Kraszewski Interesa鷐ilijne

J贸zef Ignacy Kraszewski

Interesa Familijne



Cz臋艣膰 pierwsza. 1

Cz臋艣膰 druga. 45

Cz臋艣膰 trzecia 91

Cz臋艣膰 czwarta. 128



Nie wiem, czy si臋 to godzi takiego powie艣ciopisarza karmi膰 tak膮 jak moja powie艣ci膮? Ale znasz Pan przys艂owie - czym chata bogata, tym rada; niewiele ma, to prawda, na to nie ma rady!

Przyjm wi臋c jako dow贸d szacunku dla pisarza i przyja藕ni dla cz艂owieka t臋 drobnostk臋, kt贸r膮 Ci przes艂a膰 si臋 o艣miela szczerze 偶yczliwy i pe艂en szacunku

J. I. Kraszewski

Dnia 7 stycznia 1852 r., Hubin



Cz臋艣膰 pierwsza.

I.

Mi艂o to spojrze膰 na stare budowy - domy stare stawili jeszcze ludzie, co w przysz艂o艣膰 wierzyli, co my艣leli o jutrze; my dzisiaj klecim wszyscy, aby dzie艅 do wieczora w nich doby膰. Tote偶 stare domostwa ogl膮da膰 a偶 lubo, tak w nich ka偶da cz臋艣膰, najdrobniejszy szczeg贸艂 wypracowane, wychuchane, obmy艣lane na trwanie, wygod臋 i wdzi臋k. W naszych pa艂acykach 艣wieci si臋 wiele, ale tylko 艣wieci; pod spodem wsz臋dzie pr贸chno, wilgo膰, grzyby i zgnilizna. Bodaj to dawne czasy! Ale nie pora nad nimi si臋 rozwodzi膰 i por贸wnaniem nas zawstydza膰; jeste艣my w sali starego, ale jeszcze krzepkiego dworu; obejrzmy si臋 woko艂o, p贸ki kto nie nadejdzie. Troje okien naprzeciw nas: przez nie wida膰 sad owocowy, agrestowe i porzeczkowe uliczki, popodpierane stare jab艂onie, grube stuletnie grusze i nieprzejrzane zielono艣ci masy. Troje drzwi, z kt贸rych jedne naprzeciw okien, dwoje w bocznych 艣cianach, wiod膮 do reszty pomieszka艅. 艣ciany ciemne powleka starannie przypuszczona lamperia d臋bowa; w niej na zielonym tle szare jakie艣 mgl膮 si臋 desenie, wielce ju偶 sp艂owia艂e. Na prawo i lewo, mi臋dzy ramami lamperii kilka wygolonych g艂贸w i jedna zakwefiona matrona pogl膮daj膮 na nas z portret贸w. Brzydkie malowanie, ale p臋zel nie potrafi艂, mimo usilno艣ci, z jak膮 nad tym pracowa艂, popsu膰 twarzy wspania艂ych, powa偶nych, spokojnych. Przypatrzcie si臋 tylko, jak im dobrze w tych sobolich i rysich szubach, pokrytych z艂ocistymi i p膮sowymi adamaszkami, w tych kwiecistych deliach, bia艂ych kontuszach, z r臋kami na szablach spartymi, z oczyma utkwionymi gdzie艣 w dalek膮 przysz艂o艣膰 czy przesz艂o艣膰. Pomi臋dzy rycerzami jedna matrona modli si臋 na ksi臋dze, krzy偶 przy niej, a poni偶ej jakie艣 muzyczne narz臋dzia. T臋skne jej wejrzenie skierowa艂o si臋 na Chrystusa i wci膮偶 ku niemu pogl膮da, jakby m贸wi艂o: Pociesz mnie! Krzes艂a, sto艂y, wszystko odpowiada 艣cianom i ich pow艂oce: mocne, ciemne, stare, niepozorne, ale gotowe przetrwa膰 jeszcze wieki. Zakurzony klawikordzik w k膮tku si臋 ukry艂 i wstydzi, 偶e tak niepoczesny; na nim stoi warcabnica, le偶y talia kart starych. Ot贸偶 i wszystko, co ozdabia i zape艂nia salk臋. Smutno w niej czego艣 i gdyby nie te poczciwe portrety, co j膮 o偶ywiaj膮 troch臋, cz艂ek by tu sam nie lubi艂 pozosta膰. Z sieni s艂ycha膰 uderzenie zegara; powoli wybija po艂udnie i za sz贸stym m艂ota d藕wi臋kiem otwar艂y si臋 drzwi z prawej strony, wszed艂 ju偶 niem艂ody m臋偶czyzna. O! jak偶e do portret贸w niepodobny! Wysoki, chudy, blady, 偶贸艂ty, z twarz膮 pomarszczon膮 dziwnie, zgarbiony nieco skutkiem wzrostu i wieku, wygl膮da na nieboszczyka,kt贸ry by z grobu powsta艂, tak znu偶ony, znudzony, tak zu偶yty i zbutwia艂y. Siwe, mo偶e niebieskie dawniej oczy zbiela艂y mu zupe艂nie, brew g臋sta je ocieni艂a, czo艂o pofa艂dowa艂o si臋 wzd艂u偶 i poprzek, policzki po艣ci膮ga艂y fantastycznie, usta zakl臋s艂y, broda wyskoczy艂a i pi臋kny tylko orli nos na tych ruinach pozosta艂 niewzruszony. Str贸j jego przypomina niedawn膮 przesz艂o艣膰, siwe w艂osy przypr贸sza zapomniany puder, zaczesano je w ty艂 wszystkie, a kilka loczk贸w dowodz膮, 偶e nie bez pretensji do wdzi臋ku - reszta ubrania do pudru stosowna. Na nim frak cynamonowy, dawnym krojem z guzami stalowymi, racymorowa d艂uga kamizela suto wyszywana, ale od dawna zwi臋d艂a; spodnie aksamitne czarne, po kolana, na nie buty z kutasami, karbowane na podbiciu. Zapomnieli艣my sutych 偶abot贸w z kame膮 w nie wpi臋t膮 i przepysznych, chocia偶 po偶贸艂k艂ych, u r膮k koronkowych mankiet贸w. R臋ce warte s膮 tej ozdoby i zawstydzaj膮 koronki bia艂o艣ci膮 sw膮 i dobrze zachowanymi kszta艂tami; zna膰 na nich, 偶e nigdy nie pracowa艂y, 偶e krew nie zabiega艂a w nie, 偶e os艂onione, piel臋gnowane, pieszczone, s艂o艅ca i wiatru nie widzia艂y. Na prawej r臋ce siedzi wielki sygnet ametystowy, na ma艂ym jej paluszku brylantowa obr膮czka. Przyby艂y wszed艂 powoli, ziewaj膮c, spojrza艂 zamar艂ym okiem doko艂a, przedrepta艂 posuwaj膮c troch臋 nogami wzd艂u偶 sali, popatrzy艂 machinalnie przez okna i ca艂膮 sw膮 postaci膮 wyra偶a艂 dobitnie nud臋, kt贸ra go wewn膮trz trawi艂a. Doby艂 z艂otej tabakiery z kamizelki, za偶y艂 tabaki, otrz膮s艂 popr贸szony 偶abot, podni贸s艂 oczy do sufitu, dosta艂 z drugiej kieszeni kameryzowanego zegarka, na kt贸rym ja艣nia艂a emaliowana cyfra Stanis艂awa Augusta, ziewn膮艂 po wt贸re i po trzecie i obejrza艂 si臋 na drzwi wchodowe z oznak膮 niecierpliwo艣ci, zdaj膮c si臋 przys艂uchiwa膰 niespokojnie i dziwi膰, 偶e nic si臋 s艂ysze膰 nie da艂o. Nareszcie przyspieszony ch贸d zat臋tni艂 w sieni 偶ywo, coraz spieszniej przybli偶a艂 si臋 ku drzwiom, ostro偶nie otworzy艂y si臋 podwoje i male艅ka figurka ukaza艂a si臋 na progu. Nim si臋 ci panowie przywitaj膮, sp贸jrzmy z kolei na ma艂膮 figurk臋. To co艣 zupe艂nie nie z tych czas贸w, do kt贸rych nale偶y pierwsza, tylko co widziana, posta膰 - sto lat przynajmniej dzieli tych dw贸ch ludzi. Przyby艂y m艂ody ch艂opiec, w dzisiejszym stroju, ubrany bardzo skromnie, ubogo, ale dosy膰 czysto, twarz ma zn臋kan膮, smutn膮, blad膮 i zawczasu przekwit艂膮; na niej wyraz jakiego艣 przestrachu, przygn臋bienia i nie艣wie偶ej ju偶 bole艣ci, spod kt贸rej przegl膮da jakby b艂ysk niecierpliwy st艂umionego dowcipu i przebieg艂o艣ci. Wszed艂 z udan膮 czy prawdziw膮 boja藕ni膮 i wstrzyma艂 si臋 powitany surowym wzrokiem. Nie艣mia艂e jego oko, usta dr偶膮ce, cofn臋艂y si臋 z wejrzeniem i gotowym s艂owem przed gro藕nym obliczem upudrowanego m臋偶czyzny. Poprawi艂 na sobie surducika szczelno pozapinanego, odchrz膮kn膮艂 i po chwili wahania, w prostej linii pospieszy艂 ku stoj膮cemu w postawie rozkazuj膮cej, z widocznym zamiarem uca艂owania jego r臋ki. Wyci膮gniona r臋ka podnios艂a si臋 do g贸ry, cofn臋艂a i g艂os chrypliwy, suchy, zapyta艂: - No! gdzie偶e艣 to asindziej bywa艂? co to jest znowu? S艂ysza艂e艣! dwunasta wybi艂a, a o trzech kwadransach by膰 powiniene艣 tutaj i czeka膰.

- Co to jest! co to jest!

- Niech stryj dobrodziej raczy darowa膰 - odpowiedzia艂, niby dr偶膮cym g艂osem, z udan膮 zr臋cznie boja藕ni膮, m艂ody cz艂owiek - jestem cokolwiek niezdr贸w (tu zakaszla艂), g艂owa mnie bola艂a.

- No! ale w takim razie, wszak wiesz asindziej, jaki jest porz膮dek - rzek艂 starszy. - Czemu nie post膮pi艂e艣 wedle przepis贸w? W porz膮dnym domu wszystko i艣膰 powinno wedle pewnych regu艂. Skoro jeste艣 chory, dajesz zna膰 panu Termi艅skiemu, pan Termi艅ski melduje mi o tym i otrzymujesz upowa偶nienie chorowania.

- Ja bo, stryju dobrodzieju - odezwa艂 si臋 m艂odszy - pomimo choroby chcia艂em by膰 pilnym na jego us艂ugi i...

- No, no, na ten raz indulgencja! ale niech si臋 to wi臋cej nie przytrafia; ten b贸l g艂owy i op贸藕nienie o ca艂y kwadrans, niepraktykowane...

Stryj za偶y艂 tabaki nieco uspokojony i gdy synowiec ze spuszczonymi oczyma stan膮艂, za艂o偶ywszy r臋ce w ty艂, niedaleko progu, oparty o sto艂ek, on usiad艂, zarzuci艂 nog臋 na nog臋 i rozpocz膮艂 rozmow臋, kt贸ra przypomina艂a bardzo wydawanie nauczonej lekcji, tak machinalnie sz艂y pytania i odpowiedzi.

- Na dworze? - spyta艂 kr贸tko stary.

- Wilgotno i pochmurno, parno, deszczu si臋 spodziewa膰.

- Barometr?

- Troch臋 opad艂 od wczoraj.

- Stopni ciep艂a?

- Dwadzie艣cia cztery.

- W cieniu?

- W cieniu.

- Dwadzie艣cia i cztery w cieniu! - powt贸rzy艂 stryj - to wiele, to bardzo wiele.

- C贸偶 tam nowego?

- Siwy 藕rebiec...

- Co, chory? uchowaj Bo偶e?

- Zupe艂nie zdr贸w, przeprowadzono go dzisiaj na przechadzk臋.

- Papuga czy dojrzana?

- Sam jej je艣膰 dawa艂em.

- Nie kaza艂em jej ju偶 sobie dzisiaj przynosi膰, bo mnie zaczyna nudzi膰 swoim paplaniem, ale prosz臋 mie膰 na ni膮 oko, mo偶e mi przyj艣膰 do niej kaprys.

Rozmowa stan臋艂a na papudze, gdy szastanie nogami da艂o si臋 s艂ysze膰 w sieni; stryj spojrza艂 znowu na zegarek, drzwi otworzy艂y si臋 ostro偶nie i wesz艂a kobiecina nie pierwszej ju偶 m艂odo艣ci, t艂u艣ciuchna, u艣miechni臋ta, weso艂ej fizjognomii i mi艂ego twarzy wyrazu, odziana w resztki dawnego wykwintu, kt贸ry teraz wygl膮da艂 na 艣wie偶e, starannie polepione ub贸stwo. Na widok jej powsta艂 z chy偶膮 galanteri膮 stanis艂awowskich czas贸w gospodarz i nastroiwszy si臋 do u艣miechu, powita艂 j膮 nadzwyczaj grzecznie ustami, cho膰 wida膰 by艂o, 偶e te wyrazy nic lub niewiele znaczy艂y. By艂a to prosta forma, w kt贸rej nie d藕wi臋czy艂o 偶adne uczucie. Kobiecina pokorna, zmieszana, usiad艂a na ro偶ku krzes艂a, kt贸re jej poda艂 m艂ody ch艂opiec, i owijaj膮c szalem sp艂owia艂ym niezbyt ju偶 wysmuk艂膮 kibi膰 i podart膮 troch臋 sukni臋, odezwa艂a si臋 z weso艂o艣ci膮 nadrobion膮: - Jak偶e si臋 stryjowi dobrodziejowi spa艂o? - Wybornie, mociadziko! wybornie! rozeszli艣my si臋 wp贸艂 do dziesi膮tej, wedle zwyczaju; do p贸艂 do jedenastej tylko czu艂em, 偶e mi podeszwy 艂echtano, i kamiennym snem spa艂em a偶 do sz贸stej, a to dobra porcja.

- No, a asi艅d藕ka? - Upadam do n贸偶ek stryja dobrodzieja, jak偶eby to mo偶na 藕le spa膰 u niego, gdzie tak wygodnie? - Ca艂uj臋 r膮czki za grzeczny komplement; ale nie s膮dz臋, 偶eby w oficynie...

- O! oficyna to lepsza od naszych dworak贸w... Gospodarz twarz obr贸ci艂 ku ogrodowi i pog艂adzi艂 si臋 pod brod臋, jakby probowa艂, czy dobrze by艂a ogolona. Wybi艂 kwadrans na pierwsz膮. W sieniach ch贸d znowu, otwieraj膮 si臋 drzwi jeszcze i trzeci go艣膰 wchodzi do sali; zimno go wita gospodarz, uko艣nym wejrzeniem i kwa艣nym u艣mieszkiem synowiec, grzecznie i 艂agodnie kobieta. Jest to m臋偶czyzna wysoki, barczysty, zaros艂y w膮sami s膮偶nistymi i bakembardami, do艣膰 opas艂y, z brzuchem opackim; ubrany w zielon膮 czamar臋 z fura偶erk膮 wojskow膮 w r臋ku, z ruchami 偶o艂nierskimi i fizjognomi膮 wojaka. Twarz jego nie wydaje nic wn臋trza; otwarta, rubaszna weso艂o艣膰, oboj臋tno艣膰 jaka艣 m臋偶na wybitniej j膮 tylko cechuj膮. Wszed艂 powoli, uk艂oni艂 si臋 nisko, cho膰 go troch臋 mo偶e ten pok艂on kosztowa艂, zatar艂 r臋ce zmieszany, musn膮艂 w膮sa i odezwa艂 si臋: - Dzie艅 dobry stryjowi dobrodziejowi.

- A! upadam do n贸g pana rotmistrza! - odpowiedzia艂 g艂adz膮c brod臋 stryj.

- C贸偶 tam s艂ycha膰? - Nic, duszno tylko i deszczu omal偶e nie wida膰 - nie ma czym tchn膮膰.

- Dlatego to pewnie i mnie w kolanach k艂u膰 zaczyna... Zmiana niechybna.

- Co si臋 tycze k艂ucia - spiesznie przerwa艂a u艣miechni臋ta kobiecina - dowiedzion膮 rzecz膮, 偶e na takie suche b贸le nie ma nic lepszego jak...

- Jak nic nie robi膰 - dorzuci艂 odwracaj膮c si臋 stryj - za stare grzechy musi si臋 co艣 odezwa膰... a najstraszniejsza podobno choroba to lekarz i kuracja.

- By膰 mo偶e, czasem; ale godzi偶 si臋 tak drogie nam zdrowie zaniedbywa膰? - szybko i z wyrazem szczerego uczucia pocz臋艂a kobieta.

- Ba! ba! szeroko o tym drogim zdrowiu pisa艂 Dawid - wyb膮kn膮艂 stryj - i o lekach, i o... Tu przerwa艂; dwaj m臋偶czy藕ni tymczasem stali nie opodal od siebie, ukradkiem tylko spogl膮daj膮c jeden na drugiego, to na kobiet臋, to na stryja, a towarzystwo wcale nie mia艂o ochoty po艂膮czy膰 si臋 i zla膰 w jedn膮 ca艂o艣膰. Pierwszy, co wszed艂 po gospodarzu, pokorne a 偶wawe ch艂opi臋, mierzy艂 barczystego rotmistrza dziwnym wzrokiem, w kt贸rym i strach, i szyderstwo si臋 miesza艂o; drugi z niejak膮 zawi艣ci膮 i gniewem st艂umionym, niezr臋cznie ukrytym, przygl膮da艂 mu si臋 wzajemnie; stali w milczeniu, nie przem贸wiwszy do siebie; kobiecina ca艂a by艂a zaj臋ta u艣miechaniem si臋 do stryja, kt贸ry od niej twarz odwraca艂. Wybi艂o p贸艂 do pierwszej i w tej偶e chwili otworzy艂y si臋 drzwi; kamerdyner wystrojony, w trzewikach i po艅czochach, we fraku i ca艂ym ubraniu, wieku gospodarza, ale znacznie od niego m艂odszy, ukaza艂 si臋 na progu. Za nim dw贸ch s艂u偶膮cych, w liberii cynamonowej z 偶贸艂tym, wnie艣li ogromn膮 tac臋, na kt贸rej by艂y przek膮ski, w贸dki, zimne w臋dliny, nowalijki r贸偶ne, sery, 艣ledzie i wszystko, czego si臋 zwykle u偶ywa dla obudzenia 艣pi膮cego 偶o艂膮dka. Przysmaczki te ustawione by艂y 艣licznie, pozamykane w naczy艅kach powabnych lub roz艂o偶one na przepysznej starej saskiej porcelanie; ale na cztery osoby by艂oby ich za ma艂o, na jedn膮 zdawa艂o si臋 za wiele. Stryj, kt贸rego odt膮d kasztelanicem lub szambelanem zwa膰 b臋dziemy, spojrza艂 na zegarek jakby dla sprawdzenia godziny, kt贸r膮 s艂ysza艂 bij膮c膮, zawin膮艂 mankiety i zaledwie postawiono na stole tac臋, wzi膮艂 si臋 zaraz do niej, spojrzawszy na swoich go艣ci, kt贸rych jakim艣 tylko niewyra藕nym mruknieniem zaprosi艂. Kobieta pierwsza odsun臋艂a si臋 od sto艂u, dzi臋kuj膮c z u艣miechem.

- Poczekam na obiad - odezwa艂a si臋 pokaszluj膮c i szybkim wejrzeniem mierz膮c dw贸ch swych towarzysz贸w. Rotmistrz istotnie godzien by艂 widzenia, na takie go tortury wystawia艂o 艣niadanie: z miny, z ocz贸w, ze 艣linki, kt贸r膮 po艂yka艂, wida膰 by艂o, jak mu si臋 chcia艂o rzuci膰 na przysmaki, ale mia艂 zapewne pow贸d ani si臋 nawet ku nim zbli偶y膰; za艂o偶y艂 r臋k臋 w kamizelk臋, 偶eby si臋 ani posun臋艂a ku zakazanemu owocowi, podni贸s艂 oczy w niebo, jakby wzywaj膮c daru cierpliwo艣ci, i na palcach odst膮pi艂 ku oknom ogrodowym, unikaj膮c pokuszenia, na jakie zapach go m贸g艂 narazi膰. M艂ode ch艂opi臋 pokornie zosta艂o na swoim miejscu, ale z oczu jego b艂yska艂 chwilami szyderski jaki艣 wyraz. Ju偶 z pi臋膰 minut w milczeniu towarzysz膮cym pracy g艂臋boko poj臋tej nasyca艂 si臋 kasztelanic, zmiataj膮c ogromnymi porcjami, co napad艂, nie bez pewnego jednak porz膮dku post臋puj膮c ku coraz ostrzejszym przek膮skom; ju偶 dwakro膰 zapi艂 likworem coraz odmiennym, a jeszcze ani spojrza艂, co si臋 wko艂o dzieje - gdy znowu otworzy艂y si臋 drzwi, a nimi 艣mielej od pierwszych przyby艂ych, g艂o艣niej, szumniej, a zawsze nie bez ogl膮dania si臋 na siebie, wszed艂 m臋偶czyzna stary, powa偶ny, 艂ysy, z w膮sem siwym, w polskim stroju dosy膰 przeszarzanym, z min膮, kt贸ra okazywa艂a, 偶e nie tyle co inni dba艂 o przyj臋cie, kt贸re go tu spotka, b臋d膮c siebie pewniejszy. Mia艂 on na sobie szaraczkow膮 kapot臋 fa艂dzist膮 ze stoj膮cym ko艂nierzem, kontusz karmazynowy sp艂owia艂y, pas s艂ucki nie pierwszej 艣wie偶o艣ci, a w r臋ku trzyma艂 lekk膮, bia艂膮, rogat膮 czapeczk臋. Nie podni贸s艂 na艅 nawet ocz贸w zaj臋ty zbytecznie 艣niadaniem szambelan i jakby si臋 po chodzie domy艣li艂, kto wszed艂, mrukn膮艂 tylko: - Brata dobrodzieja najni偶szy s艂uga! do n贸g upadam! jedn膮 r臋k膮 czekamy...

- Dzi臋kuj臋 wa艣ci, panie szambelanie, nie przyszed艂em przeszkadza膰, ale patrze膰 tylko i cieszy膰 si臋, 偶e starszy braciszek tak mi z apetytem 艂omocze. Szambelan nic ju偶 nie odpowiedzia艂, jad艂 zapalczywie; przyby艂y wita艂 tymczasem r臋k膮, g艂ow膮 i kilk膮 s艂owami tych, kt贸rych zasta艂.

- Dzie艅 dobry pani Hieronimowej! - Do n贸g upadam stryja.

- Jak si臋 wa艣膰 masz, Ja艣ku, czego艣 kwa艣ny? - S艂uga stryja..., g艂owa mnie boli.

- A ty偶e艣 zdr贸w? - spyta艂 w ko艅cu rotmistrza.

- Ba! a c贸偶 mam robi膰? - ze 艣miechem dobrodusznym, lecz smutnym odpar艂 wojskowy. Tymczasem szambelan jad艂 i jad艂; nagle zastanowi艂 si臋, spojrza艂 na zegarek i na nowo rozpocz膮艂 przek膮ski pozosta艂e; wreszcie otar艂 usta i w chwili, gdy k艂ad艂 widelec, drzwi z lewej strony otworzy艂y si臋 szeroko; kamerdyner wszed艂 wo艂aj膮c: - Na stole, ja艣nie panie! - S艂u偶臋 pani! - rzek艂 gospodarz podaj膮c r臋k臋 pani Hieronimowej. Za nimi poszed艂 Polonus stary z panem rotmistrzem, a na ko艅cu cicho i nieznacznie wszrubowa艂 si臋 贸w pokorny Jasiek. Sala jadalna, do kt贸rej weszli, by艂a bardzo obszerna i podobnie odziana w lamperie jak pierwsza, tylko te by艂y bia艂o pokostowane i gdzieniegdzie z艂ocone. Rz臋dem na 艣cianach wisia艂y obrazy czarne. B贸g wie co kiedy艣 wyobra偶aj膮ce, ale widocznie maj膮ce pretensj臋 do flamandczyzny, bo gdzieniegdzie wyziera艂a z nich ryba, cytryna, rondel 艣wiec膮cy itp. W jednym ko艅cu sta艂 ogromny, wspania艂y bufet, pe艂en sreber, ze szklanymi drzwiczkami; wygl膮da艂y z za nich puchary, kielichy i r贸偶na krasa sto艂owa dawnych kszta艂t贸w. Mi臋dzy oknami u艣miecha艂y si臋 mi艂膮 zielono艣ci膮 pomara艅czowe i cytrynowe drzewa. St贸艂 w po艣rodku nakryty by艂 na sze艣膰 os贸b, cho膰 ich widzieli艣my dot膮d tylko cztery, ale dwie ju偶 czeka艂y w sali jadalnej. Pierwsz膮 by艂 w czamarze sutej, z w膮sami, bakembardami do g贸ry podczesanymi, szpakowaty troch臋 rz膮dzca, kt贸ry mia艂 fizys doskonale zgodn膮 ze stanowiskiem, jakie zajmowa艂; brzuch porz膮dny, policzki l艣ni膮ce zdrowiem, oczy wypuk艂e, usta rumiane, a mimo powagi i brzucha pokor臋 przyk艂adn膮, bo si臋 sk艂oni艂 za wej艣ciem pana niemal do ziemi, tak 偶e a偶 b艂ysn膮艂 zarodkiem 艂ysiny. Drug膮 by艂a oparta niedbale o bufet kobieta, niezupe艂nie m艂oda, ale nie stara, wykwintnie ubrana, z pretensj膮 widoczn膮 do wdzi臋ku, z zaci臋tymi usteczkami w膮skimi, bia艂a, pachn膮ca woniami o mil臋, w czarnych mitenkach, w czarnej sukni, z kluczykami u paska. Twarz jej warta by艂a spojrzenia i zastanowienia, tak pi臋kne jej niegdy艣 rysy, dzi艣 jeszcze dobrze zachowane, regularne i pi臋kne, zeszpeci艂 jaki艣 zimny, szyderczy wyraz zoboj臋tnienia dla ludzi i wzgardy. Mog艂a mie膰 lat trzydzie艣ci i kilka, ale postaw膮 i strojem do trzydziestu si臋 nawet nie przyznawa艂a; str贸j jej by艂 wykwintny, z prostot膮 i wy艣mienicie dobrany do twarzy; na g艂owie rodzaj skromnego, ale 艣wie偶ego czepeczka; suknia czarna jedwabna, z podobn膮偶 mantylk膮, u szyi tylko wst膮偶ka karmazynowa. Na ko艂nierzu, przy, r臋kawach 艣nie偶nej bia艂o艣ci g艂adkie batystowe mankietki i krezki doskonale odbija艂y si臋 od r膮czek i karku. P艂e膰 jej 艣nie偶no jasna mog艂a by膰 pos膮dzon膮 o bielid艂o, ale bielid艂o wiedzie r贸偶 za sob膮, a tu tak by艂o oszcz臋dnie na twarzy rumie艅ca, 偶e albo by艂a wielk膮 artystk膮, albo bia艂膮 bez pomocy sztuki. Szambelan wchodz膮c spojrza艂 zaraz na ni膮 i nieznacznie j膮 skinieniem przywita艂; ona mu nie odda艂a uk艂onu. Spu艣ci艂a oczy prawie gniewne, porwa艂a chustk臋, kt贸r膮 opu艣ci艂a przed chwil膮, i wprost posz艂a na przeznaczone sobie miejsce. Wszyscy przytomni rozmie艣cili si臋 potem w nast臋puj膮cym porz膮dku: szambelan na g艂贸wnym krze艣le w ko艅cu sto艂u, przed kt贸rym nakrycie odznacza艂o si臋 r偶ni臋t膮 szklenic膮 i kilk膮 karafkami r贸偶nych p艂yn贸w a osobnym przyborem przypraw. Na prawo pani Hieronimowa, na lewo pan Samuel w szaraczkowej kapocie, za nim rotmistrz; za pani膮 Hieronimow膮 nieznajoma nam jeszcze pani z kluczami, za rotmistrzem Jasiek, a wprost naprzeciw gospodarza rz膮dca pokornie si臋 usadowi艂. W milczeniu uroczystym zasiedli, a szambelan, kt贸ry nierad m贸wi艂, gdy jad艂, a jad艂 wiele i chciwie, zwr贸ci艂 si臋 naprz贸d ku zupie, kt贸rej zaczerpn膮艂 z ma艂ej wazki stoj膮cej naprzeciw, dla wy艂膮cznego jego u偶ytku. Dla go艣ci by艂a inna polewka, przez grzeczno艣膰 tylko poprosi艂 ich na swoj膮, ale wszyscy odm贸wili skinieniem, czego od razu by艂 pewien. Jeden pan Samuel odezwa艂 si臋: - Wol臋 ja poczciw膮 nasz膮 groch贸wk臋 z ogonkiem ni偶 te cudzoziemskiego autoramentu ekstrakty, do kt贸rych wa艣膰, panie Stanis艂awie, na dworze nieboszczyka kr贸la jegomo艣ci przywyk艂e艣. Jako偶 stary zaj膮艂 si臋 szczerze groch贸wk膮. Wszyscy g艂owy pospuszczali na talerze i jedli lub udawali jedzenie, a szambelan, jakby policj臋 sto艂u utrzymuj膮c, spod oka tylko spogl膮da艂, jak si臋 to odbywa艂o. Z nim razem owa pani z kluczami szpiegowa膰 si臋 zdawa艂a ka偶dego, niespokojnym okiem wodz膮c po wszystkich i niedbale do ust unosz膮c z talerza wyzi臋b艂膮 zup臋.

- Dobry m贸j Karasi艅ski - ozwa艂 si臋 po chwili gospodarz - ale nie ma i nie b臋dzie pod s艂o艅cem jak Tremo. Pan Samuel ruszy艂 ramionami, reszta jak w wyroczni膮 patrza艂a na m贸wi膮cego.

- Tremo, powiem wa艣ci - rzek艂 obracaj膮c si臋 do Samuela - mia艂 to do siebie, 偶e ci zgotowa艂 kasz臋 gryczan膮, kluski z serem, pierogi leniwe, jedno nic, czego by艣 indziej w g臋b臋 nie wzi膮艂, a po nim sobie palce oblizywa膰 by艂o trzeba. Wszyscy to wiedz膮, 偶e kr贸l nieboszczyk lubi艂 bardzo piecze艅 barani膮; - ot贸偶, jak 偶yj臋, takiej baraniny, jak膮 on urz膮dza艂, nie jad艂em - to by艂o co艣 specjalnego.

- Mo偶e to nie by艂a baranina, ale zamaskowana sarna? - odwa偶y艂 si臋 zarzuci膰 pan Samuel. Okiem pe艂nym oburzenia cisn膮艂 na艅 brat starszy, a panna Aniela (to by艂o imi臋 nieznajomej) u艣miechn臋艂a si臋 z艂o艣liwie.

- Jak to nie by艂a baranina! by艂a baranina, ale z t膮 sztuk膮, z tym akcentem przyprawiona, kt贸re tylko Tremo posiada艂. Wa艣膰 wiesz, 偶e gdyby by艂 chcia艂 Tremo zosta膰 w Petersburgu, byliby mu zap艂acili sowicie, ale on ju偶 do艣膰 mia艂 gotowania, zachcia艂o mu si臋 je艣膰 samemu. Pani Hieronimowa roz艣mia艂a si臋 g艂o艣no, a panna z jak膮艣 niecierpliwo艣ci膮, w kt贸r膮 j膮 wprawia艂 zwykle cudzy dobry humor, poskoczy艂a na krze艣le i rzuci艂a 艂y偶k臋 z brz臋kiem. Szambelan obejrza艂 si臋 na s膮siadk臋 grzecznie, wida膰 jej u艣miech do serca mu przypad艂 - i w dow贸d afektu posun膮艂 jej swoj膮 zup臋.

- Sprobuj pani - rzek艂 - a powiesz mi co艣 o tym (t艂omaczenie z francuskiego) - sprobuj, ja ju偶 wi臋cej je艣膰 nie b臋d臋. Nie godzi艂o si臋 odm贸wi膰; wzi臋艂a na talerz zupy pani Hieronimowa i cho膰 j膮 pieprzna owa polewka diable piek艂a w podniebienie, nie mog艂a si臋 jej odchwali膰, co chwila powtarzaj膮c: - Cudowne! rajskie jedzenie! ale taka ze mnie parafianka, 偶e mi niepodobna pozna膰, co to jest. Panna dusi艂a w sobie 艣miech gniewliwy i wyraz pogardy. Szambelan podni贸s艂 g艂ow臋.

- Jak to? Asi艅d藕ka nie poznajesz? - Bo jak 偶yj臋, nie jad艂am.

- A to rzecz bardzo prosta: w膮tr贸bki ciel臋ce rozgotowane, rozbite w bulionie, dodane do nich jarzyny wysadzone, pieprz prosty, tureckiego troch臋, muszkato艂owy kwiat i ga艂ka... ale prawda, 偶e paradne i restauruj膮ce? - Przewyborne! - powt贸rzy艂a z u艣miechem s膮siadka. Samuel ruszy艂 ramionami bez ceremonij.

- Ja, bez ogr贸dki m贸wi膮c, wol臋 groch贸wk臋 - rzek艂 otwarcie.

- Po co mi tyle pieprzu? jest go i tak w 偶yciu dosy膰.

- A panna Aniela - spyta艂 gospodarz - nie spr贸bowa艂aby dzisiejszej mojej zupki? jest jej jeszcze na talerz.

- O! bardzo panu dzi臋kuj臋 - z uraz膮 i oburzeniem, 艣wiszcz膮cym nieco g艂oskiem odpowiedzia艂a zagadniona - bardzo dzi臋kuj臋. Szambelan si臋 u艣miechn膮艂 pod nosem, spojrza艂 na ni膮 znacz膮co, nie nagli艂.

- C贸偶 dzi艣 - rzek艂 - humor nier贸偶owy? - Jak zawsze - oburkn臋艂a, czerwieni膮c si臋 i dowodz膮c, 偶e bielid艂a nie u偶ywa, panna Aniela.

- Noli me tangere! - cicho szepn膮艂 gospodarz.

- Prosz臋 bardzo da膰 mi pok贸j.

- W艂a艣nie to m贸wi艂em.

- Odwr贸ci艂 si臋 do rz膮dcy.

- A, co tam - rzek艂 do pana Bulwy - 偶ytko si臋 z艂oci, czerwienieje pszenica... Rz膮dca, zagadniony, ca艂y si臋 podni贸s艂 na krze艣le, chwyci艂 za st贸艂 dla utrzymania r贸wnowagi i o ma艂o nie ud艂awi艂 chlebem , kt贸ry mia艂 w ustach.

- Tak, ja艣nie panie - wykrztusi艂 - wedle rozkazu... By艂o to jego przys艂owie, na ten raz nie do艣膰 szcz臋艣liwie u偶yte. U艣miechn膮艂 si臋 szambelan, ale podawano sztuk臋 mi臋sa i dla niej rz膮dc臋 porzuci艂, kt贸ry, postawszy jeszcze chwil臋, po cichu i ostro偶nie usiad艂. Spojrzmy w tym przestanku milczenia na dwie, prawie naprzeciw siebie siedz膮ce, osoby, Ja艣ka i pann臋 Aniel臋 - oboje z ukosa mierz膮 si臋 oczyma, tak urz膮dzaj膮c, by nawzajem ocz贸w swych nie spotykali. Wzrok czarnych ocz贸w panny Anieli pada na ch艂opca, 艣ledczy, wzgardliwy, m艣ciwy niemal; wejrzenie Jasia leci ku niej szybko, r贸wnie badaj膮ce, ale niespokojne. W pierwszym zna膰 ch臋膰 zemsty i gniew st艂umiony; w drugim wida膰 obaw臋 i pragnienie odgadnienia najtajniejszych my艣li. Rotmistrz nie m贸wi s艂owa, je tylko ogromnie i ani widzi, co si臋 wko艂o niego dzieje; pan Samuel z przyzwoit膮 aktowi posi艂ku powag膮, ale bez zajad艂o艣ci, spo偶ywa zdrowo, co B贸g da艂; Aniela nic prawie nie bierze w usta; Jasiek udaje, 偶e je, roztargniony; Hieronimowej biednej oczy na wierzch po zupie wychodz膮 i wod膮 popija, tak j膮 pali, ale si臋 biedna u艣miecha i stara dla wszystkich by膰 mi艂膮. Kasztelanic zamierzon膮 porcj臋 zjad艂szy, nalewa wino, przygl膮daj膮c si臋 talerzom go艣ci. Z jednej butelki nala艂 sobie, panu Samuelowi i zaproponowa艂, zatkn膮wszy j膮 ju偶 korkiem, s膮siadce, ale ta usun臋艂a kieliszek - drug膮 poda艂 ku rotmistrzowi, Jasiowi i rz膮dcy.

- Wiem, 偶e panowie wolicie lekki ma艣lacz nad wytrawniejsze wina - rzek艂 w sposobie obja艣nienia.

- O! ja wol臋 - odpar艂 eks-wojskowy, cho膰 mina wcale tego nie potwierdza艂a.

- Nalej偶e go sobie - z u艣miechem rzek艂 gospodarz.

- Ja艣ka g艂owa boli, niech lepiej nic nie pije. Pan Bulwa, wiem, 偶e nie odm贸wi kieliszka. Bulwa wsta艂, wyprostowa艂 si臋 i uk艂oni艂 bardzo nisko; usta jego ju偶 mia艂y wybe艂kota膰 zwyk艂膮 "ja艣nie panu" odpowied藕 - wedle rozkazu - ale si臋 pomiarkowa艂, 偶e j膮 ju偶 raz do艣膰 nieszcz臋艣liwie zastosowa艂, i wstrzyma艂 si臋.

- A panna Aniela? - zapyta艂 kasztelanic.

- Ale prosz臋偶 mi da膰 pok贸j - sykn臋艂a straszliwie kobieta, cicho, szybko i z gniewem, obwijaj膮c si臋 w sw贸j p艂aszczyk i zasuwaj膮c w g艂膮b krzes艂a, jakby si臋 ukry膰 偶膮da艂a.

- Ja nic nie pij臋! Wszak nie pierwszy dzie艅 jeste艣my z sob膮 - szczeg贸ln膮 ma pan pasj膮 dokucza膰! - A! pani nic nie pije! niech i tak b臋dzie, pr贸cz wody. Pan Samuel skosztowa艂 wina.

- A co? - spyta艂 obracaj膮c si臋 ku niemu szambelan - prawda, 偶e niezgorsze? - Wyborne! bez pochlebstwa.

- A, ba! spodziewam si臋! czterdzie艣ci pi臋膰 lat ma metryki w butelkach! - z u艣miechem, w kt贸rym troch臋 dumy przebija艂o si臋, odpowiedzia艂 szambelan. Pani Hieronimowa odwr贸ci艂a si臋 w tej chwili do s膮siadki i z u艣miechem sobie zwyk艂ym chcia艂a z ni膮 pocz膮膰 rozmow臋, lecz Aniela usun臋艂a si臋 umy艣lnie i ani spojrze膰 na ni膮 nie chcia艂a.

- Pani czy nie cierpi膮ca? - zapyta艂a nie艣mia艂o.

- W istocie - kr贸tko pokaszluj膮c i widocznie urywaj膮c rozmow臋 odpar艂a panna.

- Taki bo dzi艣 skwar, 偶e i mnie g艂owa boli.

- Czy nie zaszkodzi艂a pani zupa? - z ugryzkiem z艂o艣liwym, mierz膮c j膮 okiem, spyta艂a panna Aniela.

- O! bynajmniej; czu艂am to usposobienie od rana.

- Rozmowa si臋 przerwa艂a. Rotmistrz jad艂 ogromnie; Ja艣 udawa艂, 偶e je, a patrza艂 na wszystkich, nie postrze偶ony, spod brwi. Pan Bulwa karmi艂 si臋 machinalnie, zamy艣lony g艂臋boko i swobodnie, bo wiedzia艂, 偶e raz ju偶 b臋d膮c spytany, drugi raz przez pana zagadniony by膰 nie mo偶e; wida膰 by艂o, 偶e w臋drowa艂 z dumami gdzie艣 po 艂anach i arendach, rachuj膮c swoje dochody, oberchapki, por臋kawiczne i podarki - twarz jego pi臋tnowa艂o wewn臋trzne zadowolenie niczym nie zatrute. W ten spos贸b przeszed艂 obiad ca艂y; panna Aniela nie raczy艂a si臋 udobrucha膰 do ko艅ca; par臋 razy jeszcze zaczepia艂 j膮 kasztelanic, ale nare艣cie widz膮c, 偶e coraz ostrzej mu odpowiada, odwr贸ci艂 si臋 do go艣ci i da艂 jej pok贸j. Pan Samuel jad艂 dobrze, ale lepiej jeszcze rotmistrz, kt贸ry i ca艂膮 butelk臋 piwa wys膮czy艂, i chleb po trzykro膰 z talerza przybiera艂, i talerze oddawa艂 czyste jak zmyte. Wstano od sto艂u; - u wyj艣cia ten sam zachowany by艂 porz膮dek, jakim wszyscy weszli do sali, z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e rz膮dca wyszed艂 razem ze wszystkimi, a panna Aniela, 偶ywo zatrzasn膮wszy drzwiami, znik艂a. W bawialnym pokoju na stole sta艂a ju偶 kawa i likwory, ale do nich tylko dwa kieliszeczki, co widocznie zmartwi膰 musia艂o rotmistrza, kt贸ry na stronie, po cichu, ale g艂臋boko westchn膮艂. Szambelan spojrza艂 na zegarek, kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Dwie minuty - rzek艂 jakby do siebie - jedli艣my dzi艣 d艂u偶ej ni偶 zwyczajnie: bekasy wida膰 mnie zabawi艂y. Chybiam tej regularno艣ci, kt贸ra jest podstaw膮 zdrowia i utrzymania 偶ycia - potrzeba si臋 poprawi膰, potrzeba poprawi膰! To m贸wi膮c nalewa艂 kaw臋 spiesznie i podawa艂 j膮 sam; min膮艂 rotmistrza i Jasia, trzy tylko fili偶aneczki nape艂ni艂 i sam cukierniczk臋 starannie zaryglowa艂. Po czym, wygodnie w krze艣le si臋 usadowiwszy i spojrzawszy z uwag膮 na likwory, wybra艂 z nich Curacao.

- Pijesz, Samuelu? - spyta艂 podnosz膮c butelk臋.

- Ja? niekoniecznie.

- Napij si臋, kiedy chcesz, to trawi - rzek艂 szambelan.

- Rotmistrz po tym piwsku niewart i ust umacza膰 w likworze.

- Ja bardzo dzi臋kuj臋. To m贸wi膮c uk艂oni艂 si臋 rotmistrz i, jakby odby艂 ju偶 wszystko, co do niego nale偶a艂o, a偶 do ostatniego upokorzenia likworowego, cicho wysun膮艂 si臋 za drzwi. Pan Samuel usiad艂 za sto艂em na kanapie, pani Hieronimowa chodzi膰 pocz臋艂a przed oknami, a Bulwa sta艂 jeszcze u drzwi, jakby na warcie, westchnieniami si臋 tylko przypominaj膮c. Szambelan spojrza艂 na niego.

- B膮d藕 zdr贸w - rzek艂 - panie Bulwo! Uk艂onem odpowiedziawszy na ten paszport, rz膮dzca znik艂 co najrychlej, bo to mia艂o oznacza膰, 偶e wi臋cej 偶adnej dzi艣 nie b臋dzie dyspozycji. Jasiek przed chwil膮 ju偶 pocz膮艂 si臋 zajmowa膰 oko艂o warcabnicy i wida膰 by艂o z tego, jak j膮 uk艂ada艂, 偶e to by膰 musia艂a codzienna jego pa艅szczyzna, bo ani stukn膮艂, ani brz臋kn膮艂, ani si臋 zastanowi艂, ustawia艂 r臋kami bez my艣li, porz膮dkuj膮c j膮 nadzwyczaj szybko i z widocznym staraniem, 偶eby najmniejszego nie zrobi膰 ha艂asu. Stoliczek sta艂 ju偶 przed szambelanem. Rozpar艂 si臋 gospodarz, wychyli艂 likwor powoli, rozpocz膮艂 gr臋 nic nie m贸wi膮c. Naprzeciw niego stoj膮cy Jasiek s艂u偶y艂 mu za partnera; - poprzedzi艂o parti臋 spojrzenie na zegarek i kiwnienie g艂ow膮 znacz膮ce.

- W inn膮 gr臋 ju偶 dzi艣 nie gram - rzek艂 do pana Samuela powoli - zbytecznie rozgor膮czkowuj膮 cz艂owieka, a to w moim wieku nic po tym; trzeba krew trzyma膰 w karbach. Ani s艂owa nikt si臋 ju偶 nie odezwa艂, a pani Hieronimowa z Samuelem w k膮tku tylko z sob膮 szepta膰 pocz臋li. Szambelan gra艂 jak automat, Ja艣 jak dobrze wyuczona s艂贸w papuga posuwa艂 kr膮偶ki cicho, 艣mia艂o i pewno. W oczach jego bujaj膮cych tu i 贸wdzie wida膰 by艂o, 偶e nie my艣la艂 ju偶 o tym, co robi艂. W艣r贸d g艂臋bokiej ciszy 艣ciga艂y si臋 po warcabnicy znaczki tajemnicze, przemija艂y, nik艂y. Szambelan wygrywa艂 z niejakim zadowoleniem, Ja艣 znosi艂 przegran膮 oboj臋tnie jak rzecz niechybn膮, jak przewidziany z g贸ry skutek. Szambelan nie m贸g艂 nie wygra膰! - A! dobra to sobie gra na poobiedzie - rzek艂 ko艅cz膮c i szukaj膮c oczyma pana Samuela.

- Ja艣 wcale dobrze gra - nawet bardzo dobrze, ale ze mn膮 mu nie wygra膰... to darmo. By艂em w warcaby i w szachy... ba! i w co innego, pierwszym graczem podobno na ca艂膮 Warszaw臋. Na te cicho pomruczane wyrazy nie by艂o odpowiedzi 偶adnej. Ja艣 cofa艂 si臋 ku drzwiom i gdy od progu spojrza艂 na szambelana, on ju偶 usypia艂 z za艂o偶onymi na 偶o艂膮dku r臋koma, brod臋 na piersiach z艂o偶ywszy. Cho膰 nieco mu obiad okrasi艂 policzki, twarz jego z otwartymi we 艣nie ustami, stara, zu偶yta, zmarszczona, trupa przypomina艂a, a we 艣nie nawet nie opu艣ci艂 jej wyraz jaki艣 przykro i zimno szyderski. Wszyscy powysuwali si臋 na palcach. Ja艣 drzwi po cichutenieczku przymkn膮艂.



II.

Wieczorem tego偶 dnia, w skromnym pokoiku w oficynie przy starym dworze, kt贸rego艣my salon widzieli siedzia艂a mocno zamy艣lona przed podr贸偶nym zwierciade艂kiem, ot艂uczonym i polepionym, znajoma nam ju偶 pani Hieronimowa i machinalnie, do艣膰 niedbale, zawija艂a papiloty, wcale nie my艣l膮c podobno o w艂osach. Twarz jej wyra偶a艂a g艂臋boki smutek, zoboj臋tnienie, strapienie, ci臋偶ar jaki艣 na sercu le偶膮cy. Oczy mia艂a wlepione w otwarte okno, ale nic nimi nie widzia艂a; r臋ce chwilami wstrzymywa艂y si臋 w robocie, to zn贸w pchni臋te obudzon膮 my艣l膮 zwija艂y i rozwija艂y rozsypane w艂osy. U艣miech zwyk艂y jej ustom teraz je opu艣ci艂, zapad艂y g艂臋boko, czo艂o si臋 zmarszczy艂o, mo偶e nawet jaka艣 艂za mimowolna b艂yska艂a pod zwil偶onymi powiekami, spod kt贸rych doby膰 si臋 nie mog艂a. Wko艂o niej wszystko okazywa艂o, 偶e by艂a go艣ciem w tym dworze: t艂omok ubogi, odarty, stary towarzysz wielu niewygodnych podr贸偶y, walizka pozwi膮zywana sznurkami, wyszarzana s艂omianka i woreczek, z miny na zapas owsa wygl膮daj膮cy, rzucony w k膮tku, zdradza艂y, 偶e tu przyby艂a z ko艅mi i zapewne nie na d艂ugo. Manatki by艂y ubogie, szlacheckie, t艂omok czerwony, pude艂ka stare, 艂贸偶eczko ko艂dr膮 perkalikow膮 pokryte, szkatu艂ka porozklejana i opad艂a z fornier贸w, a dziewczyna, kt贸ra w tej chwili rozbiera艂a pani膮, a sp贸dniczce wiejskiej fabryki, w kusym sieraku, w butach, z g艂ow膮 bia艂膮 chu艣cin膮 zawini臋t膮, nie by艂a wcale poka藕n膮 garderobian膮, cho膰 ho偶a, zdrowa, 艂adna i z t膮 swobod膮 wyryta na twarzy, kt贸ra najlepiej dobrego pana dowodzi. Po chwilce uszanowanego przez ni膮 milczenia pani, dziewczyna pokr臋ci艂a g艂ow膮 z widocznym frasunkiem i przerwa艂a cisz臋 umy艣lnym, d艂ugim kaszlem. Obudzona, z przestrachem obejrza艂a si臋 pani Hieronimowa, wstrz臋s艂a i podnosz膮c oczy na Hapk臋, milczeniem zdawa艂a jej wymawia膰 ten tak g艂o艣ny i nie w por臋 kaszel.

- D艂ugo偶 my tu tak jeszcze siedzie膰 b臋dziemy? - spyta艂a dziewczyna poufale a t臋艣kno.

- Ju偶 co艣 i pani po swojemu, jak w Horoszkach, zamy艣la si臋 bardzo i tu偶y za dzie膰mi i za jegom艣ci膮 - czas by nam doprawdy st膮d; bo te偶 to i...

- A! albo偶 ci tu 藕le? na Boga! - z przestrachem, cichute艅ko, ogl膮daj膮c si臋 i zamykaj膮c okno szybko, spyta艂a pani Hieronimowa. I przysiad艂a troch臋 opodal na 艂贸偶ku, wzi膮wszy w r臋ce grub膮 i wymodlon膮 ksi膮偶k臋 od nabo偶e艅stwa. Hapka zbli偶y艂a si臋 na palcach i zni偶aj膮c g艂os odezwa艂a si臋, przy艂o偶ywszy jedn膮 r臋k臋 do twarzy, spart膮 na 艂okciu drugiej, a g艂ow臋 kr臋c膮c wedle zwyczaju wie艣niaczek, kiedy si臋 na co uskar偶aj膮.

- Dw贸r to dw贸r, prawda, wielki - ale nie to - to, co u nas.

- Zlituj si臋, cicho - wskazuj膮c na drzwi, coraz bardziej przera偶ona, i chwytaj膮c j膮 za 艣witk臋, zacz臋艂a pani Hieronimowa: - wszak偶e tu obok kt贸艣 stoi... jeszcze gotowi pods艂ucha膰, donie艣膰... Hapka podesz艂a bli偶ej jeszcze pani.

- Obok stoi pan kamerdyner - Termi艅ski.

- A! to偶 w艂a艣nie najgorzej! - Ale on teraz jeszcze u pana na s艂u偶bie - pok贸j jego na klucz zamkni臋ty - staremu panu, s艂ysz臋, podeszwy drapi膮... bo inaczej zasn膮膰 nie mo偶e. I Hapka roz艣mia艂a si臋 w d艂o艅, ruszaj膮c ramionami.

- Ej! cicho by艣 by艂a! - Ale czego偶 bo si臋 pani tak obawia - kt贸偶 nas pos艂yszy? - No, to m贸w, kiedy艣 ju偶 tak uparta, ale wiem, 偶e nawet nie masz mi co powiedzie膰, aby tak papla膰.

- Ju偶 to prawda, jejmo艣ciuniu kochana, 偶e tu to i popapla膰 chce si臋, bo cz艂ek przez ca艂y dzie艅 g臋by nie otworzy. Kto tu ze mn膮 zechce pogada膰. Takie to wszystko dumne, pyszne a zuchwa艂e! Chodz膮 gdyby indyki napuszone, nikt i dobrego s艂owa nie da. U nas, prawda, dworek male艅ki, ubogi, ale ludzie insi, oj! dalib贸g insi! Tu jak w grobie smutno; ka偶dy tylko siebie patrzy, aby co urwa艂, a na go艣cia jak na wilka, 偶eby ich nie odjad艂. 铆eby si臋 kto cho膰 na 偶art zapyta艂, czy艣my co jedli... czy nam czego nie braknie, czy czego nie potrzeba! Nasz Korniej z ko艅mi rady sobie da膰 nie mo偶e, a przeklina na czym 艣wiat stoi. Zepchn臋li nasze szkapy do fornalskiej czy tam do go艣cinnej stajni; a to taka szopa, gdzie na konie leje deszcz gorzej ni偶eli na podw贸rzu - w贸zek stoi na dziedzi艅cu i moknie tak偶e; je艣膰 w piekarni ledwie si臋 doprosisz i to bez soli, bez omasty, jak dla wieprz贸w dadz膮, a co nakln膮, a co napopychaj膮! - Ej! Hapko! ju偶 te偶 gadasz B贸g wie co! ludzie tacy grzeczni, dw贸r taki zamo偶ny.

- Grzeczni! ale! tam w pokoju mo偶e przy swoim panu: pos艂ucha膰, coza drzwiami 艣miechu i przezywania!... Albo to si臋 ten pan kamerdyner cho膰 odk艂oni, kiedy mu pani daje dzie艅 dobry... a przecie on s艂uga jakby i ja, pani krewna jego starego...

- E! zachcia艂a艣 tam na ludzi uwa偶a膰 - odpowiedzia艂a pani Hieronimowa, kt贸rej jednak rumieniec na twarzy wyst膮pi艂 i w oczach nowe 艂zy si臋 zakr臋ci艂y - westchn臋艂a ci臋偶ko, ci臋偶ko - bole艣nie.

- Ot, daj mi si臋 pomodli膰 - rzek艂a po chwili ciszej, otwieraj膮c ksi膮偶k臋 i 偶ywo bior膮c si臋 do modlitwy - sama by艣 tak偶e mo偶e spa膰 posz艂a. Narzeka膰 nie pomo偶e, pr臋dzej zaszkodzi... dajmy temu pok贸j, moja Hapciu! Wtem zapukano do drzwi; Hapka cofn臋艂a si臋 ku 艣cianie, a pani Hieronimowa, poprawiaj膮c 偶ywo szlafroczka dosy膰 wytartego, zerwa艂a si臋 z 艂贸偶ka.

- A mo偶na? - odezwa艂 si臋 g艂os za drzwiami - 艣wiat艂o widz膮c w oknie, chcia艂em da膰 dobranoc... Pozna艂a dr偶膮ca kobiecina g艂os pana Samuela i podbieg艂szy otworzy艂a mu sama, ubrawszy si臋 w sw贸j u艣miech zwyczajny, z uprzejmym: - Prosz臋, prosz臋, tylko mi stryj daruje, bom ju偶 w szlafroku.

- Da艂aby艣 asi艅d藕ka pok贸j ceremoniom; ja stary a krewny, ceregieli tych nie potrzebuj臋. To m贸wi膮c wszed艂 znany nam ju偶 pan Samuel, z fajk膮 zagas艂膮 na d艂ugim cybuchu, obejrza艂 si臋, zobaczy艂 Hapk臋 i troch臋 zak艂opotany przysiad艂 na podanym sobie starym krzese艂ku, naprzeciw pani Hieronimowej, kt贸ra sprz膮tn臋艂a sama, u艣miechaj膮c si臋, w nie艂adzie le偶膮ce graty.

- Dla mnie wcze艣nie jeszcze - rzek艂 pan Samuel - nie mog臋 zasn膮膰 d艂ugo, a kasztelanic ju偶 sam da艂 dobranoc i poszed艂 do swego pokoju. Rotmistrz ruszy艂 na polowanie, Jasiek gdzie艣 zaszy艂 si臋 w k膮t; nie ma do kogo i s艂owa przem贸wi膰, przyszed艂em troch臋 pobzdurzy膰 z asi艅d藕k膮. Obejrza艂 si臋 na Hapk臋, a pani Hieronimowa zmiarkowawszy, 偶e ona tu zbyteczn膮 by膰 mo偶e, kiwn臋艂a, aby wysz艂a. Hapka troch臋 nierada wysun臋艂a si臋 za drzwi, stukn膮wszy nimi w dow贸d, 偶e do tego nie przywyk艂a, 偶eby si臋 jej pozbywano. Pan Samuel westchn膮艂 g艂臋boko; powa偶na twarz starego przybra艂a wyraz spokoju, smutku i zamy艣lenia, z kt贸rym jej by艂o najwdzi臋czniej. Ci臋偶kie dumy wida膰 mu si臋 po g艂owie zwija艂y... potrzebowa艂 je wypowiedzie膰, u偶ali膰 si臋, westchn膮膰 i nie 艣mia艂 rozpocz膮膰.

- Nie mia艂a艣 asi艅d藕ka wiadomo艣ci z domu? - spyta艂 po kr贸tkim milczeniu.

- A! nie! - ze 艂z膮 i u艣miechem zwyk艂ym odpar艂a spuszczaj膮c oczy biedna kobieta - strasznie dzi艣 ju偶 o dzieci jestem niespokojna i o mojego poczciwego Hieronima.

- Niepokoi膰 si臋 znowu nie ma tak dalece czego - rzek艂 Samuel - pan Hieronim zdr贸w zapewne, a i dziatki tako偶... B贸g sam czuwa i strze偶e ich modlitwa asi艅d藕ki... Pani Hieronimowa z艂o偶y艂a r臋ce, westchn臋艂a tylko, a 艂za potoczy艂a si臋 jej z ocz贸w.

- Ju偶 te偶 wkr贸tce i mnie tam do nich spieszy膰 potrzeba - szepn臋艂a po cichu. Pan Samuel jakby chcia艂 co艣 powiedzie膰, zawaha艂 si臋 i obejrza艂.

- Tak! tak! - rzek艂 zni偶aj膮c g艂os - wszystkim nam pono nie ma tu czego d艂u偶ej popasa膰 - to darmo! Kobieta 偶ywo podnios艂a oczy i zadr偶a艂a; ten wyraz: darmo! by艂 dla niej potwierdzeniem ci臋偶kiej prawdy, w kt贸r膮 jeszcze wierzy膰 nie chcia艂a, z kt贸r膮 si臋 oswoi膰 nie mog艂a.

- Czy偶 by膰 mo偶e! - zawo艂a艂a.

- Na co to mamy w bawe艂n臋 sobie obwija膰, co si臋 nas tak z bliska tycze - odezwa艂 si臋 odstawiaj膮c fajk臋 zagas艂膮 pan Samuel - my tu nic nie wsk贸ramy!! - Jak to? nic - nic a nic! - z przestrachem wykrzykn臋艂a kobieta.

- Nic! nic; pos艂uchaj asi艅d藕ka, chyba nie znasz tego cz艂owieka i tych, co go otaczaj膮.

- A! ja nic nie znam, to pewna! - I nic nie widzisz? - Widz臋 niewiele; nie rozumiem nic.

- To艣 si臋 nadaremnie 艂udzi艂a - rzek艂 stary powa偶nie - pos艂uchaj mnie i daruj, je艣li ci臋 z mi艂ego, pocieszaj膮cego mo偶e b艂臋du wywiod臋. A naprz贸d, czego mo偶e i od pana Hieronima dowiedzie膰 si臋 mog艂a艣, bo mu to ojciec m贸g艂 m贸wi膰 - pos艂yszysz dok艂adniej i lepiej o kasztelanicu... Asi艅d藕ka tyle tylko podobno wiedzia艂a艣, 偶e bogaty, bezdzietny, 偶e grzeczny i mi艂y cz艂owiek, przy艣ni艂o ci si臋 wi臋c szuka膰 u niego protekcji i pomocy! - O! tak! tak! m贸j stryju kochany - z przej臋ciem doda艂a kobieta.

- Wa膰pan dobrodziej wiesz, jake艣my ubodzy: trzech ch艂opk贸w na Polesiu, cz臋艣膰 w wiosce, nie bez d艂u偶ku jeszcze - westchn臋艂a a dziatek czw贸rka! A to i 偶y膰 cz艂owiek musi - i o tych drobni臋tach my艣le膰, 偶eby marnie nie posz艂y. Jako艣 mi to przysz艂o do g艂owy, s艂ysz膮c od mego Hieronima, kt贸ry tu, prawda, nog膮 nigdy nie posta艂 sam - 偶e stryj bogaty i milionowy... Pojad臋 do niego, potrzebuje nas mo偶e i nie tyle nas, co dzieci, bo nam i tego kawa艂eczka chleba dosy膰...

- No! rozumiem, i asi艅d藕ka przyjecha艂a艣 tu...

- Tak i siedz臋 ju偶 miesi膮c - i goszcz臋. Karmi膮 i poj膮... ale s艂贸wka rzec nie mo偶na o sobie... Sam si臋 stryj nie domy艣la, cho膰 wie zapewne, 偶e mamy czworo dzieci, a tylko trzech ch艂opk贸w.

- Mog艂aby艣 asi艅d藕ka i rok tu siedzie膰; wygoni膰 ci臋 nie wygoni, ale tyle tego - dobrze otoczony i sam frant! S艂owa powiedzie膰 nie dadz膮 i grosza nie pu艣ci, z r臋ki nakarmi, napoi i grzeczno艣ci膮 zb臋dzie - ot! po wszystkim. To darmo! to darmo! doda艂 stary.

- Ja tak偶e nie [od] dzi艣 tu siedz臋 z rotmistrzem, a dot膮d nie mia艂em czasu i zr臋czno艣ci powiedzie膰, 偶e dobrze by zrobi艂, gdyby rotmistrzowi gdzie w swoich dobrach cho膰 tymczasowy kawa艂ek chleba obmy艣li艂 - liche, cho膰 podrz臋dne le艣niczostwo jakie, p贸ki co b臋dzie.

- Ta膰 wie, 偶e grosza przy duszy nie mamy; 偶e ja resztkami i pensyjk膮 Radziwi艂艂owsk膮 偶yj臋, a rotmistrz z mojej r臋ki... Ale tu tak urz膮dzono we dworze, by nikt ust nie otworzy艂, bo kasztelanic nic nikomu uczyni膰 nie chce i nie zrobi, p贸ki 偶yje. Godziny wyrachowane; przyjdziemy, zjemy, pogada o pogodzie i bywajcie zdrowi; a spyta go kto o co lub poprosi, uda, 偶e g艂uchy. Trzeba robi膰 interesa przez pann臋 Aniel臋, przez Ja艣ka, przez Termi艅skiego, a to ci臋偶ka sprawa. Jasiek podobno najlepiej swoje interesa robi - tej za艣 klempie, z pozwoleniem asi艅d藕ki, r臋ce ca艂owa膰 lub prezenciki podsuwa膰 dla jakich艣 fawor贸w - obrzydliwa i nie dla nas. Ha! wola Bo偶a! Jeszcze nam tu siedzie膰 jak sobie chce, ale asi艅dzce, co masz dom, gospodarstwo, dzieci - czas traci膰 - szkoda. Co ma nas kiedy艣 spotka膰 z niego, to nie minie - je艣li notandum nie chapn膮 bli偶sze osoby. Nie masz tu czego siedzie膰, nie ma! - Tak stryj m贸wisz - cicho i 艂zawo przerwa艂a Hieronimowa - wi臋c pojad臋.

- Pos艂uchaj偶e mnie asi艅d藕ka cierpliwie - rzek艂 Samuel.

- Nie znacie bo, widz臋, cz艂owieka; z daleka, stryj, bogacz milionowy - to jako艣 tak si臋 zdaje, 偶e kiedy do niego - do starca bezdzietnego, co ma krocie dochodu, przyjedzie krewny, maj膮cy ledwie w co si臋 odzia膰 i czym nakarmi膰 - powinien by mu pom贸c! Ba! ale偶 tu potrzeba pozna膰 z bliska cz艂owieka, a dopiero si臋 poka偶e, czego mo偶na si臋 spodziewa膰. Wszak ci to rodzony m贸j brat i kocham go jak brata, bo jest tam w nim mo偶e i dobre, ale go 艣wiat popsu艂 bardzo! Wiesz asi艅d藕ka zapewne, 偶e nieboszczyk ojciec nasz, Jan, kt贸ry mieszka艂 w Pozna艅skiem i trzyma艂 si臋 partii Branickich i Sapie偶y艅skiej, przez wstawienie si臋 hetmana otrzyma艂 na staro艣膰 jak膮艣 tam kasztelani膮... Z ich te偶 艂aski mia艂 ojciec dzier偶awy, zastawy, a o偶eni艂 si臋 do艣膰 maj臋tnie z Paluck膮, kt贸ra mia艂a mu wnie艣膰 ze czterykro膰; ale tak si臋 to wiod艂o rodzicom naszym,偶e ich potem i z dzier偶aw rugowali, i sekwestrowali, i si艂a potracili, a ledwie nie z torbami wyszli i z go艂ym tytu艂em, kt贸ry wi臋cej ci臋偶y艂, ni偶eli grza艂. Przenie艣li si臋 wreszcie na Ru艣 do d贸br Sapie偶y艅skich, gdzie ostatkiem wzi臋li zastaw臋. Ale i to nie lepiej, bo zaocznie, a mieli z takimi plenipotentami do czynienia, co psu oczy sprzedali. Koniec ko艅cem tedy, wiedzie膰 potrzeba, ojcowizny i macierzystego niewiele si臋 nam dosta艂o; wyszli艣my w 艣wiat, kasztelanic... a nic, nic mo艣cia pani w kieszeni. Pan B贸g lepiej pob艂ogos艂awi艂 rodzicom w dzieciach ni偶 w dostatkach, bo by艂o nas pi臋ciu syn贸w i c贸rka jedna, og贸艂em p贸艂 tuzina... to nie 偶art! Samuel westchn膮艂.

- Wszyscy艣my Sapie偶y艅skimi wzgl臋dami pocz臋li si臋 kierowa膰 na 艣wiecie, ale 艂aska pa艅ska na pstrym koniu je藕dzi; wkr贸tce 偶e艣my ju偶 im wida膰 byli niezdatni, znudzili si臋 nas popycha膰. Najstarszemu tylko Stanis艂awowi, ot, tutejszemu panu, inaczej posz艂o jak drugim. On dzi艣 milionowy, a my wszyscy jak 艣wi臋ci tureccy... Tadeusza 艣piewamy. Niech偶e ja - no! - wola Bo偶a - nie bardzom by艂 skrz臋tny; ale nieboszczyk J贸zef, Antoni, ojciec twego m臋偶a, i Piotr, gdyby nie 偶ona, wszystko to golizna.

- Jak偶e, prosz臋 stryja, kasztelanic si臋 dorobi艂? - spyta艂a kobieta.

- Tu偶 to s臋k, 偶e tego nikt nie wie - odpar艂 pan Samuel - do dzi艣 dnia tylko si臋 domy艣lamy. On by艂 po Helusi najstarszy z nas, pierwszy dor贸s艂, urodzi艂 si臋 bowiem w r. 1752, za Sasa. Protekcja Sapie偶y艅ska nie urwa艂a si臋 nam ze wszystkim jeszcze; ojciec pojecha艂 z nim do Kodnia, ksi臋偶na wojewodzina kaza艂a mu za sob膮 do Warszawy i w r. 1770, niespe艂na dwudziestoletniego, przyj臋to go, za jej wstawieniem si臋, do Korpusu Pazi贸w J. Kr贸lewskiej Mo艣ci. Stasiek tu by艂 jak p膮czek w ma艣le, ale na nieszcz臋艣cie ca艂e 偶ycie paziem zosta膰 by艂o niepodobna; trzeba by艂o szuka膰 doli i losu na 艣wiecie. Dobrze po艂o偶ony u kr贸la, znajomy z wielkimi panami, lubiony za sw膮 weso艂o艣膰 i dowcip, kt贸rych dzi艣 ani s艂ychu w tym starcu, chyba si臋 odezwie 偶arcikiem bolesnym, co a偶 w pi臋ty p贸jdzie - Sta艣 z pazi贸w poszed艂 do wojska. Cale to inna by艂a rzecz za owych czas贸w s艂u偶y膰: awanse sz艂y 艂ask膮; fortragowali, prawda, jenera艂owie czynni, ale cz臋ste i bez tego patenta dawali na stopnie sami hetmani. Wreszcie rangi si臋 kupowa艂y, a co si臋 tyczy s艂u偶by, ta si臋 ko艅czy艂a na noszeniu munduru brygady, do kt贸rej si臋 nale偶a艂o, i pobieraniu ga偶y, a po ni膮 ka偶dy dojecha艂 sobie do chor膮gwi. Towarzysze, ba, majorowie, kapitanowie, namiestnicy nawet, siedzieli po folwarkach i hreczk臋 sieli, a zaj膮ce t艂ukli co wlaz艂o; nasz Sta艣 wyciera艂 sw贸j mundur w Warszawie, po pa艅skich pokojach. Z m艂odu to ju偶 uwa偶ali艣my, 偶e pa艅ski chlebek bia艂y mu smakowa艂 - stroni艂 od swoich, od szlachty, a do pan贸w si臋 garn膮艂, to偶 i potem; a 偶e by艂 postawny, po francusku szczebiota艂, 艣mia艂y, przy tym wes贸艂, dowcipny i w karty gra艂 we wszystkie gry doskonale, wsz臋dzie go przyjmowano ch臋tnie. Wi臋c pan major w stolicy sobie hula艂, weso艂o czasu za偶ywaj膮c. My艣my go z ocz贸w zgubili - przywi膮za艂 si臋 do partii dworskiej, do kr贸la; buchn臋艂a rewolucja; niebezpiecznie by艂o siedzie膰 i major pokr臋ciwszy si臋 ko艂o zamku znik艂 nagle z Warszawy. Gdzie si臋 podzia艂, dok膮d si臋 uda艂 - nikt nie wiedzia艂. G艂osili艣my, szukali, pytali - jak w wod臋. Ja pod贸wczas jako艣 trzyma艂em dzier偶aw膮 wiosk臋 na Wo艂yniu, le偶膮c膮 na wielkim go艣ci艅cu mi臋dzy Ostrogiem a Zas艂awiem; i ju偶em by艂 Stasia op艂aka艂, bo kawa艂 czasu up艂yn膮艂, jak znik艂 bez wie艣ci... a krajowe przygody wybi艂y nam z g艂owy rodzin臋 i swoich k艂opot贸w by艂o dosy膰. Jednego wieczora, zawieruszystego, w zamie膰 okrutn膮, w 艣nie偶nic臋, jako艣 po Nowym Roku, siedzia艂em u siebie w lichej dominie - bo to by艂o, jakem m贸wi艂, na dzier偶awie, a wiadomo, jakie to kletki zamieszkuj膮 posesorowie - gdy kto艣 wpada do mnie z karczmy zzapytaniem, czy jestem w domu, i z oznajmieniem, 偶e jaki艣 wielki pan, karet膮, dworno, dowiaduje si臋 o mnie, maj膮c zapewne zamiar na noc do dworku zajecha膰. Przel膮k艂em si臋 dobrze, bo szlachcicowi w domu wielkiego go艣cia przyjmowa膰 - rzecz ci臋偶ka; pa艅skiej g臋bie ani pa艅skim bokom dogodzi膰 nie艂atwo. Zwyczajnie jak to bywa u nas - kawa艂 mi臋sa le偶a艂 w lodowni, ale przysmak贸w 偶adnych; a w chacie krom mojej izby, nieco cieplejszej, wia艂o jak na podw贸rzu. Diablem si臋 wzi膮艂 za g艂ow臋 - jednak偶e powiedzie膰, 偶e nie ma w domu, ani spos贸b - k艂ama膰 nigdym nie umia艂; troch臋 te偶 szlacheckiej dumy nie dozwala艂o odepchn膮膰 kogo艣, co o go艣cin臋 prosi艂 - wi臋c sta艅 si臋 wola Twoja; czeka艂em dr偶膮cy, co B贸g zdarzy! W kwadrans po owych zapowiedziach 艣wiat艂o zab艂ys艂o w oknach, szusn臋艂a poczw贸rna kareta na saniach, drugi pow贸z kryty, na ganku zrobi艂 si臋 szum i ja wychodz臋, przyodziawszy si臋, dostojnego powita膰 go艣cia. Widz臋 pi臋knego m臋偶czyzn臋, w szubie sobolowej pokrytej aksamitem zielonym, jak dzi艣 pami臋tam, w czapce sobolej, a za nim jejmo艣ciank臋 jak膮艣, 艣liczn膮 bestyj臋, ale z ocz贸w diabe艂 patrza艂 - wysiadaj膮cych z karety. 煤w jegomo艣膰 wita mnie zapytaniem: - Panie kasztelanicu, czy pozwolisz podr贸偶nym przenocowa膰 u siebie? Tytu艂u tego nikt mi w okolicy nie dawa艂, nikt nawet o nim nie wiedzia艂, bo chudy pacho艂ek, unika艂em zakrwawiaj膮cych serce wspomnie艅 lepszego bytu rodzic贸w; zdumia艂em si臋 tedy, a w dodatku i g艂os, kt贸rego zrazu rozpozna膰 nie mog艂em, co艣 mi starego i dobrze znanego przypomina艂 - os艂upia艂em nie mog膮c przyj艣膰 do siebie.

- A to by艂 zapewne stryj Stanis艂aw? - przerwa艂a ciekawie s艂uchaj膮c pani Hieronimowa.

- Zgad艂a艣 asi艅d藕ka, jakby艣 tam by艂a; ale ja nie od razum go pozna艂, zamaskowanego i przebranego za wielkiego pana; mia艂em go za umar艂ego - to pierwsze; po wt贸re, my艣la艂em, 偶e je艣li 偶yje, to gdzie艣 jak my posagow膮 bied臋 klepie. Nie przesz艂o mi zrazu przez g艂ow臋, 偶eby ten wielki pan, w sobolach i aksmitach, m贸g艂 by膰 moim rodzoniute艅kim bratem.

- A ta偶 pani! to pewno panna Aniela? - spyta艂a z u艣miechem kobieta.

- Czekaj no asi艅d藕ka, przyjdziemy i do tej jejmo艣cianki; takich Anieli nie dwie i nie trzy w 偶yciu mia艂 pan braciszek. Stoj臋 tedy w ganku, zupe艂nie os艂upia艂y, a przyby艂y wci膮偶 mi powtarza: - Pozwolicie przenocowa膰? - Z ca艂ego serca, prosz臋 JW. Pana! - odpowiedzia艂em otwieraj膮c drzwi - ale chata uboga, czym ma, tym rada.

- Po tych s艂owach weszli艣my do izdebki samotnej, kt贸rej ca艂膮 ozdob膮 by艂 艣wiec膮cy si臋 na kominku ra藕ny ogie艅 d臋bowy. By艂em ju偶 na贸wczas wdowcem po mojej Marysi, ojcem i ojcem tylko. Ca艂e moje si艂y, mienie, my艣li sp艂yn臋艂y w ojcostwo, w syna - a! nie chcia艂 B贸g pob艂ogos艂awi膰 staraniu, nie poszcz臋艣ci艂; ale o tym potem, id藕my dalej. Gdy blask pad艂 na twarz go艣cia, gdy艣my si臋 oko w oko w izbie zetkn臋li, krzykn膮艂em poznaj膮c brata i rzuci艂em mu si臋 w obj臋cia. U艣ciska艂 mnie, ale jako艣 zimno i ostro偶nie. Ja, ca艂y dr偶膮cy, nie wiedzia艂em, co pocz膮膰 i jak ich przyjmowa膰; on tymczasem tylko my艣la艂, gdzie si臋 najwygodniej ze swoj膮 duszyczk膮 w mojej chatce pomie艣ci膰. By艂em z pocz膮tku pewny, 偶e to jego 偶ona; 偶e te sobole i karety po niej wzi膮艂; bo w prostocie ducha nie wyobra偶a艂em sobie, 偶eby kto 艣mia艂, z pozwoleniem, z jak膮艣 tam paskudnic膮 w艂贸czy膰 si臋 tak, wstyd z czo艂a star艂szy. Tytu艂uj臋 j膮 tedy pani膮 bratow膮; a偶 mnie zimno i sucho pan Stanis艂aw wywodzi z b艂臋du: - Kochany Samuelku - rzek艂 na stronie - to nie jest 偶ona moja, jak ty sobie po szlachecku my艣lisz; jam nie偶onaty, to 艣piewaczka w艂oska, z kt贸r膮 pozna艂em si臋 w Dre藕nie, i jad臋 z ni膮 do Kijowa. Potrzebowa艂a protekcji nieboraczka, musia艂em si臋 ni膮 zaopiekowa膰; dasz jej izdebk臋 oddzieln膮.

- Kobieta w istocie by艂api臋kna bardzo, ale zak艂opotana i jakby zawstydzona, kr臋c膮c nosem na moj膮 biedn膮 chat臋, kt贸ra niewiele by艂a wygodniejsz膮 od karczmy, zaraz sobie najlepszy pokoik zabra艂a i odprawi艂a nas do bok贸wki. Dom mi z kretesem wywr贸cili - wszystkiego im brak艂o; ludzie ich bez ceremonij, jak najezdnicy, precz wyrzucali rzeczy, 艂amali sprz臋ty, s艂owem jednym, s膮dny dzie艅 u mnie. Ale jako gospodarz, gdyby mi i na g艂owie usiedli, cierpie膰 musia艂em, bo od czego偶 go艣cinno艣膰; c贸偶 dopiero, gdy w domu brat rodzony? Jake艣my si臋 zostali sam na sam, tu ju偶, pomy艣la艂em, festyn dla mnie wielki i a偶 艣link臋 艂yka艂em, 偶eby si臋 pr臋dzej dowiedzie膰 o losie Stanis艂awa, kt贸regom tak d艂ugo mia艂 za umar艂ego, a on mi tu si臋 zjawi艂 nagle takim bogaczem. U艣ciska艂em go na nowo i nu偶 w pytania. Mia艂 to do siebie Stanis艂aw, 偶e zawsze by艂 nie bardzo 艂atwo si臋 wywn臋trzaj膮cy, ale teraz gorszy jeszcze, dyplomata; ani s艂owa doby膰 z niego nie potrafi艂em, chociem go dobrze 艣widrowa艂. Obraca艂em na wszystkie strony - ani uk膮si膰. Ledwiem si臋 m贸g艂 dopyta膰, 偶e uciek艂szy z Warszawy, podr贸偶owa艂 ca艂y czas za granic膮. Ale o czym? jak? sk膮d przyszed艂 do tych dostatk贸w? motus - wyra藕nie powiedzie膰 nie chcia艂. Bra艂em go z pocz膮tku dobrze na konfesaty, a nic nie wydusiwszy, da艂em pok贸j, widz膮c, 偶e to nie j臋zyk uparty, ale g艂owa i serce. Jak gdyby nic nie by艂o dziwnego w tym wszystkim, jakby to by艂a rzecz najnaturalniejsza w 艣wiecie, 偶e piechotare drapn膮wszy, karet膮 posz贸stn膮 i z kochanic膮 powraca艂, odpowiedzia艂 mi z wielkim tonem: - By艂em w Pary偶u, w Londynie, w Karlsbad, w Eger, podr贸偶owa艂em - i kwita! - Zniecierpliwi艂o mnie jako艣 w ostatku i dotar艂em raz dobrze zapytaniem: - No! ale sk膮d偶e wa艣ci, panie Stanis艂awie, te dostatki? U艣miechn膮艂 si臋 tylko niech臋tnie.

- Sk膮d? - rzek艂 - ju艣ci偶em nie krad艂, to pewna; zapracowa艂em jak i drudzy, ale o to mnie nie pytajcie, bo nie powiem, bo o tym m贸wi膰 nie lubi臋 i nie chc臋. Zreszt膮, to moja tajemnica. Prawda, 偶e tajemnica, gdy偶 i dot膮d jest to dla mnie zagadk膮.

- Jak to? i wy nie wiecie, sk膮d si臋 to wszystko wzi臋艂o? - Wiemy i nie wiemy; domy艣lamy si臋 tylko, 偶e karty da膰 musia艂y je艣li nie wszystko, to przynajmniej bardzo wiele. Zreszt膮, B贸g to wie jeden, bo m贸j brat nikomu nie odkry艂 si臋 w tym wzgl臋dzie. Nazajutrz rano, jak zimn膮 wod膮 oblawszy mnie swoim milczeniem i osobliwsz膮 dyskrecj膮, przenocowawszy, zaciekawionego po偶egna艂 i znowu si臋 zapakowawszy do karety ze swoj膮 pani膮 duszk膮, jak przyby艂, tak pojecha艂. A co mi dom do g贸ry nogami przewr贸ci艂, i B贸g zap艂a膰 nie powiedzia艂 - kwa艣nym bon偶urkiem zby艂 w ganku. Zjawi艂 mi si臋 i znik艂 jak kamfora. Dosz艂o potem, moich usz贸w, 偶e w Kijowie, w z艂otej sali najpierwsz膮 gra艂 rol臋 i uchodzi艂 za magnata z Pozna艅skiego, kt贸rego szatan gry op臋ta艂. Potem zas艂ysza艂em o nim w Wilnie, dowiedzia艂em si臋, 偶e wyjecha艂 do stolicy; ale nigdy ani listem, ani s艂owem, ani dowodem pami臋ci nie odezwa艂 si臋 ju偶 do mnie. Troch臋 mnie to bola艂o, ale i Helusia, i reszta braci nie byli ode mnie szcz臋艣liwsi: zapar艂 si臋 nas wszystkich, boj膮c si臋 zapewne, by艣my, mu nie byli ci臋偶arem. Brat nasz J贸zef zjecha艂 si臋 z nim przypadkiem w Wilnie, dowiedzia艂 si臋 o nim i poszed艂 do niego. Przyj膮艂 go jak go艣cia, grzecznie, pi臋knie, upoi艂, nakarmi艂 - ale na tym koniec. Stosy z艂ota le偶a艂y u niego na sto艂ach; J贸zef by艂 w贸wczas, jak ca艂e 偶ycie zreszt膮, w wielkich obrotach; tysi膮c dukat贸w by艂yby go mo偶e z ruiny pod藕wign臋艂y i postawi艂y na nogach - odezwa艂 si臋 艣mia艂o do niego, wiecie, co mu odpowiedzia艂? - M贸j bracie, gdybym familii chcia艂 艣wiadczy膰, nie sta艂oby mi wkr贸tce z czego 偶y膰; jest nas dosy膰, by艂oby niesprawiedliwo艣ci膮 jednemu da膰, drugiemu nie; musz臋 wi臋c ograniczy膰 si臋 z przywi膮zaniem do was tylko, bo szczerze nic dla was teraz uczyni膰 nie jestem w stanie, b臋d膮c sam na dorobku. Poczekajcie, je艣li co zbior臋, nie dla kog贸偶 tylko dla was. I tak go zby艂. Lat temu kilkana艣cie ju偶em by艂 mojego rotmistrza do wojska odda艂 - westchn膮艂 Samuel - widz膮c, 偶e do niczego si臋 nie zda - a偶 s艂ysz臋 znowu o panu Stanis艂awie. By艂y w贸wczas na przeda偶 wielkie dobra na Wo艂yniu, a 偶e o kupc贸w by艂o trudno, bo szlachta jako艣 pieni臋dzy nie mia艂a, a sp臋dzaj膮cy nie frymarku si臋 chcia艂o, tylko gotowizny, wystawiono je na kontraktach kijowskich. By艂a to polubomirszczyzna, z rozleg艂ych d贸br tej rodziny, kt贸ra je wzi臋艂a w rozbiorze ordynacji Ostrogskiego; - dobra milionowe; s艂ysz臋 nagle, 偶e pan Stanis艂aw te dobra prawie ksi膮偶臋ce targuje, a偶 i kupi艂. Os艂upia艂em, nie wierzy艂en zrazu; ale wkr贸tce przekona艂em si臋 o prawdzie, bo zaraz zjecha艂 na wie艣. Jakem o nim pos艂ysza艂, naturalnie z atencj膮 do starszego brata; zasta艂em go ju偶 na nowym gospodarstwie, tak urz膮dzonego niemal, jak asi艅d藕ka dzi艣 widzisz. Od tej pory nic si臋 tu na w艂os nie odmieni艂o. Jak siad艂 na wsi, tak o p贸艂 minuty nie chybiaj膮c od swoich obyczaj贸w, 偶yje ju偶 drugi lat dziesi膮tek. Nie wiem, czy przez te czasy obiad si臋 kiedy dziesi臋膰 minut przyp贸藕ni艂.

- Ale diable si臋 posun膮艂... Ledwiem go pozna艂 pierwszy raz zobaczywszy, a od tego czasu jeszcze, mimo regularnego 偶ycia, znowu zmiana wielka. By艂 to, mo偶na powiedzie膰, pi臋kny m臋偶czyzna swego czasu - dzi艣 mumia i dziwak niepospolity! - No, ale serce? - spyta艂a niespokojnie pani Hieronimowa - mo偶e si臋 tak偶e zmieni艂o.

- Serce? - rzek艂 pan Samuel - w tym cz艂owieku wszystko dla mnie zagadk膮; serce, g艂owa, uczucia, my艣li, 偶ycie, przesz艂o艣膰 i zamiary. 铆yj臋 z nim oto lat kilka, patrz臋 na niego od rana do wieczora i nic go nie rozumiem.

- Ale jak偶e s膮dzicie? - Najmniejszego s膮du o nim wyrzec nie mog臋, bo to dla mnie gorzej sfinksa egipskiego - doda艂 starzec.

- A z famili膮? - Z famili膮 - ci膮gn膮艂 dalej Samuel - grzeczny a偶 do zbytku, mi艂y, ale dla niej zamkni臋ty jak opoka. Przyjmuje, karmi, poi, ale s艂owa o sobie powiedzie膰 nie da i nic dla nas nie zrobi.

- Wszak偶e wzi膮艂 Jasia? - A! i 艣licznie mu tu, biednemu Jasiowi! - odpar艂 wzdychaj膮c pan Samuel - 偶ebym ja by艂 J贸zefem (szcz臋艣cie, 偶e nie 偶yje), gdyby mi miliony swoje oddawa艂, nie da艂bym mu Ja艣ka za nic. Ch艂opiec to um臋czony i zawczasu zepsuty, i zamiast wychowa膰 go, wyrobi膰 z niego cz艂owieka, dr臋czy, pos艂uguje si臋 nim tylko, trzyma go przy sobie na uwi臋zi, a, co gorzej, podobno wniwecz ch艂opca psuje...

- Ale mu to zapewne wynagrodzi? - Tego nic nie wynagrodzi, gdy go na duszy zgubi - a i o zapisach jakich tam, B贸g jeden wie - nie b膮knie nigdy s艂owa. Cz艂owiek we wszystkim niepoj臋ty, sk膮py a偶 do plugastwa, a pyszny, samolub niewys艂owiony, regularny jak zegar, jak l贸d zimny - wiary i serca jeszcze si臋 w nim ni razu nie dopyta艂.

- A! - ze zgroz膮 przerwa艂a Hieronimowa - mo偶e艣cie te偶 z 偶alu niesprawiedliwi wzgl臋dem niego i mo偶e艣cie si臋 uprzedzili; nie chcia艂abym wierzy膰 w tak czarny obraz.

- Daj Bo偶e! - z westchnieniem odpowiedzia艂 stary - by wina by艂a moj膮, nie jego; pokutowa艂bym za ni膮 ch臋tnie - ale nie! nie! nie myl臋 si臋 ja, nie myl臋. Patrz臋 na niego od lat kilku, oczyma, sercem, bo chcia艂bym co艣 dobrego wynale藕膰, ale nic, nic! To zamkni臋cie si臋 w sobie, ta tajemnica nie mo偶e nic dobrego rokowa膰. Zreszt膮, sam rodzaj 偶ycia, jakie prowadzi, co go otacza, dowodzi, 偶e serca tam brak, 偶e zimny i twardy jak opoka. Pani Hieronimowej, kt贸rej te s艂owa burzy艂y najdro偶sze nadzieje, 艂zy si臋 potoczy艂y z powiek.

- O! nie p艂acz偶e asi艅d藕ka - rzek艂 stary z westchnieniem g艂臋bokim, kt贸re si臋 jakby mimowolnie z piersi jego doby艂o - to darmo! Jam si臋ju偶 wyp艂aka艂 i zimno o tym m贸wi臋; ale i mnie w pierwszej chwili kosztowa艂o to przekonanie smutne wiele 艂ez w g艂膮b piersi spad艂ych. Wiesz asi艅d藕ka, 偶e nie mia艂em nad jednego syna; matka go odumar艂a dzieckiem, zosta膰 musia艂em mu matk膮, nia艅k膮, ojcem. Ukocha艂em to dzieci臋, jako ostatni, jedyny w臋ze艂, co mnie ze 艣wiatem 艂膮czy艂, jako spu艣cizn臋 po poczciwej Marysi mojej - on by艂 moj膮 przysz艂o艣ci膮; chcia艂em z niego uczyni膰 idea艂 cz艂owieka. Osiwia艂em, zestarza艂em, zubo偶a艂em, podupad艂em - i patrz, w co si臋 moje obr贸ci艂y nadzieje. Znasz asi艅d藕ka rotmistrza; widzia艂a艣 go - dobre stworzenie, serdecznie poczciwy, ale bez g艂owy nieboraczysko. To rozpacz moja; boj臋 si臋, bym za niego pot臋piony nie by艂, bo przeciwko Bogu blu藕ni臋. Jednegom go mia艂 i z tego nic mi B贸g zrobi膰 nie dozwoli艂. Kiedym o razowym chlebie w moich dzier偶awach wiek p臋dzi艂 w niedostatku, hodowa艂em go wygodnie, pieszczono, chucha艂em na niego, nie 偶a艂uj膮c najdro偶szych nauczycieli, najlepszych dozorc贸w, stawiaj膮c go na r贸wni z najbogatszymi. Wszystko to posz艂o marnie, nic nie przysz艂o do niego... dobre ch艂opi臋, da艂by si臋 por膮ba膰 za mnie; ale patrz, asi艅d藕ka, co on dzi艣 mi臋dzy lud藕mi? - zero, nul... By艂 w wojsku, wyszed艂 z niego, troch臋 si臋 zaawanturowawszy; wisimy tu oba czekaj膮c zmi艂owania Bo偶ego. Dla niego to, B贸g widzi, nie dla siebie, potrzebowa艂em serca u kasztelanica, a chcia艂em je odgrzeba膰 spod popio艂贸w. Bo co ten nieszcz臋艣liwy poradzi, je艣li si臋 tak zostanie sam na 艣wiecie? G艂owy nie ma, s艂aby, bez rozgarnienia, zwala si臋, zmarnuje, jak mnie przy nim nie stanie. Chcia艂bym mu da膰 kogo艣, co by mnie zast膮pi艂; ale kt贸ra偶 porz膮dna kobieta p贸jdzie za cz艂owieka ni z pierza, ni z mi臋sa, tyle tylko, 偶e poczciwego, ale niezdatnego i niepoka藕nego? Dla niego to ja tu siedz臋, bieduj臋, znosz臋, czekam, patrz臋, a nu偶 si臋 zlituje kasztelanic. Ale widz臋 to! darmo! Gdy to m贸wi艂 stary, us艂yszeli obok w pokoju kamerdynera Termi艅skiego klucz, kt贸ry zaskrzypia艂 w zamku, a pani Hieronimowa z przestrachem palec po艂o偶y艂a na ustach.

- Nie wyjdziesz te偶 asi艅d藕ka przej艣膰 si臋 troch臋? - spyta艂 stary wstaj膮c - tu co艣 parno, a jeszcze wcze艣nie; pochodziliby艣my woko艂o klombu w dziedzi艅cu... ze mn膮, starym, nie ma niebezpiecze艅stwa po nocy spacerowa膰. Ze 艣wistem i 艣piewk膮 g艂o艣n膮 wszed艂 pan kamerdyner do swojego mieszkania, w艂a艣nie gdy Samuel z pani膮 Hieronimow膮 uciekli, dalsz膮 rozmow臋 prowadzi膰 w dziedzi艅cu.

- Nie masz tu asi艅d藕ka czego czeka膰 - rzek艂 Samuel obejrzawszy si臋 - siedz臋 ja tu lat kilka, a jeszcze ani s艂owa za rotmistrzem rzec nie da艂. Jake艣 go widzia艂a jednego dnia, tak b臋dzie po wieki wiek贸w. Chybaby艣 trafi艂a do niego przez Aniel臋, przez Termi艅skiego... ale to...

- O! - odpar艂a kobieta z uczuciem bole艣ci i dumy.

- A i tak nic si臋 nie wsk贸ra pr贸cz upokorzenia - m贸wi艂 dalej Samuel.

- 铆ycz臋 wi臋c ci i radz臋, powracaj do domu. Co si臋 tycze pana brata, niew膮tpliwie jest ogromnie bogaty, cho膰 nikt nie wie dok艂adniej, co on ma i gdzie. Lat oko艂o dwudziestu zbiera dochody; bo pomimo 偶ycia wygodnego, na kt贸re sobie nie 偶a艂uje, nie traci wszystkiego, co ma. Co tylko wp艂ynie z intrat, ginie w jego kieszeni jak w otch艂ani. Co on z tym robi i co my艣li zrobi膰, B贸g to jeden wie. Jego faworyta, panna Aniela, niewiele od niego ma; Termi艅ski tak偶e go艂y, wszystkich, s艂ysz臋, odsy艂a do testamentu i na potem... Aniela i Termi艅ski z臋by ostrz膮: bro艅 Bo偶e czego na niego, potrzeba, 偶eby tu kto艣 z nas by艂, bo okradn膮. C贸偶 mam robi膰, cho膰 B贸g widzi, jak mi to ci臋偶ko tak na 艂asce wisie膰; ale dla przysz艂o艣ci rotmistrza musz臋. Co tam kiedy b臋dzie, nie wiem, ale to pewna, 偶e wam krzywdy zrobi膰 nie damy, byle to do r膮k kiedy przysz艂o; tymczasem nie macie si臋 czego spodziewa膰 i wygl膮da膰 偶adnej pomocy.

- A gdyby艣my go otwarcie, ze 艂zami, za dziatkami naszymipoprosili.

- Kiedy to i jak - z bolesnym u艣miechem spyta艂 pan Samuel.

- Asi艅d藕ka 偶ycia jego nie znasz; 偶aden zegarek tak nie idzie jak kasztelanic. Jest to wida膰 kalkulacja na d艂ugie 偶ycie. Wszystko u niego a偶 do s艂贸w, kt贸re wym贸wi膰 ma i wys艂ucha膰, doskonale naprz贸d obrachowane. Wstaje, z rana napije si臋 czekolady, pod humor pobawi si臋 z papug膮; wytr膮 go, wymyj膮, wyperfumuj膮, wyfryzuj膮; panna Aniela wejdzie pog艂aska膰 go pod brod臋. Termi艅ski z plotk膮 lub weso艂ym konceptem i ranek tak zamkni臋temu up艂ywa ca艂y, a gdyby pioruny bi艂y, nikogo tam nie dopuszcz膮, 偶eby szkodliwem wp艂ywu na humor dnia czasem wra偶enie jakie niespodziewane nie wywar艂o. Wchodz膮 tylko swoi i to na g艂os dzwonka lub o swojej porze. Na godzin臋 lub wi臋cej przed wyj艣ciem do salonu kasztelanic zamyka si臋 w swoim pokoju, do kt贸rego nikt, ale co si臋 zowie nikt, nie bywa przypuszczony. Pok贸j to jak on tajemniczy, od kt贸rego klucz nosi zawsze przy sobie, gdzie nikt nie sprz膮ta, gdzie Anieli i Termi艅skiemu zajrze膰 nie wolno, bo nim go otworzy, wszystkich odprawia. Supponitur, 偶e tam pieni膮dze sk艂ada - czy kto go tam wie, co robi. Potem, jak asi艅d藕ka ju偶 wiesz, obiad wyrachowany na minuty, potem sen - tak偶e nie d艂u偶szy nad pi臋tna艣cie minut; powraca do siebie... Spocz膮wszy, wychodzi do Bulwy, kt贸rego unosi艂 jak ptaka. Bulwa zdaje mu raporta gospodarskie, pieni膮dze wnosi, pokazuje rachunki; rozmawia z nim kr贸tko, dysponuje ma艂o, gderze ogromnie i zn贸w na kaw臋 do salonu, gdzie bawi do wieczerzy i po wieczerzy chwil臋. Je艣li nas jest kilkoro, wszyscy艣my obowi膮zani dotrzymywa膰 mu placu w salonie, pod kar膮 gniewu; on gaw臋dzi troch臋 albo raczej s艂ucha, co gadaj膮, bo sam si臋 nie bardzo wygaduje, i u艣miecha tylko; sprzeciwia膰 mu si臋 nie wolno! Je艣li sam na sam z Jasiem, ka偶e mu sobie czyta膰 jakie艣 obrzydliwo艣ci i - gubi ch艂opca, w kt贸rym to naturalnie fermentuje. P贸艂 do dziewi膮tej powraca do siebie, rozbieraj膮 go, flaneluj膮, k膮pi膮, w 艂贸偶ko k艂adn膮, pod podeszwy 艂echc膮, a panna Aniela siada przy nim poufalutko na 艂贸偶ku i siedzi, dop贸ki dobranoc jej nie powie... Ot, ca艂y dzie艅. Ab uno disce omnes, chcia艂em powiedzie膰, ale asi艅d藕ka nie rozumiesz tego; do艣膰, 偶e tak zawsze.

- Jak to? a niedziela? a 艣wi臋ta? a go艣cie? - Go艣ci tylko na obiad lub wieczorem przyjmuje, ale dla nich trybu 偶ycia nie zmienia. My ich bawimy za niego; o niedzieli i 艣wi臋tach nie wie, bo i powszedniego dnia pacierza nie m贸wi, a o Panu Bogu wida膰 zapomnia艂 nieszcz臋艣liwy ze wszystkim. Pani Hieronimowa zawo艂a艂a z przera偶eniem: - A! c贸偶 to za nieszcz臋艣liwy cz艂owiek? - a c贸偶 go trzyma na 艣wiecie? - Brzuch, mo艣cia dobrodziejko - odpar艂 gorzko pan Samuel.

- Kat wie co zreszt膮; mo偶e pieni膮dze, kt贸re tak lubi, mo偶e panna Aniela, kt贸r膮 niby kocha... ale to kochanie...

- Kt贸偶 to jest ta panna Aniela, kiedy wolno zapyta膰? - Niewiele o niej powiem asi艅d藕ce, bo i wiem niewiele. To pewna, 偶e j膮 us艂u偶ny Termi艅ski gdzie艣 dla swojego pana odgrzeba艂 i ze swojej r臋ki tu osadzi艂, i oboje na jeden grosz targuj膮. Termi艅ski kuta bestia; naoko艂o go otacza swoimi figurami i zabiega skrz臋tnie, 偶eby nikogo obcego nie dopu艣ci膰 do ucha i 艂aski; co zreszt膮 nie przychodzi mu trudno, bo do kasztelanica i dost膮pi膰 dzi艣 niepodobna. Aniela, jak s艂ysza艂em, rodem jest tu z jakiego艣 ma艂ego miasteczka, c贸rka ubogich mieszczan; mia艂a w m艂odo艣ci kochanka, kt贸ry j膮 na koszu osadzi艂, a tu j膮 przywie藕li dla zabawy starego, kt贸remu si臋 jeszcze zdaje, 偶e, blisko dziewi臋膰dziesi膮tletni, jak dawniej kochanki potrzebuje. Aniela, kobieta nadzwyczaj sprytna, ale tak zimna, wyrachowana i niedocieczona jak m贸j pan brat. Zaledwie tu wesz艂a, wykrzesa艂a si臋 sama, nastroi艂a do tonu domu, pozna艂a tych, co j膮 otaczaj膮, przew膮cha艂a i domy艣li艂a si臋 wszystkiego, tak 偶e sam ju偶 Termi艅ski musi si臋 na ni膮 ogl膮da膰, jak uwa偶am. Jedna to szajka teraz. Widocznie godzi na to, 偶eby si臋 z ni膮kasztelanic o偶eni艂, ale co z tego, to pewien jestem, 偶e nic nie b臋dzie.

- Ale c贸偶 mi stryj dobrodziej m贸wisz; to okropny dom, to straszni ludzie! Ten biedny kasztelanic do kogo偶 przywi膮zany, kogo kocha? Co go na 艣wiecie trzyma? bo膰 przecie tak 偶y膰 nie mo偶na samemu sob膮 i dla siebie? - spyta艂a zn贸w naiwnie pani Hieronimowa, nie mog膮c poj膮膰 偶ycia bez przywi膮zania. Pan Samuel si臋 u艣miechn膮艂.

- To najdziwniejsza, 偶e w ca艂ym swoim 偶yciu kasztelanic podobno nikogo nie kocha艂 i nikomu si臋 uj膮膰 nie da艂. Ci, co go otaczaj膮, my艣l膮, 偶e nim rz膮dz膮; on w istocie dzia艂a nimi i pos艂uguje si臋, jak chce; rachuj膮 i w rachubach si臋 myl膮; nieraz na jego mnieman膮 s艂abo艣膰 stawi膮 艂apki, ale, jak zr臋czna myszka, kasztelanic wyjada s艂onink臋, a przycisn膮膰 si臋 nie da. Termi艅ski, panna Aniela, Jasiek, ci, co go s膮 najbli偶ej, kt贸rych najwi臋cej potrzebuje, zdaje mi si臋, 偶e nic nad nim nie mog膮; on ich zwodzi, nie oni jego. Szpieguje jednych drugimi; gdy prosz膮 o co, odk艂ada do jutra lub zr臋cznie si臋 wywija, wre艣cie gdy go przypr膮, odstrasza gniew udaj膮c... bo i to udaje! Takiego cz艂owieka anim zna艂, anim widzia艂! anim si臋 domy艣la艂 - jest to dla mnie zdumiewaj膮ce monstrum! - A! na Boga! stryju, ciszej! - Nikt nas tu nie pos艂yszy; zreszt膮, gdyby nie interesa rotmistrza, gdyby nie to nieszcz臋艣liwe dziecko, powiedzia艂bym mu to dawno w oczy i nie popasa艂 d艂ugo...

- doda艂 pan Samuel z g艂臋bokim westchnieniem.

- Ale czego si臋 to dla ukochanego a biednego dziecka nie zrobi! - A! to prawda! to prawda! - z silnie wyra偶onym w g艂osie 艂zawym uczuciem przerwa艂a kobieta. Samuel m贸wi艂 dalej: - Ca艂ej naszej rodzinie nale偶a艂oby si臋 tu naradzi膰, co pocz膮膰, i dlatego to z asi艅d藕k膮 m贸wi臋, 偶e potrzeba nam o sobie pomy艣le膰. Kasztelanic 偶yje jak m艂okos (cho膰 ostro偶nie i rachunkowo), ale ma lat pod dziewi臋膰dziesi膮t! lada moment koniec sobie mo偶e jak膮 niestrawno艣ci膮 przyspieszy膰. Otaczaj膮 go chciwi, intryganci, po prostu z艂odzieje czyhaj膮cy na dobro nasze. Ja艣 nawet, cho膰 nasz, boj臋 si臋 bardzo, by si臋 tu nie zepsu艂 i zamiast pracowa膰 dla rodziny, nie pracowa艂 z nimi lub sam dla siebie. B贸g wie, co z tego wszystkiego wywi膮za膰 si臋 mo偶e. My艣my licznym rodze艅stwem, wszyscy prawie ubodzy; te miliony kasztelanica mog膮 by膰 dla nas darem Opatrzno艣ci; potrzeba my艣le膰, by si臋 darmo w niegodne i niew艂a艣ciwe r臋ce nie dosta艂y. W tej my艣li i ja tu, cho膰 z b贸lem serca i jak na pokucie, siedz臋... ale c贸偶 ja sam poradz臋! Z dniem ka偶dym lepiej widz臋, 偶e tu kogo艣 sprytniejszego potrzeba na kasztelanica, na jego Aniel臋 i Termi艅skiego i dla dozoru nad Ja艣kiem. Ani ja, ani rotmistrz na szpieg贸w i str贸偶贸w nie zdali艣my si臋; uchowaj Bo偶e czego, wszystko mog膮 zabra膰 obcy - bo i testament gotowi podrobi膰, i pieni膮dze skra艣膰, i B贸g wie tam jeszcze co! mnie i zgadn膮膰 niepodobna! Pani Hieronimowa, dla kt贸rej te zwierzenia pana Samuela odkrywa艂y rzeczy wcale niespodziane i nowe, za ka偶dym s艂owem bardziej s艂upia艂a i miesza艂a si臋. Biedna, poczciwa i prosta kobieta nie wiedzia艂a sposobu wyj艣cia z tego labiryntu, kt贸rego ciemne g艂臋bie odkrywa艂y si臋 przed jej oczyma; g艂owa jej si臋 zawraca艂a.

- C贸偶 wi臋c poczniemy? - szepn臋艂a stoj膮c po d艂ugiej chwili milczenia.

- Tu, powtarzam - rzek艂 pan Samuel - potrzeba kogo艣 sprytniejszego ode mnie - ja jestem prosty cz艂owiek, stary, z艂amany; cho膰bym co widzia艂, nie zaradz臋 temu, bom zgryziony, znu偶ony i z si艂 opad艂y.

- No - a Jasiek? - Jasiek! boj臋 si臋, ale mi si臋 zdaje, 偶e jemu ju偶 nic wierzy膰 nie b臋dzie mo偶na... On tak偶e podobno rachuje dla siebie na testamentstryja... Kto wie! na podchwycenie mo偶e u偶y膰 wszystkiego. Dzieciak ten nie m贸g艂 tak bezkarnie ociera膰 si臋 d艂ugo o zepsucie, zagni艂 le偶膮c przy zgnili藕nie! - Tak m艂ody, tak, zdaje si臋, skromny, potulny, boja藕liwy! - Cicha woda! cicha woda! - odpar艂 pan Samuel.

- Ale uwa偶a艂a艣 pani, jak oni z pann膮 Aniel膮 oczyma ku sobie strzelaj膮, co艣 jak gdyby si臋 sk艂贸cili - bo byli podobno lepiej wprz贸dy! Ze stryjem Ja艣 podobno umie sobie pocz膮膰 - i co za dziw! niewola, ucisk nauczy艂y go k艂amstwa; z艂e ksi膮偶ki zasia艂y w nim nami臋tno艣ci gwa艂towne; w jego twarzy, spojrzeniu, postawie zna膰 ognie, co pod tym zimnym popio艂em s膮 skryte. Nami臋tno艣ci, kt贸rymi stryj dogadza sobie, nie ogl膮daj膮c si臋 na Boga i ludzi, musia艂y i w nim powoli si臋 rozrusza膰, a nami臋tno艣ci bez wiary daleko zaprowadzi膰 mog膮. Je偶eli ich tu tak samych zostawimy, t臋 niepoczciw膮 tr贸jk臋, kto wie, czy nie przyjdzie wcze艣niej z nadziejami sukcesji si臋 po偶egna膰... Stary b臋dzie ich zwodzi膰, ale oni nas zwiod膮, gdy oczy zamknie.

- Ale na to ja nie widz臋 rady! - zawo艂a艂a pan Hieronimowa.

- Jest, jest, ale jej ani ja, ani pani nie damy; powtarzam asi艅d藕ce, tu potrzeba kogo艣 sprytniejszego, 偶eby si臋 po艣wi臋ci艂 dla ca艂ej rodziny, przyjecha艂 nieznacznie, powoli si臋 zasiedzia艂 i mia艂 oko pilne na to, co si臋 gotuje. Stary ma miliony, to pewna; sk膮py nadzwyczajnie, grosz, co do niego wp艂ynie, nie wyp艂ywa od niego, najulubie艅szym swoim nic nie daje, uwodz膮c ich testamentem i jutrem. Nas jest du偶o, co do tego spadku mamy prawo, ale wszyscy by艣my si臋 zasili膰 mogli, gdyby tylko marnie nie poszed艂. Tak m贸wi艂 pan Samuel, przerwa艂 i doda艂 偶ywiej: - Zreszt膮, mnie byle tylko rotmistrza wyposa偶y膰 i o偶eni膰, ja dla siebie z艂amanego szel膮ga nie 偶膮dam; jego mi 偶al, bo si臋 to zmarnuje, dobre, poczciwe dziecko - c贸偶, gdy g艂owy 偶adnej! Wa膰pani masz tak偶e czworo dziatek; rad藕my wsp贸lnie.

- Mog臋偶 ja, kobieta, poradzi膰 co na to - odezwa艂a si臋 pani Hieronimowa, z boja藕ni膮, z u艣miechem smutnym i ze 艂zami. Jam nie zna艂a dot膮d kasztelanica, wyobra偶a艂am go sobie wcale inaczej i ani mi w my艣li posta艂o, 偶eby tu tak ci臋偶ko by艂o wy偶ebra膰 pomoc dla bli藕nich a ubogich krewnych. Jam prosta kobieta, matka, 偶ona, wie艣niaczka i przyznam si臋 stryjowi, 偶e w takich intryg pl膮taninie rady bym sobie nie da艂a, nawet gdyby sz艂o o dziecko moje. C贸偶 tu poradzi膰? co na to zrobi膰? m贸wi膰 nie mo偶na, prosi膰 daremnie, reflektowa膰 pr贸偶no. Po mojemu, po kobiecemu, niechby si臋 kto poczciwy znalaz艂, co by kasztelanica nawr贸ci艂, opami臋ta艂, odwi贸d艂 od tego 偶ycia, a wszystko by potem posz艂o jak z p艂atka. Pan Samuel z cicha roz艣mia艂 si臋 na ca艂e gard艂o.

- Wy艣mienita艣, asi艅d藕ka! nawr贸ci膰 i upami臋ta膰 starego grzesznika, co w Boga nie wierzy, co duszy w sobie nie czuje i w dziewi臋膰dziesi膮tym roku 偶ycia, nad grobem prawie stoj膮c, zakamienia艂y, prowadzi 偶ycie, jakie ledwie m艂odo艣膰 by mog艂a wyt艂omaczy膰! Nawr贸ci膰 jego! zna艂ogowanego, zatwardzia艂ego i nieprzyst臋pnego jak on! To tylko asi艅d藕ka pomy艣le膰 mog艂a艣! - A c贸偶 tu pocz膮膰 innego? - spyta艂a kobieta 艣miechem tym nie zmieszana.

- Serce, co si臋 nie obudzi艂o przez lat dziewi臋膰dziesi膮t, nie ocknie si臋 ju偶 dzi艣, gdy ledwie w nim bije; nie jego ratowa膰, ale siebie winni艣my. Jest nas liczna rodzina, trzeba si臋 zebra膰, naradzi膰, ale z sercem i z g艂ow膮. Bo ja, powtarzam asi艅d藕ce, rady tu nie dam sam; rotmistrz zda艂by si臋 tylko do wybitej, gdyby potrzeba, Jasiek o sobie tylko my艣li.

- Pos艂uchaj偶e mnie asi艅d藕ka uwa偶nie, bo pora i bardzo, 偶eby艣my co艣 postanowili i zrobili. Jest nas dosy膰: dzieci Heleny (J贸zefa mijam), Antoniego, Piotra; 偶yj膮 Antoni i Piotr; wreszcie m膮偶 tw贸j Hieronim i brat jego Pawe艂.

- O! m贸j m膮偶 - przerwa艂a kobieta - to prosty sobie gospodarz, jakja prosty cz艂owiek, on si臋 nie przyda do takiej sprawy.

- Ale s艂uchaj偶e mnie asi艅d藕ka; zbierzcie si臋 narad藕cie i wy komenderujcie tu, kogo macie, najsprytniejszego.

- O nas to wszystkich chodzi; kochajmy si臋 i za r臋ce si臋 we藕my, a my艣lmy o sobie.

- Zapewne, stryj to lepiej wiesz - dobrze by to by艂o, stryju kochany; ale ja nikogo nie widz臋...

- Musi si臋 kto艣 przecie znale藕膰.

- Ja nie wszystkich tak blisko znam, bom tu, wsp贸lnego dobra pilnuj膮c, zasiedzia艂 si臋 od lat kilku, ale... mo偶e pan Pawe艂? - Pan Pawe艂? - nie wiem? - cicho odpowiedzia艂a Hieronimowa.

- Mo偶e kt贸ry z syn贸w Helusi? - Ma艂o ich znam.

- Tu potrzeba kogo艣, nie m艂okosa, co by dobrze 艣wiat zna艂, ludzi umia艂 ceni膰, odkry膰 my艣l, nim si臋 urodzi, zapobiec, gdyby si臋 spe艂ni膰 mia艂a - czynnego, gor膮cego, nie tch贸rza, a przy tym co by si臋 umia艂 kasztelanicowi podoba膰! - A! o to wszystko b臋dzie trudno! - Tak! to ja wiem, 偶e trudno, ale przecie nie jest niepodobie艅stwo - odpar艂 pan Samuel - naprz贸d, 偶e kasztelanic wszystkich jednakowo traktuje, dla wszystkich r贸wno grzeczny i nikomu nie poka偶e, co my艣li; po wt贸re 偶e opr贸cz kuchni wszystko mu podobno oboj臋tne na 艣wiecie. Ale jednak cz艂owiek 偶ywy, 艣mia艂y, dowcipny, zr臋czny, co by go czasem potrafi艂 rozrusza膰, zabawi膰, co by si臋 sta艂 potrzebnym, a kt贸ry by w tych zamurowanych, kwa艣nych twarzach dworak贸w czyta艂 - na wiele by si臋 przyda艂. A wi臋c, powracaj pani jutro do domu, opowiedz m臋偶owi, co si臋 tu dzieje; zwo艂ajcie po cichu famili臋, wybierzcie tego pos艂a i dawajcie go tu na moje r臋ce. Ja go tu popchn臋 i sam odpoczn臋 - spokojniejszy. Wszystkich w tym sprawa, wszyscy rad藕cie razem - a nie, to si臋 przyjdzie po偶egna膰 je艣li nie z ca艂ym dziedzictwem, to ze znaczn膮 jego cz臋艣ci膮 - bo niechybnie nam je sprzed nosa pochwyc膮.

- A nie mog艂a偶bym jutro s艂贸wka, cichego s艂贸wka za sob膮 powiedzie膰, nim odjad臋? spr贸bowa膰 tylko? - spyta艂a pani Hieronimowa boja藕liwie, nie umiej膮c si臋 wyrzec my艣li wsparcia dla biednych swych dzieci.

- Spr贸buj sobie, asi艅d藕ka, kiedy chcesz i masz odwag臋... ale ja nic ci dobrego nie przepowiadam. Czeka膰 musimy; za 偶ycia nam nic nie da, a i po 艣mierci, to jeszcze wid艂ami pisano. O! gdyby rotmistrz mia艂 w g艂owie olej albo ja w kieszeni pieni臋dzy troch臋, nigdy bym tu nie wisia艂, bo i patrze膰 na t臋 Sodom臋 nieweso艂o.

- A tymczasem, dobranoc - doda艂 pan Samuel - ju偶 podobno dobrze p贸藕no; nie czekaj asi艅d藕ka darmo, jed藕 jutro, a chcesz przed odjazdem spr贸bowa膰 szcz臋艣cia, wola twoja! spr贸buj!



III.

Nazajutrz rano obudzi艂 si臋 kasztelanic jak zwykle w bardzo kwa艣nym humorze; by艂li to skutek wieku czy ci臋偶kiej strawno艣ci i wylewania si臋 偶贸艂ci, nie wiem; zu偶yty starzec zawsze d藕wiga艂 si臋 z 艂贸偶ka pos臋pny, gniewny i potrzebowa艂, 偶eby go otaczaj膮cy niejako wci膮gn臋li w 偶ycie, rozbudzili do niego powolnie, rozchmurzyli. Mo偶e tam we 艣nie odzywa艂o si臋 sumienie czy m贸wi艂y wspomnienia jakie; to pewna, 偶e w pierwszych rannych godzinach nikt z najpoufalszych i najlepiej z nim za偶y艂ych nie przyst臋powa艂 do niego bez trwogi. Najprzywyklejszy Termi艅ski z wysi艂kiem, zbieraj膮c si臋 na odwag臋 i wytrwa艂o艣膰, wsuwa艂 si臋 do pokoju, w kt贸rym starzec, z zaci艣nionymi usty, obwis艂膮 brwi膮, 偶贸艂ty, dr偶膮cy, pokaszluj膮cy, rozgor膮czkowany czeka艂 na ludzi, by na nich uzbieran膮 we 艣nie wyla膰 gorycz wewn臋trzn膮. Pierwsze jego pytania, pierwsze odpowiedzi by艂y zawsze cynicznoszyderskie, nielito艣ciwie smagaj膮ce, przej臋te najokropniejszymrozczarowaniem - nigdy jeszcze nie obudzi艂 si臋 z s艂owem dobroci, z u艣miechem 艂agodno艣ci na ustach. Termi艅ski na odg艂os dzwonka wszed艂 do pokoju sypialnego kasztelanica - pok贸j ten dosy膰 wielki, z 艂o偶em obszernym, mahoniowym, os艂onionym firankami, z kominem, na kt贸rym sta艂 zegar marmurem, br膮zem i 艣wiecid艂ami ozdobny, mia艂 dwoje drzwi widocznych, a trzecie w szafie ukryte, kt贸re przez w膮ski korytarzyk wiod艂y do apartamentu panny Anieli.

- U okna, grubej materii firank膮 w cz臋艣ci zas艂onionego, sta艂a gotowalnia, bogata w najrozmaitsze przybory i kosmetyki, myd艂a, wonie, narz臋dzia toaletowe, flaszki i puszki, nosz膮ce na sobie cechy dzisiejszego, ale wytwornego smaku.

- Wszystko to by艂o kosztowne, pi臋kne, drogie, ale nie razem kupione i nienowe; pochodzi膰 mog艂o z ko艅ca XVIII a z pocz膮tku XIX wieku, gdy mitologia jeszcze i greckie wzory wszystko pi臋tnowa艂y cz臋sto najnieszcz臋艣liwszym na艣ladownictwem. Dywany, r贸wnie偶 pi臋kne, ale stare, wy艣ciela艂y pod艂og臋 wie艅cami z r贸偶 i amork贸w. Zreszt膮, nic tu tak dalece nie by艂o dla oka i ozdoby samej, a na wytartych sprz臋tach widoczna by艂a, przy troskliwo艣ci o wygodzie, oszcz臋dno艣膰 posuni臋ta do sk膮pstwa. Troch臋 zszarzany dywan w nogach 艂贸偶ka za艂atany by艂 prostym krajczakiem. Na rozsunionym z firanek 艂o偶u siedzia艂 starzec, przygarbiony, w bia艂ym czepku 偶贸艂t膮 wst膮偶k膮 zwi膮zanym, w kaftaniku trykotowym i podobnych spodniach - siedzia艂, dysza艂 i na drzwi spogl膮da艂, oczekuj膮c przyj艣cia Termi艅skiego, kt贸ry si臋 wida膰 na dan膮 sekund臋 nie zjawi艂, bo brzmienie dzwonka nie powinno by艂o ucichn膮膰, a s艂uga ju偶 musia艂 by膰 we drzwiach. Termi艅ski, bardzo postawny m臋偶czyzna, pi臋knego wzrostu, przystojnej twarzy, rysy mia艂 jednak tak niewybitne, tak pospolite, 偶e gdyby nie usta, co im jaki艣 nadawa艂y charakter, nic by na tej masce nieruchomej, gipsowej wyczyta膰 nie mo偶na. By艂a to ksi臋ga zamkni臋ta - nami臋tno艣膰, my艣l 偶ycie nie wycisn臋艂y si臋 na karcie jej bia艂ej, martwej, nieruchomej a strasznej tajemnic膮, kt贸r膮 kry艂a. Tylko w ustach zaci臋tych i 艣ci艣nionych, a niekiedy dr偶膮cych, zna膰 by艂o cz艂owieka silnej woli, kt贸ry wszystko z siebie zrobi, co zechce, cz艂owieka, co jednej my艣li, jednej jakiej艣 nadziei po艣wi臋ci艂 si臋 i 偶ycie za nie da膰 got贸w.

- Te usta jedne czasem 偶y膰 si臋 zdawa艂y; 艣mia艂y si臋 nieco, 艂agodnia艂y w potrzebie, wyra偶a艂y dum臋 i pewno艣膰 siebie i jak w lalce, kt贸rej cz臋艣膰 si臋 porusza, gdy reszta nieruchom膮 zostaje, te oczy, czo艂o, postawa, grze warg nie wt贸ruj膮c wcale, zdawa艂y si臋 z kamienia wykute. Wzrok by艂 zimny, niemy, milcz膮cy, szklany: pi臋knie zbudowany, bardzo dobrze u艂o偶ony. Termi艅ski by艂 co si臋 zowie przystojnym m臋偶czyzn膮, ale ju偶 podstarza艂 i zblad艂 w ci臋偶kiej pracy tylko pi臋knej twarzy i gibkiej, zr臋cznej postawy mu zosta艂y. Ubi贸r jego by艂 czysty i prawie wykwintny.

- Ha! - zakaszla艂 stary - ha! ju偶 si臋 co艣 pan Termi艅ski opuszcza - dzwoni臋, dzwoni臋 - darmo! - Na pierwszy odg艂os... by艂em got贸w.

- Prosz臋 mi nie przeczy膰! - gwa艂towniej rzek艂 szambelan - szlafrok! - Termi艅ski ju偶 sta艂 z szlafrokiem, kt贸ry starzec wdzia艂 powoli i usiad艂 w bliskim fotelu. Spojrza艂 w okno, ranek by艂 pochmurny, ziewn膮艂.

- Ka偶e pan okno otworzy膰? - Prosz臋 czeka膰 rozkazu - miej WPan cierpliwo艣膰, kiedy艣 s艂uga. Lokaj cofn膮艂 si臋 i w ty艂 za艂o偶ywszy r臋ce, stan膮艂 pokornie za krzes艂em. Kasztelanic spojrza艂 na zegarek.

- Czekolada - rzek艂 kaszl膮c. Drzwi w szafie utajone otworzy艂y si臋 i Termi艅ski wysun膮艂 si臋 nimi; stary sam pozosta艂, obejrza艂 si臋 po pokoju, ci臋偶ko okiem zatoczy艂, szydersko si臋 do siebie u艣miechn膮艂 jako艣 i zaduma艂 zmi膮wszyusta zblad艂e. Ale nim duma jego mia艂a czas przej艣膰 w os艂upienie, zwyk艂e ludziom starym i zu偶ytym, wrz膮ca i szumem pokryta czekolada ukaza艂a si臋 z Termi艅skim we drzwiach pokoju; stoliczek, wyk艂adany mozaik膮, zatoczy艂 si臋 przed niego i bia艂a serweta opad艂a na kolana. Po pierwszych 艂y偶eczkach wrz膮cego napoju, gdy 偶ycie podsycone na policzki krwi膮 wytrys艂o i rozja艣ni艂o zbiela艂e oczy, Termi艅ski, wiedz膮c, 偶e mu ju偶 mo偶na bez niebezpiecze艅stwa si臋 odezwa膰, rozpocz膮艂 rozmow臋.

- Bulwa pojecha艂 do Wrotkowa...

- Kra艣膰? - spyta艂 szambelan zimno.

- Pilnuje go tam rachmistrz.

- A rachmistrza kto? - Ja.

- A wa膰pana? - doda艂 kasztelanic sucho.

- Mnie, ja艣nie panie, sumienie.

- Aaa! sumienie! sumienie! - szydersko, powoli powt贸rzy艂 pan.

- C贸偶 tam Ja艣? - spyta艂 po chwili.

- Pan Jan dzi艣 co艣 d艂ugo spa艂, bo wczoraj d艂ugo po ogrodzie si臋 przechadza艂, a potem czyta艂 jeszcze.

- Co? pewnie odkradzion膮 u mnie ksi膮偶k臋 - rzek艂 u艣miechaj膮c si臋 stary - o 艂ajdak! - Nie wiem, co czyta艂.

- Kszta艂ci si臋 - z przek膮sem rzek艂 stary, stawiaj膮c fili偶ank臋 i ocieraj膮c usta.

- Jak偶e tam zdrowie panny Anieli? - Nie widzia艂em jej.

- Humor czy lepszy jak wczoraj? - W膮tpi臋, ma ona swoje zmartwienia.

- Zmartwienia te s膮 dla mnie tylko, nie dla niej - odpar艂 sucho kasztelanic - wywozi je na targ daremnie, ja za to nie zap艂ac臋. Ja to dawno znam; wi臋cej u mnie dobrym humorem i weso艂膮 twarz膮 zyska膰 mo偶na. Termi艅ski zagryz艂 usta.

- A co tam nowego? - Pani Hieronimowa chce wyje偶d偶a膰.

- A! ju偶! no, to kaza膰 zaprz臋ga膰! - 艣miej膮c si臋 rzek艂 kasztelanic.

- Nudzi mnie baba ze swoim s艂odkim u艣mieszkiem pi臋tnastoletnim... to anachronizm.

- Nie wiem, co to jest, 偶e tak si臋 nagle wybra艂a - rzek艂 Termi艅ski - ale pos膮dzam pana Samuela, 偶e to jej poradzi膰 musia艂. Zdaje si臋, 偶e daleko d艂u偶ej zabawi膰 my艣la艂a, cho膰 ludzie jej psykali od dawna... ale wczoraj d艂ugo z sob膮 wieczorem si臋 naradzali, szeptali, rozprawiali chodz膮c po dziedzi艅cu, zapewne, 偶eby ich kto nie pods艂uchiwa艂... i dzi艣 pocz臋艂a si臋 wybiera膰. Kasztelanic z zadowoleniem u艣miechn膮艂 si臋 do siebie.

- Prosi艂a mnie, czyby nie mog艂a wcze艣niej ja艣nie pana po偶egna膰.

- Wa膰pan przecie wiesz, 偶e ja do obiadu nie jestem widzialnym dla nikogo.

- Tote偶 odpowiedzia艂em jej, 偶e to by膰 nie mo偶e, ale wyjecha膰 bez po偶egnania nie radzi艂em.

- Na to nadto grzeczna i parafianka, biedaczka - rzek艂 kasztelanic.

- A pan rotmistrz? - spyta艂 po chwilce.

- Rotmistrz jeszcze nie powr贸ci艂 z polowania.

- Nie upoluje sobie gdzie rozumu? - rzek艂 nawiasowo gospodarz. Termi艅ski roz艣mia艂 si臋 tylko.

- Czekolada by艂a sko艅czona, do ubierania za wcze艣nie; spojrza艂 na zegarek i wyszed艂. Jego wyj艣cie by艂o znakiem dla panny Anieli, 偶e czas si臋 jej ukaza膰, ale minut臋 ca艂膮 sp贸藕ni艂a si臋 i nie bez celu. Nim si臋 ona uka偶e, powiedzmy s艂owo o tej tak wa偶nej w domu szambelana postaci. Wiemy ju偶, 偶e panna Aniela by艂a c贸rk膮 mieszczaninaz pobliskiego miasteczka, ubogich rodzic贸w dzieckiem, kt贸rej B贸g nie da艂 innego posagu nad 艂adn膮 twarzyczk臋 i niepospolicie obdarzon膮 g艂贸wk臋. Rodzice nie pocieszyli si臋 jej losem, bo j膮 kilkonastoletni膮 przy wst臋pie na 艣wiat odumarli. Zosta艂a przy starej ciotuni, kobiecie jak szatan z艂ej i jak szatan przebieg艂ej, intrygantce, kt贸rej talent spe艂z艂 na pr贸偶no w ma艂ym miasteczku. Chciwa, z艂o艣liwa, przewrotna, po偶erana gor膮czk膮 pod偶egania do z艂ego, zawsze umiej膮ca sobie zr臋cznie jako艣 ka偶d膮 sw膮 czynno艣膰 wyt艂umaczy膰, stara Robowa, niegdy艣 偶ona stolarza, kt贸ry si臋 tu z Kolbuszowej przeprowadzi艂, przep臋dziwszy m艂odo艣膰 awanturniczo, przyspieszywszy m臋偶owi 艣mier膰 swym najohydniej wyuzdanym 偶yciem - wzi臋艂a siostrzenic臋, jak si臋 bierze konia - z my艣l膮 zarobienia na niej. Ona to wykszta艂ci艂a j膮 i w 艣wiat popchn臋艂a. Aniela przesz艂a jeszcze swoj膮 nauczycielk臋 w zr臋czno艣ci; od dziecka by艂o to najdziwniej obdarzone dziewcz臋, kt贸re zgadywa艂o i przeczuwa艂o wszystko i ku wszelkiemu z艂emu z nami臋tn膮 bieg艂o ciekawo艣ci膮. Pod przewodnictwem ciotuni wykwit艂a bogato we wdzi臋k i sprytek, a Robowa my艣la艂a ju偶 tylko, jak ten towar sprzeda膰, umiej膮c go oceni膰 wedle warto艣ci i z g贸ry wiedz膮c, co za podobne cacko na dobrego kupca wzi膮膰 mo偶na. Nie chybi艂a te偶 偶adnej zr臋czno艣ci popisania si臋 z siostrzeniczk膮 - wozi艂a j膮, pokazywa艂a i z艂apa艂a nare艣cie m艂okosa, syna bogatego w艂a艣ciciela w s膮siedztwie, na kt贸rego pierwsze mi艂ostki nie patrz膮c niby, dozwoli艂a im zaj艣膰 daleko, obejrza艂a si臋 dopiero, gdy ju偶 heroicznie z nich ratowa膰 si臋 by艂o trzeba. Plan obmy艣la艂a sama Robowa - m艂ody cz艂owiek struchla艂, gdy ojciec jego dowiedzia艂 si臋 o wszystkim, a 偶e to by艂 starzec surowy i pop臋dliwy, a dzieciak m艂ody, niedo艣wiadczony i zakochany, z przera偶enia, z 偶alu, z przywi膮zania wywi膮za艂a si臋 w nim choroba, kt贸rej skutkiem by艂a 艣mier膰.

- Plan ca艂kowicie si臋 nie uda艂; Aniela pozosta艂a wdow膮, ale pani Robowa potrafi艂a przestrachem zgorszenia i wrzaskiem zmusi膰 ojca do sowitej op艂aty. To by艂o pierwsze pole Anieli; los jaki艣 nieprzyjazny chcia艂, by jej wysokie talenta zawsze bezu偶ytecznie i daremnie pe艂z艂y. Zastawiono sieci powt贸rnie na starego pu艂kownika od piechoty, kt贸remu Robowa ukaza艂a w bardzo zajmuj膮cych kolorach swoj膮 niewinn膮 i nieszcz臋艣liw膮 sierot臋. Pu艂kownik ju偶 si臋 mia艂 偶eni膰, gdy stary ojciec 贸w, dowiedziawszy si臋 o tym, a zawsze chciwy zemsty za syna, obja艣ni艂 go o przesz艂o艣ci Anieli i wszystkie stosunki zerwane zosta艂y. Aniela chorowa艂a, umiera艂a, rozpacza艂a po siwym pu艂kowniku; Robowa poprzysi臋g艂a zemst臋 straszliw膮, a pu艂kownik ruszy艂 dalej, na nowym kwaterunku szuka膰 偶ony. Po tych dw贸ch nieszcz臋艣liwych pr贸bach w domu pani Robowej zjawi艂 si臋 Termi艅ski, zobaczy艂 Aniel臋, a 偶e miejsce po oddaleniu panny Julii, chorej na kaszel i podejrzanej o suchoty, wakowa艂o przy kasztelanicu, zbadawszy j膮 i cioci臋, u艂udziwszy obie nadziejami wielkimi, zabra艂 z sob膮 sierot臋 do Strumienia dla zarz膮dzania domem. Jaka tam by艂a pocz膮tkowo umowa mi臋dzy nimi, nie wiadomo; ciocia z pocz膮tku bardzo sobie 偶yczy艂a, 偶eby z Aniel膮, dla oka ludzkiego, 偶eni艂 si臋 Termi艅ski, ale jemu si臋 tego nie chcia艂o, a偶eby si臋 wi臋c pozby膰 cioci i siostrzenicy, szepn膮艂, 偶e tym by sobie los daleko mo偶e 艣wietniejszy zagrodzi艂y. Chodzi艂o tylko o to, by si臋 staremu podoba膰, sta膰 niezb臋dn膮, usidli膰 go - a kto wie? on sam m贸g艂 pann臋 Aniel臋 powie艣膰 do o艂tarza. Termi艅ski wiedzia艂 o niepodobie艅stwie takiego ko艅ca (w chwili gdy to si臋 dzia艂o) i dlatego w艂a艣nie 艂udzi艂 je tym obie. Ale nie zna艂 Anieli; w istocie, stworze艅ko to by艂o daleko zr臋czniejsze, 艣mielsze, chytrzejsze, ni偶eli si臋 spodziewa膰 by艂o po wychowaniu Robowej i 偶yciu, jakie p臋dzi艂a w ma艂ym miasteczku. Zaledwie wesz艂a na dw贸r kasztelanica z tytu艂em zwyk艂ym ochmistrzyni, zgad艂a zaraz charaktery tych, co j膮 otaczali, ow艂adn臋艂a wszystkimi, ukszta艂ci艂a si臋 powierzchownie,potrafi艂a doskonale zastosowa膰 do otaczaj膮cych i przerazi艂a Termi艅skiego niespodzian膮 zr臋czno艣ci膮 w post臋powaniu z kasztelanicem. Na pr贸偶no za p贸藕no chcia艂 j膮 wycofa膰 r贸偶nymi sposobami; Aniela pozosta艂a mimo niego i kamerdyner musia艂 zwr贸ci膰 si臋 ku niej, by, nie mog膮c si臋 jej pozby膰, przynajmniej z niej korzysta膰. S膮 tak szcz臋艣liwe organizacje ludzi, kt贸re nie rozumiej膮c, nie zdaj膮c sobie sprawy z tego, co czyni膮, umiej膮 wszak偶e ka偶dy krok stawi膰 trafnie i post臋powa膰 jak gdyby z najg艂臋biej obmy艣lanego planu. Instynkt jaki艣 wskazuje im drog臋; nie chybi膮 s艂owem, ruchem, wejrzeniem i dochodz膮 do celu cudownie, fatalnie rzec by mo偶na, nie wiedz膮c nawet, jakie omin臋li niebezpiecze艅stwa. T膮 trafno艣ci膮 instynktow膮 w najwy偶szym stopniu obdarzona by艂a Aniela i tak szybko z mieszczanki przedzierzgn臋艂a si臋 na pani膮, 偶e os艂upia艂y Termi艅ski poczyna艂 si臋 chwilami l臋ka膰 tej, kt贸r膮 sam wprz贸dy narai艂. Jakby przeczuwa艂a jak膮艣 potrzeb臋 wykszta艂cenia si臋 powierzchownego, nabra艂a maniery, mowy, tonu zupe艂nie nowego, raczej przeczutego ni偶 na艣ladowanego, bo kog贸偶 w Strumieniu widzie膰 mog艂a? Chciwie czyta艂a, uczy艂a si臋, w przeci膮gu lat kilku zmieni艂a si臋 tak zupe艂nie, 偶e ciotka nie 艣mia艂a do niej zagada膰, nie odwa偶y艂a si臋 przy niej usi膮艣膰, tak czu艂a ju偶 jej wy偶szo艣膰 nad sob膮. Kasztelanic te偶 przywi膮za艂 si臋 do niej, o ile ten cz艂owiek m贸g艂 si臋 do kogo przywi膮zywa膰; by艂a mu potrzebn膮, bo go zagadywa艂a, bo go j膮trzy艂a, o偶ywia艂a, bo mu pochlebia艂a gniewaj膮c go, z szata艅sk膮 zr臋czno艣ci膮 wszystko na korzy艣膰 swoj膮 obr贸ci膰 umiej膮c. Wysili艂a si臋 [nie] na to, 偶eby serce jego pozyska膰, czu艂a bowiem, 偶e w tej zesch艂ej piersi serca nie by艂o, ale by mu si臋 sta膰 nieodbit膮 w 偶yciu - i tak膮 ju偶 by艂a prawie. Teraz rozpocz膮膰 si臋 mia艂 dramat, kt贸ry wkr贸tce rozwijaj膮cy si臋 ujrzymy, osnuty wcze艣nie w tej g艂贸wce, godnej 艣wietniejszego pokrycia nad prosty, tiulowy czepeczek. Termi艅ski patrza艂 na ni膮 od niejakiego czasu niespokojny, trwo偶ny, coraz ni偶ej spadaj膮c z roli protektora, jak膮 piastowa艂, i nie umiej膮c sobie poradzi膰, by j膮 do stopnia, kt贸ry z pocz膮tku zajmowa艂a, usun膮膰. Aniela garn臋艂a si臋 do g贸ry - nie dowierza艂 jej, my艣la艂 w艂a艣nie i rozwa偶a艂 g艂臋boko, czy rozpocz膮膰 wypraw臋 przeciw niej i wypowiedzie膰 jej wojn臋 otwarcie, czy zawrze膰 przymierze. Musia艂 j膮 uzna膰 siln膮, gdy sam pewien b臋d膮c, 偶e jest niezb臋dnie potrzebny kasztelanicowi, nie wa偶y艂 si臋 jeszcze jej zaczepi膰. By艂a to godzina panny Anieli - wesz艂a Aniela. Dzi艣 jeszcze wybitniejszy na jej twarzy by艂 wyraz smutku, rozj膮trzenia i nieukontentowania, gniewu prawie - ale wszystkie te uczucia przybrane gra艂y tylko komedi臋. Starzec odwr贸ci艂 si臋 ku niej i powita艂 weselej - ona si臋 nie rozchmurzy艂a, usiad艂a opodal i zdawa艂a zaj臋ta wi臋cej pokojem jego ni偶 nim. Kasztelanicowi oczy zab艂ys艂y, wargi si臋 zaci臋艂y, po偶贸艂k艂...

- Porzu膰 wa膰panna te f膮fry - rzek艂 - ze mn膮 si臋 to wszystko na nic nie przyda艂o - tym nic nie wytargujesz... Aniela porwa艂a si臋 jak oparzona.

- Pan jeste艣 nielito艣ciwy i bez serca! - zawo艂a艂a tragicznie - chcesz, by ci ka偶dy po艣wi臋ca艂 wszystko, nawet swoje najtajemniejsze uczucia; pos膮dzasz nawet smutek! - Pos膮dzam! tak! pos膮dzam! - rzek艂 kasztelanic - bo ludzi znam, a kobiety jeszcze lepiej ni偶 m臋偶czyzn... Wzgardliwie si臋 u艣miechn臋艂a panna Aniela.

- Co? nie? - spyta艂 kasztelanic.

- Nie b臋d臋 si臋 panu sprzeciwia膰...

- Pozwalam, sprzeciwiaj si臋; godzina dziesi膮ta, mo偶na, nic mi to ju偶 nie zaszkodzi - rzek艂 flegmatycznie starzec. Ruszy艂a ramionami kobieta i pop臋dliwie odezwa艂a si臋: - Pan nie znasz nikogo, a najmniej kobiety! Chcesz na przyk艂ad weso艂o艣ci od kogo艣, co - jak ja - nieszcz臋艣ciem wtr膮cony zosta艂 wnajohydniejsze po艂o偶enie. Ja mam czucie, mam serce! mam wstyd! ja si臋 krwawymi 艂zami co dzie艅 zalewam za gorzki m贸j chleba kawa艂ek, a pan mi si臋 ka偶esz u艣miecha膰! - Do艣膰 to 艂adnie powiedziano, ale rzecz znajoma - odpar艂 kasztelanic - rozumiem; trzeba by czym艣 ten chleba kawa艂ek os艂odzi膰.

- Pan mnie nigdy nie zrozumiesz! a pos膮dzasz ohydnie! - M贸wi臋 prawd臋? h臋? wszak tak? - Ale c贸偶 chcesz wi臋cej! W testamencie b臋dziesz mia艂a dow贸d mej wdzi臋czno艣ci i pami臋ci.

- Ja wprz贸dy umr臋 - smutnie odpowiedzia艂a Aniela.

- Nie wiem, ale na wyprz贸dki w tej rzeczy nie spiesz臋 je艣li chcesz - ja si臋 o pierwsze艅stwo nie my艣l臋 ubiega膰.

- Umr臋, a raczej - doda艂a z bystrym rzutem oka - odmieni臋 to 偶ycie - p贸jd臋 st膮d! Kasztelanic spojrza艂 na ni膮 z u艣miechem niedowiarstwa.

- Rozmy艣lisz si臋 i nie zrobisz tego - rzek艂 z艂o艣liwie - straci艂aby艣 swoje zas艂ugi.

- To 偶ycie mi obrzyd艂o! Skrzywi艂 si臋 starzec dziko i brwi namarszczy艂.

- Za daleko idziesz, mo艣cia panno - rzek艂 sucho.

- Nie 偶ycz臋 si臋 zbyt wygadywa膰, zmie艅my rozmow臋. Zmierzyli si臋 wzrokiem, Aniela postrzeg艂a wrz膮cy w nim gniew zimnego samoluba, on w niej poczu艂 z艂o艣膰 upartej i silnej wol膮 niez艂aman膮 kobiety - cofn臋li si臋 przed sob膮 oboje. Starzec odwr贸ci艂 si臋 ku oknu.

- Powiem ci - rzek艂 - dobr膮 nowin臋: pani Hieronimowa odje偶d偶a.

- O! to tak oboj臋tne dla mnie.

- Wiem przecie, 偶e tej u艣miechni臋tej baby, co si臋 do ciebie tak wdzi臋czy, nie lubisz.

- C贸偶 mi ona szkodzi? - Ale艣 mi winna za t臋 nowin臋 co pociesznego, co ciekawego, weso艂ego. Aniela wsta艂a nachmurzona i milcz膮ca.

- Powiem panu - po chwili namys艂u rzuci艂a stanowczo 偶e chc臋 i postanowi艂am go opu艣ci膰... Kasztelanic, kt贸ry si臋 wcale nie spodziewa艂 takiej odpowiedzi, a czyta艂 w jej oczach postanowienie silne, zadr偶a艂, zawaha艂 si臋, zachwia艂 - potem silnie zadzwoni艂. Panna Aniela wysz艂a, bystro tylko rzucaj膮c na艅 okiem. Termi艅ski sta艂 ju偶 we drzwiach, zobaczy艂 na twarzy pana niespodzian膮 zmian臋; kasztelanic posinia艂 ca艂y i trz膮s艂 si臋 - poskoczy艂 偶ywo ku niemu.

- Co to panu? - zawo艂a艂.

- Co? - be艂kocz膮c odpar艂 stary - Aniela, ta g艂upia Aniela chce wyje偶d偶a膰. Nim si臋 zebra艂 na odpowied藕 ostro偶ny s艂uga, poszed艂 si臋 wprz贸d upewni膰, 偶e za drzwiami szafy nie by艂o nikogo, zamkn膮艂 podw贸jnie na klucz i stan膮艂 przed kasztelanicem z u艣miechem oboj臋tnym i za艂o偶onymi r臋koma.

- C贸偶 to, prosz臋 ja艣nie pana, tak strasznego, 偶e panna Aniela chce jecha膰? - Jak to? ty wiesz, jak do niej przywyk艂em, i pytasz mnie o to? - A nie przestrzega艂em ja pana, 偶eby do niej nie przywyka膰? - Ale to utrapiona czarownica! - z gniewem odpar艂 szambelan - umia艂a mi si臋 przyliza膰, przywi膮za膰 mnie i widz膮c swoj膮 si艂臋, uchodzi.

- Czy pan temu wierzy? - spyta艂 Termi艅ski.

- Pan?? - Ja? ot, powiem ci - ch艂odniej pocz膮艂 kasztelanic - niekoniecznie wierz臋, ale zawsze si臋 boj臋; to zam臋t, to zmiana w 偶yciu, wcale dla mnie niepotrzebna.

- C贸偶 by ona z sob膮 zrobi艂a? - spyta艂 s艂uga.

- A szatan j膮 wie! do艣膰, 偶e mi si臋 oznajmi艂a, 偶e odje偶d偶a. Czego偶ju偶 chce? niech偶e powie...

- Przepraszam pana - stanowczo odpar艂 Termi艅ski - ale w ten spos贸b zrobi pan sobie z niej kr贸low臋 i pani膮. Je艣li jej raz damy, co zamarzy, b臋dzie wyje偶d偶a膰 co tydzie艅.

- Jaki艣 ty sprytny, Termi艅ski! no! ale c贸偶 pocz膮膰? - spyta艂 stary.

- Da膰 jej wyjecha膰.

- A je艣li wyjedzie? - Ha! znajdziemy sobie drug膮 ochmistrzyni臋 - rzek艂 艣miej膮c si臋 i zacieraj膮c r臋ce kamerdyner.

- To nie, tego nie chc臋 - rzek艂 kasztelanic - ja do jej us艂ug przywyk艂em; do innej ci臋偶ko by mi si臋 by艂o przyzwyczai膰.

- Wi臋c JPan my艣lisz jej da膰, co zechce? - Da膰! - u艣miechn膮艂 si臋 stary chytrze - a kiedy偶e艣 ty widzia艂, 偶ebym ja co dawa艂? - i doda艂 po cichu - obieca膰, to co innego! - Pokiwa艂 g艂ow膮, spojrza艂 na zegarek.

- C贸偶 postanowimy? - rzek艂 powoli.

- Pozwoli膰 jej jecha膰.

- Ale nie! nie! ona doprawdy zrobi膰 to gotowa.

- Nie! nie! oho! nie pojedzie, jestem tego pewny; b臋dzie si臋 obawia膰, by j膮 nie opuszczono, przeprosi i koniec.

- Ha! probuj! - rzek艂 stary - ale w ostatku do wyjazdu nie dopuszczaj. Je艣liby my艣la艂a wyrusza膰, daj mi zna膰 i wstrzymaj - odpowiadasz mi za ni膮 - nie chc臋, 偶eby jecha艂a! I z widoczn膮 niespokojno艣ci膮 wsta艂 kasztelanic z krzes艂a spogl膮daj膮c na zegarek uwa偶nie, obawiaj膮c si臋, by zwyk艂a jego godzina, o kt贸rej nie pomy艣la艂 w por臋, nie uciek艂a mu zbyt daleko. Nast膮pi艂o ubieranie ze wszystkimi ceremoniami toalety cz艂owieka, co si臋 chce odm艂odzi膰 tysi膮cem sztucznych 艣rodk贸w i wierzy w kosmetyki, myd艂a, wody, przyprawne z臋by i po偶yczane barwy. O! widok to by艂 przykry i smutny! bo nic smutniejszego nad staro艣膰, kt贸ra si臋 oceni膰 i uszanowa膰 nie umie. Dobr膮 godzin臋 trwa艂o to pi臋kszenie mozolne; wre艣cie kasztelanic przejrza艂 si臋 w wielkim zwierciadle - by艂 got贸w. Termi艅ski ust膮pi艂 mu z drogi i uszed艂 szybko ku wyj艣ciu, a starzec, dobywszy klucza zawieszonego na jedwabnym sznurku na szyi, zbli偶y艂 si臋 ku trzecim drzwiom, odemkn膮艂 je powoli, ostro偶nie, wcisn膮艂 si臋 偶ywo do tajemniczego pokoju i zaryglowa艂 w nim zaraz starannie. Termi艅ski na progu zosta艂 sam, zadumany przez chwil臋, ustawi艂 krzes艂a, zas艂a艂 艂贸偶ko i powoli wyszed艂 do panny Anieli. Na progu zmierzyli si臋 oczyma: on zimny i niezbadany, ona gniewna i zaperzona.

- Co to jest? co to pani my艣li? - zapyta艂 poufale Termi艅ski dobywaj膮c tabakiereczki i powoli za偶ywaj膮c albanki.

- Widzisz pan, my艣l臋 jecha膰? - udaj膮c najwi臋kszy gniew odpowiedzia艂a Aniela - 偶ycie tu ju偶 mi obrzyd艂o; wisie膰 tak przy tym zwi臋d艂ym starcu, niezno艣nym, nielito艣ciwym, szyderskim... to gr贸b! i gorzej grobu. Nie mog臋, nie chc臋 tu by膰 d艂u偶ej! 艣wieci膰 ci膮gle oczyma przed 艣wiatem, przed godn膮 jego rodzin膮 ho艂ysz贸w, co nas pilnuj膮 i szydz膮.... nie znios臋 tego d艂u偶ej, nie znios臋!...

- Ale bo widzi panna Aniela, 偶e kiedy si臋 co z g贸ry wiedzia艂o i na co zgodzi艂o...

- Nie godzi艂am si臋 przecie na ca艂e 偶ycie i na powoln膮 艣mier膰.

- No! czeg贸偶 panna chce? - 铆eby艣cie mi oba, ty i pan tw贸j, dali pok贸j!... Termi艅ski tylko si臋 roz艣mia艂.

- Dalib贸g, pannuniu, to jeszcze nie w por臋 ta komedia. A jak my pann臋 pu艣ciemy? - Niczego wi臋cej nie pragn臋! - E! m贸wmy tu otwarcie! - rzek艂 zniecierpliwiony s艂uga - wszak偶e艣my we dwoje, na co to k艂ama膰. Panna wprawdzie zyskujesz swobod臋, ale z ni膮 i ho艂ot臋; wracasz do cioci Robowej, a teraz o tych pu艂kownik贸w coraz trudniej. Aniela zarumieni艂a si臋 i poblad艂a nagle.

