bonów na ciastka z pewnością nie zabraknie. - Dla podkreślenia tych słów zastukałem znacząco w sukno na wysokości portfela, poczęstowa­łem ją jeszcze jedną czekoladką i dziwnym sposobem poczułem lek­ki strach, gdy ta krzepka westfalska dziewczyna, która wcale nie była w moim typie, powiedziała zwrócona ku podręcznej apteczce: - Ano, niech już będzie, jak pan uważa. Powiedzmy o szóstej, ale nie tutaj, tylko, powiedzmy, na placu Corneliusa.

Nigdy bym nie proponował siostrze Gertrudzie spotkania w hallu albo przy głównym wejściu szpitala. O szóstej czekałem więc na nią pod wówczas uszkodzonym jeszcze wskutek działań wojennych zegarem wzorcowym na placu Corneliusa. Przyszła punktualnie, jak mogłem sprawdzić na kupionym przed kilku tygodniami, niezbyt drogim, kieszonkowym zegarku. O mało co byłbym jej nie poznał; bo gdybym i zobaczył ją w porę, zanim zdążyła mnie zauważyć, powiedzmy, jak wysiadała z tramwaju na odległym o pięćdziesiąt kroków przystanku I po drugiej stronie placu, to bym prysnął, ulotnił się rozczarowany; siostra Gertruda przyszła bowiem nie jako siostra Gertruda, w bieli, z broszką czerwonego krzyża, lecz jako pierwsza lepsza, ubrana w najpospolitszą cywilną sukienkę panna Gertruda Wilms z Hamm czy Dortmundu, czy skądkolwiek między Dortmundern a Hamm.

Nie spostrzegła mojego złego humoru, opowiadała, że o mały włos byłaby się spóźniła, ponieważ siostra przełożona, byle jej dokuczyć, przed samą piątą jeszcze jej coś zleciła.

- Pozwoli pani, panno Gertrudo, że coś zaproponuję? Może najpierw posiedzimy sobie w cukierni, a potem, co pani woli: ewentualnie kino, bo niestety do teatru już nie dostaniemy biletów, albo na dancing?

- O tak, chodźmy potańczyć! - zapaliła się i spostrzegła zbyt późno, wówczas jednak nie kryjąc przerażenia, że jako jej partner do tańca byłbym postacią co prawda dobrze ubraną, ale poza tym zupeł­nie nie do przyjęcia.

Nie bez złośliwej satysfakcji - czemu nie przyszła w owym tak cenionym przeze mnie pielęgniarskim stroju? - podtrzymałem raz przez nią zaaprobowany plan, a ona, której nie dostawało wyobraźni, prędko otrząsnęła się z przerażenia, poszła ze mną do cukierni, gdzie ja zjadłem kawałek, ona zaś trzy kawałki tortu, w którym był chyba zapieczony cement, i gdy uregulowałem rachunek bonami za ciastka i gotówką, wsiadła ze mną koło Kocha przy Wehrhahn do tramwaju w stronę Gerresheim, gdyż poniżej Grafenbergu powinien był, we­dług danych Korneffa, znajdować się lokal taneczny.

Ostatni kawałek pod górę szliśmy pomału na piechotę, ponieważ tramwaj zatrzymał się przed wzniesieniem. Idealny wrześniowy wie­czór. Kupione w wolnej sprzedaży drewniane sandały Gertrudy kle­kotały niby młyn nad strumieniem. To mnie rozweseliło. Ludzie, któ­rzy schodzili w dół, oglądali się za nami. Pannie Gertrudzie sprawiało to przykrość. Ja byłem przyzwyczajony, nie przejmowałem się: osta­tecznie to dzięki moim bonom na ciastka zjadła trzy kawałki cemen­towego tortu w cukierni Kürtena.

Lokal taneczny był własnością niejakiego Wediga i nazywał się „Lwi Gród”. Już przy kasie były chichoty, a gdy weszliśmy do środ­ka, odwrócono ku nam głowy. Siostra Gertruda czuła się niepewnie po cywilnemu, potknęłaby się o składane krzesło, gdybyśmy do spółki z kelnerem jej nie podtrzymali. Kelner wskazał nam stolik w pobliżu parkietu, a ja zamówiłem dwa orzeźwiające napoje, dodając cicho, tak żeby tylko on usłyszał: - Ale z kropelką czegoś mocniejszego.

Lwi Gród” składał się w zasadzie z jednej sali, w której dawniej mieściła się pewnie ujeżdżalnia. Papierowymi serpentynami i girlan­dami z ostatniego karnawału zawieszono górne regiony, poważnie uszkodzony sufit. Przyćmione, ponadto kolorowe światła wirowały, rzucały blask na gładko zaczesane włosy młodych, po części ele­ganckich czarnogiełdziarzy i taftowe bluzki dziewczyn, które chyba wszystkie znały się między sobą.

Gdy napój orzeźwiający z kropelką czegoś mocniejszego znalazł się na stoliku, kupiłem u kelnera dziesięć amerykanów, poczęstowa­łem siostrę Gertrudę i kelnera, który wetknął papierosa za ucho, po­dałem ogień mojej damie, a następnie wyjąłem bursztynową cygar­niczkę Oskara, żeby wypalić camela tylko do połowy. Sąsiednie stoliki uspokoiły się. Siostra Gertruda odważyła się unieść wzrok. A gdy zdusiłem i zostawiłem w popielniczce spory niedopałek, siostra Gertruda wzięła go zdecydowanym ruchem i wsadziła do bocznej prze­gródki swojej ceratowej torebki.

- To dla mojego narzeczonego w Dortmundzie - powiedziała. - Chłopak kopci jak komin.

Byłem rad, że nie jestem jej narzeczonym i że właśnie odezwała się orkiestra.

Pięcioosobowy zespół grał Don’t Fence Me In. Pędzący w poprzek parkietu czarnogiełdziarze nie zderzali się, wybierali sobie dziewczy­ny, które wstając zostawiały torebki pod opieką przyjaciółek.

Pokazało się kilka bardzo płynnie, jakby ćwiczyły razem od daw­na, tańczących par. Żuło się dużo gumy, kilku chłopaków na parę taktów przerywało taniec, trzymało za ramię drepczące niecierpliwie w miejscu dziewczyny - strzępy angielszczyzny dodawały pieprzu nadreńskiemu słownictwu. Zanim pary na nowo podejmowały ta­niec, podawano dalej niewielkie przedmioty: prawdziwi czarnogieł­dziarze nie wiedzą, co to fajerant.

Opuściliśmy ten taniec, a także następny, fokstrota. Oskar spo­glądał niekiedy na nogi mężczyzn i gdy zespół zagrał Rosamundę, poprosił do tańca siostrę Gertrudę, która nie wiedziała, co się z nią dzieje.

Mając w pamięci taneczne wyczyny Jana Brońskiego, ja, który byłem prawie o dwie głowy niższy od siostry Gertrudy i rozumiałem, a nawet chciałem jeszcze mocniej podkreślić groteskowość pary, jaką tworzyliśmy, zaryzykowałem one - stepa: odwróconą na zewnątrz dłoń położyłem pielęgniarce, która poddawała się ulegle, na siedzeniu, wyczułem trzydziestoprocentową wełnę, z policzkiem przy jej bluz­ce posuwałem w tył całą krzepką siostrę Gertrudę z jednego końca parkietu w drugi, wdzierając się między jej nogi, domagając się miej­sca, wywijając z lewej naszymi zesztywniałymi rękami. Szło mi le­piej, niż śmiałem przypuszczać. Pozwalałem sobie na pewne waria­cje, w górze pilnując bluzki, w dole to z lewej, to z prawej trzymałem się jej ofiarowujących oparcie bioder, tańczyłem wokół niej, nie re­zygnując przy tym z owej klasycznej figury one - stepa, która ma wy­wołać wrażenie, że pani upadnie na plecy, że pan, który chce ją prze­wrócić, upadnie na nią, a jednak nie padają, bo znakomicie tańczą one - stepa.

Rychło mieliśmy widzów. Słyszałem okrzyki: - Niech skonam, to Jimmy! Popatrz na tego Jimmy! Hallo, Jimmy! Comme on, Jim­my! Let’sgo, Jimmy!

Nie widziałem niestety twarzy siostry Gertrudy i musiałem zado­wolić się nadzieją, że przyjmuje aplauz z dumą i zarazem spokojem jako owację młodzieży, że pogodzi się z poklaskiem, jak w pracy pielęgniarki umiała się godzić z często niezgrabnymi komplementa­mi pacjentów.

Gdyśmy usiedli, wciąż jeszcze klaskano. Pięcioosobowy zespół, w czym celował zwłaszcza perkusista, wykonał tusz, potem drugi i trzeci. Wołano: - Jimmy! - i: - Widziałeś tę parę?

Raptem siostra Gertruda wstała, wzięła torebkę z niedopałkiem dla narzeczonego z Dortmundu, wybąkała, że musi na chwilkę wyjść, czerwona jak burak, obijając się wszędzie, przecisnęła się między krzesłami i stolikami w stronę toalety, obok kasy.

Nie wróciła już. Z faktu, że przed odejściem opróżniła długim łykiem swoją szklankę, mogłem wnosić, iż dopicie napoju orzeźwia­jącego oznacza pożegnanie: siostra Gertruda puściła mnie kantem.

A Oskar? Z amerykańskim papierosem w bursztynowej cygar­niczce zamówił u kelnera, który dyskretnie usunął opróżnioną do dna szklankę pielęgniarki, kropelkę czegoś mocniejszego bez napoju orzeźwiającego. Mniejsza o koszty: Oskar uśmiechał się. Boleśnie co prawda, ale uśmiechał się i krzyżując ręce założył nogę na nogę, kołysał zgrabnym czarnym sznurowanym trzewikiem, rozmiar trzy­dzieści pięć, i delektował się opanowaniem porzuconego.

Młodzi ludzie, stali bywalcy „Lwiego Grodu”, byli sympatyczni, mrugali do mnie z parkietu, przemykając w swingu. — Hallo — wołały chłopaki, a dziewczyny: - Take it easy. - Dziękowałem cygarniczką tym przedstawicielom prawdziwego humanizmu i uśmiechałem się z pobłażaniem, gdy perkusista walił co sił i przypominał mi dawne dobre czasy pod trybunami, wykonując solówkę na płaskim bębnie, kotle, talerzach i trianglu, a następnie zapowiedział, że panie wybie­rają panów.

Zespół rozgrzał się na dobre, zagrał Jimmy the Tiger. Była to chy­ba aluzja do mnie, chociaż nikt w „Lwim Grodzie” nie mógł wie­dzieć o mojej karierze bębnisty pod rusztowaniami trybun. W każ­dym razie młode, ruchliwe jak żywe srebro stworzenie z ufarbowaną na rudo, rozczochraną fryzurą, które mnie wybrało, szepnęło mi w ucho głosem ochrypłym od tytoniu, nie przerywając żucia gumy: - Jimmy the Tiger. - I gdy szybko, rzucając wyzwanie dżungli i jej niebezpieczeństwom, tańczyliśmy Jimmy’ego, dokoła nas na tygry­sich łapach stąpał tygrys, co trwało jakieś dziesięć minut. Znów był tusz, oklaski i jeszcze raz tusz, bo miałem dobrze ubrany garb, poru­szałem się zwinnie i jako Jimmy the Tiger nie wyglądałem wcale źle. Zaprosiłem życzliwą mi damę do mojego stolika, a Helma - tak się nazywała - spytała czy może przyprowadzić przyjaciółkę, Hannelore. Hannelore była milcząca, nieruchawa i dużo piła. Helma wolała amerykańskie papierosy, musiałem więc ponownie zamówić u kel­nera.

Udany wieczór. Tańczyłem Hebaberiba, In the Mood, Shoeshine Boy, gawędziłem w przerwach, zajmowałem się dwiema dziewczy­nami, które łatwo było zadowolić, a one opowiedziały mi, że pracują w centrali telefonicznej przy placu Grafa Adolfa, że sporo dziewcząt z centrali telefonicznej przychodzi co sobota i niedziela do „Lwiego Grodu”. One przynajmniej bywają tu w każdy weekend, jeśli nie mają akurat dyżuru, a i ja obiecałem przychodzić częściej, bo Helma i Hannelore są takie miłe, bo z dziewczynami z centrali telefonicznej - tutaj udała mi się gra słów, którą obie od razu zrozumiały - nie tylko z daleka, także z bliska łatwo znaleźć wspólny język.

Przez dłuższy czas nie zaglądałem już do szpitala miejskiego. A gdy potem znów zacząłem tam bywać, siostra Gertruda została przeniesiona na oddział ginekologiczny. Nie widywałem jej więcej, chyba że przelotnie, kłaniając się z daleka. W „Lwim Grodzie” sta­łem się chętnie widzianym i częstym gościem. Dziewczyny naciągały mnie dzielnie, ale nie bez miary. Dzięki nim poznałem przedstawi­cieli brytyjskiej armii okupacyjnej, przyswoiłem sobie setkę angiel­skich słówek, zaprzyjaźniłem się, a nawet przeszedłem na ty z kilko­ma członkami orkiestry z „Lwiego Grodu”, pohamowałem się jednak, jeśli chodzi o bębnienie, nigdy więc nie zasiadłem przy perkusji, lecz zadowalałem się małym szczęściem wykuwania napisów w kamie­niarskiej budzie Korneffa.

Przez ostrą zimę z dziewięćset czterdziestego siódmego na czter­dziesty ósmy spotykałem się z dziewczynami z centrali telefonicz­nej, znajdowałem też trochę niezbyt kosztownego ciepła u milcząco nieruchawej Hannelore, przy czym jednak zachowywaliśmy odrobi­nę dystansu ograniczając się do niezobowiązujących czułości.

Zimą kamieniarz się oszczędza. Trzeba przekuć narzędzia, grosz­kuje się powierzchnię pod napisy na paru starych blokach, gdzie brak obrzeża, tam szlifuje się ukosy, przeciąga się fasety. Wspólnie z Korneffem uzupełnialiśmy przerzedzony w ciągu jesiennego sezonu za­pas nagrobków, zrobiliśmy kilka sztucznych kamieni z odpadów muszlowca. Wprawiałem się też w lżejszych pracach rzeźbiarskich z użyciem maszyny do punktowania, wykuwałem płaskorzeźby, któ­re przedstawiały głowy aniołów, Chrystusa w cierniowej koronie i gołębia Ducha Świętego. Kiedy padał śnieg, odgarniałem go łopa­tą, a kiedy nie padał, odmrażałem przewód wodociągowy do szlifier­ki.

Pod koniec lutego, w dziewięćset czterdziestym ósmym - schu­dłem w karnawale, być może nabrałem nieco uduchowionego wy­glądu, bo parę dziewczyn w „Lwim Grodzie” nazywało mnie Dokto­rem - zaraz po Popielcu przyszli pierwsi chłopi z lewego brzegu Renu i oglądali nasz skład nagrobków. Korneffa nie było. Bawił na corocz­nej kuracji przeciwreumatycznej, pracował w Duisburgu przy wiel­kim piecu, a gdy po czterdziestu dniach wrócił wysuszony i bez czy­raków, zdążyłem już korzystnie sprzedać trzy kamienie, w tym jeden na trzymiejscowy grób. Korneff spuścił jeszcze dwie ściany z kirchheimskiego muszlowca i w połowie marca wzięliśmy się do osadza­nia. Marmur śląski poszedł do Grevenbroich; dwa metrowe kamie­nie kirchheimskie stoją na wiejskim cmentarzu pod Neuss; czerwony piaskowiec znad Menu z wykutą przeze mnie główką anioła można jeszcze dziś podziwiać na cmentarzu w Stommeln. Diabazową ścia­nę z Chrystusem w cierniowej koronie na trzymiejscowy grób zała­dowaliśmy pod koniec marca i powoli, bo trzykołowy wóz był prze­ciążony, pojechaliśmy w stronę Kappes - Hamm, mostu na Renie, Neuss. Z Neuss przez Grevenbroich do Rommerskirchen, potem skrę­ciliśmy w prawo na szosę do Bergheim Erft, zostawiliśmy za sobą Rheydt, Niederaussem, nie łamiąc osi dowieźliśmy blok wraz z co­kołem na cmentarz w Oberaussem, który leżał na opadającym łagod­nie ku wsi zboczu wzgórza.

Co za widok! U naszych stóp zagłębie węgla brunatnego nad Erft. Osiem dymiących w niebo kominów zakładów Fortuna. Nowa, sy­cząca, jakby nieustannie pragnęła wybuchnąć, elektrownia Fortuna Północ. Średniej wysokości hałdy żużla, ponad nimi przewody kole­jek linowych i wywrotki. Co trzy minuty pociąg elektryczny załado­wany koksem albo pusty. Powracający z elektrowni, zmierzający do elektrowni, maleńki jak zabawka, potem jak zabawka dla olbrzymów, linia energetyczna w trójkowej kolumnie przeskakuje brzęcząc lewy róg cmentarza i pod wysokim napięciem biegnie do Kolonii. Inne kolumny nikną za horyzontem, spiesząc do Belgii i Holandii: świat, punkt węzłowy - ustawialiśmy ścianę z diabazu dla rodziny Flies - elektryczność powstaje, kiedy się... Grabarz i jego pomocnik, który zastępował tutaj Leo Hysia, przyszli z narzędziami, staliśmy w polu napięć, grabarz przystąpił do przenosin o trzy rzędy poniżej nas - tutaj realizowano dostawy reparacyjne - wiatr przyniósł nam typowe zapachy zbyt wczesnych przenosin - nie, żadnych mdłości, był prze­cież marzec. Marcowe pola między hałdami koksu. Grabarz miał dru­ciane okulary i sprzeczał się półgłosem ze swoim Rysiem, potem sy­rena z Fortuny przez minutę wyziewała ducha, my bez tchu, nie mówiąc już o przenoszonej kobiecie, tylko wysokie napięcie wytrzy­mało, a syrena przechyliła się, wypadła za burtę i utonęła - tymcza­sem nad wiejskimi szarymi łupkowatymi dachami kłębił się połu­dniowo dym, po chwili odezwały się kościelne dzwony: Módl się i pracuj - przemysł i religia ręka w rękę. Nowa szychta w Fortunie, wyciągamy kanapki ze słoniną, ale przenosiny nie znoszą żadnych przerw, podobnie jak prąd energetyczny zdążający bezustannie ku zwycięskim mocarstwom, oświetlający Holandię, kiedy tutaj raz po raz go wyłączają - ale kobieta wydostała się na światło dzienne!

Gdy Korneff kopał doły pod fundament na metr pięćdziesiąt głę­boko, ona wydostała się na chłód, niedługo leżała w ciemnościach pod ziemią, dopiero od zeszłej jesieni, a jednak posunęła się znacz­nie, bo przecież wszędzie wprowadzono ulepszenia, a demontaż nad Renem i Ruhrą też posunął się naprzód, przez zimę, którą ja zmitrężyłem w „Lwim Grodzie”, owa kobieta pod zmarzniętą skorupą zie­mi zagłębia węgla brunatnego rozprawiła się z sobą nie na żarty i teraz, gdyśmy ubijali beton i kładli cokół, trzeba ją było po kawałku namawiać do przenosin. Ale od tego była przecież cynkowa skrzy­nia, żeby nic nie zginęło, nawet najmniejszy drobiazg - przypominało to wysyłkę brykietów z Fortuny i dzieci, które biegły za przeładowa­nymi ciężarówkami i zbierały spadające brykiety, ponieważ kardy­nał Frings ogłosił z ambony: „Zaprawdę powiadam wam: kradzież węgla nie jest grzechem”. Lecz jej nikt już nie musiał ogrzewać. Nie sądzę, żeby marzła w przysłowiowo chłodnym marcowym powie­trzu, zwłaszcza że miała jeszcze pod dostatkiem skóry, przepuszczal­nej wprawdzie i podziurawionej, za to z resztkami ubrania i włosami, z wciąż jeszcze trwałą ondulacją - stąd to wrażenie - także okucia trumny zasługiwały na przenosiny, nawet małe drewienka chciały przenieść się na inny cmentarz, gdzie nie ma chłopów i górników z Fortuny, nie, do wielkiego miasta, gdzie zawsze coś się dzieje i jest dziewiętnaście kin, tam chciała wrócić kobieta, bo była nietutejsza, była ewakuowana, jak opowiadał grabarz: - Te zwłoki to są z Kolo­nii, wracają teraz do Mühlheim, na tamten brzeg Renu - powiedział i powiedziałby jeszcze więcej, gdyby znów przez minutę nie zawyła syrena, a ja, korzystając z wycia zbliżałem się do przenosin, okrężną drogą podgryzałem syrenę, chciałem być świadkiem przenosin, za­brałem coś ze sobą, była to, jak okazało się później, koło cynkowej skrzyni, moja łopata, którą też zaraz włączyłem do akcji, nie żeby pomagać, tylko tak sobie, bo miałem ją w ręku, wziąłem na łopatę coś, co upadło obok: a moja łopata była dawną łopatą Służby Pracy Rzeszy. A to, co wziąłem na nią, to były dawne, a może i obecne palce środkowe i - dziś jeszcze tak myślę - palec serdeczny ewaku­owanej kobiety, nie odpadłe, tylko obcięte przez podnośnik, który nie ma przecież żadnego wyczucia. Wydały mi się jednak piękne i zgrabne, podobnie jak głowa kobiety, która leżała już w cynkowej skrzyni i mimo ciężkiej, jak wiadomo, powojennej zimy z dziewięć­set czterdziestego siódmego na czterdziesty ósmy zachowała pewną regularność, tak że znów można było mówić o pięknie, choćby w stanie rozkładu. Ponadto głowa i palce kobiety były mi bliższe i bardziej człowiecze niż piękno elektrowni Fortuna Pomoc. Być może, delektowałem się patosem przemysłowego krajobrazu, jak przedtem grą Gustawa Griindgensa w teatrze, pozostawałem jednak nieufny wobec takich zewnętrznych piękności, chociaż były pełne artyzmu, podczas gdy ewakuowana kobieta wyglądała jak najbardziej natural­nie. Nie będę ukrywał, że prąd energetyczny, podobnie jak Goethe, dawał mi poczucie świata, ale palce kobiety poruszały moje serce również wtedy, gdy wyobrażałem sobie ewakuowaną jako mężczy­znę, bo to lepiej mi odpowiadało przy podjęciu decyzji i porówna­niu, które czyniło ze mnie Yoricka, a z kobiety — w połowie w ziemi, w połowie w cynkowej skrzyni - mężczyznę Hamleta, jeśli Hamleta można nazwać mężczyzną. Ja natomiast, Yorick, akt piąty, błazen, „Znałem go, Horacjo”, scena pierwsza, ja, który na wszystkich sce­nach tego świata - „O, biedny Yoricku” - wypożyczam Hamletowi swoją czaszkę, żeby jakiś Gründgens czy sir Laurence Olivier w roli Hamleta zastanawiał się nad nią: „Gdzie są teraz twoje docinki? two­je figle?” - trzymałem na łopacie Służby Pracy palce Hamleta - Gründgensa, stałem na twardym gruncie zagłębia węgla brunatnego w Dolnej Nadrenii, między grobami górników, chłopów i członków ich rodzin, spoglądałem na łupkowe dachy wsi Oberaussem, z wiej­skiego cmentarza uczyniłem środek świata, z elektrowni Fortuna Północ moje imponujące półboskie vis - á - vis, pola były polami Da­nii, Erft była moim Bełtem, to, co tutaj gniło, gniło dla mnie w pań­stwie duńskim - ja, Yorick, dziwaczny, podminowany, szeleszczący, nade mną śpiewały - nie powiem, że śpiewały to anioły, a jednak anioły prądu energetycznego, które podążały w trójkowych kolum­nach w stronę horyzontu, gdzie leżała Kolonia i jej dworzec główny obok gotyckiego dziwoląga, i zaopatrywały katolicką poradnię w prąd, niebiańsko ponad buraczanymi polami, ziemia zaś wydawała bry­kiety i zwłoki Hamleta, nie Yoricka.

Inni natomiast, którzy nie mieli nic wspólnego z teatrem, musieli zostać w ziemi - „Jak do tego doszło. Reszta jest milczeniem” - przy­waleni kamieniami nagrobnymi, jak myśmy przywalili ciężko rodzinę Flies trzymiejscową ścianą z diabazu. Dla mnie jednak, Oskara Matzeratha - Brońskiego, Yorick rozpoczął nową epokę, a ja, nieświa­dom jeszcze tej nowej epoki, popatrzyłem szybko, zanim to minęło, na zgniłe palce księcia Hamleta na mojej łopacie - „Za tłusty jest i ma zadyszkę” - pozwoliłem Gründgensowi, akt trzeci, zapytać w scenie pierwszej „być czy też nie być”, odrzuciłem to głupie pyta­nie, skupiłem uwagę na sprawach bardziej konkretnych: a więc na moim synu i jego kamykach do zapalniczek, na moich domniema­nych ziemskich i niebieskich ojcach, na czterech spódnicach mojej babki, na nieśmiertelnej dzięki fotografiom piękności mojej biednej mamy, na usianym bliznami labiryncie pleców Herberta Truczinskiego, na przesiąkniętych krwią koszach z listami na Poczcie Polskiej, na Ameryce - ach, cóż znaczy Ameryka wobec tramwaju z numerem dziewięć, który jeździł do Brzeźna — pozwoliłem, by waniliowy za­pach Marii, niekiedy wciąż jeszcze wyraźny, owiał prześladującą mnie jak koszmar trójkątną twarz Luzie Rennwand, prosiłem owego pana Fajngolda, co dezynfekował nawet śmierć, aby odszukał odznakę partyjną, która zniknęła w tchawicy Matzeratha, i powiedziałem do Korneffa albo raczej do słupów wysokiego napięcia, powiedziałem - gdyż powoli dochodziłem do podjęcia decyzji, a jednak przed jej ostatecznym podjęciem czułem potrzebę postawienia właściwego dla teatru pytania kwestionującego Hamleta, wysławiającego mnie, Yoricka, jako prawdziwego obywatela - powiedziałem do Korneffa, gdy zawołał mnie, bo trzeba było spoić cokół z diabazową ścianą, powie­działem cicho, powodowany pragnieniem, by w końcu stać się oby­watelem - naśladując z lekka Gründgensa, chociaż on nie mógłby zagrać Yoricka - powiedziałem znad łopaty. Żenić się czy też się nie żenić, oto jest pytanie.

Od tej przełomowej chwili na cmentarzu, vis - á - vis Fortuny Pół­noc, przestałem bywać na tańcach w „Lwim Grodzie” i zerwałem wszelką łączność z dziewczynami z centrali telefonicznej, których wielką zaletą było przecież właśnie dawanie szybkich i zadowalają­cych połączeń.

W maju zaprosiłem Marię do kina. Po seansie poszliśmy do re­stauracji, zjedliśmy całkiem nieźle, a ja gawędziłem z Marią, którą trapiły rozmaite troski, bo źródło kamyków do zapalniczek, jakie miał Kurtuś, wyschło, bo handel sztucznym miodem podupadł, bo ja je­den - jak się wyraziła - mimo swoich wątłych sił od miesięcy pracu­ję na całą rodzinę. Uspokoiłem Marię, powiedziałem, że Oskar robi to chętnie, że nie ma dla niego nic przyjemniejszego niż dźwiganie dużej odpowiedzialności, powiedziałem też parę komplementów na temat jej wyglądu, a wreszcie odważyłem się na oświadczyny.

Poprosiła o czas do namysłu. Moje Yorickowe pytanie całymi tygodniami pozostawało bez odpowiedzi, jeśli nie liczyć tych wymi­jających, w końcu rozstrzygnęła je reforma walutowa.

Maria podała kupę powodów, głaskała mnie przy tym po ręka­wie, nazywając „drogim Oskarem”, mówiła też, że jestem za dobry na ten świat, prosiła o zrozumienie i zachowanie niezmąconej przy­jaźni, życzyła mi jak najszczęśliwszej przyszłości w kamieniarstwie i w ogóle, nie chciała jednak, gdy jeszcze raz natarczywie o to zapy­tałem, wyjść za mnie.

I tak Yorick nie stał się obywatelem, tylko Hamletem, błaznem.

MADONNA 49

Reforma walutowa przyszła za wcześnie, zrobiła ze mnie błazna, narzuciła mi też konieczność zreformowania waluty Oskara; czułem się odtąd zmuszony na swoim garbie co prawda nie zbijać kapitału, ale zarabiać na utrzymanie.

A byłbym przecież zacnym obywatelem. Czasy po reformie wa­lutowej, które - jak dziś widzimy - miały wszelkie warunki dla roz­kwitającego momentalnie biedermeiera, mogłyby także rozwinąć biedermeierowskie cechy Oskara. Jako małżonek, poczciwiec, brałbym udział w odbudowie, miałbym teraz średniej wielkości zakład ka­mieniarski, zatrudniałbym trzydziestu czeladników, robotników nie­wykwalifikowanych i terminatorów, byłbym tym człowiekiem, któ­ry dodaje blasku wszystkim nowo wybudowanym biurowcom i pałacom ubezpieczeniowym, ozdabiając je poszukiwanymi fasada­mi z muszlowca i trawertynu; byłbym przedsiębiorcą, poczciwcem, małżonkiem - ale Maria dała mi kosza.

Wtedy Oskar przypomniał sobie o swoim garbie i poświęcił się sztuce. Zanim Korneff, którego uzależnioną od nagrobków egzysten­cję reforma walutowa również postawiła pod znakiem zapytania, zdążył mi wymówić, wymówiłem ja, szlifowałem bruki, jeśli nie mitrężyłem czasu w kuchni Gusty Köster, powoli znaszałem eleganc­kie ubrania na miarę, zaniedbałem się trochę, nie kłóciłem się wprawdzie z Marią, ale obawiałem się kłótni i dlatego przeważnie już wczesnym przedpołudniem wychodziłem z mieszkania w Bilk, odwiedzałem łabędzie najpierw przy placu Grafa Adolfa, potem w Hofgarten, i mały, zadumany, nawet nie zgorzkniały siedziałem w parku, niemal naprzeciwko Urzędu Pracy i Akademii Sztuk Pięk­nych, które w Düsseldorfie sąsiadują ze sobą.

Siedzi człowiek na takiej parkowej ławce, aż sam drewnieje i nabiera skłonności do zwierzeń. Starzy, zdani na łaskę i niełaskę pogody mężczyźni, leciwe kobiety, które pomału stają się znów ga­datliwymi dziewczynkami, aktualna pora roku, czarne łabędzie, dzieci, które gonią się z wrzaskiem, i zakochane pary, które chciałoby się obserwować aż do chwili, kiedy - jak było do przewidzenia - będą musiały się rozstać. Niektórzy rzucają papiery, a te fruwają troszkę, toczą się i trafiają na spiczasty kij człowieka w czapce, którego opła­ca miasto.

Oskar potrafił siedzieć i równomiernie wypychać kolanami spodnie. Oczywiście zwróciłem uwagę na dwóch chudych młodzieńców z dziewczyną w okularach, zanim jeszcze zagadnęła mnie gru­baska, która miała na sobie skórzany płaszcz z dawnym wehrmachtowskim pasem. Pomysł, żeby mnie zagadnąć, wyszedł chyba od młodzieńców, którzy nosili się czarno i anarchistycznie. Choć wy­glądali groźnie, nie mieli odwagi prosto z mostu zagadnąć mnie, gar­busa, w którym wyczuwało się ukrytą wielkość. Namówili grubaskę w skórze. Podeszła, stanęła w rozkroku na nogach jak słupy, zaczęła się jąkać, aż poprosiłem, żeby usiadła. Posłuchała. Miała zapocone szkła, bo znad Renu nadciągała wilgoć, prawie mgła, mówiła i mó­wiła, aż poprosiłem, żeby najpierw przetarła okulary, a potem tak sformułowała swoje życzenie, żebym i ja zrozumiał. Wtedy skinęła na ponurych młodzieńców, a ci, bez zachęty z mojej strony, z miejsca przedstawili się jako artyści, malarze, graficy, rzeźbiarze, którzy po­szukują modela. W końcu wyjawili mi dość rozgorączkowani, że dostrzegli we mnie modela, zaraz też, gdy ja szybkimi ruchami po­tarłem kciukiem o palec wskazujący, przedłożyli możliwości zarob­kowe modela w Akademii: za godzinę pozowania Akademia Sztuk Pięknych płaciła markę osiemdziesiąt, za akt - ale to chyba nie wcho­dzi w rachubę, powiedziała grubaska - nawet dwie marki.

Dlaczego Oskar powiedział: zgoda? Czy to sztuka mnie znęciła? A może zarobek? Sztuka i zarobek znęciły mnie, pozwoliły Oskaro­wi powiedzieć: zgoda. Wstałem więc, porzuciłem na zawsze parko­wą ławkę i jej życiowe możliwości, podążyłem za dziarsko maszeru­jącą dziewczyną w okularach i dwoma młodzieńcami, którzy szli pochyleni, jak gdyby dźwigali na plecach swój geniusz, obok Urzę­du Pracy, na Eiskellerbergstrasse, do zniszczonego częściowo gma­chu Akademii Sztuk Pięknych.

Także profesor Kuchen - czarna broda, oczy jak węgle, czarne, czarny, fantazyjny miękki kapelusz, czarne obwódki pod paznokcia­mi (przypominał mi czarny kredens z moich młodych lat) - dostrzegł we mnie tego samego wybornego modela, którego przedtem dostrze­gli we mnie, człowieku z parkowej ławki, jego uczniowie.

Przez dłuższy czas obchodził mnie dokoła, wodził oczyma jak węgle, prychał, aż z nozdrzy sypał się czarny pył, i dusząc niewi­dzialnego wroga czarnymi paznokciami mówił: - Sztuka to oskarże­nie, symbol, namiętność! Sztuka to czarny węgiel do rysowania, któ­ry kruszy się na białym papierze!

Pozowałem tej kruszącej się sztuce. Profesor Kuchen zaprowa­dził mnie do pracowni swoich uczniów, własnoręcznie postawił na kawalecie, obrócił go, nie po to, żebym dostał zawrotu głowy, ale żeby ukazać proporcje Oskara ze wszystkich stron. Szesnaście sztalug zbliżyło się do profila Oskara. Jeszcze krótki wykład prychające­go węglowym pyłem profesora: domagał się symbolu, w ogóle miał bzika z tym słówkiem „symbol”, mówił: symbol rozpaczliwie czar­ny, symbol czarny jak noc, twierdził, że ja, Oskar, symbolizuję zni­weczony obraz człowieka oskarżycielsko, prowokacyjnie, ponadcza­sowo, a mimo to wyrażając szaleństwo naszego stulecia, grzmiał jeszcze ponad sztalugami: - Nie rysujcie tego kaleki, zabijajcie go, krzyżujcie, przygważdżajcie węglem do papieru!

Był to chyba znak do rozpoczęcia, bo za sztalugami szesnastokrotnie zaskrzypiał węgiel, kruszył się z krzykiem, rozcierał się na moim symbolu - czyli garbie - nasycał go czernią, zamieniał w czerń, zniekształcał; bo wszyscy uczniowie profesora Kuchena przystąpili do mojego symbolu z tak gęstą czernią, że nieuchronnie wpadali w przesadę, wyolbrzymiali rozmiary mojego garbu; musieli sięgać po coraz większe arkusze, a mimo to nie pomieścili garbu na papie­rze.

Wtedy profesor Kuchen dał szesnastu rozkruszaczom węgla do­brą radę, żeby nie zaczynali od konturu mojego zbyt wyrazistego garbu - który rzekomo rozsadzał każdy format - lecz w górnej piątce arkusza, możliwie jak najdalej w lewo, naszkicowali najpierw moją głowę.

Moje piękne włosy lśnią ciemnobrązowe Tamci robili ze mnie kosmatego Cygana. Nikogo z szesnastu adeptów sztuki nie uderzyło, że Oskar ma niebieskie oczy. Gdy w czasie przerwy - bo każdy model po trzech kwadransach pozowania ma prawo do kwadransa przerwy - obejrzałem górne lewe piątki szesnastu arkuszy, przed wszystkimi sztalugami byłem wprawdzie zaskoczony oskarżycielską wymową społeczną mojego stroskanego oblicza, ale brakowało mi, lekko do­tkniętemu, blasku moich niebieskich oczu: tam gdzie powinny błysz­czeć jasno i ujmująco, toczyły się, zwężały, rozkruszały, przeszywa­ły mnie najczarniejsze węglowe ślady.

Mając wzgląd na artystyczną swobodę, powiedziałem sobie: Mło­dzi wybrańcy muz i zaplątane w sidła sztuki dziewczęta dostrzegli w tobie co prawda Rasputina; ale czy kiedykolwiek odkryją, zbudzą i lekko, nie tyle symbolicznie, co powściągliwie, przeniosą srebrnym sztyftem na papier owego drzemiącego w tobie Goethego? Ani szes­nastu uczniom, choćby najbardziej utalentowanym, ani profesorowi Kuchenowi, choćby jego węglową kreskę nazywano niezrównaną, nie udało się obdarzyć potomności właściwym portretem Oskara. Jednakże zarabiałem dobrze, codziennie stałem sześć godzin na ka­walerie, zwrócony twarzą ku wiecznie zapchanej umywalce, to znów ku szarym, błękitnym, lekko zachmurzonym oknom pracowni, a cza­sem też w stronę parawanu, i przedstawiałem symbol, który za go­dzinę przynosił mi markę i osiemdziesiąt fenigów.

Po paru tygodniach uczniowie zdołali zrobić kilka ładnych wize­runków. To znaczy, pohamowali się trochę w szafowaniu symbolicz­ną czernią, nie wyolbrzymiali już tak przesadnie wymiarów mojego garbu, przenosili mnie czasami na papier od stóp do głów, od guzi­ków marynarki na piersi po ów punkt na plecach, który wystając naj­dalej był granicą mojego garbu. Na wielu arkuszach rysunkowych znalazło się nawet miejsce dla tła. Młodzi ludzie mimo reformy wa­lutowej wciąż jeszcze pozostawali pod wrażeniem wojny, budowali za mną ruiny z oskarżające czarnymi otworami okien, umieszczali mnie jako zagubionego, wycieńczonego zbiega między popękanymi pniakami, więzili mnie nawet, przeciągali w głębi niestrudzenie czar­nym węglem przesadnie najeżony płot z drutu kolczastego, kazali mnie obserwować z wież strażniczych, które również wznosiły się groźnie w tle; musiałem trzymać w ręku pustą blaszaną miskę, wię­zienne okna za mną i nade mną pyszniły się swoim graficznym wdzię­kiem - przebierano Oskara w więzienny strój - a wszystko to działo się ze względu na symboliczną wyrazistość.

Kiedy jako czarnowłosemu Cyganowi - Oskarowi nie żałowano mi czerni, kiedy kazano mi spoglądać na całą tę niedolę nie niebie­skimi, lecz węglowymi oczyma, ja, który wiedziałem, że drutu kol­czastego nie można narysować, milczałem cierpliwie, byłem jednak rad, gdy za modela, pozującego do aktów, wzięli mnie rzeźbiarze, którzy - jak wiadomo - muszą się obywać bez związanego z czasem tła.

Tym razem zagadnął mnie nie uczeń, lecz sam mistrz. Profesor Maruhn był zaprzyjaźniony z moim profesorem od węgla, mistrzem Kuchenem. Gdy pewnego dnia w prywatnej pracowni Kuchena, po­nurym pokoju pełnym oprawionych w ramy szkiców węglem, sta­łem bez ruchu, aby brodacz mógł mnie uwiecznić na papierze swoją niezrównaną kreską, odwiedził go profesor Maruhn, krępy, przysa­dzisty pięćdziesięciolatek, który - gdyby zakurzony baskijski beret nie świadczył o jego artystycznej profesji - w białym fartuchu do modelowania wyglądałby na chirurga.

Maruhn, jak spostrzegłem od razu, miłośnik klasycznych form, z powodu moich proporcji spoglądał na mnie nieprzyjaźnie. Szydził z przyjaciela: widać jemu, Kuchenowi, nie wystarczają cygańscy mo­dele, których dotychczas pławił w czerni, którym ma do zawdzięcze­nia owo popularne w kołach artystycznych przezwisko: Kuchen - Cygan. Czyżby teraz skusiły go potwory, czyżby po owocnym i pokupnym okresie cygańskim zamierzał rozpocząć jeszcze owocniejszy i bardziej pokupny okres karli?

Profesor Kuchen zamienił drwinę przyjaciela we wściekłe, czar­ne jak noc węglowe krechy: był to najczarniejszy portret Oskara, jaki kiedykolwiek narysował, właściwie cały był czarny, prócz odrobiny jasności na moich kościach policzkowych, na nosie, czole i dłoniach, które Kuchen z wielką ekspresją rozczapierzał zawsze, wyolbrzy­mione i pokryte guzami artretycznymi, pośrodku swoich węglowych orgii. Jednakże na tym rysunku, który później zdobył na wystawach niemałe uznanie, mam niebieskie, to znaczy, jasno, nie mrocznie błysz­czące oczy. Oskar tłumaczy to wpływem rzeźbiarza Maruhna, który przecież nie był węglowym tyranem, lecz klasykiem, i dla którego moje oczy miały Goethowską przejrzystość. I to spojrzenie Oskara skusiło potem rzeźbiarza Maruhna, który właściwie kochał tylko sy­metrię, i sprawiło, że dostrzegł we mnie modela dla rzeźby, dla swo­jej rzeźby.

Pracownia Maruhna była mimo kurzu jasna, prawie pusta, po­zbawiona jakiejkolwiek gotowej pracy. Wszędzie natomiast stały szkielety projektowanych rzeźb, które były tak doskonale obmyśla­ne, że drut, żelazo i nagie wygięte rury ołowiane nawet bez modelatorskiej gliny zapowiadały przyszłą, idealną w formie harmonię.

Pozowałem rzeźbiarzowi do aktu pięć godzin dziennie i dostawa­łem dwie marki za godzinę. Maruhn zaznaczył kredą miejsce na ka­walerie, wskazał, gdzie moja prawa noga jako noga wspierająca miała odtąd zapuścić korzenie. Prostopadła linia przeprowadzona w górę do wewnętrznej kostki prawej nogi powinna była przeciąć jamę szyj­ną dokładnie między obojczykami. Lewa noga była nogą swobodną. Ale to mylące określenie. Chociaż miałem ją pod lekkim kątem nie­dbale odstawić w bok, nie wolno mi było przesunąć jej ani poruszyć swobodnie. Także i ta noga została kredowym obrysem zakorzenio­na na kawalecie.

W ciągu tygodni, przez które pozowałem Maruhnowi, rzeźbiarz nie potrafił znaleźć dla moich rąk odpowiedniej i, tak jak to było z nogami, niewzruszonej pozycji. Musiałem opuszczać lewą rękę, prawą obejmować głowę, to znów krzyżować obie ręce na piersi, zakładać na plecy, brać się pod boki; było tysiąc możliwości i rzeź­biarz wypróbowywał wszystkie na mnie i na żelaznym szkielecie z giętkimi kończynami z ołowianych rur.

Gdy po miesiącu usilnych poszukiwań zdecydował się w końcu ulepić mnie w glinie, albo z rękami założonymi za głowę, albo w ogóle bez rąk, jako tułów, tak się zmęczył budowaniem i przebu­dowywaniem szkieletu, że wprawdzie sięgnął po glinę do skrzyni, zaczął nawet lepić, potem jednak cisnął głuche, bezkształtne tworzy­wo z powrotem do skrzyni, przykucnął przed szkieletem, wpatrywał się we mnie i w szkielet, a palce trzęsły mu się rozpaczliwie: szkielet był zbyt doskonały!

Wzdychając z rezygnacją, udając, że rozbolała go głowa, ale nie gniewając się na Oskara, dał za wygraną, odstawił w kąt garbaty szkie­let z nogą wspierającą i swobodną, z uniesionymi rękami z ołowia­nych rur, z drucianymi palcami, które splatały się na żelaznym kar­ku, obok wszystkich innych przedwcześnie doskonałych szkieletów; lekko, nie drwiąco, raczej świadome własnej bezużyteczności, zakołysały się drewniane przetyczki - zwane także motylami - które po­winny były dźwigać ciężar gliny.

Potem wypiliśmy herbatę i przegadaliśmy jeszcze okrągłą godzin­kę, za którą rzeźbiarz zapłacił mi jak za pozowanie. Opowiadał mi o dawnych czasach, kiedy jeszcze jako młody Michał Anioł nieskrę­powanie obwieszał szkielety cetnarami gliny i tworzył rzeźby, które w większości uległy zniszczeniu podczas wojny. Ja opowiadałem mu o pracy Oskara przy obróbce kamienia i wykuwaniu napisów. Po­gwarzyliśmy trochę o sprawach zawodowych, po czym on zaprowa­dził mnie do swoich uczniów, żeby i oni dostrzegli we mnie modela dla rzeźby i na wzór Oskara budowali szkielety.

Z dziesięciorga uczniów profesora Maruhna sześcioro, o ile dłu­gie włosy są oznaką płci, należało uznać za dziewczyny. Cztery z nich były brzydkie i zdolne. Dwie były ładne, gadatliwe i prawdzi­wie dziewczęce. Nigdy nie wstydziłem się pozować nago. Ba, Oskar cieszył się nawet ze zdumienia obu ładnych i gadatliwych rzeźbiarek, gdy po raz pierwszy zobaczyły mnie na kawalecie i z lekkim rozdrażnieniem stwierdziły, że Oskar mimo garbu, mimo skąpo wy­mierzonych proporcji miał organ płciowy, który w razie czego mógł­by się zmierzyć z każdym innym, tak zwanym normalnym męskim przyrodzeniem.

Z uczniami mistrza Maruhna sprawa przedstawiała się nieco ina­czej niż z samym mistrzem. Oni już po dwóch dniach ustawili szkie­lety, zachowywali się jak geniusze i opętani genialnym pośpiechem ciskali glinę między naprędce i nieodpowiednio umocowane ołowia­ne rury, ale w moim metalowym garbie umieścili chyba za mało drew­nianych motyli: bo ledwie ciężar tchnącej wilgocią gliny zawisnął na szkieletach, nadając Oskarowi niesamowicie popękaną powierzchow­ność, a już pochylił się dziesięciokrotnie świeżo ulepiony Oskar, głowa opadła mi między nogi, glina oderwała się od ołowianych rur, garb osunął mi się do kolan, a ja nauczyłem się cenić mistrza Maruhna, który był tak doskonałym konstruktorem szkieletów, że wcale nie potrzebował maskować szkieletu lichym tworzywem.

Polały się nawet łzy brzydkich, ale zdolnych rzeźbiarek, kiedy gliniany Oskar oddzielił się od metalowego Oskara. Ładne, ale gada­tliwe rzeźbiarki śmiały się, kiedy w przyspieszonym tempie, niemal symbolicznie, ciało odpadało mi od kości. Gdy po kilku tygodniach adeptom sztuki rzeźbiarskiej udało się jednak, najpierw w glinie, potem w gipsie i z polewą, zrobić parę przyzwoitych rzeźb na wysta­wę semestralną, miałem okazję dokonywać coraz to nowych porów­nań między brzydkimi i zdolnymi a ładnymi, ale gadatliwymi dziew­czynami. O ile szpetne, ale nie pozbawione talentu panny bardzo starannie odtwarzały moją głowę, kończyny, garb, lecz powodowane osobliwą nieśmiałością albo zaniedbywały, albo głupio stylizowały moje przyrodzenie, o tyle śliczne, wielkookie, pięknopalce wpraw­dzie, ale niezdarne panny niewiele poświęcały uwagi rozczłonkowa­niu mojego ciała, zużywając całą energię na bardzo dokładne przed­stawienie moich okazałych genitaliów. Żeby nie zapomnieć w tym kontekście o czterech młodych rzeźbiarzach, należy powiedzieć: ci dążyli do abstrakcji, obtłukiwali mnie na czworokąt płaskimi, wy­żłobionymi deseczkami, a temu, co brzydkie panny zaniedbały, śliczne zaś doprowadziły do cielesnego rozkwitu, oni kierując się zimnym męskim rozsądkiem kazali sterczeć w postaci czworokątnego podłuż­nego klocka ponad dwoma jednakowej wielkości sześcianami niby sprężonemu do skoku organowi klockowego króla.

Czy to dzięki moim niebieskim oczom, czy też piecykom elek­trycznym, które rzeźbiarze ustawiali wokół mnie, nagiego Oskara: młodzi malarze, którzy odwiedzali powabne rzeźbiarki, albo w błę­kicie oczu, albo w mojej napromieniowanej, rozgrzanej do czerwo­ności skórze odkryli malarski urok, uprowadzili mnie z położonych na parterze pracowni rzeźbiarskich i graficznych na górne piętra i odtąd zapatrzeni we mnie mieszali farby na paletach.

Początkowo malarze pozostawali jeszcze pod zbyt silnym wraże­niem moich niebieskich oczu. Widać spoglądałem na nich tak nie­biesko, że ich pędzle chciały mnie całego przedstawić w tym kolo­rze. Zdrowe ciało Oskara, jego falujące brązowe włosy, jego świeże czerwone usta więdły, pleśniały w makabrycznych odcieniach błęki­tu; co najwyżej tu i ówdzie, jeszcze przyspieszając gnicie, między niebieskie płaty ciała wkradała się chorobliwa zieleń, żółtość przy­pominająca wymioty.

Oskar doczekał się innych barw, dopiero gdy w zapusty, które przez tydzień święcono w piwnicach Akademii, odkrył Ullę i jako muzę zaprowadził do malarzy.

Czy było to w zapustny poniedziałek? Tak, w zapustny ponie­działek postanowiłem wziąć udział w zabawie, przebrać się w ko­stium i wmieszać przebranego Oskara w tłum.

