94 95

z czego składa się ów „lubczyk", wywołujący przemożny pociąg do mężczyzny. W przeciwnym bowiem razie musiałaby się z pewnością zastanowić, czy warto podejmować taką nierówną próbę sił. Sądzimy często, że nęcą nas cechy przeciwstawne do cech rodziców. I tak, na przykład, Arleen spostrzegłszy swój pociąg do chłopaka biseksual-nego, dużo młodszego, drobnego i zupełnie nieagresywnego fizycznie, doszła do świadomego wniosku, że będzie bezpieczna z człowiekiem, który niewątpliwie różni się swym zachowaniem od skłonnego do rękoczynów ojca. W rzeczywistości jednak nęcił ją podświadomie element walki: o dokonanie w nim metamorfozy, o zdobycie przewagi w sytuacji od początku dla siebie niekorzystnej. To właśnie sprawiało, że nie umiała odejść.

Nieco bardziej powikłany, choć dość pospolity pojedynek odbywał się pomiędzy Chloe a jej zażartym mizoginistą. Już w ich pierwszej wymianie słów pokazał, kim jest i co odczuwa. Ale Chloe nie mogła oprzeć się wyzwaniu, które sobą symbolizował, i zamiast widzieć w nim groźnego awanturnika, uznała go za bezbronną ofiarę po­trzebującą współczucia i zrozumienia. Większość kobiet omijałaby z daleka takiego typa. Chloe natomiast nie uwierzyła własnym oczom i uszom.

Dlaczego tak ciężko nam zostawić partnera, który wpędza nas w „taniec" bolesny i destrukcyjny? Zapamiętajmy prostą regułę: tym trudniej zerwać niezdrowy układ, im więcej zawiera on składników przeniesionych z dzieciństwa. Kochamy za bardzo, ponieważ chcemy przezwyciężyć nasze dawne lęki, zawody, cierpienia i napady bezsilnej złości. Odejść od mężczyzny to zrezygnować z cennej okazji do „wyprostowania" dróg, po których niegdyś błądziłyśmy, to zmar­nować szansę na znalezienie wreszcie ulgi.

Te podświadome motywy wyjaśniają nasz upór i niezłomną wo­lę „tańczenia". Trzeba jednak przyznać, że wydają się niewspół­mierne wobec intensywności naszych doznań na płaszczyźnie świa­domej.

Kobieta płaci za to olbrzymimi kosztami emocjonalnymi. Ilekroć próbuje zerwać związek, odciąć się od źródła niedoli, tylekroć czuje się tak, jak gdyby tysiące wolt boleści przeszywały jej nerwy i rozlewały się po całym ciele. Powraca znów znane wrażenie pustki, które spycha ją w ciemny kąt, gdzie nadal czai się groza z lat dziecinnych: groza osamotnienia. Wydaje się, że jeszcze chwila, a utonie w fali rozpaczy.

Wszystko to — tajemniczy pociąg, przykucie do mężczyzny i de-

speracka chęć „ułożenia się" z nim za wszelką cenę — występuje w związkach zdrowych w znacznie mniejszym stopniu. Nie ma w nich bowiem wyrównywania starych rachunków ani zmagania się z czymś, co niegdyś spędzało nam sen z powiek. Zagadkowa alchemia „niedo­brej" miłości sprowadza się do dreszczu, jaki budzi w nas perspektywa, że być może rozliczymy się w końcu z losem, odzyskamy uczucia, których nam poskąpiono, zdobędziemy aprobatę, której nam od­mawiano.

Dlatego właśnie pomijamy mężczyzn, którym zależy na naszym zadowoleniu, szczęściu i samorealizacji. Nie trzeba mydlić sobie oczu: tacy mężczyźni przewijali się i przewijają przez nasze życie. Prawie każda z moich kochających za bardzo pacjentek potrafiła przywołać w pamięci przynajmniej jednego (a często niejednego) człowieka z rodu troskliwych galantów: „uprzejmy... miły... naprawdę dbał o mnie". Po czym następował zwykle gorzki uśmiech i gorzkie pytanie: „No i dlaczego właściwie nie związałam się z nim?", a w wielu przypadkach także gotowa odpowiedź: „Jakoś nie potrafił mnie sobą zafrapować. Chyba po prostu był za miły."

Należałoby raczej rzec, iż jego repertuar nie pozwalał stworzyć zgranego duetu. Choć towarzystwo takich mężczyzn bywa zabawne, wdzięczne, kojące, nie umiemy zdobyć się na potraktowanie ich serio. Dajemy im kosza, lekceważymy bądź w najlepszym razie relegujemy do kategorii „wyłącznie przyjaciół". Nie przyprawiają nas o kołatanie serca, ucisk w gardle i kurcze w żołądku, które przywykłyśmy nazywać „miłością".

Niekiedy „przyjaciel" trwa wiernie na posterunku przez całe lata, przybiega na każde zawołanie, ociera nasze łzy po ostatnim „kryzysie", zdradzie czy kolejnym poniżeniu. Lecz nic nie wskóra. Bo nie może obdarzyć nas tak ożywczym, tak elektryzującym dramatem, bólem i napięciem. Bo to, co złe, wydaje się nam dobre, a to, co przyjemne, wydaje się nam obce, podejrzane i niewygodne. Poprzez długotrwałe skojarzenia nauczyłyśmy się preferować cierpienie. „Przyjaciel" nie stanie się kimś ważnym, dopóki nie wyzbędziemy się chorobliwej potrzeby przystępowania wciąż do zadawnionej batalii z upiorami dzieciństwa.

Kobieta o odmiennej biografii reaguje inaczej. Nie jest oswojona z walką i cierpieniem. Nie umie się w tym „rozgościć". Jeśli na­potyka mężczyznę, który stanowi dla niej źródło niepokoju, roz­czarowania, gniewu, zazdrości czy jakiegokolwiek dyskomfortu psy-

94

95


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
94, 95
94 95
page 94 95
94 95
06 1996 94 95
94 i 95, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
94 95
94 95
94, 95
94, 95
94 95 bipper pol ed01 2009
94 95 Bóg jest miłością Przychodzisz Panie
94 95 406c pol ed01 2004
page 94 95
94 95 307 pol ed02 2007
94 95
Lekcje 94,95,96