- Je艣li panisko Bogu ducha odda - m贸wi艂 dalej Termi艅ski - zapisy przepadn膮, nadzieje licho we藕mie. Tu trzeba dotrwa膰 do ko艅ca, bo koniec dzie艂o chwali dopiero. Widzisz wa膰panna; s艂u偶臋 mu lat dwadzie艣cia pi臋膰, grosza przy duszy nie mia艂bym, 偶eby nie poczciwy ten Bulwa, co mnie czasem jakim rublem podratuje; kra艣膰 nie chc臋 i niepodobna; dwadzie艣cia pi臋膰 lat zmarnowa艂em czekaj膮c i b臋d臋 czeka艂 jeszcze, a mam lat pi臋膰dziesi膮t... Wa膰panna za艣 maj膮c zaledwie...

- Prosz臋 moich lat nie liczy膰! - Przepraszam, ale tak z gruba bior膮c, m艂odsza jeste艣 ode mnie - a ju偶 si臋 niecierpliwisz. Przypominam pannie, 偶e kasztelanic zbli偶a si臋 pod dziewi臋膰dziesi膮t - to pi臋kny wiek! Panna Aniela rusza艂a wprawdzie ramionami, ale s艂ucha艂a.

- Ale ja w tej sromocie wy偶y膰 nie mog臋! ja mam wstyd i sumienie - ja chc臋...

- A, to co innego; je艣li panna, jak si臋 domy艣lam, 偶yczy sobie do klasztoru wst膮pi膰 - zawo艂a艂 Termi艅ski ze 艣miechem - je艣li tak, nie przeszkadzam.

- Nie wiem, co sobie zamierza艂a panna Aniela i jakie mia艂a rachuby, ale nie wzruszona przekonywaj膮c膮 wymow膮 Termi艅skiego pocz臋艂a si臋 z dziwn膮 oboj臋tno艣ci膮 pakowa膰 i wybiera膰. S艂uga posta艂 przypatruj膮c si臋 chwil臋, nachmurzy艂 si臋 zamy艣lony i odchodz膮c rzek艂 w duchu: No! no! do tego to ju偶 dosz艂o! trzeba radzi膰, bo mo偶e by膰 藕le - albo pann臋 wyforowa膰, albo jej pomaga膰 i z ni膮 si臋 sprzymierzy膰. M贸g艂bym po dwudziestu pi臋ciu latach wylecie膰 najniespodzianiej! dobr膮m sobie bied臋 kupi艂! Ha! poradziemy!"



IV.

Pani Hieronimowa musia艂a czeka膰 do obiadu, 偶eby si臋 z kasztelanicem po偶egna膰. O zwyk艂ej godzinie, minucie i sekundzie drzwi si臋 otworzy艂y i wyszed艂 stary Stanis艂awowski pa藕, w codziennym swoim stroju, ale znacznie na twarzy zmieniony. W oczach gra艂a mu niecierpliwo艣膰 gor膮czkowa, r臋ce dr偶a艂y jak od gniewu, wejrzenie dziko b艂膮dzi艂o, nic przed sob膮 nie widz膮c. Ja艣 ju偶 znalaz艂 si臋 w sali, w chwili gdy kasztelanic drzwi otwiera艂, ale go przyby艂y o nic nie zapyta艂. Zdawa艂 si臋 widzie膰 go, a nie wiedzia艂, czy jest, tak silnie trwo偶y艂 si臋 i niepokoi艂 o wyjazd panny Anieli, cho膰 si臋 do tej trwogi sam przed sob膮 nie przyznawa艂. Ja艣 jednym rzutem oka dojrza艂 co艣 nadzwyczajnego w humorze stryja, ale nie odezwa艂 si臋 nawet, czekaj膮c zapytania. Z z艂o偶onymi r臋koma, cicho, pokornie sta艂 przy drzwiach, badaj膮c ledwie nie z ciekawo艣ci膮 dziecka, bez lito艣ci - symptomat贸w choroby niezwyk艂ej, kt贸ra zdawa艂a si臋 go bardzo obchodzi膰. Dot膮d bowiem kasztelanic nigdy si臋 niczym tak silnie poruszy膰 nie dawa艂; bra艂 wszystko ch艂odno, szydersko, a lud藕mi rzuca艂 z oboj臋tno艣ci膮 heroiczn膮. Ja艣 pomy艣la艂 naprz贸d, czy nie chory... ale przyniesione i dobrze przyj臋te 艣niadanie dowiod艂o mu, 偶e nie. 铆o艂膮dek kasztelanica tak by艂 o swoje prawa zazdrosny i tak si臋 oddziela艂 od tego, co sercem nazywaj膮, 偶e najmniejszego wp艂ywu nie wywar艂 na艅 niepok贸j. Zjad艂, co mu podano, zamy艣lony nie by艂 wi臋c chory, bo w chorobie 偶y艂 jednym kleikiem; i kto艣 mu widocznie niepokoju tego nap臋dzi艂, my艣la艂 Ja艣. W chwili kr贸ciuchnej mi臋dzy obiadem a 艣niadaniem przysz艂a pani Hieronimowa i postanowi艂a skorzysta膰 z niej, by przem贸wi膰 do serca stryjowskiego. Oszcz臋dzaj膮c jej przykro艣ci m贸wienia przy 艣wiadkach,pan Samuel, kt贸ry si臋 domy艣la艂, 偶e ten krok uczyni, i rotmistrz, 艣wie偶o wracaj膮cy z polowania, umy艣lnie si臋 do salonu sp贸藕nili. Ja艣 tylko sta艂 ko艂kiem, ale biedna matka nadto by艂a przej臋ta losem dzieci, by j膮 troch臋 upokorzenia wstrzyma膰 mia艂o od kroku, w kt贸rym pok艂ada艂a nadziej臋. Kasztelanic dojada艂, gdy kobieta odezwa艂a si臋 najs艂odszym, jak mog艂a, g艂osem, z pokor膮 i strachem: - Dzi艣 chc臋 kochanego stryja po偶egna膰 i podzi臋kowa膰 mu za uprzejm膮 w domu jego doznan膮 go艣cinno艣膰.

- A! a! - odezwa艂 si臋 gospodarz - c贸偶 tak pr臋dko? - Mam wiele zaj臋cia w domu - odpowiedzia艂a wzdychaj膮c Hieronimowa - czas drogi, dzieci tam na mnie czekaj膮... Mam tych biedacz膮t czworo; a tak mi z nimi ci臋偶ko! take艣my ubodzy! Kasztelanic zaci膮艂 usta; spojrza艂a matka i serce si臋 jej 艣cisn臋艂o, ale, nabieraj膮c odwagi, postanowi艂a ko艅czy膰 b膮d藕 co b膮d藕.

- Nigdy mi tak na 艣wiecie ci臋偶ko nie by艂o jak teraz... ledwie ich odzia膰 i wy偶ywi膰 mo偶emy; a o szko艂ach, je艣li nam stryj dobrodziej nie dopomo偶e, i pomy艣le膰 trudno! - Na to wyra藕ne wezwanie kasztelanic podni贸s艂 blade oczy pe艂ne gniewu, spojrza艂, po艂o偶y艂 widelec i usiad艂. Pani Hieronimowa ca艂a dr偶a艂a, w duchu odmawiaj膮c jak膮艣 modlitw臋, gdy napchane w臋dlin膮 usta kasztelanica otwar艂y si臋 wreszcie z jakim艣 gorzko-kwa艣nym u艣mieszkiem. Westchn膮艂 szydersko.

- O! kochana pani Heronimowo, czego by to cz艂owiek dla familii nie zrobi艂, gdyby m贸g艂 (wym贸wi艂 z przyciskiem). Ale tak ci臋偶kie czasy! tak ci臋偶kie czasy! Pom贸c! pom贸c! familia nasza liczna, jednemu pom贸g艂szy, potrzeba wszystkim; a jam stary i tak si臋 tylko wam zdaje, 偶e maj臋tny! Ubogim ja tak偶e! Mam d艂ugi! istotnie bardzo mi ci臋偶ko! Niech Bulwa po艣wiadczy, wszystko si臋 rozchodzi! M贸wi艂 to jako艣 niby si臋 偶al膮c i piszcza艂 tak pociesznie, 偶e Jasiek ledwie si臋 od 艣miechu m贸g艂 wstrzyma膰, a pani Hieronimowa, gdyby nie to, 偶e wierzy艂a panu Samuelowi i wczoraj od niego nauczy艂a si臋 zna膰 kasztelanica, by艂aby to wzi臋艂a za 艣wi臋t膮 prawd臋 i u偶ali艂a si臋 nad jego nieszcz臋艣liwym stanem. Szambelan westchn膮艂 znowu i tak m贸wi艂 dalej: - Co si臋 tam kiedy po mnie zostanie - nie dla kogo, tylko dla was! Nied艂ugo poczekacie; jam chory, niedo艂臋ga, a teraz, gdybym najmniej chcia艂 dla was uczyni膰, nie sta艂oby mi kawa艂ka chleba, do jakiego przywyk艂em. Pani Hieronimowa nie 艣mia艂a wi臋cej nalega膰, wszed艂 pan Samuel i na tym sko艅czy艂a si臋 pr贸ba, kt贸rej skutek doskonale by艂 przewidziany dla tych, co z bliska znali kasztelanica. Termi艅ski z usty u艣miechni臋tymi, dowodz膮cymi, 偶e gdzie艣 pode drzwiami s艂ucha艂, da艂 zna膰, 偶e dano do sto艂u. Wszyscy weszli do sali w tym samym co wczoraj porz膮dku, ale panna Aniela si臋 nie ukaza艂a. Oko starca najpierwszej jej szuka艂o, nie znalaz艂o i niespokojnie siad艂 do sto艂u, widocznie niebytno艣膰 ulubionej obiad mu zatru艂a. Jad艂 wprawdzie i jad艂 obficie, ale my艣l czym innym zaprz膮tniona, nieprzytomna, nie dozwala艂a mu si臋 nasyca膰 wybornymi wymys艂y niepor贸wnanego Karasi艅skiego. Jasiek wci膮偶 bada艂 stryja; Bulwa siedzia艂 przel臋k艂y, widz膮c straszny humor pana, jaki si臋 rzadko trafia艂, zw艂aszcza w czasie obiadu, i obawiaj膮c si臋, by rozdra偶nienie to na nim si臋 nie sko艅czy艂o. Termi艅ski chodzi艂 tak偶e z p贸艂miskami razem i z trosk膮; s艂owem, obiad by艂 chybiony, a rozmowa ledwie kiedy niekiedy rozpocz臋ta wnet si臋 urywa艂a. Przeszli do bawialnego pokoju, podano kaw臋 i likwor, ustawi艂 Jasiek warcaby, wygra艂 szambelan i - nie usn膮艂. To ju偶 by艂o tak znacz膮cym, 偶e Termi艅ski, kt贸ry jak na barometr pogl膮da艂 na gr臋 przeze drzwi, wybieg艂 strwo偶ony, zacieraj膮c czupryn臋.Jasiek nic z tego wszystkiego zrozumie膰 nie m贸g艂. Go艣cie powychodzili, kasztelanic nie zdrzymn膮wszy si臋 nawet, wysun膮艂 si臋 zaraz do swego pokoju. Dzwonek nie da艂 zje艣膰 Termi艅skiemu; przylecia艂 jak oparzony.

- A c贸偶? - zapyta艂 stary.

- Co ja艣nie pan ka偶e? - Panna Aniela? wybiera si臋? Zmi膮艂 chustk臋, kt贸r膮 trzyma艂 w r臋ku, i gwa艂townie rzuci艂 j膮 o st贸艂.

- Prosi膰 jej do mnie - rzek艂 - to trzeba raz sko艅czy膰. Termi艅ski struchla艂.

- Ale ja艣nie panie - rzek艂 zastraszony - je艣li si臋 jej na w艂os dozwoli czego wi臋cej, ona nas opanuje...

- Prosi膰 do mnie! - powt贸rzy艂 kasztelanic silnie. Termi艅ski jeszcze si臋 nie ruszy艂 z miejsca.

- Ja艣nie pan pozwoli sobie uczyni膰 uwag臋.

- Termi艅ski, s艂uchaj, chceszli by膰 ca艂y! - krzykn膮艂 stary - ja wiem, co robi臋! Termi艅ski, silny zas艂ug膮 i 艂ask膮, jeszcze nie szed艂.

- S艂贸wko tylko - rzek艂 - ona nas doprowadzi do ostatniego upokorzenia, je艣li pan jej cugle popu艣ci.

- Prosi膰 panny Anieli! - powt贸rzy艂 uparcie kasztelanic nie wdaj膮c si臋 w rozprawy. Nie by艂o co robi膰; Termi艅ski usta skrzywi艂, w艂osy zatar艂 i wyszed艂. Panna Aniela chodzi艂a po swoim pokoju, z rumie艅cem na twarzy, poruszona, zgor膮czkowana, co艣 m贸wi膮c do siebie po cichu i miotaj膮c si臋 gwa艂townie; rzeczy jej ju偶 by艂y upakowane po wi臋kszej cz臋艣ci.

- Spogl膮da艂a w okno, s艂ucha艂a najmniejszego szelestu, od rana wygl膮daj膮c czego艣 i doczeka膰 si臋 nie mog膮c. Zna艂a ona swoj膮 w艂adz臋, czu艂a, 偶e jej nie powinien pu艣ci膰 kasztelanic, i trwo偶y艂a si臋 w膮tpi膮c chwilami o sobie. Nare艣cie drzwi si臋 otworzy艂y - wszed艂 Termi艅ski. Zastanowi艂a si臋, u艣miech nieznaczny jak wietrzyk przelecia艂 po jej ustach.

- Spojrza艂a tylko i wiedzia艂a o wszystkim.

- Prosi艂am pana o konie! - odezwa艂a si臋. Termi艅ski wpatrzy艂 si臋 w ni膮, kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Da艂aby艣 pani temu pok贸j - rzek艂 z wyrzutem - do czego si臋 to zda艂o? Pani znasz kasztelanica; na co go rozj膮trza膰? co to pomo偶e? - To pomo偶e, 偶e powr贸c臋 do domu - 偶ywo odpowiedzia艂a Aniela - 偶e wr贸c臋 do mego ub贸stwa, ale wy艂ami臋 si臋 raz z tego ohydnego 偶ycia... kt贸rego d艂u偶ej znie艣膰 nie potrafi臋! - Serio, panno Anielo! - O! bardzo serio! - No! to niech偶e mi pani powie, po co tu by艂o zrazu przyje偶d偶a膰 i tak niezno艣nie przyjmowa膰 obowi膮zki? - Bom nie mia艂a poj臋cia, co mnie tu czeka艂o. Zreszt膮, lepiej poznaj臋 co dzie艅 ca艂膮 sromot臋 i niezno艣no艣膰 takiego po艂o偶enia; wol臋 w domu m贸j chleb czarny.

- Ale sk膮d偶e to pannuni przysz艂o? - spyta艂 Termi艅ski poczynaj膮c si臋 trwo偶y膰.

- Z my艣li o sobie; zreszt膮, co komu do tego; nie obowi膮zana jestem si臋 spowiada膰! - R贸b wi臋c pani, co chcesz! a tymczasem prosz臋 do pana. Otworzy艂 jej drzwi szeroko: panna Aniela ruszy艂a si臋 i wyda艂a zbyt szybkim ruchem; kamerdyner troch臋 si臋 ju偶 uspokoi艂.

- Ba! kiedy tak do niego leci - rzek艂 - to wszystko komedia! ale zr臋czna! Kasztelanic chodzi艂 po sypialnym pokoju - jak tylko ujrza艂 Aniel臋, da艂 znak Termi艅skiemu, 偶eby ust膮pi艂; zastanowi艂 si臋 i przybrawszy najs艂odsz膮 sw膮 mink臋, przybli偶y艂 si臋 do rozd膮sanej.

- Moja kochana panno Anielo, powiedz偶e mi, co ci si臋 to sta艂o? Kto偶 ci臋 obrazi艂? kto偶 ci co niemi艂ego powiedzia艂? Braknie ci czego? Sk膮d ten nag艂y gniew, w chwili mo偶e gdy najwi臋cej czu艂em twoje po艣wi臋cenie dla mnie i my艣la艂em, jak je potrafi臋 w przysz艂o艣ci wynagrodzi膰. Troch臋 kwa艣no jeszcze, wszak偶e udobruchana nieco, odezwa艂a si臋 przyby艂a: - Niech si臋 pan sam zastanowi nad po艂o偶eniem moim: czy ono do zniesienia? Wszyscy mnie wytykaj膮 palcami. Otwarcie panu m贸wi臋, nie jestem jeszcze stara; mog臋 sobie znale藕膰 los. Stary ramionami ruszy艂.

- Lepszego, jak tu, wa膰panna sobie nie znajdziesz - rzek艂 po cichu.

- Wa膰panna wiesz, 偶e jeste艣 w moim testamencie. Oczy Anieli b艂ysn臋艂y 偶ywo i przygas艂y.

- Je艣li odjedziesz, dzi艣 dr臋 m贸j testament - wyp艂aci膰 ka偶臋 pensj膮 - i nic wi臋cej. Nagle 艂zy stan臋艂y w oczach kobiety.

- Ja do pana jestem szczerze przywi膮zan膮, ja po nim p艂aka膰 b臋d臋, bo umiem czu膰 jego dobrodziejstwo - ale...

- Mog臋偶 ja tak pozosta膰? Kasztelanic, jakby nagle uderzony my艣l膮 jak膮艣, u艣miechn膮艂 si臋 potajemnie do siebie.

- Po mojej 艣mierci - rzek艂 - znajdziesz 艂atwo m臋偶a, jakiego zechcesz, z posagiem, kt贸ry ci przeznaczam - b膮d藕 spokojna. Spojrza艂 na ni膮 badaj膮c - zza 艂ez ju偶 si臋 powoli u艣miecha艂a.

- Zostaniesz wi臋c? - zapyta艂.

- Czeg贸偶 bym nie uczyni艂a dla pana? - odpowiedzia艂a cicho. Stary zatar艂 r臋ce.

- A wi臋c! zgoda! zgoda! - szepn膮艂 przybli偶aj膮c si臋 do niej i obejmuj膮c j膮 wp贸艂 z u艣miechem satyra i b艂yszcz膮cymi oczyma.

- Zgoda, droga Anielciu! Na u艣cisk sam wszed艂 niefortunnie Termi艅ski; panna Aniela odepchn臋艂a starego, a kamerdyner srogie wejrzenie odebra艂 od pana.

- Panna Aniela zostaje na moje pro艣by - rzek艂 powa偶nie kasztelanic - ale 偶ycz臋, 偶eby艣cie wszyscy, nie wyjmuj膮c nikogo, pami臋tali, 偶e ona tu po mnie pani: 偶eby si臋 jej woli, jej rozkazowi nikt sprzeciwi膰 nie 艣mia艂, 偶eby nie mia艂a najmniejszego powodu do 偶alu... S艂yszysz to wa膰pan? - S艂ysz臋, ja艣nie panie! Tak si臋 sko艅czy艂a pierwsza scena tego domowego dramatu, a kamerdyner rzek艂 w duchu do siebie: "Musz臋 zawrze膰 przymierze; stary da艂 si臋 uwik艂a膰". Stary jednak wcale dot膮d uwik艂any nie by艂, jak to p贸藕niej zobaczemy.



V.

W贸zek pani Hieronimowej, zaprz臋偶ony trojk膮 bronow艂ok贸w, zaszed艂 zaraz po obiedzie przed oficyn臋, bo i wo藕nica Korniej, ra藕ny ch艂op w 艣wicie z kapturem, i Hapka ju偶 odziana w swoj膮 siw膮 katank臋, spieszyli do domu, nie mog膮c doj艣膰 do 艂adu z pa艅sk膮 s艂u偶b膮 kasztelanica. Oboje radzi byli jak najrychlej pani膮 wyprawi膰 z tego utrapionego miejsca, w kt贸rym i nudy, i prze艣miewania cierpieli. Pani Hieronimowa, po偶egnawszy wszystkich, przeprowadzona przez pana Samuela i rotmistrza, wysz艂a zasi膮艣膰 na swoich t艂umoczkach, ze smutkiem i ci臋偶kim na sercu zawodem. Nie chc膮c uchybi膰 nikomu, zajrza艂a nawet z atencj膮 do panny Anieli, kt贸ra jej ledwie g艂ow膮 kiwn臋艂a; u艣miechn臋艂a si臋 do Termi艅skiego, kt贸ry r膮k nie wyjmuj膮c z kieszeni, co艣 tylko burkn膮艂 pod nosem, i przyodziawszy si臋 napr臋dce, bo ubo偶uchnej kobiecie 偶al by艂olepszej sukni na drog臋, zwi膮zawszy bia艂膮 chu艣cin膮 g艂ow臋 pocz臋艂a si臋 drapa膰 na wysoki t艂umok, pokryty wytartym kilimkiem. Pan Samuel wstrzyma艂 j膮 jeszcze na wsiadanym.

- Pami臋taj偶e, asi艅d藕ka - rzek艂 - o poleceniu moim - to nie przelewki; wielu si臋 na nas gotuje, potrzeba oka, potrzeba cz艂owieka; przy艣lijcie偶 mi tu kogo do pomocy.

- Powiem o tym memu m臋偶owi i co on postanowi, to zrobimy.

- Ale mu asi艅d藕ka dobrze w g艂ow臋 nabij, 偶eby si臋 do tego wzi膮艂 zaraz; bo to nie s膮 偶arty, mo偶emy wszystko straci膰. Tak tedy wyjecha艂a zawiedziona kobieta i modl膮c si臋 a uk艂adaj膮c sobie po drodze, jak by m臋偶owi oznajmi膰 najostro偶niej o nieszcz臋艣liwej swej wyprawie, na kt贸rej tyle spoczywa艂o nadziei, trzeciego dnia zbli偶a艂a si臋 do domu. Powr贸t do domu! jak偶e to sercem porusza! Gdy si臋 pani Hieronimowa zbli偶y艂a do wioseczki, w kt贸rej cz臋艣膰 posiadali, gdy zobaczy艂a topole i lipy otaczaj膮ce male艅ki ich domek, tak jej si臋 rado艣nie i straszno zrobi艂o zarazem, 偶e o wszystkich podr贸偶nych zapomnia艂a planach... patrza艂a na ten dach, pod kt贸rym czworo dzieci i m膮偶 czekali na ni膮; liczy艂a, czy wszystko znajdzie na miejscu, 偶egna艂a siebie i wiosk臋 nieboga, a 艂zy toczy艂y si臋 z jej oczu. Korniej wo藕nica i Hapka wykrzykami swymi dowodzili, 偶e podzielali jej uczucia, ale mniej z nich troski, wi臋cej doznaj膮c rado艣ci. Dym z komin贸w p艂yn膮cy, po偶臋te kopy na ch艂opskich sznurach, wysypana tu i owdzie s艂oma od przewi膮se艂 jarzynnych, byde艂ko pas膮ce si臋 w oddaleniu i postacie ludzkie dla oczu oboj臋tnych niedostrze偶one - dla nich by艂y powodem tysi膮ca uwag, postrze偶e艅 i wykrzyk贸w. Pani Hieronimowa, ze 艂z膮 i niepokojem, niewiele sama postrzec mog艂a; nare艣cie w贸zek przeskoczy艂 wysoki pr贸g s艂om膮 pokrytej starej bramy i zatoczy艂 si臋 przed male艅ki dworek Hieronimostwa. Chatka ta by艂a uboga, a ubo偶sz膮 jeszcze wyda膰 si臋 mog艂a po wspania艂ych salach dworu kasztelanica.

- Domek chyli艂 si臋 do upadku, podpierany ze wszech stron, wpad艂y w ziemi臋 i przekrzywiony staro艣ci膮 - dach jego stroi艂y mchy zielone, grubo na nim naros艂e; wko艂o przyzba jak przy wiejskich cha艂upach, obiega艂a 艣ciany, broni膮c od zimna i mrozu. Opasany p艂otkiem brzozowym i ogr贸dkiem, w kt贸rym kwit艂y wysokie malwy i z艂ociste chryzantemy, wygl膮da艂 z niego jak z koszyka kwiat贸w. Ponad stary dach zwiesza艂y si臋 szeroko rozpostarte lip odwiecznych ga艂臋zie, a dwie topole z g臋szczy w g贸r臋 jakby daleko wyjrze膰 chcia艂y, str贸偶uj膮c domostwu. Ganek o dw贸ch s艂upkach przekrzywionych poprzedza艂 ciasn膮 sioneczk臋.

- Dziedzi艅czyk zamyka艂y gospodarskie budowle 艣ci艣ni臋te i o szczup艂o艣ci gruntu 艣wiadcz膮ce skrz臋tnym ustawieniem jedna ko艂o drugiej - ka偶dej tu wida膰 pi臋dzi zagona oszcz臋dza膰 musiano. Ledwie si臋 w贸zek we wrotach pokaza艂, z krzykiem i ha艂asem wybieg艂y dzieci naprzeciw matki. By艂o ich czworo, dwoje dziewcz膮t, ch艂opi膮t dwoje. Starsze panienki, z kt贸rych jedna mie膰 zaledwie lat pi臋tna艣cie, a wydawa艂a si臋 siedemnastoletnia, wyprzedzi艂y ch艂opak贸w, ale wszystko czworo zar贸wno zapalczywie i g艂o艣no krzyczeli: - Mama! mama! mama przyjecha艂a! Pi臋kne to by艂y dziatki, cho膰 widocznie s艂o艅ce i wiatr twarzyczek ich nie poszanowa艂y, bo - pr贸cz najstarszej - poopalane by艂y na czarno i br膮zowo - ale pod t膮 poz艂ot膮 ja艣nia艂 rumieniec 偶ywy i oczy, jak u wszystkich ciemnop艂ciowych na bielszej ja艣niej膮cej osadzie, ognisto po艂yskiwa艂y. Najstarsza, Zo艣ka, 艣liczne dziewcz臋 ledwo, rozkwitaj膮ce, z w艂osami ciemnoblond - zast臋pca matki, powa偶na jak 艣wie偶o wysz艂e z dzieci艅stwa stworze艅ko, tamowa艂a zap臋dy szalone braciszk贸w i siostrzyczki. Anusia, m艂odsza jasnoblondynka z ogromnymi szafirowymi oczyma - ulubienica ojca, ju偶 by艂a na stopniu bryczki, do kt贸rej poczepiali si臋 i ch艂opcy, dziesi臋cio- i siedmioletni Ada艣 i Marcinek. Ojciec si臋 nie pokazywa艂, bo go w domu nie by艂o; pilnowa艂 on 偶niwa z gumiennym, a czasem i sam sierp bior膮c do r臋ki. Ledwie si臋 tym nie ucieszy艂a pani Hieronimowa, 偶e go nie zasta艂a, bo si臋 mia艂a czas upami臋ta膰 znowu, wypyta膰 dzieci, kt贸re razem wszystkie szczebiota艂y, i obejrze膰 po domu. Tu wszystko 艣wiadczy艂o o ci臋偶kiej doli, o wielkim ub贸stwie i pracy. Wn臋trze dworku nie mia艂o k膮ta swobodniejszego, tego bawialnego pokoju, charakterystycznego tym, 偶e kto go ma, bawi膰 si臋 mo偶e. Nie by艂o go w domku Hieronimostwa, bo nie mogli na chwil臋 pomy艣le膰 o zabawie - wsz臋dzie praca i oszcz臋dno艣膰 skrz臋tna patrza艂a, wsz臋dzie sta艂y przyrz膮dy gospodarskie, sprz臋ty jakie lub zapasiki, lub pocz臋te roboty. Ale te 艣wiadectwa zaj臋cia pracowitego rozwesela艂y chatk臋 - 偶ycie w niej by艂o wsz臋dzie. Tam dziewcz膮t krosienka i motowid艂a, 贸wdzie ko艂owrotek porzucony, schn膮ce nasiona, biel膮ce si臋 p艂贸tna, pokrajane do szycia bielizny; a obok wyczytane ksi膮偶czyny ch艂opc贸w, na kt贸rych starsze siostry czyta膰 ich i rachowa膰 uczy艂y. A偶 si臋 serce rozradowa艂o biednej matce, kt贸ra ten ukochany k膮tek opu艣ci膰 musia艂a pierwszy raz w 偶yciu - gdy ujrza艂a go znowu, r贸wnie ubogim, ale dro偶szym jeszcze po chwili oddalenia. W swojej sypialnej izdebce, przy bia艂o zas艂anym 艂贸偶ku, przed obrazem Naj艣wi臋tszej Panny upad艂a na kolana, Bogu dzi臋kuj膮c, 偶e powr贸ci艂a, prosz膮c go, by ci臋偶ki zaw贸d sercu m臋偶a l偶ejszym uczyni艂. Dzieci sta艂y zdumione t膮 nag艂膮 modlitw膮; tylko najstarsza zrozumia艂a znaczenie tego smutnego dzi臋kczynienia - reszta oczekiwa艂a ko艅ca, kr贸tkiego westchnienia, by co najrychlej nacieszy膰 si臋 matk膮. Wtem, jakby przeczuciem wiedziony, i pan Hieronim nadjecha艂 na st臋paczku dereszowatym, kt贸rego przed gankiem porzuciwszy, lecia艂 niecierpliwy do 偶ony. By艂 to lat czterdziestu kilku m臋偶czyzna, opalony, czarny, ale przystojny, silny, zdr贸w, twarzy otwartej, czo艂a spokojnego - jeden z tych ludzi, co ich walka i praca nie ustrasza, kt贸rzy 偶ycie d藕wigaj膮 jak olbrzymy, nie czuj膮c jego ci臋偶ar贸w. Ubrany by艂 w kitel p艂贸cienny, z chustk膮 jak膮艣 kolorow膮 na szyi, w butach juchtowych, w kapeluszu s艂omianym, i podobny do ekonoma starego autoramentu, bo dzisiejsi w takim stroju nawet by przed robotnika pokaza膰 si臋 nie chcieli. Wszed艂, a raczej wlecia艂, szukaj膮c 偶ony oczyma, z rozstawionymi ku niej r臋koma. pani Hieronimowa w艂a艣nie wstawa艂a od modlitwy, gdy odwr贸ciwszy si臋 ujrza艂a go przed sob膮, i u艣cisk serdeczny, milcz膮cy, prawie nami臋tny oba poczciwe ich serca zbli偶y艂 i poruszy艂.

- Jak偶e ty si臋 masz? - zapyta艂a kobieta czule.

- Jak偶e ci si臋 tam, moja biedna w臋drownico, je藕dzi艂o? - przem贸wi艂 razem prawie Hieronim.

- Je藕dzi艂o si臋 bardzo dobrze, a powr贸ci艂o si臋 - z niczym - odpowiedzia艂a od razu, chc膮c zwali膰 ci臋偶ar z serca, kobieta, z u艣miechem rezygnacji, kt贸ry w sobie jedyn膮 mo偶liw膮 zawiera艂 pociech臋.

- Ha! wola Bo偶a! - rzek艂 chmurno troch臋 m膮偶 - i c贸偶? stary nic nie da? - Ani my艣le膰 o tym - pr臋dko przerwa艂a 偶ona.

- P贸藕niej ci wszystko obszerniej rozpowiem, bo jest o czym m贸wi膰 - historie! Stryj Samuel ci si臋 k艂ania.

- On tam zawsze? - Zawsze; on, rotmistrz i Jasiek! o! i kupa ludzi jeszcze! - Prawda, 偶e tak bogaty! - O, bardzo bogaty.

- I tak nieuczynny! Hieronimowa spu艣ci艂a g艂ow臋 smutnie.

- I nieuczynny! - doda艂a cicho - ale o tym pom贸wimy p贸藕niej! - Jak偶e, m贸j Hieronimie, twoje gospodarstwo? - Gospodarstwo! co chcesz! jak gospodarstwo, k艂opotliwie, ci臋偶ko, ale si臋 to wlecze. Co to, moja droga, gospodarzy膰 na trzech ch艂opkach samoczwart, na dwudziestu morgach ziemi, a czworo niebo偶膮t, nie licz膮cdwojga siebie, maj膮c przed oczyma.

- E! tylko nie wpadaj w te skargi i 偶ale - rzek艂a 偶ona g艂adz膮c go pod brod臋.

- Jako艣 to b臋dzie, a B贸g ma wi臋cej, ni偶 rozda艂.

- Albo偶 to ja st臋kam i skar偶臋 si臋 - rzek艂 pan Hieronim - o! to si臋 po mnie nie poka偶e; cho膰 bieda, to hoc! aby dalej! aby dalej! Potar艂 r臋k膮 po czole i usiad艂. C贸rki zaprz膮tn臋艂y si臋 przyj臋ciem matki, ludzie dworscy przybiegli kochan膮 pani膮 powita膰, dzieci mniejsze obst膮pi艂y j膮 chwytaj膮c za sukni臋 i tak w gwarze weso艂ym zbieg艂 czas do wieczora. Dopiero gdy si臋 sam na sam z sob膮 zostali, nierych艂o mog艂a pani Hieronimowa m臋偶owi opowiedzie膰, jak znalaz艂a kasztelanica, dom jego, i co jej poleci艂 pan Samuel. Ale nim przyjdziemy do ich rozmowy i jej skutk贸w, powiedzmy wprz贸dy czytelnikom naszym, z kogo si臋 sk艂ada艂a rodzina kasztelanica, w chwili gdy t臋 powie艣膰 rozpoczynamy. Ju偶e艣my o tym nieco dowiedzieli si臋 z ust pana Samuela, ale niedostatecznie; tu ja艣niej wypada nam da膰 pozna膰 osoby, kt贸re gra膰 maj膮 rol臋 w opowiadaniu naszym. Protoplast膮 rodziny Zawilskich herbu Trzaska by艂 pan Jan Zawilski, kasztelan z 艂aski Sapieh贸w i Branickich, 偶onaty niegdy艣 z pann膮 Ann膮 Paluck膮, Wielkopolank膮, bogat膮 w nadzieje dziedziczk膮, kt贸ra jednak skutkiem z艂ych interes贸w rodzicielskich nie tyle otrzyma艂a po 艣lubie, ile jej obiecywano. Wiemy, jak nieszcz臋艣liwie powodzi艂o si臋 Janowi, ojcu kasztelanica, i jak w drugim pokoleniu ju偶 zubo偶a艂a jego rodzina ca艂a, pr贸cz syna Stanis艂awa - kt贸ry sam jeden cudem si臋 jakim艣 niepoj臋tym i niewiadomym, nie wiedzie膰 jak, zbogaci艂 - i Piotra, zamo偶nego przez o偶enienie. Najstarsz膮 z dzieci kasztelana by艂a c贸rka Helena, kt贸ra wyszed艂szy za pana Jerzego Pobia艂臋, maj臋tnego szlachcica, zostawi艂a po sobie trzech syn贸w i jedn膮 c贸rk臋. Po kasztelanicu, obok pana Piotra, stali oni co do maj膮tku najlepiej, wszyscy mieli po dobrej wiosce, a przy jednym z braci, panu Augu艣cie, przesiadywa艂a siostra niezam臋偶na dot膮d, panna Domicella, ju偶 niem艂oda, cho膰 bardzo pi臋kna jeszcze, odrzucaj膮ca wszystkie partie z dziwn膮 i wiele do my艣lenia daj膮c膮 sta艂o艣ci膮. Pobia艂owie, skutkiem zwi膮zk贸w familijnych z kilk膮 znaczniejszymi domami Podola i Wo艂ynia, cho膰 艣redniego byli maj膮tku, stali na stopie niby pa艅skiej, przywyk艂szy do 偶ycia wystawniejszego i zmuszeni b臋d膮c przyjmowa膰 krewnych swoich ksi膮偶膮t i hrabi贸w, od kt贸rych, po polsku, nie chcieli w niczym skromniej i mniej dostatnio si臋 pokaza膰. Dom pana Augusta zw艂aszcza, kt贸ry po 偶onie wzi膮艂 wiosk臋 drug膮 i m贸g艂 mie膰 sobie p贸艂 miliona fortuny, urz膮dzony by艂 po modnemu, wytwornie, strojno, liczy艂 si臋 do zamo偶niejszych i okazalszych w okolicy. Wszyscy wi臋kszego 艣wiata ludzie bywali na obiadach u pana Augusta, kt贸ry mia艂 kuchni臋 wyborn膮 i lubi艂 je艣膰 dobrze. Dw贸r w Suchoborze zakrawa艂 na pa艂acyk nawet - mia艂 wysokie cztery kolumny w ganku, szwajcark臋 przed bram膮, angielski ogr贸d nad stawem, kamerdynera w bia艂ych r臋kawiczkach, itp., itp. Dzieci wychowywa艂y si臋 z francuska; ksi膮偶ki brukselskiej edycji naj艣wie偶sze le偶a艂y na mahoniowych stolikach, w ogrodzie 艣wieci艂y oran偶erie, a w wozowni sta艂y powozy wiede艅skie. 铆eby temu zbytkowi podo艂a膰 na dw贸ch wioskach, maj膮c dzieci, potrzeba by艂o oszcz臋dno艣ci potajemnej, skrz臋tnej, czasem przesadzonej kryjomo, a t臋 doskonale rozumia艂a i spe艂nia艂a 偶ona pana Augusta, z domu Malewicz贸wna, c贸rka dorobkowicz贸w, dobra kobiecina, z jednej strony tym pa艅stwem m臋偶owskim uradowana, z drugiej niespokojna z powodu wydatk贸w, na kt贸re ich ono wyci膮ga艂o. Pan August chorowa艂 na pana, ci膮gle nie m贸wi膮c o niczym, tylko o swym pokornym szlachectwie, o swej male艅kiej fortunce i niedostatku, kt贸rego wcale ko艂o niego wida膰 nie by艂o. Taki mia艂 na艂贸g nieborak i zdawa艂o mu si臋, 偶e to wyst臋p jego podnosi, mo偶e si臋 i nie myli艂, aprzynajmniej to zyskiwa艂, 偶e gdy si臋 tak ci膮gle upokarza艂, to go przez grzeczno艣膰 podnosili go艣cie i pokora wywo艂ywa艂a wywy偶szenie. Pa艅stwo Augustowie mieli jeszcze niedoros艂ych troje dziatek, kt贸rych w艂a艣nie wychowywanie ich trapi艂o i miota艂o nimi, bo oboje starali si臋 je dokona膰 najstaranniej, jako obowi膮zek sumienia i obowi膮zek pr贸偶no艣ci; sam za艣 pan dr臋czy艂 si臋, 偶e dzieci nie do艣膰 po pa艅sku wychowuje sama pani, 偶e to zbyt i tak pieni臋dzy kosztowa膰 musi. Dwaj bracia Pobia艂owie, oba starzy kawalerowie, mieszkali niedaleko Augustostwa. Tomasz, 艣redni, by艂 troch臋 hulaka, nigdy w domu nie posiedzia艂, lubi艂 pa艅ski st贸艂, pa艅skie towarzystwo, a nade wszystko podobno karty. Nie przegrywa艂 on wiele, bo egoizm dobrze zrozumiany odrywa艂 go od wi臋kszych gier dla raz si臋 zgrawszy, wyrzec si臋 b臋dzie musia艂 na d艂ugo najwi臋kszej 偶ycia przyjemno艣ci. Gra艂 wi臋c z pomiarkowaniem i kalkulacj膮 na jutro. Pana Tomasza w domu rzadko kto zasta艂 - przyjecha艂, obejrza艂, rusza艂 znowu; raz tylko lub dwa razy do roku dawa艂 wielkie obiady, szumnie, huczno, pysznie, a potem zaprz臋ga膰 kaza艂 do nejtyczanki i rusza艂 po panach i p贸艂pankach na preferansa i landsknechta. Pan Tomasz, jak wiele mu podobnych, co dosy膰 maj膮 wrodzonego sprytu, a wi臋cej jeszcze lenistwa, nigdy si臋 niczego nie uczy艂, nawet 艣wiata i ludzi! schwyta艂, co mu samo przysz艂o wyrywkami, ale te偶 z najmniejszej rzeczy korzysta膰 umia艂 i tak si臋 wykszta艂ci艂 na tych nieustannych pielgrzymkach, 偶e go liczono do najmilszych i najprzyzwoitszych ludzi w szerokim kole, kt贸re znajomo艣ci jego obejmowa艂y. Jak panna Domicella, nie my艣la艂 si臋 偶eni膰, bo trzydziestokilkoletni, pomimo 偶e go swatano cz臋sto i natarczywie, 偶e na艅 zastawiano sid艂a mnogie i niebezpieczne, nigdy nawet chwilowo z艂apa膰 si臋 nie dawa艂. Nare艣cie musiano sobie powiedzie膰, 偶e to cz艂owiek nie do o偶enienia, i da膰 mu pok贸j. Wytarty w 艣wiecie, niezmiernie grzeczny, nadzwyczaj trafny w post臋powaniu z lud藕mi, umiej膮cy ich s艂abo艣ci odkry膰 szybko i z nich korzysta膰 dla uprzyjemnienia 偶ycia, pan Tomasz nie mia艂 sobie r贸wnego w salonie, a r贸wnie praktycznym okazywa艂 si臋 w interesach w艂asnych. Ci膮gle na w贸zku, nieustannie w podr贸偶y, pomimo 偶e nie dogl膮da艂 gospodarki, sz艂a mu ona wy艣mienicie, cudem jakim艣 zapewne - cho膰 gra艂, nie zgrywa艂 si臋 nigdy, a zawsze grosz mia艂 w kieszeni. Wytworny i czy艣ciutki, jak stary kawaler, w domu i ko艂o siebie otacza艂 si臋 mi艂膮 elegancj膮, a tak mu by艂o na 艣wiecie swobodnie, 偶e gdyby nie chwilowa niekiedy chmurka na czole, kt贸r膮 jego bli偶si znajomi zwali kwietniowym ob艂oczkiem, gdyby nie dziwna czasami zaduma, nikt by szcz臋艣liwszego i lepiej okazuj膮cego swe szcz臋艣cie twarz膮 i mow膮 nie widzia艂 na 艣wiecie. Cale inszym by艂 trzeci brat ich, pan J贸zef Pobia艂a, najm艂odszy, po kt贸rym ostatni膮 z rodze艅stwa nast臋powa艂a panna Domicella. Pan J贸zef, r贸wnie jak Tomasz kawaler, s艂abowity od dzieci艅stwa, chodzi艂 o kuli skutkiem skrofulicznej choroby, kt贸ra mu jedn膮 nog臋 wykr臋ci艂a, i z tego powodu siedzia艂 zakuty w ubogim swoim domku, zajmuj膮c si臋 za ca艂e rodze艅stwo skrz臋tnie zbieraniem grosza. Straszny to by艂 kutwa, ale w gruncie dobry cz艂owiek - sk膮pstwo i serce poczciwe dziwn膮 w nim a nieustann膮 wiod艂y z sob膮 walk臋. Pierwszy jego pop臋d by艂 zawsze najlepszy, nast臋powa艂a chwila rozmys艂u, nami臋tno艣膰 panuj膮ca bra艂a g贸r臋 i serce styg艂o powoli. Nigdy jednak nie ozi臋b艂o tak bardzo, by iskra lito艣ci w nim nie tla艂a. Gdera nieprzegadany, pan J贸zef gospodarzy艂 z krzes艂a i z okna, rzadko nawet, obawiaj膮c si臋 przeci膮g贸w i wiatru, na ganek o kuli m贸g艂 si臋 wywlec - zapami臋tale jednak gospodarowa艂, niedowierzaj膮co, drobnostkowo. Nic nie robi艂 zreszt膮, o niczym nie marzy艂, tylko o gospodarce - gniewaj膮c si臋 i choruj膮c od najmniejszego zawodu. K艂贸ci艂 si臋 z deszczem, z mrozem, z posuch膮, najbole艣niej gryz膮c najl偶ejszym niepowodzeniem. Klucze chowa艂 pod poduszk臋, wymy艣la艂 szpiegostwa najcudaczniejsze, i koniec ko艅cem, mniej mo偶e mia艂 od pana Tomasza. To go te偶 najwi臋cej gniewa艂o, a 偶e braciszek j膮trzy膰 go lubi艂, nieustannie, kochaj膮c si臋, koty darli o gospodarstwo swoje. Biedny cz艂owiek musia艂 si臋 czym艣 zajmowa膰 gor膮co i cel jaki艣 nada膰 偶yciu chorob膮 zwichnionemu - nie zna艂 ca艂kiem m艂odo艣ci; 艣wiat i jego przyjemnostki uciek艂y przed nim, trzeba si臋 by艂o do czego艣 przywi膮za膰, z czego艣 uku膰 dla siebie niezb臋dny idea艂. Praca gospodarska zaprz膮ta艂a go tak skutecznie, 偶e i tchn膮膰 nie mia艂 czasu. Nawet przy go艣ciach, kt贸rzy go zreszt膮 dosy膰 cz臋sto odwiedzali, bo gderliwy b臋d膮c, bywa艂 te偶 wes贸艂 i rad go艣ciom - nieustannie si臋 od nich odrywa艂, posy艂aj膮c ludzi tam i owdzie i w艣r贸d najbardziej zajmuj膮cej rozmowy nie trac膮c z pami臋ci, co si臋 na boku dzia艂o. Stara s艂uga ich domu, poczciwa pani Bia艂kowska, dogl膮da艂a tego gospodarza - niedo艂臋g臋; zagl膮da艂a te偶 do niego panna Domicella i przesiadywa艂a tygodniami; bywa艂 i pan August skarbi膮c dla dzieci 艂ask臋 bezdzietnego stryjaszka. Przyje偶d偶a艂 b艂yskawic膮 i pan Tomasz, 偶eby go troch臋 podra偶ni膰, uca艂owa膰 serdecznie i znikn膮膰. Domicella, dzi艣 ju偶 niem艂oda panna - bo dla panien lata p艂yn膮 tak szybko - by艂a swojego czasu nadzwyczajnej pi臋kno艣ci, a 偶e mia艂a posag dobry i rodzin臋 poczciw膮, wielu si臋 o ni膮 od pi臋tnastego roku pocz膮wszy stara艂o - za nikogo jednak p贸j艣膰 nie chcia艂a, wszystkich zra偶a艂a zimn膮 oboj臋tno艣ci膮. Smutna, blada, powa偶na od dzieci艅stwa, mog艂a by膰 pos膮dzon膮 o jak膮艣 tajemnicz膮 mi艂o艣膰, gdyby najmniejszy poz贸r dawa艂 temu domys艂owi cho膰 cie艅 podobie艅stwa. Nigdy panna Domicella nie wyr贸偶ni艂a z t艂umu wielbicieli (jak to dawniej m贸wiono) nikogo; dzi艣, gdy si臋 jej jeszcze trafiali coraz bardziej podtuptani, ale nie藕lezakonserwowani pretendenci, u艣miecha艂a si臋 tylko, jednakowo wszystkich zbywaj膮c podzi臋kowaniem i zapewnieniem, 偶e za m膮偶 i艣膰 nie my艣li. Tote偶 stan jej nie zdawa艂 si臋 ci臋偶y膰 wcale; pomimo smutku, kt贸ry si臋 na twarzy zawsze jednostajny, zawsze r贸wnie 艂agodny malowa艂, swobodna, mi艂a, zaj臋ta wi臋cej ksi膮偶k膮 ni偶 偶ywymi lud藕mi, 偶y艂a, jakby usi艂uj膮c oderwa膰 si臋 od tego 艣wiata, na kt贸ry by艂a skazana; starzej膮c a raczej starz膮c si臋 dobrowolnie , z niejak膮 przyjemno艣ci膮 i ch臋tnie podbiegaj膮c przeciwko latom , od kt贸rych inne uciec by rade, gdyby to mo偶na! Pomimo 偶e tej staro艣ci pragn臋艂a, 偶e j膮 tak wywo艂ywa艂a - staro艣膰 nie przychodzi艂a; nie mia艂a na licu jednej zmarszczki, nie gas艂y pi臋kne jej czarne oczy, nie ulecia艂a 艣wie偶o艣膰 dziewicza. By艂a to jeszcze pi臋kno艣膰, kt贸rej by nieznajomy da艂 dziesi臋膰 lat mniej, ni偶 mia艂a, w kt贸rej 艂atwo m贸g艂 si臋 zakocha膰 melancholiczny m艂odzik i starzec m艂odzika maj膮cy uczucie, do kt贸rej przywi膮za膰 si臋 musia艂 ka偶dy, co z ni膮 poby艂 d艂u偶ej. Dziwnej s艂odyczy charakteru, dobroci i cierpliwo艣ci, umys艂u wy偶szego i ukszta艂conego, sta艂a daleko ponad swoimi bra膰mi, a jeden Tomasz lepiej j膮 nad innymi rozumia艂. Mo偶e w艂a艣nie ta wy偶szo艣膰 umys艂owa bardzo widoczna nie dozwoli艂a jej znale藕膰 w otaczaj膮cych nikogo, co by godzien by艂 z ni膮 偶ycie podzieli膰. Milcz膮ca, sm臋tna, panna Domicella lubi艂a dzieci i kwiaty; to by艂y, nie rachuj膮c ksi膮偶ek najulubie艅szych, nieliczne przyjemno艣ci jej 偶ycia. Dlatego te偶 przesiadywa艂a u Augustostwa, 偶e tu mog艂a pie艣ci膰 ich dziatki, 偶e tu mia艂a sw贸j ogr贸dek, a wreszcie pani Augustowa, zawsze troch臋 rachunkowa kobiecina, jak mog艂a, j膮 podpieszcza艂a my艣l膮c, 偶e nie zawadzi jej posag do powi臋kszenia fortunki dziecinnej. Panna Domicella p臋dzi艂a 偶ycie swobodne i gdyby (gdzie偶 nie ma tego nieuchronnego gdyby!) - gdyby nie jej powszedni nieuleczony smutek, co j膮 nigdy nie opuszcza艂, rzek艂by艣, 偶e szcz臋艣liwszej istoty nie by艂o na 艣wiecie, tak cicho, nieznacznie, bez wstrz膮艣nie艅, w marzeniu kwiecistym, w艣r贸d szczebiota艅 dzieci臋cych i poezji ich g艂osk贸w p艂yn臋艂o jej 偶ycie. I tu jednak by艂o gdyby - ten robaczek, pierworodnego grzechu nasionko, co w ka偶dym szcz臋艣ciu, ludzkim z nim razem na 艣wiat przychodzi. Zacz臋li艣my t臋 statystyk臋 familijn膮 od najmo偶niejszej prawie rodziny Pobia艂贸w, teraz do Zawilskich, spieszym, bo ich jeszcze dosy膰 mamy przed sob膮, a jednak czytelnik za nami musi od艣piewa膰 t臋 litani臋 imion i przejrze膰 szereg obrazk贸w jej towarzysz膮cych, boby mu dalszy ci膮g powie艣ci by艂 niezrozumia艂ym. Po Helenie, 偶onie niegdy Ignacego Pobia艂y, o kt贸rej dzieciach obszerniej m贸wili艣my, nast臋powa艂 kolej膮 starsze艅stwa kasztelanic per excellentiam. Stanis艂aw, mieszkaj膮cy w Strumieniu. Tego ju偶 tak偶e znamy. Trzecim z porz膮dku starsze艅stwa by艂 J贸zef Zawilski, od dawna zmar艂y, kt贸ry w najwi臋kszym ub贸stwie zostawi艂 troje dzieci: Jana, Micha艂a i Antonin臋. Pan J贸zef za 偶ywota by艂 do艣膰 niedba艂y o los i srogi sejmikowicz a hulaka. Niewiele znaj膮c, rzuci艂 si臋 by艂, nie umiej膮c swoim da膰 rady, do cudzych interes贸w, para艂 si臋 prawnictwem, plenipotentowa艂, ale 偶e do tego wszyskiego 艂膮czy艂 ha艂aburdostwo i upodobanie w hulance i kieliszku, gdy umar艂 wdowcem, dzieci zosta艂y bez kawa艂ka chleba. W naj臋tym domku, w kt贸rym mieszka艂 w miasteczku, znalaz艂o si臋 ca艂ego spadku kilka starych krzese艂, st贸艂 atramentem pobryzgany, stos nieu偶ytecznych papier贸w, ka艂amarz nadt艂uczony, pr贸偶nych butelek kupa i troje niebo偶膮t, kt贸rych wychowanie by艂o wi臋cej ni偶 zaniedbane, bo ich nikt wychowywa膰 nie my艣la艂; wychowywa艂a ulica, s艂o艅ce i powietrze. Jasiek tylko, starszy, troch臋 pisa膰 umia艂, bo go ci膮gn膮c za uszy niemi艂osiernie sam ojciec dla pomocy sobie wyuczy艂. Micha艣, drugi, niby chodzi艂 do szk贸艂ki, ale w istocie po ulicach tylko lata艂 i urwis by艂 niewidziany. Antosi臋, najm艂odsz膮, wzi臋艂y panny zakonnice jak sierotk臋 do klasztoru, bo te偶 w istocie za 偶ycia ojca jeszcze by艂asierot膮. Po 艣mierci pana J贸zefa zosta艂y dzieci na 艂asce Bo偶ej, bo niewiele kto z familii wiedzia艂 o nim za 偶ycia i nie bardzo przyznawano si臋 do niego - przypadkiem te偶 dopiero o zgonie jego si臋 dowiedziano. Ze sk艂adki pochowali nieboraka znajomi; Antosia zosta艂a u mi艂osiernych. Jasiek z Michasiem tulili si臋 przy domku, w kt贸rym mieszka艂 ojciec, bez kawa艂ka chleba, karmieni lito艣ci膮 ludzi, w贸wczas pan August, wypadkiem zas艂yszawszy o dzieciach, zaj膮艂 si臋 troch臋 ich losem, Jasiek dosta艂 si臋 do kasztelanica za usiln膮 jego pro艣b臋 (tame艣my go ju偶 widzieli), Micha艂a oddano do wojska, bo chyba pod karabin by艂 zdatny; Antosia z ma艂ym posa偶kiem od p. Piotra i Augusta z艂o偶onym wysz艂a za urz臋dnika, pisarza w kt贸rej艣 kancelarii powiatowego miasteczka. Wiemy, jaki jest w znacznej cz臋艣ci stan moralny licznej klasy ni偶szych urz臋dnik贸w w ca艂ym 艣wiecie i u nas, nie b臋dziemy si臋 wi臋c dziwowa膰, 偶e m膮偶 Antosi by艂 nieszcz臋艣ciem najwi臋kszym kr臋cicielem i najzepsutszym z kancelist贸w, co niema艂o znaczy. M贸wiono, 偶e ojciec jego by艂 wychrzt膮, czego zreszt膮 rysy jego twarzy nieznacz膮ce, wykrzywione, zatarte, wcale nie potwierdza艂y. P艂owego - brudno w艂osa, ma艂ych oczek, drobny, suchy, ruchawy, m膮偶 Antosi, pan Sobocki, hulaka, pijatyka, wszelkiego rodzaju zbytkami i prac膮 - niekiedy szalon膮, nad si艂y, bo kilkadziesi膮t godzin z rz臋du trzymaj膮c膮 go przykutym do sto艂ka - zdawa艂 si臋 za wcze艣nie zu偶yty, ale w nim jeszcze tla艂y si艂y, kt贸rych dobrym zapasem obdarzy艂a go natura, a on te偶 nimi szafowa艂, jakby jutra mie膰 nie chcia艂. Zupe艂ny brak wychowania nagradza艂 sobie nies艂ychan膮 bystro艣ci膮 poj臋cia i zdatno艣ci膮 olbrzymi膮, kt贸ra, 藕le pokierowana, przesz艂a w nim w niewidziane matactwo. By艂 to pierwszy w miasteczku kruczkotw贸rca, a za pieni膮dze by艂by ojca sprzeda艂 i matk臋, gdyby ich mia艂 jeszcze. Pieni臋dzy tych jednak nie zbiera艂 - jedn膮 r臋k膮 je chciwie zgarnia艂, drug膮 rozsypywa艂 najnieporz膮dniej na wszelkiego rodzaju rozpust臋. Nami臋tno艣ci miota艂y nim jak zwierz臋ciem, a nigdy nie pomy艣la艂 nawet, 偶eby je hamowa膰 potrzeba by艂o lub mo偶na. Przyznawane mu przez wszystkich zdolno艣ci, dla kt贸rych wszyscy si臋 do niego uciekali, czyni艂y go dumnym i zuchwa艂ym w najwy偶szym stopniu - wiedzia艂, jak by艂 potrzebny. W miasteczku wszyscy si臋 go obawiali a偶 do starszych, bo zdradzi膰 by艂o dla niego chlebem powszednim, a gdy mu wyrzucano zdrad臋, 艣mia艂 si臋, najcz臋艣ciej odpowiadaj膮c cynicznie: "A kat ci kaza艂 wierzy膰! trzeba by艂o trzyma膰 w r臋ku!" Taki to cz艂owiek, zobaczywszy pi臋kn膮 Antosi臋, zakochawszy si臋 w niej gwa艂townie, po swojemu, gdy si臋 przekona艂, 偶e inaczej dosta膰 jej nie b臋dzie m贸g艂 - musia艂 si臋 z ni膮 o偶eni膰. Posag jej male艅ki straci艂 w przeci膮gu kilku miesi臋cy, mi艂o艣膰 przesz艂a w p贸艂 roku, a 偶ycie ich by艂o najstraszniejsz膮 bitw膮 ma艂偶e艅sk膮, jak膮 kiedy ogl膮da艂o s艂o艅ce. Antosia niewiele by艂a lepsz膮 od niego co do gwa艂towno艣ci charakteru; dobrali si臋 doskonale pod tym wzgl臋dem i niekiedy porywali si臋 nawet do broni na siebie, tak srogie bywa艂y utarczki. S艂owa nie wystarcza艂y im na wyra偶enie tego, co czuli. W post臋powaniu Antosi, pr贸cz gwa艂towno艣ci i samowolno艣ci najwi臋kszej, nie by艂o nic zdro偶nego - ulega膰 nie umia艂a, s艂ucha膰 nie chcia艂a; zreszt膮 zaj臋ta dzieckiem, widz膮c, co m膮偶 wyrabia, na pr贸偶no usi艂uj膮c w nim obudzi膰 sumienie, zjada艂a si臋 t膮 walk膮 nieustann膮 i gor膮czkowym 偶yciem. Wi臋cej by艂a nieszcz臋艣liw膮 ni偶 winn膮. Sobocki, to dumny ze swej 偶ony, o kt贸rej ch臋tnie mawia艂, 偶e cho膰 uboga, ale z wielkiej familii pochodzi, to ni膮 utrapiony, bo mu puszcza膰 cugli nie dozwala艂a - nieco si臋 tylko pow艣ci膮ga艂 wobec niej wspomnieniem porucznika Micha艂a, kt贸rym go cz臋sto straszy艂a Antosia. Zuchwa艂y bowiem, gdzie sz艂o o papier, pi贸ro i kancelaryjskie sprawki, ba艂 si臋 pa艂asza i pi臋艣ci w spos贸b najpocieszniejszy. Takie by艂o rodze艅stwo Jasia, wygl膮daj膮cego spadku po kasztelanicu. Czwartym z familii by艂 pan Samuel Zawilski, kt贸rego艣my wraz z synemrotmistrzem poznali w Strumieniu. S艂贸wko jeszcze o panu rotmistrzu. S艂u偶y艂 on niegdy艣 w korpusie litewskim , w pu艂ku u艂an贸w, kt贸ry si臋 Wo艂y艅skim nazywa艂; mia艂 imi臋 do艣膰 nieszcz臋艣liwe Fabrycjusza. By艂o to pieszczone dzieci臋, bo jedynak u ojca, na kt贸rego pan Samuel zla艂 wszystkie uczucia serca swego; dla niego najci臋偶szej po艣wi臋ci艂 si臋 pracy i nieustannie na ofiar臋 si臋 zarzyna艂. To dzieci臋, kt贸re rad by艂 widzie膰 m臋偶em, pojmuj膮c doskonale idea艂 m臋偶czyzny, g艂ow膮, czuciem i czynem g贸ruj膮cego nad otaczaj膮cym go t艂umem - to dzieci臋 zawiod艂o zupe艂nie wielkie ojca nadzieje. B贸g nie da艂 mu zdolno艣ci 偶adnych, a zbyt mi臋kkie serce - by艂o to zawsze najlepsze dziecko, syn najpoczciwszy i najprzywi膮za艅szy; ale nigdy zrozumie膰 nie potrafi艂, 偶eby cz艂owiek na co艣 w 艣wiecie wi臋cej by艂 stworzony, pr贸cz weso艂ego 偶ywota , pustej gaw臋dki i wspomagania przyjaci贸艂. Rotmistrz wszystkim wierzy艂, prawie wszystkich kocha艂, lubi艂 wino, tytu艅, czasem karty, bardzo konie; troch臋 kobietki, je艣li si臋 do nich stroi膰 nie by艂o potrzeba - a ojca nad wszystko. Na samo wspomnienie pracy, ksi膮偶ki lub czego艣 podobnego powa偶nia艂, robi艂 si臋 smutny, milcz膮cy i wida膰 by艂o, 偶e nie rozumia艂, o co chodzi艂o. Nawet nad Idzim Blasem i Don Kiszotem usypia艂 ani go Manon z lektur膮 pogodzi膰 mog艂a. Pan Samuel, starej daty cz艂owiek , kt贸ry wysoko powo艂anie m臋偶a pojmowa艂 i chcia艂 ze swego Faberka, jak go zwa艂 dawniej, uczyni膰 wielkiego cz艂owieka, mocno uczu艂 t臋 igraszk臋 losu, kt贸ry nie dozwalaj膮c mu si臋 nawet skar偶y膰 - bo dzieci臋 poczciwe by艂o i dobre - rzuci艂 mu prawdziw膮 nico艣膰 w miejsce wymarzonego idea艂u. D艂ugo si臋 m臋czy艂 walcz膮c przeciwko niepodobie艅stwu, wreszcie z rezygnacj膮 chrze艣cijanina spusci艂 g艂ow臋 i rzek艂 w duchu: "Sta艅 si臋 wola Twoja!" Ale ten zaw贸d bezsilnej mi艂o艣ci ojcowskiej zatru艂 gorycz膮 reszt臋 dnia jego 偶ycia; widzia艂, 偶e rotmistrz pozostanie na zawsze poczciwym a nic nie znacz膮cym rotmistrzem. Na to nie by艂o innego ratunku, wedle pana Samuela, jak oz艂oci膰 go - pieni臋dzmi. Talizman ten umie przeistoczy膰 najpospolitszego z ludzi w bardzo znakomitego cz艂owieka. Rotmistrzowi wi臋c gwa艂tem potrzeba by艂o pieni臋dzy. Widzieli艣my ju偶 t臋 teori臋 wyk艂adan膮 usty samego pana Samuela. Chcia艂 go o偶eni膰, chcia艂 go dokompletowa膰 kobiet膮, kt贸ra by kochaj膮c go wiod艂a, bo Faberek potrzebowa艂 przewodnika jak 艣lepy. Aby go tak o偶eni膰, potrzeba by艂o maj膮tku. Dlatego, ostatni膮 nadziej臋 pok艂adaj膮c w spadku kasztelanica, przyby艂 do Strumienia i na stra偶y skarb贸w usiad艂 przy zu偶ytym starcu. Pan Samuel by艂 w pokornym ciele cz艂owiekiem wielkiego serca i duszy, ca艂e 偶ycie do surowych po艣wi臋ce艅 przywyk艂, do pracy i do walki; ale 偶adna ofiara ci臋偶sz膮 mu nad dzisiejsz膮 nie by艂a. 铆y膰 musia艂 na 艂asce, k艂ania膰 si臋 pochlebcom i s艂ugom, patrze膰 na brata, z kt贸rym nic go nie 艂膮czy艂o pr贸cz interesu. Ale dla syna czeg贸偶 by nie uczyni艂? 铆y艂 wi臋c w podda艅stwie, upokorzeniu, strapieniu, a w dodatku czu艂 si臋 nadto poczciwym, 偶eby tu m贸g艂 co zrobi膰. Rotmistrz z oboj臋tno艣ci膮 najdziwniejsz膮, nie widz膮c ani ojca cierpie艅, ani przykrej zale偶no艣ci swego po艂o偶enia - polowa艂, jad艂, spa艂, bawi艂 si臋 po s膮siedzkich domkach i jak skoro mia艂 czym zaspokoi膰 swoje pierwsze potrzeby - nie czu艂 ju偶, by mu co brak艂o. Pi膮tym z rodze艅stwa Zawilskich by艂 pan Antoni, w艂a艣ciciel wioski na Polesiu, ojciec dw贸ch syn贸w i c贸rki, szlachcic niemaj臋tny, w d艂ugach, w k艂opotach, w procesach, kt贸ry dwa czy trzy razy pr贸bowa艂 pracowa膰 na dzier偶awach dla pomno偶enia dzieciom funduszu - ale zawsze na nich traci艂. W艂a艣ciwie on jeden z niewielkiej pozosta艂o艣ci po rodzicach dorobi艂 si臋 czego艣, ale to szcz臋艣cie s艂u偶y艂o mu tylko pocz膮tkowo i do pewnego kresu; opu艣ci艂o go zostawuj膮c mu tylko zarozumia艂o艣膰 i wiar臋 w los, ju偶 zmieniony na zawsze. Od jakiego艣 czasu pan Antoni straci艂 szcz臋艣cie i zapl膮ta艂 si臋 w najtrudniejsze przej艣cia, z kt贸rych sam wybrn膮膰 nie umia艂. Ma艂o co m艂odszy (o rok) od Samuela, dzi艣 ju偶 starzec - 偶onaty by艂 z pann膮 Judzk膮, szlachciank膮 jak on, kt贸ra mu 50.000 z艂otych posagu wnies艂a i dosy膰 k艂opotu, bo mia艂a si臋 za wysokourodzon膮, dlatego 偶e jeden Judzki by艂 starost膮, a drugi miecznikiem. Dom te偶 chcia艂a gwa艂tem stawi膰 na stopie odpowiedniej swoim pretensjom do pa艅stwa. Wieczny b贸j wiedli z sob膮 ma艂偶onkowie o to i zgody w domu nie by艂o. Jejmo艣膰 si臋 pyszni艂a rodem, gdera艂a, jegomo艣膰 upiera艂, 偶adne z nich ust膮pi膰 nie chcia艂o i do siwego w艂osa pogodzi膰 si臋 z sob膮 nie umieli. Pan Antoni dobrym by艂 w istocie cz艂owiekiem, ale nieszcz臋艣liwym przeciwno艣ci, kt贸rych doznawa艂 od o偶enienia, skwasi艂y go, popsu艂y mu humor, nabawi艂y rodzajem desperacji, kt贸ra si臋 w ka偶dym przebija艂a s艂owie. Jejmo艣膰, nauczywszy si臋 tego samego, narzeka艂a ze swej strony. Prze偶yli wiek, wychowali dzieci j臋cz膮c i wzajem sobie wyrzucaj膮c winy losu.

- Gdybym si臋 by艂 z wa膰pani膮 nie o偶eni艂 - mawia艂 pan Antoni - wszystko by mi by艂o posz艂o inaczej.

- A kt贸偶 ci臋 o tu prosi艂? mia艂am ja lepsze partie! - odpowiada艂a 偶ona, i tak bez ko艅ca. Pomimo to kochali si臋 po swojemu, daleko wi臋cej i daleko szczerzej, ni偶eli si臋 z boku patrz膮cym na to zdawa艂o. Na jednej wiosce z d艂ugami 偶ycie nie艂atwe, ale si臋 wlecze, p贸ki o dzieciach my艣le膰 nie trzeba; przysz艂a chwila, 偶e z maj膮tku co艣 im musieli wydzieli膰, bo Pawe艂 dor贸s艂, Hieronim tak偶e, a c贸rce, pannie Tekli, trafi艂o si臋 p贸j艣膰 za m膮偶. Pa艅stwo Antoniostwo przekonali si臋 co potrzebie ofiary dla dzieci, ale nie bez gderania i wyrzut贸w wzajemnych na ni膮 si臋 zgodzili. Sp艂aci膰 brat brata nie m贸g艂, bo pan Pawe艂 niebogato si臋 o偶eni艂, a Hieronim zaczyna艂 dopiero zapami臋tale gospodarzy膰; podzielono wi臋c owo poleskie sio艂o na dwoje, siostrze Tekli wyznaczono posag ewinkowany na dw贸ch schedach do wyp艂aty powolnej, bo sz艂a za maj臋tnego cz艂owieka, kt贸ry nie bardzo go potrzebowa艂. Pa艅stwo Antoniostwo s膮dz膮c, 偶e si臋 uszcz臋艣liwi膮 wzajemnie, rozdzielili si臋 tak偶e i matka zosta艂a przy jednym, ojciec przy drugim synu. Stary mia艂 si臋 zawsze z mocy dawnych gospodarskich powodze艅, pomimo p贸藕niejszych niefortunnych obrot贸w, za wielkiego hreczkosieja, przypisuj膮c swe straty losowi - postanowi艂 teraz siedzie膰 przy Hieronimie i jemu pomaga膰. Nied艂ugo jednak te uk艂ady potrwa艂y. Pani Paw艂owa nie mog艂a si臋 z matk膮 m臋偶owsk膮 pogodzi膰, pan Hieronim pocz膮艂 ogromnie traci膰, cho膰 mu ojciec dopomaga艂, i przysz艂o do tego, 偶e szcz臋艣liwszemu bratu, panu Paw艂owi, jak to zaraz zobaczymy, odst膮pi膰 musia艂 cz臋艣膰 swojej cz臋艣ci, a sam przy trzech tylko ch艂opkach pozosta艂. Ojciec, kt贸ry w ko艅cu swej niefortunnej gwie藕dzie przypisywa膰 zacz膮艂 niepowodzenie syna, porzuci艂 go, a 偶e, mimo i偶 si臋 jedli wzajemnie, starzy ma艂偶onkowie t臋sknili za sob膮 i czuli potrzeb臋 wzajemnego gderania, do kt贸rego byli przywykli, wynie艣li si臋 wi臋c oboje razem do miasteczka, naj膮wszy dom i utrzymuj膮c si臋 w nim z ma艂ej pensyjki, kt贸r膮 p艂acili im synowie i c贸rka. Tu sobie ca艂e dnie sp臋dzali na rekryminacjach i wspomnieniach, na 偶alach i gdybach... ale pomimo ci膮g艂ej k艂贸tni obej艣膰 si臋 bez siebie nie mogli. Paw艂owi, starszemu, posz艂o dobrze gospodarstwo, cho膰 si臋 o nie zbyt nie frasowa艂, lubi膮c kompanijki na r贸wni z 偶on膮 parafiank膮 a elegantk膮, kt贸ra maj膮c si臋 za pi臋kn膮, ze swoj膮 pi臋kno艣ci膮 nosi艂a si臋 i wozi艂a, ile tylko mog艂a. Bawili si臋 tedy pa艅stwo Paw艂owie - i sz艂o im jak z p艂atka.

- Hieronim pracowa艂 jak w贸艂 i nie wiod艂o mu si臋. On si臋 wyprzedawa艂, tamci kupowali. Ju偶 do trzech chatek tylko ograniczywszy po艂ow臋 swej wioski, pan Hieronim m贸wi艂 sobie w duchu, 偶e ubogi, nigdy si臋 nie o偶eni, a kawa艂ek chleba, cho膰 suchy i twardy, wystarczy dla niego, i tak z weselem poczciwym szed艂 dalej, w pocie czo艂a na siebie pracuj膮c, gdy niespodzianie postanowienie to zachwianym zosta艂o. Zobaczy艂 偶on臋 swoj膮, ubog膮 jak on dziewczyn臋, pokocha艂 j膮 i olbrzymi膮 odwag臋 natchn臋艂a mu mi艂o艣膰 - o偶eni艂 si臋. Ona nic nie mia艂a krom m艂odo艣ci, wdzi臋ku i poczciwego serca; on nic nad kawa艂ek ziemi i r臋ce do pracy przywyk艂e; pobrali si臋, biedowali, a czworo dzieci w tym gniazdeczku ubogim wo艂a艂o do nich: "chleba! 艣wiat艂a! losu!" g艂osemrozdzieraj膮cym ich serca. Pan Hieronim pracowa艂, reszt臋 na Boga zlecaj膮c. Widzieli艣my, jak mimo strapie艅 niedostatku kochali si臋 ubodzy ma艂偶onkowie w male艅kim dworku pod lipami. Brat Pawe艂 - nier贸wnie zamo偶niejszy, bo si臋 z jakim takim posagiem o偶eni艂 - hula艂 sam i dozwala艂 bawi膰 si臋 偶onie. B贸g mu da艂 tylko jedn膮 c贸rk臋, kt贸ra ju偶 dorasta艂a i mia艂a wyj艣膰 na 艣wiat. Siostra Hieronima i Paw艂a, panna Tekla, wysz艂a, jake艣my wspomnieli, za dosy膰 maj臋tnego cz艂owieka. By艂 to posiadacz trzech wsi w g艂臋bokim Polesiu, niejaki pan 铆mura, eks-wojskowy, maj膮cy do tysi膮ca dusz w bagnach, piaskach i zaro艣lach, rozrzuconych na ogromnej przestrzeni, bo do dw贸ch tysi臋cy w艂贸k ziemi obejmuj膮cej. Dobra te, pomimo swej rozleg艂o艣ci, nie dawa艂y tyle przychodu co jedna wioska wo艂y艅ska z dw贸chset dusz z艂o偶ona i pracowa膰 by艂o potrzeba dobrze, 偶eby ze smo艂y, gorzelni, browaru, sukienni, dziegciarni, fabryk pota偶u, najmu flis贸w, wyrobku ostatk贸w drzewa po wielkich niegdy艣 lasach, a wre艣cie rolnictwa, na ja艂owej ziemi niewdzi臋cznego, wyrobi膰 oko艂o trzydziestu tysi臋cy czystego dochodu z wielkim k艂opotem i bied膮. Dla ubogiej jednak panienki, jak膮 by艂a Tekla, zam膮偶p贸j艣cie takie by艂o bardzo 艣wietnym; m膮偶 jej przy tym by艂 dobry cz艂owiek, troch臋 pop臋dliwy, troch臋 zawadiaka i rozkazuj膮cy, do czego s艂u偶ba wojskowa i odludne mieszkanie go wdro偶y艂y - ale zreszt膮 serce poczciwe. Pa艅stwo 铆murowie zakopani byli w swoich dobrach tak, i偶 艣wiat ich nie widzia艂 nad par臋 razy w rok - trzeba bowiem by艂o najszcz臋艣liwszych okoliczno艣ci, to jest bardzo suchego lata lub bardzo mro藕nej zimy, 偶eby si臋 do nich, do Roho偶y, dosta膰 lub stamt膮d wydoby膰. Droga w lecie p艂yn臋艂a jednym niemal, ogromnym brodem; w zimie rzadko by艂a - dla moczar贸w, 藕r贸dlisk i oparzelisk - przyst臋pn膮. Siedzieli na odludziu zupe艂nie, przywykli do cichej swej pustyni, w towarzystwie siostry pana 铆mury, wdowy, pani Pachniewiczowej, niegdy艣 偶ony jakiego艣 jenera艂a, kt贸ra opowiadaj膮c im dzieje swej dawnej wielko艣ci ubawia艂a ich i chowa艂a ich dzieci, a tych by艂o dwoje. Pozostaje nam jeszcze wspomnie膰 o ostatnim z rodze艅stwa i tej d艂ugiej imion litanii, najm艂odszym, panu Piotrze Zawilskim, na kt贸rym sko艅czymy lik a偶 nadto zapewne czytelnikom uprzykrzony. Piotr w dzieci艅stwie by艂 na opiece pana Samuela i przez niego w 艣wiat pchni臋ty zosta艂. Rzuci艂 si臋 naprz贸d do ma艂ych dzier偶aw i utrzymywania interes贸w, ale mu los poszcz臋艣ci艂 nadspodzianie. W jednym z dom贸w bogatych, do kt贸rych ucz臋szcza艂 jako plenipotent, potrafi艂 uj膮膰 serce jedynaczki, dziedziczki znacznej fortuny, panny Marii Strzelskiej. Piotr by艂 nadzwyczaj pi臋knym i mi艂ym m臋偶czyzn膮; nie dziw, 偶e si臋 m贸g艂 podoba膰, bo i rysy twarzy, i postawa, i charakter s艂odyczy pe艂en, maluj膮cy si臋 w obliczu jego, czyni艂y go tak ujmuj膮cym, 偶e oczy i serce poci膮ga艂 na pierwsze wejrzenie. Pan Samuel wychowa艂 go, wypie艣ci艂 jak w艂asne dzieci臋; jak w艂asne dzieci臋 wychowa艂, a tu mu si臋 lepiej jak z rotmistrzem uda艂o.

Piotr wyszed艂 na 艣wiat z ochot膮 do pracy i postanowieniem dorobienia si臋 czego艣 z pi臋ciu tysi臋cy z艂otych, kt贸re mia艂 w kieszeni; wzi膮艂 malutk膮 dzier偶aw臋, pocz膮艂 razem pilnowa膰 interes贸w i los chcia艂, by na pierwszym wst臋pie uda艂o mu si臋 pozna膰 dom Strzelskich. Wdowa po panu podczaszym Mateuszu ze Strzelna Strzelskim i c贸rka jedynaczka, Maria, ca艂膮 t臋 rodzin臋 sk艂ada艂y. Wdowa by艂a kobiet膮 wielkiego 艣wiata, wielkiej cnoty, rozumu i pobo偶no艣ci. Zawik艂ana w przykre interesa, a najbardziej w proces graniczny, tym wa偶ny, 偶e kilkadziesi膮t w艂贸k towarnego lasu by艂o w kwestii, zmuszona zosta艂a szuka膰 cz艂owieka czynnego, kt贸ry by si臋 zaj膮艂 jej sprawami. Kasztelanic Zawilski podoba艂 si臋 jej na pierwszy rzut oka, a bardziej jeszcze c贸rce. Ale jemu si臋 nie 艣ni艂o, by m贸g艂 kiedy si臋gn膮膰 po r臋k臋 pi臋knej Marii. W ci膮gu lat trzech proces o granice zosta艂 przeprowadzony przez wszystkie instancje i ostatecznie wygrany; poznano lepiej w codziennych stosunkach pana Piotra. Piotr, niewiedzie膰 jak, (bo sam nie umia艂 si臋 wyt艂umaczy膰 ze sposobu, kt贸rym do tego przyszed艂) o艣wiadczy艂 si臋, zosta艂 przyj臋ty i o偶eni艂 si臋 z dziedziczk膮 wielkich w艂o艣ci i wielkiego imienia, z ogromnym ha艂asem, podziwem i krzykiem wszystkich, co si臋 o ni膮 ubiegali.

Otrzyma艂 on po 偶onie klucz Zr臋by, na wp贸艂 wo艂y艅ski, wp贸艂 poleski, przez kt贸ren p艂yn臋艂a rzeka sp艂awna; obfity w lasy towarne, z powodu blisko dwudziestoletniego procesu oszcz臋dzone, bo obie strony ich strzeg艂y, tak 偶e po sprzeda偶y belek i klepki wszystkie d艂u偶ki pana podczaszego sp艂acone zosta艂y i kapitalik jeszcze si臋 pozosta艂. Tymczasem wdowa umar艂a, pan Piotr i to, co pod jej do偶ywociem by艂o, obj膮艂 w swoje w艂adanie. By艂 to dzisiaj bardzo maj臋tny cz艂owiek, ale go ju偶 liczna do艣膰 familia obsiad艂a, mia艂 bowiem trzy c贸rki i syna. 铆adna z tych c贸rek, pomimo wdzi臋k贸w i obietnicy znacznego posagu, jeszcze by艂a za m膮偶 nie posz艂a; najm艂odszy syn, Stanis艂aw, ko艅czy艂 w艂a艣nie staranne wychowanie, kt贸rego mu rodzice nie 偶a艂owali. Trzy panienki: J贸zefa, Maria i Hortensja, pi臋kne, wychowane starannie i nieubogie, czeka艂y przeznaczonego im losu i niejedno westchnienie wyrwa艂o si臋 ju偶 z piersi rodzic贸w, zawsze trwo偶nych, gdy c贸rek pr臋dko za m膮偶 wyda膰 nie mog膮. Pan Piotr by艂 dot膮d jeszcze pi臋knym owym i mi艂ym m臋偶czyzn膮, co si臋 umia艂 podoba膰 pannie podczaszance; lgn臋li do niego ludzie, mia艂 bowiem dar szczeg贸lny zyskiwania sobie ich serc wejrzeniem, s艂owem, u艣miechem. 钮agodnego charakteru, wielkiej powagi i rozs膮dku, prawy i poczciwy, dla 偶ony by艂 m臋偶em najserdeczniejszym, uprzedzaj膮cym jej 偶膮dania, zawsze jeszcze kochankiem. Maria, gdyby nie los c贸rek, kt贸rym si臋 zbytecznie trapi艂a, nieustannymi postami i nowennami na intencj臋 J贸zefy, Marii i Hortensji dokuczaj膮c niebu, by艂aby najszcz臋艣liwsz膮 z niewiast. Ale ka偶dy musi mie膰 w 偶yciu jakie艣 strapienie, je艣li nie istotne, to zmy艣lone, tak ta gorycz potrzebn膮 jest nieodbicie przypraw膮 ka偶dego losu. Pani Piotrowa wychowawszy c贸rki po bo偶emu, uczciwie, skromnie, doczekawszy si臋 tej pociechy, 偶e jej wyros艂y ho偶e, zdrowe, poczciwe i pobo偶ne, trapi艂a si臋 teraz nieustannie, co z nimi zrobi. Biedna matka tak si臋 u艣miecha艂a do kawaler贸w, tak o nich marzy艂a, tak ich szuka艂a, 偶e a偶 pan Piotr ten jej niepok贸j u艣mierza膰 musia艂 ci膮g艂ymi przypomnieniami woli Bo偶ej i Opatrzno艣ci. Ale te niewiele pomaga艂y, a jak na przekor臋 nikt si臋 nie zjawia艂, nie wiem czemu; mo偶e dlatego, 偶e w艂a艣nie w 艣rednim stanie, w domu zamo偶nym, gdzie c贸rek jest kilka niezbyt bogatych a starannie wychowanych, zwykle o wydanie ich najtrudniej. Ubogi szlachcic nie pokusi si臋 o nie boj膮c si臋 wymaga艅 familii, przywyknie艅 panny, stosunk贸w, co by go podrujnowywa艂y; bogaci szukaj膮 bogatych, a o kochaniu i zakochaniu w tera藕niejszych ci臋偶kich czasach - gdy og贸lnie bior膮c wszyscy s膮 starzy, nim dorosn膮 - o kochaniu jako艣 nie s艂ycha膰. Kwit艂y wi臋c pi臋kne panny Piotr贸wny, kwit艂y rodzicom i sobie, darmiute艅ko si臋 rozwijaj膮c z wielk膮 matki obaw膮. Dawano bale, wieczory, spraszano po cichu na imieniny, a panna J贸zefa mia艂a ju偶 lat dwadzie艣cia i dwa! Pani Piotrowa z dwudziestym trzecim jej rokiem powoli siwie膰 pocz臋艂a, biedaczka. Sta艣 tymczasem uczy艂 si臋 i weso艂o na 艣wiat poskoczy膰 gotowa艂. Taki by艂 sk艂ad rodziny tej w chwili, kiedy si臋 nasza powie艣膰 poczyna; familia by艂a, jak widzimy, liczna i w r贸偶nych po艂o偶eniach, po rozmaitych klasach spo艂ecznych rozpierzch艂a - to w艂a艣nie stosunki jej z sob膮 utrudnia艂o. Znali si臋, wiedzieli o sobie, ale rzadko bywali u siebie; ka偶dy zrobi艂 ju偶 sobie k贸艂ko w艂asne i w nim 偶y艂 otoczony now膮 rodzin膮, nowymi przyjaci贸艂mi. Z rzadka trafi艂 si臋 krewny jako go艣膰 i nikn膮艂 potem z ocz贸w na d艂ugo. Pr贸cz pana Samuela reszta z kasztelanicem 偶adnych 艣ci艣lejszych stosunk贸w nie mia艂a; s艂yszeli o nim, lecz nie widywali go prawie. Rozsypani po Polesiu i Wo艂yniu, rozdzieleni znacznymi przestrzeniami, Zawilscy rzadko si臋 nawet przypadkowie spotka膰 mogli, a w臋ze艂 krwi, spajaj膮cy ich, los co dzie艅 os艂abia艂. M贸wiono szeroko o milionach kasztelanica, o zagadkowym ich pochodzeniu, o nieodgadnionej przesz艂o艣ci, o dziwnym jego 偶yciu, sk膮pstwie, ch艂odzie i zaprzedaniu domownikom - wszystko to odpycha艂o od niego i nikt, pr贸cz biednego Samuela, nie by艂 ciekawy zajrze膰 do Strumienia. W chwili wi臋c obecnej niewiele o stryju wi臋cej nad s膮siad贸w i obcych wiedzieli cz艂onkowie rodziny Zawilskich, gdy przypadkowo bytno艣膰 pani Hieronimowej i polecenie jej dane przez pana Samuela zwr贸ci膰 mia艂o oczy wszystkich na tego, po kt贸rym ka偶dy mia艂 si臋 prawo spodziewa膰 jakiej艣 cz臋steczki spadku.



VI.

P贸藕nym wieczorem wyszli pa艅stwo Hieronimowie na przechadzk臋 za wrota swojego domku, pu艣ciwszy dzieci przed sob膮, 偶eby si臋 nie pods艂uchiwani swobodniej rozm贸wi膰 mogli, a niecierpliwy pan Hieronim zapyta艂 偶ony: - No, powiedz偶e mi, Kostusiu droga, jak偶e to wszystko by艂o? - Tak tedy, m贸j serdeczny Hieronimku - odezwa艂a si臋 cichutko kobieta - wyjecha艂am z domu, jak wiesz, i z nadziej膮, i bez nadziei. 艣ni艂o mi si臋 chwilami, 偶e tego bogatego, bezdzietnego starca, a tak bliskiego krewnego, potrafi臋 zmi臋kczy膰, ulitowa膰, wyprosi膰 co u niego, dla dzieci; to zn贸w przychodzi艂o mi na my艣l, jak to z lud藕mi trudno. Widzia艂am przed sob膮 niepodobie艅stwa i rzucana z obawy w z艂ote sny... dojecha艂am do Strumienia. Wielkie tu zasta艂am pa艅stwo, dw贸r, sale, kamerdynery... a偶 strach! - I istotnie tak bogato?..

- O! bogato a sk膮po - ludzie niby rej wodz膮, ale nad nimi wszystkimi 偶elazna r臋ka starca... Ci ludzie! a! ich niegrzeczno艣膰, zuchwalstwa, ich upokarzaj膮cych min opisa膰 ci niepodobna! Mia艂am nadziej臋 w panu Samuelu, w Ja艣ku, ale Jasiek, cho膰 mo偶e tam wiele znaczy, bo si臋 sta艂 potrzebny, nic zrobi膰 nie chce, zimny, twardy i zamkni臋ty jak kamie艅. Samuel poczciwy, ale on tam nic nie mo偶e - nawet dla siebie. W pocz膮tku jednak, 偶e nie bardzo znam 艣wiata i ludzi, gdy mnie bardzo grzecznie przyj臋to, gdy sam kasztelanic do sto艂u prowadzi艂 i na pierwszym miejscu sadza艂, dogadza艂, wypytywa艂, bawi艂 - my艣la艂am, 偶e p贸jdzie jak z p艂atka. Dopiero pan Samuel wywi贸d艂 mnie z b艂臋du - wszystko, jak si臋 zacz臋艂o, tak si臋 sko艅czy艂o na pustych grzeczno艣ciach. Do Ja艣ka nie dost膮pi膰; zupe艂nie si臋 uformowa艂 na stryja: grzeczny z daleka, zby艂 mnie ca艂uj膮c w r臋ce i k艂aniaj膮c si臋. Przez ludzi, kt贸rzy kasztelanica otaczaj膮, i nie mog艂am, i nie chcia艂am nic robi膰... bo to i zuchwa艂e, i dumne. Termi艅ski, kamerdyner, panna Aniela, faworyta, Jasiek, co z nim gra w warcaby i nowinki mu nosi, Bulwa, rz膮dca, pokorny do pod艂o艣ci a z艂odziej, jak m贸wi膮... nie dla mnie to protektorowie.

- No, ale przecie偶 stryj Samuel? - spyta艂 pan Hieronim.

- Stryj Samuel, jakem ci ju偶 m贸wi艂a, zupe艂nie tu nieznaczny; st臋ka i on, chcia艂by co wyrobi膰 dla rotmistrza, cho膰by tymczasowo jaki k膮tek gdzie w folwarku odleg艂ym, a i tego nie mo偶e. Stary dla syna znosi niewyliczone upokorzenia od tej zuchwa艂ej czeladzi i ju偶 mu to tak dokuczy艂o, 偶e ostatniego wieczora ca艂kiem mi si臋 zwierzy艂.

- M贸wi艂a艣偶e co z kasztelanicem o nas? - przerwa艂 Hieronim.

- A jak偶e! zebra艂am si臋 na t臋 odwag臋, cho膰 B贸g widzi, co ona mnie kosztowa艂a! Prosi膰! prosi膰, o! co to za rzecz straszna! I poprosi艂am go, wyobra藕 sobie, a on - odm贸wi艂 mi sk艂adaj膮c si臋 ub贸stwem, niemo偶no艣ci膮 i odsy艂aj膮c nas... do testamentu! - No! ale wspomnia艂 o testamencie? - To, m贸wi膮, jego zwyk艂a 艣piewka, gdy si臋 chce kogo pozby膰. Na ten testament czyhaj膮 wszyscy - Termi艅ski intryguje, pracuje Aniela,p艂aszczy si臋 Jasiek... Stary mo偶e, jak m贸wi Samuel, wszystkich oszukuje i trzyma na sznureczku obietnicami; co zrobi, nikt nie wie.

- Jak偶e wygl膮da kasztelanic? - O! stary ju偶 bardzo, zwi臋d艂y, wym臋czony, ale je okropnie i my艣li tylko o sobie. Wszystko u niego co do minuty i sekundy obrachowane; w domu jak w zegarku, st贸艂 przewyborny - zreszt膮, pod pa艅stwem czu膰 sk膮pstwo. Wko艂o a偶 strach, porozstawiane sieci, otwarte oczy, rozpostarte r臋ce... oczekiwanie 艣mierci ohydne... zabijaj膮 go oczyma. Pan Samuel na to patrzy i powiada, 偶e dalej rady nie da; zapewnia on, 偶e kasztelanic bogaty bardzo, 偶e miliony gdzie艣 le偶膮 u niego, co rok rosn膮ce, ale je艣li si臋 nie dopilnujemy...

- A jak偶e si臋 mo偶emy dopilnowa膰, kiedy do niego dost膮pi膰 nawet niepodobna? - Jak? ot贸偶 pos艂uchaj, co mi m贸wi艂 pan Samuel, a zrobisz potem, co zechcesz, bo艣 ty g艂owa i poradzi膰 musisz jako艣. Tam, jak stryj powiada, potrzeba kogo艣 bardzo zr臋cznego, uczonego, co by potrafi艂 kasztelanicowi si臋 podoba膰, przywi膮za膰 go do siebie - cho膰 to bardzo trudno - co by oko mia艂 nieustanne na intrygi i po艣wi臋ci艂 si臋 dla familii. Inaczej, wiesz, co by膰 mo偶e? panna Aniela, niepoczciwe i niezno艣ne stworzenie, powoli niechybnie starca opanuje; ona i Termi艅ski razem si臋 zwi膮偶膮, gotowi starego o偶eni膰... gotowa mie膰 dzieci, a na贸wczas nam si臋 i z艂amany szel膮g nie dostanie. Wzdrygn膮艂 si臋 pan Hieronim.

- E! - rzek艂 z niech臋ci膮 i oburzeniem - to s膮 brudy, w kt贸rych z艂ota szuka膰 bym nie chcia艂 dla moich dzieci! Ubogi jestem, ale ma艂o偶 ubo偶szych od nas? Przyznam ci si臋, 偶e to wszystko tr膮ci mi niepoczciw膮 intryg膮 i podst臋pem, do kt贸rych miesza膰 si臋 nie mam ochoty. Niech bierze po nim, kto chce...

- Zmi艂uj si臋, m贸j drogi - powoli bior膮c go za r臋k臋 odpowiedzia艂a 偶ona - zrobisz sobie, jak zechcesz, ja ci臋 do niczego namawia膰 nie my艣l臋; ale 偶e to nie o nas jednych chodzi, ale o wszystkich Zawilskich i Pobia艂贸w, co mog膮 i艣膰 do spadku po kasztelanicu, przynajmniej si臋 z nimi porad藕, powiedz im, co pan Samuel poleci艂, i poczniesz sobie, jak zechcesz...

- Widzisz, moja droga Kostusiu - rzek艂 po namy艣le m膮偶 - nie chcia艂bym ju偶 nawet ca艂kiem ociera膰 si臋 wi臋cej o t臋 ka艂u偶臋. Ubodzy艣my; da B贸g co daremnika z tego spadku - ha! to dobrze! a wezm膮 go obcy - niechaj sobie bior膮! Te miliony mi nie pachn膮. Nikt nie wie pochodzenia tej ogromnej fortuny kasztelanica; kto zgadnie, jak to przysz艂o? - nie chcia艂bym tkn膮膰 grosza 藕le pozyskanego, boj臋 si臋 tego dla dzieci.

- M贸j ty drogi poczciwcze - 艣ciskaj膮c go zawo艂a艂a 偶ona ze 艂zami - m贸wisz o 艣wi臋cie, to prawda... ale! te dzieci! te dzieci... co ich czeka? - C贸偶 ich czeka膰 mo偶e? praca tylko - odpowiedzia艂 pan Hieronim.

- Nie trwo偶my si臋 zbytecznie; patrza艂em d艂ugo na 艣wiat, m贸j aniele, i wielem si臋 na nim dopatrzy艂 rzeczy, kt贸re si臋 mo偶e 艣mieszne wydadz膮 wszystkim, a dla mnie s膮 艣wi臋t膮 prawd膮.

- Na przyk艂ad? - Powiem ci naprz贸d, z艂ota Kostusiu moja - 偶e maj膮tek doprawdy to rzecz tak imaginacyjna jak wiele d贸br, za kt贸rymi si臋 ubiega cz艂owiek. Biedna kobieta zza 艂ez si臋 roz艣mia艂a.

- Ej! Hieronimku - rzek艂a - co膰 mi wygl膮dasz na tego lisa, o kt贸rym to jest bajka, co si臋 jej nasze ch艂opcy ucz膮.

- Nie, kochanie; pos艂uchaj mnie tylko uwa偶nie. Nie ma granicy bogactwa 偶adnej; ka偶dy jeszcze przed sob膮 ma co艣 do nabycia. Ka偶demu zawsze ma艂o.

- Ub贸stwo poczyna si臋 dopiero, gdy dusza przez nie cierpi - i cia艂o wi臋dnieje, gdy dzieciom brak wychowania i chleba. My艣my jeszcze nie ze wszystkim ubodzy.

- A! mo偶na偶 by膰 ubo偶szym? - Mo偶na, serce. Naszych ch艂opc贸w wychowa膰 podo艂amy, cho膰 nie艣wietnie, a b膮d藕 pewna, 偶e najprostsze wychowanie bywa czasem najlepsze; zmusza do pracy. Dziewcz臋ta b臋d膮 nam pomocne w domu... i - zobaczysz, Kostusiu! damy sobie rady z pomoc膮 Bo偶膮.

- Ale czy偶 tak by艣 chcia艂 ch艂opc贸w wychowa膰, jak teraz mo偶esz? - I tu si臋 z tob膮 nie zgadzam, Kostusiu - powt贸rzy艂 pan Hieronim - i wychowanie to tak偶e rzecz, kt贸rej nie pojmujemy jasno. Dajmy im g艂owy otwarte, serca nie zepsute, z domu wiar臋 na wypraw臋 i dobry przyk艂ad jako wz贸r - reszt臋 zrobi B贸g. Wiesz, Kostusiu kochana, 偶e z wielkich owych stara艅 ko艂o dzieci, z troskliwych o nie zabieg贸w najcz臋艣ciej nic si臋 nie rodzi pr贸cz zawodu. Patrz, co pan Samuel robi艂 z rotmistrzem, a wielu偶 wielkich ludzi o suchym chleba kawa艂ku, w prostej szk贸艂ce, od baka艂arza pierwsze 艣wiat艂o odebrali - sami potem to nasionko rozwijaj膮c... Serce poczciwe, talent od Boga dany wi臋cej znacz膮 ni偶 wszelkie starania ludzkie.

- Niech i tak b臋dzie - odpowiedzia艂a 偶ona z westchnieniem - ty to wiesz lepiej; ja nad tym tak m膮drze nie my艣la艂am. Ale powiedz mi, jak damy rady ch艂opcom, cho膰by najskromniej? ich jest dw贸ch! - Oddamy do szk贸艂, a je艣li im nie starczy na wychowanie to, co mam, prosi膰 nikogo nie my艣l臋: p贸jd臋 s艂u偶y膰.

- Ty! s艂u偶y膰! - Ja! ja! c贸偶 to dziwnego - odpowiedzia艂 pan Hieronim - to tylko bieda - doda艂 ciszej - 偶e wszyscy wiedz膮, i偶 z po艂owy wsi zszed艂em na trzech ch艂opk贸w, a nikt nie wie, ile mi pracy ta ruina kosztowa艂a. Nie mog臋 inaczej s艂u偶y膰 jak za rz膮dc臋, za ekonoma, bo to tylko znam lepiej - a kt贸偶 mnie we藕mie wiedz膮c, 偶em swoje utraci艂? 铆ona zamilk艂a; w cicho艣ci przeszli krok贸w kilka.

- Jako艣 to b臋dzie - przerwa艂 pan Hieronim rozweselaj膮c si臋 - na ch艂opc贸w mi wi臋cej nie potrzeba do powiatowej szko艂y jak tysi膮c z艂otych; ju偶 by chyba B贸g nie艂askaw, 偶ebym tego nie mia艂.

- Ale my, z czeg贸偶 si臋 utrzymamy? - O! zachcia艂a艣! chleba nam starczy, wody jest dosy膰... tylko mi ciebie 偶al, 偶e ty si臋 zabiedujesz.

- My艣l ty o sobie i dzieciach; jam w ub贸stwie wychowana i do ub贸stwa przywyk艂a, jam do tego nie od dzi艣 przygotowana.

- No! to b膮d藕偶e spokojna; ja tak偶e sobie rady dam. I u艣ciskali si臋 ze 艂zami w oczach, ale z poczciw膮 nadziej膮 w sercu.

- No! a c贸偶 b臋dzie z poleceniem pana Samuela? - spyta艂a po chwili Hieronimowa.

- Trzeba pomy艣le膰 - musiemy o tym oznajmi膰 familii, kiedy nam to poruczono; ale komu? - rzek艂 namy艣laj膮c si臋 pan Hieronim.

- Wszystkim to trzeba powiedzie膰 - zawo艂a艂a 偶ona.

- Tak, to si臋 艂atwo m贸wi - odezwa艂 si臋 m膮偶 - ale niewiele z naszych krewnych bli偶ej znamy; do kogo tu si臋 uda膰? Czy samemu czas traci膰 na przeja偶d偶ki? teraz? pod 偶niwa? to niepodobna! Nierad bym si臋 do tego miesza膰 - oznajmi膰 jednym, drugim nie m贸wi膰, 藕le; wszystkich zebra膰 - ani my艣le膰; nie widz臋 rady, potrzeba namys艂u. Wspomnieli艣my ju偶, 偶e jedna wioska by艂a dziedzictwem Antoniego, ojca Hieronima i Paw艂a; 偶e w niej z dw贸ch r贸wnych sched w pocz膮tku Pawe艂 teraz posiada艂 znacznie wi臋ksz膮, a Hieronim zosta艂 tylko na trzech ch艂opkach i dwudziestu morgach 艂anu. Jak si臋 to sta艂o, B贸g jeden wiedzia艂. (B贸g, co zsy艂a niepowodzenia, zawody i straty - ka偶dym dotkni臋ciem maj膮c na celu wy偶sze dobro cz艂owieka). Hieronim nie mia艂 偶adnej wady charakteru, 偶adnego na艂ogu, nie przyczyni艂 si臋 w niczym do swojego nieszcz臋艣cia; przecie偶 straci艂 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 tego, co mia艂 pocz膮tkowo. Pawe艂 przeciwnie, z 偶on膮 zalotn膮, sam troch臋 hulaka, gospodarz nieosobliwy, nade wszystko pr贸偶niak, r贸s艂 w mienie sposobem niepoj臋tym i niezas艂u偶onym. (S膮 na 艣wiecie rzeczy, kt贸re si臋 inaczej t艂umaczy膰 nie daj膮, tylko wol膮 Bo偶膮, wol膮 Opatrzn膮, kt贸ra w pozornie z艂ym ma na celu istotne dobro). Ciekawa to przecie historia tej stratymaj膮tku, o kt贸rej tylko艣my napomkn臋li. Hieronim i Pawe艂 wzi臋li r贸wne dzia艂y, schedy zrobili po bratersku, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e starszy wzi膮艂 dw贸r i zabudowanie ojcowskie, kt贸rych m艂odszy ch臋tnie odst膮pi艂 za m艂ynek i stawek, daj膮cy oko艂o tysi膮ca z艂otych rocznego dochodu, prawda, 偶e wzi膮艂 te偶 i utrzymanie grobli, kt贸re go kosztowa膰 mia艂o. Ale Hieronim by艂 dobrym bratem, kocha艂 Paw艂a, po艣wi臋ca艂 si臋 ochotniej ni偶 inny i nie my艣l膮c si臋 偶eni膰 jeszcze, ca艂kiem by艂 dla niego wylany. Osiad艂 on w pocz膮tku na po艂owie, kt贸ra pozornie zdawa艂a si臋 by膰 lepsz膮 nawet, bo mia艂a 贸w staw i m艂ynek, mia艂a siano偶臋cie gruntowe, pola, kt贸rych nigdy nie zalewa艂o, cho膰 troch臋 piaskowe - to prawda. (Nazywano to dla pomalowania wy艣mienitym hromoszem). Wzi膮艂 te偶 lasu cz臋艣膰 zaoszcz臋dzon膮, dalsz膮 i bagnist膮, a znawcy winszowali mu dobrego dzia艂u. Na swojej schedzie mia艂 ci臋偶aru pi臋tna艣cie tysi臋cy sum duchownych i d艂ug贸w prywatnych, kilka tysi臋cy siostry Tekli i pensyjk臋 rodzic贸w. Tak tedy gospodarzy膰 pocz臋li oba. Hieronim pracowa艂 od rana do wieczora, 艣wiata si臋 wyrzek艂 z dobrej woli, bo bawi膰 si臋 nie lubi艂 - czasem tylko z fuzj膮 i psem wyszed艂 i to by艂a ca艂a jego rozrywka, a i to sz艂o mu na korzy艣膰, bo swoje lasy, siano偶臋cia i sterty obchodzi艂. Brat Pawe艂 stara艂 si臋 o 偶on臋, kocha艂, je藕dzi艂 na wieczory i szydzi艂 troch臋 z poczciwego Hieronima, m贸wi膮c: - Co, ty chcesz z ziemi z艂oto wykopywa膰? B臋dziesz je jad艂 czy co? Gospodaruj jak ja, do艣膰 b臋dzie z ciebie.

- Hieronim odpowiada艂 nawzajem, cho膰 艂agodniej: - M贸j drogi, porzu膰 baliki i wieczorki, pracuj ze mn膮; wyjdziemy z d艂ug贸w, po偶enim si臋, a grosz zebrany zda si臋. Ale oba jak pocz臋li, tak szli dalej. Tymczasem panu Paw艂owi nasun臋艂a si臋 na oczy owa pi臋kno艣膰, kt贸ra mia艂a zosta膰 jego 偶on膮. W og贸lno艣ci, nie 偶yczy艂bym nikomu 偶eni膰 si臋 z okrzyczan膮 pi臋kno艣ci膮 - pi臋kno艣膰 ma roje kochank贸w zwykle; jednemu oddaj膮c r臋k臋 ma zapasy 偶alu, ma gotow膮 prowizj臋 smutk贸w i westchnie艅 po tych, kt贸rym musia艂a odm贸wi膰 nie mog膮c wybra膰 wi臋cej nad jednego; przywyk艂a do ha艂as贸w i uwielbie艅, do pochlebstw i nadskakiwa艅 - nie艂atwo si臋 ich wyrzeka; zachciewa jej si臋 w 艣wiat, na kwest臋 po nowe oklaski i daj Bo偶e, by tylko - po oklaski. Cz臋sto zaczyna si臋 najniewinniej, a ko艅czy 艂zami i wstydem. Pan Pawe艂, 偶e to by艂 cz艂owiek nami臋tny i 艣lepy, wcale na to wszystko nie zwa偶a艂 偶eni膮c si臋 z pann膮 Juli膮 Mizner. Ojciec jej, przybysz jaki艣 do kraju, w czasach kiedy to si臋 jeszcze 艂atwo by艂o wyszlachci膰, byle kto surdut nosi艂 - z kupca gdzie艣 tam w wi臋kszym mie艣cie zosta艂 za d艂ugi sklepowe w艂a艣cicielem schedy w eksdywizji wielkiego pana. Staremu uprzykrzy艂o si臋 siedzie膰 za sto艂em i wyni贸s艂 si臋 na wie艣, sprzedawszy handel, przez co samo zosta艂 szlachcicem. Jedyna jego c贸rka, panna Julia, by艂a 艣liczn膮 dzieweczk膮, a 偶e m艂odsze latka sp臋dzi艂a w mie艣cie, 偶e zawczasu oczkami strzela膰 si臋 nauczy艂a, zalotn膮 by艂a prawie, nim cel zalot贸w zrozumia艂a. Nieubogi, niebogaty, pos膮dzany o ukryte kapita艂y, stary Mizner chwyci艂 za po艂y pierwszego lepszego osiad艂ego obywatela, 偶eby si臋 c贸rki, niepokoj膮cej go, z domu pozby膰. Je藕dzili za ni膮 i bogatsi, swatali si臋 nieliczni, ale jako艣 stary znawca obw膮cha艂 zi臋cia najdogodniejszego i 偶ywo wyda艂 za Paw艂a c贸rk臋, w艣r贸d rozpocz臋tych tryumf贸w ubran膮 w czepek zawczasu. Pan Pawe艂 by艂 szcz臋艣liwy, bo nic dalej nie widzia艂; szcz臋艣liwi byli pa艅stwo Antoniostwo starzy, cho膰 im c贸rka kupca niezbyt przypad艂a do smaku, ale rachowali na sukcesj臋 tajemniczej szkatu艂ki wi臋cej ni偶 na ow膮 cz臋艣膰 w ziemi niewielk膮. Tandem, ledwie c贸rk臋, ci臋偶k膮 do pilnowania, z domu wypchn膮艂, stary Mizner, kt贸ry dot膮d by艂 skurczony, zbiedzony, starza艂 si臋 i kaszla艂, odprostowa艂 si臋 nagle, orze藕wia艂 cudownie i - o偶eni艂 si臋 z upatrzon膮 wd贸wk膮. Wdowa tak偶e rachowa艂a na szkatu艂k臋, a w rok potem panna Julia mia艂a siostrzyczk臋 艣liczn膮, kt贸rej dano imi臋 R贸偶y. Pan Pawe艂 strasznie nosspu艣ci艂 na kwint臋, bo posag 偶ony zmniejszy艂 si臋 do dwudziestu tysi臋cy, z kt贸rych po艂owa mia艂a by膰 wyp艂acona po 艣mierci, a druga po艂owa po zmartwychwstaniu, jak mawia艂 nieboszczyk J贸zef Zawilski. 铆ona mu zosta艂a ze sw膮 pi臋kno艣ci膮, z gor膮cym pragnieniem coraz nowych zabaw i z c贸reczk膮, kt贸r膮 im B贸g da艂 rych艂o. Wpr臋dce si臋 po tych zawodach pocieszywszy, szed艂 dalej pan Pawe艂 po 艣wiecie, tak weso艂o i nieopatrznie jak przedtem. Jednak偶e wiod艂o mu si臋 jak z p艂atka. Sp贸jrzmy tymczasem, co si臋 dzia艂o z Hieronimem. Hieronim pracowa艂 ci臋偶ko, ale zaraz pierwszego roku woda grobl臋 mu unios艂a i mia艂 wielki na ni膮 wydatek, po偶yczy艂, zrobi艂 now膮 艣luz臋 i nasyp, a o d艂ug, na przysz艂o艣膰 rachuj膮c, nie bardzo si臋 obawia艂. Nast臋pnego roku grad paln膮艂 po zbo偶ach i wybi艂 je do szcz臋tu, tak 偶e paszy nawet niewiele zebrano; u pana Paw艂a ta偶 sama burza nieco tylko ozimin臋 przetrzepa艂a, grad by艂 jako艣 rzadszy i z deszczem, a 偶e ceny trafia艂y si臋 wysokie, wzi膮艂 dobrego grosza i bratu na nasienie co艣 odst膮pi艂 po niemniejszych. Po gradzie przyszed艂 pomorek na byd艂o w jesieni - zasiewy by艂y niedobre, zn贸w nieurodzaj; m贸wiono, 偶e Pawe艂 sprzeda艂 bratu co艣 st臋ch艂ego. W przeci膮gu pi臋ciu lat kl臋sk, kt贸re omija艂y pana Paw艂a, Hieronim przyszed艂 do tego, 偶e mu ju偶 d艂ugi ko艣ci膮 w gardle stan臋艂y. "Ha! - pomy艣la艂 sobie - kiedy taka wola Bo偶a, lepiej mie膰 mniej a czyste". Jako艣 si臋 zeszli z Paw艂em.

- S艂uchaj, Pawe艂ku - rzek艂 - ty masz podobno kapitalik, m贸w szczerze, bo to nie chodzi o po偶yczenie.

- A mam - rzek艂 brat, z uwag膮 wpatruj膮c si臋 w Hieronima.

- Kup u mnie po艂ow臋 mojej po艂owy.

- Czemu nie? - I stawek, i m艂ynek.

- Ch臋tnie, byle艣 wzi膮艂 i grobl臋.

- Pogadamy.

- Pogadamy! W tydzie艅 robota by艂a sko艅czona, ale pan Pawe艂 wzi膮艂 wi臋cej troch臋 ni偶 po艂ow臋, przej膮艂 na siebie posag siostry i Hieronima zostawi艂 na niespe艂na dziesi臋ciu chatach. Gdy przysz艂o si臋 rozp艂aca膰, 偶eby przy czystym zosta膰, jak chcia艂 Hieronim, pokaza艂o si臋, 偶e kilku d艂u偶nikom podo艂a膰 nie by艂o mo偶na, bo ich si臋 jako艣 przyzbiera艂o.

- Koszt贸w przeda偶y i procent贸w nie liczy艂, kwitk贸w drobnych nie rachowa艂, my艣l膮c je zby膰 intrat膮, a 偶e, gdy gruchn臋艂o o przeda偶y, wszyscy si臋 rzucili odbiera膰 swoje, zosta艂 z kilkaset rublami na stemplowy papier wniesionymi. Pawe艂 za艣, jak tylko posagu siostry wzi膮艂 na siebie sp艂at臋, ruszy艂 zaraz do pa艅stwa 铆mur贸w do Roho偶y, o ma艂o si臋 nie utopiwszy na przeprawach; eks-wojskowemu szwagrowi stara艂 si臋 przypochlebi膰 - poluj膮c z nim i pij膮c kilka tygodni; siostr臋 chwyci艂 za serce czu艂o艣ci膮, odmalowa艂 sw贸j stan ci臋偶ki, swoje ub贸stwo, obowi膮zki wzgl臋dem 偶yj膮cych rodzic贸w i wytargowa艂 si臋 tak, 偶e go pokwitowano razem z Hieronimem z posagu, kt贸rego, jak sam m贸wi艂, nie by艂 w stanie zap艂aci膰 - chyba za lat kilkana艣cie. Hieronimowi z tej wspania艂omy艣lno艣ci pana 铆mury ani grosz nie wp艂yn膮艂, ca艂a ta robota nawet by艂a zakryt膮 przed nim. Gdyby to nawet i dosz艂o do niego w贸wczas, nie by艂by si臋 mo偶e upomina艂 o swoj膮 cz臋艣膰 darowizny, bo poczyna艂 po wt贸re najodwa偶niej gospodarstwo na dziesi臋ciu chatach, z d艂u偶nikiem znowu, i nie wychodz膮c z trybu zwyk艂ego, w trzy lata potem przez nieurodzaje, przez szachrajstwa ludzi, co z nim do czynienia mieli, przez proces jaki艣 z s膮siadem, kt贸ry pod pozorem, 偶e jego chatki wi臋cej dotyka艂, sam za brata i za siebie podejmowa膰 musia艂 - tak podupad艂, 偶e sam si臋 zaofiarowa艂 znowu chat siedem sprzeda膰 bratu, zostawuj膮c sobie tylko trzech najzamo偶niejszych i najulubie艅szych gospodarzy. Ale teraz ju偶 brat Pawe艂 nie by艂 tak skory do nabycia, wiedzia艂, 偶e mu tam nikt pod bok wej艣膰 nie zechce; skwiercza艂, piszcza艂 i ledwie da艂 si臋 uprosi膰, 偶e na wp贸艂 darmo wzi膮艂 reszt臋, a d艂ugi braterskie sp艂aci膰 si臋 zobowi膮za艂. Pan Hieronim, jeszcze nie my艣l膮c si臋 偶eni膰, zosta艂 z trzema chatami, wes贸艂 i szcz臋艣liwy, znowu pracuj膮c zapami臋tale, bo praca by艂a jego 偶ycia potrzeb膮. Wtenczas to dopiero zobaczy艂 swoj膮 Kostusi臋, a mi艂o艣膰 ich musia艂a by膰 gwa艂towna, kiedy - oboje ubodzy - pobrali si臋, nie obawiaj膮c podw贸jnego niedostatku, a pan Hieronim nie przel膮k艂 si臋 nawet wielkich obowi膮zk贸w, jakie bra艂 na siebie, nic prawie nad prac臋 swoj膮 nie maj膮c do podzia艂u z 偶on膮, na przysz艂o艣膰 dla spodziewanych dzieci! A! Tote偶 nie zra偶ony niczym, na prac臋 sw膮 rachowa艂 jeszcze, nie chc膮c uwierzy膰, 偶e do niej nieodbitym pomocnikiem musi by膰 los... Musi by膰 troch臋 tego, co zowi膮 szcz臋艣ciem, a co w istocie jest rozumnym zrz膮dzeniem Bo偶ym. Stosunki Paw艂a z Hieronimem po tych wszystkich przej艣ciach, przy nier贸wnym po艂o偶eniu, a tak bliskim s膮siedztwie, nie mog艂y by膰 zbyt przyjazne; bo kogo偶 nie por贸偶ni膮 w ko艅cu interesa, nieustanne spieranie si臋 i ludzie 艂askawie po艣rednicz膮cy? Hieronim by艂 najczulszym bratem, sk艂ada艂 wszystkie winy na Paw艂ow臋, a Paw艂owa w istocie ubo偶szego krewnego i 偶ony jego cierpie膰 nie mog艂a. Dlaczego? nie wiem; mo偶e i偶 w naturze kobiet bardzo pi臋knych, przywyk艂ych do czci, jest co艣 co nie cierpi obok 偶adnej wy偶szo艣ci. Czu艂a j膮 Julia w Konstancji i nienawidzi艂a bratowej m臋偶a. Jej ub贸stwo, rozs膮dek, dobro膰 i mi艂o艣膰, jak膮 mia艂a u ludzi, zwi臋ksza艂y coraz wstr臋t pocz膮tkowy. Im bardziej te偶 ubo偶a艂 Hieronim, tym go wi臋cej Julia nie cierpia艂a, utrzymuj膮c, 偶e im czyni wstyd swoj膮 prac膮, upadkiem, sukni膮 nawet!! Pawe艂 nieustannym klektaniem 偶ony mo偶e nie przekonany, ale zniech臋cony, cho膰 niezupe艂nie z nim zerwa艂, ale bardzo dla niego zoboj臋tnia艂. Od niejakiego nawet czasu nie widywali si臋 z sob膮, z powodu jakiego艣 byd艂a zaj臋tego w szkodzie przez Hieronima, za kt贸re Pawe艂, zniszczywszy nim zbo偶e, zap艂aci膰 musia艂. Pomimo to wiedziano doskonale w jednym dworku, co si臋 w drugim dzia艂o, bo ludzie ciekawi dla przypochlebienia si臋 donosili Paw艂owi o Hieronimie, Hieronimowi o Pawle; wiedziano te偶, dok膮d i po co je藕dzi艂a pani Hieronimowa, a Pawe艂 rusza艂 ramionami dziwuj膮c si臋, i偶 Hieronim na to pozwoli艂; sama za艣 jejmo艣膰 niecierpliwi艂a si臋 oczekuj膮c powrotu bratowej. Z czym jednak wr贸ci艂a, jak by艂a przyj臋ta, ludzie donie艣膰 nie mogli, bo zawiedziona matka strapienie swoje zachowa艂a w g艂臋bokiej tajemnicy pokrywaj膮c je twarz膮 weso艂膮.

- Ju艣ci偶 - odezwa艂a si臋, ci膮gn膮c dalej rozmow臋, kt贸r膮艣my dla tych obja艣nie艅 przerwali, pani Hieronimowa - naprz贸d by potrzeba mo偶e o tym Paw艂owi powiedzie膰.

- Paw艂owi! - powt贸rzy艂 m膮偶 - zapewne, ale jego jejmo艣膰 i on 艣mia膰 si臋 z nas b臋d膮 tylko i sprawiedliwie, 偶e艣my z kwitkiem od kasztelanica wr贸cili.

- Niezupe艂nie z kwitkiem, kiedy tak wa偶n膮 dla ca艂ej familii wiadomo艣膰 przywioz艂am.

- Powiem ci najszczerzej, moja duszko - odpar艂 m膮偶 - wszystko to tak mi przykre, tak czuj臋 w tym nowe k艂opoty i strapienia, taki to we mnie wstr臋t wzbudza, tak mi si臋 nie chce le藕膰 w to b艂oto, 偶e wola艂bym zamilcze膰 i zapomnie膰.

- Bardzo dobrze, gdyby to tylko o nas sz艂o - przerwa艂a kobieta - ale zaczekaj偶e i zastan贸w si臋, ja jestem pos艂em w interesie ca艂ej familii. My mo偶emy si臋 sobie wyrzec, ale drugim drogi nie tamujmy: niech, wiedz膮 i niech my艣l膮.

- A! zapewne! I pan Samuel, i drudzy mogliby nam nawet milczenie mie膰 za z艂e; zatem powiemy Paw艂owi, a on niech reszt臋 bierze na siebie. Ja jestem ubogi, czasu do tracenia nie mam; oni niech sobieg艂owy 艂ami膮, kiedy maj膮 ochot臋.

- Wi臋c chod藕my do Paw艂owstwa - rzek艂a Hieronimowa korzystaj膮c z okoliczno艣ci, bo od dawna pragn臋艂a braci pogodzi膰, cho膰by ofiar膮 upokorze艅, jakich tam zawsze doznawa艂a od Julii, usi艂uj膮cej bratow臋 zepchn膮膰 jak najni偶ej, wyszydzi膰 i bole艣nie uk膮si膰, Konstancja znosi艂a to z u艣miechem i s艂odycz膮 ubogich, kt贸rzy przywykli do spychania, pocieszaj膮 si臋 wewn臋trznym uczuciem, 偶e nie zas艂u偶yli na nie. Obawia艂a si臋 te偶 mie膰 na sumieniu, 偶e jest powodem wa艣ni mi臋dzy bra膰mi.

- Nie - odpowiedzia艂 stanowczo Hieronim - nie, duszko, noga ju偶 tam moja nie postanie - nie umiej膮 szanowa膰 ciebie i naszego ub贸stwa; nie mog臋 偶y膰 z nimi, 偶al mi ich; nie mam nienawi艣ci, nie mam gniewu, ale unika膰 ich musz臋. Napisz臋 do Paw艂a, przyjdzie do nas. Po g艂osie pozna艂a 偶ona, 偶e namawia膰 by艂oby pr贸偶no, i milcz膮c powr贸cili z dzie膰mi do domku, a gdy 艣wiec臋 zapali艂a starsza c贸rka, usiad艂 zaraz Hieronim i do brata, wzywaj膮c go, karteczk臋 napisa艂. Pos艂ano z ni膮 dziewczynk臋 z piekarni, a tymczasem ma艂偶onkowie zaj臋li si臋 swoim gospodarstwem, w kt贸rym zawsze jest co robi膰 pozosta艂ego od wczora, pilnego dzisiaj lub przewidzianego na jutro. Gospodarstwo jest tym mitologicznym kamieniem, kt贸ry na g贸r臋 wtoczony, na d贸艂 opada nieustannie; a mythus 贸w pewnie nic innego nie oznacza nad prac臋 nasz膮 wiejsk膮, co si臋 bez ko艅ca odradza. W dobre p贸艂 godziny zjawi艂 si臋 i pan Pawe艂, wiedziony nade wszystko ciekawo艣ci膮. By艂 to pod艂ysia艂y, ju偶 niezbyt m艂ody m臋偶czyzna, dobrego wzrostu, zdr贸w, silny, na kt贸rego twarzy malowa艂y si臋 na og贸lnym tle g艂upoty, chytrej troch臋, jakie艣 nieodgadnione uczucia i my艣li cz艂owieka, co nad wszystko lubi si臋 bawi膰. Wida膰 tam by艂o wyk艂uwaj膮ce si臋 pretensje do tonu i wy偶szo艣ci i pewno艣膰 siebie, troch臋 dumy, troch臋 zarozumienia, a ucze艅 Lavatera by艂by mo偶e wy艣ledzi艂 i chciwo艣ci odrobink臋. Ubrany by艂 acz po wiejsku, porz膮dniej jednak i staranniej od brata; s艂omkowy jego kapelusz rodem by艂 z miasta, r臋kawiczki, jeszcze niedawne, uchodzi膰 mog艂y za glansowane, kij udawa艂 trzcin臋, ga艂ka zarywa艂a na rze藕b臋. 铆ona musia艂a mu mocno zazdro艣ci膰, 偶e jej duma nie dozwala艂a p贸j艣膰 tak偶e z nim razem i dowiedzie膰 si臋 o upokorzeniu Hieronimowej, kt贸rego by艂a prawie pewn膮 - przykazywa艂a tylko powraca膰 panu Paw艂owi jak najpr臋dzej i nic po drodze z nowinek nie zgubi膰. Pawe艂 wszed艂 nie robi膮c ceremonij: ledwie si臋 g艂ow膮 sk艂oni艂 bratowej i siad艂 nie poruszony, ogl膮daj膮c si臋 z wyrazem twarzy, kt贸ry dobitnie m贸wi艂: "O, m贸j Bo偶e! co偶 to za ho艂ota! i to m贸j rodzony brat!" Dzieci, odp臋dzane od ogrodu stryja, zobaczywszy go uciek艂y; wszed艂 Hieronim, podali sobie r臋ce zimno.

- C贸偶 tam? 偶ona twoja powr贸ci艂a? - spyta艂 rozsiadaj膮c si臋 pan Pawe艂.

- Wr贸ci艂a i z tego powodu w艂a艣nie wezwa艂em ciebie - odpowiedzia艂 m艂odszy.

- Przypatrzy艂a si臋 i nas艂ucha艂a, co tam si臋 dzieje u kasztelanica. Pan Samuel poleci艂 jej o tym oznajmi膰 familii, a cho膰 ja wcale nie my艣l臋, 偶eby si臋 nam na co ta wiadomo艣膰 przyda艂a, musz臋 spe艂ni膰 jego 偶膮danie.

- Ale naprz贸d pozw贸l si臋 spyta膰 - 偶ywo przerwa艂 Pawe艂 - czy wam pom贸g艂 stryj kasztelanic? - Nie - odpar艂 Hieronim spuszczaj膮c oczy. Pawe艂 u艣miechn膮艂 si臋 nieznacznie.

- Ale nie o to idzie - m贸wi艂 dalej m艂odszy - pan Samuel, jak wiesz zapewne, bawi tam od dawna z rotmistrzem, stara si臋 o pomoc jak膮 dla niego - i darmo. Kasztelanic, nieu偶yty dla nikogo, i im nic uczyni膰 nie chce, wszystkich razem odsy艂aj膮c do testamentu.

- Powiedz偶e mi, ale istotnie tak bardzo bogaty? bo tu r贸偶ne wie艣ci chodz膮? - spyta艂 Pawe艂.

- C贸偶 chcesz? wiesz, 偶e ma z par臋 tysi臋cy dusz, 偶e nigdy podobnointraty nie prze偶ywa, 偶e nikomu grosza nie daje, 偶e na nic nie traci, 艂atwo wnie艣膰, co mie膰 musi.

- A to tam miliony! miliony ple艣nie膰 powinny! - 偶ywo i z u艣miechem po偶膮dliwym zawo艂a艂 starszy.

- By膰 mo偶e, ale najpewniej nie dla nas, cho膰 kasztelanic 艂udzi nas testamentem. Pos艂uchaj tylko, kasztelanicem w艂ada faworyt kamerdyner, faworyta panna Aniela, kandydat na faworyta Jasiek; wszyscy na艅 czyhaj膮, opasali go stra偶膮 i czyni膮 dla krewnych nawet nieprzyst臋pnym. Samuel nic poradzi膰 nie mo偶e, Ja艣 podobno o sobie tylko my艣li.

- O! to urwisy te J贸zefowicze, jak tatko! - nierozmy艣lnie zawo艂a艂 pan Pawe艂 - takie to musi by膰 dobre jak szwagierek pan Sobocki, kt贸rego dzi艣 bez s膮du na szubienic臋 prowadzi膰 by mo偶na.

- Co chcesz, m贸j kochany Pawle, ka偶dy podobno najwi臋cej o sobie my艣li.

- Pan Samuel wi臋c 偶膮da, a偶eby si臋 familia zebra艂a, naradzi艂a i kogo艣 mu w pomoc przys艂a艂a, sprytnego, aby kasztelanicowi umia艂 si臋 podoba膰, a uchowaj Bo偶e 艣mierci na niego, nie da艂 pochwyci膰 nam sprzed nosa spadku. Ja si臋 w to wszystko miesza膰 nie chc臋 i nie mog臋; wiesz, jak nas jest wiele, trzeba by od wr贸t do wr贸t rozpocz膮膰 pielgrzymk臋, ja na to czasu nie mam, r贸bcie, co si臋 wam zdaje.

- No! ale偶 w tym i tw贸j interes r贸wnie偶 jak nasz. U艣miechn膮艂 si臋 gorzko pan Hieronim: - Ja nie przywyk艂em do powodzenia i nie wierz臋 w szcz臋艣cie - rzek艂 ciszej - wy, je艣li si臋 wam zdaje, 偶e co z tego by膰 mo偶e, r贸bcie.

- W istocie, nale偶y poradzi膰 si臋 i namy艣li膰! - odpar艂 Pawe艂 wstaj膮c.

- Ale jak偶e twoj膮 偶on臋 przyj臋li? - spyta艂.

- Bardzo grzecznie i przyzwoicie, nie ma co powiedzie膰.

- Prosi艂a go o co? - Zdaje mi si臋, 偶e nie - kr贸tko i sucho, zadaj膮c sobie gwa艂t, by sk艂ama膰, odpowiedzia艂 Hieronim.

- Do艣膰 tam zobaczy膰, co si臋 dzieje, a偶eby da膰 pok贸j. Pan Pawe艂 urwa艂 widz膮c, 偶e nic si臋 nie dopyta, i bracia rozstali si臋 grzecznie, ale zimno.



VII.

W progu domku Julia niecierpliwie oczekiwa艂a na m臋偶a. Domek to by艂 podobny wszystkim tego rodzaju - z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e dawna pi臋kno艣膰 berdyczowska, kt贸ra chcia艂a dowie艣膰, 偶e ma gust, zepsu艂a go poprawiaj膮c i zdobi膮c. Zni偶ono mu dach, co go zeszpeci艂o, dano grube i oty艂e s艂upy do ganku, z romanik膮 maj膮c膮 min臋 ogromnej tablicy na szyld przeznaczonej; okna powycinano wi臋ksze, tak 偶e prawie do ziemi dochodzi艂y, a dziedziniec wykl膮biono najniefortunniej i cho膰 艣winie po nim chodzi艂y wi臋ksz膮 cz臋艣膰 roku, g臋si bardzo cz臋sto na艅 zagl膮da艂y, a kury nigdy z niego nie ust臋powa艂y, cho膰 艣miecie rzucano tu偶 pod krzaki, a pomyje wylewano na 艣rodek gazonu, przez co wyparzono mu ogromn膮 艂ysin臋, chciano przecie偶, by to mia艂o min臋 nowo偶ytn膮, pa艅sk膮, zacz臋to co艣, nie doko艅czono i porzucono. W ganku czeka艂a jejmo艣膰 - ale gdzie偶 by艂a s艂awiona jej pi臋kno艣膰, kt贸rej dot膮d jeszcze wyrzec si臋 nie my艣la艂a! Niestety! jedne jeszcze tylko oczy pana Paw艂a tak膮 j膮 mog艂y widzie膰, jak膮 niegdy艣 by艂a; inni widzieli tylko oty艂膮, s艂uszn膮, bia艂膮, 艣wie偶膮, ale rozlan膮 kobiet臋, kt贸rej drobna twarzyczka, skutkiem gwa艂townych uczu膰 zapewne, dziwnie si臋 zmi臋艂a i powykr臋ca艂a. Oczy mia艂y sinawe obw贸dki, rumieniec zakrawa艂 na tr膮d, w艂osy porzadzia艂y, a reszt臋 wdzi臋k贸w ledwie sznury gorseta w przyzwoitej mierze utrzyma膰 mog艂y. Minka jej m贸wi艂a wyra藕nie, 偶e by艂a w domu absolutn膮 pani膮. Obok siedzia艂a c贸rka jedynaczka, rozpieszczone i popsute dziecko, ju偶 podobno pi臋tnastoletnia (je艣li nie wi臋cej), z wyci膮gni臋tymi n贸偶kami, z zawr贸con膮 g艂贸wk膮, ziewaj膮ca, st臋kaj膮ca i znudzona. Matka, troskliwie si臋 ku swemu robaczkowi raz w raz zwracaj膮c, patrza艂a tylko, by jejnawet muszka nie przelecia艂a nad czo艂em. Dziewcz臋 to nie by艂o pi臋kne, ale w my艣li rodzic贸w nie przypuszczano nawet, by idealnie cudn膮 i urodliw膮 nie by艂a - 艣wie偶e jednak, powabne m艂odo艣ci膮, podoba膰 si臋 mog艂o. Ale nie by艂a to pi臋kno艣膰 matki - rysy mia艂a pospolite, zeszpecone skrzywieniem, pieszczotami i jakim艣 humorkiem z艂ym, kt贸ry potrzebowa艂a pokazywa膰. Panna Paw艂贸wna mia艂a imi臋... zapominam, 偶e naprz贸d wyt艂umaczy膰 musz臋, jak si臋 jej dosta艂o, przysz艂a na 艣wiat w sam dzie艅 imienia ojca, na 艣w. Piotr i Pawe艂; matka by艂a cierpi膮ca, dzieci臋 s艂abe bardzo, chrzest wi臋c odby艂 si臋 po艣piesznie, bez porady pani Julii, i nikt nie uwa偶a艂, jakie imi臋 da艂 ksi膮dz nowo narodzonemu dzieci臋ciu. Proboszcz po staremu od Piotra nazwa艂 j膮 Petronell膮. Gdy matka wyzdrowia艂a, nies艂ychanie si臋 tym zmartwi艂a, bo marzy艂a dla niej o pi臋knym, wyszukanym, niepospolitym imieniu, a Piotrusia wyda艂a jej si臋 nazw膮 stosowniejsz膮 garderobianie, nie przysz艂ej dziedziczce Horoszek. Nie 艣miej膮c zmienia膰 patrona, przerobi艂a sobie Petronell臋 na jak膮艣 Petr臋 z francuskiego romansu i odt膮d chodzi艂a panna pod sentymentalnym Petry tytu艂em. Obok Petry siedzia艂a stara... panna (bo widocznie na pierwszy rzut oka pozna膰 w niej by艂o mo偶na star膮 pann臋), mog膮ca mie膰 lat wi臋cej czterdziestu - sk贸ra i ko艣ci - 偶贸艂ta, sztywna jak szpilka, ostra jak ig艂a ze spiczastym noskiem, z oczyma nadzwyczaj wytrzeszczonymi, nad kt贸rymi brew, zbyt bujnie wyros艂a, kszta艂ci艂a dwa 艂uki wcale nie do zazdro艣ci. Twarz jej, pomarszczona, z wysznurowanymi usty, z wypr臋偶on膮 postaw膮, przy stroju wymuszonym, w kt贸rym wst膮偶ek jasnych by艂o si艂a r贸偶nej barwy, wygl膮da艂a jak trup zarzucony w trumnie kwiatami. Co艣 by艂o pociesznie donkiszockiego w tym towarzyszu Petry, maj膮cym min臋 starej aktorki ma艂ego teatru, ruch, postaw臋 i przesadzon膮 skromno艣膰. Imi臋 tej istoty by艂o Hiacyntha (przez h w 艣rodku koniecznie) Sami艅ska, a powo艂aniem jej nauczycielstwo; zdawa艂o si臋 jej bowiem, 偶e umia艂a po francusku i gra艂a na fortepianie, a w istocie m贸wi艂a po francusku, jak niegrzeczni wyra偶aj膮 si臋 Francuzi, comme une vache espagnole, gra艂a jak pijany organista. Opini膮 jednak o sobie podnosi艂a drobne talenta i kto jej nie chwali艂, temu zaprzecza艂a znajomo艣ci rzeczy, a 偶e pa艅stwu obojgu potrafi艂a wm贸wi膰 sw贸j rozum i talenta, 艂atwo jej by艂o narzuci膰 im swe zdanie. Musimy tu powiedzie膰 kr贸ciutkie curriculum vitae panny Hiacynthy, kt贸re poniek膮d jej fizjognomi膮 t艂umaczy. By艂a ona c贸rk膮 aptekarza, kt贸ry jak Mizner z apteki przeskoczy艂 na wie艣, straci艂, co mia艂, i zostawi艂 j膮 sierot膮 bez 偶adnego funduszu. Jaka艣 krewna zaprz臋g艂a j膮 do trupy w臋druj膮cych aktor贸w, w kt贸rej jednak nie poby艂a d艂ugo, ale wiele skorzysta艂a na ca艂e 偶ycie: pozosta艂 jej bowiem akcent tragiczny, cho膰by o szklank臋 wody prosi艂a, wyra偶enie patetyzmu pe艂ne, sentymentalno艣膰 wielka i maniera karykaturowa. Ta przesada w艂a艣nie, ton jej napuszony i wielkie s艂owa, kt贸rymi rzuca艂a w najprostszych 偶ycia okoliczno艣ciach, w oczach tych, co nigdy prawdziwie dobrego towarzystwa nie widzieli, wydawa艂y si臋 czym艣 wy偶szym i bardzo pi臋knym. O艣lepi艂a pa艅stwa Paw艂贸w, a poznawszy, co nie by艂o trudno, kto rej wodzi w domu, i umiej膮c dziwnie pochlebia膰 matce a dogadza膰 c贸rce, zosta艂a ulubienic膮 i powiernic膮 obu. Sam pan Pawe艂 bardzo j膮 szanowa艂; wre艣cie przyj臋cie guwernantki wielce mu pochlebia艂o, stawi膮c dom jego na wy偶szej stopie. Chwalono si臋 te偶 ni膮 nieustannie, cho膰 Petra nic si臋 od niej nie nauczy艂a, bo zwykle rozmawia艂y z sob膮 tylko o 艣wiecie, o losach, o mi艂o艣ci i o zdradzieckich kochankach, a lekcje 偶ycia zast臋powa艂y nauk臋 j臋zyk贸w i muzyki. Jednak偶e musz臋 by膰 szczerym, dodam, i偶 Petra gra艂a kilka mazurk贸w bez taktu i stuka艂a kilka walc贸w - na Straussa i Rajczaka nie posun臋艂a si臋 wy偶ej. Takie towarzystwo zasta艂 pan Pawe艂 w ganku.

- A c贸偶? a co? a co? - spyta艂y wszystkie, podbiegaj膮c ku niemu, matka, c贸rka i przyjaci贸艂ka.

- Historia - odpar艂 pan Pawe艂 - ale niech panna Hiacyntha p贸jdzie z 艂aski swojej troch臋 si臋 przej艣膰 z Petr膮...

- C贸偶 to? czy mam ju偶 op艂akiwa膰 strat臋 drogiej mi pa艅skiej ufno艣ci? - spyta艂a ostrym, szczypi膮cym g艂oskiem, mizdrz膮c si臋 i kryguj膮c stara panna, r贸wnie ciekawa jak z艂o艣liwa.

- Ale nie! - rzek艂 pan Pawe艂 rubasznie - tylko wola艂bym... to jest... zdaje mi si臋 - i doko艅czy艂 wskazuj膮c na c贸rk臋, 偶e przy niej m贸wi膰 by nie chcia艂, ale go nie zrozumiano.

- M贸w偶e bo, Pawle! - niecierpliwie przerwa艂a 偶ona - Pecia jest w wieku, w kt贸rym wszystko s艂ysze膰 mo偶e...

- Ju偶? - spyta艂 ojciec, troch臋 zdziwiony.

- Na co to te dziwactwa; m贸w, przecie偶 pani Hieronimowa nic takiego nie przywioz艂a z sob膮, co by nas mog艂o zgorszy膰... Pan Pawe艂 j膮艂 si臋 tedy, westchn膮wszy, opowiada膰 o kasztelanicu, pannie Anieli i o wszystkim, co si臋 tego domu tyczy艂o.

- Julia s艂ucha艂a uwa偶nie, panna Hiacyntha rusza艂a ramionami z s艂odko-kwa艣nym u艣mieszkiem, a Pecia naiwnie pyta膰 pocz臋艂a: - Jak to? m贸wi膮, 偶e kasztelanic taki stary, a jeszcze si臋 przecie kocha... I czy si臋 o偶eni? - Moje dziecko - odpowiedzia艂 pan Pawe艂 - nie rozprawiaj o tym - to jako艣 dla ciebie nie przystoi. Hiacyntha co艣 szepn臋艂a wychowanicy i obie si臋 roz艣mia艂y. Julia wys艂uchawszy nowinek chwyci艂a si臋 nadziei dalekich bardzo gor膮co i 偶ywo.

- A, to nie ma co my艣le膰 - zawo艂a艂a - pan Samuel ma zupe艂n膮 s艂uszno艣膰 - trzeba radzi膰 pr臋dzej... tam musz膮 by膰 miliony... Cho膰by艣my si臋 wszyscy podzieli膰 mieli, zawsze pi臋kna mo偶e by膰 gratka. Stary ma oko艂o dziewi臋膰dziesi臋ciu lat, nie po偶yje ju偶 d艂ugo, mo偶e umrze膰 lada chwila. Ale prosz臋偶 ci臋, Pawle, czy wszyscy musz膮 nale偶e膰 do tego spadku? czy nie by艂oby sposobu, 偶eby艣my my go wzi臋li sami? - Na to nie ma innego sposobu - odpar艂 艣miej膮c si臋 pan Pawe艂 - chyba starego z Petr膮 o偶eni膰. Wielkim krzykiem odpowiedziano mu na te s艂owa.

- Ale prosz臋偶 ci臋 - 偶ywo ko艅czy艂a Julia - czy偶 i dzieci J贸zefa, i dzieci Samuela, i Piotra koniecznie bra膰 maj膮? - Zupe艂nie r贸wno, niezawodnie, byleby by艂o co bra膰. A nawet Pobia艂owie.

- Jak to, i Pobia艂owie jeszcze? - Ja my艣l臋, zreszt膮 nie wiem.

- A ju偶 chyba to by膰 nie mo偶e; wszak i tak maj膮tek si臋 rozdzieli na cztery g艂owy, a nasza scheda p贸jdzie na dwie.

- Mo偶e na trzy...

- Zmi艂uj si臋, to i 铆murowie bra膰 maj膮? - Tak mi si臋 co艣 zdaje.

- Porachujmy偶, czy to zachodu warto - zastanowi艂a si臋 c贸rka kupca z w艂a艣ciw膮 pochodzeniu swojemu rachunkowo艣ci膮 - m贸wicie, 偶e ma dwa tysi膮ce dusz, to warto dwa miliony, a w got贸wce...

- M贸wi膮, 偶e i w got贸wce sporo mie膰 powinien, ale wiele - nikt nie wie.

- No! przypuszczam, 偶e tylko po艂ow臋 tego, co w ziemi, to czyni trzy, a ruchomo艣ci drogie, niech b臋dzie cztery miliony - co przy dzisiejszej cenie maj膮tk贸w bardzo by膰 mo偶e... wi臋c po milionie na sched臋. 艣liczna rzecz! Na nas by zawsze g贸r膮 po trzykro膰 wypad艂o... Petra posz艂aby za jakiego hrabiego. Klasn臋艂a w r臋ce.

- Jutro rano zaraz jed藕, Pawle, zbierajcie si臋, rad藕cie i my艣lcie, bo zobaczycie, ze starymi nie 偶artowa膰: got贸w si臋 z t膮 pann膮 Aniel膮 o偶eni膰 i jej wszystko zapisa膰. 铆ywo! 偶ywo! Pan Pawe艂 w g艂ow臋 si臋 poskroba艂.

- Ale do kogo偶 jecha膰? Poradz臋 si臋 najbli偶szych naszych, pojad臋 do Tekli...

- A im to na co wcze艣nie m贸wi膰? - podchwyci艂a 偶ona.

- No? to komu偶? - Jed藕 lepiej do pana Piotra, to cz艂owiek i rozumny, i bogaty, i stosunkowy.

- Co do rozumu i stosunk贸w - wszak i Pobia艂om go nie braknie? - Ale si臋 to mo偶e bez nich obejdzie - zawo艂a艂a Julia - niech pan Piotr pomiarkuje, czy im potrzeba da膰 zna膰 - on g艂ow膮 familii dzisiaj...

- Ju艣ci偶, dla mnie ojciec pierwszy, a naprz贸d wypada mi pojecha膰 do niego.

- A! zapewne, ale pozw贸l sobie powiedzie膰, on troch臋 zdziecinnia艂. Jed藕 jednak, rybko, 偶eby nie uchybi膰; od niego jad膮c do pana Piotra, mo偶esz po drodze, kiedy chcesz, do 铆mur贸w wst膮pi膰, nic im nie m贸wi膮c; u pana Piotra wszystko si臋 to u艂o偶y, tylko czasu nie tra膰cie. Zamy艣li艂a si臋 Julia wzi膮wszy w boki.

- S艂uchaj, Pawe艂ku - rzek艂a - gdyby to tak wiedzie膰 mo偶na pewnie, 偶e to na nas spadnie... ty m贸wisz, 偶e Hieronim niewiele o to dba i nie bardzo w to wierzy, 铆mura tak偶e 艂atwy do interesu, mo偶e by艣my od nich mogli naby膰 ust臋pstwo. Ot! ca艂y milion by nam przyszed艂. Pan Pawe艂 milcza艂, ale trafna ta rada bardzo mu si臋 podoba艂a.

- Ba! ba! - rzek艂 - moja duszko, 艣liczna my艣l twoja, ale kto偶 to wie, czy nas to nie minie, a zreszt膮, potem by mo偶e zbyt na nas krzyczeli, 偶e艣my si臋 cudzym zbogacili...

- Jak to cudzym? Albo偶by艣 nie naby艂? - Tak, ale zawsze...

- A! na to ryzyko! - odpowiedzia艂a - gdyby tylko dobrze wiedzie膰, 偶e nas nie minie? Ale co to wcze艣nie m贸wi膰, na wierzbie gruszki - doda艂a - potem o tym. Panna Hiacyntha powoli zbli偶y艂a si臋 wyszczerzaj膮c swe czarne z膮bki.

- Losu tajemnice s膮 nieodgadnione - odezwa艂a si臋 melancholijnie - jednych podnosi, drugich str膮ca ze szczyt贸w, ale nazwa艂abym go sprawiedliwym, gdyby pa艅stwu zgotowa艂 dol臋 艣wietniejsz膮 i temu anio艂kowi przysz艂o艣膰, na jak膮 zas艂uguje! Cho膰by wyroczni losu si臋 poradzi膰...

- A! prawda! poci膮gnij nam kaba艂臋! - zawo艂a艂a Julia - wr贸膰my do pokoju. Weszli wewn膮trz domku, kt贸ry doskonale odpowiada艂 wyobra偶eniu, jakie o nim z pierwszego na powierzchno艣膰 wejrzenia powzi膮膰 by艂o mo偶na; wsz臋dzie niesmaczny wyst臋p, nieumiej臋tna ch臋膰 ozdobienia, a rzeczywi艣cie dosy膰 opuszczono i brudno. By艂y tu i zwierciad艂a w z艂otych ramach, py艂em przysnute, i na konsolkach fraszki poot艂ukane a brzydkie, i firanki nafr臋zlowane, i fortepian Cziszaka z Krzemie艅ca, i woskowana posadzka, na kt贸rej wosk nieboszczyk py艂em 艣miertelnym si臋 przykry艂. Ca艂y wiecz贸r zszed艂 na rozmowie pe艂nej projekt贸w i marze艅, kt贸re z kolei wysnuwa艂a pani, Petra i Hiacyntha, ofiaruj膮ca si臋 na zawsze pozosta膰 przy swej uczennicy jako kap艂anka przyjazni. Pan Pawe艂 namniej m贸wi艂, ale my艣la艂 najwi臋cej, i postanowi艂, zdawszy gospodarstwo, jak to cz臋sto czyni艂, na 偶on臋, a raczej na 艂ask臋 Bo偶膮, zaraz nazajutrz wyruszy膰 do ojca, mieszkaj膮cego w bliskim miasteczku, potem przez Roho偶e do pana Piotra, do Zr臋b贸w, dla narady o interesie. Miliony kasztelanica ogromnie mu ju偶 po g艂owie chodzi艂y, a 偶e chciwo艣ci do艣膰 otworzy膰 male艅kie przej艣cie, aby si臋 ca艂膮 rzek膮 wyla艂a, ju偶 si臋 chwyta艂 my艣li obj臋cia ca艂ego spadku bez podzia艂u, marzy艂, 偶e Hieronima lada czym zaspokoi, z siostr膮 za fraszk臋 si臋 u艂o偶y, dzieci J贸zefa pozb臋dzie si臋 ma艂ym datkiem, 偶e Piotr mo偶e nie potrzebowa膰 od losu tego u艣miechu, rotmistrz, kawaler, do偶ywotni膮 si臋 pensj膮 ograniczy, a on wszystko zagarnie. By艂 to projekt olbrzymi, ale kt贸偶 kiedy mi臋dzy snem a jaw膮 takich marze艅 nie miewa艂? Julia ze swej strony roi艂a dla c贸rki 艣wietne losy, dla siebie stosunki z pierwszymi domami, 偶ycie w stolicy i za granic膮, o kt贸rymtylko s艂ysza艂a jak o jakim艣 szcz臋艣ciu mistycznym, a w ostatku zakochanie si臋 w niej jakiego艣 udzielnego niemieckiego ksi膮偶膮tka, kt贸rych tyle z mi臋kkimi nader sercami po 艣wiecie chodzi itd., itd. Petra tak偶e z milionami podawa艂a r臋k臋 jakiemu艣 ksi臋ciu, kt贸ry w jej 艣nie mia艂 czarne w膮siki, br贸dk臋 hiszpa艅sk膮 i lornetk臋 w oku. Co si臋 tyczy panny Hiacynthy, ta wprost spodziewa艂a si臋 od swej uczennicy jakich tysi膮ca dukat贸w posagu i nie w膮tpi艂a, 偶e z nimi dosta艂aby sobie m臋偶a, nie nazbyt ju偶 m艂odego, nieco 艂ysego, wszak偶e mocnej kompleksji, a bardzo uczuciowego i umiej膮cego uczucia swe wyra偶a膰 w stylu kwiecistym... Ale kt贸偶 przeliczy marzenia, kt贸re jak w pi臋kny wiecz贸r jesienny jedwabne nici paj臋cze, snuj膮 si臋 tysi膮cami po g艂owach ludzkich, czepiaj膮c wszystkich uczu膰 i nadziei, zesch艂ych cz臋sto 艂odyg i listk贸w? W domku tylko Hieronimostwa nie by艂o tych marze艅, bo i one od ub贸stwa stroni膮; rzeczywisto艣膰 nadto si臋 tam czu膰 dotkliwie daje, by wierzono w sny, kt贸re zawiod艂y, ilekro膰 omami膰 usi艂owa艂y. Hieronimowa wzdycha艂a nad dzie膰mi, ojciec rachowa艂 swoj膮 intratk臋, by syn贸w do szk贸艂 odda膰 - dziewcz臋ta tylko i ch艂opaki, pospawszy si臋 uradowane powrotem matki, szczebiota艂y przez sen weselem m艂odo艣ci, kt贸ra jeszcze nie zna strachu przysz艂o艣ci, co p贸藕niej ma tru膰 偶ycie. Nazajutrz raniutko ca艂e towarzystwo Paw艂贸w siedzia艂o przy stole zastawionym do kawy, a nejtyczanka trzema gniadoszami zaprz臋偶ona ju偶 sta艂a przed gankiem, bo pan Pawe艂, gnany i naglony przez 偶on臋, musia艂 si臋 wybra膰 w t臋 podr贸偶 w interesie familijnym! Wyje偶d偶a艂 ju偶 namarszczony, zamy艣lony, niespokojny, tak go to gryz艂o wcze艣nie, 偶e si臋 z tyl膮 osobami dzieli膰 b臋dzie musia艂, cho膰 daleko by艂o do tego, 偶eby miano si臋 jeszcze o co troszczy膰. 铆ona w dosy膰 brudnym szlafroku, rozparta w szerokim krze艣le, dawa艂a mu ostateczne instrukcje, a 偶贸艂ta panna Hiacyntha u艣miecha艂a si臋, kiedy niekiedy rzucaj膮c s艂贸wko pe艂ne patetyczno艣ci i wyszukanego wdzi臋ku. Petra ziewa艂a, zm臋czona nocnym marzeniem zapewne. Ruszy艂 si臋 wreszcie pan Pawe艂 u艣ciskawszy 偶on臋, w czo艂o poca艂owawszy c贸rk臋 i wedle starej metody, kt贸rej si臋 jeszcze trzymaj膮 na Polesiu, z艂o偶ywszy poca艂unek na ko艣cistej 艂apce panny Hiacynthy. 铆egnany s艂owy, wejrzeniami i 偶yczeniami, dziarsko ruszy艂 z dziedzi艅ca i znik艂 w ob艂okach kurzawy.