Maria, zobaczywszy mnie przed lustrem, powiedziała: - Ech, zostań ty w domu, Oskarze. Zadepczą cię tam i tyle. - Potem jednak pomogła mi się przebrać, przykroiła skrawki materiałów, które jej siostra Gusta zszyła zaraz terkotliwą igłą w karnawałowy strój. Zra­zu marzyło mi się coś w stylu Velazqueza. Chętnie też zobaczyłbym siebie przebranego za wodza Narsesa, a może i za księcia Eugeniu­sza. Gdy stanąłem w końcu przed dużym lustrem, na którym wyda­rzenia wojenne pozostawiły prostopadłe pękniecie, przesłaniające nieco odbicie, gdy zobaczyłem cały ten kolorowy, bufiasty strój, po­rozcinany, obwieszony dzwoneczkami, gdy mój syn Kurt zaśmiewał się ze mnie, aż dostał napadu kaszlu, powiedziałem sobie cicho, nie­zbyt uszczęśliwiony: - Jesteś teraz Yorickiem, błaznem, Oskarze. Ale gdzie jest król, którego mógłbyś wykpiwać swoimi błazeństwami?

Już w tramwaju, który miał mnie zawieźć do Ratinger Tor, w po­bliże Akademii, spostrzegłem, że w ludziach, w tych wszystkich, co przebrani za kowbojów i Hiszpanki chcieli zapomnieć o biurze i skle­powej ladzie, nie budziłem śmiechu, tylko lęk. Odsuwali się ode mnie i dzięki temu w zatłoczonym tramwaju miałem siedzące miejsce. Przed Akademią policjanci wymachiwali prawdziwymi, wcale nie zapust­nymi gumowymi pałkami. „Bajoro muz” - tak nazywał się bal adep­tów sztuki - było przepełnione, tłum jednak próbował wedrzeć się szturmem do gmachu i szarpał się z policją po części krwawo, w każdym razie kolorowo.

Gdy Oskar zabrzęczał małym dzwoneczkiem zawieszonym u le­wego rękawa, tłum się rozstąpił, a policjant, który zawodowym okiem rozpoznał moją wielkość, zasalutował z wysoka, spytał, czego sobie życzę, i wymachując pałką przeprowadził mnie do odświętnych piw­nic - tam gotowało się mięso, ale jeszcze nie było gotowe.

Niech nikt nie sądzi, że bal artystów to taki bal, na którym balują artyści. Większość studentów Akademii z powagą i wysiłkiem na wymalowanych twarzach stała za oryginalnymi, ale trochę chybotli­wymi szynkwasami i sprzedając piwo, szampana, kiełbaski i źle na­lewane wódki starała się o uboczny zarobek. Na właściwym balu artystów balowali mieszczanie, którzy raz w roku chcieli szastać pie­niędzmi, żyć i bawić się jak artyści.

Może przez godzinkę na schodach, w kątach, pod stołami napę­dzałem stracha zakochanym parom, które w niewygodzie szukały podniety, a potem zaprzyjaźniłem się z dwiema Chinkami, które musiały jednak mieć w żyłach grecką krew, bo uprawiały miłość opie­waną przed wiekami na wyspie Lesbos. Chociaż obie bardzo zręcz­nie i różnorodnie zabierały się do siebie, mnie w decydujących mo­mentach zostawiały w spokoju, dawały mi w pewnym stopniu bardzo zabawne przedstawienie, piły ze mną zbyt ciepłego szampana i wy­próbowały, za moim pozwoleniem, twardość mojego w najbardziej wystającym miejscu dość spiczastego garbu, dzięki temu zaznały chyba szczęścia — co jeszcze raz potwierdza moją tezę: garb przynosi kobietom szczęście.

Jednakże im dłużej przebywałem z tymi kobietami, tym większy ogarniał mnie smutek. Myśli kłębiły mi się w głowie, polityka napa­wała niepokojem, na blacie stołu malowałem szampanem blokadę Berlina, przerzucałem most powietrzny, patrząc na obie Chinki, któ­re nie mogły dojść ze sobą do ładu, wątpiłem w zjednoczenie Nie­miec i robiłem coś, czego poza tym nie robiłem nigdy: Oskar jako Yorick szukał sensu życia.

Gdy moim damom nie przyszło do głowy już nic godnego obejrze­nia - obie zaczęły płakać, co na ich uszminkowanych twarzach Chinek pozostawiało zdradzieckie ślady - wstałem bufiasty, porozcinany, po­brzękujący dzwonkami, w dwóch trzecich chciałem wracać do domu, w jednej trzeciej szukałem jeszcze jakiejś małej zapustnej przygody i zobaczyłem - nie, usłyszałem - obergerrajtra Lankesa.

Pamiętacie jeszcze państwo? Spotkaliśmy go na Wale Atlantyc­kim w lecie dziewięćset czterdziestego czwartego. Strzegł tam beto­nu i opalał mojego mistrza Bebrę.

Schodami, na których siedząc w gęstym ścisku pieściły się zako­chane parki, chciałem dostać się na górę, akurat zapaliłem sobie, gdy ktoś dotknął mnie lekko i obergefrajter z ostatniej wojny światowej powiedział: - Ej, koleś, nie masz przypadkiem papierosa dla mnie?

Nic dziwnego, że po tych słowach, a i po szarozielonym kostiu­mie od razu go poznałem. Nigdy bym jednak nie odświeżył tej znajo­mości, gdyby obergefrajter i betonowy malarz nie trzymał na szaro­zielonych kolanach muzy we własnej osobie.

Pozwólcie mi państwo najpierw porozmawiać z malarzem, a póź­niej opisać muzę. Nie tylko dałem mu papierosa, ale i podsunąłem ogień, a gdy zaciągnął się dymem, powiedziałem: - Przypomina pan sobie, obergefrajter Lankes? Teatr frontowy Bebry? Mistyczne bar­barzyńskie znudzone?

Malarz przestraszył się, gdy go tak zagadnąłem, nie wypuścił wprawdzie papierosa, tylko muzę z kolan. Złapałem i oddałem mu kompletnie pijane długonogie stworzenie. Podczas gdy obaj, Lankes i Oskar, wymienialiśmy wspomnienia, używaliśmy sobie na porucz­niku Herzogu, którego Lankes nazywał pleciugą, wspominaliśmy mojego mistrza Bebrę, a także zakonnice, które wówczas między szparagami Rommła szukały krabów, ja podziwiałem postać muzy.

Przyszła przebrana za anioła, miała kapelusz z plastycznie mo­delowanej tłoczonej tektury, jakiej używa się do pakowania eks­portowych jajek, i mimo alkoholowego zamroczenia, mimo smętnie połamanych skrzydeł nadal promieniowała nieco standardowym wdziękiem mieszkanki niebios.

- To jest Ulla - wyjaśnił mi malarz Lankes. - Właściwie to ona jest krawcowa, ale teraz zapaliła się do sztuki, co wcale mnie nie urządza, bo na szyciu coś tam zarabiała, a na sztuce nic.

Wtedy Oskar, który przecież zarabiał na sztuce ładny grosz, za­ofiarował się, że przedstawi krawcową Ullę jako modelkę i muzę malarzom z Akademii. Lankes był tak zachwycony moją propozy­cją, że wyciągnął mi z paczki od razu trzy papierosy i zrewanżował się zaproszeniem do swojej pracowni; tylko że będę musiał zapłacić za taksówkę, zastrzegł się zaraz.

Pojechaliśmy nie zwlekając, porzuciliśmy zapustny bal, ja zapła­ciłem za taksówkę, a Lankes, który miał pracownię przy Sittarder Strasse, na maszynce spirytusowej zrobił nam kawę, która muzę na nowo pobudziła do życia. Po zwymiotowaniu przy pomocy palca wskazującego mojej prawej ręki wyglądała niemal na trzeźwą.

Dopiero teraz spostrzegłem, że jej jasnoniebieskie oczy stale dzi­wiły się czemuś, usłyszałem też jej głos, trochę piskliwy, chropowa­ty, ale nie pozbawiony ujmującego wdzięku. Gdy malarz Lankes przedłożył jej moją propozycję, raczej nakazał jej niż zaproponował pozowanie w Akademii Sztuk Pięknych, ona z początku wzdragała się, nie chciała zostać ani modelką, ani muzą w Akademii, chciała należeć tylko do malarza Lankesa. Lecz ten sucho i bez słowa, jak to chętnie robią utalentowani malarze, wymierzył jej dłonią parę po­liczków, ponowił pytanie i zaśmiał się zadowolony, już znowu do­broduszny, gdy ona łkając, płacząc zupełnie jak anioł, wyraziła goto­wość zostania dobrze płatną modelką, a może i muzą malarzy z Akademii.

Trzeba sobie wyobrazić, że Ulla ma jakieś metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, jest bardzo szczupła, powabna, krucha i przypomina jednocześnie Botticellego i Cranacha. Pozowaliśmy do dwuosobowego aktu. Może mięso langusty ma barwę jej długiego i gładkiego ciała, które pokrywa delikatny dziecięcy meszek. Włosy na głowie są raczej rzadkie, ale długie i jasne jak słoma. Włosy łonowe, kręco­ne i rudawe, porastają tylko niewielki trójkąt. Pod pachami Ulla goli się co tydzień.

Jak było do przewidzenia, przeciętni adepci sztuki nie bardzo umieli sobie z nami poradzić, jej dawali za długie ręce, mnie za dużą głowę, popełniali więc błędy typowe dla początkujących: nie mogli nas pomieścić w formacie arkusza.

Dopiero gdy odkryli nas Ziege i Raskolnikow, powstały obrazy, które w sposób właściwy oddawały postacie muzy i Oskara.

Ona śpi, ja napędzam jej stracha: Faun i nimfa.

Ja siedzę w kucki, ona pochyla się nade mną z drobnymi, zawsze trochę marznącymi piersiami, gładząc mnie po włosach: Piękna i bestia.

Ona leży, ja w końskiej masce z rogiem bawię się między jej dłu­gimi nogami: Dama i jednorożec.

Wszystko to w stylu Ziegego lub Raskolnikowa, raz kolorowo, to znów w szlachetnych odcieniach szarości, raz odtworzeni szczegó­łowo cienkim pędzlem, to znów w manierze Ziegego pozacierani genialną szpachlą, raz tajemniczość wokół Ulli i Oskara była tylko lekko zaznaczona, to znów Raskolnikow z naszą pomocą dochodził do surrealizmu: wtedy twarz Oskara stawała się miodowożółtą tar­czą, jaką miał kiedyś nasz zegar stojący, wtedy na moim garbie za­kwitały wijące się mechanicznie róże, które miała zerwać Ulla, wte­dy siedziałem w rozkrojonym brzuchu uśmiechniętej, długonogiej Ulli i przykucnąwszy między jej śledzioną a wątrobą miałem prze­glądać książkę z obrazkami. Chętnie nas też przebierano, Ullę za Kolombine, mnie za biało uszminkowanego smutnego Arlekina. W końcu Raskolnikowowi - nazywano go tak, bo mówił wciąż o zbrodni i karze, winie i skrusze - przypadło w udziale namalowa­nie wielkiego obrazu: Siedziałem - nagie, kalekie dzieciątko - na pokrytym delikatnym meszkiem lewym udzie Ulli; ona była Madon­ną, Oskar - Jezusem.

Ten obraz wędrował później po wielu wystawach, nosił tam tytuł Madonna 49, robił też duże wrażenie reprodukowany na plakacie, w tej formie zwrócił uwagę mojej poczciwej, mieszczańskiej Marii, wywołał w domu awanturę, a mimo to został kupiony za okrągłą sumkę przez pewnego przemysłowca z Nadrenii — chyba jeszcze dziś wisi w sali posiedzeń jakiegoś biurowca i wywiera wpływ na człon­ków zarządu.

Bawiły mnie te utalentowane swawole, jakich dopuszczano się na moim garbie i moich proporcjach. W dodatku oboje z Ulla stali­śmy się tak poszukiwanymi modelami, że za godzinę wspólnego po­zowania płacono nam dwie marki pięćdziesiąt. Ulla też czuła się do­brze w roli modelki. Odkąd regularnie przynosiła do domu pieniądze, malarz Lankes o dużych, ciężkich dłoniach traktował ją lepiej i bił już tylko wtedy, gdy jego genialne abstrakcje domagały się gniewnej ręki. A więc i dla malarza, który nigdy nie korzystał z jej usług jako modelki, była w pewnym sensie muzaj bo tylko owe policzki, które jej wymierzał, dawały jego malarskiej ręce prawdziwą twórczą siłę.

Prawdę mówiąc, Ulla swoją płaczliwą kruchością, która była w istocie twardością anioła, pobudzała i mnie do czynów gwałtow­nych; zawsze jednak potrafiłem się opanować i kiedy brała mnie chęt­ka, żeby chwycić za bat, zapraszałem ją do cukierni, nie bez snobi­zmu, do którego skłaniałem się obcując z artystami, zabierałem ją na spacer, jak rzadką wybujałą roślinę przy moich karlich proporcjach, po ruchliwej i gapiącej się Königsallee, kupowałem jej liliowe poń­czochy i różowe rękawiczki.

Inaczej było z malarzem Raskolnikowem, który nie zbliżając się do Ulli utrzymywał z nią najbardziej intymne stosunki. Kazał więc jej pozować na kawalecie z rozkraczonymi nogami, nie malował jed­nak, tylko w odległości paru kroczków siadał na stołku naprzeciwko jej sromu, wpatrywał się w tę stronę, mówiąc dobitnym szeptem o zbrodni i karze, winie i skrusze, aż srom muzy wilgotniał i otwierał się, a w Raskolnikowie przez samo mówienie i patrzenie też coś się wyzwalało, bo zrywał się ze stołka i wspaniałymi pociągnięciami pędzla zabierał się do Madonny 49 na sztalugach.

Niekiedy Raskolnikow wpatrywał się i we mnie, choć z innych powodów. Uważał, że czegoś mi brakuje. Mówił o próżni między moimi rękami i wciskał mi w palce jeden za drugim różne przedmio­ty, których przy swojej surrealistycznej fantazji wymyślał co niemia­ra. Uzbrajał więc Oskara w pistolet, kazał mi jako Jezusowi celować do Madonny. Musiałem podawać jej zegar piaskowy, lustro, które zniekształcało ją okropnie, bo było wypukłe. Trzymałem oburącz nożyczki, rybie szkielety, słuchawki telefoniczne, trupie czaszki, małe samoloty, czołgi, transatlantyki, a mimo to - Raskolnikow szybko to zauważył - nie wypełniałem próżni.

Oskar lękał się dnia, kiedy malarz przyniesie ów jeden jedyny przedmiot, który był przeznaczony moim dłoniom. Gdy wreszcie przyniósł bębenek, krzyknąłem: - Nie!

Raskolnikow: - Weź bębenek, Oskarze, poznałem się na tobie.

Ja drżąc: - Nigdy więcej. To już skończone!

On ponuro: - Nic nie jest skończone, wszystko powraca, wina, skrucha i znów wina.

Ja, ostatkiem sił: - Oskar już odpokutował, daruj mu bębenek, wszystko mogę trzymać, byle nie tę blachę.

Płakałem, gdy muza Ulla pochyliła się nade mną, i oślepiony łza­mi nie zdołałem przeszkodzić temu, że pocałowała mnie, że muza pocałowała mnie strasznie — wy wszyscy, którzy kiedykolwiek zo­staliście obdarzeni pocałunkiem przez muzę, z pewnością zrozumie­cie, że natychmiast po tym symbolicznym pocałunku Oskar wziął bębenek, wziął ową blachę, którą przed laty odrzucił od siebie, którą zakopał w piasku cmentarza na Zaspie.

Ale nie bębniłem. Pozowałem tylko i zostałem namalowany - dość kiepsko - jako bębniący Jezus na gołym lewym udzie Madonny 49.

Takim zobaczyła mnie Maria na plakacie, który zapowiadał wy­stawę malarską. Poszła bez mojej wiedzy na tę wystawę, musiała chyba długo stać przed obrazem i zbierać w sobie gniew; bo gdy zażądała ode mnie wyjaśnień, złoiła mi skórę szkolną linijką mojego syna Kurta. Maria, która od paru miesięcy miała dobrze płatną posa­dę w dużym sklepie delikatesowym, najpierw posadę ekspedientki, a w niedługim czasie, dzięki swojej pracowitości, kasjerki, potrakto­wała mnie jak osoba na dobre zadomowiona na Zachodzie, nie nale­żała już do uprawiających pokątny handel wysiedleńców ze Wscho­du i dlatego z pewnym przekonaniem mogła mnie nazwać świnią, śmierdzącym capem, wykolejonym pokraką, krzyczała też, że nie chce więcej widzieć parszywych pieniędzy, jakie zarabiam na tych świń­stwach, że nie chce więcej widzieć i mnie.

Chociaż prędko odwołała to ostatnie zdanie i w czternaście dni później sporą część mojego honorarium za pozowanie znów wzięła na domowe wydatki, postanowiłem wyprowadzić się od niej, od jej siostry Gusty i mojego syna Kurta, właściwie chciałem wyjechać daleko, do Hamburga, w miarę możliwości z powrotem nad morze. Lecz Maria, która bardzo szybko pogodziła się z myślą o mojej wy­prowadzce, namówiła mnie, popierana przez Gustę, żebym poszukał pokoju w pobliżu jej i Kurtusia, w każdym razie w Diisseldorfie.

JEŻ

Przygarnięty, odtrącony, usunięty, wciągnięty, wypędzony, zro­zumiany: dopiero jako sublokator Oskar posiadł sztukę przywoły­wania na bębenku tego, co minęło. Pomógł mi w tym nie tylko pokój, Jeż, skład trumien na podwórzu i pan Munzer; poważną rolę odegra­ła siostra Dorothea.

Znacie państwo Parsifala? I ja nie znam go zbyt dobrze. Właści­wie pozostała mi w pamięci tylko historia o tych trzech kroplach krwi na śniegu. To prawdziwa historia, bo pasuje do mnie. Zapewne pasu­je do każdego, kto ma wyobraźnię. Ale Oskar pisze o sobie; dlatego brzmi to niemal podejrzanie, że jest ona jakby napisana dla niego.

Wprawdzie nadal służyłem sztuce, pozwalałem malować się nie­biesko, zielono, żółto i ziemisto, pozwalałem pławić się w czerni i ustawić na tle, wspólnie z muzą Ullą zapłodniłem cały semestr zi­mowy Akademii Sztuk Pięknych - także następny, letni semestr otrzy­mał nasze błogosławieństwo - ale spadł już śnieg, który wchłonął owe trzy krople krwi, co przykuły mój wzrok, jak przykuły wzrok błazna Parsifala, o którym błazen Oskar wie tak mało, że bez trudu może się z nim utożsamić.

Moja niezdarna przenośnia będzie chyba dla państwa dostatecz­nie wyraźna: śnieg to służbowy strój pielęgniarki; czerwony krzyż, jaki większość pielęgniarek, a zatem i siostra Dorothea, ma na spina­jącej kołnierz broszce, błyszczał mi zamiast trzech kropli krwi. Tak oto siedziałem i nie mogłem oderwać wzroku.

Zanim jednak doszło do tego, że siedziałem w dawnej łazience mieszkania Zeidlerów, musiałem ją znaleźć. Semestr zimowy zbliżał się właśnie ku końcowi, studenci wymawiali częściowo pokoje, wy­jeżdżali do domu na ferie wielkanocne i wracali albo nie wracali. Moja koleżanka, muza Ulla, dopomogła mi w poszukiwaniach i po­szła ze mną do bratniaka. Dostałem tam kilka adresów i pismo pole­cające Akademii.

Zanim zacząłem oglądać mieszkania, wybrałem się po raz pierw­szy od dłuższego czasu z wizytą do warsztatu kamieniarza Korneffa przy Bittweg. Przywiązanie pchnęło mnie w drogę, poza tym szuka­łem pracy na okres ferii, bo nieliczne godziny, jakie miałem spędzać z Ullą albo bez niej na pozowaniu kilku profesorom, mogły mi przez sześć najbliższych tygodni zapewnić tylko kiepskie wyżywienie, a musiałem jeszcze mieć czym zapłacić komorne za umeblowany pokój.

Zastałem Korneffa bez zmian, z dwoma prawie wyleczonymi i jednym jeszcze niedojrzałym czyrakiem na karku, pochylonego nad ścianą z belgijskiego granitu, którą ociosał i teraz cierpliwie prążko­wał. Gadaliśmy troszkę, a ja bawiłem się znacząco paru dłutami do wykuwania liter, rozglądałem się także po ustawionych kamieniach, które czekały, oszlifowane i wypolerowane, na nagrobkowe napisy. Dwa metrowe kamienie, muszlowiec i marmur śląski na dwumiejscowy grób, sprawiały wrażenie, jak gdyby Korneff je sprzedał, jak gdyby domagały się biegłego rytownika. Ucieszyłem się ze względu na kamieniarza, który po reformie walutowej przeżywał dość ciężki okres. Ale już wtedy pocieszaliśmy się mądrością: Nawet rzecz tak afirmująca życie jak reforma walutowa nie zdoła ludzi powstrzymać od umierania i zamawiania nagrobków.

To się sprawdziło. Ludzie umierali i znów kupowali. Ponadto zdarzały się zamówienia, których przed reformą walutową nie było: sklepy rzeźnickie kazały sobie ozdabiać fasady, niekiedy i wnętrza, kolorowym marmurem znad Lahn; w uszkodzonym piaskowcu i ru­fie niejednego banku i domu towarowego trzeba było wykuwać i wypełniać czworoboki, żeby banki i domy towarowe powróciły do dawnej świetności.

Pochwaliłem pracowitość Korneffa, zapytałem, czy da sobie radę z taką masą robót. Z początku uchylił się od odpowiedzi, potem przy­znał, że chciałby nieraz mieć cztery ręce, w końcu zaproponował mi, żebym codziennie przez pół dnia wykuwał u niego napisy, za pismo wklęsłe w wapieniu płaci czterdzieści pięć fenigów, w granicie i diabazie pięćdziesiąt pięć fenigów od litery; litery wypukłe liczą się po sześćdziesiąt i siedemdziesiąt pięć fenigów.

Wtedy zabrałem się zaraz do muszlowca, robota jak dawniej pa­liła mi się w ręku, litera goniła literę, wykuwałem wklęsłym pismem: „Aloys Küfer, urodź. 3.9.1887 - zm. 10.6.1946”, przez niespełna cztery godziny uporałem się z trzydziestu literami i cyframi, a na odchodnym, zgodnie z taryfą, dostałem trzynaście marek i pięćdzie­siąt fenigów.

Była to trzecia część miesięcznego komornego, jakie sobie przy­znałem. Więcej niż czterdzieści marek nie mogłem i nie chciałem wydać, bo Oskar uważał, że nadal ma obowiązek skromnie, ale regu­larnie wspierać gospodarstwo domowe w Bilk, Marię, chłopaka i Gustę Köster.

Z czterech adresów, jakie dali mi uprzejmi pracownicy bratniaka, na pierwszy ogień wybrałem jeden: Zeidler, Jülicher Strasse 7, bo stamtąd miałbym blisko na Akademię.

W początkach maja, było gorąco, parno i nadreńsko, z odpowied­nią sumą w kieszeni ruszyłem w drogę. Maria wyszykowała mi gar­nitur, wyglądałem elegancko. Ów dom, w którym Zeidler zajmował na trzecim piętrze trzypokojowe mieszkanie, stał odrapany za zaku­rzonym kasztanem. Ponieważ Jülicher Strasse przynajmniej w poło­wie składała się z ruin, trudno było mówić o domach sąsiednich i z naprzeciwka. Po lewej naszpikowana pordzewiałymi dźwigarami, porośnięta zielskiem i kaczeńcami góra pozwalała się domyślać, że kiedyś wznosiła się tutaj czteropiętrowa kamienica przylegająca do domu Zeidlerów. Po prawej zniszczony częściowo budynek uda­ło się odbudować do drugiego piętra. Ale środków widać nie starczy­ło na wszystko. Należało jeszcze naprawić pokiereszowaną, usianą odpryskami fasadę z polerowanego czarnego szwedzkiego granitu. Napis „Zakład pogrzebowy Schornemanna” pozbawiony był kilku, nie wiem już których, liter. Na szczęście obie gałązki palmowe, wy­kute klinowato, odznaczające się na wciąż jeszcze gładkim jak lustro granicie, pozostały nietknięte, więc z ich pomocą okaleczone przed­siębiorstwo mogło swoim wyglądem budzić jaki taki szacunek.

Skład trumien tego istniejącego już od siedemdziesięciu pięciu lat zakładu znajdował się na podwórzu i z mojego pokoju, którego okno wychodziło na tyły domu, miałem dość często obserwować go z zainteresowaniem. Przyglądałem się robotnikom, którzy przy do­brej pogodzie wytaszczali z szopy kilka trumien, ustawiali na drew­nianych kozłach, żeby różnymi sposobami odświeżyć politurę tych pudeł, które w dobrze mi znany sposób zwężały się u stóp.

Zadzwoniłem i otworzył mi sam Zeidler. Stanął w drzwiach mały, przysadzisty, astmatyczny, ostrzyżony na jeża, w grubych szkłach, dolną połowę twarzy ukrył pod puszystą mydlaną pianą, prawą ręką przyciskał pędzel do policzka, wyglądał na alkoholika i, sądząc z wymowy, Westfalczyka.

- Jak pokój nie spodoba się panu, to niech pan od razu powie. Golę się właśnie i muszę jeszcze umyć nogi.

Zeidler nie lubił ceregieli. Obejrzałem sobie pokój. Mógł mi się nie spodobać, była to bowiem nieczynna, przynajmniej do połowy wyłożona turkusowozielonymi kafelkami, poza tym wyklejona nie­spokojną tapetą łazienka. Jednakże nie powiedziałem, że pokój może mi się nie spodobać. Nie zważając na wysychającą pianę i nie umyte nogi Zeidlera opukałem wannę, zapytałem, czy nie dałoby się wyna­jąć pokoju bez wanny; i tak przecież nie ma w niej rury odpływowej.

Zeidler z uśmiechem potrząsnął siwą, ostrzyżoną najeża głową, starał się daremnie rozrobić pędzlem pianę. To była jego odpowiedź, więc ja wyraziłem gotowość wynajęcia pokoju z wanną za czterdzie­ści marek miesięcznie.

Gdy znaleźliśmy się znowu na skąpo oświetlonym, kiszkowatym korytarzu, do którego przylegało kilka pomieszczeń o różnie poma­lowanych, częściowo oszklonych drzwiach, zapytałem, kto jeszcze poza tym mieszka w mieszkaniu Zeidlera.

- Moja żona i sublokatorzy.

Wskazałem oszklone drzwi z mleczną szybą pośrodku korytarza, które od drzwi wejściowych dzielił tylko jeden krok.

- Tam mieszka jedna pielęgniarka. Ale co to pana obchodzi? I tak nie będzie jej pan widywał. Ona tutaj tylko śpi, a i to nie zawsze.

Nie chcę mówić, że Oskar zadrżał na słówko „pielęgniarka”. Ski­nął głową, nie śmiał domagać się informacji o pozostałych pokojach, wiedział już, co trzeba, o swoim pokoju z wanną; leżał po prawej ręce, szerokością drzwi tarasował korytarz.

Zeidler dotknął lekko klapy mojej marynarki. - Gotować może pan u siebie, jak ma pan maszynkę spirytusową. A czasem i w kuch­ni, jeśli płyta nie jest dla pana za wysoko.

Była to jego pierwsza uwaga na temat wzrostu Oskara. Pismo polecające Akademii, które szybko przebiegł oczyma, zrobiło swoje, bo było podpisane przez rektora, profesora Reusera. Przytakiwałem wszystkim jego przestrogom, starałem się zapamiętać, że kuchnia przylega z lewej do mojego pokoju, obiecałem mu, że bieliznę będę oddawał do prania, gdyż bał się, że para uszkodzi łazienkową tapetę, mogłem to obiecać z niejaką pewnością, bo Maria podjęła się prania mojej bielizny.

Powinienem był teraz odejść, przynieść swoje rzeczy, wypełnić formularze meldunkowe. Oskar jednak tego nie zrobił. Nie mógł roz­stać się z tym mieszkaniem. Bez jakiegokolwiek powodu spytał swo­jego przyszłego gospodarza, gdzie jest toaleta. Ten wskazał kciukiem drzwi z dykty, przypominające lata wojenne i bezpośrednio powo­jenne. Gdy Oskar czynił przygotowania, jakby zaraz chciał się zała­twić, Zeidler, którego mydło krusząc się łaskotało w twarz, zapalił mu światło w ubikacji.

Wewnątrz byłem zły, bo Oskar nie czuł najmniejszej potrzeby. Czekałem jednak cierpliwie, póki nie pociekło trochę moczu; ponie­waż parcie na pęcherz było słabe, a ja stałem zbyt blisko sedesu, musiałem dobrze uważać, żeby nie zamoczyć deski i kamiennej po­sadzki ciasnego pomieszczenia. Moja chusteczka usunęła ślady z wysiedzianego drewna, podeszwy Oskara musiały rozetrzeć parę nieszczęsnych kropel na posadzce.

Mimo mydła nieprzyjemnie stwardniałego na twarzy Zeidler w czasie mojej nieobecności nie pobiegł do lustra i ciepłej wody. Czekał na korytarzu, widocznie poczuł do mnie słabość. - Taki z pana numer. Pokoju jeszcze nie wynajął, a już leci do ustępu.

Zbliżył się do mnie z zimnym, zaskorupiałym pędzlem do gole­nia, na pewno planował jakiś głupi żart, potem jednak, nie nagabując mnie, otworzył drzwi wejściowe. Podczas gdy Oskar, wymijając Jeża i po części mając go na oku, przeciskał się tyłem na klatkę schodową, zapamiętałem sobie, że drzwi do toalety znajdowały się między drzwiami kuchni a owymi drzwiami z mleczną szybą, za którymi co jakiś czas, a więc nieregularnie, nocowała pielęgniarka.

Gdy późnym popołudniem Oskar ze swoim bagażem, przy któ­rym wisiał prezent od malarza Madonn, Raskolnikowa, nowy bla­szany bębenek, ponownie zadzwonił do Zeidlera i zamachał formu­larzami meldunkowymi, świeżo ogolony Jeż, który tymczasem chyba umył też nogi, wprowadził mnie do bawialni Zeidlerów.

Pachniało tam zimnym cygarowym dymem. Pachniało kilkakrot­nie zapalanymi cygarami. Dołączały się do tego wyziewy kilku uło­żonych jeden na drugim, zwiniętych w kątach pokoju, cennych być może dywanów. Pachniało też starymi kalendarzami. Nie dostrze­głem jednak żadnego kalendarza, to dywany tak pachniały. Dziwna rzecz, wygodne, pokryte skórą fotele nie miały zapachu. Byłem tym rozczarowany, bo Oskar, który jeszcze nigdy nie siedział w skórza­nym fotelu, miał tak realistyczne wyobrażenie ich pachnącej skóry, że patrzył podejrzliwie na zeidlerowskie pokrycia foteli i krzeseł i brał je za imitację skóry.

W jednym z tych gładkich bezwonnych, i jak się później okazało, autentycznych skórzanych foteli siedziała pani Zeidler. Miała na so­bie szary, niezbyt dopasowany kostium sportowego kroju. Spódnicę zsunęła powyżej kolan, ukazując, na szerokość trzech palców, bieli­znę. Ponieważ nie poprawiała zsuniętej spódnicy i miała - jak się Oskarowi wydawało - zapłakane oczy, nie ośmieliłem się nawiązać rozmowy, w której bym przedstawił siebie, a ją powitał. Mój ukłon pozostał niemy i w końcowej fazie zwróciłem się znów ku Zeidlerowi, który przedstawił mi swoją żonę niedbałym gestem i krótkim chrząknięciem.

Pokój był duży i kwadratowy. Kasztan rosnący przed domem za­ciemniał, zwiększał i zmniejszał pomieszczenie. Walizkę i bębenek postawiłem przy drzwiach, zbliżyłem się z formularzami meldunko­wymi do Zeidlera, który stał między oknami. Oskar nie słyszał swo­ich kroków, bo szedł - jak później policzyłem - po czterech dywanach, które leżały jeden na drugim w coraz to mniejszych formatach i swoimi różnobarwnymi, obramowanymi frędzlami albo nie obra­mowanymi brzegami tworzyły kolorowe schody; ich najniższy sto­pień, czerwonawobrązowy, zaczynał się blisko ścian, następny, mniej więcej zielony stopień niknął w przeważającej części pod meblami, pod ciężkim kredensem, serwantką pełną kieliszków do likieru, któ­re stały tuzinami, i obszernym małżeńskim łóżkiem. Brzeg trzeciego dywanu, który był niebieski i wzorzysty, ciągnął się już dostrzegal­nie od rogu do rogu. Na czwartym dywanie z weluru w kolorze czer­wonego wina spoczywał okrągły rozsuwany stół przykryty ochronną ceratą i cztery obite skórą, okute w regularnych odstępach metalo­wymi nitami krzesła.

Ponieważ jeszcze kilka dywanów, które właściwie nie były gobe­linami, wisiało na ścianach, a także walało się po kątach, Oskar przy­puszczał, że Jeż przed reformą walutową handlował dywanami, a po reformie został z nimi na lodzie.

Jedynym obrazem, jaki wisiał wśród stwarzających orientalny na­strój dywanów, był oszklony portret księcia Bismarcka na ścianie fron­towej. Jeż, wypełniając skórzany fotel, siedział pod kanclerzem, zwią­zany z nim pewnym rodzinnym podobieństwem. Gdy wyciągnął mi z ręki formularz meldunkowy i studiował czujnie, krytycznie, niecier­pliwie obie strony urzędowego blankietu, wypowiedziane szeptem pytanie jego żony, czy coś jest nie w porządku, doprowadziło go do wybuchu gniewu, który coraz bardziej i bardziej upodabniał go do żelaznego kanclerza. Wyskoczył z fotela jak z katapulty. Stanął na czte­rech dywanach, formularz trzymał z boku, napełnił siebie i swoją ka­mizelkę powietrzem, potem jednym susem znalazł się na pierwszym i drugim dywanie, zasypał żonę, która tymczasem pochyliła się nad ja­kaś robótką, takim mniej więcej zdaniem: - Kto tu się odzywa, jak go nie pytają i nie ma nic do powiedzenia; ja, ja, tylko ja! Ani słowa więcej!

Ponieważ pani Zeidler dzielnie panowała nad sobą, nie odezwała się ani słówkiem i ani na chwilę nie przerwała szycia, bezsilnie dep­czący dywany Jeż stanął przed problemem, jak uwieńczyć swój gniew wiarogodnym, efektownym finałem. Jednym krokiem dopadł do serwantki, otworzył ją, aż zabrzęczała, ostrożnie chwycił rozczapierzo­nymi palcami osiem kieliszków do likieru, wyciągnął nie wyrządza­jąc szkód przeładowane garście z serwantki, podkradał się kroczek po kroczku - gospodarz, który chce zabawić siedmiu gości i samego siebie zręcznościowym ćwiczeniem - w stronę stałopalnego pieca z zielonych kafli i zapominając teraz o wszelkiej ostrożności grzmot­nął kruchym ładunkiem o zimne żeliwne drzwiczki pieca.

Zdumiewająca rzecz, że podczas tej sceny, która wymagała prze­cież jakiej takiej celności, Jeż łypał zza okularów na żonę, która wstała i przy prawym oknie próbowała nawlec igłę. W sekundę po tym, jak on rozbił kieliszki, udała się jej trudna, świadcząca o spokoju ręki próba. Pani Zeidler wróciła na ciepły jeszcze fotel, usiadła tak, że kostium znów podjechał w górę i ukazała się, na szerokość trzech palców, różowa bielizna. Drogę żony do okna, nawlekanie igły i jej powrót Jeż obserwował pochylony, mamrocząc złośliwe słowa, ale już pogodzony z losem. Ledwie usiadła, sięgnął za piec, znalazł tam śmietniczkę i szczotkę, zgarnął stłuczki, zsypał na gazetę, która była już w połowie pokryta stłuczkami po kieliszkach do likieru i na trze­cie gniewne rozbijanie szkła nie miałaby miejsca.

Jeśli czytelnik sądzi teraz, że w miażdżącym szkło Jeżu Oskar rozpoznał samego siebie, zobaczył przez całe lata rozśpiewującego szkło Oskara, to nie mogę czytelnikowi całkowicie odmówić racji; i ja lubiłem kiedyś zamieniać swój gniew w szklane stłuczki - lecz nikt nie widział, bym kiedykolwiek sięgnął po śmietniczkę i szczot­kę!

Usunąwszy ślady swojego gniewu Zeidler opadł na fotel. Oskar ponownie wręczył mu formularz meldunkowy, który Jeż musiał upu­ścić, gdy wyciągnął obie ręce ku serwantce.

Zeidler podpisał formularz i oświadczył mi, że w jego mieszka­niu musi panować porządek, bo w przeciwnym razie do czego by to doszło, ostatecznie jest on od piętnastu lat przedstawicielem, i to przed­stawicielem maszynek do strzyżenia włosów, czyja wiem, co to jest maszynka do strzyżenia włosów!

Oskar wiedział, co to jest maszynka do strzyżenia włosów, i wy­konał w powietrzu parę wyjaśniających ruchów, z których Zeidler mógł wywnioskować, że jeśli chodzi o maszynki do strzyżenia wło­sów, to jestem świetnie zorientowany. Jego dobrze ostrzyżona szczot­kowata czupryna pozwalała sądzić, że był dobrym przedstawicielem. Wyjaśniwszy mi swój system pracy - zawsze tydzień był w podróży, potem dwa dni spędzał w domu - przestał w ogóle interesować się Oskarem, huśtał się tylko na jasnobrązowej skrzypiącej skórze, błys­kał szkłami okularów, mówił z jakiegoś powodu albo bez powodu: taktaktaktaktaktak - musiałem odejść.

Oskar pożegnał się najpierw z panią Zeidler. Miała zimną, mięk­ką, ale suchą dłoń. Jeż skinął mi z fotela, skierował mnie ku drzwiom, gdzie stał bagaż Oskara. Miałem już pełne ręce, gdy dobiegł jego głos:

- Co tam panu dynda przy walizce?

- To mój blaszany bębenek.

- Czyżby chciał pan tu bębnić?

- Niekoniecznie. Dawniej to często bębniłem.

- Może pan sobie bębnić, proszę bardzo, I tak nie ma mnie w domu.

- Nie sądzę, żebym jeszcze wrócił kiedyś do bębnienia.

- A dlaczego pan jest taki mały?

- Nieszczęśliwy upadek zahamował mój wzrost.

- Żebym tylko nie miał przez pana kłopotów z jakimiś atakami i w ogóle.

- W ostatnich latach stan mojego zdrowia znacznie się poprawił. Proszę tylko zobaczyć, jaki jestem ruchliwy. - Oskar zademonstro­wał państwu Zeidlerom parę skoków i niemal akrobatycznych ćwi­czeń, których nauczył się w teatrze frontowym, zrobił z niej chicho­czącą panią Zeidler, z niego Jeża, który walił się jeszcze po udach, gdy ja byłem już na korytarzu i obok drzwi do toalety i do kuchni zaniosłem bagaż z bębenkiem do swojego pokoju.

Było to w początkach maja. Od tego dnia kusiło, zaprzątało, pod­bijało mnie misterium szpitalnych sióstr; pielęgniarki przyprawiały mnie o chorobę, prawdopodobnie nieuleczalną chorobę, bo nawet dzisiaj, kiedy mam to wszystko za sobą, sprzeczam się z moim pielęg­niarzem Brunem, który twierdzi bez ogródek: Tylko mężczyźni mogą naprawdę być pielęgniarzami, a jeśli pacjenci pragną znaleźć się pod opieką pielęgniarek, jest to jeszcze jeden symptom choroby; podczas gdy pielęgniarz dogląda pacjenta nie szczędząc trudu i niekiedy go uzdrawia, pielęgniarka chwyta się kobiecych sposobów: kusi pacjenta do wyzdrowienia albo do śmierci, którą lekko erotyzuje i uatrakcyj­nia.

Tyle mój pielęgniarz Bruno, któremu bardzo niechętnie przyzna­ję rację. Kto tak jak ja co parę lat oddaje swoje życie w ręce pielęg­niarek, ten zachowuje wdzięczność i nie pozwala tak prędko mrukli­wemu, choć sympatycznemu pielęgniarzowi, któremu nieobca jest zawodowa zawiść, obrzydzić sobie szpitalnych sióstr.

Zaczęło się to od upadku z piwnicznych schodów w dzień moich trzecich urodzin. Zdaje się, że nazywała się siostra Lotta i pochodziła z Pruszcza. Przez kilka lat miałem siostrę Ingę od doktora Hollatza. Po upadku Poczty Polskiej dostałem się pod opiekę kilku pielęgnia­rek jednocześnie. Zapamiętałem imię tylko jednej z nich: nazywała się siostra Erni albo Berni. Bezimienne siostry w Lüneburgu, w kli­nice uniwersyteckiej w Hanowerze. Potem siostry ze szpitala miej­skiego w Düsseldorfie, przede wszystkim siostra Gertruda. Potem jednak przyszła ona, mimo że ja nie musiałem iść do szpitala. Cie­sząc się jak najlepszym zdrowiem Oskar trafił na pielęgniarkę, która podobnie jak on zajmowała pokój sublokatorski w mieszkaniu Zeidlera. Od tego dnia świat zapełnił mi się pielęgniarkami. Kiedy wcze­snym rankiem szedłem do pracy, kiedy chciałem u Korneffa wyku­wać napisy w kamieniu, stawałem na przystanku koło szpitala Najświętszej Panny Marii. Przed głównym wejściem z wypalanej cegły i na przeładowanym kwiatami placyku przed szpitalem zawsze widziało się pielęgniarki, które wchodziły albo wychodziły. A więc pielęgniarki, które swoją męczącą służbę miały za sobą albo przed sobą. Potem nadjeżdżał tramwaj. Niejednokrotnie nie udało się unik­nąć tego, że z kilkoma z tych pielęgniarek o zmordowanym, a co najmniej znużonym wyglądzie siedziałem w tym samym wozie doczepnym, stałem na tej samej platformie. Z początku niechętnie wdy­chałem ich zapach, rychło jednak szedłem jego śladem, stawałem obok, a nawet wpychałem się między ich służbowe stroje.

Potem Bittweg. Przy dobrej pogodzie wykuwałem napisy na dwo­rze, pomiędzy wystawionymi na widok publiczny nagrobkami wi­działem, jak szły po dwie, po cztery, trzymając się pod rękę, miały wolne, paplały i zmuszały Oskara do podnoszenia głowy znad diabazu, do zaniedbywania pracy, bo każde podniesienie głowy kosztowa­ło mnie dwadzieścia fenigów.

Plakaty kinowe: w Niemczech zawsze było dużo filmów o pielęg­niarkach. Maria Schell zwabiała mnie do kin. Nosiła pielęgniarski strój, śmiała się, płakała, pielęgnowała z poświęceniem, uśmiechając się i nie zdejmując pielęgniarskiego czepeczka grała poważne utwo­ry, potem wpadała w rozpacz, darła niemal nocną koszulę na sobie, po próbie samobójstwa składała miłość w ofierze - Borsche w roli lekarza - pozostawała wierna zawodowi, zachowywała więc czepeczek i broszkę z czerwonym krzyżem. Podczas gdy móżdżek i kresomózgowie Oskara zaśmiewały się i wplatały w akcję filmu dziesiątki nieprzyzwoitości, oczy zalewały się łzami, błąkałem się na pół ośle­pły po pustyni, która składała się z biało ubranych anonimowych samarytanek, szukałem siostry Dorothei, o której wiedziałem jedy­nie tyle, że wynajmowała u Zeidlera izdebkę za drzwiami z mleczną szybą.

Nieraz słyszałem jej kroki, kiedy wracała z nocnej służby. Sły­szałem ją też koło dziewiątej wieczorem, kiedy po skończonej służ­bie dziennej przychodziła do swojej izdebki. Nie zawsze, usłyszaw­szy siostrę na korytarzu, Oskar pozostawał na swoim krześle. Dość często zabawiał się z klamką. Bo kto to wytrzyma? Kto nie podniesie głowy, kiedy coś przechodzi obok, przechodzi być może dla niego? Kto pozostanie na krześle, kiedy wydaje się, że każdy szelest w są­siedztwie ma tylko jedno na celu: żeby ci, co siedzą spokojnie, ze­rwali się jak oparzeni.

Jeszcze gorzej wyglądała sprawa w ciszy. Doświadczyliśmy tego z ową rzeźbą dziobową, która była przecież drewniana, cicha i bier­na. Oto pierwszy dozorca padł raniony śmiertelnie. Mówiono: Niobe go zabiła. Dyrektor poszukał nowego dozorcy, bo nie można było zamknąć muzeum na cztery spusty. Gdy zginął drugi dozorca, krzy­czano: Niobe go zabiła. Wtedy dyrektor muzeum miał spore trudno­ści ze znalezieniem trzeciego dozorcy - a może szukał już jedenaste­go? - mniejsza o to, którego! Pewnego dnia zginął również ów z trudem znaleziony dozorca. Krzyczano: To Niobe, Niobe pomalo­wana na zielono, Niobe spoglądająca bursztynowymi oczami. Niobe drewniana, naga, nie drży, nie marznie, nie poci się, nie oddycha, nie miała nawet czerwi, bo była spryskana przeciwko czerwiom, bo była cenna i historyczna. Czarownicę z jej powodu spalono na stosie, sny­cerzowi, który wyrzeźbił figurę, obcięto utalentowaną rękę, statki tonęły, ona wychodziła cało. Niobe była drewniana i ogniotrwała, zabijała i pozostawała cenna. Maturzystów, studentów, starego księ­dza i chmarę dozorców muzeum przywiodła do zguby swoją ciszą. Mój przyjaciel Herbert Truczinski wskoczył na nią i spłynął krwią; ale Niobe pozostała sucha i jeszcze głębiej pogrążyła się w ciszy.

Kiedy bardzo wcześnie rano, mniej więcej koło szóstej, pielęg­niarka opuszczała swoją izdebkę, korytarz i mieszkanie Jeża robiło się nadzwyczaj cicho, chociaż przed wyjściem wcale nie hałasowała. Żeby to wytrzymać, Oskar musiał co jakiś czas skrzypieć łóżkiem, przesuwać krzesło albo wrzucać jabłko do wanny. Koło ósmej rozle­gał się szelest. Był to listonosz, który przez szparę rzucał listy i pocztówki na podłogę korytarza. Prócz Oskara na ten szelest czeka­ła jeszcze pani Zeidler. Była sekretarką u Mannesmanna i zaczynała pracę dopiero o dziewiątej, ale ustępowała mi pierwszeństwa, więc Oskar ruszał pierwszy. Zachowywałem się cicho, chociaż wiedzia­łem, że mnie słyszała, zostawiałem otwarte drzwi mojego pokoju, żeby nie zapalać światła, chwytałem całą korespondencję naraz, jeśli akurat przychodził ów list, jaki raz w tygodniu pisała do mnie Maria, informując systematycznie o sobie, dziecku i swojej siostrze Guście, wkładałem go do kieszeni pidżamy, a potem przeglądałem szybko pozostałą pocztę. Wszystko, co przychodziło do Zeidlerów albo do niejakiego pana Münzera, który mieszkał w drugim końcu korytarza, ja, który nie stałem prosto, tylko siedziałem w kucki, upuszczałem z powrotem na podłogę; pocztę pielęgniarki Oskar obracał w pal­cach, obwąchiwał, obmacywał, wypytywał też o nadawcę.

Siostra Dorothea dostawała listy rzadko, ale bądź co bądź czę­ściej niż ja. Nazywała się Dorothea Köngetter, lecz ja mówiłem na nią tylko siostra Dorothea, nierzadko zapominając jej nazwiska, któ­re przecież w wypadku pielęgniarki jest najzupełniej zbyteczne. Pi­sywała do niej matka z Hildesheim. Przychodziły listy i pocztówki z najrozmaitszych szpitali w Niemczech Zachodnich. Pisały siostry szpitalne, z którymi razem skończyła kurs pielęgniarski. Teraz roz­wlekle i mozolnie podtrzymywała kontakt z koleżankami poprzez pisanie pocztówek, dostawała te odpowiedzi, które, jak stwierdzał Oskar na pierwszy rzut oka brzmiały głupio i konwencjonalnie.

Czegoś jednak dowiedziałem się o przeszłości siostry Dorothei z pocztówek, które na frontowej stronie przedstawiały najczęściej obrośnięte bluszczem fasady szpitali: pracowała przez jakiś czas w szpitalu Św. Wincentego w Kolonii, w prywatnej klinice pod Akwi­zgranem, a także w Hildesheim. Stamtąd też pisywała jej matka. Albo więc pochodziła z Dolnej Saksonii, albo jak Oskar została wysiedlo­na ze wschodu i wkrótce po wojnie znalazła tam schronienie. Na­stępnie dowiedziałem się, że siostra Dorothea pracowała obecnie w najbliższym sąsiedztwie, w szpitalu Najświętszej Panny Marii, i musiała być blisko zaprzyjaźniona z siostrą Beatą, bo wiele pocztó­wek wskazywało na tę przyjaźń, przynosiło też pozdrowienia dla owej Beaty.

Zaniepokoiła mnie ta przyjaciółka. Jej istnienie zaprzątało myśli Oskara. Układałem listy do Beaty, w jednym prosiłem o wstawien­nictwo, w następnym pomijałem Dorotheę milczeniem, chciałem najpierw zbliżyć się do Beaty, a potem przerzucić się na przyjaciół­kę. Naszkicowałem pięć czy sześć listów, szedłem już do skrzynki pocztowej, a mimo to żadnego nie wysyłałem.