VIII.

Przez ca艂y ci膮g drogi do miasteczka, kt贸re oko艂o trzech mil by艂o odleg艂e, pan Pawe艂 ani spojrza艂 na gospodarstwa s膮siad贸w, ani ich k贸p liczy艂, na ich popar ramionami rusza艂, ani na siano op贸藕nione i poczernia艂e - szydersko si臋 u艣miecha艂, bo silnie by艂 jedyn膮 my艣l膮 zaj臋ty: liczeniem spadku, szukaniem sposobu na odepchnienie od niego ulubie艅c贸w kasztelanica i na przyw艂aszczenie go sobie wy艂膮cznie. Nare艣cie ukaza艂y si臋 wie偶e miasteczka, szeroka, b艂yszcz膮ca rzeka, co je oblewa艂a, zielone 艂膮ki, po kt贸rych p艂yn臋艂a, strome brzegi Styrowe i szare domki 偶yj膮cych w tej ruinie ludzi. Ma艂o u nas miasteczek, co by gruzami nie uciska艂y serca; ka偶de z nich prawie jak drobne ch艂opi臋 w szerokiej, podziurawionej kapocie ojcowskiej wygl膮da - i obszernie mu w gruzach, na smentarzyskach i zwalisku. Takim by艂o i to miasteczko, o kt贸rym mowa... Stercza艂y nad nim wie偶e bez wierzcho艂k贸w, ko艣cio艂y bez krzy偶贸w, dzwonnice bez g艂osu, klasztory bez dach贸w, groby bez poszanowania i o艂tarze bez 艣wi臋to艣ci. Czas, co wszystko kruszy - przeszed艂 i podepta艂 zamki, 艣wi膮tynie, domy; zosta艂a kupa ruin nieforemnych. W艣r贸d bia艂ych, szarych i czerwonych 艣cian mur贸w okopconych od po偶aru, 艣wie偶sze, 偶贸艂te domki poziome 艣wieci艂y tu i 贸wdzie; przy nich klatki i sza艂asy, obok powa偶nych ruin kar艂owate i do kretowisk podobne. 艣rodkiem zamiast ulic ci膮gn臋艂y si臋 po 艣wie偶ymdeszczu szerokie czarnego b艂ota strumienie.

- Smutny to by艂 widok! Ale gdzie偶 na 艣wiecie nie ma ruin, a kt贸ra偶 ruina weso艂a? - w ka偶dej z nich mieszka 艣mier膰. Ceg艂ami zamku i ko艣cio艂贸w wys艂ane by艂y ka艂u偶e smrodliwe, resztki pustek sta艂y gdzieniegdzie w ulicach jak trupy, wy艂upionymi, pr贸偶nymi patrz膮c oknami, jak umar艂y zdr臋twia艂ym jeszcze patrzy na 艣wiat okiem. Nigdzie nie wida膰 by艂o poszanowania pami膮tki, nigdzie uczucia dla przesz艂o艣ci; wali艂a si臋 ona doko艂a powolnie, pomijana oboj臋tnie, rzek艂by艣, 偶e j膮 czarownik jaki艣 ukry艂 oczom i sercu. Pan Pawe艂 przeje偶d偶a艂 ulic膮 otoczon膮 domostwy 偶ydowskimi drewnianymi, chatkami, co si臋 do mur贸w poczepia艂y, budkami z tarcic, sklepikami z lada kilku desek zbitymi. Dwa czy trzy razy pomin膮艂 d艂ugie mury klasztorne, powy艂upywane, obros艂e korzeniami, zzielenia艂e i porysowane od ulicznik贸w - nare艣cie stan膮艂 przed dworkiem w ustronnej uliczce, skromnym, bo od czo艂a tylko czworo okien i jedne drzwi maj膮cym. By艂o to mieszkanie pa艅stwa Antoniostwa - i ojca jego, i matki. Domek sta艂 na uboczu, mia艂 male艅ki ogr贸dek, ciasny przed sob膮 przejazd, a w tyle stajenk臋, wozowni臋 i drwalni臋. Tu, bli偶ej ko艣cio艂a i cmentarza, pa艅stwo Zawilscy do偶ywali swego wieku spokojnie.

- Spokojnie? nie wiem, zaraz to zobaczymy. Ledwie wysiad艂 pan Pawe艂, z serwet膮 w r臋ku matka, z serwet膮 pod brod膮 zatkni臋t膮 wybieg艂 w ganek ojciec, oboje mu radzi i z widocznym weselem na twarzach, z weselem ludzi osamotnionych.

- A witaj偶e, Pawe艂ku! a c贸偶 to ci si臋 sta艂o, 偶e艣 nas przecie odwiedzi艂? I uchwyciwszy go zaraz, wprowadzili do izdebki male艅kiej, ubogiej, ale bia艂ej i czystej, na kt贸rej 艣rodku, skromnie zas艂any prostym obrusikiem domowej roboty, stoliczek - obiad dwojgu starym podany unosi艂. By艂 tam w fajansowej wazce bulion z fasolk膮, sztuka mi臋sa bia艂a do chrzanu, makaron zapiekany i na pieczyste g臋艣-staruszka, co si臋 poddepta艂a chodz膮c po podw贸rku, a偶 j膮 poder偶n膮膰 musiano nie w por臋. Ko艣ci jej 艣wiadczy艂y, 偶e niewinnie 艣mier膰 ponios艂a, bo stercza艂y wy偶ej mi臋sa. Na 艣cianach izdebki by艂a historia J贸zefa sprawiedliwego, przez jakiego艣 nieznanego artyst臋 bardzo szcz臋艣liwie, bo bardzo naiwnie wykontrefektowana, by艂a Genowefa Brabancka i cesarz Aleksander. Okienka ma艂e wychodzi艂y w sadek i na ulic臋; przez drzwiczki otwarte wida膰 by艂o pokoik jejmo艣ci, a pok贸j jegomo艣ci, rozdzielony kuchni膮 od bawialnego, mie艣ci艂 si臋 naprzeciwko. Pan Antoni, starzec siwy, ale krzepki, z w膮sem szpakowatym, podstrzy偶onym r贸wno z ustami, z okiem szarym, 偶ywym jeszcze, ubrany by艂 w pikowy 偶upan i kontusz czarny, z lekiego p贸艂sukienka, dobrze ju偶 wytarty; nie chudy, nie oty艂y, raczej ko艣cisty, mia艂 min臋 zdrow膮, cho膰 cer臋 nieco 偶贸艂t膮; g臋ste marszczki twarz mu poora艂y, a oczy obwija艂a siatka fa艂d贸w, g臋sto ko艂o nich popl膮tana. Gdy m贸wi艂, mia艂 zwyczaj brwi wysoko podnosi膰 i s艂uchacza za guzik lub klap臋 przytrzymywa膰, a nog膮 potupywa膰. Zreszt膮, wszystko w nim znamionowa艂o starego szlachcica, cho膰by nawet ogromnego herbowego pier艣cienia z krwawnikiem nie nosi艂 na pi膮tym palcu. Jejmo艣膰, w bia艂ym czepcu, pikowej sp贸dniczce i takim偶e kabaciku, po staremu przykryta tylko by艂a na ramiona rzuconym p艂aszczykiem z zielonej kitajki. Zna膰 w niej by艂o je艣li nie wysokie pochodzenie, bo dystynkcji w rysach nie mia艂a, to powag臋 dowodz膮c膮, 偶e si臋 wysoko z sob膮 nosi艂a. S艂uszna, sucha, prosta i sztywna, z d艂ug膮 szyj膮, z g艂ow膮 w ty艂 zarzucon膮, z usty, kt贸rych warga dolna naprz贸d si臋 wysuwa艂a, godnie, wida膰, umia艂a d藕wiga膰 swoje ub贸stwo, chocia偶 z domu Judzka, co cz臋sto bardzo powtarza艂a. W pierwszej chwili, gdy zobaczyli Paw艂a, zgodzili si臋 rodzice na czu艂e powitanie, ale zaledwie wszed艂, zwyk艂e spory pod pretekstem sztuki mi臋sa wszcz臋艂y si臋 natychmiast.

- Kochany Pawe艂ku - rzek艂 pan Antoni ca艂uj膮c go w g艂ow臋 - siadaj izajadaj, co na placu, to nieprzyjaciel: sztukami臋sa dobra, przyby艂e艣 na ni膮 w sam膮 por臋.

- Zacznij od bulionu, b臋dzie jeszcze dla ciebie - przerwa艂a matka.

- Do czego mu bulion, gor膮co tak... aby kawa艂 mi臋sa.

- Dlaczeg贸偶 nie ma zacz膮膰 od bulionu, kiedy jest - stale powt贸rzy艂a matka.

- A kiedy ja wiem, 偶e nie lubi bulionu - odpar艂 ojciec tupi膮c nog膮.

- To kompozycja jegomo艣ci, 偶eby na swoim postawi膰 - zawo艂a艂a jejmo艣膰 perz膮c si臋 - wiecznie bo si臋 musisz sprzeciwia膰.

- Kochana Kaziu - przerwa艂 ojciec - gdyby艣 ty przypadkiem zaprosi艂a go na sztuk臋 mi臋sa, by艂aby艣 utrzymywa艂a, 偶e od niej zacz膮膰 najzdrowiej, bo w skwar oblewa膰 si臋 bulionem, nie wiedzie膰 do czego; ale 偶e ja to powiedzia艂em...

- Jegomo艣膰 mi 偶ycie trujesz t膮 swoj膮 sprzeczno艣ci膮! - WPani mi go te偶 nie s艂odzisz swoim charakterem. Pawe艂 tymczasem, cho膰 przywyk艂y do tej wojny trzydziestoletniej, nie wiedzia艂, co z sob膮 pocz膮膰, nie 艣miej膮c ani usi膮艣膰, ani si臋 bra膰 do bulionu i sztukimi臋sa. Pa艅stwo Antoniostwo stali naprzeciw siebie i k艂贸tnia ci膮gn臋艂a si臋 dalej, coraz bardziej rozgrzewaj膮c.

- WPan mi stan膮艂e艣 ko艣ci膮 w gardle ze swoim uporem.

- WPani mi obrzyd艂a艣 ze swoj膮 mani膮 kobiec膮 k艂贸tni nieustannej.

- Dzi臋kuj臋 za ten komplement.

- A to i ja.

- Kara Pana Boga z t膮 kobiet膮! - Nas艂anie z tym starym gder膮. Pomiarkowali si臋 przecie, 偶e nie w por臋 zachwyci艂 ich ten wybuch, i obr贸cili si臋 do Paw艂a, kt贸ry sta艂 na m臋kach, g艂odny, po偶eraj膮c oczyma tylko bulion i sztuk臋 mi臋sa.

- Niech sobie je, co sam chce.

- Niech je, co chce. Odezwali si臋 jednocze艣nie.

- Siadaj, Pawe艂ku, i m贸w nam o sobie, o 偶onie, o Peci , o Hieronimie, co si臋 tam u was dzieje? - M贸w, m贸w - doda艂 ojciec - nie zawadzi ci co poradzi膰 w gospodarstwie, ja stary wyga, a ty niet臋gi gospodarz podobno; opowiedz no mi, co tam u ciebie? Pawe艂 wzi膮艂 si臋 do makaronu, jeszcze nie b臋d膮cego w sporze, co jako艣 pogodzi艂o ma艂偶onk贸w, a razem do opowiadania o kasztelanicu, o odwiedzinach Hieronimowej w Strumieniu, o powie艣ci pana Samuela i wszystkim, co si臋 dotyka艂o tego interesu. Pan Antoni przysun膮艂 si臋 a偶 do niego, 偶eby s艂ysze膰 lepiej, tabaki za偶ywa艂, na 偶on臋 z ukosa pogl膮da艂, nog膮 potupywa艂; wida膰 by艂o na licu jego rado艣膰, kt贸r膮 w staro艣ci skrzep艂ej lada nadzieja obudza. Jejmo艣膰 milcz膮co s艂ucha艂a, z powag膮 r臋ce za艂o偶ywszy na piersiach; mia艂a nawet sk艂onno艣膰 przeczy膰 tym nadziejom widz膮c, 偶e m膮偶 si臋 ich chwyta艂, a razem dlatego, 偶e spadek nie pochodzi艂 z Judzkich, ale z Zawilskich, co j膮 niejako upokarza艂o - wszak偶e wstrzymywa艂a si臋. Gdy pan Pawe艂 sko艅czy艂, razem si臋 prawie ozwali oboje: - Na wierzbie gruszki! - szepn臋艂a jejmo艣膰.

- Chwa艂a Bogu, b臋dziecie bogaci! - rzek艂 pan Antoni.

- Nie spuszczajcie si臋 na to! - doda艂a matka.

- Jakbym widzia艂, 偶e to ich nie minie! - przerwa艂 ojciec i zaraz odwr贸ci艂 si臋, ruszaj膮c ramionami, do 偶ony.

- Co? Jejmo艣ci ju偶 i to nie w smak? - A jak偶e mi ma smakowa膰, 偶e si臋 Pawe艂, zamiast pilnowa膰 gospodarstwa, durzy takimi banialukami? - Dlaczego偶 to jejmo艣膰 banialukami zowiesz? - podchwyci艂 ojciec - chyba ju偶 znowu mnie za przekor臋? - Ale, panie Antoni, to jasno, 偶e si臋 kasztelanic o偶eni, a je艣li cozapisze komu, to 偶onie lub zausznikom; tak bywa zawsze. W ko艅cu go jeszcze okradn膮.

- Cho膰by i okradli, ju艣ci偶 ma dwa tysi膮ce dusz, tych mu nie wezm膮.

- Wymog膮 zapisy.

- Wa膰pani chcesz wszystko widzie膰 najgorzej.

- Wa膰pan ca艂e 偶ycie ba艂amuci艂e艣 si臋 niedorzeczno艣ciami i take艣my stracili maj膮tek. Nie by艂o dla pana Antoniego dotkliwszej i przykrzejszej wym贸wki nad przypisywanie mu straty maj膮tku; porwa艂 si臋 na te s艂owa jak oparzony, poskoczy艂, uderzy艂 si臋 w piersi i zawo艂a艂: - Na rany Chrystusowe! c贸偶em ja straci艂? Com straci艂? Czy jejmo艣cine kiepskie pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy? Zostawi艂em dzieciom wie艣 i mam chleba kawa艂ek na staro艣膰, gdyby艣 mi go jeszcze pio艂unem nie zaprawia艂a... Nie mog膮c dotrwa膰, jejmo艣膰 tak偶e powsta艂a, ruszy艂a ramionami: - Ja wa艣ci nie przegadam, zosta艅cie偶 si臋 sobie z Paw艂em; ja jednak mia艂am i艣膰 do horodniczynej, to p贸jd臋, zejd臋 ci z oczu, bo z sob膮 do 艂adu nie trafim. Ruszy艂a si臋 staruszka, ale gdy wychodzi艂a, pan Antoni, k艂贸c膮c si臋 jeszcze z ni膮 we drzwiach, najtroskliwiej wyni贸s艂 parasolik i pos艂a艂 za jejmo艣ci膮 dziewczyn臋 dla bezpiecze艅stwa od ps贸w s膮siedzkich. Zostali si臋 z synem, kt贸ry korzystaj膮c z okoliczno艣ci przysun膮艂 sobie sztuk臋 mi臋sa, a pan Antoni, kt贸remu do gaw臋dy niecz臋sto tak szcz臋艣liwa trafi艂a si臋 gradka, chwyci艂 syna, przysun膮艂 si臋 do niego i pocz膮艂 d艂ugi traktat, przypuszczaj膮c wszystko, co si臋 tylko przypuszcza膰 mog艂o, i rozwi膮zuj膮c z g贸ry trudno艣ci, ile ich by艂o. Stan臋艂o na tym, 偶eby pan Pawe艂 jecha艂 do stryja Piotra i ostatecznie z nim si臋 jeszcze naradzi艂 dla obmy艣lenia, kogo wypadnie pos艂a膰 do Strumienia w pomoc panu Samuelowi. O dzieciach J贸zefa ani mowy nie by艂o przy wyliczaniu familii. Micha艂, b臋d膮cy w wojsku, sta艂 ze swoim pu艂kiem w orenburgskiej guberni. Ja艣 znajdowa艂 si臋 u 藕r贸d艂a i dobrze go pilnowa艂, a m膮偶 Antoniny, Sobocki, za najniebezpieczniejszego uwa偶any by艂 sprzymierze艅ca; nadmieni艂 o nim Pawe艂, a ojciec usta mu zamkn膮艂.

- O Sobockim - rzek艂 - ani s艂owa! To 艂otr spod ciemnej gwiazdy, oberwaniec spod szubienicy. Kara Bo偶a spokrewni艂a z nami tego mechesiuka! Wa膰pan nie masz poj臋cia, jaki to cz艂owiek; wi臋kszego ju偶 艂otra nie wyobra偶am sobie: birbant, hulaka, wisielec i matacz! matacz! Przy tym Jasiek musi ju偶 z nim by膰 w zmowie, bo i to podobno dobra stuczka... Ledwie tych wyraz贸w domawia艂, gdy na progu ukaza艂a si臋 blada, przystojna, zm臋czonych rys贸w twarzy, zsinia艂ych ocz贸w, skromnie ubrana m艂oda kobieta. Wyraz jej opowiada艂 dobitnie niespokoj贸w pe艂ne, ci臋偶kie, wrzawliwe 偶ycie. By艂a to w艂a艣nie pani Sobocka, kt贸ra stryjenk臋, pani膮 Antoniow膮, przysz艂a odwiedzi膰. Blondynka, mi艂ych i niedawno jeszcze pi臋knych rys贸w, walk膮 nieustann膮, doznanymi gwa艂townymi uczuciami, chorob膮 mo偶e tak mia艂a znu偶on膮 twarz, jak gdyby o dziesi臋膰 przynajmniej lat starsz膮 by艂a ni偶 w istocie. Wstyd star艂 si臋 z tego czo艂a, w kt贸re wbija艂y si臋 codzienne wszelkiego rodzaju bezwstydy m臋偶owskie; ruchy straci艂y boja藕liwy wdzi臋k niewie艣ci, w boju przybra艂a posta膰 m臋sk膮 i okry艂a si臋 czym艣 szorstkim, niemi艂ym, gwa艂townym. Ka偶dy jej ruch, spojrzenie, wyraz dowodzi艂, 偶e nie przywyk艂膮 by艂a spotyka膰 ani przyjaznego wejrzenia, ani 艂agodnego s艂owa; w ka偶dym szuka艂a nieprzyjaciela i zaczepki. Otworzy艂a drzwi nagle, spojrza艂a 艣mia艂o i skin臋艂a g艂ow膮 ojcu i synowi.

- Jak si臋 masz, Pawle? - spyta艂a - a ty tu co robisz? - Tylko com przyjecha艂 do ojca.

- Tak, poczciwe Pawlisko, odwiedzi艂 nas - rzek艂 艂ykaj膮c i uko艣nie na艅 rzucaj膮c wejrzenie ojciec, przel臋kniony jeszcze, czy go niepods艂ucha艂a Antosia, cho膰 wiedzia艂, jak z m臋偶em by艂a; ale k艂贸tnia k艂贸tni膮, a m臋偶a si臋 broni zawsze, cho膰by by艂 najwi臋kszy 艂otr, tak jak si臋 tuli, cho膰 bol膮c膮, cz臋艣膰 cia艂a swego.

- D艂ugo tu bawisz? - zapyta艂a Antosia.

- Tylko przenocuj臋! - rzek艂 Pawe艂.

- A nie b臋dziesz偶e u nas? - spyta艂a prosz膮c.

- Nie wiem doprawdy - odpar艂 zmi臋szany troch臋 Pawe艂 - kr贸tko bardzo bawi臋, w domu gor膮ce gospodarstwo.

- To 藕le, 偶e wy o nas zapominacie! - 艣mia艂o ku niemu przyst臋puj膮c, ale zni偶onym g艂osem odezwa艂a si臋 kobieta.

- M贸j m膮偶, wiecie, jaki... cierpi臋 i za to, 偶e stronicie ode mnie, mo偶e by艣cie potrafili podnie艣膰 go podaj膮c mu r臋k臋. A przy tym zda艂by si臋 wam jako przyjaciel... bo niebezpieczny wrogiem! o wierzcie mi! wierzcie! Stary ojciec przerwa艂 jej, prosz膮c, aby zamilk艂a.

- No, no, cocho, sza! nie gniewaj si臋 i nie strasz, przyjdziemy do was z Paw艂em, przyjdziemy! - Czekam wi臋c z herbat膮.

- A stryjenki nie ma? - Wysz艂a tylko co do horodniczynej.

- No, to i ja tam zabiegn臋 - ale na herbat臋 czekam i do m臋偶a, do s膮du, po艣l臋 z nowin膮. B臋dzie wam rad, bardzo rad. To m贸wi膮c poca艂owa艂a w rami臋 stryja, u艣miechn臋艂a si臋 Paw艂owi, kt贸ry na r臋ku jej z艂o偶y艂 dow贸d przywi膮zania do dawnych zwyczaj贸w - i wysz艂a. Ojciec i syn spojrzeli po sobie.

- A co? - zapyta艂 ojciec - z艂apa艂a nas! Gotowa by艂a s艂ysze膰! - E! nie! - O! nie r臋cz... trzeba do nich p贸j艣膰, trzeba p贸j艣膰, to darmo; cho膰 to okropny cz艂owiek, ale musim go oszcz臋dza膰. Dowiemy si臋 te偶 mo偶e, co on my艣li o kasztelanicu, mo偶e si臋 co zgada.

- Je艣li si臋 on do tego wmiesza, o! to kaszy narobi! Jego w interesie papierowym nie zjemy; to najs艂awniejszy kruczkotw贸rca i matacz, jaki jest pod s艂o艅cem. D艂ugo jeszcze trwa艂a rozmowa mi臋dzy ojcem a synem, a偶 gdy si臋 mia艂o ku wieczorowi, za powrotem jejmo艣ci, z kt贸r膮 natychmiast w progu sk艂贸ci艂 si臋 pan Antoni o horodniczyn臋, wybrali si臋 na wiecz贸r do pa艅stwa Sobockich. Soboccy mieszkali na trzeciej uliczce, tak 偶e do nich przez ca艂e miasteczko przechodzi膰 by艂o potrzeba, ale wiecz贸r trafi艂 si臋 pi臋kny i piesza przechadzka nie zastrasza艂a pa艅stwa Antoniostwa, kt贸rzy z ukochanym synem radzi si臋 byli pokaza膰 w miasteczku.



IX.

Je艣li kto nie lubi wielkiego miasta i dziwi si臋 tym, co w nim 偶yj膮, mo偶na si臋 przynajmniej o to upodobanie posprzecza膰; ale w ma艂ym miasteczku, jestem pewien, 偶yj膮 tylko ludzie za ci臋偶kie grzechy swoje, czy艣ciec odbywaj膮c na ziemi. Wystawcie sobie zbiegowisko wszystkich mierno艣ci, wszelakich 偶膮dz i pragnie艅, wszystkich n臋dz i wszelkiej chciwo艣ci; mrowisko ludzi, kt贸rych niewiele r贸偶ni膮 fizjognomie moralne i cielesne, pe艂ne ruchu jednostajnego i bez celu, pe艂ne wrzawy o s艂omk臋, raczej bezmy艣lnej, a co dzie艅 jednej, zawi艣ci - ile niedostatk贸w; k艂贸tni - ile nudy; nieprzyja藕ni - ile znajomych; a to wszystko obleczone brudnymi 艣cianami lichych domk贸w , zamkni臋te uliczkami ciasnymi, w艣r贸d wyziew贸w b艂ota, w艣r贸d smrodliwego 偶ydostwa, w艣r贸d gawiedzi g艂odnej, czyhaj膮cej na pastw臋 z papierem i pi贸rem w r臋ku, chciwej razem i dumnej , gotowej sprzeda膰 si臋 za grosz, ale w dodatku wymagaj膮cej szacunku, na kt贸ry nie zas艂uguje. Ka偶dy ruch, ka偶de s艂owo cz艂owieka rozchodzi si臋 tu jak w pr贸偶ni echo szerokie; wszyscy si臋 znaj膮, wszyscy na siebie patrz膮, nie mo偶na by膰 chwili samotnym ani t臋sknym, ani weso艂ym , 偶eby twego uczucia nie wzi臋to na tortury dla dowiedzenia si臋 - czemu. Takie 偶ycie mo偶e by膰 udzia艂em tych tylko, co albo chc膮 cierpliwo艣膰 sw膮 podnie艣膰 do wysokiego stopnia lub ca艂kiem j膮 utraci膰.

- Pa艅stwo Antoniostwo 偶yli przecie w tym skwarze i 艣cisku; ale starzy, niewiele dotykali tych, co ich otaczali, zreszt膮, k艂贸tnia ci膮g艂a z sob膮 nad wszystko ich zajmowa艂a. Nie bez tego, 偶eby i oni nie byli 艣ledzeni i nie zarobili sobie najniewinniej na nieprzyjaci贸艂, bo pierwszy z nich by艂 ju偶 pan Sobocki. Ciekaw膮 t臋 posta膰 musimy bli偶ej da膰 pozna膰 czytelnikom , nim do domku jego wejdziemy. Sobocki, ju偶e艣my nadmienili, by艂 - jak og艂os powszechny twierdzi艂 - synem wychrzty podobno; ojciec jego pijaczyna i 艂otr na male艅k膮 stop臋, ca艂e 偶ycie strawi艂 na prze艣ladowaniu tych, z kt贸rych 艂ona wyszed艂, by艂 bowiem kwartalnym w miasteczku i niepospolicie 铆ydom dokucza艂 zdzieraj膮c ich i niepokoj膮c. Cz艂owiek ten, 偶adnego nie maj膮c poj臋cia o wychowaniu, da膰 go swojemu dziecku nie m贸g艂. By艂o ich kilkoro rodze艅stwa, ale ze wszystkich sprytem i 偶ywo艣ci膮 odznacza艂 si臋 Mateuszek. W istocie, natura obdarzy艂a go nadzwyczajn膮 bystro艣ci膮 poj臋cia, ale mu nic nie da艂a, co by ten dar dla ludzi u偶ytecznym uczyni膰 mog艂o. Owszem, Mateuszek za rana nie mia艂 serca i nic go w nim nie wyrobi艂o p贸藕niej; oddany pr臋dko sam sobie, nie kierowany przez nikogo pr贸cz losu, umocni艂 si臋 w dziwnym poj臋ciu 艣wiata i 偶ycia ze strony najgorszej, w bezwstydzie i zupe艂nym zaparciu wszelkiego szlachetniejszego uczucia. Sumienie tak w nim twardym snem spa艂o, 偶e nawet nie domy艣la艂 si臋, jak dalece zszed艂 z drogi lepszej. Ubogim dzieckiem w szko艂ach, wyrostkiem w domu, nare艣cie ch艂opakiem sporym w kancelarii, zastanawia艂 wszystkich niezwyk艂ym sprytem, pochlebiaj膮c膮 uni偶ono艣ci膮 dla starszych (dla s艂abszych bowiem mia艂 tylko szyderstwo i korzysta艂 bez lito艣ci z prawa mocniejszego) - gotowo艣ci膮 na wszelkie pos艂ugi, byleby za nie m贸g艂 co艣 zyska膰. Serce jego - nietkni臋te nigdy, bo i rodzic贸w straci艂 wcze艣nie, i ubodzy krewni matki nie dali mu dobrego przyk艂adu, stwardnia艂o zupe艂nie i na wieki; wybuchn臋艂y nami臋tno艣ci, rozja艣nia艂 rozum praktyczny, uczucie nie wyros艂o ju偶, zwi臋d艂e przed rozkwitnieniem i zgniecione na zawsze. Dzieckiem, ca艂ym jego usi艂owaniem by艂o wydziera膰 zabawki, wy艂udza膰 oszuka艅stwem przysmaki lub dr臋czy膰 tych, co si臋 na nim pom艣ci膰 nie mogli; m臋偶czyzn膮, zachowa艂 ten sam tryb w dalszym 偶yciu, zmieniaj膮c tylko sfer臋 dzia艂ania. Nic go nie kosztowa艂 podst臋p, zdrada, niewdzi臋czno艣膰, spodlenie, byleby z nich mia艂 korzy艣膰 jak膮, byleby mu si臋 op艂aci艂y. Pragnienie wzniesienia si臋 nie tyle w nim wyp艂ywa艂o z ambicji, co z nienasyconej 偶膮dzy pieni臋dzy, tych narz臋dzi nasycenia. Nami臋tny by艂 bowiem dziko, gwa艂townie, g艂odno jak zwierz臋, a 偶e w ubogim 偶yciu niewiele m贸g艂 skosztowa膰, pragn膮艂 pot臋偶nie wszystkiego. Wdrapawszy si臋 do kancelarii odarty, niemal bosy, pos艂uguj膮c wszystkim w pocz膮tku, doszed艂 do naczelnika wydzia艂u mn贸stwem pod艂o艣ci, dla kt贸rych zliczenia potrzeba by odrzuci膰 wstr臋t, jaki wzbudzaj膮. Pocz膮艂 od cichego donoszenia na swych towarzysz贸w, spycha艂 ich kolej膮 z miejsc, kt贸re po nich odziedzicza艂; wsz臋dzie za pieni膮dze robi艂, co 偶膮dano, a sobie podobnych i mniej mo偶e winnych wystawia艂 na sztych, by zgubi膰, je艣li mu zawadzali, zastraszy膰, je艣li mu byli potrzebni. W sprawach zrozpaczonych nie by艂o nad niego, bo zna艂 wszystkich, co pieni膮dze brali, i z nimi na wsp贸艂 robi艂 interesa; ale biada temu, co si臋 dosta艂 w jego szpony. Nie ko艅czy艂o si臋 na jednym datku: za nim sz艂y dodatki, strachy dla wy艂udzenia coraz wi臋cej, niespodziane koszta nadzwyczajne, niebezpiecze艅stwa mniemane, kt贸rych uniknienie sowicie si臋 op艂aca艂o, usta, kt贸re zamyka膰 by艂o potrzeba, ksi臋gi, kt贸rych nie mo偶na by艂o otworzy膰, chyba z艂otym kluczem, itd, itd., a klient p艂aci艂 bez ko艅ca, p贸ki tylko darty by膰 m贸g艂. Bywa艂y interesa, kt贸re przez ca艂e lata podsyca艂y pust膮 zawsze kiesze艅 pana Mateusza, a kilku z艂otych nie warta艂y; ale umys艂 jego, bogaty w coraz nowe idee, znajdowa艂 w nich co chwila inn膮 stron臋 do wyciskania sok贸wpo偶ywnych. Szydzi艂 potem niemi艂osiernie przy butelce z towarzyszami z tych, kt贸rych odziera艂; czasem si臋 z nich w oczy na艣miewa艂, pewien, 偶e i na drugi raz bez niego si臋 nie obejd膮, a o pomoc swoj膮 targowa艂 si臋 tak bezwstydnie, tak ci臋偶ko jak o najpoczciwsz膮 prac臋. Post臋powa艂 tak nie tylko z bogatym, ale i z najubo偶szym nawet, bo nie mia艂 i nie pojmowa艂 lito艣ci, a szlacht臋, co w 艂apciach o 偶ebranym niemal chlebie przychodzi艂a po swe dowody rodowito艣ci, dar艂 najniemi艂osierniej, gubi膮c potem, bo ca艂ymi latami w r臋k臋 ich papier贸w nie wzi膮艂, za ka偶dym o nie dowiadywaniem si臋 ka偶膮c p艂aci膰 na nowo, a dokumentami zaklejaj膮c szyby na zim臋. Pod pozorem wydobywania potrzebnych papier贸w bra艂 od tych nieszcz臋艣liwych sumy bajeczne, kt贸re sz艂y na najniegodziwsz膮 hulank臋. Je艣li sam nie m贸g艂 tych korzy艣ci ci膮gn膮膰 z kogo, rad by艂 przynajmniej podsun膮膰 drugiemu spos贸b odarcia klienta i dobry kole偶ka znosi艂 towarzyszom i znajomym wszystkie wie艣ci, kt贸re mog艂y ich kieszenie podsyci膰, zostawuj膮c sobie albo podzia艂 dochodu lub w potrzebie wydanie potajemnej roboty przed starszyzn膮. Do艣膰 te偶 by艂o spojrze膰 na niego, by w nim napi臋tnowan膮 pod艂o艣膰 i wygas艂e uczucia a rozbujane nami臋tno艣ci wyczyta膰. Rysy jego twarzy, postawa, ruch mia艂y co艣 tak bezwstydnego, 偶e w nieznajomych nawet wzbudza艂 obaw臋 o ohyd臋. Ma艂y, suchy, blady, poszpecony osp膮, nieustannie kaszl膮cy, z w艂osem na 艂bie, kt贸ry nigdy przeczesa膰 si臋 nie dawa艂, z usty do u艣miechu szyderskiego wykr臋conymi, wygl膮da艂 jak uosobienie z艂o艣ci i zawi艣ci, chciwo艣ci i rozpusty. Przywyk艂y do mrugania i znak贸w potajemnych, kt贸rymi wobec klient贸w znosi艂 si臋 z towarzyszami i ofiary swych szachrajstw w pole wywodzi艂, przymru偶a艂 cz臋sto jedno oko, a usta w przeciwn膮 stron臋 poci膮ga艂 z ohydnym grymasem. Z wy偶szymi od siebie uni偶ony by艂 do upodlenia, ze s艂abszymi dumny do impertynencji, a ka偶dy, kt贸rego si臋 nie obawia艂 i z kt贸rego nic wzi膮膰 nie m贸g艂, by艂 dla pa艅 ni偶szym i nieprzyjacielem. 铆ycie pana Mateusza up艂ywa艂o po wi臋kszej cz臋艣ci za sto艂em kancelaryjskim lub w cukierniach, kawiarniach, winiarniach i najbrudniejszych jamkach miasteczka; najmniej w domu. W贸dka i karty zdawa艂y si臋 g艂贸wnym celem jego 偶ycia - reszt臋 mia艂 za niepotrzebny dodatek. Spe艂niaj膮c powierzchownie obrz臋dy religijne - dla oka zwierzchnik贸w - uczucia wiary nie mia艂 najmniejszego i do swej pod艂o艣ci wyrobi艂 sobie potrzebne ateuszostwo. Dziwnym si臋 mo偶e wydawa膰, 偶e takiego 艂otra cierpiano; ale nie zawsze oddali膰 mo偶na, kogo si臋 chce, a pan Mateusz tak si臋 umia艂 starszym podlizywa膰, tak im pos艂ugiwa艂, tak czyni艂 si臋 potrzebnym, tak udawa艂 doskonale przed nimi cichego baranka, 偶e si臋 niczego nie domy艣laj膮c broni膰 go byli gotowi. W domu od dawna nie by艂o ju偶 pokoju i zgody - z 偶on膮 k艂贸tnia nieustanna, swary do bitw dochodz膮ce - dla niej i dla dziecka zar贸wno by艂 oboj臋tny; przychodzi艂 p贸藕no, wychodzi艂 rano i rzadko w dzie艅 zajrza艂, chyba 偶e mia艂 pow贸d b贸jki, kt贸rej nie tylko nie unika艂, ale si臋 szuka膰 jej zdawa艂. Biedna kobieta by艂a m臋czennic膮; ale za to 偶ycie psuj膮c j膮 i oswajaj膮c ze wszelk膮 szkarad膮 wyrabia艂o w niej si艂y do oporu, gwa艂towno艣膰 charakteru, m臋stwo nadniewie艣cie, w ostatku ju偶 potrzeb臋 nami臋tno艣ci i walki. Gdy poza domem la艂y si臋 strumieniem ruble na karty i wino, w domu cz臋sto grosza na mi臋so nie by艂o, a za ka偶dy zaci膮gniony d艂u偶ek znie艣膰 musia艂a srogie wym贸wki. Soboccy mieszkali w male艅kim domku, b臋d膮cym ju偶 w艂asno艣ci膮 kancelisty, na ustronnej uliczce w ko艅cu miasta; otacza艂 go lichy sadek i dziedzi艅czyk brudny a ciasny. Sie艅, podw贸rze , wszystko tu m贸wi艂o o nie艂adzie wewn臋trznym - brudno by艂o, opuszczono, zaniedbano. Dworek mia艂 tylko okienek czworo, a 偶e osiad艂 w ziemi臋, wchodzi艂o si臋 do sieni jak do lochu po kilku chwiej膮cych wschodkach. Na ten raz,maj膮c przyjmowa膰 krewnych 偶ony, kt贸rych pos膮dza艂, 偶e nim troch臋 pogardzali, pan Sobocki postanowi艂 wyst膮pi膰, i wyst膮pi艂. Poprzymiatano, powylepiano napr臋dce odrapane 艣ciany, co by艂o widocznie 艣wie偶膮 robot膮, wysypano 艣cie偶k臋 piaskiem i o艣wiecono pokoik, w kt贸rym zwykle stos papier贸w zalega艂 jeden stolik, a zrzucony p艂aszcz drugi. Teraz serwety okrywa艂y oblaz艂e z politury meble, firanki otrz臋sione by艂y z py艂u, a ogromny samowar zawczasu wrza艂 w k膮cie. Po偶yczono brakuj膮cych przybor贸w herbacianych u pana sekretarza i innych towarzysz贸w pana Mateusza; tote偶 艂y偶eczki by艂y r贸偶nego kalibru i cery, szklanki rozmaitych wzrost贸w i tuszy, a taca nad wszelkie podobie艅stwo doprawdy nowiute艅ka. Do wyst臋pu nale偶a艂y sucharki i grzanki przyniesione z cukierni i sze艣膰 butelek szampa艅skiego - bez kt贸rego, jak wiadomo, nie ma parady i przyj臋cia - stoj膮cych w kominie i 艣wiec膮cych bia艂ymi g艂贸wkami. Pan Mateusz czekaj膮c na go艣ci w wicemundurze, z r臋kami w kieszeni, to zn贸w ogryzaj膮c zapalczywie paznokcie (by艂 to jego na艂贸g, gdy czeka艂 lub niecierpliwi艂 si臋 i gniewa艂 - a czasem ogryza艂 je a偶 do krwi), chodzi艂 偶ywo po izdebce. Zobaczysz - m贸wi艂 do 偶ony krz膮taj膮cej si臋 w drugim pokoju i uk艂adaj膮cej ciasteczka - 偶e gotowi jeszcze nie przyj艣膰, cho膰 si臋 czeka膰 kazali. To dumna ta twoja familia! Go艂e a pyszne! Do mnie, do piszczyka, nie bardzo im si臋 chce. E! 偶eby mi no Pan B贸g da艂 w moje 艂apki ich wzi膮膰 kiedy, toby skakali! Oj! oj! dusi艂bym, dusi艂 jak cytryn臋... Ale poczekajmy; nie bez tego, 偶eby nie wyr贸s艂 im jaki interes, przyjdzie kryska na Matyska, dopiero zobaczymy! - Ale poczekaj偶e! b膮d藕 cierpliwy, jeszcze przyjd膮, dali s艂owo! - Przyjd膮, nie przyjd膮! - zawo艂a艂 Mateusz gryz膮c do krwi palce - to mi wszystko jedno! - i rzuci艂 kl膮tw臋, kt贸rej powt贸rzy膰 niepodobna, tak by艂a szkaradn膮.

- Id膮! id膮! - wpad艂a s艂u偶膮ca zadyszana - id膮! - A przecie id膮 - rzek艂 rumieni膮c si臋 i spiesz膮c do drzwi, ale w progu wstrzyma艂 si臋 i 偶on臋 id膮c膮 nie pu艣ci艂.

- Czekaj - zawo艂a艂 - nie wychod藕 przeciwko nim; c贸偶 to za figury! Trzeba umie膰 swoj膮 godno艣膰 utrzyma膰; kto by powiedzia艂, 偶e mi wielk膮 艂ask臋 robi膮! - Ale, m贸j Mateuszu, to stary stryj i stryjenka! - Cho膰by i dziadunio, to nie p贸jdziesz! - wrzasn膮艂 zamykaj膮c jej drzwi przed nosem. Kobieta zaczerwieni艂a si臋 ca艂a i uj臋艂a w boki.

- S艂uchaj! - rzek艂a gro藕no - gdyby nie to, 偶e nie chc臋 teraz k艂贸tni robi膰, postawi艂abym na swoim i zrobi艂abym, jak chc臋 - ale ci tego nie daruj臋! - Strasznie si臋 te偶 ciebie boj臋! - odpar艂 szydz膮c Sobocki i drzwi pu艣ci艂.

- Id藕 zreszt膮, kiedy ci si臋 tak zachcia艂o, ale ja krokiem si臋 nie rusz臋. Go艣cie ju偶 byli w sieni; Antosia zaraz wybieg艂a naprzeciw nich, a m膮偶 jej zosta艂 w pokoju, ca艂y zaperzony i nad臋ty, chodz膮c 偶ywo; gdy si臋 ukazali w progu Antoniostwo, powita艂 ich do艣膰 kwa艣no, niegrzecznym prawie uk艂onem, i z min膮 urazy rzek艂: - Przecie偶 pa艅stwo 艂askawi na nasz domek ubogi - prosiemy, prosiemy... niech te偶 pa艅stwo siadaj膮. Antosia, widz膮c to, ca艂a by艂a czerwona z gniewu i bole艣ci.

- Niesprawiedliwy wa膰pa艅 jeste艣! - rzek艂 powoli stary zbli偶aj膮c si臋 grzecznie do gospodarza, gdy ten coraz si臋 cofa艂, chmurny i nasro偶ony - cz臋sto my tu bywamy, ale jegomo艣ci w domu nie zasta膰! - Co pan chce! my schniemy za prac膮! cz艂owiek nie ma wolnego momentu - zawo艂a艂 Sobocki nieco udobruchany.

- Ha! ka偶dy musi pracowa膰! - odezwa艂 si臋 pan Pawe艂.

- Ale nad nasz膮 robot臋 nie ma, szelma jestem, ani gorszej, ani paskudniejszej; wola艂bym jak turemnicy ulic臋 zamiata膰! - rozgada艂 si臋 ze zwyk艂ymi 偶alami pan Mateusz.

- Sied藕 za sto艂em ca艂y bo偶y dzie艅, 艣l臋cz, kaw臋cz, a cz臋sto kawa艂ka chleba braknie, jak Boga kocham.

- Tego to nie wida膰 u pana - rzek艂 postrzeg艂szy w k膮cie szampana pan Antoni i wskazuj膮c wyra藕n膮 sprzeczno艣膰 mowy i uczynku. Zarumieni艂 si臋 Sobocki z troch膮 dumy i machn膮艂 r臋k膮.

- Kiedy si臋 - rzek艂 z powag膮 - takich go艣ci przyjmuje, cz艂owiek ch臋tnie ostatnie odda; wiem ja, jak kogo traktowa膰! - Ale m贸j mo艣ci dobrodzieju - odpar艂 pan Antoni, dos艂ownie bior膮c 偶ale poprzedzaj膮ce - tu艣 zupe艂nie chybi艂. Do czego to dla nas; na co ten koszt! Czy to艣my nie swoi? Zaperzy艂 si臋 znowu kancelista, rozgniewany, 偶e go z w艂asnej winy zepchni臋to na tak niski szczebel, gdy w艂a艣nie chcia艂 gra膰 rol臋 inn膮, i zakrywaj膮c sob膮 wino szampa艅skie zawo艂a艂 do 偶ony: - A c贸偶 herbata? Dawajcie herbat臋! Go艣cie usiedli, rozmowa si臋 przerwa艂a, a tu偶 i pan sekretarz, zaproszony w dodatku do swoich 艂y偶eczek, i kto艣 jeszcze z urz臋dnik贸w weszli patetycznie zacieraj膮c czuby i z wysoka stawi膮c nogi. Te figury, jeden czerwononosy, wielki dr膮gal, drugi - male艅ki, do szczura podobny cz艂owieczek, usiad艂y obok Zawilskich i powszechniejsza wytoczy艂a si臋 rozprawa o powiatowych i gubernialnych wypadkach, zmianach urz臋dnik贸w, przyje藕dzie gubernator贸w itp. S艂u偶膮ca, ju偶 gotowa z herbat膮, wnios艂a nare艣cie ten nap贸j w r贸偶nokalibrowych naczy艅kach, a za ni膮 sama Antosia ciasta, rum i 艣mietank臋. Jad艂o o偶ywi艂o i sklei艂o jako艣 niesp贸jne w pocz膮tku towarzystwo, tylko Sobocki, z艂y zawsze i nad臋ty, chodzi艂 i mrucza艂, z ukosa pogl膮daj膮c na stryja i Paw艂a. Godzina tak zesz艂a, a 偶e urz臋dnicy byli tylko wezwani dla parady i czasu nie mieli, wnet po herbacie odkorkowano szampana, ponalewano go w po偶yczane kieliszki i pocz臋艂o si臋 oblewanie tym trunkiem nieodzownym ka偶dej uczty. Po czym dygnitarze, zaszczyciwszy swoj膮 bytno艣ci膮 Sobockiego, kt贸ry ich a偶 za bram臋 艣miej膮c si臋 i dworuj膮c przeprowadza艂, odeszli, a familia zosta艂a sam na sam. Teraz pan Mateusz, wsparty odwiedzinami wysokich figur s膮dowych, jeszcze bardziej z g贸ry pogl膮da艂 na swoich krewnych. Pan Pawe艂 bardzo chcia艂 si臋 dopyta膰, czy przez Jasia nie ma szwagier jakich wiadomo艣ci tycz膮cych si臋 kasztelanica i czy tam nie zamierzaj膮 co oko艂o niego, ale rozmowa nie mog艂a wpa艣膰 na ten przedmiot, a sam jej, dla wielu przyczyn, w t臋 stron臋 kierowa膰 nie m贸g艂, bo si臋 obawia艂 domy艣lno艣ci Sobockiego. Trwa艂o to do dziewi膮tej godziny; rozmawiano o wszystkim, wreszcie co艣 kto艣 szepn膮艂 z przypadku o kasztelanicu, podobno Antosia, i Sobocki ucha nastawiwszy w 艣rodku pokoju stan膮艂.

- A! kasztelanic! - rzek艂 - i to ciekawa figura! a mnie a偶 偶al tego Ja艣ka, 偶e on tam przy nim wisz膮c schnie! to, s艂ysz臋, sknera nadzwyczajny! - Podobno! podobno! my go prawie nie znamy - przecedzi艂 przez z臋by pan Pawe艂.

- Ju偶 ja to wiem dobrze - m贸wi艂 chodz膮c wielkimi krokami po izbie gospodarz - sk膮piec, a co dziw, m贸wi膮, 偶e w interesach 藕le - 藕le.

- Kt贸偶 to panu m贸wi艂? - Ja艣! Ojciec i syn spojrzeli po sobie znacz膮co - to widoczne k艂amstwo Jasia o kasztelanicu lub zmowa z Sobockim nie by艂o bez znaczenia i odkrywa艂o jakie艣 na dal zamiary.

- Maj膮tek znaczny - doda艂 Sobocki - ale podatk贸w nawet regularnie nie wnosz膮! Jakkolwiek b膮d藕, to zawsze stamt膮d co艣 na moj膮 偶on臋 kapn膮膰 musi i powinno! - dorzuci艂 mierz膮c badaj膮cym wejrzeniem stryja i pana Paw艂a.

- A jak偶e! - rzek艂 spuszczaj膮c oczy na tabakierk臋 pan Antoni - oczewi艣cie, je艣li tam faworyci wprz贸d nie my艣l膮 i nie zatachluj膮, co jest.

- Faworyci? Kto? Ju艣ci偶 nie Ja艣, bo to dobre ciel膮tko.

- A! uchowaj Bo偶e, 偶ebym go pos膮dza艂 - przerwa艂 stary podchwytuj膮c si臋 - ale panna Aniela i ten kamerdyner Termi艅ski.

- Ta! 偶ebym ja wiedzia艂 - rzek艂, staj膮c i poczynaj膮c gry藕膰 palce znowu, z wejrzeniem 偶mij na swoich go艣ci - 偶ebym ja wiedzia艂, 偶e mnie si臋 to na co zda, 偶e tak wezm臋 na przyk艂ad jak膮 wie艣 porz膮dn膮 i ten psi chleb b臋d臋 m贸g艂 porzuci膰, tobym ja da艂 rady faworytom!! Panna Aniela - pocz膮艂 wygadywa膰 si臋 pod wp艂ywem szampana - to tutejsza podobno mieszczanka; ciotka jej, Robowa, tutaj mieszka; mo偶na by j膮 o co poci膮gn膮膰 do s膮du, odda膰 na nadz贸r, do miasta sprowadzi膰 i nie pozwoli膰 wyje偶d偶a膰; stary by o niej zapomnia艂. Co si臋 tycze Termi艅skiego, to albo zagraniczny cz艂owiek... albo odnodworec... je艣li za paszportem, mo偶na by dla jakiej nieformalno艣ci odes艂a膰 go na miejsce pierwszego pobytu, a z odnodworcem te偶 艂atwo. O! - doda艂 klaskaj膮c usty i mrugaj膮c okiem a krzywi膮c usta - na wszystko s膮 sposoby!! I wida膰, jak by艂 dumny ze swego sprytu, bo spojrza艂 po zdumionych go艣ciach, jakby do nich m贸wi艂: "A co? My艣licie, 偶em nie chwat? Zjad艂bym ja was wszystkich w kaszy!" Na starym panu Antonim i Pawle wyrazy te zrobi艂y zar贸wno przykre wra偶enie; dreszcz im przebieg艂 po plecach, ale pokryli 艣miechem niezr臋cznym przestrach i gorycz, kt贸rej doznali; zdawali si臋 tylko podziwia膰 wysoki talent pana Sobockiego. Ten si臋 poczyna艂 rozgadywa膰 bez miary.

- Co to? na wszystko jest spos贸b, byle g艂owa - rzek艂 siadaj膮c i rozwaliwszy si臋 z dum膮 na krze艣le.

- Nie takie to my interesa robili nieraz! Ale mnie si臋 to na nic nie przyda! Taka ju偶 dola moja, 偶eby ci臋偶ko pracowa膰 i w niedostatku zgin膮膰.

- Przyjm偶e dobr膮 rad臋 od stryja - wyst膮pi艂 pan Antoni - ta praca ci臋 wida膰 tam m臋czy, 偶e j膮 sobie cz臋sto wynagradzasz zbytkiem - b膮d藕 oszcz臋dniejszy.

- Ot i dzi艣, po co by艂o traci膰 na szampana? - Diabli ich bierz, te kilkana艣cie rubli - krzykn膮艂 zacieraj膮c czupryn臋 Sobocki - co to, ja fortun臋 bym z nich zrobi艂? - Ziarnko do ziarnka.

- U mnie tak - doda艂 pan Mateusz - albo wiele, albo nic - co mam sobie jeszcze 偶a艂owa膰? Oczy mu zab艂ys艂y krwawo i straszno; stoj膮ca za nim 偶ona wzdrygn臋艂a si臋 i westchn臋艂a, on ci膮gn膮艂 dalej: - Pal diabli kutwienie, aby weso艂o przeby膰 chwil臋... u mnie r臋ce a g艂owa to moja fortuna! Rozmarzony, pocz膮艂 dziwnie bredzi膰. Zna膰 by艂o w tej, rozprz臋偶onej napojem, my艣li 艂achmany codziennych marze艅, dzikich, samolubnych, zwierz臋cych i strasznych, bo 偶adnym nie wstrzymanych hamulcem. Stary, kt贸ry s艂ucha艂 smutnie tych wynurze艅, spu艣ci艂 g艂ow臋 na piersi, a Pawe艂, nie wiedz膮c co pocz膮膰, czy 艣mia膰 si臋, czy potakiwa膰, siedzia艂 jak na m臋kach. Pani Antoniowa, wyprostowana, jeszcze bardziej ni偶 kiedy wzgardliwa, zdawa艂a si臋 okiem wyrzuca膰 m臋偶owi, 偶e ich tu przyprowadzi艂; wtem spojrza艂a na Antosi臋 stoj膮c膮 za krzes艂em Mateusza i w blasku 艣wiec postrzeg艂a dwie 艂zy, kt贸re biedna kobieta usi艂owa艂a pokry膰 u艣miechem wymuszonym - ujrza艂a to i wzdrygn臋艂a si臋. Godzina dziesi膮ta wybi艂a, wszyscy si臋 偶egna膰 ruszyli.

- A pan st膮d do domu? - spyta艂 Sobocki Paw艂a.

- Ja, nie wiem, mo偶e jeszcze zajrz臋 do siostry.

- A! do Roho偶y! - Tak jest.

- Prosz臋 si臋 Tekli k艂ania膰 ode mnie - doda艂a szybko Antosia zapobiegaj膮c, 偶eby si臋 m膮偶 wi臋cej nie wygadywa艂. Sobocki uk艂oni艂 si臋 powa偶nie, wszyscy wyszli. Za bram膮 dopiero, dobrze podszed艂szy ulic膮, pan Antoni, odwr贸ciwszy si臋 i nikogo nie widz膮c za sob膮, odezwa艂 si臋: - O! c贸偶 to za los tej biednej Antosi! I co to za cz艂owiek! Nikt nie odpowiedzia艂.

- M贸dlmy si臋 za ni膮 - doda艂 starzec - oni 藕le sko艅cz膮! Ten cz艂owiek mnie przera偶a... Pani Antoniowa, cho膰 rada si臋 by艂a z m臋偶em posprzecza膰, nie mia艂a si臋 o co zaczepi膰; nikt te偶 przeczy膰 nie m贸g艂, zamy艣leni poszli powolnie przez puste uliczki do domu. Poza nimi, u Sobockich, g艂uchy ha艂as s艂ycha膰 by艂o.



Cz臋艣膰 druga.

I.

A偶eby si臋 pu艣ci膰 w drog臋 ku Roho偶y, jak zamierza艂 pan Pawe艂, potrzeba by艂o bardzo pilnego interesu lub wielkiego przywi膮zania. Pawe艂 ani jednego, ani drugiego nie mia艂 na g艂owie ni w sercu; postanowi艂 jednak skierowa膰 sw膮 podr贸偶 do Zr臋b贸w , pana Piotra Zawilskiego (jednego ze stryj贸w swoich), do Roho偶y, dla zobaczenia si臋 z siostr膮 i pomiarkowania ze stanu maj膮tkowego 铆mury o 艂atwo艣ci, z jak膮 mu przyjdzie uk艂ada膰 si臋 z nim, je艣liby spadek po kasztelanicu pewniejszym si臋 okaza艂. Coraz bowiem silniej rozwija艂a si臋 w nim ta my艣l spekulowania na dziedzictwie po stryju i posi膮dzeniu go w znacznej cz臋艣ci, je偶eli nie w ca艂o艣ci... My艣l tak pod偶egana chciwo艣ci膮, gdy raz w swe szpony chwyci serce cz艂owieka, nie艂atwo mu si臋 z nich wydrze膰; opiera si臋 jej d艂ugo, zawstydzony, w ko艅cu ulega bezsilny. Tak by艂o z panem Paw艂em, kt贸rego pierwsze z bratem i siostr膮 uk艂ady pomy艣lne do dalszych tego rodzaju zaprawi艂y pr贸bek. Miliony kasztelanica pon臋tnie przed oczyma jego si臋 przesuwa艂y, a w艣r贸d marze艅 o nich niekiedy tylko straszna posta膰 Sobockiego, z pi贸rem za uchem, ogryzaj膮cego paznokcie i gwa艂townie dopominaj膮cego si臋 swej schedy, dreszczem go przejmowa艂a. Wszyscy mu si臋 zdawali do uk艂ad贸w 艂atwi, pr贸cz tego ub贸stwem i rozpust膮 rozdra偶nionego cz艂owieka, kt贸ry got贸w by艂 po trupach i艣膰 do pieni臋dzy, aby je jutro najbrudniej przetrwoni膰. W takich najr贸偶norodniejszych my艣lach o ca艂ej rodzinie swojej, kt贸rej charaktery, sk艂onno艣ci, potrzeby i usposobienia rozbiera艂 pan Pawe艂 - przebywa艂 on powoli szkaradn膮 ku Roho偶y drog臋... Wkr贸tce z go艣ci艅ca lichego i kr臋tego zmieni艂a si臋 ona w co艣, co w j臋zyku nie ma nazwiska. Chyba burz膮 wy艂o偶one szerokie pasy ameryka艅skich puszcz da膰 mog膮 wyobra偶enie o kraju i drodze, jakie w tej chwili przeje偶d偶a艂 nasz podr贸偶ny. By艂o to co艣 wspania艂ego jak pustynia, m贸wi膮cego do duszy wielkim milczeniem przestrzeni nie zaludnionych, dzikiego i smutnego jak 艣mier膰. Okolica przybra艂a poz贸r niesko艅czonego sm臋tarza, a krzy偶e w niej, bez wsi i siedzib, same tylko rozdro偶y strzeg膮c, z podrzuconymi u st贸p kupami chrustu, oznajmuj膮cymi mogi艂y, jeszcze wi臋cej pi臋tnowa艂y jej fizjognomi臋 偶a艂obn膮. Jecha膰 by艂o potrzeba wertepami nies艂ychanymi lub jednym niemal brodem, kt贸ry na chwilk臋 przerwany, zn贸w si臋 ci膮gn膮艂 stajami, milami, przerzynaj膮c to b艂ota niezmierzone okiem, to lasy wyniszczone i sm臋tne. Nigdzie wsi, nigdzie chaty, nigdzie karczemki nad drog膮, d艂ug膮 jak oczekiwanie; 偶aden g艂os nie przerywa ciszy, 偶adna istota pr贸cz kurka i wiewi贸rki nie uka偶e si臋 podr贸偶nemu. Kraj niezamieszka艂y, opuszczony, niep艂odny, wykl臋ty, poetyczniejszej wyobra藕ni przypomnia艂by by艂 przechadzki Danta z Wirgilim. Kilka razy b艂膮dzi艂 pan Pawe艂, pomimo 偶e zna艂 te drogi, bo 艂atwo si臋 by艂o pu艣ci膰 inn膮 brodu ga艂臋zi膮, inn膮 艣cie偶ynk膮; wreszcie na nocleg przyci膮gn膮艂 p贸藕nym wieczorem do jednej karczmy, kt贸ra jego podr贸偶 na dwoje dziel膮c mog艂a s艂u偶y膰 za miejsce wytchnienia w tej utrapionej drodze. Sta艂a ona przy wsi Sam膮 zwanej, w rozleg艂ych b艂otach i lasach zaszytej, nad wielkim jeziorem, na piasczystym wybrze偶u. St膮d jeszcze do Roho偶y by艂o takich samych jak z miasteczka mil sze艣膰, ale daleko gorszej i przepa艣cistszej jeszcze drogi. Sama, ze swymi chatami ciemnymi, na piasku rozrzuconymi; z wysokimi krzy偶ami, cerkiewk膮 czarn膮, ogromn膮 karczm膮, okolona lasami, oddzielona od ludzi, wydawa艂a si臋 jak osada dzikich i mia艂a co艣 jej pozoru. Lud nawet tutaj inne mia艂 obyczaje, inny str贸j, inn膮 fizjognomi臋 - w kobietach uderza艂y ubiory g艂贸w na wysokich 艂ubach opi臋te, dymem okopcone i czarne, w艂osy rozczochrane i odzie偶 dziwnie niechlujna; m臋偶czy藕ni mieli smutne twarze wygna艅c贸w, ko艂tuny, i jakby im tu ci臋偶ar 偶ycia gorzej ni偶 gdzie indziej dolega艂, spuszczali obrzemienione nim g艂owy. Trzeba by艂o tego spokoju i bezpiecze艅stwa, jakie w naszym kraju panuje, gdzie lud rzadko nadzwyczaj do rozboj贸w si臋 rzuca, 偶eby bezpiecznie zanocowa膰 w艣r贸d takiej osady. Ale od wiek贸w, pomimo ub贸stwa wie艣niak贸w 偶yj膮cych ze sprzeda偶y wiun贸w, suchej ryby, k贸艂 i grzyb贸w - owoc贸w lasu i wody - nikt tu nie s艂ysza艂 o napadzie, nikt nie poskar偶y艂 o kradzie偶. Noc膮 sam jeden mog艂e艣 przebywa膰 te puszcze zakl臋te i chyba wilcze jasne oczy nastraszy艂yby ci臋 w drodze. Karczma, na uboczu troch臋 stoj膮ca, niegdy艣 porz膮dna, ale teraz ca艂a zaj臋ta przez 铆yd贸w, bo raz w rok ledwie tu kto zajecha艂, przedstawia艂a znany bardzo obraz izraelskiego pomieszczenia. Nie brak艂o ani starych 铆yd贸w, ani m艂odych bachur贸w, ani belfera bladego i naucznego, ani brud贸w i rupieci, kt贸re tak malownicz膮 a tak niewygodn膮 karczm膮 nasz膮 czyni膮. Zdziwi艂 si臋 pan Pawe艂, postrzeg艂szy w progu sieni na podw贸rzu siedz膮cego podr贸偶nego, kt贸rego w贸zek wida膰 by艂o w g艂臋bi zajazdu... a przypatrzywszy mu si臋 bacznie, weso艂o uderzy艂 si臋 po bokach.

- A! to dziadunio! - zawo艂a艂 u艣miechaj膮c si臋. Tak nazwany dziadunio by艂 to sobie krzepki, czerstwy, okr膮g艂ej twarzy, rumianego lica, siwiute艅kich ju偶 w艂os贸w staruszek w szaraczkowej kapocie, w takich偶e spodniach i butach koz艂owych do kolan. Mia艂 w r臋ku kij prosty d臋bowy, a podpasany by艂 sk贸rzanym pasem z kaletk膮. Twarz jego mia艂a szczeg贸lny, oryginalny wyraz rubasznej odwagi, spokoju i wesela, co艣 podobnego do starego Demokryta lub do bajecznego Diogenesa, kt贸rego posta膰 wieki powoli tworzy艂y. Nim si臋 przywitaj膮, bo oto ju偶 wstaje stary i 艣mieje si臋 kiwaj膮c g艂ow膮 do pana Paw艂a, wo艂aj膮c: "G贸ra z g贸r膮 si臋 nie zejdzie..." - my powiedzmy s艂贸wko o dziaduniu. By艂 to pan Dymitr Palucki, niegdy艣 dworak ksi臋偶nej pani wojewodzicowej M艣cis艂awskiej, stary jak grzyb cz艂owiek, a 偶wawy i zdr贸w jak m艂odzieniec; nie darmo go dziaduniem zwano, bo by艂 rodzonym bratem Zawilskiej kasztelanowej, pan贸w Zawilskich matki. Cz艂owiek ten z dzieci艅stwa mia艂 co艣 w sobie dziwakowatego i staro艣膰 go z tego nie wyleczy艂a. Chciano z niego zrobi膰 porz膮dnego obywatela, to jest da膰 mu maj膮tek, urz膮d, zaj臋cie, k膮t, tytu艂 - ale si臋 to nigdy do niego nie przyj臋艂o. S艂u偶y艂 troch臋 wojskowo w brygadzie wielkopolskiej, zwano go nawet panem namiestnikiem, bo kilka tygodni urz膮d ten sprawowa艂; ale to by艂o pierwsze i ostatnie jego zobowi膮zanie si臋. Postrzeg艂szy, 偶e pan hetman wojska u偶ywa do spraw sejmikowych, zakr臋ci艂 nosem i poda艂 si臋 o abszyt. Reszt臋 偶ycia, zupe艂nie niezale偶ny, sp臋dzi艂 najoryginalniej w 艣wiecie. Z wi臋kszego maj膮tku, kt贸ry nie wiedzie膰 jak straci艂, zosta艂a mu si臋 sumka niewielka, ulokowana u Potockich na pi膮tym procencie, z kt贸rej 偶y艂 nic u nikogo nie prosz膮c, a 偶e nadzwyczaj ma艂o dla siebie potrzebowa艂, bo si臋 najprostszymi rzeczami obchodzi艂, jeszcze mu z niej starczy艂o i na ciche dobre uczynki - kt贸re rozdziela艂 na poz贸r kapry艣nie i najdziwaczniej. Nie maj膮c domu, k膮ta i sta艂ego przyparzyska nigdzie, mieszkiwa艂 cz臋sto w miasteczku, w klasztorze, najzwyklej z zakonnikami ch贸r i jutrznie odprawuj膮c i kontentuj膮c si臋 refektarskim jad艂em, lub u krewnych Zawilskich i Pobia艂贸w. Lubiano go wsz臋dzie, bo by艂 wes贸艂 i niezawadny, nie potrzebowa艂 wiele, a 偶e dziwaczy艂, to mu i dla wieku jego, i dla wielkiej i znacznej poczciwo艣ci wybaczano. D艂ugi czas prze偶ywszy w Rusi, naby艂 zwyczaju powtarzania przys艂owi贸w ludu, z kt贸rymi bardzo mu by艂o do twarzy, a mia艂 ich zawsze pe艂ne kieszenie. Weredyk niepohamowany, pali艂 w oczy ka偶demu gorzk膮 prawd臋, byle si臋 nadarzy艂a zr臋czno艣膰, a gdy si臋 kto pogniewa艂 - 艣miej膮c si臋 i ruszaj膮c ramionami, ko艅czy艂 zawsze jednym: Koli moje ne w 艂ad, to ja z swoim nazad. [Kiedy moje nie w smak, to ja ze swoim nazad (obja艣nienia przys艂贸w, zwrot贸w ukrai艅skich i bia艂oruskich pochodz膮 od autora)]. Zreszt膮, nie mog膮c nigdzie d艂ugo miejsca zagrza膰, 偶eby mu gdzie najlepiej by艂o, po niejakim czasie wyrusza艂 dalej i jecha艂, gdzie go oczy nios艂y. Do tych nieustannych podr贸偶y mia艂 jednego silnego szkap臋, w贸zek zielono malowany i t艂omoczek - nic wi臋cej. S艂ugi nie potrzebowa艂 - dowodz膮c zawsze, 偶e my im, nie oni nam pos艂uguj膮, i mimo wieku doskonale si臋 bez niego obchodzi艂.

- G贸ra z g贸r膮! - zawo艂a艂 wstaj膮c - a wszak to pan Pawe艂! I gdzie偶e艣 ty si臋 u licha pu艣ci艂, ch艂opcze, za ptasim mlekiem, 艣piewaj膮cym drzewem, wod膮 偶ywi膮c膮 czy zakl臋t膮 ksi臋偶niczk膮? a to... czasu 偶niw! Dobre pijanici i krapla (Dobra pijakowi i kropla) - rad jestem, 偶e ci臋 cho膰 tu spotka艂em.

- A! kochanego dziadunia - powt贸rzy艂 pan Pawe艂 rozstawuj膮c r臋ce do u艣cisku.

- Ale c贸偶 tu dziadunio robi? - Zachcia艂e艣 - choczby hirsze, aby insze (Cho膰by gorzej, byle inaczej), ja si臋 to ju偶 tak ca艂e 偶ycie w艂贸cz臋; a ty? - A ja! - z niejakim wahaniem odpar艂 pan Pawe艂, widocznie zbieraj膮c si臋 na niegotow膮 odpowied藕 - ja... jad臋 do siostry.

- Ja膰 to i bez ciebie wiem - rzek艂 pan Dymitr - bo gdzie indziej nie prowadzi ta droga, tylko do Roho偶y i do piek艂a - ale po co? Chleb i偶, a prawdu ri偶 (Chleb jedz, prawd臋 r偶nij). Tu w艂a艣nie by艂 s臋k, bo o projektach, ile ich by艂o, wcale nie mia艂 ochoty m贸wi膰 pan Pawe艂, zmiesza艂 si臋 jak nieprzywyk艂y do matactwa i 艣miej膮c si臋 odpar艂 powoli: - Ot, st臋skni艂em si臋 do nich, a 偶e w domu nie tak bardzo by艂em zaj臋ty - wybra艂em si臋. Dziadunio g艂ow膮 potrz膮s艂 i palcem na nosie pogrozi艂 panu Paw艂owi.

- O, 偶e k艂amiesz, to k艂amiesz, dusze艅ko - rzek艂 艣miej膮c si臋 tak偶e - ale - jak sobi choczesz (Sobie chcesz). Koli moje ne w 艂ad, to ja z swoim nazad (Kiedy moje nie w smak, to ja ze swoim nazad). Pyta膰 si臋 wi臋cej nie b臋d臋; powiem ci tylko, serde艅ko, 偶e kiedy kto nie mo偶e powiedzie膰, co my艣li, to albo 藕le my艣li i wstyda si臋, albo nie dowierza... Ale B贸g z tob膮.

- A jak偶e tam zdrowie twoje, 偶onki, dziecka waszego i poczciwego mego Hieronima (Hieronim by艂 ulubie艅cem starego i do niego z ca艂ej rodziny najwi臋cej przywi膮za艂 si臋 Dymitr).

- Jak zdrowie Hieronima i jego drobiu... a Antoniostwo czy zawsze koty dr膮? Siadaj i gadaj, a nie k艂am, kiedy mo偶esz. Pan Pawe艂 zarumieniony usiad艂 obok starego na k艂odzie, kaza艂 koniom do karczmy zaj艣膰 i weso艂a rozpocz臋艂a si臋 gaw臋dka.

- A dziadunio sk膮d? - Oczewi艣cie z Roho偶y; sk膮d偶e si臋 t臋dy jedzie? Siedzia艂em u nich d艂ugo - sim lit i pamiati nit (Siedem lat w pami臋ci nie ma).

- Co! Zapewne ze trzy dni! - roz艣mia艂 si臋 Pawe艂.

- A gdzie tam! kilka tygodni czy co艣 - nareszcie sumienie mnie ruszy艂o, 偶e ich tak d艂ugo objadam, wyjecha艂em, hde oczy nesut (Gdzie oczy ponios膮). Ale to, powiem waszeci, droga zakl臋ta...

- E! Dziadunio ju偶 do ka偶dej przywyk艂, bo w jego 偶yciu wi臋cej podobno podr贸偶y ni偶 pobytu; nigdzie d艂ugo miejsca nie zagrzeje...

- No! to prawda, kochanku - tri dni zachodu, a de艅 pra偶niku (Trzy dni przygotowa艅, a dzie艅 艣wi臋ta), ale to tak ca艂e 偶ycie ludzkie, mospane艅ku; wi臋cej zachodu ni偶 pra偶nik贸w, a i po tych to ci臋 jeszczeg艂owa boli! No, m贸w no, jak si臋 tam macie? Jak si臋 wam powodzi, i o kochanym Hieronimie.

- Wszyscy dzi臋ki Bogu zdrowi, ojciec, matka, moi, i Hieronim tak偶e.

- Ale jak tam temu biedakowi si臋 powodzi, bo to co艣 oni jak to ma艂偶e艅stwo.

- O偶enysia, ne 偶urysia, pijde ty rukoju; 偶inka pijde za borszczom, a ty za mukoju (O偶e艅 si臋, nie turbuj si臋, p贸jdzie ci r臋k膮; 偶ona p贸jdzie za kwasem, a ty m膮k膮). Niebo偶臋ta ubodzy bardzo, a dzieci kupa.

- Prawda! nie wiem, czemu to przypisa膰 - oboj臋tnie odrzek艂 Pawe艂 - r贸wne艣my schedy wzi臋li, a pan Hieronim dzi艣 o trzech ch艂opkach, a o czworgu dzieci. I nie wiedzie膰 jak, bo膰 nie przehula艂 i pracowa艂; jam sobie pr臋dzej troch臋 pozwoli艂, 偶ona mnie te偶 nie bardzo zbogaci艂a, a dzi艣 on straci艂, ja we dwoje prawie przyrobi艂em.

- Pribud' szczastie, rozum bude!! (Przyb膮d藕 szcz臋艣cie, rozum b臋dzie) - odpar艂 stary wzdychaj膮c - ty masz, on nie ma szcz臋艣cia - ot, ca艂y sekret. Ale B贸g go mo偶e pocieszy膰, bo wart... Ci臋偶kie偶 to 偶ycie nie jemu jednemu , wszystkim; ub贸stwo nie tak straszne, jak si臋 zdaje... Wowk ne takij 艂ychij, jak strasznyj (Wilk nie tak z艂y, jak straszny), to偶 i z ub贸stwem, m贸j Pawle.

- Zastan臋偶 siostr臋? - spyta艂 Pawe艂 chc膮c rozmow臋 odwr贸ci膰.

- Ba! a gdzie偶 by si臋 podzia艂a - z Roho偶y jedna tylko droga i t臋 oni niecz臋sto przebywaj膮. Siedz膮 w domu cicho i do艣膰 im siebie, a genera艂owa bawi ich opowiadaniem, kt贸re nawet dzieci na pami臋膰 umiej膮. Tak gaw臋dz膮c do p贸藕na z dziaduniem, weselej, ni偶 si臋 spodziewa艂, przeby艂 wiecz贸r pan Pawe艂; stary go maca艂 z r贸偶nych stron, 偶eby si臋 co艣 o celu podr贸偶y podejrzanym dowiedzie膰.

- M贸j Pawe艂ku - rzek艂 na koniec, wejrzenie rzucaj膮c na艅 znacz膮ce - a co s艂ycha膰 o kasztelanicu? Wszak to tam mia艂a by膰 Hieronimowa? Tym pytaniem z nag艂a rzuconym tak si臋 zmiesza艂 pan Pawe艂, 偶e si臋 a偶 zarumieni艂; widoczne to na twarzy niedouczonego jeszcze spekulanta stropienie nie usz艂o oka starca; ruszy艂 ramionami, szepn膮艂 po cichu do siebie, pewnie jakie艣 przys艂owie, i pocz膮艂 dalej: - Nie s艂ysza艂e艣, czy je藕dzi艂a i z czym powr贸ci艂a? Mnie si臋 co艣 zdaje - ne bude z tej kozy miasa (Z tej kozy mi臋sa nie b臋dzie). Utai膰 si臋 nie by艂o podobna; zreszt膮, by艂by si臋 stary gdzie indziej dowiedzia艂 i pan Pawe艂 rad nierad, wiele rzeczy z lekka tylko natr膮caj膮c, powiedzia艂 po trosze, jak by艂o. Stary patrza艂 na niego jak w t臋cz臋, my艣la艂, zachmurzy艂 si臋, gdy przysz艂o do poselstwa pana Samuela, o kt贸rym nadmieni膰 wypad艂o.

- Hody - rzek艂 - w偶e wse znaju (Starczy, wszystko ju偶 wiem), nawet po co ty si臋 telepiesz po brodach do Roho偶y. Ne bude z toj ku偶ni hroszy (Nie b臋dzie z tej ku藕ni pieni臋dzy), kochanku... ty ju偶 co艣 spekulujesz! I my艣lisz... Za tym Bo偶e, chto koho zmo偶e (Za tym B贸g, kto kogo zm贸g艂). Ale wy, wiele was jest, nie znacie kasztelanica, jak ja jego od dzieci艅stwa znam... wiem ja lepiej od was ca艂e jego 偶ycie! My艣licie go u艂owi膰, a on was wszystkich oszuka! Nadijawsia did na obid, ta poszow spaty ne iwszy (Spodziewa艂 si臋 dziad obiadu, poszed艂 spa膰 g艂odny); nie rachujcie na jego skarby, bo si臋 oszukacie. Pan Pawe艂 stan膮艂 zmieszany, stary si臋 roz艣mia艂: - Kto sije, toj sia nadije (Kto sieje, ten si臋 spodziewa) - doda艂 - jak sobie chcecie, a co mnie do tego? Widz臋 przez sk贸r臋, 偶e s膮 projekta, ale daremne.

- Ale, dziaduniu - przerwa艂 po namy艣le pan Pawe艂 - co tu si臋 tai膰; naturalnie, 偶e ka偶dy z nas chcia艂by mie膰 wi臋cej, mnie i Hieronimowi by si臋 zda艂o - to nic dziwnego! - A nade wszystko waszeci! nieprawda偶? Oj! oj! Panie Pawle, wa艣ci B贸g stworzy艂 na spekulacje, ale to nieciekawy chleb! I nie twoje g艂owy na to potrzeba. Ko艂y艣 ne pyroh, ne pyro偶ysia (Kiedy艣 nie pier贸g, nieudawaj pieroga). Tobie, widz臋, si臋 marzy wcze艣nie z siostr膮 si臋 u艂o偶y膰 i zby膰 j膮 psim sw臋dem, bratu zatka膰 g臋b臋 byle czym; z reszt膮 familii siako tako, a samemu zagarn膮膰, ile mo偶na...

- Ale, dziaduniu! - zaprotestowa艂 mocno pomieszany pan Pawe艂.

- Co to za ale! Czy to ja wa艣ci nie znam? a z Hieronimem o posag Teklusi jak to by艂o? On ci go zap艂aci艂, nieborak, a ty艣 z niego sianem wykr臋ci艂, nieprawda偶? Ko艂y nie wykinuw, to wypchaw [Nie wyrzuci艂, ale wypchn膮艂 (nie kijem, to pa艂k膮)]; a jemu zawsze krzywda! Pan Pawe艂 oczy spu艣ci艂.

- A! to moje szcz臋艣cie! - odpar艂 powoli.

- Pami臋taj no tylko wasze膰 na to, 偶e skupy zbiraje, a czort ka艂ytku szyje (sk膮py zbiera, a diabe艂 worek szyje). Jest prawda i drugie przys艂owie: 偶e skupy ne h艂upy (sk膮py nieg艂upi), ba! ale jest i trzecie: Za tym Bo偶e, chto koho zmo偶e! - kt贸re raczej grozi, ni偶 pociesza; i czwarte: Ot tobi, Hapko, knysz [Ot, tobie Hapko, knysz (masz babo placek)], kt贸re 艣wi臋ty Piotr powie mo偶e niejednemu na tamtym 艣wiecie, jak si臋 b臋dzie dobija艂 do raju.

- Ale sk膮d偶e, u Boga - przestraszony zawo艂a艂 Pawe艂 - o moich my艣lach, kt贸re mi w g艂owie nie posta艂y, mo偶e pan Dymitr tak wiedzie膰? - A! w偶e (ju偶) pan - podchwyci艂 stary 艣miej膮c si臋 - w Wu艂o Sk膮d! ot! 偶artowa艂em - kiedy chcesz, i po wszystkim - nie pos膮dzam ci臋 wcale; 偶eby艣 ty by艂 - brat sobi rad (brat sobie rad). Pawe艂 z zaperzenia i gniewu niemal przeszed艂 w zamy艣lenie, ale pozosta艂 chmurny i niespokojny. Dziadunio zmieni艂 rozmow臋; wida膰 by艂o jednak z jego wzroku i pofa艂dowanego czo艂a, 偶e si臋 czego艣 namy艣la艂, jakby chcia艂 rozbi膰 mg艂臋, kt贸r膮 mia艂 przed sob膮. Ju偶 po wieczerzy pan Pawe艂, kt贸rego to niepokoi艂o, z czym si臋 stary Dymitr wygada艂 jakby mimowolnie, 偶e lepiej nad wszystkich zna przesz艂e 偶ycie kasztelanica, usi艂owa艂 na pr贸偶no zwr贸ci膰 ku temu przedmiotowi oboj臋tn膮 rozmow臋, ale na pierwszy wyraz, kt贸ry m贸g艂 do niej prowadzi膰, dziadunio z u艣miechem przenikliwym mu przerwa艂: - Widz臋, kochanku, 偶e chcia艂by艣 co wiedzie膰 o kasztelanicu? Oj! panie Pawle. Ko艂y艣 ne pip, ne ubirajsia w rizy (Kiedy艣 nie ksi膮dz, nie wk艂adaj sutanny) - co tobie porywa膰 si臋 na niego! 铆aden z was nie da mu rady! za to r臋cz臋. My艣licie, jak sobie po nim sk贸r臋 zabezpieczy膰, ale nie wasza to g艂owa zrobi膰! Jed藕 wa艣膰 do pana Piotra, porad藕 si臋 z nim, to uczciwy cz艂owiek i g艂owa dobra; niech on wezwie co lepszego z naszych, nie mijaj膮c Pobia艂贸w, bo i to krew nasza, a Tomasz t臋gi ch艂opiec - dopiero mo偶ecie co obmy艣li膰 - cho膰 i tak - Ne skuby, poki ne z艂owisz (Nie skub, a偶 z艂apiesz), w膮tpi臋, 偶eby z tego co by艂o. Wa艣膰 sam i Hieronim poczciwy nic nie zrobicie; i jegomo艣膰 darmo sobie g艂owy nie 艂am spekulacjami! Kasztelanica nie znacie, on by was wszystkich przeda艂; d艂ugo by o tym m贸wi膰 - i nie wszystko mam ochot臋.

- W dziesi臋ciu go nie zmo偶ecie ani si艂膮, ani chytro艣ci膮, kiedy sobie co postanowi. Ot tak! a teraz spa膰! - doda艂 wstaj膮c i id膮c do swojego w贸zka.

- Chocz ne pyszno, ale zatyszno (Nie wspaniale, a wygodnie) - rzek艂 ogl膮daj膮c si臋 po karczmie - dobranoc wa艣ci! dobranoc. 铆yczenie to by艂o pr贸偶ne, bo panu Paw艂owi s艂owa te nadto pomiesza艂y szyk jego projekt贸w, 偶eby m贸g艂 smaczno zasn膮膰. Pan Dymitr uk艂ad艂 si臋 spa膰 w swoim w贸zku, Pawe艂 w sianie, i tak kr贸tk膮 noc letni膮 przebyli. Nazajutrz rano, po grzanym piwku, stary sam sobie konia za艂o偶y艂, drog臋 prze偶egna艂, kilk膮 jeszcze przys艂owiami Paw艂a pob艂ogos艂awi艂 i uda艂 si臋 w swoj膮 stron臋, zmierzaj膮c, jak m贸wi艂, ku Horoszkom, do Hieronima. Nigdy pan Pawe艂 z tym swoim krewnym bardzo serdecznie nie by艂, bo go to mocno dojmowa艂o, 偶e Hieronim w jego sercu pierwsze mia艂 miejsce. Nimby przysz艂a owa zawo艂ana sukcesja po kasztelanicu, zda艂aby si臋, my艣la艂, i sumka Dymitra, kt贸rego pos膮dzono, 偶e j膮 powoln膮oszcz臋dno艣ci膮 podwoi膰 musia艂, i liczono do czterdziestu lub pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy; panu Paw艂owi, roz艂akomionemu na grosze, ju偶 i tego 偶al by艂o. Przeczuwa艂, 偶e mu to Hieronim podchwyci膰 mo偶e, i powoli jad膮c dalej, zbity z rachuby na spadek kasztelanica, uk艂ada艂 sobie projekt prawnego poszukiwania fundusz贸w po dziaduniu, jako po rodzonym babki bracie, je艣liby je kto przed nim zagarn膮艂. Tak mi臋dzy dwoma sperandami ko艂ysany, jecha艂 dalej nie w najlepszym humorze nasz podr贸偶ny, coraz pu艣ciejszym, je艣li by膰 mo偶e, krajem. Pola tylko by艂y cz臋stsze - ale jakie pola! piasek poprzesypywany w zagony, rzadziutkim zbo偶em poros艂y, nad drog膮 smutne dziewanny, gdzieniegdzie w艣r贸d zagon贸w stara sosna i bar膰 na niej, pami膮tka po wykarczowanym lesie, a w dali, czarnym pasem doko艂a, puszcze i puszcze. Niekiedy w艣r贸d tych p贸l wpad艂 w贸zek w rozje偶d偶ony d贸艂 i ci膮gn膮艂 si臋 brodem p贸艂 mili, a偶 nare艣cie w dali, wieczorem, ukaza艂o si臋 Roho偶e. Oku znu偶onemu widokiem pustyni ka偶da osada wyda si臋 pi臋kn膮, bo oznajmuje ludzi - tej nie brak艂o na pewnym wdzi臋ku i charakterze smutno-powa偶nym. Dw贸r wygl膮da艂 ju偶 z dala, ogromnym wie艅cem zielonych drzew spleciony, z cerkwi膮 trzykopuln膮, w tym stylu w艂a艣ciwym starym Wo艂ynia i Ukrainy drewnianym budowom tego rodzaju, kt贸ren tyle ma wdzi臋ku - z zabudowaniami szeroko i zamaszysto rozrzuconymi, po kt贸rych zna膰 by艂o, 偶e tu ani ziemi, ani drzewa nie brak艂o. Wie艣 ogromna sun臋艂a si臋 daleko po p艂aszczy藕nie i nik艂a za drzewami, kt贸re j膮 mai艂y. 艣rodkiem wida膰 by艂o p艂yn膮cy strumie艅 przez mokr膮 i k臋piast膮 艂膮k臋, pod dworem zebrany wielki staw, trzcin膮 i sitowiem zaros艂y. Smutne to by艂o jak okolica, kt贸ra do tego miejsca przygotowywa艂a, ale powa偶ne i wielkich rozmiar贸w. Pawe艂 wjecha艂 nare艣cie w wiosk臋 i ci膮gn膮艂 si臋 ni膮 do unudzenia; by艂a bowiem niezmiernie d艂uga i rozsiad艂a si臋 sobie wygodnie, dziel膮c na kilka cz臋艣ci porzuconymi w艣r贸d zabudowa艅, niedogodnymi gruntu szmatami. Chaty by艂y jak w Samej czarne, drewniane, z tr膮bami na dachach i plecionymi dymnikami, ale porz膮dniejsze i wi臋ksze. W po艣rodku sta艂a karczma, co w potrzebie obj膮膰 mog艂a po艂ow臋 ludno艣ci, z bierwion sosnowych sklecona, wygl膮da艂a z frontu na austeri臋, a w 艣rodku by艂a po prostu brudn膮 jak wszystkie inne. Nareszcie ukaza艂 si臋 dw贸r, ze staro艣wieckimi jod艂ami wysadzonym ogrodem - drewniany, d艂ugi, niepozorny, a tak w drzewa zasuni臋ty, tak zaciszno stoj膮cy, i偶 wejrzawszy na艅, od razu poczu膰 musia艂e艣 spok贸j i cisz臋, kt贸rej mieszkaj膮cy tu u偶ywali. R贸wnie stary lamus, oficyna pot臋偶na i mn贸stwo r贸偶nych przybud贸wek otacza艂o go jak dworzanie pana. Dziedziniec wychodz膮cy bokiem na staw tak by艂 obszerny jak wszystko w Roho偶ach - ale oko艂o niego nie zna膰 by艂o starania o upi臋kszenie - czysto tylko i bardzo po prostu. Stado ps贸w r贸偶nego wieku, szer艣ci i wzrostu powita艂o przeje偶d偶aj膮cego, od bramy wiod膮c do ganku, a 偶e go艣膰 by艂 rzadkim zjawiskiem, co 偶y艂o, wyskoczy艂o naprzeciw niemu ze wszystkich dworu kryj贸wek: gospodarz dysponuj膮cy robocizn臋, pani dysponuj膮ca wieczerz臋, pani Pachniewiczowa z tabakierk膮 w r臋ku i genera艂em na ustach dzieci z biczykami i zabawkami, s艂udzy - ka偶dy z god艂em swego zaj臋cia - jeden z talerzem, drugi z karafk膮, trzeci ze szczypcami od samowara, czwarty z rondlem, a kuchty i dziewcz臋ta z kur膮 nie oskuban膮 i 偶elazkiem od prasowania. Psy ujada艂y zajadle, wiod膮c pana Paw艂a, a gdy wysiad艂, oskoczy艂y go powitaniami razem ze 铆mur膮, siostr膮 i dzie膰mi. 铆mura, eks-kapitan od jazdy, s艂u偶y艂 bowiem w huzarach, by艂 s艂usznego wzrostu i niedawno jeszcze m贸g艂 uchodzi膰 za bardzo pi臋knego m臋偶czyzn臋 - ciemnej p艂ci, w艂os贸w i oczu, ogorza艂y w postawie, w ruchu, w g艂osie rozkazuj膮cym wydawa艂 si臋 z przywyknieniem do s艂u偶by, kt贸rej 艣lady zosta艂y w nim na zawsze; dom tak偶e dowodzi艂, 偶e mi艂o艣膰 porz膮dku wyni贸s艂 z wojska, bo nadzwyczajna czysto艣膰 i 艂ad panowa艂y wsz臋dzie. W艂os porzad艂y na g艂owie, pocz膮tki 艂ysiny, z臋by po drodze 偶yciapogubione, odj臋艂y mu wiele m臋skiego wdzi臋ku, kt贸rym m贸g艂 dawniej si臋 odznacza膰; zosta艂y wszak偶e przy resztkach m艂odo艣ci si艂y ni膮 nie zu偶yte jeszcze, cho膰 po huzarsku szasta艂 nimi. Czarne jego oko, nadzwyczaj b艂yszcz膮ce, brew cz臋sto marszcz膮ca si臋 i 艣ci膮gaj膮ca gro藕nie na poz贸r, nos orli, z rozd臋tymi nozdrzami, t艂umaczy艂y 偶yw膮 w nim jeszcze gr臋 uczucia i gwa艂towne poruszenia duszy, co si臋 hamowa膰 nie zwyk艂a. Mia艂 na sobie kr贸tk膮, z huzarska zrobion膮 taratatk臋, spodnie obcis艂e i buty gospodarsko-my艣liwskie, nie strojno, ale czysto i opi臋to wygl膮daj膮c. Wszystkim jego zmianom humoru i twarzy towarzyszy艂o niemi艂osierne targanie, zwijanie i uk艂adanie w膮s贸w, kt贸re ci膮gle mia艂 w r臋ku, poprawiaj膮c je co chwila. Po tych w膮sach poznawali domowi, co czu艂 i jakich by艂 usposobie艅 pan 铆mura; 偶ona nawet, pos艂uszne i 艂agodne stworzenie, cz臋sto do niego z pro艣b膮 przychodz膮c, wprz贸d na jego w膮sy ni偶eli w oczy mu spoziera艂a. Stan ich by艂 doskona艂ym zwierciad艂em stanu duszy pana kapitana. Tekla by艂a istot膮 艂agodn膮, cich膮, powoln膮, pracowit膮, pe艂n膮 uczucia i ca艂膮 dusz膮 kobiet膮. Pi臋kne jeszcze, niebieskie jej oczy b艂yszcza艂y w艣r贸d owalu twarzy doskona艂ego zarysu, nosek i usta kszta艂tne ca艂o艣膰 tworzy艂y wdzi臋czn膮, u艣miechnion膮 艂agodnie i mi艂膮. Troch臋 znu偶enia, troch臋 w licu 偶贸艂to艣ci, przymknienie powiek, lekkie ust zaci艣nienie, m贸wi艂y o wieku Tekli, kt贸rej kszta艂tna kibi膰 nic jeszcze ze swej dawnej nie straci艂a zgrabno艣ci. Wyraz og贸lny, panuj膮cy, fizjognomii jej by艂 pe艂en niewyczerpanej cierpliwo艣ci i dobroci. Wiele te偶 obu tych cn贸t po艂o偶enie jej wymaga艂o. Pan 铆mura, jedynak, niegdy艣 pieszczoch losu, nie zwyk艂y do ulegania, przekonany, 偶e wszystko przywidzeniom i kaprysom m臋偶czyzny ugina膰 si臋 by艂o powinno - wzi膮艂 偶on臋 umy艣lnie ubog膮, bo wiedzia艂 mo偶e, i偶 inna 偶ycia by z nim nie znios艂a, tak chwilami bywa艂o ci臋偶kie, tak cz臋sto bucha艂 z niego gniew bezprzyczynny, tak 偶elazna wola wywiera艂a si臋 bez wzgl臋du na wra偶enie, jakie czyni艂a na otaczaj膮cych. Tekla kocha艂a m臋偶a, a B贸g j膮 obdarzy艂 skarbem wytrwania i 艂agodno艣ci niewyczerpanym; znosi艂a wi臋c te chwile czarne z poddaniem si臋 i pokor膮 dzieci臋cia. Nie probuj膮c go poprawi膰 nawet, usi艂owa艂a rozbroi膰 dobroci膮 i cz臋sto si臋 to jej udawa艂o. Matka rozpadaj膮ca si臋 nad dzie膰mi, gospodyni w domu niespracowana, pociesza艂a si臋 prac膮 i przywi膮zaniem, gdy j膮 zbyt wzruszy艂 i zmartwi艂 jaki gniewny wybuch m臋偶owski. 铆mura najcz臋艣ciej po tej burzy sam przeprasza艂 偶on臋, 艂aja艂 siebie, zaklina艂 si臋, 偶e raz ostatni tak podda艂 pasji, ale nazajutrz robi艂 to偶 samo. Najlepszym jednak dowodem nieszkodliwo艣ciowych tych wybuch贸w by艂o, 偶e go ludzie mimo pop臋dliwo艣ci kochali i wi臋ksza ich cz臋艣膰 偶ycie by da艂a za pana. Jak 偶ywy do gniewu, tak by艂 szparki do dobrego i nagradza艂 po kr贸lewsku; prawda, 偶e niekiedy kara艂 srodze, ale sprawiedliwie. Dr偶a艂o, co 偶y艂o, na jego skinienie, lecz u艣miech rozpromienia艂 wszystkich. 铆ycie kapitana up艂ywa艂o nadzwyczaj jednostajnie, powolnie, ustronnie, w艣r贸d 艂ow贸w, gospodarki, towarzystwa domowych, czasem rzadkiej rozrywki w karty, do kt贸rych na szcz臋艣cie towarzysz贸w tu nie mia艂, bo gra艂by zapami臋tale. Ksi膮偶k臋 rzadko wzi膮艂 w r臋k臋, bo i czasu na to nie stawa艂o, i ochoty mu brak艂o; bardzo znudzony, bawi艂 si臋 czasem kalendarzem, literatur膮 nieszkodliw膮 fabryki berdyczowskiej. Obok dwojga 铆mur贸w sta艂a pani genera艂owa Pachniewiczowa, siostra starsza gospodarza, wysoka, sucha, czarna, imponuj膮cego oblicza kobieta. Jej twarz, opalona, pomarszczona, sfa艂dowana, oko oprawne w powiek臋 wypuk艂膮, nos orli jak u brata, broda spiczasta i postawa generalska nie potrzebowa艂y komentarza o charakterze. Nieco tej gwa艂towno艣ci, kt贸r膮 si臋 brat odznacza艂, mia艂a i ona w udziale, ale u niej lepiej hamowana, nie objawia艂a si臋 nag艂ymi wybuchami; przerodzi艂a si臋 w up贸r tylko i ch臋膰 dzia艂aj膮c, wywiera, pani genera艂owa nad bratem i co by艂o w domu panowa艂a - i za to j膮 uroczy艣cie nienawidzono.Kwa艣na, cierpka, zawsze wszystkiemu nierada, podejrzliwa, gderliwa, dojada艂a bez mi艂osierdzia otaczaj膮cym, kt贸rzy j膮 znosili jak plag臋 egipsk膮 - ale 偶e mia艂a sw膮 dobr膮 stron臋, czasem - i gdy si臋 jej kto zas艂u偶y艂 pokor膮 - pomaga艂a silnie, byli tacy, co umiej膮c jej u偶y膰, zdobyli si臋 i na przywi膮zanie ku niej. Wiele偶 to charakter贸w podobnych, ci臋偶kich w po偶yciu, a w gruncie dobrych, zatruwa 偶ycie, cho膰 wzbudza szacunek? Tak膮 w艂a艣nie by艂a pani genera艂owa, kt贸rej panowanie w Roho偶y by艂oby nie do zniesienia, gdyby nie to, 偶e serdecznie kocha艂a dzieci, przywi膮zana by艂a do rodzic贸w i w艣r贸d gderania, k艂贸tni, wym贸wek, d膮s贸w ka偶demu pomaga艂a na przek贸r drugim. Ona utrzymywa艂a, podczas cz臋stych wycieczek z domu kapitana, rygor i porz膮dek mi臋dzy lud藕mi, w艂ada艂a wielk膮 cz臋艣ci膮 gospodarstwa kobiecego, kt贸re Tekla ch臋tnie na r臋ce jej zdawa艂a; opr贸cz tego w nieporozumieniach ma艂偶e艅skich - do kt贸rych Tekla nigdy sama powodu nie da艂a - genera艂owa u艂atwia艂a zgod臋, wr臋cz bratu i bratowej m贸wi膮c s艂owa prawdy, co jej dogadza艂o, bo mog艂a pogdera膰. Sama w naj艣ci艣lejszej 偶y艂a przyja藕ni z Tekl膮, kt贸r膮 kierowa艂a, prostowa艂a, naucza艂a nieustannie, nudzi艂a bez miary, ale prawdziwie kocha艂a przy tym; z bratem, pomimo przywi膮zania i wdzi臋czno艣ci, jakie mia艂a dla niego, czasem przychodzi艂o do okropnych k艂贸tni. Prze艂amana, genera艂owa rozp艂aka艂a si臋, to by艂 sygna艂 przeproszenia. 铆mura, zobaczywszy 艂zy, kl臋ka艂 i prosi艂 o przebaczenie, na czym si臋 wszystko regularnie ko艅czy艂o. Pani Pachniewiczowa, kt贸rej m膮偶, niegdy major, potem podpu艂kownik w u艂anach, wreszcie pu艂kownikiem zabity w kampanii tureckiej, straci艂 posag ca艂y, po jego 艣mierci ze swoj膮 ma艂膮 pensyjk膮 wdowi膮 przyjecha艂a do brata i u niego osiad艂a. Nie maj膮c dzieci, przybra艂a sobie braterskie, a w tym odludziu i ciszy, po sto razy opowiadaj膮c wypadki swojego 偶ycia, pewna by艂a zawsze powolnego ucha towarzystwa, nadu偶ywaj膮c w tym niekiedy jego cierpliwo艣ci. Dwoje dzieci, stary kapelan, ksi膮dz Mosiewicz, niemal 艣lepy, kt贸ry w oddalonym o mil cztery najszkaradnej drogi od parafii msz臋 w kapliczce odprawia艂, reszt臋 za艣 czasu muzyk膮 si臋 zabawia艂 i dzieci na klawikordzie uczy艂 - sk艂adali ostatek nielicznej gromadki. Wszystko to, ile ich by艂o, wytoczy艂o si臋 w ganek na powitanie go艣cia - tu wrzawa ludzi, ha艂as dzieci, szczekanie ps贸w, 艣miech dono艣ny pana 铆mury, razem otoczy艂y pana Paw艂a, kt贸ry nie wiedzia艂, co z sob膮 pocz膮膰, tak nag艂e przej艣cie z ciszy pustynnej do gwaru tego odurzy艂o go na chwil臋. Szcz臋艣ciem, siostra przybieg艂a go pierwsza uca艂owa膰, 铆mura 艣cisn膮艂 jego r臋k臋, pani genera艂owa poda艂a mu swoje wychud艂e palce do uroczystego przywitania, pod艂ug starej metody, a ksi膮dz Mosiewicz, wypytawszy si臋, kto przyjecha艂, sk艂oni艂 si臋 z cichym: "Upadam do n贸g!" Dzieci tymczasem ch贸rem wo艂a艂y: - Wujaszek! wujaszek! Tylko co dziadunio wyjecha艂, a oto i wujaszek. Jak si臋 masz, wujaszku! Wszyscy wtoczyli si臋 wreszcie do pokoju, serdecznie witaj膮c i dzi臋kuj膮c go艣ciowi; bo 铆mura i jego rodzina dla tych dr贸g szkaradnych i kraju, co go od reszty 艣wiata oddzieli艂 - niezmiernie rzadko widuj膮c ludzi, ka偶dego przyjmowa艂 jak zbawc臋 od nud贸w i wszystkim by艂 wdzi臋czen jak za 艂ask臋 za odwiedziny Roho偶y. Na ten raz jednak ujrza艂 pan Pawe艂, nie bez niepokoju i zdziwienia, pomimo weso艂o艣ci na twarzy szwagra jaki艣 przelotny cie艅 nieukontentowania, na wst臋pie mu niezwyk艂y... Co temu by艂a za przyczyna, ani si臋 艣mia艂 domy艣la膰; wzi膮艂 to za chmurk臋 po burzy domowej, po sporze ma艂偶e艅skim. Z pierwszych s艂贸w jednak przekona艂 si臋 zaraz, 偶e 铆mura co艣 osobi艣cie czu艂 do niego i zimniejszym okazywa艂 si臋 ni偶 kiedy, z intencj膮 wyra藕n膮. Rozmowa w pocz膮tku toczy艂a si臋 dosy膰 oboj臋tna, a偶 gdy o wszystkichi o wszystko wypytywa膰 pocz臋to, wypad艂o nadmieni膰 i o Hieronimie, o podr贸偶y 偶ony jego do kasztelanica, o kt贸rej zreszt膮 ju偶 pan 铆mura pokaza艂 si臋 wprz贸d uwiadomiony, uko艣nie spojrza艂 na pana Paw艂a gospodarz i rzek艂: - Biedny Hieronim, biedny Hieronim! To u偶alenie nie w smak posz艂o Paw艂owi.

- Ale m贸wcie偶 o kasztelanicu - doda艂 铆mura - ja tam o wasz臋 t臋 sukcesj臋 niewiele dbam, cho膰by mi si臋 tak偶e dla dzieci przyda艂a; ale mi chodzi najbardziej o Hieronima, jemu to najgwa艂towniej potrzebne. Coraz bardziej tym nastaj膮cym ubolewaniem nad losem brata uczu艂 si臋 dotkni臋ty pan Pawe艂, a widz膮c, 偶e to s膮 pokryte jakie艣 wym贸wki, rzek艂 z cicha: - Ale, kochany szwagrze, c贸偶e艣my temu winni, 偶e Hieronim traci i traci? - Albo偶 m贸wi艂em, 偶e艣my winni? - zapyta艂 铆mura spogl膮daj膮c na siostr臋. Genera艂owa za偶y艂a tabaki, zacinaj膮c usta i z lekka potrz膮saj膮c g艂ow膮, a Tekla spu艣ci艂a oczy.

- M贸w o kasztelanicu - rzek艂 铆mura - to ciekawa historia; c贸偶 tam o nim s艂ycha膰? Wszyscy si臋 zsun臋li; Pawe艂 pocz膮艂 ostro偶nie, ale gdy przysz艂o do maj膮tku, wzi膮艂 si臋 na potrzebny fortel i niedowierzanie w wielk膮 jego fortun臋 okazywa膰 pocz膮艂.

- Te sukcesje - rzek艂 - to zwykle wielkie ba艅ki mydlane; k艂opotu mo偶e by膰 wiele, a korzy艣ci ma艂o: maj膮tek na oko du偶y, ale kto tam wie dok艂adniej, co na nim jest. Sk膮pstwo nawet jego, co sobie nie zwyk艂 na nic 偶a艂owa膰, dowodzi nie najlepszych interes贸w... 铆mura przerwa艂 gor膮co: - E! to ba艂amuctwo, bracie! Kt贸偶 ci to tego nagada艂? Wszyscy wiedz膮, 偶e to cz艂owiek milionowy i kapitalista! - 艣wie偶o przecie i Hieronimowa wr贸ci艂a od niego z niczym, i Sobocki, kt贸rego 偶ony brat tam siedzi, to偶 samo przede mn膮 utrzymywa艂, 偶e nie tak bogaty, jak ludzie s膮dz膮.

- Sobocki! - pokr臋ci艂 g艂ow膮 kapitan - jam nie bardzo t臋gi do papieru i rachunku, bo wszelkie sprawy przywyk艂em szabl膮 i s艂owem ko艅czy膰 - ale na Sobockiego spojrzawszy czuj臋, 偶e to szelma. On ci to m贸wi艂 nie bez celu... o! frant! Pan Pawe艂 uczu艂, 偶e si臋 zarumieni艂.

- Puszczaj膮 fusa - doda艂 铆mura - 偶eby sami by to sobie przyw艂aszczyli jakim sposobem, a nas u艣pili... nie wierz temu - lisy! lisy! Nie mo偶na ju偶 by艂o nie wspomnie膰 o panu Samuelu i jego 偶膮daniu; zacz膮艂 wi臋c Pawe艂 i o tym, przyznaj膮c si臋 ju偶, po pierwszym niepowodzeniu w k艂amstwie, 偶e do niego jecha艂 po rad臋.

- R贸bcie sobie, co chcecie - po namy艣le odpar艂 kapitan - to do mnie nie nale偶y; jam do waszej familii tylko przyczepiony, gdy b臋dzie co bra膰, to mi dacie, a radzi膰 wam, nie moja rzecz. Teklusiu, ka偶 podawa膰 samowar i plu艅my na te interesa. A teraz, panie Pawle, m贸w mi, co u偶膮艂e艣 i jak u ciebie gospodarstwo idzie? Wielki ci臋偶ar spad艂 z serca panu Paw艂owi; widzia艂 bowiem ze wszystkiego, 偶e tu jak zawsze 艂atwa b臋dzie sprawa ze szwagrem, i zby艂 si臋 rozmowy przykrej, w kt贸rej - 偶e dosy膰 nieszcz臋艣liwie pok艂amywa艂, nie dorozumiewa艂, a jeszcze go to kosztowa艂o, bo by艂 nieprzywyk艂y - rad j膮 by艂 jak najpr臋dzej sko艅czy膰. Pani Pachniewiczowa, kt贸r膮 bola艂o, 偶e na tak d艂ugo od niej oderwan膮 zosta艂a uwaga, odchrz膮kn臋艂a, poda艂a tabaczki przyby艂emu i pocz臋艂a w bardzo oklepany spos贸b: - W roku 1815, m贸j m膮偶, by艂y genera艂... mia艂 bra膰 spadek po litewskim Pachniewiczu, bogatym obywatelu w Mi艅skiem... Ot贸偶 powiem asi艅dziejowi...

- Nie wzi膮艂! - przerwa艂 brat...

- to ju偶 Pawe艂 s艂ysza艂.

- Jak to? czy偶 mu to opowiada艂am? - zdziwiona i kwa艣no spogl膮daj膮ca na obu spyta艂a genera艂owa z wyrzutem bratu widocznym.

- A! czy偶 raz, kochana siostro.

- Widz臋 tedy, 偶e pami臋膰 trac臋. Nadesz艂a Tekla, poczynaj膮c rozporz膮dza膰 herbat膮, kt贸r膮 wnoszono; ale genera艂owa, nieukontentowana, pom艣ci艂a si臋 na niej, odsuwaj膮c j膮 od pe艂nienia obowi膮zk贸w gospodyni.

- Ty, moja kochana Teklusiu, lepiej zapewne jak ja potrafisz brata zabawi膰, a ja lepiej mo偶e urz膮dz臋 herbat臋... Wiesz, 偶e 艣p. nieboszczyk cesarz Aleksander, anio艂 dobroci, gdym mia艂a szcz臋艣cie przyjmowa膰 go u siebie w Tule, nie m贸g艂 si臋 mojej herbaty odchwali膰, cho膰 przyznam si臋, 偶e nie by艂a dro偶sza nad pi臋膰 rubli, bo innej pod贸wczas nie mia艂am. Ale wszystko zale偶y od sposobu zrobienia... Wracaj膮c do nieboszczyka, jaki偶 to by艂 mi艂y, jaki mi艂y cz艂owiek, co za wdzi臋k w mowie, w ruchu, w spojrzeniu, jaka ujmuj膮ca dla wszystkich grzeczno艣膰! Uwierzycie te偶, 偶e mnie... w r臋k臋 poca艂owa艂! - Samowar kipi! - przerwa艂 brat, nieustannie siostr臋 w ten spos贸b dra偶ni膮cy. Odesz艂a wre艣cie pani Pachniewiczowa, kwa艣ne i gniewne tylko na brata rzucaj膮c spojrzenie. Reszta wieczora zesz艂a na rozmowie d艂ugiej o gospodarstwie, 艂owach, domu, dzieciach i familii. 铆mura, jak to z pocz膮tku ju偶 uwa偶a艂 pan Pawe艂, cho膰 grzeczny, zimny by艂, a nawet szczypi膮cy niekiedy. Wejrzenie tylko Tekli zdawa艂o si臋 go wstrzymywa膰 od jakiego艣 wybuchu. Genera艂owa po kilkakro膰 rozpoczyna艂a swe opowiadania o kampanii tureckiej, o pobycie w Tule, o spadku po Pachniewiczach mi艅skich, o swej podr贸偶y do Odessy itd., ale jej brat nigdy nic porz膮dnie doko艅czy膰 nie da艂, przypominaj膮c, 偶e to ju偶 s艂yszeli. Bawiono si臋 tak do dziesi膮tej, a powtarzane ziewanie kapitana, kt贸ry zwyk艂 by艂 k艂a艣膰 si臋 o dziewi膮tej punktualnie, je艣li w karty nie gra艂, rozespanie dzieci, przyzwyczajonych do snu wczesnego, i g艂o艣ne "dobranoc" ksi臋dza Mosiewicza oznajmi艂y nieco niespokojnemu Paw艂owi, 偶e czas p贸j艣膰 naprzeciw, do wyznaczonego pokoju. Po po偶egnaniu 铆mura wzi膮艂 za czapk臋 i przygotowa艂 si臋 go odprowadzi膰.

- Tobie p贸藕no ju偶, moje serce - odezwa艂a si臋 Tekla - ja bratu pok贸j jego poka偶臋.

- Nie, ty id藕 spa膰 z dzie膰mi; ja na chwil臋 z nim p贸jd臋, mamy z sob膮 do pom贸wienia.

- To jutro by mo偶e! - b艂aga艂a 偶ona chwytaj膮c m臋偶a za r臋k臋.

- Lepiej dzi艣, jutro ju偶 b臋dziemy wolni. Wejrzeniem tylko usi艂owa艂a jeszcze uprosi膰 m臋偶a, ale daremnie. Pan Pawe艂 niespokojny poszed艂 z nim, ogl膮daj膮c si臋 na biedn膮 i widocznie niespokojn膮 siostr臋. Takie jest nawyknienie Poleszuk贸w do ognia, 偶e w pokoju pana Paw艂a, pomimo lata, zastali ju偶 w kominie p艂on膮c膮 ogromn膮 olch臋. 铆mura milcz膮cy stan膮艂 przy kominie i grza艂 si臋 machinalnie, na艂ogowie, zdaj膮c si臋 oczekiwa膰 na rozej艣cie si臋 ludzi. Gdy s艂uga si臋 wyni贸s艂, wyjrza艂 za nim, wyprostowa艂 si臋 jak struna i podszed艂 do pana Paw艂a z twarz膮, kt贸r膮 gotowo艣膰 do rozpocz臋cia wa偶nej rozmowy zwiastowa艂a.

- Wiesz, m贸j Pawle - rzek艂 - 偶e ja lubi臋 wszystko ko艅czy膰 po 偶o艂niersku; u mnie - co w sercu, to na j臋zyku, jestem gor膮czka...

- No? ale c贸偶 mo偶esz mie膰 do mnie? - z nie艣mia艂ym wejrzeniem i u艣miechem rzek艂 Pawe艂, usi艂uj膮c nie podlewa膰 oliwy do ogniska.

- Mia艂em ci臋 i mam jeszcze za uczciwego cz艂owieka - ci膮gn膮艂 dalej 铆mura - ale mi si臋 musisz wyt艂umaczy膰 z tego, co zrobi艂e艣 z Hieronimem.

- Ja? z Hieronimem? a c贸偶em ja m贸g艂 z nim zrobi膰? - Pos艂uchaj naprz贸d, potem si臋 wyt艂omaczysz. Wiesz, 偶em ci posagTekli tak jak darowa艂 ca艂y, bom z niego skwitowa艂 nic prawie nie wzi膮wszy... Czy艣 ty my艣la艂, 偶e ja to dla ciebie tylko zrobi艂em? - A dla kogo偶? - spyta艂 Pawe艂 zacinaj膮c si臋.

- Ju艣ci偶 pozw贸l, 偶e wybieraj膮c z dw贸ch uczyni艂bym to raczej dla ubo偶szego z was, a je艣li nie, to przynajmniej dla obu. Hieronim ma dzieci czworo, a ty jedno, on swoje straci艂, a ty艣 od niego wi臋ksz膮 cz臋艣膰 jego schedy naby艂. Pan Pawe艂 si臋 namarszczy艂.

- M贸j bracie - rzek艂 - za twoj膮... powolno艣膰 bardzo ci wdzi臋czen by艂em i jestem, ale czy偶e艣 mi m贸wi艂, 偶e to uczyni艂e艣 dla nas obu? - Zdawa艂o mi si臋, 偶e tego i m贸wi膰 nie potrzeba.

- A kt贸偶 ci zreszt膮 powiedzia艂, 偶em to sobie sam przyw艂aszczy艂? - A! u stu kat贸w! tego mi nie zaprzeczysz! - gwa艂townie zagrzmia艂 铆mura.

- Dziadunio to wie najlepiej; rozm贸wcie si臋 z nim, on mi to m贸wi艂.

- Ale czy dziadunio wie, jakem ja od Hieronima nabywa艂? Oczy pana Paw艂a z wielkiego strachu zasz艂y mg艂膮 fa艂szu - chciwo艣膰 zag艂usza艂a w nim sumienie; powoli, powoli uznawa艂 niezb臋dn膮 potrzeb臋 wyk艂amania si臋, bo mu si臋 chcia艂o w dodatku za poczciwego uchodzi膰; czu艂 jeszcze, 偶e nim by艂 by膰 powinien.

- Jak to? jak偶e艣 nabywa艂? - zapyta艂 铆mura.

- Naby艂em drogo i nie chc膮c ani upokarza膰 Hieronima, ani si臋 z nim przed 艣wiatem chwali膰 (cho膰 dzi艣 musz臋, kiedy mi takie czynisz zarzuty) - potajemnie, nieznacznie wynagrodzi艂em go umy艣lnie, wynagrodzi艂em sumiennie. Ale to w贸r dziurawy... traci i traci, a ja偶 temu co winien? - skromnie doko艅czy艂 Pawe艂 i spu艣ci艂 g艂ow臋, 藕le udaj膮c smutek.

- A! je艣li tak! - przerwa艂 铆mura gor膮co - daruj! daruj! Niech ci臋 u艣ciskam. Poczciwy jeste艣 i delikatny... takich ludzi lubi臋! Hej, Tomek - zawo艂a艂 do s艂ugi nadchodz膮cego - szampana... wypijemy twoje zdrowie, Pawle, i przepraszam ci臋 za moje g艂upie niedowierzanie. Dziadunio wszystkiemu winien: poczciwe cz艂eczysko, ale zgorzk艂 na staro艣膰 i wsz臋dzie widzi z艂e tylko! Pawe艂 - rad, 偶e si臋 tak 艂atwo wykr臋ci艂 - u艣miechn膮艂 si臋, przyrzekaj膮c w duchu, 偶e niepr臋dko znowu do Roho偶y zawita.

- Czy偶 ty nie znasz jeszcze dziadunia - odpowiedzia艂 - i Hieronima... Jeden traci do ostatka, drugi plecie, co mu 艣lina do g臋by przyniesie, a w dodatku oba mnie nie lubi膮; ale to d艂ugo by o tym m贸wi膰.

- O! ja jeden wiem, jak mi Hieronima 偶al - ale na to rady nie ma; to cz艂owiek zginiony i dzieci pogubi.

- C贸偶, pije? W karty gra? Hula czy pr贸偶nuje? Wagabundus, kobieciarz czy co u licha? - W艂a艣nie 偶e nic z tego, ale jaki艣 w tym inkluz, 偶e si臋 go nic nie trzyma. Mi臋dzy nami m贸wi膮c, co艣 musi by膰 ukrytego... gdyby艣 mu miliony da艂, to je nie wiedzie膰 jak straci... wyra藕ny palec Bo偶y czy co...

- Szczerze bo mi go 偶al - westchn膮艂 kapitan - no! pomy艣limy o tym potem; daruj mi, Pawle - i twoje zdrowie! Szampan wystrzeli艂 g艂o艣no i g艂贸wka Tekli ukaza艂a si臋 zza drzwi uchylonych.

- Oj! kochanie, ju偶 butelki!... b臋dzie ci to szkodzi膰! - Spa膰! spa膰! - zawo艂a艂 kapitan.

- Dobranoc! Wtem pokaza艂a si臋 i pani genera艂owa, straszna jak widmo, z rozpuszczonym siwym w艂osem i okularami w r臋ku, rezerwowy korpus Tekli.

- A! co to, to 艣licznie! - E! i pani tu! - A! i ja tu... nieboszczyk m贸j m膮偶...

- Pi艂 tak偶e szampa艅skie - przerwa艂 铆mura - co jest, to jest, a butelk臋 wysuszym.

- A wiesz, 偶e ci to na noc szkodzi.

- Tylko jedn臋 - prosi艂 铆mura - pod s艂owem! - Dosy膰 by by艂o p贸艂! - odezwa艂a si臋 genera艂owa. 铆mura cierpia艂, cierpia艂, a偶 nareszcie wsta艂 i podszed艂 ku drzwiom.

- A! id藕cie偶, baby, do trzystu diab艂贸w! - krzykn膮艂 - bo was powyp臋dza膰 ka偶臋! Tekla uciek艂a, genera艂owa 艣mia艂o wyst膮pi艂a do boju, posuwaj膮c si臋 w 艣rodek izby.

- A! to ju偶 tak.

- A kiedy tak, to co? - zapyta艂 brat marszcz膮c si臋.

- To p贸jd臋 spa膰 - urwa艂a Pachniewiczowa - ale jutro si臋, rozm贸wimy.

- O! jutro, jak sobie chcesz; tylko mi dzi艣 daj pok贸j. Dobranoc, lubko, i drzwi zamykaj! Kapitan, troch臋 rozj膮trzony, pos艂a艂 zaraz po trzy jeszcze butelki, na z艂o艣膰 babom, jak m贸wi艂, i pili do drugiej weso艂o, bo Pawe艂 lubi艂 hulank臋 i nie maj膮c ju偶 interesu na karku, zr臋cznie si臋 do czasu wywin膮wszy, ch臋tnie placu dotrzymywa艂 szwagrowi.



II.

W Roho偶y nied艂ugo zabawi艂 nasz podr贸偶ny; spieszy艂 z poselstwem do stryja, ostatek nadziei swoich zawiesiwszy do rozm贸wienia si臋 z nim. Wm贸wi艂 艂atwo szwagrowi, 偶e Hieronim wcale pokrzywdzony nie by艂. Dobroduszny i poczciwy 铆mura wszystkiemu uwierzy艂 i poi艂 zapami臋tale pana Paw艂a usi艂uj膮c go w ten spos贸b za chwilow膮 sw膮 偶ywo艣膰 i podejrzenie przeprosi膰. Paw艂owi za艣 nie tyle jeszcze by艂o pilno do Piotra, ile si臋 obawia艂 铆mury, kt贸remu 艣mia艂o w oczy spojrze膰 ostatek nie dopalonego wstydu nie dawa艂. Trzeciego wi臋c dnia zasz艂a nejtyczanka, w艣r贸d opowiadania przy 艣niadaniu pani genera艂owej o kampanii tureckiej, o generale Dybiczu i dziwnej 艣mierci jej m臋偶a, na pr贸偶no wszyscy usi艂owali wstrzyma膰 jeszcze go艣cia cho膰by na dzie艅 jeden. Tekla, 偶eby go widzie膰, 铆mura, 偶eby go poi膰, genera艂owa, 偶eby mu opowiada膰, bo domowi wszystko ju偶 s艂yszeli; pan Pawe艂, wy偶egnany najserdeczniej i wyprawiony z ogromnymi, po staro艣wiecku, zapasami, kt贸re si臋 nazajutrz popsu膰 mia艂y, odjecha艂. Do Zr臋b贸w pana Piotra by艂o mil dziesi臋膰; wyrachowa艂 sobie podr贸偶ny, 偶e drugiego dnia ku wieczorowi tam stanie. Ale co innego tu by艂o dojecha膰, a co innego do Roho偶y. Nim zajedziemy do Zr臋b贸w i bli偶ej przypatrzymy si臋 panu Piotrowi Zawilskiemu, chcieliby艣my, 偶eby czytelnicy nasi przypomnieli sobie , co艣my im o nim w statystyce familii Zawilskich powiedzieli; jest to niezb臋dnie potrzebne do wyrozumienia obrazu, kt贸ry im mamy przedstawi膰. Pan Piotr, wskutek o偶enienia i 偶ycia w wy偶szym towarzystwie, ca艂kiem na innej by艂 stopie. Jako stryja i powszechnie szanowanego ze swego charakteru cz艂owieka, nale偶a艂o go powita膰, cho膰 bliskiemu krewnemu, przebrawszy si臋 we frak i o przyzwoitej godzinie. Pan Pawe艂 w dodatku nie oswojony z pa艅stwem, jak je nazywa艂, stryjowskim, ba艂 si臋 go dosy膰 i okrutnie skroba艂 w g艂ow臋 na sam膮 my艣l przebycia tam dni kilku. Dom to by艂 nie w rodzaju tych, do kt贸rych przywyk艂 ucz臋szcza膰: w nim muzyka, kwiaty, ksi膮偶ki sk艂ada艂y zabaw臋; rozmowa nawet chodzi艂a 艣cie偶kami, kt贸rymi trudno by艂o za ni膮 zd膮偶y膰 panu Paw艂owi; czu艂 z g贸ry, 偶e mu tam b臋dzie ci臋偶ko i nudno. Tote偶 w miar臋 zbli偶ania si臋 do Zr臋b贸w coraz pos臋pnia艂 podr贸偶ny i nieledwie mia艂 ochot臋 si臋 zawr贸ci膰. Jemu takie towarzystwo jak 铆mury - kielich, hulka, poufa艂a gaw臋dka, dobrze t艂usto艣ci膮 podlana. W potrzebie ho艂upiec napr臋dce - w to graj! - ale cicha, spokojna zabawa w pi臋knym salonie, w艣r贸d przedmiot贸w, kt贸rych wdzi臋ku i warto艣ci poj膮膰 nie m贸g艂, by艂a strasznie trudnym zadaniem. Zr臋by sta艂y w po艣rodku d贸br pa艅stwa Piotr贸w, nad brzegiem sp艂awnej rzeki, jednej z tych arteryj Wo艂ynia, kt贸rymi p艂ynie handel, pieni膮dze i 偶ycie. By艂a to rezydencja niemal wspania艂a, murowany dom pi臋trowy, ogr贸d nad brzegiem rzeki, pomys艂u Miklera, wko艂o przepyszne budowy gospodarskie, m艂yny, browary, krupiarnie, owczarnie - murowane, nietylko wygodne, ale pi臋kne. Samo miejsce by艂o prze艣liczne, z dala mo偶na je by艂o wzi膮膰 za miasteczko, tak 艣wieci艂o 艣wie偶ymi murami, tak pi臋knie b艂yszcza艂 nad nim ko艣cio艂ek wdzi臋czny i kszta艂tny, kapliczka i nowa wspania艂a cerkiew na wzg贸rzu - kilka karczem, r贸偶ne gospodarskie budynki, porozrzucane umiej臋tnie, ubiera艂y, wielkie daj膮c wyobra偶enie o smaku i troskliwo艣ci dziedzic贸w. D艂ug膮 ulic膮, w ko艅cu kt贸rej sta艂 贸w dw贸r, doje偶d偶a艂o si臋 ku niemu; w prawo i w lewo poza cienistymi kasztanami i lipami sta艂y porz膮dne domki oficjalist贸w i rezydent贸w, u艣miechni臋te ogr贸dkami kwiatowymi i tak ukryte w zieleni, jakby sprzed oka ucieka艂y umy艣lnie. Wielka murowana brama, na kt贸rej le偶a艂y dwa, w Pe艂czy wyrobione z piaskowca, lwy kolosalne, wiod艂a na dziedziniec pomara艅czowymi drzewami, laurami i granatami w lecie ostawiony. Wszystko a偶 do oficyn mia艂o fizjognomi臋 艣wie偶膮, czyst膮 i weso艂膮; tu i owdzie przegl膮da艂a wyra藕niej my艣l upi臋kszenia, dokonana zr臋cznie i bez przesady. Ganek jak zwykle podtrzymywa艂y cztery olbrzymie kolumny, stanowi膮ce facjat臋 pospolit膮, ale nie ra偶膮c膮. Poza domem prze艣liczny ogr贸d, rozros艂y i cienisty, na pochy艂o艣ci ku rzece sadzony, sprowadza艂 a偶 ku jej wodom, kilka razy zakr臋caj膮cym si臋 w艣r贸d parku i tworz膮cym malownicze zako艅czenie. Poza rzek膮 wida膰 by艂o w ca艂ej swej krasie i przepychu najpi臋kniejszy krajobraz Wo艂ynia. Nie opodal od dworu w jednym miejscu by艂a wysepka szcz臋艣liwie rzucona w艣r贸d wody, a do niej prowadzi艂 murowany, wdzi臋cznego wzoru mostek, gdzie wpo艣r贸d topoli, brz贸z i z艂otych wierzb sta艂 wysoki 偶elazny krzy偶 i 艂awka pod nim. Taki to wszystko razem wzi臋te mia艂o poz贸r dostatku i pa艅stwa 偶e pan Pawe艂, kt贸rego szlachecka zamo偶no艣膰 drobno si臋 , strasznie i licho wydawa艂a przy Zr臋bach, uczu艂 nieco zazdro艣ci, a wielce zak艂opota艂, jak si臋 tu potrafi znale藕膰. By艂 on par臋 razy u stryja, ale zawsze nie sam, w towarzystwie, na wielkich balach i zabawach, gdzie 艂atwo zgin膮膰 w t艂umie; teraz musia艂 si臋 z nim i rodzin膮 spotka膰 sam na sam, oko w oko. Wprz贸dy przebrawszy si臋 w karczmie, gdzie si臋 dowiedzia艂, 偶e wszyscy s膮 w domu, nawet Stanis艂aw ju偶 z uniwersytetu na zawsze powr贸ci艂 - Pawe艂, 艣mia艂o nadrabiaj膮c min膮, kaza艂 zajecha膰 przed ganek i wszed艂, a raczej wpad艂, udaj膮c zupe艂n膮 pewno艣膰 siebie, naprz贸d do kawiarni zamiast do salonu, potem ju偶, gdy mu drzwi pokazano, z wi臋ksz膮 jeszcze fantazj膮 i 艣mia艂o艣ci膮 otworzy艂 drzwi do pokoju, w kt贸rym ca艂a rodzina w艂a艣nie zgromadzona by艂a za wielkim sto艂em przy owocach i herbacie. 艣liczny to by艂 widok tego okr膮g艂ego stolika, wko艂o kt贸rego, wedle por贸wnania Pisma 艣wi臋tego, jak oliwki dojrza艂e, siedzia艂y ho偶e dzieci przy powa偶nych rodzicach. Nic tu nie psu艂o mi艂ego wra偶enia, jakie czyni艂o to gronko rodziny, u艣miechnione szcz臋艣ciem, kt贸rego doznawa艂o. Pok贸j, kt贸rego okna wychodzi艂y na ogr贸d i rzek臋, by艂 skromny, ale mi艂y, ca艂y ubrany w kwiaty piel臋gnowane r臋k膮 kobiet, zastawiony krosienkami, zarzucony ksi膮偶kami i robotami. Dwa sto艂y, w dw贸ch przeciwleg艂ych jego ko艅cach, kilkana艣cie krzese艂, dwie kanapy i dwa wielkie obrazy Suchodolskiego, wyobra偶aj膮ce Jana III pod Wiedniem i W艂adys艂awa Jagie艂艂臋 pod Grunwaldem, zdobi艂y go tylko. Przy jednym z tych sto艂贸w, w chwili wej艣cia pana Paw艂a, siedzieli wszyscy. Na czele podstarza艂y ju偶, ale wspania艂ej i narodowego typu twarzy m臋偶czyzna, kt贸rego niebieskie oczy, s艂odyczy pe艂ne usta kszta艂tne i wyrazem dobroci namaszczone, wszystkie rysy, regularne i pogod膮 ja艣niej膮ce, od razu za serce chwyta艂y. Wysoki, silny, rumiany i zdr贸w, w siwych w艂osach za wcze艣nie posrebrzonych, wygl膮da艂 jakby si臋 przebra艂, tak malinowy rumieniec zdrowia kwit艂 na jego policzkach, tak rze藕wo b艂yska艂o oko nie zmarnowanym 偶yciem. Wyraz otwarto艣ci, wesela, pokoju panowa艂 tej pi臋knej twarzy; rzek艂by艣, stary portret pradziad贸w, wyj臋ty z ramy i o偶ywiony czarodzieja tchnieniem. Obok - r贸wnie pi臋kna, bladawej, ale marmurowej bia艂o艣ci twarzy, poci膮g艂ych rys贸w, z piwnym okiem spozieraj膮cym na 艣wiat jako艣 t臋skno i niespokojnie a 艂agodnie, siedzia艂a czarno i skromnie ubrana kobieta, patrz膮c i napatrze膰 si臋 nie mog膮c ulubionych dzieci. Jej posta膰, wyraz, charakter mia艂y co艣 idealnego - wszystko w niej wyjawia艂o nami臋tn膮 matk臋, co nie 偶yje - tylko dzie膰mi, nie my艣li - tylko o nich. W spojrzeniu t臋sknym wdzi臋ku pokornego s艂owa czyta艂e艣 wielk膮, serdeczn膮, p艂on膮c膮 pobo偶no艣膰 chrze艣cianki. Przy nich kwit艂y trzy c贸rki prze艣liczne - r贸偶owe, u艣miechnione, zr臋czne, wesolutkie a tak dziwnie dope艂niaj膮ce wdzi臋kiem ka偶dej w艂a艣ciwym obrazu ca艂o艣ci, 偶e si臋 zdawa艂o, jakby je malarz wyduma艂 chc膮c pokaza膰 jedyn膮 pi臋kno艣膰 w trzech jej objawach r贸偶nych, na wsp贸lnej 艂odydze wykwit艂ych. Sta艣, cienki, wysmuk艂y blondynek, podobny do panienek i jak panienka skromny, m艂ody, ale z wybitniejszym pi臋tnem woli na twarzy bardziej m臋skiej, to ko艂o zamyka艂. Zaraz za nim, widocznie ju偶 obcy, m艂ody cz艂owiek siedzia艂 z uszanowaniem nieoswojonego ch艂opaka, kt贸ry si臋 boi salonu i nie wie, jak w nim usi膮艣膰. By艂 to ubogi towarzysz uniwersytecki Stasia, Ksawery P..., kt贸rego Zawilski przybra艂 sobie za przyjaciela i przywi贸z艂 z sob膮 na wakacje. Nie by艂o w tym najmniejszego niebezpiecze艅stwa dla si贸str Stasia, bo pan Ksawery mia艂 poz贸r m艂odego nied藕wiadka, niezgrabno艣膰 starego pedanta i zaprz膮tni臋ty by艂 sob膮 jak m艂odzik, kt贸ry, d藕wigaj膮c sw膮 przysz艂o艣膰 na ramionach, o niej tylko duma. Poczciwa jego fizjognomia brzydka by艂a jak maskaron br膮zowy, ale si臋 do niej 艂atwo by艂o przyzwyczai膰, bo wyra偶a艂a dusz臋 szlachetn膮. Panny si臋 nim doskonale bawi艂y, chocia偶 od nich do swoich greckich ksi膮偶ek ucieka艂, kieruj膮c si臋 na hellenist臋 przebojem i czytaj膮c w艂a艣nie dialogi Platona, z kt贸rych najtrudniejszy w tej chwili g艂ow臋 mu pi艂owa艂. W艣r贸d 艣miechu m艂odzie偶y nie pos艂yszano, jak zaturkota艂a bryczka pana Paw艂a, i postrze偶ono go dopiero, gdy sztywny jak norymberska lalka, nakrochmalony jak stary ko艂nierzyk parafialnego eleganta, wszed艂 nadymaj膮c si臋 i pokrywaj膮c usilnie strach, kt贸ry go przejmowa艂. Pan Piotr pierwszy si臋 zerwa艂, popatrzy艂 chwil臋 i poznawszy go, zawo艂a艂: - A! to Pawe艂! jak偶e si臋 masz? jak si臋 masz, kochany go艣ciu? Wszyscy si臋 odwr贸cili, nie bez wyrazu lekkiego zniecierpliwienia, jak gdy w艣r贸d najswobodniejszej, p艂yn膮cej potokiem zabawy wpadnie w ni膮 nowy 偶ywio艂, kt贸ren towarzystwo przyswoi膰 musi i wcieli膰, pracuj膮c, by ten przybysz sta艂 si臋 jego w艂asno艣ci膮, co nie zawsze 艂atwo przychodzi. 铆al by艂o rozmowy - ch艂贸d wion膮艂 od pana Paw艂a, ale grzecznie i serdecznie go przyj臋to. Wszyscy starali si臋 jak najpr臋dzej wprowadzi膰 go na sw贸j tor - na drog臋, kt贸r膮 my艣l ich bieg艂a - ale tu znalaz艂a si臋 przeszkoda. Ca艂y 艣wiat poj臋膰 i my艣li r贸偶nych ich dzieli艂 - by艂 to przychodzie艅 z innego kraju, z innej strefy. Pan Piotr, kt贸ry to pierwszy postrzeg艂, a raczej si臋 tego domy艣li艂, odwi贸d艂 zaraz Paw艂a nieco na stron臋 od stolika i stosowniejsz膮, pospolit膮, oklepan膮, szlacheck膮, nie potrzebuj膮c膮 偶adnego wysi艂ku my艣li j膮艂 z nim wie艣膰 rozmow臋. Gronko dzieci i matka rozbiegli si臋 w ogr贸d, na ganek. Pan Ksawery poszed艂 do swego Platona, a Sta艣 uczu艂 potrzeb臋 po艂膮czy膰 si臋 z ojcem i pozna膰 bli偶ej stryjecznego brata, kt贸rego prawie nie widzia艂. D艂ugo tak m贸wili nie wiedzie膰 o czym, bo Pawe艂 nie 艣mia艂 ex abrupto poczyna膰 o rzeczy, cho膰 rad by艂 sko艅czy膰 i wyrwa膰 si臋 co najrychlej od stryja, kt贸ry mu niezmiernie imponowa艂, powag膮 sw膮 i wy偶szo艣ci膮 niemile jako艣 upokarzaj膮c przywyk艂ego do dawania sobie ton贸w w okolicy Horoszek. Pan Piotr m贸wi艂 o rzeczach oboj臋tnych i wszelkim zaczepionym przedmiocie z 艂atwo艣ci膮, jak膮 maj膮 ludzie do r贸偶nego rodzaju towarzystwa przywykli i gi臋tkim obdarzeni umys艂em; Sta艣 偶ywo szepta艂, jak ch艂opak, kt贸remu nie braknie my艣li ni s艂owa, w kt贸rym wszystko gra 偶ywo i na wierzch si臋 wyrywa - oba niezmiernie uprzejmi. Po chwili i pani Piotrowa przysz艂a si臋 do nich przy艂膮czy膰, a przy niej rozmowa nie zmieni艂a toku i wi艂a si臋 bitym szlakiem og贸lnik贸w, po kt贸rych po艂owa ludzi wygodnie si臋 przechadza膰 lubi. Gospodyni mia艂a w tym cel pospieszaj膮c w pomoc m臋偶owi - obdarzona wielkim uczuciem, pragn臋艂a zawsze wobec krewnych m臋偶owskich pokaza膰 si臋 szczerze dla nich przyjazn膮, bo w istocie tak膮 by膰 chcia艂a, a ozi臋b艂o艣ci膮 najmniejsz膮 obawia艂a si臋 przykro艣膰 zrobi膰 m臋偶owi. Pan Pawe艂, obsypany grzeczno艣ciami bez liku, ca艂y tak wiecz贸r przesiedzia艂 dosy膰 zm臋czony, u艣miechaj膮c si臋, cho膰 nudy go wyci膮ga艂y na torturach, staraj膮c si臋 utrzyma膰 na wysoko艣ci rodziny pana Piotra, nie rozumiej膮c prawie, co wko艂o niego m贸wiono, obawiaj膮c si臋 strzeli膰 jakiego b膮ka, p贸艂s艂贸wkiem i minami wykr臋caj膮c od wszelkiego stanowczego wyrokowania. Szcz臋艣ciem, uda艂o mu si臋 wyj艣膰 z tego obronn膮 r臋k膮, cho膰niepospolicie znu偶y艂 si臋 wysi艂kiem, i gdy przyszed艂 do pi臋knych pokoj贸w, kt贸re mu troskliwa Maria wyznaczy膰 kaza艂a, rzuci艂 si臋 na 艂贸偶ko jak po najci臋偶szej pa艅szczy藕nie. Dano mu na wiecz贸r "Obrazy" Chod藕ki, spytawszy, czy ma co czyta膰, wzi膮艂 je niby ch臋tnie, 偶eby okaza膰, 偶e czytuje, ale przyszed艂szy do siebie rzuci艂 o st贸艂 ani my艣l膮c dotkn膮膰, patrz膮c tylko osowia艂ym wzrokiem, jakby si臋 pyta艂: "Co u licha w ksi膮偶ce by膰 mo偶e?" Nazajutrz rano, jak kwiat ros膮 obmyty, 艣wie偶y i orze藕wiony spoczynkiem, wszed艂 do niego stryj, z lask膮, kt贸ra mu ju偶 towarzyszy艂a po ca艂ym gospodarstwie, i z serdeczn膮 troskliwo艣ci膮 pocz膮艂 go dopytywa膰, jak si臋 ma, jak spa艂, czy mu by艂o wygodnie itp. Pan Pawe艂 na wszelki nie przewidziany wypadek zrobi艂 sobie b贸l g艂owy, wyrachowawszy, 偶e go ten w wielu rzeczach b臋dzie m贸g艂 wym贸wi膰, a ba艂 si臋 ca艂ego d艂ugiego dnia, kt贸ry mia艂 przed sob膮, s膮dz膮c, 偶e po szlachecku przyjdzie mu siedzie膰 膰wieczkiem na kanapie od poranku do nocy. Pan B贸g go skara艂 za niepotrzebne k艂amstwo, bo wpad艂szy w dom poczciwych ludzi, troskliwych o ka偶dego, uprzedzaj膮cych i grzecznych, musia艂 pokutowa膰 ca艂y dzie艅 za g艂ow臋 swoj膮, na rosole zamiast barszczu; bez wina i bez najsmaczniejszych potraw, kt贸re mu przed nosem obnoszono mijaj膮c go, dla swej choroby, z kt贸r膮 si臋 z rana pochwali艂. Byli sam na sam.

- Pan Piotr, kt贸ry si臋 od razu domy艣la艂, 偶e krewniak nie darmo go odwiedzi艂 i co艣 do niego mie膰 musia艂, umy艣lnie tak przyszed艂, aby swobodniej m贸g艂 si臋 wygada膰. Rozpocz臋艂a si臋 tedy rozmowa; Pawe艂 namieni艂 o kasztelanicu, powiedzia艂, co Samuel poleci艂 Hieronimowej, odda艂 uk艂ony od ojca i prosi艂 o rad臋. Stary s艂ucha艂 cierpliwie, ale bez najmniejszego zdziwienia, spu艣ci艂 tylko oczy i my艣la艂.

- Wiesz, kochany panie Pawle - rzek艂 po chwili milczenia - smutne to s膮 historie; wiedzia艂em o tym wszystkim wprost od mego kochanego Samuela, kt贸ry nie spuszczaj膮c si臋 wida膰 na Hieronima, obszernie o tym w tych dniach pisa艂. Ale c贸偶 tu radzi膰; mnie wi臋cej trapi spos贸b 偶ycia kasztelanica, jego rozwi膮z艂a i zimna staro艣膰 - jego niepoj臋ta bezbo偶no艣膰 i ten ka艂, w kt贸rym 偶yje, ni偶 to, co utraci膰 mo偶emy... Dla nas tu chodzi o troch臋 mienia, dla niego o ca艂膮 przysz艂o艣膰. Pan Pawe艂 os艂upia艂, nic nie mog膮c zrozumie膰. "O, to! - pomy艣la艂 w duchu.

- Czy kazanie, czy co? a co nam do jego duszy? byle zostawi艂 maj膮tek..." Stary po chwili m贸wi艂 dalej: - I ja tak偶e, jak m贸j kochany Samuel, widz臋 potrzeb臋, 偶eby si臋 familia zbli偶y艂a do niego, 偶eby go otoczy艂a troskliwo艣ci膮, przywi膮zaniem, dobr膮 rad膮, ale w innej my艣li. Mnie ta resztka 偶ywota w takiej rozpu艣cie, w tych brzydkich na艂ogach, oburza i niepokoi... "Diabe艂 go wie, co on plecie! - m贸wi艂 ci膮gle w duchu pan Pawe艂.

- To chyba hipokryta i..." - ale stryj mu my艣l przerwa艂.

- Potrzeba go wyrwa膰 z tej niewoli, w kt贸rej gnije, potrzeba go koniecznie oswobodzi膰 - nie dla naszego tylko, ale dla jego w艂asnego dobra.

- Ju偶 to, co si臋 tycze sposobu 偶ycia - rzek艂 nare艣cie odwa偶aj膮c si臋 wyst膮pi膰 Pawe艂 - to mi si臋 zdaje, 偶e kto do dziewi臋膰dziesi膮t lat tak prze偶y艂, nie potrafi si臋 ju偶 na staro艣膰 przemieni膰. Ale szkoda, dla nas zw艂aszcza ubogich, tego co s艂usznie na nas spa艣膰 by powinno, a co nam trutnie i pochlebcy wyrw膮. Pan Piotr u艣miechn膮艂 si臋.

- Wiele widzia艂em na 艣wiecie - rzek艂 - ale mi si臋 nie zdarzy艂o nigdy spotka膰 bogatego krewniaka, na kt贸rego spadek wcze艣nie ostrz膮 z臋by, 偶eby figla swoim nast臋pcom nie wyrz膮dzi艂...

- To by dla nas ubogich - z przyciskiem powt贸rnie wym贸wi艂 Pawe艂 - by艂o bardzo ci臋偶kie. Pan Piotr zdawa艂 si臋 powoli wchodzi膰 w nieprzepart膮 my艣l bratanka.

- Zapewne - rzek艂 - i tego szkoda, co mie膰 mo偶ecie, zw艂aszcza poczciwy Samuel, kt贸ry si臋 tak frasuje o los rotmistrza. Samuel my艣li, widz臋, 偶e trzeba by si臋 nam wszystkim zebra膰, poradzi膰, kogo艣 wybra膰 i w pomoc mu wys艂a膰. Bardzo by to dobrze by艂o, ale powiedz mi, czy mo偶na famili臋 zwo艂ywa膰? Rozejdzie si臋 to mi臋dzy lud藕mi, dojdzie do kasztelanica, obrazi go i od nas jeszcze bardziej odepchnie; zausznicy wystawi膮 mu to jako chciwo艣膰 przedwczesn膮 i zohydz膮 nas w jego oczach. Familia nasza tak rozrzucona, tak r贸偶norodna... to niepodobna! - Wi臋c niech stryj sam poradzi.

- Nie jestem od tego, 偶eby nie pom贸wi膰 o tym z krewnymi, ale ich zwo艂ywa膰, konsylium robi膰 takie, to do niczego nie prowadzi. Chcia艂bym tylko Samuela.

- Pan Samuel nie mo偶e wyjecha膰 ze Strumienia, m贸wi艂 to bratowej.

- A wi臋c pom贸wimy z Pobia艂ami.

- Stryj wi臋c uwa偶a - zagadn膮艂 艣cinaj膮c usta Pawe艂 - 偶e i oni... nale偶e膰 b臋d膮...

- A powiedz偶e mi, jak nale偶e膰 nie maj膮 - oburzy艂 si臋 pan Piotr.

- Je艣li to ma spada膰 na nas, to i na nich r贸wnym prawem. Nie pytam o pisane prawo, ale o to uczucie sprawiedliwo艣ci, kt贸re jest w sercu ka偶dego cz艂owieka! A gdyby na nas co spad艂o, ods膮dzi艂偶eby艣 od tego, co by ci B贸g da艂 niezapracowane i daremne - siostr臋 twoj膮, Tekl臋? Pan Pawe艂 si臋 zmiesza艂.

- Ale to widzi stryj - dorzuci艂 - zapewne, gdy jednak - prawo... bo 偶yjemy - pod prawem!... Zmarszczy艂 si臋 starzec powa偶ny i uj膮艂 go za r臋k臋.

- M贸j Pawle - rzek艂 - bracia i siostry w prawie ludzkim mog膮 bra膰 nier贸wno, bo w tym podziale wchodzi uwaga o spo艂ecze艅stwo, wzgl臋dem kt贸rego my m臋偶czy藕ni mamy najci臋偶sze obowi膮zki po艣wi臋cenia - ale to po rodzicach; a taki spadek, niespodziany dar Bo偶y, mo偶na偶 inaczej podzieli膰 jak r贸wno? Da艂o偶by ci spa膰 sumienie? Nie doko艅czy艂. Pawe艂 spu艣ci艂 g艂ow臋, zawstydzi艂 si臋 i poprawi艂.

- Ja te偶 wcale nie jestem tej my艣li - odrzek艂 艣piesznie - pytam tylko, by si臋 upewni膰, 偶e to, co ja czuj臋, prawo potwierdzi膰 mo偶e.

- Prawo jest dla nieprawych - odpar艂 pan Piotr - dla nas do艣膰 sumienia. Niech si臋 do niego zwracaj膮, komu B贸g nie wyry艂 w sercu nie艣miertelnych praw swoich; ci biedni po ludzkie, pisane, n臋dzne i s艂abe niech si臋 uciekaj膮; my si臋 bez nich w takich sprawach obejdziemy.

- Wezwa膰 wi臋c potrzeba Pobia艂贸w - d艂awi膮c si臋, cicho podda艂 Pawe艂 chc膮c co rychlej rozmow臋 sko艅czy膰.

- To s膮 ludzie zacni i rozumni - z nimi si臋 zetkniemy i co艣 uradzim, 偶eby pana Samuela uspokoi膰. Dzieci J贸zefa rady da膰 nie mog膮, bo sami jej, biedaki, potrzebuj膮; was wszystkich ty przedstawiasz; ja siebie i Samuela, a wi臋c nam tylko Pobia艂贸w brakowa膰 b臋dzie. Pos艂uchaj, dzi艣 pi膮tek, zabawisz u mnie przez sobot臋, ja po艣l臋 ich prosi膰 na wieczorek, kt贸ry damy w pasiece w niedziel臋, gdzie i tak by膰 mieli. W ten spos贸b cichute艅ko si臋 sprawim. Wszak musisz zna膰 Pobia艂贸w? - Bardzo ma艂o.

- Dw贸ch ich tylko, Tomasz i August przyjad膮, bo J贸zef biedaczysko nie rusza si臋 z domu... ale tych dw贸ch dosy膰 b臋dzie.

- Nie lepiej偶e, 偶eby艣my do nich pojechali? - spyta艂 Pawe艂, kt贸remu siedzenie w Zr臋bach nie bardzo si臋 u艣miecha艂o.

- Jak chcesz, ale to co艣 b臋dzie widoczniej, a na c贸偶 艣ci膮ga膰 oczy i wzbudza膰 gadania? Pierzmy swoje brudy po kryjomu.

- Ja bo w tym nic brudnego nie widz臋 - zawo艂a艂 Pawe艂.

- Ani ja, bobym w tak膮 spraw臋 r臋ki nie umoczy艂 - rzek艂 Piotr z uczuciem godno艣ci - ale powiem ci szczerze, zda mi si臋 zawsze, 偶etakie niemal podst臋pne ubieganie si臋 za n臋dznym groszem czego艣 niechwalebne, nieczyste... Robi臋 to dla Samuela, 偶e mu nie odmawiam; zreszt膮 pocieszam si臋 tym, 偶e je艣li starca od 艂ajdak贸w i intrygant贸w, z r膮k niepoczciwych wybawi臋, mo偶e go, cho膰 p贸藕no, tknie sumienie i 偶ycie odmieni.

- W to trudno uwierzy膰.

- Trudno, ale s膮 przyk艂ady; cz艂ek ku staro艣ci widzi ja艣niej nago艣膰 偶ycia, marno艣膰 jego zabieg贸w i cel贸w, t臋sknota go ogarnie niezmierzona, nienasycona, na ni膮 tylko lekarstwem... B贸g. Pan Pawe艂 nie by艂 wcale bezbo偶nik; chodzi艂 on i je藕dzi艂 do ko艣cio艂a, spowiada艂 si臋, po艣ci艂 czasem i mia艂 poz贸r katolika; ale nigdy nie uczu艂 potrzeby o艣wieci膰 si臋 w wierze ani si臋 wiele o to troszczy艂, jak tam drudzy z ni膮 lub bez niej 偶yj膮. By艂 to cz艂owiek z liczby u nas najpospolitszych, co oboj臋tno艣ci膮 najwi臋cej grzesz膮, nie b臋d膮c ani za, ani przeciw religii, a kt贸rych w艂a艣nie nawr贸cenie najci臋偶sze, bo do przeciwnika wiary, kt贸ry na czym艣 przekonanie opiera, przem贸wi膰 mo偶na argumentem, do oboj臋tnego nie trafi niczym. Tu potrzeba 艂aski. Zdziwi艂 si臋 Pawe艂 s艂ysz膮c pobo偶ne wyrazy stryja i ca艂kiem poj膮膰 ich nie m贸g艂; dla niego praktyka 偶ycia by艂a rzecz膮 zupe艂nie od religii oddzieln膮 - westchn膮艂 jednak dla akompaniamentu i zmilk艂. Pan Piotr wsta艂.