Może jednak kiedyś przy swoim szaleństwie wysłałbym wresz­cie taką epistołę do siostry Beaty, gdyby pewnego poniedziałku — Maria nawiązała wówczas romans ze swoim pracodawcą, Stenzlem, co mnie dziwnie mało obeszło - nie znalazł się na korytarzu list, który moją namiętność nie pozbawioną miłości przeobraził w za­zdrość.

Wydrukowany adres nadawcy powiedział mi, że to niejaki dok­tor Erich Werner ze Szpitala Najświętszej Panny Marii napisał do siostry Dorothei. We wtorek przyszedł drugi list. W czwartek - trze­ci. Jak to było w ów czwartek? Oskar wrócił do swojego pokoju, opadł na jedno z kuchennych krzeseł, które należały do umeblowania, wyciągnął z kieszeni pidżamy cotygodniowy list Marii - mimo nowego wielbiciela Maria nadal pisywała punktualnie, systematycz­nie, niczego nie opuszczając - otworzyłem kopertę, niby czytałem, a jednak nie czytałem, słyszałem kroki pani Zeidler w korytarzu, po chwili jej głos; wołała pana Munzera, który nie odpowiadał, chociaż musiał być w domu, bo Zeidlerowa otworzyła drzwi jego pokoju, wręczyła mu pocztę i nie przestawała mówić.

Głos pani Zeidler przestał do mnie docierać, jeszcze nim zamil­kła. Poddałem się obłędowi tapety, pionowemu, poziomemu, prze­kątnemu obłędowi, zawijasowatemu, pomnożonemu tysiąckrotnie obłędowi, wszedłem w skórę Matzeratha, jadłem wraz z nim podej­rzanie lekkostrawny chleb wszystkich oszukanych, z łatwością zgo­dziłem się na to, by mojego Jana Brońskiego przebrać za karykatu­ralnego, satanicznie uszminkowanego uwodziciela, który występował raz w tradycyjnym palcie z aksamitnym kołnierzem, to znów w le­karskim fartuchu doktora Hollatza, a po chwili jako chirurg doktor Werner, żeby uwodzić, deprawować, hańbić, poniżać, bić, dręczyć - żeby robić to wszystko, co musi robić uwodziciel chcąc zachować wiarygodność.

Dzisiaj mogę się uśmiechać, kiedy przypominam sobie ów po­mysł, od którego Oskar wówczas zżółkł i popadł w tapetowy obłęd: chciałem pójść na medycynę, możliwie jak najszybciej. Chciałem zostać lekarzem, i to w szpitalu Najświętszej Panny Marii. Chciałem przepędzić doktora Wernera, skompromitować, obwinie go o partac­two, ba! o nieumyślne spowodowanie śmierci w czasie operacji krta­ni. Miało się okazać, że ów pan Werner nigdy nie uzyskał lekarskie­go dyplomu. Podczas wojny pracował w szpitalu polowym, tam przyswoił sobie trochę wiadomości, precz z oszustem! I Oskar został lekarzem naczelnym, taki młody, a mimo to na odpowiedzialnym sta­nowisku. Nowy Sauerbruch kroczył tam w asyście siostry Dorothei jako siostry operacyjnej, w otoczeniu biało ubranego orszaku przez rozbrzmiewające echem korytarze, robił obchód, w ostatniej chwili decydował się na operację. Jak to dobrze, że tego filmu nigdy nie nakręcono!

W SZAFIE

Niech nikt nie sądzi, że Oskar nie myślał już o niczym innym tylko o pielęgniarce. Ostatecznie miałem swoje życie zawodowe! Rozpoczął się semestr letni na Akademii Sztuk Pięknych, musiałem rzucić podjętą w czasie ferii dorywczą pracę przy wykuwaniu napi­sów, bo Oskar miał za dobrą zapłatę pozować, stare środki stylistycz­ne musiały w zetknięciu z nim potwierdzać swoją przydatność, nowe style wypróbowywały się na mnie i na muzie Ulli; redukowano na­szą przedmiotowość, wyrzekano, wypierano się nas, na płótno i ar­kusze rysunkowe rzucano linie, czworoboki, spirale, cały ten ze­wnętrzny kram, który od biedy sprawdzał się na tapecie, wzorom użytkowym, którym nie brakowało niczego oprócz Oskara i Ulli, a więc prócz tajemniczego napięcia, nadawano reklamiarskie tytuły: Spleceni ku górze, Pieśń o czasie, Czerwień w nowych przestrzeniach.

Robiły to przede wszystkim młode semestry, które nie umiały jesz­cze porządnie rysować. Moi starzy przyjaciele z otoczenia profeso­rów Kuchena i Maruhna, ich najlepsi uczniowie Ziege i Raskolnikow, byli zbyt bogaci w czerń i kolor, żeby w bladych obwarzankach i anemicznych liniach wyśpiewywać pieśń na cześć ubóstwa.

Natomiast muza Ulla, która, gdy zstępowała na ziemię, wykazy­wała dość standardowy gust, tak bardzo zapaliła się do nowych ta­pet, że prędko zapomniała o malarzu Lankesie, który ją porzucił, i uważała różne wielkie dekoracje starszego już malarza nazwiskiem Meitel za ładne, wesołe, zabawne, fantastyczne, zdumiewające, a nawet szykowne. Fakt, że niebawem zaręczyła się z tym artystą, który dawał pierwszeństwo takim formom jak przesłodzone pisanki, niewiele mówi; później dość często jeszcze znajdowała okazję do zaręczyn i obecnie - jak mi wyznała przedwczoraj, kiedy była z wi­zytą i przyniosła cukierki dla mnie i dla Bruna - stoi, jak to zawsze nazywała, w obliczu poważnego związku.

Z początkiem semestru Ulla jako muza zapragnęła służyć swoim ciałem tylko nowemu, jakże ślepemu - czego zgoła nie dostrzegała - kierunkowi. Podburzył ją pisankowy malarz Meitel, przekazał jej w prezencie zaręczynowym słownictwo, które wypróbowywała w prowadzonych ze mną rozmowach o sztuce. Mówiła o raportach, konstelacjach, akcentach, perspektywach, o strukturach natrysko­wych, procesach topnienia, zjawiskach erozji. Ona, która przez cały dzień jadła tylko banany i piła sok pomidorowy, mówiła o komórkach pierwotnych, o atomach kolorów, co z dynamiczną szybkością znajdowały w swoich polach sił nie tylko naturalne położenie, ale ponadto... Tak mniej więcej rozmawiała ze mną Ulla podczas przerw w pozowaniu, a także gdy piliśmy nieraz kawę przy Ratinger Strasse. Nawet gdy narzeczeństwo z dynamicznym pisankowym malarzem zostało zerwane, gdy po króciutkim epizodzie z lesbijką związała się z uczniem profesora Kuchena i w ten sposób powróciła do świata przedmiotowego, pozostało jej owo słownictwo, które do tego stop­nia napinało jej drobną twarz, że wokół ust muzy tworzyły się dwie ostre, trochę fanatyczne zmarszczki.

Należy tu przyznać, że nie był to wyłącznie pomysł Raskolnikowa, by malować Oskara z muzą Ulląjako pielęgniarką. Po Madonnie 49 namalował nas jako Porwanie Europy - bykiem byłem ja. A zaraz po tym nieco dyskusyjnym porwaniu powstał obraz Błazen uzdrawia pielęgniarkę.

Słówko rzucone przeze mnie rozpaliło fantazję Raskolnikowa. Zamyślił się ponuro, rudowłoso, podstępnie, wypłukał pędzel, wpa­trując się uporczywie w Ullę mówił o zbrodni i karze, winie i skru­sze, więc mu poradziłem, żeby we mnie zobaczył winę, w Ulli skru­chę; moja wina jest oczywista. Skrusze można dać strój pielęgniarki.

Że ten znakomity obraz nosił później inny tytuł, myląco inny, to wina Raskolnikowa. Ja nazwałbym to malowidło Pokusą, ponieważ moja prawa, wymalowana ręka chwyta za klamkę, naciskają i otwie­ra pokój, w którym stoi pielęgniarka. Obraz Raskolnikowa mógłby również nazywać się po prostu Klamka; bo gdyby mi zależało na tym, żeby nadać pokusie nową twarz, polecałbym słowo „klamka”, gdyż ów poręczny przedmiot łaknie pokus, gdyż ową klamkę w drzwiach z mleczną szybą, wiodących do izdebki siostry Dorothei, kusiłem we wszystkie dni, kiedy wiedziałem, że Jeż - Zeidler jest w podróży, pielęgniarka w szpitalu, pani Zeidler w biurze u Mannes­manna.

Oskar opuszczał wówczas swój pokój z wanną pozbawioną rury odpływowej, wychodził na korytarz mieszkania Zeidlerów, stawał przed izdebką pielęgniarki i chwytał za klamkę.

Mniej więcej do połowy czerwca, a podejmowałem próbę niemal codziennie, drzwi nie chciały ustąpić. Gotów już byłem uwierzyć, iż odpowiedzialna praca uczyniła z pielęgniarki osobę tak nawykłą do porządku, że wszelka nadzieja na drzwi przez przeoczenie pozosta­wione otworem jest najzupełniej płonna. Stąd też głupia, mechanicz­na reakcja, która kazała mi natychmiast zamknąć z powrotem drzwi, gdy pewnego dnia zastałem je nie zamknięte.

Z pewnością Oskar stał na korytarzu przez kilka minut napięty do ostatnich granic, pozwalał sobie równocześnie na tyle najróżnorodniejszych myśli, że jego serce nie potrafiło podsunąć owemu natar­ciu czegoś w rodzaju planu.

Dopiero gdy udało mi się skierować myśli ku innym sprawom: Maria i jej wielbiciel, myślałem, Maria ma wielbiciela, wielbiciel podarował Marii dzbanek do kawy, w soboty wielbiciel chodzi z Marią do „Apollo”, Maria tyka wielbiciela tylko po fajerancie, w sklepie jest na pan z wielbicielem, do którego należy sklep - dopiero gdy sprawę Marii i jej wielbiciela rozważyłem z różnych stron, zdołałem zaprowadzić w swojej biednej głowie jaki taki ład i otworzyłem drzwi z mleczną szybą.

Już przedtem wyobrażałem sobie, że jest to pomieszczenie bez okna, bo górna, mętnie przezroczysta część drzwi nie przepuszczała nigdy ani promyka dziennego światła. Tak samo jak w moim pokoju, sięgając w prawo znalazłem kontakt. Na wymiary tej izdebki, o wie­le za ciasnej, by nazwać ją pokojem, w zupełności wystarczała czterdziestoświecowa żarówka. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, gdy z miej­sca zobaczyłem się, od pasa w górę w lustrze naprzeciw drzwi: Oskar nie umknął jednak przed swoim wykoślawionym i dlatego mało inte­resującym wizerunkiem; zbyt mocno pociągały go przedmioty na toaletce, która stała przed lustrem na całą szerokość, i Oskar wspiął się na palce.

Biała emalia miednicy ukazywała niebieskoczarne miejsca. Rów­nież na marmurowej płycie toaletki, w którą aż po wystające brzegi wpuszczona była miednica, nie brakowało uszkodzeń. Odłamany lewy narożnik płyty leżał przed lustrem, oglądając w nim swoje żyłki. Śla­dy łuszczącego się kleju w miejscach złamania świadczyły o nie­zdarnej próbie naprawienia. Zaświerzbiały mnie kamieniarskie palce. Pomyślałem o fabrykowanym własnym przemysłem kicie Korneffa, który nawet najkruchszy marmur znad Lahn zamieniał w twarde pły­ty fasad zdobiących wielkie sklepy rzeźnickie.

Teraz, gdy kontakt z dobrze znanym wapieniem pozwolił mi za­pomnieć o rażąco zniekształconym odbiciu w kiepskim lustrze, uda­ło mi się też określić ów zapach, który już w progu wydał się Oskaro­wi osobliwy.

Pachniało octem. Później, jeszcze przed paru tygodniami, tłuma­czyłem tę przenikliwą woń przypuszczeniem: widocznie poprzed­niego dnia pielęgniarka myła głowę; przed spłukaniem włosów dola­ła octu do wody. Na toaletce nie było co prawda butelki z octem. Także w szklanych naczyniach opatrzonych innymi etykietami nie mogłem dopatrzyć się octu, stale też powtarzałem sobie, że siostra Dorothea nie będzie, uzyskawszy przedtem zgodę Zeidlera, grzała sobie wody w kuchni, żeby myć głowę u siebie w dość niewygod­nych warunkach, skoro w szpitalu Najświętszej Panny Marii ma naj­nowocześniejsze łazienki. Bądź co bądź mogło być i tak, że powszech­ny zakaz siostry przełożonej albo administracji szpitalnej zabraniał pielęgniarkom korzystania z pewnych urządzeń sanitarnych szpitala i siostra Dorothea musiała myć głowę tutaj, w tej emaliowanej mied­nicy, przed zamazanym lustrem. Choć nie znalazłem butelki z octem, nie brakowało buteleczek i słoików na łamliwym marmurze toaletki. Paczki waty i na pół puste opakowanie z opaskami higienicznymi odebrały wówczas Oskarowi odwagę do zbadania zawartości słoicz­ków. Lecz jeszcze dziś jestem zdania, że znajdowały się tam tylko kosmetyki, co najwyżej niewinne maści gojące.

Grzebień wetknęła pielęgniarka w szczotkę do włosów. Musia­łem się trochę przemóc, żeby go wyjąć ze szczeciny i zobaczyć w całej okazałości. Jak dobrze, że to zrobiłem, bo w tym samym mo­mencie Oskar dokonał najważniejszego odkrycia: pielęgniarka mia­ła jasne, może popielatojasne włosy; ale z martwych, wyczesanych włosów należy bardzo ostrożnie wyciągać wnioski, stąd tylko stwier­dzenie: siostra Dorothea miała jasne włosy.

Ponadto podejrzanie obfity plon na grzebieniu oznajmił: pielęg­niarce wypadały włosy. Winą za tę przykrą, na pewno gnębiącą ko­biece serce dolegliwość obarczyłem natychmiast pielęgniarski czepeczek, nie oskarżałem go jednak; bo bez czepeczka nie ma mowy o pracy w dobrze prowadzonym szpitalu.

O ile zapach octu był dla Oskara nieprzyjemny, o tyle fakt, że siostrze Dorothei wypadały włosy, wzbudził we mnie wysubtelnioną przez współczucie, zatroskaną miłość. Znamienne dla mnie i dla mojego stanu, że od razu przypomniało mi się kilka uważanych za skuteczne środków na porost włosów, które przy dogodnej sposob­ności chciałem wręczyć siostrze. Myślami będąc już przy tym spo­tkaniu - Oskar wyobrażał je sobie pod ciepłym, bezwietrznym let­nim niebem wśród falujących łanów żyta - zebrałem z grzebienia wyczesane włosy, ułożyłem w pęk, związałem, zdmuchnąłem z nich część kurzu i łupieżu i wsunąłem ostrożnie w opróżnioną naprędce przegródkę portfela.

Żeby móc lepiej manipulować portfelem, Oskar położył grzebień na marmurowej płycie, potem, gdy portfel i zdobycz były już w ma­rynarce, wziąłem go jeszcze raz do ręki. Uniosłem pod światło nie osłoniętej żarówki, aż stał się przezroczysty, przesuwałem wzrokiem po obu różnej grubości grupach ząbków, stwierdziłem brak dwóch ząbków cienkiej grupy, nie odmówiłem sobie przyjemności przeciąg­nięcia paznokciem palca wskazującego lewej ręki po końcach grub­szych ząbków, które zafurkotały, i przez cały ten swawolny czas ra­dowałem Oskara błyskiem nielicznych włosów, których celowo, żeby nie wzbudzać podejrzeń, nie zabrałem.

Wreszcie grzebień ugrzązł w szczotce do włosów. Odszedłem od toaletki, która absorbowała mnie zbyt jednostronnie. Po drodze do łóżka pielęgniarki trąciłem krzesło kuchenne, na którym wisiał biu­stonosz.

Oskar mógł wypełnić obie negatywowe formy owego wyblakłe­go i spłowiałego na brzegach stanika tylko swoimi pięściami, ale one nie wypełniły, nie, poruszały się obco, nieswojo, za ciężko, za ner­wowo w miseczkach, z których codziennie chętnie bym wyjadał nie znaną mi potrawę, licząc sięjuż z przejściowymi wymiotami, bo każda papka przyprawia niekiedy o mdłości, potem znów jest słodka, zbyt słodka albo tak słodka, że mdlące jedzenie przypada do smaku i praw­dziwą miłość wystawia na próbę.

Przypomniał mi się doktor Werner i wyjąłem pięści z biustono­sza. Od razu przestałem myśleć o doktorze Wernerze i stanąłem przed łóżkiem siostry Dorothei. Ach, to łóżko pielęgniarki! Jakże często Oskar wyobrażał je sobie, a teraz okazało się, że był to taki sam szpetny mebel, jaki również mojemu spoczynkowi, a czasem i bezsenności udzielał brązowo pomalowanych ram. Życzyłbym jej biało lakiero­wanego metalowego łóżka z mosiężnymi gałkami, z leciutką kratą, ale nie tego prymitywnego, nieczułego grata. Bez ruchu, z ociężałą głową, niezdolny do żadnej namiętności, nawet do zazdrości, stałem jakiś czas przed ołtarzem snu, który miał chyba pierzynę z granitu, potem odwróciłem się, uciekłem od przygnębiającego widoku. Ni­gdy Oskar nie mógłby wyobrazić sobie siostry Dorothei i jej snu w tym tak przez siebie znienawidzonym grobowcu.

Zwróciłem się znów ku toaletce, być może powodowany zamia­rem, by teraz wreszcie otworzyć rzekome słoiczki z maściami, ale po drodze zniewoliła mnie szafa do zwrócenia uwagi na jej wymiary, do nazwania jej politury czarnobrazową, do obejrzenia profilów jej gzym­su, a w końcu do otworzenia; bo każda szafa pragnie, by ją otworzyć.

Odchyliłem pionowo gwóźdź, który zamiast zamka przytrzymy­wał drzwi: natychmiast, bez mojej pomocy, drewno rozwarło się z westchnieniem i ukazało mi widok tak bogaty, że musiałem cofnąć się o parę kroków, by znad skrzyżowanych ramion chłodno obser­wować. Oskar nie chciał, jak nad toaletką, gubić się w szczegółach; nie chciał, jak przed łóżkiem, obciążony przesądami wygłaszać są­dów; chciał w spotkaniu z szafą zachować zupełną świeżość, jakby to był dzień pierwszy, ponieważ i szafa przyjęła go z otwartymi ra­mionami.

Jednakże Oskar, niepoprawny esteta, nie potrafił całkowicie po­wstrzymać się od krytyki: przecież jakiś barbarzyńca pospiesznie i niedbale odpiłował szafie nogi, żeby postawić spaczone pudło pła­sko na podłodze.

W środku panował nienaganny porządek. Po prawej na trzech głębokich półkach piętrzyły się komplety bielizny i bluzki. Biel i różowość przeplatały się z jasnym, niewątpliwie odpornym na pranie błękitem. Dwie związane ze sobą ceratowe torby w czerwono - zieloną kratę wisiały blisko półek z bielizną na wewnętrznej stronie pra­wych drzwi szafy i przechowywały damskie pończochy, na wierzchu pocerowane, pod spodem ze spuszczonymi oczkami. W porównaniu z tymi, które Maria dostawała - i nosiła - w prezencie od swojego szefa i wielbiciela, pończochy w ceratowych torbach wydały mi się co prawda nie gorsze gatunkowo, ale gęstsze i mocniejsze. W ob­szernej części szafy po lewej wisiały na wieszakach błyszczące ma­towo, wykrochmalone pielęgniarskie stroje. Powyżej, na półce na kapelusze, ciągnęły się w szeregu wrażliwe, nie znoszące dotknięcia niewprawnej ręki, prześliczne pielęgniarskie czepeczki. Tylko prze­lotnie rzuciłem okiem na zgromadzone w lewo od bieliźniarki cywil­ne fatałaszki. Niedbała i tandetna kolekcja potwierdziła moją cichą nadzieję: siostra Dorothea nie przywiązywała wielkiej wagi do tej części swojej garderoby. To samo odnosiło się do trzech czy czterech garnkowatych nakryć głowy, które leżały na górnej półce obok czepeczków, wciśnięte byle jak jedno na drugie, gniotąc swoje śmieszne przybrania ze sztucznych kwiatów, wyglądając zarazem jak nieuda­ny kołacz. Na tejże półce stało jeszcze może z tuzin książek z koloro­wymi grzbietami opierając się o wypełnione resztkami wełny pudło po butach.

Oskar przechylił głowę, musiał podejść bliżej, żeby odczytać ty­tuły. Uśmiechając się pobłażliwie na powrót wyprostowałem głowę: poczciwa siostra Dorothea czytała powieści kryminalne. Ale dość już o cywilnej części szafy. Zwabiony przez książki w jej pobliże, zachowałem dogodne miejsce, więcej jeszcze, schyliłem się w głąb, nie broniłem się już przed rosnącym coraz bardziej pragnieniem przy­należności, stania się jedną z rzeczy w szafie, której siostra Dorothea powierzała niebagatelną część swojej powierzchowności.

Nie musiałem nawet odsuwać na bok praktycznych sportowych butów na płaskim obcasie, które stały na dnie i starannie wyczysz­czone czekały na wyjście. Ład panujący w szafie był niemal umyśl­nym zaproszeniem, a rzeczy zostały tak ułożone, że Oskar, z kolana­mi pod brodą, przycupnąwszy na piętach, nie gniotąc sukien, znalazł w środku dość miejsca wokół siebie i nad sobą. Wszedłem więc do szafy i wiele sobie po tym obiecywałem.

Jednakże nie od razu zdołałem się skupić. Oskar czuł się obser­wowany przez meble i żarówkę izdebki. Żeby nadać swojej bytności w szafie charakter bardziej intymny, próbowałem przymknąć drzwi. Było z tym trochę trudności, bo rozpory przy przylgach były zużyte i drewno u góry odstawało; światło wpadało do środka, było go jed­nak za mało, żeby mi przeszkodzić. Za to spotęgował się zapach. Pachniało czymś starym, czystym, już nie octem, tylko łagodną wo­nią naftaliny; pachniało dobrze.

Cóż robił Oskar siedząc w szafie? Przyłożył czoło do pierwszego z brzegu służbowego stroju siostry Dorothei, był to fartuch z długimi rękawami, zapinany pod szyję, i z miejsca stanęły przed nim otwo­rem drzwi na wszystkie oddziały szpitalnego bytowania - wtedy moja prawa ręka, może szukając podpory, sięgnęła w tył, ominęła cywilne suknie, zabłądziła, straciła oparcie, chwyciła, złapała coś gładkiego, giętkiego, znalazła w końcu, trzymając jeszcze ów gładki przedmiot w garści, listwę wspornikową i przesunęła się po łacie poprzecznej, która przybita poziomo dawała oparcie mnie i tylnej ścianie szafy; Oskar miał już prawą rękę z powrotem przed sobą, mógłby być zado­wolony - wtedy pokazałem sobie, co złapałem za plecami.

Zobaczyłem czarny lakierowany pasek, a jednocześnie zobaczy­łem coś więcej, bo w pudle było tak szaro, że lakierowany pasek nie musiał być tylko paskiem. Równie dobrze mógłby oznaczać coś in­nego, coś równie gładkiego, wydłużonego, co jako nieodmiennie trzy­letni bębnista zobaczyłem na molo pod Nowym Portem. Moja biedna mama w granatowym płaszczu wiosennym z malinowymi wyłoga­mi, Matzerath w palcie, Jan Broński z aksamitnym kołnierzem, wstąż­ka przy marynarskiej czapce Oskara z wyszywanym złotem napisem „SMS Seydlitz” - wszystko to wiązało się z tym wspomnieniem, a palto i aksamitny kołnierz skakały przede mną i przed mamą, która z uwagi na wysokie obcasy nie mogła skakać, z kamienia na kamień, aż po znak nawigacyjny, gdzie siedział wędkarz ze sznurem do bieli­zny i workiem po ziemniakach pełnym soli i ruchu. Zobaczywszy worek i sznur byliśmy ciekawi, dlaczego człowiek pod znakiem na­wigacyjnym łowi na sznur do bielizny, ale facet z Brzeźna albo z Nowego Portu, a może z jeszcze innej miejscowości zaśmiał się tylko i splunął w wodę brązową gęstą śliną, która długo jeszcze chybotała się w miejscu nie opodal mola, aż porwała ją mewa; bo mewa porwie wszystko, nie jest delikatną gołębicą, a tym bardziej pielę­gniarką - byłoby to zbyt proste, gdyby wszystko, co stroi się w biel, można było wrzucić do jednego kotła, wsadzić do jednej szafy; to samo da się powiedzieć o czerni, bo wówczas jeszcze nie bałem się Czarnej Kucharki, siedziałem nieustraszenie w szafie, to znów nie siedziałem w szafie, podobnie nieustraszenie stałem w bezwietrznej ciszy na molo pod Nowym Portem, tutaj trzymałem lakierowany pa­sek, tam coś innego, co choć również czarne i śliskie, nie było jednak paskiem, siedząc w szafie szukałem porównania, bo szafy do tego zmuszają, wymieniłem Czarną Kucharkę, ale wtedy jeszcze mi to nie zalazło za skórę, na bieli znałem się dużo lepiej, nie odróżniałem właściwie mewy od siostry Dorothei, odpędzałem jednak od siebie gołębia i podobne głupstwa, zwłaszcza że nie były to Zielone Świąt­ki, tylko Wielki Piątek, kiedy pojechaliśmy do Brzeźna i poszliśmy później na molo - nie było też gołębi nad znakiem nawigacyjnym, pod którym siedział facet z Nowego Portu ze sznurem do bielizny, siedział, a także spluwał, i gdy facet z Brzeźna wybierał sznur, aż potem sznur się skończył, i pokazał, dlaczego tak ciężko było wycią­gnąć go ze słonawych wód Motławy, gdy moja biedna mama położy­ła potem rękę na ramieniu i aksamitnym kołnierzu Jana Brońskiego, bo twarz zrobiła się jej jak papier, bo chciała odejść, lecz potem mu­siała patrzeć, jak facet cisnął koński łeb na kamienie, jak mniejsze, jasnozielone węgorze wyskakiwały z grzywy, a większe, ciemniej­sze wyduszał z padła, jak gdyby chodziło o wyciąganie śrub, ktoś rozdarł pierzynę, to znaczy, nadleciały mewy, rzuciły się na węgorze, bo mewy, jeśli jest ich trzy albo więcej, bez trudu dają sobie radę z małym węgorzem, natomiast większe sztuki przysparzają im dużo kłopotów. Wtedy jednak facet otworzył karemu pysk, wepchnął ka­wałek drewna między zęby, koń jakby się roześmiał, a on wsunął w głąb owłosioną rękę, sięgnął, chwycił, jak ja w szafie sięgnąłem, chwyciłem, tak i on, i jak ja wyciągnąłem lakierowany pasek, tak on wyciągnął dwa naraz, machnął nimi w powietrzu, rzucił na kamie­nie, aż moja biedna mama zwróciła całe śniadanie, które składało się z kawy z mlekiem, białka i żółtka, odrobiny marmolady i kęsów bia­łego chleba, i było tak sute, że mewy od razu ustawiły się ukośnie, zeszły piętro niżej, opadły z rozczapierzonymi pazurami, nie mó­wiąc już o wrzasku ani o tym, że mewy, jak powszechnie wiadomo, mają złe oczy, i nie dały się odpędzić, na pewno nie Janowi Brońskiemu, który się ich bał i obiema rękami zasłaniał swoje niebieskie, pogodne oczy, nie usłuchały też mojego bębenka, tylko obżerały się, a tymczasem ja z wściekłością, ale i zachwytem znajdowałem na bla­sze niejeden nowy rytm, lecz mojej biednej mamie wszystko to zo­bojętniało, była całkowicie zaprzątnięta czym innym, dławiła się i dławiła, jednakże nic się już nie pokazywało, ponieważ zjadła nie­zbyt wiele, bo chciała zachować smukłą figurę, dlatego chodziła dwa razy w tygodniu na gimnastykę do Frauenschaftu, ale to niewiele pomagało, gdyż jadła po kryjomu i zawsze znajdowała jakieś wyj­ście, jak i facet z Nowego Portu, na przekór wszelkim teoriom, kiedy wszyscy myśleli, że już nic z tego nie będzie, na zakończenie wycią­gnął szkapie z ucha węgorza. Ryba cała była w białej kaszy, bo za­szyła się w końskim mózgu. Facet jednak tak długo nią wywijał, aż kasza opadła, aż węgorz odsłonił swój blask i lśnił jak lakierowany pasek, bo właśnie to chciałem powiedzieć: taki lakierowany pasek nosiła siostra Dorothea, ilekroć szła prywatnie, bez broszki z czer­wonym krzyżem.

My natomiast poszliśmy do domu, chociaż Matzerath chciał jesz­cze zostać, bo do portu wpływał jakiś fin, miał chyba z tysiąc osiem­set ton i wzbijał fale. Facet zostawił koński łeb na molo. W jednej chwili karosz zrobił się biały i zaczął wrzeszczeć. Nie wrzeszczał jednak tak, jak to robią konie, wrzeszczał raczej jak obłok, który jest biały, głośny i żarłocznie otula koński łeb. Co w gruncie rzeczy było wówczas całkiem przyjemne, bo dzięki temu nie widziało się już szka­py, choć można było sobie wyobrazić, co się kryło za tym szaleń­stwem. Również fin odwrócił naszą uwagę, był wyładowany drze­wem i tak pordzewiały jak brama cmentarna na Zaspie. Moja biedna mama nie oglądała się jednak ani za finem, ani za mewami. Miała dość. Choć dawniej nie tylko grała na naszym fortepianie, ale śpie­wała piosenkę Mała mewo, leć nad Helgoland, więcej już jej nie za­śpiewała, w ogóle nic już nie zaśpiewała, z początku nie chciała też tknąć żadnej ryby, ale pewnego pięknego dnia zaczęła jeść tyle ryby, i to jak najtłustszej, aż już nie mogła, nie, nie chciała, miała dość, nie tylko węgorza, ale i życia, zwłaszcza mężczyzn, może i Oskara, w każdym razie ona, która skądinąd niczego sobie nie odmawiała, stała się raptem skromna w wymaganiach, wstrzemięźliwa i pozwo­liła pochować się w Brętowie. Po niej to chyba odziedziczyłem, że z jednej strony nie chcę sobie niczego odmówić, z drugiej zaś bez wszystkiego mogę się obejść; tylko bez wędzonych węgorzy, choć nadal są takie drogie, nie mogę żyć. Odnosiło się to również do siostry Dorothei, której nigdy nie widziałem, której lakierowany pasek niespecjalnie mi się podobał - a mimo to nie mogłem się od niego oderwać, pasek nie kończył się, rósł nawet, bo wolną ręką odpiąłem guziki rozporka i zrobiłem to, żeby znów wyobrazić sobie pielęgniar­kę, której obraz przez mnóstwo lśniących węgorzy i podpływające­go fina mocno mi się zamazał.

Stopniowo Oskarowi, który raz po raz powracał na molo, udało się wreszcie przy pomocy mew odnaleźć świat siostry Dorothei przy­najmniej w tej części szafy, która gościła jej puste, a jednak pociąga­jące służbowe stroje. Gdy w końcu zobaczyłem ją bardzo wyraźnie i - jak mi się zdawało - dostrzegałem każdy szczegół jej twarzy, rygle wyśliznęły się ze zużytych zasuwek: drzwi szafy rozwarły się zgrzytliwie, nagła jasność wytrąciła mnie z równowagi i Oskar mu­siał zadać sobie niemało trudu, żeby nie poplamić wiszącego najbli­żej fartucha siostry Dorothei.

Byle tylko stworzyć niezbędne przejście, a ponadto na wesoło zakończyć pobyt w szafie, który wbrew oczekiwaniom kosztował mnie trochę sił, wybębniłem - czego nie robiłem już od lat - mniej czy bardziej zręcznie parę szybkich taktów na suchej tylnej ścianie szafy, potem wyszedłem z niej, jeszcze raz zbadałem jej czystość - naprawdę nie miałem sobie nic do zarzucenia, nawet lakierowany pasek zachował swój blask, nie, trzeba było przetrzeć kilka zmato­wiałych miejsc, chuchnąć na nie, aż pasek ponownie stał się tym, co przypominało węgorze, które w latach mojej wczesnej młodości ła­pano na molo pod Nowym Portem.

Ja, Oskar, opuściłem izdebkę siostry Dorothei gasząc ową czterdziestoświecową żarówkę, która przypatrywała mi się przez całą wi­zytę.

KLEPP

Stałem na korytarzu, miałem w portfelu pęk płowych włosów, przez sekundę starałem się wyczuć ten pęk przez skórę portfela, pod­szewkę marynarki, kamizelkę, koszulę i podkoszulek, byłem jednak zbyt osłabiony i w ów dziwnie przygnębiający sposób zbyt zaspoko­jony, żeby w tej wyniesionej z izdebki zdobyczy dojrzeć coś więcej niż zwykły ubytek, jaki wyczesują grzebienie.

Dopiero teraz Oskar przyznał się przed sobą, że poszukiwał zu­pełnie innych skarbów. Przebywając w izdebce siostry Dorothei chcia­łem przecież udowodnić sobie, że gdzieś w tym pomieszczeniu kryją się ślady owego doktora Wernera, choćby tylko w postaci jednej ze znanych mi kopert. Niczego nie znalazłem. Ani koperty, ani tym bar­dziej zapisanego arkusza. Oskar nie ukrywa, że z półki na kapelusze wyciągał jedną po drugiej powieści kryminalne siostry Dorothei, otwierał, badał pod kątem dedykacji i zakładek, polowałem też na fotografię, bo Oskar znał większość lekarzy szpitala Najświętszej Marii Panny, co prawda nie z nazwiska, ale z widzenia - lecz zdjęcia doktora Wernera nigdzie nie było.

Wydawało się, że pokój siostry Dorothei był doktorowi nie zna­ny, a jeśli widział go kiedyś, to nie udało mu się pozostawić śladów. Oskar miałby zatem wszelkie powody do radości. Czyż nie uzyska­łem nad doktorem wielkiej przewagi? Czy brak jakichkolwiek śla­dów lekarza nie stanowił dowodu, że stosunki między nim a siostrą ograniczały się tylko do terenu szpitala, miały więc charakter służbo­wy, a jeśli pozasłużbowy, to zgoła jednostronny?

Zazdrość Oskara domagała się jednak motywu. Jakkolwiek zabolał­by mnie najdrobniejszy znak obecności doktora Wernera, doznałbym przecież głębokiej satysfakcji, której nie dałoby się porównać z owym drobnym i krótkotrwałym przeżyciem podczas bytności w szafie.

Nie wiem już, jak wróciłem do swojego pokoju, przypominam sobie jednak, że za tymi drzwiami, w drugim końcu korytarza, które prowadziły do pokoju niejakiego pana Münzera, usłyszałem sztucz­ne, starające się zwrócić uwagę, uporczywe kaszlanie. Co mnie ob­chodził ów pan Münzer? Mało mi było sublokatorki Jeża? Czyżbym miał jeszcze Münzera - kto wie, co się kryło za tym nazwiskiem - brać na swoje barki? Oskar puścił więc mimo uszu natarczywy ka­szel, a raczej: nie zrozumiałem, czego ode mnie żądano, i dopiero w swoim pokoju doszedłem do przekonania, że ów nie znany mi i obojętny pan Münzer kaszlał, żeby mnie, Oskara, zwabić do siebie.

Nie będę ukrywał: przez dłuższy czas było mi żal, że nie zareago­wałem na kaszel, bo mój pokój wydał mi się tak strasznie ciasny, i zarazem obszerny, że nawet uciążliwą i wymuszoną rozmowę z kasz­lącym panem Münzerem przyjąłbym jak dobrodziejstwo. Lecz nie zdobyłem się na odwagę, by z opóźnieniem, może odwzajemniając się kaszlem na korytarzu, nawiązać kontakt z tym panem za drzwia­mi w drugim końcu korytarza, opadłem bezwolnie na niewzruszony prostokąt kuchennego krzesła w moim pokoju, poczułem, jak zawsze, kiedy siedzę na krzesłach, że krew uderza mi do głowy, sięgnąłem na łóżko po domowy poradnik lekarski, upuściłem go na podłogę, kart­ki drogiej książki, którą kupiłem za ciężko zarobiony pozowaniem grosz, pomięły się, wziąłem ze stołu prezent od Raskolnikowa, bla­szany bębenek, trzymałem go, nie mogłem jednak dobrać się do bla­chy pałeczkami. Oskar nie zdobył się też na łzy, które spadając na biały okrągły lakier przynosiłyby nierytmiczną ulgę.

Można by teraz zacząć traktat o utraconej niewinności, można by postawić bębniącego, nieprzerwanie trzyletniego Oskara obok Oskara garbatego, pozbawionego głosu, niezdolnego do łez i bębnienia. Nie odpowiadałoby to jednak faktom: Oskar już jako trzyletni bębnista kilkakrotnie stracił niewinność, potem ją odzyskał albo odhodował; bo niewinność można porównać do bujnie rozrastającego się zielska - proszę tylko pomyśleć o tych wszystkich niewinnych babciach, które były kiedyś jedna w drugą nikczemnymi, przejętymi nienawi­ścią oseskami - nie, to nie zabawa w winę i niewinność poderwała Oskara z kuchennego krzesła; to raczej miłość do siostry Dorothei kazała mi odłożyć nie tknięty pałeczkami bębenek, opuścić pokój, korytarz, mieszkanie Zeidlerów i zjawić się w Akademii, chociaż profesor Kuchen zamówił mnie dopiero na późne popołudnie.

Gdy Oskar niespokojnym krokiem opuszczał swój pokój, szedł korytarzem, ceremonialnie i głośno otwierał drzwi wejściowe, nasta­wiałem przez chwilę ucha ku drzwiom pana Münzera. Nie zakaszlał, a ja, zawstydzony, oburzony, zaspokojony i głodny, pełen wstrętu i głodu życia, niekiedy uśmiechając się, to znów bliski płaczu, wy­szedłem z mieszkania, a niebawem i z domu przy Jülicher Strasse.

W parę dni później zrealizowałem pielęgnowany od dawna plan, którego szczegółowe przygotowanie okazało się doskonałą metodą. Owego dnia byłem wolny przez całe przedpołudnie. Dopiero o trzeciej po południu Oskar i Ulla mieli pozować pełnemu inwencji malarzowi Raskolnikowowi, ja jako Odyseusz, który wracając do domu obdarza swoją Penelopę garbem. Na próżno starałem się odwieść artystę od tego pomysłu. Raskolnikow buszował wówczas z powodzeniem wśród greckich bogów i półbogów. Ulla czuła się w mitologii dobrze, więc uległem, pozwalałem się malować w postaci Wulkana, Plutona z Prozerpiną, wreszcie - owego popołudnia - garbatego Odyseusza. Bar­dziej jednak zależy mi na opisaniu owego przedpołudnia. Toteż Oskar nie wspomni państwu, jak wyglądała muza Ulla jako Penelopa, i po­wie: w mieszkaniu Zeidlerów było cicho. Jeż wybrał się w podróż han­dlową ze swoimi maszynkami do strzyżenia włosów, siostra Dorothea miała dzienny dyżur i wyszła z domu już o szóstej rano, pani Zeidler leżała jeszcze w łóżku, gdy krótko po ósmej listonosz przyniósł pocztę.

Natychmiast przejrzałem korespondencję, do siebie nie znalazłem nic - ostatni list Marii miał dopiero dwa dni - ale wystarczył jeden rzut oka, by dostrzec nadaną w mieście kopertę, zaadresowaną po­nad wszelką wątpliwość ręką doktora Wernera.

Na razie położyłem ją obok innych przesyłek przeznaczonych dla pana Münzera i Zeidlerów, wróciłem do siebie i poczekałem, aż Zeidlerowa wyjrzała na korytarz, zaniosła sublokatorowi Münzerowi jego list, wstąpiła do kuchni, potem do sypialni i po zaledwie dziesięciu minutach wyszła z mieszkania, z domu, bo o dziewiątej zaczynała pracę w biurze u Mannesmanna.

Dla pewności Oskar odczekał jeszcze, ubierał się przesadnie dłu­go, oczyścił sobie, na zewnątrz spokojny, paznokcie i potem dopiero zdecydował się działać. Poszedłem do kuchni, postawiłem aluminio­wy garnek do połowy napełniony wodą na największy palnik trzypłomieniowego piecyka gazowego, puściłem z początku silny pło­mień, ale gdy tylko woda zaczęła parować, przykręciłem kurek do oporu, potem, strzegąc starannie swoich myśli i zaprzątając je jak najbardziej każdorazowymi czynnościami, trzema krokami dopadłem izdebki siostry Dorothei, złapałem list, który Zeidlerowa wsunęła do połowy pod drzwi, wróciłem do kuchni i ostrożnie trzymałem od­wrotną stronę koperty tak długo nad parą, aż mogłem ją otworzyć niczego nie uszkadzając. Oczywiście, zanim Oskar odważył się po­trzymać list doktora Wernera nad garnkiem, wyłączył gaz.

Wiadomość od lekarza przeczytałem nie w kuchni, tylko leżąc na swoim łóżku. Zrazu poczułem się zawiedziony, bo ani nagłówek, ani końcowe frazesy listu nie dostarczały najlżejszego dowodu na to, że lekarza łączy romans z pielęgniarką.

Droga panno Dorotheo”, zaczynał doktor i kończył: „Oddany Pani Erich Werner”.

Także czytając właściwy tekst nie znalazłem ani jednego naprawdę czułego słowa. Werner ubolewał, że poprzedniego dnia nie miał okazji porozmawiać z siostrą Dorothea, chociaż widział ją przy dwuskrzydłowych drzwiach na prywatny oddział męski. Z niezrozumiałych dla doktora Wernera powodów siostra Dorothea zawróciła jednak, zoba­czywszy niespodziewanie lekarza w rozmowie z siostrą Beatą - a więc przyjaciółką Dorothei. Doktor Werner prosił tylko o wytłumaczenie, bo rozmowa, jaką prowadził z siostrą Beatą, miała czysto służbowy charakter. Jak ona, siostra Dorothea, dobrze wie, starał się zawsze, daw­niej i teraz, zachowywać dystans wobec trochę nieopanowanej Beaty. Że nie jest to łatwe, ona Dorothea, która przecież zna Beatę, powinna zrozumieć, bo siostra Beata często bez żadnego skrępowania okazuje swoje uczucia, których on, doktor Werner, oczywiście nigdy nie od­wzajemnia. Ostatnie zdanie listu brzmiało: „Proszę mi wierzyć, że w każdej chwili ma Pani możliwość porozumienia się ze mną”. Mimo formalistyki, chłodu, a nawet arogancji tych linijek pod koniec zdoła­łem bez trudu zdemaskować styl doktora E. Wernera, spostrzegłem, czym ten list chciał być: płomiennym wyznaniem miłosnym.

Machinalnie wsadziłem zapisany arkusz do koperty, nie zacho­wując już żadnej ostrożności, klej, który przedtem być może Werner zwilżył swoim językiem, zwilżyłem teraz językiem Oskara, zaczą­łem się śmiać, a po chwili, śmiejąc się nadal, bić się dłonią na prze­mian w czoło i w potylicę, aż pośród tego bicia udało mi się oderwać prawą dłoń od czoła Oskara i położyć na klamce, otworzyć drzwi mojego pokoju, wyjść na korytarz i wsunąć list doktora Wernera pod drzwi, które szaro pomalowanym drewnem i mleczną szybą zagra­dzały drogę do znanego mi dobrze pokoiku siostry Dorothei.

Siedziałem jeszcze w kucki, palcem, może dwoma, dotykałem listu, gdy z pokoju na drugim końcu korytarza usłyszałem głos pana Münzera. Zrozumiałem każde słowo jego powolnego i jakby przy dyktowaniu akcentowanego wołania: - Ach, drogi panie, czy mógł­by pan przynieść mi trochę wody?

Wstałem, pomyślałem sobie: ten człowiek musi być chory, równo­cześnie jednak zdałem sobie sprawę, że człowiek za drzwiami nie jest chory, że Oskar tylko wmówił sobie tę chorobę, aby mieć pretekst do zaniesienia wody, bo zwyczajne, niczym nie umotywowane wołanie nigdy by nie zwabiło mnie do pokoju zupełnie obcego człowieka.

Z początku chciałem mu zanieść tę letnią jeszcze wodę w alu­miniowym garnku, która pomogła mi otworzyć list lekarza. Potem jednak wylałem używaną wodę do zmywaka, nabrałem świeżej i za­niosłem garnek z wodą pod drzwi, za którymi musiał mieszkać do­magający się mnie i wody, a może tylko wody głos pana Münzera.

Oskar zapukał, wszedł i od razu natknął się na tak charaktery­styczny dla Kleppa zapach. Jeśli nazwę ten wyziew kwaśnym, to przemilczę jego równie silną słodką substancję. Atmosfera wokół Kleppa nie miała na przykład nic wspólnego z octowym powietrzem iz­debki pielęgniarki. Powiedzieć o niej słodko - kwaśna też byłoby nie­dobrze. Ów pan Münzer, czyli Klepp, jak go dzisiaj nazywam, grubawy i leniwy, a mimo to nie ociężały, pocący się lekko, przesąd­ny, nie myty, ale nie zaniedbany flecista i muzyk jazzowy, któremu stale coś przeszkadzało umrzeć, miał i ma w sobie zapach trupa, któ­ry nie może przestać palić papierosów, ssać mięto wek i zajeżdżać czosnkiem. Tak pachniał już wtedy, tak pachnie i oddycha dzisiaj, w dni odwiedzin, nasycając atmosferę chęcią życia i poczuciem znikomości, rzuca się na mnie, a zaraz po jego ceremonialnym, obiecującym powrót wyjściu Bruno musi otwierać okna i drzwi, robić przeciąg.

Dzisiaj Oskar jest obłożnie chory. Wtedy, w mieszkaniu Zeidlera, zastałem Kleppa na szczątkach łóżka. Gnił nie tracąc dobrego humo­ru, w zasięgu ręki miał staroświecką chciałoby się powiedzieć: baro­kową maszynkę spirytusową, chyba z tuzin paczek spaghetti, puszki oliwy, koncentrat pomidorowy w tubkach, zwilgotniałą, skawaloną sól na gazetowym papierze i skrzynkę butelkowego piwa, które - jak się później okazało - było ciepławe. Siusiał na leżąco do pustych butelek, potem, jak po godzince opowiedział mi w zaufaniu, zamy­kał napełnione przeważnie po brzegi, pojemnością dopasowane do jego potrzeb zielonkawe zbiorniczki, odstawiał na bok, z dala od tych, w których było jeszcze piwo, żeby na wypadek, gdy chwyci go prag­nienie, uniknąć pomyłki. Chociaż miał wodę w pokoju - przy odro­binie przedsiębiorczości mógłby siusiać do umywalki - zbyt był le­niwy albo lepiej mówiąc, za bardzo sam sobie przeszkadzał we wstawaniu, żeby opuścić z wielkim trudem ugniecione łóżko i w garn­ku na spaghetti przynieść świeżej wody.

Ponieważ Klepp jako pan Münzer pieczołowicie gotował maka­ron zawsze w tej samej wodzie, a zatem kilkakrotnie odlewanej, co­raz bardziej zawiesistej brei strzegł jak oka w głowie, udawało mu się zachować, dzięki zapasowi pustych butelek po piwie, poziomą, dopasowaną do łóżka pozycję dłużej nieraz niż przez cztery dni. Moment krytyczny przychodził, kiedy z brei po spaghetti zostawały przesolone, lepkie resztki. Klepp mógłby wtedy co prawda rozpo­cząć głodówkę; ale do tego wówczas brakowało mu jeszcze przesła­nek ideologicznych, poza tym taka asceza była chyba z góry obliczo­na na okres czterech, pięciu dni, bo w przeciwnym razie pani Zeidler, która przynosiła mu pocztę, albo większy garnek na spaghetti i odpo­wiedni do zapasu makaronu zapas wody, mogłyby jeszcze bardziej uniezależnić go od otoczenia.

Gdy Oskar naruszył tajemnicę korespondencji, Klepp już od pię­ciu dni leżał niezależnie w łóżku; resztkami swojej wody po spaghet­ti mógłby przyklejać afisze na słupach ogłoszeniowych. I wtedy usły­szał moje niezdecydowane kroki na korytarzu, poświęcone siostrze Dorothei i jej listom. Przekonawszy się uprzednio, że Oskar nie re­aguje na sztuczny, zapraszający kaszel, tego dnia, kiedy przeczyta­łem chłodno - namiętny list miłosny doktora Wernera, użył swojego głosu: - Ach, drogi panie, czy mógłby pan przynieść mi trochę wody?

A ja wziąłem garnek, wylałem letnią wodę, odkręciłem kran, pu­ściłem szumiący strumień, aż garnek napełnił się do połowy, doda­łem jeszcze trochę, małądolewkę, i zaniosłem mu świeżą wodę, by­łem owym drogim panem, za jakiego mnie brał, przedstawiłem się, powiedziałem, że jestem Matzerath, kamieniarz i rytownik.

On, również uprzejmie, uniósł górną część ciała o parę stopni, wymienił nazwisko: Egon Münzer, muzyk jazzowy; prosił mnie jed­nak, żebym mówił na niego Klepp, bo już jego ojciec nazywa się Münzer. Zrozumiałem jego życzenie nazbyt dobrze, sam przecież nazywałem się przeważnie Koljaiczkiem albo po prostu Oskarem, nosiłem nazwisko Matzerath jedynie przez pokorę i bardzo rzadko decydowałem się podawać za Oskara Brońskiego. Nie miałem więc kłopotów z nazywaniem leżącego młodego grubasa - dawałem mu trzydziestkę, był jednak młodszy - zwyczajnie Kleppern. On mówił na mnie Oskar, bo nazwisko Koljaiczek było dla niego za trudne.

Wdaliśmy się w rozmowę, z początku jednak wysilaliśmy się na swobodę. Gawędząc poruszaliśmy najlżejsze tematy: byłem ciekaw, czy on uważa, że nasz los jest nieodwracalny. Uważał, że jest nieod­wracalny. Czy jego zdaniem wszyscy ludzie muszą umrzeć, pytał Oskar. Tak, ostateczną śmierć wszystkich ludzi uważał za pewnik, ale miał wątpliwości, czy wszyscy ludzie muszą się rodzić, swoje narodziny uznawał za pomyłkę i Oskar po raz drugi poczuł się mu bliski. Obaj też wierzyliśmy w niebo - tylko że on mówiąc o niebie zaśmiał się z lekka plugawo, podrapał się pod kołdrą: można było domyślić się, że pan Klepp już za życia planował nieprzyzwoitości, które zamierzał wyprawiać w niebie. Gdy rozmowa zeszła na polity­kę, zapalił się niemal, wymienił mi ponad trzysta niemieckich do­mów książęcych, którym z miejsca chciał dać godność, koronę i wła­dzę; okolice Hanoweru przysądził imperium brytyjskiemu. Gdy zapytałem go o los niegdyś wolnego miasta Gdańska, nie wiedział niestety, gdzie ono leży, ale na księcia tej nie znanej sobie mieściny zaproponował niefrasobliwie jakiegoś hrabiego z rodu Bergów, któ­ry - jak powiedział - wywodzi się w dość prostej linii od Jana Wellema. Wreszcie - zajmowaliśmy się właśnie definiowaniem pojęcia prawdy, czyniąc w tym pewne postępy — dzięki paru zręcznym, rzu­conym mimochodem pytaniom dowiedziałem się, że pan Klepp miesz­ka jako sublokator u Zeidlera już od trzech lat. Żałowaliśmy, że nie dane nam było poznać się wcześniej. Przypisywałem winę Jeżowi, który nie udzielił mi wystarczających informacji o wylęgiwaczu - podobnie jak nie przyszło mu do głowy powiedzieć mi coś więcej o pielęgniarce aniżeli owa skąpa wskazówka: za tymi drzwiami z mleczną szybą mieszka jedna pielęgniarka.

Oskar nie chciał od razu obciążać pana Münzera, czyli Kleppa, swoimi troskami. Nie wypytywałem więc o pielęgniarkę, lecz naj­pierw zatroszczyłem się o niego: - A propos zdrowia - wtrąciłem - czy pan źle się czuje?

Klepp ponownie uniósł górną część ciała o parę stopni, a gdy dostrzegł, że nie uda mu się usiąść prosto, padł z powrotem na plecy i objaśnił mnie, że właściwie leży w łóżku po to, żeby ustalić, jak się czuje: źle, średnio czy dobrze. Ma nadzieję w ciągu paru tygodni dojść do wniosku, że czuje się średnio.

Potem nastąpiło to, czego się obawiałem i czemu długą i zawiłą rozmową starałem się zapobiec. - Ach, drogi panie, proszę zjeść ze mną porcyjkę spaghetti. - I tak zjedliśmy ugotowany w przyniesio­nej przeze mnie świeżej wodzie makaron. Nie śmiałem wyprosić od niego lepkiego garnka, żeby gruntownie wyszorować go w zmywa­ku. Klepp, przekręciwszy się na bok, gotował potrawę bez słowa, wykonując lunatycznie pewne ruchy. Wodę odlał ostrożnie do sporej puszki po konserwach, nie zmieniając w sposób widoczny położenia górnej części ciała, sięgnął pod łóżko, wyciągnął zatłuszczony oliwą talerz z zaschniętymi resztkami koncentratu pomidorowego, przez chwilę był jakby nie zdecydowany, po raz drugi wsadził rękę pod łóżko, wydobył na światło dzienne zgnieciony papier gazetowy, wy­tarł nim talerz, wsunął papier z powrotem pod łóżko, chuchnął na rozmazany brud, jakby chciał jeszcze zdmuchnąć ostatni pyłek, po­tem niemal wytwornym gestem wręczył mi ten najobrzydliwszy ze wszystkich talerzy i poprosił, żeby Oskar brał bez skrępowania.

Chciałem wziąć dopiero po nim, powiedziałem, żeby on zaczął. Zaopatrzył się we wstrętne, klejące się do palców sztućce, po czym łyżką i widelcem nałożył kopiasto spaghetti na mój talerz, elegancki­mi ruchami wycisnął z tubki długą glistę koncentratu pomidorowe­go, rysując ornament na plątaninie makaronu, polał obficie oliwą z puszki, to samo zrobił w garnku, posypał pieprzem obie porcje, wymie­szał swoją i wymownymi spojrzeniami dał mi do zrozumienia, że mam postąpić podobnie. - Ach, drogi panie, proszę wybaczyć, że nie mam w domu tartego parmezanu. Mimo to życzę smacznego.

Do dziś Oskar nie może zrozumieć, jakim sposobem przemógł się wówczas, by użyć łyżki i widelca. To dziwne, ale potrawa mi smakowała. Owo przyrządzone przez Kleppa spaghetti stało się na­wet dla mnie miernikiem wartości, który od tego dnia przykładałem do każdego menu, jakie stawiano przede mną.

Przy jedzeniu znalazłem dość czasu, żeby dokładnie, a mimo to niepostrzeżenie obejrzeć pokój wylegiwacza. Główną atrakcją był od­kryty okrągły otwór przewodu kominowego pod samym sufitem; zio­nął czarno ze ściany. Na dworze za dwoma oknami było wietrzno. W każdym razie to chyba porywy wiatru co jakiś czas napędzały do pokoju Kleppa chmury sadzy. Kładły się one równomiernie, z pogrze­bowym namaszczeniem, na meblach. Ponieważ całe umeblowanie skła­dało się jedynie z łóżka stojącego pośrodku pokoju i paru przykrytych papierem do pakowania, zwiniętych dywanów z kolekcji Zeidlera, można było stwierdzić z niezachwianą pewnością: w owym pokoju nie było niczego czarniejszego niż białe niegdyś prześcieradło, poduszka pod głową Kleppa i ręcznik, którym wylęgiwacz zawsze zasłaniał twarz, ilekroć poryw wiatru wpędzał do środka chmurę sadzy.

Obydwa okna pokoju, podobnie jak okna sypialnio - bawialni Zeidlerów, wychodziły na Jülicher Strasse, a ściślej mówiąc, na zielone i szare listowie owego kasztana, który stał przed frontem kamienicy. Jedynym obrazem był wiszący między oknami, przymocowany plu­skiewkami, kolorowy, wycięty prawdopodobnie z jakiegoś ilustro­wanego pisma portret Elżbiety, królowej Anglii. Pod portretem, na haku murarskim wisiała kobza, której szkocki wzór ledwo przezierał zza warstwy sadzy. Podczas gdy oglądałem kolorową fotografię, myśląc nie tyle o Elżbiecie i jej Filipie, co o siostrze Dorothei, która stała między Oskarem a doktorem Wernerem i być może rozpaczała, Klepp wyjaśnił mi, że jest wiernym i zagorzałym stronnikiem angiel­skiego domu królewskiego, dlatego też brał lekcje gry na kobzie u kobziarza ze szkockiego pułku wchodzącego w skład brytyjskiej armii okupacyjnej, zwłaszcza że tym pułkiem dowodziła Elżbieta; on, Klepp, widział ją na kronice filmowej, jak w szkockiej spódnicz­ce, od góry do dołu w kratę, dokonywała przeglądu pułku.

Dziwnym trafem odezwał się we mnie katolik. Wyraziłem wątp­liwość, czy Elżbieta w ogóle ma jakiekolwiek pojęcie o grze na kob­zie, zrobiłem też parę uwag na temat haniebnego wykończenia kato­lickiej Marii Stuart, jednym słowem Oskar dał Kleppowi do zrozumienia, że uważa Elżbietę za osobę niemuzykalną.

Właściwie spodziewałem się, że monarchista wybuchnie gnie­wem. Tymczasem on uśmiechnął się z wyższością i poprosił mnie o wyjaśnienie, z którego mógłby ewentualnie zorientować się, czy ja, mały człowieczek - tak mnie grubas nazwał - mam prawo wyro­kować o sprawach muzyki.

Przez dłuższy czas Oskar przyglądał się Kleppowi. Rzucił mi wy­zwanie nie wiedząc, co we mnie wyzywa. To coś spłynęło mi z głowy w garb. Był to jakby sądny dzień wszystkich moich starych, wykończonych blaszanych bębenków. Tysiąc blach, które rozniosłem do cna, i ta jedna, która leżała pogrzebana na Zaspie, powstały wszyst­kie, narodziły się na nowo, zdrowe i całe święciły zmartwychwstanie, odezwały się, wypełniły mnie, poderwały z brzegu łóżka, wywabiły z pokoju - poprosiłem Kleppa o wybaczenie i chwilę cierpliwości - pognały obok drzwi z mleczną szybą prowadzących do izdebki siostry Dorothei — widoczny tylko do połowy prostokąt listu leżał jeszcze na podłodze korytarza - zapędziły do mojego pokoju, kazały mi sięgnąć po ów bębenek, który podarował mi malarz Raskolnikow, kiedy pracował nad Madonną 49, a ja wziąłem bębenek, miałem w ręku blachę, miałem obie pałeczki, odwróciłem się albo zostałem odwrócony, opuściłem swój pokój, przemknąłem obok przeklętej izdebki, wszedłem do makarono­wej kuchni Kleppa jak człowiek ocalały, który wraca z długiej tułaczki, nie certowatem się wcale, siadłem na brzegu łóżka, ułożyłem odpowied­nio biało - czerwono lakierowany instrument, z początku wywijałem pa­łeczkami w powietrzu, byłem jeszcze chyba trochę zakłopotany i nie patrzyłem na zdumionego Kleppa, później, jakby przypadkiem, opuści­łem jedną pałeczkę na blachę, och, i blacha odpowiedziała Oskarowi raz, potem drugi, po drugiej pałeczce; i zacząłem bębnić, po kolei, na początku był początek: ćma szamotała się bębniąc między żarówkami w chwili mojego przyjścia na świat; wybębniłem schody piwniczne z dziewiętnastoma stopniami i mój upadek ze schodów, kiedy obcho­dzono moje legendarne trzecie urodziny; przebiegałem bębnieniem po­dział godzin szkoły Pestalozziego, wdrapywałem się z bębenkiem na Wieżę Więzienną, siedziałem z bębenkiem pod politycznymi trybuna­mi, odtwarzałem bębnieniem węgorze i mewy, trzepanie dywanów w Wielki Piątek, siedziałem bębniąc na zwężającej się u stóp trumnie mojej biednej mamy, potem za partyturę posłużyły mi usiane bliznami plecy Herberta Truczinskiego, a gdy opowiadałem na swojej blasze dzieje obrony Poczty Polskiej przy placu Heweliusza, zauważyłem z daleka jakiś ruch u wezgłowia owego łóżka, na którym siedziałem, jednym okiem dostrzegłem wyprostowanego Kleppa, który wyciągnął spod poduszki śmieszny drewniany flet, przyłożył do ust i wydobył zeń dźwięki tak słodkie, tak kunsztowne, tak zgodne z moim bębnieniem, że mogłem zaprowadzić go na cmentarz na Zaspie do Leo Hysia, że skończywszy z Hysiem mogłem przed nim, dla niego i z nim razem spienić proszek musujący mojej pierwszej miłości; zawiodłem go nawet w dżunglę pani Liny Greff, wprawiłem też w ruch wielki, obciążony siedemdziesięciopięciokilogramowym ciężarem mechaniczny bębenek handlarza warzyw Greffa, zabrałem Kleppa do teatru frontowego Bebry, przywołałem na swojej blasze Jezusa, przedstawiłem, jak Störtebeker i wszyscy Wy ci­skacze skakali z wieży w dół - a na dole siedziała Luzie - pozwoliłem mrówkom i Rosjanom zająć mój bębenek, nie zaprowadziłem Kleppa po raz drugi na cmentarz na Zaspie, gdzie rzuciłem bębenek do grobu Matzeratha, ale wziąłem się do swojego wielkiego, nigdy nie kończące­go się tematu: kaszubskie kartofliska, październikowy deszcz, moja babka, która siedzi tam w swoich czterech spódnicach; i serce Oskara omal nie zamarło, gdy usłyszałem, jak flet Kleppa mżył październikowym desz­czem, jak w deszczu wytropił pod czterema spódnicami mojego dziad­ka, podpalacza Józefa Koljaiczka, i jak ten sam flet ogłaszał uroczyście i udowadniał poczęcie mojej biednej mamy.

Graliśmy przez kilka godzin. Kiedy przedstawiliśmy na różne spo­soby ucieczkę mojego dziadka po tratwach, zakończyliśmy koncert, wyczerpani lekko, ale i szczęśliwi, aluzyjnym hymnem na cześć ewen­tualnego cudownego ocalenia zaginionego bez wieści podpalacza.

W połowie ostatniego dźwięku Klepp oderwał flet od ust i wysko­czył ze swojego ugniecionego łóżka. Za nim podążyły trupie zapachy. On zaś otworzył szeroko okna, zatkał gazetą otwór przewodu komino­wego, podarł kolorowe zdjęcie Elżbiety, królowej Anglii, obwieścił ko­niec czasów monarchistycznych, odkręcił kran i puścił wodę do umy­walki: mył się, on, Klepp, zaczął się myć, odważył się obmyć wszystko, nie było to już mycie, tylko obmywanie; a gdy obmyty odszedł od wody i stanął przede mną gruby, ociekający, nagi, bliski pęknięcia, z brzyd­kim, zwisającym ukośnie przyrodzeniem, podniósł mnie, podniósł wy­prostowanymi rękami - bo Oskar był i jest lekki - gdy potem wezbrał w nim śmiech, wybuchnął i uderzył o sufit, zrozumiałem, że nie tylko bębenek Oskara zmartwychwstał, że i Klepp był zmartwychwstały - i pogratulowaliśmy sobie nawzajem całując się z dubeltówki.

Jeszcze tego samego dnia - wyszliśmy pod wieczór, piliśmy piwo, jedliśmy kaszankę z cebulą - Klepp zaproponował mi, żebyśmy za­łożyli orkiestrę jazzową. Wprawdzie poprosiłem o czas do namysłu, ale Oskar zdecydował się już porzucić nie tylko swój zawód, wyku­wanie napisów u kamieniarza Korneffa, lecz i pozowanie z muzą Ullą, postanowił zostać perkusistą w zespole jazzowym.

NA KOKOSOWYM CHODNIKU

Oskar zatem dostarczył wówczas Kleppowi powodów do wsta­nia. I chociaż mój przyjaciel z wielkim zapałem wyskoczył ze stęchłej pościeli, a nawet ochlapał się wodą i całkowicie przeobraził się w człowieka, który woła „do dzieła” i „do mnie dziś należy cały świat”, teraz, kiedy wylegiwacz nazywa się Oskar, pragnę stwierdzić: Klepp chce się na mnie zemścić, chce mi obrzydzić okratowane łóżko w zakładzie dla nerwowo chorych, boja mu obrzydziłem jego łóżko w makaronowej kuchni.

Raz w tygodniu muszę znosić jego odwiedziny, wysłuchiwać jego optymistycznych tyrad jazzowych, muzyczno - komunistycznych ma­nifestów, bo ledwie mu zabrałem łóżko i kobzę - Elżbietę, on, który wylegując się był wiernym monarchistą, zwolennikiem angielskiego domu królewskiego, wstąpił do KPD i jeszcze dzisiaj uprawia komu­nistyczną propagandę jako nielegalne hobby, popijając piwo, zajada­jąc kaszankę i wyliczając Bogu ducha winnym poczciwcom, którzy stoją przy barze i studiują etykiety na butelkach, błogosławione zbież­ności między pracującym na całego zespołem jazzowym a radziec­kim kołchozem.

Wypłoszonemu marzycielowi nadarza się w obecnych czasach tylko parę możliwości. Raz wyrwany z ugniecionego łóżka, Klepp mógł wstąpić do partii - choćby nielegalnej, co jeszcze dodawało uroku. Entuzjasta jazzu - to drugie nadarzające mu się wyznanie. Po trzecie, jako ochrzczony protestant Klepp mógłby zmienić wiarę i przejść na katolicyzm.

Trzeba Kleppowi przyznać, że nie zamknął sobie drogi do żadne­go z wyznań. Ostrożność, ciężkie, lśniące ciało i humor, co żyje z poklasku, podsunęły mu receptę, której reguły z chłopską chytrością pozwalały mieszać teorie Marksa z mitem jazzu. Jeśli pewnego dnia spotka na swojej drodze lewicującego księdza w typie księdza - robotnika, który poza tym ma w swojej pieczy kolekcję płyt z dixie - landem, to od tej chwili opętany jazzem marksista będzie co niedzie­la przystępował do komunii, mieszając opisany wyżej zapach swojego ciała z wyziewami neogotyckiej katedry.

Przed podobnym losem chroni mnie moje łóżko, z którego facet chce mnie wywabić nęcącymi obietnicami. Składa w sądzie jedno podanie za drugim, działa ręka w rękę z moim adwokatem, domaga się wznowienia procesu: pragnie uniewinnienia Oskara, uwolnienia Oskara - wyciągnijmy naszego Oskara z tego zakładu - a wszystko tylko dlatego, że Klepp zazdrości mi łóżka!

Jednakże nie żałuję, że będąc sublokatorem Zeidlera z leżącego przyjaciela zrobiłem stojącego, przechadzającego się, a czasem na­wet biegnącego przyjaciela. Poza owymi wytężonymi chwilami, które zatopiony w myślach poświęcałem siostrze Dorothei, miałem teraz beztroskie życie prywatne.

- Halo, Klepp! - grzmociłem go w ramię. - Załóżmy zespół jaz­zowy.

A on głaskał mój garb, który lubił niemal tak samo jak swój brzuch. - Obaj z Oskarem zakładamy zespół jazzowy! - obwieszczał Klepp światu. - Tylko brakuje nam jeszcze gitarzysty, który umiałby grać na banjo.

Istotnie bębenek i flet potrzebują jeszcze drugiego instrumentu melodycznego. Szarpany kontrabas, choćby ze względów wizualnych, nie byłby zły, ale już wtedy trudno było o basistów, szukaliśmy więc gorączkowo brakującego gitarzysty. Dużo chodziliśmy do kina, dwa razy w tygodniu, przy piwie, kaszance i cebuli wyprawialiśmy roz­maite hece ze zdjęciami paszportowymi. Klepp poznał wtedy rudą Ilsę, lekkomyślnie podarował jej swoją fotografię, tylko z tego po­wodu musiał się z nią ożenić - ale gitarzysty nie znaleźliśmy.

Aczkolwiek düsseldorfskie Stare Miasto z wypukłymi szybkami z ołowiu, z musztardą i serem, oparami piwa i dolnoreńskim kołysa­niem z racji mojej pracy w charakterze modela na Akademii Sztuk Pięknych było mi jako tako znane, dopiero u boku Kleppa miałem je poznać na dobre. Szukaliśmy gitarzysty w okolicach kościoła Św. Lamberta, we wszystkich knajpach, a zwłaszcza przy Ratinger Strasse, w „Jednorożcu”, bo tam grał do tańca Bobby, pozwalał nieraz towarzyszyć sobie na flecie i blaszanym bębenku, oklaskiwał moją blachę, mimo że sam był wyśmienitym perkusistą, któremu niestety brakowało palca u prawej ręki.

Chociaż w „Jednorożcu” nie znaleźliśmy gitarzysty, to jednak nabrałem pewnej rutyny, miałem zresztą trochę doświadczenia z cza­sów teatru frontowego i wnet już byłbym niezłym perkusistą, gdyby siostra Dorothea raz po raz nie psuła mi szyków.

Połowa moich myśli zawsze była przy niej. Można by to jeszcze przeboleć, gdyby ich druga połowa całkowicie, bez reszty, trzymała się blaszanego bębenka. Działo się jednak tak, że myśl zaczynała się od bębenka, a kończyła na stanowiącej własność siostry Dorothei broszce z czerwonym krzyżem. Klepp, który potrafił po mistrzow­sku tuszować swoim fletem moje nawalanki, za każdym razem, widząc Oskara w takim rozdwojonym zamyśleniu, pytał z troską: - Może jesteś głodny? Zamówić ci kaszankę?

Klepp w każdym cierpieniu wietrzył wilczy głód, uważał też, że każde cierpienie można uleczyć porcją świeżej kaszanki. Oskar jadł w owym czasie mnóstwo świeżej kaszanki z krążkami cebuli i popi­jał piwem, byle utwierdzić Kleppa w przekonaniu, że jego cierpienie ma na imię głód, nie zaś siostra Dorothea.

Na ogół bardzo wcześnie opuszczaliśmy mieszkanie Zeidlerów przy Jülicher Strasse i jedliśmy śniadanie na Starym Mieście. Na Akademię chodziłem już tylko wtedy, gdy potrzebowaliśmy pienię­dzy na kino. Muza Ulla zaręczyła się tymczasem po raz trzeci czy czwarty z malarzem Lankesem, nie miała więc czasu, bo Lankes do­stał pierwsze duże zamówienie przemysłowe. Pozowanie bez muzy nie sprawiało jednak Oskarowi żadnej przyjemności - znów go znie­kształcano, nurzano okropnie w czerni, wobec czego poświęciłem się wyłącznie mojemu przyjacielowi Kleppowi; bo u Marii i Kurtusia też nie znajdowałem spokoju. Tam przesiadywał co wieczór jej szef i żonaty wielbiciel, Stenzel.

Gdy pewnego dnia wczesną jesienią w dziewięćset czterdziestym dziewiątym obaj z Kleppern wyszliśmy z naszych pokoi, spotkali­śmy się na korytarzu mniej więcej na wysokości drzwi z mleczną szybą i chcieliśmy z instrumentami opuścić mieszkanie, zawołał nas Zeidler, który uchylił drzwi swojej bawialnio - sypialni.

Wysunął ku nam wąski, ale gruby zwój dywanu i zażądał, .żeby­śmy pomogli mu go ułożyć i przymocować. Dywan był kokosowym chodnikiem. Miał osiem metrów i dwadzieścia centymetrów długo­ści. Ponieważ jednak korytarz w mieszkaniu Zeidlerów miał tylko siedem metrów i czterdzieści pięć centymetrów, musieliśmy we dwój­kę z Kleppern obciąć siedemdziesiąt pięć centymetrów kokosowego chodnika. Zrobiliśmy to na siedząco, bo przecinanie kokosowych włókien okazało się ciężką pracą. Po tej operacji chodnik był o dwa centymetry za krótki. Ponieważ miał dokładnie tę samą szerokość co korytarz, Zeidler, któremu rzekomo ciężko było się schylać, prosił nas, żebyśmy wspólnymi siłami przybili chodnik do podłogi. To Oskar wpadł na pomysł, żeby przybijając naciągnąć chodnik. Dzięki temu udało nam się zmniejszyć do minimum ów dwucentymetrowy niedo­bór. Wbijaliśmy gwoździe o szerokich, płaskich główkach, bo inne, o wąskich główkach, nie przytrzymałyby luźno plecionego kokoso­wego chodnika. Ani Oskar, ani Klepp nie uderzyli się w palce. Co prawda skrzywiliśmy parę sztuk. Była to jednak wina jakości gwoź­dzi, które pochodziły z zapasów Zeidlera, a więc sprzed reformy walutowej. Gdy połowa kokosowego chodnika przylegała już moc­no do podłogi, złożyliśmy młotki na krzyż i spoglądaliśmy na Jeża, który nadzorował naszą pracę, bez natarczywości wprawdzie, ale z nadzieją. Zeidler zniknął w bawialnio - sypialni, wrócił z trzema kie­liszkami do likieru ze swojego zapasu, miał też w ręku butelkę żytniówki. Wypiliśmy za trwałość kokosowego chodnika, powiedzieli­śmy potem, znów bez natarczywości, raczej z nadzieją: — W gardle zasycha od tych kokosowych włókien. - Być może kieliszki do likie­ru były rade, że mogły kilkakrotnie, raz za razem, gościć żytniówkę, zanim znajomy wybuch gniewu Jeża zamienił je w stłuczki. Gdy Klepp niechcący upuścił na chodnik pusty kieliszek, szkło nie rozbi­ło się i nawet nie zadźwięczało. Pochwaliliśmy wszyscy kokosowy chodnik. Gdy pani Zeidler, która stojąc w drzwiach bawialnio - sy­pialni przypatrywała się naszej pracy, podobnie jak my pochwaliła kokosowy chodnik, bo uchronił kieliszek przed rozbiciem, Jeż wpadł w gniew. Kopnął nie przymocowaną jeszcze cześć chodnika, porwał trzy puste kieliszki, zniknął z tym ładunkiem w bawialnio - sypialni, usłyszeliśmy brzęk serwantki - sięgnął po więcej kieliszków, gdyż trzy mu nie wystarczały - i w jednej chwili dobiegła Oskara dobrze mu znana muzyka: oczyma duszy zobaczył piec stałopalny Zeidlerów, u jego stóp leżało osiem rozbitych kieliszków, a Zeidler schylał się ze śmietniczką i szczotką, zmiatał jako Zeidler owe stłuczki, któ­rych narobił jako Jeż. Pani Zeidler nadal stała w drzwiach nie zważa­jąc na pobrzękiwanie i szczękanie za plecami. Interesowała się bar­dzo naszą pracą, zwłaszcza że gdy Jeż wpadł w gniew, ponownie chwyciliśmy za młotki. Nie wrócił już, żytniówkę jednak zostawił przy nas. Z początku, przykładając butelkę do ust, krępowaliśmy się pani Zeidler. Ale ona skinęła nam przyjaźnie głową, czym jednak nie zdołała nas skłonić do zaproponowania jej, by pociągnęła łyk z bu­telki. Mimo to pracowaliśmy starannie i wbijaliśmy gwóźdź za gwoź­dziem w kokosowy chodnik. Gdy Oskar przybijał chodnik koło iz­debki siostry Dorothei, za każdym uderzeniem młotka brzęczały mleczne szybki. Dotykało go to boleśnie, tak że na wypełnioną bó­lem chwilę musiał opuścić młotek. Ledwie jednak minął drzwi z mleczną szybą prowadzące do izdebki siostry Dorothei, i jemu, i jego młotkowi szło lepiej. Ponieważ wszystko kiedyś się kończy, skończyło się i przybijanie kokosowego chodnika. Od brzegu do brze­gu biegły gwoździe z szerokimi główkami, tkwiły po szyje w podło­dze i utrzymywały główki tuż nad falującymi, wzburzonymi dziko, tworzącymi wiry kokosowymi włóknami. Zadowoleni z siebie prze­chadzaliśmy się po korytarzu, rozkoszując się długością dywanu, chwaliliśmy własną pracę, podkreślaliśmy, że ułożenie i przybicie kokosowego chodnika na czczo, bez śniadania, to wcale nie taka prosta sprawa, i osiągnęliśmy w końcu tyle, że pani Zeidler odważyła się stąpnąć na nowy, chciałoby się rzec: dziewiczy chodnik, poszła do kuchni, zaparzyła nam kawy i usmażyła sadzone jajka. Jedliśmy w moim pokoju, Zeidlerowa się wyniosła, bo musiała iść do biura Mannesmanna, zostawiliśmy otwarte drzwi, wsuwając, lekko wyczer­pani, patrzyliśmy na swoje dzieło, na płynący ku nam kokosowy chod­nik.

Po cóż tyle słów na temat taniego dywanu, który co najwyżej przed reformą walutową miał jakąś wartość wymienną? Oskar sły­szy to uzasadnione pytanie, odpowiada na nie wyprzedzając bieg wypadków i mówi: Na tym kokosowym chodniku najbliższej nocy spotkałem po raz pierwszy siostrę Dorotheę.

Późno, gdzieś koło północy, przyszedłem do domu wypełniony piwem i kaszanką. Kleppa zostawiłem na Starym Mieście. Szukał tam gitarzysty. Znalazłem co prawda dziurkę od klucza w drzwiach mieszkania Zeidlerów, stanąłem na kokosowym chodniku w koryta­rzu, minąłem ciemną mleczną szybę, wszedłem do swojego pokoju, do swojego łóżka, rozebrałem się przedtem, ale nie znalazłem pidżamy - była w praniu u Marii - znalazłem za to ów siedemdziesięciopięciocentymetrowy kawałek kokosowego chodnika, który odcięliśmy, położyłem ów kawałek jako dywanik przed łóżkiem, wyciągnąłem się na łóżku, ale nie mogłem zasnąć.

Nie ma powodu opowiadać państwu, o czym Oskar myślał albo czym bezmyślnie nabijał sobie głowę nie mogąc zasnąć. Dzisiaj są­dzę, że odkryłem przyczynę mojej ówczesnej bezsenności. Zanim wszedłem do łóżka, stałem boso na nowym dywaniku, na kawałku kokosowego chodnika. Kokosowe włókna udzieliły się moim bosym stopom, dostały się przez skórę do krwi: nawet gdy długo już leża­łem, stałem nadal na kokosowych włóknach i dlatego nie mogłem zmrużyć oka; nie ma bowiem rzeczy bardziej podniecającej, bardziej odpędzającej sen i sprzyjającej rozmyślaniom niż stanie boso na macie z kokosowych włókien. Oskar stał i leżał długo po pomocy, do trze­ciej nad ranem, wciąż bezsennie, jednocześnie na macie i w łóżku, gdy usłyszał z korytarza skrzypnięcie drzwi, raz i drugi. To pewnie Klepp, który wraca do domu bez gitarzysty, ale nafaszerowany ka­szanką, pomyślałem, wiedziałem jednak, że to nie Klepp otworzył najpierw jedne, potem drugie drzwi. Pomyślałem też: skoro leżysz w łóżku na próżno i czujesz przy tym kokosowe włókna pod stopa­mi, dobrze zrobisz, jeśli wyjdziesz z tego łóżka i naprawdę, nie tylko w wyobraźni, staniesz na macie z kokosowych włókien. Oskar tak zrobił. Nie obyło się bez następstw. Ledwie stanąłem na macie, siedemdziesięciopięciocentymetrowa resztka pod stopami przypomniała mi o swoim pochodzeniu, o mającym siedem metrów i czterdzieści trzy centymetry długości kokosowym chodniku w korytarzu. Może powodowało mną współczucie dla odciętego kawałka, może usły­szawszy z korytarza skrzypnięcie drzwi podejrzewałem, ale nie na serio, że wrócił Klepp; Oskar schylił się, w obie ręce, ponieważ kła­dąc się nie znalazł pidżamy, wziął dwa rogi kokosowego dywanika, stanął w rozkroku, już nie na włóknach, tylko na podłodze, wycią­gnął matę spomiędzy nóg, trzymał siedemdziesięciopięciocentymetrowy kawałek przed swoim ciałem mierzącym zaledwie metr i dwa­dzieścia jeden centymetrów, zakrywał więc swoją nagość, jak należy, był jednak od obojczyków do kolan wystawiony na wpływy kokoso­wych włókien. To się jeszcze spotęgowało, gdy Oskar osłonięty swoją włóknistą szatą opuścił ciemny pokój i znalazł się w ciemnym kory­tarzu, a zatem na kokosowym chodniku.

Cóż dziwnego, że wobec owej włóknistej obfitości chodnika pę­dziłem spiesznymi kroczkami, że chciałem umknąć wpływom spod stóp, chciałem się ratować i podążałem tam, gdzie podłoga nie była wyłożona kokosowymi włóknami - do toalety.

Toaleta była ciemna jak korytarz i pokój Oskara, a mimo to zaję­ta. Przekonał mnie o tym krótki kobiecy okrzyk. Ponadto moja skóra z kokosowych włókien natknęła się na kolano siedzącej osoby. Po­nieważ nie miałem zamiaru wycofać się z toalety - bo za moimi ple­cami czaił się kokosowy chodnik - ta, co siedziała przede mną, chciała mnie wyprosić:

Kim pan jest, czego pan chce, niech pan sobie idzie! — wszystko to głosem, który w żadnym wypadku nie mógł należeć do pani Zeidler. Trochę boleśnie: - Kim pan jest?

- Niech pani zgadnie, siostro Dorotheo - zdobyłem się na żart, który miał złagodzić niezbyt przyjemny charakter naszego spotka­nia.

Ona jednak nie chciała zgadywać, wstała, sięgnęła ku mnie w ciemności, próbowała wypchnąć mnie z toalety na chodnik w ko­rytarzu, zamierzyła się jednak za wysoko, trafiła w próżnię ponad moją głową, potem szukała niżej, ale nie mnie chwyciła, tylko mój włóknisty fartuch, moją kokosową skórę, znowu krzyknęła - że też kobiety zawsze muszą tak samo krzyczeć - pomyliła mnie z kimś, bo zaczęła drżeć i wyszeptała: - O Boże, diabeł! - na co zachichotałem lekko, ale nie złośliwie. Ona jednak wzięła to za chichot diabła, mnie natomiast nie podobało się słówko „diabeł”, a gdy ponownie, lecz już bardziej trwożliwie zapytała: - Kim pan jest? - Oskar odpowiedział:

- Jestem szatanem, który odwiedza siostrę Dorotheę!

Ona na to: - O Boże, ale dlaczegóż to?

Ja powoli wczuwając się w rolę, zatrudniając też szatana we mnie jako suflera: - Bo szatan kocha siostrę Dorotheę.

- Nie, nie, nie, ja nie chcę! - wydyszała jeszcze, spróbowała po­tem ucieczki, znów trafiła na sataniczne włókna mojego kokosowe­go stroju - koszulkę nocną miała chyba bardzo cienką - wszystkie jej paluszki zanurzyły się w zwodniczą dżunglę, po czym opadła z sił i zwiotczała. Zapewne lekkie omdlenie sprawiło, że siostra osunęła się do przodu. Pochwyciłem padającą w moją skórę, którą odsłania­jąc się uniosłem w górę, zdołałem ją utrzymać dostatecznie długo, żeby podjąć stosowną do roli szatana decyzję, ustępując nieco po­zwoliłem jej opaść na kolana, uważałem jednak, by dotknęła kolana­mi nie zimnych kamiennych płytek toalety, tylko kokosowego chod­nika na korytarzu, następnie dałem jej osunąć się na wznak, głową ku zachodowi, czyli w stronę pokoju Kleppa, a ponieważ leżąc na plecach dotykała kokosowego chodnika na przestrzeni co najmniej metra i sześćdziesięciu centymetrów, przykryłem ją również z wierz­chu tym samym włóknistym materiałem, choć miałem do dyspozycji tylko siedemdziesiąt pięć centymetrów, przykryłem ją tymi centyme­trami po samą brodę, ale drugim końcem zbytnio zasłoniłem uda, musiałem wiec przesunąć matę jakieś dziesięć centymetrów wyżej, ponad usta, nie zakrywając jednak nosa, tak że siostra Dorothea mo­gła oddychać bez przeszkód; sapała też ciężko, gdy Oskar z kolei sam położył się na swoim byłym dywaniku, tysiąckrotnie wprawił go w ruch, nie szukał co prawda bezpośredniego zetknięcia z siostrą Dorothea, chciał, żeby najpierw podziałały kokosowe włókna, pod­jął też na nowo rozmowę z pielęgniarką, która nie otrząsnęła się jesz­cze z lekkiego omdlenia i szeptała: „O Boże, o Boże”, raz po raz pytała o nazwisko i pochodzenie Oskara, dygotała między kokoso­wym chodnikiem a kokosową matą, gdy mówiłem, że jestem szata­nem, satanicznie syczałem słowo „szatan”, opisywałem w skrócie piekło jako swoją siedzibę, a jednocześnie gimnastykowałem się pil­nie na dywaniku, utrzymywałem go w ciągłym ruchu, bo kokosowe włókna ponad wszelką wątpliwość dostarczały siostrze Dorothei po­dobnej rozkoszy, jakiej przed laty dostarczał mojej ukochanej Marii proszek musujący, tylko że ja po proszku musującym spisywałem się na sto dwa, podczas gdy na kokosowej macie przeżyłem zawstydzającą plajtę. Nie udało mi się zarzucić kotwicy. To, co w czasach prószku musującego i niejednokrotnie później okazywało się sztywne i zmierzające konsekwentnie do celu, pod znakiem kokosowego włók­na zwieszało głowę, pozostawało ospałe, małoduszne, nie miało celu przed oczyma, nie reagowało na żadne wezwanie, ani na moje czysto intelektualne perswazje, ani na westchnienia siostry Dorothei, która szeptała, jęczała, skamlała: - Chodź, szatanie, chodź - a ja musiałem ją uspokajać, pocieszać.

- Szatan zaraz przyjdzie, szatan jest tuż - tuż - mamrotałem prze­sadnie satanicznie i jednocześnie toczyłem dialog z owym szatanem, który od chrztu mieszkał we mnie - i mieszka tam nadal - strofowa­łem go: - Nie psuj zabawy, szatanie! - Żebrałem: - Proszę cię, oszczędź mi kompromitacji! - Łasiłem się: - Przecież wcale taki nie jesteś, przypomnij sobie Marię albo jeszcze lepiej wdowę Greff, albo figle, jakie obaj wyprawialiśmy w Paryżu z pełną gracji Roswitą. - On jednak odpowiedział mi mrukliwie, nie obawiając się powtórzeń: - Nie mam ochoty, Oskarze. Kiedy szatan nie ma ochoty, cnota zwy­cięża. Ostatecznie i szatanowi wolno kiedyś nie mieć ochoty. - Od­mówił mi więc poparcia, wypowiadając te i im podobne kalendarzo­we sentencje, a tymczasem ja słabnąc z wolna utrzymywałem w ruchu kokosową matę, dręczyłem i ścierałem skórę biednej siostry Doro­thei, w końcu na jej spragnione wołanie: - Chodź, szatanie, och, chodź wreszcie! - odpowiedziałem rozpaczliwym i bezsensownym, bo ni­czym nie umotywowanym atakiem pod kokosowymi włóknami: z nie naładowanego pistoletu próbowałem trafić w dziesiątkę. Ona chciała widać pomóc swojemu szatanowi, wyszarpnęła obie ręce spod maty, chciała mnie objąć, objęła, natrafiła na mój garb, na moją po człowieczemu ciepłą, bynajmniej nie włóknistą skórę, nie znalazła szatana, którego pragnęła, nie bełkotała więcej: „Chodź, szatanie, chodź” - tylko odchrząknęła i już innym tonem postawiła początko­we pytanie: - Na miłość boską, kim pan jest, czego pan chce?

Wtedy musiałem spuścić z tonu, przyznać się, że wedle urzędo­wych papierów nazywam się Oskar Matzerath, że jestem jej sąsia­dem i że ją, siostrę Dorotheę, szczerze i głęboko kocham.

Jeśli jakiś złośliwiec myśli sobie teraz, że siostra Dorothea klnąc i pomagając sobie pięścią zrzuciła mnie na kokosowy chodnik, to Oskar z żalem, ale i z cichą satysfakcją może poinformować, że sio­stra Dorothea oderwała swoje dłonie i ramiona od mojego garbu bar­dzo wolno, chciałoby się rzec: z zadumą, z ociąganiem, co przypo­minało nieskończenie smutne głaskanie. Także płacz i łkanie, którym się zaniosła, dobiegły do moich uszu przytłumione. Ledwie spostrze­głem, że wysunęła się spode mnie i spod kokosowej maty, wyśliznęła mi się, odtrąciła mnie, a już jej kroki wchłonęło pokrycie podłogi korytarza. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi, przekręcenie klucza i w jednej chwili sześć kwadratów mlecznego szkła w drzwiach iz­debki siostry Dorothei zapłonęło od wewnątrz światłem i nabrało rze­czywistości.

Oskar leżał przykrywszy się matą, która zachowała jeszcze odro­binę ciepła szatańskich igraszek. Wlepiłem wzrok w rozświetlone kwadraty. Co pewien czas po mlecznym szkle prześlizgiwał się cień.

Teraz podchodzi do szafy, mówiłem sobie, teraz do komody. Oskar podjął psią próbę. Po chodniku przy czołgałem się ze swoją matą do drzwi, poskrobałem w drewno, uniosłem się trochę, przesunąłem szu­kającą, proszącą dłonią po dwóch dolnych szybach; ale siostra Doro­thea nie otworzyła, kursowała niestrudzenie między szafą a komodą z lustrem. Wiedziałem, co się święci, a mimo to nie przyznawałem się do tego: siostra Dorothea pakowała się, uciekała, uciekała przede mną. Nawet nikłą nadzieję, że opuszczając swoją izdebkę ukaże mi oświetloną elektrycznością twarz, musiałem pogrzebać. Najpierw za mlecznym szkłem zrobiło się ciemno, potem usłyszałem klucz, skrzyp­nęły drzwi, buty na kokosowym chodniku - sięgnąłem ku niej, trafi­łem na walizkę, na nogę w pończosze; wtedy jednym z owych solid­nych sportowych butów, które widziałem w jej szafie, kopnęła mnie w piersi, rzuciła mnie na chodnik, a gdy Oskar się pozbierał, zaskamlał: - Siostro Dorotheo! - drzwi wejściowe już się zatrzasnęły: ko­bieta opuściła mnie.

Państwo i ci wszyscy, którzy rozumieją moje cierpienie, powie­cie teraz: Idź do łóżka, Oskarze. Czego jeszcze szukasz na korytarzu po tej zawstydzającej historii? Jest czwarta nad ranem. Leżysz nago na kokosowym chodniku, okrywasz się skąpo włóknistą matą. Otar­łeś sobie skórę na rękach i kolanach. Serce ci krwawi, przyrodzenie sprawia ci ból, twoja hańba woła o pomstę do nieba. Zbudziłeś pana Zeidlera. Zeidler zbudził żonę. Przyjdą, otworzą drzwi swojej bawialnio - sypialni i zobaczą cię. Idź do łóżka, Oskarze, już niedługo piąta! Dokładnie tych samych rad udzielałem sobie wówczas sam, leżąc na chodniku. Marzłem i nie ruszałem się z miejsca. Próbowa­łem przywołać na pamięć ciało siostry Dorothei. Nie poczułem nic prócz kokosowych włókien, parę ich miałem zresztą w zębach. Po­tem na Oskara padła smuga światła: uchyliły się drzwi bawialnio - sypialni Zeidlerów, ukazała się jeżowata głowa Zeidlera, nad nią pełna metalowych papilotów głowa Zeidlerowej. Wytrzeszczyli oczy, on kaszlał, ona chichotała, on zawołał mnie, ja nie odpowiedziałem, ona chichotała dalej, on nakazał spokój, ona spytała, co mi dolega, on powiedział, że to nie uchodzi, ona nazwała dom przyzwoitym do­mem, on groził wymówieniem, ja jednak milczałem, bo miara jesz­cze się nie dopełniła. Wtedy Zeidlerowie szeroko otworzyli drzwi i on zapalił światło w korytarzu. Podeszli do mnie, wpatrywali się złymi, złymi oczkami, on zamierzył tym razem wyładować swój gniew nie na kieliszkach do likieru, stał nade mną, a Oskar oczekiwał gnie­wu Jeża - ale Zeidler nie zdołał wylać swojego gniewu, bo na klatce schodowej zrobiło się głośno, bo jakiś niepewny klucz usiłował tra­fić i w końcu trafił do drzwi wejściowych, bo wszedł Klepp i przy­prowadził kogoś, kto był równie pijany jak on: Schollego, znalezio­nego wreszcie gitarzystę.

We dwójkę uspokoili Zeidlera i jego żonę, pochylili się nad Oska­rem, o nic nie pytali, chwycili mnie i razem z kawałkiem szatańskie­go kokosowego chodnika zanieśli do mojego pokoju.

Klepp natarł mnie dla rozgrzewki. Gitarzysta przyniósł moje ubra­nie. We dwóch ubrali mnie i osuszyli mi łzy. Łkanie. Za oknem wsta­wał świt. Wróble. Klepp zawiesił mi bębenek na szyi i pokazał swój mały drewniany flet. Łkanie. Gitarzysta zarzucił swoją gitarę na ra­mię. Wróble. Przyjaciele otoczyli mnie, wzięli w środek, wyprowa­dzili łkającego Oskara, który nie stawiał oporu, z mieszkania, z domu przy Jülicher Strasse, ku wróblom, uwolnili go spod wpływów koko­sowych włókien, eskortowali mnie przez poranne ulice, przez Hofgarten, koło planetarium, aż nad brzeg Renu, który zdążał szaro do Holandii i niósł na swoim grzbiecie statki z łopoczącą bielizną.

Od szóstej do dziewiątej w ów mglisty wrześniowy ranek sie­dzieliśmy we trzech - flecista Klepp, gitarzysta Scholle i perkusista Oskar - na prawym brzegu Renu, muzykowaliśmy, ćwiczyliśmy, popijaliśmy z butelki, spoglądaliśmy ku topolom na drugim brzegu, odprowadzaliśmy statki, które były załadowane węglem, płynęły z Duisburga i męczyły się pod prąd, szybką i wesołą, powolną i smutną muzyką znad Missisipi i szukaliśmy nazwy dla powstałego właśnie zespołu jazzowego.

Gdy słońce zabarwiło nieco poranne mgły, a muzyka zdradzała apetyt na sute śniadanie, Oskar, który odgrodził się od minionej nocy swoim bębenkiem, podniósł się, wyciągnął pieniądze z kieszeni ma­rynarki, co oznaczało śniadanie, i ogłosił przyjaciołom nazwę nowo narodzonej orkiestry: nazwaliśmy się „The Rhine River Three” i po­szliśmy na śniadanie.

W „PIWNICY POD CEBULĄ”

Nie tylko my polubiliśmy nadreńskie łąki - także knajpiarz Fer­dynand Schmuh upodobał sobie prawy brzeg Renu między Düssel­dorfern a Kaiserswerth. My próbowaliśmy swoje muzyczne kawałki najczęściej powyżej Stockum. Schmuh natomiast z wiatrówką w ręku przetrząsał zarośla i krzaki nadbrzeżnej skarpy w poszukiwaniu wró­bli. Było to jego hobby, w ten sposób odpoczywał. Kiedy miał kłopo­ty w interesach, kazał żonie siadać za kierownicą mercedesa, jechali wzdłuż rzeki, parkowali wóz powyżej Stockum, on, trochę platfus, pieszo przemierzał łąki, trzymając wiatrówkę lufą w dół, ciągnął za sobą żonę, która wolałaby zaczekać w samochodzie, zostawiał ją na jakimś wygodnym kamieniu nadbrzeżnym i znikał w zaroślach. My graliśmy swój ragtime, on hałasował w krzakach. Gdy my uprawiali­śmy muzykę, Schmuh strzelał do wróbli.

Ledwie w zieleni zaczynały się hałasy, Scholle, który podobnie jak Klepp znał wszystkich knajpiarzy na Starym Mieście, mówił:

- Schmuh strzela do wróbli.

Ponieważ Schmuh już nie żyje, mogę tutaj od razu zamieścić wspo­mnienie pośmiertne. Schmuh był dobrym strzelcem, a być może i do­brym człowiekiem; bo strzelając do wróbli, w lewej kieszeni przecho­wywał co prawda amunicję do wiatrówki, prawą jednak miał wypchaną pokarmem dla ptaków, który nie przed polowaniem, tylko po polowa­niu - w ciągu popołudnia Schmuh nigdy nie zabijał więcej niż dwana­ście wróbli — rozdzielał pełnymi garściami między ptactwo.

Gdy Schmuh jeszcze żył, zagadnął nas w pewien chłodny listo­padowy poranek dziewięćset czterdziestego dziewiątego - już od ty­godni próbowaliśmy nad brzegiem Renu - zagadnął bynajmniej nie cicho, lecz przesadnie głośno: - Jakże ja tu mam strzelać, skoro wy, panowie, muzykujecie i ptaszki mi płoszycie?

- Och - powiedział przepraszająco Klepp i sprezentował swój flet, jakby to był karabin. - Więc to pan jest tym nadzwyczaj muzy­kalnym człowiekiem, który z takim wyczuciem rytmu strzela w tych zaroślach w takt naszych melodii; proszę przyjąć wyrazy szacunku, panie Schmuh.

Schmuh ucieszył się, że Klepp go poznał, ale mimo to zapytał, skąd zna jego nazwisko. Klepp udał oburzenie: Przecież każdy zna Schmuha. Na ulicy często się słyszy: Schmuh idzie tu, Schmuh idzie tam, widział pan Schmuha przed chwilą, gdzie jest dzisiaj Schmuh, Schmuh strzela do wróbli.