- A zatem, zatrzymuj臋 ci臋, Pawle - u nas porz膮dek dnia taki: o dwunastej si臋 schodzimy wszyscy, potem o p贸艂 do drugiej obiad; po obiedzie wraca ka偶dy do siebie lub ma do wyboru przechadzk臋, konia, bilard, ksi膮偶k臋, zaj臋cie, jakie sobie obierze... do herbaty. Od herbaty bowiem s膮 ca艂y wiecz贸r razem do wieczerzy i rozej艣cia. Zatem wolny jeste艣 do po艂udnia... Chod藕 po ogrodzie, ka偶 sobie poda膰 konia, zaprz膮c, co ci si臋 podoba, wszystko na twoje rozkazy, a je艣liby ci臋 nazbyt g艂owa bola艂a, dysponuj, 偶eby ci tu obiad przynie艣li, i nie wychod藕.

- Teraz spocznij, przy艣l臋 ci kilka ksi膮偶ek do wyboru. Po wyj艣ciu pana Piotra Pawe艂 pozosta艂 chwil臋, nie umiej膮c sobie zda膰 sprawy dok艂adnej z tego, co s艂ysza艂. Z rozporz膮dzenia dnia dosy膰 by艂 rad, ale z interwa艂ami nie wiedzia艂, co zrobi膰, bo czyta膰 nie m贸g艂. "Licho mi nada艂o tu na trzy dni zosta膰! - m贸wi艂 w duchu - to ci臋偶ka przeprawa! Czym ci ludzie 偶yj膮! Jakby tu d艂u偶ej posiedzie膰 przysz艂o, przysi臋gam Bogu, 偶ebym zdech艂". O godzinie obiedniej Sta艣 przybieg艂 do pana Paw艂a, a ten na wypadek wszelki zawsze jeszcze z b贸lem g艂owy wszed艂 do salonu, gdzie go uprzejmie, z u偶aleniem nad chorob膮, przywita艂a pani Piotrowa usi艂uj膮c mu okaza膰, jak pragn臋艂a, 偶eby mu w ich domu co najlepiej i najzdrowiej by艂o; powita艂y panienki, kt贸re z powo艂ania, jak wszystkie Polki, b臋d膮c lekarkami, stara艂y si臋 nam贸wi膰 jedna na rumianek, druga na ocet, trzecia na wod臋. Pan Pawe艂, kt贸rego g艂owa by艂a zupe艂nie wolna, ale 偶o艂膮dek dopomina艂 si臋 posi艂ku po przeja偶d偶ce, by艂 w wielkim k艂opocie, bo i przy obiedzie poczciwi krewni zbyt go pilnowali, tak 偶e g艂odny wsta艂 od sto艂u i doprawdy ju偶 poczyna艂 chwyta膰 si臋 za g艂ow臋. Panny rozbieg艂y si臋 do roboty, do gry. Sta艣 tak偶e poszed艂 do swoich koni, a pani Piotrowa usiad艂szy z panem Paw艂em, spojrzawszy za c贸rkami, westchn臋艂a i pocz臋艂a powoli zwyk艂e swe 偶ale na ci臋偶kie tera藕niejsze dla panien czasy. S艂uchaj膮c bardzo uwa偶nie, pan Pawe艂 偶adnej tu rady da膰 nie m贸g艂; szcz臋艣ciem, pan Piotr przyby艂 i uprowadzi艂 go z sob膮 dla obejrzenia gospodarstwa, stada i fabryk. Tak jako艣 przeszed艂 dzie艅 do wieczora. Wieczorem wszyscy przegl膮dali albumy i ryciny, rysowali, grali, 艣piewali, a pan Pawe艂 nie m贸g艂 nic z tego zrozumie膰; i drugi ucze艅 艣wie偶o z uniwersytetu, chory na Platona, sta艂 tak偶e osowia艂y, my艣l膮c zapewne o jakim trudniejszym miejscu dialog贸w. Pi膮tek jako艣 si臋 sko艅czy艂, pozostawa艂a sobota; ale cho膰 coraz pot臋偶niej znudzony, Pawe艂 tym kosztem si臋 lepiej oswaja艂 z domem, poznawa艂 jego obyczaje, umia艂 ju偶 sobie da膰 rad臋. Poznawszy si臋 na niebezpiecze艅stwie chwalenia z b贸lem g艂owy, nazajutrz zar臋czy艂, 偶e jest zdr贸w, przyzna艂 si臋, 偶e jest g艂odny, i jad艂 za dwa dni, co bardzo pocieszy艂o wszystkich, podsuwaj膮cych mu, co by艂o najlepszego i najsmaczniejszego. W niedziel臋 mia艂 by膰, jak wiemy, wieczorek w pasiece; wszystkie tego rodzaju zabawy biedna matka dla c贸rek obmy艣la艂a, wabi膮c ku nim ochocz膮 m艂odzie偶 i ze zbytniej o ich los gorliwo艣ci nieustannie przemy艣liwaj膮c tylko, za kogo by je wyda膰. Dwadzie艣cia i dwa lata najstarszej nie wychodzi艂y jej z pami臋ci; m贸wi艂a o nich przez sen (na jawie nigdy). Wieczorek i podwieczorek dawano dla odmiany w pasiece, kt贸ra by艂a znacznie odleg艂膮 od dworu i nad drugim brzegiem rzeki po艂o偶on膮, tak 偶e do niej najwygodniej wod膮 by艂o p艂yn膮膰. Brzeg mia艂 by膰 smolnymi beczkami o艣wiecony a偶 do miejsca zabawy, kt贸re mia艂o s艂aw臋 jednego z najpi臋kniejszych w okolicy. Oko艂o po艂udnia zacz臋li si臋 zje偶d偶a膰 go艣cie i pierwszy prawie przyby艂 pan August Pobia艂a z famili膮. Prze艣liczna wiede艅ska kareta, zaprz臋偶ona pi膮tk膮 siwosz贸w w czarnych angielskich szorach, z wielkim smakiem ubrani ludzie, w wytwornej a nie bij膮cej w oczy liberii - przywie藕li pa艅stwa August贸w. Pan Pawe艂 zn贸w si臋 bardzo zmiesza艂 podaj膮c r臋k臋 pod偶y艂emu m臋偶czy藕nie, kt贸ry wygl膮da艂 na arcyksi臋cia austriackiego, taki by艂 majestatyczny, tak dumnie grzeczny, tak wielki pan, mimo niezr臋cznie przybranej pokory. August, 艂ysy ju偶, ale jeszcze pi臋kny m臋偶czyzna, m贸g艂 mie膰 blisko lat pi臋膰dziesi臋ciu, prezentowa艂 si臋 wspaniale, ubrany by艂 niezmiernie 艣wie偶o i wykwintnie, a ton, kt贸ry przybiera艂, przypomina艂 uprzedzaj膮c膮 grzeczno艣膰 wielkich pan贸w, co na niej jak na jedwabnym sznurku z daleka od siebie wszystkich trzymaj膮, zbli偶a膰 si臋 im nie daj膮c i m贸wi膮c co chwila: "Jestem grzeczny, bo szanuj臋 siebie, ale znaj, kpie, 偶e艣my sobie nier贸wni". W rozmowie, u艣miechniony nieco, pochlebny, nieustannie przypominaj膮cy swoje ma艂e mienie i po艂o偶enie szlacheckie, jakby to w膮tpliwo艣ci podpada艂o, pan August poni偶a艂 si臋, by si臋 podwy偶szy膰, zar臋cza艂, by my艣lano, 偶e nie m贸wi prawdy. Pani Augustowa nie mia艂a tego pozoru co m膮偶; cho膰 strojna, cho膰 wy艣wie偶ona, ale wszystko to na niej le偶a艂o jakby cudze, jak po偶yczone, a francuszczyzna, z kt贸r膮 do m臋偶a si臋 odzywa艂a, nie by艂a w najlepszym gatunku. Mo偶na j膮 by艂o por贸wna膰 do tego, co si臋 mi臋dzy herbatami nazywa u nas brodzk膮. M膮偶 te偶 troskliwy o czysto艣膰 j臋zyka, kt贸remu ho艂dowa艂, podszeptywa艂 jej nieustannie wyra偶enia wyszukane, a ona je najdziwaczniej wykr臋ca艂a. Ma艂a, chuda, dosy膰 czarna i wcale nie艂adna, a bardzo napuszona, aby si臋 dostroi膰 do tonu m臋偶a, w ubiorze swym i mowie by艂a jak w kajdanach. Co to ca艂e 偶ycie udawa膰! Ca艂e 偶ycie k艂ama膰! K艂a艣膰 do ludzi twarz nie swoj膮, bra膰 od nich mow臋 po偶yczan膮, 艂ama膰 g艂ow臋, by ich oszuka膰, i nie mie膰 nawet tej pociechy, 偶eby si臋 to udawa艂o! Z nimi przyjecha艂a tylko dziesi臋cioletnia c贸reczka i siostra Augusta, panna Domicella. Wspomnieli艣my ju偶 i o niej, i o jej tajemniczym, dobrowolnym wyrzeczeniu si臋 zmiany stanu; tu tylko dodamy, 偶e skromnie ubrana, strojna we wdzi臋k nieopisany, w jaki艣 艂agodny smutek i weso艂o艣膰 sm臋tn膮, szczeg贸lnym poci膮ga艂a urokiem, gasz膮c na chwil臋 艣wie偶sze, ale mniej my艣l膮 g艂臋bok膮, mniej geniuszu jakiego艣 znamieniem nacechowane panny Piotr贸wny. W艣r贸d nich wygl膮da艂a jak natchniona Korynna, kt贸rej by entuzjazm wieszczy przela艂 si臋 w cichy, pietyczny smutek i omglone g艂臋bok膮 my艣l膮 marzenie. Z oczu jej, z ust, ze s艂owa i wejrzenia tryska艂a my艣l promieniami, kt贸rych ciep艂o czuli mimowolnie otaczaj膮cy. August i jego 偶ona powitali Paw艂a, jako krewnego, nadzwyczaj uprzejmie, mo偶e a偶 nadto grzecznie, ale wcale nie przybli偶aj膮c si臋 do niego; jednak parafianina naszego, kt贸ry wszelk膮 oznak臋 bra艂 za dobr膮monet臋, grzeczno艣膰 ta Pobia艂贸w wielce chwyci艂a za serce. Zaraz za nimi przyjecha艂 艣liczn膮 nejtyczank膮, czterema ko艅mi karymi pan Tomasz Pobia艂a, 贸w w臋drowiec i mi艂y hulaka, bez kt贸rego nie by艂o zabawy, nie by艂o obiadu, ta艅ca, wieczoru ani gry w s膮siedztwie. Tomasz by艂 pi臋kny w swoim rodzaju, jak siostra, ale wi臋cej na nim wiek i nami臋to艣ci zna膰 by艂o; twarz prze艣licznych rys贸w straci艂a ju偶 艣wie偶o艣膰, zwi臋d艂a i poczyna艂a nieznacznie 艣ci膮ga膰 si臋 i marszczy膰; oko obwiod艂o si臋 obw贸dk膮 ciemniejsz膮 blask jego przygasa艂; tylko usta pozosta艂y wdzi臋czne i przyjacielsko u艣miechni臋te. Wytworni艣, lekki, zgrabny, w ruchach by艂 jeszcze tak m艂ody, jakby ledwie trzydziestu lat dochodzi艂. Zaledwie wpad艂, ledwie si臋 przywita艂, rzuci艂 kapelusz i r臋kawiczki - panny go zaraz obst膮pi艂y, Sta艣 go pochwyci艂, wszyscy oblegli, 偶eby uk艂ada艂, obmy艣la艂, pomaga艂 do urz膮dzenia wieczornej zabawy. Pan Tomasz ochoczo wzi膮艂 si臋 do z艂o偶enia wielkiej rady z pi臋knymi panienkami, bo dla nich by艂 zawsze nies艂ychanie grzeczny, a pani Piotrowa mimowolnie zacz臋艂a my艣le膰 o stopniu pokrewie艅stwa i zgodno艣ci roku 22 z rokiem niewiadomym pana Tomasza, bo ju偶 go po trosze z J贸zi膮 swoj膮 swata艂a; ile razy ku niej si臋 zbli偶y艂, ucho matczyne, serce, oczy bieg艂y ku nim, by rozezna膰, odgadn膮膰, co tam m贸wili ze sob膮; usi艂owa艂a wybada膰 stan ich serc z wejrze艅, ruch贸w, dr偶a艂a, modli艂a si臋, 艂膮czy艂a i rozp臋dza艂a. O, biedne macierzy艅stwa walki i niepokoje! Po Pobia艂ach sypn臋li si臋 inni go艣cie; r贸偶nobarwny ten t艂um, co przybywa na zawo艂anie do otwartego domu, cz臋sto, by wywie藕膰 plotk臋 zab贸jcz膮, my艣l zjadliw膮, niech臋膰 tylko i gniew za przyjazny u艣cisk d艂oni. M艂odzi i starzy, r贸偶nego stanu bracia szlachta zaj臋li salonik w Zr臋bach, a 偶e wiecz贸r obiecywa艂 si臋 prze艣liczny, pogodny baty zasz艂y i nie czekaj膮c nocy a smolne beczki zachowuj膮c do o艣wiecenia powrotu - wszyscy ruszyli do pasieki. Pana Paw艂a zabrali z sob膮 Sta艣 i Tomasz - reszta towarzystwa rozsiad艂a si臋 na dywanami wys艂anych 艂odziach i przy d藕wi臋ku umy艣lnie sprowadzonej muzyki, kt贸ra powoli poprzedza艂a p艂yn膮cych, pu艣cili si臋 z biegiem wody. Widok by艂 zachwycaj膮cy, bo rzeka w艣r贸d wzg贸rz贸w, na os艂onionych nimi, zielonych 艂膮kach p艂yn膮ca, wi艂a si臋 srebrnym pasem i coraz to ods艂ania艂a najprze艣liczniejsze widoki na dalekie budowy, dworki, ko艣ci贸艂ki, gaje, stawy i b艂onia. Im bardziej zbli偶ali si臋 do pasieki, tym las wi臋cej zacz膮艂 zalega膰 brzegi, a偶 w ko艅cu opasa艂 je cienistym sklepieniem. W dali, w g艂臋biach zieleni sun臋艂y si臋 wody czyste, a w nich przegl膮da艂y ponachylane brzozy, d臋by i osiki. Le艣ne 艂膮ki, czyste jak trawnik parku, miga艂y ko艂o p艂yn膮cych, to zn贸w g膮szcze ciemniejsze. W艣r贸d tego t艂a kilka 艂odzi strojnych w kobiety, w kwiaty, otoczonych muzyk膮 rozlewaj膮c膮 si臋 w czystym, spokojnym powietrzu letniego wieczora - tworzy艂o obraz uroczy. Niestety! Pan Pawe艂 si臋 na nim nie pozna艂; on st臋ka艂 i ziewa艂 w g艂臋bi duszy, nie pojmuj膮c tego rodzaju przyjemno艣ci. W艣r贸d gaju ukaza艂a si臋 wreszcie pasieka - by艂o to skromne nazwanie ogrodu kt贸ry sam pan Piotr za艂o偶y艂 i przyozdobi艂, a 偶e przy nim mie艣ci艂y si臋 ule i chata starego Paw艂a-pasiecznika, ochrzczono prze艣liczny ten k膮tek mianem, kt贸re si臋 nie dozwala艂o domy艣le膰 wdzi臋ku, jaki si臋 w nim ukrywa艂. W istocie, natura tyle tu przygotowa艂a, 偶e trudno by艂o si臋 oprze膰 ch臋tce wspomo偶enia jej nieco; kilka kszta艂tnych wzg贸rz贸w zielonych, odwiecznymi pokrytych d臋bami, strumie艅 po艣rodkiem p艂yn膮cy i wpadaj膮cy do rzeki, pi臋kne drzewa i dalekie widoki na sine przeci臋cia las贸w, wpo艣r贸d kt贸rych z zielon膮 艂膮k膮 sz艂a rzeka, widna w wielkiej odleg艂o艣ci - to by艂o przygotowanie. Ale z zielonych 艂膮k porobiono trawniki, pod d臋bami zasadzono kwiaty i krzewy, rzeczk臋 przeci臋艂y mostki murowane i drewniane, szeroka altana, s艂om膮 pokryta, sparta na s艂upach d臋bowych,z kory nie obranych, chata prze艣licznie w schodki, galeryjki i okapy szerokie ubrana, obros艂a bluszczami i chmielem - stanowi艂y g艂贸wne ozdoby. Wszyscy, co tu nie byli jeszcze, jednog艂o艣nie wykrzykn臋li zobaczywszy t臋 cudn膮 ustro艅: - A! jak偶e tu 艂adnie! Pan Pawe艂 nawet podni贸s艂 si臋 na 艂贸dce, zagapi艂 szukaj膮c pi臋kno艣ci, kt贸rej nie widzia艂, i o ma艂o cz贸艂na nie wywr贸ci艂, a w duszy rzek艂 tylko sobie: "Je偶eli stryjaszek na takie rzeczy traci maj膮tek, niedaleko zajedzie! Co to kosztowa膰 musia艂o!" Wtem wysiada膰 pocz臋to i wszyscy biegiem, z weso艂ym 艣miechem rozsypuj膮c si臋 po 艣cie偶kach piaskiem wysypanych, po mi臋kkich trawnikach, pospieszali ku altanie, pod kt贸r膮 trzy 艂adne gosposie mia艂y rozdawa膰 herbat臋 ju偶 przygotowan膮. S艂o艅ce zachodz膮ce za lasem gor膮cymi promieniami swymi oz艂aca艂o gdzieniegdzie ogr贸d, pasieki i pejza偶 w tej chwili rozkoszne fantazje Watteau przypominaj膮ce. Brak艂o tylko tych Faun贸w i Hermes贸w, kt贸re francuski mistrz stawi艂 w tego rodzaju utworach, a natomiast na wzg贸rzu wznosi艂 si臋, staraniem pani Piotrowej postawiony, krzy偶 d臋bowy z kor膮, w g贸rze wie艅cem z tarniny opleciony, w dole wij膮cymi si臋 r贸偶ami okryty, pod nim by艂a 艂awka kamienna - z niej widok na rzek臋 gin膮c膮 w oddaleniu. Ten krzy偶 przypomina艂 w艣r贸d wesela i zabawy Boga, przysz艂o艣膰 i ciernie macierzy艅skiego 偶ywota. Nie b臋dziemy opisywali wieczora, kt贸ry up艂yn膮艂 w艣r贸d najweselszej zabawy. W ci膮gu niej ile偶 to razy serce Marii uderzy艂o za c贸rkami, zwijaj膮cymi si臋 w ta艅cu ochoczym, ile razy cicho pomodli艂a si臋, 偶eby je B贸g wdzi臋kiem i szcz臋艣ciem obdarzy艂! M艂odzie偶 by艂a weso艂a, czas prze艣liczny, humory wyborne, nikt nie miesza艂 zabawy. Tomasz dowodzi艂 m臋偶czyznami, J贸zia pannami komenderowa艂a, Maria przewodniczy艂a odpoczywaj膮cym matkom, kt贸re z ni膮 po cichu o losie dzieci gwarzy艂y, Sta艣 swawoli艂 jak 艣wie偶o z 艂awki uniwersyteckiej odwi膮zany ptaszek, czuj膮cy swobod臋 swoj膮; a studiuj膮cy Platona pan Ksawery patrza艂 z panem Paw艂em i nie pojmowa艂, 偶eby si臋 tak mo偶na zajmowa膰 gor膮co ta艅cem, tak ochoczo trzpiota膰, gdy wydanie bizanty艅skie "Timajos peri psychas kosmo kai physios" le偶y przed cz艂owiekiem i s艂odk膮 wabi go trudno艣ci膮 jak zalotnym okiem, wyzywaj膮c wszystkich si艂 jego umys艂u. Jemu tak spieszno by艂o przej艣膰 do Parmenidesa jak innym do mazura, a Paw艂owi do domu. Pan Pawe艂 chodzi艂 powa偶nie, nudzi艂 si臋 uroczy艣cie, ziewa艂, pr贸bowa艂 sobie kogo wyszuka膰 do pary; wybrany zosta艂 przez grzeczn膮 J贸zi臋 do figury w mazurze, z okrutnym wyst膮pi艂 ho艂upcem, a nie m贸g艂 si臋 wszak偶e w tej gor膮cej strefie zaaklimatyzowa膰. By艂 on jak ko艅, kt贸rego pierwszy raz do powozu zaprz臋gn膮. Nie m贸g艂 nic wprawdzie zarzuci膰 towarzystwu, bo wszyscy okazywali mu grzeczno艣膰 uprzedzaj膮c膮, poufa艂o艣膰 familijn膮 (wyj膮wszy nad臋tego pana Augusta); pami臋tano o nim ci膮gle, nie uchybiono mu w niczym, ale co krok otar艂 si臋 o co艣, czego nie rozumia艂, i znajdowa艂 ci膮gle wko艂o siebie tak inne cale my艣li, 偶膮dania, uczucia, przyjemno艣ci, i偶 zaczyna艂 w膮tpi膰, kto z dwojga lepiej i prawdziwiej okre艣li艂 sobie 偶ycie - on czy oni. Jako艣 w ust臋pach zabawy pan Piotr z nim, Augustem i Tomaszem, kt贸rego na chwil臋 pannom wyrwano, zeszli si臋 i siedli na 艂awie pod d臋bem. Tu naturalnie wszcz臋艂a si臋 rozmowa o kasztelanicu; ale krz膮tania, gwar, muzyka nie da艂y jej si臋 rozwin膮膰, cho膰 pan Pawe艂 szczerze pragn膮艂 wszystko co najpr臋dzej sko艅czy膰 i jak 艣wit ruszy膰 do domu, pana Tomasza pochwycono do kontredansa, August poszed艂 na ecarte, gr臋 dystyngowan膮; nie by艂o sposobu nic zrobi膰, trzeba si臋 by艂o zgodzi膰 z wol膮 przeznaczenia i oswoi膰 z perspektyw膮 zostania dnia jednego jeszcze z Pobia艂ami i Piotrem w Zr臋bach. Jak skoro zapad艂 wiecz贸r i s艂o艅ce znik艂o, natychmiast, na znakdany przez Stasia, woko艂o altany, na d臋bach, na mostkach zaja艣nia艂y tysi膮czne 艣wiat艂a kolorowe. Lampy zawieszone na drzewach mia艂y kszta艂ty owoc贸w jakich艣 idealnych i wisia艂y jak owe z艂ote i rubinowe jab艂ka w czarnoksi臋skim tysi膮ca nocy ogrodzie. Krzy偶 nawet ubra艂 si臋 w bia艂e 艣wiate艂ka i odbija艂 w wodzie - jasny, wielki, pot臋偶ny, czysty - god艂em zwyci臋stwa nad 艣mierci膮, nad cia艂em i cierpieniem. Ca艂a pasieka gorza艂a w tysi膮cach tych 艣wiate艂 misternie porozrzucanych, a gwia藕dzista noc letnia przypatrywa艂a si臋 z g贸ry tej uciesze chwilowej, po kt贸rej wkr贸tce mia艂y zosta膰 偶ale, wspomnienia i dymi膮ce lamp knoty. Oko艂o drugiej dano wieczerz臋 pod altan膮; zasz艂y baty, usiad艂a muzyka nieznu偶ona i ca艂e towarzystwo, parami poloneza id膮c, siad艂o powraca膰 ku Zr臋bom. Brzegi rzeki ostawione by艂y beczkami smolnymi i stosami 艂uczywa, kt贸re doskonale o艣wieca艂y wody, a nawet bli偶sze zaro艣la. Drzewa, jak ze z艂ota ulane, rysowa艂y si臋 na ciemnym tle swymi pi臋knymi, rodzimymi kszta艂ty, kt贸rych ludzka nie tkn臋艂a r臋ka. Gdy wyp艂yn臋li z lasu, ukaza艂 si臋 dw贸r w Zr臋bach r贸wnie o艣wietlony i z dala salonik otwarty, pe艂en 艣wiec, oczekuj膮cy na go艣ci. Wielu jednak zaraz si臋 rozjecha艂o, wielu uczu艂o znu偶onych, zatrzymano ich na noc i zabawa po sko艅czeniu poloneza, kt贸ry si臋 zamkn膮艂 w salonie, w cisz臋 i spoczynek przesz艂a. Siedz膮c w swoim pokoiku, z ksi膮偶k膮 do nabo偶e艅stwa i r贸偶a艅cem w r臋ku, d艂ugo, d艂ugo poczciwa matka przypomina艂a swoich c贸rek s艂owa, ruchy, u艣miechy, liczy艂a, co kto do nich powiedzia艂, jak kto by艂 z nimi, potem modli艂a si臋, a偶 marzenie przerwa艂o modlitw臋... Pan Pawe艂 poszed艂 spa膰 tak rozziewany, 偶e nawet swemu ch艂opcu, kt贸ry chcia艂 opowiada膰 zakulisowe przygotowania tych cud贸w, nie rzek艂szy s艂owa, ledwie si臋 doni贸s艂 do 艂贸偶ka i jak zabity chrapn膮艂. Nazajutrz, rano dosy膰, wszyscy si臋 zebrali w pokoju pana Paw艂a; pan August w rannym paltociku, Tomasz w w臋gierce, Piotr w codziennym swoim surducie, z nieodst臋pn膮 towarzyszk膮 - lask膮. August mia艂 popielaty, ranny kapelusz, lask臋 z przepyszn膮, ze s艂oniowej ko艣ci wyrobion膮 ga艂k膮, r臋kawiczki du艅skie i kamasze. Siedli, a 偶e wszyscy ju偶 wiedzieli, o czym potrzeba by艂o radzi膰, pan Piotr rozpocz膮艂 wyk艂adem rzeczy, niejako tre艣ci膮 sprawy, kt贸ra zajmowa膰 ich mia艂a.

- Ma艂o znacie wszyscy kasztelanica - rzek艂 - cho膰 i ja nie lepiej, ale od Samuela wi臋cej wiem o nim ni偶eli panowie. Istotnie, po艂o偶enie jego zwr贸ci膰 powinno uwag臋 ca艂ej familii, nie 偶eby艣my swobod臋 jego kr臋powa膰 chcieli, ale 偶e istotnie dla niego samego jest gro偶膮ce, gdy偶 i duszy... Pan Tomasz przerwa艂: - Podobno ju偶 tej duszy nie poradzimy.

- Niemi艂o jest jednak - doda艂 dowcipnie pan August, kt贸ry lubi艂 dowcipkowa膰 - kiedy tak bliskiego krewnego diabli bior膮.

- Daj pok贸j 偶artom, prezesie - (pan August by艂 jakim艣 prezesem kiedy艣) odezwa艂 si臋 pan Piotr.

- Razem tedy ze wszech miar radzi膰 nam potrzeba. Ci, co go otaczaj膮, opr贸cz Samuela, kt贸ry tam nic nie znaczy, s膮 to pochlebcy i zausznicy, czyhaj膮 na艅 i podaj膮 mu r臋k臋 do wszystkiego z艂ego. Biedny Samuel, kt贸remu o los rotmistrza chodzi i, po prostu m贸wi膮c, o zagro偶ony spadek - wzywa nas w posi艂ek.

- Ale - je艣li to istotnie spadek tak wielki? - zapyta艂 August. Pan Pawe艂 chcia艂 go ju偶 zmniejszy膰 i skrzywi艂 si臋 by艂 nawet, robi膮c w tym celu potrzebne preludium min膮, gdy mu pan Piotr przerwa艂.

- O jednym tylko wiemy z pewno艣ci膮, to jest o tym, co ma w ziemi - dwa tysi膮ce dusz wo艂y艅skich, to najmniej p贸艂trzecia miliona, po dzisiejszej cenie; d艂ug贸w ani grosza. Intraty si臋 podobno w kufrze bez procent贸w kapitalizuj膮; m贸wi膮 o jakim艣 zamkni臋tym szczelnie pokoju,ale to wszystko rzeczy niepewne.

- Cho膰by tylko te p贸艂trzecia milionka - przerwa艂 pan August - dla nas biednej szlachty (by艂o to upodobane wyra偶enie prezesa) smaczna gratka; nieprawda, panie Pawle? - Ale dziadunio by na to powiedzia艂 - doda艂 pan Tomasz - s艂awny buben za horami (g艂o艣ny b臋ben za g贸rami).

- Ju艣ci偶 maj膮tek ziemski nie ulega w膮tpliwo艣ci.

- No! pozwalamy, pozwalamy! Concedo! - z intencj膮 dowcipu odpar艂 pan August.

- I ja! - szepn膮艂 pan Tomasz.

- I ja! - cicho a kwa艣no do艂o偶y艂 Pawe艂 widz膮c, 偶e lepiej wiedz膮 o wszystkim, ni偶 my艣la艂.

- Po艂o偶enie kasztelanica - m贸wi艂 dalej pan Piotr - jest dziwne; stary kawaler...

- O! o starych kawalerach wara! - wyrzek艂 powa偶nie pan Tomasz - ja tu ich reprezentuj臋; ze mn膮 mie膰 mo偶na do czynienia.

- B膮d藕 spokojny, to nie twoja jeszcze kategoria, on ma lat dziewi臋膰dziesi膮t... s艂aby a truchlej膮cy o 偶ycie i zdrowie, wiedzie z zegarkiem w r臋ku godzin臋 po godzinie, nia艅czony przez faworyta, swego kamerdynera, i... trzeba i to wyzna膰 ze wstydem, przez jak膮艣 tam faworyt臋...

- Stary fanfaronuje! - doda艂 August.

- Zabytek to wieku, mo艣ci panowie - ci膮gn膮艂 dalej pan Piotr - wieku, w kt贸rym wszystkie wady i s艂abo艣ci liczy艂y si臋 za przymioty, gdzie do dobrego tonu nale偶a艂o wbrew i艣膰 prawu Bo偶emu, zwyczajom poczciwym. Koniec ko艅cem, jest tam 贸w kamerdyner, jaka艣 faworyta i podobno Jasiek, J贸zefa syn, kt贸ry umia艂 sta膰 si臋 potrzebnym, tylko sw贸j robi膮c interes przy kasztelanicu i o sobie pami臋taj膮c, zreszt膮, niewiele tam mog膮 wszyscy, bo kasztelanic jest twardy i uparty, ale z dnia na dzie艅 s艂abn膮膰 musi, ulega coraz wi臋cej i da si臋 do reszty okie艂zna膰. Pan Samuel, kt贸ry sam reprezentuje famili膮, gwa艂tu wo艂a o pomocnika, poczciwego a zdatnego cz艂owieka, kt贸ry by ofiarowa艂 si臋 na zniesienie wiele, a na wyd藕wignienie i kasztelanica, i naszej sprawy z r膮k oprawc贸w.

- Dixi! - rzek艂 z westchnieniem ko艅cz膮c pan Piotr.

- S艂uchawi - odpowiedzia艂 szybko pan August, boj膮c si臋, 偶eby go z ujm膮 godno艣ci kto艣 w radzie nie uprzedzi艂 - i widz臋 bardzo potrzeb臋 posi艂k贸w dla pana Samuela, ale dajcie偶 cz艂owieka! - To kwestia! - jak m贸wi Shakespeare - o sukcesji tak偶e - do艂o偶y艂 pan Tomasz. Pawe艂 spojrza艂 po nich wzrokiem osowia艂ym.

- Potrzeba cz艂owieka zdatnego, sprytnego i poczciwego, co by si臋 po艣wi臋ci艂 dla familii, zatem przywi膮zanego do niej. To warunki ci臋偶kie, bo si臋 potrzeba ca艂kiem zaprz膮c, odda膰... Naprz贸d uczyni膰 si臋 pokornym, sta膰 si臋 kasztelanicowi potrzebnym, troch臋 mu dogadza膰 i pochlebia膰, by si臋 nie da膰 wypchn膮膰 intrygantom, nie zrazi膰 ozi臋b艂o艣ci膮.

- Diabla sprawa! - rzek艂 pan Tomasz - nie widz臋 na to kandydata.

- A ja go w tej chwili dopiero postrzeg艂em - rzek艂 pan August wstaj膮c.

- No kt贸偶? kto? - wszyscy spytali razem.

- A ty, Tomaszu! - Co? ja? - wykrzykn膮艂 zmi臋szany - a dajcie偶 mi pok贸j! Co sobie my艣lisz, panie bracie? Sprytu daleko mniej, ni偶 potrzeba, a cierpliwo艣ci ani odrobin臋.

- Czego ty z siebie nie zrobisz, gdy zechcesz! - kr臋c膮c g艂ow膮, doda艂 pan August. Pawe艂 mrucza艂 w spos贸b potwierdzaj膮cy, bo nie m贸g艂 inaczej, ale by艂 ca艂ym rzeczy obrotem zniech臋cony okrutnie; ba艂 si臋, 偶eby Pobia艂owie na swoj臋 korzy艣膰 nie opiecz臋towali starego; nie dowierzaj膮cy, poczyna艂 si臋 ju偶 sro偶y膰.

- M贸j Augu艣cie - rzek艂 powoli Tomasz - ty wiesz, 偶e ja lubi臋 swobod臋, zabawy, gr臋, 偶e jestem stary hulaka - jednym s艂owem, a chcesz mnie pchn膮膰 w t臋 otch艂a艅 dlatego, 偶eby twoje dzieci mia艂y za to jakie p贸艂 miliona wi臋cej. Pawe艂 w tym p贸艂milionie, wyrzeczonym nawiasem ju偶 zoczy艂 rachunek i poczyna艂 po cichu kontrolowa膰 nadzieje, czy nie by艂y za wielkie i zbyt przesadzone kosztem reszty rodziny.

- A czemu i nie twoje te偶 dzieci? - odpar艂 brat.

- Bo ich nie mam i mie膰 nie b臋d臋 - stanowczo rzek艂 pan Tomasz - 偶eni膰 si臋 nie my艣l臋. "To zmienia rachunek" - pomy艣la艂 w duchu Pawe艂.

- Ale my ci臋 o偶enim! - zawo艂a艂 August.

- Ani ja, ani ty, ani on, ani my, ani wy, ani oni.

- No! ale przypuszczaj膮c po艣wi臋cenie zupe艂nie bezkorzystne, czy偶 ty i do tego nie jeste艣 zdolny? - zapyta艂 August. Pan Piotr milcza艂, ale nie zdawa艂 si臋 przeciwny.

- Zbyt ju偶 pochlebnie o takim sza艂awile s膮dzisz - doda艂 jako艣 smutniej Tomasz - wprawdzie dosy膰 si臋 nabryka艂o, czas by co艣 w 偶yciu zrobi膰, ale na poczciwo艣膰, nie czuj臋 si臋 na si艂ach... zreszt膮.

- Gdyby艣 przyj膮艂 t臋 misj臋 - powolnie odezwa艂 si臋 Piotr - r臋cz臋, 偶e ca艂a by ci rodzina by艂a najwdzi臋czniejsz膮, bo nad ciebie nie mamy nikogo poczciwszego i zdolniejszego.

- Ale dajcie mi pok贸j! to napa艣膰! - zawo艂a艂 Tomasz. Pawe艂 nie chc膮c by膰 ostatnim i narazi膰 si臋 na wypadek elekcji przysz艂emu potentatowi - zawo艂a艂 tak偶e: - A kt贸偶 tu, je艣li nie pan! - Ja tak偶e nikogo nie widz臋! Na honor! to jeden spos贸b! - Jeszcze s艂owo, a ka偶臋 zaprz臋ga膰 i ucieka膰! - krzykn膮艂 pan Tomasz.

- Dajcie偶 mi 艣wi臋ty spok贸j! To napa艣膰 niepoj臋ta! Zlitujcie si臋, mnie, cz艂owieka swobodnego jak ptak, lubi膮cego si臋 w艂贸czy膰, zaprz膮c do takiej roboty, gdzie si臋 zagry藕膰 i zaziewa膰 mo偶na - to nie lito艣膰 - to barbarzy艅stwo! - Ano, to daj偶e zast臋pc臋, wymy艣l kogo innego - rzek艂 razem Piotr i August, a Pawe艂 zbli偶y艂 si臋 tak偶e z niewyra藕nym tych s艂贸w powtarzaniem na ustach.

- Got贸w jestem razem z wami radzi膰, my艣le膰, ale podejmowa膰 si臋!...

- Dawaj zast臋pc臋! - Pozw贸lcie偶 si臋 namy艣li膰... Mnie si臋 zdaje, 偶e Jasia wezwa膰, z Jasiem si臋 rozm贸wi膰, on ju偶 tam jest.

- Pan Samuel by艂by go wskaza艂, gdyby to si臋 na co zda艂o - rzek艂 Piotr - on ju偶 zepsuty przez kasztelanica i o sobie tylko my艣le膰 mo偶e! - To pewna - potwierdzi艂 pan Pawe艂 - 偶e na niego nic rachowa膰 nie mo偶na.

- No, to szukajcie panowie sami innych kandydat贸w! ju偶ci, 偶em ja nie jedynak na 艣wiecie. Zadumali si臋 wszyscy, ale po chwili pan August, usi艂uj膮cy utrzyma膰 si臋 przy swoim, wyrzek艂 z powag膮: - Kochany bracie, na honor, ma foi - to nieuchronne; albo zda膰 si臋 na wol臋 Bo偶膮 i straci膰 ten spadek, kt贸ry jednak偶e jest rzecz膮 艂adn膮, a ty t臋 strat臋 wszystkich na sumieniu mie膰 b臋dziesz, albo si臋 po艣wi臋ci膰 dobrowolnie i ochotnie, dla nas; bo jakkolwiek b膮d藕, to nie s膮 偶arty, to rzecz wielkiej wagi. Nie mamy nikogo, je艣li ty nie przyjmiesz.

- To pewno! to pewno! - szepta艂 Pawe艂 z艂y, ale u艣miechaj膮cy si臋. Tomasz si臋 zamy艣li艂, wzi膮艂 za kapelusz i wychodz膮c szybko odezwa艂: - Ja bym tam nic nie zrobi艂, a zmar艂bym z tego wi臋zienia i nud贸w; dajcie mi pok贸j i po wszystkim! Pozostali ci膮gn臋li dalej narad臋, a pan August usi艂owa艂 sw贸j wniosek wymotywowa膰 i usiad艂 jak m贸wca, rozpar艂szy si臋, w ten spos贸brzecz prowadz膮c: - Widz臋, 偶e poczciwy Tomasz got贸w si臋 nawet na mnie pogniewa膰, ale ja nad niego nie widz臋 nikogo. To cz艂owiek z sercem i z g艂ow膮, z gotowo艣ci膮 do po艣wi臋ce艅 najwi臋ksz膮. Je艣li nam odm贸wi, zgin臋li艣my, otwarcie to przepowiadam. Znam Tomasza od dzieci艅stwa; prawda 偶e si臋 na 艣wiecie roztrzpiota艂, ale w nim jest fundament wielki. Jego roztargnienie ma poz贸r raczej dobrowolnego zadurzania si臋, ni偶 potrzeby zabawy z temperamentu pochodz膮cej.

- A ty偶, panie Pawle, nie mia艂by艣 nam tam kogo narai膰? - Ja? prawdziwie, nie widz臋 - z familii naszej znam po trosze prawie wszystkich, ale to nie lada zadanie. Rotmistrz poczciwy, do niczego, o mnie ani my艣le膰; m贸j brat, Hieronim, dobre cz艂eczysko, ale to nie jego rzecz. Ja艣 sam o sobie my艣li, Micha艂 hulaka, Sobocki najniegodniejszy cz艂owiek, pan Samuel sam nie wystarczy, a stryjowi Piotrowi nikt by tego nie 艣mia艂, zaproponowa膰.

- Mnie by mo偶na 艣mia艂o zaproponowa膰, ale co innego - odpowiedzia艂 pan Piotr - oto pojecha膰, wzi膮膰 starca na ust臋p, powiedzie膰 mu s艂owa prawdy i usi艂owa膰 go nam贸wi膰, dotkn膮膰, o艣wieci膰 - takie pos艂annictwo ch臋tnie bym przyj膮艂.

- To by by艂a pr贸ba daremna! - rzek艂 pan August.

- Ale mo偶e j膮 samo sumienie nakazuje.

- Je艣li tak my艣licie, czemu偶 nie? zr贸bcie...

- doda艂 August.

- A nie pomog臋 ja, w贸wczas si膮dziemy wszyscy na pana Tomasza, musi nam dopom贸c.

- Ja go przez Domci臋, kt贸ra ma nad nim wielk膮 w艂adz臋 i przewag臋, sk艂oni臋 do tego - cicho doda艂 pan August. Pawe艂 zamilk艂, co mia艂 m贸wi膰, smutnie spu艣ci艂 g艂ow臋, pozosta艂 na boku, g臋by ju偶 nie mia艂 z czym otworzy膰 - wszystkie jego projekta stopnia艂y jak 艣nie偶ek wiosenny.

- A zatem, plan taki: - odezwa艂 si臋 pan Piotr - ja jad臋 ze s艂owem prawdy i refleksji do starego; wiem, 偶e to nie pomo偶e, i niewiele na to rachuj臋, ale obowi膮zek, do kt贸rego si臋 poczuwam, spe艂ni臋; potem pan Tomasz niech rusza i pracuje. To rzek艂szy, pan Piotr zabiera艂 si臋 do wyj艣cia.

- Zgoda! zgoda! - tak偶e bior膮c kapelusz zawo艂a艂 pan August - nie ma co przeciw temu powiedzie膰 ani co lepszego wymy艣li膰, ale to wszystko razem czy si臋 na co przyda? - ciszej po wyj艣ciu pana Piotra zapyta艂 Paw艂a.

- Nie wiem - odpar艂 cicho i skromnie, w duchu zgryziony i upokorzony, 偶e tu nic nie stanowi艂 i nic nie znaczy艂, Pawe艂.

- A jak偶e si臋 wa膰panu dobrodziejowi zdaje? - zapyta艂 pan August.

- O ile wiem i domy艣la膰 si臋 mog臋, bytno艣膰 stryja widzi mi si臋 daremn膮.

- I ja tak my艣l臋! - tajemniczo szepn膮艂 po cichu pan August.

- Tomasz to co innego! Na tym rozesz艂a si臋 pierwsza rada familijna, ale w ci膮gu dnia projekta r贸偶ne by艂y ci膮gle na stole i kilkakro膰 jeszcze je rozbierano; a 偶e w istocie nad Tomasza nie by艂o nikogo, co by si臋 m贸g艂 podj膮膰 ci臋偶kiej misji przy kasztelanicu, wszyscy naglili, 偶eby j膮 przyj膮艂. On si臋 silnie opiera艂, nie chc膮c drogiej po艣wi臋ci膰 swobody dla niepewnej pos艂ugi, a, prawd臋 powiedziawszy, niewiele dbaj膮c i nie bardzo potrzebuj膮c tego spadku. Ale tak si臋 na艅 nasadzili August, Piotr, pani Piotrowa, kt贸ra w tym widzia艂a c贸rek swoich posagi, 偶e ku wieczorowi, cho膰 pos臋pny, ju偶 si臋 nie sprzeciwiaj膮c, milcza艂. Zauwa偶ali wszyscy, 偶e oboje z siostr膮 usun臋li si臋 w k膮cik salonu i d艂ugo tam rozmawiali z sob膮. Tomasz by艂 smutny nad sw贸j zwyczaj i zamy艣lony. Pawe艂 do偶ywa艂 ostatniego dnia pobytu w Zr臋bach, rad, 偶e z nich nazajutrz uciecze; ani go weso艂o艣膰 tego wie艅ca panienek, tej rodziny tak serdecznie po艂膮czonej, zgodnej, mi艂ej i wdzi臋cznej poruszy膰 i przywi膮za膰 mog艂a. Skwaszony domowym po偶yciem swoim, przywyk艂y dorozrywek innego rodzaju i tonu, chodzi艂 w艣r贸d tych nowych znajomo艣ci sztywny, nudny i znudzony. Pr贸偶no go pan Piotr stara艂 si臋 rozbudzi膰, oswoi膰, przybli偶y膰; pracowa艂y nad tym i panny i Sta艣, i pani Piotrowa - spe艂z艂y na niczym poczciwe ich zabiegi. Niepospolite bo te偶 kwasy zebra艂y si臋 na dnie niedawno jeszcze nadziejami przepe艂nionego serca pana Paw艂a - wyje偶d偶a艂 odmalowawszy sobie wcale inaczej spraw臋 spadkow膮, a gdzie zajrza艂, zbijano go z projekt贸w, sp臋dzano z drogi, pocz膮wszy od Sobockiego, co go zastraszy艂, 铆mury, kt贸ry go powita艂 wym贸wk膮 tym bole艣niejsz膮, 偶e sprawiedliw膮, a偶 do pana Piotra, kt贸ry nie daj膮c mu przewodniczy膰, sam obj膮艂 kierunek interesu, i pan贸w Augusta i Tomasza, w jego oczach godz膮cych ju偶 widocznie na pochwycenie sukcesji z jego krzywd膮. S艂owem, wszyscy przyczynili si臋 do upokorzenia go, zepchni臋cia w k膮t i popsucia mu humoru, bo i dziadunio, spotkany na drodze, tak偶e go nie pocieszy艂. Po偶egna艂 wi臋c wieczorem pana Piotra, jego rodzin臋 i Pobia艂贸w, w zamiarze ruszenia pro艣ciejsz膮 drog膮, mijaj膮c Roho偶e, wprost ju偶 do domu. Rozstano si臋 z nim, jak powitano, serdecznie, przyjacielsko i tak go opatrzono na drog臋 jak w Roho偶y. Pani Piotrowa pami臋ta艂a tak dalece o chmurnym kuzynku m臋偶a, 偶e mu nawet w贸dki kolo艅skiej nala艂a we flaszeczk臋, od bolu g艂owy, cho膰 bigos daleko by艂 potrzebniejszy od niej panu Paw艂owi. By艂o te偶 do艣膰 bu艂ek, pieczystego, suchark贸w, bulionu w bryce podr贸偶nego. Sta艣 i pan Piotr o艣wiadczyli mu na wyjezdnym, 偶e jad膮c do Strumienia, do kasztelanica, odwiedz膮 pana Paw艂a i Hieronima, a偶eby m艂ody wychodz膮cy na 艣wiat krewniak pozna艂 swoj膮 rodzin臋, a za co naturalnie Pawe艂 jak najpokorniej dzi臋kuj膮c, zawi膮za艂 sobie w臋ze艂ek; a偶eby w miasteczku kupi膰, co potrzeba, do kuchni i piwnicy, bo odwiedziny te mia艂y wkr贸tce nast膮pi膰.



III.

Powr贸t pana Paw艂a do domu, jak ca艂a droga, nie by艂 bardzo weso艂y. Trzeba si臋 by艂o wyspowiada膰 przed 偶on膮 z uronionych nadziei, a Julia nie mia艂a cierpliwo艣ci. Wstyd te偶 by艂o samemu sobie tylu zawod贸w. Przeje偶d偶aj膮c mimo dworku Hieronima, postrzeg艂 w ganku pan Pawe艂 dziadunia Dymitra, siedz膮cego na 艂aweczce, kiwn膮艂 g艂ow膮, bo mu to humor jeszcze gorzej popsu艂o, i ruszy艂 dalej. Szcz臋艣ciem, 偶ony w domu nie zasta艂 i od pierwszego ognia na przyjezdnym by艂 wolny, bo jejmo艣膰 na 偶膮danie Petry, przez pann臋 Hiacynth臋 pilnie poparte, pojecha艂a o mil臋 na przegl膮d dywizji u艂an贸w, nadzwyczaj ustrojona, resztki tak偶e swej pi臋kno艣ci wywo偶膮c na pokaz. Pan Pawe艂 nie poszed艂 do brata, brat nie przyszed艂 do niego, a nazajutrz dopiero przyby艂a jejmo艣膰.

- A c贸偶, Pawe艂ku? - spyta艂a - dobrze ci posz艂o? Bo my to艣my si臋 doskonale bawi艂y! Do mnie szczeg贸lniej przyczepi艂 si臋 jaki艣 major, ale bardzo mi艂y cz艂owiek, m贸wi nawet po francusku. M贸w偶e no, co by艂o z tob膮? - Niech ich tam wszyscy diabli wezm膮! - odpowiedzia艂 z g贸ry pan Pawe艂.

- A co? 藕le? - Najgorzej.

- Ale mo偶e偶 to by膰? - Tak jest, nic nie zrobi艂em dla nas. Ju偶 pokazuje si臋, 偶e na t臋 sukcesj臋 wszyscy z臋by ostrz膮.

- Czy tak! ano i my te偶, spodziewam si臋, w kaszy si臋 zje艣膰 nie damy! - zawo艂a艂a jejmo艣膰 czerwieniej膮c. Panna Hiacyntha doda艂a: - Co za chciwo艣膰 tego z艂ota! - i westchn臋艂a czule, odgarniaj膮c such膮 r臋k膮 przyprawne w艂osy, kt贸re szczelnie zas艂ania艂y skro艅 pomarszczon膮 i zwi臋d艂e policzki.

- No! ale gadaj偶e, co to jest? - Ale ca艂a historia! - odrzek艂 Pawe艂 - chod藕my no do pokoju. Jejmo艣膰 wesz艂a zdyszana i rzuci艂a si臋 na najbli偶sz膮 kanap臋.

- Wiesz, 偶e st膮d pojecha艂em do ojca, by艂em zaproszony do Sobockich na herbat臋, ot贸偶 i on, pewny jestem, ju偶 co艣 z Jasiem machinuje; tachluj膮, bo k艂ami膮 i m贸wi膮, 偶e kasztelanic nie jest tak bogaty, jak si臋 wydaje. To nie bez kozery.

- O! 艂ajdaki! patrzajcie! chcieliby wszystko wzi膮膰 sami.

- Zdradziectwo czarne! - doda艂a, zawsze co艣 swego wcisn膮膰 pragn膮ca, panna Hiacyntha.

- To raz, ale to nic jeszcze.

- Na drodze do Roho偶y spotykam dziadunia.

- A on tu jest podobno.

- Wiem, i zajecha艂 do Hieronim贸w.

- Nie艂askaw co艣 na nas! - z przyciskiem wym贸wi艂a pani - ale chwa艂a Bogu, 偶e omija, bo to gbur niezno艣ny... Ostatni膮 raz膮 艣mia艂 mi powiedzie膰, 偶e jestem stara...

- Mo偶na rzec stanowczo - wtr膮ci艂a panna Hiacyntha - 偶e to jest nieokrzesany starzec.

- A偶 tu pan Dymitr na mnie.

- Za co? - A! za Hieronima.

- Z jakiego powodu? - Zechcia艂a艣! 偶e on ubogi, a ja bogatszy.

- A niechby nie traci艂 i z t膮 fl膮dr膮 si臋 nie 偶eni艂! - wykrzykn臋艂a Julia.

- Z osob膮 bez 偶adnego wychowania i delikatno艣ci, kt贸ra sama oko艂o drobiu chodzi! - szepn臋艂a panna Hiacyntha.

- W Roho偶y z tym偶e do mnie 铆mura, 偶e ja z tego posagu Teklinego, co on mi darowa艂 - odst膮pi艂 - chc臋 m贸wi膰, nie da艂em po艂owy Hieronimowi, jakoby to on nie zrobi艂 dla mnie, ale dla nas obu.

- A! to ju偶 ga艂gan! - zakrzykn臋艂a Julia porywczo - s艂yszana to rzecz; a za c贸偶 by艣 ty si臋 trudzi艂, je藕dzi艂, k艂opota艂? Zyska艂, to zyska艂 i kwita; temu trutniowi i szel膮ga da膰 nie warto, bo jego kwoczka mu straci, 偶eby swoje dziatki w kokardy poupina膰.

- Musia艂em mu wreszcie wystawi膰, 偶e ja i tak na tych traktatach z Hieronimem wiele straci艂em z w艂asnego, wi臋cej ni偶...

- Co za niewdzi臋czno艣膰 ludzi! jaka losu sprzeczno艣膰! - wykrzykn臋艂a Hiacyntha.

- Ale przybywam wreszcie do Zr臋b贸w. O, o! tu po pa艅sku: pa艂ace, bale, iluminacje, ta艅ce, awantury; ale ludzie grzeczni - nawet bardzo grzeczni.

- To chytro艣膰, 偶eby lepiej oszuka膰! - odezwa艂a si臋 偶ona.

- Pon臋tne sieci chciwo艣ci i zdrady! - zn贸w echem wt贸rowa艂a panna.

- Nie wchodz臋 w to, ale grzeczni. Nu偶 tedy do rady i zaraz pan Piotr wszystko wzi膮艂 w gar艣膰. A ja na boku zosta艂em. Zwo艂a艂 Pobia艂贸w. Pobia艂owie sobie radzi zgarn膮膰 i zaraz proponuj膮 Tomasza, 偶eby go pos艂a膰 do kasztelanica. O! uwa偶aj tylko dobrze! - Widocznie zmowa! - Pan Tomasz niby to si臋 wzdryga, niby nie chce, opiera, nie mo偶e, ale ja to wszystko widzia艂em, jak by艂o - udawanie! udawanie! figle! Tylko nie wypada艂o mi nic m贸wi膰, nic - bo ja tam sam, a ich kupa i przy nich si艂a, wi臋c sza - milcz臋.

- Dalej偶e co? - Dalej, filut bo i pan Piotr udaje kaznodziej臋, prawi o duszy, a my艣li pewnie o worku... gada trzy po trzy... i o艣wiadcza, 偶e naprz贸d sam pojedzie do Strumienia i spr贸buje si艂 swoich na kasztelanicu, a je偶eli go do lepszych sentyment贸w nie nam贸wi... w贸wczas wyst膮pi pan Tomasz. Ot贸偶 uwa偶asz... chce widocznie spr贸bowa膰 stary, czy jemu si臋 nie uda co dla siebie, a my trzy c贸rki ogromne i syna. Zreszt膮 on itak pan, ca艂膮 g臋b膮 pan.

- Nienasycona 偶膮dza z艂ota! - westchn臋艂a Hiacyntha.

- Co za dusze czarne, pa艅stwu chc膮 przeszkodzi膰! - Niech ich tam diabli wezm膮! - stukn臋艂a pi臋艣ci膮 w st贸艂 Julia - my艣l膮, 偶e my ju偶 tak g艂upi i dobroduszni, 偶e si臋 damy lada czym zby膰! O, o! nie! poczekacie ruski miesi膮c! B臋dzie potrzeba procesu, no - to proces! Pan Pawe艂 spojrza艂 na 偶on臋 i pomiarkowa艂, 偶e za daleko zajecha艂, chc膮c zwali膰 win臋 swej nieszcz臋艣liwej wyprawy na ludzi. Gniewne jej usposobienie kaza艂o mu si臋 l臋ka膰, by za przybyciem obiecanym pana Piotra Julia zbyt 藕le bogatego i wiele znacz膮cego u ludzi stryja nie przyj臋艂a; pocz膮艂 si臋 wi臋c cofa膰 powoli.

- Ju艣ci偶 znowu - rzek艂 - tak dalece... bo widzisz, moja duszko... oni nie s膮 tak 藕li.

- A! ty ich ju偶 my艣lisz broni膰, dobra duszo! Porzu膰 to, porzu膰 - przerwa艂a Julia - ja ich wszystkich znam; ja wiem, co t膮 s膮 bogaci krewni. M贸j ojciec, Mizner, mia艂 krewnego, prawie 偶e krewnego w Inflantach, bo si臋 nazywa艂 tak jak my, tylko 偶e by艂 baronem. Ot贸偶 je藕dzi艂 raz a偶 do niego, do tych Inflant - prawda, 偶e nie wiedzia艂, w jakim stopniu byli pokrewie艅stwa - ale co my艣lisz? Wyprawili go z kwitkiem, jeszcze nawet, co na podr贸偶 straci艂 ojciec, i tego mu nie wr贸cili, cho膰 ten Mizner bogaty by艂 jak Kreza - (tak nieboszczyka Krezusa nazywa艂a zwykle Julia).

- Prawdziwie - doda艂a w spos贸b komentariusza panna Hiacyntha - ci panowie to s膮 bry艂y kamieni; rzek艂by艣, 偶e z艂oto, kt贸re ich szcz臋艣cie stanowi, natury im swojej zimnej i twardej udziela! Wyrzek艂szy to poetyczne por贸wnanie spojrza艂a zwyci臋sko, ale kt贸偶 mia艂 ja okaza膰 potrzebne wsp贸艂czucie, gdy wszyscy tak byli zaj臋ci spraw膮 familijn膮? Posz艂o wi臋c i uton臋艂o w zapomnienia fali szczytne form膮 i my艣l膮 por贸wnanie guwernantki.

- W ko艅cu - rzek艂 m膮偶 - pan Piotr tak 艂askaw, 偶e przyrzek艂 nas wkr贸tce z synem odwiedzi膰; b臋dzie tu w tym tygodniu , jad膮c do Strumienia. Powiedzia艂 mi nawet, 偶e chce syna zaprezentowa膰 i poleci膰 familii - to s膮 jego w艂asne s艂owa. Ju偶 to, 偶e grzeczny, to prawda. Synek, ch艂opiec jak z ig艂y... Kto to wie! Spojrza艂 nieznacznie na Petr臋; panna Hiacyntha u艣miechn臋艂a si臋, palcem suchym i podobnym do ga艂膮zki chrustu poci膮gaj膮c po nosie spiczastym. Petra uda艂a, 偶e nie rozumie, ale roztrzpiotanie jej nag艂e dowodzi艂o, 偶e to nie popsu艂o humoru dziewcz臋cia. Julia zamy艣li艂a si臋, spojrza艂a w zwierciad艂o - i kto wie, jakie dumy, jakie my艣li przelecia艂y przez g艂ow臋 dawnej pi臋kno艣ci, jeszcze w swoje wdzi臋ki pok艂adaj膮cej wiar臋.

- Ale to trzeba wyst膮pi膰 - odezwa艂a si臋 troch臋 udobruchana - bo to pa艅stwo przywyk艂o licho wie do czego - kaszy im nie da膰 ani pierog贸w.

- W艂a艣nie o to i mnie g艂owa boli - ale niekt贸re rzeczy przywioz艂em z sob膮.

- Prawdziwie, przyzna膰 nale偶y, i偶 pan jeste艣 niepor贸wnanej prezencji umys艂u - pochwali艂a panna Hiacyntha - ale czy艣 pan nie zapomnia艂 ga艂ki muszkato艂owej, pieprzu i musztardy? - Dlaczego? - spyta艂 pan Pawe艂.

- Zaraz to panu wyt艂omacz臋 - z gestem pe艂nym pretensji, zwracaj膮c uwag臋 na siebie i sybilijnym poczynaj膮c g艂osem, odezwa艂a si臋 guwernantka. Julia, przywyk艂a jej wierzy膰, obr贸ci艂a si臋 uwa偶nie i pocz臋艂a s艂ucha膰.

- Wiem to z pewno艣ci膮, z najwi臋ksz膮 pewno艣ci膮 - z przyciskiem wym贸wi艂a - 偶e wielcy panowie, do kt贸rych rz臋du chce si臋 liczy膰 pan Piotr, w swej kuchni, dla pobudzenia zmys艂u zniszczonego rozpust膮 potrzebuj膮 nieustannych przypraw mocnych, na kt贸rych ca艂y ich st贸艂 spoczywa. Pieprze, ga艂ki, musztardy to ich chleb powszedni. Pan Pawe艂 oczy wytrzeszczy艂.

- Oni to 艂y偶kami jedz膮! - zawo艂a艂a Hiacyntha - to rzecz pewna! - Ale, prosz臋偶 pani - rzek艂 pan Pawe艂 - ja tam kilka dni u nich siedzia艂em i na baliku jednym by艂em, a tego nie uwa偶a艂em.

- Pan by艂e艣 zaprz膮tniony, roztargniony, zgryziony; jego usta, i偶 tak rzek臋, i podniebienie dzieli艂y preokupacj臋 ducha - tak! ducha! - i nic dziwnego, 偶e w tym stanie by艂by艣 pan zjad艂, cokolwiek podoba艂o si臋 im poda膰, i nic by艣 nie wiedzia艂. Pawe艂 przypomniawszy sobie jak膮艣 potrawk臋 z ostrym sosem i truflami, kt贸re starannie wypluwa艂, wiedz膮c przy tym, 偶e starej panny nie przekona, umilk艂 daj膮c si臋 skonwinkowa膰. Postanowione wi臋c zosta艂o, 偶e dla okazania swej znajomo艣ci obyczaj贸w wielkiego 艣wiata dobrze pana Piotra opieprzy膰 wypadnie. Julia tymczasem ju偶 si臋 i domem, i Petr膮 troszczy艂a, 偶eby si臋 to wszystko jak najlepiej pokaza膰 mog艂o, i nagle, w艣r贸d zamy艣lenia g艂臋bokiego, padaj膮c na kanap臋, parskn臋艂a 艣miechem. Panna Hiacyntha palcem okulbaczy艂a nos i parskn臋艂a tak偶e, nie wiedz膮c jeszcze, czego si臋 艣mieje.

- A! na my艣l mi to przysz艂o - odezwa艂a si臋 Julia - wszak oni b臋d膮 pewnie cho膰 na chwil臋 i u Hieronim贸w - jak te偶 ta niezno艣na kwoczka da sobie rad臋. Bo to ani wie, jak przyj膮膰, ugo艣ci膰, i da im kluski! cha! cha! oto b臋dzie 艣liczne przyj臋cie! Mr臋 doprawdy ze 艣miechu! a, a! jak偶ebym rada widzie膰 jej konfuzj膮! Guwernantka u艣miechn臋艂a si臋 powt贸rnie.

- Istotnie - odezwa艂a si臋 - ci ludzie, nie stworzeni do spo艂eczno艣ci wy偶szej... mog膮 by膰 wielce sk艂opotani... wypad艂oby mo偶e da膰 im zna膰 wcze艣nie.

- O! nie! nie! w艂a艣nie 偶e nie! - podchwyci艂a Julia - sza! cicho! zobaczemy, jak si臋 stropi膮, o! to b臋dzie przedziwne. Co oni im dadz膮 i jak oni ich napoj膮 i nakarmi膮. Zobaczycie, 偶e do nas przy艣l膮 po talerze i 艂y偶eczki - po wszystko. Ale 偶e nie dam, to kln臋 si臋, dosy膰 mia艂am dla nich pob艂a偶ania. Chc膮 by膰 nam r贸wni, zobaczemy! Pawe艂 milcza艂 kwa艣ny, a dwie kobiety rozpocz臋艂y d艂ug膮 narad臋 nad firankami, domem od dawna opuszczonym, ubiorem panny Petry, wystaw膮 jej wdzi臋k贸w i talent贸w, kuchni膮 pieprzn膮 i tysi膮cem szczeg贸艂贸w, bo, niestety, zapowiedziane odwiedziny mia艂y przypa艣膰 w ci膮gu tygodnia, a gdy tyle jest do zrobienia, czas tak leci. Wys艂ano tego偶 dnia dw贸ch pos艂a艅c贸w po robione kwiatki, po wst膮偶ki, tiule, po przyprawy do potraw i dla Petry. G艂owy si臋 tak pali艂y, 偶e panna Hiacyntha zaj臋艂a si臋 zaraz robieniem sobie 艣wie偶ego stroika, w kt贸rym jeszcze dziwniej mia艂a by膰 podobn膮 do tych poczwar, kt贸re gotyccy rze藕biarze rozrzucali na sklepieniach i s艂upach starych katedr; Julia 艣ciska艂a gorset, a Petra moczy艂a r膮czki, 偶eby by艂y bardzo bia艂e.



IV.

W male艅kim domku pana Hieronima, pod s艂omian膮 strzech膮 ub贸stwa poczciwego, kt贸re si臋 k艂amanym nie chcia艂o okrywa膰 blaskiem, panowa艂 spok贸j, przerywany chyba trosk膮 o to jutro, kt贸re zanadto chrze艣cian dr臋czy. W tym niepokoju o chleb powszedni jest w nas co艣 jeszcze poga艅skiego cz艂owieka. C贸偶 tu brak艂o do zupe艂nego szcz臋艣cia, w艣r贸d zgody, pokoju, mi艂o艣ci, w艣r贸d ho偶o i weso艂o rozwijaj膮cych si臋 dzieci? Chyba maj臋tno艣ci, co by to jutro z艂oc膮c, trosk臋 o nie zsun臋艂a z czo艂a rodzic贸w. Hieronim rozumniejszy by艂 w tym od 偶ony, a nade wszystko odwa偶niejszy; ma艂o kto, jak on, potrafi艂by wytrwa膰 nieugi臋ty, niez艂omny, nie zniecierpliwiony tysi膮cem drobnych uk艂u膰 losu, kt贸re si臋 mo偶e sro偶ej sw膮 nieustanno艣ci膮 czu膰 daj膮 ni偶 wielkie kl臋ski. Z u艣miechem przyjmowa艂 krzy偶e, pociesza艂 偶on臋 i szed艂 pracowa膰, a gdy biedna kobieta - co sobie nieustannie i swojemu zam膮偶p贸j艣ciuprzypisywa艂a wszystkie biedy spadaj膮ce na Hieronima - p艂aka艂a, on j膮 nieraz pociesza艂 i krzepi艂 tymi s艂owy: - Spojrzyj na rozum ch艂opa, a zawstydzisz si臋. Wobec Boga taki on cz艂owiek, jak i my; czy on si臋 trapi dzie膰mi, sob膮? Robi, co mo偶e, i weso艂o d藕wiga brzemi臋, jakie mu B贸g wyznaczy艂. My艣lisz, 偶e w innych stanach nie ma 偶膮dzy, nie ma chuci i niepokoju jak u nas? mylisz si臋 - ka偶de chce wi臋cej, a do prawdziwego szcz臋艣cia wy偶ej potrzeba tylko patrze膰 umys艂em, a sercem ni偶ej, by siebie najnieszcz臋艣liwszym nie nazywa膰. Pani Hieronimowa, przej臋ta czci膮 dla odwagi i charakteru m臋偶a, osusza艂a 艂zy i sz艂a ze swojej strony pracowa膰, wspierana i wyr臋czana przez pi臋kn膮 Zosi臋, kt贸ra g艂贸wk膮 i r臋k膮 wyprzedza艂a rodzic贸w, chc膮c im ul偶y膰 ci臋偶aru, o kt贸rym wi臋cej s艂ysza艂a, ni偶eli go do艣wiadczy艂a. M艂odo艣膰 nierych艂o poczuwa ch艂贸d 偶ycia, bo 偶yje ciep艂em, kt贸re w sobie nosi. Wszystko jeszcze u艣miecha艂o si臋 Zosi, kt贸ra lichego dworku rodzic贸w by艂aby za pa艂ac nie zamieni艂a. Od dziecka ona poj臋艂a po艂o偶enie swoje, ukocha艂a je i ochotnie po艣wi臋ci艂a si臋 na ofiar臋 rodzicom, postanawiaj膮c 偶y膰 dla nich, im s艂u偶y膰 i nigdy o sobie nie my艣le膰. Proste to by艂o, ale anielskiej dobroci dziewcz臋, bo z piersi matki, z ust ojca wyssa艂a nauk臋 mi艂o艣ci i ofiary. B贸g te偶 j膮 napi臋tnowa艂 wdzi臋kiem i powag膮 nad lata; nieraz ju偶 pani Paw艂owa, patrz膮c na ni膮 i na swoj膮 Petr臋, roz偶arza艂a si臋 potajemnym gniewem, widz膮c, jak przy prostocie jej i wdzi臋ku gas艂a wychowanka wymownej panny Hiacynthy, skrzywiona, kwa艣na i zepsuta za wcze艣nie. W cichym dworku Zosia by艂a matk膮, s艂ug膮, siostr膮, porad膮 i pomocnikiem - wszystkim, czego niedostawa艂o rodzicom i jedn膮 tylko, ostatni膮 chwil臋 wieczorn膮 mia艂a na modlitw臋, kt贸rej dusza jej pragn臋艂a jak pokarmu, bez kt贸rej wi臋d艂a jak jej podobne kwiatki bez rosy poranku. Kochali j膮 pa艅stwo Hieronimostwo jak pierworodne swe dzieci臋, ale poczciwa Zosia zawsze dowody 艂aski, uczucia, przywi膮zania zlewa艂a na rodze艅stwo, nie chc膮c innej nagrody dla siebie pr贸cz uczucia, jakie w ni膮 wlewa艂o spe艂nienie tajnej swej my艣li. Od dw贸ch prawie tygodni bawi艂 we dworku Hieronimostwa stary dziadunio, a raz tylko poszed艂 do pa艅stwa Paw艂贸w, co ich niezmiernie bola艂o. Wiedzia艂a Julia o kapitaliku staruszka, pragn臋艂a go bardzo przywabi膰 i zniewoli膰, 偶eby go dla Petry zapisa艂; by艂by to posa偶ek gotowy. My艣l ta jednak wcale im nie sz艂a w wykonaniu. Stary nie tai艂 si臋, 偶e wola艂 Hieronim贸w, najd艂u偶ej zawsze w ich domku bawi艂, z nim gospodarzy艂, chodzi艂, rozmawia艂, ch艂opc贸w mu uczy艂 czyta膰, pisa膰, rachowa膰 i ruskich przys艂owi贸w, kt贸re oni po cichu powtarzali; domy艣lano si臋 nawet, 偶e i pieni臋dzmi musia艂 biednym krewnym dopomaga膰. W kilka dni po powrocie pana Paw艂a siedzieli wszyscy przy wieczerzy wczesnej we dworku Hieronimostwa, a Zo艣ka ko艂o nich, szczebiocz膮c, drepta艂a i s艂u偶y艂a, to pieszcz膮c dziadunia, to wreszcie wyr臋czaj膮c matk臋, to schylaj膮c si臋, upominaj膮c i pilnuj膮c braci, gdy zaturkota艂o. Ale zaturkota艂o straszliwie! Inaczej s艂ycha膰 w贸z id膮cy z pola, inaczej ksi臋dza proboszcza i wielki kocz, grzmi膮cy po wysch艂ej ziemi. Pan Hieronim pozna艂 turkot powozu i struchla艂; 偶ona jego za艂ama艂a r臋ce - kocz wiede艅ski, czterema prze艣licznymi zaprz臋偶ony ko艅mi, zatrzyma艂 si臋 w ich dziedzi艅czyku, na kt贸rym ledwie si臋 m贸g艂 obr贸ci膰.

- Zgin臋艂am! - zawo艂a艂a - kluski! Kto艣 przyjecha艂.

- Kostusiu! Kostusiu! - powstaj膮c rzek艂 pan Hieronim - co ci jest, czego si臋 l臋kasz? Najbogatszego pana przyj膮膰 si臋 nie wstydz臋, czym mam, dla nikogo nie wyst膮pi臋 nad mo偶no艣膰, bo to g艂upstwo. Kogo B贸g da艂, przyjmiemy, czym B贸g da艂, b膮d藕 spokojna.

- Czom chata bohata, tom i rada - ne 偶urysia - jako艣 to bude (Czym chata bogata, tym rada - nie frasuj si臋, jako艣 to b臋dzie). Drzwi si臋 otworzy艂y, wszed艂 pan Piotr, a za nim Sta艣; Hieronim po艣pieszy艂 naprzeciw stryja z uczuciem i uszanowaniem, dziadunio wyci膮gn膮艂 ku nim r臋ce weso艂y: - A witajcie偶 witajcie偶! - O, to mi go艣cie! - Jak偶e moja chata szcz臋艣liwa! - Jak si臋 masz, dziaduniu? - Hlia艅 na wyd, ta zdorowlia ne pytaj (Sp贸jrz na twarz, o zdrowie nie pytaj). Hieronimowa a偶 przysiad艂a nieboraczka, ca艂uj膮c r臋ce pana Piotra, ale jako gospodyni nie wytrzyma艂a i na samym wst臋pie zawo艂a艂a: - A! Stryju dobrodzieju, czym偶e my, niebo偶臋ta, takich go艣ci przyjmiemy! - Ot贸偶 na samym wst臋pie wam zapowiadam - rzek艂 pan Piotr weso艂o - 偶e co B贸g da艂, to mi dobre. Prawda, dziaduniu, wszak ty mnie znasz? - Oj, oj! jakij jechaw, takij zdybaw (jaki jecha艂, taki spotka艂).

- Jam biedy kosztowa艂 - m贸wi艂 dalej pan Piotr - i do wszystkiegom przywyk艂. Sta艣 - potrzeba, 偶eby si臋 hartowa艂. Dajcie mi k膮tek w szopce, bo to lato, misk臋 krupniku a d艂o艅 poczciw膮... i kwita! Nie b贸jcie si臋, ja nie pan, a on nie panicz; cho膰 mo偶e wi臋cej troch臋 mamy, ale艣my wasi bracia i tak dobrze 艂amoczem chleb razowy jak pytlowy... Wi臋c, kochana pani, prosz臋 mi bez 偶adnych wyst臋p贸w - i je艣li mnie nie podstawicie w szopce na sianie, to si臋 pogniewam i pojad臋. Je艣li mnie kochacie, to mnie pos艂uchacie. Pan Hieronim chcia艂 si臋 z czym艣 odezwa膰, ale mu Piotr nie pozwoli艂.

- Widzicie - rzek艂 - 偶em nie zajecha艂 do Paw艂a, bo wiem, 偶e b臋dzie ze mn膮 robi艂 ceregiele, a ja tego nie lubi臋. Ale je偶eli mnie nie postawicie w szopie i zobacz臋 najmniejsze przybory, to jutro ruszam. S艂owo honoru, Hieronimie, 偶e mnie przyjmiesz jak krewnego? Hieronim poca艂owa艂 stryja w rami臋, spojrza艂 na 偶on臋 i okiem doda艂 jej otuchy. Zo艣ka ju偶 by艂a wybieg艂a, ale nim wyskoczy艂a, w samych drzwiach, 艣liczne jej oczy spotka艂y si臋 z 偶ywym wzrokiem Stasia. Biedne dziewcz臋 zarumieni艂o si臋, jakby je rani艂 pocisk niespodziany, niepoj臋ty... a ch艂opiec stan膮艂 wryty i r臋k膮 tylko powi贸d艂 po czole, jakby sen od niego odgarnia艂. Zdarzy艂o si臋 wam kiedy w 偶yciu ujrze膰 twarz po raz pierwszy, a dobrze znajom膮; sk膮d? ze sn贸w wieszczych, z marze艅 przed艣wiatowych, z kolebki nico艣ci? z nadziei 偶ywota? - nie wiem. Twarz ta poci膮ga nas jak braterska, zadziwia jak zjawisko, przera偶a jak widmo, witasz w niej znajomo艣膰, a nie 艣miesz wyci膮gn膮膰 r臋ki w膮tpi膮c, czy ci臋 poznano. O! s膮 w 偶yciu tajemnice niezb臋dne, niezgadnione w臋z艂y, kt贸rych 偶adne nie dojrza艂o oko, nici przez 艣wiat贸w szereg 艂膮cz膮 dwie istoty, a zerwa膰 ich nic nie mo偶e. Kt贸偶 ten fenomen 偶ycia serc wyt艂omaczy艂? Jestli jaka formu艂ka i na to w filozofii nowej? To spotkanie we drzwiach by艂o czym艣 niepoj臋tnym dla obojga i oboje obla艂o wstydem, przej臋艂o niepokojem. Sta艣 ustawicznie si臋 ogl膮da艂, Zosia dr偶a艂a na my艣l powr贸cenia do izdebki, sama nie wiedz膮c czemu; sta艂a w sieni, przypomina艂a, po co sz艂a, i przypomnie膰 nie umia艂a, nareszcie, jakby och艂on膮wszy, prze偶egna艂a si臋 na odegnanie tego uroku, w prostocie ducha tak to sobie t艂umacz膮c, i powoli, zadumana, posz艂a do ludzi. Tymczasem w pokoiku krz膮tali si臋 gospodarze; Hieronimowa 艂ama艂a r臋ce i 艣ciera艂a py艂y, gdzie ich nie by艂o, Hieronim krzes艂a przysuwa艂 siedz膮cym, dziadunio za艣, wes贸艂 i przytomny, wzi膮wszy na si臋 urz膮d wicegospodarza, dysponowa艂 i bawi艂. Sypa艂y偶 si臋 przys艂owia! sypa艂y! W mgnieniu oka, zaledwie 贸w kocz, co takie sprawi艂 zamieszanie, odszed艂 do stajenki i zatoczy艂 si臋 po odprz臋偶eniu koni do stod贸艂ki, bo na taki pow贸z nie by艂o wozowni stosownej, ju偶 u pa艅stwa Paw艂贸wwiedziano o dostojnym go艣ciu. Tam od dw贸ch dni gotowali pieprze i czy艣cili brudny dziedziniec, i glansowali samowary, i og贸rkow膮 wod膮 umywali Petr臋... a Piotr, niewdzi臋czny pan Piotr, zajecha艂 wprost do Hieronim贸w! - To omy艂ka! to jakie艣 niepoj臋te ba艂amuctwo! - chodz膮c 偶ywo po pokoju wo艂a艂a Julia.

- Id藕, 艣piesz, Pawle, id藕偶e, pro艣, prowad藕. Gdzie偶 to podobna, 偶eby on tam sta艂? Smr贸d, ciasnota, dzieciska, a c贸偶 mu dadz膮 je艣膰? Id藕偶e, id藕! Oczewi艣cie omylili si臋 i nie wiedz膮c, co zrobi膰, zostali; ale nas pos膮dzi膰, 偶e my w takiej cha艂upie mieszkamy, to tak偶e taktu nie dowodzi! - Istotnie, to co艣 my艣l膮 niedo艣cignionego - doda艂a 偶ywo panna Hiacyntha.

- Panu pozostaje naprawi膰 ten b艂膮d, to uchybienie i i艣膰 prosi膰 pod sw贸j go艣cinny dach; my tu reszt臋 tymczasem przygotujemy. I pospieszy艂a po kadzid艂o, kt贸rym salon zapowietrzy膰 czu艂a si臋 w obowi膮zku. Pawe艂 porwa艂 za czapk臋 i przez p艂oty, prze艂azy, rowy, dalej na prost, do dworku. Wszed艂, gdy pan Piotr i Sta艣 zajadali kluski ze s艂onin膮, kt贸re sta艂y na stole; ujrza艂 to i u艣miech tryumfu wykwit艂 na ustach jego. A! a! u niego robiono w艂a艣nie bit膮 艣mietank臋, w kt贸r膮 panna Hiacyntha tyle w艂o偶y艂a karuku, 偶e j膮 wykrochmali艂a jak ko艂nierzyk i trzyma艂a si臋 sztywna jak autorka tego arcydzie艂a.

- A! stryja dobrodzieja! - Jak si臋 masz, Pawe艂ku, jak si臋 masz! Ot贸偶 jestem, widzisz, s艂owny, nieprawda? - Ale czemu偶 stryj dobrodziej nie 艂askaw do mnie? - Poczekaj no, przyjdzie kolej i na ciebie! - Bo tu - doda艂 pan Pawe艂 - u brata i ciasnota, i dzieci...

- Ale bardzo mi b臋dzie dobrze - rzek艂 pan Piotr - wy艣mienicie; ju偶e艣my si臋 urz膮dzili... a jutro, je艣li pozwolisz, zapraszamy si臋 na obiadek do ciebie. Tu by艂 s臋k; wypada艂o prosi膰 dziadunia razem, Hieronimostwo oboje itd., a Pawe艂 nie mia艂 w tym wzgl臋dzie wyra藕nej od 偶ony instrukcji, za艂ata艂 si臋 wi臋c u艣miechem i powitaniami gor膮cymi, pomy艣lawszy, 偶e z zaprosinami Julii dla reszty towarzystwa przyj艣膰 mo偶e i p贸藕niej.

- Siadaj偶e, bracie - rzek艂 Hieronim.

- Doprawdy - odezwa艂 si臋 nalegaj膮c Pawe艂 - gdyby stryj by艂 艂askaw g艂贸wn膮 kwater臋 u mnie sobie obra膰... w obszerniejszym domu... by艂oby lepiej. 铆ona moja ju偶 wszystko przygotowa艂a...

- Na co ci mam k艂opot robi膰, kiedy ju偶 tu jestem; dzi臋kuj臋 i odk艂adam na drugi raz.

- Nie odbieraj偶e nam tak drogiego go艣cia - cicho rzek艂 Hieronim.

- Dosyt z Liacha kurki (Dosy膰 z Lacha kurcz臋cia) - odezwa艂 si臋 nare艣cie dziadunio - kontentuj si臋 wa艣膰 obiadem, panie Pawle, i zostaw Hieronimowi stryja. Pawe艂 ucich艂, ale mu by艂o kwa艣no; nie wiedzia艂, jak tu z tym do 偶ony powr贸ci膰. Owa bita 艣mietanka, owe kadzid艂o stracone, a loki Petry, kt贸re si臋 tam tak starannie rozwija艂y, a o艣wiecenie salonu! Wszystko to niechybnie musia艂o z艂y humor wywo艂a膰, sprowadzi膰 burz臋 i rozbi膰 si臋 o 艂ysiej膮c膮 g艂ow臋 m臋偶a! "Co ona powie! - my艣la艂 - co ona powie!" - Truchla艂, ale usiad艂. Wszcz臋艂a si臋 jako艣 ra藕niejsza rozmowa; podano reszt臋 wieczerzy. Pan Piotr jad艂 smaczno. Sta艣 po m艂odemu, i oba wstali dzi臋kuj膮c gospodyni, kt贸ra si臋 p艂oni艂a i przeprasza艂a. Sta艣 nawet najniepotrzebniej w 艣wiecie podzi臋kowa艂 i Zosi. Ta si臋 zarumieni艂a tak偶e i pod pozorem szukania klucz贸w uciek艂a. Otar艂szy usta Piotr prze偶egna艂 si臋 po katolicku i siadaj膮c opodal rzek艂: - Jak mi B贸g mi艂y, dawnom ju偶 tak smacznej nie jad艂 wieczerzy. "C贸偶 by to on powiedzia艂 na nasz膮 艣mietank臋? - pomy艣la艂 w duchu Pawe艂.

- Niewdzi臋czny cz艂owiek! dobrze mu tak! niech si臋 oblizuje pokluskach". Zabawiwszy blisko godziny, widz膮c, 偶e tu nic nie zrobi, Pawe艂 powr贸ci艂 do domu wolnym krokiem, naoko艂o, z wielkimi medytacjami. Tam czekano na艅, wysy艂ano, i gdy si臋 pokaza艂, przez wszystkie drzwi rozleg艂y si臋 g艂osy: - Id膮! id膮! idzie! Petra poprawi艂a loki wstrz膮艣nieniem g艂owy, kt贸rego si臋 nauczy艂a od jednej panny z 铆ytomierza przyby艂ej. Hiacyntha poci膮gn臋艂a mitenki i wyprostowa艂a nos, kt贸ren zawsze mia艂a w podejrzeniu, 偶e si臋 troch臋 na bok trzyma艂; Julia podnios艂a g艂ow臋 usi艂uj膮c j膮 na grubej szyi u艂o偶y膰 do r贸wnowagi... zakadzono szybko i wszed艂... solo pan Pawe艂.

- No! a oni? - A oni tam nocuj膮! - cicho odpar艂 m膮偶.

- Jak to, nocuj膮? - zawo艂ali wszyscy - gdzie? co? jak? - A nocuj膮! - 偶a艂o艣nie powt贸rzy艂 Pawe艂.

- No! a wieczerza? - Ju偶 oni i jedli.

- Co? c贸偶 oni tam mogli je艣膰? - Kluski i krupnik! - A to przedziwne! przedziwne! kluski, krupnik! - 艣miej膮c si臋 z艂o艣liwie krzykn臋艂a Julia - powt贸rz偶e, jak to by艂o? Jedli? jedli kluski i krupnik, czy偶 to by膰 mo偶e? - Tak jest, jak ci powiadam; zajecha艂, roztasowa艂 si臋, jad艂, co mu dali, jeszcze chwali艂, 偶e smaczne, i nocuje tam, a jutro do nas zaprosi艂 si臋 na obiad. Julia zaci臋艂a usta i spojrza艂y na siebie porozumiewaj膮c si臋 z pann膮 Hiacynth膮.

- Po krupniczku, naturalnie, niewielkie tam mia艂 nadzieje na obiad? Dopiero poka偶emy, co umiemy!... I u艣miecha艂y si臋 obie, szeptaj膮c i naradzaj膮c si臋 cicho. Hiacyntha doda艂a g艂o艣niej: - A ja m贸wi臋, 偶e w tym co艣 jest! intrygi! intrygi! - Mniejsza o to! nie dbam, nie dbam! - przerwa艂a Julia i owszem! - kwa艣no i z艂o艣liwie a szybko doda艂a - niech dniuj膮 nocuj膮, jedz膮, pij膮 u tego zagrodowego szlachcica (tak nazywa艂a Hieronima), a pewno mu szcz臋艣cia nie pozazdroszcz臋.

- Ale, moja lubko - jutro wyst膮pim! - O! to si臋 rozumie! - Czy nie wypada艂oby wszystkich prosi膰? - Naturalnie, albo偶?...

- Ale ja nie 艣mia艂em.

- O! jaki偶 z ciebie...

- No! to p贸jd臋.

- Po艣lij tylko.

- No, to po艣l臋 zaraz. Hiacyntha powa偶nie wstrzyma艂a Juli臋 za r臋k臋.

- Niech si臋 pani zastanowi... to s膮 intrygi.

- Mo偶e to by膰, ale ja nimi gardz臋. Niepodobna opisa膰, jak po tym zawodzie bola艂y g艂owy tych pa艅, kucharza i s艂ugi, kt贸rzy najwi臋cej za z艂y humor pa艅stwa odpokutowali. Pawe艂 wykr臋ci艂 si臋 od swojej duszyczki pod pozorem dyspozycji i uciek艂 do trzeciego pokoju, cicho fajk臋 pal膮c i powtarzaj膮c sobie pod nosem: - Poczekajcie, poczekajcie, jutro zobaczycie! Julia chodzi艂a z Hiacynth膮 po salonie, 艣miej膮c si臋 gniewliwie.

- Ciekawam, bardzo ciekawa, jak ich ta n臋dzota przyjmie... bo to go艂e, g艂upie, nie wie, nie umie... 偶adnego wychowania...

- To s膮 nieociosane k艂ody! - zapominaj膮c na chwil臋 o doborze wyraz贸w, doda艂a guwernantka.

- C贸偶 to to? to z tym gada膰 nie mo偶na. A co jedz膮? A jakie mieszkanie? 艣licznie wpadli, ale dobrze im tak! Nie pojmuj臋! - Powiadam pani, to s膮 czarne intrygi.

- Nie wiem, ale si臋 to wszystko odkryje.

- Widz臋 to, poczynam si臋 domy艣la膰, 偶e wszyscy Paw艂a nie lubi膮... wol膮 Hieronima - pochlebca.

- Pani! tak膮 jest zawsze niesprawiedliwo艣膰 ludzka.

- A Hieronim - rzek艂a wyrazi艣cie - niewart jego pi臋ty! - Nie ujmuj臋 nikomu - potwierdzi艂a towarzyszka - ale widz膮 ich, nikt by nie wysnu艂 wniosku, 偶e to s膮 rodzeni jednego 艂ona potomkowie! Julia, ju偶 do tych wyra偶e艅 przywyk艂a, zrozumia艂a, 偶e to mia艂o znaczy膰: rodzeni bracia, i ruszy艂a tylko ramionami, potwierdzaj膮c zdanie.

- Trzeba wyst膮pi膰 z obiadem.

- Byle im pieprzno tylko! - rzek艂a swoj膮 my艣l ci膮gle forytuj膮c Hiacyntha.

- Ale zmi艂uj si臋, s艂odko te偶 i t艂usto.

- T艂usto, pozwalam, ale bardzo pieprzno, bardzo pieprzno! Nawet o zupie czyta艂am pewnej, zdaje mi si臋, 偶e si臋 nazywa 偶贸艂wi膮, w jednym francuskim romansie - kt贸ra bywa tak zapieprzona, 偶e od niej usta trac膮 sw膮 pow艂ok臋. To w艂a艣nie jad艂o pa艅skie i w najlepszym tonie.

- A srebra wszystkie, a偶 do cukierniczki.

- To si臋 rozumie... a pieprz poda膰 te偶 potrzeba w trzech gatunkach na st贸艂, 偶eby sobie mogli jeszcze dosypywa膰. 钮y偶kami go, s艂ysz臋, jedz膮. Niech znaj膮, 偶e i tu wiedz膮 ich zwyczaje.

- Ale c贸偶 b臋dzie ze 艣mietank膮? - O! o ni膮 nie mam najl偶ejszej obawy - zawo艂a艂a z gestem teatralnym guwernantka - tyle w jej wn臋trze wla艂am rybiego wycisku, 偶e do jutra utrzyma膰 si臋 musi.

- Pewna te偶 jeste艣, 偶e nie zwodnieje? - A zimna pieczara? - Co takiego? - spyta艂a zrozumie膰 nie mog膮c Julia.

- Po prostu - lodownia, tam jej nocleg przeznaczym. Gdy si臋 te wa偶ne 艣mietankowe odbywaj膮 obrady, my zajrzymy jeszcze do domku s膮siedniego, gdzie weso艂a toczy si臋 rozmowa, gdzie ju偶 gospodarz, gospodyni i dzieci oswoi艂y si臋 z przyby艂ymi go艣膰mi. Hieronim bowiem, acz mniej otarty w 艣wiecie, daleko by艂 艣mielszy, naturalniejszy, swobodniejszy od Paw艂a. To 艂atwo poj膮膰; krochmalem, kt贸ry ludzi robi sztywnymi, jest pr贸偶no艣膰 obawiaj膮ca si臋 ci膮gle upokorzenia. Kto zamiast niej ma uznanie swej godno艣ci tylko i spok贸j duszy, ten wsz臋dzie b臋dzie jako u siebie. Prostota jest jedn膮 z cech poczciwo艣ci; wymuszenie kryje najcz臋艣ciej ob艂ud臋 i nieszczero艣膰. Nie s膮 to prawa bez wyj膮tku, ale postrze偶enie to cz臋sto si臋 bardzo w praktyce 偶ycia potwierdza. Hieronim, po chwili rozwagi, Hieronimowa, kilk膮 o艣mielona s艂owy, byli wkr贸tce ze stryjem i braciszkiem jak ze swymi, jak z dawna i poufale znajomymi. Dzieci nawet 艂atwo si臋 oswoi艂y z poczciwym i 艂agodnym panem Piotrem, kt贸rego twarz powa偶na a s艂odyczy pe艂na malowa艂a pi臋kn膮 dusz臋. Dziadunio chodzi艂 po pokoju r臋ce w ty艂 za艂o偶ywszy, a niekiedy z rado艣ci to g艂ow膮 potrz膮sa艂, to rzuci艂 dobitnym przys艂owiem. Sta艣, kr膮偶膮c od krzes艂a do krzes艂a, nieznacznie zbli偶a艂 si臋 do Zosi, kt贸rej serce bi艂o, nie wiedzia艂a, czemu i po co? W chwili kiedy pierwsze mia艂 do niej powiedzie膰 s艂owo i pracowicie go wyszukiwa艂, ruszyli si臋 wszyscy na dany przez pana Piotra znak do odej艣cia i spoczynku. Sta艣 wzi膮艂 smutnie za czapk臋 i spojrza艂, znowu si臋 spotka艂y ich oczy, znowu doznali wra偶enia. Ale nikt tego nie m贸g艂 uwa偶a膰, bo kto 偶y艂, zaj臋ty by艂 wyprowadzeniem i przeprowadzaniem pana Piotra, kt贸rego wiedziono ze 艣wiecami, z latarniami. Zosia tylko zosta艂a w ganku, cicho powiedziawszy dobranoc dziaduniowi. Sta艣 odwr贸ci艂 si臋 po swoj膮 nale偶no艣膰, uprzedzaj膮c Zosi臋: - Dobranoc.

- Dobranoc panu. To panu wiele by艂o znacz膮ce, nie 艣mia艂a mu powiedzie膰 inaczej, dlaczego? nie wiedzia艂a, ale Stasiowi wielce wida膰 chodzi艂o o poufalsze nazwanie.

- Przepraszam - rzek艂 zdobywaj膮c si臋 na 艣mia艂o艣膰 i patrz膮c w jej 艣liczne, przestraszone oczki - poniewa偶 memu ojcu m贸wisz: dziaduniu, powinna艣 mnie nazywa膰 stryjaszkiem, nieprawda偶? - A! mo偶e; wi臋c dobranoc... stryjowi.

- Dobranoc mojej synowicy. I tak si臋 rozstali, a Sta艣 odchodz膮c obejrza艂 si臋 jeszcze kilka razy ku gankowi, w kt贸rym sta艂a pi臋kna Zosia, pogl膮daj膮c na ten uroczysty poch贸d do 艣pichlerza. Nie w szopie bowiem, ale w porz膮dnym, nowym lamusiku Hieronim stryja umie艣ci艂. By艂o to co艣 na kszta艂t litewskiego 艣wironka, bardzo schludna budowelka, na to 艣wi臋to przyozdobiona, oczyszczona, wy艣wie偶ona tak, 偶e na wcale wygodn膮 wygl膮da艂a izb臋. Nietrudno by艂o opr贸偶ni膰 szpichlerzyk, bo na przedn贸wku sta艂 pustk膮, kilka tylko z niego nasypek i bodni wyniesiono, wyj臋to deski stanowi膮ce zasieki; a s艂upy pozosta艂e nie zawadza艂y i nie szpeci艂y. 艣ciany wybi艂 sam pan Hieronim resztk膮 starych makat i dywanik贸w, kt贸re mu si臋 po ojcu ze szcz膮tk贸w dawnej zamo偶no艣ci dosta艂y. Wniesiono par臋 艂贸偶ek, wys艂ano matami pod艂og臋, dodano sto艂y i krzes艂a i zdawa艂o si臋, 偶e im tam by膰 powinno, o ile by膰 mo偶e, wygodnie. Piotr a偶 nadto by艂 rad z k膮tka i jeszcze wymawia艂, 偶e si臋 zbytecznie dla niego k艂opotano, gdy oboje gospodarstwo zagl膮dali do pos艂ania i pr贸bowali, czy nie wieje.

- Dajcie偶 pok贸j - zawo艂a艂 Piotr - nie frasujcie si臋; wiecie, 偶em si臋 nie urodzi艂 bogatym, nie wychowa艂 mi臋kko, bied臋 zna艂em i dobrze j膮 pami臋tam, a Stasia, Bo偶e niech uchowaj, na nowomodnego gagatka wystrychn膮膰! niech si臋 hartuje, bo nie wie, co go czeka. Z tym si臋 rozstali, odeszli gospodarstwo, a dziadunio jeszcze przyzosta艂. Staruszek by艂 widocznie z czego艣 bardzo rad i zdawa艂 tryumfowa膰; spojrza艂 na drzwi, gdy odchodzili, i poczekawszy, 偶eby go us艂ysze膰 nie mogli, odezwa艂 si臋 do pana Piotra: - A co? nie m贸wi艂em, 偶e to ludzie z艂oci, serca brylantowe; oni, dzieci, cho膰 do rany przy艂o偶y膰! A dobre to, a cierpliwe, a biedne i ubogie.

- B贸g tylko jeden wie, jak! Sam pracuje gdyby w贸艂, ona si臋 nie oszcz臋dza. Zo艣ka to anio艂ek, s艂owem, ja tu na nich patrz膮c to si臋 sercem raduj臋, a oczyma p艂acz臋. Ale co im z mojej pochwa艂y! Chwalba soroczki ne dast (Z pochwa艂y nie uszyjesz koszuli).

- No, ale wyt艂umacz偶e mi, jakim sposobem ten poczciwy, rz膮dny i pracowity Hieronim tyle straci艂? Pawe艂 hula, a ma, ten horuje - i nic.

- Szczas艂ywomu szczastje! (Szcz臋艣liwemu dola!) - westchn膮艂 dziadunio - przyznam ci si臋, braciszku, 偶e to i dla mnie by艂o, a poniek膮d i jest, zagadk膮, cho膰 g艂ow臋 艂ami臋 nad jej odgadnieniem. Wiele rzeczy jest niepoj臋tych, wiele si臋 daje zrozumie膰. Hieronimowi si臋 nie wiedzie, to pierwsza: Prybud', szczastje, roum bude (Przyb膮d藕, szcz臋艣cie, rozum si臋 znajdzie), po wt贸re: o czym i 偶ona, i 偶ywa dusza nie wie, bo to najwi臋kszy sekret, pono go brat serdecznie okpi艂; po trzecie: Hieronim ubogi, biedny, ostatni kawa艂 chleba, ostatni膮 odzie偶 z plec贸w biedniejszemu da膰 got贸w. Panu Piotrowi 艂za si臋 w oczach zakr臋ci艂a, otar艂 j膮 szybko i nieznacznie.

- A spytaj偶e go - m贸wi艂 dalej Dymitr - to ci si臋 nie przyzna, jak do grzechu. Pawe艂ek dobre cz艂ecze, ale przy nim to mied藕 przy z艂ocie. D艂ugo 偶yj臋, mosanie, a na takich ludzi nie trafi艂em. A jaki to niewidomy wp艂yw - doda艂 偶ywiej rozgaduj膮c si臋 stary - wywieraj膮 na otaczaj膮cych: patrzaj! 偶ona, dzieci, niechaj jeszcze, ale s艂udzy ich, ludzie, to wszystko zdaje si臋 z innego materia艂u, wszystko serdeczne, s艂odkie, grzeczne, poczciwe.

- O! kochasz bo ich, dziaduniu! - O! bo warci, panie Pietrze! Ko艂y liubisz, liubi du偶e, a ne liubisz, ne 偶artuj偶e (Kiedy kochasz, kochaj mocno, jak nie kochasz, to nie 偶artuj), powiada przys艂owie i dalib贸g dobrze.

- Ja si臋 temu bynajmniej nie sprzeciwiam, bo i ja czuj臋 do nich s艂abo艣膰. Dziadunio u艣cisn膮艂 pana Piotra i roz艣mia艂 si臋.

- A widzisz! - rzek艂 i ciszej szepn膮艂: - I pomo偶esz? ty i ja? prawda? - Nie - ja sam - rzek艂 pan Piotr.

- O! o! brat sobi rad! a to偶 dlaczego? - Bo ty nie masz, dziaduniu, czym szafowa膰, tobie i tak ledwo staje.

- To mnie wiedzie膰: hliady sebe, bude z tebe (patrzaj siebie, b臋dzie z ciebie); ja, stary egoista, nie dam si臋 skrzywdzi膰! Ch艂opc贸w im do szk贸艂 oddamy i, o co najgorzej podobno boli g艂owa Hieronima - do dekretu Zawilskich go przy艂膮czysz, bo pan Pawe艂 siebie w艣cibi艂, a o bracie zapomnia艂; chcieli od niego za to dwa tysi膮ce, kt贸rych nie ma. Sobocki niby mia艂 robi膰 interes, ale to tak偶e ne daj Bo偶e z Iwana pana (nie daj Bo偶e z ch艂opa pana), a co dopiero kiedy z Moszka? Nastraszyli go trudno艣ciami, metrykami, chcieli odrze膰, diabe艂 wie za co... niech偶e si臋 nie uda. Wiem, 偶e o to Hieronimowi g艂owa schnie, a grosza nie maj膮. Ju偶 chcia艂 i艣膰 s艂u偶y膰 i podobno trwa w tej my艣li. Pan Piotr ruszy艂 ramionami.

- Dop贸ki 偶yj臋, do tego nie dopuszcz臋! odsun膮艂em si臋 od nich, straci艂em ich z ocz贸w; Hieronim milcza艂, moja wina, 偶em si臋 nie dowiadywa艂 i do tego stopnia dosz艂o, a wi臋ksza Antoniego, 偶e mi zna膰 nie da艂.

- Da si臋 naprawi膰 - rzek艂 dziadunio - 偶e biedy troch臋 skosztowali, to nie szkodzi. Jak po g艂odzie, lepiej potem troch臋 szcz臋艣cia smakuje; ale w czym s臋k, 偶eby to zrobi膰 wszystko tak chytro mudro (chytro m膮drze), tak zr臋cznie, 偶eby Hieronim nie mia艂 nam nawet za co dzi臋kowa膰! O tym pomy艣limy! Niechby te偶 i jemu pol偶a艂o na 艣wiecie, bo Paw艂owi dobrze si臋 dzieje. 钮e偶e艅 le偶yt', a Boh dla neho doliu der偶yt (Leniuch le偶y, B贸g mu dol臋 gotuje), niechajby i Hieronim nie mia艂 powodu powtarza膰, 偶e: Odnomu na trysoczci priadetsia, a druhomu i worote艅co ne chocze (Jednemu trzaseczka prz臋dzie, a drugiemu i wrzeciono nie b臋dzie). O! tak, tak! pomo偶emy! Ale czas bo wam: dobranoc, a wi臋c... Dziadunio zatar艂 r臋ce ra藕nie, nigdy go jeszcze nie widziano w takim humorze, o偶ywia艂o go to, 偶e i dobrze mia艂 zrobi膰, i to jeszcze z figielkiem jakim艣. Nic go bowiem nie rozwesela艂o nad figiel, dobra prawda, powiedziana komu w oczy lub zwyci臋stwo poczciwych a cichych, nad kt贸rymi zwyk艂 by艂 rozci膮ga膰 opiek臋. Da艂 wi臋c dobranoc i 艣piewaj膮c: Ne chody, Hryciu (Nie chod藕, Grzesiu) - wyszed艂 do swojej izdebki.



V.

Nazajutrz niezmierny by艂 rozruch w dworze u pa艅stwa Paw艂贸w, a co panna Hiacyntha mia艂a do czynienia, wypowiedzie膰 trudno; wzi臋艂a bowiem na siebie cz臋艣膰 herkulesow膮, kuchenn膮. Julia si臋 na tym zupe艂nie nie zna艂a; jad艂a smaczno i wiele, ale zadysponowa膰 wyda膰, w podda膰 kucharzowi my艣l szcz臋艣liw膮 i now膮 nie potrafi艂a. Petra mia艂a to tak偶e za co艣 bardzo parafia艅skiego, 偶eby si臋 kuchni膮 zajmowa膰, siedzia艂a od rana przed zwierciade艂kiem, czesa艂a i upina艂a w艂osy, patrzy艂a si臋 sobie w twarzyczk臋, kt贸r膮 niestety nic nie zdobi艂o opr贸cz wdzi臋ku m艂odo艣ci, a i ten wdzi臋k gasi艂a wyuczona wymuszono艣膰, minka przybrana mutatis mutandis od panny Hiacynthy, ch贸d po偶yczany i zupe艂ne wyrzeczenie si臋 swobodnych, instynktowych natury natchnie艅. Julia sob膮nie mniej jak c贸rka zaj臋ta by艂a; dawna jej pi臋kno艣膰 zawsze niepokoi艂a j膮 jeszcze, ci膮gle si臋 sobie przypatruj膮c znajdowa艂a, 偶e troch臋 tylko uty艂a, ale nie przypuszcza艂a, 偶eby mog艂a cho膰 odrobin臋 zbrzydn膮膰 - mia艂a si臋 jeszcze za ow膮 dawn膮 Wenus polesk膮, za kt贸r膮 t艂umami biega艂a m艂odzie偶 wo艂aj膮c: - Julio! boska Julio! b艂agamy ci臋 cho膰 o wejrzenie! Niekiedy spojrza艂a na c贸rk臋 i w duszy po cichute艅ku m贸wi艂a: "Petra jest przystojna, ale daleko jej do mnie". I przychodzi艂o jej na my艣l, 偶eby Stasia niewinnie wci膮gn膮膰 oczyma swymi w sie膰, kt贸ra dla Petry zastawion膮 by膰 mia艂a. My艣l by艂a czysta, a cel tak macierzy艅ski!... Nie wiem, czy z tego, czy z innego powodu Julia stroi艂a si臋 niezmiernie, sznurowa艂a do md艂o艣ci i gdyby jeszcze pi臋kn膮 by膰 mog艂a, pewnie tyle stara艅 by艂oby jaki艣 wypracowa艂o skutek. Niestety! suknie p臋ka艂y, a kibi膰 owa urocza, gi臋tka, trzcinowa, kibi膰 dziewicza latek osiemnastu nie chcia艂a i nie chcia艂a powr贸ci膰! Rozporz膮dziwszy wszystko w kuchni, wydawszy ze spi偶arni moc pieprzu i goryczy wszelkiego rodzaju, w mocnym przekonaniu, 偶e nic pa艅skiemu podniebieniu nad ten przysmak po偶膮da艅szym by膰 nie mo偶e, i panna Hiacyntha pomy艣la艂a o dziewiczych swych wdzi臋kach stroj膮c si臋 na najstraszniejsze czupirad艂o, jakie kiedykolwiek r臋ce ludzkie ze stworzenia Bo偶ego zrobi艂y. Bez tych przybor贸w i stroj贸w by艂a sobie brzydk膮 star膮 pann膮 i nic wi臋cej; wy艣wie偶ona i ubrana do twarzy (jak m贸wi艂a), wygl膮da艂a tak 艣miesznie, 偶e j膮 obok chi艅skich, porcelanowych ba艂wank贸w postawi膰 by艂o mo偶na na p贸艂ce. Tego dnia jeszcze przesadza艂a si臋 w wykwintnej toalecie i oblewa艂a wonno艣ciami z ambry i kolo艅skolubarskiej w贸dki z艂o偶onymi; usta zesznurowa艂a tak, 偶e jej buzia zdawa艂a si臋 ci膮gle wabi膰... kanarki, a oczy wznosi艂a w niebo, wzywaj膮c zapewne pomsty na tych, co si臋 na niej dot膮d pozna膰 nie umieli. Gdy si臋 to dzieje we dworze, a pan Pawe艂 w brudnym szlafroku, u偶yty do 艣cierania py艂贸w i robienia porz膮dk贸w, krz膮ta si臋, poc膮c i nie maj膮c czasu ogoli膰 brody dziesi臋ciodniowej, w kuchni okropne, przera偶aj膮ce gotuj膮 si臋 i sma偶膮 - wypadki. Kucharz pa艅stwa Paw艂贸w, o kt贸rym tu wzmiank臋 uczyni膰 musimy z powodu wa偶nej roli, jak膮 gra przy tym pami臋tnym obiedzie, by艂 to starowina, niegdy艣 dominika艅ski kopcidym, niezmiernie zarozumia艂y, z powodu 偶e raz u偶yty by艂 jako kuchta przy rondlach, gdy gotowano obiad na przyj臋cie metropolity Cieciszowskiego, mia艂 lat dobrze sze艣膰dziesi膮t a nieszcz臋艣liwy na艂贸g zakrapiania si臋 w贸dk膮. Dyspozycja panny Hiacynthy tak mu w g艂owie utkwi艂a, tak go odurzy艂a, tak zrozpaczy艂a, 偶e cho膰 jej ci膮gle po swojemu powtarza艂: - Ale prosz臋 panienki nie turbowa膰 si臋, ja to wiem wszystko, ja to wiem... ju偶 to b臋dzie legularnie - straci艂 jednak przytomno艣膰 zupe艂nie i potrzebn膮 odwag臋. Zaledwie odesz艂a, podpar艂 si臋 na stolnicy wa艂kiem, poduma艂, podni贸s艂 do g贸ry doln膮 warg臋, zwykle spuszczon膮, i namy艣liwszy si臋, ruszy艂 - do karczmy. Nie mia艂 on nic innego na celu, jak tylko doda膰 sobie entuzjazmu, pomys艂u, m臋stwa jednym jakim kieliszkiem; ale w grze i przy kieliszku miara trudna; desperacja ogartywa艂a go coraz wi臋ksza, pieprzne potrawy coraz dziwaczniej pi臋trzy艂y si臋 po m贸zgu i pocz膮艂 pi膰, ale pi膰, jak to kucharze umiej膮, gdy ich napadnie giez kieliszka. W dworze tedy stroi si臋, kto 偶yw. Panna Hiacyntha, spokojna, 偶e b臋dzie pieprzno, ubiera si臋 i perfumuje, gdy o wp贸艂 do dwunastej daj膮 jej zna膰, 偶e ogie艅 na kuchni wygas艂, a kucharza Ignasia (zwano go tak, cho膰 by艂 siwy) ju偶 pijaniute艅kiego, s艂aniaj膮cego si臋, nieprzytomnego prowadz膮 z karczmy we czterech do kuchni, pod ciupasem. Gdyby by艂 piorun uderzy艂 w dom, wi臋kszej by nie narobi艂 trwogi - wszyscy wylecieli, jak stali. Petra w sp贸dniczce krochmalonej, Julia w gorsecie tylko, pan Pawe艂 z nadmydlon膮 brod膮, 艂ami膮c r臋ce. Igna艣 by艂 pijany jak sztof: p贸艂 do dwunastej bi艂o, a o obiedzie ani s艂ychu - wszystko to z powodu pieprzu, kt贸ry go do desperacji przywi贸d艂. Julia w pierwszym nierozwa偶nym zap臋dzie rozpaczy wpad艂a naHiacynth臋, 偶e str贸偶贸w w tak wa偶nym dniu Ignasiowi nie doda艂a, a guwernantka, r臋k膮 zakrywszy oczy, z wolna osun臋艂a si臋 w ganku i omdla艂a wo艂aj膮c: - Bo偶e! Ty widzisz, czym na ten cios zas艂u偶y艂a! W najpilniejszej chwili, kiedy trzeba by艂o obmy艣li膰, co si臋 z obiadem stanie, Hiacynth臋 te偶 i ratowa膰, i przeb艂aga膰 musiano, pi贸ra smali膰 i przeprasza膰. Nie 偶artem bowiem, cho膰 to nie raz pierwszy, s艂usznie si臋 czuj膮c obra偶on膮, prosi艂a stanowczo o konie i zabiera艂a si臋 natychmiast opu艣ci膰 niewdzi臋cznych. Okropny powsta艂 zam臋t; Julia, nie maj膮c ju偶 na kogo, wszystko teraz zrzuci艂a na m臋偶a i z u艂agodzon膮 jako艣 pann膮 Hiacynth膮 wpad艂y na os艂upia艂ego pana Paw艂a, 偶e on str贸偶a nie postawi艂, 偶e w karczmie zakazu zapomnia艂 i o niczym w tak krytycznych chwilach, gdy o godno艣膰 i s艂aw臋 domu chodzi艂o, nie pomy艣la艂. To jednak nie gotowa艂o obiadu - Ignasia oblewano zimn膮 wod膮; on kl膮艂 i 艂aja艂; dwunasta si臋 zbli偶a艂a! Pawe艂, przywiedziony do ostateczno艣ci, wyst膮pi艂 z rad膮, aby kucharki od Hieronimostwa po偶yczy膰. Nie by艂o w istocie innego ratunku, ale co za upokorzaj膮ca konieczno艣膰! Hiacyntha i Julia wola艂yby by艂y same gotowa膰, gdyby si臋 to z ich godno艣ci膮 zgadza艂o. Ton膮cy brzytwy si臋 chwyta: pos艂ano ze wstydem, za kt贸ry obiecywano sobie Hieronimom odp艂aci膰, po kuchark臋, cho膰 Julia przysi臋g艂a, 偶e j膮 to do grobu wepchnie; otrze藕wiono nieco Ignasia; Pawe艂, zawsze nie ogolony, z wysch艂ym ju偶 na brodzie myd艂em, poszed艂 do kuchni, panie uciek艂y ko艅czy膰 ubranie, bo chwila stanowcza si臋 zbli偶a艂a. Szatan jaki艣 uwzi膮艂 si臋 wszystkie im 艂ama膰 szyki; ledwie z ganku zesz艂y, pan Piotr, Sta艣, dziadunio, Hieronimowie i m艂odsza ich c贸rka (bo ch艂opc贸w z Zofi膮 zostawi艂a matka, 偶eby si臋 nie naprzykrzy膰) weszli w dziedziniec. Pawe艂 goli艂 si臋 w艂a艣nie w kuchni, pozarzyna艂, pokaleczy艂, 艂aja艂, kl膮艂, a do go艣ci nie by艂o komu wyj艣膰. W salonie - pustki. Za 偶adne pieni膮dze ani Julia, ani Hiacyntha, ani Petra nie by艂yby si臋 ukaza艂y, dop贸ki nie doprowadzi艂y stroj贸w swoich do ostatniej szpilki epiloguj膮cej. Go艣cie chodzili sobie tymczasem z k膮ta w k膮t, maj膮c czas przypatrywa膰 si臋 艣wie偶ym 艣ladom 艣cierki i szczotki, widocznym jeszcze na pierworodnym brudzie domu. Nare艣cie w ca艂ym blasku niebieskiej sukni, r贸偶owych wst膮偶ek, 艂a艅cuszk贸w, pier艣cieni i kolczyk贸w, jak Juno majestatyczna, wtoczy艂a si臋 Julia, zapinaj膮c na t艂ustej r膮czce ostatni膮 bransolet臋, dla dania sobie pewnego tonu. Za ni膮 wesz艂a Petra, z mink膮 podyktowan膮 przez matk臋 i nauczycielk臋, kwa艣n膮 i pogardliw膮, kt贸r膮 j膮 bardzo do z艂ego mopsika czyni艂a podobn膮. Za nimi sztywna, ko艣cista, pomara艅czowo ubrana, p膮sowo pozasznurowywana, bia艂o ponawieszana, zielono popstrzona Hiacyntha, z flakonikiem ogromnym na palcu. Pan Piotr, oddajmy mu t臋 sprawiedliwo艣膰, nie roz艣mia艂 si臋, ale za Stasia nie r臋cz臋. Przymru偶one, 艂zawo tkliwe oczy Julii szuka艂y go ju偶, spotka艂y, strzeli艂y i - chybi艂y. Panna Hiacyntha rewidowa艂a tymczasem m艂odzika od st贸p do g艂贸w i znalaz艂a go do艣膰 dobrze. Petra, kt贸ra najwi臋cej do g贸ry w sufit zdawa艂a si臋 pogl膮da膰, nie chc膮c ani na ludzi 艣mia艂o, ani w pod艂og臋 tch贸rzliwie utkwi膰 ocz贸w i obserwuj膮c ostatki paj臋czyn gdzieniegdzie snuj膮cych si臋 jak lekkie ob艂oczki po burzy - w zwierciadle tylko obejrza艂a pastw臋 sobie przeznaczon膮. Sta艣 by艂 tak zr臋czny, 艂adny, 艣wie偶y, m艂ody i tyle serca by艂o w jego twarzy, 偶e nawet Petrze podoba膰 si臋 musia艂. Usiedli, rozmowa wnet si臋 rozpocz臋艂a, pan Pawe艂, wchodz膮cy nare艣cie w granatowym fraku, ju偶 j膮 znalaz艂 naprowadzon膮 na smutn膮 katastrof臋 poranka, kt贸r膮 Julia w ten spos贸b malowa艂a: - Nie wystawi sobie stryj dobrodziej, ile dzisiaj mia艂am zmartwienia, tak drogich a rzadkich spodziewaj膮c si臋 go艣ci. Aleprawdziwie, 偶eby tego raz na zawsze unikn膮膰, co mi tak zgubnie dzia艂a na te nieszcz臋艣liwe nerwy moje (westchnienie z g艂臋bi duszy), musz臋, mego m臋偶a prosi膰, 偶eby tego cz艂owieka, co si臋 sta艂 mojej choroby przyczyn膮 (czuj臋, 偶e to odchoruj臋) - odprawi艂. Jest to wprawdzie stary s艂uga mojej familii, kt贸rego kocham, ale dzisiejsze nie do darowania.

- C贸偶 zrobi艂? co zrobi艂? - spyta艂 po cichu pan Piotr. Dziadunio, jako s膮siad od niejakiego czasu, 艣wiadom natury i charakter贸w ludzi, doda艂 cicho: - Pewnie si臋 upi艂! Julia uda艂a, 偶e nie s艂ysza艂a.

- Ten cz艂owiek - doda艂a - straci艂 niegdy艣 jedynego i bardzo ukochanego syna (Igna艣 nigdy nie by艂 偶onaty) - i po tej stracie zosta艂a mu rozpacz, kt贸ra si臋 niekiedy objawia prawie sza艂em. Dzi艣 w艂a艣nie rano zrobi艂 nam scen臋 - i obiad...

- O! to najmniejsza rzecz - rzek艂 pan Piotr 艣miej膮c si臋 - niech si臋 pani tym przynajmniej nie frasuje; my艣my wcale niewybredni, zjemy cokolwiek b膮d藕.

- 艣wiadkiem m贸j wczorajszy krupnik i kluski - cicho doda艂a Hieronimowa.

- Kt贸re by艂y przedziwne! - odwracaj膮c si臋 ku niej rzek艂 pan Piotr.

- Ale ja, co bym by艂a chcia艂a okaza膰 moim przyj臋ciem - m贸wi艂a dalej Julia - ile nam jest drog膮 pami臋膰 stryja... i jak...

- Gdyby to z obcym, wi臋cej by艣 pani mog艂a si臋 k艂opota膰, ale mi臋dzy nami, zlituj si臋 pani, czy to si臋 godzi tak膮 drobnostk膮 frasowa膰.

- Jestem prawdziwie w rozpaczy! Pawe艂 i Hiacyntha co chwil臋 wychodzili, s艂udzy nakrywali do sto艂u, przyniesiono tymczasem 艣niadanie. Piotr zapewnia艂, 偶e na jednym 艣niadaniu nawet ch臋tnie by poprzesta艂. Ale tak by膰 nie mog艂o, musiano poda膰 koniecznie ow膮 艣mietank臋, kt贸ra sta艂a w lodowni, oczekuj膮c dnia zwyci臋stwa. Tymczasem matka oczyma manewrowa艂a ku Stasiowi, a Petr臋 nieznacznie te偶, niby trafunkiem podsuwa艂a ku niemu. Ona ci膮gle si臋 krzywi膮c, jakby j膮 wcale nie obchodzili otaczaj膮cy, niekiedy potrz膮sa艂a g艂ow膮 po 偶ytomiersku, niby dla odgarnienia w艂os贸w, ale w istocie dla nadania sobie minki, kt贸r膮 uwa偶a艂a za bardzo modn膮. Hiacyntha, cokolwiek odpocz膮wszy, pu艣ci艂a si臋 w retoryk臋 zadziwiaj膮c膮 doborem i kolorytem wyra偶e艅. Sta艣, kt贸ry, nie maj膮c z艂ego serca, 艣mieszek by艂 troch臋 - jak ka偶dy m艂ody, dusi艂 si臋 szynk膮, d艂awi艂 chlebem, 偶eby nie parskn膮膰 jej w oczy, tak na ten wyst臋p dziwne frazesy dobywa艂y si臋 z ust s艂odko 艣ci膮gnionych nauczycielki. Wybi艂y po kolei: pierwsza i druga, i trzecia; waza mign臋艂a swoj膮 bia艂膮 czapk膮 pod oknami, niesiono j膮 w triumfie, z procesj膮 ruszyli wszyscy do sto艂u. Gotowa艂a Basia pa艅stwa Hieronim贸w, kt贸ra spe艂nia艂a, co jej kazano, i nie 偶a艂owa艂a pieprzu, gotowa艂 pijany Igna艣, kt贸ry dosypywa艂 tak偶e goryczy, i co si臋 z tych po艂膮czonych usi艂owa艅 obojga zrobi艂o, mo偶e chyba odpowiedzie膰, kto kosztowa艂. To pewna, 偶e przy najwi臋kszej usilno艣ci, 艂y偶ki zupy nikt prze艂kn膮膰 nie potrafi艂 - zdawa艂a si臋 gotowanym w p艂omieniu 偶arem. Ka偶dy si臋 zakrztusi艂, zrobi艂 z t膮 艂y偶k膮, co m贸g艂, ale drugiej ju偶 nie wzi膮艂 nawet. Domowi pootwierali usta i ch艂odzili je. Podali sztukami臋s臋 - to偶 samo; oskrobana jednak przesz艂a przez gard艂o. Ca艂y obiad by艂 w tym rodzaju. Zostawa艂a na pociech臋 i och艂od臋 艣mietanka owa, kt贸ra z nud贸w, zamkni臋ta sama jedna w lodowni, zwodnia艂a i osiad艂a. Hiacyntha dosta艂a bicia serca i wsta艂a od sto艂u. Pan Pawe艂 poi艂 tymczasem kielichem szampana powiatowej fabryki. Wypi艂 zdrowie pana Piotra. Rozniesiono ptysiowe obwarzaneczki, z jednej strony przysmalone, z drugiej nie dopieczone, i wszyscy wstali od sto艂u prosz膮c o wod臋 po pieprzu, kt贸ry wn臋trzno艣ci i j臋zyk pali艂.Pan Piotr utrzymywa艂 po cichu, 偶e obiad by艂 gorzki jak rozpacz nieszcz臋艣liwego ojca; dziadunio kl膮艂 po prostu i zaraz na bok wzi膮wszy Paw艂a, rzek艂 mu do ucha: - Ko艂y艣 ne pop, ne ubyrajsia w ryzy! (Kiedy艣 nie ksi膮dz, to nie bierz sutanny.) Co, ty oszala艂, panie Pawle? - A c贸偶 si臋 sta艂o? - A to偶ci ty nas potru艂 swoim pa艅skim obiadem. Czy ty my艣lisz, 偶e oni wse szczo chrin, taj 艂o偶koju? (co chrzan, to 艂y偶k膮). Co tobie takiego? - Pawe艂 obiema r臋kami wzi膮艂 si臋 za czupryny reszt臋.

- Ten kucharz...

- A to niechby by艂a gospodyni mis臋 dobrych klusek zwarzy艂a; chleb, ta woda, ne ma ho艂oda (chleb i woda, nie ma g艂odu), a ty艣 nas pocz臋stowa艂, 偶e w brzuchu ogie艅 piekielny...

- Panna Hiacyntha zar臋czy艂a nam, 偶e panowie samym niemal pieprzem 偶yj膮.

- To w艣ciek艂a jaka艣 baba! - splun膮艂 Dymitr i ruszy艂 ramionami. Dano kaw臋 (szcz臋艣ciem bez pieprzu), podano za ni膮, zwyczajem pa艅skim, wed艂ug porady guwernantki, likwory dubie艅skiej fabryki zamiast chasse-cafe i jako艣 obiad si臋 powoli zapomina艂. Przysz艂y fajki, wino rozchmurzy艂o czo艂a. Julia tylko i Petra nie by艂y weso艂e, bo Stasia ani uk膮si膰; nie spojrza艂, nie przysun膮艂 si臋, nie odpowiedzia艂 wzrokiem na wejrzenia. " To lalka!" - m贸wi艂a w duchu starsza. "To student!" - pogardliwie duma艂a Petra. Hiacyntha westchn臋艂a tylko, zr臋cznie otworzy艂a fortepian i my艣la艂a pochwali膰 si臋 walcami, kt贸rych na dnia tego intencj臋 wyuczy艂a si臋 Petra. By艂 to Strauss niby, grany jak na z艂ej szejnekatarynce. Sta艣, kt贸ry gra艂 wcale 艂adnie, zobaczywszy fortepian , skoczy艂 ku niemu nie my艣l膮c o niczym, 偶eby si臋 w ten spos贸b od przecudnej rozmowy wywin膮膰... siad艂, spr贸bowa艂 i pocz膮艂, gra膰. Do艣膰 by艂o go us艂ysze膰, 偶eby ju偶 Petra i Hiacyntha o popisach nie my艣la艂y.

- Petr臋 zabola艂a g艂owa, guwernantce zn贸w wr贸ci艂y palpitacje; matka spojrza艂a na niego jak na zbrodniarza i sucho rzek艂a: - A, jak pan Stanis艂aw gra pi臋knie! Piotr naturalnie nic nie odpowiedzia艂, a Sta艣 gra艂 jak szalony. Nigdy mo偶e muzyka nie by艂a gorzej przyj臋ta. Wsta艂 nareszcie i chcia艂 p贸j艣膰 prosi膰 panny, 偶eby gra艂a, ale ta mia艂a tyle taktu, 偶e si臋 nie o艣mieli艂a ze swoim walcem wyst膮pi膰.

- Ja tak ma艂o gram! - odpowiedzia艂a.

- Ale pani lubi muzyk臋 - rzek艂 Sta艣, sam tu zaczynaj膮c od pani.

- Ona! - podchwytuj膮c zawo艂a艂a Hiacyntha - ona to geniusz melodii! to harmonii splot! ale na wsi tak trudno si臋 odda膰 muzyce! wszystkiego braknie.

- Gdyby tylko nut - rzek艂 Sta艣 - tymi bym 艂atwo m贸g艂 s艂u偶y膰; mam co miesi膮c naj艣wie偶sze, je艣li pani pozwoli... Petra spojrza艂a nieco udobruchana ofiar膮 i niezgrabnie u艣miechaj膮c si臋 skin臋艂a g艂ow膮, odrzucaj膮c loki po 偶ytomiersku.

- Na wsi - m贸wi艂a dalej, usi艂uj膮c si臋 popisa膰 z wymow膮 Hiacyntha - wszystko otacza zawad tysi膮ce. Uwierzy pan, poczta najbli偶sza o kilka mil odleg艂a... 偶yjemy na pustyni! westchn臋艂a. Sta艣 nie mia艂 co odpowiedzie膰, zmieszany, zaci膮艂 usta.

- Ale cz艂owiek - odchrz膮kn膮wszy m贸wi艂a dalej panna - przywyka do tej uroczystej ciszy i bawi si臋 z natur膮, kt贸rej serce jego echem wzgl臋dnym odpowiada! Julia, nie trac膮c czasu, sypa艂a wejrzeniami, kt贸re dodane do pieprzu mog艂yby spali膰 na w臋giel nieszcz臋艣liwego, gdyby o lat dwadzie艣cia mog艂a je antydatowa膰. Teraz ju偶 nie pali艂y, by艂y bo blade; zimne b艂yski burzy jesiennej. Pawe艂 ubawia艂 stryja opowiadaj膮c mu o gospodarstwie; dziadunio chodzi艂, popija艂 wod臋 i cicho powtarza艂: - Hodi tobi, wo艂e, ko艂y tebe korowa ko艂e (Biada tobie, wole, gdy ci臋 krowa kole). Zatrzymano jeszcze na herbat臋, w kt贸r膮 szcz臋艣ciem nie by艂o sposobu nasypa膰 nic gorzkiego, ale staraniem Hiacynthy podano jednak偶e pieprz przy szynce, kt贸r膮 ona zadyktowa艂a do herbaty. Stary dziadunio a偶 si臋 wzdrygn膮艂 na widok tej pami臋tnej przyprawy, z powodu kt贸rej dzie艅 ten Sta艣 nazywa艂 dniem pieprzonym. Na wieczerz臋 powr贸cili do Hieronim贸w, gdzie ich znowu prosty, wie艣niaczy, zdrowy i niewymy艣lony czeka艂 posi艂ek. Dziadunio ca艂y wiecz贸r si臋 w艣cieka艂. Sta艣 p臋ka艂 ze 艣miechu, cugle sobie pu艣ciwszy, Piotr tylko obu miarkowa艂 i powa偶nie by艂 zamy艣lony. My na chwil臋 jeszcze zajrzymy do salonu Paw艂贸w po odej艣ciu go艣ci. Wszyscy stoj膮 w milczeniu; nare艣cie Julia, jak zwykle, pierwsza zabiera g艂os: - No! mieli艣my te偶 tych go艣ci! - Nic tak szczeg贸lnego! - doda艂a Petra. Julia si臋 u艣miechn臋艂a i poca艂owa艂a j膮 w czo艂o. Prawd臋 rzek艂szy, nie by艂o za co.

- O! dowcipnisio ty moja! Ale dajmy pok贸j, na co ich krytykowa膰. Pan Piotr cz艂owiek powa偶ny, grzeczny; syn - ch艂ystek! studencik! tak si臋 wyrwa艂 z tym swoim graniem jakby z czym osobliwym. To tylko dowodzi brak wychowania, a gra nawet nie wiedzie膰 po jakiemu... Hiacyntha ruszy艂a ramionami.

- Jest ho艂downikiem nowej szko艂y... S艂ysza艂am o niej... bije z g贸ry w klawisze... wiem to... ale psuje fortepian, ucho... i serce! - doda艂a z westchnieniem. Nikt tego aforyzmu nie uwa偶a艂.

- Sta艣 - m贸wi艂a Julia - trzpiot, dzieciak! Nie jest nawet tak 艂adny, jak m贸wiono. Ju艣ci偶, niebrzydki, ale...

- Ale zmi艂uj si臋! - przerwa艂 Pawe艂.

- Pozw贸l偶e, ja si臋 przecie na tym znam - prosty sobie, przystojny pastuszek... 偶adnej dystynkcji w manierach.

- Nade wszystko nic czu艂ego, nic sympatycznego, nic, co by chwyta艂o za serce i przyci膮ga艂o ku niemu - przem贸wi艂a guwernantka.

- Niewykszta艂cony! - doda艂a Julia ruszaj膮c ramionami - surowe to, dzikie jakie艣! o, to nie m膮偶 dla Petry! nie! Pawe艂, z dobrze otworzon膮 g臋b膮, s艂ucha艂.

- E! serce - rzek艂 - gdyby si臋 tylko stara艂, daliby艣my j膮 jemu! - Ot贸偶 nie - 偶ywo odpar艂a Julia.

- My艣lisz, 偶e dla jego bogactwa? Ja dla Petry chc臋 czego艣 wi臋cej. Hiacyntha doko艅czy艂a: - Tak! serca dla serca, duszy, co by uderzy艂a o dusz臋, tej zgody uczu膰, tej harmoniii d藕wi臋k贸w wewn臋trznych, co wy偶ej wszelkiego z艂ota si臋 ceni! - Gdyby by艂 bogaty jak Kreza, tobym go nie chcia艂a - zawo艂a艂a Julia stanowczo - dla mojej Peci wi臋cej, 偶膮dam! Petra chodzi艂a zadumana, ramionami tylko czasem ruszaj膮c; gryz艂a w ustach kwiatek wychwycony z bukietu, a co my艣la艂a? B贸g tylko jeden wie i panna Hiacyntha druga, ja odgadn膮膰 nie umiem.



VI.

Swobodnie, weso艂o i szybko przelecia艂 wiecz贸r u Hieronimostwa. Oboje gospodarstwo coraz si臋 bardziej z dobrym panem Piotrem i jego wielko艣ci膮 oswajali. W pocz膮tku uszanowanie dla niego nie dozwala艂o im si臋 zbli偶y膰 poufalej; teraz przywi膮zanie, rosn膮ce w miar臋, jak go poznawali bli偶ej, zlewa艂o si臋 z szacunkiem, nie straszy艂 ich ju偶, ale poci膮ga艂 ku sobie. Dziadunio Dymitr usilnie nad tym zbli偶eniem i skutecznie pracowa艂. Stary z艂o艣liwie nawet niekiedy pogl膮da艂 na Stasia i Zosi臋, zdaje si臋 zgadywa艂, co tam po cichu wykluwa艂o si臋 w m艂odych sercach i w m艂odych oczach obojga. Umy艣lnie jednak nie pokazywa艂 posobie, 偶e si臋 tego dopatrzy艂, a raczej odgad艂, co si臋 艣wi臋ci. By艂o to bowiem jeszcze tak delikatne uczucie jak trawka, co na wiosn臋 pierwsze listki puszcza, a lada mrozek, lada szron j膮 zwarzy. I ros艂o z niczego, jak ta trawka, z szybko艣ci膮 chwil pierwszych wszelkiej istoty i wszelkiego uczucia. Ka偶de pomna偶a艂o j膮 wejrzenie, ka偶de s艂owo rozrzewnia艂o, ka偶dy dzie艅 dla niej by艂 wiekiem w wypadki obfitym, a wczoraj wieczno艣ci膮, przebyt膮 razem, i r臋kojmi膮 przysz艂o艣ci, kt贸r膮 wiekuist膮 mie膰 chcieli. Oni ju偶 wiecz贸r my艣leli, co b臋dzie, gdy si臋 rozjecha膰, rozdzieli膰 i nie widzie膰 zmusz膮 losy. W Zosi to uczucie boja藕liwsze i s艂absze, niepoj臋te dla niej samej, nape艂niaj膮c j膮 strachem ros艂o, cho膰 si臋 broni艂a; w Stasiu gwa艂towniej ju偶 i po m臋sku si臋 rozwija艂o, gotuj膮c do walki, wyzywaj膮c jej wcze艣nie.

- Sta艣 wiedzia艂, co si臋 dzia艂o w jego sercu, zna艂 z ludzi, je艣li nie z siebie, czarowny niepok贸j i urocz膮 偶膮dz臋, kt贸ra nim raz pierwszy miota艂a. Jak tylko m贸g艂, przysiad艂 si臋 do Zosi, kt贸ra niespokojnie pytaj膮ce wejrzenie rzuca艂a na matk臋, i rozpocz膮艂 rozmow臋. Sz艂a trudno, nic w niej nie by艂o, a tyle w niej posieli pami膮tek i magnetycznie udzielili sobie my艣li, dla ucha otaczaj膮cych ludzi nieodgadnionych! Trudno by by艂o powt贸rzy膰 t臋 rozmow臋, utkan膮 z przerwanych s艂贸w, zimnych na papierze, gor膮cych w ustach i sercu. W艣r贸d niej o艣mieli艂a si臋 powoli Zosia, rozwi膮za艂y si臋 jej usta i sko艅czyli, jak brat i siostra, u艣miechem serdecznym, s艂owy poufa艂ymi. Sta艣 kocha艂 ju偶 jak szalony i przysi臋ga艂 w duszy, 偶e si臋 nie o偶eni - chyba z Zosi膮; jej serce rozkosznie by艂o wzruszone, rozko艂ysane i 艂zy nieproszone dobywa艂y si臋 z ocz贸w. P贸藕no ju偶 podano wieczerz臋, przy kt贸rej nielito艣ciwy dziadunio dobrze si臋 jeszcze na偶artowa艂 z obiadu pa艅stwa Paw艂贸w i ich domu, cho膰 mu nikt, przez uczucie przyzwoito艣ci, przy bracie pomaga膰 nie chcia艂. Sta艣 tylko po cichu szepn膮艂 dziaduniowi, 偶e dzie艅 ten pod nazwiskiem dnia pieprzowego zachowa 艣wiatu w przysz艂ych pami臋tnikach, kt贸re w pi臋膰dziesi膮tym roku 偶ycia ma zacz膮膰 pisa膰. Wieczerza ju偶 si臋 sko艅czy艂a, gdy na znak porozumienia, oczyma dany przez pana Piotra, dziadunio nagle rozpocz膮艂; - Ale, ale - rzek艂 - panie Hieronimie, jest tu pro艣ba do ciebie. O tobi gadka (O tobie mowa).

- Do mnie? Od kogo? - Za艣mia艂 si臋 pan Hieronim.

- A c贸偶 ja dla kogo uczyni膰 mog臋? - Wystaw sobie, wa膰pan - rzek艂 dziadunio serio - wszak to pan Piotr z wa艣cinej przyczyny ma niepospolity k艂opot.

- Z mojej? z naszej? - porwali si臋 razem Hieronimostwo.

- Ale tak jest! Pos艂uchajcie tylko! - zawo艂a艂 dziadunio. Ludzie jeste艣cie nie艣wiadomi wielu rzeczy, bo 偶yjecie na wsi. Netylko 艣witu, szczo w wikni... (Nie tyle tylko 艣wiat艂a, co w oknie...). My艣licie, asa艅stwo, tylko o gospodarstwie, o dzieciach, a z waszej przyczyny drugim bieda. Ot! panu Piotrowi nie chce heroldia potwierdzi膰 szlachectwa, dla braku metryk waszej linii...

- Jak to? - A tak! Wywody powinny obejmowa膰 ca艂y r贸d, takie jest prawo, a 偶e wy 艣lamazarnie ko艂o tego chodzili艣cie i zapomnieli o swoim szlachectwie, i jemu nieborakowi wszystko wstrzymano. Ani smerty, ani popustu! (Ani 艣mierci, ani odpuszczenia!). Trzymaj膮 go tak za nog臋. Hieronimostwo os艂upieli; jako艣 dziwna troch臋 logika Dymitra pomie艣ci膰 si臋 im w g艂owie nie mog艂a.

- D艂ugo by wam to by艂o t艂umaczy膰. Daj Bo偶e wse znaty, a ne wseho probowaty (Daj Bo偶e wszystko zna膰, nie wszystkiego pr贸bowa膰).

- rzek艂 niby gniewny, 偶e go nie chc膮 zrozumie膰, dziadek - ale zmi艂ujcie偶 si臋, dostarczcie偶 mu potrzebnych papier贸w! Nie chcia艂 wam sam dokucza膰; ja za niego prosz臋, niechaj si臋 to raz sko艅czy! Albo wiszajte, albo puskajte! (Albo wieszaj, albo puszczaj!) - W istocie - rzek艂 powa偶nie, potwierdzaj膮c, pan Piotr - bardzo mi o ten interes chodzi; rad bym widzie膰 jego koniec.

- Ale - odpowiedzia艂 Hieronim z frasunkiem - ja by艂em ju偶 zrobi艂 staranie o przy艂膮czenie si臋, bo brat Pawe艂 o mnie zapomnia艂; tylko, przyznam si臋 stryjowi, grosza mi na to nie sta艂o.

- Do czeg贸偶 tu grosz! - ofukn膮艂 dziadunio.

- Pan Piotr i grosza za was wi臋cej nie da, ale trzeba mu was przy艂膮czy膰, bo jego w tym interes, nie wasz. Swoja sermia偶ka ne tia偶ka (W艂asna siermi臋偶ka nie ci臋偶ka). A macie偶 te papiery? - Papiery s膮 jeszcze u mnie, bo mi ich Sobocki bez dw贸ch tysi臋cy z艂otych podj膮膰 si臋 nie chcia艂 - rzek艂 Hieronim.

- To 艂otr, to mudrahel ten Sobocki! - zawo艂a艂 dziadunio.

- Ne ide jemu o najdok, ale o skosztunok! (Nie chodzi mu o znalezienie ale, o skosztowanie!) Pan Piotr jeszcze wam za te papiery koszta powr贸ci, bo powtarzam, 偶e to jemu potrzebne! h臋? rozumiecie? Ju偶 mnie o to dwa dni prosi, 偶ebym u was wyko艂ata艂. A i wam te偶 to nie zaszkodzi; przy cudzym ogniu i wasza piecze艅 si臋 upiecze. W hurti i kasza zistsja (W hurcie i kasza si臋 zje). Hieronim spogl膮da艂 zdziwiony.

- Takie prawo! - doda艂 Piotr serio - istotnie d艂ugo by to by艂o t艂umaczy膰, ale tak jest, tak jest... to nowe urz膮dzenie... wszyscy musz膮 i艣膰 razem... Paw艂owie i inni potwierdzeni, a dla waszych papier贸w b臋dzie i musi by膰 zw艂oka, dlatego o nie prosz臋. Dziadunio przybra艂 fizjognomi膮 bardzo serio i przynagla艂 burcz膮c; Hieronimowie spojrzeli po sobie z zadziwieniem i rado艣ci膮.

- A to膰 to dla mnie najwi臋ksza 艂aska - rzek艂 Hieronim wstaj膮c - jam si臋 tak o los dzieci troska艂.

- Bo艣 nie wiedzia艂 - 偶ywo przerwa艂 dziadunio - 偶e pan Piotr musi ci ich przy艂膮czy膰, cho膰by nie chcia艂; w tym jego interes. Jeszcze mu 艂ask臋 zrobicie tymi papierami bo si臋 nieboraczysko tak偶e o to nast臋ka艂.

- Aleby to by艂a niesprawiedliwo艣膰 - przerwa艂 gospodarz - 偶eby艣my korzystaj膮c...

- A! ty nic nie rozumiesz! - ofukn膮艂 go dziadunio.

- On swoje; pop w dzwin, a czort w so艂omianik! (Ksi膮dz w dzwon, a diabe艂 w s艂omianki!) Tu chodzi nie o was, ale o pana Piotra! a tobie nie wiedzie膰 jaka niesprawiedliwo艣膰 si臋 roi. To interes nie tw贸j! Skaczy, wra偶e, jak pan ka偶e, i po wsimu! (Skacz, wrogu, jak pan ka偶e!) - W istocie, w istocie - przerwa艂 pan Piotr - dajcie mi tylko papiery, to rzecz dla mnie pilna; wielk膮 mi zrobicie przys艂ug臋. Hieronim spogl膮da艂 jeszcze, nie dowierza艂, ale powa偶ne, a nawet surowe i chmurne twarze starych, poczciwych k艂amc贸w nie dozwala艂y mu si臋 domy艣la膰 podej艣cia; w duszy tylko Panu Bogu dzi臋kowa艂, 偶e jego interes tak si臋 zszed艂 ze stryjowskim.

- Chwa艂a Bogu - rzek艂 - 偶e si臋 to tak sk艂ada! Papiery s膮 gotowe.

- I dasz mi je jutro? - spyta艂 pan Piotr.

- A! czemu偶 nie, z najwi臋ksz膮 wdzi臋czno艣ci膮! To dla mnie wielkie szcz臋艣cie! - Wi臋cej dla mnie - rzek艂 pan Piotr unikaj膮c podzi臋kowa艅 - a teraz m贸wmy o czym innym - doda艂 po chwili namys艂u. Co my艣lisz z dzie膰mi, panie Hieronimie, z synami zw艂aszcza; czas by o nich poduma膰. Spojrzeli po sobie rodzice i zarumienili si臋.

- Szczerze, kochany stryju - rzek艂 po namy艣le ojciec - tu nie ma co obwija膰 w bawe艂n臋. Ja jestem dosy膰 ubogi, my艣l臋 ich do pocz膮tkowej szk贸艂ki odda膰 do 钮ucka i uczy膰, p贸ki mnie na to stanie.

- Ale c贸偶 to si臋 oni tam naucz膮 w tym 钮ucku biednym - odpar艂 pan Piotr - czemu si臋 nie staracie umie艣ci膰 ich gdzie na funduszu jakim, to by was nic nie kosztowa艂o, a mieliby wychowanie staranniejsze. Tego wyrazu fundusz nie zrozumia艂 dobrze ani m膮偶, ani 偶ona;popatrzyli, zamilkli.

- A masz WPan racj膮! - zawo艂a艂 nagle dziadunio.

- 铆e te偶 to mnie nigdy na my艣l nie przysz艂o! Wszak to wa膰pan, panie Piotrze, jeste艣 podobno jakiego艣 funduszu kuratorem i zawiadowc膮 w 铆ytkowie? A ma to by膰 pi臋kny fundusz... na kilku czy kilkunastu (przypominam sobie) ch艂opc贸w? h臋? Tu druga bajeczka, u艂o偶ona wcze艣nie pomi臋dzy spiskowymi dla oszcz臋dzenia Hieronimostwu wdzi臋czno艣ci i wywinienia si臋 do zbytnich podzi臋kowa艅, pocz臋艂a wychodzi膰 na jaw r贸wnie niezr臋cznie, ale r贸wnie szcz臋艣liwie jak pierwsza. Hieronimostwo oboje niewiele wiedzieli, co si臋 na 艣wiecie dzia艂o, form jego i praw nie bardzo znali, na wsi zasiedzieli, wierzyli dobrodusznie, zw艂aszcza gdy dwoje ust tak zacnych ludzi jak pan Piotr i dziadunio poczyna艂y ich upewnia膰.

- Prawda - odpowiedzia艂 pan Piotr - 偶e w艂a艣nie mam w mojej dyspozycji dwa miejsca w funduszu Puciat贸w, z kt贸rymi nie wiem, co zrobi膰; wzi膮艂bym ch臋tnie twoich ch艂opc贸w, panie Hieronimie, gdyby艣 mi ich da艂, dla zape艂nienia tych miejsc, za kt贸re Bogu i ludziom odpowiedzialny jestem.

- A to miejsce dobre - rzek艂 spiesznie dziadunio - warunki, s艂ysza艂em, tak偶e, 偶e ch艂opc贸w bior膮, wychowuj膮 na koszcie funduszu a偶 do uniwersytetu, utrzymuj膮 na stypendiach w czasie nauk uniwersyteckich...

- Posy艂aj膮 jeszcze za granic臋 dla dalszego usposobienia - doda艂 pan Piotr nie wahaj膮c si臋 - je偶eli oka偶膮 si臋 zdatni.

- Pry hotowoj ko艂ody dobre oho艅 k艂asty (Przy gotowej k艂odzie, wygodnie ognia na艂o偶y膰) - doda艂 dziadunio - doskona艂a rzecz.

- Jak to? - spyta艂 zdziwiony pan Hieronim.

- Kt贸偶 to m贸g艂 zrobi膰 taki zak艂ad? Kiedy? Ja o tym nic nie s艂ysza艂em.

- Wielka rzecz! - przerwa艂 dziadunio.

- Moja chata z kraju, nyczoho ne znaju (Moja chata z ko艅ca, o niczym nie wiem). Ale wszyscy o tym wiedz膮! To d艂uga historia, a nawet dosy膰 ciekawa - pocz膮艂, chodz膮c, 偶ywo opowiada膰 nast臋puj膮c膮 napr臋dce sklecon膮 powiastk臋: - By艂 sobie, b臋dzie temu lat dwie艣cie, niejaki pan Puciata, 偶onaty, je艣li si臋 nie myl臋, z ksi臋偶niczk膮 Giedrojci贸wn膮, bo i sam co艣 tam z kniazi贸w wychodzi艂. Ot贸偶, trzeba wa艣ci wiedzie膰, B贸g im da艂 czterna艣cioro dzieci, Tandem tedy pan Puciata, kt贸remu by艂o markotno, 偶e mu si臋 ojcowizna rozdrobni na tyle g艂贸w, a dzieci z pan贸w na szlacht臋 zejd膮, niejeden raz szemra艂 na zbyteczne b艂ogos艂awie艅stwo Boskie. Z zadurnoj ho艂owy i noham 艂ycho! (Zadurzona g艂owa, to i nogom bieda!) Czasem ze z艂ego s艂owa wiele niedobrego p贸j艣膰 mo偶e. Pewnego razu, nie wiem tam, z jakiego powodu - ciszej rzek艂 dziadunio ogl膮daj膮c si臋 na siedz膮c膮 Zo艣k臋 - wyrwa艂o mu si臋 z ust, do 偶ony m贸wi膮c: "Dzieci! dzieci! 艂atwiej o dzieci臋 ni偶eli o ciel臋!" Trzeba bowiem wiedzie膰, 偶e istotnie w tym zak膮cie, w kt贸rym mieszkali pa艅stwo Puciatowie, o ciel臋cin臋 by艂o nie艂atwo, a stary lubi艂 ciel臋c膮 piecze艅. W z艂膮 godzin臋 wym贸wi艂 jako艣 te s艂owa, bo w tydzie艅, panie i 偶ona, i czterna艣cioro dzieci mu wymar艂y. Ot tobi, Hapko, knysz! (Ot tobie, Hapko, knysz!) Na pogrzebie sta艂a wysoka trumna matki, a wko艂o, rz臋dem, czterna艣cie trumienek dzieci, razem z ni膮 id膮cych, z woli Bo偶ej, do grobu. Pan Puciata jako艣 tego zrazu nie wzi膮艂 bardzo do serca, o偶eni艂 si臋 raz, o偶eni艂 drugi, ale wi臋cej ju偶 nie mia艂 potomstwa, tak 偶e i ta linia familii zesz艂a na nim. Ot贸偶, w staro艣ci, gdy mu dogryza艂o sumienie, stawszy si臋 bardzo pobo偶nym i dobroczynnym, umieraj膮c zostawi艂 znaczny fundusz na wychowanie czternastu ch艂opc贸w.

- Ale艣my doprawdy nigdy o tym nie s艂yszeli! - zawo艂a艂 pan Hieronim.

- O, wielka rzecz! a o czym偶e wy wiecie, moi poczciwi domatorowie - zacz膮艂 dziadunio - siedzicie jak kury pod strzech膮, a chcecie wiedzie膰 o funduszu Puciat贸w! - za艣mia艂 si臋 nieznacznie.

- Ne tylko 艣witu, szczo w wikni! (Nie tyle tylko 艣wiat艂a, co w oknie!) Pan Piotr z niemym poklaskiem przyj膮艂 tak lekko i 艂atwo utworzon膮 napr臋dce historyjk臋 funduszu, kt贸rego na 艣wiecie nie by艂o.

- Ot贸偶 tedy - m贸wi艂 dalej dziadunio - gdyby艣cie chcieli, toby wam 艂atwo wzi膮艂 pan Piotr syn贸w na fundusz Puciat贸w.

- Jak to, gdyby艣my chcieli? - zawo艂ali pa艅stwo Hieronimowie, nie 艣miej膮c jeszcze odda膰 si臋 rado艣ci, kt贸ra im tak niespodzianie przychodzi艂a - a! to by by艂a dla nas tak wielka 艂aska i opatrzno艣膰 Bo偶a! - A zaraz 艂aska! zaraz 艂aska! - podchwyci艂 staruszek. Ot贸偶 偶adna 艂aska, pan Piotr w艂a艣nie sobie g艂ow臋 艂amie, kogo by tam umie艣ci膰; a tu jak raz takich dw贸ch t臋gich ch艂opak贸w spotyka! Nie taka to wielka rzecz! Ne tak sia barzdo dije, jak sia barzdo howoryt. (Nie tak bardzo si臋 robi, jak si臋 bardzo m贸wi).

- W istocie, to dla mnie jedyna zr臋czno艣膰! Ale tam by膰 musz膮 jakie艣 trudno艣ci, jakie艣 formy - przerwa艂 pan Hieronim z pewnym niedowierzaniem - bo膰by si臋 to wszyscy cisn臋li.

- Radab dusza do raju, ta hrichi ne puksajut. (Rada by dusza do raju, ale grzechy nie puszczaj膮.) Zapewne! ale nie bardzo kto wie o tym funduszu. To rzecz sekretna, zakryta, utajona - cicho szepn膮艂 dziadunio.

- S膮 tam i warunki r贸偶ne, ale to wszystko w r臋ku pana Piotra, a jemu w to graj, 偶e waszych ch艂opc贸w zabierze! G艂ow臋 sobie 艂ama艂, 偶eby jakich uczciwych znale藕膰 dzieciak贸w. Oboje rodzice, jakby razem jedn膮 wzruszeni my艣l膮, rzucili si臋 ku panu Piotrowi, chc膮c mu upa艣膰 do n贸g; matka mia艂a 艂zy w oczach, ojciec dr偶a艂 ca艂y, ale stryj powsta艂 偶ywo i uchyli艂 si臋.

- O! tylko mi prosz臋 nie dzi臋kowa膰 - rzek艂 broni膮c si臋 - nie ma za co! Po wakacjach przy艣l臋 i jak swoich zabior臋 ch艂opc贸w. Jam rad, 偶em sobie ich znalaz艂, bo mi w艂a艣nie potrzeba by艂o poczciwych i pilnych, a takimi dzieci wasze by膰 musz膮. Wi臋c chwa艂a Bogu - i bez 偶adnych pr贸偶nych wdzi臋czno艣ci; to Puciat贸w, nie moje, nie ma za co dzi臋kowa膰... zmi艂ujcie si臋! Chcieli jednak Hieronimostwo u艣ciska膰 poczciwego pana Piotra, ale ten zagada艂 ich czym innym.

- Jedziemy tedy - rzek艂 - wszyscy a wszyscy do Strumienia... przypadaj膮 w艂a艣nie urodziny kasztelanica i wskutek umowy z ca艂膮 famili膮, chcemy w ten dzie艅 da膰 mu dow贸d pami臋ci i zbli偶y膰 si臋 do niego. B臋dziemy wszyscy u niego; mo偶e stary wzruszy si臋 tym dowodem pami臋ci, mo偶e si臋 zmi臋kczy i rozczuli, mo偶e kto z nas lepiej mu do serca przypadnie i potrafi dla niego zast膮pi膰 faworyt贸w. Pawe艂 z nami tak偶e, a ty, panie Hieronimie? - Ja? - rzek艂 sk艂opotany widocznie wie艣niak - ja, kochany stryju... a ja偶 tam po co? - Ho! a po co my wszyscy? Przypomnie膰 mu si臋.

- 铆ona moja by艂a niedawno w Strumieniu. Powiem szczerze stryjowi: nie lubi臋 t艂umnych zgromadze艅, znale藕膰 si臋 na nich nie umiem; nie jestem do nich stworzony - i nie chce mi si臋 tam jecha膰! Hieronim nie m贸g艂 si臋 przyzna膰, 偶e od dawna nie mia艂 porz膮dnego fraka, a naj艣wie偶szy by艂 jego 艣lubny, dosy膰 ju偶 艣mieszny, cho膰 czysto zachowany.

- Jak to? to by艣 ty sam jeden nie by艂 na urodzinach? - spyta艂 pan Piotr.

- Nie b臋d臋 - rzek艂 pogl膮daj膮c na 偶on臋 Hieronim.

- Nie - nie b臋d臋! Bogiem a prawd膮, brak mi i sukni, i przybor贸w do wizyt, ja tam nie bardzo potrzebny, stryjowi tak ze mn膮 jak beze mnie, a czas dla gospodarzy gor膮cy - zostan臋 w domu. Piotr i dziadunio nie chcieli go przynagla膰.

- Wi臋c jak ci si臋 widzi - rzek艂 stryj - nie namawiam, ale b臋dzie tam ca艂a a ca艂a familia nasza, kt贸r膮艣my ok贸lnikiem obes艂ali, jedne wici za troje... My, Pobia艂owie, Pawe艂, 铆mura, ojciec wasz, nawet Soboccy oboje, do nogi, ile nas jest, jak na rewi臋 jedziemy.

- A ja sobie zostan臋 - rzek艂 po cichu pan Hieronim.

- Doprawdy, co bym ja tam robi艂, a w domu bym si臋 opu艣ci艂.

- E! jakbym to si臋 i ja zosta艂 - odezwa艂 si臋 wstaj膮c z krzes艂a Sta艣, dot膮d milcz膮cy - wszak u kasztelanica raz ju偶 z ojcem by艂em.

- Kto? i ty? - zosta膰? gdzie? - A tutaj! - podchwyci艂 Sta艣 - co ja tam b臋d臋 robi艂, kochany ojcze? My by艣my tu sobie z Hieronimem gospodarowali, polowali, odpocz膮艂bym w tej ciszy, a powracaj膮c ojciec by mnie zabra艂.

- No? i sk膮d偶e ci ta my艣l - spyta艂 ojciec nie dorozumiewaj膮cy si臋 niczego. Dziadunio odwr贸ci艂 si臋 w k膮tek i udaj膮c, 偶e za偶ywa tabak臋 i kicha, parskn膮艂 ze 艣miechu, tak go to ucieszy艂o, 偶e si臋 jego domys艂y potwierdza艂y.

- Sk膮d mi ta my艣l? - odpowiedzia艂 Sta艣, zawsze 艣mia艂o i weso艂o, nie chc臋 ani sk艂ama膰, ani prawdy ca艂ej powiedzie膰.

- Ot, jako艣 mi tu dobrze, cicho! Chcia艂bym sobie spocz膮膰 przy Hieronimie... Lubi臋 tak nami臋tnie botanik臋, lasy tutejsze cudnych zi贸艂 w sobie krocie ukrywa膰 musz膮. " Jeden kwiatek szczeg贸lniej! - rzek艂 w duchu dziadunio.

- Durnyj jak worona, a chytryj jak 艂ys. (G艂upi jak wrona, a chytry jak lis.) Jakie dzieci膮tko sprytne!" - Ale偶, m贸j Stasie艅ku, to w istocie dziwna rzecz - rzek艂 ojciec - 偶e ci si臋 tak nagle zachcia艂o herboryzowa膰 po Polesiu; ale i Hieronimostwu dokuczysz d艂ug膮 wizyt膮, i rad bym ci臋 doros艂ego drugi raz kasztelanicowi przedstawi膰.

- E! co tam po mnie stryjowi! ja jeszcze m艂okos! b臋d臋 si臋 nudzi艂, b臋d臋 si臋 musia艂 na tej familijnej rewii wypr臋偶a膰 i ziewa膰, a tu sobie pochodz臋 ze strzelb膮 na ramieniu po lasach, po polach i spoczn臋 rozkosznie. Doprawdy, ojcze! Ojciec spojrza艂 na gospodarzy. Oni oboje tak si臋 zdawali radzi tej my艣li i tak pokornie a serdecznie zbli偶ali si臋 prosi膰 pana Piotra, 偶e nim wym贸wili s艂owo, ju偶 szczer膮 ich ch臋膰 z ocz贸w wyczyta膰 by艂o mo偶na.

- O! kochany stryju - rzek艂 Hieronim - byliby艣my ze Stasia kochanego... z pana Stanis艂awa - poprawi艂 si臋.

- Je艣li si臋 poprawiasz, to nie zostan臋 - rzek艂 Sta艣.

- Byliby艣my tak szcz臋艣liwi.

- Ale to sza艂aput! dom wam do g贸ry nogami przewr贸ci.

- Nie boim si臋 o to i niewielki 偶al b臋dzie starej klitki - doda艂 艣miej膮c si臋 Hieronim.

- Niech stryj to dla nas zrobi.

- A! ca艂ym sercem - rzek艂 pan Piotr - tylko mi go nie popsujcie pieszczotami.

- Pie艣ci膰 si臋 nie dam - zawo艂a艂 rozweselony m艂ody ch艂opak - ale to buja膰 b臋d臋 po polach i lasach! - Szcz臋艣liwy wiek! szcz臋艣liwy! - cicho westchn膮艂 pan Piotr.

- Dobre szality, ko艂y prystupaje (Dobrze to szale膰, kiedy jest ochota!) - szepn膮艂 dziadunio, 艣miech zdradziecki tamuj膮c.

- Niechaj zostanie, niechaj zostanie - rzek艂 g艂o艣no - wieczorami dojdzie sobie na lekcj臋 retoryki do pa艅stwa Paw艂贸w, zabawi si臋 z Piotrusi膮 (tak j膮 zwa艂, zawsze z wielkim umartwieniem matki), zagra im na fortepianie...

- Niechaj zostanie! - doda艂 ojciec ca艂uj膮c ch艂opca w czo艂o.

- U kasztelanica mo偶e by膰 powt贸rnie, powr贸ciwszy z zagranicy.

- Je艣li kasztelanic do偶yje - szepn膮艂 Dymitr.

- Boh chocz ne skoren, ale 艂uczen (B贸g nieskory, ale silny).

- Ale to ju偶 jedenasta przesz艂o! - porywaj膮c si臋 zakrzykn膮艂 Piotr.

- Spa膰! spa膰! Oni nie przywykli tak d艂ugo wysiadywa膰.

- No! panowie! dobranoc i w nogi - zawo艂a艂 dziadunio.

- Do艣膰 i tak im czasu zmarnowali艣my. Buwajte偶 zdrowy! Wszyscy si臋 ruszyli; a Sta艣, szcz臋艣liwy i roztrzpiotany swoimszcz臋艣ciem, ju偶 chcia艂 da膰 uroczy艣cie dobranoc synowicy swej, gdy obejrzawszy si臋 nie znalaz艂 jej na miejscu. Zosia, ledwie dos艂yszawszy, 偶e Sta艣 zosta膰 mia艂 z nimi, sama nie wiedz膮c czego, przel臋k艂a si臋 i uciek艂a.



VII.

My teraz powr贸cimy do Strumienia, gdzie nic si臋 nie zmieni艂o powierzchownie od czasu, gdy艣my st膮d z pani膮 Hieronimow膮 wyje偶d偶ali. Zawsze to ten sam dw贸r, b臋d膮cy pod wszechw艂adnym poruszeniem zegarka, smutny, wyregulowany, milcz膮cy, zawsze w nim te偶 same twarze zm臋czone, blade lub zimne i pos臋pne. O jednej godzinie wstaje kasztelanic, wchodzi Termi艅ski, zwo艂uj膮 pann臋 Aniel臋, podadz膮 do sto艂u, graj膮 w warcaby, czytaj膮, 艂echc膮 pi臋ty staremu i id膮 do snu... U obiadu wiecznie te偶 same postacie na tych samych miejscach siedz膮, rozmowa prawie jedna i jedne przytomnych wejrzenia. Rotmistrz zajada, Samuel patrz膮c na艅 wzdycha ci臋偶ko, Aniela si臋 krzywi, Ja艣 na ni膮 zezem pogl膮da, Bulwa milczy lub z respektem odpowiada, 偶e wszystko si臋 dzieje wedle rozkazu ja艣nie pana. A kasztelanic, zawi臋d艂y starzec, oderwany szcz膮tek innej epoki, obcy ruchowi i 偶yciu, co go otacza, do偶ywa reszty dni zmarnowanych, zatrutych w niepokoju o 偶ycie i jego utrzymanie, w przekonaniu, 偶e nakr臋caj膮c je wedle zegara, jak zegaru ch贸d - potrafi przed艂u偶a膰 bez ko艅ca. Dzie艅 urodzin kasztelanica ledwie by艂 komu wiadomy, nie wiem nawet, czy on sam o nim pami臋ta艂, to pewno, 偶e go w Strumieniu nie obchodzono nigdy. Z rana wstawszy wedle zwyczaju rozrusza膰 si臋 mia艂 powoli do 偶ycia starzec, gdy Termi艅ski wpad艂 do niego z min膮, kt贸ra bez s艂贸w m贸wi艂a, 偶e si臋 co艣 sta艂o nadzwyczajnego. Kasztelanic postrzeg艂 to i nim kamerdyner mia艂 czas usta otworzy膰, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 wo艂aj膮c: - Cicho! milcz! widz臋 ju偶, 偶e ci臋 j臋zyk 艣wierzbi, ale p贸ki 艣niadanie nie przejdzie, wara mi z doniesieniami g艂upimi! Kamerdyner pocz膮艂 sprz膮ta膰 i wyszed艂 po chwili, s艂owa si臋 nie odezwawszy. Kasztelanic usiad艂, ale niezwyczajny ruch i stukot powoz贸w w dziedzi艅cu pocz膮艂 go ju偶 niepokoi膰. Nie chodzi艂o mu tak bardzo o to, co si臋 sta艂o, ale o to, 偶e - co si臋 sta艂o, pomiesza mu porz膮dek i ca艂y dzie艅 zepsu膰 mo偶e. "G艂upi! - rzek艂 w duchu - wlecia艂 jak utrapieniec, g臋ba wywr贸cona, s艂owo na czole! Do艣膰, 偶e wiem, i偶 co艣 jest, i strawno艣膰 przewr贸cona... po ca艂ym dniu!... B臋d臋 musia艂 wzi膮膰 pigu艂ki lub eliksir Cagliostra, kt贸rego tak oszcz臋dzam. No! kto wie, czy nie lepiej wiedzie膰 od razu, co tam takiego, bo niespok贸j gorszy jest dla 偶o艂膮dka nad wszystko. Czynno艣膰 si臋 przenosi do g艂owy, a 偶o艂膮dek 藕le odbywa swoj膮 powinno艣膰... Trzeba tego g艂upca zawo艂a膰". To m贸wi膮c zadzwoni艂, Termi艅ski wszed艂 natychmiast, ale bardziej jeszcze widocznie zmieszany ni偶 wprz贸dy.

- No trutniu! - rzek艂 stary - wiedz to raz na zawsze, 偶e kiedy ci natura da艂a tak膮 g艂upi膮 twarz, 偶e si臋 na niej maluje, co tylko za艣widruje w 艣rodku, to nie pokazuj si臋 z ni膮 w zakazanych godzinach. To nauka na potem; teraz, kiedy艣 si臋 ju偶 przez p贸艂 wygada艂, ko艅cz偶e, bo i tak czuj臋, 偶e mi czekolada kamienieje w 偶o艂膮dku! C贸偶 si臋 tam sta艂o? - Ale nic si臋 nie sta艂o, ja艣nie panie - odpar艂 ruszaj膮c z lekka ramionami Termi艅ski.

- Jak to nic, ju偶 przecie i ja mam uszy, 偶e co艣 huczy na dziedzi艅cu; gadaj偶e, nie b膮d藕 b艂aznem! - Ja艣nie pan ka偶e? - spyta艂 kamerdyner.

- A c贸偶 mam robi膰, m贸w! - Prawdziwie, nie wiem, od kogo zacz膮膰.

- A! to jest tam tego du偶o? - spyta艂 usta zacinaj膮c stary.

- O! przekl臋ty dzie艅! popsuje mi ca艂y tydzie艅... Jedna z艂a strawno艣膰 rujnuje 偶o艂膮dek na d艂ugo, nim wejdzie w karby! ano, gadaj偶e! - Co艣 dziwnego doprawdy! Jaki艣 zajazd um贸wiony! wszak ca艂a pa艅ska familia dzisiaj si臋 tu, s艂ysz臋, zjedzie.

- Co? familia? - z gniewnym i z艂o艣liwym u艣miechem krzykn膮艂 stary.

- A! j'y suis, te urodziny! furfanty! Gdybym by艂 ubogi, noga by ich nie posta艂a u mnie, uciekaliby jak od zapowietrzonego - fetuj膮 moje miliony... Termi艅ski u艣miechem t臋 prawd臋 potwierdzi艂.

- No! a du偶o tego tam jest! - spyta艂 kasztelanic niecierpliwie rw膮c szlafrok.

- Albo偶em m贸g艂 ich policzy膰; jedzie to, a jedzie jak 膰ma. Sun膮 si臋 powozy, powoziki i obdarte bryczki, a偶 strach; m贸wili mi wyra藕nie, 偶e maj膮 by膰 tu wszyscy...

- A! to dobrze, to dobrze! - z ukryt膮 z艂o艣ci膮, straszn膮, bo udanym ubran膮 u艣miechem, odrzek艂 szambelan.

- I co ci to szkodzi, trutniu... Da膰 im obiad na sto os贸b, najlepsze wina, najpi臋kniejszy serwis, przyj膮膰 ich jako kr贸l贸w... Ja ich wy艣ciskam, wyca艂uj臋... wy艣lini臋, wykomplementuj臋, wyp艂acz臋 si臋 nawet, je艣li tego b臋dzie potrzeba. No, a taki偶 rozjad膮 si臋 kiedy艣... z kwitkiem! - przyda艂 szydersko. W Termi艅skim dusza ros艂a.

- To pewna - doda艂 - 偶e w tym t艂umie nie ma i jednego, co by ja艣nie pana tak kocha艂 jak jego wierni s艂udzy. Stary, nie postrze偶ony, mrugn膮艂 tylko brwiami, jakby m贸wi艂: "O, o! znamy si臋 i na tym!" Kamerdyner ko艅czy艂: - Co ja艣nie pan rozka偶e? - Co ka偶臋! m贸wi艂em ci, przyj臋cie jak najsutsze... d艂ugo nie zabawi膮, a trzeba im pokaza膰, co mog臋, 偶eby lepiej 艣linka pociek艂a! Obiad na sto os贸b, je艣li trzeba, szampana da膰 na pocz膮tek pierwszy numer, potem do艅skie, jak si臋 udoj膮, karteczki im wystarcz膮, smaku nie z艂api膮. Wszak s膮 karteczki wcze艣nie ponaklejane. Srebra na st贸艂, co nogi strzymaj膮... wielka liberia... pokoje dla tych, co za偶膮daj膮... Salon otworzy膰... Kto spyta o mnie, powiedzie膰, 偶em chory i nie mog臋 wyj艣膰, a偶 o swojej godzinie. Ale... moje 艣niadanie da膰 na osobnej tacy, wnie艣膰 je, przede mn膮 postawi膰 i szepn膮膰, 偶e to dla mnie, 偶eby si臋 nikt ruszy膰 nie wa偶y艂. Dla reszty da膰 osobno to偶 samo.. . ale sery i kawior mog膮 by膰 po艣ledniejsze, rozumiesz... a kto tam jest? czy i pan Piotr? - Jest i on.

- I Pobia艂owie.

- Ca艂膮 czered膮, ile ich B贸g da艂! - O, o! i kulawy! - Aha, i kulawy nawet.

- A J贸zefa dzieci...? siostra Ja艣ka...

- Nie tylko ona, ale i brat Micha艂... oficer.

- Chwa艂a Bogu, wr贸ci艂 - szydersko szepn膮艂 kasztelanic.

- I Pawe艂? - I pan Pawe艂 jest...

- Co do nogi, widz臋, musz膮 by膰 wszyscy; a ten偶e pan Hieronim, co to go jeszcze nie znam? - Nie ma go, ja艣nie panie.

- No, to cho膰 偶ona by膰 musi? - I jej nie ma! - Zapewne z艂ymi ko艅mi si臋 wlok膮, to si臋 przyp贸藕nili... ale nie chybi膮.

- Ludzie Paw艂a m贸wili, s艂ysz臋, 偶e nie b臋d膮... bom si臋 o ka偶dego dowiadywa艂. Stary tylko g艂ow膮 pokiwa艂.

- A dziadunio znalaz艂 si臋? - O! ten jest od rana...

- No! ten ich zabawi przys艂owiami.

- 铆ycie swoim trybem, tylko Karasi艅ski obiad niech przerobi, nich sobie, co chce, z nim uczyni, ale 偶eby mi by艂o o mojej godzinie punkt! jak zawsze; To powiedziawszy starzec zagryz艂 wargi i g艂臋boko si臋 zamysli艂, twarz jego malowa艂a gniew wewn臋trzny, niecierpliwo艣膰 i chorobliwe rozdra偶nienie. Pokaszliwa艂, spluwa艂, bacznie pogl膮daj膮c na ka偶de spluni臋cie, i siedzia艂 tak, pilnuj膮c godzin, w swoim pokoju, a dziedziniec hucza艂 od powoz贸w, i dom ca艂y, oficyny zajmowali ju偶 przybyli go艣cie. Spojrzmy i na nich. Towarzystwo zebrane w salonie kasztelanica tym szczeg贸lniej uderza艂o, 偶e je sk艂ada艂y rzadko do siebie zbli偶aj膮ce si臋 偶ywio艂y, z r贸偶nych spo艂ecze艅stwa szereg贸w pochodz膮ce, kt贸re tu my艣l jedna (z ma艂ym wyj膮tkiem) i zwi膮zek krwi 艣ci膮gn臋艂y. Od Sobockiego pocz膮wszy, kt贸ry na sobie nosi艂 niezatarte pi臋tno swego pochodzenia, wychowania i obyczaj贸w klasy, do kt贸rej nale偶a艂, w kt贸rym 艂atwo pozna膰 by艂o urz臋dnika, co do swego sto艂u i pi贸ra prosto wlecze si臋 do cukierni i szynczk贸w, a od hulanki do papier贸w - przez ile to stopni przej艣膰 trzeba by艂o, 偶eby doj艣膰 do pana Augusta, do Piotra, z kt贸rych pierwszy uderza艂 majestatyczn膮 powierzchowno艣ci膮 i elegancj膮, drugi wspania艂o艣ci膮, jak膮 daje twarzy wyraz poczciwej i uspokojonej duszy. Obok Sobockiego, kt贸ry trzyma艂 si臋 dumnie, usi艂uj膮c sta膰 na r贸wni ze wszystkimi, i co chwila z niecierpliwo艣ci膮 palce ogryza艂, domy艣laj膮c si臋, 偶e mu kto艣 chybi - by艂 Jasiek, spogl膮daj膮cy spode 艂ba na przytomnych, na poz贸r pokorny, bo wyuczony swej s艂u偶by i udawania, wewn膮trz z偶ymaj膮cy si臋 na to, co go otacza艂o. Trzymali si臋 szwagrowie razem, bo kancelista nie mia艂 tu nikogo bli偶ej znajomego nad niego. Dalej sta艂 r贸wnie niespokojny i prawie niezgrabny pan Pawe艂, kt贸ry si臋 te偶 nadyma艂, chc膮c, co mu niedostawa艂o w powierzchowno艣ci, dosztukowa膰 min膮 g臋st膮; ale co chwila mina ta zmienia艂a si臋 rzadzia艂a wobec imponuj膮cych mu mimowolnie pan贸w Piotra i Augusta. W艣r贸d stoj膮cych i chodz膮cych jeden tylko siedzia艂; by艂 to kaleka, J贸zef Pobia艂a, kt贸rego bracia nam贸wili, 偶e si臋 ruszy艂 cho膰 o kulach do Strumienia. Cierpienie ca艂ego 偶ycia, zgryzienie, kt贸re z niego wynik艂o, malowa艂y si臋 na z偶贸艂k艂ej twarzy cz艂owieka niestarego jeszcze, ale widocznie zm臋czonego 偶yciem. St臋ka艂 on i tu, ogl膮daj膮c si臋 niedowierzliwie, zdaj膮c wyrzuca膰 sobie, 偶e si臋 da艂 nam贸wi膰 na t臋 podr贸偶, bo go ju偶 niepokoi艂o gospodarstwo i wymy艣lone straty, kt贸re pod swoj膮 niebytno艣膰 mia艂 ponie艣膰. Troch臋 dalej sta艂 weso艂o rozmawiaj膮cy Tomasz Pobia艂a, wystrojony, o偶ywiony, zdaj膮cy si臋 nic nie widzie膰, a ka偶dym wejrzeniem upatruj膮cy co艣 ucz膮cego o domu i jego w艂a艣cicielu; August ze swoj膮 mink膮 pa艅sk膮 sparty od niechcenia na konsoli i powtarzaj膮cy: "My, biedni szlachta". Samuel troch臋 niespokojny o skutek zjazdu. Rotmistrz doskonale oboj臋tny, ale rozweselony go艣膰mi, s艂owem, ca艂a rodzina m臋ska kasztelanica. Nawet Micha艂, brat Ja艣ka, uwolniony od s艂u偶by na kilka miesi臋cy, przyby艂 z Sobockim, u kt贸rego sp臋dza艂 sw贸j urlop. By艂 to s艂uszny, przystojny i m艂ody jeszcze m臋偶czyzna, z kt贸rego twarzy wida膰 by艂o, 偶e nie 偶a艂uj膮c 偶yciem szafowa艂. Kiedy nim szafuj膮 bogaci, kt贸rych rozpusta sw膮 cen膮 i gatunkiem broni od tego, co grozi prostej, brudnej, karczemnej, kt贸rych jest komu ostrzega膰 - nie tyle j膮 zna膰 na nich; na ubo偶szym widniejsze s膮 艣lady wszystkich nami臋tno艣ci, kt贸re lada rynsztokiem nasyci艂, pr臋dsza kara; jakby ich B贸g ostrzega艂, 偶e si臋 pilniej od innych szanowa膰 powinni. Francuzi maj膮 przys艂owie, 偶e szlachectwo obowi膮zuje (noblesse oblige); ja bym rzek艂, 偶e obowi膮zuje ub贸stwo; trzeba je znosi膰 jak dar Bo偶y; szlachetnie, surowo, godnie. Micha艂, kt贸rego nic nie strzeg艂o od zepsucia; ani wychowanie, anizasady, ani oko rodzicielskie, nosi艂 na sobie 艣lady nieporz膮dnie sp臋dzonych najpi臋kniejszych chwil m艂odo艣ci. Twarz jego krwi膮 nabieg艂a, jak zwykle u ludzi, co jakiegokolwiek b膮d藕 rodzaju pope艂niaj膮 ekscesa, czerwona, oczy 艂zawe, usta nabrz臋k艂e, g艂owa pod艂ysia艂a smutne robi艂y wra偶enie przy wielkiej m艂odo艣ci, jeszcze widnej w krzepkiej i silnej postawie. By艂 to widocznie hulaka dobrego serca, niewielkich zdolno艣ci; nie my艣l膮cy o jutrze, nie dbaj膮cy o koniec awanturniczej swojej pielgrzymki. Towarzystwo, zgromadzone mo偶e po raz pierwszy w takim komplecie, ciekawie, acz ostro偶nie przypatrywa艂o si臋 sobie, z trudno艣ci膮 艂膮cz膮c w ca艂o艣膰, kt贸r膮 niepodobie艅stwem czyni艂y dziel膮ce ich r贸偶nice wychowania i usposobie艅. W艣r贸d gwaru Samuel i Piotr zbli偶yli si臋 ku sobie i cicha rozmowa toczy艂a si臋 mi臋dzy nimi we drzwiach ganku na ogr贸d - a oczy wszystkich stara艂y si臋 j膮 zbada膰 na pr贸偶no. Piotr duma艂 zasmucony - Samuel odpowiada艂 mu westchnieniami.

- Straci艂em ju偶 wszelk膮 nadziej臋 - m贸wi艂 zako艅czaj膮c obraz - kasztelanic jest zgubiony, a my, co艣my na nim budowali nadzieje, tak偶e. Tak Pan B贸g chciwo艣膰 karze, cho膰 kln臋 si臋 poczciwo艣ci膮, 偶em dla siebie nic nie 偶膮da艂.

- To m贸wi膮c stary, ze 艂zami w oczach, nie zwa偶aj膮c na badaj膮ce wejrzenia otaczaj膮cych, podni贸s艂 r臋ce do g贸ry i m贸wi艂 dalej: - To cz艂owiek niepoj臋ty, nieodgadniony; grzeczny, jak ju偶 dzi艣 nikt nie zadaje sobie pracy by膰 dla wszystkich, ale grzeczny z na艂ogu tylko; wol臋 ma 偶elazn膮 i serce 偶elazne tak偶e. Nic pierwszej z艂ama膰, nic drugiego dotkn膮膰 nie mo偶e. Celem dla niego przed艂u偶y膰 to 偶ycie, nad kt贸re innego nie widzi i nie przeczuwa. Wszyscy, wszyscy, powiadam ci, zawiod膮 si臋 na nim. Tych, co mu s膮 na co艣 potrzebni, uwodzi; tych, kt贸rych narazi膰 nie chce, g艂aszcze; wszystkim 艣miej膮c si臋 obiecuje, ale nikogo nie kocha.

- Kochany bracie - rzek艂 pan Piotr - chocia偶 ty lepiej go znasz i mo偶esz s膮dzi膰 o nim, protestuj臋... Mo偶e艣 go sobie za czarno odmalowa艂. Nie pojmuj臋 staro艣ci takiej, w kt贸rej chocia偶by skutkiem zes艂abienia nie przyby艂o troch臋 serca i uczucia. Cz艂owiek potrzebuje do czego艣 si臋 przywi膮za膰, przyczepi膰...

- Nie, bracie, nie taki jak on; mylisz si臋! Cz艂owiek, co dawniej kocha艂, a p贸藕niej si臋 zepsu艂, mo偶e i musi w staro艣ci mie膰 reminiscencje uczucia, ale nie kasztelanic, kt贸ry ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂 lodem i ko艅czy zamarz艂y.

- Wi臋c my艣lisz, 偶e na pr贸偶no bym pr贸bowa艂 przem贸wi膰 do niego? - spyta艂 smutnie pan Piotr.

- Na pr贸偶no, to pewna; ale chcecie, to probujcie.

- Ju艣ci偶, pewnie nie cofn臋 si臋, cho膰bym mia艂 narazi膰.

- Jak chcesz! - ruszaj膮c ramionami rzek艂 Samuel.

- Groch to b臋dzie na 艣cian臋.

- M贸wmy o czym innym, bracie. C贸偶 faworyci? jak s膮dzisz, czy lepiej stoj膮 w jego sercu od nas? Czy ten skandal domowy, ta Aniela, nie da si臋 usun膮膰? Samuel wstrz膮s艂 si臋 przymuszonym, gorzkim 艣miechem.

- Czy - m贸wi艂 dalej pan Piotr - nie da艂aby si臋 w nim cho膰 iskierka uczucia religijnego wyrobi膰? Wszak ci ta w najtwardszych nawet odzywa si臋 wobec zbli偶aj膮cej 艣mierci.

- Naprz贸d, 艣mier膰 w jego przekonaniu o sto mil jeszcze od niego; po wt贸re, uczucie religijne zgas艂o, przeparte ca艂ego 偶ycia niewiar膮, umy艣lnie w sobie pod偶egan膮. Co si臋 tycze Anieli, odp臋dzisz j膮, b臋dzie druga. Termi艅ski dostarczy.

- Nie s膮dzisz, 偶eby si臋 z ni膮 m贸g艂 o偶eni膰? - Nie - rzek艂 Samuel - to pewna, 偶e dot膮d o tym nie my艣li, i to pewne, 偶e j膮 got贸w 艂udzi膰 nadziej膮, ale z nim nie艂atwo! o, o! trzeba go zna膰! - A ten偶e Termi艅ski? - I to wielki frant, ale co on mo偶e zrobi膰; chyba tempore opportuno go okra艣膰, nie licz膮c zapisu, na kt贸ry rachuje.

- A Ja艣? - Jasia i diabe艂 nie spenetruje, mia艂em go d艂ugo za biedne, przybite i nieznacz膮ce stworzenie; teraz si臋 go obawia膰 poczynam. Okropny to przyk艂ad wp艂ywu, jaki wywiera zepsucie. Patrz臋 na艅 i 艣ledz臋 go... wymodelowa艂 si臋 na stryju, wyj膮wszy, 偶e - jako m艂ody - zuchwalszy i wi臋cej przedsi臋biorczy. Jest to zatajone wilcz臋, ciche, potulne, udaj膮ce pieska, ale zabieraj膮ce si臋 owce dusi膰 przy pierwszej zr臋czno艣ci.

- O, bracie, bracie! 偶贸艂ci膮 ci zaszed艂 艣wiat; okropnie widzisz wszystko! To si臋 nie godzi! - Co偶em winien, 偶e wszystko tak czarne - odpar艂 z westchnieniem pan Samuel - patrz臋, widz臋, a cz臋sto powiem nadto, bo serce boli... Nie uwierzysz, jak psuje los tego nieszcz臋艣liwego, zgubionego na wieki Ja艣ka, ale mog臋偶 dlatego nie widzie膰, 偶e idzie do zguby? Kasztelanic odpowie przed Bogiem za niego... Przyk艂ad, rozmowy, ksi膮偶ki rozbudzi艂y w tym malcu wszystkie z艂e nami臋tno艣ci... chce u偶ywa膰, chce posi膮艣膰... chce mie膰... nie wiem jak膮 cen膮... 艣rodk贸w pewnie wybiera膰 nie b臋dzie.

- Samuelu, ty si臋 trujesz gorycz膮, kt贸ra ci臋 zalewa...

- Daj Bo偶e, by to tylko ta gorycz przeze mnie m贸wi艂a! westchn膮艂 stary i umilk艂. W drugim ko艅cu salonu Sobocki, gryz膮c palce, cicho z Jasiem szepta艂.

- Familijka si臋 zebra艂a - m贸wi艂 szydersko - o, chciwce, chciwce! Wszystko to op艂ywa w dostatkach... a czyha na grosz jak 偶ebrak! A popatrzcie, jak si臋 dm膮! Ten pan August, je艣li to nie gubernatorska mina, rzek艂by艣, 偶e najmniej radca tajny... i z gwiazd膮. Ja艣 si臋 u艣miechn膮艂 r贸wnie z艂o艣liwie, jakby m贸wi艂: "Zjedz膮 licha!" - A 偶eby kt贸ry cho膰 zbli偶y艂 si臋, cho膰 dobre s艂贸wko powiedzia艂 - ci膮gn膮艂 dalej Sobocki - a to膰 jestem ich krewny; co, u sto diab艂贸w, nie wypr臋 si臋 Antosi... a patrz, jak wilczo ogl膮daj膮 mnie spode 艂b贸w. Jasiek, wyuczony dyplomacji, boj膮c si臋 pods艂uchania, milcza艂 u艣miechaj膮c si臋 tylko, ale u艣miech jego by艂 tak niewinny, 偶eby艣 go z dala wzi膮艂 za prost膮, m艂od膮 weso艂o艣膰, wywo艂an膮 jakim艣 偶arcikiem. Sobocki poci膮ga艂 at艂asowej kamizelki, umy艣lnie na ten dzie艅 napr臋dce uszytej, kwiecistej i b艂yszcz膮cej, i tru艂 si臋 swoj膮 dum膮, kt贸r膮 wszystko obra偶a艂o, nawet to, co jej dotyka膰 nie mog艂o. Dokucza艂o mu, co kto m贸wi艂, j膮trzy艂o milczenie, szuka艂 przycinku w oboj臋tnych s艂owach, zaczepki lub poni偶enia w ruchu najniewinniejszym. Do po艂udnia nikt si臋 nie pokaza艂; tylko Termi艅ski w wielkim stroju od艣wi臋tnym, czarno, w trzewikach i po艅czochach, przyszed艂 oznajmi膰, 偶e dla niedyspozycji kasztelanic nie mo偶e si臋 ukaza膰 szanownym go艣ciom a偶 o swej zwyk艂ej godzinie, prosz膮c, aby rozkazywali, jak im si臋 podoba, i pytaj膮c, czym s艂u偶y膰 mo偶na. Czas zbieg艂 szybko na rozmowach i przegl膮daniu si臋 wzajemnym, szeptach, my艣lach i domys艂ach. Komu艣 obcemu mimowolnie zjazd ten by艂by nastr臋czy艂 my艣l obrazu spadkobierc贸w przyby艂ych na otwarcie testamentu, tak chciwie biega艂y oczy, tak zawistnie mierzyli si臋 wzrokiem, tak zazdrosne uczucia miota艂y piersiami prawie wszystkich przytomnych. Nare艣cie wybi艂a godzina i drzwi od pokoju kasztelanica powoli si臋 otworzy艂y; wszed艂 solenizant, na kt贸rym choroby wcale zna膰 nie by艂o, bo si臋 umy艣lnie na przekor swoim sukcesorom wy艣wie偶y艂, odm艂odzi艂, 偶eby im psikusa wyrz膮dzi膰. Szambelan zna艂 wszystkie tajemnice obfitego w tym wzgl臋dzie XVIII wieku, kt贸ry cud贸w dokazywa艂 podnosz膮c na chwil臋, kosztem 偶ycia, ruiny ludzkie zniszczone rozpust膮, zu偶yte u偶ywaniem. Nie wiem, co tam z sob膮 uczyni艂 w swoim gabinecie, jakich u偶y艂 艣rodk贸w na odzyskanie je艣li nie si艂, to ich pozoru i barwy zdrowia; ale w tej chwili by艂 to o lat dziesi臋膰 i wi臋cej cofni臋ty, krzepki, rze藕wy irumiany dworak Stanis艂awa Augusta. Twarz jego - zwykle, gdy z rana wstawa艂 z 艂贸偶ka, zwi臋d艂膮 i trupi膮 - kolorowa艂 lekki, naturalny rumieniec, p艂e膰 by艂a bia艂a i przejrzysta jak u m艂odej dzieweczki, oczy 艣wieci艂y i gra艂y szyderskim wyrazem, ca艂a postawa mia艂a co艣 w sobie napr臋偶onego, sztywnego, ale jeszcze silnego i rze藕wego. Pan Samuel, Jasiek, domowi nawet zdumieli si臋 spojrzawszy na艅, tak dalece to by艂 inny, niecodzienny ich kasztelanic, tak mu energii, wyrazu i 偶ywota przyby艂o. Kto mu je wla艂, jakim sposobem? to by艂o tajemnic膮 niezbadan膮 starca, a Termi艅ski nawet flaszeczki, z kt贸rej czerpa艂, nie zna艂 i o niej nie wiedzia艂. Na wielkie wypadki umia艂 on tak odm艂adza膰 si臋 na chwil臋. Wszed艂 z u艣miechem, wystrojony, weso艂y, pogodny; kto go widzia艂 przed godzin膮 w czepku, skulonego, chudego i bezsilnego w krze艣le sypialni, nie by艂by go pozna艂 teraz. Str贸j odpowiada艂 fizjognomii i by艂 najwytworniejszy; sk艂ada艂 si臋 z aksamitnego ciemnofioletowego fraka, takich偶e spodni z brylantowymi u podwi膮zek spi臋ciami, czarnych po艅czoch, trzewik贸w z kameryzowanymi klamrami, 偶abot贸w koronkowych brabanckich, przepysznych, szpilk膮 kosztown膮 z ogromnym brylantem spi臋tych, i palc贸w ob艂adowanych bogatymi r贸偶nego rodzaju pier艣cionkami. Pan Samuel cofn膮艂 si臋, jakby widmo ujrza艂, wszyscy stan臋li os艂upieni, kasztelanic post膮pi艂 ku go艣ciom z u艣miechem dworaka, zr臋cznie, weso艂o, zamaszysto. Z kolei wita艂 ich wszystkich tak grzecznie, tak uprzejmie, tak niemal czule, 偶e pan Piotr, 艂atwy do oszukania, obwinia艂 w sercu Samuela o s膮d niebaczny i stronny. Dla ka偶dego mia艂 s艂贸wko pochlebne, wszystkich razem potrafi艂 skupi膰 w grono, wi膮偶膮c ich to zapytaniami, to odpowiedzi膮 i czaruj膮c doskonale odegran膮 uprzejmo艣ci膮, kt贸rej przymusu i nieszczero艣ci nic nie zdradza艂o. Zaraz za nim wniesiono wykwintne 艣niadanie i zastawiono nim sto艂y, a kasztelanic wko艂o tac ustawiwszy swych go艣ci, dopiero mrugn膮艂, by mu jego zwyk艂e podano przysmaki, i na boku zasiad艂 oddzielnie, w obawie, 偶eby go kto nie odjad艂. Najporz膮dniej w 艣wiecie u艂atwi艂 si臋, obyczajem codziennym oczy艣ci艂 tac臋 i talerzyki, po czym skin膮艂 i drzwi do sali jadalnej otworzy艂y si臋 na o艣cie偶. Termi艅ski, w bia艂ych r臋kawiczkach, z serwet膮 na r臋ku, oznajmi艂 g艂osem powa偶nym: - Dano do sto艂u... Widok sali obiadowej i zastawy sto艂贸w by艂 wspania艂y, cho膰 nie w ten spos贸b wytworny jak dzisiaj; wszystko tu jeszcze wiek XVIII przypomina艂o, ale uderza艂o przepychem, na kt贸ry nikt tak szeroko ust i ocz贸w chciwych nie otworzy艂 jak Sobocki, nie mog膮cy poj膮膰 tak wielkiego zbytku, tak dla siebie nowych bogactw. St贸艂 zastawiony by艂 w podkow臋 i ca艂y pokryty przepysznymi srebrami, kt贸re wyobra偶a艂y b贸stwa Olimpu, ulubione ostatnim latom XVIII wieku. Bogowie trzymali naczynia porcelanowe i szklane, oprawne w srebro, unosz膮c w nich kwiaty, owoce, desery i przyprawy. Rz臋d tych figur srebrnych, g臋sto ustawionych, przeplatanych d艂ugim szeregiem nies艂ychanie pi臋knych figurynek z saskiej porcelany, opiera艂 si臋 na le偶膮cych 艣rodkiem obrusa taflach zwierciadlanych, oprawnych w srebro, w kt贸rych odbija艂y si臋 kszta艂tne postacie, zielono艣膰, owoce u艂o偶one umiej臋tnie w koszach i b艂yszcz膮ce kryszta艂y. Bufet w ko艅cu sali wyst膮pi艂 tak偶e z ca艂ym wytworem swoim, ja艣niej膮c ogromem sreber okaza艂ych. Na 艣rodku naczynie do kawy wyobra偶a艂o Atlasa unosz膮cego 艣wiat na ramionach. Na umy艣lnych mahoniowych k贸艂kach sta艂a tu tak偶e wielka srebrna beczka ze z艂oconymi obr臋czami, jakby zar臋czaj膮c, 偶e si臋 napoju przebra膰 nie mo偶e. W istocie by艂a pr贸偶n膮, ale ca艂y k膮t pokoju zalega艂a gromada r贸偶nokszta艂tnych butelek, d艂ugich, niskich, p臋katych, czarnych, jasnych, z karteczkami i bez kartek, z ple艣ni膮 staro艣ci lub b艂yszcz膮c膮 powierzchowno艣ci膮 艣wie偶ego przybylca. Doko艂a sal臋 ubiera艂y wazonypomara艅czowych, granatowych i cytrynowych drzew. Go艣cie usiedli na miejscach wskazanych i wytworny obiad, arcydzie艂o Karasi艅skiego, przygotowane z pomoc膮 konserw, sok贸w i r贸偶nych gotowych przypraw, rozpocz膮艂 si臋 uroczy艣cie. Chwil臋 przed nim wesz艂a Antosia, 偶ona Sobockiego, najniesmaczniej a najtroskliwiej przystrojona, jedyna w ca艂ym towarzystwie kobieta. Kasztelanic z uprzedzaj膮c膮 grzeczno艣ci膮 szambela艅sk膮 poda艂 jej r臋k臋 do sto艂u i posadzi艂 na pierwszym miejscu. Sobocki podr贸s艂, chocia偶 jemu w ko艅cu sto艂u dosta艂o si臋 siedzenie, na przyczepku, z rotmistrzem i Jasiem. Bulwa i panna Aniela, nie pokazali si臋; wygl膮da艂 tylko rz膮dca z kredensu, gdzie by艂 u偶yty, z cz臋sto wstaj膮cym Jasiem, do dozoru p贸艂misk贸w. Kasztelanic, rozsadziwszy go艣ci, rzuciwszy z u艣mieszkiem okiem po stole, wzi膮艂 si臋 do jad艂a. Obiad poszed艂 zwyk艂膮 obiad贸w kolej膮 i by艂, o ile tylko m贸g艂 na wsi, najwystawniejszy, ze wszystkim, czego wymaga艂a forma najwykwintniejsza. W ko艅cu wznios艂y si臋 toasty. Gdy wniesiono ha艂a艣nie zdrowie amfitriona kasztelanica, powsta艂, ale w podzi臋kowaniu jego, w u艣miechu, kt贸ry je ubiera艂, badacz by艂by dostrzeg艂 co艣 szyderskiego i z艂o艣liwego. Zdrowia potem wrzawliwie mno偶y膰 si臋 zacz臋艂y, pijatyka przenios艂a si臋 do salonu, a kasztelanic, nie chybiaj膮c zwyczajom swym na chwil臋, spojrzawszy na zegarek, wymkn膮艂 si臋 na swoje miejsce w fotelu. Tu podano mu kaw臋 i likwory; posiedzia艂 chwil臋 bez warcab贸w i zdrzemn膮艂 si臋 nawet pomimo szumu. Kielichy kr膮偶y艂y jeszcze, a ju偶 po kr贸tkim spoczynku gospodarz powsta艂, otworzy艂 drzwi i znikn膮艂 go艣ciom do wieczora.

- Panie Samuelu - zawo艂a艂 podbiegaj膮c Piotr - co to jest? poszed艂! a kiedy偶 go zobacz臋, 偶eby si臋 z nim rozm贸wi膰? - Przyjdzie wieczorem dopiero.

- Kiedy偶 go z艂api臋 we cztery oczy, 偶eby pogada膰 przecie? - O, co tego, to nie wiem! Trzeba na to szczeg贸lnej protekcji Termi艅skiego, 偶eby da艂 audiencj膮 prywatn膮 w swoim pokoju; ale to b臋dzie pos艂uchanie pods艂uchiwane, przestrzegam. Je艣li na nie rachowa膰 nie my艣lisz, chwytaj pierwsz膮 lepsz膮 chwil臋 dzi艣 wieczorem... bo si臋 druga mo偶e nie nadarzy. Do wieczora go艣cie pili, palili tytu艅 na ganku i 偶yw膮, bo troch臋 pijan膮, wiedli gaw臋d臋 w sali jadalnej. Gdy kasztelanic wszed艂 o swojej godzinie, oznajmiono panu Piotrowi, a ten, s艂uchaj膮c rady brata, po艣pieszy艂 si臋 ku niemu przecisn膮膰. Przysun膮艂 si臋 do pana Stanis艂awa, spojrza艂 mu w oczy, jakby przez nie chcia艂 zajrze膰 w g艂膮b duszy, i, jak wszyscy ludzie poczciwi, sk艂onny do wierzenia raczej w dobre ni偶 z艂e, pocz膮艂 z niejakim rozrzewnieniem i usposobieniem braterskim: - Jak偶e to mi艂o, kochany bracie, zobaczy膰 si臋 tak po wielu latach oddalenia... bo艣my to o sobie, mo偶na powiedzie膰, pozapominali, 偶yj膮c w dalekich od siebie k膮tach.

- Jam temu niewiele winien - z u艣miechem odpar艂 kasztelanic s艂odziuchno - wiesz, 偶e wyje偶d偶a膰 nie mog臋; czemu偶 mnie cz臋艣ciej nie odwiedzacie? - Prawd臋偶 mam powiedzie膰? - spyta艂 pan Piotr, zupe艂nie uj臋ty odpowiedzi膮 - O! i owszem, kochany Piotrze - rzek艂 nieco kwa艣niej kasztelanic, kt贸ry prawdy nie lubi艂, ale chcia艂 dnia tego odegra膰 rol臋 zamierzon膮 do ko艅ca.

- My ci臋 znamy z tej strony, 偶e nas i ludzi obcych w og贸lno艣ci niewiele potrzebujesz, wi臋c ci narzuca膰 si臋 nieradzi... Dzisiaj poczciwy pow贸d dowiedzenia ci pami臋ci i przywi膮zania naszego wyj膮tkowo tak t艂umnie zgromadzi艂... Chcieliby艣my, pragn臋li, 偶eby艣 nas nie uwa偶a艂 za oboj臋tnych...

- Za oboj臋tnych! - dwuznacznie kiwaj膮c g艂ow膮 odpar艂 szambelan - przepraszam. Pan Piotr m贸wi艂 dalej, rozczulaj膮c si臋 widocznie: - A my szczerze, jak brata ci臋 kochamy i - bolejemy nad tob膮 - doda艂 smutniej i ciszej.

- Jak to? bolejecie? - nadzwyczaj niby zadziwiony spyta艂 pan Stanis艂aw.

- Albo偶 nie mamy powodu i prawa? Cho膰 starszemu bratu, pozw贸l my艣l moj膮 odkry膰 艣mia艂o, otwarcie i wyst膮pi膰 z rad膮. Wiek tw贸j mo偶e j膮 czyni zbyteczn膮, ale j膮 serce dyktuje.

- Dzi臋kuj臋 - rzek艂 sucho kasztelanic, udaj膮c u艣miech zach臋caj膮cy do m贸wienia - m贸w, m贸w 艣mia艂o.

- Pozwalasz, wi臋c ci si臋 ca艂kiem otworz臋, kochany bracie... Twoja staro艣膰 nas martwi, my by艣my ci臋 inaczej chcieli widzie膰 dla twojego szcz臋艣cia...

- Ja si臋 nie skar偶臋.

- Ale cierpisz, cierpie膰 musisz... twoje 偶ycie nie zgadza si臋 z wiekiem. Serce, mo偶e zra偶one czym, odsuwa si臋 od swoich - a nawet... od Boga, o kt贸rym w m艂odo艣ci my艣le膰 si臋 nie przywyk艂o - by艂 to czas niewiary! Ty艣 temu nie winien! Ale za c贸偶 obcy maj膮 by膰 bli偶si nad nas? a cz臋sto niegodni? - Bracie - rzek艂 sucho kasztelanic, nie wychodz膮c z grzeczno艣ci form, ale je przesadzaj膮c, w miar臋 jak gniew go burzy艂 - wierz臋, 偶e to, co m贸wisz, dyktuje ci serce, ale to s膮 wyrazy tak ostre... tak dotkliwe...

- Jak ostry, jak dotkliwy b贸l, co je dyktuje - odwa偶nie podchwyci艂 brat, bior膮c w ciep艂e swe d艂onie zimn膮, alabastrow膮 r臋k臋 starego dworaka.

- Co m贸wi臋, to m贸wi臋 szczerze i z serca... Nie 偶yjesz wedle Boga, 偶yjesz wedle nami臋tno艣ci! wszak by艣 ju偶 uczu膰 powinien, 偶e to ci臋 zaspokoi膰 nie mo偶e? 偶e wiara i cicha staro艣膰 w modlitwie, uspokojeniu, rozmy艣laniu zdolna tylko uszcz臋艣liwi膰... Kasztelanic wiele musia艂 pracowa膰 nad sob膮, 偶eby na to odpowiedzie膰, jak chcia艂, jak mu z jego rachuby wypada艂o; wida膰 by艂o w b艂yskach oka, we wstrz膮艣nieniu poskromionym, w brwiach szybko 艣ci膮gni臋tych i na gwa艂townie potem rozpogodzonym si艂膮 woli czole, 偶e my艣l jaka艣 - nie uczucie chwili - dyktowa艂a mu obrachowan膮, zdradliw膮 odpowied藕. Westchn膮艂 naprz贸d g艂臋boko.

- Dajmy temu pok贸j, bracie - odezwa艂 si臋 z wyrazem t臋sknoty doskonale udanym - jam moj膮 m艂odo艣膰 mo偶e za daleko przeci膮gn膮艂; ale kt贸偶 ci powiada, 偶e jej nie sko艅cz臋 lada chwila? 偶e nie t臋skni臋 tak偶e za tym, czego mi braknie, a nie brzydz臋 si臋 tym, co mam i czego si臋 trzymam tylko z na艂ogu? To delikatna materia, nawet dla braci... Wiary nikt nie wleje musem; ona przychodzi z nieba, nie od ludzi... i przyj艣膰 mo偶e, gdy jej godzina wybije. Piotr doskonale uwierzy艂 w te s艂owa starca, wyrzeczone z mimik膮 szczero艣ci, i prawie si臋 uspokoi艂 nimi, ciesz膮c, 偶e Samuel tak si臋 omyli艂! - Ale - doda艂 po cichu - gdyby艣, nim przyjdzie ta chwila szcz臋艣liwa, przysposobi艂 si臋 do niej innym 偶yciem? - Jam stary rozpustnik, stary na艂ogowiec - rzek艂 naiwnie, niby z szczer膮 pokor膮 jak膮艣 kasztelanic - dajcie mi samemu sob膮 kierowa膰... si艂a nic nie mo偶e nade mn膮, wszystkom przywyk艂 czerpa膰 z siebie. Kto wie! Kto wie, mo偶e o czym m贸wicie, bli偶szym jest, ni偶 si臋 wam zdaje! Pan Piotr, nadzwyczaj zdumiony i tonem, i s艂owy, kt贸re us艂ysza艂, ju偶 chcia艂 roztkliwiony 艣ciska膰 go, dzi臋kowa膰 mu i nalega膰, gdy cz臋艣膰 towarzystwa wsun臋艂a si臋 do pokoju i przerwa艂a rozmow臋, z widoczn膮 szambelana rado艣ci膮. Kto inny, przebieglejszy, podejrzliwszy, nie tak z dobrego serca 艂atwowierny jak pan Piotr, by艂by w czasie rozmowy nie da艂 si臋 uwie艣膰 s艂owem, tylko na pozbycie si臋 wym贸wionym - on doskonale wywie艣膰 si臋 da艂 w pole, zatar艂 r臋ce i powsta艂 uradowany, w艂a艣nie gdy sarkastycznym wejrzeniem lito艣ci i st艂umionego gniewu mierzy艂 go bratstarszy, winszuj膮c sobie, 偶e tak zr臋cznie potrafi艂 go odegna膰 nadziej膮. Pe艂en tedy rado艣ci, z dobr膮, jak s膮dzi艂, nowin膮, Piotr posun膮艂 si臋 偶ywo ku Samuelowi, kt贸ry z daleka widzia艂 pocz膮tek rozprawy i domy艣la艂 si臋 niemal, jak si臋 to sko艅czy - chwyci艂 brata za r臋k臋 i rzek艂 mu weso艂o na ucho: - Samuelku kochany! dzi臋ki Bogu, przekonany jestem, 偶e艣 si臋 srodze omyli艂... on ma serce... wyzna艂 mi, 偶e znudzony jest swoim rodzajem 偶ycia, 偶e wygl膮da tylko chwili nawr贸cenia swego, a t臋 gawied藕 odepchnie... I... zobaczysz, wszystko dobrze b臋dzie. Samuel nic nie odpowiedzia艂, ruszy艂 tylko ramionami powolnie, spojrza艂 w oczy Piotrowi i nie mia艂 si艂y wyrzec s艂owa, tak by艂 poruszony. Piotr widocznym niedowierzaniem prawie si臋 urazi艂.

- Zmi艂uj si臋, Samuelu! widz臋, jakby艣 w膮tpi艂 o tym, co m贸wi臋? - Nie! ale o tym, co ci powiedziano, bardzo w膮tpi臋, czy prawda. Sta艣, 偶eby si臋 ciebie pozby膰 pr臋dzej, sk艂ama艂 skruch臋, westchn膮艂 i 偶artuje w duchu z twojej 艂atwiej wiary. Piotr przychodzi艂 ju偶 do gniewu.

- Bracie - zawo艂a艂 - a godzi偶 si臋 to tak pos膮dza膰! - Nie chc臋 si臋 z tob膮 spiera膰 - rzek艂 Samuel smutnie - zobaczysz p贸藕niej...

- Ale to by by艂o niegodziwe; szkaradne k艂amstwo! to by by艂o ostateczne zepsucie! - Nie gniewaj si臋, panie Piotrze; na wszystko, co chcesz, pozwalam - zobaczysz p贸藕niej, kto mia艂 s艂uszno艣膰. Bracia pierwszy raz od lat kilkudziesi臋ciu, po kr贸tkiej rozmowie, rozeszli si臋 nie bardzo z siebie radzi, oba si臋 obwiniali o 艂atwowierno艣膰 i surowo艣膰. Wiecz贸r zszed艂 na grze i rozmowach, podsycanych winem coraz to gorszym, i trwa艂 do godziny, w kt贸rej swoim obyczajem kasztelanic zwyk艂 by艂 odchodzi膰 do sypialni. Nie uchybi艂 on ani sekundy dla go艣ci i po偶egnawszy ich niezmiernie grzecznie, z u艣miechem na ustach, usun膮艂 si臋 na spoczynek. Go艣cie te偶 zabawiwszy ma艂膮 chwilk臋 do swoich pokoj贸w rozchodzi膰 si臋 i rozje偶d偶a膰 zacz臋li. Tak si臋 sko艅czy艂 ten pami臋tny dzie艅 urodzin pana Stanis艂awa, raz pierwszy i ostatni z takim przepychem obchodzony w Strumieniu. Wi臋ksze by艂y jego skutki, ni偶eli z pogodnej i pozornie weso艂ej fizjognomii tej uroczysto艣ci wnosi膰 mo偶na. Wszystko, co otacza艂o bli偶ej kasztelanica i rachowa艂o na niego, na s艂abo艣膰 starca i maj膮tek, zdaj膮cy si臋 艂atw膮 pastw膮, poruszone zosta艂o tym przypomnieniem si臋 familii bezdzietnemu bratu i stryjowi. Ja艣, Aniela, Termi艅ski, zadr偶a艂, bo wszystko troje rachowali na spadek ca艂kowity lub cz臋艣ciowy. Zjazd by艂 widocznie uradzony mi臋dzy wszystkimi, bo nie mogli trafem si臋 tak zebra膰, a po艂owa ich nawet o dniu urodzin nie wiedzia艂a. By艂 wi臋c ju偶 spisek jaki艣, jaka艣 zmowa potajemna, oczy wszystkich dot膮d oboj臋tnych musia艂y si臋 zwr贸ci膰 na Strumie艅. Trzeba by艂o spieszy膰, uprzedzi膰 ich i starca opanowa膰. T臋 my艣l w faworytach obudzi艂 zjazd familijny. Ja艣 nie na samym opiera艂 si臋 domy艣le, wiedzia艂 bowiem nieco o podr贸偶y pana Paw艂a, o jego wyprawach, naradach, o zamiarach pana Piotra i obiecywa艂 sobie wiadomo艣膰 t臋 na korzy艣膰 swoj膮 obr贸ci膰, gdy偶 domy艣la艂 si臋, 偶e wszystko to m贸g艂 zrobi膰 Samuel. P贸藕no w nocy August Pobia艂a, Tomasz, Piotr, J贸zef, Samuel, Antoni, dziadunio zeszli si臋 w pokoju kulawego dla rozm贸wienia si臋 o wra偶eniach dnia tego i postanowienia, co dalej czyni膰 wypada艂o. I ta schadzka nie usz艂a badawczego oka Ja艣ka; chocia偶 pods艂ucha膰 ich nie m贸g艂, ale schwyci艂 na uczynku i zapisa艂 to sobie na przypadek potrzeby. Piotr pierwszy po cichu zagai艂 zgromadzenie tymi s艂owy: - Dzi臋ki tedy Bogu, kochani moi - rzek艂 - nie sprawdzaj膮 si臋 smutne wr贸偶by pana Samuela... m贸wi艂em z kasztelanicem; widocznie jest znu偶ony, zm臋czony swym 偶yciem; czuje ju偶, jak mi wyzna艂, t臋sknot臋 do Boga, do wiary opuszczonej za d艂ugo... To grunt, za tym p贸jdzie poprawa 偶ycia, a za ni膮 wszystko najlepsze.

- To, co m贸wisz, kochany bracie - spokojnie odpar艂 Samuel - dowodzi tylko, 偶e艣 go dawno straci艂 z ocz贸w i 偶e ci臋 艂atwo oszuka艂. Co do mnie, stoj臋 przy swoim. Tu potrzeba kogo艣, co by lepsze mia艂 oczy i wi臋ksz膮 zr臋czno艣膰 nade mnie starego; intrygi si臋 rozpoczn膮, bo do nich si臋 wszyscy stroj膮... Sta艣 nie porzuci swego rodzaju 偶ycia, bo w nic - ani w Boga, ani w szatana - nie wierzy, i my stracim maj膮tek, a co gorzej, cz艂owieka zgubim. Mo偶e wp艂yw codzienny uczciwego cz艂owieka, silniejszego nade mnie, m贸g艂by na niego poskutkowa膰.

- Jak to? utrzymujesz jeszcze, 偶e m贸g艂 tak bezwstydnie sk艂ama膰? Samuel si臋 roz艣mia艂 bole艣nie.

- Ani w膮tpi臋 - rzek艂 - wszystko ci przyrzecze, a nic nie dotrzyma. Piotr smutny, ura偶ony, umilk艂.

- Bracie Samuelu - odezwa艂 si臋 Antoni, ch臋tny do gaw臋dy - ty to ju偶 podobno zanadto wszystko widzisz czarno; czemu to ma by膰 niepodobnym, 偶eby zat臋skniwszy do Boga powr贸ci艂? - Niech i tak b臋dzie, niech i tak b臋dzie - troch臋 niecierpliwi膮c si臋 odrzek艂 Samuel - na tym ko艅cz臋, ale pami臋tajcie, 偶em przestrzega艂, 偶em prosi艂! Umywam r臋ce i milcz臋 odt膮d do ko艅ca. To m贸wi膮c, smutny usun膮艂 si臋 na bok, podpar艂 na r臋ku i zamilk艂 w istocie.

- Nie pozostaje nam wi臋c nic - rzek艂 August dowcipnie - nad spokojne czekanie zmi艂owania Bo偶ego nad grzesznikiem.

- I niech go tu Samuel tak ogl膮da jak dot膮d - odezwa艂 si臋 pan Piotr - a w razie czego艣 zagra偶aj膮cego da nam zna膰. Doda膰 mu teraz zaraz drugiego str贸偶a, jak projektowano, bi艂oby w oczy zanadto, on sam by si臋 na tym mimo farby nie omyli艂, to by go mog艂o nawet rozj膮trzy膰. Jestem pewien, 偶e ju偶 usposobiony do powrotu ku Bogu i wierze; m贸dlmy si臋 i czekajmy.

- To ze wszystkiego najlepiej - 艣miej膮c si臋 doda艂 pan Tomasz zacieraj膮c r臋ce - przyznam si臋, 偶e po mnie ju偶 ciarki chodzi艂y na sam膮 my艣l, 偶e b臋d臋 na t臋 wart臋 wykomenderowany; powszednich dni musi tu by膰 diable nudno.

- Ja o tym wiem troch臋 - odezwa艂 si臋 Samuel - a siedz臋 dla was i dla siebie; mo偶e by warto, 偶eby mnie kto z posterunku zluzowa艂.

- A! a! ot贸偶 i racja tych strach贸w, kt贸rych nam nap臋dzi艂e艣 przez pani膮 Hieronimow膮 - rzek艂 Piotr - chce si臋 odpocz膮膰... i nie dziwuj臋.

- Ba! albo偶 m贸j siwy w艂os nie daje mi do tego prawa? - To膰 prawda - przerwa艂 dziadunio - ale kto lepiej i stosowniej tu od ciebie siedzie膰 mo偶e Obibrawsia hrybem, taj li藕 w kisz (Kiedy艣 grzyb, le藕 w kosz). Je艣li si臋 usuniesz, kt贸偶 ci臋 zast膮pi? b臋dzie to doprawdy mia艂o min臋 stra偶y, kt贸ra si臋 zluzowa艂a. Ty to sobie stoj膮c na miejscu nie bijesz w oczy. Kasztelanica nie niecierpliwisz, jakby mo偶e kto drugi potrafi艂, na przyk艂ad ja... Ej! Bracie Samuelu, su偶eno, pad艂 los na ciebie, ods艂u偶y ci to familia... a c贸偶 robi膰, musisz zosta膰... jake艣 zacz膮艂, tak i ko艅cz. Wid napasty ne propasty (Od napa艣ci nie przepadniesz!) nic ci si臋 nie stanie! Samuel westchn膮艂 ci臋偶ko, pomimo dodawanej przez dziadunia otuchy.

- Pa艅szczyzna bo to - rzek艂 - pa艅szczyzna! Oj, m贸j mi艂y Bo偶e! Patrze膰 na spro艣ne 偶ycie, milcze膰 a wzdryga膰 si臋 widz膮c doko艂a rozstawione sieci, ani na nie co zaradzi膰, ani o nich, oznajmi膰.

- Czemu? - Bo jutro ci, kt贸rych bym wyda艂, potrzebniejsi i milsi odemnie, wyparliby mnie z tego stanowiska. Chcecie - wi臋c zostaj臋, ale za nicnie odpowiadam.

- Ale c贸偶 tu, u kata, sta膰 si臋 mo偶e? - zapyta艂 pan Tomasz, kt贸remu swoboda jego milsza by艂a nad wszelkie bogactw nadzieje.

- Co si臋 sta膰 mo偶e, to ja wam wylicz臋 - rzek艂 Samuela nawet zar臋czam, 偶e si臋 tak stanie! albo stary, podg艂upiawszy pod koniec, o偶eni si臋 z pann膮 Aniel膮 i jej wszystko zapisze, a nam zostawi fig臋; albo co pofa艂szuj膮, a my z kwitkiem p贸jdziemy znowu; w dodatku - umrze, jak 偶y艂, bez skruchy, 偶alu, 艣miej膮c si臋 i drwi膮c z nas i ze wszystkiego.

- Przyznam si臋 - przerwa艂 pan Tomasz - 偶e ja na aposto艂a wiele zdolno艣ci w sobie nie czuj臋; je艣li go trzeba nawraca膰 tylko, najlepiej by sprowadzi膰 kapucyna; mo偶e by graj膮c w mariasza i pij膮c z nim, troch臋 go zreflektowa艂 - ale i to kwestia! - Nawr贸cenie to kwestia inna - odpar艂 pan Samuel przy swoim stoj膮c - kto by by艂 tak zr臋czny, 偶eby od niego te pijawki poodrywa艂, tym samym uczyni艂by go sk艂onniejszym do nawr贸cenia. Od jednego czy od drugiego poczynaj膮c, jedno ci膮gnie za sob膮 drugie, a oboje pilne.

- Ale zmi艂ujcie si臋 - swoj膮 znowu my艣l chc膮c utrzyma膰 odezwa艂 si臋 pan Piotr - te si臋 rzeczy nie robi膮 gwa艂tem i nagle... na to potrzeba czasu! O艣wiadczy艂 si臋, 偶e ju偶 czuje poci膮g do zmiany 偶ycia... dajcie temu zbawiennemu natchnieniu spokojnie dojrzewa膰.

- Tak! tak! - zawo艂ali w kilku, ziewaj膮c.

- Summa summarum - doko艅czy艂 Tomasz - redukuj膮c to, co si臋 powiedzia艂o, wnioskuj臋, 偶e nic nie pozostaje do czynienia w tej chwili nad polecenie kasztelanica opiece Boskiej, pan Samuel obejmuje stra偶 g艂贸wn膮, a my raniute艅ko ka偶emy konie zaprz臋ga膰 i dra艂a do domu. Na tym si臋 g艂贸wna cz臋艣膰 rozmowy sko艅czy艂a i powoli krewni wszyscy do swoich mieszka艅 rozchodzi膰 si臋 zacz臋li, znu偶eni, oboj臋tni, nic nie postanowiwszy i przekonawszy si臋, 偶e nic postanowi膰 nie mo偶na.



VIII.

Z daleka dot膮d tylko widzieli艣my Jasia, a typ ten mi臋dzy innymi zas艂uguje na bli偶sze obejrzenie! dali艣my dawniej rys 偶ycia jego rodzic贸w i okazali cz艂onk贸w rodziny, z tych mo偶na ju偶 os膮dzi膰, jak zaniedbane by艂o wychowanie Jasia, jak tu wiele z艂y los przyk艂ad w ch艂opcu, kt贸rego nic nie broni艂o przeciwko niemu samemu, uczyni膰 mog艂y. Ja艣 m艂odo dosta艂 si臋 do kasztelanica, kt贸ry ze艅 zrobi艂 sobie dogodne narz臋dzie, nie troszcz膮c si臋 o to wcale, jak膮 to dla niego zgotuje przysz艂o艣膰. G艂贸wnie wychowanie Jasia zasadza艂o si臋 na przyzwyczajeniu go do pos艂ug, kt贸re wymierza艂 i regulowa艂 zegar, pan w Strumieniu wszechw艂adny. Kasztelanic kaza艂 go douczy膰 czyta膰 i pisa膰 dla siebie tylko, 偶eby mu m贸g艂 deklamowa膰 spro艣ne wiersze i g艂upie romanse, robi膰 z nich wyci膮gi miejsc najszkaradniejszych, gdy偶 ogromne folia艂y priapej贸w sk艂ada艂 sobie starzec ze szczeg贸ln膮 ciekawo艣ci膮, czerpi膮c z pisarzy XVIII wieku, co w nich by艂o najwyuzda艅szego. Ani te偶 pomy艣la艂 starzec, jakie na m艂odym umy艣le uczyni wra偶enie nie tylko przyk艂ad 偶ycia jego, ale te ci膮gle nasuwaj膮ce si臋 i nami臋tno艣ci za wcze艣nie rozbudzaj膮ce obrazy swawolne, dowcipkowania bezwstydne, naigrywania si臋 ze 艣wi臋to艣ci, z wiary wszelkiej i wstydu. Ten wyskok doktryn XVIII wieku, kt贸ry tu pada艂 na ziemi臋 ca艂kiem nieuprawn膮 i niczym wprz贸d nie zasian膮, mia艂 najdziksze wyda膰 na niej owoce. My艣l m艂oda zesch艂a i pe艂zn膮膰 pocz臋艂a po ziemi, a serce bi膰 przestaj膮c zamar艂o jak niepotrzebny organ w nieszcz臋艣liwym wychowa艅cu. Ja艣 najstraszliwiej na wiek sw贸j zosta艂 zepsuty i nic nie mo偶e da膰 poj臋cia zniszczenia, jakiemu uleg艂, ci膮gle oddychaj膮c tym zatrutym powietrzem, kt贸re go otacza艂o. Nic przeciwko temu wp艂ywowi nie dzia艂a艂o, nic mu nie stawi艂o tamy; odsuniony od 艣wiata, 偶adnej zdrowszej my艣li, 偶adnego pokarmu posilnego nie m贸g艂 pochwyci膰 - wi膮d艂nie wiedz膮c, 偶e ginie, nie domy艣laj膮c si臋, jak inne otacza go 偶ycie poza ko艂em tego dworu i codziennych stosunk贸w. Zamkni臋ty w sobie, ostro i bez serca traktowany przez stryja, kt贸ry si臋 nim pos艂ugiwa艂 i ceni艂 tylko jak s艂ug臋, Ja艣 w upokorzeniu swym wyrabia艂 si艂臋 ogromn膮 oporu i przedsi臋wzi臋cia; przymuszony udawa膰, nauczy艂 si臋 k艂amstwa, przywyk艂 do fa艂szu, a patrz膮c na kasztelanica, kt贸rego my艣li i uczucia mia艂 zgadywa膰, od niego panowania nad sob膮 i dogadzania sobie pierwsze wzi膮艂 lekcje. Wszystkie nieczyste nami臋tno艣ci, kt贸rych apologi膮 pod form膮 tak u艂udn膮 zawieraj膮 dzie艂a XVIII wieku, poczyna艂y si臋 w nim burzy膰, odzywa膰 i wo艂a膰 nasycenia. Nie by艂o z艂ego instynktu, co by si臋 w nim nie rozwin膮艂, z艂ej my艣li, co by si臋 ju偶 nie wyk艂uwa艂a, a co dobrego zasia艂a w nim d艂o艅 Bo偶a, to spa艂o obumar艂e i marnia艂o niczyj膮 nie obudzone r臋k膮. Najstraszliwszy z egoizm贸w, egoizm m艂ody i nami臋tny, miota艂 mu sercem jeszcze nie nasyconym... stawa艂 si臋 dla niego prawem 偶ycia. Nie wyuczony widzie膰 co innego nad siebie, pod偶egany nie napasionymi 偶膮dzami, Ja艣 wszystkiego chcia艂 i nie czu艂 w sobie 偶adnej tamy pragnienia. Nie rozeznawa艂 z艂ych od dobrych 艣rodk贸w, nie mia艂 poj臋cia cnoty; by艂 pewien, 偶e istotn膮 m膮dro艣ci膮 i celem 偶ycia ka偶dego jest w walce ze 艣wiatem i lud藕mi wywalczy膰 sobie jak najwi臋cej si艂膮, ob艂ud膮, upokorzeniem, fa艂szem, byle zr臋cznie. Nie powiem, 偶eby w tym zgangrenowaniu serca nie by艂o i dobrych uczu膰, i porusze艅 lito艣ci, i szlachetniejszych czasem natchnie艅 - ale nie podsycane, nie o偶ywione, gas艂y w艣r贸d ruchu i wrzawy ci膮gle podrastaj膮cych nami臋tno艣ci. Ja艣 z tymi usposobieniami tym by艂 niebezpieczniejszy, 偶e go natura uposa偶y艂a bystrym poj臋ciem, instynktow膮 trafno艣ci膮 do ludzi, przeczuciem ich s艂abo艣ci, a wychowanie nagi臋艂o do k艂amania postaw膮, oczyma, ruchem, mow膮, czynem. W wieku, gdy si臋 najbardziej pragnie zwierzenia, przyjaci贸艂, podzia艂u serca, on ju偶 by艂 doszed艂 do tego, 偶e z nikim nie m贸wi艂 szczerze, obawia艂 si臋 wszystkich, wszystko w sobie zamyka艂 i nie chcia艂 wynurzy膰 przed nikim; a z boja藕ni, by go kto nie odgad艂, u艂o偶y艂 sobie postaw臋, mow臋, wejrzenie najprzeciwniejsze temu, co snu艂 i czu艂 w sobie. Takim by艂 ten nieszcz臋艣liwy ch艂opiec, a winien to by艂 wychowaniu kasztelanica, widokowi jego 偶ycia, zbytk贸w, dostatk贸w, na kt贸re pogl膮da膰 m贸g艂 tylko, gdy偶 stryj zaledwie najpilniejsze jego potrzeby op臋dza艂 i nic mu nie dawa艂, co musia艂o naturalnie wzbudza膰 w nim pragnienie bezmierne wszystkich, niedost臋pnych dla niego, 偶ycia nasyce艅 i rozkoszy. Ja艣 wiedzia艂, 偶e kiedy艣 mo偶e cz臋艣膰 dostatk贸w kasztelanica jemu si臋 tak偶e dostanie, ale im d艂u偶ej mia艂 na to czeka膰, tym mu si臋 to mniejszym wydawa艂o, chcia艂 wszystkiego i g艂ow臋 艂ama艂, jak by do tego przyj艣膰. Wkr贸tce po przybyciu panny Anieli na miejsce jej poprzedniczki do Strumienia, niezbyt jeszcze oswojona ze swym po艂o偶eniem ochmistrzyni ogl膮da艂a si臋, kogo by sobie wzi膮膰 w pomoc, 偶eby jej godziny nie tak smutno i ci臋偶ko up艂ywa艂y. Rachowa艂a, 偶e zmuszona po艣wi臋ci膰 si臋 dla starca, winna sobie by艂a za to jakie艣 wynagrodzenie; ale Jasia jeszcze nie by艂o, a Termi艅ski nadto by艂 rozumny, by w podobne wchodzi艂 stosunki, do tego mia艂 swoje dawniejsze, cz臋sto zmieniane znajomo艣ci. Przyby艂 Ja艣, m艂odziutki, g艂upiutki, przel臋k艂y, nieokrzesany, i Aniela raczy艂a rzuci膰 okiem na niego, oczekuj膮c jednak, by sobie podr贸s艂 i oswoi艂 si臋. Tymczasem dosy膰 czule si臋 nim opiekowa艂a. Ja艣 wkr贸tce wykszta艂ci艂 si臋 bardzo i a偶 do zbytku, a panna Aniela, obrachowawszy wszystko, nawet p贸藕niejsze o偶enienie, zbli偶y艂a si臋 ku niemu. Ale ju偶 ch艂opiec, kt贸ry tak偶e umia艂 rachowa膰, pami臋taj膮c 艣wie偶e sieroctwo i n臋dz臋, wyra藕nie i niezr臋cznie opar艂 si臋 wszelkim przyjaznym zwi膮zkom z ulubienic膮 stryja. To mu 艣mierteln膮, nieprzeb艂agaln膮 zrobi艂o z niej nieprzyjaci贸艂k臋 na zawsze. Odt膮d on i ona nie widywali si臋, tylko przy stole, a cho膰 nikt o niczym nie wiedzia艂, cho膰 Ja艣 podw贸jnie by艂 uprzedzaj膮cy i grzeczny, z艂o艣膰 panny Anieli nie da艂a si臋 rozbroi膰: przysi臋g艂a zemst臋. Zemsta jednak od艂o偶on膮 zosta艂a na p贸藕niej; Aniela spodziewa艂a si臋 by膰 coraz silniejsz膮 i na chwil臋 pot臋gi przekaza艂a sp艂at tego d艂ugu upokorzenia. Nie zapomina艂a jednak o nim wcale. Kilk膮 dniami przed urodzinami Ja艣, kt贸ry widzia艂 dobrze, co si臋 wko艂o niego dzia艂o, dowiedzia艂 si臋 tak偶e o przeja偶d偶ce pana Paw艂a po familii, domy艣la艂 si臋 jakich艣 machinacyj i 偶ywo postanowi艂 dzia艂a膰 ze swojej strony. Sam czu艂 si臋 jeszcze bezsilnym, waha艂 w wyborze sprzymierze艅ca; chcia艂 go mie膰 jak najpr臋dzej, by przyst膮pi膰 do czynu. Ni mniej, ni wi臋cej, chcia艂 wy艂udzi膰 ca艂y spadek po kasztelanicu. Jak? sam nie wiedzia艂 i o to mu nie sz艂o - wyb贸r wsp贸艂pracownika mia艂 stanowi膰 o 艣rodkach. Wieczorem w sam dzie艅 zjazdu, o kt贸rym m贸wili艣my, Ja艣, niespokojny bardzo, w swojej ubogiej izdebce w ko艅cu oficyn chodzi艂 z twarz膮 rozognion膮 i okiem p艂omienistym. Miota艂 nim strach i niecierpliwo艣膰; l臋ka艂 si臋, 偶eby mu nie wydarto jakimkolwiek sposobem tego, co ju偶 za swoje uwa偶a艂; nie wiedzia艂, jak temu zapobiec, a chcia艂 dzia艂a膰 co najpr臋dzej. Izdebka, w kt贸rej sta艂, by艂a prawdziw膮 dziur膮, najlichsz膮 ze wszystkich w oficynie. Termi艅ski nawet mia艂 daleko lepsze dwa pokoje dla siebie; Jasiowi dano jeden, wprost z podw贸rza si臋 otwieraj膮cy, zimny, ciasny i brudny. Jedno okienko tylko z niego wychodzi艂o na 艣mietnisk pe艂ne podw贸rko kuchenne, cho膰 przez zabrudzone szyby nic wida膰 nie by艂o. Pod艂oga dawno nie zamiatana, grubo naros艂a b艂otem zasch艂ym i popio艂em od fajek, pe艂na by艂a naro艣ci i gruz贸w; niekt贸re jej deski odstawa艂y do g贸ry, inne, wygni艂e, wpada艂y w ziemi臋, a drewniane ko艂ki, kt贸rymi by艂a przytwierdzona, stercza艂y, czyni膮c przej艣cie kilku krok贸w zadaniem prawdziwie niebezpiecznym. Ja艣 tylko machinalnie , z na艂ogu, wywi膮zywa艂 si臋 z niego zwyci臋sko, bo ka偶dy ko艂ek i dziur臋 omin膮膰 umia艂. Kominek, zamurowany od dawna, bo zawsze dymi膮cy, troch臋 pieca, gdy偶 druga, wi臋ksza jego po艂owa kry艂a si臋 w s膮siedniej go艣cinnej izbie, ogrzewa艂o t臋 klitk臋. 艣ciany jej pobielane dawniej, dzi艣 z tynku i pobia艂y oblecia艂e, wystawia艂y plamist膮 dziwacznie porysowan膮 powierzchni臋. W k膮cie sta艂o 艂贸偶eczko, nie pomalowane nawet, wyr贸b prostego cie艣li, na wysokich ko艂ysz膮ce si臋 nogach, licho pokryte, wyle偶ane, w膮skie, kr贸tkie i niewygodne. Tu偶 przy nim sta艂 r贸wnie lichy stolik, zarzucony gratami bez imienia ibarwy, mi臋dzy kt贸rymi tylko rozezna膰 by艂o mo偶na ka艂amarz, lichtarz, r臋kawiczk臋 podart膮 i porcelanow膮 fajk臋. Reszta by艂a stosem szarym zrzynek, ob艂amk贸w i py艂u. Przed stolikiem krzes艂o, z drewnianymi w por臋czu i siedzeniu szczeblami, czarno niegdy艣 bejcowane, wyszczerbione, jedyne w izdebce, sta艂o bokiem i krzywo. Przy wolnej 艣cianie sofa odarta i s艂om膮 艣wiec膮ca, ze sk贸rzan膮 star膮 poduszk膮, zdawa艂a si臋 rozbit膮 i na nic zdatn膮, bo dwie jej nogi skruszone by艂y i koniec le偶a艂 na pod艂odze. Zreszt膮 dzbanek, miska prosta, troch臋 odzienia na sofie i ko艂kach strzelbina jaka艣 - oto wszystko, co Ja艣 posiada艂. Smutno tu by艂o zajrze膰, tak z nie艂adu izby wygl膮da艂 charakter mieszka艅ca, co j膮 ani chcia艂, ani umia艂 czysto i porz膮dnie utrzyma膰. Nikt zreszt膮 nie dba艂, aby mu by艂o pi臋kniej i lepiej, i 偶ywe oko nie zajrza艂o do niej. Ja艣 siedzia艂, r臋ce spar艂 na kolanach i twarz ukry艂 w d艂oniach , zamy艣lony gor膮czkowo; rzuca艂 si臋 niekiedy, wstawa艂 i siada艂 znowu - gwa艂towny b贸j si臋 w nim odbywa艂. Dwie my艣li szarpa艂y go - kogo mia艂 wybra膰 na sprzymierze艅ca - Aniel臋, kt贸r膮 tak niebacznie odepchn膮艂, czy Sobockiego, w kt贸rym upatrywa艂 siln膮, ale niebezpieczn膮 pomoc. Z Aniel膮 by艂 panem siebie i po艂o偶enia; z Sobockim zmienia艂 si臋 tylko w narz臋dzie. Pozna艂 si臋 na nim i obawia艂 go, ale mu by艂 potrzebny.

- Spr贸buj膮 naprz贸d z Aniel膮 - rzek艂 偶ywo i wyszed艂. Pok贸j panny Anieli, a lepiej jej apartamencik, dzieli艂o tylko przej艣cie od mieszkania kasztelanica. By艂o to gniazdko tak 艣wie偶e i 艂adne, jak bar艂贸g Jasia ohydny. Trzy izdebki sk艂adaj膮ce pomieszkanie mia艂y wprawdzie belki zamiast sufit贸w i pod艂og臋 tylko, ale je pani ubra膰 i upi臋kni膰 potrafi艂a tak, 偶e si臋 ich nie spostrzega艂o. Czysto tu by艂o, 艣wie偶o, bia艂o, przy膰miono i rozkosznie. Pod艂og臋, dla odebrania jej tego nazwiska, pomalowano i powoskowano, 艣wieci艂a si臋 jak szk艂o; meble by艂y skromne, ale po艂yskuj膮ce, w oknach mu艣linowe firanki, zr臋cznie pozawieszane , spada艂y w艣r贸d zielonych eta偶erek, na kt贸rych najpi臋kniejsze oran偶erii kwiaty co dzie艅 rozstawiali ogrodnicy. 钮贸偶ko w ostatnim pokoiku, z dywanikiem, makat膮 pawilonem, toalet膮, u艣miecha艂o si臋 wdzi臋kiem dziewiczych bia艂ych po艣cieli. We wszystkim przebija艂o si臋 wiele smaku, wiele wrodzonego kobiecie uczucia pi臋kno艣ci. W istocie, Aniela nigdzie nic nie widzia艂a, a doskonale domy艣la艂a si臋, jak co by膰 powinno. Nic tu napuszonego, nic b艂yskotliwego - odgad艂a bowiem nawet, najtrudniejszy do odgadnienia - wdzi臋k prostoty. Gdy wszed艂 Ja艣, Aniela siedzia艂a widocznie w niemniej ci臋偶kich jak on pogr膮偶ona my艣lach: oko jej tylko t艂umaczy艂o niepok贸j, niepewno艣膰 i jak膮艣 pobudzon膮 偶膮dz臋... w p贸艂mroku by艂a jeszcze tak pi臋kn膮! Podnios艂a g艂ow臋 dumnie, jak zawsze, zobaczy艂a przyby艂ego, kt贸ry tu nigdy nie wchodzi艂, a z twarzy jego i w艂asnych uczu膰 odgad艂a, po co przyszed艂. Szyderski u艣miech zwyci臋stwa przebieg艂 nieznacznie po w膮skich jej usteczkach, wsta艂a - gotowa pastwi膰 si臋 grzecznie.

- A! c贸偶 to za przypadek sprowadza tu pana Jana? Ja艣 zagryz艂 wargi, oczy mu p艂on臋艂y, ale panowa艂 nad sob膮.

- 铆aden przypadek - odrzek艂 - ale wa偶ny i wielki interes.

- Ja i interes, jaki偶 mie膰 mo偶emy z sob膮 zwi膮zek? - spyta艂a Aniela, ci膮gle udaj膮c, 偶e nic nie rozumie.

- Wi臋kszy, ni偶 si臋 pani zdaje - 偶ywo rzek艂 Ja艣 - pozwolisz mi pani m贸wi膰 od razu, szczerze i bez przygotowa艅? - Ale c贸偶 to by膰 mo偶e? - odgrywaj膮c zdziwienie pyta艂a ochmistrzyni.

- To rzecz bardzo prosta: przychodz臋 tylko pani spyta膰, czy chcesz by膰 ze mn膮, czy przeciwko mnie? - C贸偶 to ma znaczy膰? - Pani mnie rozumiesz, to nie potrzebuje t艂omaczenia.

- Ale ja bo jestem strasznie t臋pa.

- Prosz臋 nie 偶artowa膰.

- Dlaczego nie 偶artowa膰? - Bo tu mo偶e nie jest chwila do 偶art贸w.

- Dla pana... ale dla mnie? Ja艣 si臋 zarumieni艂 z gniewu.

- Wi臋c pani, jeszcze raz: ze mn膮 czy przeciwko mnie? - No? a gdy ani jedno, ani drugie - z dum膮 odezwa艂a si臋 kobieta - z panem nie chc臋, przeciw panu mo偶e nie 艣miem , a mo偶e nie racz臋...

- A wi臋c? - Niech pan to sobie doko艅czy. Co my mo偶emy mie膰 wsp贸lnego - doda艂a po chwili namys艂u - nic! nigdy nic... Pan jeste艣 tu jako krewny - ja jestem s艂ug膮 - chyba my艣la艂by艣 mi pan ofiarowa膰? - W艂a艣nie - podchwyci艂 Ja艣 - wszystko do podzia艂u mi臋dzy nami. Aniela potrz膮s艂a g艂ow膮 wzgardliwie.

- Ja nic nie chc臋, tylko spokoju - odpowiedzia艂a z udan膮 oboj臋tno艣ci膮 - nic... nikogo... Odwr贸ci艂a si臋 od niego i odesz艂a kilka krok贸w.

- To pani ostatnie s艂owo? - Najostatniejsze.

- A wi臋c wypowiedzenie wojny? - E! zlituj si臋 pan - za艣mia艂a si臋 - kt贸偶 wojuje z kobiet膮? Kto wojuje z dzieckiem? Ja wojny nie my艣l臋 rozpoczyna膰 ani nawet si臋 broni膰; jako kobieta ust膮pi臋 zawsze. "Ten zbytek szyderskiej pokory - pomy艣la艂 ch艂opak - dowodzi wielk膮 pewno艣膰 wygranej... pr贸bujmy jeszcze".

- Panno Anielo - doda艂 - by艂 czas...

- A! przypominasz mi pan czas, o kt贸rym by艂abym zapomnia艂a, mojego po艣wi臋cenia, a pa艅skiej niewdzi臋czno艣ci; gorzej, gorzej, bo... nie chc臋 tego pami臋ta膰, a偶ebym mog艂a przebaczy膰...

- Ale co偶em winien? - Winiene艣, 偶e艣 艣mia艂 pomy艣le膰, jakobym raptem pokocha艂a ch艂ystka, co ledwie z pieluch si臋 wywin膮艂, i raczy艂e艣 odepchn膮膰 mnie, gdy w sercu mia艂am tylko lito艣膰 i przyja藕艅.

- Do tej si臋 jeszcze odzywam! - Ju偶 jej nie ma, nie ma, nie ma - zajadle, tryumfuj膮c, zawo艂a艂a kobieta - mi臋dzy nami nic wi臋cej, zapomnienie, oboj臋tno艣膰...

- Pani si臋 ze mn膮 obchodzisz jak z wyst臋pnym...

- Porachuj si臋 pan z sumieniem.

- Ono mi nic nie wyrzuca.

- Bo go pan mo偶e nie masz.

- Jeszcze raz, panno Anielo, wyci膮gam d艂o艅 i prosz臋...

- Schowaj pan d艂o艅 dla innej i nie pro艣, bo to si臋 na nic nie przyda... Ja艣 uczu艂 nareszcie niejak膮 dum臋. Spojrza艂, u艣miechn膮艂 si臋, uk艂oni艂 w milczeniu i wyszed艂. Ledwie si臋 drzwi za nim zamkn臋艂y, Aniela usiad艂a znowu, zamy艣lona g艂臋boko, zdawa艂a si臋 ze strachem rozbiera膰 to, co pod wp艂ywem uczucia zrobi艂a. Aby jej niepok贸j i ca艂膮 t臋 scen臋 wyt艂omaczy膰 sobie, do艣膰 przypomnie膰, co j膮 poprzedzi艂o. W chwili, gdy si臋 go艣cie rozeszli, Termi艅ski, r贸wnie niespokojny jak Ja艣 i Aniela, miotany obaw膮 jak膮艣, postanowi艂 tak偶e dzia艂a膰 i dzia艂a膰 szybko na korzy艣膰 swoj膮. My艣la艂 o tym od dawna, ale stanowcz膮 decyzj臋 winien by艂 tej chwili, kt贸ra go panicznym jakim艣 przej臋艂a strachem. Sam przez si臋 nic on wi臋cej nie m贸g艂 uczyni膰, chyba wyrobi膰 sobie zapis i powi臋kszy膰 go podchwyceniem grosza, kt贸rego najlepiej wiedzia艂, gdzie szuka膰; potrzebowa艂 pomocy czyjej艣, bo chcia艂 zyska膰 daleko wi臋cej, a ta nieszcz臋艣liwa bezdzietnego maj臋tno艣膰 podsyca艂a chucie wszystkich, zdawaj膮c si臋 im bezpa艅sk膮 i nie nale偶n膮 nikomu. Termi艅ski nie mia艂 wyboru; jedynym jego narz臋dziem mog艂a by膰 Aniela.

- Mog臋 j膮 z tym starym o偶eni膰 - rzek艂 - ale potrzeba , 偶eby mi za to zap艂aci艂a. My艣l t臋, od dawna osnut膮, postanowi艂 zaraz przywie艣膰 do skutku, unikaj膮c skutk贸w, jakie za sob膮 poci膮gn膮膰 mog艂y zabiegi familii. Wszed艂 godzin臋 mo偶e przed Jasiem do pokoju Anieli, z kt贸r膮 by艂 na stopie poufa艂ej i protektorskiej. Wszystko mu b臋d膮c winna, obawia艂a go si臋, s艂ucha艂a i stara艂a wszelkimi sposoby przypodoba膰. Wszed艂 i gdy ta spieszy艂a ju偶 przeciwko niemu, s膮dz膮c, 偶e co艣 pilnego dla kasztelanica potrzeba, skin膮艂 i zaprowadzi艂 j膮 tajemniczo do alkowy.

- Dwa s艂owa - rzek艂 - panno Anielo; tu widocznie 藕le ko艂o nas, potrzeba sobie radzi膰... nie ma co drzema膰, familia ostro si臋 my艣li bra膰 do naszego staruszka, s膮dz膮c, 偶e 艂atwo starych przyjaci贸艂 i s艂ugi wierne rozp臋dzi, a sama wszystko pochwyci... Ale s艂udzy te偶 nie g艂upi czeka膰, a偶 ich miot艂膮 po偶egna! Trzeba radzi膰, trzeba radzi膰! Wa膰panna z nim beze mnie nic nie doka偶esz...

- Jak to? - rumieni膮c si臋 spyta艂a panna Aniela.

- Nie potrzebuj臋 obwija膰... Wa膰panna nie by艂aby艣 od tego, 偶eby si臋 z ni膮 o偶eni艂? - Ja? - No! na co to te ceregiele? chcesz tego, to pewna, nie zawadzi grosiwo potem zagarn膮膰... Kto by to tego sobie nie 偶yczy艂? No! ot贸偶 panna sama tego nie doka偶esz... to tak偶e frant, i kuty! Ja tylko jeden mog臋 powoli do tego nak艂oni膰 kasztelanica.

- Sumienie by mu to nakazywa艂o - cicho szepn臋艂a panna Aniela.

- E! ba, o sumieniu nie gadajmy - rzek艂 Termi艅ski podcieraj膮c czupryn臋 do g贸ry na wz贸r pana - on tam mo偶e go nie ma albo schowa艂 na ostatni膮 godzin臋... a zreszt膮, co to gada膰 o sumieniu... Nie by艂 on pierwszym.

- Ale by艂 ostatnim! - 艣mia艂o odpar艂a Aniela.

- No! o tym potem! - odezwa艂 si臋 Termi艅ski k艂ad膮c r臋ce w kieszenie.

- Panie Termi艅ski, czy to si臋 godzi? - p艂oni膮c si臋 zawo艂a艂a kobieta.

- Ale sza! sza! ja przychodz臋 w dobrej ch臋ci... zaraz to wa膰panna uznasz. Ot tak, w dw贸ch s艂owach: ja zrobi臋 to, 偶e si臋 o偶eni, familii fimfa, ale co mnie za to? - C贸偶 ja mam, 偶ebym mog艂a czym rozporz膮dza膰? - Ba! dzi艣 to, czym pani rozporz膮dza膰 mo偶esz - roz艣mia艂 si臋 stary wyga - dla mnie oboj臋tna; ale poszed艂szy za m膮偶, dostanie pani, je艣li nie ca艂y zapis fortuny, co prawie pewne, bo mu nasadzim notariusza na kark, jak b臋dzie mia艂 kona膰, a mam gotowego i dobrego, to przynajmniej cz臋艣膰 znaczn膮... C贸偶 ja tedy wezm臋? - M贸w wa膰pan sam swoje warunki - cicho i cieniutko odpowiedzia艂a Aniela - ja si臋 z g贸ry na nie zgadzam.

- Za t臋 grzeczno艣膰 grzeczno艣ci膮 p艂ac臋, targowa膰 si臋 nie b臋d臋, nie chc臋 wiele; b臋dziesz pani mie膰 miliony, a pewnie krocie, ja nie 偶膮dam nad pi臋膰 tysi臋cy... dukat贸w.

- Zgoda.

- Teraz chodzi o pewno艣膰! ludzie jeste艣my! - Jak膮偶 ja mog臋 da膰 pewno艣膰, je艣li mi pan nie wierzysz? - Ba! - zamy艣li艂 si臋 pan Termi艅ski - to prawda... Do ostatniej chwili w mojej by膰 mo偶e mocy rozerwa膰 艣lub, gdybym tylko o onym pu艂kowniku napomkn膮艂. (Tu panna Aniela zarumieni艂a si臋 i 偶ywo chustk臋 podnios艂a, jakby ni膮 oczy chcia艂a zakry膰). A zatem, gdy przyjdzie do formalno艣ci, wprz贸dy zapis , potem 艣lub nast膮pi, a mi臋dzy jednym, a drugim m贸j oblig, prosty sobie oblig.

- Jak pan zechcesz.

- Zatem interes nasz wsp贸lny - jeden... ale milcze膰! Ju偶 od jutra, nie czekaj膮c, poczynam. B臋d膮 tu i drudzy co艣 robi膰? Ja艣 sobie,krewni mo偶e sobie, ale to wszystko w 艂eb we藕mie, bo oczy mam dobre i nos niez艂y. Nim si臋 co zasnuje, rozerw臋. Jasia si臋 nie boj臋; pan Samuel baba, wzdycha, ale nadto poczciwy, 偶eby nam co popsu艂, b臋dzie tylko narzeka艂. Nie boimy si臋 tedy nikogo. Panna Aniela ze swojej strony b膮d藕 smutn膮, na dany przeze mnie znak wybieraj si臋 z domu dla strachu; powoli b臋d臋 szturm przypuszcza艂? Prosz臋 na to si臋 zwa偶a膰, je艣li mi wypadnie burcze膰 i gra膰 rol臋 nieprzyjaciela...

- Jak to? nieprzyjaciela? - O tak; inaczej oboje by艣my si臋 zgubili. Znam starego, znam! B臋d臋 ja tak pracowa艂, 偶e go zap臋dz臋, gdzie on ani my艣li. Ju偶 to tylko mnie zostawcie... zrobimy, co zechcemy!... ale czasu nie mam; do zobaczenia... cicho! cicho! To m贸wi膮c uk艂oni艂 si臋 nisko i doda艂: - Dobranoc ja艣nie pani! - Zgoda! na wszystko! - rado艣nie zawo艂a艂a Aniela wyprowadzaj膮c go z alkowy - i bardzo dzi臋kuj臋... Gdy wyszed艂, wzd臋艂a si臋 dum膮, podnios艂a g艂ow臋, spojrza艂a w zwierciad艂o, a w duchu rzek艂a do siebie: "Przecie偶 i ja skosztuj臋 艣wiata! I ja b臋d臋 mia艂a panowania i swobody chwil臋! Ja! ja!" Z tego zwyci臋skiego pienia przed bitw膮 gdy pocz臋艂a snu膰 dumny i nadzieje, nadszed艂 Ja艣 w艂a艣nie, kt贸rego, jak przyj臋艂a, widzieli艣my. M艂ody ch艂opiec bieg艂 gniewny do swojej izdebki, uk艂adaj膮c, co ma pocz膮膰, by swego dopi膮艂 celu i pom艣ci艂 si臋 razem; czu艂, 偶e Aniela by艂a siln膮, kiedy odrzuci艂a przymierze; chcia艂 si臋 uzbroi膰 co najrychlej i pokona膰 j膮. Nie pozostawa艂 mu nikt, tylko jeden Sobocki; ten wiele m贸g艂, wiele umia艂; straszny by艂 wszystkim, ale i Ja艣 go si臋 l臋ka艂. Nie bez obawy postanowi艂 zbli偶y膰 si臋 do tego ostatniego sprzymierze艅ca, kt贸rego nadzwyczajna zr臋czno艣膰 i nadzwyczajna przewrotno艣膰 zastrasza艂a. Nie by艂o 偶adnej r臋kojmi, 偶e go nie zdradzi, nie wyda, nie porzuci, nie zgn臋bi, gdy tylko potrzebowa膰 tego b臋dzie; ale nie by艂o wyboru. Ja艣, uczuwszy zimno w ko艣ciach jak ka偶dy, co raz pierwszy na co艣 wi臋kszego si臋 porywa, poszed艂 do pokoiku siostry i szwagra. Sobocki ju偶 le偶a艂 w przepysznym tyftykowym szlafroku na 艂贸偶ku i z d艂ugiego cybucha z ogromnym bursztynem, umy艣lnie kupionego na te odwiedziny razem ze szlafrokiem, kurzy艂 tytu艅 w nadziei, 偶e kto艣 przyjdzie, cho膰 t臋skni艂 za brudnym pi贸rkiem , kt贸re z kr贸tk膮 fajeczk膮 sta艂o w k膮cie. 铆ona jego poczyna艂a si臋 rozbiera膰, a rozmowa nie bardzo wida膰 by艂a o偶ywiona mi臋dzy ma艂偶e艅stwem, bo oboje odwr贸ceni od siebie milczeli, gdy si臋 Ja艣 we drzwiach pokaza艂.

- A, a! dobry wiecz贸r ci, braciszku! - zawo艂a艂 zrywaj膮c si臋 Sobocki.

- No! a co tam s艂ycha膰? - Nic, idziemy spa膰 wszyscy - odrzek艂 Ja艣 - ale nim si臋 pospiemy, nie chcia艂by艣 ze mn膮 pogada膰? Mam ci臋 troch臋 popyta膰, troch臋 pom贸wi膰.

- No! a tu...

- A! tu bo...

- mrugn膮艂 na Sobockiego pokazuj膮c siostr臋.

- Ale ja bez but贸w. Antosia si臋 odwr贸ci艂a: - C贸偶 to za sekreta, Ja艣ku? - 铆adne sekreta, at!...

- Mo偶e go jeszcze pi膰 poprowadzisz - odezwa艂a si臋 troch臋 gniewnie - on ju偶 i tak, a偶 mi by艂o wstyd, dopi艂 si臋 przy wieczerzy mader膮 i w臋grzynem...

- Cicho by艣 by艂a, ma艂po, przepraszam brata, a co ci do tego? By艂a to ma艂a pr贸bka obej艣cia si臋 delikatnego z 偶on膮 pana Mateusza.

- S艂yszysz, Jasiu, to m贸j chleb codzienny! Ja艣 ruszy艂 tylko ramionami...

- Ale gdzie go prowadzisz? - W ogr贸d troch臋.

- Jasiu, mo偶e gdzie niepotrzebnie...

- Ale b膮d藕 spokojna, Antosiu, nic mu si臋 nie stanie.

- O! bo ja was znam! Sobocki roz艣mia艂 si臋 g艂o艣no: - No! chod藕my, Ja艣ku, a jej co do tego? 艣pij, babo, i pilnuj swego nosa! To m贸wi膮c, wdziawszy buty i fez nowiute艅ki tak偶e dla dokompletowania szlafroka, Sobocki wysun膮艂 si臋 z Jasiem w milczeniu, prosto w ulic臋 ogrodow膮. Gdy byli na murawie, ko艂o kt贸rej 偶aden krzaczek nie m贸g艂 s艂uchacza ukrywa膰, Ja艣 odwr贸ci艂 si臋 do zaciekawionego dosy膰 Sobockiego i tak m贸wi膰 pocz膮艂 dosy膰 oboj臋tnie, usi艂uj膮c rozmow臋 naprowadzi膰 nieznacznie na to, czego potrzebowa艂: - No, bracie, widzia艂e艣 teraz oczyma w艂asnymi naszego stryja bogacza; c贸偶 ty na to m贸wisz? - Co m贸wi臋! Co m贸wi臋 - wykrzykn膮艂 fajk臋 z ust wyrywaj膮c Sobocki - 偶e to bajka z tysi膮ca nocy te jego bogactwa! A to, do milion set diab艂贸w, za jedne te srebra, co pokazywali u sto艂u , mo偶na by pi臋kny kupi膰 maj膮teczek! Ot! szelma, szcz臋艣liwy! Czego jemu braknie! Gdyby chcia艂, pi艂by od rana do wieczora szampa艅skie, porter i dromadera, i... co ja wiem! Co by mu na my艣l przysz艂o! Szcz臋艣liwy cz艂owiek! a s艂ysz臋, cho膰 stary, i kobieci臋ta lubi.

- Czego on nie lubi - rzek艂 Ja艣 - to bieda, 偶e si艂 nie ma.

- Ot贸偶 to i bieda, a gdzie si艂y s膮, nie ma za co ich u偶y膰! ot co, do trzysta diab艂贸w - westchn膮艂 Sobocki - o! szelma stryjaszek, chcia艂bym ja by膰 w jego sk贸rze.

- Prawda? Dom porz膮dny? - Co to porz膮dny! - animuj膮c si臋 zawo艂a艂 Mateusz - to ksi膮偶臋cy, to prawie kr贸lewski wyst臋p. Dzi艣, r臋cz臋, 偶e艣my wypili i zjedli na jakie trzysta rubli.

- O! wi臋cej, bracie, wi臋cej! - A widzisz! To pan, ha! A my patrzym na to jego pa艅stwo i 艣link臋 艂ykamy.

- To, co tu widzisz, nic jeszcze, panie Mateuszu - rzek艂 Ja艣 id膮c powoli do celu - ja nie g艂osz臋 przed nikim, co on ma, bo na co ich roz艂akomia膰; i tak ju偶 szalej膮, 偶eby to po艂kn膮膰... ale tak mi臋dzy nami, bracie, maj膮tek maj膮tkiem, srebra to g艂upstwo, ale grube pieni膮dze s膮 w got贸wce... i klejnoty wielkiej warto艣ci... Widzia艂em u niego ze dwadzie艣cia pier艣cieni贸w r贸偶nych, z kt贸rych najgorszy zap艂acony by by膰 m贸g艂 pi臋膰set dukat贸w.

- No i prosz臋 ci臋, sk膮d ten cz艂owiek przyszed艂 do takich pieni臋dzy? Ju艣ci偶 si臋 ich nie dorobi艂 uczciwie... ani odziedziczy艂... w tym co艣 jest. Ja艣 uda艂 dzieciaka i bardzo czu艂ego brata; niby si臋 zwierza艂, ale to tylko powiedzia艂, co chcia艂, jak gdyby mu mimo woli si臋 wyrywa艂o.

- Ja si臋 co艣 domy艣lam.

- No! a c贸偶 takiego? - Ale to - tylko tobie powiem.

- Powiedz tylko mnie, masz racj臋, tylko mnie - chciwie dopytywa艂 Sobocki.

- On to wszystko gdzie艣 po 艣wiecie w karty powygrywa艂.

- A! sto tysi臋cy czart贸w! Ot贸偶 to, m贸wi膮, w karty nie gra膰! patrzcie ot! co to karty daj膮... ale on偶e w karty nie gra? - Teraz ju偶 nie gra, musia艂 sobie s艂owo da膰 czy, nie wiem, tam co zreszt膮... raz tylko na dzie艅 gra ze mn膮 parti膮 w warcaby. Ale to pewno, 偶e grywa艂 grubo i ogrywa艂... poszcz臋艣ci艂o si臋 i przesta艂.

- Ja zawsze m贸wi臋 - odpowiedzia艂 Sobocki machaj膮c r臋k膮 - 偶e je艣li kt贸r臋dy ma do cz艂owieka przyj艣膰 szcz臋艣cie, to chyba - przez karty... to pewna. Ot, patrzajcie... milionowy ch艂op... z 贸semki i asa! To szelma! W ten spos贸b wywo艂ywa艂 Mateusz, Ja艣 da艂 mu si臋 nawyklina膰 i nawykrzykiwa膰 do woli, potem przerwa艂: - 艣liczny maj膮tek; sam klucz Strumie艅ski wart par臋 milion贸w i wi臋cej mo偶e, drugie dwa, kto wie: to, co jest w tym domu... to pi臋kna fortuna.

- O! kto by j膮 mia艂... 偶eby j膮 tak w moje r膮czki!...

- smakuj膮c zawo艂a艂 Sobocki - pokaza艂bym ja, co to 偶y膰! Pojecha艂bym do 铆ytkowa i dopiero dom otworzy艂! 铆ytk贸w naturalnie by艂 idea艂em kancelisty; o wi臋kszym mie艣cie marzy膰 nie 艣mia艂 jeszcze, to mog艂o przyj艣膰 dopiero p贸藕niej.

- No! - 艣miej膮c si臋 odpowiedzia艂 Jasiek - to膰 to w cz臋艣ci i na nas spadnie... to jest, na Michasia, na mnie i na twoj膮 偶on臋 po r贸wni.

- Ba! ba! kiedy to co b臋dzie i co tam nam kapnie z r膮k bogatszych krewnych, kto to wie! Cho膰 zjedz膮 licha, 偶ebym im da艂 pow膮cha膰 grosza, p贸ki mnie mego nie oddadz膮 do szel膮ga... mam ja sposoby, cho膰by w 铆ytkowie, cho膰by i dalej posz艂o, to im kurt臋 skroj臋! Ale co to gada膰! Kiedy to jeszcze b臋dzie! A potem, najszcz臋艣liwiej bior膮c, we藕miemy na nas troje pi膮t膮 cz臋艣膰. Gdyby tego by艂o og贸lnie milion贸w trzy, to kilkakro膰 na nas wszystkich, po sto kilkadziesi膮t na g艂ow臋. No! co to? G艂upstwo! Dla mnie gryzipi贸rka i to pieni膮dze, ale nie fortuna! At! folwark kupi膰 i bied臋 klepa膰, a mnie si臋 na wsi gni膰 nie chce; ja tego nie lubi臋! Sobocki, pod wp艂ywem napoju jeszcze ca艂kiem nie wywietrza艂ego z g艂owy, wywn臋trza艂 si臋 bardzo, jak widzim, i obficie papla艂, Ja艣 dawa艂 mu si臋 wygadywa膰.

- Ot, co si臋 dzieje z fortunami! - wo艂a艂 dalej Mateusz - widzisz, jaka to ogromna, kolosalna ta stryjowska, a jak j膮 rozchwycim, ledwie szlacheckie porobi膮 si臋 schedki. Rotmistrz b臋dzie najszcz臋艣liwszy, bo rodze艅stwa nie ma, sam swoj膮 cz臋艣膰 capnie. Bestyja rotmistrz! - Jeszcze to wszystko na wierzbie gruszki - odpar艂 Ja艣 z westchnieniem.

- Kto to wie; nu偶 si臋 stary o偶eni...

- Co? - cofn膮艂 si臋 Sobocki - zrobi膰 by m贸g艂 t臋 pod艂o艣膰? - Ba! czemu偶 nie! stary! Podejd膮, zmusz膮, znudz膮...

- No! a ty艣 tu od czego albo ja w miasteczku? T臋 fl膮dr臋 kaza艂bym zamkn膮膰 do turmy. Ale co ty pleciesz! po c贸偶 by si臋 偶eni艂, kiedy i tak przy nim siedzi? - O! o, ona gotowa udawa膰, jak ju偶 pr贸bowa艂a, 偶e chce wyjecha膰! Termi艅ski, widzi mi si臋, b臋dzie jej pomaga艂. Je艣liby stary da艂 si臋 do tego przynuka膰, nasze wszystko stracone; a przynajmniej nie we藕miemy tyle, ile sobie rachujem. Sobocki si臋 burzy艂.

- Tego g艂upstwa nie zrobi - rzek艂 - na to s膮 sposoby, 偶eby nie zrobi艂. Ja艣 tego tylko czeka艂, 偶eby szwagier z intencj膮 pomocy si臋 o艣wiadczy艂; stan膮艂 wi臋c naprzeciw niego i rzek艂 po cichu: - Bo prawd膮 a Bogiem, nam by o sobie potrzeba pami臋ta膰, bracie... tu wszyscy nas nieprzyjaciele, ka偶dy by rad nam zaszkodzi膰... Aniela by mnie w 艂y偶ce wody utopi艂a. Termi艅ski mnie nienawidzi... a nasi krewni? - Oj, te 偶贸艂tobrzuchy! pankowie! grzecznisie! - zawo艂a艂 Sobocki - tych to jestem pewny, 偶e gdyby mogli, z g臋by nam by wyj臋li.

- Nikt s艂owa nie powie za nami, wszyscy przeciwko nam: trzeba by o sobie pomy艣le膰 i wzi膮膰 si臋 za r臋ce.

- A co my艣lisz, Jasiu - szepn膮艂 po cichu, uderzony t膮 my艣l膮, Mateusz - przypadkiem podobno powiedzia艂e艣 wielk膮 rzecz... gdyby艣my si臋 we dw贸ch wzi臋li za r臋ce... kto to wie, co by mo偶na zrobi膰? - Przynajmniej od krzywdy si臋 obronim.

- Jeszcze by nas i na dobrego figla dla drugich sta艂o - roz艣mia艂 si臋 Sobocki.

- Ty tu pod bokiem jego ci膮gle, ja w miasteczku, bez kt贸rego 偶aden si臋 interes i interesik nie obejdzie... mogliby艣mywiele, gdyby艣 mia艂 rozum...

- Ale c贸偶 ty my艣lisz, bracie? - Ba! co ja my艣l臋! nie wiem, czy tobie powiedzie膰...

- Dlaczego偶 nie? - Bo艣 ty m艂okos jeszcze.

- B膮d藕 o mnie spokojny, ja nie popsuj臋 sprawy - to moja w艂asna...

- Ale艣 ty mo偶e skrupulat? - odezwa艂 si臋 kancelista.

- Ja? - spyta艂 ruszaj膮c ramionami Ja艣.

- Ja? - Ot贸偶, bo to widzisz - doda艂 rozpalaj膮c si臋 my艣l膮 swoj膮 Sobocki - my wedle praw, cho膰by艣my wzi臋li t臋 cz臋艣膰 nasz膮... co to znaczy? a mo偶emy zabra膰 wszystko... Ja艣 uda艂, 偶e nie zrozumia艂; chcia艂 by膰 g艂upszy, 偶eby mu wi臋cej zaufa艂 szwagier.

- A tak! wszystko! Albo to by by艂o bardzo co z艂ego? albo to czyje? Stryja! Albo to on by nie m贸g艂 nam samym zapisa膰! wszak to dorobkowe? z kart przysz艂o! Co familii do tego, nie ojcowizna! nie macierzyste! Testament by艂by formalny! Jak ty my艣lisz - spyta艂 - czy on zrobi testament? - Tego to nie wiem - rzek艂 Ja艣, powoli cedz膮c i namy艣laj膮c si臋, co ma powiedzie膰 - trudno tego cz艂owieka pozna膰. Boi si臋 艣mierci i zdaje si臋 nie dba膰, co potem b臋dzie... jemu to wszystko jedno, kto we藕mie, nikogo tak dalece nie kocha, a po trosze kpi ze wszystkich.

- Masz ty jego pismo jakie? - spyta艂 Sobocki.

- Jak to? jakie? - Jakie b膮d藕, ale z podpisem, list, kwitek.

- A na c贸偶 si臋 to przyda艂o? - naiwnie spyta艂 Ja艣. Sobocki spojrza艂 na niego, jak gdyby m贸wi艂: "O, jaki偶 g艂upi!" - M贸g艂bym mie膰 - doda艂 po namy艣le Ja艣 - i list, i podpis. Sobocki zawaha艂 si臋 z odkryciem swego wniosku.

- A wiesz ty - rzek艂 - gdzie on chowa swoje papiery? - Zapewne musz膮 by膰 w tym pokoju, do kt贸rego nikt nie chodzi.

- W jakim? - Czy偶e艣 o nim nie s艂ysza艂? - Ale nic.

- Stryj ma pok贸j jeden taki, do kt贸rego pr贸cz niego nikt nie wchodzi; okna wysokie, zakratowane, od drzwi zawsze klucz przy nim. P贸艂 dnia tam siedzi i nie wiadomo, co robi... papiery tam by膰 musz膮. Sobocki si臋 namy艣li艂.

- Ha! - rzek艂 - mo偶na by i tej tajemnicy doj艣膰... gdyby tak ma艂y donosik kto zrobi艂... 偶e tam jest co zakazanego... ksi膮偶ki, papiery, bro艅... albo 偶e tam robi fa艂szywe asygnaty, co strasznie czyni podobnym jego fortuna tak nag艂a i z niczego... zrewidowano by, co tam jest, do 艣wistka, i dowiedzieliby艣my si臋... Ja艣 a偶 si臋 wzdrygn膮艂.

- Zmi艂uj si臋, do czeg贸偶 to wszystko! - zawo艂a艂.

- E! to si臋 tylko tak m贸wi, gdyby z interesu wypad艂o dowiedzie膰 si臋, co tam jest.

- Tam najpewniej musz膮 by膰 pieni膮dze, kt贸re tak lubi - rzek艂 Ja艣.

- No! to i testament tam by膰 mo偶e.

- Gdyby by艂! - A my艣lisz, 偶e nie b臋dzie? - Nie s膮dz臋... bo wcale nie dba, co z nami b臋dzie po nim.

- To by lepiej by艂o.

- Jak to lepiej? - S艂uchaj Ja艣, ty艣 nieg艂upi - rzek艂 raptem Sobocki staj膮c - tylko nic nie rozumiesz interes贸w. Co tu d艂ugo gada膰! Jakby on testamentu nie zrobi艂, czy to by by艂o tak co z艂ego, 偶eby艣my go sobie zrobili? Wszak to i tak nasze, ci bogacze nie potrzebuj膮... w贸wczas mieliby艣my okr膮g艂o po milioniku.

- A nu偶by poznano fa艂sz? - Ba! ba! - roz艣mia艂 si臋 Sobocki z dziwn膮 min膮.

- Czy to takie g艂upie rzeczy si臋 robi膮, a dziesi臋ciu bieg艂ych nie pozna, 偶e to si臋 fabrykuje. Wi臋cej my szlachty zrobili od nieboszczyka Stanis艂awa Augusta. Jak u nas zapiek膮 dokument, to i diabe艂 nie wyw膮cha. Sam kasztelanic by si臋 do niego m贸g艂 przyzna膰. Ju偶 to ja w tym, 偶e gdyby si臋 napisa艂o, tobym si臋 nie powstydzi艂 ani podpisu, ani piecz膮tek. Podpisaliby艣my i 偶ywych, i nieboszczyk贸w, jak si臋 nale偶y. Ja艣 duma艂 i zdawa艂 si臋 bardzo zdziwiony, cho膰 z g贸ry przewidzia艂, co mu mo偶e powiedzie膰 Sobocki; nie chcia艂 jednak by膰 pierwszym do projektu.

- A! a! - rzek艂 - dobry to by by艂 figiel tym panom, co to si臋 tu tak zlecieli zajrze膰 w oczy stryjowi, czy d艂ugo jeszcze poci膮gnie, a chapn膮膰, co zostawi. Ale to wszystko nie艂atwe.

- A ty艣 chcia艂, 偶eby ci 艂atwo przyszed艂 milionik? - Ale bo to mo偶na i w Sybir p贸j艣膰, i miliona nie mie膰! - Za takie rzeczy nie - rzek艂 Sobocki powa偶nie - za ma艂e kradzie偶e to si臋 trafia, ale gdzie chodzi o miliony, to si臋 robi porz膮dnie i przezornie. Gdybym ja by艂 na twoim miejscu, zrobi艂bym to tak g艂adko, 偶e nikt by si臋 nie domy艣li艂! To zreszt膮 g艂upstwo! Albo to co dziwnego, 偶e nam zapisze, najubo偶szym z familii? To po prostu kaprys, a on kapry艣ny! A w ostatku - pal ich diabli, niech gadaj膮, co chc膮, niech m贸wi膮, 偶e艣my pofa艂szowali, byle si臋 uda艂o. Testament tylko podrzuci膰, jakby stary dochodzi艂 i krzy偶yka lizn膮艂... ot i ca艂y interes.

- A nu偶 si臋 w przypadku znajdzie drugi? - Prawda! to by by艂o g艂upio! Ale od czeg贸偶 u ciebie g艂owa na karku? Ty艣 powinien wiedzie膰, czy zrobi testament, czy nie, podkra艣膰 si臋, wy艣ledzi膰, wypatrzy膰, wychwyci膰, pod艂o偶y膰. To twoja rzecz, a moja reszt臋 zrobi膰. Ja艣 udawa艂 g艂臋boko zamy艣lonego.

- S艂uchaj no - odezwa艂 si臋 do Sobockiego - co b臋dzie, to b臋dzie; my we dw贸ch sobie pomagajmy, ja tu na stra偶y, ty w odwodzie z pomoc膮 w miasteczku... nikomu, nawet Michasiowi, ani s艂owa... Testament niech b臋dzie w pogotowiu! - W pogotowiu! Albo to ci si臋 zdaje, 偶e taki testamencik to jak zapa艣ne ko艂o do wozu, co si臋 na rynku kupi i telepie z ty艂u? To rzecz i trudna, i droga... tysi膮c rubelk贸w... mo偶e dwa... pewnie nie mniej. Ja go wystroi膰 wystroj臋, ale jak ju偶 rzecz b臋dzie pewna.

- A wi臋c - rzek艂 Ja艣 - mi臋dzy nami r臋ka! - R臋ka r臋k臋 myje, a noga nog臋... zdradza! - roz艣mia艂 si臋 pan Mateusz - b膮d藕 spokojny! Tylko je艣li zapotrzebujesz testamentu, wcze艣nie dostarcz wyciski piecz膮tek jego, list贸w, podpis贸w... i pomy艣l, kogo mo偶na nieboszczyka za 艣wiadk贸w podpisa膰.

- A je艣liby tu mnie znowu bru藕dzi艂 Termi艅ski - doda艂 Ja艣 - prze艣ladowa艂a Aniela albo kto z krewnych dokuczy艂, a potrzeba by usun膮膰... w tym twoja g艂owa.

- Tylko mi daj zna膰, to nic 艂atwiejszego. Donosik... 艣ledztwo... wezm膮 ich do miasteczka... w mie艣cie pod nadzorem cho膰by rok siedzie膰 mog膮... potem, je艣li si臋 nic nie poka偶e, zap艂ac膮 za grzywn臋... i koniec. Ja艣 tylko 艣link臋 po艂kn膮艂, w milczeniu i ciemno艣ci podali sobie r臋ce dwaj godni wsp贸艂pracownicy, Sobocki zatar艂 w艂osa i roz艣mia艂 si臋 p贸艂g艂osem.

- Milionik! do licha! by艂oby za co huln膮膰 cho膰 w 铆ytkowie. Oj! to bym sobie huln膮艂 do kro膰set diab艂贸w... szampana. Cremant! a dziewcz臋ta! zobaczy艂by艣, co bym ja mia艂! - Szwagrze! protestuj臋 przeciwko temu, co wspomnia艂e艣 - a Antosia? - No! co ty chcesz? 偶ebym ko艂o niej ca艂e 偶ycie wisia艂? 铆ona jesttylko dla dzieci, dla domu, a kto by u licha z jedn膮 ca艂y wiek wytrzyma艂! Zobaczysz sam, jak si臋 o偶enisz, jaka to przejadaj膮ca si臋 potrawa! Ja艣 machn膮艂 r臋k膮. Sobocki w zapale marzenia m贸wi艂 dalej: - A co my艣lisz? ow艣ciekaliby si臋 ci pankowie ze z艂o艣ci. Ot, to bym im figla pokaza艂, im, co teraz patrz膮 na mnie jak na raroga i p贸艂g臋bkiem do mnie gadaj膮. E! trz膮s艂bym 铆ytkowem, trz膮s艂! aj! Ale do艣膰! Nie trzeba si臋 darmo rozpala膰! - S艂usznie m贸wisz - rzek艂 Ja艣 spokojny i zimny - p贸藕no ju偶, rozejd藕my si臋, a powt贸rzymy sobie, co postanowiono.

- Nie potrzeba powtarza膰 - przerwa艂 Sobocki - mam ja g艂ow臋 niczego, byle tylko by艂o jej na co u偶y膰; zrobim, nie powstydzim si臋. Aniel臋 zapakujem, gdzie zechcesz, Termi艅skiego tak偶e 艂atwo z艂apa膰, albo cudzy cz艂owiek, albo jednodworzec, albo by膰 mo偶e omy艂ka. A co do testamentu, ju偶 ja w tym! tak ci go napisz臋, 偶e i diabe艂 nie zw膮cha fabryki.

- Chod藕my偶 do domu, a ka偶dy z osobna - szepn膮艂 weselej Ja艣, dopi膮wszy celu - nie trzeba, 偶eby si臋 kto, spotkawszy nas razem, domy艣la艂, co si臋 艣wi臋ci. Dobranoc! Taki by艂 koniec narady, kt贸rej skutki wkr贸tce zobaczymy.



Cz臋艣膰 trzecia

I.

Kasztelanic, mimo wzrusze艅 dnia tego, w niczym przeciwko ustanowionemu porz膮dkowi nie zgrzeszy艂, cofn膮艂 si臋 o swojej godzinie do sypialni, rozebra艂, po艂o偶y艂 i kaza艂 rozciera膰; ale cho膰 pracowa艂 nad uspokojeniem siebie, wrzawa niezwyk艂a, wysi艂ek w rozmowie, jakie艣 wzruszenie mimowolnie doznane, kt贸re bardzo si臋 zbli偶a艂o do utajonego gniewu, os艂abi艂y go i widocznie znu偶y艂y nad miar臋. Ku wieczorowi ju偶, chocia偶 przy 艣wiecach nie bardzo kto m贸g艂 dostrzec zmiany na twarzy jego, gospodarz znacznie podupad艂. 艣wie偶o艣膰 pozorna i nadrobiona rze藕wo艣膰, z kt贸r膮 wyst膮pi艂 rano, opu艣ci艂y go rych艂o, sta艂 si臋 oci臋偶a艂y, postarza艂 w oczach. Jak gdyby tylko sztucznemu jakiemu艣 podtrzymuj膮cemu 艣rodkowi winien by艂 troch臋 si艂y chwilowej - starzec wszed艂szy do sypialni ju偶 by艂 zwi臋d艂ym i zu偶ytym grzybem. Twarz jego, naci膮gniona, opada艂a w fa艂dy, niszczy艂a si臋, oczy gas艂y, cz臋ste ziewanie zdradza艂o cierpienie nerwowe, wyra藕niej jeszcze objawiaj膮ce si臋 dreszczem. Powi贸d艂 okiem po pokoju i usiad艂szy na krze艣le, w kt贸re cia艂o jego wpad艂o i osun臋艂o si臋 bezsilnie, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do stoj膮cego tu偶 dzwonka. Na pierwszy s艂aby d藕wi臋k jego Termi艅ski po cichu, ostro偶nie, jak w膮偶 wsun膮艂 si臋 do pokoju na palcach; do艣wiadczenie bowiem nauczy艂o go, 偶e trzeba by艂o chodzi膰 jak najostro偶niej, gdy stary cierpia艂 cokolwiek, ka偶dy szelest go niecierpliwi艂. Wszed艂 kamerdyner nie otwieraj膮c, zda si臋, drzwi, nie dotykaj膮c pod艂ogi, nie czyni膮c najmniejszego ha艂asu, rzek艂by艣, niecielesne jakie艣 zjawisko. Twarz jego tylko martwa zdradza艂a w tej chwili 偶yw膮, czuj膮c膮 istot臋; baczne oko wyczyta膰 na niej mog艂o ziemskie nami臋tno艣ci, pod艂o艣膰 posunion膮 do najostateczniejszego poni偶enia, chciwo艣膰 niecierpliw膮 i ciekawo艣膰 gor膮c膮. Kasztelanic, z g艂ow膮 spuszczon膮 na piersi, nie patrz膮c na niego, poda艂 mu obie r臋ce. To znaczy艂o, 偶e trzeba go by艂o rozebra膰. Trudno sobie wystawi膰, jak zr臋cznie, jak wprawnie, jak cudownie prawie Termi艅ski zsun膮艂 z niego suknie nie zdejmuj膮c go z krzes艂a i uwolni艂 od wszystkiego, co na sobie mia艂 we dnie. Nie potrzebowa艂 on nawet zmienia膰 pozycji i raz tylko uniesiony nieco na r臋kach s艂ugi, znalaz艂si臋 w szlafroku. Termi艅ski milcza艂 i patrza艂; cieszy艂o go to, co widzia艂 i zgadywa艂 - kochani krewni zm臋czyli, znudzili, rozdra偶nili starego... tego pragn膮艂. Westchn膮艂: by艂o to preludium rozmowy.

- A! c贸偶 to za dzie艅 straszny! - odezwa艂 si臋 wpatruj膮c w pana i badaj膮c, czy mu m贸wi膰 pozwol膮 (g艂os jego nie razi艂 ucha; zni偶ony by艂, jednostajny i p艂yn膮艂 jak mruczenie niewinnego wiatru) - co to za najazd! jakie utrapienie! O nas to mniejsza, mniejsza o wydatek - doda艂 - ale...

- Mniejsza wasanu! - odezwa艂 si臋 stary - ba! nie dziwi臋 si臋, ale wiele偶 wydudlili? - Oko艂o czerdziestu butelek, je艣li si臋 nie myl臋.

- A co zjedli! - mrukn膮艂 kasztelanic - tysi膮c rzeczy przedziwnych, kt贸re bym ja by艂 sam zje艣膰 powinien. Strasburgski pasztet dobrze nadszarpany... uwa偶a艂em.

- To prawda, ale to nic w por贸wnaniu, jak jasnego pana znudzili. Gdybym by艂 m贸g艂, tobym ich poprzep臋dza艂.

- O! dobrze by艣 zrobi艂 - rzek艂 kasztelanic - ale niechaj siedz膮, niech jedz膮... tyle tego... Termi艅ski te wyrazy pami臋tne, us艂yszawszy i zapisawszy sobie z rado艣ci膮, pochwyci艂 i m贸wi艂 dalej: - Bo膰 to, ja艣nie panie, nie co innego jak ta obrzyd艂a chciwo艣膰 ich prowadzi... 艣ni si臋 im ju偶 sukcesja... ale nie wiedz膮, kto z brzegu. Masz pan wi臋cej si艂 od nich. Kasztelanic si臋 u艣miechn膮艂.

- Si艂! diab艂a tam... ale rozumu to pewna, bo ich gospodarnie u偶ywam.

- Ot贸偶 to jest - doda艂 Termi艅ski - to膰 to jedno. Ja z pann膮 Aniel膮 ca艂y dzie艅 tylko艣my przemy艣liwali nad ja艣nie panem, a gry藕li si臋, 偶e oni tam nam tak j. pana nam臋cz膮. Bo to nie darmo taki zjazd, to jaki艣 spisek.

- O! o! jaki dyplomata! - cicho rzek艂 stary. Termi艅ski si臋 u艣miechn膮艂 i zawi膮zuj膮c g艂ow臋 kasztelanicowi, ci膮gn膮艂 dalej: - Nie r臋cz臋, 偶eby to nie by艂 spisek na 偶ycie.

- O! o! - A c贸偶! my艣l膮 sobie, pan przywyk艂 do spokojno艣ci, jak tak poczn膮 utrudza膰, to zam臋cz膮.

- E! e! na taki wymys艂 makiawelski ich nie sta艂o - odpar艂 szambelan - w膮chali tylko, czy trupem nie 艣mierdz臋; alem im pokaza艂, 偶e nie jestem tak zgrzybia艂ym, jak my艣l膮... niech mi dadz膮 pok贸j.

- Ja i panna Aniela...

- A! a! czemu偶 to Aniela nie wysz艂a - zapyta艂 stary chmurno - to kaprysy niepotrzebne... Lubi臋, 偶eby ludzie widzieli, 偶e mi przecie jeszcze i 艂adna kobietka nie oboj臋tna... Aniel膮 si臋 przecie偶 pochwali膰 mo偶na... niczego i znale藕膰 si臋 umie.

- Ale bo ja艣nie pan nie wyobra偶a sobie - rzek艂 Termi艅ski - jak to jest kobieta wstydliwa, skromna i 艂atwo si臋 trwo偶膮ca; schowa艂a si臋 dzi艣 a偶 za firanki, 偶eby jej nikt nie widzia艂.

- Hm! - u艣miechn膮艂 si臋 stary - my艣la艂by kto, Termi艅ski, 偶e艣cie sobie s艂owo dali wzajemnie si臋 wychwala膰.

- Ja, ja艣nie panie! ja! - zawo艂a艂 s艂uga - szczerze powiedziawszy, gdyby nie przywi膮zanie ja艣nie pana do niej, co mi j膮 szanowa膰 ka偶e, nie bardzo bym by艂 za pann膮 Aniel膮; wola艂bym dla ja艣nie pana co m艂odszego, 偶ywszego, bo to dla dojrza艂ego cz艂owieka lepiej przypada, ale co prawda to prawda, Aniela to rzadki klejnot, bo 偶eby si臋 tak przywi膮za膰...

- Oj! oj! do kogo? - A! Ja艣nie panie, to si臋 ju偶 nie godzi.

- Ba! Jaki艣 ty dzi艣 czu艂y, Termi艅ski; co ci to jest? Termi艅ski zmiesza艂 si臋, uci膮艂 i zamilk艂.

- Ano! gadaj bo - rzek艂 po chwili stary - mnie to nic nie szkodzi, 偶e bredzisz - lubi臋 i przywyk艂em wieczorem s艂ucha膰 twojego g艂osu, to mnie troch臋 usypia... gadaj! gadaj! - Ja艣nie pan znowu w 偶art obr贸ci.

- No! to ci korona z g艂owy nie spadnie? - spyta艂 stary szydersko.

- C贸偶 tedy twoja panna Aniela? - Nic, tylko co prawda, to prawda, 偶e to najwierniej do pana przywi膮zana istota.

- Ha! naturalnie po tobie! - za艣mia艂 si臋 kasztelanic - nie 偶a艂uj偶e i sobie. Termi艅ski zn贸w z tropu zbity stan膮艂.

- Pan ci膮gle 偶artuje.

- Ale bo kt贸偶 widzia艂 o sobie zapomina膰! - To pewna, 偶e i z tych krewnych 偶aden lepiej pana od nas nie kocha - ko艅czy艂 zawsze cichutko kamerdyner - ale gdyby mi by艂o wolno szczerze m贸wi膰, panna Aniela, je艣li nie bardziej, to przynajmniej inaczej kocha pana i zapewne po kobiecemu, wi臋c gwa艂towniej ode mnie. Kasztelanic st艂umi艂 u艣miech gorzki. "W tym co艣 jest - rzek艂 do siebie - krewni nap臋dzili im Piotra, ju偶 si臋 pow膮chali. My艣li mi j膮 swata膰! O! jaki偶 g艂upi! jaki g艂upi!" G艂o艣no jednak nic nie rzek艂 stary, tylko st艂umionym u艣miechem powita艂 pochwa艂臋. Termi艅ski, widz膮c, 偶e mu si臋 nie wiedzie, urwa艂 i pocz膮艂 s艂a膰 艂贸偶ko, z niepor贸wnan膮 sztuk膮 przebijaj膮c puch贸wki i poduszki , tak by najmniejszego nie zrobi膰 ha艂asu, na chwil臋 nie zapomnia艂 si臋 i nie st膮pi艂 g艂o艣niej, a w p贸艂 kwadransa pos艂anie by艂o gotowe. Natenczas uj膮艂 starego pod r臋ce i z lekka przesadzi艂 go na 艂贸偶ko. Stary d艂ugo zwykle usn膮膰 nie m贸g艂, by艂o wi臋c w porz膮dku dniowym, 偶e gdy si臋 po艂o偶y艂, Termi艅ski przywo艂ywa艂 panny Anieli, kt贸ra siada艂a przy nogach jego i siedzia艂a, dop贸ki sen nadchodz膮cy nie zwo艂a艂 znowu Termi艅skiego, maj膮cego dopom贸c u艣pieniu nacieraniem i 艂echtaniem. 钮贸偶ko starego sybaryty by艂o mo偶e najlepszym dowodem, 偶e ca艂y cel jego 偶ycia na wypieszczeniu cia艂a polega艂. By艂o to stare, nadzwyczaj obszerne 艂o偶e, niskie, wisz膮ce na pasach, kt贸re wyt臋偶y膰 lub opu艣ci膰 by艂o mo偶na lekkim palca poci艣nieniem; obszerny pawilon okrywa艂 je doko艂a. Niewielki stoliczek pod nim ukryty mie艣ci艂 wod臋 i czego tylko m贸g艂 w nocy za偶膮da膰. Lampka za umbrelk膮 pali艂a si臋 w nogach, a dzwonka pas z k贸艂kiem, oszytym w sukno, ukryty by艂 w pos艂aniu tak, 偶e tr膮ceniem nogi le偶膮cy m贸g艂 przywo艂a膰 s艂u偶b臋. U艂o偶enie i kszta艂ty poduszek by艂y budow膮 艣ci艣le obrachowan膮 i bardzo mistern膮; pokrycie wre艣cie, z kilku oddzielnych sk艂adaj膮ce si臋 kap i ko艂der, tak urz膮dzono, 偶eby je le偶膮cy m贸g艂 艂atwo zastosowa膰 do stopnia ciep艂a, jakiego potrzebowa艂. W g艂臋bi, w 艣cianie, przy kt贸rej sta艂o 艂o偶e, d艂ugie, na poz贸r niepotrzebne, mie艣ci艂o si臋 zwierciad艂o. Gdy stary uton膮艂 w puchu, a spod ko艂der tylko blado偶贸艂ta g艂owa jego, straszliwa znu偶eniem, z obwis艂膮 warg膮, na wierzch si臋 wydoby艂a, Termi艅ski otuliwszy go wyszed艂 i prawie w tej偶e chwili drzwiami od swoich pokoj贸w wsun臋艂a si臋 na palcach panna Aniela. Rysy jej nie okazywa艂y ani znu偶enia, ani wstr臋tu, ani 偶adnego silniejszego uczucia, tylko jaki艣 smutek przybrany po nich si臋 rozlewa艂; str贸j mia艂a na sobie wieczorny, wolny, obszerny, lekki, pokrywaj膮cy zr臋czn膮 jej kibi膰; g艂owa by艂a odkryta i we w艂osy ubrana. 艣mia艂o i bez wahania wprost zbli偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka starca, kt贸rego oczy zab艂ys艂y, i usiad艂a na nim, milcz膮ca.

- A! musisz pan by膰 okrutnie zm臋czony - zacz臋艂a po chwili dobieraj膮c tak偶e naj艂agodniejszego g艂osu - nie potrzeba panu czego? - Nic, nic, Anielusiu, tylko troch臋 si臋 odegrza膰 patrz膮c na ciebie, popie艣ci膰 z tob膮... to mnie uko艂ysze i u艣pi.

- To m贸wi膮c tak okropnie u艣miechn膮艂 si臋 wyci膮gaj膮c sw膮 bia艂膮 r臋k臋, zimn膮 i such膮, ku Anieli, 偶e ta, gdyby nie si艂a, jak膮 mia艂a nad sob膮, by艂aby si臋 cofn臋艂az przestrachu i obrzydzenia. U艣miech zmuszony nagrodzi艂 ruch jej mimowolny, kt贸rego starzec nie postrzeg艂... wysun臋艂a r臋k臋 i poda艂a j膮 rozpustnikowi, kt贸ry do ust j膮 przyci膮gn膮wszy poca艂owa艂. O! gdybym m贸g艂 odmalowa膰 ten obrzydliwy ca艂us trupa, w kt贸rym chorobliwy zawrza艂 p艂omie艅 - ca艂us szatana, w kt贸rym nie by艂o sza艂u mi艂o艣ci ani jej wdzi臋ku, tylko 偶膮dza piekielna, upojenie szkaradne, samolubne, ohydne... Od pierwszego poca艂unku te o nektaru boskiego poety, od tych dw贸ch lutni zgodnego dzwi臋ku, co si臋 zlewa w jedn膮 ca艂o艣膰 - do nami臋tnego dotknienia, co ma zmar艂e zmys艂y rozbudzi膰, ile偶 to przej艣膰 musi cz艂owiek stopni, nim tak spadnie, 偶e w suchej 艂upinie szuka rozkoszy ostatka, wysysa pr贸偶no nektar, co go upaja艂. Ten poca艂unek sam ju偶 by艂 grzechem. Wzdrygn臋艂a si臋 wewn膮trz kobieta, ale u艣miechn臋艂a po wierzchu; westchnienie aktorki wyrwa艂o si臋 z jej ust, kt贸re obrzydliwo艣膰 krzywi艂a, a u艣miech pokrywa艂.

- O, jak mi pana by艂o 偶al dzisiaj! - zawo艂a艂a niby z uczuciem.- Ta zgraja ten szum, tyle ciekawych oczu... i to uczucie, jakim napawa膰 musia艂a chciwo艣膰 dziedzic贸w - znu偶y膰 pana i zniecierpliwi膰 musia艂y okropnie.

- A! a! - kaszln膮艂 stary - trochem si臋 to ja zm臋czy艂, ale wiecie, jakiego dozna艂em najwi臋cej uczucia - rzek艂 pochylaj膮c si臋 ku niej, tak 偶e g艂ow膮 dotyka艂 sukni.

- Jakiego偶 prosz臋? o! to ciekawe.

- Uczucia zaspokojonej zemsty... wszystkich ich z kwitkiem odprawi臋, cho膰 w szyscy p贸jd膮 z nadziej膮. U艣miechn膮艂em si臋 im 艣licznie... ale zjedz膮 diab艂a! - Stary zgrzytn膮艂 z臋bami.

- G艂upi! g艂upi! Oczy mu b艂ys艂y czym艣 piekielnym. Aniela u艣miecha艂a si臋 tylko; ta nowina tak dla niej by艂a po偶膮dan膮! Je艣li oni szli z kwitkiem, kto艣 przecie musia艂 z tego korzysta膰, czemu偶by nie ona? - Zas艂u偶yli bo na to natr臋tni ludzie - doda艂a - to wyra藕ny spisek! - O! spisek i 艣licznie im si臋 uda艂. Piotru艣, niewinny robaczek szydzi艂 szambelan - podj膮艂 si臋, widz臋, parlamentowa膰... Doskonale! Chce mnie nawr贸ci膰, ja偶 tak bardzo jestem pobo偶ny do 艣licznych oczek Anieli! G艂upcy! g艂upcy! - powtarza艂 z cicha ze z艂o艣ci膮.

- I sk膮d im ta 艣mia艂o艣膰 wdziera膰 si臋 w cudze sprawy? - A! zachcia艂a艣, panno Anielo - pieni膮dze zawsze cud贸w dokazuj膮, gdy si臋 ich bardzo zechce; ka偶dy my艣li o nawracaniu, s膮dz膮c, 偶e mo偶e pobo偶ny pokutnik przez wdzi臋czno艣膰 zapisze co aposto艂owi! podli! podli! - Co za nikczemno艣膰! - Do艣膰 tego - urwa艂 stary - do艣膰, m贸wmy o czym weselszym, czemu艣 to nie przysz艂a do sto艂u? Aniela zarumieni艂a si臋 nagle jak pi臋tnastoletnie dziewcz臋, co jej jeszcze dosy膰 艂atwo przychodzi艂o w potrzebie; spojrza艂a b艂agaj膮co na starca i ciszej szepn臋艂a: - A, panie! mo偶na偶 po mnie tego wymaga膰... w tym t艂umie! My艣lisz pan, 偶e ta biedna sierota, dlatego 偶e艣 j膮 kupi艂, ju偶 ci i wstyd sprzeda艂a, i nie ma czucia, nie zna swego po艂o偶enia. A, kt贸偶 wie serca ludzkie! w najzepsutszym jest mo偶e iskra, z kt贸rej co艣 dobrego rozpali膰 si臋 mo偶e... My艣lisz pan, 偶e Aniela jest ostatni膮 z ostatnich... mylisz si臋, przywi膮za艂am si臋 do ciebie serdecznie, nami臋tnie, bo艣 ty by艂 pierwszym, co艣 mnie przygarn膮艂, alem ci nie po艣wi臋ci艂a reszty wstydu...

- Pierwszym? - podchwyci艂 ironicznie nieporuszony, nielito艣ciwy kasztelanic. Aniela porwa艂a si臋: - W膮tpisz pan o tym? - Siadaj no tylko i oddaj r臋k臋; niech b臋dzie, 偶e nie w膮tpi臋, ale co si臋 tycze nami臋tno艣ci, przywi膮zania!! - My艣lisz pan, 偶e bez niej wytrwa艂abym w tym po艂o偶eniu, spodleniu, gdy wsz臋dzie tyle, a mo偶e wi臋cej znalaz艂abym, co tutaj? Stary zamy艣li艂 si臋, zdawa艂 si臋 na wp贸艂 wierzy膰, na wp贸艂 rachowa膰. Aniela s膮dzi艂a, 偶e go ju偶 dotkn臋艂a - raptem parskn膮艂 艣miechem.

- Anielko, kochanie - rzek艂 - przysu艅 si臋 no bli偶ej, a m贸w ciszej... Kiedy mnie tak nami臋tnie kochasz, to dobrze, rywalki nie znajdziesz... masz mnie ca艂ego - wszystkie ko艣ci i troch臋 sk贸ry. Ta okropna odpowied藕 zmi臋sza艂a na chwil臋 kobiet臋, ale z przytomno艣ci膮 niezwyczajn膮 gra艂a dalej rol臋 swoj膮; z westchnieniem podnios艂a oczy na starca i odezwa艂a powolnie: - Ludzie s膮 niewdzi臋czni! o! niewdzi臋czni, nie wierz膮 przywi膮zaniu, nie wierz膮 sercu, wsz臋dzie szukaj膮 interesu...

- Bo wsz臋dzie jest interes tylko, otwarcie lub skrycie - odpowiedzia艂 kasztelanic - nie wierz膮 przywi膮zaniu, bo ka偶de przywi膮zanie zdradza, nie wierz膮 sercu, bo serce to kawa艂ek mi臋sa, przez kt贸re si臋 krew s膮czy... nie wierz膮, bo k艂amstwo jest wsz臋dzie.

- K艂amstwo pr臋dzej czy p贸藕niej daje si臋 pozna膰 - odpowiedzia艂a kobieta - a nie wszystko, o! nie wszystko k艂amie. Pan nale偶ysz do tych ludzi, kt贸rych 艣wiat okrutnie do艣wiadczy膰 musia艂, gdy wszelk膮 im odebra艂 wiar臋 - to okropne! Kasztelanic skrzywi艂 si臋 bole艣nie, rozpaczliwie prawie, oko mu b艂ys艂o zapalone, ale rych艂o poskromi艂 wzruszenie i doda艂: - To trudno! trzeba mnie przyj膮膰, jakim jestem, bo innym nie b臋d臋.

- Ale co za m臋ka dla tych, kt贸rzy go prawdziwie kochaj膮! - Niech nie kochaj膮! - za艣mia艂 si臋 starzec.

- Jak to? - spyta艂a Aniela.

- Niech tylko udaj膮 kochanie, to daleko taniej ich kosztowa膰 b臋dzie, niech robi膮, co ja chc臋, i nie krzywi膮 mi si臋 pod nosem... a zreszt膮 to mi wszystko jedno... Aniela z przestrachem prawie spojrza艂a na tego trupa, kt贸ry przy niej le偶a艂, i zamilk艂a ulegaj膮c ch艂odowi wiej膮cemu z ust jego. Nie ust膮pi艂a jednak od my艣li raz powzi臋tej; zna膰 by艂o w jej zaci艣nionych ustach, w rzucie oka bystrym i 艣mia艂ym, 偶e spodziewa艂a si臋 przem贸c kasztelanica i przebojem wej艣膰 do zamkni臋tego serca, kt贸re staro艣膰 bezsilna otworzy膰 jej mia艂a. Uchylmy ten obraz szkaradny, kt贸ren nie bez wstr臋tu skre艣li膰 byli艣my zmuszeni...



II.