Pasowany przez Kleppa na bożyszcze tłumów, Schmuh poczę­stował nas papierosami, spytał, jak się nazywamy, chciał usłyszeć coś z naszego repertuaru, więc usłyszał synkopowego Tygrysa, po czym przywołał żonę, która siedziała w futrze na kamieniu i dumała nad wodami Renu. Przyszła w futrze, a my znów musieliśmy zagrać, uraczyliśmy ich High Society, a kiedyśmy skończyli, ona, w futrze, powiedziała: - No, Ferdy, tego właśnie szukasz do naszej piwnicy. - On, zdawało się, był podobnego zdania, też uważał, że nas szukał i znalazł, najpierw jednak, rozważając sprawę, może kalkulując, wy­brał parę płaskich kamyków i bardzo zręcznie puszczał kaczki po wodach Renu, a dopiero potem wystąpił z propozycją: granie w „Piwnicy Pod Cebulą” od dziewiątej wieczorem do drugiej w nocy, za wieczór dziesięć marek na głowę, no powiedzmy: dwanaście - Klepp powiedział siedemnaście, żeby Schmuh mógł powiedzieć piętnaście - Schmuh jednak powiedział czternaście pięćdziesiąt i dobiliśmy targu.

Kiedy patrzyło się z ulicy, „Piwnica Pod Cebulą” przypominała wiele owych nowszych knajpek, które od starszych knajp różnią się także tym, że są droższe. Przyczyny wyższych cen można było do­szukać się w ekstrawaganckim urządzeniu lokali, zwanych przeważ­nie lokalami artystycznymi, a również w nazwach knajp, które brzmia­ły: dystyngowanie - „Cichy Kącik”, tajemniczo egzystencjalistycznie - „Tabu”, ostro, ogniście - „Pod Papryką” albo „Pod Cebulą”.

Nazwę lokalu i naiwnie wyrazisty rysunek cebuli wymalowano z umyślną nieporadnością na emaliowanym szyldzie, który w staroniemieckim stylu wisiał przed fasadą na floresowatej żeliwnej szubieniczce. Jedyne okno było oszklone wypukłymi szybami w ołowiu, koloru butelkowej zieleni. Przed pomalowanymi minią żeliwnymi drzwiami, które w czasach wojny prowadziły pewnie do schronu prze­ciwlotniczego, stał portier w chłopskim baranim kożuchu. Nie każ­dego wpuszczano „Pod Cebulę”. Szczególnie w piątki, gdy wypłaty tygodniowe przemieniały się w piwo, trzeba było odprawiać staro­miejskich moczymordów, dla których zresztą „Pod Cebulą” byłoby za drogo. Ten jednak, kogo wpuszczono, trafiał za pomalowanymi minią drzwiami na pięć betonowych stopni, schodził w dół, wkraczał na podest o wymiarach metr na metr - dzięki plakatowi wystawy Picassa nawet ów podest wyglądał okazale i oryginalnie - znów scho­dził po stopniach, tym razem czterech, i stawał przy szatni. „Proszę płacić przy odbiorze” - głosiła tekturowa tabliczka, a młody szat­niarz - najczęściej brodaty student Akademii Sztuk Pięknych - ni­gdy nie brał pieniędzy z góry, bo „Piwnica Pod Cebulą” była lokalem drogim wprawdzie, ale poważnym.

Właściciel osobiście przyjmował każdego gościa, robił to z po­mocą niezwykle ruchliwych brwi i żywych gestów, jak gdyby z każ­dym nowym gościem należało zabawić się we wtajemniczenia. Wła­ściciel, jak wiemy, nazywał się Ferdynand Schmuh, strzelał czasami do wróbli i wyczuwał potrzeby owej społeczności, która - w Düsseldorfie dość szybko, w innych miejscach nieco wolniej - wyrosła po reformie walutowej.

Właściwa „Piwnica Pod Cebulą” - i po tym poznaje się powagę dobrze prosperującego nocnego lokalu - była prawdziwą, trochę na­wet wilgotną piwnicą. Porównajmy ją do drugiej, zimnej kiszki o wymiarach mniej więcej cztery metry na osiemnaście, którą miały ogrzewać dwa - znów oryginalne - żelazne piecyki. W gruncie rze­czy jednak nie była to piwnica. Rozebrano jej sufit, podwyższono ją o mieszkanie na parterze. Toteż jedyne okno „Pod Cebulą” nie było właściwym oknem piwnicznym, lecz dawnym oknem mieszkania na parterze, co osłabiało nieco powagę dobrze prosperującego nocnego lokalu. Ponieważ jednak z okna, gdyby nie wypukłe szybki w oło­wiu, można by było wyglądać, ponieważ w podwyższonej piwnicy wybudowano galerię, na którą wchodziło się po nadzwyczaj orygi­nalnej drabince dla kur, to kto wie, czy mimo wszystko nie można nazwać „Piwnicy Pod Cebulą” poważnym nocnym lokalem, chociaż piwnica nie była właściwą piwnicą - ale niby dlaczego miała nią być?

Oskar zapomniał nadmienić, że i drabinka dla kur prowadząca na galerię nie była właściwą drabinką dla kur, tylko czymś w rodzaju okrętowego trapu, bo z obu stron niebezpiecznie stromych szczebli można było przytrzymać się dwóch nadzwyczaj oryginalnych sznu­rów do bielizny; ów trap kołysał trochę, nasuwał myśl o podróży morskiej i podrażał lokal „Pod Cebulą”.

Karbidowe lampy, jakich używają górnicy, oświetlały knajpę, cuchnęły karbidem - co znów podnosiło ceny — i przenosiły płacące­go gościa „Piwnicy Pod Cebulą” do kopalnianej sztolni, powiedzmy: dziewięćset pięćdziesiąt metrów pod ziemią: obnażeni do pasa ręba­cze pracują na przodku, wybierają żyłę, zgarniarka porywa sól, wyją kołowroty, zapełniają wyciągi, daleko w głębi, gdzie sztolnia zbacza ku Friedrichshall II, kołysze się światło, to nadsztygar, podchodzi, mówi: „Szczęść Boże”, i kołysze karbidową lampą, która wygląda tak samo jak owe karbidowe lampy, co wisiały na nie wyprawio­nych, byle jak pobielonych wapnem ścianach „Piwnicy Pod Cebu­lą”, świeciły, cuchnęły, podnosiły ceny i rozsiewały oryginalną at­mosferę.

Niewygodne miejsca do siedzenia, zwyczajne skrzynie, pokryto workami po cebuli, natomiast drewniane stoły błyszczały wyszoro­wane do czysta, przywabiały gościa z kopalni do spokojnej chłop­skiej izby, jaką nieraz widzi się w kinie.

To byłoby wszystko. A szynkwas? Żadnego szynkwasu! Panie kelner, proszę o jadłospis! Ani jadłospisu, ani kelnera. Tylko nas, „The Rhine River Three”, można jeszcze wymienić. Klepp, Scholle i Oskar siedzieli pod drabinką dla kur, która właściwie była okręto­wym trapem, przychodzili o dziewiątej, wypakowywali instrumenty i koło dziesiątej zaczynali grać. Ponieważ jednak w tej chwili jest piętnaście po dziewiątej, o nas można mówić dopiero później. Na razie trzeba patrzeć Schmuhowi na owe palce, w których czasami trzymał wiatrówkę.

Ledwie „Piwnica Pod Cebulą” zapełniała się gośćmi - choćby do połowy - Schmuh, właściciel, wkładał szal. Ów szal, z kobaltowo - niebieskiego jedwabiu, był zadrukowany, specjalnie zadrukowany, a wspominam o nim dlatego, że wkładanie szala miało znaczenie. Drukowany wzór przedstawiał złotożółte cebule. Dopiero gdy Schmuh wkładał szal, można było uznać lokal „Pod Cebulą” za otwar­ty Goście: przedsiębiorcy, lekarze, adwokaci, artyści, między inny­mi aktorzy, dziennikarze, ludzie z filmu, znani sportowcy, także wyżsi urzędnicy magistratu i rządu krajowego, krótko mówiąc: wszyscy, którzy nazywają się dziś intelektualistami, siedzieli z żonami, przy­jaciółkami, sekretarkami, dziewczynkami, również z przyjaciółkami rodzaju męskiego na zgrzebnych poduszkach i póki Schmuh nie wło­żył szala w złotożółte cebule, rozmawiali półgłosem, raczej mozol­nie, niemal posępnie. Próbowano nawiązać dialog, bez powodzenia jednak, mimo najlepszych chęci mijano się z właściwymi problema­mi, chciano ulżyć sobie, pozbyć się ciężaru, wyłożyć bez ogródek, co leży na sercu, prosto z mostu, nie oglądając się na nic, pokazać całą prawdę, nagiego człowieka - ale na próżno. Tu i ówdzie ryso­wały się kontury złamanej kariery, rozbitego małżeństwa. Ten pan o potężnej mądrej głowie i miękkich, niemal pełnych gracji dłoniach ma, zdaje się, kłopoty z synem, któremu nie odpowiada przeszłość ojca. Obie panie w nurkach, nawet w karbidowym świetle wyglądają korzystnie, straciły podobno wiarę; otwartą sprawą pozostaje tylko: w co. Nic jeszcze nie wiemy o przeszłości pana o potężnej głowie, nie mówi się też, jakich to kłopotów syn, z powodu przeszłości, przy­sparza ojcu; jest tak - proszę wybaczyć Oskarowi porównanie - jak przed złożeniem jajka: wyciska się i wyciska...

W „Piwnicy Pod Cebulą” tak długo bez powodzenia wyciskano, aż pojawiał się na krótko knajpiarz Schmuh w specjalnym szalu, przyj­mował z podziękowaniem ogólne radosne „O!”, potem znikał na kil­ka minut za zasłoną w głębi lokalu, gdzie mieściły się toalety i maga­zyn, i znów wracał.

Czemu jednak, gdy knajpiarz ponownie ukazuje się gościom, wita go jeszcze radośniejsze, ulgą podszyte „O!”? Oto właściciel dobrze prosperującego nocnego lokalu znika za zasłoną, bierze coś z maga­zynu, wykłóca się półgłosem z klozetową babką, która siedzi tam i czyta jakieś ilustrowane pismo, i wychodzi zza zasłony, a wszyscy witają go jak zbawcę, jak wspaniałego cudotwórcę.

Schmuh wkraczał między gości z koszyczkiem pod pachą. Ów koszyczek przykryty był serwetką w niebiesko - żółtą kratę. Na ser­wecie leżały drewniane deszczułki o świńskich i rybich profilach. Te wyszorowane czyściutko deszczułki knajpiarz Schmuh rozdawał gościom. Udawały mu się przy tym ukłony i komplementy, które świadczyły, że młodość spędził w Budapeszcie i Wiedniu; uśmiech Schmuha przypominał uśmiech na owej kopii, którą namalowano podług kopii rzekomo autentycznej Mony Lisy.

Goście natomiast przyjmowali deszczułki z poważną miną. Nie­którzy zamieniali się. Jedni lubili profil świni, inni, albo - jeśli cho­dziło o panie - inne od pospolitej świni domowej wolały bardziej tajemniczą rybę. Obwąchiwali deszczułki, przesuwali to tu, to tam, a knajpiarz Schmuh, obsłużywszy również gości na galerii, czekał, aż każda deszczułka zastygnie w bezruchu.

Potem - a czekały na to wszystkie serca — potem, niby kuglarz, zdejmował serwetkę: koszyk przykryty był jeszcze drugą, na której leżały, nierozpoznawalne na pierwszy rzut oka, kuchenne noże.

I znów, jak przedtem z deszczułkami, Schmuh ruszał w obchód z nożami. Tym razem jednak uwijał się szybciej, wzmagał owo na­pięcie, które pozwalało mu podnosić ceny, nie sypał już komplemen­tami, nie dopuszczał do zamiany kuchennych noży, jego ruchy na­bierały pewnego, dobrze odmierzonego przyspieszenia. - Do biegu, gotowi, hop! - wołał, zrywał serwetkę z koszyka, sięgał do środka, rozdzielał, rozdawał, rozrzucał między lud, był dobrotliwym dawcą, zaopatrywał swoich gości, dawał im cebule, takie same, jakie wi­działo się, złotożółte i lekko stylizowane, na jego szalu, cebule po­spolitego gatunku, zwyczajne bulwy, nie jakieś tam szlachetne od­miany, cebule, jakie kupuje pani domu, cebule, jakie sprzedaje straganiarka, cebule, jakie sadzi i zbiera chłop, chłopka czy służąca, cebule, jakie widzi się mniej lub bardziej wiernie odmalowane na martwych naturach holenderskich miniaturzystów, takie i podobne cebule rozdzielał knajpiarz Schmuh między swoich gości, aż wszy­scy mieli cebule, aż słyszało się tylko buzowanie ognia w żelaznych piecykach i śpiew karbidowych lamp. Tak cicho robiło się po wiel­kim rozdawaniu cebuli - a Ferdynand Schmuh wołał: „Bardzo pro­szę, moi państwo!”, zarzucał koniec szala na lewe ramię, jak to robią narciarze przed zjazdem, i w ten sposób dawał sygnał.

Obierano cebule. Mówią, że cebula ma siedem łupin. Panie i pa­nowie obierali cebule kuchennymi nożami. Zdzierali pierwszą, trze­cią, jasną, złotożółta, rdzawą, a raczej cebulastą łupinę, obierali, aż cebula robiła się szklista, zielona, biaława, wilgotna, lepka, wodni­sta, zaczynała pachnąć, pachnąć cebulą, a potem krajali je, jak się kraje cebule, krajali zręcznie lub niezręcznie na deszczułkach, które miały świńskie i rybie profile, krajali w tę lub tamtą stronę, a sok tryskał albo rozpływał się w powietrzu - starsi panowie, którzy nie umieli obchodzić się z kuchennymi nożami, musieli uważać, żeby nie zaciąć się w palec; niektórzy jednak zacinali się i nie zwracali na to uwagi - za to panie radziły sobie dużo lepiej, nie wszystkie, ale te, które prowadziły dom, wiedziały przecież, jak się kraje cebulę, na przykład do przysmażanych ziemniaków albo do wątróbki z jabł­kiem i cebulą; lecz u Schmuha nie było ani jednego, ani drugiego, w ogóle nie było nic do jedzenia, a jeśli ktoś chciał zjeść, to musiał iść gdzie indziej, „Pod Rybkę”, nie „Pod Cebulę”, bo tam tylko kra­jało się cebulę. Czemu to przypisać? Temu, że lokal tak się nazywał, a przede wszystkim temu, że cebula, krajana cebula, kiedy przyjrzeć się dokładnie... nie, goście Schmuha nic już nie widzieli, a przynaj­mniej kilku nic już nie widziało, łzy cisnęły się im do oczu, nie dlate­go jednak, że serca mieli przepełnione; wcale bowiem nie jest po­wiedziane, że przy przepełnionym sercu łzy od razu muszą cisnąć się do oczu, niektórym nigdy się to nie zdarza, zwłaszcza w ostatnim albo minionym dziesięcioleciu, toteż nasz wiek zostanie kiedyś na­zwany wiekiem bez łez, choć tyle wszędzie cierpień - i właśnie z powodu tej niezdolności do płaczu ludzie, którzy mogli sobie na to pozwolić, szli do „Piwnicy Pod Cebulą”, brali od knajpiarza deszczułkę - w kształcie świni lub ryby - i kuchenny nóż za osiemdzie­siąt fenigów oraz pospolitą polno - ogrodowo - kuchenną cebulę za dwanaście marek, krajali ją coraz drobniej, póki sok nie wywołał, czego nie wywołał? Póki nie wywołał tego, czego nie wywołał świat i jego cierpienia: okrągłych ludzkich łez. Tam się płakało. Tam na­reszcie znów się płakało. Porządnie, niepohamowanie, swobodnie. Tam ciekły i płynęły strumienie. Tam lał deszcz. Tam opadała rosa.

Oskarowi przychodzą na myśl otwarte śluzy. Przerwanie wałów ochronnych podczas wiosennej powodzi. Jakże nazywa się owa rze­ka, która co roku występuje z brzegów, a rząd nie robi nic, żeby temu zapobiec? A po tym zjawisku przyrody za dwanaście marek osiem­dziesiąt człowiek, który się wypłakał, zaczyna mówić. Zrazu z waha­niem, zdumieni własną szczerością, goście Schmuha po zażyciu ce­buli zwierzali się sąsiadom na niewygodnych, pokrytych workami skrzyniach, pozwalali się wypytywać, nicować, jak nicuje się płaszcz. Oskar jednak, który z Kleppern i Schollem siedział bez jednej łzy pod niby - drabinką dla kur, chce pozostać dyskretny, z wszystkich zwierzeń, samooskarżeń, spowiedzi, wynurzeń i wyznań chce opo­wiedzieć tylko historię panny Pioch, która raz po raz traciła swojego pana Vollmera, której z tego powodu serce skamieniało, a oczy stały się niezdolne do łez, i która musiała raz po raz bywać u Schmuha, w drogiej „Piwnicy Pod Cebulą”.

- Poznaliśmy się w tramwaju - powiedziała panna Pioch, kiedy już się wypłakała. - Wracałam ze sklepu - jest właścicielką i kierow­niczką doskonałej księgarni - wagon był przepełniony i Willy, to znaczy pan Vollmer, z całej siły nastąpił mi na prawą nogę. Nie mo­głam już stać i oboje zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Po­nieważ nie mogłam też iść, on ofiarował mi ramię, odprowadził mnie, a raczej odniósł do domu i od tego dnia czule pielęgnował ów pazno­kieć u nogi, i poza tym nie skąpił mi czułości, aż paznokieć na dużym palcu u prawej nogi zszedł i nie przeszkadzał już rośnięciu nowego paznokcia. Od tego dnia, w którym odpadł martwy paznokieć, jego miłość zaczęła stygnąć. Obydwoje bardzo nad tym boleliśmy. I wte­dy Willy, ponieważ nadal był do mnie przywiązany, ponieważ tyle nas łączyło, wysunął tę okropną propozycję: Pozwól, że nastąpię ci na duży palec u lewej nogi, aż paznokieć zrobi się czerwononiebieski, a potem niebieskoczarny. Uległam, a on zrobił tak, jak propono­wał. Jego miłość natychmiast powróciła, mogłam cieszyć się nią w pełni, póki paznokieć na dużym palcu u lewej nogi też nie odpadł jak zwiędły liść; na naszą miłość znów przyszła jesień. Teraz Willy chciał z kolei nastąpić mi na duży palec u prawej nogi, którego pa­znokieć tymczasem odrósł, chciał to zrobić, żeby znowu służyć mi w miłości. Aleja mu nie pozwoliłam. Powiedziałam: Jeśli twoja mi­łość rzeczywiście jest wielka i szczera, to powinna przeżyć pazno­kieć u nogi. On nie zrozumiał i porzucił mnie. W kilka miesięcy póź­niej spotkaliśmy się na koncercie. Po przerwie usiadł nie proszony koło mnie, bo było tam jeszcze wolne miejsce. Gdy w trakcie Dzie­wiątej Symfonii zaczął śpiewać chór, podsunęłam mu prawą stopę, z której przedtem zdjęłam pantofel. On nastąpił, ale ja mimo to nie zakłóciłam koncertu. Po siedmiu tygodniach Willy znów mnie po­rzucił. Jeszcze dwukrotnie mogliśmy być ze sobą po kilka tygodni, bo jeszcze dwukrotnie podsunęłam mu duży palec najpierw u lewej, potem u prawej nogi. Dzisiaj obydwa palce są okaleczone, paznok­cie nie chcą już odrastać. Co jakiś czas Willy mnie odwiedza, siada przede mną na dywanie, wstrząśnięty, pełen współczucia dla mnie i dla samego siebie, ale bez miłości i łez wpatruje się w obie pozba­wione paznokci ofiary naszej miłości. Niekiedy mówię mu: „Chodź, Willy, pójdziemy do Schmuha, wypłaczemy się porządnie «Pod Ce­bulą». Ale do tej pory nigdy nie chciał ze mną przyjść. Biedak nie ma więc pojęcia, jak wielką pocieszycielką jest łza.

Później - Oskar mówi o tym jedynie po to, żeby zaspokoić cieka­wych spośród państwa - również pan Vollmer, nawiasem mówiąc, kupiec z branży radiowej, przychodził do naszej piwnicy. Płakali wspólnie i podobno, jak podczas wczorajszych odwiedzin opowia­dał mi Klepp, niedawno się pobrali.

Chociaż od wtorku do soboty - w niedzielę „Piwnica Pod Cebu­lą” była zamknięta - po zażyciu cebuli prawdziwy tragizm ludzkiej egzystencji ukazywał się w całej rozciągłości, goście poniedziałko­wi mieli prawo płakać jeśli nie najtragiczniej, to najgwałtowniej. W poniedziałki było taniej. Schmuh za pół ceny dawał wówczas ce­bulę młodzieży. Najczęściej przychodzili studenci i studentki medy­cyny. Ale również studenci Akademii Sztuk Pięknych, przede wszyst­kim ci, którzy chcieli w przyszłości być nauczycielami rysunków, wydawali część swoich stypendiów na cebulę. Skąd jednak, po dziś dzień zadaję sobie pytanie, mieli na ten cel pieniądze uczniowie i uczennice ostatniej licealnej?

Młodość płacze inaczej niż starość. Młodość ma też całkiem inne problemy. Nie zawsze muszą to być zmartwienia egzaminacyjne czy maturalne. Oczywiście, i „Pod Cebulą” dochodziły do głosu konflik­ty synów z ojcami, tragedie córek poróżnionych z matkami. Choć młodość czuła się niezrozumiana, nie uważała, by owo nieporozu­mienie warto było opłakiwać. Oskar cieszył się, że młodość, jak daw­niej, płakała z miłości, nie tylko z miłości zmysłowej. Gerhard i Gu­drun: z początku siedzieli zawsze na dole, dopiero później płakali razem na galerii.

Ona, duża, krzepka, typowa szczypiornistka, była studentką che­mii. Włosy opadały jej ciężkim węzłem na kark. Patrzyła szczerze, najczęściej wprost przed siebie, szarym, a mimo to macierzyńskim spojrzeniem, jakie do końca wojny widziało się całymi latami na plakatach Frauenscłiaftu. Jakkolwiek czoło było mlecznobiałe, gładkie i zdrowe, twarz nosiła wyraźne piętno jej nieszczęścia. Od krtani w górę, przez okrągły mocny podbródek, nie omijając obydwu po­liczków, pozostawił fatalne ślady męski zarost, który nieszczęśliwa raz po raz próbowała wygolić. Delikatna skóra nie znosiła widać ży­letki. Gudrun opłakiwała zaczerwienione, spękane, pryszczate nie­szczęście, na którym odrastał zarost. Gerhard przyszedł „Pod Cebu­lę” dopiero później. Poznali się nie w tramwaju, jak panna Pioch i pan Vollmer, tylko w pociągu. On siedział naprzeciwko niej, oboje wracali z ferii semestralnych. On pokochał ją natychmiast mimo za­rostu. Ona właśnie przez ten zarost nie śmiała go pokochać, podzi­wiała jednak - co właściwie było jej nieszczęściem - gładki jak dzie­cięca pupka podbródek Gerharda; młody człowiek był zupełnie pozbawiony zarostu, co onieśmielało go wobec dziewcząt. Mimo to Gerhard zagadnął Gudrun, a gdy wysiedli na Dworcu Głównym w Düsseldorfie, byli co najmniej przyjaciółmi. Od czasu tej jazdy pociągiem widywali się codziennie. Rozmawiali o tym i owym, dzie­lili się myślami, nigdy jednak nie wspominając o zaroście: tym, któ­rego nie było, i tym, który wciąż odrastał. Gerhard oszczędzał też Gudrun i z uwagi na jej udręczoną skórę nigdy jej nie pocałował. Ich miłość pozostała więc czysta, choć obydwoje nie cenili zbytnio czy­stości, bo ostatecznie ona zajmowała się chemią, on zaś chciał nawet zostać lekarzem. Gdy pewien wspólny przyjaciel doradzał im „Piw­nicę Pod Cebulą”, oboje, z właściwym medykom i chemiczkom scep­tycyzmem, chcieli skwitować to lekceważącym uśmiechem. W koń­cu poszli jednak, aby, jak zapewniali się nawzajem, przeprowadzić tam badania naukowe. Rzadko zdarzało się Oskarowi widzieć tak płaczących młodych ludzi. Przychodzili stale, odejmując sobie od ust oszczędzali sześć marek czterdzieści, płakali nad zarostem: tym, którego nie było, i tym, który niszczył delikatną dziewczęcą skórę. Niekiedy próbowali omijać „Piwnicę Pod Cebulą”, opuścili też je­den poniedziałek, ale w następny przyszli znowu, płacząc, rozciera­jąc w palcach cebulową siekaninę wyznali, że chcieli zaoszczędzić sześć marek czterdzieści; w swoim studenckim pokoiku usiłowali pocieszyć się tanią cebulą ale to nie było to samo co w „Piwnicy”. Brakowało im słuchaczy. W towarzystwie płakało się o wiele lżej. Prawdziwe poczucie wspólnoty można było osiągnąć, gdy z prawej, z lewej i w górze, na galerii, zalewali się łzami koledzy z tego same­go wydziału, nawet studenci Akademii Sztuk Pięknych i uczniacy.

Także w wypadku Gerharda i Gudrun nie skończyło się na pła­czu, ale doszło do stopniowego wyzdrowienia. Prawdopodobnie łzy porwały ze sobą ich zahamowania. Nastąpiło, jak to się mówi, zbli­żenie. On całował jej udręczoną skórę, ona cieszyła się gładkością jego podbródka, aż pewnego dnia nie przyszli więcej „Pod Cebulę”, nie było im to już potrzebne. Po kilku miesiącach Oskar spotkał ich na Königsallee, nie poznając zrazu: on, gładkolicy Gerhard, nosił bujną rudą brodę, ona, pryszczata Gudrun, miała tylko ciemny me­szek nad górną wargą, z czym było jej do twarzy. Natomiast podbró­dek i policzki Gudrun lśniły gładko, bez śladu zarostu. Byli studenc­kim małżeństwem - Oskar wyobraża sobie, jak za pięćdziesiąt lat będą opowiadać swoim wnukom, ona, Gudrun: „To było wtedy, jak wasz dziadek nie miał jeszcze ani jednego włoska na brodzie”, on, Gerhard: „To było wtedy, jak wasza babcia męczyła się jeszcze z zarostem i chodziliśmy co poniedziałek «Pod Cebul껄.

Po cóż jednak, zapytacie państwo, trzej muzykanci wciąż jeszcze siedzą pod okrętowym trapem albo drabinką dla kur? Czy cebularnia z całym tym płaczem, rykiem i szczękaniem zębami potrzebowała jeszcze prawdziwej i zaangażowanej na stałe orkiestry?

Ledwie goście wypłakali się i wygadali, chwytaliśmy za instru­menty, dostarczaliśmy im muzycznego przejścia do zwyczajnych roz­mów, ułatwialiśmy opuszczenie lokalu, aby nowi goście mogli zna­leźć miejsce. Klepp, Scholle i Oskar byli przeciwni cebulom. W naszej umowie ze Schmuhem znalazł się też punkt, który zabraniał nam za­żywania cebuli w podobny sposób, w jaki robili to goście. Nie po­trzebowaliśmy zresztą żadnej cebuli. Scholle, gitarzysta, nie miał na co się skarżyć, zawsze był szczęśliwy i zadowolony, nawet gdy w połowie ragtime’u pękły mu w banjo dwie struny naraz. Dla moje­go przyjaciela Kleppa pojęcia płaczu i śmiechu do dzisiejszego dnia są zupełnie niezrozumiałe. Klepp uważał, że płacz jest wesoły; nigdy jeszcze nie widziałem, żeby tak się śmiał, jak na pogrzebie swojej ciotki, która, nim się ożenił, prała mu koszule i skarpetki. A jak było z Oskarem? Oskar miałby dość powodów do płaczu. Czy nie należa­ło utopić we łzach siostry Dorothei, owej długiej daremnej nocy na jeszcze dłuższym kokosowym chodniku? A czy moja Maria nie da­wała mi powodu do skarg? Czy jej szef, Stenzel, nie przychodził stale do mieszkania w Bilk? Czy Kurtuś, mój syn, nie mówił na tego delikatesiarza i karnawałowego wesołka najpierw „wujku Stenzel”, potem „tato Stenzel’? A pomijając moją Marię, czy tam, w dalekim sypkim piasku cmentarza na Zaspie, w glinie cmentarza w Brętowie nie leżeli: moja biedna mama, nierozumny Jan Broński, kucharz Matzerath, który uczucia potrafił wyrazić tylko w zupach? Ich wszyst­kich należało opłakiwać. Ale Oskar był jednym z nielicznych szczęśliwców, którzy umieli jeszcze płakać bez cebuli. Z pomocą przycho­dził mi mój bębenek. Wystarczyło zaledwie kilka wypróbowanych taktów, a już Oskarowi łzy stawały w oczach, ani lepsze, ani gorsze od drogich łez „Piwnicy Pod Cebulą”.

Również knajpiarz Schmuh nie uciekał się do cebuli. Wróble, na które w wolnych chwilach polował w krzakach i zaroślach, stanowi­ły dla niego pełnowartościową namiastkę. Mało razy zdarzało się, że zaraz po polowaniu Schmuh układał na gazecie dwanaście ubitych wróbli, nad dwunastką niekiedy jeszcze ciepłych pierzastych ciałek zalewał się łzami i płacząc w dalszym ciągu, rozrzucał pokarm dla ptaków po nadreńskich łąkach i nadbrzeżnych kamieniach? W cebu­lami nadarzała mu się inna możliwość wylewania swoich żalów. Weszło mu w zwyczaj urządzanie raz na tydzień karczemnej awan­tury babce klozetowej, obrzucanie jej bardzo czasami staroświecki­mi wyzwiskami, jak dziewka, wszetecznica, kanalia, nikczemnica, łajdaczka. - Precz z moich oczu, ty kreaturo! — słyszało się skrzecze­nie Schmuha. Odprawiał babki klozetowe z miejsca, przyjmował nowe, po pewnym czasie napotykał jednak na trudności, bo babek klozetowych więcej nie było, musiał więc to stanowisko powierzać tym, które już raz albo kilka razy wyrzucał. Babki klozetowe wraca­ły „Pod Cebulę” chętnie, bo tam dobrze zarabiały. Płacz zapędzał w ustronne miejsce więcej gości niż w innych knajpach; poza tym człowiek zapłakany jest hojniejszy niż człowiek o suchych oczach. Zwłaszcza panowie, którzy z pąsową, zalaną łzami i opuchniętą twa­rzą szli „na stronę”, głęboko i ochoczo sięgali do sakiewki. Ponadto babki klozetowe sprzedawały gościom „Piwnicy” znane chustki w cebulowy wzór, z wydrukowanym po przekątnej napisem: „Piw­nica Pod Cebulą”. Chustki wyglądały wesoło, nadawały się nie tylko do osuszania łez, ale i do wiązania na głowie. Panowie kazali z barw­nych kwadratów szyć trójkątne proporczyki, zawieszali je w tylnych okienkach swoich wozów i zabierali „Piwnicę Pod Cebulą” na urlop do Paryża, na Lazurowe Wybrzeże, do Rzymu, Rawenny, Rimini, nawet do dalekiej Hiszpanii.

Jeszcze inne zadanie przypadało nam, muzykom, i naszemu mu­zykowaniu: czasami, zwłaszcza gdy paru gości skroiło dwie cebule jedną po drugiej, dochodziło w „Piwnicy” do wybuchów, które z ła­twością mogłyby się przerodzić w orgie. Z jednej strony Schmuh nie lubił takiego ostatecznego wyzbywania się wszelkich hamulców i gdy tylko paru panów rozwiązywało krawaty, parę pań manipulo­wało przy bluzkach, kazał nam grać, zapobiegać graniem rozpoczy­nającemu się bezwstydowi; z drugiej zaś sam torował do pewnego momentu drogę ku orgii, szczególnie podatnym gościom natychmiast po pierwszej cebuli dostarczając drugą.

Największy wybuch, jaki za mojej pamięci nastąpił w „Piwnicy Pod Cebulą”, miał i dla Oskara stać się jeśli nie punktem zwrotnym w jego życiu, to w każdym razie decydującym wydarzeniem. Żona Schmuha, pełna życia Billy, rzadko przychodziła do „Piwnicy”, a jeśli przychodziła, to z przyjaciółmi, na których Schmuh patrzył niechętnie. Pewnego wieczoru przyszła więc z krytykiem muzycz­nym Woode’em i architektem, a zarazem fajczarzem Wackerleiem. Obaj panowie należeli do stałych bywalców „Piwnicy”, obnosili się jednak z okropnie nudnymi zmartwieniami: Woode płakał z powo­dów religijnych - chciał przejść na inną wiarę albo już przeszedł, może nawet po raz drugi, fajczarz Wackerlei płakał z powodu profe­sury, której w latach dwudziestych nie przyjął przez pewną Dunkę, Dunka jednak wzięła sobie innego, jakiegoś gościa z Ameryki Połu­dniowej, miała z nim sześcioro dzieci, i to gnębiło Wackerleia, spra­wiało, że fajka stale mu gasła. To Woode, który był dość złośliwy, namówił żonę Schmuha do skrajania cebuli. Ona usłuchała, zalała się łzami, zaczęła gadać, wystawiła Schmuha, knajpiarza, na pośmiewi­sko, opowiadała rzeczy, których Oskar taktownie nie będzie państwu powtarzał, i trzeba było kilku silnych mężczyzn, gdy Schmuh chciał się rzucić na żonę; bo ostatecznie wszędzie na stołach leżały kuchenne noże. Przytrzymano pasjonata tak długo, aż lekkomyślna Billy ze swo­imi przyjaciółmi Woode’em i Wackerleiem zdołała się ulotnić.

Schmuh był wzburzony i oszołomiony. Widziałem to po jego rozlatanych rękach, które raz po raz poprawiały cebulowy szał. Kilka­krotnie znikał za zasłoną, wymyślał klozetowej babce, wreszcie wró­cił z pełnym koszykiem, oznajmił gościom zduszonym i przesadnie wesołym głosem, że teraz on, Schmuh, stawia wszystkim, bo taką ma fantazję, i nie zwlekając rozdał cebule.

Wtedy nawet Klepp, który każdą, choćby najbardziej przykrą sytuację ludzką traktował w końcu jak znakomity żart, patrzył jeśli nie z niepokojem, to przecież w napięciu, i trzymał flet w pogotowiu. Wiedzieliśmy dobrze, czym groziło takie dwukrotne, raz za razem, umożliwienie temu wrażliwemu i przeczulonemu towarzystwu ni­czym nie skrępowanego płaczu.

Schmuh, który zobaczył, że z instrumentami w garści czekamy tylko na znak, zabronił nam grać. Na stołach noże kuchenne rozpo­częły swoje siekanie. Pierwsze, jakże piękne, łuski koloru różanego drzewa odsuwano niedbale na bok. Pod nóż trafiał szklisty miąższ z bladozielonymi pasmami. Dziwnym trafem płacz nie zaczął się od pań. Panowie w sile wieku, właściciel dużego młyna, hotelarz i jego lekko umalowany przyjaciel, arystokratyczny przedstawiciel gene­ralny, cały stół fabrykantów męskich okryć, którzy bawili w mieście z powodu posiedzenia zarządu, i ów łysy aktor, którego nazywano u nas Zgrzytaczem, bo płacząc zgrzytał zębami, wszyscy oni zalewa­li się łzami, zanim panie pospieszyły w sukurs. Tylko że panie i pa­nowie nie wybuchali owym wyzwalającym płaczem, jaki wywoły­wała pierwsza cebula, lecz dostawali spazmów: Zgrzytacz zgrzytał okropnie, był aktorem, który nakłoniłby do zgrzytania publiczność każdego teatru, właściciel dużego młyna bez przerwy walił wypielę­gnowaną siwą głową o blat stołu, hotelarz mieszał własne spazmy ze spazmami gibkiego przyjaciela, Schmuh, który stał przy schodach, nie zwracając uwagi na zwisający koniec szala, przyglądał się zmru­żonymi oczyma, ale nie bez przyjemności na poły już rozhukanemu towarzystwu. A potem jakaś starsza pani na oczach zięcia podarła na sobie bluzkę. Przyjaciel hotelarza, którego z lekka egzotyczna kar­nacja już przedtem rzucała się w oczy, wskoczył nagle z obnażonym brązowym torsem na jeden, potem na drugi stół, tańczył, jak pewnie tańczy się na Wschodzie, i zapowiedział rozpoczęcie orgii, która za­częła się wprawdzie z rozmachem, ale wobec braku albo po prostu głupoty pomysłów nie zasługuje na szczegółowe przedstawienie.

Nie tylko Schmuh był rozczarowany, również Oskar, znudzony, uniósł w górę brwi. Parę ładnych rozbieranek, panowie zakładali damską bieliznę, amazonki chwytały krawaty i szelki, tu i ówdzie pary znikały pod stołami, od biedy można by wspomnieć o Zgrzytaczu, który rozszarpał zębami, pogryzł i częściowo chyba połknął biu­stonosz.

Prawdopodobnie ten okropny hałas - krzyki i piski, za którymi prawie nic się nie kryło - skłonił rozczarowanego, a może też oba­wiającego się policji knajpiarza Schmuha do opuszczenia swojego miejsca przy schodach. Pochylił się ku nam, siedzącym pod drabiną dla kur, trącił najpierw Kleppa, potem mnie, syknął: - Grajcie! Graj­cie, mówię! Dość tego pajacowania!

Okazało się jednak, że Klepp, któremu przecież niewiele było trzeba, rozbawił się na dobre. Śmiech nim wstrząsał, nie mógł utrzy­mać fletu. Scholle, który uważał Kleppa za swojego mistrza, we wszyst­kim go naśladował, a zatem i w śmiechu. Pozostał więc tylko Oskar - i na mnie Schmuh mógł polegać. Wyciągnąłem blaszany bębenek spod ławki, zapaliłem spokojnie papierosa i zacząłem bębnić.

Zabrałem się do blachy bez żadnego planu. Zapomniałem o wszystkich wyćwiczonych aż do znudzenia knąjpiarskich kawałkach. Oskar zatem nie grał nawet jazzu. Nie cierpiałem zresztą tego, że ludzie widzieli we mnie szalejącego perkusistę. Choć z powo­dzeniem występowałem w tej roli, nie byłem rasowym muzykiem jazzowym. Lubię jazz, jak lubię wiedeńskiego walca. Jedno i drugie mogłem grać, ale nie musiałem. Kiedy Schmuh poprosił mnie o wprowadzenie do akcji mojego blaszanego bębenka, grałem nie to, co umiałem, tylko to, co podpowiadało mi serce. Oskarowi udało się wcisnąć pałeczki w dłonie niegdyś trzyletniego Oskara. Przemierza­łem bębnieniem dawne szlaki, ukazywałem świat trzylatka, całe to niezdolne do prawdziwej orgii powojenne towarzystwo wziąłem na początek w cugle, co ma oznaczać, że zaprowadziłem ich na Posadowskiego, do freblówki ciotki Kauer, tak dalece miałem ich już w garści, że rozdziawiali buzie, brali się za rączki, stawiali stopy czub­kami do środka, czekali na mnie, swojego szczurołapa. Wobec tego ruszyłem się spod drabinki dla kur, objąłem komendę, najpierw, na próbę, podsunąłem im, paniom i panom, „Koci koci łapki”, potem, gdy zobaczyłem, że wzbudziło to powszechną dziecięcą wesołość, napędziłem im potężnego stracha, bo zabębniłem: „Czy jest tu Czar­na Kucharka?” Pozwoliłem jej, która już dawniej straszyła mnie cza­sami, a dziś przejmuje coraz większą grozą, olbrzymiej, czarnej jak węgiel i nieogarnionej, miotać się po „Piwnicy Pod Cebulą” i osiąg­nąłem to, co knajpiarz Schmuh osiągał tylko za pomocą cebuli: panie i panowie płakali jak dzieci okrągłymi, rzęsistymi łzami, bali się bar­dzo, z drżeniem wyglądali mojego zmiłowania, więc żeby ich uspo­koić, a także ułatwić powrót do ubrań, sukien, bielizny, aksamitu i jedwabiu, zabębniłem: „Zielone, zielone, zielone jest ubranko moje”, potem: „Czerwone, czerwone, czerwone jest ubranko moje”, następ­nie: „Niebieskie, niebieskie, niebieskie...” i „Żółte, żółte, żółte...” przeszedłem po kolei wszystkie barwy i odcienie, aż znów zobaczy­łem przed sobą grzecznie ubrane towarzystwo, ustawiłem freblówkę jak na spacer, poprowadziłem ich przez „Piwnicę Pod Cebulą”, jak­by to była Jaśkowa Dolina, jakbyśmy wspinali się na Jaśkową Kopę, wokół niesamowitego pomnika Gutenberga, jakby na Łąkach kwitły prawdziwe stokrotki, które im, paniom i panom pokrzykującym ra­dośnie jak dzieci, wolno było zrywać. A potem, żeby wszystkim obec­nym, także knajpiarzowi Schmuhowi, zostało coś na pamiątkę nie­frasobliwego popołudnia we freblówce, pozwoliłem im załatwić małą potrzebę, powiedziałem na swoim bębenku — dochodziliśmy do mrocznego Czarciego Parowu, zbieraliśmy buczynę - teraz, dzieciaczki, możecie zrobić siusiu: i oni załatwiali się, moczyli, wszyscy, pa­nie i panowie, także knajpiarz Schmuh, moi przyjaciele Klepp i Scholle, nawet odległa klozetowa babka, robili psi - psi, siusiali wszyscy w majtki, kucając i wsłuchując się we własne dźwięki. Dopiero gdy przebrzmiała owa muzyka - Oskar towarzyszył dziecięcej orkiestrze jedynie leciutkim postukiwaniem - mocnym, bezpośrednim uderze­niem przeszedłem do nieposkromionej swawoli. Wybijając skoczny rytm:


Szkło, szkło, szkiełko,

piwo w marcepanie,

pani Zima w oknie,

gra na fortepianie...


wyprowadziłem pokrzykujące radośnie, rozchichotane, trajkoczące głupio towarzystwo najpierw do szatni, gdzie ogłupiały brodaty stu­dent podał płaszcze zdziecinniałym gościom Schmuha, potem, wy­stukując popularną melodyjkę „Piorą praczki, piorą przez calutki dzień”, betonowymi schodami w górę i obok portiera w baranim ko­żuchu na dwór. Pod bajecznie rozgwieżdżonym, jak na zamówienie, ale chłodnym niebem wiosennej nocy roku dziewięćset pięćdziesią­tego zostawiłem panie i panów, którzy długo jeszcze wyprawiali na Starym Mieście dziecięce figle, nie wracali do domu, aż w końcu policjanci pomogli im odzyskać wiek i godność, przypomnieć sobie numery własnych telefonów.

Ja natomiast, rozchichotany Oskar, głaszcząc swoją blachę wró­ciłem „Pod Cebulę”, gdzie Schmuh nadal klaskał w dłonie, w mo­krych spodniach, krzywonogi, stał przy drabince dla kur i we freblówce ciotki Kauer czuł się chyba równie dobrze jak na łąkach nad Renem, gdzie jako dorosły Schmuh strzelał do wróbli.

NA WALE ATLANTYCKIM - CZYLI BUNKRY NIE MOGĄ POZBYĆ SIĘ BETONU

Chciałem przecież pomóc Schmuhowi, właścicielowi „Piwnicy Pod Cebulą”. On jednak nie mógł mi wybaczyć solowego występu na blaszanym bębenku, który z jego szastających pieniędzmi gości zrobił gaworzące, beztrosko wesołe, ale też siusiające w majtki, a co gorsza, płaczące - płaczące bez cebuli - dzieci.

Oskar stara się go zrozumieć. Czyż knąjpiarz nie miał powodu obawiać się mojej konkurencji, skoro goście raz po raz odsuwali tra­dycyjne łzawiące cebule, domagali się Oskara, jego blachy, mnie, który na swojej blasze umiałem wyczarować dzieciństwo każdego - choćby nie wiem jak sędziwego - gościa?

O ile dotąd Schmuh ograniczał się do odprawiania z miejsca klo­zetowych babek, o tyle tym razem odprawił nas, swoich muzyków, i zaangażował skrzypka, którego przy pewnej pobłażliwości można było wziąć za Cygana.

Ponieważ jednak po naszym wylaniu kilku, i to najlepszych gości zagroziło bojkotem „Piwnicy”, już po paru tygodniach Schmuh mu­siał przystać na kompromis: trzy razy w tygodniu rzępolił skrzypek, trzy razy w tygodniu graliśmy my. Zażądaliśmy podwyżki i dostali­śmy dwadzieścia marek za wieczór, prócz tego coraz bardziej sute napiwki - Oskar założył książeczkę oszczędnościową i z góry cie­szył się procentami.

Owa książeczka miała już niebawem stać mi się pomocą w po­trzebie, bo oto przyszła śmierć, zabrała nam knajpiarza Ferdynanda Schmuha, zabrała nam pracę i zarobek.

Mówiłem już przedtem: Schmuh strzelał do wróbli. Czasami za­bierał nas swoim mercedesem, żebyśmy sobie popatrzyli, jak strzela. Mimo sporadycznych zatargów o mój bębenek, przez który, stając po mojej stronie, musieli ucierpieć także Klepp i Scholle, Schmuh pozostawał ze swoimi muzykami w przyjacielskich stosunkach, aż jak się rzekło, przyszła śmierć.

Wsiedliśmy do wozu. Żona Schmuha, jak zawsze, przy kierow­nicy. Klepp obok niej. Schmuh między Oskarem i Schollem. Trzy­mał na kolanach wiatrówkę i gładził ją niekiedy. Dojechaliśmy pra­wie do Kaiserswerth. Dekoracyjne drzewa po obu brzegach Renu. Żona Schmuha została w samochodzie i rozłożyła gazetę. Klepp kupił sobie przedtem rodzynki i zajadał dość regularnie. Scholle, który zanim został gitarzystą, coś tam studiował, potrafił wygłaszać z pa­mięci wiersze o Renie. Rzeka pokazała się zresztą z najbardziej poetycznej strony, bo zdążając do Duisburga mimo letniej pory roku niosła na swoim grzbiecie prócz codziennych barek kołyszące się jesienne liście; i gdyby nie wiatrówka Schmuha, która odzywała się co jakiś czas, można by owo popołudnie poniżej Kaiserswerth na­zwać spokojnym popołudniem.

Gdy Klepp skończył rodzynki i wytarł palce o trawę, Schmuh także skończył swoje. Do jedenastu zimnych pierzastych kulek na gazecie dołożył dwunastego i, jak powiedział, jeszcze drgającego wróbla. Strzelec spakował już swoją zdobycz - bo z niezrozumia­łych przyczyn Schmuh za każdym razem zabierał do domu wszyst­ko, co ustrzelił - gdy nie opodal nas, na wyrzuconym przez rzekę korzeniu, usiadł wróbel, zrobił to tak ostentacyjnie, taki był szary, taki typowo wróbli, że Schmuh nie mógł się oprzeć; on, który w cią­gu jednego popołudnia nie zabijał nigdy więcej niż dwanaście wró­bli, zabił trzynastego wróbla - tego Schmuh nie powinien był zrobić.

Gdy dołożył trzynastego do tamtych dwunastu, poszliśmy i za­staliśmy żonę Schmuha śpiącą w czarnym mercedesie. Najpierw Schmuh wsiadł z przodu. Potem Scholle i Klepp wsiedli z tyłu. Po­winienem był wsiąść i ja, nie wsiadłem jednak, powiedziałem, że mam chęć jeszcze się trochę przejść, wrócę tramwajem, niech się o mnie nie martwią, i tak bez Oskara, który przezornie nie wsiadł, odjechali do Düsseldorfu.

Pomału ruszyłem za nimi. Nie musiałem daleko iść. Był tam ob­jazd z powodu robót drogowych. Trasa objazdu prowadziła koło żwirowni. A w żwirowni, jakieś siedem metrów poniżej poziomu szosy, leżał, kołami do góry, czarny mercedes.

Robotnicy wyciągnęli z wozu troje rannych i zwłoki Schmuha. Karetka pogotowia była już w drodze. Zszedłem na dół, wkrótce miałem w butach pełno żwiru, zająłem się trochę rannymi, ale gdy mimo bólu dopytywali się o Schmuha, nie powiedziałem im, że nie żyje. Znieruchomiałym i zdumionym wzrokiem patrzył na zachmu­rzone w trzech czwartych niebo. Gazetę z jego popołudniową zdoby­czą wyrzuciło z samochodu. Doliczyłem się dwunastu wróbli, trzy­nastego nie mogłem znaleźć, szukałem jednak w dalszym ciągu, gdy karetka pogotowia dotarła już do żwirowni.

Żona Schmuha, Klepp i Scholle odnieśli lekkie obrażenia: rany tłuczone, kilka złamanych żeber. Gdy później odwiedziłem Kleppa w szpitalu i pytałem o przyczynę wypadku, przyjaciel opowiedział mi zadziwiającą historię: Kiedy jadąc wolno, z uwagi na wyjeżdżoną nawierzchnię, mijali żwirownię, pojawiła się nagle setka, jeśli nie setki wróbli, które zerwały się z zarośli, krzaków, drzew owocowych, przesłoniły mercedesa, uderzyły w szybę ochronną, przestraszyły żonę Schmuha i wróblimi siłami spowodowały wypadek i śmierć knajpiarza.

Kto chce, niech wierzy relacji Kleppa; Oskar odniósł się do niej sceptycznie, zwłaszcza że gdy chowano Schmuha, nie naliczył na Cmentarzu Południowym więcej wróbli niż wówczas przed laty, kie­dy był jeszcze kamieniarzem i rytownikiem wśród nagrobków. Za to postępując w kondukcie żałobnym za trumną, z pożyczonym cylin­drem w ręku, zobaczyłem na dziewiątej kwaterze kamieniarza Korneffa, który z nie znanym mi pomocnikiem ustawiał tam ścianę z diabazu na dwumiejscowy grób. Gdy trumnę z ciałem knajpiarza Schmuha przenoszono obok kamieniarza ku nowo utworzonej dzie­siątej kwaterze, Korneff zgodnie z cmentarnym przepisem zdjął czap­kę, nie poznał mnie, może z powodu cylindra, pocierał jednak kark, co wskazywało na dojrzewające lub już dojrzałe czyraki.