Znijdziem teraz w ja艣niejszy wejrze膰 k膮tek, na u艣miechni臋te, spokojne w Horoszkach ustronie, na dziedzi艅czyk i ogr贸dek Hieronimostwa, gdzie poczciwa praca s艂odzi sobie zn贸j rezygnacj膮 i nadziej膮 w Bogu. Tu kilka dni r贸偶owych, pami臋tnych sp艂yn臋艂y Stasiowi, z daleka, jak na obrazek cudowny, spogl膮daj膮cemu na Zosi臋. Sta艣, jak ka偶dy prawdziwie rozkochany, zosta艂by na ni膮 patrze膰 tylko, nie 艣miej膮c, nie my艣l膮c si臋 nawet przybli偶a膰. Ta pierwsza mi艂o艣膰 jego 偶ycia by艂a jeszcze prawdziw膮, anielsk膮, niewinn膮, sielankow膮, z kt贸rej, niestety! 艣miej膮 si臋 p贸藕niej cz臋sto ci, co nad ni膮 p艂akali. Biedne i rozkoszne 偶ycia chwile! Ich przeznaczeniem otworzy膰 serce cz艂owieka, podnie艣膰 go, uszlachetni膰, zbohaterowa膰, rzuci膰 w 艣wiat idea艂贸w; tej chwili owocem cz臋sto bywa 偶ywot ca艂y, z niej si臋 rodz膮 poeci, rycerze, arty艣ci, z niej tak偶e wyl臋gaj膮 si臋 podli i nikczemni. Jest to sza艂 porankowy ze snu nico艣ci budz膮cego si臋 cz艂owieka, kt贸ry marzy rozkosznie, by, otrze藕wiony p贸藕niej, snom si臋 swoim ur膮ga艂. Ale warta偶 jawa p贸藕niejsza tych marze艅 pierwocin? Sta艣 by艂 niezepsutym dzieckiem; pierwsze w nim serca rozbudzenieby艂o pop臋dem szlachetnym, poetycznym, uczyni艂o go natchnionym, podnios艂o w 艣wiat nieznany. Unika艂 jednak wylania si臋 ze swym uczuciem na zewn膮trz, bo instynkt szlachetny nie dozwala艂 mu objawi膰 tego, czego trwania i si艂y nie by艂 pewnym. Domy艣la艂 si臋, 偶e mi艂o艣膰 wypr贸bowa膰 si臋 powinna, nim b臋dzie mia艂a prawo odezwa膰 si臋 za sob膮. Ale tyle jest rozkoszy w sercu m艂odziana, zaj臋tym, oblanym tym uczuciem, tak ono ze wszystkimi m臋czarniami wystarcza samo sobie! Tak w my艣lach i dumach p艂yn膮 chwile uroczo, strzelisto...! Sta艣 chodzi艂 na polowania z Hieronimem, lata艂 po polach niby si臋 ucz膮c gospodarki i herboryzuj膮c, wieczorem dopiero najcz臋艣ciej powraca艂 do ubogiego domku i tu chwil kilka szybko ulatuj膮cych sp臋dza艂 z przel臋k艂膮, strwo偶on膮 a wzruszon膮 Zosi膮. Kr贸tkie to by艂y chwile, ale mgnienie jedno oka na tak d艂ugo nasyca t臋 mi艂o艣膰, co z drobnego ziarnka umie wysnu膰 艣wiaty! Do艣膰 mu by艂o spojrzenia, s艂贸wka, ruchu, jednego nic, by tym niczym wy偶y膰, by sobie z tych nic贸w, jak ptasz臋, co gniazdko z puch贸w buduje, zlepi膰 ca艂y gmach wspomnie艅 i szcz臋艣cia. Pi臋kna bo pi臋kna jest niepokalana m艂odo艣膰, gdy z ni膮, z tym skarbem Bo偶ej r臋ki, wychodzi na 艣wiat cz艂owiek, kt贸rego dziewictwa nie skazi艂 oddech zatruty, nie zbruka艂o dotkni臋cie starych i zamarz艂ych ludzi; pi臋kna i wielka, i silna jest m艂odo艣膰 , a 偶aden wiek jej pot臋dze nie zr贸wna. Oz艂aca, zolbrzymia wszystko, czego dotknie, tworzy z niczego, kruszy rzeczywisto艣膰 tward膮, tratuje nogami zwyci臋偶on膮, pod艣ciela j膮 i depcze... a na jej gruzach pi臋trzy z艂ote stropy swoje i anio艂ami zaludnia. M贸j Bo偶e! m贸j Bo偶e! dlaczego nie ma dw贸ch m艂odo艣ci przynajmniej, na pocz膮tku i na 偶ycia ko艅cu? Jakby po ci臋偶kiej pr贸bie 艣rodka 偶ywota cz艂ek spieszy艂 do jego ostatka, jakby si臋 och艂odzi艂 w tej k膮pieli, jakby orze藕wi艂 do niebios!... A! ale jakby mu stokro膰 ci臋偶ej umiera膰 by艂o! Prawda! prawda! nie trzeba nam dw贸ch m艂odo艣ci, na szcz臋艣cie do艣膰 miejsca w jednej, na zaludnienie wspomnieniami wystarcza, a gdy si臋 zakrwawi, i tej jednej odbole膰 trudno! Sta艣 i Zosia byli, rzec mo偶na, idea艂em dziewiczej pary; oboje tak czy艣ci, oboje tak pi臋kni, tak od pierwszego wejrzenia nale偶eli do siebie, 偶e cho膰 Zosia ani wiedzia艂a w prostocie ducha, 偶e kocha, ju偶 jej my艣l rozstania jak ca艂un czarny miga艂a przed oczyma. I pociesza艂a si臋 powtarzaj膮c sobie: - Zobacz臋 go znowu! - Ale sama nie wierzy艂a swym s艂owom i 艂zy p艂yn臋艂y po jej twarzyczce. By艂y w tych trzech dniach, jak w 偶yciu ka偶dego cz艂owieka, d艂ugie godziny, ale dni piorunem min臋艂y; zadr偶a艂 Sta艣 przypomniawszy, 偶e ojciec ma wr贸ci膰 co chwila. Zosia krz膮ta艂a si臋, jak zawsze, przy pracy; w milczeniu, z tym u艣miechem p贸艂 smutku, p贸艂 wesela, kt贸ry jest kwiatem cnoty niewie艣ciej, kt贸ry zamyka w sobie rezygnacj臋, nadziej臋, spok贸j i mi艂o艣膰. Ca艂y jej dzie艅 up艂ywa艂 na modlitwie i pracy, co za modlitw臋 sta艂a. Wyr臋cza艂a matk臋, oszcz臋dza艂a k艂opotu ojcu; a odpoczynkiem by艂a przelotna chwila, w kt贸rej kl臋ka艂a przed Ukrzy偶owanym. Teraz jednak praca i modlitwa nie potrafi艂y zaj膮膰 j膮 ca艂膮, stawa艂a cz臋sto zamy艣lona i pyta艂a si臋 siebie z niejakim przestrachem: "Co to si臋 sta艂o, 偶e serce jej bi艂o, 偶e nie tak by艂a spokojn膮, nie tak jak dawniej weso艂膮?" Nie 艣mia艂a zapyta膰 matki, a nie pojmowa艂a, co si臋 z ni膮 dzia艂o. Ani Sta艣 do niej, ani ona nie 艣mia艂a si臋 zbli偶y膰 do niego. Szukali si臋 oczyma, witali skinieniem, rozumieli milcz膮cy... Sta艣 przy niej by艂 wes贸艂, rozmowny i widocznie usi艂owa艂 si臋 podoba膰 , cho膰 ta zalotno艣膰, na kt贸r膮 si臋 sk艂ada艂y mi艂o艣膰 i mi艂o艣膰 w艂asna , nie na wiele by艂a przydatn膮. Tu ju偶 pierwsze wejrzenie zrobi艂o wszystko. W domu nikt nie postrzeg艂 sk艂onno艣ci dwojga m艂odych. Hieronim nie mia艂 czasu my艣le膰 o tym, matka nie mog艂a nic podobnego przypu艣ci膰. Ale nigdzie jak u pa艅stwa Paw艂贸w pobyt Stasia nie zrobi艂 wi臋kszego wra偶enia. Jak si臋 tylko dowiedzieli, 偶e mia艂 pozosta膰 (bowiedzieli wszystko zawsze), osnu艂y si臋 r贸偶ne projekta. Julia chcia艂a poci膮gn膮膰 ku sobie m艂odzie艅ca i zwabi膰 go do Petry; Petra nie zdawa艂a si臋 temu przeciwn膮, a przyjemna i wymowna panna Hiacyntha podawa艂a 艣rodki ku temu. Ale dzie艅 up艂ywa艂, a Stasia ani z艂apa膰; u偶yto podst臋p贸w i otwartych zaprosin, od kt贸rych wy艂ama膰 si臋 nie mog膮c, poszed艂 Sta艣 markotny, zabawi艂 chwil臋, uda艂 b贸l g艂owy i uciek艂. Julia, kt贸ra nie wierzy艂a w bole g艂owy w og贸lno艣ci, a szczeg贸lniej w bole g艂贸w m艂odych, chyba po dowiedzionym uderzeniu o 艣cian臋 z towarzyszeniem dobitnego si艅ca - znacz膮cego zrobi艂a marsa. Hiacyntha milcza艂a, Petra si臋 d膮sa艂a, ale Sta艣 tymczasem uciek艂. Szpiegi donie艣li, 偶e weso艂膮 potem wi贸d艂 w ganku rozmow臋 z pa艅stwem Hieronimostwem i Zosi膮; Julia zagryz艂a usta i zap艂oni艂a si臋 od gniewu.

- Co on tam robi膰 mo偶e? - zawo艂a艂a przy c贸rce - chyba, ch艂opczyk rozumny, ba艂amuci t臋 kluczniczk臋 Zosi臋! Rozumiem! my艣li, 偶e to nic za sob膮 nie ci膮gnie! - I w duchu doda艂a: "G艂upi, co mu to z tego przyjdzie! nie s膮dzi艂am, by do tego by艂 sk艂onny, tak na poz贸r zimny!" Potem sko艅czy艂a g艂o艣no: - Trzeba by jeszcze spr贸bowa膰! Ale wszystkie pr贸by by艂y nadaremne; wychodzono na przechadzki umy艣lnie, by si臋 spotka膰 ze Stasiem, dla mi艂o艣ci jego zbli偶ono si臋 nawet do Hieronimostwa, zapraszano ich; - wszystko si臋 nie udawa艂o. Julia by艂aby si臋 w艣ciek艂a z gniewu , gdyby jej do ostatka nie podtrzymywa艂a nadzieja, kt贸ra nare艣cie zupe艂nie zawiod艂a. Zachowa艂a j膮 jednak, cho膰 zwi臋d艂膮 i zesch艂膮, na p贸藕niej. Tych dni kilka mia艂y w sercu Stasia pozosta膰 pami臋tnymi na zawsze - by艂y to dni uroczyste, dni 艣wi臋te jego 偶ycia. Takich kilka ma z nas ka偶dy; prze偶y艂 je najubo偶szy i schowa艂 do swej podr贸偶nej sakwy pielgrzyma, schowa艂 偶ywymi kwiaty; by je wyj膮膰 p贸藕niej zesch艂膮 traw膮. Ostatniego wieczora, nie wiem jakim przypadkiem, dwoje dzieci pozostali sami w ganku; Hieronim na chwil臋 odszed艂, Hieronimowa z okna, przez kt贸re patrza艂a, usun臋艂a si臋, wywo艂ana przez swoich ch艂opc贸w. Sta艣 sta艂 oparty o s艂up ganku i wlepi艂 wymowne oczy w Zosi臋. Zosia nie 艣mia艂a uciec, cho膰 wielk膮 mia艂a ochot臋, bo jako gospodyni bawi艂a go艣cia, ale rumieniec 偶ywy pokry艂 jej 艣liczn膮 twarzyczk臋 anio艂ka i wejrzenie za艂zawione upad艂o ze strachem na ziemi臋; tak obawia艂o si臋 wygada膰 z wielk膮 tajemnic膮, tak by艂o pewne, 偶e m贸wi膰 musi. Sta艂a zmi臋szana, sk艂opotana, przebieraj膮c w r臋ku nieodst臋pne kluczyki i r贸偶owymi paluszkami wi膮偶膮c i rozwi膮zuj膮c ich w臋ze艂. 艣liczna tak by艂a w jasnej swej sukience, kt贸ra os艂ania艂a jej kibi膰 i wyra偶a艂a j膮 liniami dziwnej prostoty, przypominaj膮cymi Flaxmanowskie rysunki do poezji Hezjoda. Karczek jej bia艂y wygi膮艂 si臋 jak szyja 艂ab臋dzia, krew oblewa艂a twarzyczk臋, czo艂o i ramiona, dr偶a艂a ca艂a, a usta nieme u艣miecha艂y si臋 z przywyknienia do 艂agodnego u艣miechu, bo w sercu by艂a nieopisana trwoga. Sta艣, 艣mielszy my艣l膮, cho膰 sercem tch贸rz jak ona, wybiera艂 si臋 co艣 powiedzie膰 wielkiego, czu艂ego, pi臋knego i s艂owa zdawa艂y mu si臋 jak farby malarzowi, kt贸ry spojrza艂 na s艂o艅ce. S艂o艅cem jego by艂o w艂asne serce i przy jego uczuciu blad艂y wyrazy, czernia艂y my艣li i rozsypywa艂y si臋 w proch. Nare艣cie, gdy szelest wewn膮trz domu nastraszy艂 go przerwaniem tej chwili nieop艂aconej, serce zabi艂o gwa艂towniej i otworzy艂o usta.

- Kochana moja kuzynko - rzek艂 wzdychaj膮c - wszak to m贸j ojciec dzi艣 pewnie nadjedzie; nie uwierzysz, jak mi 偶al b臋dzie ciche Horoszki porzuci膰, tak mi tu z wami by艂o dobrze, tak mi艂o! - A! m贸j Bo偶e! - odezwa艂a si臋 Zosia nie艣mia艂o - na c贸偶 m贸wi膰 te grzeczno艣ci, czy偶 my nie wiemy, 偶e tam kuzynkowi lepiej w domu; bo tam mama i siostry...

- Ale nigdzie, nigdzie, prosz臋 wierzy膰, nie by艂o i nie b臋dzie milepiej jak tutaj! - Bo pan Stanis艂aw grzeczny! - odezwa艂a si臋 Zosia po cichu.

- Ja? ale ja wcale nie jestem grzeczny - 偶ywo odpar艂 Sta艣 - da艂em tego dowody u pa艅stwa Paw艂贸w, mo偶na mi tedy wierzy膰. To nie prosta grzeczno艣膰, to wyraz uczucia.

- Doprawdy! c贸偶 panu odpowiem za nas wszystkich, chyba podzi臋kuj臋 tylko.

- O! nie! nie, prosz臋 mi powiedzie膰, 偶e Sta艣 pojechawszy przypomni si臋 kiedy, 偶e nie b臋dzie jak pospolity go艣膰, o kt贸rym, ledwie odjecha艂, zapomina si臋 jutro... bo ja... ja nigdy tych kilku dni nie zapomn臋.

- Ale i my, i my! - odpowiedzia艂a Zosia (instynktem my m贸wi膮c zamiast ja wyra藕niejszego. My m贸wi艂o w potrzebie za wszystkich, a ja znaczy膰 mia艂o dla Stasia).

- Hieronim, bratowa i ty, kuzyneczko, i ty? - podchwyci艂 Sta艣 zbli偶aj膮c si臋 nieco.

- I ja! i ja! - naiwnie, ale ciszej odpowiedzia艂a mu podnosz膮c oczy. O! w oczach ca艂e jest 偶ycie! Usta je wyrzec mog膮, piersi wyrazi膰 westchnieniem, ale co usta, co piersi przy wzroku, tym promieniu wewn臋trznego 艣wiat艂a, kt贸ry wprost p艂ynie z serca!! Wzrok jest 艣wiat艂em duszy... to emanacja samego 偶ywota. Wzrok maj膮 tylko ludzie. Zwierz臋ta widz膮, patrze膰 my umiemy tylko. O ile mowa nasza przewy偶sza g艂os niemy zwierz臋cia, o tyle wzrok nasz g贸ruje nad zwierz臋cym wejrzeniem. Tam jest tylko nami臋tno艣膰, u nas gra my艣l sama. Zosia spojrza艂a i nie m贸wili ju偶 wi臋cej. Sta艣 cicho tylko szepn膮艂 jej jeszcze: - A wi臋c, mam drog膮 obietnic臋, 偶e o mnie nie zapomnisz? Ona nic ju偶 nie odpowiedzia艂a, nie mog艂a, g艂os zawi膮z艂 w piersi... wesz艂a matka. Sta艣 zasiad艂 na 艂awce duma膰, bo Zosia szybko znik艂a z ganku - zestarza艂 w chwili, tak gor膮co patrza艂 w przysz艂o艣膰, w kt贸rej obok siebie chcia艂 widzie膰 Zosi臋. Widz膮c go tak srodze zadumanym, jak tylko m艂ody i starzec duma膰 umiej膮, jeden, 偶e chce 偶ycie zwyci臋偶y膰, drugi, 偶e my艣l膮 tylko 偶yje ju偶 ca艂y - usun臋艂a si臋 dyskretnie pani Hieronimowa, a m艂ody ch艂opiec zosta艂 sam z sob膮. "O! ja j膮 kocham na wieki! - zawo艂a艂 w my艣li.

- Czuj臋, 偶e to nie chwilowy sza艂, 偶e to co艣, co musi by膰 wiecznym. Bez niej nie rozumiem 偶ycia; ona b臋dzie moj膮! Ale wieki, wieki czeka膰 mi na to potrzeba... A! b臋d臋 czeka艂! A ona? - Tu si臋 zatrzyma艂. I ona czeka膰 mnie b臋dzie! - rzek艂 w pierwszej chwili, ale rozwaga smutniejsze mu przynios艂a przypuszczenia.

- Ona! tak 艣liczna, tak niewinna, tak dobra i pracowita! j膮 pochwyc膮, ledwie dojrzewaj膮c膮 kto艣 porwie przede mn膮. Powiedzia艂bym ojcu - nie! ojciec m贸j 艣mia膰 si臋 b臋dzie, poczekam jeszcze, nie mam dzi艣 prawa odezwa膰 si臋; p贸藕niej nie b臋d臋 si臋 tai艂". I bi艂 si臋 z my艣lami, a偶 ostatnia zab艂ys艂a mu r贸偶owa, jasna , szcz臋艣liwa. Klasn膮艂 w r臋ce i poskoczy艂 z 艂awki. "Ja jad臋 za granic臋, wi臋c mnie nikt nie pos膮dzi, 偶ebym to robi艂 dla siebie. Czy偶by rodzice nie mogli wzi膮膰 Zosi do si贸str moich? One by j膮 uczy艂y, one by jej da艂y z serdeczn膮 rado艣ci膮 wszystko, czego w oczach ludzi brakn膮膰 jej mo偶e. Ja j膮 tak kocham, jak ona dzi艣 jest, ja j膮 tak wol臋 nawet... to idea艂 raju, to Ewa, nim si臋 w膮偶 ukaza艂, Ewa Miltona, 艣pi膮ca snem niewinno艣ci, dzie艂o czyste Bo偶ej r臋ki, co dopiero oczy otwiera膰 poczyna ku 艣wiat艂u dziennemu, tchn膮c jeszcze Stw贸rc膮, z kt贸rego wysz艂a d艂oni... Ale potrzeba, by nikt nie mia艂 prawa powiedzie膰 jej: Ty艣 ni偶sza ode mnie w czymkolwiek. Trzeba tego anio艂ka oprawi膰 w z艂ote ramki, w kt贸rych mu b臋dzie tak ciasno! Rodzice moi wzi膮膰 by j膮 mogli - powiem o tym ojcu, on to zrobi! oni pozwol膮! To my艣l jedyna, wybrana,z艂ota! poca艂owa艂bym siebie za ni膮, gdybym m贸g艂". I poskoczy艂 do g贸ry jak student wypuszczony z 艂awki szkolnej, gdy pan Hieronim ukaza艂 si臋 z u艣miechem na ustach.

- Co to ci, Stasiu? - A! nic! krew mn膮 rzuci艂a! - rzek艂 rumieni膮c si臋 m艂ody ch艂opak.

- Jak to? tak po dniu ci臋 rzuca? - roze艣mia艂 si臋 starszy.

- Bywa to! Czasem w miejscu usta膰 nie mog臋 i tak mnie co艣 艣wierzbi w pi臋ty, 偶e musz臋 poskoczy膰. Zdaje mi si臋 nawet, 偶e taniec musieli wynale藕膰 tacy jak ja m艂okosy w celu ukrycia podobnych mimowolnych rzut贸w. Hieronim roz艣mia艂 si臋 z tej nakr臋conej teorii; usiedli, wtem - o cudo! Hieronim a偶 zdr臋twia艂 prawie: w dziedzi艅cu ukaza艂a si臋 ca艂a czereda Paw艂贸w, wprost i najwyra藕niej d膮偶膮ca ku dworkowi, kt贸rego od dawna nie odwiedza艂a. Gospodarz patrza艂 i oczom swoim nie wierzy艂, powsta艂 i polecia艂 po 偶on臋. Sta艣 odwr贸ci艂 si臋 i skrzywi艂 - pani Paw艂owa mocno wysznurowana, Petra z mink膮 kwaskowat膮 i Hiacyntha wyczupurzona i oblana wonno艣ciami, nabalsamowana ca艂a - z wolna zbli偶a艂y si臋 ku gankowi. Przestraszeni i zdumieni t膮 wizyt膮 tak niespodziewan膮, Hieronimowie oboje czekali na ni膮 z nale偶n膮 go艣cinno艣ci膮 w progu, podeszli nawet, by uczci膰 bratow臋, kt贸ra z wyrazem 藕le ukrytej niech臋ci i wy偶szo艣ci zbli偶a艂a si臋 ku nim.

- Przyszli艣my bratow臋 - (ten wyraz Julia wym贸wi艂a cichute艅ko) - odwiedzi膰. Dobry wiecz贸r! Nasz go艣膰 - doda艂a z przyciskiem - tak o nas zapomina, 偶e my sami go szuka膰 musiemy. Sta艣 nisko i arcypowa偶nie si臋 uk艂oni艂. Hiacyntha doda艂a: - Jak偶e panu w tej sielskiej zaciszy? - Co pani? - spyta艂 m艂ody ch艂opiec, otwieraj膮c oczy ogromne i udaj膮c, 偶e nie rozumie lub mo偶e nie zrozumiawszy w istocie.

- Jak pan si臋 czuje w tej sielskiej zaciszy? - powt贸rzy艂a panna Hiacyntha z u艣miechem, kt贸ry by szatana odstraszy艂.

- Ja! a! nadzwyczaj szcz臋艣liwym! - 偶ywo odpowiedzia艂 m艂ody ch艂opiec.

- A! nawet szcz臋艣liwym! - z przek膮sem przerwa艂a Julia siadaj膮c w ganku, cho膰 j膮 usilnie proszono do pokoju - ten wyraz m贸wi wiele...

- W moim przekonaniu tylko to, co powinien.

- Mo偶e wi臋cej, ni偶 powinien by m贸wi膰! bo si臋 nie wszystko m贸wi! - rzek艂a zn贸w Julia szydersko prawie.

- Owszem, pani - p艂omieniem oblany rzek艂 Sta艣 - wszystko si臋 m贸wi, gdy si臋 nic z艂ego nie my艣li. Odpowied藕 by艂a niezmiernie ostra, ale ulecia艂a nie zrozumiana i rozmowa, zerwana umy艣lnie, pocz臋艂a si臋 w inny spos贸b.

- Pan na nas nie艂askaw - m贸wi艂a Julia - a podobno ju偶 powr贸t papy bliski, nie b臋dziemy wi臋c i my mieli szcz臋艣cia pocieszy膰 si臋 bli偶sz膮 jego znajomo艣ci膮? - O! bo Sta艣 - przerwa艂 艂agodz膮c Hieronim - najbli偶sz膮 znajomo艣膰 zabiera z zaj膮cami w polu i kwiatkami, kt贸re zbiera i suszy.

- Jak to? - przerwa艂a Hiacyntha - pan dla ulgi cierpi膮cej ludzko艣ci... zbierasz i suszysz zio艂a? - Nie ze wszystkim - odpowiedzia艂 u艣miechaj膮c si臋 Sta艣 - bo rumianku i mi臋ty nie susz臋, ale bawi臋 si臋 herboryzacj膮... to jest nauk膮 o ro艣linach.

- Wdzi臋czne to! urocze zaj臋cie! - odpar艂a panna czuj膮c si臋 poniek膮d obowi膮zan膮 do utrzymania rozmowy, gdy偶 si臋 mia艂a za najm臋drsz膮 z ca艂ego grona - zaj臋cie tak stosowne dla m艂odo艣ci, kt贸ra jest sama kwiatem! - Zna艂em profesora bardzo okularowego, kt贸ry mu si臋 z zapa艂em oddawa艂 - rzek艂 Sta艣 oburzony, 偶e go spychaj膮 do kurteczki i krezki, z kt贸rej dawno wyszed艂.

- Tak? ale jestli co wdzi臋czniejszego - rzek艂a panna nie daj膮c si臋 zbi膰 - nad to po艂膮czenie m艂odo艣ci z kwiatami? Jedno tak do drugiego podobne! - W istocie - podchwyci艂 Sta艣 - oboje wi臋dniej膮 tak pr臋dko! Nie by艂o to bez intencji, ale intencja posz艂a nie schwycona w morze zapomnienia, a panna Hiacyntha, zwi臋dnienia nie bior膮c do siebie, m贸wi艂a dalej: - My艣l trafna; zapisz臋 j膮 w sztambuchu swoim, w kt贸rym notuj臋 wszystko, co pos艂ysz臋 pi臋knego. T臋 zdobycz b臋d臋 panu winna.

- A! pani! - zawo艂a艂 Sta艣 - prosz臋 na m贸j karb nie k艂a艣膰 tej my艣li, bobym m贸g艂 uchodzi膰 za z艂odzieja. Jest to my艣l, kt贸r膮 przynajmniej tysi膮c pisarzy ukrad艂o u tysi膮ca innych, a pierwszym jej autorem musia艂 by膰 niezawodnie stary Adam, je艣li w jesieni kiedy zebra艂o mu si臋 na z艂y humor... Wszyscy si臋 roz艣mieli, Julia tylko nie, bo by艂a nierada kierunkowi rozmowy ju偶 odbiegaj膮cej od obecnych spraw i tera藕niejszo艣ci, w kt贸rej k贸艂ku lubi艂a j膮 trzyma膰.

- Co tam pa艅stwo m贸wicie o kwiatkach - pocz臋艂a - m贸wcie lepiej o ludziach. Jak偶e si臋 wie艣 podoba panu i nasze proste 偶ycie? - Pani wie, 偶e i ja jestem wie艣niak! - Ale nie, tyle lat sp臋dzi艂e艣 pan w mie艣cie! - T臋skni膮c za wsi膮.

- Ale tu - z przyciskiem doda艂a Julia - jeste艣 pan ju偶 w sercu wsi; jest to - co najbardziej by膰 mo偶e wiejskiego.

- W sercu wsi! - szepn臋艂a Hiacyntha - co za wyra偶enie szcz臋艣liwe! - O! o! i serce wsi bardzo mi si臋 podoba艂o! - odpowiedzia艂 Sta艣.

- A pan si臋 nie znudzi艂 bez fortepiana, ksi膮偶ek, muzyki i ta艅c贸w? - Ta艅c贸w zupe艂nie nie lubi臋, ksi膮偶ki mam z sob膮, a bez fortepiana przywyk艂em si臋 cz臋sto obchodzi膰. W dodatku mia艂em strzelb臋 i ci膮gle tak mi艂e towarzystwo.

- Ale艣 pan z niego ma艂o korzysta艂, kiedy - jak pan Hieronim powiada - kwiatki i zaj膮ce sk艂ada艂y zwyczajn膮 jego kompani臋.

- Kwiatki i zaj膮ce by艂y tylko rozrywk膮, bo膰 bym przez te trzy dni i pa艅stwa zanudzi艂, siedz膮c im ci膮gle na g艂owie. "Na g艂owie! - pomy艣la艂a Hiacyntha - to wyra偶enie nieszlachetne, obraz nieprzyzwoity nawet! Brak wychowania widoczny" - My si臋 na to przynajmniej skar偶y膰 nie mo偶emy - rzek艂a Julia z przek膮sem. Sta艣 spu艣ci艂 oczy, uczu艂 si臋 winnym, uda艂 nawet, 偶e nie dos艂ysza艂; wtem zaturkota艂o opodal na drodze, wszyscy zwr贸cili oczy, ujrzano szybko ku dworowi Paw艂贸w jad膮c膮 znajom膮 nejtyczank臋 偶贸艂t膮 gospodarza, a na niej rozparty, a raczej wp贸艂le偶膮cy jecha艂 spiesznie m膮偶 Julii. Przeje偶d偶aj膮c mimo pokornego dworku Hieronim贸w, spojrza艂 i z podziwieniem pozna艂 w ganku 偶on臋, c贸rk臋 i Hiacynth臋. Widok to by艂 dla niego zdumiewaj膮cy, zda艂o mu si臋 w pocz膮tku, 偶e si臋 zmyli艂, przetar艂 oczy, kaza艂 jecha膰 powolniej, nareszcie, nie mog膮c wytrwa膰, stan膮艂 przed bram膮 i pieszo wszed艂 w dziedzi艅czyk. Oczy go nie zwodzi艂y: 偶ona, c贸rka by艂y u Hieronim贸w. "C贸偶 si臋 to sta艂o? - pomy艣la艂 - one, co tak ich nie cierpi膮 serdecznie... to co艣 doprawdy dziwnego... Ale ba! - doda艂 w my艣li - tam jest Sta艣! Rozumiem wszystko.

- I roz艣mia艂 si臋 - Kuta baba! Kuta!" powtarza艂 w duchu, ciesz膮c si臋 przebieg艂o艣ci膮 偶ony. W tej chwili jednak kuta baba bardzo nie w swoim by艂a humorze, powita艂a m臋偶a zimno, Sta艣, kt贸remu Pawe艂 zwiastowa艂 powr贸t ojca, tak偶e smutno bardzo na艅 spojrza艂 i westchn膮艂 po cichu, reszta towarzystwa przyj臋艂a go ceremonialnie.

- A ojciec m贸j? - spyta艂 nie艣mia艂o Stanis艂aw.

- Dzi艣 tu b臋dzie niezawodnie! - odpar艂 pan Pawe艂. Z艂y humor go艣cia nie uszed艂 wprawnego oka Julii; powsta艂a 偶ywo, po偶egna艂a skinieniem g艂owy pogardliwym przytomnych i pospieszy艂a z m臋偶em dodomu.



III.

Dziwnie s艂abi s膮 ludzie; mi艂o艣膰 w艂asna tyle ma w艂adzy nad nimi, 偶e cz臋sto najrozumniejszym odbiera moc zdrowego s膮du o uczynkach i tym, co si臋 ich samych dotycze. O drugich wyrokuj膮 trafnie, o ich obrotach umiej膮 wyrzec zimno i sprawiedliwie; gdy przyjdzie do siebie samych, myl膮 si臋 najzupe艂niej, a je艣li sumienie podpowie im szczer膮 prawd臋, to mi艂o艣膰 w艂asna tyle ma do zarzucenia, tak u艣mierza i 艂agodzi wyraz sumienia, 偶e w ko艅cu przerobi je na sw贸j kopyt. Nigdy mo偶e w znacznej gromadce ludzi r贸偶nych ta prawda tak jasno na wierzch nie wysz艂a jak teraz, gdy si臋 wszyscy pocz臋li ze Strumienia rozje偶d偶a膰. Przyj膮艂 ich wszystkich zar贸wno grzecznie, uprzejmie, dworacko kasztelanic, dla ka偶dego znalaz艂 s艂贸wko pochlebne, ka偶demu co艣 powiedzia艂 mi艂ego, nikomu jednak wyra藕nego nie okaza艂 pierwsze艅stwa. A cho膰 si臋 偶aden z tego nie chwali艂, wszyscy, ka偶dy z osobna, wywie藕li to pocieszaj膮ce przekonanie, 偶e kasztelanic szczeg贸lniej 艂askawe zwr贸ci艂 na nich oko. Nawet najrozs膮dniejsi od tego uprzedzenia nie byli wolni, tak stary dworak umia艂 ich zmami膰 przemawiaj膮c do wszechw艂adnej mi艂o艣ci w艂asnej. Jeden tylko dziadunio, kt贸rego przecie偶 kasztelanic ze szczeg贸lnym przyjmowa艂 szacunkiem, rubasznie mu ci膮gle odpowiada艂, nie da艂 si臋 ug艂aska膰 i za艂o偶y艂 do w贸zka star膮 szkap臋, jasno widz膮c, 偶e si臋 te wszystkie zabiegi na nic nie przydadz膮. Ale dziadunio znowu by艂 z tych ludzi, kt贸rzy z obawy, by nie widzieli rzeczy zbyt dobrze, zawsze je widz膮 nadto czarno. Dziadunio zna艂 ludzi i tak si臋 l臋ka艂 fa艂szu, tak kocha艂 prawd臋, 偶e j膮 nawet samemu sobie umia艂 w potrzebie powiedzie膰, co najrzadsza. Wielu drugim powie surowo, co im nale偶y, ale nie sobie. Dziadunio w艂a艣nie by艂 jednym z tych rzadkich ludzi, co z sob膮 samymi nie wchodz膮 w kompromisa i s膮dz膮 si臋 bez lito艣ci. On te偶 jeden wyjecha艂 ze Strumienia widz膮c jasno, jak sz艂y rzeczy, i nie uwodz膮c si臋 wcale. Reszta, pobywszy z sob膮 na osobno艣ci, rozmy艣liwszy si臋 o przyj臋ciu, rozwa偶ywszy ka偶de s艂owo kasztelanica i stosunek jego do siebie, najdziwniej si臋 艂udzi艂a. Najrozs膮dniejszy pan Piotr uleg艂 tak偶e tej zarazie i wyje偶d偶aj膮c tak m贸wi艂 do siebie: "Biedny Samuel zbyt czarno go sobie maluje, zreszt膮 i to prawda, 偶e nie przed ka偶dym cz艂owiek si臋 got贸w odkry膰. Czu艂em jednak, 偶e co mi m贸wi艂, m贸wi艂 szczerze, z serca... Widz臋 i ledwie nie bolej臋 nad tym, 偶e ten cz艂owiek wyra藕nie ma szczeg贸ln膮 do mnie sympati膮... dlatego nikomu, jeno mnie si臋 zwierzy艂 ze swoich cierpie艅 dusznych. Mam jaki艣 wp艂yw na niego. Boj臋 si臋, by w swym testamencie nadto nie pomy艣la艂 o mnie... by艂oby to prawdziwe nieszcz臋艣cie, bo nie chcia艂bym skrzywdzi膰 familii... Nie myl臋 si臋, szczeg贸lniejszy widzia艂em poci膮g jego ku mnie... a jak to przysz艂o nagle, niespodzianie! Biedne cz艂eczysko, nie mia艂 mo偶e dot膮d nikogo, przed kim si臋 odwa偶y艂 wyspowiada膰 z prawd膮, ku kt贸rej serce go poci膮ga... " I pan Piotr m贸wi艂 sobie dalej: "Nie mog臋 tych stosunk贸w przerywa膰, mo偶e te偶 b臋d臋 tak szcz臋艣liwy, 偶e go ca艂kowicie nawr贸c臋, 偶e wespr臋 i uwolni臋 od tej zgrai pijawek, co go otacza... Pozna艂 si臋 na moim sercu! Biedny cz艂owiek! 偶al mi go szczerze! Wiek go zepsu艂, serce naprawi膰 mo偶e". Ten sam temat z r贸偶nymi wariacjami obrabiali niemal wszyscy wyje偶d偶aj膮cy ze Strumienia, ka偶dy po swojemu. August Pobia艂a u艣miecha艂 si臋 w g艂臋bi kocza i marzy艂 tak偶e: "To cz艂owiek dobrego towarzystwa, zna膰 na nim, 偶e bywa艂 na dworach, otarty... poj臋li艣my si臋 oba, zrozumieli zaraz; uwa偶a艂em, jak za ka偶dym daniem zwraca艂 si臋 do mnie, niby mojego zdania 偶膮daj膮c o potrawach. Mi艂y, wcale mi艂y starzec, troch臋 zepsuty! no! wiek XVIIIzafarbowa艂 go, i c贸偶 dziwnego. Dw贸r Stanis艂awowski, Warszawa, Francja jak go nie mia艂y podpsu膰? Zdaje mi si臋, 偶e ze wszystkich na mnie szczeg贸lniej, wy艂膮czniej uwa偶a艂. U sto艂u ci膮gle by艂 do mnie zwr贸cony, pyta艂, rozpytywa艂 o famili膮, zagadywa艂 kilka razy, przyci膮ga艂... Prawdziwie 艣miesznie by by艂o, 偶ebym go tak sobie wejrzeniem magnetycznie pozyska艂... ale to mi si臋 ju偶 trafia艂o. A! a! nie gniewa艂bym si臋! Cho膰 familia naturalnie by krzycza艂a. Ju艣ci偶, je艣li ma komu oboj臋tnemu zostawi膰, lepiej, 偶eby krewnemu zapisa艂... Wybierze kogo艣 , z kim sympatyzuje! Cz艂owiek z gustem!" Pan Tomasz, kt贸ry jecha艂 obok, troch臋 rachowa艂 na sw贸j dowcip.

- Nie mam w膮tpliwo艣ci - m贸wi艂 - 偶em si臋 staremu podoba艂. 艣mia艂 si臋, a偶 za boki bior膮c, z ka偶dego konceptu, mruga艂 na mnie, stary filut! A! a! i sam nie g艂upi, jeszcze ostry dowcipek w nim jest. 铆al mi moich braci, 偶e go sobie pozyska膰 nie umieli , ale widz臋, 偶e z nas trzech najwi臋cej szansy dla mnie. Cha! cha! gdyby mi zapisa艂 wszystko, to膰 i to dla nich! O偶eni膰 si臋 ju偶 nie o偶eni臋... (westchn膮艂 czego艣), alebym troch臋 pohula艂, a reszta dla Augusta i J贸zefa. J贸zef te偶, cho膰 gderliwy, cho膰 kaszl膮cy i milcz膮cy, mia艂 pretensyjk臋 do podobania si臋.

- Magnat! - m贸wi艂 jad膮c i kln膮c trz膮sk膮 drog臋 - magnat co si臋 zowie, ale zbyt ju偶 hula! Jest tam nieco rachunku i wida膰 艂ad, ale po co dla swoich, dla familii ten wyst臋p? Liczy艂em butelki szampana, wypili kilkadziesi膮t, minimum tysi膮czek z艂otych, a rocznego procentu z艂otych pi臋膰dziesi膮t! Ale dobry cz艂ek i cho膰 tak wyst臋puje czasem, jednak ostro si臋, s艂ysz臋, trzyma z pieni臋dzmi... Jest 艂ad! Jest! Szczeg贸lna rzecz, ale my we dw贸ch zgodziliby艣my si臋 najlepiej, uwa偶a艂em to z jego mowy: lubi porz膮dek i oszcz臋dno艣膰. Jakem mu m贸wi艂 o moim gospodarstwie , to mu si臋 oczy 艣wieci艂y. 铆eby tak mnie zapisa艂 Strumie艅, zobaczy艂by, co bym z niego w lat dziesi臋膰 zrobi艂 i ile by kapita艂u le偶a艂o. A, a! my艣l臋, kto wie, got贸w to zrobi膰, bo艣my si臋 co艣 bardzo pokochali. Pan Antoni tak偶e, na w贸zku jad膮c, 艣piewa艂 piosenk臋 podobn膮: "E, e! nie tak czarny diabe艂, jak go maluj膮. Kasztelanic ma serce, ma... Kto go niewart, nie zobaczy; ale ze mn膮 by艂, ju偶 si臋 poskar偶y膰 nie mog臋, prawdziwie serdecznie, nawet mi delikatnie da艂 do zrozumienia, 偶e mnie nad innych preferuje. By艂aby fimfa Samuelkowi t臋ga, 偶eby nam wszystko waln膮艂! Ale ba! krzywdy jego nie chc臋, da艂bym mu cz臋艣膰... cz臋艣膰 pewn膮.. tak... jak膮艣 cz膮stk臋... cz膮steczk臋 na z艂agodzenie b贸lu, reszta dzieciom. Alebym im jeszcze pogospodarowa艂 na wi臋kszym i pokaza艂, co umiem. Daj mu Bo偶e zdrowie, kasztelanicowi, ale cz艂owiek, co si臋 na ludziach zna! ta, ba!" Nie b臋dziemy powtarzali reszty tych piosenek, kt贸re zreszt膮 nadzwyczaj grzeczne i uk艂adne przyj臋cie kasztelanica wywo艂a艂o - wszystkie tam by艂y podobne, wszyscy - a偶 do Sobockiego, kt贸ry pos膮dza艂 kasztelanica, 偶e na 偶on臋 jego rzuci艂 nieoboj臋tnym okiem - 艂udzili si臋 nadziejami, bawili orzechami pustymi. Skutkiem tego by艂o, 偶e wszyscy po odwiedzinach pami臋tnych pocz臋li przemy艣liwa膰, jak by utrzyma膰 i powi臋kszy膰 pozyskany sentyment kasztelanica i afekt jego tym sobie pomno偶y膰. 钮amali g艂ow臋, czym by przypodoba膰 si臋 mogli, i ka偶dy wedle usposobienia usi艂owa艂 przypomina膰 si臋 jakim艣 datkiem lub pos艂ug膮. Kasztelanic niczego si臋 bardziej nie l臋ka艂, niczym bardziej nie brzydzi艂 jak listami, na kt贸re odpisywa膰 musia艂, przerywaj膮cymi spokojny i uregulowany byt jego. Gdy zaraz potem zacz臋艂y p艂yn膮膰 sarny, szczupaki, owoce, przysmaki i podarki r贸偶ne od krewnych, a za ka偶dy dzi臋kowa膰 przysz艂o, a ka偶demu co艣 odpisa膰, stary o ma艂o si臋 nie w艣ciek艂. Zwa偶ywszy jednak, 偶e gniew i zniecierpliwienie niebezpieczn膮 policholi膮 wywo艂a膰 mog膮, 偶e niepolitycznym by艂oby obra偶a膰 tych, kt贸rzy si臋 dla niego na grzeczno艣膰 zmagali, zaci膮艂 tylko usta, zasadzi艂 Jasia do sma偶onych respons贸w i uzbroiwszy si臋 wytrwa艂o艣ci膮, przebywa艂 ju偶 te nas艂ania, tak ci臋偶kiedla siebie, ze stoick膮 rezygnacj膮. Ja艣 bacznie ci膮gle wpatrywa艂 si臋 w stryja i chwyta艂 ledwie dostrze偶one na twarzy jego b艂yski gniewu i rozj膮trzenia - w duchu my艣la艂 z nich korzysta膰. Termi艅ski tak偶e, w interesie panny Anieli, chcia艂 na nich co艣 zbudowa膰, gdy偶 i przed nim nie mog艂y si臋 ukry膰 starca gniew i niecierpliwo艣膰. Oba jednak zapa艣nicy milczeli, daj膮c czas uczuciu, 偶eby si臋 w duszy starca rozros艂o i zakorzeni艂o. Tymczasem panna Aniela co dzie艅 by艂a czulsza, smutniejsza i troskliwsza, Termi艅ski, coraz gorliwszy w us艂ugach, powoli, gdy tylko m贸g艂, rzuca艂 s艂贸wko za swoj膮 protegowan膮. Kasztelanic te s艂贸wka dot膮d w milczeniu po艂yka艂 i ani si臋 z偶ymn膮艂 - Aniela i jej adwokat byli najlepszych nadziei, nie taj膮c przed sob膮, 偶e to powoli i艣膰 musi. Ja艣 patrza艂, czeka艂 i doczeka艂 si臋 tego, 偶e potrafi艂 zr臋cznie podchwyci膰 rozmow臋 spiskowych. By艂 ju偶 na drodze, klasn膮艂 w r臋ce...

- "Wygrana moja!" - rzek艂 do siebie! Pocz膮艂 rachowa膰 nad sw贸j wiek bystro i trafnie. "Stary stryj znudzi si臋 ich naleganiem. Aniela mu si臋 sprzykrzy, Termi艅ski mu doje klepi膮c jedno a jedno. Na贸wczas schwyc臋 por臋 i wyforuj臋 oboje, potrzeba mi tylko mie膰 drug膮 Aniel臋 na podstawk臋 i drugiego Termi艅skiego na przypadek - i o to warto by si臋 wcze艣nie postara膰. Za pierwszym syknieniem starego na nich, musz臋 ich mie膰 gotowych pod r臋k膮. Aniela, chwa艂a Bogu! sama sobie interesa psuje, on chce weso艂o艣ci, ona go karmi sentymentem, w kt贸ren on nie wierzy. Wszystko dobrze, cicho! czekajmy!" Niecierpliwie jednak Ja艣 czeka艂, bada艂, wypatrywa艂 chwili, gdy wybuchnie znudzenie i niecierpliwo艣膰 stryjowska. Wiedzia艂 on z g贸ry, 偶e przed nim stary si臋 nie poskar偶y, ale postanowi艂 sam 艣mia艂o wywo艂a膰 wyznanie, gdy pora na nie przyjdzie. Gdy tak czyha, Aniela i Termi艅ski pracuj膮, ci膮gle si臋 艂udz膮c nadziej膮, 偶e si臋 ta praca ich na co艣 przyda膰 mo偶e. Kilka miesi臋cy panna przychodzi艂a ci膮gle z jedn膮 mow膮, czu艂膮, kamerdyner przy ka偶dej zr臋czno艣ci rzuci艂 s艂贸wko za ni膮, kasztelanic tylko brwi podnosi艂, usta mu dr偶a艂y konwulsyjnie - ale milcza艂. Termi艅ski rachowa艂 na s艂abo艣膰 i dobija艂, ale w艣r贸d dzie艂a postrzega膰 zacz膮艂, 偶e pan coraz dla niego zimniejszym si臋 stawa艂. Widzia艂 to ju偶 i Ja艣, raduj膮c si臋 w milczeniu, 偶e tak dobrze wszystko naprz贸d rozrachowa艂. Jednego wieczora, po skwarnym dniu ostatk贸w lata, kasztelanic siedzia艂 w fotelu, ci臋偶ko dysz膮c i nie mog膮c znie艣膰 upa艂u , kt贸rego wiecz贸r, przepowiadaj膮cy burz臋, nie zmniejsza艂. Termi艅ski zwija艂 si臋 ko艂o niego szczebiocz膮c.

- Ja艣nie pan uwa偶a艂, jak panna Aniela mizernieje - rzek艂 cicho.

- Mizernieje - powt贸rzy艂 stary - tak, i starzeje, co nie na awanta偶.

- Tego nie uwa偶a艂em - rzek艂 Termi艅ski - owszem, zdaje mi si臋, 偶e dziwnie si臋 trzyma... nawet to zmizerowanie uczyni艂o j膮 wi臋cej zajmuj膮c膮... O! smutna i cierpi膮ca; m贸wi艂a mi, 偶e chcia艂aby pojecha膰 poradzi膰 si臋, do familii.

- Doktora tu mo偶na sprowadzi膰 - rzek艂 stary.

- Nie wiem zreszt膮, co to za projekta; m贸wi艂a tylko, 偶e chcia艂aby pojecha膰.

- Czemu偶 mi nic o tym sama nie m贸wi艂a? - Nie 艣mie! A mnie z p艂aczem ju偶 od kilku dni nagli, 偶ebym pana o to prosi艂 - i ma pow贸d s艂uszny.

- Pow贸d? C贸偶 nowego? - Nie 艣miem m贸wi膰, bo mi zakaza艂a, 偶eby j. pana nie zmartwi膰, ale w istocie wa偶ny pow贸d.

- No! to nie b膮d藕偶e g艂upi, nie strasz mnie, r臋kawiczek nie k艂adnij, a m贸w od razu. Termi艅ski, jak cz艂owiek, co chce szerok膮 przeskoczy膰 przepa艣膰 i obawia si臋 upadku, zawaha艂 si臋.

- Nie b膮d藕偶e b艂aznem, a gadaj - powt贸rzy艂 stary 偶ywo - to mnie nudzi! - A wi臋c! - wzdychaj膮c rzek艂 Termi艅ski - kiedy ja艣nie pan ka偶e, to musz臋, ale to historia! Gdybym by艂 m贸g艂 przewidzie膰, co si臋 stanie, nigdy bym nie nara偶a艂 ja艣nie pana na to...

- Ale c贸偶 si臋 tam, u kaduka, sta艂o? - Gdyby tylko pan si臋 nie gniewa艂, a pozwoli艂 mi opowiedzie膰...

- S艂ysza艂e艣, 偶e nie tylko pozwalam, ale ka偶臋; gadaj i nie m臋cz! - zawo艂a艂 kasztelanic.

- Rzecz si臋 ma tak - odezwa艂 si臋 j膮kaj膮c troch臋 s艂uga - 偶e panna Aniela, o czym ja zreszt膮 nie wiedzia艂em, ma brata.

- Cho膰by dw贸ch, a c贸偶 to ma mi szkodzi膰? - rzek艂 stary.

- Ja艣nie pan pozwoli mi sko艅czy膰; brata tego jeszcze w dzieci艅stwie oddano do kadet贸w i tak zgin膮艂 z ocz贸w familii , 偶e niemal o nim zapomnieli. Teraz licho mu nada艂o powr贸ci膰; z艂e j臋zyki, s艂ysz臋, donios艂y mu co艣 o siostrze... naturalnie, 偶e go to obesz艂o mocno...

- Ba, ba! ju偶 i brat z komedii! Stary koncept - rzek艂 z przymuszonym u艣miechem szambelan - no, i c贸偶? Zapewne chce co utargowa膰? - A! Ja艣nie panie, to dzi艣 podobno pu艂kownik i cz艂ek bogaty; on grozi cale czym innym... chce zmusi膰 procesem do o偶enienia... przynajmniej tak si臋 odgra偶a. Staremu oczy krwi膮 zasz艂y, ale od 艣miechu parskn膮艂.

- Termi艅ski! - zawo艂a艂 - i ty temu wierzysz, a my艣lisz, 偶e ja dam wiar臋? - Ale to prawda, ja艣nie panie, to najistotniejsza prawda! Panna Aniela truchleje na wspomnienie brata, boi si臋 jakiej awantury, my艣li ucieka膰. Stary g艂ow膮 pokiwa艂: - A! - rzek艂 - c贸偶 ty my艣lisz o tym, Termi艅ski? - Co ja my艣l臋? - rzek艂, obur膮cz chwytaj膮c ostatek odwagi, s艂uga.

- Czy j. pan przywi膮zany jeste艣 do panny Anieli, czy nie, w tym kwestia, czy bez niej si臋 obej艣膰 mo偶esz? Kasztelanic spojrza艂 na niego spod oka, skrzywi艂 usta.

- To pytanie zuchwa艂e - rzek艂 powoli.

- Przywi膮zany! ha! ha! Cz艂ek si臋 i do fotelu przywi膮zuje na艂ogiem. W moim wieku zmiana, cho膰 si臋 jej czasem zachce, niebezpieczna, zbyt irytuje, zbyt pobudza, wycie艅cza. P贸ki si臋 cz艂owiek przyzwyczai, dop贸ki pozna, oswoi, czas si臋 drogi traci; nie chcia艂bym nikogo zmienia膰 przy sobie... ale...

- Ale co, ja艣nie panie? - Ale c贸偶 mam pocz膮膰 z tym bratem, kiedy taki zuch! - Ja艣nie panie - z westchnieniem rzek艂 Termi艅ski graj膮c rol臋 powa偶nego doradcy.

- Gdzie pan znajdzie tyle przywi膮zania, tyle serca, tyle poczciwo艣ci, tak膮 艂agodno艣膰 i charakter jak panny Anieli - to trudno! To per艂a! Uczciwa, pobo偶na! - Nie chwal偶e jej tak, Termi艅ski; b臋d臋 my艣la艂, 偶e ci co za to obiecano... S艂uga si臋 zaczerwieni艂 i oburzy艂 niezmiernie.

- A! ja艣nie pan nie znasz s艂ug swoich! godzi偶 si臋 takim s艂owem ich kaleczy膰? - No, no! dalej, do czego szed艂e艣? - Mam wszystko powiedzie膰? - R膮baj, 艣mia艂o.

- Na miejscu ja艣nie pana - wyrzuci艂 Termi艅ski jak z procy...

- ja bym si臋 z ni膮 o偶eni艂... Kasztelanic nieznacznie si臋 u艣miechn膮艂, ruszy艂 ramionami , doby艂 tabakierki.

- Umhu! - rzek艂 - i ja bym to zrobi艂, gdybym by艂 na twoim miejscu... Termi艅ski zblad艂.

- A nawet - doda艂 stary - to projekt niczego. Gdy si臋 z ni膮 o偶enisz, brat nic powiedzie膰 nie b臋dzie m贸g艂; honor b臋dzie ocalony.

- Ale panna Aniela nie zechce p贸j艣膰 za mnie...

- nagle pomiarkowa艂 si臋 Termi艅ski.

- W膮tpi臋 przynajmniej - doda艂 - bardzo w膮tpi臋, a z mojej strony to by by艂a ofiara...

- Wszak ty mnie tak kochasz, Terminsiu - szydz膮c wyra藕nie rzek艂 kasztelanic - m贸g艂偶eby艣 nie chcie膰 si臋 o偶eni膰 z t膮, kt贸r膮 mnie swatasz? - Ja艣nie panie, co to m贸wi膰 - wik艂a艂 si臋 kamerdyner - to by by艂o zbyt jawne... to by by艂o...

- To by by艂o doskona艂e, i wilk syty, i koza ca艂a, a w testamencie znalaz艂by si臋 posa偶ek dla obojga.

- A! ja艣nie panie - wzdychaj膮c z g艂臋bi piersi zawo艂a艂 Termi艅ski - spodziewamy si臋 setnych lat dla ja艣nie pana; na testament serce nie pozwala si臋 ogl膮da膰...

- Ba! wola艂by艣 偶ywca? - rzek艂 kasztelanic.

- Co to o tym m贸wi膰, wysokie progi na moje nogi - odpar艂 Termi艅ski.

- Panna Aniela na mnie i nie patrzy - ona szlachcianka, brat pu艂kownik, dobrego rodu, a ja, wyznawszy prawd臋, at! Ale czemuby ja艣nie pan nie pomy艣la艂 o tym, co ja m贸wi臋? - Ja!! a to ty艣 - widz臋 - zwariowa艂, Termi艅ski? - zawo艂a艂 stary odwracaj膮c si臋.

- Co ci to? - Jak to, ja艣nie panie? jak to? - niespokojnie zapyta艂 s艂uga widz膮c, 偶e poszed艂 z艂膮 drog膮.

- Chcesz mnie, widz臋, gwa艂tem 偶eni膰? - Albo偶 co, ja艣nie panie? - Z pann膮 Aniel膮? - Ja! ja m贸wi臋 tylko, co my艣l臋... to moja wina... Zreszt膮 co mnie do tego. Je艣li si臋 temu jako艣 nie zaradzi, ona pewnie wyjedzie... Stary s艂owa ju偶 nie rzek艂, Termi艅ski, niespokojnie go badaj膮c oczyma, pokr臋ci艂 si臋 chwilk臋 jeszcze i wysun膮艂 zak艂opotany. "Ha! - rzek艂 do siebie w sieni - to pierwszy szturm, nie dziw, 偶e odparty! Powoli si臋 mo偶e z t膮 my艣l膮 oswoi膰. Ale prawd臋 m贸wi膮c, nie najlepiej to posz艂o! Ostro偶nie potrzeba, ostro偶nie". Co艣 szmyrgn臋艂o w ciemnym korytarzu, Termi艅ski si臋 obejrza艂, nie by艂o nikogo. "To pies - pomy艣la艂 - ale jak si臋 tu zakrad艂 do zamczystej sieni?" Nie by艂 to pies jednak, ale Jasiek, kt贸ry od niejakiego czasu codziennie pode drzwiami sypialni rozm贸w Termi艅skiego pods艂uchiwa艂. Zr臋cznie wysun膮艂 si臋 na podw贸rze, a kto by by艂 ujrza艂 blad膮 twarz jego, o偶ywion膮 jakim艣 uczuciem dziwnym, pozna艂by, 偶e si臋 w g艂owie ch艂opca wielkie gotowa艂y zamiary. Ja艣 polecia艂 do swojej ubogiej izdebki z zaci艣nionymi usty, z bij膮cym sercem, zacieraj膮c r臋ce, dodaj膮c sobie odwagi, cicho co艣 szepcz膮c do siebie. Ca艂膮 noc biega艂 jak nieprzytomny, obrachowuj膮c, zastanawiaj膮c si臋, licz膮c, a s艂owa, kt贸re si臋 z ust jego wyrywa艂y, dowodzi艂y, 偶e wielka odbywa艂a si臋 w nim walka. Nade dniem dopiero, uko艂ysany jak膮艣 nadziej膮, rzuci艂 si臋 nie rozbieraj膮c na sw贸j bar艂贸g i gor膮czkowym snem spocz膮艂 na chwil臋. W pokoju pana Termi艅skiego nie lepsza noc by艂a - s艂uga z brwi膮 namarszczon膮, ze spuszczon膮 g艂ow膮, z za艂o偶onymi w ty艂 r臋kami chodzi艂 i duma艂 pos臋pnie. Czu艂 on, 偶e si臋 porwa艂 na rzecz wielk膮, mo偶e przedwcze艣nie, ale ko艣膰 by艂a rzucona, cofn膮膰 si臋 niepodobna - strach przejmowa艂 chwilami, dreszcz przebiega艂, czarne mary snu艂y si臋 przed oczyma. Ca艂膮 jego nadziej膮 by艂a s艂abo艣膰 kasztelanica, niedo艂臋stwo, w kt贸re samolubstwo go wp臋dzi艂o, na艂ogowe przywi膮zanie r贸wnie do ludzi, jak do godzin. Ilekro膰 ul膮k艂 si臋, powtarza艂 sobie po cichu: - Ba, ba! a jak by si臋 on obszed艂 beze mnie? A kto mu po艣cieli? Kto go po艂o偶y? To by膰 nie mo偶e! nie mo偶e! O偶eni si臋 czy nie, a ja zostan臋 na miejscu. Nie ma si臋 co obawia膰! 谩le spa艂 i kasztelanic po rozmowie z pann膮 Aniel膮, w kt贸rej, wskutek spisku, tak偶e 贸w bajeczny brat jej, pan pu艂kownik, wyst膮pi艂. Widzia艂 on doskonale osnow臋 roboty, zamiary i 艣rodki , by艂 pewien, 偶e si臋 nie da nieostro偶nym intrygantom, ale go trapi艂a my艣l, 偶e mu roboty te pok贸j zatruj膮, 偶ycie zmi臋szaj膮 i krew 偶ywiej pop臋dz膮. Potrzeba by艂o walczy膰, a kasztelanic na b贸j taki ostatka si艂 偶a艂owa艂. Przewraca艂 si臋 wi臋c ca艂膮 niemal noc, niespokojny, a we 艣nie 艂aj膮c Termi艅skiego, Aniel臋 i Jasia, zm臋czy艂 si臋 marami. Jak skoro za艣wita艂 ranek, Ja艣 znikn膮艂 ze swej izdebki i we dworze nigdzie go nie by艂o wida膰. Termi艅ski mia艂 go za zbyt nieznacz膮ce stworzenie, by kroki jego 艣ledzi膰, i nie zwr贸ci艂 na to uwagi. Tymczasem Jasiek zasiad艂 na strychu dworu, wkrad艂szy si臋 tam o 艣wicie przez sk艂ady, od kt贸rych klucze bywa艂y mu powierzane, i szuka艂 tej cz臋艣ci sufitu, kt贸ra odpowiada艂a zamkni臋tej, tajemniczej izbie kasztelanica. Szcz臋艣ciem dla niego w starym dworze nie wszystkie pokoje mia艂y sufity narzucane, w bocznych by艂o tylko stolowanie z tarcic, wyklejone papierem, i takie w艂a艣nie okrywa艂o pok贸j szambelana, w kt贸rym zwyk艂 by艂 kilka godzin dnia, zamkni臋ty, przep臋dza膰. Ja艣 potrzebowa艂 si臋 upewni膰, co zawiera ten pok贸j i co w nim robi kasztelanic, zasiad艂 wi臋c na strychu, rozpatrzy艂 si臋 dobrze w po艂o偶eniu, rozrachowa艂 szeroko艣膰 i d艂ugo艣膰, odrzuci艂 troch臋 gliny, dobra艂 si臋 do tarcic i pocz膮艂 po cichu 艣widrowa膰 dziur臋 w suficie. Robota, kt贸r膮 potrzeba by艂o prowadzi膰 bardzo ostro偶nie, sz艂a nie艂atwo na zawi臋d艂ym drzewie; ale po p贸艂godzinnym d艂ubaniu za艣wita艂 promyk przez wykr臋con膮 dziurk臋 i Ja艣 chciwie do niej oko przy艂o偶y艂. Nic wida膰 nie by艂o jeszcze, musia艂 j膮 rozszerza膰, musia艂 rozrobi膰 uko艣nie, co niema艂o zabra艂o mu czasu, ale nare艣cie po偶膮dany otrzyma艂 skutek. Oko jego, dr偶膮ce niepokojem i ciekawo艣ci膮, przylgn臋艂o do tego otworu, kt贸ren teraz odkrywa艂 mu ju偶 tajemnic臋 dla wszystkich dot膮d os艂onion膮 i nieodgadni臋t膮. Pok贸j, w kt贸rym kasztelanic zamkni臋ty cz臋艣膰 dnia samotnie przep臋dza艂, mia艂 dwoje okien od podw贸rza zakratowanych. Jedno z nich zabite by艂o okiennic膮 na zawsze, drugie od do艂u grub膮 zas艂onione firank膮 i wp贸艂przezroczystym zapuszczane storem. Ja艣 ujrza艂 w p贸艂mroku kilka naprz贸d szaf i kufr贸w zamkni臋tych, doko艂a 艣cian ustawionych. W po艣rodku by艂 wielki st贸艂, zas艂any suknem zielonym, a przed nim wygodny fotel i krzes艂o. Na stole le偶a艂y rz臋dami stosy kart, taliami pouk艂adane bardzo porz膮dnie, kilka arkuszy papieru i marki jakie艣. Na 艣cianach cztery wielkie obrazy w przepysznych ramach z艂oconych przedstawia艂y, o ile m贸g艂 dojrze膰, nagie jakie艣 postacie w rozmaitych po艂o偶eniach... Zreszt膮 nic tu nie zwraca艂o uwagi, a Jasia najbardziej zaj臋艂y karty - kt贸rych celu i potrzeby nie m贸g艂 zrozumie膰, bo kasztelanic nigdy w nic nie grywa艂 - i papiery jakie艣 z ka艂amarzem i pi贸rami w drugim ko艅cu sto艂u. D艂ugie godziny samotne, kt贸re tu przep臋dza艂 kasztelanic, jeszcze dla niego by艂y tajemnic膮. A 偶e mu wielce zale偶a艂o na dowiedzeniu si臋, jak ich i na co u偶ywa, postanowi艂 zatrzyma膰 si臋, doczeka膰 jego przyj艣cia i wypatrze膰 , co tu robi艂. Wcze艣nie wi臋c oko przy艂o偶ywszy do dziurki, staraj膮c najmniejszego nie zrobi膰 szelestu, uk艂ad艂 si臋 na g贸rze i czeka艂. Godziny sz艂y nadzwyczaj powolnie i ju偶 Jasiek niecierpliwi膰 si臋 poczyna艂, gdy us艂ysza艂 klucz chodz膮cy w zamku, skrzypi膮ce drzwi i nie bez dr偶enia ujrza艂 kasztelanica wsuwaj膮cego si臋 powolnie do pokoju... Twarz jego by艂a zm臋czona, zblad艂a, oko nabrz臋k艂e, postawa maluj膮ca utrudzenie. Wszed艂szy zaryglowa艂 si臋 natychmiast, post膮pi艂 kilka krok贸w powolnie, zamy艣lony, spojrza艂 na zegarek i przybli偶ywszy si臋 do stolika przerzuci艂 naprz贸d papiery jakie艣, kt贸re zdawa艂y si臋 rachunkamizapisane. Ja艣 oddech i 偶ycie w sobie wstrzymywa艂, jak m贸g艂, ca艂y b臋d膮c okiem, ca艂y wejrzeniem. Chwil臋 trwa艂 przegl膮d papier贸w powolny; kasztelanic poszed艂 do jednej z szafek, za kt贸rej otwarciem ukaza艂y si臋 w niej stosy kart, ksi膮偶ki i r贸偶ne drobne buteleczki; wzi膮艂 par臋 talij, obejrza艂 bacznie i zasiad艂 z nimi w fotelu. Tego wszystkiego dot膮d Ja艣 nic zrozumie膰 nie m贸g艂 - stary pocz膮艂 karty sortowa膰, miesza膰, przygotowywa膰, wre艣cie sp贸jrza艂 na pr贸偶ne krzese艂ko, jak gdyby na nim kogo widzia艂 (sta艂o ono z boku), i pocz膮艂 gr臋 dziwn膮. Rzuci艂 karty na trzy dziel膮c je kupki, z krwi膮 zimn膮, z uwag膮 wielk膮, ale bez oznaki najmniejszego wra偶enia; niekiedy tylko okiem na pr贸偶ne krzes艂o skin膮艂, zastanowi艂 si臋 chwil臋 i znowu ci膮gn膮艂. Gdy si臋 talia sko艅czy艂a, zacz膮艂 co艣 pisa膰 kred膮, wzi膮艂 inne karty i znowu rzuca艂, zn贸w rachowa艂, zastanawia艂 si臋, zdawa艂 coraz rozognia膰, o偶ywia膰, nawet u艣miechn膮艂 par臋 razy i w przestankach zatar艂 r臋ce. Ja艣kowi zdawa艂o si臋 to wszystko niezmiernie do szale艅stwa podobnym i ca艂ej tej roboty tajemniczej z kartami zrozumie膰 i wyt艂umaczy膰 sobie nie m贸g艂. Tymczasem jednostajne to zaj臋cie przeci膮ga艂o si臋 coraz d艂u偶ej, bez 偶adnej zmiany, i znu偶ony ch艂opiec z trudno艣ci膮 wytrwa膰 m贸g艂 w po艂o偶eniu, na kt贸rym go w pocz膮tku utrzymywa艂a ciekawo艣膰. Kasztelanic gra艂 z pr贸偶nym owym krzese艂kiem, pisa艂 , maza艂, ci膮gn膮艂 i nie by艂o temu ko艅ca. G艂os bij膮cego z dala zegara obudzi艂 go nareszcie: podni贸s艂 g艂ow臋, po艂o偶y艂 tali臋, spojrza艂 na swego nieodst臋pnego bregueta i szybko doko艅czy艂 talii. Potem zdawa艂 si臋 pilno jaki艣 robi膰 rachunek, odsun膮艂 karty i skierowa艂 si臋 ku drzwiom, co艣 zapisawszy na papierze. Wszystko to, co tu widzia艂, by艂o dla Jasia niezbadan膮 tajemnic膮, a czego najbardziej pragn膮艂, tego wy艣ledzi膰 nie potrafi艂. Co si臋 zawiera膰 mog艂o w szafach i kufrach, co by艂y za papiery na stole, czy gdzie nie le偶a艂 przygotowany testament? Tego nie wybada艂, a nawet domy艣li膰 si臋 nie umia艂. Gdy drzwi za kasztelanicem si臋 zamkn臋艂y, Ja艣 powsta艂 szybko, zatkn膮艂 otw贸r zrobiony, narzuci艂 go glin膮 i starym drzewem , a sam pospiesznie zbieg艂 do sk艂ad贸w, przez kt贸re przemkn膮艂 si臋 do sieni i nie postrze偶ony uciek艂 do swej izdebki. O zwyk艂ej godzinie, poprzedzaj膮c kasztelanica, synowiec ju偶 by艂 w salonie i odpowiada艂 na jego pytania codzienne, wpatruj膮c si臋 w twarz zgrzybia艂膮 i znu偶on膮, na kt贸rej czyta艂 艣lady niepokoju.

- Chcia艂bym stryja dobrodzieja prosi膰 - rzek艂, pokornie ca艂uj膮c go w r臋k臋 - o pozwolenie na par臋 dni do miasteczka...

- Po co? - spyta艂 kasztelanic.

- Jestem troch臋 niezdr贸w; prosi艂 mnie przy tym Sobocki , 偶ebym ich odwiedzi艂.

- Z Sobockim bardzo si臋 wdawa膰 nie 偶ycz臋 - rzek艂 stary wpatruj膮c si臋 w Ja艣ka - to 艂ajdak - a doktora nie zdajesz mi si臋 potrzebowa膰.

- Chcia艂bym si臋 z siostr膮 zobaczy膰 - doda艂 ch艂opiec.

- Wiem, 偶e to wszystko k艂amstwo - spokojnie przerwa艂 stryj - prawdy mi nie powiesz, ja jej na ten raz odgadn膮膰 nie mog臋, ale pami臋taj, 偶e jak sobie po艣cielesz, tak si臋 wy艣pisz... Jed藕 na dni trzy i powracaj... Ja艣 w r臋k臋 go poca艂owa艂, nie pr贸buj膮c nawet si臋 t艂umaczy膰. Przy stole kasztelanic rzuci艂 s艂owo wyprostowanemu panu Bulwie o koniach dla Ja艣ka i rozdysponowa艂 sam, jakimi go pos艂a膰 miano. Termi艅ski i Aniela spojrzeli po sobie znacz膮co! Odje偶d偶aj膮cy Jasiek dosy膰 im by艂 na r臋k臋, bo cho膰 si臋 go nie l臋kali , zawadza艂. Ale po namy艣le g艂臋bszym pierwsza Aniela pomiarkowa艂a, 偶e ten wyjazd mo偶e nie by膰 oboj臋tny i ukrywa膰 jakie艣 zamiary. My艣l ta przelotnie tylko mign臋艂a jej i innymi zag艂uszona, w nat艂oku ich znik艂a. Przy poobiednich warcabach kasztelanic, nim pocz膮艂 drzema膰, przypomnia艂 jeszcze Ja艣kowi, 偶eby jak najpr臋dzej powraca艂, najmniejsze bowiem z艂amanie porz膮dku dziennego, do kt贸rego potrzebnym by艂 m艂ody ch艂opak, ju偶 go niemile dotyka艂o. Ku wieczorowi zaprz臋偶ono bryczk臋, cicho zabieg艂y konie przed oficyn臋 i Ja艣, otulony p艂aszczykiem, z oczyma iskrz膮cymi rado艣ci膮 jak膮艣 i niepokojem, nakazawszy jecha膰 偶ywo, pospieszy艂 do miasteczka...



IV.

Tymczasem pod niebytno艣膰 Jasia nowe pocz臋to przypuszcza膰 szturmy, zawsze do nich owego bajecznego u偶ywaj膮c pu艂kownika, kt贸rego dosy膰 偶ywo i trafnie malowano starcowi, tak 偶e cho膰 w niego nie wierzy艂 w pocz膮tku, wpad艂 ju偶 na my艣l, 偶e wynajd膮 jakiego zawadiak臋, kt贸rego nasadzi膰 na艅 mog膮. Aniela pracowa艂a udanym strachem, sentymentami, 艂zami, uczuciem, do ostatka niecierpliwi膮cymi starca, ukrywaj膮cego jednak uczucie, kt贸re nim miota艂o, Termi艅ski powoli stara艂 si臋 w niego wlewa膰 strach, gro偶膮c zaburzeniem i rozstrojeniem ca艂ej pracowicie usnutej budowy regularnego 偶ycia. Kasztelanic obojgu opiera艂 si臋 jedyn膮 sw膮 broni膮, szyderstwem, ale ju偶 ta codzienna walka, ten niepok贸j nieustanny poczyna艂y go niecierpliwi膰 do niewytrwania. Z ka偶d膮 godzin膮 zwi臋ksza艂 si臋 gromadz膮cy gniew, od kt贸rego wybuchu wstrzymywa艂 tylko egoizm, przera偶aj膮cy starca odmian膮 偶ywota, a wi臋c cierpieniem, a wi臋c skr贸ceniem tego 偶ycia, kt贸re rozmierza艂 i wywa偶a艂, po odrobinie je czerpi膮c, by na d艂u偶ej sta艂o. Termi艅ski, o艣mielony pozorn膮 martwo艣ci膮 pana, jego milczeniem, cho膰 widzia艂 zniecierpliwienie, miarkuj膮c, 偶e by艂o nieuchronne, coraz si臋 go mniej obawia艂 i zapalczywie dociera艂. Kasztelanic odwraca艂 napa艣ci, zawsze z nich 偶artuj膮c tylko i puszczaj膮c mimo siebie. Ale co chwila napady by艂y gor臋tsze i niezno艣niejsze, 贸w wymarzony pu艂kownik wyrasta艂 na rzeczywisto艣膰, zbli偶a艂 si臋, grozi艂, pisa艂, naciera艂. Aniela wchodzi艂a zalana 艂zami i doskonale odgrywaj膮c wszystkie uczucia, kt贸re ukaza膰 potrzebowa艂a, m臋czy艂a starca co dzie艅 okrutniej. Tote偶 twarz jego nosi艂a ju偶 艣lady walki, do kt贸rej nieprzywyk艂y, znie艣膰 jej nie umia艂 ani odwr贸ci膰. Widzia艂 jak na d艂oni, co z nim i dlaczego robiono, a na odparcie tych szturm贸w mia艂 tylko bro艅 jedn膮, zimne szyderstwo, niewiar臋 i dalek膮 gro藕b臋. Serce jego nie by艂oby p艂aka艂o za nikim, ale na艂贸g samolubny wi膮za艂 go do tych kat贸w, dla kt贸rych ani szacunku, ani przywi膮zania nie mia艂. I oni te偶 nie mieli nad nim lito艣ci, cho膰 pozornie otaczali przesadzonymi oznakami wsp贸艂czucia. Termi艅ski wpatrywa艂 si臋 w zblad艂膮 i uwi臋d艂膮 twarz starego, 艣ledz膮c w niej post臋p贸w znu偶enia i wygl膮daj膮c, rych艂o si臋 podda utrapiony starzec. Kierowa艂 on Aniel膮, dyktowa艂 jej ka偶de s艂owo, wskazywa艂, co m贸wi膰 mia艂a i co robi膰. Po wyje藕dzie Ja艣ka, nazajutrz rano, Termi艅ski, kt贸ry na wszystko si臋 o艣mielony wa偶y艂, wpad艂 do sypialni okazuj膮c fizjognomi膮 przestrach i jakie艣 rozj膮trzenie nadzwyczajne. Kasztelanic postrzeg艂 to od razu, ale odwr贸ci艂 oczy przewiduj膮c scen臋, kt贸rej chcia艂 unikn膮膰. S艂uga widz膮c, 偶e kasztelanic na niego nie pogl膮da, umy艣lnie nie czekaj膮c d艂u偶ej, pocz膮艂 m贸wi膰: - Ja艣nie pan zapewne si臋 domy艣la...

- Nic si臋 nie domy艣lam...

- Tak jestem wzruszony...

- R贸b swoje, r贸b swoje - wyci膮gaj膮c r臋ce do szlafroka odpar艂 starzec.

- Ale, bo... trac臋 prawdziwie przytomno艣膰...

- Staraj si臋 j膮 z艂apa膰, bo coraz mi s艂u偶ysz gorzej.

- Cz艂owiek nie jest panem siebie.

- A powinien nim by膰! - Gdyby ja艣nie pan wiedzia艂...

- A mo偶e nie potrzebuj臋 wiedzie膰...

- Ale bo to rzecz nieoboj臋tna - nalega艂 Termi艅ski - tu potrzeba radzi膰.

- C贸偶 si臋 sta艂o u kaduka? - grzmi膮cym g艂osem, niezwyczajnym, zawo艂a艂 starzec podnosz膮c z gniewem g艂ow臋. Termi艅ski, kt贸ry w 偶yciu g艂osu takiego nie s艂ysza艂 jeszcze, struchla艂, zadr偶a艂, ale widz膮c, 偶e od odwagi jego zale偶e膰 mo偶ewszystko, ci膮gn膮艂 dalej: - Panna Aniela b臋dzie musia艂a wyjecha膰.

- C贸偶 tam znowu? - Co? ten przekl臋ty pu艂kownik grozi jej, 偶e tu przyjedzie i zrobi awantur臋.

- A! to znowu pu艂kownik! - u艣miechn膮艂 si臋 z艂o艣liwie stary...

- C贸偶 tak strasznego? czego偶e艣 si臋 tak przel膮k艂, Termi艅ski? Damy mu rady przecie.

- Ale jak, ja艣nie panie? Co pocz膮膰? - Poczekaj tylko dni par臋, zobaczysz, znajdzie si臋 rada na wszystko, nawet na pu艂kownika. G艂os starca, gdy to m贸wi艂, znacznie by艂 z艂agodnia艂, u艣miech nawet, kt贸rego wyrazu nie rozumia艂 kamerdyner, przebiega艂 usta; pomy艣la艂 wi臋c, 偶e stary zgodzi si臋 nare艣cie na wszystko dla kupienia sobie spokoju.

- Ale jaka偶 rada, prosz臋 ja艣nie pana? - spyta艂 ciszej.

- Jaka rada! ba! bardzo bo jeste艣 ciekawy! Poczekaj ino troch臋, a zobaczysz, 偶e niez艂a i taka mo偶e, kt贸rej si臋 nie spodziewasz, poczekaj... Kasztelanic wci膮偶 si臋 u艣miecha艂, ale u艣miech jego by艂 z艂o艣liwy i gorzki.

- Pu艂kownik grozi, 偶e tu przyb臋dzie...

- Mo偶ecie go tam wstrzyma膰 jaki dzie艅 - nie tym, to owym - rzek艂 kasztelanic - nieprawda偶? - Ja nie wiem - wczoraj list odebra艂a panna Aniela i s艂u偶膮ca mi m贸wi艂a, 偶e dzi艣 ca艂膮 noc p艂aka艂a i lamentowa艂a, a rano sama prosi艂a mnie, 偶ebym o tym doni贸s艂 ja艣nie panu...

- Powiedz偶e jej, niech odpisze, niech par臋 dni przewlecze, tydzie艅, gdy mo偶na, a na wszystko poradzim... rozumiesz? - Rozumiem - odpar艂 Termi艅ski nalegaj膮c znowu - ale jak偶e si臋 poradzi? - M贸wi艂em ci, 偶e do zbytku jeste艣 ciekawy - rzek艂 stary - a ja nie lubi臋 si臋 spowiada膰 nikomu. R贸b, co m贸wi臋, i basta.

- O! boby te偶 to by艂a wielka dla ja艣nie pana strata - doda艂 kamerdyner szybko - gdyby si臋 trzeba by艂o rozsta膰 z osob膮 takich zalet jak panna Aniela. Trudno takiej drugiej, trudno! - To mi co dzie艅 powtarzasz, umiem na pami臋膰... darmo g臋b臋 studzisz...

- Jak nie mam powtarza膰, co my艣l臋? - Gadaj sobie po cichu, kiedy ci臋 j臋zyk 艣wierzbi...

- To m贸wi膮c, ubrany, zasiad艂 do czekolady. Gdy to si臋 dzieje w Strumieniu, Ja艣 spieszy do miasteczka z r贸wnie 艣mia艂ym jak Termi艅skiego i Anieli przedsi臋wzi臋ciem. Przez czas jaki艣 dobrze si臋 przypatrzy艂 ich obrotom i wra偶eniu, kt贸re czyni艂y na starcu, postrzeg艂 jego zniecierpliwienie, obrachowa艂, 偶e wkr贸tce ostatnim szturmem zgubi膰 si臋 musz膮. Zda艂o mu si臋, 偶e wszystko teraz pochwyci膰 b臋dzie m贸g艂, gdy tylko zechce. My艣l, kt贸r膮 powzi膮艂, by艂a zuchwa艂膮 w istocie i tylko niedo艣wiadczenie Jasia a zepsucie jego usprawiedliwi膰 j膮 mog艂o. Przewiduj膮c chwil臋, w kt贸rej kasztelanic odepchn膮膰 b臋dzie musia艂 Termi艅skiego i Aniel臋, chcia艂 zawczasu przysposobi膰 dla nich godnych zast臋pc贸w, kt贸rych by by艂 ca艂kiem pewnym. Tej my艣li nie chcia艂 si臋 jednak zwierzy膰 Sobockiemu, nie ca艂kiem mu ufaj膮c i pozornie tylko dzia艂aj膮c z nim razem. Teraz otwiera膰 si臋 zdawa艂o pole zrobienia czego艣 samemu przez si臋. Na miejsce kamerdynera i ulubienicy chcia艂 wsadzi膰 ze swej r臋ki, pos艂uszne sobie i nie mog膮ce mu szkodzi膰 stworzenia. Spraw臋 testamentow膮 oddzieli艂 od tej, na wszelki tylko wypadek podrobiony przygotowuj膮c dokument. Doje偶d偶a艂 wi臋c do miasteczka wielce zaj臋ty trudno艣ci膮 zadania, nie wiedz膮c, jak mu podo艂a膰 bez pomocy ludzi, obawiaj膮c si臋 jej z drugiej strony, snuj膮c wnioski najdziwniejsze, alez mocnym postanowieniem dokonania, co zamy艣li艂. Na m艂ode ch艂opi臋, ubogie, bez do艣wiadczenia i bez wychowania, by艂y to zamiary olbrzymie, charakter, a raczej si艂a woli pot臋偶na im odpowiada艂a; pod偶ega艂o pr贸cz tego zepsucie i chciwo艣膰, w dali ukazuj膮c jako nagrod臋 bogactwo i 艣wiat im pos艂uszny pod stopami zwyci臋zcy. W tych my艣lach wyjecha艂 do miasteczka Jasiek z rozognion膮 twarz膮, rozmarzon膮 g艂ow膮 i niespokojnie bij膮cym sercem. By艂 to wiecz贸r jesienny, chmurny, wilgotny, smutny, a wiatr, nad miasteczkiem k艂臋by dym贸w unosz膮cy, najdziwniejsz膮 woni膮 nape艂nia艂 powietrze. Dzwony odzywa艂y si臋 z r贸偶nych stron na Anio艂 Pa艅ski j臋cz膮co i smutnie, drog膮 wlok艂y si臋 z troch膮 s艂omy i pijanym ludem wozy powracaj膮ce z targu; szli pieszo 艣piewaj膮c mieszczanie napili tak偶e, 偶o艂nierze, jakie艣 kobiety nad miar臋 weso艂e; przelatywa艂y bryczki brz臋cz膮ce dzwonkami szlei, s艂owem, ogarnia艂 powoli przybywaj膮cego ha艂as miasteczka i jego 偶ycie, tak r贸偶ne od porz膮dnego, wiejskiego, powszedniego trybu. Zaledwie zjecha艂 z most贸w i grobli wiod膮cych ku przedmie艣ciom i zapu艣ci艂 si臋 w b艂otniste uliczki w膮skie, 铆ydostwo czarne i brudne j臋艂o go otacza膰 i naciska膰.

- Ja艣nie panie! wielmo偶ny panie! niech pan zajedzie! niech pan ka偶e zajecha膰 - O! tu! o! tu! Tu staje pan marsza艂ek! Tu zaje偶d偶a pan s臋dzia! Stancja frontowa! - pocz臋li krzycze膰 铆ydki uwijaj膮c si臋 i 艂api膮c za bryczk臋.

- W mie艣cie wszystko zaj臋te! - wo艂ali inni. Tak przeprowadzony mi臋dzy pierwszym rz臋dem dom贸w zajezdnych, w kt贸rych oknach p艂on臋艂y na znak niezaj臋cia 艣wieczki 艂ojowe - Jasiek nie wiedzia艂 spe艂na, dok膮d si臋 uda膰 i co ze sob膮 zrobi膰, gdy nagle da艂o si臋 s艂ysze膰: - St贸j! st贸j! Chrypliwy, 艣miej膮cy si臋 g艂os je wym贸wi艂 i posta膰 jaka艣, trudna do rozpoznania o mroku, zbli偶y艂a si臋 do w贸zka. By艂 to Sobocki, pod dobr膮 dat膮 powracaj膮cy z szynku, zwanego winiarni膮, do domu, w towarzystwie dw贸ch godnych kole偶k贸w.

- Jak si臋 masz, Janie? - A! to ty! - C贸偶 to? Nie pozna艂e艣 mnie? - Ale jak偶em mia艂 pozna膰 po nocy? - Co ty tu robisz? - Jak widzisz, za interesem przyby艂em do miasteczka.

- Nie do mnie? - szepn膮艂 Sobocki.

- Troch臋 i do ciebie - odpar艂 Ja艣 - ale o tym potem.

- Ba! ty, widz臋, czuj膮c ode mnie winko, my艣lisz, 偶em nietrze藕wy! O! niewierna istoto! Daj ci Bo偶e zawsze tak膮 jak moja przytomno艣膰! Cz艂owiek dopiero ma najwi臋cej rozumu, jak go troch臋 podleje.

- Ale to nie o to chodzi! Powiedz naprz贸d, dok膮d mi radzisz zajecha膰? - A! do Arona! dobry dom i nie odr膮 jak u innych, ja tam do ciebie przyjd臋 si臋 rozm贸wi膰; albo odsy艂aj konie, a id藕 do mnie. Ja艣, schwytany tak, wcale nie by艂 rad wypadkowi, chcia艂 on naprz贸d sam postara膰 si臋 o najpotrzebniejszych mu zast臋pc贸w Anieli i Termi艅skiego, a potem dopiero zobaczy膰 si臋 z Sobockim; ale projekt by艂 z艂amany, bo go szwagier odst膮pi膰 nie chcia艂, trzeba by艂o zmieni膰 plany. Odes艂a艂 wi臋c konie do owego Arona, a sam pieszo poszed艂 z Sobockim do znajomego nam dworku. W oknach jego jeszcze nie by艂o 艣wiat艂a i na dziedzi艅cu panowa艂a cisza sm臋tna, tylko z miasteczka dochodzi艂y do tego k膮tka odg艂osy wrzawy, d藕wi臋k dzwonk贸w i g艂uchy turkot woz贸w; przed dworkiem, na dw贸ch kupkach cegie艂 niewykwintnie po艂o偶onych i brusie, kt贸ry za rodzaj 艂awki s艂u偶y艂, siedzia艂a Antosia z dzieckiem na kolanach, sama jedna, smutna jak ten opuszczony dworek, we 艂zach ca艂a, z piersi膮 dysz膮c膮 gniewem i rozpacz膮 prawie. Sobocki ju偶 trzy dni pi艂 bez ustanku, chwilami tylko zagl膮daj膮c do domu, by si臋 z 偶on膮 ujada膰 - brak艂o chleba, brak艂o drew na kuchni臋, s艂ugi poucieka艂y, Antosia zosta艂a sam膮 i w g艂owie jej si臋 przewraca艂o. Widz膮c zbli偶aj膮cych si臋 z m臋偶em go艣ci, kt贸rych z daleka pozna膰 nie mog艂a, porwa艂a si臋 biedna kobieta z 艂awki i uciek艂a do domu zatrzaskuj膮c drzwi za sob膮; Sobocki 艣mia艂 si臋 dziko.

- Zjesz kro膰set diab艂贸w! - m贸wi艂 po cichu do siebie - taki ja ci臋 nagn臋 na swoje i oducz臋 borukania si臋 ze mn膮. Nie na tom ja ciebie wzi膮艂, 偶ebym przed tob膮 ta艅cowa艂, ale 偶eby艣 ty mi skaka艂a. I do stu tysi臋cy czart贸w! b臋dziesz mi skaka膰, jak zagram. To mrucz膮cy wpad艂 z krzykiem do dworku, wo艂aj膮c zaraz od progu: - Hej偶e, 艣wiat艂a! Samowar! Jest tam kto? Antosia! Ale nikt si臋 nie odezwa艂. Pijani towarzysze tymczasem popadali w prawo i w lewo, na kanapy i krzes艂a, pod艣piewuj膮c, wt贸ruj膮c gospodarzowi i ziewaj膮c g艂o艣no. Ja艣 przypatrywa艂 si臋 nie艣mia艂o od progu. Sobocki widz膮c, 偶e nikt mu nie odpowiada, ze z艂o艣ci膮 podszed艂 do trzeciego pokoju, w kt贸rym si臋 zamkn臋艂a 偶ona, i pocz膮艂 bi膰 w drzwi zamkni臋te.

- C贸偶 to jest? Co to ma znaczy膰? - wo艂a艂.

- Id藕 spa膰, gdzie艣 si臋 upi艂! - odpowiedzia艂 g艂os zza drzwi - a daj mnie spocz膮膰 i dzieci臋ciu...

- Otwieraj! - Nie otworz臋...

- Drzwi ka偶臋 wy艂ama膰...

- R贸b, co chcesz, ale je艣li mnie doprowadzisz do ostatka... nie odpowiadam za nic! Raz i drugi stukn膮艂 r臋k膮 i nog膮 we drzwi rozz艂oszczony pisarek, ale widz膮c, 偶e im nie podo艂a, da艂 pok贸j i powr贸ci艂 przeklinaj膮c.

- Co tu robi膰? - rzek艂 do Ja艣ka - twoja godna siostrzyczka tak si臋 艣licznie, jak widzisz, ze mn膮 obchodzi... dom pustk膮, ani ognia, ani wody... Niech偶e j膮 wszyscy diabli wezm膮, rozprawim si臋 kiedy indziej, prosz臋 ci臋 z sob膮 do starego Nysona... Ja艣 nie wiedzia艂, co zrobi膰, spu艣ci艂 g艂ow臋 i obr贸ci艂 si臋 ku drzwiom, tymczasem Sobocki, od jednego do drugiego chodz膮c, 艂apa艂 towarzysz贸w ju偶 po cz臋艣ci drzymi膮cych w mroku i wyci膮ga艂 ich z sob膮. Ci, rozmarzeni trunkiem, niedobrze wiedz膮c, co si臋 z nimi dzia艂o, bij膮c si臋 w ciemno艣ci o piece i w臋g艂y wychodzili omackiem nieprzytomni.

- Ca艂a gromadka wytoczy艂a si臋 nare艣cie nie bez trudno艣ci na podw贸rze. Ze wszystkich Sobocki, pomimo 偶e mia艂 g艂ow臋 dobrze zalan膮, najwi臋cej okazywa艂 si艂y i panowania nad sob膮, bo 艣miej膮c si臋 jednych podtrzymywa艂, drugich z艂o艣liwie popycha艂, a wszystkimi kierowa艂.

- Trzeba te kury spa膰 pok艂a艣膰 - rzek艂 do Jasia - musiemy z sob膮 pom贸wi膰 sam na sam, a cho膰by nas pods艂uchiwa膰 nie byli w stanie, jednak zawsze lepiej by膰 ostro偶nym. To m贸wi膮c, towarzysz贸w swoich zagarn膮wszy jak m贸g艂, wyszed艂 z nimi w uliczk臋 i na chwil臋 opu艣ciwszy Ja艣ka, zaj膮艂 si臋 rozkwaterowaniem opoj贸w, kt贸rzy co chwila gorzej rozmarzali si臋. Spotkani 铆ydzi dopomagali mu do tego i wkr贸tce zostali szwagrowie sam na sam. Sobocki, acz ci臋ty, acz widocznie wes贸艂 nad miar臋, mia艂 jednak ca艂膮 swoj膮 przytomno艣膰; chwyci艂 Jasia pod r臋k臋 i kieruj膮c si臋 z nim ku staremu miastu do winiarni, nie opodal zajezdnego domu Arona b臋d膮cej, pocz膮艂 go usilnie rozpytywa膰.

- Ty艣 darmo nie przyjecha艂 - rzek艂 natarczywie - co艣 jest, gadaj偶e mi, co tam? Czy stary gorzej? czy my艣lisz, 偶e pora mu zrobi膰 testamencik? jak ci si臋 zdaje, czy on zapisze co? no! m贸w, a otwarcie! W艂a艣nie otwarcie najmniej mia艂 ochoty m贸wi膰 Jasiek i my艣la艂, co powiedzie膰; nie chcia艂 bowiem wspomnie膰 o tym, co go sprowadza艂o do miasteczka, a czu艂, 偶e bez Sobockiego nic nie zrobi i, co gorzej,ukry膰 si臋 przed nim nie potrafi.

- Ja - rzek艂 troch臋 zaj膮kuj膮c si臋 i udaj膮c, jak dawniej pocz膮艂, gapi膮tko - ja sobie tu tak przyjecha艂em tylko, pilnego nic nie ma, a co si臋 tycze testamentu...

- No, no! ot贸偶 to! m贸w, co si臋 tycze testamentu, czy pora go ulepi膰? - Albo ja wiem! - A z czym偶e przyjecha艂e艣? m贸w, bracie, my z tob膮 r臋ka w r臋k臋... otwarcie; nie r贸b daremnie sekret贸w.

- Ty wiesz, 偶e 偶adnych sekret贸w dla ciebie nie mam; chcia艂em si臋 tylko poradzi膰 z tob膮, co dalej pocz膮膰. Stary coraz si臋 wi臋cej poddaje Anieli, Termi艅skiemu.

- No, to ich zasekwestrujemy.

- Narobi膮 krzyku! - Niech krzycz膮; gorzej, gdyby si臋 stary pogniewa艂, domy艣liwszy, sk膮d to posz艂o. Jak my艣lisz? Ja艣 milcza艂 wa偶膮c jeszcze, czy m贸wi膰, czy si臋 tai膰, widz膮c niebezpiecze艅stwo pierwszego, niepodobie艅stwo drugiego; szcz臋艣ciem, wchodzili w tej chwili do winiarni Nysona i mia艂 czas w przerwie rozmowy g艂臋biej si臋 z sob膮 naradzi膰. Ciekawa to by艂a ta winiarnia ma艂ego miasteczka, miejsce schadzek ca艂ej niegdy艣 palestry, kt贸ra za ko艂nierz nieprzywyk艂a by艂a wylewa膰, dzi艣 s膮dowych i kancelist贸w. Dom, cho膰 w rynku, niepozorny, stary, ciasny, ale s艂awny lochami, nad kt贸rymi sta艂, zawiera艂 kilka izdebek na przemiany przez przyjezdnych i przez pijanych zajmowanych. Winiarnia bowiem by艂a razem domem zajezdnym. Kiedy brak艂o go艣ci ze wsi, wszystkie izdebki sta艂y otworem dla miejskich amator贸w w臋grzyna, kt贸rzy w razie przybycia ich, wynosili si臋 z kieliszkami i butelkami na ty艂y, do coraz lichszych, betami przyozdobionych klitek, zostawiaj膮c tylko po sobie plamy po sto艂ach i kwaskowate zapachy ma艣laczu. Utrzymanie winiarni wcale nie by艂o wytworne; pr贸cz zegar贸w, kt贸re od dawna nie sz艂y, kilku sto艂贸w potrzebuj膮cych podp贸rek, kanapy w艂osieniem wybitej, a dalej id膮c ku ty艂om, coraz wi臋kszej ilo艣ci 偶ydowskich po艣cieli, sprz臋t贸w i wyziew贸w - nie by艂o nic wi臋cej. Dom na ten wiecz贸r w艂a艣nie by艂 pusty, wszystkie stancyjki sta艂y otworem, od ulicy pali艂y si臋 艂ojowe 艣wieczki z d艂ugimi knotami, a gosposia, male艅ka, czarniawa, 偶ywa i u艣miechni臋ta 铆ydowica, zaprasza艂a bardzo pana Sobockiego do frontowego pokoju. On jednak dla przyczyn sobie zapewne wiadomych, boj膮c si臋 by膰 wyrugowanym lub pods艂uchanym, zabra艂 si臋 z Jasiem dobrowolnie do najdalszej izdebki, zwykle dla ekonom贸w przyje偶d偶aj膮cych po sprawunki i na post贸j przeznaczonej. Kaza艂 przynie艣膰 butelk臋 w臋grzyna na z艂otych dziesi臋膰 i zasiad艂 ze swoim go艣ciem u stoliczka z warcabnic膮, na prostym zydlu drewnianym. Pos艂ugacz, z u艣miechem pogl膮daj膮cy na Jasia, kt贸rego mia艂 za niewinn膮 jak膮艣 ofiar臋 Sobockiego, zdziwiony tym, 偶e kancelista cz臋stowa艂, wni贸s艂 wino, ser holenderski i bu艂ki. Sobocki obejrza艂 drzwi, przekona艂 si臋, 偶e nikt ich pods艂ucha膰 nie mo偶e, i przysun膮wszy si臋 do Jasia nala艂 naprz贸d dwa kieliszki, zmuszaj膮c szwagra, by sw贸j wychyli艂 za jego zdrowie. Nast膮pi艂 drugi i trzeci rych艂o, nie daj膮c odetchn膮膰 ni przem贸wi膰 Jasiowi, kt贸ry by艂 g艂odny i zm臋czony.

- Sobocki nie wprz贸d pocz膮艂 egzaminowa膰 szwagra, a偶 go podpoi艂, co nie przysz艂o trudno, bo Ja艣, nieprzywyk艂y pi膰, a na czczo prawie, podchmieli艂 si臋, nim postrzeg艂, 偶e to go spotka膰 mo偶e. Sobocki la艂 jak w beczk臋, zajada艂 serem i kazawszy robi膰 herbat臋, do kt贸rej przyniesiono butelk臋 rumu, tak si臋 wreszcie odezwa艂 do szwagra: - No, Jasiu kochanie, teraz偶e mi powiedz szczerze, co ty my艣lisz? Co robi膰 nam trzeba? Ja艣, skutkiem konieczno艣ci troch臋, troch臋 skutkiem wychylonegonapoju, my艣la艂 tylko, od czego zacz膮膰, postanowiwszy najszczerzej si臋 wyspowiada膰. Dr偶a艂 on, u偶ywaj膮c Sobockiego, ale t艂umaczy艂 si臋 przed sob膮 tym, 偶e si臋 bez niego nie obejdzie.

- O! to ca艂a historia! - zawo艂a艂 rzucaj膮c oczyma doko艂a - pos艂uchaj tylko uwa偶nie, a potem poradzimy si臋. Te s艂owa wyrzeczone by艂y tak odmiennie, tak dobitnie malowa艂y przebieg艂o艣膰 m艂odego ch艂opca, taki spryt b艂yska艂 mu z ocz贸w, 偶e Sobocki, kt贸ry go zawsze widywa艂 gapowatym, wstrz膮s艂 si臋 tajemnie, m贸wi膮c w duchu: "O! chcia艂 mnie podej艣膰! poczekaj, oddam ci sowicie t臋 ch臋tk臋! Po pijanemu wyci膮gn臋 z niego, co zechc臋... Mam go w r臋ku".

- Gadaj偶e - rzek艂 g艂o艣no, przysuwaj膮c si臋 - nikt nie s艂ucha; co tam nowego? - W dw贸ch s艂owach - odpar艂 Ja艣.

- Ten matacz, Termi艅ski, zrobi艂 widocznie jaki艣 uk艂ad z Aniel膮; dokuczaj膮 staremu, chc膮c go doprowadzi膰 do tego, 偶eby si臋 z ni膮 o偶eni艂. Zdaje mi si臋, 偶e kasztelanicowi oboje tak dojedli, i偶by si臋 ich rad pozby艂, gdyby tylko mo偶na.

- A c贸偶 mu trudnego? - Widzisz, stary niewolnikiem jest na艂og贸w, a kto mu tych pa艅stwa zast膮pi! Gdyby tak...

- Ja艣 si臋 zaci膮艂 i spojrza艂. Sobocki my艣l odgad艂.

- Gdyby, m贸wisz zapewne, znale藕li si臋 inni na ich miejsce - o, o to 艂atwo! - Nie tak, jak ci si臋 zdaje; stary zmiany nie lubi, trzeba mu wyuczonego, jak Termi艅ski, s艂ugi i drugiej Anieli. Gdyby sprytnego znale藕膰 cz艂owieka, ja bym go s艂u偶by nauczy艂, a kobieta, je艣li si臋 znajdzie zdatna na miejsce Anieli, to jej uczy膰 nie b臋dzie potrzeba... Sobocki si臋 roz艣mia艂; patrza艂 w oczy Jasiowi i dziwi艂 si臋 temu, co w nim odkrywa艂.

- Po to艣 przyjecha艂? - spyta艂.

- Tak, z tob膮 si臋 poradzi膰, czy nie mo偶na by...

- O! mo偶na, s艂ug臋 ju偶 mam...

- Jak to? - I zaraz ci go poka偶臋, zobaczysz, lepszego ani 偶膮da膰, co si臋 tycze panny, o tym jutro pomy艣lemy. No! ale testament? pisze on? - Tego dot膮d doj艣膰 nie mog艂em - rzek艂 Ja艣 - wiem tylko, 偶e w swoim pokoju zamkni臋ty godzinami, nic innego nie robi, tylko sam z sob膮... gra w karty...

- Jak to? sam z sob膮? - zakrzykn膮艂 Sobocki.

- Tak jest! B贸g go wie, czemu nie grywa z nikim; ale wida膰 na艂ogu pozby膰 si臋 nie m贸g艂 i sam z sob膮 co dzie艅 kilka godzin musi diab艂owa膰. Kancelista 艣mia艂 si臋 na ca艂e gard艂o.

- A to p贸艂wariata! - zawo艂a艂 - mo偶na by mu tego dowie艣膰 i jako szalonego zamkn膮膰 do bonifratr贸w; ale co by nam z tego przysz艂o? - To pewna, 偶e nic - odpar艂 Ja艣 - lepiej go swoimi otoczy膰... Wiem, 偶e Termi艅ski i Aniela strasz膮 starego jakim艣 pu艂kownikiem, niby bratem panny, kt贸ry powr贸ci艂 z wojska i za honor siostry chce si臋 uj膮膰, zmuszaj膮c kasztelanica do o偶enienia. Wszystko to wierutna bajka, bo, o ile wiem, Aniela brata nie ma, a gdyby go mia艂a, nie m贸g艂by wyj艣膰 na pu艂kownika; potrzeba mi formalnego 艣wiadectwa, 偶e Aniela by艂a jedynaczk膮...

- Dobrze! dobrze! sprytny艣! - zacieraj膮c r臋ce zawo艂a艂 Sobocki.

- 艣wiadectwo b臋dzie, wyjm臋 ci posiemiejny spisek! (spis familijny) - No! a co wi臋cej? - spyta艂 korzystaj膮c z usposobienia do wywn臋trze艅 Jasia szwagier.

- Ba! albo偶 to ma艂o! wyszuka膰 nast臋pc贸w dla tych pa艅stwa to nie fraszka! - Dla mnie 艂atwiej ni偶 dla ciebie - odpowiedzia艂 Sobocki - mog臋 ci zar臋czy膰, 偶e sam z tym rady by艣 sobie nie da艂, nikogo nie znaj膮c... Dobrze艣 zrobi艂 znosz膮c si臋 ze mn膮. Ja艣 zrozumia艂 przym贸wk臋, Sobocki bowiem dawa艂 mu uczu膰, 偶e nie zaraz i dopiero po pijanemu mu si臋 zwierzy艂; pochwyci艂 wi臋c zaraz: - Albo偶bym to ja bez ciebie co zrobi艂? - zawo艂a艂 z u艣miechem.

- Beze mnie i nie powiniene艣, i nie mo偶esz - zawo艂a艂 kancelista - nie masz stosunk贸w, nie znasz sposob贸w, cho膰by艣 co艣 wymy艣li艂, nie b臋dziesz wiedzia艂, jak dokona膰.

- Zapewne, zapewne - popijaj膮c mrukn膮艂 m艂ody ch艂opak - ja to wiem! ja to wiem! - Ot, zaraz zobaczysz, jakiego ci nastr臋cz臋 Termi艅skiego! - rzek艂 zacieraj膮c r臋ce.

- Ciekawym, doprawdy! - Hej, Myszures! - krzykn膮艂 Sobocki - Myszures! - i pocz膮艂 b臋bni膰 o st贸艂. Wpad艂 铆ydek, przestraszony nag艂o艣ci膮 wezwania.

- Co wielmo偶ny pan ka偶e? - rzek艂 mrugaj膮c okiem po pr贸偶nych butelkach.

- Ty znasz Pu艣likowskiego? - Nu! a kto go nie zna! - zawo艂a艂 Myszures - a na co panu Pu艣likowski? - Na co? to mnie wiedzie膰; poszukaj mi go i przyprowad藕! - Jak to? Po nocy? Tak zaraz? - Zaraz, po nocy! - A gdzie ja go znajd臋? - Gdzie? W piekle czy w szynczku, gdzie ci si臋 podoba, byle艣 znalaz艂, we藕miesz za to dwa z艂ote. 铆ydek poskroba艂 si臋, podrzuci艂 jarmu艂k臋 i wyszed艂.

- Ale c贸偶 to za Pu艣likowski? - spyta艂 Ja艣 zdziwiony.

- To bardzo ciekawe stworzenie - odpowiedzia艂 popijaj膮c Sobocki.

- Wystaw sobie cz艂owieka, kt贸ry od dziecka po wielkich dworach s艂ugiwa艂 i ostatni by艂 u ksi膮偶膮t B... w ...y艅cu. Stary ksi膮偶臋 tak si臋 przywi膮za艂 do niego, 偶e mu dwadzie艣cia tysi臋cy zapisa艂. Ale c贸偶 to zapis, zw艂aszcza gdy g艂odni dziedzice nie bardzo maj膮 ochot臋 zap艂aci膰? Pu艣likowskiego nie lubili, bo ich do starego ksi臋cia nie puszcza艂, cz臋sto nawet drzwi przed nosem niegrzecznie im zamkn膮艂, uwzi臋li si臋 na niego, by mu nie odda膰 legatu. A 偶e byli naturalnymi spadkobiercami, a testament zawiera艂 same rozporz膮dzenia im szkodliwe, zarzucili mu nieformalno艣膰. Pu艣likowski, kt贸ry sobie troch臋 grosza uciu艂a艂, uwzi膮艂 si臋 wyprocesowa膰 sumk臋. Pi膮ty ju偶 rok 偶yje w miasteczku, wyciera k膮ty w kancelariach, ostatki traci i sk膮d zarwie dwuz艂ot贸wk臋, puszcza na papier stemplowy. P贸ki mia艂 pieni膮dze, nie藕le艣my go doili, teraz go艂y - bo nic nie mo偶na mu by艂o zrobi膰. Z tamtej strony p艂ac膮, a on niemal 偶ebrze... Nie straci艂 jednak nadziei i siedzi w miasteczku, a 偶e umie gra膰 na skrzypeczce, zarabia sobie muzyk膮, 偶eby od g臋by odejmuj膮c 偶ywi膰 kancelarie! O! o! przedziwny cz艂owiek.

- Z tego, co m贸wisz, miarkuj臋 tylko - rzek艂 Ja艣 - 偶e mu pi膮tej klepki brakuje, kiedy si臋 porwa艂 na proces z B..., a mnie potrzeba cz艂owieka zwinnego i nieg艂upiego.

- Bo si臋 te偶 mylisz bardzo, s膮dz膮c, 偶e g艂upi - odezwa艂 si臋 Sobocki.

- Ka偶dy cz艂owiek ma swoj膮 s艂abo艣膰, a bro艅 Bo偶e si臋 na czym uprze, cho膰by najwi臋cej na tym traci艂, b臋dzie si臋 odegrywa艂 do ostatka. Pu艣likowski dla nas per艂a droga; drugiego takiego nie znale藕膰 - przywyk艂 do starych, bo ko艂ysa艂 ksi臋cia, kt贸ry w ostatnich latach gorzej wrzoda by艂 niedotykalny; zna s艂u偶b臋, trze藕wy i przebieg艂y... Zobaczysz. W jeden dzie艅 go u艂o偶ysz, jak zechcesz.

- Ha! zobaczym twojego Pu艣likowskiego - rzek艂 Ja艣 - ale my艣l偶e i o drugim.

- O! to s臋k - zadumany, popijaj膮c mrukn膮艂 Sobocki - ale nie desperuj臋! - Tu trzeba, panie szwagrze, i twarzyczki, i dowcipu, i maniery nie lada, jak panny Anieli, tonu lepszego - s艂owem, nie wielkiejpoczciwo艣ci, bo o tej nie ma co m贸wi膰 na taki bior膮c obowi膮zek, a, powierzchowno艣ci uczciwej, co rzadko z sob膮 chodzi.

- Znajdzie si臋 to wszystko! Znajdzie! - m贸wi艂 kancelista zapalaj膮c fajk臋.

- A d艂ugo tu mo偶esz zabawi膰? - Najdalej dni dwa, trzy...

- B臋dzie czasu dosy膰! nie ma si臋 czym turbowa膰; dobrze, 偶em Pu艣likowskiego wymy艣li艂; Aniela jutro b臋dzie, niech no podumam... Ale pom贸wmy o testamencie - zagadn膮艂 Sobocki. Tych s艂贸w domawia艂, gdy drzwiczki si臋 otworzy艂y i 铆ydek wprowadzi艂 jak膮艣 posta膰, w mroku jeszcze niewidoczn膮. Ja艣 porwa艂 si臋 z krzes艂a, domy艣laj膮c Pu艣likowskiego, i 偶ywo podbieg艂 ku przyby艂emu. By艂 to m臋偶czyzna lat mo偶e czterdziestu, wcale pi臋knej postawy i szlachetnej twarzy, rys贸w regularnych, bystrych oczu piwnych i podnios艂ego czo艂a. Na skroni pod艂ysia艂y, na wyblad艂ym licu zna膰 by艂o trosk臋, kt贸ra go jad艂a, z kt贸r膮 dniowa艂 i nocowa艂, a razem m臋stwo z ni膮 walczy艂o niez艂amane. W istocie, niepospolitej potrzeba by艂o odwagi, by z mo偶nymi panami bi膰 si臋 o chleba kawa艂ek, kt贸ren mieli si艂臋 mu wydrze膰, a on nie mia艂 si艂y obroni膰. Pu艣likowski tak pi臋knych by艂 rys贸w i przystojnej fizjognomii, 偶e str贸j ubogi wydawa艂 si臋 na nim jak przebranie, bo i postawa, i uk艂ad nie zgadza艂y si臋 z nim wcale. Obok Ja艣ka wyblad艂ego, obok Sobockiego, z naje偶onym w艂osem i pokrzywion膮 twarz膮, cz艂owiek ten niemal idealnym zdawa艂 si臋 typem. Smutnie widzie膰 by艂o na nim wyszarzane do nitki i po艂atane odzienie, opi臋te jednak starannie i czysto. Surdut, oliwkowy niegdy艣, zachodzi艂 mu pod szyj臋, na kt贸rej by艂a resztka czarnej, dziurawej chustki; buty i reszta sukni kilkoletnie zu偶ycie okazywa艂y... Pomimo tego stroju, pomimo po艂o偶enia swego wszed艂 艣mia艂o, sk艂oni艂 si臋 pokornie, ale bez poni偶enia, i rzuciwszy okiem po przytomnych, czeka艂 wiadomo艣ci, na co go sprowadzono, z pewnym uczuciem godno艣ci.

- S艂uchaj, Pu艣likowski - zawo艂a艂 Sobocki przyst臋puj膮c do niego wyprawiwszy 铆ydka - chcesz ty wygra膰 sw贸j proces? - A! wielmo偶ny panie! - sk艂adaj膮c r臋ce odezwa艂 si臋 z westchnieniem s艂uga - to膰 to mojego 偶ycia cel jeden; a c贸偶 bym ja chcia艂 wi臋cej! - No! to go wygra膰 mo偶esz! Pu艣likowski wyra藕nie si臋 nastroszy艂 i zafrasowa艂, przewiduj膮c, 偶e mu ci臋偶kie podyktuj膮 warunki.

- Ale byka za j臋dyka; potrzeba, 偶eby艣 i ty mnie co艣 zrobi艂.

- C贸偶 ja mog臋 panu zrobi膰? - z przestrachem pogl膮daj膮c na obu spyta艂 przyby艂y.

- P贸jdziesz w s艂u偶b臋 dobr膮, spokojn膮 i nie darmo do starego i gryma艣nego cz艂owieka, dla kt贸rego szukaj膮 w艂a艣nie kogo艣, a ja za to wezm臋 tw贸j interes i dam ci na pi艣mie zar臋czenie, 偶e go w p贸艂 roku przeprowadz臋...

- Do kogo? do kogo? w s艂u偶b臋! - zawo艂a艂 Pu艣likowski - a jak偶e ja si臋 mog臋 z miasta oddali膰! - Do kogo, to ci powiem p贸藕niej, co od ciebie chcemy, dowiesz si臋 tak偶e, namy艣l si臋 tylko, czy si臋 na to zgodzisz, a z g贸ry sobie powiedz, 偶e inaczej przepad艂 tw贸j interes. Pu艣likowski g艂臋boko westchn膮艂, g艂owa mu opad艂a na piersi, zamy艣li艂 si臋 i zamilk艂. Zdawa艂 si臋 duma膰 i ci臋偶ko, wida膰, mu by艂o rozsta膰 si臋 z 偶yciem, kt贸re wi贸d艂, dla nowej pracy, mo偶e bezkorzystnej.

- N臋dz臋 cierpisz - rzek艂 Sobocki nalegaj膮c - sprawy nie wygrasz, czas tracisz, nie lepiej偶e spraw臋 odda膰 w moje r臋ce, a ja ci za wygran膮 r臋cz臋, i samemu p贸j艣膰 w dobr膮 s艂u偶b臋, mo偶e nawet na nied艂ugo?...

- Do艣膰 bo ju偶 mia艂em s艂u偶by - smutnie odezwa艂 si臋 Pu艣likowski - cz艂ek si臋 przywi膮zuje, o sobie zapomina i zostaje potem bez chleba kawa艂ka. Zreszt膮 i si艂y ju偶 nie po temu, a tam niema艂ych potrzeba... Wostatku, jak to, panie, tak proces opu艣ci膰? Biedny cz艂owiek ju偶 si臋 by艂 zr贸s艂 z t膮 swoj膮 spraw膮, dla kt贸rej tyle po艣wi臋ci艂.

- S艂u偶ba, kt贸ra ci si臋 trafia, niedaleko - odpar艂 Sobocki dowiadywa膰 si臋 b臋dziesz m贸g艂; zreszt膮, ja ci dam zar臋czenie, 偶e si臋 zajm臋 i 偶e wygram.

- A mo偶e偶 to by膰? - z niedowierzaniem spyta艂 ubogi.

- Jak ja zechc臋, wszystko by膰 mo偶e! - rzek艂 kancelista z pewn膮 dum膮 - o co chodzi zreszt膮, kiedy daj臋 na pi艣mie zar臋czenie? Przez ca艂y czas tej rozmowy Ja艣 艣ledzi艂 i bada艂 cz艂owieka i coraz go widzia艂 stosowniejszym do miejsca, kt贸re mu przeznaczyli - powierzchowno艣膰 by艂a nad spodziewanie, chodzi艂o tylko o przekonanie si臋, jakie mia艂 usposobienie i zdatno艣膰. O tych Ja艣 os膮dzi膰 nie umia艂, czekaj膮c z bli偶szym badaniem, a偶eby mu Sobocki u艂atwi艂 najwi臋ksz膮 trudno艣膰 i nak艂oni艂 kandydata do przyj臋cia s艂u偶by. Pu艣likowski zdawa艂 si臋 niepewny i wi臋cej wzbrania艂, ni偶 spieszy艂, zna膰 do艣wiadczenie nauczy艂o go nie dowierza膰. Mina jego g艂臋bokie zamy艣lenie i nieledwie strapienie malowa艂a. Sobocki wci膮偶 nalega艂.

- Ha! - rzek艂 wre艣cie wezwany podnosz膮c g艂ow臋 - prosz臋 mi da膰 do jutra czasu, 偶ebym si臋 rozmy艣li艂; w s艂u偶b臋 i艣膰 nie chcia艂em, g艂owa zaj臋ta czym innym; potrzeba si臋 wprz贸dy dobrze naradzi膰 z sob膮.

- Pami臋taj偶e - doda艂 mu Sobocki na ucho cicho, odprawiaj膮c go - 偶e od tego twoja sprawa zale偶e膰 b臋dzie... D艂ugo jeszcze trwa艂a rozmowa mi臋dzy szwagrami, kt贸rzy do nocy pili herbat臋, zajadali i badali si臋 wzajemnie. Sobocki mocno by艂 tym uderzony, 偶e Ja艣 mu w pocz膮tku nie pokaza艂 si臋, czym by艂 w istocie, i dla niego udawa艂 g艂upowatego - oburzy艂a go ta ch臋tka oszukania: zapisa艂 j膮 sobie, 偶eby za ni膮 zap艂aci膰. Nie pokaza艂 jednak bynajmniej bratu 偶ony, 偶e si臋 na tym pozna艂. O testamencie mowy nie by艂o, nic pewnego nie postanowiono jeszcze, ale Ja艣 sk艂ania艂 si臋 na przygotowanie go, by w razie potrzeby m贸g艂 by膰 podrzucony; zdawa艂o mu si臋 bowiem, i nie bez przyczyny, 偶e charakter kasztelanica nie dozwala przypuszcza膰 wczesnego obmy艣lenia testamentu. P贸藕no ju偶 Sobocki odprowadzi艂 Jasia do izdebki jego u Arona i po偶egnawszy powr贸ci艂 do domu, by tam now膮 z 偶on膮 odegra膰 scen臋. Pomimo niezmiernej ilo艣ci rozmaitego trunku, kt贸r膮 poch艂on膮艂, kancelista by艂 prawie zupe艂nie przytomny i id膮c u艣miecha艂 si臋 nadziejom, co ponad nim wzlatywa艂y. Ja艣 tymczasem wielkimi krokami mierzy艂 swoj膮 stancyjk臋, niespokojny, 偶e si臋 wygada艂 i zda艂 na 艂ask臋 cz艂owieka, kt贸rego w duszy najmocniej si臋 l臋ka艂. Wsp贸lnictwo czyni艂o go niewolnikiem Sobockiego, a podo艂a膰 mu chytro艣ci膮 nie czu艂 w sobie odwagi i si艂y. Uspokaja艂 si臋 rozmaicie, cieszy艂, ale lekarstwa nie dzia艂a艂y wcale; sen ulecia艂, strach ow艂adn膮艂 i ze dniem dopiero zasn膮艂, nie rozebrany rzuciwszy si臋 na pos艂anie. Obudzi艂o go silne do drzwi stukanie, by艂 to Sobocki, kt贸remu godzina spoczynku wystarczy艂a, kt贸ry od dawna by艂 ju偶 na nogach i z papierami pod pach膮 spieszy艂 pokaza膰 si臋 w kancelarii, by si臋 od niej pod jakim pozorem na reszt臋 dnia uwolni膰.

- A co ty, 艣piochu, le偶ysz? - zawo艂a艂 spogl膮daj膮c ciekawie na Ja艣ka, kt贸ry mu otwiera艂 zaspany, w pomi臋tym i zwalanym odzieniu.

- K艂ad艂e艣 si臋, widz臋, nie rozebrawszy nawet? - To skutek twojego przyj臋cia zbyt go艣cinnego - rzek艂 Ja艣 usi艂uj膮c znowu po trze藕wemu odegrywa膰 rol臋 g艂uptaska, tak aby spryt spad艂 na trunek.

- Przyjdzie tu zaraz Pu艣likowski - szybko doda艂 Sobocki - r贸b z nim, co chcesz, ja go ju偶 zupe艂nie sk艂oni艂em do przyj臋cia s艂u偶by, powiesz mu, do czego ma si臋 wcze艣nie przygotowa膰; mnie spieszno do kancelarii i w drugie jeszcze miejsce, bo podobno i naurz膮d Anieli ju偶 kogo艣 mamy...

- Jak to? ju偶 i to zrobione? - rzek艂 zdumiony Jasiek.

- Ze mn膮 tak - czwani膮c si臋 troch臋 odpar艂 kancelista, z ukosa spojrzawszy na Ja艣ka...

- i pr臋dko, i dobrze!... do zobaczenia.

- To m贸wi膮c wymkn膮艂 si臋 z u艣miechem zadowolenia. Ja艣 zosta艂 w rozmys艂ach g艂臋bokich, w kt贸rych go zachwyci艂 wchodz膮cy z pokor膮 i boja藕liwym wejrzeniem Pu艣likowski. Zmierzyli si臋 oczyma, a m艂ody ch艂opak przez pow艂ok臋 smutku i cierpienia, okrywaj膮c膮 twarz s艂ugi, dojrza艂 teraz na niej wyra藕niej roztropno艣膰 i dobro膰. O ostatni膮 najmniej mu chodzi艂o, bo chcia艂 tylko cierpliwo艣ci i zr臋czno艣ci od swojego kandydata.

- Czekam na pa艅skie rozkazy! - odezwa艂 si臋 Pu艣likowski z westchnieniem rezygnacji...

- Wi臋c wa膰pan wiesz ju偶 zapewne, u kogo s艂u偶y膰 b臋dziesz? - rzek艂 Ja艣.

- Nic a nic.

- A zatem, s艂uchaj i dobrze pomnij, co m贸wi膰 b臋d臋; zap艂at臋 otrzymasz dobr膮, mo偶e wynagrodzenie w przysz艂o艣ci, ale pierwszym warunkiem - pos艂usze艅stwo mnie, wierno艣膰 i spe艂nienie rozkaz贸w na skinienie.

- To ja panu mam s艂u偶y膰? - Nie mnie, ale stryjowi memu. Jest to starzec przywyk艂y do najregularniejszego porz膮dku, nie tylko godziny, kwadransa, ale minuty i sekundy chybi膰 u niego nie mo偶na. 铆ycie jego porz膮dkuje i rz膮dzi nim zegarek... Pu艣likowski s艂ucha艂 uwa偶nie, a Ja艣 rozpocz膮艂 najdrobnostkowsze opisanie ca艂ego trybu bytu kasztelanica, od pierwszej godziny przebudzenia do ostatniej chwili przed spoczynkiem, nic nie opuszczaj膮c, powtarzaj膮c obficie i usi艂uj膮c tak nauczy膰 nowego s艂ug臋, aby na wszelki wypadek by艂 zupe艂nie got贸w. W czasie tej mozolnej instrukcji, kt贸ra dosy膰 d艂ugo trwa艂a, Pu艣likowski rozja艣nia艂 twarz nieco i nie zastraszy艂 si臋 bynajmniej trudno艣ci膮 s艂u偶by, kt贸ra go czeka艂a.

- Poj膮艂e艣偶e? - spyta艂 Ja艣 - i b臋dziesz pami臋ta艂? - Pan mi to jeszcze raz z 艂aski swojej powt贸rzy - odpar艂, pokornie k艂aniaj膮c si臋, s艂uga - potem ja opowiem panu, co spami臋tam, i b臋d臋 got贸w, jestem pewny siebie, cho膰 w tej chwili. Dobrego te偶 mia艂em nauczyciela w ksi臋ciu B... nieboszczyku, niech B贸g 艣wieci nad jego dusz膮! - doda艂.

- Fraszka to stryj pa艅ski, u kt贸rego wszystko pewne i niezmienne, a na ka偶d膮 rzecz jest regu艂a; u ksi臋cia pana dzie艅 do dnia wcale nie by艂 podobny! Biedak boryka艂 si臋 ze swoj膮 staro艣ci膮, kt贸ra go zaskoczy艂a niespodzianie! Co godzina to nowina, trzeba by艂o zgadywa膰 co chwila, co sekunda z miny, ze stanu zdrowia, czy ksi膮偶臋 pan zechce by膰 m艂odym, czy starym dnia tego, szale膰 czy st臋ka膰, przyjmowa膰 czy odp臋dza膰 ludzi. Tam to by艂a robota! A tu, panie, 偶adna sztuka wyuczy膰 si臋 swoich godzin! Ja艣 si臋 u艣miechn膮艂 z rado艣ci膮; nauka sz艂a dalej i z nadzwyczajn膮 swoj膮 pociech膮 oko艂o po艂udnia by艂 pewien, 偶e Pu艣likowski doskonale Termi艅skiego zast膮pi. Nadszed艂 te偶 i Sobocki, bez papier贸w, z twarz膮 ju偶 rozognion膮 艣niadaniem obfitym i jak膮艣 rado艣ci膮 wewn臋trzn膮, rzuci艂 si臋 na krzes艂o, potar艂 w艂os贸w, zagryz艂 palce i krzykn膮艂: - A c贸偶! kontent jeste艣 z mego Pu艣likowskiego? - Bardzo! Pu艣likowski si臋 nisko uk艂oni艂.

- Teraz - rzek艂 Ja艣 - na przypadek, potrzeba go oporz膮dzi膰, 偶eby by艂 got贸w na pierwsze skinienie moje, i niech czeka. Sobocki doby艂 sakiewki, pomy艣la艂, porachowa艂 i jako zadatek da艂 kilka rubli odchodz膮cemu, m贸wi膮c: - P贸jdziesz do krawca Abramka, niech ci miar臋 we藕mie na suknieporz膮dne... Po chwili sami z Jasiem zostali, kt贸ry pa艂a艂 ciekawo艣ci膮 do wiedzenia si臋 czego o drugim zast臋pcy, o kandydacie na pann臋 Aniel臋.

- Wspomnia艂e艣 mi - rzek艂 - o jakiej艣 pani czy pannie...

- W艂a艣nie chc臋 ci臋 do niej zaprowadzi膰 - odpowiedzia艂 Sobocki - bo ju偶em si臋 z ni膮 widzia艂 i co艣 jej napomkn膮艂 o tym... Ale ty znasz lepiej gust stryja, powiesz mi, czy umia艂em wybra膰.

- Naprz贸d, jest偶e to co przyzwoitego? - O! ba! spodziewam si臋! - zawo艂a艂 kancelarzysta - tak dalece, 偶e a偶 nadto nosa zadziera.

- Zmi艂uj si臋, kt贸偶 to taki? co to za jedna? - Kobieta czy diabe艂, z pewno艣ci膮 powiedzie膰 nie mog臋 - rzek艂 po chwili Sobocki - ale to pewna, 偶e jak 偶yj臋, anim widzia艂 podobnej, anim sobie wyobra偶a艂, 偶eby pod s艂o艅cem by艂a. Sk膮d to wysz艂o, nie wiem i nikt dot膮d nie doszed艂, ale wychowana jak ksi臋偶niczka, pi臋kna jak kr贸lewna (bo膰 wszystkie one musz膮 by膰 艂adne), a sprytna jak 铆yd贸wka, kiedy chce utargowa膰. Lat temu b臋dzie trzy jaki艣 genera艂, jad膮cy do Warszawy z t膮 pani膮, rozchorowa艂 si臋 tutaj i umar艂. Zosta艂a tedy, bo krewni jacy艣 przypytali si臋 po nim do sukcesji, tak 偶e grosza, s艂ysz臋, przy duszy jej nie zostawili i nie by艂o czym op艂aci膰 na stancji, bo z jakiego艣 wielkiego gniewu obrali j膮 nawet do fant贸w. Od tego czasu 偶yje ta jejmo艣膰 tu na bruku, w porz膮dnym domku, z czego i jak, nie wiadomo; przyjmuje ogrom m艂odzie偶y, trzpiocze si臋, czasem podba艂amuca student贸w i starych wisus贸w, od wszystkich musi co艣 wydurzy膰; a weso艂a, a pewna siebie! Zobaczysz! Co si臋 tycze wychowania, talent贸w i znalezienia si臋, daleko pannie Anieli do niej; twarz, jakby mia艂a lat dwadzie艣cia kilka, cho膰 du偶o podobno wi臋cej pami臋ta, a sprytna jak brzytwa...

- O, o! 偶eby tylko nie by艂a nazbyt znowu przebieg艂a, boby nas wszystkich mog艂a daleko zap臋dzi膰? - zapyta艂 Ja艣 niespokojny.

- A! to trzeba w istocie rozwa偶y膰! bo jej dowierza膰 nie mo偶na, kogo zechce - usidli, jak膮 chce - odegra rol臋... i co zechce - to doka偶e, zw艂aszcza ze starym rozpustnikiem jak stryjaszek dobrodziej.

- No, ale czy偶by si臋 podj臋艂a na wie艣, do takiej pustyni, na wieczne nudy jecha膰? - S膮 bo widzisz okoliczno艣ci r贸偶ne, kt贸re j膮 do tego zmusz膮 - rzek艂 Sobocki - coraz jej tu gorzej si臋 wiedzie; brak ludzi, co jest - to ho艂ysze, uwa偶a艂em, 偶e ko艂o niej kr臋to bardzo i coraz cia艣niej. Tymczasem buziaczek mo偶e odkwitn膮膰, trzeba o sobie my艣le膰...

- Wspomnia艂e艣 jej co o tym? - Tak, troch臋 napomkn膮艂em.

- I c贸偶? - Odpowiedzia艂a ni to, ni owo, ale j膮 mam w r臋ku, to pewna...

- No! przyzna膰 ci musz臋, 偶e z ciebie cz艂owiek jedyny - odpar艂 Ja艣 - je艣li si臋 tu tak uda jak z Pu艣likowskim, wart jeste艣 orderu...

- E! co mi tam order, byle pieni膮dze - zawo艂a艂 Sobocki.

- Te, zdaje si臋, 偶e przyjd膮! - mrukn膮艂 Ja艣 - chod藕my zobaczy膰 twoj膮 pani膮, jak偶e si臋 nazywa? - B贸g wie, znaj膮 tu j膮 pod nazwiskiem pani Fryze... Zobaczymy tylko, kt贸ra godzina, bo nam si臋 kaza艂a stawi膰 na dwunast膮... dochodzi... mo偶emy rusza膰. To m贸wi膮c, z domu Arona powi贸d艂 Sobocki Jasia na jedn膮 z bocznych, ale najczy艣ciejszych uliczek. Tu, przyparty do starych, opustoszonych mur贸w dawnego zamku, sta艂 domek z ogr贸dkiem, maluteczki, nienowy, ale weso艂膮 maj膮cy fizjognomi膮, bo go otacza艂a zielono艣膰 i drzewa. Sztachety oddziela艂y male艅k膮 przestrze艅, zaj臋t膮 kwiatkami nie bardzo wykwintnymi, ale piel臋gnowanymi starannie; domek mia艂 min臋 uczciwego mieszkania urz臋dnika lub w艂a艣ciciela. W jego okienkach z dala misterne wida膰 by艂o firaneczki, wazoniki i pieska, kt贸ry w szyby patrz膮c wartowa艂. Pusto tu by艂o i cicho. Weszli przez male艅k膮 sionk臋, czyst膮, umiecion膮 i utrzyman膮 z widocznym staraniem. Z tej do pokoju zakrawaj膮cego na salonik, ciemnawego, nie bardzo przystrojonego, w kt贸rym ub贸stwo k艂贸ci艂o si臋 z pretensj膮 wytworno艣ci. Meble by艂y tych oklepanych kszta艂t贸w, w艂a艣ciwych miejscu, kt贸re zobaczysz wsz臋dzie, a偶 do zajezdnych domostw, kanapa do nich podobna, ale pokrycie smakowne, cho膰 tanie, nieco je podnosi艂o. Pod oknem sta艂 lichy fortepianik, a na p贸艂ce by艂y graciki , mi臋dzy kt贸rymi niekt贸re kosztowno艣ci膮 zastanawia艂y. Na wielkim, okr膮g艂ym stole, okrytym wyp艂owia艂膮, ale drog膮 makat膮, sta艂 bukiecik przywi臋d艂y. Smutno tu by艂o czego艣, ponuro, bo wsz臋dzie przez szpary k艂amanej elegancji wygl膮da艂o piszcz膮ce ub贸stwo. Ale dywanik wy艣cie艂a艂 drog臋 do drugiego pokoju i poduszki, haftowane suto, zdobi艂y niewykwintne siedzenia. Obejrzeli si臋 ledwie przybyli, gdy, nie daj膮c im czasu do rozmys艂u i wniosk贸w, ukaza艂a si臋 pani domu... Ja艣 ciekawie oczy w ni膮 wlepi艂 i stan膮艂 os艂upia艂y. Wyobra藕cie sobie pa艅stwo, co j膮 znacie, loretk臋 parysk膮 zmuszon膮 do 偶ycia w jednym z naszych najlichszych miasteczek, upad艂膮, zgn臋bion膮, przygniecion膮 po艂o偶eniem, a usi艂uj膮c膮 min膮 nadrobi膰 i nie da膰 si臋 zwyci臋偶y膰 ani poprawi膰 nieszcz臋艣ciu. Pani Fryze by艂a tak 艣liczna, tak urocza, jak gdyby pi臋kniejsza dusza mieszka艂a w tej postaci, na wz贸r dla malarza, na idea艂 dla kochanka stworzonej. 铆ycie przesz艂o po niej, jak wieki p艂yn膮 po marmurowych Grecji pos膮gach, nie nadwer臋偶ywszy jej wdzi臋ku, nie odj膮wszy jej promieniej膮cej pi臋kno艣ci, nie zgasiwszy ognia , co z oczu jej strzela艂 dzi艣 jeszcze. S艂uszna, wysmuk艂a, cienka i zr臋czna, wysz艂a w ubraniu u艂o偶onym z najwi臋kszym kobiecym mistrzostwem. Mia艂a prost膮 p艂贸cienn膮 sukienk臋, ale ta le偶a艂a na niej jak ulana, bia艂y ko艂nierzyk i jedn膮 za ca艂膮 ozdob臋 bransolet臋, ostatek mo偶e dawnej zamo偶no艣ci, przepysznej roboty, ze staro偶ytn膮 kame膮. Na g艂ow臋 nie w艂o偶y艂a czepka, w艂osy zaczesane g艂adko, a warkocz, gdyby go rozpu艣ci艂a, by艂by j膮 okry艂 jak p艂aszcz kr贸lewski. W艂os ten mia艂 rzadk膮 barw臋 czarnokrucz膮, 艂uki brwi zdawa艂y si臋 zarysowane tuszem, a oczy spod nich szafirowe, prze艣liczne, patrza艂y nies艂ychane przybieraj膮c wyrazy i jak kameleon wszystkie bior膮c barwy uczucia. Bia艂a p艂e膰, przepyszne ramiona, r臋ce malutkie, starannie okryte ciasn膮 r臋kawiczk膮, dope艂nia艂y obrazu tej ca艂o艣ci, kt贸ra zdumia艂a tak Jasia, 偶e w ustach mowa mu zamar艂a ze strachu i podziwu. Spodziewa艂 si臋 on czego艣 bardzo pospolitego; znalaz艂, co nie marzy艂, i prawie si臋 przel膮k艂. Pani Fryze, ledwie okiem spojrzawszy po go艣ciach, wskaza艂a im krzes艂a, a sama rzuci艂a si臋 na kanap臋. Rozmowa, przez ni膮 poprowadzona, posz艂a z najwi臋ksz膮 艂atwo艣ci膮 po przedmiotach, kt贸re, nie b臋d膮c oklepane, by艂y jednak wszystkim dost臋pne. O tre艣膰 podobn膮 tak 艂atwo w ma艂ym miasteczku! W ci膮gu jej Ja艣, kt贸ry si臋 ma艂o miesza艂 do 偶ywych rozpraw o s膮siadach miejskich owych pa艅stwa, ci膮gle z oka nie spuszcza艂 zachwycaj膮cej gospodyni. Nie pojmowa艂 dot膮d, jak Sobocki potrafi si臋 odwa偶y膰 m贸wi膰 z ni膮 o tym, co ich tutaj przywiod艂o. Ze swej strony pani Fryze, nie okazuj膮c wcale, 偶e si臋 wpatruje w Jasia, egzaminowa艂a go bacznie i dziwi艂a si臋 pewnie, co mo偶e znaczy膰 u niej tak niepoczesny wys艂aniec. Odkry艂a w nim wprawdzie przebieg艂o艣膰, skryto艣膰 i zepsucie, ale ubogi str贸j j膮 zrazi艂 i minka niech臋tna dostatecznie to okazywa艂a. Po chwili Sobocki spojrza艂 na zegarek, przypomnia艂 sobie jaki艣 interes i pochwyci艂 kapelusz.

- Ja tu zaraz powr贸c臋 - rzek艂 szybko - zostawiam pod opiek膮 pani mego szwagierka, prosz臋 mi go tylko nie zba艂amuci膰. A Jasiowi szepn膮艂: - 艣mia艂o rozm贸w si臋 o wszystkim, we troje to nie idzie; zagodzin臋 powr贸c臋. Ja艣 usiad艂 zmieszany, nie wiedz膮c od czego pocz膮膰, ale ledwie si臋 drzwi zamkn臋艂y za Sobockim, przysun臋艂a si臋 ku niemu pani Fryze, do reszty dobi艂a go wzrokiem swoim i sama, widz膮c jego nieprzytomno艣膰, zacz臋艂a: - Niech偶e mi pan powie - s艂odziuchnym odezwa艂a si臋 g艂oskiem - kt贸偶 to jest ten stryj pa艅ski? Troch臋 s艂ysza艂am o nim, ale rada bym wiedzie膰 wi臋cej! Powiedzia艂a to tak po prostu, nie zmi臋szana, nie zarumieniona, 偶e Ja艣 j臋zyka w g臋bie zapomnia艂. Pierwszy raz w 偶yciu znalaz艂 si臋 wobec tak zachwycaj膮cej kobiety, pierwszy raz uczu艂 si艂臋 wzroku, kt贸ry zna, co mo偶e, i umie sp臋ta膰, gdy zechce; krew zawrza艂a w nim i wszystkie nami臋tno艣ci, wywo艂ane przyk艂adem, mow膮, osamotnieniem gor膮cym, zburzy艂y si臋 w nim gwa艂townie. Ja艣 nie by艂 panem siebie, w g艂owie mu si臋 mi臋sza艂o, serce bi艂o w piersi, my艣li rozpierzch艂e lecia艂y w艣ciekle jak chmury na burz臋; pani Fryze spostrzeg艂a to wida膰 , rada by艂a wra偶eniu znamionuj膮cemu jej zwyci臋stwo i powt贸rzy艂a nalegaj膮c: - Kt贸偶 to jest stryj pa艅ski, ten kasztelanic Zawilski? Zadanie by艂o trudne, a Ja艣, nieprzytomny, 藕le si臋 z niego wywi膮za艂 i cho膰 mu pomaga艂a kobieta, niedobrze zda艂 spraw臋 z zamiar贸w, kt贸re go sprowadzi艂y, ale domy艣lno艣膰 pani Fryze dope艂ni艂a, czego brak艂o. U艣miecha艂a si臋 ona zmieszaniu m艂odego ch艂opca, zgadywa艂a i podchwytywa艂a my艣li jego, kt贸re boja藕liwie wyra偶a艂, wyja艣nia艂a je sama zadziwionemu i cho膰 Ja艣 niewiele jej potrafi艂 powiedzie膰, domy艣li艂a si臋 wszystkiego, nawet nami臋tno艣ci, kt贸r膮 wzbudzi艂a w po艣le. W istocie, szatan to by膰 musia艂 ta kobieta - oko jej zab艂ys艂o jakim艣 ogniem straszliwym, niepokonanym, strzeli艂o jak膮艣 pot臋偶n膮 nadziej膮 i po chwili zasun臋艂o si臋 mg艂膮 艂zaw膮, smutkiem kapry艣nym, zamy艣leniem dziwacznym... Ca艂y tam 艣wiat duma艅 , szybko jak b艂yskawice przelatuj膮cych, musia艂 si臋 zmie艣ci膰 mi臋dzy jednym a drugim wejrzeniem. Wsta艂a milcz膮ca, spu艣ci艂a g艂ow臋, przesz艂a si臋 po pokoiku, kt贸ren szyderczym teraz obj臋艂a wzrokiem, i zbli偶y艂a si臋 do zdziwionego Jasia wracaj膮c do zalotno艣ci powszedniej, z kt贸r膮 go powita艂a.

- Prawdziwie - odezwa艂a si臋 - ze wszystkich wypadk贸w mojego 偶ycia, bogatego w wypadki, to mo偶e najdziwniejszy. To mi daje miar臋 mojego upadku! Na co zesz艂a biedna Eliza! - wp贸艂 serio, wp贸艂 偶artem zawo艂a艂a 艂ami膮c r臋ce...

- ale s膮 okoliczno艣ci - spojrza艂a dwuznacznie - w kt贸rych si臋 wiele robi! - Mog臋 si臋 wi臋c spodziewa膰? - spyta艂 Ja艣.

- 铆e pojad臋 na ochmistrzyni臋 do waszego kasztelanica - dorzuci艂a szybko - a tak, tak! musz臋! Wol臋 to, ni偶 gni膰 w tym ma艂ym, przemierz艂ym miasteczku, gdzie 偶yj臋 w艣r贸d szui i gdzie mnie s膮dz膮 ludzie po sobie... B膮d藕 pan spokojny, ze starym, kapry艣nym rozpustnikiem dam sobie rady; nie boj臋 si臋 go wcale , nie b臋d臋 mu p艂aka膰 i scen czu艂ych odegrywa膰, ale go 艣miechem i szyderstwem dobij臋... Zreszt膮, tu! tam! ni偶ej czy wy偶ej! gorzej czy lepiej! - zakrzykn臋艂a z jakim艣 dziwnym wyrazem - byle sko艅czy膰, byle 偶y膰, p贸ki w膮tku staje, i dogra膰 tej g艂upiej komedii do ko艅ca. To m贸wi膮c ruszy艂a ramionami; Ja艣 nic nie rozumiej膮c spogl膮da艂 na ni膮 ci膮gle zdumiony i coraz bardziej wdzi臋kiem tej oryginalnej postaci przej臋ty. Nie wiem, czy ta rozmowa tak dziwna, czy przykre po艂o偶enie kobiety, czy wspomnienia jakie rozdra偶ni艂y mocno pani膮 Fryze; by艂a widocznie podniecon膮, rumieniec tryska艂 jej z twarzy, ruchy szybkie, rzuty oka ogniste, oddech przyspieszony dowodzi艂y niezwyk艂ego stanu duszy. Na przemiany to u艣miech, to wyraz b贸lu i dzikiego szyderstwa prze艣lizga艂 si臋 po jej ustach, a s艂owa towarzysz膮ce im pl膮ta艂y si臋 dziwaczn膮 tkanin膮 niezrozumia艂ych utyskiwa艅 i odgr贸偶ek.

- Nieprawda偶 - m贸wi艂a - 偶e to los godzien zazdro艣ci!Ochmistrzyni膮 u stuletniego starca, co kocha z rz臋du wszystkie swoje ochmistrzynie dla rozrywki! Cha! cha! cha! to wyborne! Godnam by艂a tego ko艅ca! 艣liczny wieniec 偶ycia! Tak by膰 musia艂o! tak by膰 powinno! A! musi by膰 mi艂y stryjaszek? nieprawda偶? Ruszy艂a ramionami.

- Pani Eliza Fryze ochmistrzyni膮! A ju艣ci偶, to lepsze ni偶 pani Eliza w ma艂ej mie艣cinie nie wiedzie膰 czego siedz膮ca i po co? kt贸r膮 palcami pokazuj膮 jako kochank臋 wszystkich, co u niej raz byli!! To lepiej... A wi臋c, jad臋 do tego Strumienia! Ja艣 przerwa艂 mow臋 kilk膮 s艂owy.

- Nie pr臋dzej - rzek艂 - a偶 dam zna膰 i przy艣l臋 po pani膮, to jest, gdy wszystko gotowe b臋dzie na jej przyj臋cie. U艣miechn臋艂a si臋 dziwnie.

- Wierzcie mi, niecierpliwie czeka膰 b臋d臋, to co艣 nowego w 偶yciu, kt贸remu tak brak zaj臋cia i nowo艣ci - to bardzo ciekawe dla mnie i zabawne; pragn臋, 偶eby to by艂o jak najpr臋dzej...

- I ja si臋 o to stara膰 b臋d臋...

- A wi臋c umowa zawarta! - zawo艂a艂a klaskaj膮c w r臋ce - to wybornie! to wybornie! I 艣mia艂a si臋 do rozpuku. Wtem nadszed艂, lisim okiem mierz膮c ich oboje, Sobocki, pani Fryze poskoczy艂a przeciwko niemu.

- Dobili艣my targu - odezwa艂a si臋 艣miej膮c ci膮gle - jad臋 do Strumienia na klucznic臋! - No, to i dobrze! - rzek艂 kancelista - spodziewam si臋, 偶e wszystkim z tym dobrze b臋dzie.

- A mnie? - spyta艂a kobieta nagle - i mnie, my艣lisz, panie Sobocki? - Dlaczeg贸偶 nie - odpar艂 cynicznie przyby艂y - spokojny i dostatni kawa艂ek chleba.

- Zapewne - robi膮c mink臋 艣mieszn膮, piszcz膮cym g艂osem staruszki odezwa艂a si臋 pani Fryze - kawa艂ek chleba z mi艂osierdzia! dla mnie i to dobre! O, jak to pociesznie! jak to pociesznie! - doda艂a okr臋caj膮c si臋 po pokoju. Tych s艂贸w dom贸wiwszy rzuci艂a si臋 na kanap臋, zakry艂a oczy, zamilk艂a, a gdy d艂o艅 po chwili podnios艂a i obejrza艂a si臋, zdaj膮c nie wiedzie膰, co si臋 z ni膮 dzia艂o - oczy jej by艂y dziwnie czerwone. Wszystkie jej ruchy, miny, wyrazy, nag艂e zmiany g艂osu i twarzy by艂y dla Jasia zagadk膮; ale ta istota kapry艣na, dzika, niepohamowana zrobi艂a jednak na nim wra偶enie tak silne, 偶e gdy po偶egnawszy j膮 wyszli z ma艂ego domku, uczu艂 si臋 jakby pijanym. 艣wiat mu si臋 kr臋ci艂 i ta艅cowa艂 wko艂o, a z ka偶dej strony, k膮tka zdawa艂y si臋 na艅 patrze膰 te czarodziejskie oczy szafirowe, z kt贸rych tryska艂 gniew, u艣miech, mi艂o艣膰 i smutek, jak gdyby w duszy, co si臋 nimi t艂umaczy艂a, wszystkiego by艂o do brzeg贸w...

- A co, albo nie 艣liczna i nie mi艂a kobietka? - spyta艂 poklaskuj膮c Sobocki i zagl膮daj膮c w oczy Jasiowi - a co? nieprawda偶? - 艣liczna, to prawda - odpowiedzia艂 po chwili zapytany - ale dziwne stworzenie! Boj臋 si臋 o starego, 偶eby go kaprysami nie zam臋czy艂a.

- Strach to pr贸偶ny - rzek艂 Sobocki - potrafi z siebie zrobi膰, co zechce, byle chcia艂a! B膮d藕 spokojny; to g艂贸wna, 偶e przyrzek艂a pojecha膰! A zatem, panie Janie, mamy ju偶 na miejsce Termi艅skiego doskona艂ego kamerdynera, na miejsce nudnej panny Anieli ochmistrzyni臋 i - doda艂, wyjmuj膮c papier z kieszeni - 艣wiadectwo urz臋dowe, 偶e 偶adnego brata nigdy panna Aniela nie mia艂a, ani przyrodniego, ani stryjecznego nawet. Teraz mo偶esz jecha膰 i dzia艂a膰, a ja tu tymczasem - rzek艂 spogl膮daj膮c z ukosa - wszak przygotuj臋 testamencik? - Tak! ty przygotuj testament! - szepn膮艂 roztargniony Ja艣 - a ja postaram si臋 o reszt臋...

- I fortunka nasza! - krzykn膮艂 kancelista podskakuj膮c, cho膰 byli na ulicy.

- Dopiero偶 zahulamy!



V.

Gdy si臋 te intrygi knuj膮 w miasteczku, w Strumieniu pozostawieni spiskowi spiesz膮 z dobiciem swego, rachuj膮c na s艂abo艣膰 kasztelanica, na jego osamotnienie i staro艣膰 do na艂og贸w przyros艂膮. Pan Samuel patrzy i nic nie widzi, do艣wiadcza tylko z艂ych humor贸w, czuje zwi臋kszaj膮c膮 si臋 oboj臋tno艣膰 ku sobie, skwaszenie starca i swoj膮 wobec tego bezsilno艣膰. Rotmistrz je i poluje, poluje i zajada. Kasztelanic chodzi chmurniejszy ni偶 kiedy, 偶贸艂ty, zestarza艂y, zdaj膮c si臋 zbiera膰 na wielki jaki艣 krok, na kt贸ry zdoby膰 mu si臋 ci臋偶ko. Nieraz ju偶 westchn膮艂, g艂ow臋 spu艣ci艂 i w chwili swej drzemki codziennej g艂臋boko si臋 zamy艣li艂. Na dobitk臋 jeszcze krewni pocz臋li, przypominaj膮c si臋 staremu krewnemu swemu, obsy艂a膰 go coraz cz臋艣ciej darami, nawiedza膰 listami, nudzi膰 komplementami i do reszty zra偶a膰 ku sobie natr臋tno艣ci膮, w kt贸rej on widzia艂 tylko dowody chciwo艣ci. Niejeden list zdarty zosta艂 ze z艂o艣ci pr贸偶no hamowanej, niejedno przekle艅stwo i straszliwy b艂ysk ocz贸w przywita艂y ofiar臋 mozolnie przysposobion膮 i obmy艣lan膮. Starzec jednak tyle mia艂 mocy nad sob膮, 偶e ka偶demu odpisywa艂 grzecznie, uprzejmie i nieledwie czyni艂 nadziej臋 wdzi臋czno艣ci. W tych trzech dniach, w ci膮gu kt贸rych nie by艂o Jasia do pisania odpowiedzi, przysz艂o sze艣膰 list贸w, a na nie pod dykt膮 kasztelanica odpisywa艂 pan Samuel, rad, 偶e go przecie do czego艣 u偶yto. Rotmistrz to wszystko krzywo pozakopertowywa艂, popiecz臋towa艂 plamisto i pos艂a艅ce odjechali z nadziejami. Ostatniego wieczora uprzedzaj膮cego powr贸t Jasia Termi艅ski , kt贸ry go si臋 ju偶 co chwila spodziewa艂 i cho膰 nie l臋ka艂, ale jako艣 strzeg艂 instynktowo, czuj膮c w nim nieprzyjaciela, przypu艣ci艂 najformalniejszy atak do starca. Wszed艂 nios膮c pogr贸偶k臋 przybycia pu艂kownika, kt贸ry sam mia艂 zjecha膰 dla upomnienia si臋 o honor siostry swojej. Kasztelanic zni贸s艂 straszliw膮 gro藕b臋 zaci膮wszy usta i odes艂a艂 po odpowied藕 do jutra. Po Termi艅skim we 艂zach ca艂a przywlok艂a si臋 panna Aniela zapowiadaj膮c rozstanie i wynurzaj膮c swe 偶ale, 偶e j膮 okoliczno艣ci do takiego kroku zmuszaj膮. Kasztelanic wys艂ucha艂 dosy膰 cierpliwie mowy, popatrza艂 na 艂zy z ciekawo艣ci膮 dzieci臋cia, co je po raz pierwszy widzi, westchn膮艂 nawet, nie wiem z jakiego powodu, ale na wszystkie zakl臋cia, narzekania, strachy i napady martwym si臋 okaza艂. Twarz jego, zmieniona, wywr贸cona, straszna, tyle ju偶 mia艂a wyrazu zniecierpliwienia i gniewu wydobywaj膮cego si臋 na wierzch mimowolnie, 偶e spiskowi oboje 艣cierpli tego wieczora , spostrzeg艂szy za p贸藕no, jak fa艂szyw膮 i do niczego nie wiod膮c膮 wzi臋li si臋 drog膮. Ale oboje za daleko byli ju偶 zaszli, by si臋 zwr贸ci膰 - cho膰 nie wiedzieli, co pocz膮膰. Gdy stary, zn臋kany trzymaniem si臋 na wodzach, usn膮艂 nare艣cie - czy sen uda艂 dla pozbycia si臋 swych prze艣ladowc贸w, Termi艅ski pobieg艂 niespokojny do pokoj贸w panny Anieli. Znalaz艂 j膮 nie rozebran膮 i chodz膮c膮 偶ywo z wyrazem niepokoju po pierwszej izdebce. Spojrzeli sobie w oczy i odgadli si臋 wzajemnie.

- A! 藕le, panno Anielo! - zawo艂a艂 Termi艅ski tr膮c czupryn臋 i wykrzywiaj膮c usta - przez pann臋 ja mog臋 straci膰 wszystko, com d艂ug膮 s艂u偶b膮 sobie zarobi艂...

- Przeze mnie! - zawo艂a艂a obra偶ona i rozj膮trzona kobieta - co to jest? czy prosi艂am pana, 偶eby艣 si臋 mn膮 opiekowa艂? To ja raczej wymawia膰 mu bym mog艂a, 偶e艣 mnie zapl膮ta艂 w niepotrzebne k艂opoty! Kasztelanic nadto ma przebieg艂o艣ci, 偶eby si臋 da艂 tak wzi膮艣膰! to dzieci艅stwo! - Tak! a czemu偶e艣 wa膰panna nie m贸wi艂a mi tego wprz贸dy? - zapyta艂 kamerdyner.

- Tu nie ma co robi膰 sobie wyrzut贸w! - zawo艂a艂a Aniela - potrzeba radzi膰, 藕le jest! - Ja to widz臋, 偶e 藕le... ale ju偶 si臋 nie pora cofn膮膰! - zamy艣lony odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna, dumaj膮c tylko, jakby si臋 pozby膰 Anieli i po艣wi臋caj膮c j膮, siebie ocali膰.