Pogrzeby! Musiałem prowadzić państwa już na tyle cmentarzy, powiedziałem też w jakimś miejscu, że pogrzeby przypominają za­wsze o innych pogrzebach, i dlatego nie chcę rozwodzić się nad po­grzebem Schmuha i zwróconymi z tej okazji w przeszłość myślami Oskara. Schmuha pochowano jak należy, bez żadnych incydentów, ale nie będę przed państwem taił, że po pogrzebie - zachowywano się dość swobodnie, bo wdowa leżała w szpitalu - zagadnął mnie pewien pan, który przedstawił się jako doktor Dösch.

Doktor Dösch prowadził agencję koncertową. Nie był jednak jej właścicielem. Ponadto doktor Dösch przedstawił się jako dawny by­walec „Piwnicy Pod Cebulą”. Ja nigdy go nie zauważyłem. Ale on był w lokalu, gdy zrobiłem z gości Schmuha gaworzące, rozradowa­ne małe dzieci. Ba, sam Dösch, jak wyznał mi w zaufaniu, pod wpły­wem mojego blaszanego bębenka powrócił w czasy szczęśliwego dzieciństwa a teraz chciał mnie i moją jak się wyraził - „fantastycz­ną sztuczkę” skierować na szerokie wody. Został upoważniony do przedłożenia mi umowy, bombowej umowy; mogę zaraz podpisać. Pod krematorium, gdzie Leo Hyś, nazywany w Düsseldorfie Willemem Śliniakiem, czekał w białych rękawiczkach na orszak żałobny, wyciągnął papier, który w zamian za ogromne sumy miał zobowią­zać mnie, „bębnistę Oskara”, do solowych występów w wielkich sa­lach, co najmniej o dwóch lub trzech tysiącach miejsc. Dösch był niepocieszony, gdy nie chciałem od razu podpisać. Wymówiłem się śmiercią Schmuha, powiedziałem, że był mi za życia zbyt bliski, bym mógł natychmiast, jeszcze na cmentarzu, szukać nowego chlebodaw­cy, przemyślę jednak sprawę, być może wyjadę w krótką podróż, potem odwiedzę go, pana doktora Döscha, i ewentualnie podpiszę to, co on nazywa kontraktem.

Chociaż na cmentarzu nie podpisałem żadnego kontraktu, Oskar ze względu na swoją niepewną sytuację finansową czuł się zmuszo­ny przyjąć i schować do kieszeni zaliczkę, którą doktor Dösch poza cmentarzem, na placyku przed bramą, gdzie zaparkował wóz, podsu­nął dyskretnie, ukrytą w kopercie, razem ze swoją wizytówką.

I wyjechałem w podróż, znalazłem nawet towarzysza podróży. Właściwie najchętniej wyjechałbym z Kleppern. Ale Klepp leżał w szpitalu i nie mógł się śmiać, bo miał złamane cztery żebra. Mile bym też widział towarzystwo Marii. Wakacje jeszcze trwały, można by wziąć Kurtusia, Maria jednak w dalszym ciągu romansowała ze swoim sze­fem, Stenzlem, który Kurtusiowi kazał nazywać się „tatą Stenzlem”.

Wyjechałem więc z malarzem Lankesem. Znacie państwo Lankesa jako obergefrajtra Lankesa, poza tym jako przelotnego narze­czonego muzy Ulli. Gdy z zaliczką i książeczką oszczędnościową w kieszeni zaszedłem do pracowni malarza przy Sittarder Strasse, miałem nadzieję, że zastanę u niego moją dawną koleżankę Ullę; z muzą bowiem chciałem wyjechać w podróż.

Zastałem Ullę u malarza. - Zaręczyliśmy się już czternaście dni temu - wyznała mi w drzwiach. Z Hänschenem Kragesem wszystko się popsuło, znów musiała zerwać zaręczyny; czy znam Hänschena Kragesa?

Oskar nie znał ostatniego narzeczonego Ulli, bardzo nad tym ubolewał, potem wystąpił ze wspaniałomyślną propozycją wspólnej podróży i doczekał się tego, że zanim Ulla zdążyła się zgodzić, nad­szedł Lankes, narzucił Oskarowi swoje towarzystwo i spoliczkował muzę, długonogą muzę, która nie chciała zostać w domu i z tego powodu została tak surowo potraktowana.

Czemu Oskar nie zaprotestował? Czemu nie ujął się za muzą, z którą chciał przecież wyjechać? Jakkolwiek pięknie wyobrażałem sobie podróż u bardzo szczupłego, pokrytego jasnym meszkiem boku Ulli, lękałem się zbyt bliskiego współżycia z muzą. Z muzami trzeba być na dystans, powiedziałem sobie, bo inaczej pocałunek muzy sta­nie się pospolitą błahostką. Lepiej już pojadę z malarzem Lankesem, który bije swoją muzę, gdy ona chce go pocałować.

Nie dyskutowaliśmy długo nad celem naszej podróży. W grę wcho­dziła tylko Normandia. Chcieliśmy zobaczyć bunkry między Caen i Cabourgiem. Tam bowiem poznaliśmy się w czasie wojny. Kłopo­tów przysporzyły tylko starania o wizy. Ale na historie wizowe Oskar nie będzie tracił słów.

Lankes jest człowiekiem skąpym. O ile rozrzutnie poczyna sobie z tanimi zapewne bądź wyżebranymi farbami na źle zagruntowanych płótnach, o tyle skrzętnie gospodarzy gotówką w papierach i w bilo­nie. Nigdy nie kupuje papierosów, pali jednak stale. Żeby uzmysło­wić państwu systematyczność jego skąpstwa, powiem tyle: ilekroć ktoś poczęstuje go papierosem, Lankes wyciąga dziesięciofenigówkę z lewej kieszeni spodni, trzyma ją chwilę na powietrzu, potem wpuszcza do prawej kieszeni spodni, gdzie w zależności od pory dnia, znajduje się mniej lub więcej dziesiątek. Pali dużo i w przypływie dobrego humoru wyznał mi kiedyś: Co dzień mam na paleniu dwie marki!

Ową zrujnowaną posiadłość w Wersten, którą nabył jakiś rok temu, kupił sobie, a raczej wypalił papierosami bliższych i dalszych znajo­mych.

Z tym Lankesem Oskar pojechał do Normandii. Wsiedliśmy w pociąg pospieszny. Lankes wolałby podróżować autostopem. Po­nieważ jednak odbywaliśmy podróż na mój koszt i moje zaprosze­nie, musiał ustąpić. Z Caen do Cabourga pojechaliśmy autobusem. Mijaliśmy topole, za którymi ciągnęły się łąki oddzielone od siebie żywopłotami. Brązowo - białe krowy nadawały polom wygląd rekla­my mlecznej czekolady. Oczywiście na błyszczącym papierze nie można by pokazać nic z wciąż jeszcze widocznych zniszczeń wojen­nych, które piętnowały i szpeciły każdą wieś, a więc i wioskę Bavent, gdzie straciłem moją Roswitę.

Z Cabourga ruszyliśmy pieszo wzdłuż brzegu ku ujściu Orne. Nie było deszczu. Poniżej Le Home Lankes powiedział: - Jesteśmy w domu, synku! Daj no papierosa. - Jeszcze przekładając monetę z kieszeni do kieszeni wskazał swoją zawsze wysuniętą do przodu głową na jeden z licznych nietkniętych bunkrów na wydmach. Wy­ciągnął długie łapy, lewą chwycił swój plecak, plenerowe sztalugi i tuzin klinowych blejtramów, prawą chwycił mnie, pociągnął w stronę betonu. Mała walizeczka i bębenek stanowiły bagaż Oskara.

Trzeciego dnia pobytu na atlantyckim wybrzeżu - oczyściliśmy tymczasem wnętrze bunkra Dora siedem z lotnego piasku, usunęli­śmy obrzydliwe ślady szukających schronienia zakochanych parek, umeblowaliśmy pomieszczenie za pomocą skrzyni i naszych śpiwo­rów - Lankes przyniósł z plaży sporego wątłusza. Dostał go od ryba­ków. On namalował ich łódź, oni zaś obdarowali go wątłuszem.

Ponieważ w dalszym ciągu nazywaliśmy bunkier Dorą siedem, nic w tym dziwnego, że Oskar patrosząc rybę krążył myślami wokół siostry Dorothei. Wątroba i mlecz ryby przelewały mu się w obu dłoniach. Oskrobałem wątłusza i wystawiłem na słońce, co dało Lankesowi asumpt do napaćkania naprędce akwareli. Siedzieliśmy za bunkrem, osłonięci od wiatru. Sierpniowe słońce stało głową w dół na betonowej kopule. Zacząłem szpikować wątłusza ząbkami czosn­ku. Tam gdzie przedtem znajdowały się mlecz, wątroba, trzewia, napchałem cebuli, sera i tymianku, nie wyrzuciłem jednak mlecza i wątroby, tylko wsadziłem oba przysmaki w pysk ryby, który roz­warłem szeroko za pomocą cytryny. Lankes myszkował po okolicy. Znikał w Dorze cztery, trzy i bardziej oddalonych bunkrach zagar­niając, co się dało. Wrócił obładowany deskami i pokaźnymi pudła­mi tekturowymi, których używał jako powierzchni do malowania, i dorzucił drew do ognia.

Podtrzymywaliśmy ów ogienek bez trudu przez cały dzień, bo w nadbrzeżnych piaskach co dwa kroki sterczało, rzucając zmienne cienie, wyrzucone przez morze, wyschnięte na wiór drewno. Na roz­żarzonych tymczasem jak się patrzy węglach drzewnych położyłem część balkonowej kraty, którą Lankes wyłamał w jakiejś opuszczo­nej nadmorskiej willi. Natarłem rybę oliwą, wsunąłem na gorący, również naoliwiony ruszt. Wyciskałem cytryny na skwierczącego wątłusza, smażyłem go powoli, jako że ryba nie lubi pośpiechu.

Stół zrobiliśmy sobie z kilku pustych wiader i ułożonej na nich, wybrzuszonej, poskładanej w kilkoro smołowanej papy. Widelce i blaszane talerze przywieźliśmy ze sobą. Żeby odwrócić uwagę Lankesa - jak wygłodzona mewa kręcił się wokół dochodzącej pomału ryby - przyniosłem z bunkra swój bębenek. Ułożyłem go na piasku i wystukiwałem pod wiatr, raz po raz zmieniając rytm, łagodząc ha­łasy kipieli morskiej i rozpoczynającego się przypływu: teatr fronto­wy Bebry oglądał beton. Z Kaszub do Normandii. Feliks i Kitty, para akrobatów, skręcali się i rozkręcali na bunkrze, wygłaszali pod wiatr - jak i Oskar bębnił pod wiatr - wiersz, którego refren w środku wojny zapowiadał nadejście arcymiłej epoki: „...to nie bajer: coraz nam bliższy biedermeier”, deklamowała sepleniąca Kitty; a Bebra, mój mądry kapitan Bebra z kompanii propagandy, kiwał głową; a Roswita, moja śródziemnomorska Raguna, wzięła koszyk z pro­wiantem, nakryła do stołu na betonie, na Dorze siedem; a obergefrajter Lankes zajadał biały chleb, popijał czekoladę, palił papierosy ka­pitana Bebry...

- O rany, Oskar! - przywołał mnie do teraźniejszości malarz Lan­kes. - Chciałbym tak malować, jak ty bębnisz; daj no papierosa!

Przestałem więc bębnić. Poczęstowałem towarzysza podróży pa­pierosem, spróbowałem rybę i uznałem, że jest dobra: oczy jej wypływały łagodnie, biało i luźno. Pomalutku, nie omijając ani skraw­ka, wycisnąłem ostatnią cytrynę na częściowo zarumienioną, czę­ściowo popękaną skórę wątłusza.

- Ależ ja jestem głodny! - oznajmił Lankes. Wyszczerzył długie, spiczaste, żółte zęby i niczym małpa grzmocił się pięściami w pierś pod kratkowaną koszulą.

- Głowa czy ogon? - zabiłem mu ćwieka i zsunąłem rybę na per­gamin, który służąc nam za obrus przykrywał smołowaną papę.

- A ty co byś mi radził? - Lankes zgasił papierosa i schował nie­dopałek.

- Jako przyjacielowi powiedziałbym: Bierz ogon. Jako kucharz mogę ci polecić tylko głowę. Natomiast moja mama, która była wielką amatorką ryb, powiedziałaby teraz: Panie Lankes, proszę wziąć ogon, wtedy będzie pan wiedział, co pan ma. Mojemu ojcu zaś lekarz radził zwykle...

- Z lekarzami nie chcę mieć nic wspólnego - obruszył się po­dejrzliwie Lankes.

- Doktor Hollatz radził zawsze mojemu ojcu jeść tylko głowę wątłusza czy też, jak się u nas mówiło, dorsza.

Wobec tego wezmę ogon. Widzę przecież, że chcesz mnie wykłować! - Lankes nie wyzbył się podejrzliwości.

- Tym lepiej dla Oskara. Co głowa to głowa.

- Wobec tego wezmę głowę, jak tobie tak na niej zależy.

- Jesteś w trudnej sytuacji, Lankes. - Chciałem uciąć ten dialog. Bierz głowę, ja wezmę ogon.

- No i co, synku, przechytrzyłem cię, nie?

Oskar przyznał, że Lankes go przechytrzył. Wiedziałem przecież, że będzie mu smakowało tylko wtedy, kiedy prócz ryby poczuje zębach pewność, że mnie przechytrzył. Nazwałem go cwaniakiem nie z tej ziemi, starym wyjadaczem, w czepku urodzonym szczęściarzem - po czym rzuciliśmy się na wątłusza.

On wziął część głowy, ja wycisnąłem resztki cytryny na białe rozkładające się mięso części ogonowej, od którego odrywały się miękkie jak masło ząbki czosnku.

Lankes wydłubując ości spomiędzy zębów zerkał na mnie i mój kawałek od ogona: - Daj no spróbować swojego.

Kiwnąłem głową, on spróbował, nie mógł się zdecydować, co lepsze, aż Oskar spróbował jego kawałek i ponownie go uspokoił: on, jak zawsze, podłapał lepszą część.

Do ryby piliśmy bordeaux. Ubolewałem nad tym, wolałbym filiżankach do kawy mieć białe wino. Lankes rozproszył moje skrupuły, przypomniał sobie, że za jego żołnierskich czasów w Dorze siedem piło się zawsze czerwone wino, do samej inwazji.

O rany, ależ my byliśmy wlani, jak to się zaczęło. Kowalski, Scherbach i nawet mały Leuthold, którzy’teraz leżą tam, za Cabourgiem, na jednym cmentarzu, nie skapowali wcale, co się dzieje. Tam, pod Arromanches, Anglicy, a na naszym odcinku mrowie Kanadyj­czyków. Zanim podciągnęliśmy szelki, oni już tu byli i wołali: „How are you?” - Potem, przeszywając widelcem powietrze i wypluwając ości: - Nawiasem mówiąc, widziałem dziś w Cabourgu Herzoga, tego pleciugę, znasz go przecież z tej waszej wycieczki. Był wtedy po­rucznikiem.

Oskar, rzecz jasna, pamiętał porucznika Herzoga. Lankes mając pełne usta ryby opowiadał, że Herzog przyjeżdża co roku, przywozi mapy i przyrządy pomiarowe, bo bunkry nie dają mu spać. Wybiera się i do nas, do Dory siedem, żeby coś tu mierzyć.

Byliśmy jeszcze zajęci rybą, która z wolna ukazywała duże ości, gdy nadszedł porucznik Herzog. Był w krótkich spodenkach koloru khaki i tenisówkach, miał grubawe żylakowate łydki i siwobrązowe włosy na piersi, wynurzające się z rozpiętej koszuli. Oczywiście nie wstaliśmy z miejsc. Lankes przedstawił mnie jako swojego przyja­ciela i kumpla Oskara, nazywał Herzoga porucznikiem w stanie spo­czynku.

Porucznik w stanie spoczynku z miejsca zaczął szczegółowo ba­dać Dorę siedem, na razie jednak dobierał się do betonu od zewnątrz, na co Lankes mu pozwolił. Wypełniał tabele, miał też ze sobą lornet­kę nożycową, którą naprzykrzał się całej plaży i napierającemu przy­pływowi. Otwory strzelnicze sąsiadującej z nami Dory sześć gładził tak czule, jakby własnej żonie chciał sprawić trochę przyjemności. Gdy zamierzał obejrzeć Dorę siedem, nasz letniskowy domek, od środka, Lankes nie wytrzymał:

- O rany, Herzog, doprawdy nie wiem, czego pan chcesz. Po dia­bła kręcisz się pan i kręcisz koło tego betonu? Co wtedy było aktual­ne, dawno jest już passe).

Passe to było ulubione słowo Lankesa. Wszystko, co działo się na świecie, dzieliło zwykle na aktualne i passe. Ale porucznik w sta­nie spoczynku uważał, że nic nie jest passe, że rachunki nie zostały jeszcze zakończone, że kiedyś trzeba będzie odpowiedzieć przed hi­storią, i chciał teraz obejrzeć Dorę siedem od środka: - Zrozumiał pan, Lankes?

Herzog rzucił już swój cień na nasz stół i rybę. Próbował obejść nas i dostać się do owego bunkra z betonowymi ornamentami nad wejściem, które zachowały piętno artystycznej ręki obergefrajtra Lankesa.

Herzog nie obszedł nas. Od dołu, ściskając widelec, ale nie ro­biąc z niego użytku, Lankes zamachnął się pięścią w górę i zwalił porucznika w stanie spoczynku Herzoga na piasek. Potrząsając gło­wą, ubolewając z powodu przerwanego posiłku, wstał, zebrał lewą ręką płócienną koszulę na piersi porucznika, odciągnął go na bok, pozostawiając regularny ślad, i zrzucił z wydmy, tak że już go nie widzieliśmy, ale słyszeliśmy jeszcze. Herzog pozbierał swoje przy­rządy, które Lankes cisnął za nim, i odszedł wymyślając, przywołu­jąc wszystkie historyczne duchy, które Lankes określił przedtem jako passe.

- Nie można powiedzieć, żeby ten Herzog tak całkiem nie miał racji. Chociaż to pleciuga. Gdybyśmy wtedy, jak się to zaczęło, nie byli tacy zalani, kto wie, co by się stało z tymi Kanadyjczyka­mi.

Mogłem tylko przytaknąć z aprobatą, bo jeszcze poprzedniego dnia w czasie odpływu znalazłem wśród muszli i pustych krabich skorup wymowny guzik od kanadyjskiego munduru. Oskar schował guzik do portfela i był tak szczęśliwy, jakby znalazł rzadką etruską monetę.

Wizyta porucznika Herzoga, jakkolwiek krótka, wywołała wspo­mnienia: - Przypominasz sobie, Lankes, wtedy, jak oglądaliśmy z teatrem frontowym wasz beton i jedliśmy śniadanie na bunkrze, wiał taki wietrzyk jak dziś; i nagle pojawiło się sześć czy siedem zakonnic, które szukały krabów między szparagami Rommla, a ty, Lankes, musiałeś na rozkaz oczyścić plażę; i zrobiłeś to morderczą serią kaemu.

Lankes przypominał sobie, wysysał ości, pamiętał nawet imiona i wymienił siostrę Scholastykę i siostrę Agnetę, opisał mi nowicjuszkę jako różową twarzyczkę w mnóstwie czerni, odmalował ją tak wyraźnie, że ów stale obecny w mojej świadomości obraz świeckiej siostry, siostry Dorothei, nie zniknął wprawdzie, ale częściowo zo­stał przesłonięty, co spotęgowało się jeszcze, gdy w parę minut po tym opisie - zaskoczenie nie było już na tyle duże, bym mógł uznać to za cud - od strony Cabourga przyfrunęła po wydmach młoda za­konnica, której różowej twarzyczki w mnóstwie czerni nie sposób było nie dostrzec.

Czarnym parasolem, jaki noszą starsi panowie, osłaniała się od słońca. Jej czoło okalał jaskrawozielony celuloidowy daszek, podobny do osłony oczu pracowitych filmowców w Hollywood. Wołano za nią wśród wydm. W okolicy było, zdaje się, więcej zakonnic. - Sio­stro Agneto! - wołano, a także: - Gdzie jesteś, siostro Agneto?

A siostra Agneta, młode stworzenie, odpowiadała sponad coraz wyraźniej rysujących się ości naszego wątłusza: - Tutaj, siostro Scho­lastyko. Tak tu zacisznie!

Lankes zaśmiał się i pokiwał z zadowoleniem wilczą głową, jak gdyby to on zamówił tę katolicką paradę, jak gdyby nie było rzeczy, która mogłaby go zaskoczyć.

Młoda zakonnica spostrzegła nas i stanęła z lewej strony koło bunkra. Jej różowa twarzyczka z dwiema okrągłymi dziurkami nosa wykrzyknęła spomiędzy lekko wystających, ale poza tym nienagan­nych zębów: - Och!

Lankes odwrócił głowę nie ruszając tułowia: - Cóż to, siostrzycz­ko, wybraliśmy się na spacerek?

Jak szybko nastąpiła odpowiedź: - Co roku chodzimy nad morze. Aleja widzę je pierwszy raz. Jest takie wielkie!

Nie można było temu zaprzeczyć. Do dzisiejszego dnia to zdanie uchodzi w moich oczach za jedyny trafny opis morza.

Lankes poczuł się gościnnym gospodarzem, pogrzebał w moim kawałku ryby i zaproponował: - Spróbujemy odrobinkę ryby, sio­strzyczko? Jest jeszcze ciepła.

Zadziwiła mnie jego swobodna francuszczyzna i Oskar też spró­bował obcego języka: - Proszę się nie krępować, siostro. Dzisiaj jest przecież piątek.

Ale i ta aluzja do surowych z pewnością reguł jej zakonu nie zdo­łała skłonić zręcznie ukrytej w habicie dziewczyny do udziału w uczcie.

- Panowie na stałe tu mieszkają? - chciała zaspokoić swoją cie­kawość. Uznała, że nasz bunkier jest ładny i trochę śmieszny. Nieste­ty na grzbiecie wydmy ukazała się przeorysza i pięć dalszych zakon­nic z czarnymi parasolami i w zielonych reporterskich daszkach. Agneta odbiegła, dostała, o ile mogłem zrozumieć z poszarpanego przez wschodni wiatr potoku słów, solidną burę, po czym tamte wzięły ją w środek.

Lankes rozmarzył się. Trzymając w ustach odwrócony widelec, wlepił wzrok w grupę przemykającą po wydmie: - To nie zakonnice, tylko żaglowce.

- Żaglowce są białe — zauważyłem.

- A to są czarne żaglowce. - Z Lankesem trudno było dyskuto­wać. - Ta z lewej, z samego brzegu, to okręt flagowy. Agneta to śmigła korweta. Pomyślny wiatr w żagle: szyk torowy, od dziobnicy do stewy tylnej, stermaszt, grotmaszt i fokmaszt, wszystkie żagle rozwinięte, hejże, w stronę horyzontu, na Anglię. Wyobraź sobie: Angliki budzą się rano, patrzą za okno i co widzą: dwadzieścia pięć tysięcy zakonnic, od góry do dołu obwieszone flagami, i oto pierw­sza burta...

- Nowa wojna religijna! - pospieszyłem mu z pomocą. - Okręt flagowy powinien nazywać się „Maria Stuart” albo „De Valera”, albo jeszcze lepiej „Don Juan”. Nowa, ruchliwsza armada weźmie odwet za Trafalgar. „Śmierć wszystkim purytanom!” - brzmi hasło, a An­glicy nie mają tym razem w zapasie żadnego Nelsona. Inwazja mo­głaby się rozpocząć: Anglia przestała być wyspą!

Dla Lankesa rozmowa stała się zanadto polityczna. - Nasze za­konnice idą teraz pełną parą - oznajmił.

- Pełnymi żaglami - sprostowałem.

Mniejsza z tym: Pełną parą czy pełnymi żaglami, dość że podą­żyły w stronę Cabourga. Parasolami osłaniały się od słońca. Tylko jedna została nieco w tyle, pochylała się w marszu, podnosiła coś i opuszczała. Reszta floty - żeby pozostać przy tym obrazie - zmie­rzała z wolna zmagając się z przeciwnym wiatrem, ku wypalonym kulisom dawnego nadmorskiego hotelu.

- Widać nie mogła podnieść kotwicy albo ster ma uszkodzony. - Lankes w dalszym ciągu trzymał się języka żeglarzy. - Czy to przy­padkiem nie śmigła korweta alias nasza Agneta?

Może korweta, może fregata, w każdym razie była to nowicjuszka Agneta, która zbierając i odrzucając muszle zbliżała się do nas.

- Co tam takiego zbieramy, siostrzyczko? - Lankes dobrze przy tym wiedział co.

- Muszle! - Wypowiedziała to słówko specjalnie i znów się po­chyliła.

- A wolno nam zbierać, siostrzyczko? Przecież to ziemskie do­bra.

Ująłem się za nowicjuszką Agneta: - Mylisz się, Lankes. Muszle nigdy w życiu nie były ziemskimi dobrami.

- To dobra bezpańskie, w każdym razie dobra, a zakonnicom nie wolno ich mieć. Nakazane im jest ubóstwo i jeszcze raz ubóstwo. Prawda, siostrzyczko?

Siostra Agneta w uśmiechu odsłaniała wystające zęby: - Biorę tylko kilka muszli. To dla przedszkola. Dzieciaki strasznie lubią się nimi bawić, a jeszcze nigdy nie były nad morzem.

Agneta stanęła przy wejściu do bunkra i zerkała mniszym okiem do środka.

- Jak się siostrze podoba nasz domek? - zdobyłem się na poufałość. Lankes podszedł bardziej wprost: - Proszę zwiedzić naszą willę.

Oglądanie nic nie kosztuje, siostrzyczko!

Ona szurgała spiczastymi sznurowanymi trzewikami pod solidną tkaniną. Niekiedy nawet kopała nadmorski piasek, który wiatr pory­wał i sypał na naszą rybę. Z nieco większą niepewnością patrzyła badawczo teraz już wyraźnie jasnobrązowymi oczyma na nas i stół między nami.

- Przecież to nie wypada - prowokowała nas do sprzeciwu.

- Co tam, siostrzyczko! - Malarz usunął za jednym zamachem wszystkie przeszkody i wstał. - Z naszego bunkra jest piękny widok. Przez otwory strzelnicze można ogarnąć wzrokiem całą plażę.

Ona wahała się w dalszym ciągu, w trzewikach na pewno miała pełno piasku. Lankes wyciągnął rękę ku wejściu do bunkra. Betono­wy ornament rzucał ciężkie, ozdobne cienie.

- A jak u nas czysto! - Chyba to ów zapraszający gest malarza wprowadził zakonnicę do wnętrza bunkra.

- Ale tylko na chwilę! - brzmiało decydujące słowo. Przed Lankesem przemknęła się do bunkra. On wytarł dłonie o spodnie - typo­wy gest malarski - i nim zniknął, zagroził:

- Żebyś mi tylko mojej ryby nie ruszył!

Oskar miał jednak dość ryby. Odszedłem od stołu, stanąłem oko w oko z piaszczystym wiatrem i przesadnymi hałasami przypływu, tego starego siłacza. Nogą przysunąłem sobie bębenek i bębniąc za­cząłem szukać wyjścia z tego betonowego krajobrazu, z tego świata bunkrów, spomiędzy tych jarzyn, które nazywały się szparagami Rommla.

Najpierw, bez większych rezultatów, próbowałem je znaleźć w miłości: I ja kochałem kiedyś jedną siostrę. Nie tyle zakonnicę, co pielęgniarkę. Mieszkała u Zeidlerów za drzwiami z mleczną szybą. Była bardzo piękna, ale ja nigdy jej nie widziałem. Przeszkodził mi kokosowy chodnik, który znalazł się między nami. Poza tym w kory­tarzu u Zeidlerów było za ciemno. Toteż wyraźniej czułem kokoso­we włókna niż ciało siostry Dorothei.

Gdy temat ten zbyt prędko utknął na kokosowym chodniku, pró­bowałem rytmicznie rozplatać moją wczesną miłość do Marii i posa­dzić przy betonie na podobieństwo szybko rosnących pnączy. Ale znów na drodze mojej miłości do Marii stanęła siostra Dorothea: od morza ciągnęło karbolem, mewy fruwały w pielęgniarskim stroju, słońce świeciło w moich oczach niczym broszka z czerwonym krzy­żem.

Właściwie Oskar był rad, gdy przerwano mu bębnienie. Wróciła przeorysza, siostra Scholastyka, z piątką swoich zakonnic. Wygląda­ły na zmęczone, parasole trzymały krzywo i rozpaczliwie.

- Nie widział pan czasem młodej zakonnicy, naszej nowicjuszki? To jeszcze takie dziecko. Pierwszy raz zobaczyła morze. Musiała zabłądzić. Gdzie jesteś, siostro Agneto?

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko skierować eskadrę, mającą tym razem wiatr w plecy, w stronę ujścia Orne, Arromanches, Port Winston, gdzie kiedyś Anglicy zniewolili nasze morze i zbudowali sztuczny port. Wszystkie razem nie zmieściłyby się w naszym bun­krze. Wprawdzie przez chwilę korciło Oskara, żeby uszczęśliwić malarza Lankesa tą wizytą, potem jednak przyjaźń, odraza i złość równocześnie kazały mi wyciągnąć kciuk w stronę ujścia Orne. Za­konnice usłuchały mojego kciuka, stały się sześcioma malejącymi stopniowo, trzepoczącymi czarno plamami na grzbiecie wydmy. Także płaczliwe wołanie: - Siostro Agneto, siostro Agneto! - brzmiało co­raz słabiej, aż wreszcie umilkło.

Lankes pierwszy opuścił bunkier. Typowy gest malarski: wytarł dłonie o nogawki spodni, przeciągnął się w słońcu, zażądał ode mnie papierosa, wsadził go w kieszeń koszuli i rzucił się na zimną rybę.

- Takie coś dodaje apetytu - powiedział z delikatną aluzją i za­garnął przyznany mi kawałek od ogona.

- Teraz na pewno będzie nieszczęśliwa - oskarżyłem Lankesa delektując się przy tym słówkiem „nieszczęśliwa”.

- Niby dlaczego? Nie ma żadnego powodu być nieszczęśliwa. Lankes nie potrafił sobie wyobrazić, żeby jego sposób bycia mógł kogoś unieszczęśliwić.

- Co ona tam robi? - spytałem chcąc właściwie spytać o coś inne­go.

- Szyje - wyjaśnił Lankes z widelcem w garści. - Habit sobie troszkę rozdarła i teraz zszywa.

Szwaczka opuściła bunkier. Natychmiast rozpięła swój parasol, zanuciła lekko, a mimo to - jak mi się wydawało - z wysiłkiem: - Z bunkra panów jest rzeczywiście piękny widok. Całą plażę ogar­nia się wzrokiem i morze. - Zatrzymała się nad szczątkami naszej ryby.

- Można?

Obaj równocześnie skinęliśmy głowami.

- Morskie powietrze dodaje apetytu - podsunąłem i teraz ona skinęła głową, zaczerwienionymi, popękanymi, przypominającymi o ciężkiej pracy w klasztorze rękami sięgnęła ku naszej rybie, podniosła do ust, jadła z powagą, wysiłkiem i rozmarzeniem, jak gdyby przeżuwała nie tylko rybę, ale i coś, czego skosztowała przedtem.

Zajrzałem jej pod kornet. Zielony reporterski daszek zostawiła w bunkrze. Małe, jednakowej wielkości kropelki potu wystąpiły na jej gładkie jak u Madonny, biało i sztywno obramowane czoło. Lankes ponownie zażądał papierosa, chociaż nie wypalił jeszcze poprzed­niego. Rzuciłem mu całą paczkę. Wsadził trzy fajki w kieszeń koszu­li, czwartą przykleił sobie do warg, a tymczasem siostra Agneta obróciła się, odrzuciła parasol, wbiegła na wydmę - dopiero teraz zobaczyłem, że była boso - i zniknęła podążając ku morskiej kipieli.

- Niech sobie biegnie - orzekł Lankes. - Wróci tu jeszcze albo i nie wróci.

Wytrzymałem spokojnie tylko krótką chwilę, przyglądając się papierosowi malarza. Wszedłem na bunkier i ogarnąłem wzrokiem brzeg, który za sprawą przypływu znacznie się przybliżył.

- No i co? - próbował dowiedzieć się czegoś Lankes.

- Rozbiera się. - Więcej informacji nie zdołał ze mnie wyciąg­nąć. - Prawdopodobnie chce się wykąpać, dla ochłody.

Uważałem to za niebezpieczne w czasie przypływu, w dodatku tuż po jedzeniu. Była już po kolana w morzu, zanurzała się coraz głębiej, miała okrągłe plecy. Woda pod koniec sierpnia z pewnością niezbyt ciepła widać wcale jej nie odstraszała: płynęła, płynęła umie­jętnie, próbowała różnych stylów i nurkując przecinała fale.

- Niech sobie pływa, a ty złaź wreszcie z bunkra! — Obejrzałem się i zobaczyłem, że Lankes kopcił, wyciągnięty jak długi. Ogołoco­ne ości wątłusza połyskiwały biało w słońcu, zajmując cały stół.

Gdy zeskoczyłem z betonu, Lankes otworzył malarskie oczy i powiedział: - To będzie fantastyczny obraz: Falujące zakonnice. Albo: Zakonnice wśród fal.

- Ty potworze! - krzyknąłem. - A jeśli ona utonie?

Lankes zamknął oczy: - Wtedy obraz będzie się nazywać: Toną­ce zakonnice.

- A jeśli wróci, padnie ci do nóg?

Malarz zawyrokował z otwartymi oczami: - Wtedy i ona, i obraz będą się nazywać: Upadła zakonnica.

Znał tylko dwie możliwości, głowa albo ogon, tonąca albo upa­dła. Zabrał mi papierosy, zrzucił porucznika z wydmy, spałaszował moją rybę, a dziecku, które właściwie było poświęcone niebu, poka­zał wnętrze naszego bunkra, niezgrabną, bulwiastą stopą, gdy ona jeszcze wypływała na otwarte morze, malował w powietrzu obrazy, podawał z miejsca formaty, rzucał tytuły: Falujące zakonnice, Zakonnice wśród fal, Tonące zakonnice, Upadłe zakonnice, Dwadzie­ścia piąć tysięcy zakonnic. W formacie poziomym: Zakonnice na wysokości Trafalgaru. W formacie pionowym: Zakonnice zwycięża­ją lorda Nelsona. Zakonnice przy przeciwnym wietrze, Zakonnice przy sprzyjającym wietrze, Zakonnice zmagają się z wiatrem. Czerń, mnó­stwo czerni, zepsuta biel i błękit przechowywane na lodzie: Inwazja albo Mistyczne barbarzyńskie znudzone - jego stary betonowy tytuł z czasów wojny. I wszystkie te obrazy, w pionowym lub poziomym formacie, namalował malarz Lankes, kiedy wróciliśmy do Nadrenii, zrobił całe serie obrazów z zakonnicami, znalazł handlarza dzieł sztu­ki, który się do nich zapalił, wystawił czterdzieści trzy płótna, sprze­dał siedemnaście kolekcjonerom, przemysłowcom, muzeom i jedne­mu Amerykaninowi, sprawił, że krytycy porównywali go, Lankesa, z Picassem i swoim sukcesem nakłonił mnie, Oskara, do odszukania owej wizytówki doktora Döscha z agencji koncertowej, bo nie tylko jego sztuka, ale i moja wołała o zarobek: z pomocą blaszanego bę­benka należało zamienić przedwojenne i wojenne doświadczenia trzy­letniego bębnisty Oskara w czyste, dźwięczące złoto czasów powo­jennych.

PALEC SERDECZNY

- No - powiedział Zeidler - panom to już chyba nie chce się pracować. - Złościło go, że Oskar i Klepp przesiadywali albo w po­koju Kleppa, albo w pokoju Oskara i nic prawie nie robili. Co praw­da resztkami zaliczki, którą dał mi doktor Dösch po pogrzebie Schmuha na Cmentarzu Południowym, opłaciłem październikowe komorne za oba pokoje, ale listopad zapowiadał się jako miesiąc ponury rów­nież pod względem finansowym.

Mieliśmy przy tym sporo propozycji. Moglibyśmy grać jazz w niejednej knajpie z dancingiem i w niejednym nocnym lokalu. Oskar jednak nie chciał więcej grać jazzu. Pokłóciliśmy się z Kleppern. On powiedział, że mój nowy styl bębnienia nie ma już nic wspólnego z jazzem. Ja nie zaprzeczyłem. Wtedy nazwał mnie zdrajcą idei mu­zyki jazzowej.

Dopiero gdy w początkach listopada Klepp znalazł nowego per­kusistę, i to nie byle kogo: Bobby’ego z „Jednorożca”, a równocześ­nie dostał engagement na Starym Mieście, rozmawialiśmy znów jak przyjaciele, choć już w tym czasie Klepp zaczął gadać raczej niż myśleć w duchu KPD.

Przede mną stały otworem już tylko drzwiczki do agencji koncer­towej doktora Döscha. Do Marii nie chciałem i nie mogłem wrócić, zwłaszcza że jej wielbiciel, Stenzel, chciał się rozwieść, aby po roz­wodzie z mojej Marii uczynić Marię Stenzel. Niekiedy wykuwałem u Korneffa przy Bittweg napisy nagrobkowe, zachodziłem też na Akademię, pozwalałem pilnym adeptom sztuki nurzać mnie w czerni i deformować, dość często, lecz bez ukrytych zamiarów, bywałem u muzy Ulli, która wkrótce po naszej podróży na Wał Atlantycki mu­siała zerwać zaręczyny z malarzem Lankesem, bo Lankes postano­wił malować wyłącznie drogie obrazy z zakonnicami, a muzy Ulli nie chciał nawet bić.

Wizytówka doktora Dóscha leżała tymczasem u mnie spokojnie i natrętnie na stole koło wanny. Gdy pewnego dnia podarłem ją i wyrzuciłem, nie chcąc z doktorem Döschem mieć nic wspólnego, stwierdziłem z przerażeniem, że numer telefonu i dokładny adres agencji mogę jak wiersz wyrecytować z pamięci. Robiłem to przez trzy dni, numer telefonu nie dawał mi zasnąć, toteż czwartego dnia poszedłem do budki telefonicznej, nakręciłem numer, połączyłem się z doktorem Döschem, który zachował się tak, jakby spodziewał się, że lada chwila zadzwonię, i poprosił, żebym po południu tego samego dnia przyszedł do agencji koncertowej, bo chce mnie przedstawić szefowi: szef oczekuje pana Matzeratha.

Agencja koncertowa „Zachód” mieściła się na ósmym piętrze nowo wzniesionego biurowca. Przed wejściem do windy zadałem sobie pytanie, czy za nazwą agencji nie kryją się jakieś nieprzyjemne kombinacje polityczne. Jeśli istnieje agencja koncertowa „Zachód”, to z pewnością gdzieś indziej w podobnym biurowcu znajduje się też agencja „Wschód”. Nazwa była wybrana dość zręcznie, bo z miejsca dałem pierwszeństwo agencji „Zachód” i na ósmym piętrze wysia­dłem z windy w miłym przeświadczeniu, że idę do właściwej agencji. Wykładziny podłogowe, mnóstwo mosiądzu, oświetlenie pośrednie, wszystko dźwiękoszczelne, wszędzie jednakowe drzwi, długonogie sekretarki, które szeleszcząc przechodziły koło mnie z zapachem cygar swojego szefa; niewiele brakowało, a byłbym uciekł z biur agencji „Zachód”.

Doktor Dösch przyjął mnie z otwartymi ramionami. Oskar był rad, że tamten nie przycisnął go do siebie. Maszyna, na której pisała dziewczyna w zielonym pulowerze, umilkła, gdy wszedłem, potem nadrobiła całą stratę, jaką spowodowało moje wejście. Dösch zamel­dował mnie u szefa. Oskar usiadł na brzeżku purpurowego wyścieła­nego krzesła. Potem otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi, maszyna do pisania wstrzymała dech, jakaś siła ściągnęła mnie z krzesła, drzwi zamknęły się za mną, przez jasną salę płynął dywan, porwał mnie ze sobą, niósł, aż stalowy mebel powiedział mi: Oskar stoi teraz przed biurkiem szefa, ciekawe, ile cetnarów on waży? Podniosłem swoje niebieskie oczy, szukałem szefa za niezmiernie pustą dębową po­wierzchnią i w fotelu na kółkach, który można było jak fotel denty­styczny podnosić i obracać, zobaczyłem mojego sparaliżowanego przyjaciela i mistrza Bebrę. Żyły w nim tylko oczy i czubki palców.

Ach, prawda, był jeszcze jego głos! Bebra przemówił: - A więc znów się spotykamy, panie Matzerath, czyż nie powiedziałem panu przed laty, kiedy wolał pan jeszcze zmagać się ze światem w postaci trzylatka: Tacy jak my nie mogą się zgubić? Stwierdzam jednak z ubolewaniem, że bardzo nierozważnie i niekorzystnie zmienił pan swoje proporcje. Czy nie mierzył pan wówczas zaledwie dziewięć­dziesiąt cztery centymetry?

Skinąłem głową i byłem bliski płaczu. Na ścianie, za brzęczącym równomiernie napędzanym elektrycznie fotelem mistrza wisiał, jako jedyna ozdoba, oprawiony w barokowe ramy, naturalnej wielkości portret mojej Roswity, wielkiej Raguny. Nie podążając za moim spoj­rzeniem, lecz widząc, co je przyciągnęło, Bebra powiedział prawie nieruchomymi ustami: - Ach, poczciwa Roswita! Czy podobałby się jej nowy Oskar? Chyba nie. Romansowała z innym Oskarem, z trzy­letnim, pucołowatym, a mimo to kochliwym Oskarem. Uwielbiała go, jak mi to oznajmiła raczej, niż wyznała. On jednak pewnego dnia nie chciał pójść dla niej po kawę, więc poszła sama i wtedy właśnie zginęła. Nie jest to, o ile wiem, jedyne morderstwo, jakie popełnił ów pucołowaty Oskar. Czyż nie wpędził bębnieniem do grobu swojej biednej mamy?

Skinąłem głową, mogłem, dzięki Bogu, płakać i wlepiłem wzrok w portret Roswity. Ale Bebra zamierzył się już do następnego ciosu: - A jak było z tym urzędnikiem pocztowym Janem Brońskim, którego trzyletni Oskar życzył sobie nazywać swoim domniemanym ojcem? Wydał go w ręce oprawców. A ci dokonali na nim egzekucji. Może pan, Oskarze Matzerath, mając śmiałość występować w nowej Apostaci, poinformuje mnie, co się stało z drugim domniemanym oj­cem trzyletniego bębnisty, kupcem kolonialnym Matzerathem.

Wtedy przyznałem się i do tego morderstwa, nie ukrywałem, że uwolniłem się od Matzeratha, opisałem śmierć przez uduszenie, któ­rą na niego ściągnąłem, nie chowałem się już za ową rosyjską pepe­szę, lecz powiedziałem: - To ja, mistrzu Bebra. Zrobiłem również to, spowodowałem tę śmierć, nawet przy tej śmierci nie jestem bez winy. Litości!

Bebra zaśmiał się. Nie wiem, czym się śmiał. Jego fotel na kół­kach trząsł się, wiatr wichrzył siwe karle włosy nad tą setką tysięcy zmarszczek, które stanowiły jego twarz.

Jeszcze raz błagałem gorąco o litość, nadając swojemu głosowi słodycz, która - jak wiedziałem - robiła wrażenie, zakrywając twarz dłońmi, które - jak wiedziałem - były piękne i też robiły wrażenie: - Litości, drogi mistrzu Bebra! Litości!

Wtedy on, który stał się moim sędzią i świetnie grał tę rolę, nacis­nął guziczek miniaturowej tablicy rozdzielczej, którą trzymał mię­dzy kolanami a dłońmi.

Dywan za moimi plecami sprowadził dziewczynę w zielonym pulowerze. Miała w ręku teczkę, rozłożyła ją na owym dębowym blacie, który sięgając mniej więcej do wysokości mojego obojczyka wznosił się na plątaninie stalowych rur i nie pozwalał mi dojrzeć, co tam dziewczyna w pulowerze rozłożyła. Wręczyła mi wieczne pióro: litość Bebry trzeba było okupić podpisem.

Mimo to odważyłem się wystąpić z pytaniami pod adresem fotela na kółkach. Było mi trudno podpisać się na ślepo w miejscu, które i wskazywał lakierowany paznokieć.

- To jest kontrakt - usłyszałem głos Bebry. - Musi pan podpisać pełnym imieniem i nazwiskiem. Niech pan napisze: Oskar Matzerath, żebyśmy wiedzieli, z kim mamy do czynienia.

Ledwie zdążyłem podpisać, brzęczenie elektrycznego silniczka wzmogło się pięciokrotnie, oderwałem wzrok od wiecznego pióra i zobaczyłem jeszcze, jak szybkobieżny fotel na kółkach, który w czasie jazdy zmniejszał się i składał, prześliznął się po parkiecie i zniknął w bocznych drzwiach.

Mógłby ktoś teraz pomyśleć, że podpisując dwukrotnie ten kon­trakt sporządzony w dwóch egzemplarzach zaprzedałem swoją du­szę albo zobowiązałem się do strasznych występków. Nic z tych rze­czy! Gdy z pomocą doktora Döscha przestudiowałem w sekretariacie tekst, zrozumiałem szybko i bez trudu, że zadanie Oskara polegało na solowych występach publicznych z blaszanym bębenkiem, że miałem bębnić tak, jak to robiłem jako trzylatek, a później tylko raz, w „Piwnicy Pod Cebulą”, u Schmuha. Agencja koncertowa zobo­wiązała się przygotować moje artystyczne podróże, uderzyć najpierw w reklamowe bębny, zanim „bębnista Oskar” wystąpi ze swoją bla­chą.

Podczas gdy reklama nabierała rozmachu, żyłem z drugiej sutej zaliczki, którą wypłaciła mi agencja „Zachód”. Co jakiś czas bywa­łem w biurowcu, spotykałem się z dziennikarzami, pozwalałem się fotografować, a raz zabłądziłem w tym gmachu, który wszędzie jed­nakowo pachniał, wyglądał i przypominał w dotyku coś bardzo nie­przyzwoitego, co powleczono niezmiernie rozciągliwą, izolującą wszystko prezerwatywą. Doktor Dösch i dziewczyna w pulowerze traktowali mnie uprzejmie, tylko mistrza Bebry nie widziałem wię­cej.

Właściwie już przed pierwszym tournee mógłbym sobie pozwo­lić na lepsze mieszkanie. Zostałem jednak u Zeidlerów ze względu na Kleppa, próbowałem ugłaskać przyjaciela, który miał mi za złe przestawanie z impresariami, nie ugiąłem się jednak, nie poszedłem więcej na Stare Miasto, nie piłem piwa, nie brałem do ust świeżej kaszanki z cebulą, ale jadałem, żeby przysposobić się do przyszłych podróży koleją, w doskonałej restauracji dworcowej, Oskarowi brak tu miejsca na długie i szerokie opisywanie swoich sukcesów. Na ty­dzień przed premierowym tournee pojawiły się pierwsze, okropne, ale łatwo wpadające w oko plakaty, które przygotowywały mój suk­ces, zapowiedziały mój występ jako występ czarnoksiężnika, cudo­twórcy, Mesjasza. Najpierw musiałem odwiedzić miasta w Zagłębiu Ruhry. Sale, w których występowałem, mieściły od tysiąca pięciuset do dwóch tysięcy osób. Siedziałem w kucki na scenie, sam jeden, na tle czarnej aksamitnej kotary. Reflektor wydobywał mnie z ciemno­ści. Smoking przystrajał mnie. Chociaż bębniłem, moimi zwolenni­kami nie byli młodociani miłośnicy jazzu. Słuchali mnie i przepadali za mną ludzie dorośli, od czterdziestu pięciu lat wzwyż. Dla ścisłości muszę powiedzieć, że osoby od czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu pięciu lat stanowiły ćwierć mojej publiczności. Byli to najmłodsi entuzjaści. Następna ćwiartka składała się z ludzi od pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu lat. Starcy i staruszki to była druga połowa moich słuchaczy, ich najliczniejsza i najwdzięczniejsza grupa. Prze­mawiałem do ludzi sędziwych, a oni odpowiadali mi, nie pozostawa­li niemi, gdy odzywał się trzyletni bębenek, cieszyli się, wyrażali radość nie w języku starców, lecz gaworząc i paplając jak trzyletnie dzieci, wołali „Raszu, Raszu, Raszu”!, gdy tylko Oskar przedstawił im bębniąc jakiś epizod z cudownego życia cudownego Rasputina. Ale znacznie większe sukcesy niż Rasputin, który dla większości słu­chaczy był już zbyt trudny, przynosiły mi tematy pozbawione jakiejś specjalnej akcji, opisujące tylko sytuację, którym nadawałem takie oto tytuły: „Pierwsze mleczne zęby” - „Paskudny koklusz” - „Dłu­gie wełniane pończochy drapią” - „Komu ogień się śni, ten robi w łóżku psi - psi”.

Staruszkom się to podobało. Poddawali się temu bez reszty. Cier­pieli, bo wyrzynały się mleczne zęby. Dwa tysiące zgrzybiałych lu­dzi kaszlało paskudnie, bo ja wywołałem koklusz. A jak się drapali, bo ja wkładałem im długie wełniane pończochy! Niejedna staruszka i niejeden starzec zmoczyli bieliznę i poduszkę krzesła, bo ja kaza­łem dzieciaczkom śnić o pożarze. Nie pamiętam już, czy to było w Wuppertalu, czy w Bochum, nie, w Recklinshausen: grałem dla starych górników, związek zawodowy poparł imprezę, i pomyślałem sobie, że starzy gwarkowie, którzy przez całe lata mieli do czynienia z czarnym węglem, zniosą trochę czarnego strachu. Oskar wybębnił więc „Czarną Kucharkę” i doczekał się, że tysiąc pięciuset górni­ków, którzy przetrzymywali gazy kopalniane, podziemne powodzie, strajki i bezrobocie, z powodu złej Czarnej Kucharki podnieśli prze­raźliwy wrzask, którego ofiarą - i dlatego wspominam o tej historii - mimo grubych zasłon padło wiele szyb w oknach sali. W ten sposób, okrężną drogą, odzyskałem głos uśmiercający szkło, rzadko jednak robiłem z niego użytek, ponieważ nie chciałem psuć sobie interesu.

Moje tournee było bowiem interesem. Gdy po powrocie rozli­czyłem się z doktorem Döschem, okazało się, że mój blaszany bębe­nek to kopalnia złota.

Nie pytałem o mistrza Bebrę - straciłem już nadzieję, że go jesz­cze kiedyś zobaczę - gdy doktor Dösch oznajmił mi, że Bebra ocze­kuje mnie.

Druga wizyta u mistrza miała nieco inny przebieg niż pierwsza. Oskar nie musiał stać przed stalowym meblem, lecz usiadł w skon­struowanym na moją miarę, napędzanym elektrycznie, obrotowym fotelu na kółkach, stojącym naprzeciwko fotela mistrza. Długo sie­dzieliśmy w milczeniu, wysłuchiwaliśmy informacji prasowych i re­portaży o sztuce bębnisty Oskara, które doktor Dösch nagrał na ta­śmy i teraz nam puszczał. Bebra zdawał się zadowolony. Dla mnie brednie pismaków były raczej przykre. Składali mi hołdy, przypisy­wali mnie i mojemu bębenkowi liczne uzdrowienia. Mówili, że leczę zanik pamięci, po raz pierwszy pojawiło się słówko „oskaryzm” i miało niebawem stać się sloganem.

Potem dziewczyna w pulowerze podała mi herbatę. Mistrzowi położyła na język dwie pastylki. Rozmawialiśmy. On już mnie nie oskarżał. Było jak przed laty, gdy siedzieliśmy w kawiarni „Cztery Pory Roku”, brakowało tylko signory, naszej Roswity. Kiedy spo­strzegłem, że w trakcie moich nieco przydługich opowiadań o prze­szłości Oskara mistrz Bebra zasnął, bawiłem się jeszcze kwadransik elektrycznym fotelem na kółkach, wprawiłem go w ruch, przemyka­łem z brzęczeniem po parkiecie, obracałem go wkoło, to w lewo, to w prawo, podnosiłem w górę, potem opuszczałem i nie bez trudu roz­stałem się z tym uniwersalnym meblem, który dzięki swoim niewy­czerpanym możliwościom łatwo mógłby wejść w nieszkodliwy nałóg.

Drugie tournee wypadło mi w adwencie. Odpowiednio ułożyłem swój program i doczekałem się hymnów pochwalnych zarówno w katolickiej, jak i w protestanckiej prasie. Bądź co bądź z wieko­wych, zatwardziałych grzeszników udało mi się zrobić małe dzieci śpiewające cienko i wzruszająco adwentowe pieśni. „Jezu, dla ciebie żyję, Jezu, dla ciebie umieram” - śpiewało dwa i pół tysiąca ludzi, których z uwagi na podeszłe lata nikt by nie posądził o tak dziecięcą żarliwość religijną.

Z innym repertuarem wyruszyłem na trzecie tournee, które prze­biegało równolegle z karnawałem. Na żadnym z tak zwanych balów dziecięcych nie mogłoby być weselszej i bardziej beztroskiej zaba­wy niż na moich koncertach, które każdą drżącą babcię zamieniały w pociesznie naiwną narzeczoną zbójcy, każdego trzęsącego się dziad­ka w strzelającego na wszystkie strony herszta zbójców.

Po karnawałowych występach podpisałem umowy z wytwórnią płyt. Nagrywałem w dźwiękoszczelnych studiach, miałem początkowo trudności z powodu nader sterylnej atmosfery, potem kazałem wieszać na ścianach studiów olbrzymie fotografie staruszków, jakich widuje się w domach starców i na parkowych ławkach, i bębniłem z równym powodzeniem jak na koncertach w wypełnionych po brzegi salach.

Płyty szły jak świeże bułeczki i Oskar stał się bogaty. Czy w związ­ku z tym wyprowadziłem się z nędznego pokoju w mieszkaniu Zeidlerów, który był dawniej łazienką? Nie wyprowadziłem się. Z jakie­go powodu? Z powodu mojego przyjaciela Kleppa, a także pustej izdebki za drzwiami z mlecznym szkłem, gdzie kiedyś przebywała siostra Dorothea. Co zrobił Oskar z takim mnóstwem pieniędzy? Zro­bił pewną propozycję Marii, swojej Marii.

Powiedziałem Marii: Jeśli puścisz kantem Stenzla, jeśli nie tylko nie wyjdziesz za niego, ale po prostu go przepędzisz, to kupię ci no­wocześnie urządzony sklep delikatesowy w najlepszym punkcie, bo w końcu ty, droga Mario, jesteś stworzona dla sklepu, nie dla jakie­goś przybłędy, Stenzla.

Nie zawiodłem się na Marii. Zerwała ze Stenzlem, założyła za moje pieniądze pierwszorzędny sklep delikatesowy przy Friedrich­strasse, a przed tygodniem - jak wczoraj opowiadała mi radośnie i nie bez wdzięczności - można było w Oberkassel otworzyć filię nowego sklepu, który powstał przed trzema laty.

Czy wróciłem wtedy z siódmego, czy z ósmego tournee? Było to w najupalniejszych dniach lipca. Na Dworcu Głównym przywoła­łem taksówkę i pojechałem wprost do biurowca. Jak na Dworcu Głów­nym, tak i przed biurowcem czekali natrętni łowcy autografów - emeryci i babcie, które powinny były raczej pilnować swoich wnu­ków. Kazałem natychmiast zameldować się u szefa, dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się przede mną, dywan podpłynął do stalowego mebla; ale za biurkiem nie było mistrza, czekał na mnie nie fotel na kółkach, tylko uśmiech doktora Döscha.

Bebra umarł. Od tygodni nie było już na świecie mistrza Bebry. Na życzenie Bebry nie informowano mnie o jego ciężkim stanie. Nic, nawet jego śmierć, nie powinno było przerwać mojego tournee. Po rychłym otwarciu testamentu okazało się, że odziedziczyłem okrągłą sumkę i portret Roswity, poniosłem jednak dotkliwe straty finansowe, ponieważ odwołałem dwa zakontraktowane już tournee po Niemczech Południowych i Szwajcarii i musiałem płacić za zerwanie umowy.

Pominąwszy te parę tysięcy marek śmierć Bebry dotknęła mnie ciężko i na dłuższy czas. Schowałem blaszany bębenek pod kluczem i nie ruszałem się niemal z pokoju. W dodatku w owych tygodniach ożenił się mój przyjaciel Klepp, wziął sobie za żonę rudowłosą papierosiarkę, bo kiedyś podarował jej swoje zdjęcie. Na krótko przed ślubem, na który nie dostałem zaproszenia, wymówił pokój, prze­prowadził się do Stockum i Oskar został jedynym sublokatorem Zeidlerów.

Moje stosunki z Jeżem uległy pewnej zmianie. Odkąd każda nie­mal gazeta drukowała moje nazwisko w nagłówkach, traktował mnie z wielkim szacunkiem, dał mi też, za odpowiednią opłatą, klucz do pustej izdebki siostry Dorothei; później wynająłem ten pokój, żeby Jeż nie mógł odnająć go komuś innemu.

Moja żałoba miała więc swój szlak. Otwierałem drzwi obu poko­jów, wędrowałem od wanny w moim pokoju przez kokosowy chod­nik w korytarzu do izdebki Dorothei, wpatrywałem się w pustą szafę, w lustro nad komodą, które szydziło ze mnie, wpadałem w rozpacz przed ciężkim, ogołoconym łóżkiem, chroniłem się na korytarzu, uciekałem przed kokosowymi włóknami do swojego pokoju, ale i tam nie mogłem wytrzymać.

Być może licząc na klientów spośród ludzi samotnych pewien obrotny facet z Prus Wschodnich, który stracił majątek ziemski na Mazurach, otworzył nie opodal Jülicher Strasse sklep, który nosił prostą i przejrzystą nazwę: „Wypożyczalnia psów”.

Tam wypożyczyłem sobie Luxa, silnego, trochę za tłustego rottweilera o czarnej, połyskliwej sierści. Chodziłem z nim na spacer, byle nie miotać się pomiędzy moją wanną a pustą szafą siostry Doro­thei. Pies Lux prowadził mnie często nad Ren. Tam szczekał na stat­ki. Pies Lux prowadził mnie często do Rath, do Lasu Grafenberskiego. Tam szczekał na zakochane pary. Pod koniec lipca w dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym pies Lux zaprowadził mnie do Gerresheim, na przedmieście Düsseldorfu, które bardzo nieudolnie, z niejaką po­mocą przemysłu, mianowicie sporej huty szkła, zapierało się swoje­go wiejskiego pochodzenia. Zaraz za Gerresheim były ogródki dział­kowe, a między ogródkami, obok nich i poza nimi ciągnęły się ogrodzone pastwiska, falowały łany zboża, zdaje się, żyta.

Czy już mówiłem, że był to upalny dzień, kiedy pies Lux zapro­wadził mnie do Gerresheim, a z Gerresheim między łany zboża i dział­kowe ogródki? Dopiero gdy zostawiliśmy za sobą ostatnie domy przedmieścia, spuściłem Luxa ze smyczy. On jednak szedł przy no­dze, był wiernym psem, nadzwyczaj wiernym, bo przecież jako pies z wypożyczalni psów musiał być wierny wielu panom.

Innymi słowy, rottweiler Lux słuchał mnie, był całkowitym prze­ciwieństwem jamnika. Uważałem, że to psie posłuszeństwo jest zbyt przesadne, wolałbym, żeby sobie poskakał, kopnąłem go nawet, żeby skoczył; on jednak wlókł się z nieczystym sumieniem, raz po raz wykręcał gładką szyję i ukazywał mi przysłowiowo wierne psie oczy.

- Spływaj, Lux! - wołałem. - Spływaj!

Lux usłuchał kilkakrotnie ale na tak krótko, że musiało mnie to mile zaskoczyć, gdy nie pokazywał się przez dłuższy czas, zniknął w zbożu, które tutaj falowało z wiatrem, co tam, z wiatrem - było bezwietrznie i parno.

Lux goni pewnie jakiegoś królika, pomyślałem. A może też po­czuł potrzebę samotności, żeby móc być psem, jak i Oskar chciałby bez psa być przez pewien czas człowiekiem.

Nie zwracałem uwagi na otoczenie. Ani ogródki działkowe, ani Gerresheim i leżące w oddali, rozmazane w oparach miasto nie przy­ciągały moich oczu. Usiadłem na ogołoconej, zardzewiałej szpuli kablowej, którą teraz muszę jednak nazwać bębnem kablowym, bo ledwie Oskar usiadł na rdzy, zaczął od razu bębnić kłykciami w bę­ben kablowy. Było ciepło. Ubranie uwierało mnie, jak na lato było nie dość lekkie. Lux nie pokazywał się, nie wracał. Bęben kablowy nie zastąpił oczywiście mojego blaszanego bębenka, ale w każdym razie: zsunąłem się pomału na ziemię, gdy już nie mogłem tego wy­trzymać, gdy raz po raz powtarzały się obrazy z ostatnich lat przesy­cone atmosferą szpitala, wziąłem dwa suche patyki, powiedziałem sobie: Zaczekaj no, Oskarze. Zobaczymy teraz, kim jesteś, skąd się wziąłeś? I oto rozbłysły już dwie sześćdziesięcioświecowe żarówki chwili moich narodzin. Ćma trajkotała pomiędzy nimi, gdzieś daleko burza przesuwała ciężkie meble, usłyszałem głos Matzeratha, zaraz potem głos mamy. On obiecywał mi sklep, mama przyrzekała mi za­bawkę, na trzecie urodziny miałem dostać blaszany bębenek, toteż Oskar starał się jak najszybciej przebyć te trzy latka: jadłem, piłem, wypróż­niałem się, przybierałem na wadze, pozwalałem się kołysać, przewi­jać, kąpać, szczotkować, pudrować, szczepić, podziwiać, nazywać po imieniu, uśmiechałem się na życzenie, pokrzykiwałem radośnie na żądanie, zasypiałem, kiedy była po temu pora, budziłem się punktual­nie i miałem we śnie ową twarz, którą dorośli nazywali buzią aniołka. Kilkakrotnie złapałem biegunkę, często zapadałem na przeziębienie, raz nabawiłem się kokluszu, zatrzymałem go na pewien czas i pozby­łem się dopiero wtedy, gdy skapowałem jego ciężki rytm, na zawsze zapamiętałem w przegubach rąk; bo jak wiemy, numer z kokluszem należał do mojego repertuaru, a kiedy Oskar odbębnił koklusz przed dwoma tysiącami ludzi, kaszlało dwa tysiące staruszków i staruszek.

Lux zaskamlał przede mną, ocierał się o moje kolana. Że też moja samotność kazała mi wziąć tego psa z wypożyczalni! Oto stał na czterech łapach, merdał ogonem, był psem, miał owo spojrzenie i trzy­mał coś w zaślinionym pysku: patyk, kamień, może jeszcze co inne­go, co może być cenne dla psa.

Powoli wymknęło mi się moje tak ważne wczesne dzieciństwo. Ból podniebienia, który zapowiadał mi pierwsze mleczne zęby, ustą­pił, przechyliłem się w tył: dorosły, starannie, nieco za ciepło ubrany garbus, z zegarkiem ręcznym, dowodem tożsamości, plikiem bank­notów w portfelu. Wziąłem papierosa i potarłem zapałkę - tytoń miał zastąpić ów jednoznaczny smak dzieciństwa w ustach.

A Lux? Lux ocierał się o mnie. Odepchnąłem go, dmuchnąłem mu w mordę papierosowym dymem. Nie lubił tego, a mimo to został i nadal ocierał się o mnie. Oblizywał mnie wzrokiem. Przepatrywałem pobliskie przewody między słupami telegraficznymi w poszuki­waniu jaskółek, chciałem ich użyć jako środka przeciwko natrętnym psom. Jaskółek jednak nie było, a Lux nie dawał się odpędzić. Wpy­chał mi pysk między nogi, szturmował to miejsce tak nieustępliwie, jak gdyby wypożyczający psy facet z Prus Wschodnich specjalnie go tego wyuczył.

Dostał dwa razy obcasem. Odskoczył, stał drżący na czterech ła­pach i tak uparcie wyciągał ku mnie mordę z patykiem czy kamie­niem, jak gdyby nie był to patyk czy kamień, lecz mój portfel, który czułem w kieszeni marynarki, albo zegarek, który wyraźnie tykał mi na przegubie ręki.

Co on tam trzymał? Co było takie ważne, co tak bardzo zasługi­wało na pokazanie?

Sięgnąłem mu w ciepły pysk, wziąłem to do ręki, wiedziałem już co to jest, a jednak udawałem, jakbym dopiero szukał słowa na okre­ślenie owego znalezionego przedmiotu, który Lux przyniósł mi z żyta.

Są części ludzkiego ciała, które można obejrzeć łatwiej i dokład­niej z osobna, w oderwaniu od reszty. Był to palec. Kobiecy palec. Palec serdeczny. Kobiecy palec serdeczny. Gustownie upierścienio­ny kobiecy palec. Między kością śródręcza a swoim pierwszym czło­nem, jakieś dwa centymetry poniżej pierścionka, palec dał się obciąć. Czysty i wyraźnie czytelny odcinek zachował ścięgno prostownika.

Był to piękny, ruchomy palec. W szlachetnym kamieniu pierścion­ka, przytrzymywanym przez sześć złotych łapek, rozpoznałem od razu - trafnie, jak się później okazało - akwamaryn. Sam pierścionek był w jednym miejscu tak cienki, tak starty i bliski pęknięcia, że do­myśliłem się w nim pamiątki rodzinnej. Chociaż błoto albo, lepiej mówiąc, ziemia pod paznokciem tworzyła czarną obwódkę, jak gdy­by palec musiał drapać lub ryć ziemię, szlif i trzon paznokcia zachowały ślady pielęgnacji. Poza tym palec, odkąd go wyjąłem psu z cie­płego pyska, był chłodny w dotyku; właściwa mu żółtawa bladość podkreślała jeszcze ten chłód.

Oskar od miesięcy nosił w kieszonce na piersi po lewej stronie wystającą trójkątnie chusteczkę. Wyciągnął ten kawałek jedwabiu, rozpostarł, ułożył na nim palec serdeczny, zobaczył, że jego wewnętrz­ną stronę aż po trzeci człon przecinały linie, które pozwalały wnosić o pilności, zapobiegliwości, a także o ambitnej wytrwałości palca.

Gdy zawinąłem palec w chusteczkę, wstałem ze szpuli kablowej, pogłaskałem psa Luxa po szyi, zabrałem się do odejścia, ściskając chusteczkę z palcem serdecznym w prawej dłoni, chciałem wracać do Gerresheim, do domu, miałem wobec palca pewne zamiary, do­szedłem też do pobliskiego płotu działkowego ogródka - a tam za­czepił mnie Vittlar, który leżał w rozwidleniu gałęzi na jabłoni i ob­serwował mnie, a także aportującego psa.

OSTATNI TRAMWAJ ALBO ADORACJA WEKA

Już sam jego głos: to butne, napuszone gęganie przez nos. Leżąc w rozwidleniu gałęzi jabłoni powiedział: - Ma pan zmyślnego psa, mój panie!

Ja na to trochę zmieszany: - Co pan tam robi na jabłonce?

On wiercił się w rozwidleniu, wyprężył swój długi tułów: - To tylko jabłka kompotowe, niech pan się niczego nie obawia.

Wtedy musiałem go skarcić: - Co mnie obchodzą pańskie jabłka kompotowe? Czego miałbym się obawiać?

- Ano - zasyczał - mógłby mnie pan wziąć za rajskiego węża, bo już wtedy były jabłka kompotowe.

Ja wściekle: - Alegoryczne dyrdymałki!

On nader chytrze: - Myśli pan, że tylko jabłko deserowe warte jest grzechu?

Chciałem już pryskać. W tym momencie nie było dla mnie rzeczy bardziej nieznośnej aniżeli dyskusja o gatunkach jabłek w raju. Ale on natarł na mnie wprost, zeskoczył zwinnie z rozwidlenia, stanął długi i wiotki przy płocie: - Cóż to takiego pański pies przyniósł z żyta?

Czemu odpowiedziałem tylko: - Przyniósł kamień.

Rozmowa wyrodziła się w przesłuchanie: — I pan schował ten kamień do kieszeni?

- Lubię nosić kamienie w kieszeni.

- Dla mnie to coś, co pies panu przyniósł, wyglądało raczej na patyk.

- Powtarzam, że kamień, choćby nawet sto razy wyglądało na patyk.

- Więc jednak patyk?

- Co za różnica: patyk czy kamień, jabłko kompotowe czy dese­rowe...

- Ruchomy patyk?

- Pies ciągnie do domu, idę!

- Cielisty patyk?

- Niech pan lepiej pilnuje swoich jabłek! Chodź, Lux!

- Upierścieniony, cielisty i ruchomy patyk?

- Czego pan ode mnie chce? Jestem spokojnym spacerowiczem, który wypożyczył sobie psa.

- Widzi pan, ja też chętnie bym coś wypożyczył. Czy mógłbym na sekundę przymierzyć ten śliczny pierścionek, który połyskiwał na pańskim patyku i czynił z patyka palec serdeczny? Nazywam się Vittlar, Gottfried von Vittlar. Jestem ostatni z naszego rodu.

W ten sposób poznałem Vittlara, tego dnia zaprzyjaźniłem się z nim, dziś jeszcze nazywam go moim przyjacielem i dlatego parę dni temu, gdy przyszedł w odwiedziny, powiedziałem mu: - Cieszę się, Gottfriedzie, że to ty, mój przyjaciel, złożyłeś wtedy doniesienie na policji, a nie ktoś pierwszy lepszy.

Jeśli istnieją anioły, to z pewnością wyglądają jak Vittlar: długi, wiotki, żwawy, giętki, taki, co prędzej obejmie najbardziej jałową ze wszystkich ulicznych latarni niż uległą gorącą dziewczynę.

Vittlara dostrzega się nie od razu. Ukazując ten czy ów bok może on, w zależności od otoczenia, stać się nitką, strachem na wróble, wieszadłem, nieruchomym rozwidleniem gałęzi. Dlatego też nie spo­strzegłem go od razu, kiedy siedziałem na bębnie kablowym, a on leżał na jabłoni. Nawet pies nie zaszczekał; bo psy nie mogą ani zwie­trzyć, ani zobaczyć, ani obszczekać anioła.

- Bądź tak dobry, Gottfriedzie - poprosiłem przedwczoraj - i przy­ślij mi odpis doniesienia do sądu, które złożyłeś jakieś dwa lata temu i które doprowadziło do mojego procesu.

Mam tutaj ten odpis, oddaję teraz głos jemu, który w sądzie świad­czył przeciwko mnie:

Ja, Gottfried von Vittlar, leżałem sobie tego dnia w rozwidleniu jabłonki, która w ogródku działkowym mojej matki co roku rodziła tyle jabłek kompotowych, ile musu jabłkowego mieści się w naszych siedmiu wekach. Leżałem w rozwidleniu gałęzi, a więc na boku, uło­żywszy lewą kość miedniczą w najgłębszym, nieco omszałym punk­cie rozwidlenia. Stopy moje zwrócone były ku hucie szkła w Gerresheim. Patrzyłem - na co ja patrzyłem? - patrzyłem prosto przed siebie i czekałem, że w polu widzenia zacznie się coś dziać.

Oskarżony, który jest dzisiaj moim przyjacielem, wszedł w pole widzenia. Towarzyszył mu pies, okrążał go, zachowywał się jak za­chowuje się pies, a nazywał się Lux, jak wyjawił mi później oskarżo­ny, był rottweilerem, którego można było wypożyczyć z wypoży­czalni psów niedaleko kościoła Św. Rocha.

Oskarżony usiadł na owym ogołoconym bębnie kablowym, który od końca wojny leżał koło ogródka działkowego mojej matki, Alice.

Jak wysokiemu sądowi wiadomo, sylwetkę oskarżonego trzeba nazwać karłowatą, a nawet ułomną. To mnie uderzyło. Jeszcze bar­dziej zadziwiło mnie zachowanie małego, dobrze ubranego pana. Dwiema uschniętymi gałązkami bębnił w rdzę kablowego bębna. Jeśli zważy się jednak, że oskarżony jest z zawodu bębnistą i, jak się okazało, gdziekolwiek się znajdzie, tam swój zawód wykonuje, a ponad­to, że bęben kablowy - nie darmo tak się nazywa — każdego, nawet laika, potrafi skusić do bębnienia, to wypadnie stwierdzić: w pewien parny dzień lata oskarżony Oskar Matzerath usiadł na owym bębnie kablowym, który leży koło ogródka działkowego pani Alice von Vittlar, i dwiema niejednakowej wielkości uschniętymi wierzbowymi gałązkami zaczął rytmicznie hałasować.

W dalszym ciągu zeznaję, że pies Lux zniknął na czas dłuższy w dojrzałym zbożu. Jak długo to trwało, nie potrafię powiedzieć, bo zawsze, gdy tylko położę się w rozwidleniu naszej jabłoni, tracę wszel­kie poczucie czasu. Kiedy jednak mówię, że pies zniknął na czas dłuższy, oznacza to, że odczuwałem jego nieobecność, bo ze swoją czarną sierścią i obwisłymi uszami przypadł mi do gustu.

Oskarżony natomiast - myślę, że wolno mi tak powiedzieć - nie odczuwał nieobecności psa.

Gdy pies Lux wrócił z dojrzałego żyta, trzymał coś w pysku. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że rozpoznałem, co trzymał. Myślałem z początku, że to patyk albo kamień, raczej nie wziąłem tego za bla­szaną puszkę czy zgoła blaszaną łyżkę. Dopiero gdy oskarżony wy­jął psu z pyska corpus delicti, zobaczyłem wyraźnie, co to było. Lecz od chwili, gdy pies ocierał się pełnym pyskiem o - zdaje mi się - lewą nogawkę oskarżonego, do momentu, którego niestety nie spo­sób już ustalić, gdy oskarżony sięgnął mu do pyska, upłynęło, ostroż­nie licząc, kilka minut.

Jakkolwiek pies bardzo się starał ściągnąć uwagę swojego tym­czasowego pana, ten bębnił nieprzerwanie w ów jednostajny i łatwo wpadający w ucho, lecz niepojęty sposób, jak bębnią dzieci. Dopiero gdy Lux uciekł się do pewnej niesforności i wepchnął wilgotny pysk między nogi oskarżonego, ten opuścił wierzbowe gałązki i kopnął psa — pamiętam doskonale - prawą nogą. Lux zatoczył łuk, drżąc zbliżył się znowu, podsunął pełny pysk.

Nie podnosząc się, a więc siedząc, oskarżony sięgnął psu - tym razem lewą ręką — między zęby. Pozbywszy się swojego skarbu pies Lux cofnął się o kilka metrów. Oskarżony natomiast nie ruszał się z miejsca, trzymał znaleziony przedmiot w dłoni, zacisnął ją, otwo­rzył, znów zacisnął, a gdy otworzył po raz drugi, coś na tym przed­miocie migotało. Gdy oskarżony oswoił się z widokiem znalezione­go przedmiotu, dwoma palcami, kciukiem i palcem wskazującym, uniósł go w górę, mniej więcej na wysokość oczu.

Teraz dopiero nazwałem w duchu ten przedmiot palcem, uściśli­łem dzięki migotaniu to określenie, powiedziałem: palec serdeczny, i w ten sposób, nie uświadamiając sobie tego, nadałem nazwę jedne­mu z najciekawszych procesów lat powojennych: ostatecznie mówi się o mnie, Gottfriedzie von Vittlar, jako o najważniejszym świadku w procesie o palec serdeczny.

Ponieważ oskarżony nadal był spokojny, i ja byłem spokojny. Tak, udzielił mi się jego spokój. A gdy starannie zawinął palec z pierście­niem w ową chusteczkę, która przedtem wykwitała mu z kieszonki na piersi, poczułem sympatię do człowieka na bębnie kablowym: taki schludny pan, pomyślałem, chętnie bym go poznał.

Więc zawołałem go, kiedy ze swoim wypożyczonym psem chciał odejść w stronę Gerresheim. On jednak zareagował zrazu ze złością, niemal arogancko. Do dziś nie mogę pojąć, czemu zagadnięty, tylko dlatego, że leżałem sobie na jabłonce, wziął mnie za symbol węża. Podejrzliwie odniósł się również do gatunku jabłek kompotowych mojej matki, powiedział, że to pewnie rajski gatunek.

Może istotnie usadawianie się w rozwidleniu gałęzi jest ulubio­nym zwyczajem zła. Mnie jednak do wylegiwania się na jabłonce kilka razy w tygodniu skłaniało nie co innego, jak tylko dobrze mi znana nuda. Chyba że nuda już sama w sobie jest złem. Cóż jednak wygnało oskarżonego poza mury Düsseldorfii? Wygnała go, jak mi później przyznał, samotność. Ale czy samotność nie jest imieniem nudy? Snuję te wszystkie rozważania, żeby wytłumaczyć oskarżone­go, nie żeby go obciążyć. Przecież to właśnie jego odmiana zła, jego bębnienie, które rytmicznie rozkładało zło, wzbudziło moją sympa­tię, tak że zagadnąłem go i zaprzyjaźniłem się z nim. Również to doniesienie, które postawiło nas obu przed kratkami wysokiego sądu, mnie jako świadka, jego jako oskarżonego, były wymyśloną przez nas zabawą, jeszcze jednym sposobikiem na rozproszenie i ożywie­nie naszej nudy i samotności.

Na moją prośbę oskarżony po pewnym wahaniu wsunął mi na mały palec lewej ręki ów pierścionek, który bez trudu dało się zdjąć z palca serdecznego. Pierścionek pasował jak ulał i cieszył moje oko. Oczywiście jeszcze przed przymierzeniem pierścionka opuściłem wspomniane wyżej rozwidlenie gałęzi. Staliśmy po obu stronach pło­tu, wymieniliśmy nazwiska, nawiązaliśmy rozmowę, poruszając parę politycznych tematów, a potem on dał mi pierścionek. Palec zacho­wał przy sobie, trzymał go ostrożnie. Byliśmy zgodni, że jest to palec kobiecy. Podczas gdy ja bawiłem się wydobywając z pierścionka ogniki, oskarżony wolną lewą ręką zaczął wystukiwać na płocie ta­neczny, wesoły i skoczny rytm. Tylko że drewniany płot otaczający ogródek działkowy mojej matki jest tak chwiejny, że odpowiadał wysiłkom oskarżonego niezgrabnie, skrzypiąc i drżąc. Nie wiem, jak długo tak staliśmy i porozumiewaliśmy się oczami. Bawiliśmy się jak najniewinniej, gdy gdzieś na średniej wysokości odezwał się warkot samolotu. Maszyna chciała prawdopodobnie wylądować w Lohhausen. Choć obaj byliśmy ciekawi, czy samolot podchodzący do lądowania ma dwa, czy cztery silniki, nie odrywaliśmy wzroku od siebie, nie wspominaliśmy ani słowem o samolocie, nazwaliśmy tę zabawę później, gdy nieraz mieliśmy okazję jej się oddawać, ascezą Leo Hysia; oskarżony bowiem miał podobno przed laty przyjaciela o tym nazwisku, z którym właśnie tak się zabawiał, przeważnie na cmentarzach.

Gdy samolot wylądował - nie umiem powiedzieć, czy była to dwu - czy czteromotorowa maszyna - zwróciłem pierścionek. Oskar­żony włożył go na ów palec serdeczny, znów użył swojej chusteczki jako opakowania i zaprosił mnie na przejażdżkę. Było to siódmego lipca w dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym. Wsiedliśmy na koń­cowym przystanku w Gerresheim nie w tramwaj, tylko w taksówkę. Oskarżony miał później jeszcze niejednokrotnie sposobność okaza­nia mi swojej wspaniałomyślności. Pojechaliśmy do miasta, kazali­śmy zatrzymać taksówkę przed wypożyczalnią psów koło kościoła Św. Rocha, oddaliśmy psa Luxa, wróciliśmy do taksówki, która przez miasto, Bilk, Oberbilk zawiozła nas na cmentarz wersteński, tam pan Matzerath musiał zapłacić ponad dwanaście marek; do­piero potem zaszliśmy do zakładu nagrobkowego kamieniarza Korneffa.

Było tam bardzo brudno, więc ucieszyłem się, kiedy po godzinie kamieniarz uporał się z zamówieniem mojego przyjaciela. Podczas gdy przyjaciel obszernie i z zamiłowaniem objaśniał mi narzędzia i różne odmiany kamienia, pan Korneff nie dziwiąc się i o nic nie pytając robił gipsowy odlew palca bez pierścionka. Przyglądałem się jego pracy tylko jednym okiem, musiał przecież poddać palec wstęp­nym zabiegom; to znaczy, natrzeć tłuszczem, przeciągnąć nitkę wzdłuż jego profilu, dopiero potem nałożyć gips, rozdzielić nitką formę, za­nim gips stwardniał. Dla mnie, co prawda, jako że jestem z zawodu dekoratorem, sporządzanie formy gipsowej to nic nowego, ale palec, z chwilą gdy znalazł się w ręku kamieniarza, nabrał czegoś nieeste­tycznego, co zanikło dopiero, kiedy oskarżony, po udanym odlewie, odebrał palec, oczyścił z tłuszczu i zawinął w chusteczkę. Mój przy­jaciel zapłacił kamieniarzowi. Ten zrazu nie chciał nic wziąć, bo uważał pana Matzeratha za swojego kolegę. Powiedział też, że pan Oskar wyciskał mu dawniej czyraki i nic za to nie żądał. Gdy odlew zastygł, kamieniarz zdjął formę, dodał kopię do oryginału, obiecał, że w najbliższych dniach zrobi z formy dalsze odlewy, i pomiędzy wystawionymi nagrobkami odprowadził nas do Bittweg.

Wzięliśmy drugą taksówkę i pojechaliśmy na Dworzec Główny. Tam oskarżony zaprosił mnie na wystawną kolację do eleganckiej restauracji dworcowej. Rozmawiał z kelnerami za pan brat, z czego wywnioskowałem, że musi tu być stałym gościem. Zjedliśmy pie­czeń wołową ze świeżą rzodkwią, reńskiego łososia i ser, a potem wypiliśmy buteleczkę szampana. Gdy zaczęliśmy znów mówić o palcu, poradziłem oskarżonemu, żeby uważał go za cudzą własność i zwrócił, zwłaszcza że teraz ma przecież gipsowy odlew, na co oskar­żony oświadczył twardo i zdecydowanie, że uważa się za prawowi­tego właściciela palca, bo już w chwilę po urodzeniu obiecano mu taki palec, choć w sposób zamaskowany, mówiąc: «pałeczka»; może też wymienić blizny na plecach swojego przyjaciela Herberta Truczinskiego, które, długie na palec, były zapowiedzią palca; a jest jesz­cze owa łuska naboju znaleziona koło cmentarza na Zaspie, i ona miała wymiary i sens przyszłego palca.

Jeśli z początku argumentację mojego nowo pozyskanego przy­jaciela chciałem skwitować uśmiechem, to jednak muszę przyznać, że człowiek inteligentny powinien był bez trudu zrozumieć kolej­ność: pałeczka, blizna, łuska, palec.

Trzecia taksówka odwiozła mnie po owej kolacji do domu. Umó­wiliśmy się, a gdy po trzech dniach zgodnie z umową złożyłem oskar­żonemu wizytę, miał on dla mnie niespodziankę. Najpierw pokazał mi swoje mieszkanie, to znaczy: swój pokój, bo pan Matzerath miesz­kał jako sublokator. Początkowo wynajmował tylko bardzo ciasną, nieczynną łazienkę, dopiero później, gdy bębenkowe koncerty przy­niosły mu uznanie i dobrobyt, opłacał jeszcze czynsz za izdebkę bez okna, którą nazywał izdebką siostry Dorothei, wydawał też mnóstwo pieniędzy na trzeci pokój, który przedtem zajmował niejaki pan Münzer, muzyk i kolega oskarżonego, drogo go to kosztowało, bo pan Zeidler, właściciel mieszkania, wiedząc o zamożności pana Matzeratha, bezwstydnie śrubował komorne.

W tak zwanej izdebce siostry Dorothei oskarżony miał dla mnie niespodziankę. Na marmurowej płycie toaletki stał przed lustrem taki sam wek jak te, których moja matka, Alice von Vittlar, używa do wekowania musu jabłkowego z naszych kompotowych jabłek. Ten jednak mieścił w sobie palec serdeczny pływający w spirytusie. Oskar­żony z dumą pokazał mi kilka grubych ksiąg naukowych, z których korzystał przy konserwowaniu palca. Przerzuciłem pobieżnie owe tomiska, nie zatrzymując się nawet na ilustracjach, przyznałem jed­nak, ze oskarżonemu udało się zachować wygląd palca, a poza tym, ze na tle lustra wek z zawartością wyglądał bardzo ładnie i pod wzglę­dem dekoracyjnym ciekawie, co jako dekorator z zawodu mogłem nieraz potwierdzić.

Gdy oskarżony zobaczył, że oswoiłem się z widokiem weka, wyjawił mi, ze niekiedy adoruje ów słój. Zaciekawiony, poprosiłem go z głupia frant o próbkę modlitwy. On zaś poprosił mnie o rewanż, dał mi papier i ołówek, chciał, żebym zapisał jego modlitwę, a po­nadto, żebym zadawał pytania odnośnie palca, on modląc się będzie w miarę swoich możliwości odpowiadał.

Przytaczam tutaj jako dowód słowa oskarżonego, moje pytania jego odpowiedzi - adorację weka: Adoruję. To znaczy kto: Oskar czy ja? Ja w nabożnym skupieniu, Oskar roztargniony. Bezgraniczne oddanie, nieustające, bez lęku przed powtórzeniami. Ja ze zrozumie­niem, bo bez pamięci. Oskar ze zrozumieniem, bo pełen wspomnień. Znnny, gorący, ciepły, ja. Winien, jeśli ktoś zapyta. Nie winien, jeśli nikt me zapyta. Jestem winien, bo... upadłem, bo .. zawiniłem, mimo ze uniewinniłem się z... zrzuciłem winę na... przebrnąłem przez... uchroniłem się przed... śmiałem się z... śmiałem się do... płakałem z... płakałem nad... bluźniłem mówiąc, milczałem bluźniąc, nie mó­wię, me milczę, modlę się. Adoruję. Co? Słój. Jaki słój? Wek. Co jest »wekowane w słoju? W weku zawekowany jest palec. Jaki palec? Palec serdeczny. Czyj palec? Blondynki. Jakiej blondynki? Średnie­go wzrostu. Metr sześćdziesiąt? Nie, metr sześćdziesiąt trzy. Znak szczególny? Pieprzyk. Gdzie? Na ręce, powyżej łokcia, od wewnętrz­nej strony. Na lewej czy prawej? Na prawej. A palec serdeczny? Na lewej Zaręczona? Tak, ale samotna. Wyznanie? Reformowane. Pra­wiczka? Prawiczka. Gdzie urodzona? Nie wiem. Kiedy? Pod Hanowerem. Kiedy? W grudniu. Strzelec czy Koziorożec? Strzelec. A charakter? Lękliwa. Chętna? Pilna, poza tym gadatliwa. Rozsąd­na Oszczędna, trzeźwa, pogodna. Nieśmiała? Łakoma, szczera i bigoteryjna. Blada, śni przeważnie o podróżach, miesiączkowanie nie­regularne, ospała, lubi cierpieć i rozprawiać o tym, bez wyobraźni, bierna, umie słuchać, kiwa potakująco głową, krzyżuje ręce, mówiąc opuszcza powieki, zagadnięta wytrzeszcza oczy, jasnoszare, zbrązowiałe koło źrenic, pierścionek dostała od żonatego zwierzchnika z początku nie chciała przyjąć, przyjęła, straszna przygoda, włókni­sta szatan, dużo wie, uciekła, przeprowadziła się, wróciła, nie mogła się wyrzec, w dodatku zazdrość, ale bezpodstawna choroba, ale nie­naturalna śmierć, ale nienaturalna bo przecież, nie, nie wiem, nie chcę, zrywała bławatki, wtedy przyszedł, nie, już przedtem jej towarzy­szył, nie mogę już więcej... Amen? Amen.

Ja, Gottfried von Vittlar, dołączam do mojego zeznania przed są­dem tę zapisaną modlitwę jedynie dlatego, że mimo jej niejasności dane o właścicielce palca serdecznego pokrywają się w dużym stop­niu z danymi sądowymi o zamordowanej, pielęgniarce Dorothei Köngetter. Nie moją rzeczą jest tutaj podawanie w wątpliwość twier­dzenia oskarżonego, że ani nie zamordował pielęgniarki, ani nie wi­dział jej nigdy na oczy.

Jeszcze dziś godne uwagi i przemawiające za oskarżonym wyda­je mi się oddanie, z jakim mój przyjaciel klęczał przed wekiem, który postawił na krześle, i obrabiał swój blaszany bębenek wciśnięty mię­dzy kolana.

Niejednokrotnie w ciągu całego roku miałem jeszcze sposobność widzieć oskarżonego przy modlitwie i bębnieniu, bo zrobił ze mnie, za sowitym wynagrodzeniem, swojego towarzysza podróży, zabierał mnie na swoje tournee, które przerwał na dłuższy czas, ale nieba­wem po znalezieniu palca serdecznego, podjął na nowo. Objechali­śmy całe Niemcy Zachodnie, mieliśmy też propozycje ze strefy wschodniej, nawet z zagranicy. Lecz pan Matzerath wolał trzymać się krajowego podwórka, nie chciał, wedle jego własnych słów, wpaść w pospolity koncertowy mętlik. Nigdy nie bębnił i nie adorował weka przed występem. Dopiero po przedstawieniu i wystawnej kolacji szli­śmy do jego hotelowego pokoju: on bębnił i modlił się, ja zadawałem pytania i notowałem, potem porównywaliśmy modlitwę z modlitwa­mi poprzednich dni i tygodni. Są co prawda modlitwy dłuższe i krót­sze. Jednego dnia słowa zderzają się gwałtownie, innego płyną nie­mal flegmatycznie i rozwlekle. Mimo to wszystkie zebrane przeze mnie modlitwy, które niniejszym przedkładam wysokiemu sądowi, nie wnoszą nic nowego, czego nie byłoby już w owym pierwszym zapisie, który dołączyłem do swojego zeznania.

W ciągu tego roku podróży poznałem przelotnie, między jednym tournee a drugim, kilku znajomych i krewnych pana Matzeratha. Przedstawił mi więc swoją macochę, panią Marię Matzerath, którą oskarżony głęboko, choć skrycie, uwielbia. Owego popołudnia po­znałem również przyrodniego brata oskarżonego, Kurta Matzeratha, jedenastoletniego, dobrze wychowanego gimnazjalistę. Także siostra pani Marii Matzerath, pani Augusta Kóster, zrobiła na mnie korzyst­ne wrażenie. Jak wyznał mi oskarżony, jego stosunki rodzinne w pierwszych latach po wojnie były poważnie zakłócone. Dopiero gdy pan Matzerath urządził macosze duży sklep delikatesowy, który prowadzi również sprzedaż owoców południowych, i zawsze spie­szył z pomocą finansową, ilekroć sklepowi groziły trudności, doszło do owego przyjacielskiego sojuszu między macochą i pasierbem.

Ponadto pan Matzerath przedstawił mi kilku dawnych kolegów, przeważnie muzyków jazzowych. Jakkolwiek wesoły i miły w obej­ściu wydał mi się pan Münzer, którego oskarżony nazywa poufale Kleppern, do dziś nie miałem dość odwagi i chęci, by te kontakty podtrzymać.

Choć dzięki wspaniałomyślności oskarżonego nie musiałem już wykonywać zawodu dekoratora, to jednak z umiłowania zawodu, gdy tylko wracaliśmy z tournee, podejmowałem się udekorowania paru wystaw. Oskarżony okazywał mojemu rzemiosłu życzliwe zaintere­sowanie, stał nieraz do późnych godzin nocnych na ulicy i niestru­dzenie podziwiał moje skromne popisy. Czasem po skończonej pra­cy szliśmy jeszcze na małą przechadzkę po nocnym Düsseldorfie, omijając jednak Stare Miasto, bo oskarżony nie lubi widoku wypu­kłych szybek w ołowiu i staroniemieckich szyldów. I tak pewnego razu - przechodzę teraz do ostatniej części mojego zeznania - spacer po nocnym Unterrath zaprowadził nas pod zajezdnię tramwajową.

Staliśmy zgodnie i przyglądaliśmy się ostatnim planowo zjeżdża­jącym tramwajom. Jest to piękny widok. Dokoła ciemne miasto. Gdzieś daleko wydziera się, bo to piątek, zalany murarz. Poza tym cisza, gdyż ostatnie zjeżdżające tramwaje, nawet jeśli dzwonią i zgrzy­tają na zakrętach, nie robią hałasu. Większość wozów znikała na­tychmiast w zajezdni. Parę jednak stało to tu, to tam na torach, były puste, ale uroczyście oświetlone. Czyj to był pomysł? Był to nasz pomysł, aleja powiedziałem: - Ano, drogi przyjacielu, może byśmy spróbowali? - Pan Matzerath skinął głową, wsiedliśmy bez pośpie­chu, ja stanąłem na miejscu motorniczego, połapałem się od razu co i jak, ruszyłem miękko, nabierając prędko szybkości, okazałem się dobrym motorniczym, co pan Matzerath - zostawiliśmy już za sobą światła zajezdni - skwitował życzliwie takim zdankiem: - Pewnie jesteś z urodzenia katolikiem, Gottfriedzie, bo inaczej nie mógłbyś tak dobrze prowadzić tramwaju.

Istotnie z tego dorywczego zajęcia miałem dużą frajdę. W za­jezdni chyba nas nie zauważyli; nikt bowiem nas nie gonił, mogliby zresztą bez trudu zatrzymać nasz pojazd wyłączając dopływ prądu. Prowadziłem wóz w stronę Flingern, przejechałem Flingern, zasta­nawiałem się, czy przed Haniel mam skręcić w lewo, pchać się pod górę, na Rath, Ratingen, kiedy pan Matzerath poprosił mnie, żeby­śmy wzięli kurs na Grafenberg, Gerresheim. Chociaż obawiałem się wzniesienia poniżej knajpy „Lwi Gród”, spełniłem prośbę oskarżo­nego, pokonałem wzniesienie, minąłem już knajpę, gdy raptem mu­siałem zahamować wóz, bo trzej mężczyźni stojąc na szynach wy­musili raczej niż wyprosili zatrzymanie.

Pan Matzerath zaraz za Haniel wszedł do środka wagonu, żeby zapalić papierosa. Musiałem więc sam jako motorniczy krzyknąć: - Proszę wsiadać! - Uderzyło mnie, że trzeci mężczyzna, bez kapelu­sza, którego dwaj pozostali, w zielonych kapeluszach z czarną wstąż­ką, wzięli między siebie, kilka razy niezdarnie, chyba niedowidząc, nie trafił na stopień. Jego towarzysze czy strażnicy wepchnęli go bru­talnie na mój pomost, a chwilę później do środka wozu.

Tramwaj był już ponownie w ruchu, gdy z tyłu, z wnętrza wago­nu, usłyszałem najpierw żałosny jęk, także chlastanie, jakby kogoś bito po twarzy, potem jednak, ku mojemu uspokojeniu, stanowczy głos pana Matzeratha, który przywoływał nowych pasażerów do po­rządku i upominał, żeby nie bili kalekiego, na pół ślepego człowieka, który postradał okulary.

- Niech się pan nie wtrąca! - wrzasnął jeden z zielonych kapelu­szy. - Pokażemy mu dzisiaj, gdzie raki zimują! Dawno na to zasłu­żył.

Mój przyjaciel, pan Matzerath, gdy ja jechałem powoli ku Gerresheim, dopytywał się, co takiego zmalował biedny półślepiec. Roz­mowa natychmiast wzięta osobliwy obrót: po dwóch zdaniach to­czyła się w samym środku wojny, a raczej obracała się wokół pierwszego września dziewięćset trzydziestego dziewiątego, wokół wybuchu wojny, półślepca nazywano dywersantem, który nielegal­nie bronił gmachu Poczty Polskiej. Dziwnym trafem pan Matzerath, który w owym czasie miał najwyżej piętnaście lat, dobrze wiedział, o co chodzi, poznał nawet półślepca, nazywał go Wiktorem Weluhnem, biednym, krótkowzrocznym listonoszem pieniężnym, który w toku działań wojennych stracił okulary, który uciekł bez okularów, wymknął się oprawcom, ale oni nie dali za wygraną, ścigali go do końca wojny, nawet po wojnie, okazywali też jakiś papier wydany w dziewięćset trzydziestym dziewiątym, rozkaz egzekucji. Dopadli go wreszcie, krzyczał jeden z zielonych kapeluszy, a drugi zapew­niał, że cieszy się, iż po tylu latach sprawa dobiegła końca. Musi poświęcać cały wolny czas, nie wyłączając urlopów, żeby rozkaz egzekucji z dziewięćset trzydziestego dziewiątego został wreszcie wykonany, ostatecznie ma jeszcze pracę zawodową, jest przedstawi­cielem handlowym, a jego kumpel, jako uchodźca ze wschodu, rów­nież ma swoje kłopoty, musi jeszcze raz zaczynać od samego początku, stracił na wschodzie dobrze prosperujący zakład krawiecki, ale teraz odetchną; dziś w nocy rozkaz zostanie wykonany, a wtedy ko­niec z przeszłością - jak to dobrze, że jeszcze złapaliśmy tramwaj.

Tak więc stałem się mimo woli motorniczym tramwaju, który wiózł do Gerresheim skazańca i dwóch katów z rozkazem egzekucji. Na pustym, trochę nierównym rynku przedmieścia skręciłem w prawo, chciałem dojechać do końcowego przystanku koło huty szkła, wysa­dzić tam zielone kapelusze i na pół ślepego Wiktora i ruszyć z moim przyjacielem w drogę do domu. Na trzy przystanki przed końcem pan Matzerath opuścił wnętrze wagonu, postawił teczkę, w której jak wiedziałem, znajdował się wek, mniej więcej tam, gdzie zawodowi motorniczowie przechowują swoje blaszane pudełka z kanapkami.

- Musimy go ratować. To Wiktor, biedny Wiktor! - Pan Matze­rath był najwidoczniej wzburzony. — Wciąż jeszcze nie znalazł odpo­wiednich okularów. Straszny z niego krótkowidz, zastrzelą go, a on nie będzie nawet wiedział, z której strony.