- Potrzeba radzi膰! - powt贸rzy艂a gniewnie kobieta, kt贸ra chcia艂a ju偶 w duszy wyzna膰 wszystko kasztelanicowi i zwali膰 win臋 ca艂膮 na Termi艅skiego. Spojrzeli sobie w oczy i ledwie nie przeczuli, 偶e si臋 zdradzi膰 pragn臋li.

- Kasztelanic jest, jak nigdy nie by艂 - zawo艂a艂 Termi艅ski - to pewna. Znam go dawno, a nigdym takim nie widzia艂, got贸w dla spokojno艣ci na wszystko! - I ja to widz臋! - No! to rad藕偶e wa膰panna! - Rad藕 wa膰pan, jake艣 radzi艂 sam i robi艂 od pocz膮tku, ja umywam od tego r臋ce... Sama by艂abym go mo偶e doprowadzi艂a do o偶enienia powoli, wa膰pan wszystko popsu艂e艣 po艣piechem.

- Nie ja pewnie! ale wa膰panna swymi niedorzecznymi 艂zami! trzeba by艂o to robi膰 na weso艂o, nie na beksliwo... a by艂oby dobrze... Oboje tak wymawiali sobie wzajemnie win臋 wsp贸ln膮, gdy turkot w贸zka, kt贸ry ju偶 po p贸艂nocy przywi贸z艂 Jasia do oficyn, wstrz膮s艂 Termi艅skim i znagli艂 go do powrotu. Rozeszli si臋 kwa艣no z my艣lami zdrady, z gniewem ku sobie, z niepokojem trudnym do uko艂ysania. Nazajutrz, w porze obiadowej zwyczajnej, Ja艣, kwadransem jak zwykle poprzedzaj膮c kasztelanica, wszed艂 do salonu, a na twarzy jego nic nie oznacza艂o wielkiego zaprz膮tnienia i niebezpiecznych zamiar贸w. Wejrzenie wcze艣nie do k艂amstwa przyuczonego ch艂opaka zimne by艂o i nie zmieszane ani nadziej膮, ani strachem. Kasztelanic ukaza艂 si臋 po chwili, zmieniony, 偶贸艂ty i zmierzy艂 okiem ciekawym Ja艣ka, kt贸ry go pokornie powita艂 ca艂uj膮c bia艂膮 jego i such膮 r臋k臋.

- A nie hula艂e艣 tam acan z Sobockim? - spyta艂 kasztelanic.

- Nie - rzek艂 Ja艣 - radzi艂em si臋 lekarza i siedzia艂em z siostr膮.

- C贸偶 tam s艂ycha膰 w tej powiatowej dziurze? - rzek艂 po chwili stary ogl膮daj膮c si臋 ju偶 na 艣niadanie, kt贸re wnoszono.

- Nic, cicho, stryju dobrodzieju - odpowiedzia艂 Ja艣 - drogi ju偶 jesienne, ludzi ma艂o i pustka gorsza ni偶 kiedy.

- Hm! - chrz膮kn膮艂 kasztelanic, zbieraj膮c si臋 do 艣niadania, i na tym sko艅czy艂a si臋 rozmowa. Nie pora by艂a j膮 przed艂u偶a膰, bo pan Samuel i rotmistrz, pilnuj膮c si臋 obiadowej godziny, otworzyli drzwi i razem weszli do sali. Obiad przeszed艂 w z艂owrogim milczeniu, panna Aniela stawi艂a si臋 do sto艂u, ale na ni膮 ani spojrza艂 kasztelanic, ani zagada艂 do Termi艅skiego; kilka razy ukradkiem obejrza艂a si臋 ona na Jasia , kt贸ry spokojnie oczy mia艂 wlepione w sw贸j talerz i udawa艂 skromnego, niewinnego ch艂opaczka. Bulwa, polityk i wielki znawca ludzi, cho膰by o to go nikt z brzucha i facjaty nie pos膮dzi艂, czu艂 jakie艣 zmiany w powietrzu, przewidywa艂 katastrofy i siedzia艂 jak na szpilkach, nie wiedz膮c, sk膮d piorun uderzy, a l臋kaj膮c si臋, 偶eby guza nie oberwa艂. Pan Samuel r贸wnie by艂 milcz膮cy jak wszyscy, i - co mu si臋 cz臋sto zdarza艂o, 偶eby snu potem bratu nie przerywa膰, wysun膮艂 si臋 w czasie ustawiania warcab贸w, a rotmistrz korzysta艂 z otwarcia drzwi i drapn膮艂 za nim. Bulwa, nie spytany o nic, odprawiony skinieniem umkn膮艂 zamy艣lony, tak 偶e przy grze rozpoczynaj膮cej si臋 machinalnie ju偶 nikogo nie by艂o. T臋 w艂a艣nie chwil臋 obra艂 Jasiek do zadania 艣miertelnego ciosu spiskowym, posun膮艂 pierwsz膮 figur臋, podni贸s艂 g艂ow臋, zblad艂 jak chusta,bo wiedzia艂, co wa偶y艂, i rozpocz膮艂: - Stryj dobrodziej czy, uchowaj Bo偶e, nie cierpi膮cy? bo go widz臋 od tych kilku dni zmienionym? Jakkolwiek cicho i ostro偶nie wym贸wione by艂y te wyrazy, 偶e gra powinna si臋 by艂a odbywa膰 w milczeniu, a kasztelanic przywyk艂 do pos艂usze艅stwa Jasia, uderzy艂o go to 艣mia艂e odezwanie si臋; ca艂y si臋 wzdrygn膮艂, oczy wzni贸s艂 blade i spyta艂: - Od kiedy偶 to si臋 m贸wi przy grze? - Ja bo mam bardzo wa偶ne powody do m贸wienia - odpar艂 cichute艅kim, tak wymierzonym g艂osem, by go spod drzwi dos艂ysze膰 nie by艂o mo偶na, Ja艣 - mam co艣 oznajmi膰 stryjowi dobrodziejowi, a 偶e nie trafia mi si臋 w innej chwili sposobno艣膰...

- Ale c贸偶 to jest? - gro藕no zapyta艂 kasztelanic.

- Wielka 艣mia艂o艣膰 moja, za kt贸r膮 naprz贸d przeb艂aga膰 mi potrzeba - odpar艂 Jasiek 偶ywo, korzystaj膮c z chwili gry - ale mo偶e stryj dobrym ch臋ciom wybaczy...

- Co to za pl膮tanina? co to za nowa komplikacja! - z gniewem wewn臋trznym i oczyma b艂yszcz膮cymi m贸wi艂 stary - chcesz, bym i ciebie wyp臋dzi艂? - Chc臋, by艣 stryj dobrodziej, owszem, by艂 oswobodzony...

- Co, od kogo? - Prosz臋 o chwil臋 tylko...

- M贸w, ale pami臋taj, co m贸wi膰 b臋dziesz...

- Jestem m艂ody, ale dojrza艂em wcze艣nie - zawo艂a艂 Ja艣 posuwaj膮c wci膮偶 machinalnie figury, kt贸re kasztelanic zabiera艂 , r贸wnie bezmy艣lnie graj膮c - widz臋, co si臋 ko艂o mnie dzieje, i 偶al mi stryja, rzuconego na 艂up intrygantom.

- A! - u艣miechn膮艂 si臋 stary przerywaj膮c gr臋.

- Termi艅ski i Aniela s膮 w spisku, s艂ysza艂em ich zmowy, obiecanych ma sto tysi臋cy, je艣li wyrobi, 偶e si臋 stryj z ni膮 o偶eni. Wiem, 偶e strasz膮 jakim艣 tam pu艂kownikiem, oto jest dow贸d - wydoby艂 z kieszeni papier - 偶e panna Aniela nigdy nie mia艂a rodze艅stwa... Kasztelanic wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po papier, twarz jego by艂a jeszcze chmurna, oczy k艂u艂y wejrzeniem bezlitosnym. Nic jednak nie rzek艂, tylko szydersko i niespokojnie razem wpatrywa艂 si臋 w Jasia, kt贸ry dr偶膮c m贸wi艂 dalej: - Zdawa艂o mi si臋, 偶e ocali膰 stryja z r膮k tych intrygant贸w , co mu spokoju nie daj膮, by艂o moim obowi膮zkiem.

- Obowi膮zkiem! - pomrukn膮艂 kasztelanic - wszyscy a偶 do dzieci musz膮 si臋 mn膮 opiekowa膰! Na honor, to bardzo zabawne! I c贸偶 dalej, panie Janie? - Zda艂o mi si臋, 偶e po tym, co si臋 sta艂o, i panna Aniela, i Termi艅ski nie mog膮, nie powinni tu d艂u偶ej pozosta膰 - ko艅czy艂 Ja艣 odwa偶nie.

- 艣mia艂o! 艣mia艂o! - pomrukiwa艂 kasztelanic - no, wi臋c c贸偶? - Pomy艣la艂em jednak, 偶e bez us艂ug trudno si臋 b臋dzie obej艣膰 stryjowi, 偶e nale偶a艂o przygotowa膰 im nast臋pc贸w! - I po to艣 je藕dzi艂 do miasteczka? - szydersko spyta艂 stary...

- Tak jest, mam kamerdynera, za kt贸rego r臋cz臋, 偶e zast膮pi i przewy偶szy dawnego w najtroskliwszej us艂udze...

- C贸偶 to za jeden? - ciekawie, po cichu ju偶, zapyta艂 starzec u艣miechaj膮c si臋 dziwnie - to by by艂 dobry figiel! - S艂u偶y艂 on u ksi臋cia B... do 艣mierci jego; niezmiernie zr臋czny i bardzo poczciwy cz艂owiek! - O! i poczciwy nawet! - u艣miechn膮艂 si臋 stryj.

- S膮dzisz jak dziecko! C贸偶 dowodzi poczciwo艣ci? Czy dziury na 艂okciach? - Mam tak偶e kogo艣 na miejsce panny Anieli... Kasztelanic podni贸s艂 si臋 z krzes艂a, wypr臋偶y艂, oczyma ogromnymi zmierzy艂 Ja艣ka i widocznie zdziwiony, usiad艂 powoli, zamy艣laj膮c si臋. Z tego opanowania i wra偶enia, jakie widocznie wywar艂 na starcu,korzystaj膮c Jasiek ko艅czy艂: - Jak tylko stryj rozka偶esz, mo偶na b臋dzie pos艂a膰 konie do miasteczka i sprowadzi膰 zast臋pc贸w. Kasztelanic milcza艂, g艂owa jego pochyli艂a si臋 na piersi, my艣la艂 g艂臋boko i d艂ugo. Ja艣 dr偶a艂 oczekuj膮c odpowiedzi. Po strasznej a d艂ugiej chwili milczenia kasztelanic z u艣miechem starego satyra zmru偶onymi oczkami spojrza艂 na sk艂opotanego synowca.

- No! - rzek艂 - trzeba ci odda膰 sprawiedliwo艣膰: masz odwag臋 i wiele sprytu... nie darmo艣 m贸j chleb jad艂! Wszystko to dobrze! Zobaczemy, co z tego by膰 mo偶e, ale 偶ycz臋 ci, b膮d藕 ostro偶ny, w niebezpieczn膮 si臋 gr臋 wda艂e艣. Szcz臋艣ciem trafi艂e艣 na dobr膮 chwil臋...

- Com zrobi艂, to pewnie z przywi膮zania do stryja - przeb膮kn膮艂 m艂ody ch艂opak.

- A, ba! daj偶e mi pok贸j - u艣miechn膮艂 si臋 niedowierzaj膮co kasztelanic - tym mnie nie oba艂amucisz... Masz nadziej臋, 偶e co艣 zrobi艂, wyp艂aci膰 ci si臋 powinno; chcesz si臋 pom艣ci膰 na s艂ugach , co tob膮 pomiatali... to rozumiem, a co si臋 tycze przywi膮zania, dajmy temu pok贸j... ja si臋 na to nie bior臋... d艂ugo 偶y艂em! Znam ludzi dobrze! Do starych ko艣ci trudno, 偶eby si臋 kto przywi膮za艂!! Ja艣 nie nalega艂.

- Wiele odwagi! wiele odwagi! - doda艂 kasztelanic powoli i jakby do siebie - to zabawna rzecz! Zobaczemy! zobaczemy! miej wszystko w pogotowiu. Zobaczym! mo偶e co艣 by膰 z tego. Spodziewam si臋 jednak, 偶e艣 acan nie zobowi膮za艂 si臋 wzgl臋dem tych ludzi? 铆e艣 im nic nie obieca艂? 铆e艣 nie przyrzek艂 formalnie i nie zgodzi艂e艣 ich na moj膮 kiesze艅? - Wszystko to zostaje w mocy i woli stryja! - doda艂 Ja艣.

- Ja tylko ich wyszuka艂em. Na tym sko艅czy艂a si臋 partia, kt贸ra i tak chwil臋 d艂u偶ej trwa艂a , ni偶 by艂a powinna; obawia艂 si臋 m艂ody ch艂opak, by Termi艅ski zmowy nie zwietrzy艂, i gdy kasztelanic, u艣miechni臋ty nieco, ale zamy艣lony razem, wychodzi艂 do swoich pokoj贸w, Ja艣 si臋 wysun膮艂, jak zwyk艂 by艂, do izdebki w oficynie. Nie wiem, jakim szcz臋艣ciem wa偶na rozmowa mi臋dzy kasztelanicem a synowcem nie zosta艂a pods艂uchan膮, Termi艅ski nie domy艣la艂 si臋 jeszcze niczego, niespokojny duma艂 tylko, jakby albo swego dokona膰, albo si臋 cofn膮膰 w por臋. To jednak trudnym by艂o; - za daleko zaszed艂; zbyt widocznym by艂oby k艂amstwo i podej艣cie, zbyt upokarzaj膮ce odst膮pienie; szuka艂 jakiego艣 艣rodka i znale藕膰 go nie m贸g艂. Zna艂 on nadto kasztelanica, by przypuszcza艂, 偶e si臋 lada czym da mu wyk艂ama膰; zdawa艂o mu si臋, 偶e pierwsza bajka o pu艂kowniku by艂a dobrze osnut膮, przekonywa艂 si臋 dzi艣, 偶e nie pos艂u偶y艂a na nic; trudniejszym jeszcze wydawa艂o mu si臋 zadanie wypl膮tania z niej teraz. Chodzi艂 wi臋c niespokojny i zafrasowany, przeklinaj膮c w duchu pann臋 Aniel臋, a panna Aniela oddawa艂a mu to z nawi膮zk膮. Nadszed艂 wiecz贸r po dniu sp臋dzonym zwyk艂ym trybem i nie bez obawy Termi艅ski wsun膮艂 si臋 do sypialni kasztelanica, kt贸ry, jakby na przek贸r jemu, zdawa艂 si臋 weselszy i swobodniejszy. Postanowi艂, po rozmys艂ach wielu, dobija膰 do ostatka zamierzonego dzie艂a, a gdyby kasztelanic okaza艂 mu nare艣cie gro藕n膮 twarz i niepokonane serce, cofn膮膰 si臋 zas艂aniaj膮c pann膮 Aniel膮, na kt贸r膮 wszystko mia艂 zrzuci膰. Aniela ze swej strony prawie podobny usnu艂a projekt, zamierzaj膮c pozby膰 si臋 Termi艅skiego wyznaniem, 偶e on j膮 na to, co robi艂a, nam贸wi艂. Dobry humor kasztelanica, kt贸ry 艂atwo by艂o pozna膰 Termi艅skiemu po najmniejszym starca ruchu a nieledwie po zwierzchniej postawie, troch臋 go zniespokoi艂; zbli偶y艂 si臋 艣mia艂o i pocz膮艂 milcz膮cego rozbiera膰.

- C贸偶 tam s艂ycha膰 o pu艂kowniku? - spyta艂 po chwili stary z widocznym bardzo szyderstwem, sam pierwszy zaczepiaj膮c.

- O pu艂kowniku! - niespokojnie rzek艂 Termi艅ski, zdziwiony wspomnieniem, kt贸rego zwykle unika艂 stary - ja nic nie wiem nowego,mo偶e co ma panna Aniela? - Ju艣ci偶, gdyby mia艂a, pierwszy by艣 o tym wiedzia艂 jako wierny jej konfident - podchwyci艂 stary - a zatem, nic nowego? - Dosy膰 dawnej z nim biedy! - rzek艂 Terminski - jak uwa偶am, to si臋 musi na tym sko艅czy膰, 偶e panna Aniela, jakkolwiek przywi膮zana do ja艣nie pana, bedzie przymuszona go opu艣ci膰.

- A wa膰pan jako jej przyjaciel i doradzca - zimno dorzuci艂 kasztelanic obwijaj膮c si臋 szlafrokiem - zapewne za ni膮 p贸jdziesz? - Ja? - zmiesza艂 si臋 s艂uga.

- Tak s膮dz臋! tak przeczuwam! tak si臋 domy艣lam! - na r贸偶ne trzy g艂osy 偶artobliwie odezwa艂 si臋 szambelan. Termi艅ski zastyg艂 ze strachu; ale my艣l nieszcz臋艣liwa, my艣l , 偶e nikt go zast膮pi膰 nie potrafi przy starcu, kt贸ry d艂ugimi laty przywyk艂 do niego, doda艂a mu zuchwalstwa.

- Je艣lim ju偶 ja艣nie panu niepotrzebny...

- odezwa艂 si臋 艣mia艂o... Kasztelanic spojrza艂 na niego zimnym, m艣ciwym okiem.

- Jak偶e艣 to zgad艂! - rzek艂 ch艂odno. Pomimo strachu, kt贸ry uczu艂, Termi艅ski jeszcze nie wyobra偶a艂 sobie, 偶eby do czego艣 przyj艣膰 mog艂o, bo ufa艂 zawsze, 偶e go nikt zast膮pi膰 nie potrafi, nie domy艣la艂 si臋 gro偶膮cego niebezpiecze艅stwa; odwr贸ci艂 jednak rozmow臋.

- Czy ja艣nie pan po艂o偶y si臋? mam zawo艂a膰 panny Anieli? - Swoim porz膮dkiem! swoim porz膮dkiem - rzek艂 kasztelanic - powiniene艣 go si臋 by艂 nauczy膰. Wedle tego porz膮dku dzwonek da艂 zna膰 pannie Anieli o jej godzinie; Termi艅ski pouk艂adawszy wszystko usun膮艂 si臋, a ochmistrzyni wesz艂a, jak od dni kilku by艂a zwyk艂a, ze smutn膮 twarz膮 i wyrazem niespokojno艣ci. Jej tak偶e zdawa艂o si臋, 偶e nikt [jej] zast膮pi膰 nie potrafi przy starcu zu偶ytym, na艂ogowym i obawiaj膮cym si臋 najmniejszej zmiany, kt贸ra 偶ycia wi臋cej troch臋, ni偶eli zamierza艂, wyczerpa膰 mog艂a. Nie b臋dziemy opisywali tej sceny, kt贸ra si臋 powt贸rzy艂a u 艂o偶a kasztelanica, by艂a ona dalszym ci膮giem dawnych, ich rozwinieniem i dope艂nieniem. Stary wys艂ucha艂 偶al贸w, 艂ez i gr贸藕b z zupe艂nie zimn膮 krwi膮 i zwyk艂ym szyderstwem, nie odzywaj膮c si臋 prawie lub przerywaj膮c tylko wynurzenia koj膮cym p贸艂s艂贸wkiem. Ranna narada z Jasiem wzi臋艂a skutek, postanowi艂 uwolni膰 si臋 od napastnik贸w, kt贸rzy widocznie na s艂abo艣膰 jego rachowali, i znosi艂 ostatek prze艣ladowania z oboj臋tno艣ci膮 cz艂owieka, co sobie obmy艣li艂 skuteczne na nie lekarstwo. Nazajutrz, zaledwie przebudzony, kasztelanic rozkaza艂 zawo艂a膰 do siebie Bulwy. Nie by艂a to godzina zwyk艂a i Termi艅ski niespokojny polecia艂 nie mog膮c si臋 domy艣li膰, co to znaczy膰 mia艂o. Bulwa, schwycony w 艂贸偶ku, gdy偶 po preferansie, kt贸rego lubi艂 , wysypia艂 si臋 wygodnie, ledwie mia艂 czas wdzia膰 na siebie w臋gierk臋 i przestraszony polecia艂 do dworu. Zasta艂 pana siedz膮cego w krze艣le, spokojnego, z wypogodzonym czo艂em i wyrazem silnego jakiego艣 postanowienia na twarzy. Stan膮艂 u drzwi ogl膮daj膮c si臋 niespokojnie.

- Wa膰pan chcesz zapewne osta膰 si臋 na swoim miejscu? - spyta艂 go zimno kasztelanic - nie 偶yczy艂by艣 sobie straci膰 go? - Jak to, ja艣nie panie? - wybe艂kota艂 struchla艂y Bulwa - jak 偶on臋 i dzieci moje kocham... jak pragn臋 zbawienia... ja... o niczym nie wiem i nic winien nie jestem...

- Albo偶 ci臋 obwiniam? - powolnie pocz膮艂 stary za偶ywaj膮c tabaki - pytam si臋 tylko, czy chcesz na swoim miejscu by膰 d艂u偶ej? - Ca艂e moje 偶ycie, wedle rozkazu...

- szybko zawo艂a艂 Bulwa - got贸w jestem i pragn臋 s艂u偶y膰 ja艣nie panu.

- Koniec ko艅cem, chcesz m贸j chleb je艣膰, to s艂uchaj偶e mnie - rzek艂 starzec - i spe艂nij 艣wi臋cie, co ci b臋dzie rozkazano, nie ogl膮daj膮c si臋 na nic. Ciarki chodzi艂y po sk贸rze pana Bulwy, kt贸ry aprendowa艂, 偶e si臋co艣 bardzo wa偶nego sta膰 musi, i dr偶a艂 ca艂y.

- Rozka偶esz wa膰pan zaprz膮c konie, upakowa膰 rzeczy i odwie藕膰 naprz贸d pann臋 Aniel臋 do miasteczka... Ta nowina tak by艂a nies艂ychan膮, 偶e rz膮dcy zdawa艂o si臋 w pocz膮tku, jakby si臋 przes艂ysza艂, postrzeg艂 to z jego twarzy kasztelanic i powt贸rzy艂: - Panna Aniela wyjedzie najdalej o trzy kwadranse na trzeci膮, tak 偶eby jednym dniem u siebie w domu stan膮膰 mog艂a.

- Wedle rozkazu! - szepn膮艂 zdumiony Bulwa.

- Spytasz si臋 wa膰pan tak偶e Termi艅skiego, dok膮d 偶yczy by膰 odes艂anym, gdy偶 i on odje偶d偶a. Termi艅skiemu daje si臋 czasu do jutra na przygotowania do podr贸偶y. S艂yszysz wa膰pan? Zapytanie to nie by艂o bez przyczyny, rz膮dca bowiem, kt贸rego 艣cis艂e stosunki 艂膮czy艂y z kamerdynerem, maj膮cy w nim protektora i osobistego przyjaciela, nie wierzy艂 uszom i os艂upia艂, nie mog膮c znale藕膰 s艂owa.

- Ale, ja艣nie panie! - odwa偶y艂 si臋 wyb膮kn膮膰.

- Tu nie ma 偶adnego ale - szybko zawo艂a艂 kasztelanic - jest m贸j rozkaz i zostanie spe艂niony. Termi艅ski zapewne wyje偶d偶a膰 nie zechce, b臋dzie szuka艂 powodu zostania, mo偶e pomy艣li si臋 tu ukry膰 do czasu; ot贸偶 masz wa膰pan wiedzie膰, 偶e je艣li na to pozwolisz lub dopomo偶esz temu, tracisz miejsce... Rozumiesz wa膰pan? - Wedle rozkazu! - odpar艂 swoim zwyk艂ym przys艂owiem pan Bulwa, przel臋k艂y do najwy偶szego stopnia, lecz nie mog膮cy poj膮膰, co tak wielkie i nag艂e zmiany spowodowa膰 mog艂o.

- Konie tak偶e mie膰 prosz臋 w pogotowiu - doda艂 stary - je艣li ich zapotrzebuj臋, do powoziku i do bryczki.

- Wedle rozkazu! - cichute艅ko rzek艂 Bulwa.

- Teraz wiesz ju偶 wa膰pan wszystko - doda艂 kasztelanic - co wiedzie膰 potrzeba, id藕 i 偶eby mi to by艂o spe艂nione.

- Wedle rozkazu! - jeszcze raz powt贸rzy艂 rz膮dca, nie mog膮cy znale藕膰 klamki we drzwiach, tak by艂 zdziwiony i przel臋k艂y - id臋 i zajm臋 si臋 natychmiast. Kasztelanic u艣miechn膮艂 si臋 tylko z jego boja藕ni i zadzwoni艂. Ale nikt nie przyszed艂 na g艂os ten, gdy偶 Termi艅ski w艂a艣nie si臋 w sieniach od Bulwy dowiadywa艂 o swoim nieszcz臋艣ciu. W pierwszej chwili uderzy艂o go ono jak piorun, straci艂 mow臋, zdr臋twia艂, nie zrozumia艂, ale rozpacz sama doda艂a mu odwagi; powiedzia艂 sobie, 偶e to s膮 tylko postrachy, 偶e stary obej艣膰 si臋 bez niego nie potrafi - postanowi艂 ani si臋 t艂umacz膮c, ani prosz膮c wybiera膰, pewien, 偶e zostanie odwo艂any. W drugim ko艅cu domu r贸wne wra偶enie uczyni艂y rozkazy kasztelanica na pannie Anieli, kt贸rej o nich tak偶e oznajmi艂 Bulwa. Ale tu 艂zy i gniew razem si臋 zbieg艂y, rozpacz i z艂o艣膰; wyp臋dzenie z domu ostatnie wywraca艂o nadzieje. Rachowa艂a wprawdzie na na艂ogowe przywi膮zanie kasztelanica, jak Termi艅ski, znaj膮c jego nawyknienie do os贸b mu potrzebnych, nie spuszczaj膮c si臋 jednak ca艂kiem na skutek odjazdu, postanowi艂a spr贸bowa膰, czy go odwr贸ci膰 nie potrafi. Dzwonek dr偶a艂 jeszcze w r臋ku starca, gdy z przewr贸con膮 twarz膮, z zap艂akanymi oczyma, w rannym stroju, ukaza艂a si臋 na progu jego pokoju panna Aniela. Wyraz ocz贸w, kt贸ry j膮 spotka艂, m贸g艂 jej odj膮膰 wszelk膮 nadziej臋 - by艂 bowiem szyderski , zimny i odpychaj膮cy. Postanowi艂a jednak wszelkich u偶y膰 艣rodk贸w na odwr贸cenie ciosu, kt贸ry j膮 uderza艂.

- Co pani rozka偶esz? - suchym swym g艂osem zapyta艂 odwracaj膮c si臋 ku niej starzec.

- Pan Bulwa...

- nie mog膮c doko艅czy膰 wyj膮kn臋艂a Aniela.

- Pan Bulwa spe艂ni艂 m贸j rozkaz - odrzek艂 kasztelanic zimno - nie chc臋 pani d艂u偶ej nara偶a膰 na prze艣ladowanie jej familii , na wym贸wki brata; 偶yczy艂a艣 sobie kilkakro膰 powr贸ci膰 do domu, 偶膮danie jej spe艂ni si臋 dzisiaj.

- Panie! godzi偶 si臋 to! - p艂acz膮c odpowiedzia艂a kobieta.

- Co? czy si臋 godzi? - podchwyci艂 starzec nieub艂agany - czy si臋 godzi m臋czy膰, zn臋ca膰 si臋, podchodzi膰 i oszukiwa膰? - mog臋 spyta膰 z mojej strony.

- Oszukiwa膰? - Tak! tak! Masz pani dow贸d, 偶e ten ukochany brat nigdy na 艣wiecie nie by艂... Wiele 艂ez k艂amanych darowa艂em - intrygi , co mi spokojno艣膰 zak艂贸ca, nie mog臋. Darujesz pani - doda艂 , dotkliwie zn臋caj膮c si臋 - 偶e wcale do o偶enienia ochoty nie mam, a 偶e to by艂o jej celem - lepiej si臋 rozsta膰, by darmo dziecinnymi nadziejami nie uwodzi膰. Pan Bulwa ma rozkaz obrachowa膰 , op艂aci膰 i dzi艣 jeszcze wr贸ci膰 pani膮 ukochanej familii i troskliwemu o honor jej bratu. Te przykre 偶arty, kt贸re odejmowa艂y wszelk膮 nadziej臋 zmiany wyroku pannie Anieli, przyprowadzi艂y j膮 do w艣ciek艂o艣ci prawie. Zza 艂ez roz艣mia艂a si臋 szydz膮c.

- My艣lisz pan, 偶e bardzo stoj臋 o to, 偶eby tu gni膰 przy nim? - ofukn臋艂a go 偶ywo.

- A wi臋c pojad臋, tak, pojad臋 natychmiast! Wiem, kto to wszystko zrobi艂, godny synowiec jego przywi贸z艂 ten papier, kt贸ren pan Sobocki mu dostarczy膰 musia艂. W dobre, o! w dobre dostaniesz si臋 pan r臋ce! - doda艂a z przymuszonym 艣miechem. Kasztelanic, od dawna odwyk艂y od wra偶e艅 silniejszych, uczu艂, 偶e te wyrazy wzruszy艂y go do g艂臋bi; wspomnienie Sobockiego, kt贸rego si臋 l臋ka艂, gro藕ba Anieli dotkn臋艂y go 偶ywiej, ni偶 si臋 spodziewa膰 by艂o mo偶na.

- Porwa艂 si臋 dr偶膮cy z krzes艂a.

- Wszyscy tu s膮 w moich r臋kach! - zawo艂a艂.

- Ja nie b臋d臋 w niczyich! Id藕 wa膰panna i wyno艣 si臋 st膮d.

- O! z najwi臋ksz膮 ochot膮! 铆egnam pana! - trzaskaj膮c drzwiami krzykn臋艂a panna Aniela.

- 铆ycz臋 mu szcz臋艣cia! Adieu! adieu! Drzwi si臋 zamkn臋艂y, kasztelanic upad艂 na krzes艂o i g艂ow臋 opu艣ci艂 na r臋k臋 - w duszy jego dziwnie si臋 kr臋ci艂y my艣li. Przedstawia艂y mu si臋 wszystkie cierpienia, kt贸re go czeka艂y z tych zmian, na jakie si臋 odwa偶y艂. Osamotnienie gro偶膮ce, nowi ludzie, nowe twarze, co chwila nowe wzruszenia, nowe mo偶e powody niecierpliwo艣ci i nowy 偶ycia szafunek! "Ha! - m贸wi艂 w duchu - podobno jak m艂okos nieuwa偶ny rzuci艂em ko艣膰 pospiesznie; co to b臋dzie, co to b臋dzie! W moim wieku otacza膰 si臋 nieznajomymi, przywyka膰 do nich, uczy膰 ich! to wielka g艂upota! Ale s膮 korzy艣ci, s膮 niezaprzeczone korzy艣ci! B臋d膮 mi si臋 zas艂ugiwa膰! Musz膮 by膰 ostro偶ni. Termi艅ski i Aniela byli ju偶 niebezpieczni dla mnie: chcieli opanowa膰, odwa偶yli si臋 pomy艣le膰, 偶em bezsilny starzec, z kt贸rym zrobi膮, co zechc膮. Musia艂em tak sko艅czy膰. Ja艣 nie jest niebezpieczniejszy od nich! - Odepchn臋 go, gdy zechc臋, gdy si臋 odwa偶y przewodzi膰 i zapragnie tak偶e rej wodzi膰. Ci臋偶ko mi tylko b臋dzie przetrwa膰 pierwsz膮 chwil臋..." Obejrza艂 si臋, doby艂 zegarka i brew mu si臋 zmarszczy艂a.

- Godziny zmi臋szane - rzek艂 - porz膮dek wywr贸cony! Co to b臋dzie! co to b臋dzie! Jak te dni przeby膰 w takim zam臋cie? Wiele to si臋 偶ycia wyszafuje na to! Gdy kasztelanic duma tak, dr臋czy si臋 i dzwoni chc膮c kogo dowo艂a膰, Ja艣 pogl膮da do oficyn na zami臋szanie, kt贸re wywo艂a艂; spodziewa艂 si臋 troch臋 tych skutk贸w, ale nie s膮dzi艂, 偶eby tak szybko nast膮pi膰 mia艂y. Wie艣膰 o wyje藕dzie Anieli i Termi艅skiego zasta艂a go nie przygotowanym, ale duchem zerwa艂 si臋 z 艂贸偶ka i pchn膮艂 pos艂a艅ca do Sobockiego, oznajmiaj膮c mu, by nie czekaj膮c wi臋cej przys艂a艂 na wiecz贸r Pu艣likowskiego i pani膮 Fryze. Bulwa, kt贸ry z wykrzyk贸w i przekle艅stw obojga odje偶d偶aj膮cych domy艣li艂 si臋, kto tej kaszy nawarzy艂, chc膮c sobie zaskarbi膰 艂aski nowego faworyta, pobieg艂 natychmiast do oficyny. Ukazanie si臋 jego w biednej izdebce Jasia, w kt贸rej dot膮d noga jego nie posta艂a, mia艂o wielkie dla niego znaczenie. Rz膮dca, troch臋 sk艂opotany tym, 偶e si臋 nigdy nie domy艣la艂 wzi臋to艣ci, jak膮 mia艂 Ja艣otrzyma膰, i nie zaskarbi艂 sobie za wcze艣nie jego wzgl臋d贸w pokor膮 i pos艂usze艅stwem, postanowi艂 sp艂aci膰 swoj膮 omy艂k臋.

- Przyszed艂em si臋 spyta膰 - odezwa艂 si臋 zmi臋szany i uni偶ony - czy pan co nie rozka偶e? - Ja? - rzek艂 Ja艣.

- Ja? - Bo to ja zawsze - pospiesznie podchwyci艂 Bulwa - zawsze wygl膮da艂em chwili, 偶eby by膰 panu u偶ytecznym; ale wiadomo, jaka to by艂a niewola z Termi艅skim... Chwa艂a Bogu, 偶e艣my si臋 go pozbyli... Ja艣 si臋 u艣miechn膮艂.

- Ja tu - rzek艂 pokornie - nic nie mam do rozkazania, panie Bulwo; jeden kasztelanic, stryj, rozporz膮dza. Trzeba jego rozkazy spe艂nia膰 i nic wi臋cej.

- Ale mo偶e by co? - Nie, nic, nic - odpar艂 Ja艣.

- Pan, widz臋, nie ma we mnie ufno艣ci? - Ma艂o si臋 znamy, jak si臋 lepiej poznamy... teraz spiesz pan spe艂ni膰, co kasztelanic mu poleci艂... "O! o! - wychodz膮c rzek艂 do siebie rz膮dca - kuty! zr臋czny! dobrego b臋dziemy mieli pana! Trzeba go koniecznie z艂apa膰! Bez tego mog臋 wylecie膰! To, widz臋, nie 偶arty!" I nie na艂o偶ywszy nawet czapki pobieg艂 na folwark. Tymczasem w ca艂ym dworze zami臋szanie by艂o nies艂ychane, s艂udzy latali, szeptali, nowina niespodziana kr膮偶y艂a z ust do ust, zdawa艂o si臋, 偶e 艣wiat na swej osi w inn膮 si臋 stron臋 poruszy艂. Ch艂opiec pana Samuela przybieg艂 do niego z wie艣ci膮 t膮, w艂a艣nie gdy z rotmistrzem wzdychali i st臋kali na swoje po艂o偶enie.

- Wszak to pann臋 Aniel臋 i Termi艅skiego, s艂ysz臋, wywo偶膮! - krzykn膮艂 wpadaj膮c na pr贸g.

- Co? dok膮d? 艣ni ci si臋 czy co - spyta艂 pan Samuel.

- Ale, jak Boga kocham, prawda! Ca艂y dw贸r do g贸ry nogami! Kasztelanica ubiera Pawe艂, Termi艅ski si臋 pakuje, panna Aniela, s艂ysz臋, p艂acze, przeklina i szklankami ciska. Bulwa lata jak oparzony... w stajni zadysponowano konie do koczobryka i do w贸zka... Samuel i rotmistrz spojrzeli po sobie.

- C贸偶 to si臋 sta艂o? To jaka艣 rewolucja! - rzek艂 stary zapinaj膮c kapot臋 - trzeba si臋 p贸j艣膰 dowiedzie膰! Wtem stan膮艂 zamy艣lony w po艣rodku pokoju. "Ja艣 je藕dzi艂 do miasteczka - rzek艂 w duchu do siebie - to jego robota! ale to tylko pocz膮tek! Wyprawi艂 dzi艣 jednych, jutro, odwa偶niejszy, wyp臋dzi i nas. Trzeba mu tu by膰 samym, to niechybna..." - Rotmistrzu! - odezwa艂 si臋 - nie ruszaj si臋 z k膮ta, sied藕 cicho, nie mieszaj do niczego, mogliby ci臋 wpl膮ta膰 w co i ja sam p贸jd臋, si臋 dowiem i rozpytam. To m贸wi膮c pochwyci艂 czapk臋 pan Samuel i wysun膮艂 si臋 szybkim krokiem z pokoju. W dziedzi艅cu obejrzawszy si臋, nie m贸g艂 ju偶 w膮tpi膰, 偶e to, co ch艂opiec oznajmi艂, by艂o prawd膮. Zwykle spokojne podw贸rze przedstawia艂o obraz niezwyczajny: wynoszono t艂umoki, ludzie latali, krzy偶owa艂y si臋 rozkazy, kupkami zbierali si臋 ciekawi rozprawiaj膮c o dziwnym, niepoj臋tym wypadku. W艂a艣nie w chwili gdy pan Samuel wyszed艂 nie wiedz膮c jeszcze, gdzie si臋 uda, nadbieg艂 Ja艣 spiesz膮cy do dworu i spotka艂 si臋 z nim oko w oko.

- Dzie艅 dobry ci, Ja艣ku - zapyta艂 stary niespokojnie - powiedz偶e mi, co tu si臋 dzieje? Jakie艣, widz臋, zami臋szanie, kto艣 odje偶d偶a? co to jest? Ludzie bajki jakie艣 plot膮... Ja艣 zarumieni艂 si臋, u艣miechn膮艂 nieznacznie.

- W艂a艣nie i ja si臋 o tym dowiaduj臋 - rzek艂 udaj膮c naiwno艣膰 - m贸wi艂 mi Bulwa, 偶e Aniela i Termi艅ski wyje偶d偶aj膮 oboje. Ale nic nie wiem, co to si臋 sta艂o? - Jak to? ty nic nie wiesz? - Stryj wie, 偶e kasztelanic nie zwyk艂 do porady bra膰 nikogo, sk膮d偶ebym mia艂 o tym wiedzie膰? Musz臋 lecie膰, 偶eby si臋 rozpyta膰, a mo偶e tam mnie zapotrzebuj膮... To m贸wi膮c pospieszy艂 biegiem do dworu; pan Samuel pozosta艂 sam, zadumany.

- Ha! - rzek艂 - nied艂ugo偶 i nam tu popasa膰! To niezawodnie robota Jasia, ani w膮tpi膰! Dzi艣 im, jutro nam, wcze艣nie si臋 trzeba upakowa膰! Smutny powr贸ci艂 do oficyn i zasta艂 oboj臋tnego rotmistrza zaj臋tego przy kominie starannym oczyszczaniem fajki i cybucha.

- Wszystko prawda - rzek艂 - ale to podobno nie koniec na tym! dostanie si臋 i nam, Ja艣 to zrobi膰 musia艂. Widzia艂em go przed chwil膮, udaje niewini膮tko! A co poczniemy, je艣li nas st膮d wyruguj膮? - spyta艂 syna.

- Co? - u艣miechaj膮c si臋 oboj臋tnie zawsze i podnosz膮c g艂ow臋, na kt贸rej twarzy nie by艂o wyrazu najmniejszej troski , [rzek艂] rotmistrz - p贸jdziemy gdzie indziej bied臋 klepa膰; nie ju艣ci偶 tu raj! - Oj, nie! - odpar艂 ojciec - ale czy艣ciec przynajmniej! u艣miechn膮艂 si臋 bole艣nie.

- Gdzie indziej mo偶e by膰 piek艂o...

- Znajdziemy k膮tek, a niewiele膰 nam potrzeba! O, i pan Piotr nas przyjmie! - Ale nadzieje! nadzieje! tu si臋 na to gotuje, widz臋 - 偶ywo dorzuci艂 pan Samuel - 偶e nam wszystko sprzed nosa pochwyc膮.

- Chcesz ojciec, bym Jasiowi uszy poobcina艂? - zapyta艂 syn, kt贸ry nigdzie innej rady nie widzia艂, tylko to jedno na wszystko mia艂 lekarstwo.

- A! daj偶e pok贸j, na Boga, panie Wincenty! - zakrzykn膮艂 Samuel - co ci w g艂owie, na co si臋 to przyda! Sied藕my, milczmy i do niczego si臋 nie mieszajmy... co B贸g do, to da!



VI.

We dwadzie艣cia cztery godzin potem zasz艂a nadzwyczajna zmiana we dworze strumie艅skim, a na miejscu wygnanych Termi艅skiego i Anieli osiad艂a pani Fryze i Pu艣likowski. Nie wiadomo, jak przyj膮艂 pierwszy raz do siebie przyst臋puj膮cych, na wiar臋 Jasia wyboru sprowadzonych, kasztelanic: to pewna, 偶e nazajutrz wyszed艂 orze藕wiony, odm艂odnia艂y, w wy艣mienitym humorze i nie dozwalaj膮c najmniejszej czyni膰 wzmianki ani sam wspominaj膮c o tym, co zasz艂o, urz膮dzi艂 sw贸j dzie艅 jak naj艣ci艣lej wedle dawnego trybu. Na Pu艣likowskim zna膰 by艂o wielce prac臋 Jasia, kt贸ry go tak wcze艣nie o najdrobniejszych nawyknieniach starca uwiadomi艂, 偶e zr臋czny i znaj膮cy s艂u偶b臋 dworak nie zawaha艂 si臋 na chwil臋, nie szuka艂 nic, nie pomyli艂 si臋 w niczym. Kasztelanic zdumiony, 偶e nie poczu艂 odjazdu Termi艅skiego, spogl膮da艂 i milcza艂, nie chc膮c si臋 wydawa膰 z rado艣ci膮, jak膮 mu to sprawia艂o. Punkt o po艂udniowej godzinie drzwi si臋 otworzy艂y, zasta艂 ju偶 u drzwi Jasia, pokornego, skromnego, cichego jak przedtem i nie chlubi膮cego si臋 wcale swoim tryumfem. 铆e jeszcze nikogo nie by艂o pr贸cz nich dw贸ch, kasztelanic podaj膮c mu r臋k臋 do poca艂owania uszczypn膮艂 go w twarz, co by艂o oznak膮 wielkiej 艂aski, i rzek艂 po cichu: - Spisa艂e艣 si臋 acan bardzo gracko, ale jednak偶e nie 偶ycz臋 ci cz臋sto podobnych pr贸bowa膰 przedsi臋wzi臋膰... mog艂oby to by膰 niebezpiecznym... Ale na ten raz uda艂o si臋 bardzo dobrze, winszuj臋 wa艣ci, Ja艣ku... Jasiek si臋 sk艂oni艂 pokornie.

- Je艣lim co zrobi艂, to pewnie w najlepszej ch臋ci dla stryja dobrodzieja...

- Szeroko o tym Dawid pisa艂 - odpar艂 stary usta wykrzywiaj膮c - wa艣ci si臋 chcia艂o zem艣ci膰, by艂 rachuneczek... no, ale si臋 i mnie przy tym co艣 upiek艂o. Powiedz偶e mi, kto ci u kata te dwie figury wyswata艂? - Przypadek - rzek艂 Ja艣 skromnie.

- Ten nieg艂upi przypadek co艣 mi pachnie Sobockim, a 艂otra tego si臋 boj臋 i wa艣ci si臋 strzec radz臋. Pani Fryze przyzwoita kobieta... to osobliwszy trafunek. U艣miechn膮艂 si臋 stary z zadowoleniem. Wniesiono 艣niadanie; wszed艂 i pan Samuel z rotmistrzem, oba po naradzie postanowiwszy dop贸ty o niczym nie wspomina膰, p贸ki by sam kasztelanic tego przedmiotu nie zaczepi艂. Stary powita艂 ich zwyk艂ym porz膮dkiem, pocz膮艂 przy 艣niadaniu rozmow臋 o pogodzie i jak gdyby nigdy nic nie odezwa艂 si臋 o tych, co ubyli, ani o tych, co przybyli. Z niecierpliwo艣ci膮 wygl膮da艂 rotmistrz i ojciec jego otwarcia drzwi do sali jadalnej dla zobaczenia pani Fryze, kt贸rej dot膮d spotka膰 nie mogli; nare艣cie Pu艣likowski, wystrojony i zr臋czny, otworzy艂 drzwi i oznajmi艂, 偶e zupa by艂a na stole. W g艂臋bi pokoju malowa艂y si臋 ju偶 ciekawym oczom dwie postacie - pana Bulwy, niezmiernie wypr臋偶onego i przestraszonego ostatni膮 rewolucj膮 pa艂acow膮, i 艣licznej pani Fryze. Dla pana Samuela, dla rotmistrza, a nawet dla Jasia by艂o to nowe zjawisko i uroczo zast臋powa艂o kwa艣n膮 pann臋 Aniel臋. Kasztelanic wdzi臋cznie bardzo uk艂oni艂 si臋 jej z dworskim przymileniem. Ja艣 pogl膮da艂 na ni膮 zdumia艂y, nie widz膮c w niej nic dawnego, pr贸cz pi臋kno艣ci, kt贸ra zda艂a si臋 podniesion膮 ubiorem, tym, co j膮 otacza艂o, i siln膮 wol膮 okazania si臋 pi臋kn膮. By艂a te偶 ni膮 niezaprzeczenie, a str贸j skromny, lecz zr臋cznie dobrany, krasi艂 jeszcze wdzi臋k naturalny tej zagadkowej istoty. Wyraz jej twarzy by艂 艂agodny, skromny, ale na dnie jego jaka艣, nie dostrze偶ona wielu, uwi臋z艂a pr贸szynka szyderstwa. Oczy jej bieg艂y 偶ywo, zdaj膮c si臋 liczy膰, poznawa膰, chwyta膰 wszystko, co otacza艂o. Pan Samuel i rotmistrz sk艂onili si臋 nowo przyby艂ej z daleka. Kasztelanic da艂 znak siadania i wszyscy zabrali miejsca swoje. Pomimo wy艂膮cznego zaj臋cia jedzeniem stary kilka razy oderwa艂 si臋 od niego, by spojrze膰 na pi臋kn膮 pani膮 Fryze; zaczepi艂 j膮 w rozmowie i znalaz艂 gotow膮 do odpowiedzi, dowcipn膮 i weso艂膮. Ja艣 jak w t臋cz臋 patrza艂 tak偶e na ni膮 i zapomniawszy, 偶e ludzie widzie膰 mog膮 wra偶enie, jakie na nim czyni艂a, ca艂y si臋 odda艂 rozkoszy zatapiania we wdzi臋kach, kt贸re od pierwszej chwili do g艂臋bi go poruszy艂y. Ona zdawa艂a si臋 nie uwa偶a膰 ani ciekawo艣ci nieznajomych, ani zaj臋cia Jasia, ani u艣miech贸w kasztelanica, ani j膮 przejmowa艂o po艂o偶enie dziwne, dwuznaczne w tym domu; na twarz jej nie wyst膮pi艂 rumieniec, g艂os nie zadr偶a艂; swobodna zupe艂nie, pani siebie, by艂a jak w domu znajomym, jak gdyby w swoim 偶ywiole. Pod koniec obiadu smutno spu艣ci艂 g艂ow臋 pan Samuel; przeczuwa艂 on, 偶e tak zr臋czna istota sprzymierzona z Ja艣kiem wszystkim ow艂adn膮膰 musi. Czu艂 niebezpiecze艅stwo, ale co na nie radzi膰 by艂o? Wezwana ju偶 raz familia nic dopom贸c nie potrafi艂a, mo偶na偶 si臋 by艂o drugi raz do niej udawa膰! "Zostawmy to woli Bo偶ej - rzek艂 w duchu - co ma by膰, niech si臋 stanie! Ja tu na to nie dokt贸r!" I z uczuciem smutku, kt贸re powi臋ksza艂a jeszcze dziwna oboj臋tno艣膰 na wszystko pana rotmistrza, nie umiej膮cego podziela膰 ani obawy, ani zaprz膮tnie艅 ojcowskich, pan Samuel cofn膮艂 si臋 zaraz po obiedzie do oficyny. Ja艣 pozosta艂 sam na sam z kasztelanicem, a najlepszym dowodem jego zadowolenia i uspokojenia by艂o, 偶e starzec, wedle obyczaju, ledwie wygrawszy parti臋 usn膮艂. Nazajutrz i dni nast臋pnych, rzek艂by艣, 偶e si臋 nic nie zmieni艂o w starym dworze, tak 艣licznie wszystko powr贸ci艂o do swojego porz膮dku. Jeden tylko Ja艣 nie uspokoi艂 si臋 wcale, spe艂ni艂 bowiem dot膮d cz臋艣膰 tylko zadania, a reszta pozosta艂a najwi臋cej go niepokoi艂a. Chodzi艂o mu o odsuni臋cie ca艂ej rodziny kasztelanica i do tego zmierza艂, by sam przy nim pozosta艂, a najwi臋cej niepokoi艂 go na za艂odze siedz膮cy pan Samuel i rotmistrz. Ale potrzeba by艂o czeka膰 porydo ich oddalenia. Wszystko jednak sz艂o jak najpomy艣lniej dla Ja艣ka, kt贸ry wkr贸tce upatrzy艂 chwil臋 sposobn膮, by przem贸wi膰. Obsy艂ano nieustannie kasztelanica podarunkami i listami, kt贸re go w najwy偶szym stopniu niecierpliwi艂y. Raz tedy, gdy na jedno z pism podobnych wypad艂o odpisywa膰, Jasiek, zebrawszy si臋 na odwag臋, tak pocz膮艂: - Uwa偶am, 偶e stryja dobrodzieja dosy膰 m臋czy to ci膮g艂e przypominanie si臋 kuzynk贸w.

- Masz wa膰pan racj膮 - odpowiedzia艂 za偶ywaj膮c tabak臋 kasztelanic - ale c贸偶 pocz膮膰? Do pieni臋dzy lgnie wszystko, trudno si臋 od tego odczepi膰! - By艂by spos贸b - rzek艂 Ja艣 pisz膮c.

- Hm! wa膰pan i na to masz sposoby? - Ja! stryju dobrodzieju - tylko my艣l膮c o tym, wyduma艂em, kto temu wszystkiemu przyczyn膮, ale...

- Miej wa膰pan zwyczaj ko艅czy膰, kiedy zaczynasz - zawo艂a艂 kasztelanic - m贸w.

- Prawdziwie, nie 艣miem, nie godzi si臋 mo偶e.

- Patrzcie! Jaki skrupulant. Powiniene艣 wiedzie膰, 偶e w te ceregiele nie wierz臋, 艣wierzbi ci臋, m贸w, je艣li co nieg艂upiego. Kt贸偶 temu winien? - A kt贸偶 je艣li nie stryj Samuel, co to pierwszy do Strumienia drog臋 pokaza艂 - rzek艂 艣mia艂o Jasiek.

- Wiem z pewno艣ci膮, 偶e on to ha艂asu narobi艂 u familii i wszystkich tu na urodziny sprowadzi艂.

- Jak to? Wiesz o tym pewnie! - zawo艂a艂 kasztelanic, kt贸remu brat od dawna zawadza艂, rad z powodu, 偶eby si臋 go przyzwoicie pozby膰.

- Wiem wszystko, jak to by艂o - ko艅czy艂 ch艂opiec chwytaj膮c zr臋czno艣膰.

- Jak tu by艂a pani Hieronimowa, przez ni膮 oznajmi艂 familii, co si臋 tu dzieje, zawezwa艂 ich wszystkich na rad臋, 偶eby stryja dobrodzieja obsadzi膰 str贸偶ami... Potem si臋 gdzie艣 tam zbierali, rozprawiali i nare艣cie a偶 do Strumienia przyjechali...

- I pan Piotr prawi艂 mi kazanie! - mrukn膮艂 kasztelanic u艣miechaj膮c si臋 - Ale wiesz偶e pewnie, 偶e to robota brata Samuela? - Wiem o tym najdowodniej - odpar艂 Ja艣.

- M贸g艂bym powt贸rzy膰 nawet niekt贸re ich wieczorne rozmowy tu w Strumieniu. Chodzi im bardzo, 偶eby si臋 stryjowski maj膮tek w obce r臋ce nie dosta艂...

- I tak zawczasu, za 偶ycia, bezwstydnie ju偶 sobie go pilnuj膮, ju偶 nim rozporz膮dzaj膮, a偶eby mi si臋 przypodoba膰, to mnie obseduj膮 listami i kiepskimi swymi prezencikami... Ale to zdrada ze strony pana Samuela, kt贸remu da艂em dach i przytu艂ek... naprowadzi膰 ich na mnie... Ja艣 nie odezwa艂 si臋 wi臋cej, rzuci艂 w臋giel, podpali艂, a sam si臋 przychowa艂. Kasztelanic tymczasem my艣l i wiadomostk臋 schwycon膮 na wszystkie strony obraca艂. Dot膮d nie mia艂 powodu, zaczepki, 偶eby si臋 zby膰 nieprzyjemnego 艣wiadka, cho膰 mocno tego pragn膮艂; nie znajdowa艂 pretekstu do zerwania z famili膮; tu mu si臋 doskona艂a trafia艂a zr臋czno艣膰, postanowi艂 j膮 pochwyci膰 i z niej skorzysta膰. Dzie艅 czy dwa up艂yn臋艂y na uk艂adaniu planu i na ostatku , uzbroiwszy si臋 w odwag臋 i zimn膮 krew, kt贸re mia艂 postawi膰 przeciw powadze i uczuciu brata, kasztelanic dnia jednego przed obiadem, w niezwyczajnej porze, pos艂a艂 Pu艣likowskiego po pana Samuela. Starego co艣 tkn臋艂o, spojrza艂 na rotmistrza, westchn膮艂.

- A co! - rzek艂 - pewnie i dla nas przysz艂a pora manatki pozbiera膰! Gotujmy si臋, panie Wincenty. Rotmistrz nie dowierzaj膮c ramionami ruszy艂. Pan Samuel zasta艂 brata chodz膮cego 偶ywo po swoim sypialnym pokoju; twarz jego wyra偶a艂a niby gniew, kt贸rego w istocie nie mia艂, i oburzenie udane. Jak tylko zobaczy艂 na progu pana Samuela, stan膮艂 i odezwa艂 si臋: - A godzi si臋 to, panie bracie! A godzi si臋 to? - Co? co? - Co? 艣licznych si臋 dowiaduj臋 rzeczy, zaprawd臋! M贸g艂偶em si臋 tego po wasindzieju spodziewa膰? - Ale c贸偶 jest, u Boga? - Co jest? Jam was przyj膮艂 i przytuli艂, a wy przeciwko mnie spiski knujecie, famili臋 gromadzicie, chcecie wzi膮膰 w kuratel臋, 偶eby maj膮tek zagarn膮膰! Kt贸偶 je艣li nie wa膰pan, panie bracie, przez Hieronimow臋 sp臋dzali艣cie ca艂膮 famili臋, 偶eby o mnie, starcu, radzi膰 i obsadzi膰 mnie str贸偶ami? albo偶 nie? Zaprzeczcie, kiedy mo偶ecie? Pan Samuel wzruszy艂 lekko ramionami.

- Nie zapieram si臋, co prawda! Ale nie tak to by艂o, jak m贸wicie, panie bracie.

- Jak by艂o, nie wchodz臋, do艣膰, 偶e by艂o - przerwa艂 kasztelanic.

- Chodzi wam o spadek po mnie: wiedzcie, 偶e z niego nie dostaniecie pr贸szynki! - O tym dawno艣my wiedzieli - odpar艂 Samuel z pokor膮 - nie nowina, panie bracie; ale pozw贸lcie mi si臋 oczy艣ci膰 z potwarzy rzuconej na mnie, przez kogo, nie wiem, cho膰 si臋 domy艣lam.

- Nazywacie to potwarz膮? - Nie by艂o w tym kroku nic ci uw艂aczaj膮cego.

- Tak! tylko str贸偶贸w mi chcieli艣cie doda膰 i opanowa膰 starca...

- Pozw贸l, kiedy艣my na t臋 dra偶liw膮 materi膮 wpadli, panie bracie - odezwa艂 si臋 Samuel - niech ci ca艂膮 prawd臋 powiem...

- 铆adnej prawdy nie potrzebuj臋 od waszeci, panie bracie.

- Jak chcecie...

- Prosz臋 tylko, 偶ebym by艂 wolny od szpiegostwa w domu, od znanych mi uczu膰 familii, kt贸ra nie o dobru moim my艣li, ale o maj膮tku...

- Tak! doskona艂y pow贸d pozbycia si臋 mnie! - rzek艂 Samuel - niech i tak b臋dzie, p贸jdziemy, ja i syn, dzi艣 jeszcze... zostaniesz sam, jak chcesz, ale pami臋tajcie, bracie, pami臋tajcie, kim si臋 obsadzili艣cie i kto z wami zostaje.

- C贸偶 to? macie mnie za zdziecinnia艂e stworzenie, co nianiek potrzebuje i lada komu da sob膮 powodowa膰! - ofukn膮艂 si臋 kasztelanic.

- Nikt w 偶yciu mn膮 nie rz膮dzi艂 i rz膮dzi膰 nie b臋dzie! Pan Samuel nie rzek艂 wi臋cej s艂owa, smutnie sk艂oni艂 si臋 z uczuciem prawdziwym, wi臋cej zgryziony ni偶 rozgniewany, i na progu odezwa艂 si臋 uroczy艣cie tylko: - A wi臋c, 偶egnam ci臋, panie Stanis艂awie... noga moja nie postanie wi臋cej w tym domu, z kt贸rego mnie sromotnie wyp臋dzasz - przebaczam ci to. Na tym 艣wiecie nie zobaczymy si臋 wi臋cej: do zobaczenia na innym. Stary stan膮艂, spojrza艂 i z lito艣ci膮 si臋 u艣miechn膮艂.

- K艂aniaj偶e si臋 ode mnie panu Piotrowi! - doda艂 - i szcz臋艣liwej drogi! Drzwi si臋 zamkn臋艂y powolnie; ze spuszczon膮 g艂ow膮, przygn臋biony swym nieszcz臋艣ciem, powolnie powl贸k艂 si臋 wygnany do oficyny. Rotmistrz czeka艂 na niego w ganku pal膮c fajk臋; postrzeg艂szy ojca, po wyrazie jego twarzy, po postawie pozna艂, 偶e si臋 co艣 z艂ego sta膰 musia艂o: rozgniewa艂 si臋 tylko, zacisn膮艂 pi臋艣膰 i chcia艂 lecie膰 uszy poobrywa膰 Jasiowi, kt贸remu przypisywa艂 to wszystko.

- A co? - spyta艂 z daleka.

- To, com wywr贸偶y艂 - rzek艂 stary z rezygnacj膮 - jeste艣my wyp臋dzeni, wypowiedziano nam schronienie, kazano si臋 wyrzec wszelkich nadziei. I kropli wody wi臋cej tu w usta nie wezm臋! - doda艂 starzec z dum膮, kt贸ra na twarz jego wyst膮pi艂a - zwi膮偶emy w臋ze艂ki nasze i p贸jdziemy st膮d jednej chwili.

- Gdzie偶 ten 艂ajdak, 偶ebym mu... Nie mia艂 czasu doko艅czy膰 rotmistrz, schwycony siln膮 d艂oni膮 ojca.

- Wara mi od wszelkiej zemsty, panie Wincenty - rzek艂 powa偶nie - pod b艂ogos艂awie艅stwem zakazuj臋 s艂owa, mrugnienia... B贸g si臋 pom艣ci za nas! - Ale ja bym go st艂uk艂 na gorzkie jab艂ko! - I pope艂ni艂by艣 nierozs膮dny wyst臋pek - przerwa艂 ojciec.

- Wszystko dobrze zwa偶ywszy, jest to najwi臋ksza przys艂uga, jak膮 nam m贸g艂 synowczyk wyrz膮dzi膰; do艣膰 mamy tego z powszednim chlebem codziennie po艂ykanego upokorzenia. Mnie tylko mi艂o艣膰 ojcowska, gotowa na ofiary, ciebie nies艂ychana oboj臋tno艣膰 mog艂y w tym piekle utrzyma膰. Do艣膰 na Boga! Wi臋cej ubogich 偶yje na 艣wiecie, a 偶yj膮 jako艣! I nam B贸g dopomo偶e! To m贸wi膮c pan Samuel wszed艂 z rotmistrzem do zajmowanej przez siebie izdebki i pocz膮艂 natychmiast pakowa膰 w臋ze艂ek sw贸j niewielki, rozkazawszy synowi podobnie si臋 przygotowa膰. Wida膰, 偶e 艣ledzono ich kroki, gdy偶 Bulwa przys艂a艂 z zapytaniem, kiedy rozka偶膮 da膰 sobie konie. Ale pan Samuel odpowiedzia艂, 偶e 偶adnych koni nie potrzebuje i nie chce. W p贸艂 godziny po rozmowie z kasztelanicem Ja艣 zza w臋g艂a domu, nie ukazuj膮c si臋 sam, widzia艂 starego stryja, kt贸ry z rotmistrzem pieszo do najbli偶szej wsi odchodzi艂 nie obejrzawszy si臋 nawet na czarny dw贸r strumie艅ski. Postrzeg艂 to i kasztelanic przez okno swego pokoju, u艣miechn膮艂 si臋, ale przykro mu si臋, wida膰, zrobi艂o, bo zawo艂a膰 kaza艂 Bulw臋 i natychmiast wys艂a艂 konie, kt贸re kijem odp臋dzi艂 rotmistrz. Tak tedy Ja艣, pan placu, sam na sam pozosta艂 z szambelanem. Pu艣likowski, acz uczciwy cz艂owiek, a mo偶e dlatego w艂a艣nie , 偶e poczciwy, by艂 mu pos艂usznym i wiernym; pani Fryze trzyma艂a go zalotno艣ci膮 na wi臋zach, ale nie przypuszcza艂a do zbytniej poufa艂o艣ci. Z ni膮 Ja艣 rad by by艂 sp臋dza膰 dnie ca艂e, ale zr臋cznie odprawiany odchodzi艂 z coraz wi臋ksz膮 nami臋tno艣ci膮. Inna dla kasztelanica, wobec kt贸rego wyra藕nie przybiera艂a jak najprzyzwoitsz膮 postaw臋 i mow臋, 艣mia艂a i kapry艣na z Jasiem, niepoj臋ta dla nikogo, kobieta ta pocz臋艂a wkr贸tce po swoim przybyciu zaw艂adywa膰 ca艂ym domem. Umia艂a przem贸wi膰 do ka偶dego, uj膮膰, nastraszy膰, przymili膰 si臋, wybada膰 i wcieliwszy si臋 szybko w to, co j膮 otacza艂o, sta艂a si臋 o艣rodkiem, ogniskiem, ku kt贸remu zwr贸cone by艂y oczy wszystkich. Sam niepokonany dot膮d, kasztelanic ze wstydem obawia艂 si臋 ju偶 by膰 zwyci臋偶onym przez ni膮. Czu艂a i troskliwa dla niego, powolnie potrafi艂a go doprowadzi膰 do nami臋tno艣ci rozpustnej, gwa艂townej jak stare ognie, silnej, niepohamowanej, kt贸r膮 odpycha艂a przybieraj膮c ton i powag臋 kobiety nieszcz臋艣ciem str膮conej nisko, ale umiej膮cej si臋 szanowa膰. Co dzie艅 wzrasta艂o to pragnienie, gorza艂 silniej starzec i co dzie艅 zbywa艂a go szyderstwem, zimn膮 niewiar膮 lub zadziwieniem kobieta, kt贸ra w艂asn膮 broni膮 starca z nim walczy艂a. Jakkolwiek podoba艂a si臋 kasztelanicowi, nie by艂 z ni膮 tak swobodny jak z Aniel膮, z kt贸rej narzeka艅 szydzi艂 i z sentymentalno艣ci 偶artowa艂, pani Fryze wp贸艂 偶artem, wp贸艂 powa偶nie, czasem nawet z pokor膮 przybran膮, wskazywa艂a mu nieustannie przedzia艂, jaki rozdziela艂 j膮, s艂ug臋, od pana. Ten nowy 偶ywio艂 w 偶yciu kasztelanica z jednej strony wla艂 w nie jakie艣 zaj臋cie, co艣 艣wie偶ego i pon臋tnego, ale z drugiej strony dzia艂a艂 na艅 w spos贸b niezwyk艂y, rozdra偶niaj膮cy, i powoli wyczerpywa艂 dot膮d zaszanowane si艂y. Postrzega艂 si臋 starzec, 偶e nie mia艂 spokoju, jaki mu dawniej dawa艂o na艂ogowe nawyknienie, 偶e nowo艣膰 niszczy艂a go, a nie umia艂 ani si臋 z ni膮 oswoi膰, ani j膮 odepchn膮膰. Postanawia艂 sobie co dzie艅 wyzwoli膰 si臋 z wi臋z贸w przyzwoito艣ci, przeskoczy膰 zapory, kt贸re mu k艂ad艂a pokorna duma tej kobiety, nagi膮膰 j膮 do swych obyczaj贸w, z kt贸rych w pocz膮tku chwilow膮 tylko zrobi艂 ofiar臋; ale w jej przytomno艣ci, onie艣mielony, odk艂ada艂 potem do jutra i tak si臋 to ci膮gn臋艂o coraz dalej a dalej. Tymczasem zmiana w 偶yciu, wprz贸d regularnym nawet w nadu偶yciach, zacz臋艂a coraz silniej dzia艂a膰 na starca. Co dzie艅 podupada艂 gorzej, starza艂 si臋 raptowniej i nie usz艂ooczu Jasia, 偶e stryj, cho膰 si臋 nie przyznaje, cho膰 walczy, musi przyp艂aci膰 zdrowiem katastrof臋 domow膮. Twarz jego traci艂a 艣wie偶o艣ci reszty, nawet w chwilach po艂udniowych nie o偶ywiaj膮c si臋 ju偶 jak dawniej; oczy mia艂y ogie艅 gor膮czkowy, przera偶aj膮cy momentami, to zn贸w gasn膮cy nagle. Nawet r臋ka, dot膮d pulchna i bia艂a, chudn膮膰 pocz臋艂a i czernie膰. Niekiedy kasztelanic czuj膮c upadek musia艂 si臋 widocznie podsyca膰 swymi tajemniczymi eliksirami, bo wychodzi艂 z rumie艅cem na twarzy wypieszczonym, z zaognion膮 cer膮, ale skutek tych specyfik贸w trwa艂 bardzo kr贸ciuchno, a po nich nast臋powa艂o gorsze jeszcze z si艂 opadnienie. Przyczyny moralne przyk艂ada艂y si臋 tak偶e silnie do pogorszenia stanu kasztelanica. Cz艂owiek ten zybt dobrze zna艂 z艂膮 stron臋 艣wiata i ludzi, by nie oceni艂 tego, co si臋 wko艂o niego dzia艂o. Ja艣 ze sw膮 przebieg艂o艣ci膮 cich膮, z pokor膮 udan膮, z intryganctwem zr臋cznym niepokoi艂 go coraz bardziej. Kasztelanic poczyna艂 si臋 go obawia膰, a to uczucie strachu by艂o razem dowodem s艂abo艣ci. Otoczony lud藕mi podsadzonymi z r臋ki jego, osamotniony wi臋cej ni偶 kiedy przez oddalenie si臋 pana Samuela i rotmistrza i usuni臋cie familii, rozdra偶nionej tym wygnaniem, pozosta艂 sam na sam z ch艂opakiem, kt贸rego uczy艂 si臋 co dzie艅 lepiej. Okoliczno艣膰 jedna przej臋艂a go wi臋ksz膮 jeszcze boja藕ni膮 i da艂a mu wielce do my艣lenia. Ja艣 spostrzegaj膮c upadek na si艂ach stryja, wzmagaj膮c膮 si臋 jak膮艣 wewn臋trzn膮 chorob臋 i trawi膮ce go zniszczenie, pocz膮艂 nare艣cie my艣le膰 o testamencie. Potrzebowa艂 si臋 wprz贸dy doskonale wywiedzie膰 i przekona膰, czy kasztelanic zamy艣la o nim lub nie, m贸g艂 bowiem zamiast dopom贸c sobie - zaszkodzi膰. Odsuni臋cie familii ca艂ej, pos艂ugi, kt贸re odda艂 stryjowi w ostatnich czasach, codzienne oko艂o niego starania budzi艂y w nim nadziej臋, 偶e kasztelanic wszystko, co ma, zapisa膰 mu mo偶e. Myli艂 si臋 w tym bardzo, ale mi艂o艣膰 w艂asna zawsze za艣lepia. 铆eby si臋 wi臋c przekona膰 , czy my艣li o testamencie, i nie porywa膰 si臋 na robienie niepotrzebnego, co by go musia艂 pozbawi膰 cz臋艣ci fortuny, mo偶e mu w ca艂o艣ci przeznaczonej, Ja艣 usadowi艂 si臋 na strychu w godzinach, kt贸re kasztelanic sp臋dza艂 w swoim zamkni臋tym pokoju , i ka偶dy ruch starca najpilniej postrzega艂. Ale pomimo najuwa偶niejszego badania nie odkry艂 nic mog膮cego naprowadzi膰 na jaki domys艂 o testamencie. Starzec przychodzi艂 zwykle o swojej godzinie, przewraca艂 jakie艣 papiery, siada艂 do kart, gra艂 zapami臋tale, zapisywa艂 zapewne gry wypadek i powraca艂 do sypialni. Niekiedy k艂ad艂 co艣 i wyjmowa艂 z szafek, rozpatrywa艂 w kufrach, uk艂ada艂, ale oko Jasia nie mog艂o dopatrze膰 zaj臋cia celu, i zrozumie膰 znaczenia. Te 艣ledcze zasadzki, z zupe艂n膮 teraz swobod膮 dokonywane, trwa艂y ci膮gle i nie ustawa艂y na chwil臋. Ja艣 co dzie艅 mocniej gruntowa艂 si臋 w przekonaniu, 偶e testamentu nie ma i by膰 nie mo偶e, 偶e potrzeba go przygotowa膰 i wezwa膰 Sobockiego znowu na pomoc do dzie艂a. Zebra艂 wi臋c powoli odcisk piecz膮tki, wzory pisma i podpisu, nawet pr贸bki stylu w kilku listach i z nimi chcia艂 si臋 uda膰 do miasteczka, czekaj膮c tylko chwili dogodnej. Tymczasem kasztelanic co dzie艅 zdawa艂 si臋 gorzej a gorzej, nie skar偶y艂 si臋, ale nikn膮艂 i niszcza艂 w oczach. Doktor贸w nie lubi膮c i nie wierz膮c w medycyn臋 leczy艂 si臋 swymi eliksirami, pigu艂kami, tajemniczymi jakimi艣 lekarstwy i wszystko przypisuj膮c wyniszczeniu, jad艂 ogromnie, czym si臋 dobija艂 jeszcze. Im gorzej si臋 czu艂, tym wi臋cej niecierpliwi膮c, chwytaj膮c przez siebie wymy艣lonych 艣rodk贸w, my艣l膮c, 偶e si臋 ratuje, rychlej jeszcze stan sw贸j pogarsza艂. Cierpienie z niepokoju przychodz膮ce, obawa, kt贸ra si臋 z nim 艂膮czy艂a, dot膮d zaoszcz臋dzone wyczerpuj膮c si艂y, przy艣piesza艂y kres 偶yciu, kt贸re trzyma艂o si臋 na w艂osku do czasu. Pierwsza cegie艂ka wyj臋ta ze sklepienia tego mia艂a je obali膰 na ziemi臋. Ja艣 przygotowa艂 si臋 ju偶 jecha膰 do miasteczka dla postarania o testament i trafem zaniedba艂 dnia jednego swoich postrzega艅 z sufitu. Tego偶 dnia w艂a艣nie kasztelanic wszed艂szy do swego pokoju, d艂ugo po nim chodzi艂 zamy艣lony, czuj膮c si臋 coraz gorzej; oczy jego b艂膮dzi艂y z miejsca w miejsce bez celu... Nagle pad艂y w zaciemniony k膮tek sufitu, w kt贸rym zrobiony by艂 otw贸r. Dziurka ta, jakkolwiek nieznaczna i ma艂a z wierzchu, 偶e kilka razy nieuwa偶nie poprawian膮 by艂a, wyra藕niejsz膮 si臋 ukazywa艂a od strony pokoju ni偶 z g贸ry. Wisia艂y od niej drzazgi, wida膰 by艂o na pod艂odze pod spodem trociny i drzewa kawa艂ki upad艂e. Kasztelanic spojrza艂, poblad艂, zadr偶a艂, przybli偶y艂 si臋 偶ywo i usta mu si臋 zaci臋艂y. Popatrza艂 w g贸r臋 dla zbadania, czy nie zwierz臋 jakie ten otw贸r zrobi艂o; wlaz艂 na kufer blisko stoj膮cy, 偶eby si臋 lepiej przypatrzy膰, wzi膮艂 w r臋ce szcz膮tki wi贸r贸w i poznawszy w nich r臋k臋 ludzk膮 obla艂 si臋 zimnym potem. Nie potrzebowa艂 si臋 d艂ugo zastanawia膰 nad tym, kto m贸g艂 go szpiegowa膰; odgad艂 Jasia od razu i strach, kt贸rego ju偶 doznawa艂 , przej膮艂 go g艂臋biej jeszcze. W艂a艣nie gdy przybrawszy twarz jak najoboj臋tniejsz膮 i weso艂膮 nawet wychodzi艂 o swej godzinie do salki, Ja艣 przyby艂 tak偶e z zamiarem wyproszenia si臋 do miasteczka. Na pierwsze s艂owo, kt贸re o tym powiedzia艂 m艂ody ch艂opak, kasztelanic podejrzliwy, rozdra偶niony, domy艣li艂 si臋 prawie wszystkiego; rodzajem jasnowidzenia chorobliwego postrzeg艂 jak na d艂oni, co zuchwa艂y m艂okos osnu艂. Ale nie pokaza艂 po sobie nic wcale; spojrza艂 mu w oczy badawczo, pomy艣la艂, ju偶 mia艂 wybuchn膮膰 i wstrzyma艂 si臋. U艣miech tylko szyderski, szata艅ski , z艂o艣liwy skrzywi艂 mu usta blade i wpad艂e.

- A jed藕 wa膰pan - rzek艂 - jed藕, kiedy chcesz, mo偶esz nawet sobie jaki dzie艅 zabawi膰, to ci臋 rozerwie. M艂odemu trzeba dystrakcji... Ja艣 nie domy艣li艂 si臋 wcale, ile ironii i jaka gro藕ba by艂a w tych wyrazach; kt贸re wzi膮艂 za dobr膮 monet臋. Ucieszony pozwoleniem, zaraz po obiedzie pos艂a艂 po konie do Bulwy, upakowa艂 si臋 szybko i po partii warcab贸w odjecha艂. Kasztelanic nie zdrzemn膮wszy si臋, cho膰 udawa艂, 偶e spa艂, odszed艂 do swojego pokoju w stanie rozdra偶nienia nies艂ychanym. Gniew, niecierpliwo艣膰, choroba wzmagaj膮ca si臋 miota艂y nim na przemiany. 铆ycie owo regularne dni dawnych zatrute zosta艂o i, jak ko艂o machiny wyrzucone ze swego miejsca, kr臋ci艂o si臋 w dziwacznych kr臋gach ostatkiem si艂 ju偶 tylko. Jak skoro Ja艣 odjecha艂, zadzwoni艂 stary na Pu艣likowskiego.

- Zawo艂a膰 mi Bulwy - rzek艂 偶ywo - natychmiast! Rz膮dca zdyszany, przel臋k艂y jak zawsze, bo si臋 obawia艂 wszystkiego, a najbardziej rozkaz贸w pa艅skich w niezwyczajnej godzinie, przylecia艂 do dworu natychmiast, stan膮艂 w progu i wyszepn膮艂 cicho swoje zwyk艂e: - Wedle rozkazu! - Co to mi asan m贸wi艂e艣 wczoraj, 偶e si臋 tam nie mo偶esz porozumie膰 z proboszczem o dziesi臋cin臋? - zapyta艂 nagle kasztelanic. Strumie艅 bowiem, dawniej do d贸br ordynackich nale偶膮cy, op艂aca艂 w naturze lub pieni膮dzach dziesi臋cin臋 do ko艣cio艂a parafialnego, jak wiele dot膮d d贸br na Wo艂yniu.

- To, ja艣nie panie - odpar艂 Bulwa - rzecz taka, 偶e ksi膮dz proboszcz nie chce bra膰 pieni臋dzy, 偶膮da odebra膰 w snopie, bo powiada, 偶e mu w tym roku na zapomog臋 dla ludzi potrzeba.

- Ju偶 te偶 dosy膰 tych dziwactw ze strony proboszcza - odezwa艂 si臋 kasztelanic - ja sam z nim musz臋 sko艅czy膰 interes. Co rok to nowina. To pieni臋dzy 偶膮da, to ziarna, to snopa! Niech偶e raz zawr臋 umow臋 sta艂膮 z tym klech膮...

- Je艣li ja艣nie pan rozka偶e - szepn膮艂 Bulwa, kt贸ry w tym mia艂 sw贸j rachunek - ja bym pojecha艂 i u艂atwi艂 wszystko.

- Nie, nie! Musz臋 temu jegomo艣ci powiedzie膰 s艂owa prawdy! Dosy膰tego! dosy膰!...

- To m贸wi膮c chodzi艂 偶ywo stary i zdawa艂 si臋 mocno zagniewany.

- C贸偶 ja艣nie pan rozka偶e? - zapyta艂 rz膮dca.

- Co? Oto, jed藕 mi wa膰pan zaraz do niego. S艂yszysz wa膰pan, zaraz...

- Wedle rozkazu...

- Nic mu ani wspominaj o dziesi臋cinie; powiedz tylko, 偶e si臋 z nim widzie膰 chc臋, niech przyjedzie do mnie...

- Jak to, ja艣nie panie, tak zaraz? - Natychmiast, i prosi膰, 偶eby przyby艂 dzi艣 jeszcze... Ten interes krew mi psuje, chc臋 go jak najpr臋dzej zby膰 z g艂owy...

- A je艣liby proboszcza nie by艂o? - zapyta艂 Bulwa.

- Wa膰pana rzecz, 偶eby by艂, s艂yszysz! - Wedle rozkazu! - sk艂oni艂 si臋 Bulwa, poskroba艂 w g艂ow臋 i po cichu wyszed艂.

- Jednak to dziwna rzecz - rzek艂 do siebie w progu - co to si臋 panu zamarzy艂o. Samemu robi膰 interes z proboszczem? Czyby si臋 dowiedzia艂 o tych dziesi臋cinach? W膮tpi臋! Nigdy jak 偶yw nie widzia艂 ksi臋dza Baka艂owskiego, ksi臋偶y nie cierpi! To co艣 niepoj臋tego! Ale nie ma co! Potrzeba s艂ucha膰! Niech licho we藕mie, co by si臋 tam na proboszczu da艂o utargowa膰, trzeba s艂ucha膰! to nie ma co! I p臋dem pospieszy艂 Bulwa na folwark kazawszy po drodze zaprz臋ga膰 konie co najpr臋dzej. Tymczasem kasztelanic wszed艂 do swojego pokoju, zamkn膮艂 si臋 w nim, zaryglowa艂 i przeci膮gn膮艂 pobyt nad zwyk艂膮 godzin臋. P贸藕nym wieczorem dopiero pos艂uszny Bulwa przywi贸z艂 ksi臋dza Baka艂owskiego, o kt贸rym s艂贸wko, nim wejdzie. Proboszcz ten wcale nie by艂 pospolitym cz艂owiekiem - ale natura obdarzy艂a go charakterem i temperamentem, kt贸re si臋 ze stanem jego najmniej zgadza艂y. 铆ywy, gor膮czka, pe艂en szlachetno艣ci i najpi臋kniejszych uczu膰, aby si臋 w kap艂a艅skim charakterze utrzyma膰, musia艂 z sob膮 nieustann膮 stacza膰 walk臋. Cz臋sto zamiast nawraca膰 pokor膮 i s艂owem 艂agodnym, wielk膮 mia艂 ochot臋 po starodawnemu u偶y膰 dyscypliny i kunicy. Grzech oburza艂 go zar贸wno jako chrze艣cijanina i cz艂owieka, a cz艂owiek przemaga艂 czasem kap艂ana. Nie nowina te偶 mu by艂o dobrze wy艂aja膰 w konfesjonale. Zna艂 on do siebie t臋 wad臋 pr臋dko艣ci, jak m贸g艂, si臋 hamowa艂, odpokutowywa艂 umy艣lnym upokorzeniem porywy swej 偶ywo艣ci, jednak ca艂kiem ujarzmi膰 jej nie m贸g艂. Z drugiej strony, ksi膮dz Baka艂owski mia艂 najlepsze serce, gotowo艣膰 na ofiary niezwyczajn膮 i wszelkie przechodz膮c膮 granice, pojmowa艂 stanowisko kap艂ana z ca艂膮 jego wielko艣ci膮 i wa偶no艣ci膮 i spe艂nia艂 pos艂annictwo swe z zaparciem siebie zupe艂nym. Ta walka z gor膮czk膮 wewn臋trzn膮, ze starym Adamem, nadawa艂a szczeg贸lne pi臋tno ca艂emu jego 偶yciu i czyni艂a je mo偶e pi臋kniejszym jeszcze, bo wytrzyma艂o艣ci膮 w boju ja艣niej膮cym. Pchni臋ty do stanu kap艂a艅skiego obrzydzeniem 艣wiata wewn臋trznym, ksi膮dz Baka艂owski, gdyby by艂 zosta艂 na 艣wiecie, by艂by stokro膰 nieszcz臋艣liwszy jeszcze, boby go charakter nara偶a艂 na niewys艂owione przykro艣ci, jakich doznaj膮 ludzie chc膮cy poprawi膰 braci, a nie maj膮cy prawa do tego.

- By艂 to m臋偶czyzna lat mo偶e pi臋膰dziesi臋ciu, zdr贸w, silny, troch臋 oty艂y, rumianej do zbytku twarzy, w kt贸rej czarne ogniste oczy chodzi艂y na tle oliwkowym. Niewysokie czo艂o, brwi g臋sto zaros艂e, nos cienki i kszta艂tny, usta pi臋kne i cz臋sto na przek贸r gniewom wewn臋trznym u艣miechni臋te tworzy艂y ca艂o艣膰 uderzaj膮c膮 wybitno艣ci膮. Od cz臋stego marszczenia czo艂o pofa艂dowa艂o mu si臋 poprzecznie g臋艣ciej, ni偶 by艂o powinno w tym wieku, co twarzy nadawa艂o charakter surowy. Postawa, ruchy mia艂y co艣 w sobie 偶o艂nierskiego prawie, ale ci膮gle poskramianego serdeczn膮 pokor膮, kt贸ra usi艂owa艂a podbi膰 wychodz膮c膮 na wierzch samorzutno艣膰. Ubrany bardzo skromnie, wszed艂 ksi膮dz Baka艂owski na sal臋 z t膮pewno艣ci膮, jaka kap艂anowi przysta艂a, nie ul臋kniony wcale tym, co o kasztelanicu, kt贸rego nigdy na oczy nie widzia艂, m贸wiono. Z tego, co s艂ysza艂 o nim, mia艂 naturalnie wstr臋t do cz艂owieka, kt贸ry si臋 Boga zapar艂 i zdawa艂 w dusz臋 w艂asn膮 nie wierzy膰, ale zawczasu ca艂膮 drog臋 przekonywa艂 si臋, 偶e nie powinien mu go okazywa膰, a dla dobra jego wiecznego jak naj艂agodniej z nim poczyna膰. Wiedzia艂 ks. Baka艂owski, 偶e chodzi艂o tylko o dziesi臋ciny, ale w Bogu mia艂 nadziej臋, 偶e m贸wi膮c o nich zbawienne jakie ziarno rzuci, kt贸rego wzrostowi sam wiek do grobu zbli偶ony pomo偶e. Z tymi my艣lami, szepcz膮c modlitewk臋, kt贸r膮 na pohamowanie swej 偶ywo艣ci zwyk艂 by艂 odmawia膰, wszed艂 proboszcz do pokoju i sam w nim zostawszy ciekawie si臋 obejrza艂. Kasztelanica nie by艂o jeszcze. Po chwili drzwi boczne skrzypn臋艂y i gospodarz si臋 ukaza艂. Kap艂an sk艂oni艂 si臋 z lekka, badaj膮ce rzucaj膮c wejrzenie na t臋 posta膰, na kt贸rej wi臋cej ni偶 kiedy malowa艂o si臋 znu偶enie 偶ywotem, wyczerpanie si艂, rozj膮trzenie jakie艣 i niezaspokojenie w艂a艣ciwe tym, co nigdy nie spojrzeli wy偶ej nad ziemski sw贸j byt. Kasztelanic nawzajem zmierzy艂 go wzrokiem ciekawym, 艣ledczym i po chwili wyci膮gn膮艂 bia艂膮 sw膮 r臋k臋 do powitania. Pomimo wewn臋trznych utrapie艅 i zgryzoty starzec wobec nieznajomego cz艂owieka potrafi艂 si臋 zdoby膰 na dworactwo i wyszukan膮 grzeczno艣膰 zimn膮, do kt贸rej form ca艂e 偶ycie przywyk艂. Usta jego przywdzia艂y 贸w u艣mieszek od go艣ci, oczy weso艂o艣膰 od艣wi臋tn膮, a czo艂o usi艂owa艂o rozja艣ni膰.

- Bardzo si臋 ciesz臋, 偶e wa膰pana dobrodzieja, cho膰 p贸藕no , poznaj臋! - rzek艂 kasztelanic - tylem o nim dobrego s艂ysza艂, 偶e prawdziwie pragn膮艂em zbli偶y膰 si臋 ku niemu od dawna. Ale staro艣膰, zadomowienie... Proboszcz si臋 tylko sk艂oni艂.

- Bardzo panu dobrodziejowi dzi臋kuj臋 za pochlebne s艂贸wko...

- Darujesz mi pan, 偶em go tak wezwa艂, ale zdrowie moje...

- Mi艂o mi zawsze s艂u偶y膰 moim parafianom - odpar艂 ks. Baka艂owski - jest to moim obowi膮zkiem. A tu podobno i interes dziesi臋cin - doda艂 ciszej.

- Tak! interes dziesi臋ciny...

- obejrza艂 si臋 stary doko艂a niepokojnie, przysun膮艂 z krzese艂kiem do ksi臋dza, zdawa艂 namy艣la膰 jeszcze chwil臋, twarz jego zmieni艂a si臋 dziwnie.

- Prawd臋 powiedziawszy, nie o to mi chodzi艂o, inny jest pow贸d wezwania jego do mnie.

- Inny? - spyta艂 z rozja艣nionymi oczyma proboszcz, domy艣laj膮c si臋 za wcze艣nie nawr贸cenia grzesznika, kt贸rego z duszy pragn膮艂.

- W ka偶dym razie jestem na us艂ugi wa膰pana dobrodzieja. Starzec zdawa艂 si臋 jeszcze z wyjawieniem ca艂ej swej my艣li wstrzymywa膰; nare艣cie, jakby mu na to wielkiej potrzeba by艂o odwagi, wyrzek艂 z wyrazem silnego postanowienia: - Chciej mnie wa膰pan dobrodziej wys艂ucha膰 cierpliwie. 铆y艂em d艂ugo na 艣wiecie i pozna艂em 艣wiat dobrze, nie potrzebuj臋 dodawa膰, 偶e mi w tej chwili obrzyd艂 jak smrodliwa ka艂u偶a.

- To uczucie chrze艣cija艅skie...

- przerwa艂 proboszcz.

- Nie! nie! - zawo艂a艂 szambelan z u艣miechem goryczy pe艂nym - nie mam wiary, nie jestem do tyla s艂aby, 偶ebym w niej szuka艂 pociechy.

- Wa膰pan dobrodziej nazywasz to s艂abo艣ci膮? - spyta艂 oburzaj膮c si臋 ksi膮dz.

- Ja to widz臋 i nazywam po swojemu, ksi臋偶e proboszczu, prosz臋 mi darowa膰, ale tu nam ci臋偶ko si臋 zgodzi膰 b臋dzie. Jestem wychowa艅cem wieku, kt贸ry m艂ot i siekier臋 przy艂o偶y艂 do pnia chrze艣cija艅skiego d臋bu i obali艂 go...

- Jak to obali艂? - krzykn膮艂 ks. Baka艂owski porywaj膮c si臋 z miejsca; ale poskromiwszy zaraz, zarumieniony, usiad艂 spokojniej, szepcz膮c swoj膮 modlitewk臋.

- Tak jest? przes膮dy zniszczone zosta艂y, ciemno艣ci rozproszone, a czysta tylko mo偶e moralno艣膰 jaka艣 osta艂a si臋 z nieforemnej tkaninydawnych wiek贸w. Jestem synem XVIII stulecia , ksi臋偶e proboszczu, i w nic nie wierz臋.

- A czego偶 pan chcesz ode mnie zwierzaj膮c mi si臋 z tym? - zawo艂a艂 znowu troch臋 偶ywiej proboszcz.

- Zaraz przyjdziemy do tego - spokojnie rzek艂 kasztelanic.

- Widok 艣wiata utwierdzi艂 mnie d艂ugimi laty w przekonaniach , kt贸re wyssa艂em z m艂odo艣ci; gdyby nim B贸g jaki rz膮dzi艂, nie sz艂oby to tak szkaradnie... Ludzie mi obrzydli, nie mam dla nich szacunku, nie mog臋 mie膰 mi艂o艣ci, u偶ywam ich jak narz臋dzia i brzydz臋 si臋 nimi. S膮 to zwierz臋ta, kt贸rym si臋 zachcia艂o udawa膰 jakich艣 anio艂贸w, a spod kt贸rych skrzyde艂 zawsze si臋 szer艣膰 bydl臋ca je偶y. S艂ucha艂 ksi膮dz Baka艂owski ze zdumieniem i nie wiedzia艂 ju偶, co pocz膮膰.

- Wszystko, co mnie w 偶yciu otacza艂o - ci膮gn膮艂 dalej stary z widocznym gniewem wewn臋trznym - ukaza艂o mi natur臋 ludzk膮 z najgorszej strony. Wsz臋dzie mi艂o艣膰 w艂asna jedynym bod藕cem czynno艣ci, zdrada narz臋dziem, nasycenie celem; wszystko dobre k艂amane, wszelkie z艂o prawdziwe. Takim widzia艂em 艣wiat do ko艅ca, takim go widz臋 jeszcze. Drwi臋 z niego i z ludzi; 偶yj臋 dla siebie, jak oni, i nie mam nikogo ukochanego sercem... Oboj臋tni mi wszyscy, z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e jednych troch臋 wi臋cej nienawidz臋 od drugich... Ta dziwna i straszna spowied藕 wielkie, wida膰, wra偶enie zrobi艂a na ksi臋dzu, kt贸ry ledwie si臋 m贸g艂 utrzyma膰 s艂uchaj膮c jej z oburzeniem, z politowaniem razem i gniewem.

- Je艣li te uczucia dotrwa艂y w panu do ko艅ca - odezwa艂 si臋 nare艣cie - je艣li pan nie czujesz potrzeby zmiany, nie przeczuwasz innego 艣wiata nad ten, w kt贸rym si臋 dobrowolnie zamkn膮艂e艣 - c贸偶 do tego kap艂anowi? Nie nasza rzecz patrze膰 na rany, kt贸rych nam goi膰 nie dopuszczaj膮.

- Wiedz, m贸j ksi臋偶uniu - z u艣miechem doda艂 kasztelanic - 偶e to, co ranami nazywasz, jest normalnym stanem cz艂owieka, co g艂臋biej w serce 艣wiata tego wnikn膮艂 - wasze zdrowie jest odurzeniem. Ale mniejsza o to; ani ja was, ani wy mnie nie nawr贸cicie, darmo o tym i my艣le膰.

- A czeg贸偶 tu zosta艂em wezwany? - spyta艂 dosy膰 kwa艣no proboszcz - s艂ucha膰 mi tego nie przysta艂o...

- I ja te偶 wi臋cej spowiada膰 si臋 nie my艣l臋 - rzek艂 kasztelanic - to by艂 tylko wst臋p do rzeczy. Otaczaj膮cy mnie ludzie ca艂e 偶ycie zdradzali mnie, zdradzaj膮 do ostatka... Nie chc臋, by 艣mier膰, kt贸ra kiedy艣 przyj艣膰 musi, by艂a dla nich zwyci臋stwem... Chc臋 by膰 panem mojej woli do ko艅ca. Widz臋 chciwo艣膰, 艂akomstwo, wyst臋pek nawet, czyhaj膮ce na moje mienie z zajad艂o艣ci膮 obrzydliw膮; w艣ciekam si臋 i milcz臋, bom otoczony sieci膮, w kt贸r膮 mnie staro艣膰, bezsilniejsza co dzie艅, wpl膮ta艂a. Licz膮, co mam, pilnuj膮, zabiegaj膮, ciesz膮 si臋 zawczasu moim spadkiem... nie pozwol臋, by si臋 ich pragnienia spe艂ni艂y. Nie mog臋 w domu by膰 pewnym 偶adnego k膮tka, 偶adnej kryj贸wki... s艂owem, powierz臋 panu, jako duchownemu, jako obcemu, kt贸ry w tej sprawie nic zyska膰 ani straci膰 nie mo偶esz, moj膮 wol臋 ostatni膮... Ko艅czy艂 kasztelanic z wyra藕nym wysileniem, doby艂 z zanadrza opiecz臋towanego papieru i wr臋czy艂 go proboszczowi, kt贸ry z przyj臋ciem jego nieco si臋 zawaha艂.

- Dzi臋kuj臋 panu za ufno艣膰 - rzek艂 powolnie - obowi膮zkiem moim jest na ni膮 odpowiedzie膰 sk艂aniaj膮c si臋 do woli pana, chocia偶 wyznam mu szczerze, 偶e uczucia, kt贸re natchn臋艂y to pismo, uczucia niechrze艣cija艅skie, przykrym mi czyni膮 krok, w kt贸rym udzia艂 mam jaki艣.

- Nie grajmy, ksi臋偶uniu, komedii - s艂abszym g艂osem odezwa艂 si臋 kasztelanic, zmordowany widocznie - ja w te sentymenta nie wierz臋...

- A jak偶e艣 pan 偶y艂? - z przestrachem odezwa艂 si臋 ks. Baka艂owski.

- Jak? - coraz ciszej m贸wi艂 szydz膮c gospodarz - z dnia na dzie艅,oszuka艅stwo oszuka艅stwem p艂ac膮c, s艂owa s艂owami, niewiar臋 niewiar膮, a samolubstwo cudze egoizmem moim...

- Ale dzi艣, u 偶ycia schy艂ku, kt贸re niech B贸g przed艂u偶a - poprawi艂 si臋 proboszcz - nie czujesz偶e pan czczo艣ci tego 偶ywota, potrzeby zmiany? Kasztelanic si臋 u艣miechn膮艂.

- Cha! cha! dajmy temu pok贸j! Dajmy pok贸j - zawo艂a艂 - ju偶 mnie nie nawr贸cisz! Ca艂e moje staranie: 偶ycie jeszcze przed艂u偶y膰, o ile mo偶na, wyci膮gn膮膰, na偶y膰 si臋, a potem (machn膮艂 r臋k膮) niech sobie wilcy traw臋 jedz膮! Ksi膮dz si臋 wzdrygn膮艂, 艂za lito艣ci zmoczy艂a mu powiek臋; chcia艂 znale藕膰 przyst臋p do tego stwardnia艂ego serca, do tej duszy zamkni臋tej i nie umia艂 go wyszuka膰. One by艂y jak skamienia艂a 艣limacza skorupa, kt贸r膮 rozbi膰 mo偶na, otworzy膰 niepodobna. Chwila milczenia nast膮pi艂a po tej 艂zie i wyznaniach. Starzec spojrza艂 na ksi臋dza, spostrzeg艂 b艂yszcz膮c膮 w powiekach jego kropl臋, owoc lito艣ci chrze艣cija艅skiej, i zdumia艂 si臋, i zaduma艂. Ale wpr臋dce u艣miech stary, niedowiarstwa, szyderstwa, ch艂odu, pokaza艂 si臋 na zblad艂ych jego ustach.

- A! a! - rzek艂 cicho - jaki by to by艂 dla jegomo艣ci tryumf nawr贸cenie takiego jak ja grzesznika! nieprawda偶? By艂oby si臋 czym pochlubi膰. Proboszcz wsta艂 a偶 z krzes艂a, d藕wigni臋ty gniewem, kt贸ren ledwie pohamowa膰 potrafi艂.

- O, o! nie gniewaj偶e si臋, m贸j dobrodzieju - rzek艂 kasztelanic - nie chcia艂em ci臋 obrazi膰! Ale nie my艣l o mojej duszy - doda艂 gorzko - bo ja w te b艂aze艅stwa nigdy nie uwierz臋... Nie by艂o sposobu nie tylko nawraca膰, ale nawet m贸wi膰 z tym cz艂owiekiem; ksi膮dz Baka艂owski z 偶alem to postrzeg艂, po偶a艂owa艂 nawet, 偶e przyj膮艂 testament, kt贸ren natchn臋艂a nienawi艣膰 ku ludziom, jednak偶e obawiaj膮c si臋, by gorszego co艣 jeszcze nie zrobi艂 kasztelanic, zatrzyma艂 go uznaj膮c tylko potrzeb臋 spytania: - Chocia偶 to do mnie nic nie nale偶y, jak tam pan dobrodziej rozporz膮dzasz tym, co mu B贸g da艂 - jednak偶e widz膮c jego uczucia, niepodobna, 偶ebym nie zapyta艂, co zawiera ta karta, kt贸r膮 mam powierzon膮? Nie mog臋 by膰 po艣rednikiem do uczynku, co by mia艂 w sobie charakter niechrze艣cia艅ski... Kasztelanic spojrza艂 mu w oczy troch臋 niecierpliwie i prawie gniewnie.

- C贸偶 chcesz, ksi臋偶e? 铆ebym na ko艣cio艂y i szpitale rozpisa艂 maj膮tek? Tego tam nie ma, to pewna, ale te偶 i nic tak bardzo wszetecznego, jak my艣lisz...

- Pan mi na to dajesz s艂owo? - spyta艂 kap艂an powa偶nie.

- S艂owo! - odpar艂 kasztelanic - wstydzi膰 si臋 nie b臋dziesz mia艂 powodu... 艣mia膰 si臋 tylko mog膮 ludzie, a niekt贸rzy w艣cieka膰! Zamilkli, Bulwa, kt贸ry ju偶 czatowa艂, 偶eby si臋 bez niego interes o dziesi臋cin臋 nie traktowa艂, pokaza艂 si臋 ostro偶nie ze drzwi od jadalnej sali, kt贸r臋dy zwyk艂 by艂 zawsze wchodzi膰, gdy kasztelanic siedzia艂 w bawialnym pokoju. Ujrzawszy go, starzec podni贸s艂 g艂ow臋 i nagle zmieni艂 rozmow臋.

- Tak tedy o dziesi臋cin臋 sko艅czyli艣my! - rzek艂 g艂o艣no - stanie si臋, jak wa膰pan dobrodziej 偶yczysz sobie...

- Bardzo panu dzi臋kuj臋...

- Skonwinkowa艂e艣 mnie, asindziej - ko艅czy艂 szambelan, widocznie dla Bulwy to m贸wi膮c - nie mia艂em racji - prosz臋 mi darowa膰! A wi臋c, jakie s膮 ostateczne 偶膮dania jego? - Prosi艂bym o zbo偶e - odpowiedzia艂 ksi膮dz - musz臋 ludzi karmi膰.

- S艂yszysz wa艣膰, panie Bulwa, dostawi膰 prosz臋...

- Ja sam przy艣l臋 po ni膮...

- Taki jest zwyczaj - przerwa艂 rz膮dca.

- A wi臋c stosownie do zwyczaju - podchwyci艂 stary - tym lepiej, kwity od ks. proboszcza b臋d膮 mi wszystkie z艂o偶one... Id藕 wa膰pan.... Kwa艣no troch臋 odprawiony, wyszed艂 rz膮dca kiwaj膮c g艂ow膮, zw艂aszcza na to sk艂adanie kwit贸w, kt贸re nie dozwala艂o nic z dziesi臋ciny na sw贸j po偶ytek obr贸ci膰. A mia艂 ten chwalebny zwyczaj zacny pan Bulwa, 偶e na najdrobniejszej rzeczy, ma艂o - wiele, zawsze co艣 musia艂 zarobi膰. By艂o to ju偶 u niego prawid艂em, 偶eby nie gardzi膰 najmniejszym przybyszem i bodaj gar艣膰 wsypa膰 do kieszeni, aby tylko nie z艂ama膰 raz przyj臋tej zasady. Nie dziw, 偶e sk艂adanie kwitk贸w podoba膰 mu si臋 nie mog艂o. Po odej艣ciu niepotrzebnego 艣wiadka przerwana rozmowa ju偶 si臋 nie sklei艂a, gdzie j膮 przybycie jego z艂ama艂o. Kasztelanic wr贸ci艂 do swej roli grzecznego gospodarza i przywyk艂ego do wykwintnego dworactwa Stanis艂awowskiego szambelana. Lice jego uspokojeniem troch臋 si臋 o偶ywi艂o, odzyska艂o nieco swobody i dowcipu. Ksi膮dz, patrz膮c na niego ze zdumieniem, ledwie w nim m贸g艂 pozna膰 rozpaczaj膮cego przed chwil膮 niedowiarka, kt贸ry blu藕ni艂 przeciwko Bogu. Z innej strony przedstawia艂 mu si臋 teraz kasztelanic usi艂uj膮c i wy偶szo艣膰 swego umys艂u, i ukszta艂cenie pokaza膰. Oboje to jednak 偶adnego nie uczyni艂o wra偶enia na proboszczu, w kt贸rym uczucie lito艣ci dla nieszcz臋艣liwego przewa偶a艂o nad innymi. Mia艂 jeszcze przytomne 艣wie偶e rany, kt贸re przed nim odkry艂, i okropno艣ci膮 ich si臋 wzdryga艂. Weso艂o艣膰 starca, jego dowcip smutno, dziwnie obija艂y si臋 o uszy kap艂ana, w kt贸rych t臋tni艂y jeszcze bolesne wyznania chorej duszy. Po godzinie rozmowy, gdy si臋 przekonali oba, 偶e jeden nie potrafi oddzia艂a膰 na drugiego, kasztelanic pierwszy wsta艂, by ksi臋dza po偶egna膰 - dzi臋kuj膮c mu za przybycie.

- Przyjmij wa膰pan dobrodziej serdeczne dzi臋ki ode mnie - rzek艂 stary - spodziewam si臋 po偶y膰 jeszcze; kto wie tam, kt贸ry z nas z brzegu; jednak na wypadek wszelki dodaj臋 przestrog臋, 偶e m贸j testament nie ma by膰 czytany, tylko w og贸lnym zgromadzeniu ca艂ej mojej familii... Mog膮 by膰 starania o pochwycenie go z r膮k waszych, lecz prosz臋, by艣cie nikomu, nawet urz臋dnikom, nie powierzali...

- Spe艂ni臋 偶膮danie, je艣li 偶y膰 b臋d臋 - odpar艂 ks. Baka艂owski wstaj膮c - ale pozw贸lcie nawzajem po偶egna膰 si臋 偶yczeniem. Bodajby B贸g da艂 wam, cho膰 p贸藕no, pozna膰 prawdziwe 艣wiat艂o wiary chrystusowej i poczu膰 w sobie nie艣mierteln膮 dusz臋... Modli膰 si臋 b臋d臋 na wasz膮 intencj膮... Roz艣mia艂 si臋 kasztelanic.

- A, a! - rzek艂 - stracone to modlitwy, ksi臋偶uniu! Z mlekiem wyssa艂em niewiar臋, nie pora si臋 przerabia膰...

- Pora! Zawsze pora! - Dla s艂abych - odpar艂 stary dumnie - ale we mnie dusza silna i nieul臋kniona, nie obawiam si臋 nico艣ci, kt贸ra mnie czeka...

- Niech wam B贸g ze艣le upami臋tanie! - dorzuci艂 proboszcz, spiesz膮c odej艣膰, aby nie s艂ucha膰 przykrych, niewiar膮 tchn膮cych wyzna艅 starca.

- Niech B贸g was pocieszy i nawr贸ci! Zwyczajnym tylko u艣miechem po偶egna艂 go kasztelanic, odwr贸ci艂 si臋 niedbale i z pewnym ukontentowaniem z odniesionego zwyci臋stwa wszed艂 do swojego pokoju. My odwr贸膰my si臋 na chwil臋 od niego i pospieszmy za Ja艣kiem, kt贸ry si臋 do miasteczka dla narady z Sobockim pop臋dzi艂. Nie bez dr偶enia wewn臋trznego i strachu zdoby艂 on si臋 na krok, kt贸rego nast臋pno艣ci dobrze obrachowa膰 nie m贸g艂, ale czu艂, 偶e straszne by膰 musia艂y. Wyobra藕nia nastr臋cza艂a mu wi臋zienie, wygnanie, upokorzenie i kary haniebne; ale z drugiej strony widzia艂 przysz艂o艣膰 tak 艣wietn膮, tak wielk膮, tak gor膮c膮, 偶e dla niej got贸w by艂 na najwi臋ksze ofiary. 铆ycie dla niego nie mog艂o by膰 czym innym, tylko u偶yciem; celu nie mia艂 w nim nad nasycenie, nie drga艂o w nim serce, nie podnosi艂a si臋 dusza, wszystko by艂o oboj臋tnym krom tego z艂ota, za kt贸re 艣wiat chcia艂 kupi膰. Pomimo wi臋c wahania i strachu, kt贸re najwi臋cej pochodzi艂y st膮d, 偶e si臋 musia艂 wi膮za膰 z Sobockim, kt贸rego si臋 l臋ka艂 i nie m贸g艂 mu wierzy膰,brn膮艂 dalej Jasiek powtarzaj膮c tylko, 偶e si臋 uda膰 musi. Przybywszy do miasteczka pobieg艂 zaraz do domku kancelisty, ale go zasta艂 pr贸偶nym, str贸偶 tylko drwa r膮ba艂 na progu. Antosi nie by艂o, ani dziecka, ani s艂ugi, a Sobocki gdzie艣 hula艂.

- Gdzie jest pan? - spyta艂 starego ch艂opa z fajeczk膮 w z臋bach, powoli kol膮cego drzewo i niewielk膮 maj膮cego ochot臋 wdawa膰 si臋 w rozmow臋.

- A kto go wie? - mrukn膮艂 najemnik.

- A pani? - naciera艂 Jasiek.

- Jaka pani? - Tutejsza przecie.

- Ja tu pani nie widzia艂em...

- Wszak tu mieszka Sobocki? - Musi by膰... Sobacki czy Sobocki... a zreszt膮, popytajcie s膮siad贸w, bo ja nietutejszy. Ja艣 nie wiedzia艂, gdzie si臋 obja艣ni膰 lepiej, gdy zobaczy艂 z zakasanymi r臋koma stoj膮c膮 z drugiej strony parkanu czerwon膮 s艂u偶膮c臋, kt贸ra zdawa艂a si臋 wyzywa膰 go oczyma do pogadanki; obr贸ci艂 si臋 ku niej: - Nie wiecie, moja kochana, gdzie Sobocki? - Kt贸偶 go tam wie, gdzie lata, rzadko on w domu - odpar艂a szybko bardzo paplaj膮c kobieta.

- My tu, widzi pan, mieszkamy obok, to si臋 to cz艂owiek patrzy na wszystko, cho膰by oczy zapluszczy艂... Ale on bardzo w domu rzadki...

- A 偶ona! - To pan nie wie? - Nic nie wiem. Kobieta pokiwa艂a g艂ow膮.

- A to, prosz臋 pana - zacz臋艂a zbli偶aj膮c si臋 i niemal na p艂ot w艂a偶膮c - jak zacz膮艂 z ni膮 historie wyrabia膰, jak zacz膮艂 j膮, m贸wi膮, i bi膰, i 艂aja膰, i chleba czasem brak艂o, jak m贸wi艂a kucharka, co niedawno odsta艂a, tak nare艣cie biedna kobieta wynios艂a si臋 od niego i nie wiadomo dok膮d... jak w wod臋 wpad艂a... Co si臋 jej naszukali, co napytali, naobwo艂ywali... ani s艂ychu...

- I z dzieci臋ciem? - spyta艂 Ja艣, poruszony nieco.

- A z dzieci臋ciem, prosz臋 pana; s艂ysz臋 nawet, nic nie wzi臋艂a z domu, tylko male艅ki w臋ze艂ek... Ja艣 nie chcia艂 bada膰 d艂u偶ej, spu艣ci艂 g艂ow臋, wyszed艂 z dziedzi艅ca i uda艂 si臋 do winiarni spodziewaj膮c tam zasta膰 Sobockiego. Po drodze rozmy艣la艂, co pocz膮膰, ucieczka bowiem siostry jego bardzo zmienia艂a posta膰 rzeczy; zapis, kt贸ry tak obchodzi艂 m臋偶a, m贸g艂 na niego tylko przez ni膮 spada膰; Jasiowi te偶 przykro troch臋 by艂o mie膰 do czynienia z cz艂owiekiem, kt贸ry Antosi臋 zmusi艂 do ucieczki z domu, do ostatniej zapewne n臋dzy... Jakkolwiek ogo艂ocony z uczu膰 szlachetniejszych, kt贸rych nie mia艂 wzoru, nie uczu艂 potrzeby, nie pojmowa艂 w 偶yciu roli, zachowa艂, 偶e tak powiem, zwierz臋ce jakie艣 przywi膮zanie do bli偶szej rodziny. Lata pierwsze z ni膮 sp臋dzone niedostatku, bole艣ci wsp贸lnych, wi膮za艂y sieroty. Mimowolnie oburza艂 si臋 na Sobockiego i waha艂, co pocz膮膰 z testamentem - ale nie by艂o wyboru, przez niego m贸g艂 by膰 tylko zrobiony, on stanowi艂 ca艂膮 ich przysz艂o艣膰, potrzeba by艂o widzie膰 si臋 z kancelist膮. W winiarni nie zasta艂 go tym razem; powiedziano mu, 偶e musia艂 by膰 w s膮dzie, poszed艂 wi臋c do zamku. W ogromnej izbie, zastawionej sto艂ami, kt贸re obsiedli doko艂a gryzipi贸rki r贸偶nego wzrostu, wieku i kalibru, pe艂nej wyziew贸w papieru zbutwia艂ego, atramentu i b艂ota, zasypanej zrzynkami pi贸r i podartymi brulionami, Ja艣, na kt贸rego natychmiast ca艂a kancelaria chciwie obr贸ci艂a oczy, znalaz艂 nare艣cie szwagra. Sobocki, wida膰 niezmiernie zaj臋ty, siedzia艂 w k膮cie nad folia艂emprotok贸艂贸w; przed nim le偶a艂 papier stemplowy. Schylony, skurczony, z przymru偶onym okiem, pisa艂, a pi贸ro jego szalonym p臋dem bieg艂o po bia艂ej karcie. Straszny by艂 przy tym zaj臋ciu, twarz mia艂 z偶贸艂k艂膮, oczy zaognione, w艂os rozstrz臋piony, usta jak w艣r贸d snu, wp贸艂otwarte machinalnie i za艣linione, drga艂y tylko niekiedy krwi biciem; - a sprawa, kt贸r膮 obrabia艂, tak go w tej chwili zajmowa艂a, 偶e otwarcie drzwi, g艂os znajomy, targania wsp贸艂towarzysz贸w obudzi膰 go w pocz膮tku nie mog艂y. Dopiero gdy Ja艣 przyst膮pi艂 bli偶ej, gdy si臋 odezwa艂 po raz drugi i trzeci, gdy go dotkn膮艂, Sobocki chmurn膮 podni贸s艂 g艂ow臋 ku niemu. Zobaczywszy szwagra wyszed艂 powoli z os艂upienia, w kt贸rym zostawa艂, ale nic nie rzek艂, tylko mu da艂 znak r臋k膮, 偶eby poczeka艂, i sam zn贸w si臋 z艂amawszy we dwoje, pisa艂 dalej. Trwa艂o to chwil臋, a kancelaria ca艂a u艣miecha艂a si臋 ze nienawidzonego Sobockiego i drwi膰 poczyna艂a z przybysza, gdy nagle rzuci艂 Sobocki pi贸ro opodal, zatrzasn膮艂 ksi臋g臋, zmi膮艂 papiery i zsun膮艂 je, powsta艂, chwyci艂 czapk臋, narzuci艂 p艂aszcz i wylecia艂 ci膮gn膮c za sob膮 Ja艣ka. Za nimi cichy, st艂umiony wybuch 艣miechu tylko przelecia艂 po zimnej, smutnej izbie pisarzy. W dziedzi艅cu, jakby si臋 do reszty opami臋ta艂, Sobocki stan膮艂, spojrza艂 Jasiowi w oczy.

- Wiesz? - spyta艂 go kr贸tko.

- Co takiego? - A ta Antosia kochana - wasza Antosia! 艣licznego mi figla sp艂ata艂a! Uciek艂a bestia! co powiesz? jak w wod臋! - Kiedy艣 ju偶 sam o tym zacz膮艂 - odpar艂 Ja艣 chmurno - to ci powiem otwarcie, 偶e si臋 jej nie dziwuj臋; 藕le si臋 z ni膮 obchodzi艂e艣, bracie, 藕le! - A c贸偶e艣 ty chcia艂, 偶ebym ja przed ni膮 ta艅cowa艂 na paluszkach! 铆ebym jej komplementa prawi艂? - Brak艂o jej wszystkiego, a najwi臋cej przywi膮zania z twojej strony i...

- No, no! do艣膰 tego, widz臋, 偶e bierzesz jej obron臋... a to w艣ciek艂a kobieta! Nigdy mi w najmniejszej rzeczy ulec nie chcia艂a! Ale licho j膮 bierz, ja j膮 odkryj臋 i dopiero poka偶臋, co umiem, jak si臋 zn贸w w moje r臋ce popadnie! Bez grosza daleko p贸j艣膰 nie mog艂a! - To pewna, 偶e je艣li j膮 znajdziesz - 偶ywo odpowiedzia艂 Ja艣 - ja jej wi臋cej krzywdy zrobi膰 nie dam...

- C贸偶 ty my艣lisz, 偶e mnie nastraszysz? - 艣miej膮c si臋, zapyta艂 zblad艂y Sobocki.

- Straszy膰 nie my艣l臋 - rzek艂 m艂ody ch艂opiec - ale znajdzie si臋 spos贸b i na ciebie...

- Przyjecha艂e艣 mi robi膰 wym贸wki? - zawo艂a艂 kancelista, odst臋puj膮c krokiem.

- Nie, bo dopiero w miasteczku dowiedzia艂em si臋 o tym... i mocno mnie to obesz艂o.

- Tak! bo艣 m艂okos - odpar艂 Sobocki - bo tego nie rozumiesz, jak si臋 z kobiet膮 obchodzi膰 potrzeba, 偶eby mie膰 pok贸j w domu! - A mia艂e艣偶e ty pok贸j? - To co innego! To nie kobieta, to szalone stworzenie, kt贸remu by nikt rady nie da艂. Ju偶 do艣膰 powiedzie膰, 偶e byle na swoim postanowi膰, wola艂a uciec bez grosza z domu i wa艂臋sa膰 si臋 po 艣wiecie.

- To twoja wina! Sobocki ruszy艂 ramionami.

- Da艂by艣 pok贸j - rzek艂 - to nie tw贸j interes! Gadaj, z czym przyjecha艂e艣? Ja艣 si臋 zastanowi艂. Troch臋 papier贸w przygotowanych wygl膮da艂o mu zza surduta niedobrze zapi臋tego; Sobocki dawno je postrzeg艂 i zw膮cha艂, co znaczy艂y.

- Wszak to testament? - doda艂 szybko. Ja艣 milcza艂 jeszcze.

- Darmo by艣 k艂ama艂 - odpar艂 Sobocki - przyjecha艂e艣 po to; kasztelanic ma si臋 co dnia gorzej... to wiem.

- Tak, ale c贸偶 ci przyjdzie z testamentu, kiedy Antosia uciek艂a? - A co to ma jedno do drugiego? - Zapis musi by膰 dla niej! - rzek艂 Ja艣. U艣miechn膮艂 si臋 pisarek.

- A zapewne - rzek艂 - ale mnie si臋 przyzna opieka i rozporz膮dzanie jej funduszem, w艂a艣nie z powodu ucieczki jej. Chmurno Ja艣 spojrza艂, ubod艂a go przysz艂o艣膰 siostry. Sobocki tymczasem zagadywa艂 zr臋cznie: - A masz ty papiery potrzebne? - Mam, ale wprz贸d u艂o偶y膰 si臋 nam potrzeba, jak napiszemy... ja tej opieki twojej nie chc臋.

- No, to i testamentu nie b臋dzie - gor膮co krzykn膮艂 Sobocki.

- Co to ty my艣lisz; ja wam darmo b臋d臋 piek艂 piecze艅? Musz臋 p艂aci膰, stara膰 si臋, ryzykowa膰 na 艣ledztwa, uchowaj Bo偶e jakiego doniesienia, i potem k艂ania膰 si臋 wam jeszcze... o! co z tego, to nic nie b臋dzie! - Chod藕my st膮d, bo na nas patrz膮 - odpar艂 Ja艣 - u艂o偶ymy punkta, um贸wimy si臋 gdzie indziej. I poci膮gn膮艂 go za sob膮 ku winiarni. Sobocki wci膮偶 by艂 chmurny i zamy艣lony. Wszed艂szy, pos艂a艂 zaraz po wino, ale nim rozpocz臋li rozmow臋 i uk艂ady, twarz jego nagle skutkiem jakiej艣 wewn臋trznej my艣li rozja艣ni艂a si臋, wypogodzi艂a, oko b艂ysn臋艂o, zatar艂 r臋ce i siad艂 przy szwagrze inny zupe艂nie. Ja艣 przypisywa艂 to zbli偶aj膮cej si臋 butelce, przy kt贸rej zaraz cicha zawi膮za艂a si臋 rozprawa. Z wielkim podziwieniem m艂odego ch艂opca, kt贸ry si臋 spodziewa艂 oporu od szwagra, wszystko posz艂o jak po ma艣le. Przyj膮艂 on ochotnie punkta podane sobie; troch臋 si臋 tylko jakby dla formy posprzecza艂 o opiek臋 i szafunek schedy 偶ony i w tym nawet uleg艂 bratu wymawiaj膮c sobie tylko jaki艣 ma艂o znacz膮cy legat.

- Teraz偶e - rzek艂 ko艅cz膮c - poka偶 mi swoje dokumenta, mo偶e czego brakn膮膰 b臋dzie? - zacz膮艂 chciw膮 wyci膮ga膰 r臋k臋. Ja艣 doby艂 papiery, odcisk piecz膮tki wyra藕ny, podpisy i notaty.

- Wszystko to obejrza艂 szybko Sobocki raz i drugi, poduma艂 i schowa艂 do kieszeni.

- Zrobimy porz膮dnie i jak chcesz - rzek艂 - ale tego z palca nie wy艂ama膰, potrzeba piecz膮tk臋 robi膰, i to nie tu, ale o mil kilkadziesi膮t, trzeba wynale藕膰 przed rokiem zmar艂ych 艣wiadk贸w i stary papier. Pojedziesz do domu, a ja ci gotow膮 rzecz przy艣l臋. Ja艣, nie zastanowiwszy si臋, spyta艂 tylko, czy to rych艂o by膰 mo偶e, bo kasztelanic ostatkiem goni艂.

- Pospieszym, pospieszym! - rzek艂 Sobocki.

- Ju偶 ja nie zmarudz臋, za tydzie艅 to b臋dzie, przyjed藕 sam! - Ja nie mog臋, stary nierych艂o mnie pu艣ci od siebie... posy艂a膰 tak膮 rzecz tak偶e niebezpiecznie...

- No, to ja ci sam przywioz臋! - Chyba tak, 偶eby ci臋 nikt we dworze nie widzia艂 - rzek艂 Ja艣.

- Staniesz w karczmie niby przyjezdny, przyjdziesz do mojego mieszkania... i to w nocy...

- Dobrze, dobrze! damy sobie rady - zagada艂 Sobocki - a teraz zapijmy spraw臋. I nala艂 kieliszki, z kt贸rymi w r臋ku przesiedzieli do nocy. Podpiwszy kancelista co chwila poczyna艂 narzeka膰 na 偶on臋, zna膰 mu jej ucieczka srodze dolega艂a, ale Ja艣 nie dawa艂 si臋 wynurzy膰 i przerywa艂 broni膮c siostry... Noc膮 ju偶 si臋 rozeszli, bo Sobocki mia艂 jeszcze ko艅czy膰 robot臋, kt贸r膮, pomimo upojenia, do rana potrzebowa艂 przygotowa膰. Ja艣 pad艂 na 艂贸偶ko i usn膮艂. Nazajutrz, po 艣niadaniu obfitym, m艂ody ch艂opiec, nie maj膮c ju偶 corobi膰 w miasteczku, a niespokojny i przemy艣laj膮cy o pi臋knych oczach pani Fryze, siad艂 na bryczk臋 i pop臋dzi艂 do Strumienia. Przyby艂 jeszcze, nim kasztelanic odszed艂 do sypialni, i spieszy艂 mu si臋 zameldowa膰, ale zl膮k艂 si臋 wejrzenia, kt贸re go na wst臋pie spotka艂o. Starzec u艣miechn膮艂 si臋 tak m艣ciwie, tak szydersko, jak gdyby wiedzia艂, co si臋 knu艂o, i pewien by艂, 偶e z tego nic nie b臋dzie.

- A c贸偶? - spyta艂 - je藕dzi艂o si臋 asindziejowi nie藕le? - Bardzo dobrze...

- Tandem, jak si臋 ma przyjaciel, pan Sobocki? Ja艣 zadr偶a艂, ale si臋 nie zmiesza艂.

- To niegodny cz艂owiek - odpar艂 z uczuciem - przywi贸d艂 do tego Antosi臋, 偶e od niego uciec musia艂a...

- Ps, ps, co mi asan m贸wisz! Uciek艂a! A to jej do licha doje艣膰 musia艂. I dok膮d偶e to? Mo偶e to jaki艣 romansik? - Nie wiadomo dok膮d, posz艂a z dzieckiem. Wszyscy m贸wi膮, 偶e niegodziwie si臋 z ni膮 obchodzi艂. Ja艣 umy艣lnie nastawa艂, jak widzimy, na Sobockiego, 偶eby si臋 stryjowi, kt贸ry go nie lubi艂, przypochlebi膰 i wszelkie domys艂y wsp贸lnictwa z nim obali膰.

- O! bo te偶 szubienica mu patrzy z ocz贸w, temu 艂otrowi - doda艂 szambelan - a kto z kim przestaje, takim si臋 staje, pami臋taj wa艣膰, panie Janie.. To m贸wi膮c, stary wzi膮艂 za klamk臋 od swego pokoju i ze znacz膮cym na Jasia wejrzeniem wyszed艂 powoli.



Cz臋艣膰 czwarta.

I.

W sypialni kasztelanica pali艂y si臋 dwie 艣wiece woskowe na stoliku, starzec siedzia艂 w krze艣le zamy艣lony, nie w zwyk艂ym stroju wieczornym i czepku, ale w przepysznym szlafroku z litej wschodniej materii, zna膰 ju偶 nie nowym, ale jeszcze bardzo poka藕nym; w艂os jego, starannie zaczesany, biela艂 od lekko narzuconego pudru; w ca艂ej postawie i przybraniu wydawa艂a si臋 jaka艣 zalotno艣膰, kt贸ra dziwnie sprzeciwia艂a si臋 wyblad艂emu licu, wpad艂ym policzkom, oczom zgas艂ym i zgrzybia艂o艣ci, jaka teraz ogarnia艂a nagle starego dworaka Stanis艂awowskiego. Kilka miesi臋cy wywar艂y na nim skutek lat kilku. Zdarza si臋 to cz臋sto, 偶e wstrzymana jakby staro艣膰 nagle potem opanowuje tych, co si臋 jej oprze膰 potrafili; lekka choroba, zmartwienie, wzruszenie, czasem drobna na poz贸r okoliczno艣膰 sprowadza j膮 z sob膮. Na贸wczas, ledwie dotkn臋艂a cz艂owieka, z ka偶dym dniem robi olbrzymie post臋py, wszystko p臋ka, rozsypuje si臋, niszczy, co godzina opada z si艂 nieszcz臋艣liwy, ga艣nie, zamiera i w ostatku z 偶yciem rozstaje, nie opami臋tawszy, jak mu przyszed艂 ten zgon piorunowy. Tak w艂a艣nie dzia艂o si臋 z kasztelanicem, kt贸remu przybycie pani Fryze zadawa艂o ten cios 艣miertelny; rozdra偶niony, schn膮艂 w oczach, pasowa艂 si臋 z 偶yciem, podbudza艂 je wszelkimi sposoby i 艣rodki, kt贸rymi je my艣la艂 utrzyma膰, a te przygubia艂y go jeszcze. Czu艂 on t臋 zmian臋 w sobie, ale nie przypuszcza艂, 偶eby mu grozi艂a; przywyk艂y sam si臋 leczy膰 zawsze, oczekiwa艂 od jutra polepszenia i nie traci艂 nadziei. Otaczaj膮cy go ju偶 widzieli na licu jego wyryty palec 艣mierci, gdy on jeszcze dalekie osnuwa艂 zamiary. Tego dnia gorzej by艂 ni偶 kiedy, krew rzuca艂a mu si臋 do g艂owy, w piersiach czu艂 brak oddechu i ci臋偶ko艣膰 kamienn膮, oczy zas艂ania艂y si臋 chwilami t膮 b艂yskotliw膮 chorobn膮 ciemno艣ci膮, po kt贸rej jakby groboweja艣niej膮 艣wiec p艂omyki; zimno i gor膮co przebiega艂o po zdr臋twia艂ym jego ciele, usta pali艂a gor膮czka, a my艣l nawet, zawsze przytomna dot膮d, zdawa艂a si臋 znu偶ona ustawa膰, co chwil臋 snem o艂owianym przerywana. We dnie, nawet przy obiedzie, kt贸ry dawniej ca艂膮 jego przytomno艣膰 wyzywa艂, zasypia艂 kilka razy, niespokojnie pogl膮daj膮c, czy tego kto nie widzi, i usi艂uj膮c ukry膰 si臋 przed oczyma przytomnych ze wzrastaj膮c膮 s艂abo艣ci膮. W tej chwili kasztelanic oczekiwa艂 pani Fryze, kt贸ra zwyk艂a by艂a o tej godzinie przynosi膰 mu lemoniad臋, str贸j jego dowodzi艂, jak mu jeszcze chodzi艂o o to, by si臋 w jej oczach co najlepiej pokaza膰. Niespokojnie zwr贸ci艂 kilkakro膰 oczy ku drzwiom do jej pokoj贸w wiod膮cym i chcia艂 ju偶 chwyci膰 za dzwonek, stoj膮cy na brzegu stolika, gdy z lekka roztwar艂a si臋 szafka i pi臋kna ochmistrzyni ukaza艂a si臋 na progu ze szklank膮 na male艅kiej tacce srebrnej. Ani Hebe pi臋kniejsz膮 by膰 nie mog艂a i nie dziw, 偶e widok tego wdzi臋cznego zjawiska zdr臋twia艂ego starca zelektryzowa艂. Podnios艂a si臋 g艂owa, u艣miechn臋艂y usta, zadr偶a艂a d艂o艅. Pani Fryze w bia艂ej mu艣linowej sukni, z w艂osami od niechcenia w wielki warkocz spl膮tanymi wsun臋艂a si臋 na palcach wejrzeniem ognistym dra偶ni膮c nieszcz臋艣liwego starca... Postawi艂a tack臋 przed nim i w艂a艣nie gdy j膮 za 艣liczn膮, maluchn膮, bia艂膮 r膮czk臋 chcia艂 chwyci膰, usun臋艂a si臋 na bok 偶ywo.

- A, moja kr贸lowo! - zawo艂a艂 s艂abym i z trudno艣ci膮 dobywaj膮cym si臋 g艂osem szambelan - jak偶e jeste艣 okrutna! - Ja! okrutna! - 艣miej膮c si臋, sparta opodal na stoliczku, odpar艂a kobieta - powiedz pan raczej: zbyt pos艂uszna... Wszak nie powinna bym przychodzi膰 tu o tej porze, kiedy, jak widz臋, widok m贸j zawsze pana zbyt niepokoi... zapewne wspomnieniem - i u艣miechn臋艂a si臋 znacz膮co.

- Daj偶e mi pok贸j, asi艅d藕ka, z tym wspomnieniem - z nieukontentowaniem odpowiedzia艂 kasztelanic - co za wspomnienie! - Ju艣ci偶, nie mog臋 przypu艣ci膰, by艣 pan tak rych艂o starych przyjaci贸艂 zabywa艂! - Przyjaci贸艂! - szydersko rzek艂 szambelan.

- A cho膰by i przyjaci贸艂ek! - doda艂a pani Fryze.

- No, no! dajmy temu pok贸j, kr贸lowo - wdzi臋cz膮c si臋 i modl膮c rzek艂 starzec - chod藕 lepiej, zbli偶 si臋 i daj mi cho膰 t臋 艣liczn膮 r膮czk臋 uca艂owa膰. Kobieta spojrza艂a na swoje r臋ce.

- Doprawdy - rzek艂a - nie s膮 bo tak pi臋kne. I to m贸wi膮c pokazywa艂a je na wszystkie strony, obracaj膮c to r贸偶owymi d艂oniami, to bieluchn膮 i pulchn膮 powierzchni膮. Oczy starca wlepia艂y si臋 w nie z wyrazem satyra, chcia艂 si臋 podnie艣膰, a偶eby zbli偶y膰 ku niej, i nogi mu odm贸wi艂y pos艂ugi, upad艂 bezsilny. Tylko zimny pot wysilenia okry艂 zbiela艂膮, martw膮 skro艅 jego. Smutno skrzywi艂y si臋 u艣miechem jakiej艣 lito艣ci usta kobiety, westchn臋艂a, zakry艂a twarz na chwil臋, otrz臋s艂a si臋 z jakiego艣 wspomnienia czy my艣li i zn贸w przybra艂a mink臋 weso艂膮. Szambelan by艂 przel臋k艂y... pochyli艂 si臋 na fotel i zdawa艂 liczy膰 bicia serca, kt贸re 偶ywo gna艂o ostatkiem 偶ycia. Och艂on膮艂 przecie, podni贸s艂 si臋, u艣miechn膮艂, zas臋pi艂, walczy艂 z sob膮 widocznie.

- Czy zawsze my艣lisz tak pani by膰 sk膮p膮 dla mnie? - zapyta艂.

- O, o! na pa艅skie lata i tego, co masz, zanadto, powinien by艣 oczy zakrywa膰! gdzie偶 to kto widzia艂 偶eby w tym wieku jeszcze my艣le膰 o kochaniu...

- Serce nie starzeje! - rzek艂 kasztelanic galancko.

- A mia艂偶e艣 pan je kiedy? - spyta艂a pani Fryze.

- O! ju偶 偶arty! - Dowiedziona rzecz, 偶e na noc 偶arty niewinne robi膮 skutek ch艂odz膮cy i lekko narkotyczny! - 偶ywo, 艣miej膮c si臋, odpowiedzia艂akobieta.

- Nie na mnie przynajmniej! - chmurno rzek艂 stary.

- Pan je lubisz, gdy sam szafujesz nimi, nieprawda偶? nie cierpisz, gdy drudzy? - To by膰 mo偶e; nie taj臋 si臋 z tym, 偶e jestem egoist膮, gdy drudzy lubi膮 gra膰 komedi臋 po艣wi臋ce艅...

- Nie bior臋 tego do siebie - przerwa艂a pani Fryze.

- Wszak nigdy nie m贸wi臋c o po艣wi臋ceniach, nieprawda偶? - I po艣wi臋ci膰 si臋 te偶 nie chcesz? - Nie mam wielkiej ochoty, przynajmniej w tej chwili.

- No! tylko r膮czk臋, tylko raz r膮czk臋 poca艂owa膰! - prosi艂 kasztelanic.

- Nie warto tego, nie warto! To r臋ka s艂ugi! - Warta ber艂a! - Chcesz mnie pan wzi膮膰 pochlebstwem? Przestrzegam, 偶e si臋 to nie uda. Tylem ich w 偶yciu s艂ysza艂a, 偶e na mnie najmniejszego skutku nie robi膮.

- A c贸偶 na pani robi skutek? - Naturalnie m艂odo艣膰 i mi艂o艣膰! wdzi臋k i uczucie! Kasztelanic si臋 zachmurzy艂.

- A wi臋cej? - doda艂.

- Doprawdy, chyba nic.

- Nic, nic...

- Nawet to, co wszystkich ludzi poci膮ga? Z艂oto, mienie... dary... Pani Fryze spojrza艂a figlarnie, zalotnie w same oczy starcowi, a偶 zadr偶a艂, pomy艣la艂a niby uwa偶nie, jak gdyby sama siebie jeszcze nie znaj膮c bada艂a, i powoli odezwa艂a si臋: - Z艂oto, dary! Masz偶e pan tyle z艂ota, 偶eby kupi膰 serce? - Serce! - u艣miechn膮艂 si臋 stary szydz膮c.

- No, cho膰by wol臋! - odpar艂a kobieta.

- A jak my艣licie, wiele偶 by go na to potrzeba? Niewyt艂umaczone jakie艣 uczucie poruszy艂o tajemnicz膮 kobiet膮; rzek艂by艣, 偶e raj przesun膮艂 si臋 przed jej oczyma, tak rozja艣ni艂y si臋 jej oczy, tak ca艂a rozpromienia艂a jak膮艣 nadziej膮.

- Potrzeba by go wiele! - o, i wiele! Tyle, ile dwojgu ludziom na ca艂e 偶ycie szcz臋艣cia, zapomnienia, zap艂aty za cierpienie , za upokorzenia, za ka艂, w kt贸rym 偶yli, i b艂oto, kt贸rego dotkn臋li... Starzec, z tych s艂贸w wyrzeczonych nadzwyczaj gwa艂townie, dos艂ysza艂 tylko i zrozumia艂 "wiele"; - i powt贸rzy艂 pytanie: - Wiele? - O! rachowa膰 nie umiem! - spadaj膮c z jakich艣 marze艅 zawo艂a艂a smutnie kobieta.

- Ja b臋d臋 rachmistrzem - rzek艂 starzec.

- Liczmy na z艂oto, kr贸lowo... Ona milcza艂a pos臋pnie, prawie rozpaczliwie.

- Tysi膮c? - ci膮gn膮艂 dalej kasztelanic.

- O! pr贸偶na by艂aby rachuba! - przerwa艂a mu pani Fryze - nie wszystko i nie wszystkich kupi膰 mo偶na! - To zale偶y od ceny! - cynicznie rzek艂 znowu stary.

- Tysi膮c za poca艂owanie twej r膮czki...

- Jak panu 艂atwo liczy膰 tysi膮ce! A ludzie m贸wi膮, 偶e trudno, bardzo trudno rozsta膰 si臋 z nimi... Kasztelanic spojrza艂 na ni膮 gniewnie.

- Powiedz偶e mi pani - zawo艂a艂 zmieniaj膮c g艂os, a偶 kobieta wzdrygn臋艂a si臋 z przestrachu - do czego ta ca艂a komedia, po co te ze mn膮 ceremonie? Roli kochanka gra膰 nie umiem...

- Ja te偶 jej nie wymagam - dumnie odpowiedzia艂a pani Fryze, okryta rumie艅cem ca艂a.

- S艂u偶臋 panu, bom s艂uga, i 偶ycz臋 dobrej nocy, bo godzina snu wybi艂a, a godziny zapomnie膰 si臋 nie godzi dla kapry艣nej kobiety. To m贸wi膮c zakr臋ci艂a si臋 zwinnie, lekko, jakby chcia艂a jeszcze starca podra偶ni膰, otworzy艂a drzwi, spojrza艂a zza nich na niego z wyrazem lito艣ci i szyderstwa razem i znik艂a. Kasztelanic poblad艂 z gniewu, zatrz膮s艂 si臋, zaci膮艂 usta, chcia艂 powsta膰, nie m贸g艂, zdr臋twienie dziwne od n贸g sz艂o mu do serca powolnie, r臋ce okry艂y si臋 potem zimnym, oczy zas艂oni艂y sieci膮 czarn膮, j臋zyk sko艂owacia艂 w ustach... Chcia艂 krzykn膮膰, nie mia艂 g艂osu, chcia艂 odetchn膮膰, zabrak艂o powietrza, poruszy膰 si臋, 偶elazne 艣ciska艂y go p臋ta... Nagle jakby uderzenie m艂ota uczu艂 na g艂owie, konwulsyjnie zadr偶a艂 i spad艂 z krzes艂a... Dusza grzeszna ju偶 by艂a przed s膮dem Bo偶ym nios膮c 偶ywot sw贸j ca艂y - 艂upiny tylko suche - z tego dnia pracy straconego... Straszny by艂 widok tego pokoju, w kt贸rym wszystko jeszcze przypomina艂o 偶ycie, gdy w nim 艣mier膰 ju偶 mieszka艂a... Cisza by艂a w domu ca艂ym... S艂u偶ba drzemi膮ca czeka艂a rozkaz贸w pana, co si臋 ju偶 nie mia艂 przebudzi膰; Pu艣likowski przys艂uchiwa艂 si臋 dzwonkowi i dopilnowa膰 go nie m贸g艂, 艣wiece p艂on臋艂y na stoliku powolnie, zegar wybija艂 kwadranse i godziny nie liczone - a szelest kobiecej sukni, co znik艂a przed chwil膮 za drzwiczkami, jeszcze, zdaje si臋, przebiega艂 powietrze. Z tego 偶ycia czczego zosta艂a gar艣膰 ziemi, kt贸r膮 ju偶 toczy艂 robak powolnego zniszczenia, troch臋 uczu膰 obudzonych ni膮 po 艣wiecie, co wkr贸tce mia艂 ich zapomnie膰 - troch臋 wspomnie艅, zapracowanych mozolnie a ci臋偶kich jak przekle艅stwa, i - nic wi臋cej. Dusza musia艂a, upokorzona sw膮 niewol膮, wyrwa膰 si臋 z tej pow艂oki, co j膮 w tak ci臋偶kie i sromotne oku艂a kajdany - wzlecia艂a oczy艣ci膰 si臋 mo偶e, mo偶e umrze膰 na wieki ze wstydu i zgryzoty... Pierwszym, co wszed艂 do pokoju kasztelanica, by艂 Pu艣likowski, kt贸ry ostro偶nie drzwi uchyli艂, p贸藕n膮 us艂yszawszy godzin臋, i obaczywszy le偶膮cego starca krzyku narobi艂. W jednej chwili co 偶y艂o w domu porwa艂o si臋 na nogi, zamieszanie, wrzask, wo艂anie o ratunek, wrzawa straszna powsta艂a doko艂a... dosz艂y a偶 do oficyny, gdzie Ja艣 spokojnie swoje nadzieje rozrachowywa艂.

- Kasztelanic nie 偶yje! Pan umar艂! - krzyczeli ludzie rozbiegaj膮c si臋 po dziedzi艅cu i po wsi. W pocz膮tku, nie zrozumiawszy wrzasku, kt贸ry j膮 dochodzi艂, pani Fryze, trefi膮ca na noc w艂osy przed zwierciad艂em, wpad艂a na my艣l, 偶e si臋 pali, i nieprzytomna wbieg艂a do pokoju kasztelanica. Widok, jaki tu spotka艂a, przerazi艂 j膮 piorunowo - stan臋艂a, os艂upia艂ym potoczy艂a wzrokiem, okropny krzyk wyrwa艂 si臋 z jej piersi, rzuci艂a si臋 nazad do drzwi i pocz臋艂a ucieka膰... Jak ob艂膮kana przebieg艂a dziedziniec, pu艣ci艂a si臋 drog膮 i w艣r贸d nocy biegn膮c bez kierunku, 艣wieci艂a d艂ugo bia艂膮 sw膮 sukni膮, p贸ki nie znik艂a w ciemno艣ciach. Ja艣 tymczasem zdyszany lecia艂 ju偶 ku dworowi, nie wiedz膮c sam, co pocz膮膰, bo testamentu w r臋ku jeszcze nie mia艂, i 艣mier膰 ta nie tyle go przera偶a艂a, ile nieprzygotowanie i to, co poci膮gn膮膰 mia艂a za sob膮. On ju偶 rachowa艂, uk艂ada艂, spieszy艂, 偶eby z niej korzysta膰. Wszak偶e widok tego nag艂ego przej艣cia z 偶ycia do 艣mierci i to nieczu艂e dzieci臋 poruszy艂 - jaki艣 przestrach go ogarn膮艂, wzdrygn膮艂 si臋 na progu, zastanowi艂 i waha艂 z wnij艣ciem do pokoju, w kt贸rym ju偶, zdaje si臋, s艂ycha膰 by艂o kadzid艂a pogrzebowe. Poza nim skupiony dw贸r ca艂y sta艂, nie 艣miej膮c przest膮pi膰 progu, z ciekawo艣ci膮 i boja藕ni膮. Jasiowi najwi臋cej chodzi艂o o wczesne opanowanie klucza do tajemniczego pokoju stryja, kt贸ry kasztelanic zwykle przy sobie nosi艂; przyszed艂 mu na my艣l w tej chwili, wzdrygn膮艂 si臋 jednak na to, 偶eby go martwemu wydziera膰. W miar臋 jak si臋 z widokiem tym oswaja艂 wszak偶e, konieczno艣膰 posiadania klucza coraz mu si臋 okazywa艂a widoczniejsz膮, skin膮艂 na Pu艣likowskiego, 偶eby drzwi zamkn膮艂, i zostawszy z nim sam na sam wobec trupa - zbli偶y艂 si臋 po 贸w klucz od skarbcu. S艂uga pogl膮da艂 na to z jakim艣 rozmys艂em powa偶nym, nie rozumiej膮cznaczenia. Nie bez dr偶enia r臋ka synowca dotkn臋艂a zw艂ok nieboszczyka, kt贸re musia艂a poruszy膰, by 贸w klucz wyszuka膰... Znalaz艂 si臋 w zastyg艂ej d艂oni kasztelanica, instynktowo pochwycony zapewne w chwili zgonu, ale palce trzyma艂y silnie... Ja艣 rozdj膮艂 je, obur膮cz chwyciwszy, i nie bez wstr臋tu wyrwa艂 zimne 偶elazo, kt贸re zaraz schowa艂 skrz臋tnie. Obejrza艂 si臋 potem po pokoju, jak gdyby szuka艂, co chwyci膰 jeszcze, gdy Pu艣likowski odezwa艂 si臋 z zimn膮 krwi膮 do艣wiadczonego: - Nieboszczyka potrzeba wynie艣膰 gdzie indziej, a pokoje opiecz臋towa膰...

- Opiecz臋towa膰? - spyta艂 Ja艣 z rodzajem ob艂膮kania.

- Tak jest, przy 艣wiadkach; inaczej wszyscy odpowiedzialni by膰 mog膮, je艣li co zginie. Ja艣 zamy艣li艂 si臋, chcia艂 zaraz i艣膰 do pokoju zamkni臋tego i chwyci膰 z niego, co by艂o mo偶na. Posun膮艂 si臋 krokiem ku drzwiom.

- Dok膮d to, prosz臋 pana? - spyta艂 Pu艣likowski.

- A tobie co do tego? - odpar艂 dumnie m艂ody ch艂opak.

- Mnie? - prostuj膮c si臋 rzek艂 s艂uga - mnie najbardziej do tego, 偶eby wszystko by艂o w ca艂o艣ci i nie tkni臋te, bo s艂ug臋 najpr臋dzej pos膮dz膮, a mnie moja poczciwa s艂awa droga! - Ale ja jestem dziedzicem...

- To by膰 mo偶e - odpar艂 pokornie, ale stale Pu艣likowski - wi臋c panu wszystko jedno, dzi艣 czy jutro obj膮膰...

- Co to jest? - ofukn膮艂 si臋 Ja艣 - ty mi my艣lisz prawa tu przepisywa膰? - Prawo nie ja przepisuj臋 - rzek艂 powolnie nie zmieszany kamerdyner - prawo jest samo sob膮, a 偶e pan go nie znasz... to nie jego wina... to si臋 z wiekiem nabywa... Po chwili zastanowienia Ja艣 odst膮pi艂 ode drzwi, rozkaza艂 wynosi膰 cia艂o stryja i zapowiedzia艂, 偶e opiecz臋tuj膮 jego pokoje. Ludzie przyszli, martwe zw艂oki w pobliskiej sali z艂o偶one zosta艂y, a Pu艣likowski, nie spuszczaj膮c z oka Ja艣ka, wezwawszy Bulwy natychmiast pokoj贸w nieboszczyka drzwi i okna popiecz臋towa艂... Ledwie si臋 to sta艂o, gdy ch艂opak Jasia zawo艂a艂 go do oficyn... z powodu przybycia jakiego艣 nieznajomego. Chocia偶 we dworze wiele do czynienia pozostawa艂o, domy艣laj膮c si臋 jednak przyjazdu Sobockiego i testamentu, Jasiek po艣pieszy艂 do oficyny. W jego pokoiku na sofie le偶a艂 艣wiszcz膮c kancelista, zdaj膮c si臋 pomimo nowiny, jaka go spotka艂a na progu, w najlepszym humorze, na kt贸rego rozja艣nienie wp艂ywa艂a niema艂o kmink贸wka, daj膮ca si臋 czu膰 po ca艂ej stancyjce. Ja艣 wlecia艂 przera偶ony, ob艂膮kany prawie.

- A co? kaput! - powita艂 go Sobocki.

- Poszed艂 stryjaszek na ciep艂e piwko do Abrahama? - Nie czas 偶artowa膰! - ofukn膮艂 go szwagier.

- E! bo te偶 ja nie z 偶artami przyby艂em, jak my艣lisz! - odpar艂 go艣膰 siadaj膮c.

- Potrzeba radzi膰 i robi膰. Wiesz, czy jest testament? - Nic nie wiem, ten bestia Pu艣likowski...

- Co? skar偶ysz si臋 na niego? - A jak偶e! gdyby nie on, by艂bym dot膮d o wszystkim wiedzia艂! Mam klucz od pokoju kasztelanica, ale mi do niego wej艣膰 nie da艂 i dopilnowa艂, 偶e wszystko opiecz臋towano...

- Jak to? Pu艣likowski...

- On! Ale gdzie偶 masz testament? Sobocki uderzy艂 si臋 po bocznej kieszeni surduta.

- Dawaj偶e mi go, niech przeczytam...

- Opiecz臋towany - zimno odpar艂 kancelista.

- A! to najmniejsza, mam prawdziw膮 piecz膮tk臋, to j膮 przy艂o偶ym na nowo...

- Ale piecz臋ci 艣wiadk贸w? - A tych ty musisz mie膰 formy? - Albom ja g艂upi wozi膰 je z sob膮 i chowa膰? - za艣mia艂 si臋 Sobocki.

- A na c贸偶 ci czyta膰? Testament napisany, jak chcia艂e艣! - Na co? bo ci nie wierz臋! - odpar艂 Ja艣 szybko.

- Nieg艂upi jeste艣 - rzek艂 ch艂odno kancelista - ale albo potrzeba by艂o mi z g贸ry powiedzie膰, tobym by艂 nie piecz臋towa艂, albo ca艂kiem nie m贸wi膰 po czasie.

- Jak to po czasie? - A bo rozpiecz臋towawszy testament, mo偶emy nim sobie fajk臋 zapali膰! Ja艣 os艂upia艂 - nie mia艂 on wiary w Sobockiego, l臋ka艂 si臋 go i nie wiedzia艂, co pocz膮膰.

- Dajesz mi s艂owo - spyta艂 po chwili - 偶e tak napisany, jake艣my si臋 z sob膮 um贸wili? - Po co to pyta膰? - odpar艂 szydersko przyby艂y.

- Za p贸藕no! Je艣li nie wierzysz, r贸b, co chcesz, ja sobie dam rady. I rozpar艂 si臋 na sofie, zapalaj膮c powoli cygaro. Ci臋偶ka by艂a w tej sprawie decyzja, ale Ja艣 zmiarkowa艂 wreszcie, 偶e wi臋cej m贸g艂 zyska膰 z Sobockim ni偶 bez niego i 偶e zaufanie by艂o konieczno艣ci膮.

- Ha! - rzek艂 - daruj mi chwil臋 wahania, ale bo widzisz, gdzie chodzi o miliony, trudno tak zaufa膰, mo偶na si臋 z艂akomi膰. Na wspomnienie o milionach oczy Sobockiego piekielnym ogniem zab艂ys艂y, wykrzywi艂 si臋 do u艣miechu.

- Ale gdzie偶 po艂o偶ysz testament - spyta艂 - kiedy wszystko opiecz臋towane? - Daj mi go tylko, a o ulokowanie si臋 nie frasuj - odpowiedzia艂 m艂ody ch艂opiec.

- B臋dzie, gdzie by膰 powinien.