Myślałem, że kaci są nie uzbrojeni. Ale panu Matzerathowi rzu­ciły się w oczy mocno wypchane płaszcze obu zielonych kapeluszy.

- Był listonoszem pieniężnym na Poczcie Polskiej w Gdańsku. Teraz wykonuje ten sam zawód na poczcie federalnej. Po fajerancie jednak depczą mu po piętach, bo nadal istnieje ten rozkaz egzekucji.

Chociaż nie we wszystkim rozumiałem pana Matzeratha, obieca­łem mu jednak, że pozostanę u jego boku i że w miarę możności pomogę mu nie dopuścić do egzekucji.

Za hutą szkła, nie opodal pierwszych ogródków działkowych - przy księżycu mógłbym dojrzeć ogródek mojej matki i jabłonkę - zatrzymałem tramwaj i krzyknąłem do środka wozu: - Proszę wysia­dać, koniec trasy! Ci w zielonych kapeluszach z czarną wstążką zaraz wyszli. Półślepiec znów miał trudności ze stopniem. Potem wysiadł pan Matzerath, przedtem wyciągnął swój bębenek spod mary­narki i poprosił mnie przy wysiadaniu, żebym wziął teczkę z we­kiem.

Zostawiliśmy tramwaj, który długo jeszcze świecił, i ruszyliśmy krok w krok za katami i ofiarą.

Szliśmy wzdłuż ogródkowych płotów. Znużyła mnie ta droga. Gdy tamci trzej przystanęli, spostrzegłem, że na miejsce egzekucji wybrali ogródek mojej matki. Już nie tylko pan Matzerath, ale i ja protestowałem. Tamci nie zwracali na to uwagi, przewrócili i tak spróchniały płot, przywiązali owego półślepca, którego pan Matze­rath nazywa biednym Wiktorem, do jabłonki pod moim rozwidle­niem, a ponieważ nadal protestowaliśmy, pokazali nam znowu w świetle latarki ten pomięty rozkaz egzekucji, który podpisał in­spektor sądu polowego nazwiskiem Zalewski. Rozkaz został wyda­ny w Sopocie z datą, zdaje się, piątego października dziewięćset trzy­dziestego dziewiątego, pieczątki były w porządku, nie można było nic zrobić; a mimo to gadaliśmy o Narodach Zjednoczonych, demo­kracji, winie zbiorowej, Adenauerze i tak dalej; ale jeden z zielonych kapeluszy przekreślił wszystkie nasze argumenty uwagą, żebyśmy się nie wtrącali, traktatu pokojowego jeszcze nie ma, on tak samo jak my głosuje na Adenauera, ale co się tyczy rozkazu, to nie stracił on ważności, chodzili z tym papierem do najwyższych władz, radzili się, ostatecznie spełniają tylko swój psi obowiązek, więc będzie chy­ba lepiej, jeśli sobie pójdziemy.

Nie poszliśmy sobie. Gdy zielone kapelusze rozpięły płaszcze odsłaniając peemy, pan Matzerath poprawił swój bębenek; w tym właśnie momencie przez chmury przedarł się księżyc, niemal w peł­ni, lekko tylko wgnieciony, brzegi chmur zalśniły metalicznie, jak ząbkowane obrzeże puszki po konserwach - i w podobną, tyle że całą blachę pan Matzerath zaczął walić pałeczkami, z rozpaczliwym zapamiętaniem. To, co wystukiwał, brzmiało obco, a jednak wyda­wało mi się znajome. W każdym niemal takcie czaiła się litera „E”: zginęła, jeszcze nie, jeszcze nie zginęła, jeszcze Polska nie zginęła! Ale to już głos biednego Wiktora zawtórował bębenkowi pana Matzeratha: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. A i zielone ka­pelusze znały widać ten rytm, bo skurczyły się za swoim obrysowa­nym przez blask księżyca żelastwem, ów marsz, który za sprawą pana Matzeratha i biednego Wiktora rozbrzmiewał w ogródku działko­wym mojej matki, przywołał przecież na plan polską kawalerię. Możliwe, że księżyc im pomógł, że bębenek, księżyc i łamliwy głos krótkowzrocznego Wiktora wspólnie wyczarowały spod ziemi tyle koni: dudniły podkowy, parskały nozdrza, brzęczały ostrogi, rżały ogiery, hajże i hola... nic z tego, nic nie dudniło, nie parskało, nie brzęczało, nie rżało, nie krzyczało hajże ani hola, coś posuwało się w ciszy zżętymi polami za Gerresheim, był to szwadron polskich ułanów, bo proporczyki na lancach trzepotały biało - czerwono, jak lakierowany bębenek pana Matzeratha, nie, nie trzepotały, tylko pły­nęły, jak i cały szwadron płynął pod księżycem, może nadciągając z księżyca, zwracając się w lewo płynął w stronę naszego ogródka, wydawało się, że nie jest z ciała i krwi, mimo to płynął, pomykał, nierzeczywisty, niby zabawka, przypominając trochę owe supłowe stwory, jakie pielęgniarz pana Matzeratha wyplata ze sznurków: pol­ska kawaleria z supłów, w ciszy, a jednak dudniąc, bez ciała i krwi, a mimo to polska i niepowstrzymana gnała ku nam, aż rzuciliśmy się na ziemię, przetrzymaliśmy księżyc i polski szwadron, tamci przecwałowali przez ogródek mojej matki, przez wszystkie inne staran­nie wypielęgnowane ogródki, ale żadnego nie stratowali, zabrali tylko biednego Wiktora i obu katów, zniknęli potem w otwartej przestrzeni pod księżycem - zginęli, jeszcze nie zginęli, pocwałowali na wschód, do Polski, za księżyc.

Poczekaliśmy dysząc ciężko, aż noc na powrót zastygła w bezru­chu, aż niebo na powrót zamknęło się i przygasiło ów blask, który pewnie nakłonił dawno już zbutwiałych kawalerzystów do ostatniej szarży. Wstałem pierwszy i choć nie lekceważyłem wpływu księży­ca, pogratulowałem panu Matzerathowi wielkiego sukcesu. On jed­nak machnął ręką, znużony i przygnębiony: - Sukces, drogi Gottfriedzie? Miałem w życiu o wiele za dużo sukcesów. Raz chciałbym ich nie mieć. Ale to bardzo trudne i wymaga ciężkiej pracy.

Nie podobało mi się to gadanie, bo należę do ludzi pracowitych, a mimo to nie odnoszę sukcesów. Pan Matzerath wydał mi się nie­wdzięczny, więc go zganiłem: - Jesteś zarozumiały, Oskarze! - ośmie­liłem się zacząć, bo wtedy byliśmy już na ty. - Pełno o tobie we wszystkich gazetach. Zrobiłeś sobie nazwisko. Nie chcę tu mówić o pieniądzach. Ale czy myślisz, że mnie, o którym nie wspomni żad­na gazeta, łatwo jest wytrzymać przy tobie, sławnym i wysławia­nym? Jakże bym chciał choć raz w życiu dokonać czynu, jedynego w swoim rodzaju, jak ów czyn, którego ty dokonałeś przed chwilą, i dostać się do gazet, zobaczyć swoje nazwisko w druku: Tego doko­nał Gottfried von Vittlar!

Uraził mnie śmiech pana Matzeratha. Leżał na plecach, wciskał swój garb w pulchną ziemię, obiema rękami wyrywał trawę, rzucał pęki w górę i śmiał się jak okrutny bóg, który wszystko może: - Ależ, drogi przyjacielu, nic łatwiejszego! Masz tutaj teczkę! Dziw­nym trafem nie stratowała jej polska kawaleria. Daję ci ją w prezen­cie, a w środku jest przecież ów wek z palcem serdecznym. Bierz to wszystko, leć do Gerresheim, stoi tam jeszcze jasno oświetlony tram­waj, wsiadaj i jedź z moim prezentem na Fürstenwall, do prezydium policji, złóż doniesienie, a już jutro znajdziesz swoje nazwisko we wszystkich gazetach!

Z początku broniłem się jeszcze przed tą propozycją, zaznaczy­łem, że on na pewno nie mógłby żyć bez palca w weku. Ale pan Matzerath uspokoił mnie, powiedział, że w gruncie rzeczy cała ta historia z palcem przestała go bawić, ma zresztą kilka gipsowych odlewów, kazał też zrobić sobie odlew z czystego złota, wobec czego mogę spokojnie wziąć teczkę, wrócić do tramwaju, pojechać na poli­cję i złożyć doniesienie.

Pobiegłem więc i jeszcze długo słyszałem śmiech pana Matzeratha. Bo nie ruszył się z miejsca, chciał, podczas gdy ja pędziłem tram­wajem do miasta, poddać się działaniu nocy, wyrywać trawę i śmiać się. Doniesienie jednak - złożyłem je dopiero nazajutrz rano - po­zwoliło mi, dzięki dobroci pana Matzeratha, wielokrotnie trafić do gazet”.

Ja natomiast, Oskar, dobrotliwy pan Matzerath, leżałem śmiejąc się w czarnej jak noc trawie za Gerresheim, tarzałem się śmiejąc pod paru widocznymi, śmiertelnie poważnymi gwiazdami, wciskałem swój garb w ciepłą ziemię, myślałem: Prześpij się, Oskarze, prześpij się jeszcze godzinkę, zanim zbudzi cię policja. Nigdy już nie zaznasz takiej wolności pod księżycem.

A gdy się obudziłem, spostrzegłem - zanim zdążyłem spostrzec, że jest już biały dzień - że coś, może ktoś, liże mnie po twarzy: lizało ciepło, szorstko, równomiernie, wilgotno, było mi z tym przyjemnie, nie przejmowałem się, kto mnie liże: albo policja, domyślał się Oskar, albo krowa. Potem dopiero otworzyłem niebieskie oczy.

Była w czarno - białe łaty, leżała tuż obok, oddychała i lizała mnie, póki nie otworzyłem oczu. Był biały dzień, pogodny lub dość pogod­ny, ja powtarzałem sobie: Oskarze, nie zostawaj przy tej krowie, choć patrzy na ciebie z cielęcym zachwytem, choć swoim szorstkim języ­kiem tak pilnie uspokaja i skraca twoją pamięć. Jest biały dzień, muchy brzęczą, musisz zatem uciekać. Vittlar cię zadenuncjuje, musisz za­tem uciekać. Na prawdziwe denuncjacje wypada odpowiedzieć praw­dziwą ucieczką. Niech krowa muczy sobie, a ty uciekaj. Złapią cię tu albo tam, ale tym możesz się już nie przejmować.

Tak więc, polizany, umyty i uczesany przez krowę, spróbowałem ucieczki, już po pierwszych krokach wybuchnąłem porannie głośnym śmiechem, zostawiłem bębenek przy krowie, która leżała i muczała, podczas gdy ja śmiejąc się uciekałem.

TRZYDZIESTKA

No tak, ucieczka. O niej pozostało mi jeszcze opowiedzieć. Ucie­kłem, żeby podnieść wartość vittlarowej denuncjacji. Nie ma uciecz­ki bez wytkniętego celu, pomyślałem. Dokąd chcesz uciekać, Oska­rze? - zadałem sobie pytanie. Okoliczności polityczne - tak zwana żelazna kurtyna - nie pozwalały mi uciekać na wschód. Musiałem więc wyrzec się czterech spódnic mojej babki Anny Koljaiczkowej, które po dziś dzień ofiarowując schronienie wzdymają się na kaszub­skich kartofliskach, chociaż wydawało mi się, że jeśli już uciekać, to tylko ku spódnicom babki, bo jedynie one rokowały jakieś nadzieje. Nawiasem mówiąc: obchodzę dziś trzydzieste urodziny. Człowiek trzydziestoletni powinien mówić o ucieczce jak mężczyzna, nie jak młokos. Maria, która przyniosła mi tort z trzydziestoma świeczkami, powiedziała: - Trzydziestka ci stuka, Oskarze. Czas, żebyś pomału nabrał rozsądku.

Klepp, mój przyjaciel Klepp ofiarował mi jak zawsze płyty jaz­zowe, zużył pięć zapałek, żeby zapalić trzydzieści świeczek wokół mojego urodzinowego tortu. - Życie zaczyna się po trzydziestce - powiedział; sam ma lat dwadzieścia dziewięć.

Vittlar natomiast, mój przyjaciel Gottfried, który jest najbliższy mojemu sercu, przyniósł słodycze, pochylił się nad kratą łóżka i zagęgał przez nos: Jezus, jak miał trzydzieści lat, wyruszył w drogę i zbierał uczniów wokół siebie.

Vittlar zawsze lubił mnie peszyć. Mam opuścić swoje łóżko i zbie­rać uczniów tylko dlatego, że skończyłem trzydzieści lat. Potem przy­szedł jeszcze mój adwokat, wymachiwał jakimś papierem, tubalnym głosem składał gratulacje, powiesił nylonowy kapelusz w nogach mojego łóżka i oznajmił mi, a także wszystkim urodzinowym go­ściom: - To nazywa się szczęśliwy przypadek! Mój klient obchodzi trzydzieste urodziny; i właśnie w jego trzydzieste urodziny dostaję wiadomość, że proces o palec serdeczny zostanie wznowiony, znale­ziono nowy ślad, wiecie państwo, ta siostra Beata...

To, czego obawiałem się od lat od czasu ucieczki, dosięgło mnie dzisiaj, w moje trzydzieste urodziny: znajdą prawdziwego sprawcę, proces rozpocznie się na nowo, uwolnią mnie od winy, wypuszczą z zakładu dla nerwowo chorych, zabiorą mi ukochane łóżko, wy­pchną mnie na zimną ulicę wystawioną na wszelkie kaprysy pogody, i zmuszą trzydziestoletniego Oskara, by zbierał uczniów wokół sie­bie i swojego bębenka.

A więc to ona, siostra Beata, prawdopodobnie zamordowała moją siostrę Dorotheę z piekącej zazdrości.

Może państwo jeszcze pamiętają? Był sobie niejaki doktor Wer­ner, który - jak nader często bywa w filmie i w życiu - stał między dwiema pielęgniarkami. Paskudna historia: Beata kochała Wernera. Werner natomiast kochał Dorotheę. Dorothea zaś nie kochała niko­go, co najwyżej - skrycie - małego Oskara. Pewnego razu doktor Werner zachorował. Pielęgnowała go Dorothea, bo leżał na jej od­dziale. Beata nie mogła tego ścierpieć. Namówiła podobno Dorotheę na spacer i w życie, niedaleko Gerresheim, zabiła ją, albo lepiej mó­wiąc, usunęła z drogi. Mogła teraz bez przeszkód pielęgnować Wer­nera. Podobno jednak pielęgnowała go tak, że nie wrócił do zdrowia, tylko wręcz przeciwnie. Być może zakochana bez pamięci pielęgniar­ka powiedziała sobie: Póki jest chory, do mnie należy. Czy dawała mu za dużo lekarstw? Czy dawała mu nie te, co trzeba? W każdym razie doktor Werner umarł, bo dostał za dużo lekarstw albo nie te, co trzeba, Beata jednak nie przyznała się przed sądem ani do kombinacji z lekarstwami, ani do spaceru w życie, który stał się ostatnim spacerem siostry Dorothei. Oskara zaś, który też nie przyznał się do ni­czego, ale miał obciążający paluszek w weku, skazali za to, co się stało w życie, uznali jednak, że brak mu jakiejś klepki, i wpakowali do zakładu dla nerwowo chorych na obserwację. Co prawda, zanim go skazali i wsadzili do zakładu, Oskar próbował ucieczki, bo ucie­kając chciałem znacznie podnieść wartość owego doniesienia, jakie złożył mój przyjaciel Gottfried.

Kiedy uciekałem, miałem dwadzieścia osiem lat. Jeszcze przed paru godzinami wokół mojego urodzinowego tortu płonęło trzydzie­ści spokojnie kapiących świeczek. Wtedy kiedy uciekałem, też był wrzesień. Urodziłem się pod znakiem Panny. Ale mam tu mówić nie o moich narodzinach pod żarówkami, tylko o mojej ucieczce.

Ponieważ, jak się rzekło, droga na wschód, ku babce, była zamk­nięta, czułem się zmuszony, jak każdy w obecnych czasach, uciekać na zachód. Skoro ze względu na wyższą politykę nie możesz schro­nić się u babki, uciekaj, Oskarze, do dziadka, który mieszka w Buffalo, w Stanach Zjednoczonych. Uciekaj do Ameryki; zobaczymy, jak daleko zajedziesz!

Pomysł z dziadkiem Koljaiczkiem w Ameryce wpadł mi do gło­wy jeszcze wtedy, gdy lizała mnie krowa na łące za Gerresheim, a ja nie otwierałem oczu. Była chyba siódma rano i powiedziałem sobie: O ósmej otwierają sklepy. Śmiejąc się wziąłem nogi za pas, bębenek zostawiłem przy krowie, mówiłem sobie: Gottfried był zmęczony, może dopiero o ósmej albo wpół do dziewiątej złoży doniesienie, więc wykorzystaj niewielką przewagę. Potrzebowałem dziesięciu minut, żeby w zaspanym Gerresheim sprowadzić przez telefon tak­sówkę, która zawiozła mnie na Dworzec Główny. Podczas jazdy li­czyłem pieniądze, jakie miałem przy sobie, myliłem się jednak czę­sto, bo raz po raz wybuchałem głośnym i rześkim śmiechem. Potem przejrzałem paszport, znalazłem tam, dzięki staraniom agencji kon­certowej „Zachód”, ważną wizę na Francję, ważną wizę na Stany Zjednoczone, doktor Dösch marzył od dawna, żeby uszczęśliwić te kraje występami bębniącego Oskara.

Voilä, powiedziałem sobie, uciekajmy do Paryża, to dobrze wy­gląda, dobrze brzmi i mogłoby się zdarzyć w filmie z Gąbinem, z dobrodusznym Gąbinem, który ściga mnie pykając fajkę. Tylko kto wystąpi w mojej roli? Chaplin? Picasso? — Śmiejąc się, podniecony tymi myślami o ucieczce, wciąż jeszcze waliłem się w lekko wygnie­cione nogawki spodni, gdy taksówkarz zażądał ode mnie siedmiu marek. Zapłaciłem i zjadłem śniadanie w restauracji dworcowej. Obok jajka na miękko położyłem rozkład jazdy kolei federalnych, znala­złem dogodny pociąg, po śniadaniu miałem jeszcze czas, by zaopa­trzyć się w dewizy, kupiłem też walizeczkę z miękkiej skóry, zapeł­niłem ją, ponieważ wolałem już nie wracać na Jiilicher Strasse, drogimi, ale źle leżącymi koszulami, zapakowałem bladozieloną pi­dżamę, szczotkę do zębów, pastę i tym podobne drobiazgi, wziąłem bilet pierwszej klasy, bo nie musiałem oszczędzać, i niebawem rozsiadłem się wygodnie na wyścielanym miejscu przy oknie; ucieka­łem, ale nie musiałem biec. Miękkie, wyściełane siedzenie sprzyjało moim rozmyślaniom; odkąd pociąg ruszył i zaczęła się ucieczka, Oskar rozmyślał nad czymś, czego warto by się bać, bo nie bez po­wodu powiedziałem sobie: Bez strachu nie ma ucieczki! Cóż jednak, Oskarze, napędza ci stracha i popycha do ucieczki, skoro policja bu­dzi w tobie porannie głośny śmiech?

Dzisiaj skończyłem trzydzieści lat, mam za sobą co prawda uciecz­kę i proces, lecz ów strach, który wmówiłem sobie uciekając, pozo­stał.

Czy były to złącza szyn, czy piosenka kolei? Tekst dochodził monotonnie, zwrócił moją uwagę niedaleko Akwizgranu, usadowił się we mnie, który zagłębiłem się w miękkie poduszki, także za Akwiz­granem - gdzieś koło jedenastej przejechaliśmy granicę - pozostał wyraźny i coraz straszniejszy, tak że byłem rad, gdy celnicy odwró­cili nieco moją uwagę; bardziej interesowali się moim garbem niż moim nazwiskiem, paszportem - a ja powiedziałem sobie: Ależ śpioch z tego Vittlara! Dochodzi jedenasta, a on nie pokazał się jeszcze na policji z wekiem pod pachą, podczas gdy ja z jego powodu uciekam od wczesnego ranka, wmawiam sobie strach, żeby ucieczka miała jakiś motor; och, jakże się bałem w Belgii, gdy kolej śpiewała: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest - jest - jest! Czy jest tu Czarna Kuchar­ka? Jest - jest - jest!

Dzisiaj liczę sobie trzydzieści lat, mam teraz, po wznowieniu pro­cesu, po spodziewanym uniewinnieniu, wyjść na wolność, narażać się w pociągach, w tramwajach na spotkanie z tym tekstem: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest - jest - jest!

A jednak, pomijając strach przed Czarną Kucharką, której strasz­nego pojawienia się oczekiwałem na każdej stacji, podróż była pięk­na. Jechałem w przedziale sam - może ona siedziała w sąsiednim - poznałem belgijskich, potem francuskich celników, co jakiś czas zasypiałem na pięć minut, budziłem się z lekkim krzykiem i, nie chcąc być zupełnie bezbronny wobec Czarnej Kucharki, przeglą­dałem tygodnik „Der Spiegel”, który jeszcze w Düsseldorfie kaza­łem podać sobie przez okno przedziału, zdumiewałem się raz po raz rozległą wiedzą dziennikarzy, znalazłem nawet notatkę o moim impresario, doktorze Döschu z agencji koncertowej „Zachód”, a w niej potwierdzenie tego, o czym już wiedziałem: agencja Dóscha miała tylko jedną podporę: bębnistę Oskara - moje zdjęcie było całkiem niezłe. Niemal do samego Paryża podpora Oskar wyobrażał sobie bankructwo agencji koncertowej „Zachód”, które musiały spowo­dować moje aresztowanie i straszne pojawienie się Czarnej Kucharki.

Przez całe życie nie bałem się Czarnej Kucharki. Dopiero pod­czas ucieczki, kiedy chciałem się bać, zalazła mi za skórę, pozostała tam, choć przeważnie śpiąc, do dzisiejszego dnia, kiedy obchodzę trzydzieste urodziny, i przybiera różne postacie: może to być na przy­kład słówko „Goethe”, które zmusza mnie do krzyku i bojaźliwego chowania się pod kołdrę. Jakkolwiek już od młodych lat oddawałem się gruntownym studiom nad księciem poetów, jego olimpijski spo­kój zawsze był dla mnie niesamowity. I kiedy dzisiaj w czarnym ku­charskim przebraniu, już niejasny i klasyczny, lecz ciemnością prze­wyższający Rasputina, staje przed moim okratowanym łóżkiem i z okazji moich trzydziestych urodzin pyta: „Czy jest tu Czarna Ku­charka?” - boję się okropnie.

Jest - jest - jest, mówił pociąg, który uciekającego Oskara wiózł do Paryża. Właściwie spodziewałem się funkcjonariuszy Interpolu już na paryskim Dworcu Północnym - na Gare du Nord jak mówią Frańcuzi. Zaczepił mnie jednak tylko bagażowy, od którego tak potężnie jechało czerwonym winem, że mimo najlepszych chęci nie mogłem go wziąć za Czarną Kucharkę, a ja dałem mu ufnie swoją walizeczkę, pozwoliłem nieść prawie do samego przejścia. Pomyślałem sobie bowiem, że zarówno funkcjonariusze, jak i Kucharka pożałowali wydatku na peronówkę, zaczepią cię za przejściem i tam aresztują. Postąpisz więc mądrze, jeśli weźmiesz swoją walizeczkę w rękę jesz­cze przed przejściem. Toteż musiałem sam dźwigać walizkę aż do metra, bo nawet tam nie było funkcjonariuszy i nikt nie odebrał mi bagażu.

Nie będę państwu opisywał znanego powszechnie zapachu me­tra. Jak niedawno czytałem, można kupić te perfumy i spryskać się nimi. Co mnie uderzyło, to fakt, że po pierwsze, metro podobnie jak kolej, choć w innym rytmie, pytało o Czarną Kucharkę, że po drugie, wszyscy podróżni znali widać Kucharkę i bali się jej podobnie jak ja, bo każdy wokół mnie dyszał strachem i zgrozą. Zamierzałem doje­chać metrem do Porte d’Italie, a stamtąd wziąć taksówkę na lotnisko Orły; wyobrażałem sobie bowiem, że aresztowanie, jeśli już nie na Dworcu Pomocnym, to na słynnym lotnisku Orły - z Kucharką jako stewardesą - będzie szczególnie pikantne i oryginalne. Raz musia­łem się przesiąść, byłem rad z lekkiej walizeczki, potem metro po­rwało mnie na południe, a ja zastanawiałem się: gdzie wysiądziesz, Oskarze - mój Boże, ile to się może zdarzyć w jednym dniu: jeszcze dziś rano tuż za Gerresheim lizała cię krowa, byłeś wesoły i niczego się nie bałeś, a teraz jesteś w Paryżu - gdzie wysiądziesz, gdzie ona, czarna i straszna, wyjdzie ci naprzeciw? Na Place d’Italie czy dopie­ro na Porte?

Wysiadłem jedną stację przed Porte, na Maison Blanche, bo po­wiedziałem sobie: Tamci myślą oczywiście, że ja myślę, iż czekają na Porte. Ona zaś wie, co ja myślę i co myślą oni. Poza tym miałem tego dość. Ucieczka i mozolne podsycanie strachu zmęczyły mnie. Oskar nie chciał już jechać na lotnisko, uznał, że Maison Blanche jest dużo bardziej oryginalny niż lotnisko Orły, i - jak się okazało - nie mylił się, na tej stacji metra znajdują się bowiem ruchome scho­dy, które miały wzbudzić we mnie trochę wzniosłych uczuć i pomóc mi zrozumieć właściwe im klekotanie: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest - jest - jest!

Oskar jest w pewnym kłopocie. Jego ucieczka zbliża się ku koń­cowi, a wraz z nią kończy się też relacja: czy ruchome schody na stacji Maison Blanche będą dostatecznie wysokie, strome i symbo­liczne, by terkotać jako finałowy obraz jego zapisków?

Ale oto przypominają mi się moje dzisiejsze trzydzieste urodzi­ny. Tym wszystkim, dla których ruchome schody robią za dużo hała­su, którym Czarna Kucharka nie napędza strachu, proponuję jako finał moje trzydzieste urodziny. Bo czyż trzydzieste urodziny nie są najbardziej ze wszystkich jednoznaczne? Mają w sobie trójkę, pozwalają domyślać się sześćdziesiątki i czynią ją zbędną. Gdy dzisiaj rano wokół mojego urodzinowego tortu płonęło trzydzieści świeczek, mógłbym płakać z radości i uniesienia, ale wstydziłem się Marii: czło­wiek trzydziestoletni nie powinien już płakać.

Ledwie porwał mnie pierwszy stopień ruchomych schodów - je­śli ruchomym schodom można przypisać pierwszy stopień—wybuch­nąłem śmiechem. Śmiałem się mimo strachu, a może właśnie ze stra­chu. Pomału unosiłem się stromo w górę - a na górze stali tamci. Był jeszcze czas na pół papierosa. Dwa stopnie wyżej ściskała się bezce­remonialnie zakochana para. Stopień niżej stała jakaś stara kobieta, którą początkowo wziąłem niesłusznie za Czarną Kucharkę. Miała kapelusz, którego przybranie imitowało owoce. Paląc papierosa wy­myślałem nie bez wysiłku rozmaite odniesienia do ruchomych scho­dów: Najpierw Oskar był poetą Dantem, który wraca z piekła, a na górze, gdzie kończą się ruchome schody, oczekują go żwawi reporte­rzy „Spiegla”, pytają: „No, panie Dante, jak było na dole?” Tę samą gierkę powtórzyłem jako książę poetów Goethe, pozwoliłem wypy­tywać się facetom ze „Spiegla”, jak mi się podobało na dole, u ma­tek. W końcu zmęczyli mnie poeci, powiedziałem sobie, że na górze nie stoją ani faceci ze „Spiegla”, ani owi panowie z metalowymi znacz­kami w kieszeniach płaszczy, na górze stoi ona, Kucharka, ruchome schody terkoczą: Czy jest tu Czarna Kucharka? - i Oskar odpowie­dział: - Jest - jest - jest!

Obok ruchomych schodów były jeszcze schody normalne. Scho­dziło się nimi w dół, na perony metra. Na dworze chyba padało. Lu­dzie wyglądali na zmokniętych. To mnie zaniepokoiło, bo w Düsseldorfie nie starczyło mi już czasu, żeby kupić płaszcz nieprzemakalny. Ale jedno spojrzenie w górę i Oskar zobaczył, że panowie o niby to niepozornych twarzach mieli ze sobą cywilne parasole - co nie kwe­stionowało jednak istnienia Czarnej Kucharki.

Jak ich zagadnę? - głowiłem się i rozkoszowałem powolnym pa­leniem papierosa na ruchomych schodach, potęgujących z wolna wzniosłe uczucia, wzbogacających poznanie: na ruchomych scho­dach człowiek się odmładza, na ruchomych schodach człowiek robi się coraz starszy. Ode mnie zależało, czy opuszczę ruchome schody mając lat trzydzieści, czy sześćdziesiąt, czy spotkam się z Interpolem jako małe dziecko, czy jako starzec, czy będę się bał Czarnej Ku­charki w tym, czy w tamtym wcieleniu.

Jest już pewnie późno. Moje metalowe łóżko ma taki zmęczony wygląd. Poza tym w judaszu ukazało się już dwukrotnie zatroskane brązowe oko mojego pielęgniarza Bruna. Tam, pod akwarelą z za­wilcami, stoi nie napoczęty tort z trzydziestoma świeczkami. Być może Maria już śpi. Ktoś, zdaje się siostra Marii, Gusta, życzył mi szczęścia na następnych trzydzieści lat. Maria ma sen godny zazdro­ści. Czego życzył mi na urodziny mój syn Kurt, gimnazjalista, wzo­rowy uczeń i prymus? Kiedy Maria śpi, śpią też meble wokół niej. Już wiem: Kurtuś na trzydzieste urodziny życzył mi polepszenia! Ja natomiast życzę sobie plasterka snu Marii, bo jestem zmęczony i nie znajduję już słów. Młoda żona Kleppa ułożyła głupi, ale życzliwy w intencjach urodzinowy wierszyk o moim garbie. Książę Eugeniusz też był ułomny, a mimo to zdobył miasto i twierdzę Belgrad. Maria powinna w końcu zrozumieć, że garb przynosi szczęście. Książę Eugeniusz też miał dwóch ojców. Mam teraz trzydziestkę, ale mój garb jest młodszy, Ludwik XIV był jednym z domniemanych ojców księcia Eugeniusza. Dawniej piękne kobiety często dotykały na ulicy mojego garbu - na szczęście. Książę Eugeniusz był ułomny i dlatego umarł śmiercią naturalną. Gdyby Jezus miał garb, zapewne nie przy­biliby go do krzyża. Czy rzeczywiście tylko dlatego, że skończyłem trzydzieści lat, muszę teraz iść w świat i zbierać uczniów wokół sie­bie?

Przecież był to tylko pomysł z ruchomych schodów! Niosło mnie coraz wyżej i wyżej. Przede mną i nade mną bezceremonialna zako­chana para. Za mną i pode mną stara kobieta w kapeluszu. Na dwo­rze padało, a na górze, na samej górze stali panowie z Interpolu. Stop­nie ruchomych schodów były wyłożone rusztami z listewek. Kiedy człowiek stoi na ruchomych schodach, powinien jeszcze raz wszyst­ko przemyśleć: Skąd przychodzisz? Dokąd idziesz? Kim jesteś? Jak się nazywasz? Czego chcesz? Opadły mnie zapachy: Wanilia młodej Marii. Oliwa po sardynkach, którą moja biedna mama podgrzewała, piła na gorąco, aż życie w niej wystygło i trafiła do ziemi. Jan Broński, który nie żałował nigdy wody kolońskiej, a mimo to woń wczes­nej śmierci biła mu ze wszystkich dziurek od guzików. Ziemniakami pachniało w piwnicy pod sklepem handlarza warzyw Greffa. Jeszcze raz zapach suchych gąbek na łupkowych tabliczkach pierwszoklasi­stów. I moja Roswita, która pachniała cynamonem i muszkatem. Pły­nąłem na chmurze karbolu, gdy pan Fajngold rozpylał nad moją go­rączką swoje środki dezynfekcyjne. Ach, i katolicyzm kościoła Serca Jezusowego, mnóstwo nie wietrzonych ubrań, zimny kurz, a ja przed bocznym ołtarzem w lewej nawie pożyczyłem mój bębenek - komu pożyczyłem?

A jednak był to tylko pomysł z ruchomych schodów. Dzisiaj chcą mnie zobowiązać, mówią: stuknęła ci trzydziestka. Musisz zatem zebrać uczniów. Przypomnij sobie, co powiedziałeś, kiedy cię aresz­towano. Policz świeczki wokół swojego urodzinowego tortu, wstań z łóżka i zbierz uczniów. Przecież trzydziestolatkowi nadarza się tyle możliwości. Mógłbym więc na przykład, jeśli rzeczywiście przepę­dzą mnie z zakładu, po raz drugi oświadczyć się Marii. Miałbym dzisiaj znacznie więcej szans. Oskar urządził jej sklep, jest znany, nadal dobrze zarabia na płytach, z biegiem czasu dojrzał, wydoroś­lał. Człowiek po trzydziestce powinien się ożenić! Albo też pozostanę samotny, wybiorę sobie jeden z zawodów, kupię dobry kamieniołom muszlowca, przyjmę kamieniarzy, będę pracował bez pośredników, wprost z kamieniołomu na budowę. Człowiek po trzydziestce powi­nien zapewnić sobie byt! Albo też - jeśli na dłuższą metę znudzą mnie prefabrykowane kawałki fasad - odszukam muzę Ullę, wraz z nią i u jej boku będę służył sztukom pięknym jako fascynujący model. Być może nawet poślubię ją pewnego dnia, ową muzę, która tyle razy i na tak krótko była zaręczona. Człowiek po trzydziestce powinien się ożenić! Albo też - jeśli sprzykrzy mi się Europa - wy­emigruję, Ameryka, Buffalo, moje dawne marzenie: odnajdę dziad­ka, milionera i byłego podpalacza Joe Colchica, przedtem Józefa Koljaiczka. Człowiek po trzydziestce powinien osiąść gdzieś na stałe! Albo też ulegnę, pozwolę się zobowiązać, pójdę w świat i tylko dla­tego, że skończyłem trzydzieści lat, będę im udawał Mesjasza, które­go widzą we mnie, wbrew swemu przekonaniu zrobię z mojego bę­benka coś grubo ponad jego możliwości, uczynię z bębenka symbol, założę sektę, partię czy choćby lożę.

Mimo zakochanej pary nade mną i starej kobiety w kapeluszu pode mną zafrapował mnie ten pomysł z ruchomych schodów. Czy już mówiłem, że zakochana para stała nie jeden, tylko dwa stopnie wyżej i że na stopniu pomiędzy nami postawiłem walizkę? Młodzi ludzie we Francji są nadzwyczaj dziwni. I tak, gdy ruchome schody niosły nas wszystkich w górę, ona rozpięła mu skórzaną kurtkę, po­tem koszulę i dobrała się do jego gołej osiemnastoletniej skóry. Ro­biła to jednak tak systematycznie, tak praktycznymi, całkiem nieerotycznymi ruchami, że powstało już we mnie podejrzenie: młodzi ludzie zostali opłaceni przez władze miejskie, demonstrują na ulicy miłos­ne zapamiętanie, żeby stolica Francji nie straciła swojej sławy. Ale gdy pocałowali się, pierzchło moje podejrzenie: on omal nie udławił się jej językiem, wciąż jeszcze nie mógł opanować ataku kaszlu, kie­dy ja zgasiłem już papierosa, żeby spotkać się z policjantami jako niepalący. Stara kobieta pode mną i swoim kapeluszem - to znaczy, kapelusz znajdował się na wysokości mojej głowy, bo mój wzrost wyrównywał różnicę jednego stopnia - nie robiła nic szczególnego, choć mamrotała coś, przeklinała pod nosem; robi to ostatecznie wie­le starych ludzi w Paryżu. Wyłożona gumą poręcz ruchomych scho­dów jechała z nami w górę. Można było położyć na niej rękę i ręka też by jechała. Zrobiłbym to, gdybym zabrał w podróż rękawiczki. We wszystkich kaflach klatki schodowej odbijała się kropelka elek­trycznego światła. Rury i grube pęki kabla towarzyszyły kremowo naszej jeździe. Nie znaczy to wcale, że ruchome schody robiły pie­kielny hałas. Jak na swój mechaniczny charakter zachowywały się raczej spokojnie. Mimo klekoczącego wiersza o strasznej Czarnej Kucharce stacja Maison Blanche wydała mi się sympatyczna, niemal przytulna. Czułem się na ruchomych schodach jak w domu, mimo strachu i budzącego grozę potwora miałbym się za szczęśliwego, gdyby wraz ze mną unosili się w górę nie zupełnie obcy mi ludzie, lecz moi żywi i umarli przyjaciele i krewni: moja biedna mama po­między Matzerathem i Janem Brońskim, siwowłosa mysz, matka Truczinska, i jej dzieci: Herbert, Gusta, Fritz, Maria, także handlarz wa­rzyw Greff ze swoją flądrowatą Liną, oczywiście mistrz Bebra i smukła Roswita - wszyscy, którzy otarli się o moją mroczną egzy­stencję, wszyscy, którzy w zetknięciu z nią doznali klęski - a u szczytu, gdzie ruchomym schodom brakło tchu, życzyłbym sobie zamiast policjantów przeciwieństwa strasznej Czarnej Kucharki: żeby spo­czywała tam niczym góra moja babka Anna Koljaiczkowa, żeby po szczęśliwej jeździe przyjęła mnie i moją świtę pod spódnice, do wnę­trza góry.

Stało tam jednak dwóch panów, którzy mieli na sobie nie obszer­ne spódnice, lecz płaszcze nieprzemakalne amerykańskiego kroju. Poza tym pod koniec jazdy musiałem, uśmiechając się skrycie, przy­znać się przed sobą, że bezceremonialna zakochana para nade mną i stara mamrocząca kobieta pode mną to zwyczajni policyjni agenci.

Cóż mam jeszcze powiedzieć: Urodziłem się pod żarówkami, mając trzy lata umyślnie przestałem rosnąć, dostałem bębenek, rozśpiewywałem szkło, chłonąłem wanilię, kaszlałem w kościołach, karmiłem Luzie, obserwowałem mrówki, zdecydowałem się rosnąć, zakopałem bębenek, pojechałem na zachód, straciłem wschód, wy­uczyłem się kamieniarstwa i pozowałem, wróciłem do bębenka i oglądałem beton; zarabiałem pieniądze i przechowywałem palec, odda­łem palec i śmiejąc się uciekłem, jechałem w górę, zostałem areszto­wany, skazany, umieszczony w zakładzie, niebawem zostanę unie­winniony, obchodzę dziś trzydzieste urodziny i nadal boję się Czarnej Kucharki - amen.

Rzuciłem zgaszonego papierosa. Wpadł między listewki wykła­dziny na stopniach ruchomych schodów. Oskar, który przez dłuższy czas jechał ku niebu pod kątem czterdziestu pięciu stopni, przejechał jeszcze trzy kroczki poziomo, za bezceremonialną policyjną zako­chaną parą, a przed policyjną babcią zsunął się z drewnianej kraty ruchomych schodów na żelazną kratę nieruchomego pomostu i gdy policjanci przedstawili się, powiedzieli do niego „Matzerath”, oznaj­mił, wcielając w życie swój pomysł z ruchomych schodów, najpierw po niemiecku: - Jestem Jezus! - następnie, ponieważ miał przed sobą policję międzynarodową, po francusku, wreszcie po angielsku. I am Jezus!

Mimo to zostałem aresztowany jako Oskar Matzerath. Bez oporu powierzyłem się opiece i - ponieważ na dworze, na Avenue d’Italie, padało - parasolom policji, rozglądałem się jednak niespokojnie, szu­kając lękliwie dokoła siebie i w tłumie na Avenue, w ciżbie przy karetce policyjnej, zobaczyłem kilkakrotnie - ona to potrafi straszli­wie spokojną twarz Czarnej Kucharki.

Teraz brak mi już słów, mimo to muszę jednak zastanowić się, co Oskar zamierza robić po nieuniknionym zwolnieniu z zakładu dla nerwowo chorych. Ożenić się? Pozostać samotny? Wyemigrować? Pozować? Kupić kamieniołom? Zebrać uczniów? Założyć sektę?

Trzeba zbadać wszystkie możliwości, jakie stoją obecnie przed człowiekiem trzydziestoletnim, trzeba je zbadać oczywiście na moim bębenku. Wystukam więc na blasze także ową piosenkę, która staje się dla mnie coraz żywsza i straszniejsza, przywołam i wypytam Czar­ną Kucharkę, żebym mógł jutro oznajmić mojemu pielęgniarzowi Brunowi, jakie życie będzie odtąd wiódł Oskar w cieniu coraz czarniejszego straszydła; cóż bowiem straszyło mnie dawniej na scho­dach, cóż w piwnicy, gdy szło się po węgiel, pokrzykiwało: uhuuu, aż wybuchałem śmiechem, cóż mimo to było zawsze i wszędzie, prze­mawiało palcami, kaszlało przez dziurkę od klucza, wzdychało w piecu, krzyczało drzwiami, wzbijało się z kominów, kiedy statki we mgle dmuchały w rogi albo kiedy między szybami podwójnego okna godzinami zdychała mucha, także kiedy węgorze domagały się mamy, a moja biedna mama węgorzy, kiedy słońce znikało za wzgó­rzami i żyło swoim życiem - bursztyn! O kim myślał Herbert, gdy rzucił się na drewno? Również za wielkim ołtarzem - czymże byłby katolicyzm bez Kucharki, która czerni wszystkie konfesjonały? Ona rzuciła cień, gdy przyszedł koniec na zabawki Sigismunda Markusa, o niej mówiły bachory na podwórzu kamienicy, Aksel Mischke i Nu - chi Eyke, Susi Kater i Hänschen Kollin śpiewali gotując ceglane zupę: „Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest - jest - jest! Tyś jest winien, tyś jest winien, a najwięcej ty. Czy jest tu Czarna Kucharka...” Była zawsze, nawet w proszku musującym o smaku wonnej marzanki, choćby pie­nił się nie wiem jak niewinnie i zielono; we wszystkich szafach, w których kiedykolwiek siedziałem, siedziała i ona, a później przy­brała trójkątną lisią twarz Luzie Rennwand, żarła kiełbasę razem ze skórką i prowadziła Wyciskaczy na wieżę do skoków - tylko Oskar został, przyglądał się i wiedział: oto jej cień, który zwielokrotnił się i podąża ku słodyczy i wszystkie słowa: błogosławiona, boleściwa, wsławiona, Panna nad Pannami... i wszystkie kamienie: bazalt, diabaz, dziury w muszlowcu, alabaster taki miękki... i wszystko roz­śpiewane szkło, przezroczyste szkło, cieniutko wydmuchiwane szkło... i towary kolonialne: mąka, cukier w niebieskich funtowych i półfuntowych torebkach. Później cztery koty, z których jeden nazywał się Bismarck, mur, który trzeba było świeżo pobielić, Polacy zabłąkani w umieranie, także komunikaty nadzwyczajne, kiedy kto co zatopił, ziemniaki, które z łoskotem spadały z wagi, coś, co zwęża się u stóp, cmentarze, na których stałem, płyty kamienne, na których klęcza­łem, kokosowe włókna, na których leżałem... wszystko, co wtłoczo­ne w beton, sok cebuli, który wyciska łzy, pierścionek na palcu i krowa, która mnie lizała... Nie pytajcie Oskara, kim ona jest! Jemu brak słów. Bo to, co wychodzi teraz i będzie wychodzić naprzeciw:


Czarna szła zawsze za mną Kucharka.

Teraz przede mną wyrasta, czarna.

Słowa jak płaszcze wywraca na nice, czarna.

Czarna płaci walutą, czarna.

A dzieci, bawiąc się już nie śpiewają:

Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest - jest - jest!

OD TŁUMACZA

Wszystkie nazwy gdańskich dzielnic, ulic, placów i parków w przekładzie „Blaszanego bębenka” zostały podane w polskim brzmieniu z zachowaniem ich znaczeń z czasów opisywanych przez Grassa. Część tych nazw, dotyczących zwłaszcza starego Gdańska, jest identyczna z dzisiejszymi, część brzmi zupełnie inaczej.


Oto ich zestawienie:


Plac Heweliusza (niem. Heveliusplatz) - dziś: plac Obrońców Pocz­ty Polskiej

Labesa (niem. Labesweg) - dziś: Lelewela

Strzyża Górna (niem. Hochstriess) - dziś: Słowackiego

Herty (niem. Hertastrasse) - dziś: Konrada Wallenroda

Magdeburska (niem. Magdeburger Strasse) - dziś: Kościuszki

Poligonowa (niem. Heeresanger) - dziś: Aleja Legionów

Kuźniczki (niem. Kleinhammerweg) - dziś: Kilińskiego

Plac Maksa Halbego (niem. Max - Halbe - Platz) - dziś: plac Komorowskiego

Antona Möllera (niem. Anton - Möller - Weg) - dziś: Danusi

Marii (niem. Marienstrasse) - dziś: Wajdeloty

Nowe Szkoty (niem. Neuschottland) - dziś: Wyspiańskiego

Nowy Targ (niem. Neuer Markt) - dziś: plac Wybickiego

Brunshöfera (niem. Brunshöferweg) - dziś: Waryńskiego

Posadowskiego (niem. Posadowskiweg) - dziś: Kochanowskiego

Park Steffensa (niem. Steffenspark) - dziś: park przy Bramie Oliwskiej

Luizy (niem. Luisenstrasse) - dziś: Aldony

Aleja Hindenburga (niem. Hindenburgallee) - dziś: Aleja Zwycię­stwa

Elzy (niem. Eisenstrasse) - dziś: Grażyny

Brzeźnieńska (niem. Brösener Weg) - dziś: Bolesława Chrobrego

Schichaua (niem. Schichaugasse) - dziś: Jana z Kolna

Adolfa Hitlera (niem. Adolf Hitler - Strasse) - dziś: Aleja Grunwaldzka

Dworcowa (niem. Bahnhofstrasse) - dziś: Dmowskiego

Dobromierska (niem. Hohenfriedberger Weg) - dziś: Szymanowskiego

Św. Michała (niem. Michaelisweg) - dziś: Traugutta

Spodniarzy (niem. Kleine Hosennähergasse) - dziś: Pończoszników

SPIS TREŚCI


KSIĘGA PIERWSZA

Obszerna spódnica

Pod tratwą

Ćma i żarówka

Album

Szkło, szkło, szkiełko

Podział godzin

Rasputin i abecadło

Dalekosiężny śpiew z Wieży Więziennej

Trybuna

Wystawy

Cudu nie było

Wielkopiątkowa strawa

Zwężenie u stóp

Plecy Herberta Truczinskiego

Niobe

Wiara, nadzieja, miłość


KSIĘGA DRUGA

Gruchot

Poczta Polska

Domek z kart

On leży na Zaspie

Maria

Proszek musujący

Komunikaty nadzwyczajne

Ze słabością do pani Greff

Siedemdziesiąt pięć kilo

Teatr frontowy Bebry

Oglądanie betonu - czyli mistyczne barbarzyńskie znudzone

Naśladowanie Chrystusa

Wyciskacze

Jasełka

Szlak mrówek

Powinienem czy nie powinienem

Środki dezynfekcyjne

Rośniecie w wagonie towarowym


KSIĘGA TRZECIA

Kamyki i kamienie

Fortuna Północ

Madonna 49

Jeż

W szafie

Klepp

Na kokosowym chodniku

W „Piwnicy Pod Cebulą”

Na Wale Atlantyckim - czyli bunkry nie mogą pozbyć się Betonu

Palec serdeczny

Ostatni tramwaj albo adoracja weka

Trzydziestka


Od tłumacza

1 Hugo Münsterberg (1863 - 1916) - niemiecki filozof i psycholog.

2 Hartmannsweilerkopf - wzgórze w południowych Wogezach. W walkach o to wzgórze poległo podczas pierwszej wojny światowej około 60 tys. żołnierzy.

3 KdF - Kraft durch Freude. Siła przez radość - hitlerowska organiza­cja propagandowa, urządzająca wycieczki i inne imprezy rozrywkowe.

4 Mowa tu o utworze Gustawa Freytaga Soll und Haben.

5 Chrześcijańska organizacja młodzieżowa.

6 Karetka więzienna

7 Postać z Powinowactw z wyboru.

8 NSKK - Nationalsozialistischer Kraftfahrerkorps - Narodowosocjalistyczne oddziały zmotoryzowane.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grass Gunter Trylogia Gdańska Kot i mysz
Grass Gunter Trylogia Gdańska 02 Kot i mysz
Grass Gunter Cykl Trylogia Gdańska (2) Kot i mysz
g grass blaszany bebenek
Grass Gunter Kot i mysz
GRASS Gunter Wrozby kumaka
blaszany bębenek, Szkoła, XX- lecie międzywojenne
Grass Gunter Kot i mysz
Grass Gunter Idąc Rakiem
Grass Gunter Moje stulecie
Blaszany bębenek, Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
Grass Gunter Miejscowe znieczulenie
blaszany bębenek, Kulturoznawstwo
Blaszany bębenek
Grass Gunter Idąc rakiem
Grass Gunter Idąc Rakiem
Grass, Gunter Las ventajas de las gallinas de viento
Grass, Gunter Biografia
Grass, Gunter Interrogado