- Nie chcesz wi臋c znowu zwierzy膰 mi si臋? - Nie b臋d臋 si臋, owszem, tai艂 - rzek艂 Ja艣 - w 艣rednim pokoju, pomi臋dzy sypialnym a salk膮 bawialn膮 stoi biurko kasztelanica, od kt贸rego klucz mam ju偶 od wczoraj przypadkiem; w nim s膮 wszystkie papiery jego, tam si臋 i testament znale藕膰 powinien.

- 艣piesz偶e go tam z艂o偶y膰 - doda艂 kancelista szybko - 艣mier膰 nag艂a stryja sprowadzi tu s膮dowych, policj膮 i formalne piecz臋cie, kt贸rym i biuro nie ujdzie, potrzeba, 偶eby testament znalaz艂 si臋 pod nimi. Mnie tu d艂ugo, zw艂aszcza w takiej chwili, popasa膰 nie wypada ani si臋 bardzo pokazywa膰; musz臋 powraca膰 do miasteczka noc膮.

- Ale porad藕偶e mi wprz贸d, co mam zrobi膰? - zapyta艂 Ja艣.

- Natychmiast p贸j艣膰 nieznacznie, omackiem i testament w艂o偶y膰 na miejsce - rzek艂 Sobocki - nie trac膮c czasu da膰 zna膰 urz臋downie o 艣mierci nag艂ej do s膮du, rozes艂a膰 do ca艂ej familii wiadomo艣膰.

- Po co? - spyta艂 Ja艣.

- W艂a艣nie dlatego, 偶e nie ma po co, to trzeba ich tu sprowadzi膰 - 艣miej膮c si臋 szydersko, rzek艂 Sobocki - albo偶 ty wiesz, co jest w testamencie? - Prawda! - Trzeba ci odegra膰 rol臋 do ko艅ca, jak nale偶y... wezwiesz i mnie, a raczej Antosi臋.

- Ale... znalaz艂e艣 j膮? - Gdzie tam, ani s艂ychu! Mo偶e dopiero dowiedziawszy si臋 o testamencie powr贸ci do mnie. To m贸wi膮c Sobocki wdzia艂 palto i p艂aszcz, zapali艂 drugie cygaro, odda艂 testament Jasiowi, a sam, 艣cisn膮wszy go za r臋k臋, po cichu wymkn膮艂 si臋 za drzwi. Ja艣 poduma艂 chwil臋 patrz膮c na tajemnicze pismo obwarowane piecz臋ciami, kt贸re los jego zawiera艂o w sobie; wielk膮 mia艂 ch臋tk臋 je otworzy膰, ale niepodobie艅stwo wstrzyma艂o ciekawo艣膰; ukry艂 je w zanadrzu i pobieg艂 do dworu zamkn膮膰 w biurze kasztelanica. Pu艣likowski, kt贸ry si臋 krz膮ta艂 oko艂o domowego porz膮dku i cia艂a, nie dojrza艂, jak Jasiek wcisn膮艂 si臋 do pokoju, otworzy艂 biuro, odsun膮艂szuflad臋 i rzuci艂 w ni膮 testament. To dopiero spe艂niwszy m艂ody ch艂opak przypomnia艂 sobie pani膮 Fryze i pospieszy艂 do jej pokoju... ale w nim nie znalaz艂 nikogo. Nikt nie widzia艂, kiedy i dok膮d wysz艂a, co si臋 z ni膮 sta艂o... Ta wiadomo艣膰 przej臋艂a go 偶ywo, dziwne podejrzenia zbudzi艂y si臋 w g艂owie, kt贸ra wszystko przypu艣ci膰 by艂a gotowa, bo sama do wszystkiego by艂a zdoln膮. Polecia艂 do Pu艣likowskiego.

- Co si臋 sta艂o z pani膮 Fryze? - Chwil膮 przed 艣mierci膮 kasztelanica by艂a u niego, s艂ysza艂em, jak wysz艂a - odpowiedzia艂 s艂uga - nierych艂o potem da艂 si臋 s艂ysze膰 stukot, kt贸ry, jak teraz wnosz臋, musia艂 znaczy膰 upadni臋cie cia艂a.

- Nie by艂o s艂ycha膰 偶adnego krzyku? - 铆adnego. Ja艣 si臋 g艂臋boko zamy艣li艂 i dw贸ch ludzi wys艂a艂 szuka膰 zbieg艂ej, kt贸r膮 teraz wi臋cej ni偶 kiedy pragn膮艂 mie膰 w r臋ku.



II.

W Horoszkach wiele si臋 rzeczy zmieni艂o od czasu, gdy艣my je widzieli w chwili bytno艣ci pana Piotra; odwiedziny te by艂y dla Hieronimostwa stanowcze. Dw贸ch syn贸w wzi膮艂 im stryj, a偶eby ich kosztem swoim umie艣ci膰 w najlepszej szkole, jak膮 znalaz艂, pod najtroskliwsz膮 opiek膮. Sta艣 w powrocie do Zr臋b贸w ci膮gle ojca m臋czy艂 swoim uwielbieniem wszystkiego w powszechno艣ci, co widzia艂 w Horoszkach, szczeg贸lniej si臋 unosz膮c nad 艣liczn膮 Zo艣k膮, kt贸ra go oczarowa艂a. W ko艅cu razem jako艣 i o swojej podr贸偶y za granic臋, i o Zo艣ce m贸wi膰 zacz膮艂, nagle jakby czyni膮c wniosek, 偶eby si臋 siostry zaj臋艂y wychowaniem Zo艣ki. Pan Piotr 艂agodnie u艣miechn膮艂 si臋 na to.

- Ale, moje serce - rzek艂 do niego - Zo艣ka ju偶 poczyna膰 wychowania nie mo偶e, bo to dla niej za p贸藕no...

- O! m贸j ojcze, dla niej roku dosy膰, 偶eby prze艣cign臋艂a te, co od lat kilku j膮 wyprzedzi艂y! - Widz臋, 偶e艣 w szczeg贸lniejszej dla niej admiracji - odpar艂 ojciec. Sta艣 si臋 zarumieni艂.

- Ale, m贸j ojcze, nie by艂o偶by to dobrze, 偶eby J贸zia, Maria i Horcia, kt贸re doprawdy nie maj膮 si臋 czym w domu zaj膮膰, wzi臋艂y ubog膮 kuzynk臋 i pomog艂y jej wychowaniu? - My艣lisz, widz臋 Stasiu - przerwa艂 pan Piotr - 偶e Zo艣ce czego艣 wi臋cej potrzeba nad to, co ju偶 naby艂a? w tym si臋 mocno mylisz. Dla ubogiej jak ona szlachcianeczki, kt贸ra nie b臋dzie mia艂a posagu lub bardzo male艅ki tylko, wychowanie pi臋kniejsze by艂oby prawdziw膮 kl臋sk膮. Z ni膮 si臋 o偶eni膰 nie mo偶e, chyba ubogi jak ona, temu przede wszystkim potrzebna b臋dzie 偶ona rz膮dna, gospodyni i kobieta, co by mu darmo chleba nie jad艂a. Z fortepianu, 艣piewu i francuszczyzny rychlej by skwitowa艂, ni偶by si臋 za nimi up臋dza艂; to by nawet pretendent贸w odstraszy膰 mog艂o i by膰 jej zawad膮 do losu.

- Dlaczeg贸偶 ojciec nie przypuszcza, 偶eby si臋 z ni膮 kto艣 bogatszy m贸g艂 o偶eni膰? - zapyta艂 Sta艣 spuszczaj膮c oczy.

- Dlatego 偶e nie zwyk艂em nigdy rachowa膰 na przypadki, ale przysz艂o艣膰 skrutuj膮c, licz臋 na to, co zwyklejsze... taka kalkulacja najmniej myli.

- Mo偶e ja nie mam s艂uszno艣ci, ale mi si臋 zdaje, 偶e Zo艣ka stworzona jest na co艣 lepszego ni偶eli klucznicowanie - markotno szepn膮艂 Sta艣.

- Zreszt膮 - doda艂 ojciec - nie wiem i w膮tpi臋, 偶eby rodzice chcieli j膮 odda膰; ona jest matce pomoc膮 wielk膮 w domu, pociech膮 ojcu; to, co by si臋 nam zdawa艂o dla nich dobrodziejstwem, im mog艂oby ci膮偶y膰 jak tyrania! Mamy偶 prawo narzuca膰 im swoje projekta? - Ale mo偶e by oni temu byli radzi? - Bardzo w膮tpi臋! - Co do mnie, ja m贸j wniosek musz臋 siostrom i mamie przed艂o偶y膰, mo偶e si臋 one go chwyc膮.

- Ale c贸偶 ci臋 tak los Zo艣ki obchodzi? - Tak 偶al mi tej dziewczynki, 偶e si臋 to na wsi zmarnuje...

- Bardzo艣 m艂ody, Stasiu - odpowiedzia艂 z westchnieniem pan Piotr.

- Kto wie jeszcze na jakim stopniu spo艂eczno艣ci ludzie lepiej celowi swemu odpowiadaj膮? Czy tam, gdzie niewiasta jest wystrojon膮 lalk膮 z rozdra偶nionymi uczuciami, rozognionym sercem i wyobra藕ni膮, czy gdzie j膮 kszta艂c膮 na powa偶n膮 a pracowit膮 偶ycia towarzyszk臋? Kto wie, czy troch臋 wi臋cej umie膰, troch臋 wi臋cej chcie膰 - a mniej mo偶e czu膰 w istocie i mniej znajdowa膰 szcz臋艣cia w rzeczywisto艣ci jest dobrem dla kobiety i dla tych, kt贸rych ona los dzieli... Ni偶ej od nas stoj膮 dzi艣 staro艣wieckie matron typy, kt贸re nowa cywilizacja francuska zepchn臋艂a - mo偶e by nam nie wyci膮ga膰 tych, co tam stan臋li losem, ale si臋 ku nim zbli偶y膰 lepiej? To, co ty 偶膮dasz dla poczciwej Zo艣ki, niewiele by si臋 jej przyda艂o, a wszystko odj膮膰 mog艂o; wystaw j膮 sobie wracaj膮c膮 do ubogiego domu z rozko艂ysan膮 g艂贸wk膮, z 偶膮dz膮 zabawy i wytworu, co ona tam pocznie? Sta艣 si臋 zaduma艂.

- Ale, m贸j ojcze - rzek艂 po chwili - ja bo nie widz臋 konieczno艣ci, 偶eby Zo艣ka w tym stanie ca艂e 偶ycie pozosta膰 mia艂a. Tak 艣liczniuchna, tak poczciwa, tak mi艂a, niepodobna, 偶eby si臋 nie podoba艂a komu艣, co potrafi j膮 oceni膰, a zdaje mi si臋, 偶e w tym kole, co j膮 otacza, takiego kogo艣 nie znajdzie. Jakkolwiek Sta艣 udawa艂 zupe艂nie oboj臋tnego, nie usz艂o uwagi ojca, 偶e go Zo艣ka do zbytku obchodzi艂a; wola艂 jednak przezornie nie pokaza膰 po sobie, 偶e si臋 czegokolwiek domy艣la艂, i przed 偶on膮 nawet nic o tym nie wspomnia艂. Powr贸ciwszy do Zr臋b贸w Sta艣 intrygant uda艂 si臋 ze swoj膮 my艣l膮 do si贸str i matki, pocz膮艂 od malowania im w najwdzi臋czniejszych barwach ubogiego dworku i mi艂ej rodziny Hieronimostwa, a nietrudno mu by艂o ze wszystkich potworzy膰 idea艂y. Matka, przywyk艂a widzie膰 艣wiat przez oczy ub贸stwianych dzieci, a osobliwie Stasia, rozkocha艂a si臋 w Horoszkach. J贸zefa, Maria i Horcia poklaskiwa艂y my艣li brata, 偶eby Zo艣k臋 zabra膰 do Zr臋b贸w, i ju偶 wcze艣nie tak u艂o偶y艂y mi臋dzy sob膮, 偶e z kolei by艂yby j膮 uczy艂y tego, co ka偶da z nich umia艂a najlepiej. A jak marzy艂y! jak si臋 radowa艂y z tej nowej przyjaci贸艂ki, towarzyszki, z tego nowego 偶ywio艂u w domu, kt贸ry by nada艂 jaki艣 cel ich zaj臋ciom i pracy znaczenie. Matka, cho膰 podziela艂a uczucia c贸rek i syna, zr臋cznie przez siostry wi臋cej ni偶 wprost dzia艂aj膮cego, zastanawia艂a si臋 jednak nad jedn膮 tylko rzecz膮. Sta艣 i pan Piotr jednozgodnie 艣wiadczyli o nadzwyczajnej pi臋kno艣ci Zosi; jakkolwiek 艣liczne by艂y trzy c贸rki Marii, ona si臋 obawia艂a pi臋kniejszej towarzyszki, co by ich wdzi臋ki zgasi艂a. Przede wszystkim matka l臋ka艂a si臋 wprowadzi膰 do domu kuzynki, co by mog艂a odwr贸ci膰 m艂odzie偶 ku sobie mimowolnie, chocia偶by nie by艂a zalotn膮. To jedno tylko wstrzymywa艂o j膮 tylko od za偶膮dania Zosi. P. Piotr tak偶e kilk膮 swoimi uwagami da艂 jej nieco do my艣lenia. Ale Sta艣 pracowa艂 po cichu, a 偶e sam wyje偶d偶a艂 za granic臋 i nie m贸g艂 by膰 pos膮dzony, 偶eby to uczyni艂 dla zbli偶enia jej do siebie; gorliwiej jeszcze siostry podbudza艂 i dokaza艂 tego, 偶e w ko艅cu pani Piotrowa z J贸zi膮, Mari膮 i Hortensj膮 postanowi艂y pojecha膰 do Hieronimostwa. Nie chc臋 opisywa膰 szczeg贸艂owie tych odwiedzin, kt贸re pa艅stwa Paw艂贸w oboje omal nie przyprawi艂y o 偶贸艂taczk臋; by艂a wprawdzie pani Piotrowa i u nich chwilowo, z ceremonialn膮 wizyt膮 po obiedzie, ale dowiedziawszy si臋, 偶e dni kilka bawi u Hieronim贸w i 偶e Zosi臋 bierze, tylko 偶e nie poszaleli z zazdro艣ci. Zosia podoba艂a si臋 niezmiernie prostot膮 swoj膮 matce Stasia, dla niej i jej c贸rek by艂 to typ nie znany, prze艣liczny, co艣 w sobie anielskiego maj膮cy. Pi臋kno艣膰 nawet Zosi, kt贸ra w oczach uprzedzonej matki nie tak si臋wielk膮 zda艂a, jak j膮 opisywano, nie stan臋艂a na przeszkodzie projektom poddanym przez Stasia. Hieronimostwo ani si臋 spodziewali nic podobnego, gdy trzeciego dnia, chodz膮c po ma艂ym ogr贸dku z matk膮, pani Piotrowa powiedzia艂a jej, 偶e ma do niej wielk膮 pro艣b臋. Zdziwi艂o to Konstancj膮, a serce jej zabi艂o 偶ywo, gdy si臋 dowiedzia艂a, o co chodzi. 钮zy zakr臋ci艂y si臋 jej w oczach, wdzi臋czno艣膰 przeszy艂a dusz臋, ale sama nie wiedzia艂a, co postanowi膰, i odwo艂a艂a si臋 do m臋偶a. Panny tymczasem buntowa艂y Zosi臋, jak mog艂y, ale to sz艂o im ci臋偶ko, dzika troch臋 dziecina, co nie mia艂a w 偶yciu przyjaci贸艂ki, kt贸rej Petra dumna nigdy nie odda艂a uk艂onu nawet, nie odwa偶y艂a si臋 w pocz膮tku przysta膰 do tych 艣licznych kuzynek, kt贸re j膮 tak wabi艂y do siebie. Gdy si臋 dowiedzia艂a o projekcie, zakrzykn臋艂a, 偶e matki i ojca opu艣ci膰 nie mo偶e, 艂zy nawet potoczy艂y si臋 z jej oczek. Wieczorem oboje ma艂偶onkowie zeszli si臋 radzi膰, a 偶e dla Zosi by艂 to los prawie taka opieka - nie mogli odm贸wi膰 dla niej. Bole艣nie by艂o matce od艂膮cza膰 si臋 od swej drogiej pomocnicy, smutno my艣la艂 ojciec, jak opustoszeje domek, gdy srebrny jej g艂osek w nim si臋 odzywa膰 nie b臋dzie; ale wszystko po艣wi臋cali ochotnie dla przysz艂o艣ci dzieci臋cia! Jeszcze radzili smutni nad sob膮, ju偶 uradziwszy o Zosi, gdy ona wesz艂a do ich pokoiku i upad艂a im do n贸g.

- Ojcze, matko - odezwa艂a si臋 - nie oddawajcie mnie nigdzie - zawo艂a艂a po cichu, ledwie dos艂yszalnym g艂osem.

- Ja wiem, o czym my艣licie... ale ja nie chc臋 was opu艣ci膰, nigdy! nigdy! - Moje dzieci臋 drogie - odezwa艂a si臋 matka chwytaj膮c j膮 w obj臋cia dr偶膮ce - czy偶 ty pomy艣le膰 mog艂a艣, 偶eby艣my ch臋tnie z tob膮 si臋 rozstali? Z naszej strony to ofiara, ale ofiara dla twojej przysz艂o艣ci! - A kiedy ja innej nie chc臋, tylko 偶y膰 przy was i s艂u偶y膰 wam zawsze...

- To by膰 nie mo偶e - przerwa艂 ojciec - my nie wieczni, Zosiu, i ty nie mo偶esz 偶y膰 tylko dla nas...

- Tylko dla was! tylko dla was! - 艂kaj膮c odezwa艂a si臋 Zosia. D艂ugo, d艂ugo potrzeba j膮 by艂o namawia膰 i niemal zmusi膰, 偶eby si臋 cho膰 na czas kr贸tki pozwoli艂a zabra膰 do Zr臋b贸w. Czu艂e zabiegi J贸zi i Marii, przyja藕艅 serdeczniejsza Horci, najm艂odszej, rozkaz rodzic贸w sk艂oni艂y j膮 nareszcie. Ale odjecha艂a smutna, p艂acz膮ca i gdy jej z ocz贸w znik艂 ten domek, kt贸rego progu nie opuszcza艂a nigdy jeszcze, jaka艣 t臋sknota opanowa艂a j膮, 艣cisn臋艂a serce i ju偶 nie rzuci艂a na chwil臋. Z macierzy艅sk膮 troskliwo艣ci膮 chodzili ko艂o niej wszyscy; zabawiano j膮, by艂y momenta u艣miechu, ale my艣l o rodzicach tkwi艂a w niej tak 偶ywo, 偶e co dzie艅 przy modlitwie strumieniem 艂ez si臋 zalewa艂a. Najdrobniejsza pami膮tka, stare sukienki, zesch艂e kwiatki, wszystko, co je przypomina艂o Horoszki, by艂o dla niej relikwi膮. A! ale i bez niej tam ci臋偶ko wytrwa膰 by艂o. Ch艂opcy polecieli weso艂o do szk贸艂, Zo艣ka odjecha艂a do Zr臋b贸w, zosta艂o jedno tylko dziewcz臋 przy matce i to, osierocone, posmutnia艂o. Bez tego dziecinnego szczebiotu, bez ha艂asu ich, rodzicom by艂o jak w pustce. Oboje spos臋pnieli kryj膮c wzajemnie przed sob膮 dojmuj膮c膮 im bole艣膰. I nikogo, nikogo im tak 偶al nie by艂o, nikogo tyle nie brak艂o co Zo艣ki - w ka偶dym k膮tku co艣 j膮 przypomina艂o: g艂os jej brzmia艂 w uszach w艣r贸d milczenia, u艣miech kr膮偶y艂 przed oczyma i wywo艂ywa艂 艂zy. Nawet ludzie otaczaj膮cy Hieronimostwo, Hapka wierna, wzdychali i st臋kali po panience, krzywili si臋 nie pojmuj膮c, po co j膮 rodzice oddali w cudze r臋ce. Smutno, doprawdy smutno by艂o w Horoszkach. S膮 bo istoty promieniej膮ce 偶yciem, co wko艂o siebie rozlewaj膮 je, bez kt贸rych ciemno i ch艂odno, a tak膮 by艂a Zo艣ka, kt贸rej u艣miech wystarcza艂 na rozpogodzenie wszystkich twarzy, bo w u艣miechu ja艣nia艂a anielska, pi臋kna duszyczka, pe艂na mi艂o艣ci, pokory, prostoty, dojrza艂a modlitw膮 a prac膮. Bytno艣膰 pani Piotrowej, zabranie Zosi nies艂ychanie oburzy艂y Paw艂贸w, kt贸rzy po cichu zazdroszcz膮c braterstwu, g艂o艣no z nich si臋 艣mieli i szydzili, a opieka, jakiej doznali 艣wie偶o, do reszty por贸偶ni艂a ich z sob膮. Dw贸r i domek ju偶 si臋 nie 艂膮czy艂y z sob膮, a tysi膮ce drobnostek zaj膮trza艂y braci.

- Co, ja - m贸wi艂a 偶ywo Paw艂owa do m臋偶a - gdybym by艂a najubo偶sza, s艂owo honoru! nie rozposa偶a艂abym tak dzieci na cudz膮 艂ask臋, za oczy oddaj膮c! - Serce matki! Serce matki! - czule doda艂a panna Hiacyntha.

- Tak jest - podchwyci艂a Julia - ta kobieta nie ma serca... Wola艂abym n臋dz臋 najwi臋ksz膮 ni偶 wyrzeczenie si臋 dziecka... A zreszt膮, czego tam to czupirad艂o naucz膮? Jeszcze si臋 艣liczniej u艣miecha膰 i wdzi臋czy膰? Ona to i tak do艣膰 dobrze umia艂a! O, o! czemu nasza Petra tak si臋 nie podoba ka偶demu, bo umie swoj膮 godno艣膰 utrzyma膰! Obejrza艂a si臋 matka, wszyscy poklaskiwali, nawet pan Pawe艂 doda艂: - 谩le to si臋 wszystko sko艅czy! Zobaczycie pa艅stwo! Uwa偶a艂em ju偶, 偶e Stasiek poczyna艂 ba艂amuci膰 Zosi臋 tutaj, do reszty j膮 rozromansuje w Zr臋bach i... nie r臋cz臋, do czego to przyjdzie! - chrz膮kn膮艂.

- A 偶e si臋 偶eni膰 nie pozwol膮, to nie! Rozmowa ci膮gn臋艂a si臋 tak d艂ugo i niemal co dzie艅 z jakiego艣 powodu przypominano Hieronimostwo, 偶eby sobie z nich szydzi膰 i ur膮ga膰 ich biedzie. Pawe艂 nawet na chwil臋 by艂 zapomnia艂 o kasztelanicu i spadku oczekiwanym, zaj臋ty powodzeniem brata, kt贸re go niemal gryz艂o, przypisywa艂 on to opiece dziadunia i niewiele si臋 myli艂. Stary pan Antoni, kt贸remu Pawe艂 pierwszy oznajmi艂 o wszystkim, odezwa艂 si臋 raduj膮c wielce z umieszczenia syn贸w Hieronima i c贸rki, to by艂o powodem pani Antoniowej do utrzymywania, i偶 zrobiono najgorzej oddaj膮c wnuki na cudze r臋ce. Swoim zwyczajem Antoniostwo pok艂贸cili si臋 o to 偶ywo i trwa艂 sp贸r tak d艂ugo, a偶 co艣 nowego dostarczy艂o do niego 艣wie偶ego materia艂u. Zosia tymczasem, poj臋tna, potulna, zaskarbi艂a sobie serce wszystkich, pan Piotr nawet, co si臋 najt臋偶ej broni艂, uprzedzony przeciwko niej, bo j膮 pos膮dzi艂 mimowolnie o troch臋 zalotno艣ci, wkr贸tce tak si臋 uczu艂 schwycony za serce, 偶e a偶 sobie wyrzuca艂, i偶 j膮 niemal na r贸wni z w艂asnymi dzie膰mi kocha艂. Co si臋 tycze Marii, ta zla艂a na ni膮 uczucia matki, w kt贸re tak bogato uposa偶one by艂o poczciwe jej serce, a panny by艂yby popsu艂y Zo艣k臋 pieszczotami, gdyby anio艂a zepsu膰 mo偶na. Wszystko to wszak偶e nie rozwesela艂o wygnanki, kt贸ra u艣miech k艂ad艂a na usta jak sukienk臋, 偶eby z nim wdzi臋czniej pokaza膰 si臋 tym, dla kt贸rych czu艂a przywi膮zanie - ale w sercu chowa艂a smutek i nieuleczon膮 t臋sknot臋 za swoim domkiem, za swymi bli偶szymi. Dostatek, co j膮 otacza艂, przyjemno艣ci, kt贸rymi j膮 rozerwa膰 si臋 starano, zabawy, wytchnienie po ci臋偶kiej pracy, co tylko by艂o nowego dla niej w Zr臋bach, nie przylega艂o do serca. Czarny chleba kawa艂ek, schwytany ukradkiem, prosta jaka艣 potrawa, dom przypominaj膮ca, s艂贸wko czasem w rozmowie wywo艂ywa艂y 艂z臋, zawsze gotow膮 wytrysn膮膰 z pe艂nego 艂ez serca. To 偶ycie nowe zdawa艂o si臋 jej obcym, nie swoim, nienaturalnym, z rozkosz膮 by艂aby si臋 do dawnego wr贸ci艂a, a ka偶dy sen okazywa艂 jej dworek w Horoszkach i stare jego, szumi膮ce drzewa, i drobnych rozmiar贸w ogr贸dek, gdzie艣 z daleka swe ga艂臋zie wyci膮gaj膮cy a偶 ku niej. Budzi艂a si臋 wzruszona, rozp艂akana i przypomina艂a, 偶e nie jest w domu, 偶e nierych艂o do swej spokojnej, ukochanej zaciszy powr贸ci. Nauki sz艂y z zabaw膮 razem, 偶ywo, 艂atwo; i nie dziw, Zosia chcia艂a co pr臋dzej pochwyci膰 je, by z nimi nazad uciec do ojca i matki. Sta艣 tylko kilka dni przeby艂 w Zr臋bach z Zosi膮 razem, a 偶e o to sz艂o bardzo, 偶eby nie dostrze偶ono jego uczu膰, ukry艂 si臋 z nimi tak skrz臋tnie, i偶 baczniejsze oczy by艂yby w tym przymusie oboj臋tno艣ci dopatrzy艂y si臋 przywi膮zania. Nareszcie opu艣ci艂 dom rodzicielski ztowarzyszem swym razem, wioz膮cym pod pach膮 nieodst臋pne rozmowy Platona, i pu艣ci艂 si臋 w podr贸偶 po Europie, maj膮c膮 dope艂ni膰 wst臋pu do 偶ycia praktycznego, a poprzedzi膰 wnij艣cie jego w 偶ycie samoistniejsze obowi膮zk贸w i odpowiedzialno艣ci.



III.

Wr贸膰my si臋 teraz do pana Samuela, kt贸rego艣my opu艣cili razem z rotmistrzem, wychodz膮cego pieszo ze Strumienia, nie wiedz膮cego, dok膮d si臋 uda膰, ale z siln膮 wol膮 niepowr贸cenia ju偶 nigdy do kasztelanica. Szed艂 on tak w ponurym milczeniu, z g艂ow膮 schylon膮, a偶 do pierwszej wioski, a 偶e pieszo nie zwyk艂 by艂 podr贸偶owa膰 i uczucie zalega艂o mu piersi, musia艂 tu zaraz spocz膮膰 pod krzy偶em, usiad艂szy na ziemi. Syn z najzimniejsz膮 krwi膮 znosi艂 t臋 niedol臋, nie 艣mia艂 dum przerwa膰 staremu ojcu, ale sam pali艂 fajk臋 oboj臋tny i nieraz chwyta艂 za dubelt贸wk臋 przymierzaj膮c si臋 do przelatuj膮cych ptak贸w. Obaczywszy ojca tak os艂abionym i znu偶onym pan rotmistrz pomy艣la艂 o naj臋ciu podwody i po cichu zapyta艂 Samuela, dok膮d si臋 uda膰 偶yczy.

- Gdziekolwiek, gdziekolwiek! - odpar艂 z gorycz膮 stary - byle g艂ow臋 przytuli膰 w jakim k膮cie, gdzieby艣my nie byli na 艂asce niczyjej. Moja pansyjka, wa艣cin grosz male艅ki na chleb i tyto艅 wystarcz膮; kapota dos艂u偶y mi do trumny... do艣膰 tego - obejdziem si臋 bez 艂aski cudzej i chleba cudzego! B臋dziemy cierpie膰 godnie i milcze膰, jak na nas przysta艂o.

- Ale偶, ojcze dobrodzieju - odpar艂 rotmistrz, kt贸remu zupe艂nie wyb贸r miejsca by艂 oboj臋tnym - mo偶e by wygodniej nam gdzie艣 mog艂o by膰 u krewnych? - Daj mi pok贸j z famili膮 i krewnymi! - obruszy艂 si臋 偶ywo stary - nie chc臋 ich zna膰, nie chc臋 ich 艂aski, nikogo! nikogo! Pojad臋 do miasteczka, osi膮d臋 przy ko艣ciele...

- A zatem - odezwa艂 si臋 syn - najm臋 fur臋 do najbli偶szego miasteczka...

- Tak! dok膮d chcesz, byle k膮t, byle chata! Rotmistrz poszed艂 na wie艣 i wkr贸tce powr贸ci艂 z naj臋tym ch艂opkiem, kt贸ry w贸z dobrze s艂om膮 i sianem wypchawszy, cztery dzielne koniki pop臋dza艂. Pan Samuel, u艣miechaj膮c si臋 ze swej niedoli, siad艂 z synem na fur臋 i tak ruszyli, ze Strumienia uciekaj膮c. Ale 偶e i dzie艅 by艂 kr贸tki, i wiele czasu stracono na wyszukanie koni, i droga jesienna by艂a rozb艂ocona, nie mogli tego dnia dojecha膰 na miejsce. Przed mrokiem samym rotmistrz ujrza艂 z dala na drodze w贸zek, kt贸ren dzielny ko艅 ci膮gn膮艂 powoli po b艂ocie; pozna艂 siedz膮cego na nim dziadunia, kt贸ry otuliwszy si臋 burk膮 i lejce rzuciwszy, na ogromnym r贸偶a艅cu modl膮c si臋, ci膮gn膮艂 po swojemu gdzie艣 w dalek膮 w臋dr贸wk臋 do 艣wie偶ego k膮ta.

- Wszak to pan Dymitr Palucki? - odezwa艂 si臋 wychylaj膮c i przypatruj膮c.

- A to on - rzek艂 pan Samuel.

- Dalib贸g on!...

- Dziadunio! on, on niezawodnie.

- St贸j! st贸j! Zaj臋ty modlitw膮, nierych艂o obejrza艂 si臋 dziadunio na mijaj膮c膮 go fur臋, a poznawszy pana Samuela, zastanowiwszy si臋, nie wprz贸d rozpocz膮艂 rozmow臋, a偶 modlitw臋 sko艅czy艂. Dopiero r贸偶aniec do torbeczki borsuczej, kt贸ra w nogach spoczywa艂a, w艂o偶ywszy, stary ra藕nie z w贸zka zeskoczy艂.

- Jak si臋 macie - rzek艂 - i co tu porabiacie...

- A dziadunio tak dok膮d? - spyta艂 rotmistrz.

- Ja, ot, jad臋 na odpust do Kustynia... trzeba za stare grzechy pokutowa膰 - odpowiedzia艂 pan Dymitr.

- Koza ne chocze na torh, a jeje wedut (Nie chce si臋 kozie na targ, ale j膮 wiod膮...), tak i mnie do bernardyn贸w grzechy moje, bo膰 to nie rozkosz odpust t艂umny staremu. Potem chc臋 wst膮pi膰, cho膰 z drogi, do mojego towarzysza w kawalerii, Paciorkowskiego, a potem... B贸g to wie. Znacie moje przys艂owie, choczby hirsze, aby insze (cho膰by gorzej, a inaczej). Ale was dok膮d to ch艂op wiezie? - A! - westchn膮艂 pan Samuel - nam istotnie inaczej i gorzej, bo nie wiemy, dok膮d jedziemy i po co... Los gna w 艣wiat, gdzie k膮ta nie mamy! - Co wam si臋 sta艂o? - 偶ywo spyta艂 pan Palucki.

- Ot, po prostu m贸wi膮c - rzek艂 z u艣miechem pan Samuel - braciszek kasztelanic wypowiedzia艂 nam dom sw贸j z namowy poczciwego Ja艣ka! Jedziemy wi臋c wprost przed siebie... i zapewne do miasteczka, bo mi ju偶 cudzy chleb dojad艂! - No, no! a gadajcie偶 - zawo艂a艂 dziadunio - co si臋 sta艂o, jak si臋 to zrobi艂o? Zmi艂ujcie si臋... Oszala艂 kasztelanic... durny, a偶 sia krutyt (g艂upi, a偶 si臋 kr臋ci...), a to 艣licznie mi si臋 spisa艂! - Tylko 偶e to d艂ugo by o tym m贸wi膰 - z westchnieniem odpowiedzia艂 pan Samuel - a tu si臋 ciemni i nam noclegu szuka膰 potrzeba, i dziaduniowi tak偶e.

- Ale poczekajcie no, poczekajcie - zafrasowany przerwa艂 staruszek - musiemy pogada膰, naradzi膰 si臋, styjte, nie ry偶te (st贸jcie, nie r偶nijcie...), nie spieszcie no si臋! - Nierad bym, ale noc.

- No! czekajcie偶 - siadaj膮c 偶wawo na sw贸j w贸zek i zwracaj膮c go w miejscu, krzykn膮艂 pan Dymitr - kudy pa艅ska 艂aja, tudy i suczka moja (gdzie pa艅ska zgraja, tam i suczka moja...), pojad臋 i ja z waszeciami... min膮艂em st膮d karczemk臋 schludn膮 niedaleko, bom my艣la艂 do znajomego proboszcza si臋 dobi膰, ale dla was musz臋 zawr贸ci膰 i b臋dziemy sobie przez wiecz贸r razem perebendiowali (baraszkowali...), ruszajcie za mn膮... Nikt tak jak pan Samuel nie by艂 rad temu spotkaniu z weso艂ym staruszkiem, bo te偶 do poczciwej rady nie by艂o nad niego, a w strapieniu dobrze i chwil臋 weso艂膮 utargowa膰. W dobre p贸艂 godziny stan臋li u wr贸t porz膮dnej gospody traktowej, w kt贸rej 艣wiec膮cy ogie艅 ciep艂y nocleg zapowiada艂. Podr贸偶ni nasi wysiedli, znale藕li izb臋 wcale niez艂膮; fura i w贸zek stan臋艂y wygodnie w sieni i dziadunio zaj膮艂 si臋 naprz贸d poznoszeniem swoich t艂umoczk贸w, opatrzeniem konia i uporz膮dkowaniem ko艂o w贸zka. Pr贸偶no go namawiano, 偶eby si臋 da艂 w tym ch艂opakowi wyr臋czy膰; mrukn膮艂 tylko - Ne spuskajsia, Hryciu, na durnyciu (Nie spuszczaj si臋, Hryciu, na darmochy...), i p贸ty nie odszed艂, a偶 swojego doko艅czy艂. Ra藕no potem wszed艂 zacieraj膮c r臋ce do stancji i odezwa艂 si臋 do pana Samuela, kt贸ry podparty siedzia艂 w zamy艣leniu.

- Nim co b臋dzie - tilko zysku, szczo w pysku (tyle zysku, co w pysku...), trzeba pomy艣le膰 o jedzeniu, ja, co po drogach raz w raz si臋 w艂贸cz臋, a sam sobie rady dawa膰 musz臋, bo 偶ydowskiego nie tkn臋, umiem troch臋 warzy膰... Jak si臋 wam zdaje, nie nastawi膰 by krupniku na wieczerz臋? Tu sobie 艣licznie na kominku na艂o偶ymy, a ja si臋 kucharzem obieram i gaw臋dz膮c szumowa膰 b臋d臋.

- Byle chleba kawa艂 - odpar艂 pan Samuel. Rotmistrz si臋u艣miechn膮艂.

- Syty ho艂odnoho ne znaje (Syty g艂odnego nie rozumie), 偶e wa艣ci smutek nasyci艂 - rzek艂 pan Dymitr - to nie racja; ale ja z rotmistrzem jedliby艣my przetrz膮s艂szy si臋.

- Ale偶 tu nic nie dosta膰! - Aby chtiti, mo偶na znajty muki na ruki (Byle chcie膰, mo偶na znale藕膰 m膮k臋 na r臋ce), poszukajmy, wytrz臋siemy - za艣mia艂 si臋 dziadunio - i w woreczku podr贸偶nym nie bez tego, 偶eby co艣 nie by艂o... To m贸wi膮c wyszed艂 pod艣piewuj膮c, kaza艂 ognia pod艂o偶y膰 i zakasawszy r臋kawy, podpi膮wszy po艂y, sam wyp艂ukawszy garnek, zaj膮艂 si臋 krupnikiem, na kt贸ry mi臋so by艂o w w贸zku, krupy i s艂onina, a w艂oszczyzna u szynkarki... Tymczasem napili si臋 w贸dki i zak膮sili w臋dzon膮 kie艂bas膮. Dziadunio grub膮 k艂od臋, le偶膮c膮 pod piecem, wytoczy艂 sobie przed kominek, usiad艂 na niej, 艂y偶k臋 wzi膮艂 w r臋k臋 i odwr贸ci艂 si臋 do chmurno i milcz膮co zadumanego pana Samuela.

- Boh znaje, szczo robyt! (Wie B贸g, co robi!), panie bracie; dajcie pok贸j temu pogr膮偶eniu, to si臋 na nic nie zda艂o... Czasom z kwasom, poroju z wodoju (Czasem z kwasem, niekiedy z wod膮), r贸偶nie to bywa po 艣wiecie; trzeba wszystko znie艣膰 , albo to 偶ycie d艂ugie? No, powiedzcie偶 mi, co si臋 u licha sta艂o w Strumieniu? Czy do reszty kasztelanic skrutywsia? (zwariowa艂) - Zasz艂y w istocie zmiany wielkie - przysuwaj膮c si臋 pocz膮艂 Samuel - takie, kt贸rych nikt niedawno przypu艣ci膰 nie m贸g艂 , a przyczyn ich nawet dot膮d odgadn膮膰 trudno. Zdaje si臋, 偶e Ja艣 wszystko zrobi艂...

- Ne ma rodu bez wyrodu (Nie ma rodu bez wyrodka) - szepn膮艂 stary - a to co艣 osobliwego ten wa艣cin Jasiek, bo to, z pozwoleniem... mleko pod nosem, a ju偶 trz臋sie, a jeszcze kim - kasztelanicem, co si臋 dot膮d nikomu nie dawa艂! - Tak to przecie偶 jest - odpar艂 Samuel - m艂ody, ale serce stare, a pod艂o艣膰 niewidziana; potrafi艂 si臋 przypochlebi膰, podliza膰 i robi, co chce. Wystaw pan sobie, 偶e panna Aniela i Termi艅ski oddaleni zostali. Dziadunio w r臋ce plasn膮艂: - Nadijaw sia did na obid, ta poszow spaty ne iwszy (Czeka艂 dziad na obiad, poszed艂 spa膰 nie jad艂szy) - i poszli z kwitem? Chwa艂a Bogu. Spotka to i Jasia; ale c贸偶 mia艂 do nich? Bo膰 to potrzeba by艂o wielkiej rzeczy, 偶eby ich wypchn膮膰.

- Jak si臋 to sta艂o, nikt nie wie - ci膮gn膮艂 Samuel - alem ja zaraz pomiarkowa艂, 偶e i nam tym bardziej nied艂ugo popasa膰 , kiedy faworyci id膮 z domu. Tak si臋 i sta艂o. Kasztelanic zawo艂a艂 mnie do siebie, pocz膮艂 wymawia膰, 偶e ja na niego famili臋 buntuj臋, 偶e go w kuratel臋 bra膰 my艣l臋 i tym podobnie; wreszcie dom mi wypowiedzia艂. Rozumie si臋, 偶em sobie do dw贸ch m贸wi膰 nie da艂 i piechot膮 ruszy艂em, gdzie oczy ponios膮.

- Ale dok膮d偶e przecie? - zapyta艂 dziadunio.

- Ja my艣l臋, 偶e nigdzie - tylko do pana Piotra ruszycie zapewne? - Ani do Piotra, ani do Paw艂a! - krzykn膮艂 porywaj膮c si臋 Samuel - dosy膰 mam familii i do艣膰 dla pana Wincentego najad艂em si臋 kwasu i goryczy my艣l膮c, 偶e mu jak膮 przysz艂o艣膰 wymodl臋... Nie chce B贸g, wola Jego 艣wi臋ta, a ju偶 cudzych k膮t贸w wyciera膰 nie my艣l臋... jad臋 do miasteczka i tam si膮dziemy... Dziadunio spojrza艂 po izbie, zak艂opotany troch臋, przysun膮艂 si臋 z k艂贸dk膮 razem, kt贸r膮 jak pi贸rko d藕wign膮艂, do pana Samuela i szepn膮艂 mu na ucho: - Ot, tak szczerze, wyspowiadaj mi si臋 - a co wa艣膰 masz? Pry hotowoj kofodi, dobre oho艅 k艂asty (Do gotowej k艂ody dobrze ognia przyk艂ada膰), 艂atwo z niewielkiego grosza wy偶y膰 gdziekolwiek, ale samemu... Powiedz mi otwarcie.

- Co mam? - rzek艂 pan Samuel - osiemset z艂otych moich, drugich tyle prawie rotmistrza, i wszystko! - P贸艂tora tysi膮ca! ha! wy偶y膰 to mo偶na, ale艣 wa艣膰 stary, rotmistrz ni do pracy, ni do g艂odu, oba艣cie dosy膰 przywykli do przysmak贸w, dowyg贸dek i nie umiecie si臋 oszcz臋dza膰. Zreszt膮 i wiek ju偶 wa艣cin, panie Samuelu, nie po temu. Radzi艂bym wam z tym groszem przytuli膰 si臋 gdzie do swoich, inaczej bude sim piatnic w odnu nedeliu (siedem pi膮tk贸w w tygodniu), g艂贸d zajrzy cz臋sto, a staremu boruka膰 si臋 z nim trudno. Potem darmo sobie m贸wi膰 - terpi ti艂o, majesz szczo艣 choti艂o (cierp cia艂o, masz, co艣 chcia艂o). Z艂a rada i z艂a duma wa艣cina; nie potrzeba wini膰 ca艂ej familii za grzech tego dziwaka; panu Piotrowi k膮t dla was i chleb nie zaci膮偶y, a wam to oboje, kiedy je darmo dostaniecie, wiele zaoszcz臋dzi... Jed藕cie do pana Piotra.

- Nie! nie! - odpar艂 pan Samuel stanowczo - mam dosy膰 cudzego chleba, wol臋 ju偶 g艂贸d; na to mnie nie nam贸wicie. I porwa艂 si臋 ze sto艂ka, pogl膮daj膮c zaczerwienionymi oczyma to na dziadunia, kt贸ry sw贸j krupnik szumowa艂 i przysala艂, to na syna, co fajk臋 nak艂adaj膮c zdawa艂 si臋 z zupe艂n膮 oboj臋tno艣ci膮 s艂ucha膰 tej ca艂ej rozprawy i pos艂usznie czeka膰, co ojciec postanowi. Rozmowa trwa艂a dosy膰 d艂ugo, przed i po jedzeniu, kt贸re pan Dymitr, sam urz膮dziwszy, zastawi艂 i smaczno te偶 zajada艂. Pan Samuel ani go skosztowa艂, ale syn za to przysiad艂 si臋 szczelnie i dobr膮 misk臋 wypr贸偶ni艂 pomimo strapienia. A 偶e do gaw臋dy nie by艂 skory i nie by艂o co wi臋cej robi膰, wyr臋czaj膮c dziadunia poszed艂 do koni, przy kt贸rych nawet nocowa膰 si臋 ofiarowa艂. Starzy zostali sami; dziadunio usiad艂 znowu przy kominku i usi艂uj膮c rozerwa膰 smutnego wygna艅ca pocz膮艂 mu niemal ca艂e swoje rozpowiada膰 偶ycie. To jednak nie do艣膰 jeszcze 偶ywo obchodzi艂o strapionego starca i dziadunio, w szczerej ch臋ci rozbicia ci臋偶kich dum jego, pr贸bowa艂 z r贸偶nych beczek - ale si臋 mu nie wiod艂o. Nareszcie wpadli na rozmow臋 o kasztelanicu.

- Czy znasz偶e wa艣膰 dobrze 偶ycie jego i pocz膮tek tej ogromnej dzi艣 fortuny? - zapyta艂 dziadunio.

- Tyle wiem, co i wszyscy - odpar艂 pan Samuel - 偶e by艂 na dworze kr贸la nieboszczyka, 偶e potem gdzie艣 w臋drowa艂, 偶e w karteczki grywa艂 i nagle, nie wiedzie膰 jak, przyszed艂 do maj臋tno艣ci.

- No, to wa艣膰 tak, jakby艣 nic nie wiedzia艂 - zawo艂a艂 z widoczn膮 rado艣ci膮 pan Dymitr.

- A kt贸偶 wie wi臋cej? - Kto? Ja...

- Sk膮d偶e, prosz臋? - Et! nie pytaj asindziej: spotka艂em si臋 z nim w 偶yciu razy kilka, schodzi艂em si臋 z lud藕mi, co go lepiej od nas znali, i wiem jego przesz艂e 偶ycie tak prawie jak swoje...

- A! to musi by膰 ciekawa historia! - przerwa艂 staj膮c Samuel - bo膰 偶eby si臋 cz艂owiek sta艂 tym, czym on jest, nie przez lada koleje przej艣膰 musia艂.

- Nikt te偶 nas tu nie pods艂ucha, bo i rotmistrz, widz臋, p贸ty nam towarzystwa dotrzymywa艂, p贸ki krupnik by艂 w kominku - doty Lach mutyw, doki ne naiwsia (p贸ty Lach szumia艂, a偶 si臋 najad艂); mog臋 wi臋c ci powt贸rzy膰, co o nim wiem - odezwa艂 si臋 dziadunio podniecaj膮c ogie艅.

- Ale mo偶e by艣 asindziej zasn膮艂? - Gdzie mnie tam sen w g艂owie! - odpowiedzia艂 stary - zwykle nierano zasypiam, a co dzi艣, to i do bia艂ego dnia pewnie mi si臋 powieki nie zamkn膮.

- A ja na to jak na lato, byle gada膰 - 艣miej膮c si臋 doda艂 dziadunio - cho膰 to: brechniu 艣wit perejdesz, ale sia nazad ne wernesz (plotk膮 艣wiat przejdziesz, ale nie powr贸cisz). No, ale 艂ga膰 nie my艣l臋. S艂uchaj偶e, asindziej. Musisz to ju偶 wiedzie膰, 偶e nasz pan Stanis艂aw wychowa艂 si臋, mo偶na powiedzie膰, na kr贸lewskim dworze, bo m艂odziusie艅ko si臋 tam dosta艂 przez protekcj膮 wojewodzicowej M艣cis艂awskiej. A by艂 to dw贸r ciekawy i miasto nie lada, i spo艂eczno艣膰 osobliwsza. Dzielili艣my si臋 w贸wczas w istocie nie na te drobne stronnictwa, o kt贸rych prawi膮 ludzie i pisze historia, ale na dwie tylko wielkie iprzeciwne partie. Jedna cz臋艣膰 kraju, wierna tradycji dziad贸w, religii, obyczajowi i przesz艂o艣ci, chwyta艂a je, rozpaczliwie broni膮c i czuj膮c, 偶e w nich by艂o 偶ycie; druga, omamiona nowymi 偶ywio艂y, kt贸re przynosi艂 wiatr z Zachodu, szala艂a dziwnym bezrozumem zwierz臋cym, za pon臋tn膮 niby reform膮 wszystkiego, pocz膮wszy od wiary a偶 do obyczaju, kt贸ry wprost z niej wyp艂ywa, cho膰 dla 艣lepych nie bardzo to widoczne. I jak to zawsze bywa, 偶e kto ma艂puje, ten przesadza, co nie p艂yn臋艂o z nas samych, a przychodzi艂o nam od obcych, u nas si臋 jeszcze wykrzywia艂o cudaczniej. Chciano przesadzi膰 w reformach tych, co je pocz臋li. Wszyscy starali si臋 co najpr臋dzej, ni mniej ni wi臋cej, wywr贸ci膰 zupe艂nie to, co by艂o, wybieraj膮c si臋 potem dopiero kiedy艣 pomy艣le膰, co na miejscu zburzonego postawi膰 wypadnie. Nigdy ludzko艣膰 nie budowa艂a tak ochoczo, jak na贸wczas wywraca艂a i niszczy艂a; nie by艂o nawet tego ferworu przy budowie wie偶y Babel. Dobre szality kofy prystupaje (Dobrze szale膰, gdy ochota bierze); szala艂o te偶, co 偶y艂o, a nieszcz臋艣ciem i kr贸l si臋 wybra艂, bo doskonale wiek sw贸j przedstawiaj膮c, by艂, je艣li nie s艂owem, to czynem i przyk艂adem, przyw贸dzc膮 gubi膮cej nas reformy. Drwiono z wiary wszelakiej po francusku, filozofowano z niemiecka, z angielska przerabiano si臋 na materialist贸w i ludzi praktycznych, a po w艂osku rozpustowano... stare cnoty swojskie posz艂y w k膮t i pochowa艂y si臋 po szlacheckich dworkach pod s艂omiane strzechy. Durnomu i Boh prostyt (G艂upiemu i B贸g przebaczy), m贸wi膮, ale nie wiem, czy tym, co szaleli owego czasu, B贸g zechce przebaczy膰, bo rozumu im nie brak艂o, ale statku. A filozofowa膰 kieliszkiem, umizgami i dowcipnym j臋zykiem rzecz 艂atwa i weso艂a! Tandem, i szalano w艂a艣nie najzamaszy艣ciej, gdy nasz kasztelanic dosta艂 si臋 na dw贸r kr贸lewski. W korpusie pazi贸w wygodne by艂o stanowisko do wyuczenia si臋 wszystkiego z艂ego. Za krzes艂em kr贸lewskim stoj膮c na dowcipnych czwartkach, na 艣wietnych wieczorach, przys艂uchiwali si臋 biskupom, co szydzili z zakonnik贸w, zapominaj膮c, 偶e wady, z kt贸rych si臋 ur膮gali, by艂y powszechne ludzkie, a cnoty, na kt贸re nie patrzyli, w艂a艣ciwymi instytucji powierzonej ich opiece; za kr贸lem Jegomo艣ci膮 je藕dzili paziowie do kochanic i faworyt pa艅skich, napatrywali si臋 mi艂ostek 艂atwych, zdrad codziennych, zaparcia wszelkiego uczucia i wstydu; uczyli si臋 gra膰 jak ci wielcy panowie, co z Poni艅skim szaleli niepoczciwie zarobionym z艂otem, pi膰 jak genera艂owie kr贸lewskiego dworu, a drwi膰, jak drwili obcy i swoi ze wszystkiego, pocz膮wszy od ubioru krajowego a偶 do ludu i modlitwy. Jakij monastyr, taka mi艂ostyna (Jaki klasztor, taka ja艂mu偶na) - czeg贸偶 si臋 tam mieli dobrego nauczy膰? Za m艂odu wi臋c skorupka nawrza艂a wszystkim, co z niej przez reszt臋 偶ycia cuchn膮膰 mia艂o. Ostatecznym wypadkiem ca艂ej owej, zbieranej po k膮tach za艣mieconych, filozofii 贸wczesnej by艂o - sobie i dla siebie. I by艂o to logicznym, bo ta pseudofilozofia stawa艂a przeciwko chrze艣cija艅stwu, kt贸re m贸wi艂o - ofiar膮, po艣wi臋ceniem dla bli藕nich. Jak dudy nastroit, tak dudy hrajut (Jak dudy nastroisz, tak graj膮), nastroili wi臋c kasztelanica do swego tonu i gdy wyszed艂 z korpusu, ju偶 ca艂e 偶ycie nast臋pne ni贸s艂 z sob膮 w zarodku. Zasmakowa艂o mu to, trzyma艂 si臋 wi臋c Warszawy i towarzystwa, kt贸rego upodobania i spos贸b my艣lenia podziela艂. Pi臋kny, m艂ody, nieg艂upi, z tytulikiem po ojcu, faworyt kr贸la, kt贸ry go lubi艂 dla dowcipu nic nie oszcz臋dzaj膮cego, u magnat贸w dobrze widziany, 偶e w karty grywa艂 ochoczo i 艣mia艂o, przez karty w stosunkach z nimi, wi贸d艂 sobie byt do zazdro艣ci, gdyby innego nie by艂o! gdyby takie 偶ycie nie wiod艂o, do czego zawsze prowadzi zapomnienie o duszy. We dnie spa艂o si臋, i wywczasowa艂o po nocnych hulankach; przebudziwszy, ziewn膮wszy, wyszarmantowawszy pieszczone cia艂ko rusza艂 fircyk pokaza膰 z膮bki w mie艣cie, odwiedzi膰 znajomych, b艂ysn膮膰 mundurem na kr贸lewskich pokojach, je艣li do nich mia艂 przyst臋p. W tym przelocie艂apa艂o si臋 czasem zaproszenia na obiady, wieczorki, wieczerze i ta艅ce, chwyta艂o ploteczki miejskie, kto kogo porzuci艂, kto do kogo przysta艂, kto si臋 z kim u zielonego stolika przem贸wi艂 lub dla pi臋knych oczek r膮ba艂 itd. Nast臋powa艂 obiad, cz臋sto z pijatyk膮 przed艂u偶aj膮cy si臋 do nocy lub ust臋puj膮cy miejsca innemu zebraniu. Dopiero偶 nadchodz膮ca noc, kt贸rej my prostaczkowie u偶ywamy na spoczynek, ich budzi艂a do szata艅skich sza艂贸w. Rzek艂by艣, 偶e diabli piek艂o ze stolicy sobie zrobili, tak wrza艂a ha艂asem nami臋tno艣ci. Kasztelanic d艂ugi czas w 偶adne nie wdawa艂 si臋 mi艂ostki, przebiega艂 od jednej do drugiej, do 偶adnej nie przywi膮za艂 stalej - karty go zajmowa艂y najwi臋cej; czas trawi艂 po domach, gdzie najszaleniej grywano. A mia艂 ten talent, 偶e si臋 nigdy oci膮膰 nie dawa艂 i zawsze prawie na ko艅cu wstawa艂 wygrany. Z kobietami grzeczny, ale ch艂odny, s膮dzi艂 i bra艂 - jak wszyscy na贸wczas - lekko ceni膮c i widz膮c w nich zabawk臋 bez kon sekwencji. Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby Stanis艂awowskiego dworu kobiety nie da艂y powodu do takiego s膮du: bo nigdy i nigdzie wi臋cej nie by艂o zgorszenia, rozwod贸w ohydnych, zwi膮zk贸w bezwstydnie jawnych, zwierz臋co chwilowych. Panie lata艂y od jednego do drugiego, zam臋偶ne mienia艂y si臋 kochankami, puszcza艂y na rozpust臋 przypominaj膮c膮 Mesaliny i Julie. By艂o w tym i winy m臋偶czyzn, ale by艂o i ich w艂asnej. Przysz艂y te偶 do takiego poni偶enia, 偶e je w ostatku ceniono tylko jak chwilowej rozrywki narz臋dzia. Kasztelanic nie mia艂 kochanki jak wszyscy, rozrywa艂 si臋 przypadkowymi umizgami i awanturkami mi艂osnymi, ale do nikogo sercem si臋 nie przywi膮za艂. Trwa艂o to dosy膰 d艂ugo. Nare艣cie licho mu nada艂o zobaczy膰 gdzie艣 z bliska 贸wczesnego teatru aktork臋, kt贸r膮 na贸wczas nazywano Ksi臋偶n膮, mo偶e z powodu, 偶e synowiec kr贸lewski pierwszy by艂 w jej 艂askach. By艂o to 艣liczne dziewcz臋, ale w czasach kiedy u g贸ry zepsucie si臋 rozszerza艂o jak gangrena, miarkuj asindziej, co si臋 musia艂o dzia膰 w dole, gdzie dzia艂a艂 przyk艂ad, a wstyd nie wstrzymywa艂.

- Owa Ksi臋偶na by艂a to 艂otrzyca, jakiej 艣wiat nie widzia艂, bez czci i wiary, bez sumienia i wstydu. A spojrzawszy na ni膮, rzek艂by艣, 偶e tylko co wysz艂a zza kraty klasztornej, tak膮 to uczciw膮 mia艂a mink臋. Poz贸r skromny, oczki w d贸艂, rumieniec, gdyby u dziecka, na zawo艂anie , 艂zy co chwila na powiekach, byle potrzeba - 艣wie偶utka, m艂odziutka, caceczko, a hultaj ostatni. Naszemu kasztelanicowi na bied臋 potrzeba by艂o, 偶eby zobaczywszy j膮 zakocha艂 si臋 w niej jak szalony. Uczu艂 dla niej tak膮 nami臋tno艣膰, 偶e na czas porzuciwszy nawet karty, nie wstydz膮c si臋, nie ogl膮daj膮c na ludzi lata艂 za Ksi臋偶n膮 t膮 od rana do nocy. W ca艂ej Warszawie nie m贸wiono, tylko o tym, bo by艂 s艂awny ze swej oboj臋tno艣ci, a popad艂 teraz w takie r臋ce, z kt贸rych ca艂o nie艂atwo si臋 by艂o wydoby膰. Jejmo艣cianka na to jak na lato, podsyca艂a ogie艅 jeszcze; kasztelanic, 偶e mia艂 do zwalczania magnat贸w, co tam ko艂o niej skakali, pnetsia jak 偶aba do husiaty (pi膮艂 si臋 jak 偶aba do g膮si臋cia). Co wygra艂 w karty, to posz艂o na Ksi臋偶n臋. A jak go zaraz umia艂a opl膮ta膰, 偶e zupe艂nie g艂ow臋 straci艂, gdyby dzieciak. Na czas jaki艣 poodsadza艂 od niej i ksi膮偶膮t, i pan贸w, i dawniejszych jej ulubie艅c贸w, straci艂 si臋 do grosza, zad艂u偶y艂, narazi艂 na drwiny, a gdy ju偶 my艣la艂, 偶e sam panuje w sercu i w domu, us艂u偶ni przyjaciele dowiedli mu czarno na bia艂ym, 偶e ze czterema przynajmniej z nich powinien si臋 by艂 pojedynkowa膰. Kurowali go tak jak mogli z tej choroby, ale darmo. Pierwsza mi艂o艣膰, z poczciwym uczuciem dla czystej istoty, cz臋sto ulegnie potem rzeczywisto艣ci, kt贸ra rozwiewa idea艂y, ale taki sza艂 wiedzie do nies艂ychanych nami臋tno艣ci wybuch贸w. S艂owem, tak si臋 opl膮ta艂 nasz kasztelanic, 偶e pomimo oczewistej zdrady, mimo szyderstwa ludzi, nie wytrwa艂 bez Ksi臋偶nej i tygodnia. Dziewczyna zna艂a swoj膮 si艂臋 i 艣mia艂a si臋 z oszukiwanego, a zakochanego, do rozpuku, bo nie pojmowa艂a innego przywi膮zania nad to chwilowe, kt贸rym frymarczy艂a. Nami臋tno艣膰 panaStanis艂awa, co mia艂a ostygn膮膰 z czasem, to jeszcze, dra偶niona, wzrasta艂a bez ko艅ca, tak 偶e gdyby by艂a chcia艂a, by艂by si臋 z ni膮 o偶eni艂... Ledwie nie ledwie przyjaciele go odwiedli. Chcieli go te偶 leczy膰 swoim sposobem, dowodz膮c, 偶e ne odyn pes Hrywko (niejeden pies Grywko), wyszukuj膮c nowych amor贸w, ale kasztelanic powraca艂 cichaczem do swojej Leokadii. Te mi艂ostki przeci膮ga艂y si臋 przez ca艂y czas pobytu jego w Warszawie, a Ksi臋偶na tak膮 mia艂a nad nim w艂adz臋, powiadaj膮, 偶e by艂by dla niej w ogie艅 skoczy艂. Do艣膰 powiedzie膰, 偶e dla tej 艂otrzycy mia艂 siedem pojedynk贸w i kilkakro膰 sto tysi臋cy wygranych na ni膮 straci艂. Musia艂 gra膰, boby nie mia艂 czym dogodzi膰 nieustannym jej dziwactwom. Bywa艂o, pod dobry humor gar艣ciami dukaty wyrzuca艂a na ulic臋, bawi膮c si臋 i 艣miej膮c, 偶e si臋 o nie bili ulicznicy i 偶ebractwo. Kasztelanic tyle tylko przy kartach siedzia艂, ile musia艂, a co mu czasu zby艂o, u Leokadii ci膮gle. Chodzi艂 za ni膮 do teatru, wozi艂 si臋 z ni膮 po spacerach, szpiegowa艂 j膮, k艂贸ci艂 si臋 co dzie艅, i by艂o czego, a w ko艅cu zawsze, jak mu zacz臋艂a p艂aka膰, narzeka膰, krzycze膰, odegrywa膰 komedie, grozi膰, 偶e go porzuci, tak w oczach go zdradzaj膮c, zawsze ko艅czy艂a na tym, 偶e, u n贸g jej le偶膮c, przeprasza艂. Pasja szalona kasztelanica dla tego drapichrusta uczyni艂a go w ko艅cu 艣miesznym i dobrze mu kieszeni naddar艂a, a co zdrowia i spokojno艣ci kosztowa艂a go Ksi臋偶na, to B贸g wie jeden. Wtem zami臋sza艂o si臋 w kraju i w stolicy, wybuch艂y wypadki niespodziane dla tych, co w swoim si臋 k贸艂ku tylko rozgl膮dali, mnostwo os贸b pocz臋艂o ucieka膰. Nasz kasztelanic trzyma艂 si臋 jeszcze i by艂by mo偶e dopyta艂 biedy, gdyby jego ulubienica z jakim艣 zagranicznym dyplomat膮 nie drapn臋艂a w czu艂ej parze. Nied艂ugo my艣l膮c, pan Stanis艂aw, sprzedawszy, co mia艂, napr臋dce zebrawszy troch臋 grosza, pogoni艂 za ni膮 w 艣wiat, cho膰 dobrze nie wiedzia艂, gdzie jej szuka膰... Pu艣ci艂 si臋 tak na azard. Z rozpaczy, nie mog膮c nie tylko wyszuka膰, ale nawet dowiedzie膰 si臋 o pannie Leokadii, kt贸ra jak w wod臋 wpad艂a, kasztelanic rzuci艂 si臋 znowu do gry szalonej. Gra艂 ci膮gle, ogromnie i tak ze stolicy do stolicy, od w贸d do w贸d przeje偶d偶a艂 bohateruj膮c na zielonych stolikach pod imieniem kawalera de Wola... Tak si臋 bowiem nazwa艂 od wioski, kt贸r膮 Zawilscy mieli dawniej w Pozna艅skiem. 铆e by艂 bardzo uk艂adny, prezencji pi臋knej, przytomny, dworak, posz艂o mu jak z p艂atka i gdy my tu po nim p艂akali my艣l膮c, 偶e propaw jak pes w jarmarok (przepad艂 jak pies na jarmarku), on tam coraz 艣wietniejszej dobija艂 si臋 kariery. Przew臋drowa艂 tak za swoj膮 Dulcyne膮 ca艂膮 Europ臋, w najpierwszych grywaj膮c towarzystwach, sypi膮c tysi膮cami dukat贸w i tysi膮cami ich zgarniaj膮c. By艂a to chwila w Europie, w kt贸rej dobrze si臋 dzia艂o politurowanym awanturnikom, jak Cagliostro, St. Germain i tylu innych, przyjmowano cudzoziemc贸w nie dopytuj膮c, kto byli, a je艣li pokazywali si臋 honeste, sypali z艂otem i mieli maniery wielkiego 艣wiata, zapraszano ich na kr贸lewskie dwory. Tak si臋 te偶 powiod艂o naszemu kawalerowi de Wola, kt贸ry na z艂o艣膰 swemu strapieniu pociesza膰 si臋 musia艂 wygran膮, a B贸g wie, czego nie wygrywa艂. Bywa艂y wypadki, 偶e krom pieni臋dzy konie, powozy, brylanty, precjoza, domy i posiad艂o艣ci stawili mu na kart臋 m艂odzi panicze i przegrywali. Tote偶 w miar臋 jak si臋 kiesze艅 艂adowa艂a, wszystko, co otacza艂o kasztelanica, przybiera艂o odpowiedni膮 jego bogactwu powierzchowno艣膰. Mia艂 dw贸r, s艂ugi, powozy, liberi膮, a w miastach, w kt贸rych bawi艂, dom otwarty na wielk膮 stop臋... Przyjaci贸艂 by艂o rojem. Nie wiem, kt贸rego tam roku tej w臋dr贸wki Leokadia si臋 zjawi艂a, zna膰 dow膮cha艂a si臋, 偶e kasztelanic pobogacia艂, i bezwstydnie powr贸ci艂a do niego, a on z najzimniejsz膮 krwi膮 j膮 przyj膮艂. Potrafi艂a mu si臋 tak wyt艂umaczy膰, tak uniewinni膰, 偶e omal nad jej dol膮 nie p艂aka艂. Ale we dwa miesi膮ce, zabrawszy mu co kosztowniejsze brylanty i grosz, kt贸ry pochwyci膰 mog艂a, uciek艂a z jego s艂u偶膮cym, m艂odym ch艂opakiem, Francuzem.

- Kasztelanic uczu艂 to mocno, chorowa艂 nawetniebezpiecznie, ale wyszed艂szy z gniewu i s艂abo艣ci, 偶ycie dalej wi贸d艂 po swojemu. Wiele, mospanie, tajemnic jest na 艣wiecie, ba! kolib to 艣lipyj oczy maw! (ba! 偶eby to 艣lepy mia艂 oczy!) wiele by si臋 rzeczy zrozumia艂o, kt贸rych po naszemu ani sposobu. Ot, i w tym 偶yciu kasztelanica jest ciekawa historia jednej twarzy tej szalonej Leokadii. Wasindziej nieraz musia艂e艣 uwa偶a膰, 偶e twarze ludzkie s膮 jak magnesy; niekt贸re poci膮gaj膮 ku sobie, inne odpychaj膮... s膮 i takie, kt贸rych sile niepoj臋tej oprze膰 si臋 niepodobna. Cz臋sto u艣miech cz艂owieka spotkanego przypadkowo, chwilowie, tkwi nam w oczach 偶ycie ca艂e; cz臋sto t臋sknimy jak za przyjacielem za kim艣, co raz mign膮艂 przed nami... Bywa, 偶e jedno wejrzenie wzrusza, rodzi nami臋tno艣膰 i stwarza nieprzezwyci臋偶ony poci膮g. Tak膮 musia艂a by膰 dla kasztelanica ta przekl臋ta Leokadia; bo w Niemczech, s艂ysz臋, zakocha艂 si臋 by艂 w jakiej艣 c贸rce szewca, dlatego tylko, 偶e kubek w kubek do tamtej by艂a podobna. Niemka uboga, skromna, ale 艣liczna, ju偶 mia艂a wyj艣膰 za naszego kawalera, bo j膮 do tego ca艂a rodzina zmusza艂a widz膮c, jak los sobie i im zrobi, gdy si臋 pokaza艂o, 偶e tam jaki艣 czeladnik pana majstra ju偶 by艂 wybranym przez ni膮, nim cudzoziemiec przyp艂yn膮艂. Ta zdrada, gdy偶 doskonale przed nim tajono mi艂ostki, kt贸rych mia艂 si臋 sta膰 pokrywk膮, nape艂ni艂a gorycz膮 serce kasztelanica. Odwiedli go jako艣 od Niemki, pojecha艂 dalej. Odt膮d mo偶e to, co widzia艂 na dworze kr贸la, i to, czego do艣wiadczy艂, napoi艂o go niewiar膮 we wszelkie uczucie; wyrzek艂 si臋 mi艂o艣ci dla mi艂ostek 艂atwych i pocz膮艂 偶y膰, tylko by u偶ywa膰 Karty by艂y jedyn膮 jego zabaw膮, zaj臋ciem, celem i sposobem utrzymania, reszta godzin zbywaj膮cych liczy艂a si臋 wszelkimi przyjemno艣ciami, kt贸re za pieni膮dze naby膰 mo偶na. Chleb uberaje, kto jeho maje (Chleb ubiera, kto go ma). Ale takie 偶ycie musia艂o wyrodzi膰 przesycenie, zoboj臋tnienie na wszystko i szyderstwo ze wszystkiego; najpodlejsz膮 stron臋 ludzko艣ci skazany by艂 ci膮gle ogl膮da膰 kasztelanic. Gdzie偶 bowiem cz艂owiek ze wszystkimi swymi wadami, z ca艂膮 swoj膮 s艂abo艣ci膮 dobitniej si臋 maluje jak przy kartach, przy grze, kt贸ra wywleka z niego, co gdzie jest czarnego i smrodliwego? Co godzina te偶, bogac膮c si臋, kasztelanic stawa艂 si臋 straszniejszym sceptykiem i wkr贸tce 艣wiat ca艂y zaszed艂 mu t膮 barw膮 brudu, kt贸ra zaci膮gn臋艂a jego oczy.

- Z zupe艂n膮 oboj臋tno艣ci膮 przeje偶d偶a艂 z miejsca na miejsce, bo go 偶adne nie przywi膮zywa艂o; 偶egna艂 si臋 z lud藕mi bez 偶alu, wita艂 bez pociechy, a w ka偶dej stronie, w ka偶dym cz艂owieku szuka艂 tylko swojej przyjemno艣ci i korzy艣ci. Wlok艂o to si臋 dosy膰 d艂ugo, tak 偶e gdy do kraju powr贸ci艂, ju偶 pierwsz膮 m艂odo艣膰 styrawszy marnie, z na艂ogami nabytymi i pozyskanymi skarbami, ani go widok swoich poruszy艂, ani uczucia doby艂 z zastyg艂ego serca. Na ziemi w艂asnej ci膮gn膮艂 dalej pocz臋te gdzie indziej 偶ycie. Czasy by艂y po temu; grano szalenie wsz臋dzie i gry publiczne nie zosta艂y jeszcze zakazane, a 偶e u nas smakuje wszystko, co za granic膮 s艂ycha膰, kasztelanic w wielk膮 wszed艂 mod臋. Jego wczesna staro艣膰 duszy i serca wabi艂a m艂odzie偶, co go rada by艂a na艣ladowa膰, a do tyla co on czucia i wstydu pozby膰 si臋 nie umia艂a. Kobiety tak偶e przyci膮ga艂 ku sobie zimny egoista, kt贸rego rozp艂omieni膰 by艂o zwyci臋stwem; ale o tward膮 pier艣 rozbija艂y si臋 najp艂omienistsze wejrzenia. Ju偶 na贸wczas krewniaczek nasz, m艂odszy tylko nieco, by艂 moralnie tym, czym go dzisiaj widzimy, i wyrobi艂 w sobie ch艂贸d ten, dworszczyzn膮 pokrywaj膮c szyderstwo, oboj臋tnosci膮 znudzenie, co go trawi艂o. Widzia艂e艣 o asindzie panie Samuelu w przeje藕dzie do Kijowa, mo偶esz co艣 powiedzie膰.

- Widzia艂em ci go i mog膮 po艣wiadczy膰 - odpowiedzia艂 zadumany starzec - 偶e si臋 od tej pory nic a nic nie odmieni艂, przynajmniej na dobre.

- Czyja dusza czosnyku ne i艂a, ne bude smerdy艂a (Czyja dusza czosnku nie jad艂a, 艣mierdzie膰 nie b臋dzie) - przerwa艂 偶ywo dziadunio -musia艂 si臋 na takiego przerobi膰, wiod膮c 偶ycie po temu; cudem by by艂o inaczej. Ale wa艣膰偶e wiesz, 偶e jeszcze mu si臋 raz w owym Kijowie odezwa艂a ta Leokadia przekl臋ta, cho膰 mia艂 na贸wczas jak膮艣 W艂oszk臋, kt贸r膮 z sob膮 wozi艂.

- W艂oszk臋 widzia艂em; wcale by艂a nieszpetna...

- Nied艂ugo si臋 ni膮 pocieszy艂 - m贸wi艂 dalej pan Dymitr - mia艂 takie szcz臋艣cie, 偶e go ka偶da zdradzi膰 musia艂a. 艣piewaczk臋 mu zaraz w tydzie艅 odm贸wi艂 jaki艣 cudzoziemiec, kt贸ry bardzo pi臋kny g艂os lubi艂, gdy z pi臋knych ust wychodzi艂... Kasztelanic, s艂ysz臋, pokiwa艂 tylko g艂ow膮 i roz艣mia艂 si臋, pojedynku nie by艂o. Ale wystaw sobie, asindziej, co to, jak si臋 cz艂owieka jaka bieda uczepi. Bida bidu rodyt, a bidu czort (Bieda rodzi bied臋, a j膮 szatan). Jedn膮 tylko stron臋 mia艂 s艂ab膮 kasztelanic: byle mu gdzie mign臋艂a twarzyczka do owej Leokadii podobna, g艂ow臋 traci艂. W Kijowie, zaraz po ucieczce owej 艣piewaczki, kt贸ra go, jak zazwyczaj, pod jakim艣 pretekstem obra艂a z klejnocik贸w uchodz膮c - zobaczy艂 znowu co艣 przypominaj膮cego swoj膮 pierwsz膮 mi艂o艣膰. By艂a to, m贸wi膮, kubek w kubek owa Ksi臋偶na, gdyby rodzona siostra, tylko m艂odsza; ale na ten raz... Cyganka. Cyganie owi ca艂膮 band膮 przyw臋drowali z Koszy na kontrakty popisywa膰 si臋 ta艅cami, 艣piewem i frymarczy膰 艂adnymi twarzyczkami. By艂a to widoczna r臋ka boga w tych nieszcz臋snych nami臋tno艣ciach, kt贸re skazywa艂y cz艂owieka bez uczucia na upodlenia i m臋czarnie. Niech sobie kto, co chce, m贸wi - doda艂 z g艂臋bokim przekonaniem dziadunio - ja d艂ugo patrz膮c na 艣wiat widz臋 na nim, nie czekaj膮c p贸藕niejszego wymiaru sprawiedliwo艣ci, tak wszystko wywa偶one i wyrachowane, 偶e ka偶dy ma, na co zas艂u偶y艂. Jak ty robysz, tak i chodysz (Jak pracujesz, tak chodzisz). Dosy膰 uwa偶nie popatrze膰, 偶eby si臋 o tym przekona膰. W ka偶dym uczynku ju偶 jest nasienie nagrody lub kary. W splocie niepoj臋tym spo艂eczno艣ci, w zetkni臋ciach tej ogromnej machiny towarzyskiej, ka偶de k贸艂ko cierpi, co powinno, i zadaje cierpienia, na kt贸re drudzy zas艂u偶yli.

- Ka偶dy z nas jest w艂asnym katem i dobroczy艅c膮, bo B贸g tak obrachowa艂, 偶e nic nie idzie darmo, nic nie minie p艂azem... Kasztelanic tedy zapl膮ta艂 si臋 znowu i nu偶 szale膰 za Cygank膮... Ju偶 j膮 chcia艂 kupi膰 u rodzic贸w, kt贸rzy za ni膮 nie wi臋cej szcz臋艣ciem chcieli jak pi臋膰 tysi臋cy dukat贸w, gdy si臋 nawin膮艂 jaki艣 knia藕 i sprzed nosa mu j膮 dmuchn膮艂... Na pr贸偶no biega艂 stary nasz dworak: ani przyst臋pu, ani sposobu, w dodatku tamten j膮 uwi贸z艂 gdzie艣 w niedopytane strony. Jakkolwiek niem艂ody, zu偶yty i oboj臋tny, kasztelanic odchorowa艂 to trzecie spotkanie z niebezpieczn膮 dla siebie twarz膮. Mia艂, s艂ysz臋, gor膮czk臋, w kt贸rej bredz膮c blu藕ni艂, a偶 w艂osy stawa艂y na g艂owie. Zaledwie powstawszy z 艂贸偶ka pocz膮艂, gdyby odrodzony i odr臋twia艂y, gra膰 znowu jak przedtem. Znajomi tylko uwa偶ali, 偶e zapalczywiej jeszcze si臋 puszcza艂, a ilekro膰 usta otworzy艂, bolesne z nich lecia艂y szyderstwa. Jednego wieczora gra by艂a u genera艂a W..., s艂awnego bogacza i rozrzutnika, kt贸ry ju偶 ze sze艣膰 fortun przez okno wyrzuci艂 , przeszasta艂 miliony i nie m贸g艂 swego szcz臋艣cia wyczerpa膰. Zaledwie jeden spadek zjad艂 i wypi艂 a zmarnowa艂, drugi mu w sam膮 por臋 po jakiej ciotce lub wuju przychodzi艂 i genera艂 znowu hula艂, zn贸w traci艂. By艂 to cz艂owiek prawdziwie fenomenalny, bo na jego czole nigdy troska, nigdy zmarszczek nie posta艂. Tak wierzy艂 w sw贸j los, 偶e si臋 nigdy nie zafrasowa艂 niczym, jak drudzy, i 艣mia艂 si臋 z tego, co innych przera偶a. Ta ufno艣膰 dziwnie te偶 wypadkami ca艂ego 偶ycia si臋 usprawiedliwia艂a. Nie by艂o rodzaju niebezpiecze艅stwa, na kt贸re by si臋 dobrowolnie nie narazi艂 , z kt贸rego by obronn膮 r臋k膮 nie wyszed艂. Szlachetnego charakteru, dobroczynny do zupe艂nego zapomnienia o sobie, s艂uchaj膮cy zawsze pierwszego swego wra偶enia, bez ogl膮dania si臋 na jego skutki, genera艂 W... by艂 typem narodowym w swoim rodzaju. Mia艂 wady wszystkie z艂ego wychowania i rozpieszczenia, ale przy nich co艣 rycerskiego, dobroduszno艣膰 dziecinn膮 i zuchwalstwo szcz臋艣liwych. Trzeba mu odda膰 t臋 sprawiedliwo艣膰, 偶e nawet ub贸stwa, do kt贸rego najmniej przywyk艂, wcalesi臋 nie zdawa艂 obawia膰 i na nie pracowa艂, cho膰 go si臋 dorobi膰 nie m贸g艂. Kasztelanic, zaproszony na wiecz贸r do genera艂a W..., poszed艂 z innymi, z tym kwa艣nym humorem, z tym usposobieniem szyderskim, kt贸re od niejakiego czasu go nie opuszcza艂o.

- Go艣ci by艂o mn贸stwo, zasiedli do stolik贸w. Ale, jak to niesie przys艂owie, i neboja wouki idiat (i nie boj膮cego si臋 jedz膮 wilcy), niezwyci臋偶onego naszego gracza, kt贸ry zasiad艂 do gry z postanowieniem nauczenia rozumu otaczaj膮cych, zacz臋艂o zaraz w pocz膮tku niepoma艂u skuba膰. Zdawa艂o mu si臋, 偶e to przej艣膰 powinno, nie zbywa艂o na zimnej krwi, wi臋c czekaj膮c lepszej szansy, powoli nie ust臋powa艂 i ci膮gn膮艂 gr臋 dalej. Ale coraz to mu sz艂o gorzej. Genera艂 W..., dla kt贸rego to by艂o rzecz膮 niezwyczajn膮, wygrywa艂 a wygrywa艂, kasztelanic p艂aci艂 a p艂aci艂. Zachmurzy艂o mu si臋 czo艂o, kilkakro膰 zapragn膮艂 stawk臋 powi臋kszy膰, by zarazem strat臋 odzyska膰, ale si臋 wstrzymywa艂. Dano wieczerz臋, pan Stanis艂aw kilka tysi臋cy dukat贸w przegrawszy wsta艂 z innymi, zacz臋li z niego 偶artowa膰 - milcza艂. Po godzinie spoczynku przy butelkach, podochoceni, znowu rozpocz臋li gr臋, kasztelanic, kt贸rego trunek mo偶e rozmarzy艂 i szyderstwa rozdra偶ni艂y, przeciwko prawid艂om i swojemu zwyczajowi zaraz w pocz膮tku stawk臋 powi臋kszy艂... szcz臋艣cie mu nie dopisa艂o... Oklask powszechny i 艣miechy towarzyszy艂y zwyci臋skiej karcie genera艂a. Kasztelanic coraz bardziej si臋 przegran膮 roz偶arza艂. Wzrok jego si臋 zapala艂, usta 艣ciska艂y, r臋ce dr偶e膰 zaczyna艂y do tego ognia, kt贸ry wyradza walka z losem rozpaczliwa. Przy nim siedzia艂 jedyny gracz spokojny, cichy, milcz膮cy, kt贸ry w ci膮gu wieczora ani razu si臋 nie u艣miechn膮艂 z jego niepowodzenia. By艂 to staruszek 偶贸艂ty jak cytryna, suchy, male艅ki, zapi臋ty pod szyj臋 czarnym frakiem, na kt贸rym b艂yszcza艂y jakie艣 zagraniczne ordery; skurczony, wlepiony w swoje i s膮siedzkie karty, zaledwie okazywa艂 wejrzeniem, 偶e gra ta jakiekolwiek wra偶enie na nim robi艂a. Od czasu jednak jak kasztelanic przegrywa膰 zacz膮艂, przywi膮za艂 si臋 szczeg贸lnie do kart i z oka ich nie spuszcza艂. Kilka razy, nim stawka przegra艂a, okazywa艂 jakby przeczucie losu, kt贸ry j膮 spotka, i z lekka zasycza艂. Pan Stanis艂aw podwaja艂 stawki, szala艂 i stawia艂 ostatki. Genera艂 W... wygra艂 by艂 ju偶 przesz艂o p贸艂 miliona, spowa偶nia艂 bardzo i cho膰 go m臋czy艂 ten zapalczywy b贸j, dotrzyma艂 placu. Wszyscy rzucili poniterki, wlepiaj膮c oczy w kup臋 z艂ota le偶膮c膮 na stole, kt贸ra ros艂a ogromnie; dwaj zapa艣nicy zostali przeciw sobie sami jedni, tylko staruszek 贸w, stawiaj膮cy po dukacie, a 艂ami膮cy do pi臋tnastu i trzydziestu, powoli, sobie nie przerywaj膮c, kupk臋 wygranych dukat贸w gromadzi艂, zdaj膮c si臋 gra膰 na pewno, tak niechybnie ka偶da jego stawka wygrywa艂a. Kilka razy obejrza艂 si臋 na niego kasztelanic, mimowolnie dostrzeg艂, jak los, co mu by艂 przeciwny, sprzyja艂 nieznajomemu staruszkowi, i gniew go ju偶 na s膮siada porywa艂. Genera艂 najogromniejsze stawki wytrzymywa艂 z bohatersk膮 sta艂o艣ci膮 i oboj臋tno艣ci膮 najwi臋ksz膮, otaczaj膮cy go w g艂os mu radzili, 偶eby i zabastowa艂, i zatrzyma艂, co mu los na znanym graczu da艂 zysku; ale rady te obija艂y si臋 o jego uszy nie dochodz膮c przekonania. W przeci膮gu kilku godzin, wszystko, co gotowymi pieni臋dzmi mia艂 w domu, kasztelanic ca艂膮 sw膮 przysz艂o艣膰 przegra艂 i odsun膮艂 genera艂owi W..., pocz膮艂 stawia膰 brylanty, pier艣cienie, powozy, konie i wszelkie kosztowno艣ci, kt贸rych mia艂 niezmierne mn贸stwo. Genera艂, nie patrz膮c nawet, w jakiej cenie by艂y stawiane, przyjmowa艂, cho膰 przyjaciele sykali, i wkr贸tce kupa dukat贸w pokry艂a si臋 艣wiecide艂kami, co drugie tyle warte by膰 mog艂y. Szczes艂ywomu szczastje (Szcz臋艣liwemu szcz臋艣cie) - sz艂o mu i sz艂o... Kasztelanic rozpaczliwie szala艂, coraz pija艅szy przegran膮, postanowiwszy, je艣li si臋 nie zmieni szansa, w 艂eb sobie strzeli膰 wychodz膮c; wtem, gdy ju偶 ostatnie tysi膮c dukat贸w mia艂 stawi膰, staruszek nieznacznie 艂okciem go tr膮ci艂. Odwr贸ci艂 si臋 przegrywaj膮cy kwa艣no, szukaj膮c tylko powodu dok艂贸tni, ale gdy ju偶 j膮 mia艂 rozpocz膮膰, us艂ysza艂 kilka s艂贸w z艂膮 francuszczyzn膮: - Daj mi pan s艂owo honoru, 偶e odt膮d gra膰 nie b臋dziesz...

- A to panu na co? - odpar艂 gorzko kasztelanic.

- Dam panu spos贸b odegrania si臋, je艣li mi dasz s艂owo... Przegrany ruszy艂 ramionami nie dowierzaj膮c...

- Do czego to wszystko - odpar艂 - pan wiesz, ile przegra艂em? - Liczy艂em i wiem... Staw pan tysi膮c dukat贸w na... ale daj mi wprz贸d s艂owo.

- S艂owo tedy! Nie b臋d臋 gra艂, chyba z sob膮! - 艣miej膮c si臋 rzek艂 kasztelanic - na jak膮 kart臋 mam stawi膰? - Tysi膮c dukat贸w na dw贸jk臋 i 艂am si臋 pan au meme, do ostatka... 艣mia艂o! a o s艂owie pami臋taj! - doda艂, nieznacznie gro偶膮c staruszek. Kasztelanic chwyci艂 si臋 rady jak ton膮cy brzytwy, postawi艂 ostatek na dw贸jk臋; wygra艂a... obejrza艂 si臋, staruszka ju偶 nie by艂o , po艣pieszy艂, obawiaj膮c si臋, 偶eby genera艂 nie bastowa艂, za艂ama膰 parol. Przeszed艂... W kilku kartach szcz臋艣liwy gracz, oprzytomniawszy i nabrawszy otuchy, odzyska艂 cz臋艣膰 swej fortuny. Genera艂, co by mia艂 poprzesta膰 na zyskanym, zapali艂 si臋 z kolei i trzyma艂 dalej. Kasztelanic karta po karcie wygrywa艂, odebra艂 wszystko swoje, dziesi臋膰 tysi臋cy dukat贸w chwyci艂 u gospodarza, i dzie艅 bia艂y 艣wita艂, gdy rzuciwszy o pod艂og臋 poniterki, g艂o艣no wyrzek艂 s艂owo honoru, 偶e odt膮d gra膰 nie b臋dzie. Wstaj膮c z krzes艂a ledwie si臋 m贸g艂 utrzyma膰 na nogach, tak go ta noc jedna z艂ama艂a i zbi艂a; - obr贸ci艂 si臋 szukaj膮c dorad藕cy swego, by mu podzi臋kowa膰; usi艂owa艂 o niego dopyta膰 go艣ci, ale nikt - pocz膮wszy od gospodarza - nie wiedzia艂, kto to by艂. Adiutant feldmarsza艂ka S..., kt贸ry chwil臋 tylko bawi艂 w pocz膮tku wieczora, wprowadzi艂 go z sob膮, ale genera艂 W... w t艂umie nie zapami臋ta艂 nazwiska, jakie mu powiedzia艂. Starzec nieznajomy by艂 zupe艂nie, a ten, co go rekomendowa艂, wprost od wieczerzy wyjecha艂 na Kaukaz. Nie by艂o sposobu dopyta膰 o staruszka, kt贸ren i w mie艣cie by艂 obcym. R贸偶nie si臋 domy艣lano; niekt贸rzy m贸wili, 偶e by艂 to starszy jakiej艣 lo偶y maso艅skiej, inni, 偶e dyplomata zagraniczny, inni, 偶e bogaty Anglik podr贸偶uj膮cy, ale mu nawet podzi臋kowa膰 nie m贸g艂 kasztelanic... bo go wi臋cej nie zobaczy艂. Dziwna rzecz, 偶e odt膮d s艂owa danego dotrzyma艂, przera偶ony zapewne przysz艂o艣ci膮, jak膮 mu co chwila grozi膰 mog艂a przegrana, mo偶e odkryt膮 w sobie nami臋tno艣ci膮, kt贸ra z r贸wn膮 si艂膮, rozdra偶niona, wybuchn膮膰 mog艂a drugi raz i pozbawi膰 tych bogactw , na kt贸rych opiera艂 rachuby swego egoizmu; wi臋cej nie dotkn膮艂 karty. Na tych samych kontraktach wystawione by艂y na sprzeda偶 dobra Strumie艅, kasztelanic kupi艂 je za bezcen i na wsi osiad艂 , reszt臋 wiecie lepiej mo偶e ode mnie - doda艂 Dymitr wstaj膮c z k艂贸dki - Ryba w wodi, ta isty hodi (Ryba w wodzie, dosy膰 je艣膰), nie ma co m贸wi膰 wi臋cej.

- Ale偶 bo i tego dosy膰 - przerwa艂 z uwag膮 s艂uchaj膮cy Samuel - dosy膰, 偶eby si臋 cz艂owieka nauczy膰! Co za 偶ycie! Nikogo nie kocha艂 nigdy, nikt si臋 do niego nie przywi膮za艂. Jedyna nami臋tno艣膰, kt贸r膮 o troch臋 serca pos膮dzi膰 mo偶na, okazuje si臋 w nim by膰 prostym zwierz臋cym sza艂em. A jaka ostro偶no艣膰 w ca艂ym 偶yciu i ogl臋dno艣膰 na jutro! Rzuca nawet karty, gdy si臋 przekona艂, 偶e nad sob膮 nie panuje maj膮c je w r臋ku. Jest to uosobiony egoizm, mo艣ci panie.

- Tak! tak! - rozpo艣cieraj膮c swoj膮 burk臋 na ziemi, zawo艂a艂 dziadunio - i jemu nie ma co wzdycha膰 z nami: ko艂yb toj rozum na peredi, szczo potom na zadi najdetsia (gdyby ten rozum z przodu, co si臋 znajdzie z ty艂u). Dobrze sobie po ludzku 偶ycie obrachowa艂, nikogo nie kocha膰, 偶eby po nikim nie p艂aka膰 , nikomu nie da膰, 偶eby trzyma膰 przy sobie nadziej臋, w nikogo nie wierzy膰, 偶eby si臋 nie zawie艣膰. Szkoda, 偶e takie rachuby najcz臋艣ciej 艣lepy traf zawodzi! Zobaczemy, codalej b臋dzie! A tymczasem spa膰! Hadka za moriom, smert' za p艂eczyma (Gadka za morzem, a 艣mier膰 za plecami). Kury piej膮, musi by膰 co艣 oko艂o p贸艂nocy, chocz ne pyszno, ale zatyszno (cho膰 nie pyszno, to zaciszno). Dobranoc wa艣ci, panie Samuelu. Pan Samuel wzdychaj膮c si臋 po艂o偶y艂 i nie wiem, czy zasn膮艂. Dziadunio, pomodliwszy si臋 kr贸tko a gor膮co, bo d艂u偶sze swoje tercjarskie pacierze w drodze by艂 odm贸wi艂, leg艂, obwin膮艂 si臋 burk膮 i smaczno zachrapa艂. O 艣wicie ju偶 godzinki 艣piewa膰 po cichu zacz膮艂, ale nie chc膮c obudzi膰 s膮siada, poszed艂 z nimi przed karczm臋, przerwa艂 sen rotmistrzowi i chodz膮c od konia do izby, karmi膮c swojego przyjaciela i przygotowuj膮c 艣niadanie, wymodli艂 si臋 dobrze. By艂o tam i godzinek dwoje, bo膰 do N. Panny jedne, a do Opatrzno艣ci drugie, i litanij kilka, od loreta艅skiej pocz膮wszy, i koronek dosy膰; a wszystko to nie usty tylko, nie z na艂ogu pobo偶nego odmawia艂 stary, ale z przej臋ciem, z namaszczeniem i my艣l膮 wzniesion膮 do Boga. A wybiera艂 same dawne modlitwy, kt贸rym w oczach jego przydawa艂y ceny wspomnienia, 偶e tymi偶 samymi s艂owy wo艂ali do Boga w utrapieniu i dzi臋kczynieniach ojcowie umarli. Nare艣cie obudzi艂 si臋 i pan Samuel i wyszed艂 z izby smutny, skurczony, zestarza艂y, a rozweselona twarz dziadunia, kt贸ry od Boga wraca艂 zawsze z ja艣niejszym obliczem, spotka艂a go na progu.

- Co wasze膰 taki smutny a smutny? - za艣mia艂 si臋 stary - odp臋d藕 wasze膰 frasunek, nechaj jeho czort na h艂yboku nese, nad syrotoju Boh z kalitoju! (niech go licho niesie na g艂臋bin臋, nad sierot膮 B贸g z mieszkiem!) Ot, pomy艣lemy o 艣niadaniu. Rotmistrz ju偶 diablo ziewa i musi chcie膰 je艣膰, kaza艂em piwa zagrza膰. Cho膰 to mo偶e b臋dzie ne tylko pywa, kilko diwa (nie tyle piwa, co dziwa), ale zawsze ogrzejemy si臋 troch臋. A jakby si臋 nam kto zaswata艂 do naszego 艣niada艅ka , to powiemy mu tak偶e ruskim przys艂owiem: ne bywszy kuma, ne pytaj pywa (kiedy艣 nie kuma, nie domawiaj si臋 o piwo), jest go, ile 艣ci艣le potrzeba dla nas. Ale jak偶e艣 wasze膰 przez noc postanowi艂, dok膮d jedziesz? - doda艂 wchodz膮c do izby i wzywaj膮c za sob膮 gospodyni臋 z garnuszkiem i szklankami.

- A! do miasteczka! - No, to pozw贸l偶e sobie powiedzie膰 - szparko dorzuci艂 stary - 偶e to up贸r nie do rzeczy. Masz wa艣膰 rozum, a dobrowolnie wo艂asz utrapienia! Wa艣ci potrzeba wsi, spokoju, a dla pana rotmistrza zaj臋cia; pr贸偶nowanie nie do rzeczy. Aby chotity, mo偶na najty muki na ruki (Aby chcie膰, znajdzie si臋 m膮ka na r臋ce). U pana Piotra i cichy k膮t, i prac臋 dla syna wasindziej znajdziesz... ot, moja rada! i dalipan dobra! trzeba s艂ucha膰... Zreszt膮: Liudej sia rad, a sw贸j rozum maj (Ludzi si臋 rad藕, a sw贸j rozum miej). Chwil臋 jeszcze pogaw臋dziwszy i widz膮c, 偶e nie przekona zamy艣lonego pana Samuela, kt贸ry zbyt ci臋偶ko by艂 w serce zraniony, 偶eby rych艂o ku swoim znowu si臋 zwr贸ci艂, dziadunio poszed艂 sobie konia zaprz膮c, mrucz膮c co艣 jeszcze pod nosem , a Samuel pos艂a艂 tak偶e po furk臋. Jakkolwiek przybity swoim wygnaniem, a bardziej jeszcze utrat膮 nadziei dla rotmistrza, starzec weso艂ymi przypowie艣ciami i pe艂n膮 otuchy rozmow膮 dziadunia uczu艂 si臋 nieco pokrzepionym. Ze wszystkich wyraz贸w pobo偶nego w艂贸cz臋gi bi艂a wiara g艂臋boka w Opatrzno艣膰 i jaki艣 spok贸j, kt贸ry w staro艣ci, gdy 艣wiat opu艣ci cz艂owieka, jedno tylko spojrzenie w niebo da膰 mo偶e... Rozjechali si臋 艣cisn膮wszy d艂onie w milczeniu. Dziadunio siad艂 na sw贸j w贸zek i dobywszy r贸偶a艅ca posun膮艂 dalej w drog臋, z u艣miechem smutnym spojrzawszy na Samuela i rotmistrza, kt贸rzy sw贸j w贸z ku miasteczku skierowali.



IV.

Pan Antoni Zawilski (ojciec Paw艂a i Hieronima) siedzia艂 sam na sam w izdebce znajomego nam dworku, a nie maj膮c nic do czynienia, bo jejmo艣ci nie by艂o i sp贸r wiekuisty, co ich 偶ycie stanowi艂, przerwa膰 si臋 musia艂, turbowa艂 si臋 o swoj膮 Kasi臋, kt贸ra z powrotem si臋 op贸藕nia艂a. Ju偶 nawet w niepokoju coraz wzrastaj膮cym wynajdywa艂 powody do nowej k艂贸tni, kt贸r膮 obiecywa艂 sobie rozpocz膮膰, byleby jejmo艣膰 ukaza艂a si臋 na progu, i uk艂ada艂 program za wcze艣nie.

- To kobieta - m贸wi艂 do siebie - kt贸ra si臋 upar艂a, 偶eby mnie zawsze do niecierpliwo艣ci doprowadzi膰: nawet kiedy jej nie ma, to si臋 na ni膮 gniewa膰 musz臋. Posz艂a na godzin臋, bawi dwie! C贸偶 mam my艣le膰! Uchowaj Bo偶e, choroba! przypadek! To oszale膰 potrzeba! O! powiem jej! powiem, byleby powr贸ci艂a! szczer膮 prawd臋! jak si臋 nale偶y! niech sobie nie drwi ze mnie! O! tak! o tak! I ju偶 mia艂 pocz膮膰 wym贸wki, us艂yszawszy otwieraj膮ce si臋 drzwi, gdy w progu ukaza艂 si臋 niespodzianie 铆mura, zi臋膰 pana Antoniego. Starzec rad mu by艂 niezmiernie, bo go kocha艂 bardzo i brak艂o mu towarzystwa, a gada膰 lubi艂; 铆mura za艣 ch臋tnie przyjmowa艂 jego rady gospodarskie, co te偶 niema艂o pozyskiwa艂o mu serce te艣cia. Niezwyczajny jednak wyraz pomi臋szania jakiego艣, niespokojno艣ci na twarzy przyby艂ego zaraz uderzy艂 pana Antoniego.

- Jak si臋 masz! Jak si臋 masz, kochanku... ale c贸偶 ci u licha jest! - doda艂 czmychaj膮c - czego艣 masz min臋 pomi臋szan膮... co ci to? - Ale nic, ojcze kochany - odpar艂 dawny wojskowy - to tak z drogi, ze zm臋czenia mo偶e.

- Ba! ba! ja w twarzy czytam jak w drukowanej ksi膮偶ce, co艣 jest! Czy艣 si臋 czasem nie dowiedzia艂 czego z艂ego, uchowaj Bo偶e , mo偶e co o Pawle... o Hieronimie albo o mojej babie... albo u ciebie czy si臋 co nie sta艂o? gadaj bo! gadaj! Przyci艣ni臋ty, 铆mura si臋 zmi臋sza艂, ale wypiera膰 pocz膮艂.

- Ale prosz臋 wierzy膰 - rzek艂 - 偶e mi nic nie jest...

- Ano! jak nic to nic! Mo偶e艣 chory - zawo艂a艂 pan Antoni - ka偶臋 ci zrobi膰 rumianku. Ju偶 to do艣wiadczy艂em, 偶e nie ma jak poczciwy nasz rumianek na odp臋dzenie wszelkiej choroby, bo niech sobie, co chc膮, gadaj膮, ka偶de chor贸bsko pochodzi z 偶o艂膮dka - to gospodarz - a rumianek tam poreguluje. 铆mura niecierpliwie g艂ow臋 rzuci艂.

- Jam zdr贸w, kochany ojcze...

- No! to mo偶e ci herbaty, albo kieliszek wina, z drogi...

- A! wina tobym prosi艂 - rzek艂 zi臋膰 - na to zgoda. Zawo艂a艂 s艂u偶膮cej stary, przeklinaj膮c ci膮gle i burcz膮c na 偶on臋, kt贸ra nie nadchodzi艂a; podano butelk臋 nadpocz臋t膮, ale starannie zakorkowan膮, i te艣膰 przysiad艂 si臋 do zi臋cia w nadziei, 偶e si臋 nagada. Ale 铆mura by艂, cho膰 zwykle gadatliwy i gor膮czka, jakby go kto przybi艂, zamy艣lony, ponury i wzdychaj膮cy.

- C贸偶 to wa艣ci jest - odezwa艂 si臋 tupi膮c nog膮 starzec - nie w swoim jeste艣 sztosie... nie k艂am mi darmo i lepiej si臋 wyspowiadaj. Na pr贸偶no chcia艂 si臋 jeszcze zapiera膰 铆mura, czu艂 bowiem sam, 偶e mu si臋 to nie uda, a natura jego nie dozwala艂a mu nic utai膰 w sobie. By艂 jak przezroczysta woda, w kt贸rej na dnie wida膰 najmniejszy kamyczek, rzucony r臋k膮 swawolnego ch艂opi臋cia.

- Ot, powiem - odszpuntowuj膮c si臋 nareszcie, zawo艂a艂 gor膮co - p贸ki mamy nie ma, 偶e mi si臋 dzi艣 dziwna rzecz trafi艂a! - Tak偶e mi i gadaj - przysuwaj膮c si臋, chciwie rzek艂 starzec - c贸偶 ci si臋 trafi艂o? W istocie, jejmo艣ci nie ma, ale jak powr贸ci , dobrze jej uszy naci膮gn臋...

- Spotka艂em pod miastem wariatk臋...

- rzek艂 铆mura.

- Wariatk臋! - wytrzeszczaj膮c oczy spyta艂 pan Antoni - albo偶 to co dziwnego? - Tak... ale to by艂a kobieta, kt贸r膮 zna艂em w innym stanie, w naj艣wietniejszym losie, m艂od膮, pi臋kn膮, weso艂膮...

- Co chcesz - odpar艂 wzdychaj膮c pan Antoni - dziwnie si臋 plecie na Bo偶ym 艣wiecie...

- O! prawda, 偶e dziwnie - podchwyci艂 铆mura z wyrazem smutku - biedna kobieta! biedna kobieta...

- Ale kt贸偶 to taki? - spyta艂 te艣膰 smakuj膮c wino powoli i niewiele si臋 zajmuj膮c losem nieszcz臋艣liwej, nad kt贸r膮 tak ubolewa艂 zi臋膰 jego.

- Jest to niejaka pani Fryze...

- A! czy nie ta, co tu w miasteczku mieszka艂a? - pochwyci艂 偶ywiej nieco stary podnosz膮c g艂ow臋.

- Ta偶 sama, ale to moja dawna znajomo艣膰 - rzek艂 zi臋膰 - jeszczem by艂 w wojsku, kiedy si臋 z ni膮 o偶eni艂 magnat tego nazwiska... chocia偶 inni m贸wili, 偶e to o偶enienie by艂o jakie艣 potajemne , a drudzy mu ca艂kiem zaprzeczali. By艂 to dobrze ju偶 stary cz艂owiek, a ona m艂oda i prze艣liczna! - Ba, ba! widzia艂em ci j膮, ale - czmychn膮艂 pan Antoni - co艣 nieosobliwie o niej m贸wiono.

- A! bo te偶 ca艂e 偶ycie z dziwn膮 nieopatrzno艣ci膮 dawa艂a powody do obmowy i pos膮dze艅 swoj膮 艣mia艂o艣ci膮, obchodzeniem si臋 prawie zalotnym, niekiedy p艂ochym nawet. Ale to wszystko by艂o tylko pozornym podobno; bo ta kobieta mia艂a w sercu wielkie przywi膮zanie, kt贸remu po艣wi臋ci艂a ca艂e 偶ycie swoje.

- Co艣 ja tego ca艂ego romansu nie rozumiem dobrze - rzek艂 stary oboj臋tnie - m贸w bo asi艅dziej wyra藕niej, jak to by艂o.

- Kiedym jeszcze by艂 w wojsku - ci膮gn膮艂 dalej 铆mura - s艂yszeli艣my wiele o ca艂ym tym wypadku. Pani Fryze by艂a bardzo dobrze i starannie wychowan膮 c贸rk膮 jedyn膮 doktora, kt贸ry j膮 m艂odo odumar艂. Zosta艂a na opiece w膮t艂ej jakich艣 krewnych, kt贸rzy z lito艣ci j膮 do domu przyj臋li; pokocha艂a si臋, s艂ysz臋, w jakim艣 m艂odym cz艂owieku, z kt贸rym stosunki, maj膮ce si臋 zawrze膰 ma艂偶e艅stwem, trwa艂y lat kilka. Tymczasem kochanek 贸w zapl膮ta艂 si臋 w jak膮艣 nieszcz臋艣liw膮 spraw臋 i oddany zosta艂 pod s膮d. Jeden genera艂 Fryze, s艂awny kobieciarz, cho膰 niem艂ody ju偶 cz艂owiek, m贸g艂 go uratowa膰. Przywi膮zanie jej by艂o tak szalone, 偶e mu siebie, s艂aw臋 swoj膮 i ca艂膮 po艣wi臋ci艂a przysz艂o艣膰 - odda艂a si臋 genera艂owi, obiecuj膮cemu z ni膮 o偶eni膰, a偶eby uratowa膰 kochanka. Wybawi艂a go wprawdzie, ale ten ze wzgard膮 j膮 p贸藕niej opu艣ci艂. Nie wiem, czy skutkiem doznanego zawodu, czy 偶e 偶ycie jej ze starcem by艂o okrutn膮 m臋czarni膮 przy rozp艂omienionym sercu i t臋sknocie, sta艂a si臋 tak dziwaczn膮, tak roztrzepan膮, tak szydersk膮 i zalotn膮, jak gdyby pragn臋艂a 艣ci膮gn膮膰 na siebie najzjadliwsze pos膮dzenia. Zdawa艂o si臋, 偶e ka偶dego pragn臋艂a rozkocha膰, jakby chcia艂a mi艂o艣ci膮 inn膮 wynagrodzi膰 sobie utracon膮... O! szaleli te偶 za ni膮, latali, a ona do sza艂贸w pomaga艂a wejrzeniem, s艂owem i gdy j膮 dosz艂y potwarze, kt贸re na ni膮 rzucano potem, 艣mia艂a si臋 do rozpuku... Jednak偶e w jej ca艂ym 偶yciu, opr贸cz najdziwniejszej lekko艣ci, kt贸ra o najnieporz膮dniejsze 偶ycie pos膮dza膰 dozwala艂a, nie by艂o nic, co by istotnie dowie艣膰 mog艂o, 偶e by艂a winn膮. Stary pokiwa艂 g艂ow膮.

- Adwokatujesz asindziej - rzek艂 - ale ja i teraz powiem, 偶e tej pani Fryze nie rozumiem. W istocie, nie od dzi艣 musia艂a by膰 wariatk膮 i przesz艂e jej 偶ycie co艣 na szale艅stwo zakrawa. A to偶 wiesz, 偶e tu w miasteczku dom jej s艂yn膮艂 za najszkaradniejszy?... M贸wiono o niej okropno艣ci. W ostatku musia艂e艣 s艂ysze膰, 偶e po odp臋dzeniu panny Anieli wzi膮艂 j膮 by艂 kasztelanic , brat m贸j, do siebie - to dosy膰 powiedzie膰! - Co? - porwa艂 si臋 铆mura - by艂a u kasztelanica? - A by艂a - rzek艂 zimno pan Antoni - zawie藕li j膮 tam, s艂ysz臋... Gdzie偶e艣 j膮 spotka艂? musia艂a uciec ze Strumienia...

- Spotka艂em j膮 na grobli przed miasteczkiem, biegn膮c膮 w jednej sukni, z rozpuszczonymi w艂osami i wyra藕nie pomi臋szan膮...

- Nie zatrzyma艂e艣 jej?, nie spyta艂e艣, co si臋 jej sta艂o? - Owszem! owszem! ofiarowa艂em si臋 nawet odwie藕膰 j膮, gdzieby chcia艂a, alem si臋 s艂owa rozs膮dnego dopyta膰 nie m贸g艂. Pocz臋艂a si臋 艣mia膰, opowiada膰 mi o swoim pierwszym kochanku , o starym generale, licho wie o czym...

- I gdzie偶 posz艂a? - Zdaje si臋, 偶e mia艂a tyle przytomno艣ci, i偶 do swojego domku, kt贸ry tu najmuje, trafi艂a.

- Ale mnie wa膰pan niespokoisz tym, bo si臋 w Strumieniu c贸艣 sta膰 musia艂o, kiedy ona stamt膮d usz艂a... To nie bez kozery...

- Biedna kobieta - ze szczeg贸lnym uczuciem powt贸rzy艂 铆mura - a taka pi臋kna! I tak sko艅czy膰 marnie.

- Najcz臋艣ciej pi臋kne marnie ko艅cz膮! - odpar艂 pan Antoni. Wtem na progu ukaza艂a si臋 pani Antoniowa i stary, zapomniawszy o wszystkim, poskoczy艂 ku niej z gor膮c膮 wym贸wk膮.

- A to mnie jejmo艣膰 chcesz 偶ywcem um臋czy膰 - zawo艂a艂...

- czy to si臋 godzi! Na godzin臋 posz艂a艣 asi艅d藕ka, na godzin臋! a bawisz p贸艂 dnia, ja w niespokoju, w utrapieniu w艂osy z g艂owy dr臋... 铆eby艣 by艂a cho膰 przys艂a艂a, da艂a zna膰... To nieludzko! to nieludzko! Stan臋艂a jejmo艣膰 chwil臋, wyprostowana i zmieszana nieco wybuchem gniewu niespodziewanym, ale rych艂o odzyska艂a przytomno艣膰 i gotowo艣膰 do walki.

- A 艣licznie艣 wa膰pan by艂 o mnie niespokojny! - odezwa艂a si臋 witaj膮c 铆mur臋 - to偶 mog艂e艣 przys艂a膰 dowiedzie膰 si臋 o mnie do znajomych?... Nie by艂o to tak trudno... Ale tobie byle si臋 k艂贸ci膰 tylko.

- Jest! ju偶 wym贸wka! A wa膰pani byle mnie zrobi膰 na przek贸r! - Panie, daj mi cierpliwo艣ci! - odezwa艂 si臋 r臋ce sk艂adaj膮c pan Antoni.

- Trzeba ci z ocz贸w zej艣膰 - ofukn臋艂a si臋 偶ona - bo nie dojd臋 艂adu; ale nim p贸jd臋, musz臋 przecie oznajmi膰, cho膰 mnie nie po m臋偶owsku przywita艂e艣, co艣, co ci臋 bardzo obchodzi膰 b臋dzie.

- Jaka艣 plotka miejska...

- Najpewniejsza wiadomo艣膰... umar艂 kasztelanic...

- Ale co? nie m贸wi艂em - zakrzykn膮艂 pan Antoni klasn膮wszy w r臋ce - przeczuwa艂em! Ale to pewno? - Najpewniej; widzia艂am Sobockiego, kt贸remu Ja艣 da艂 zna膰, i do s膮du przys艂ali oznajmienie.

- A to nam chwili nie trac膮c jecha膰 tam potrzeba - zrywaj膮c si臋 chy偶o, doda艂 m膮偶 - bo Jasiek i Sobocki licha nawarz膮... Trzeba by膰, gdy s膮d zjedzie, bo i tak okradn膮 faworyci... 铆muro , kochanie - coraz gor臋cej pocz膮艂 stary - posy艂aj lub lepiej sam biegnij po konie... trzeba sztafet臋 pchn膮膰 do pana Piotra i do Pobia艂贸w, spieszy膰 na miejsce... W tej chwili przez p贸艂otwarte drzwi pokaza艂a si臋 dziko, szydersko u艣miechniona, a bardziej wykrzywiona twarz Sobockiego, kt贸ry wchodzi艂 pods艂uchuj膮c; jejmo艣膰 mrugn臋艂a na m臋偶a, ty艂em do drzwi stoj膮cego...

- Do n贸g upadam - chrypi膮cym g艂osikiem odezwa艂 si臋 kancelista - widz臋, 偶e pa艅stwo dobrodzieje ju偶 wiedz膮 o smutnym wypadku... Pan Antoni si臋 odwr贸ci艂.

- Jak si臋 wa膰pan masz? - Przyby艂em w艂a艣nie naradzi膰 si臋, co tu pocz膮膰? Kasztelanic nagle umar艂! - Nagle, powiadasz? - Z wieczora jeszcze by艂 zupe艂nie zdr贸w, weso艂o dosy膰 si臋 bawi艂, mia艂 si臋 k艂a艣膰, siedzia艂 w krze艣le; wtem apopleksja, co艣, nie wiem - upad艂 i skona艂.

- Straszna 艣mier膰! - odezwa艂 si臋 pan Antoni zamy艣laj膮c...

- Ale mo偶e by ratunek...

- Nim przyby艂 dokt贸r, ducha nie by艂o; zapewne, smutne to dla nas - westchn膮艂 Sobocki - ale 偶al 偶alem, a interes interesem; potrzeba my艣le膰 o sobie.

- Ja te偶 niezw艂ocznie jad臋 do Strumienia - podchwyci艂 pan Antoni - id藕 wa膰pan, kochany zi臋ciu, po konie pocztowe i wyprawuj sztafet臋 do pana Piotra... 偶ywo tylko, 偶ywo. To m贸wi膮c kr臋ci艂 si臋 ju偶 po izbie staruszek szukaj膮c czapki i narzeka艂 na 偶on臋, 偶e nigdy rzeczy jego na miejscu si臋 nie znajduj膮, Sobocki sta艂 i w duchu si臋 u艣miecha艂.

- Nic s艂uszniejszego - doda艂 serio - potrzeba oznajmi膰 panu Piotrowi i Samuelowi, i Pobia艂om; ja tak偶e, skoro mi moje obowi膮zki pozwol膮, przystawi臋 si臋 do Strumienia, mog臋 si臋 przyda膰.

- A zapewne! zapewne! - urywano wo艂a艂 stary - wszyscy tam potrzebni. 铆eby tylko, mi臋dzy nami m贸wi膮c, Ja艣 tam dobrze dopilnowa艂... Nie bardzo wierz臋 s艂ugom... got贸wki by膰 musi wiele, kosztowno艣ci: mog膮 rozkra艣膰.

- Opiecz臋towano - rzek艂 spokojnie Sobocki - i Pu艣likowski, nowy s艂uga, uczciwy cz艂owiek, pewny jestem, z oka nie spu艣ci nic, mo偶na mu zaufa膰! - Jednak偶e nie zawadzi tam dojecha膰! - doda艂 Antoni.

- A dobrze, 偶eby i Pawe艂 przyby艂 mi w pomoc. Po艣lesz wa艣膰 i po Paw艂a, 偶eby przyjecha艂 do Strumienia. Sobocki, widz膮c to zaprz膮tnienie pana Antoniego, wci膮偶 szydersko spoziera艂 na niego, ale w niczym mu si臋 nie sprzeciwia艂.

- Jak wa膰pan my艣lisz - odezwa艂 si臋 stary - czy te偶 znajdziemy testament? - Ma艂o zna艂em kasztelanica - b膮kn膮艂 niewyra藕nie Sobocki, nieco zarumieniony - nie mog臋 nic m贸wi膰. Kto wie, tacy ludzie bywaj膮 porz膮dni w najmniejszej rzeczy.

- Tak! to by艂 bardzo porz膮dny cz艂owiek - odpar艂 pan Antoni podpasuj膮c si臋 pasem, kt贸ry mu przynios艂a dziewczyna.

- Musia艂 zostawi膰 艂ad w interesach i jakie艣 rozporz膮dzenie.

- I ja tak my艣l臋! - doda艂 Sobocki - ale mo偶e bym m贸g艂 w czym by膰 pomocnym, pos艂a膰 godzie, oznajmi膰? prosz臋 mi dysponowa膰.

- Je艣li艣 tak 艂askaw - po chwili namys艂u rzek艂 stryj - wypraw偶e, wyr臋czaj膮c 铆mur臋, do pana Piotra i Samuela... Samuel musi by膰 u niego.

- Pan Samuel jest tutaj! - Gdzie? tu? w miasteczku! - krzykn膮艂 pan Antoni - a ja o tym nie wiem? - Od dawnego dosy膰 czasu, bo od razu si臋 umie艣ci艂 u ksi臋偶y trynitarzy... ale tak go dotkn臋艂o, wida膰, obej艣cie nieboszczyka, 偶e z ca艂膮 famili膮 zerwa艂. Rotmistrz i on siedz膮 zamkni臋ci, czasem tylko w odludn膮 cz臋艣膰 miasteczka wychodz膮 na przechadzk臋.

- Ja si臋 z nim widzie膰 musz臋! - odezwa艂 si臋 偶ywo pan Antoni.

- On chyba o niczym nie wie; pojedziemy razem, b臋dzie mi u偶yteczny, zna dom. Gdzie stoi, powiadasz? u trynitarzy! - Tak jest! w klasztorze, na pierwszym pi臋trze, w celi ko艂o definitorskiej.

- Dzi臋kuj臋 za wiadomo艣膰, bardzo dzi臋kuj臋; lec臋 do niego.

- A ja wyprawiam do pana Piotra! - 偶egnaj膮c si臋 rzek艂 Sobocki. 铆mura pozosta艂 z wstrzymuj膮c膮 go pani膮 Antoniow膮, a stary, podpalony wiadomo艣ci膮, polecia艂 do pana Samuela. Sobocki wci膮偶 u艣miechaj膮c si臋 spieszy艂 do swego dworku. Mrok ju偶 pada艂, gdy do nie zamkni臋tej furty dosta艂 si臋 pan Antoni i przeszed艂szy ciemne korytarze i wschody pocz膮艂 szuka膰 celi na pierwszym pi臋trze. Pos艂ugacz klasztorny mu j膮 wskaza艂, ale by艂a zamkni臋ta; zapuka艂 raz i drugi, nierych艂o dopiero przemkn臋艂y si臋 z wolna drzwi i smutna, pos臋pna twarz Samuela ukaza艂a si臋, o艣wiecona ogarkiem 艂ojowej 艣wiecy. Bracia spojrzeli na siebie, Antoni z wym贸wk膮, Samuel z niejakim wstydem; mizantropia jego nie by艂a jeszcze dosz艂a do tego stopnia, w kt贸rym ju偶 ca艂ego obejmuje cz艂owieka i 偶贸艂ci膮 si臋 ze艅 wylewa. By艂 to raczej 艂agodny smutek, kt贸ry si臋 ukry膰 pragn膮艂.

- A godzi si臋 to? A godzi? - z wyrzutem, zak艂adaj膮c r臋ce, odezwa艂 si臋 pan Antoni - 偶ebym ja, rodzony brat tw贸j, o bytno艣ci w mie艣cie, ju偶 nie艣wie偶ej, dowiedzia艂 si臋 gdzie艣 z boku? C贸偶em ja ci zawini艂? Pan Samuel, sk艂opotany, wprowadzi艂 go do 艣rodka. Ubogie to by艂o mieszkanie, kt贸remu 偶e znak贸w celi brak艂o , wygl膮da艂o na rodzaj sm臋tnego wi臋zienia. Sk艂ada艂o si臋 z dw贸ch ciasnych cel, jedna za drug膮, w膮skimi oknami o艣wieconych. W pierwszej by艂a kanapa i st贸艂, par臋 krzese艂, troch臋 sprz臋tu, kt贸ry pokazywa艂, 偶e tu jadali i przesiadywali. W drugiej dwa w膮skie tapczany, ubogo zas艂ane, male艅ka kom贸dka, troch臋 sukni. Nie by艂o gdzie przychowa膰 i utai膰 gospodarstwa, kt贸re, sami sobie s艂u偶膮c, wiedli nie bez uprzykrzenia dwaj wygna艅cy. Na drewnianej p贸艂ce sta艂y do g贸ry talerze, miski, dzbanki, garnuszki, pozawi膮zywane woreczki, w k膮cie wiadro z wod膮. W drugim, na rogowym gerydoniku, o dw贸ch czarnych, trzeciej bia艂ej nodze, paczka 艣wiec 艂ojowych, kawa艂ek cukru i brudna stolniczka razem si臋 zetkn臋艂y z myd艂em i r臋cznikiem. Na stole przed kanap膮, z kt贸rej, wida膰, wsta艂 pan Samuel, bo szczypce jeszcze miejsce, gdzie by艂 lichtarz, pokazywa艂y - le偶a艂a wielka, rozwarta ksi膮偶ka, z formy swej i druku na nabo偶n膮 wygl膮daj膮ca. G艂o艣ne chrapanie dawa艂o si臋 s艂ysze膰 z bocznej celi.

- Daruj mi, kochany bracie - cicho a 艂agodnie, 艣ciskaj膮c r臋k臋 pana Antoniego, odezwa艂 si臋 Samuel - ze skrwawionym sercem nie chcia艂em i艣膰 do ludzi. Na co ich straszy膰 ranami, kt贸rych uleczy膰 nie mog膮? Chcia艂em, by czas je przygoi艂.

- Ale na Boga! to nie wym贸wka! - zakrzycza艂 Antoni.

- A z kim偶e je艣li nie z bratem podzieli膰 si臋 gorycz膮? My艣la艂em, 偶e艣 u pana Piotra.

- O! dosy膰 mam cudzych chleb贸w - tu mi spokojniej...

- Nic nie wiesz? - spyta艂 przyby艂y.

- C贸偶 chcesz, 偶ebym tu wiedzia艂? wiem, 偶e cierpi臋 i 偶e na to nie ma ratunku.

- Kt贸偶 wie! Samuel wskaza艂 palcem izdebk臋 przyleg艂膮.

- Nie o siebie mi chodzi! nie! mojego wieku niewiele i przeko艂ata艂bym go do reszty, ale on, on mnie trapi! Uchowaj Bo偶e na mnie 艣mierci, jak sobie da rady? Kto si臋 nim zaopiekuje? - Tu nie o tym teraz m贸wi膰 - przerwa艂 go艣膰.

- Wa膰pan, widz臋, o bo偶ym 艣wiecie nie wiesz. Kasztelanic pozawczoraj w nocy nagle umar艂. Samuel chwyci艂 si臋 za g艂ow臋.

- Co m贸wisz? umar艂? Rotmistrzu! - zawo艂a艂 - panie Wincenty, panie Wincenty! Z drugiej stancyjki ukaza艂 si臋 zaspany i porozpinany rotmistrz, zobaczy艂 stryja i zmiesza艂 si臋, zatulaj膮c surdut co pr臋dzej.

- Wiesz, kasztelanic umar艂! - powt贸rzy艂 Samuel.

- Umar艂 nagle - dorzuci艂 pan Antoni - jeden tam dot膮d Jasiek; niew膮tpliwie go okradn膮, je艣li tam nie po艣pieszym zaraz. Ja nie znam ani domu, ani ludzi, konie gotowe; rachuj臋 na brata, 偶e pojedziemy razem. Pan Samuel spu艣ci艂 g艂ow臋, odst膮pi艂 krokiem, wzruszy艂 ramionami.

- Ja tam nie pojad臋 - rzek艂.

- Przysi膮g艂em, 偶e noga moja nie postanie w Strumieniu.

- Tak! mog艂o to by膰, p贸ki nale偶a艂 do pana Stanis艂awa, ale dzi艣 to w艂asno艣膰 nasza.

- Chocia偶by - odpar艂 starszy - nie pojad臋; we藕 sobie rotmistrza, ten ci b臋dzie pomocniejszy, a je艣li zapotrzebujesz obrony lub odparcia napa艣ci, us艂u偶y ci dzielnie.

- Jak to? doprawdy jecha膰 nie my艣lisz? - Nie pojad臋 - spieszcie sami i pami臋tajcie o losie rotmistrza, prosz臋, ja dla siebie nic nie potrzebuj臋. Ale jak偶e ten biedak umar艂? - zapyta艂 Samuel. Pan Antoni, o ile wiedzia艂, opisywa艂 艣mier膰 kasztelanica; spojrza艂 na zegarek, po偶egna艂 brata i zabrawszy z sob膮 rotmistrza siad艂 zaraz przed bram膮 klasztorn膮 na bryczk臋, kt贸rej pomimo nocy p臋dzi膰 kaza艂 do Strumienia.



V.

W Horoszkach u pa艅stwa Paw艂贸w by艂 wieczorek w艂a艣nie i bawiono si臋 przewybornie - dusz膮 zabawy by艂a panna Hiacyntha, kt贸rej, 偶e o jej wp艂ywie na dom wiedziano, s艂u偶yli adoratorowie Petry. Nie brak艂o bowiem wielbicieli dumnej i kwa艣nej c贸rce pa艅stwa Paw艂贸w; jej jedynactwo, nadzieje spadku, w najgorszym razie pi臋kna cz臋艣膰 Horoszek wabi艂y m艂odzie偶 s膮siedni膮. Dw贸r ja艣nia艂 rz臋sisto, salon, wywoskowany i z py艂贸w otarty, przy 艣wiecach wcale si臋 poka藕no wydawa艂... zdobi艂y go nowiute艅kie firanki z fr臋dzl膮 roboty panny Hiacynthy i wielkie jesiennych kwiat贸w bukiety, kt贸re dowcipn膮 inwencj膮 zdobi艂y we dw贸ch miejscach nieco odrapan膮 z tynku i nieforemnie polepion膮 艣cian臋. Na g艂贸wnej kanapie majestatycznie rozsiad艂a si臋 gospodyni domu, wodz膮c oczyma za c贸rk膮, z wyrazem niech臋ci dobrego tonu przebiegaj膮c膮 salon, kt贸ry zdawa艂 si臋 niegodzien j膮 zamyka膰, tak z g贸ry na艅 pogl膮da艂a. Pi臋kna Julia, wysznurowana tak, 偶e broda je spoczywa艂a wygodnie na podniesionym biu艣cie, przymru偶a艂a oczki, pr贸buj膮c jeszcze, a偶ali nie zwabi melancholicznym wyrazem jakiego m艂odzika, pragn膮cego duszy, co by go zrozumie膰 potrafi艂a. Kilka matek, maj膮cych syn贸w na o偶enieniu, otacza艂y j膮 ko艂em grzeczno艣ci i szczebiotliw膮 rozmow膮. Pan Pawe艂, w granatowym fraku, z cygarem, kt贸re przechodz膮c przez salon ukrywa艂 starannie, kr臋ci艂 si臋 upocony, dysponuj膮c i dogl膮daj膮c wszystkiego. Panna Hiacyntha gry sentymentalne i ta艅ce odwieczne wymy艣la艂a, rozweselona, roztrzpiotana prawie, sznuruj膮c ustka zwi臋d艂e i sypi膮c wymownymi wyrazy. Petra potrz膮sa艂a g艂ow膮 ulokowan膮 i nie raczy艂a nawet t艂umu swych wielbicieli obdarzy膰 u艣miechem. Ten t艂um sk艂ada艂 si臋 w tej chwili mianowicie ze trzech m艂odzik贸w, posiadaczy cz臋stek w okolicznych wioskach, i jednego pod偶y艂ego wdowca, kt贸ry ca艂y dobry folwark, acz od艂u偶ony nieco, mia艂 o mil kilka od Horoszek. Reszt臋 towarzystwa sk艂ada艂y siostry tych pan贸w, kuzynka tego pana, matki, jeden ojciec w surducie szaraczkowym i jedna ciotka w przedwiecznej mantylce mienionej. W艂a艣nie zabierano si臋 do mazura, kt贸rego cztery pary u艂o偶ono, zaprosiwszy gospodyni臋 domu przez najm艂odszego z tancerzy, co urz膮dzi艂a przezorna panna Hiacyntha, gdy pan Pawe艂 wpad艂, ale jak oparzony. Po minie jego s膮dzi膰 by艂o mo偶na, 偶e albo si臋 zapali艂o w kominie, albo si臋 Igna艣 kucharz upi艂, albo puszka od herbaty ze szk艂a czeskiego, faworyta pani, bo wyprawna, rozbit膮 zosta艂a przez mazgajowatego Jurka, co terminowa艂 przy kredensie. W艂os naje偶ony, oczy roztwarte, r臋ce rozczepieczone okropnie, usta zaci艣ni臋te, frak porozpinany i pogi臋ty oznajmywa艂y, 偶e si臋 co艣 sta艂o. Stan膮艂 wyrazi艣cie naprzeciw 偶ony i sycz膮c dawa膰 jej pocz膮艂 tysi膮czne znaki, 偶e z ni膮 pom贸wi膰 potrzebowa艂. Nie zaraz to Julia spostrzeg艂a, a 偶e taniec zaledwie si臋 poczyna艂, a partner tylko co mia艂 czas westchn膮膰, w kilku s艂owach wyra偶aj膮c swe uczucia, nierada by艂a przerywa膰 mazura, s膮dz膮c, 偶e pan Pawe艂 da sobie i sam rady. Zaniepokoi艂o j膮 jednak naleganie m臋偶a, kt贸ry coraz gorzej si臋 wykrzywiaj膮c, ruszaj膮c ramionami, tupi膮c, zaczyna艂 nie do艣膰 powoln膮 Juli臋 do niecierpliwo艣ci doprowadza膰. Wreszcie mina pana Paw艂a sta艂a si臋 tak 艣mieszn膮 wyrazem pilnego jakiego艣 偶膮dania, 偶e Julia musia艂a na chwil臋 rzuci膰 tancerza i przybieg艂a ku niemu, my艣l膮c go dobrze rozumu wyuczy膰.

- Co ci jest, Pawle - zawo艂a艂a - oszala艂e艣 czy co? oczy wszystkich zwr贸ci艂e艣 na siebie... Nie mo偶esz偶e si臋 i chwili obej艣膰 beze mnie? - Ale to nie przelewki, tu trzeba radzi膰! - C贸偶 si臋 sta艂o? - Odebra艂em pos艂a艅ca... Kasztelanic umar艂! Te s艂owa ogromny wp艂yw wywar艂y na pani膮 Paw艂ow臋.

- Co ty m贸wisz? - zawo艂a艂a zbli偶aj膮c si臋 do niego 偶ywo. Ale jako ostro偶na kobieta zaraz zmiarkowawszy, 偶e lepiej, gdy si臋 ta wiadomo艣膰 nie rozszerzy, pogrozi艂a mu po nosie, szepcz膮c: - 铆adnych min, ani s艂owa! nikt o tym wiedzie膰 nie powinien. Id藕 do swego pokoju, sko艅cz臋 figur臋 i przybiegn臋. Naradzim si臋, ale na wszystko zaklinam, nie pokazuj po sobie, 偶e艣 jak膮kolwiek wiadomo艣膰 odebra艂. To rzek艂szy, wr贸ci艂a do mazura, a panna Hiacyntha, kt贸ra z oka nie spuszcza艂a ca艂ej tej sceny, wywnioskowa艂a, 偶e si臋 Igna艣 upi艂 tylko. "Mniejsza o to - pomy艣la艂a - niech te偶 sobie pan Pawe艂 cho膰 raz sam rad臋 da... ja si臋 dzi艣 bawi臋". I porwa艂a swego tancerza, lekko rzucaj膮c si臋 do ta艅ca, z zapa艂em wyg艂odzonej a nami臋tnej pi臋tnastoletniej panienki. Nieszcz臋艣liwy, co si臋 na ofiar臋 jej sp贸藕nionym sza艂om po艣wi臋ci艂, ledwie m贸g艂 zd膮偶y膰 za tym czterdziestoletnim motylem, kt贸rego szarfa niebieska uciera艂a nosy ludziom i 艣wiecom. Julia z dyplomatyczn膮 powolno艣ci膮, cho膰 j膮 wewn膮trz srodze piek艂o, przeta艅cowawszy, chwyci艂a si臋 za bok, m贸wi艂a co艣 ze swoim kawalerem po cichu, wyr臋czy艂a si臋 cioci膮 w mienionej mantylce, a sama posz艂a zasi膮艣膰 na kanapie, skar偶膮c si臋 na dolegaj膮ce uczucie b贸lu, kt贸rego w ta艅cu dozna艂a. Wszystkie mamy najskuteczniejsze j臋艂y jej rai膰 lekarstwa - ale ona sm臋tnie potrz膮s艂szy par臋 razy g艂ow膮, zwlek艂a si臋 z kanapy i noga za nog膮 wysz艂a do bocznego pokoju. Tu dopiero odzyskawszy si艂y, rzuci艂a si臋 szparko do kancelarii m臋偶owskiej i gdyby nie muzyka, s艂ycha膰 by by艂o stuknienie drzwiami, kt贸rym wej艣cie swe oznajmi艂a. Pan Pawe艂 przy stoczku, bo wszystkie lichtarze by艂y na s艂u偶bie, czyta艂 z uwag膮 list odebrany, 偶ona wyrwa艂a mu go bez ceremonii i pocz臋艂a, podni贸s艂szy stoczek przebiega膰.

- No, a c贸偶, duszko? - spyta艂 pan Pawe艂 - co tu robi膰? - Naturalnie jecha膰 do Strumienia co najpr臋dzej, Hieronim im si臋 p贸藕niej dowie, tym lepiej. A wi臋c cicho! P贸ki si臋 go艣cie nie rozjad膮, musisz dosiedzie膰 z nimi, a rano ruszysz. Ja tylko my艣l臋, czy nie by艂aby to pora z Hieronimem si臋 o jego sched臋 w spadku u艂o偶y膰? - doda艂a Julia powt贸rnie.

- Jakby艣 mi z ust wyj臋艂a - zawo艂a艂 Pawe艂 - s艂owo w s艂owo ja to samo zaraz pomy艣la艂em... ale kt贸偶 wie, a nu偶 jest testament? - W艂a艣nie i ja rozmy艣la艂am, jak by to zrobi膰? chyba warunkowo? Ale jak偶e tu do niego przyst膮pi膰? Domy艣li si臋 ta sroczka Hieronimowa, 偶e kasztelanic nie 偶yje... Jednak偶e jake艣my rachowali kiedy艣, wypada艂o nam w najgorszym razie po kilkakro膰... Horoszki nie warte jak sto, mo偶e sto dwadzie艣cia... gdyby艣my mu odst膮pili ich, a wzi臋li jego sched臋? A nu偶 scheda i stukilkudziesi臋ciu nie wyniesie? - spyta艂 rachuj膮c pan Pawe艂.

- To prawda! - m贸wi艂a dalej Julia - ale gdyby si臋 uda艂o podchwyci膰 tak 铆mur贸w, kiedy m贸wicie, 偶e i oni do spadku nale偶e膰 b臋d膮, z艂apa膰 Hieronima, dopiero by艣my byli bogaci. Czekaj偶e wa膰pan - dorzuci艂a po namy艣le - jed藕 nic nie m贸wi膮c, je艣li si臋 tam co oka偶e, przybywaj, a ja tu na wszelki przypadek do nich si臋 troch臋 przybli偶臋. Szkoda, 偶e艣my ich dzisiaj na wiecz贸r nie prosili. Szkoda! ale kto to m贸g艂 przewidzie膰! - westchn膮艂 pan Pawe艂.

- Teraz do pokoju i cicho! Nawet Hiacyncie nic; odprawi膰 zarazpos艂a艅ca, 偶eby nie papla艂 - konie zadysponowa膰, niby po doktora dla mnie, na rano; o 艣wicie w drog臋. Dobrze, kochanie - rzek艂 zabieraj膮c si臋 do wyj艣cia pan Pawe艂 - nie ma jak twoja rada! moje serce.

- Spodziewam si臋! - cicho a dumnie, kiwaj膮c g艂贸wk膮, odezwa艂a si臋 kobieta - do pokoju! Pos艂uszny pobieg艂 gospodarz, ale 偶e艣my to wszyscy podobno nie tak do udawania zr臋czni, wyni贸s艂 z sob膮 na twarzy niepok贸j i zaprz膮tnienie... Wida膰 je by艂o przez przybrany u艣miech i zawieszon膮 na spos贸b firanki oboj臋tno艣膰. Chodzi艂 i co chwila bi艂 si臋 o drzwi, dysponowa艂 go艣ciom zamiast s艂u偶膮cym, 偶eby 艣wiece obja艣niali, wita艂 si臋 z Jurasiem najczulej, 偶eby mu nie chybi膰, rozla艂 gor膮c膮 wod臋 z samowara i cygaro 偶arz膮cym si臋 ko艅cem w艂o偶y艂 w usta. Panna Hiacyntha, kt贸ra nikogo z oka nie spuszcza艂a, wiele czyni艂a domys艂贸w na mocy tego roztargnienia, wszak偶e nie potrafi艂a si臋gn膮膰 dalej odwa偶n膮 wyobra藕ni膮 nad st艂uczenie puszki do herbaty. Julia powr贸ci艂a do salonu, zawsze troch臋 si臋 na bok uskar偶aj膮c, i trzeba jej przyzna膰, 偶e reszty wieczora doby艂a, jak gdyby na jej ramionach nie spoczywa艂a nadzieja niepewnej, a milionowej sukcesji. Wieczorek, jak na z艂o艣膰, si臋 przed艂u偶a艂: panna Hiacyntha by艂a w najr贸偶owszym humorze. Petra nawet rozta艅cowa艂a troch臋 swoich kwas贸w i p贸艂u艣miechem obdarzy艂a pi臋knego s膮siada, co nies艂ychanie zmartwi艂o wdowca, p艂omieniste ku niej rzucaj膮cego wejrzenia spod brwi, godnych Jowisza. Mazur nast臋powa艂 po mazurze, walec po polce, galopada po kontredansie - ani wida膰 ko艅ca. P贸艂noc zasta艂a m艂odzie偶 w naj偶ywszych skokach... Dano wieczerz臋. Nie 艣miej膮c si臋 rozpytywa膰, a usi艂uj膮c zgadn膮膰, co za wypadek fermentowa艂 w panu Pawle, wzi臋艂a si臋 do jedzenia panna Hiacyntha, chc膮c doj艣膰, czy Igna艣 by艂 trze藕wym , i przekona艂a si臋, 偶e go musiano dostatecznie pilnowa膰. Ujrza艂a tak偶e ow膮 czesk膮 puszk臋 od herbaty i ju偶 nie wiedzia艂a, co my艣le膰. Ciekawo艣膰 by艂aby j膮 do indagacji pobudzi艂a, ale ta, na szcz臋艣cie, ust膮pi艂a apetytowi i rozmowie z m艂odym tancerzem, kt贸ry jej nie odst臋powa艂, zamierzaj膮c stara膰 si臋 o Petr臋 przez plenipotencj臋 dan膮 jej guwernantce. Po wieczerzy, 偶e ka偶dy mia艂 do domu odje偶d偶a膰, chwilk臋 tylko wypocz臋to i go艣cie powoli wynosi膰 si臋 zacz臋li. Poobwijano mamy, ciocie i siostry; kawalerowie pozapalali fajki i cygara i wszyscy nareszcie opu艣cili Horoszki, z wielk膮 Julii pociech膮. Pan Pawe艂 pobieg艂 do swojego pokoju, Petra rzuci艂a si臋 na sof臋 ziewaj膮c, a Julia ju偶 sz艂a na rad臋, gdy Hiacyntha zwijaj膮c loki wstrzyma艂a j膮 z u艣miechem.

- Co to panu? - spyta艂a.

- Paw艂owi? ale nic! - odpowiedzia艂a zimno gospodyni - albo偶 co? - Pani nie zwr贸ci艂a na to swego badawczego oczka? - C贸偶 to takiego? - Uwa偶a艂am, by艂a chwila jaka艣 stanowcza... wyszed艂 zimny i przytomny, powr贸ci艂 zmieniony, rozpaczliwy, stargany jakim艣 wewn臋trznym strapieniem... My艣la艂am przez chwil臋, 偶e albo Igna艣 nas zdradzi艂, lub w domu co si臋 sta艂o gro偶膮cego...

- Ja tego nie zwa偶a艂am; wierz mi, 偶e to ci si臋 przywidzia艂o.

- Mnie? - z u艣miechem spyta艂a guwernantka okazuj膮c si臋 tak pewn膮, tak niezmieszan膮, 偶e Julia zrozpatrzywszy, by przed ni膮 wa偶n膮 wiadomo艣膰 ukry膰 mog艂a, nie wiedz膮c, jak potem wyt艂umaczy艂aby si臋 ze swego niedowiarstwa, musia艂a po cichute艅ku, wzi膮wszy na stron臋, z wszystkiego si臋 jej zwierzy膰. Narady trwa艂y prawie noc ca艂膮, a rano o 艣wicie pan Pawe艂 , dobrze nadziany informacjami, siad艂 na bryczk臋 i ruszy艂 do Strumienia. Cicho i smutno by艂o we dworku Hieronimostwa, do kt贸rych 偶adna wie艣膰 o 艣mierci nie dosz艂a; tam p艂yn臋艂y godziny jednostajnie, nieznacznie, jak p艂yn膮膰 musi to 偶ycie, by si臋 sta艂o zno艣nym , 偶ycie b臋d膮ce podr贸偶膮 do innego celu. Z dniem ka偶dym powi臋ksza艂 si臋 smutek poZosi, po ch艂opakach, i milczenie domku, o偶ywianego weso艂膮 gromadk膮, stawa艂o si臋 coraz niezno艣niejszym dla rodzic贸w. Pozosta艂e dziewcz臋, acz dobre, przywi膮zane i ukochane jak inne, nie mog艂o zast膮pi膰 oddalonych, a czu艂o si臋 osierocone bez nich. Cz臋sto wygl膮daj膮c listu z 铆ytkowa od syn贸w, oboje liczyli dnie i godziny, a gdy przysz艂o co od Zosi, matka chowa艂a drog膮 pami膮tk臋 w ksi膮偶k臋 od nabo偶e艅stwa i co dzie艅 po cichu j膮 ca艂owa艂a. Hieronim i ona pracowali w pocie czo艂a, zarabiaj膮c na chleb powszedni i nie lepiej si臋 im wiod艂o. Zawsze prawie najpi臋kniejsze ich nadzieje jaka艣 niespodziana wywr贸ci艂a burza i przysz艂o ju偶 do tego, 偶e nie 艣mieli nic przewidywa膰, przes膮dliwie obawiaj膮c si臋, by troch臋 pociechy nie op艂acili gorzkim zawodem. Hieronimowi nie zbywa艂o jednak na m臋stwie, tej cnocie niewielu, kt贸ra w zapasach d艂ugich z losem rzadsz膮 jest od chwilowej odwagi zapa艂u; 偶onie jego mi艂o艣膰 dla m臋偶a zast臋powa艂a wszystko; zbroi艂a j膮 w cierpliwo艣膰, osusza艂a 艂zy, dawa艂a wejrzenie weso艂e i tchn臋艂a pocieszaj膮ce wyrazy... Oboje na oddaleniu swych dzieci srodze cierpieli, a oboje nie chcieli tego pokaza膰 po sobie, by nie dodawa膰 m臋czarni, u艣miechali si臋, rozrywali. Ale z tych piersi poczciwych cz臋sto ciche wyrwa艂o si臋 westchnienie, z oczu 艂za pociek艂a tajemna. B艂ogos艂awili los i ludzi, co im pomogli, ale w duszy narzekali na konieczn膮 potrzeb臋 straty chwil niepowr贸conych, kt贸rych z dzie膰mi przep臋dzi膰 nie wolno im by艂o. Z Paw艂em i jego 偶on膮 zawsze trwa艂 rozbrat, kt贸ry troch臋 powodzenia uczyni艂o jeszcze wyra藕niejszym, bo zazdro艣膰 oddali艂a od nich brata. Ani Pawe艂 , ani jego 偶ona nie widywali si臋 z Hieronimami; czasem raczyli po co艣 przys艂a膰 do nich, 偶膮da膰 pos艂ugi, kt贸rej nigdy nie odmawiano, ale si臋 nie czuli do 偶adnej wdzi臋czno艣ci. Pawe艂 coraz mocniej wm贸wi艂 w siebie, 偶e by艂 dobroczy艅c膮 brata, 偶e wszelkiego rodzaju czyni艂 dla niego ofiary, 偶e si臋 dla niego po艣wi臋ca艂. Julia w bratowej nie widzia艂a r贸wnej sobie istoty i obchodzi艂a si臋 z ni膮, gdy by艂a zmuszona spotka膰, okazuj膮c jej wyrazi艣cie wy偶szo艣膰 swoj膮. Hieronimowa znosi艂a to z niewyczerpan膮 cierpliwo艣ci膮, z u艣miechem 艂agodnym, z poddaniem si臋 losowi chrze艣cia艅skim. M膮偶 jej, kt贸ry wszystko bratu przebaczy艂, jednego tylko poni偶enia swej 偶ony wyra藕nego darowa膰 mu nie m贸g艂; w sercu mia艂 偶al g艂臋boki, ale nigdy go nie objawi艂. Takie by艂y stosunki dworu i dworku w Horoszkach, gdy Julia po odje藕dzie pana Paw艂a, ci膮gle niespokojna odebran膮 wiadomo艣ci膮, zesz艂a si臋 z pann膮 Hiacynth膮 dla rozmowy, kt贸rej w razach podobnych nieodbicie potrzebowa艂a. Jak wszystkich nieprzywyk艂ych do samotnego my艣lenia, m臋czy艂a j膮 rozwaga , zrywa艂 si臋 w膮tek, je艣li go nie podbudza艂a rozmowa. Usiad艂szy tedy z nogami na kanapie, Julia zwr贸ci艂a si臋 do wyprostowanej Hiacynthy, kt贸ra teraz stara艂a si臋 jej jeszcze bardziej przypodoba膰, i nadomy艣lawszy si臋 g艂o艣no najdziwaczniejszych rzeczy, odezwa艂a si臋 nare艣cie: - Jak ci si臋 zdaje, mnie si臋 widzi, 偶e teraz pora troch臋 si臋 zbli偶y膰 do Hieronimostwa.

- Zbli偶y膰? - spyta艂a nie daj膮c znaku ani wsp贸艂czucia, ani sprzeciwienia towarzyszka.

- Tak jest - g艂臋boko si臋 zamy艣laj膮c, ci膮gn臋艂a dalej Julia - kto wie, jak si臋 z艂o偶膮 interesa nasze teraz, mo偶emy potrzebowa膰 uk艂ada膰 si臋 z bratem; lepiej by by艂o zawczasu ich uko艂ysa膰, bo艣my na bakier. Kto wie! - Prawdziwie! pani masz rozum i przebieg艂o艣膰 meternichowsk膮! - zawo艂a艂a Hiacyntha z u艣miechem - nigdy bym nic podobnego wyduma膰 nie zdo艂a艂a! Nie mog艂am nawet odgadn膮膰 celu tego pomys艂u! - Dzi艣 wiecz贸r trzeba pierwszy krok zrobi膰; p贸jdziemy do nich...

- I Petra? - Wszyscy! przynajmniej jak nas wi臋cej p贸jdzie - u艣miechaj膮c si臋 doda艂a Julia - b臋dziemy mogli m贸wi膰 z sob膮, bo z nimi jak nie okurach, nie o jajach, o czym偶e rozmowa? - A! to s膮 ludzie tak poziomi! tak pro艣ci! W tych kilku s艂owach wa偶ne postanowienie zbli偶enia si臋 do Hieronimostwa zamkni臋te zosta艂o; reszta dnia sp艂yn臋艂a na spoczynku po wieczorze i niespokojnych domys艂ach wzgl臋dem testamentu. Petra nadzwyczajnie zdziwion膮 zosta艂a, gdy jej matka oznajmi艂a, 偶e do Hieronim贸w p贸j艣膰 maj膮, i nie mog艂a zrozumie膰 tych odwiedzin po wczorajszym baliku, na kt贸ry ich nie proszono. Potrz臋s艂a g艂ow膮, zrobi艂a mink臋 wzgardliw膮, ale 偶e dla niej oboj臋tnym by艂o p贸j艣膰 lub nie, zezwoli艂a. Oko艂o godziny pi膮tej trzy damy skierowa艂y si臋 ku skromnemu dworkowi szlacheckiemu i ju偶 we wrota wchodzi艂y, gdy gospodarze jeszcze oczom swoim wierzy膰 nie chcieli poznawaj膮c go艣ci.

- Wszak to pani Paw艂owa! - odezwa艂 si臋 Hieronim...

- A dalib贸g, ona! ona! Hiacyntha i Petra, c贸偶 to znaczy? Hieronim u艣miechn膮艂 si臋 gorzko.

- Prawdziwie niepoj臋ta rzecz - rzek艂 powolnie - nie 偶yjemy z sob膮 wcale; wczoraj zaprosili mn贸stwo os贸b z s膮siedztwa , nas opu艣ciwszy, a dzi艣 przychodz膮 pierwsi...

- Moja duszko - szybko przerwa艂a 偶ona ca艂uj膮c go w czo艂o - co by艂o, to by艂o, a kiedy oni pierwsi, cho膰 p贸藕no, ku nam si臋 garn膮, nie odpychajmy ich - prosz臋.

- B膮d藕 spokojna - odpowiedzia艂 Hieronim - znasz mnie: wiele umiem przebaczy膰, wiele zapomnie膰 dla 艣wi臋tego spokoju! Pierwszy nie chc臋 si臋 do nich cisn膮膰, lecz pewnie drzwi przed nimi nie zamkn臋... W艂a艣nie tych s艂贸w domawia艂, gdy majestatyczna Julia z nadzwyczajnym na ustach u艣miechem i powitaniem s艂odyczy pe艂nym ukaza艂a si臋 w progu. Poda艂a nawet r臋k臋 zdziwionej bratowej i pocz臋艂a, nie bez rumie艅ca: - Przyszli艣my dowiedzie膰 si臋, jak braterstwo si臋 macie... czemu偶 to nie byli 艂askawi do nas wczoraj... mieli艣my troch臋 go艣ci. Hieronimowie spojrzeli po sobie.

- Wszak偶e przysy艂a艂am prosi膰! - Nikt nie by艂! - odpowiedzia艂a Hieronimowa po cichu, nie przypuszczaj膮c k艂amstwa - musia艂a zaj艣膰 jaka艣 omy艂ka...

- Jak to? nikt nie by艂? - doskonale zdziwienie odgrywaj膮c zawo艂a艂a pani Paw艂owa - posy艂a艂am Kasi臋... ale to wisus dziewczyna! Musz臋 te偶 jej dobrze uszu natrze膰. I prawdziwie mi szkoda, 偶e艣cie u nas nie byli, bo艣my si臋 bawili wy艣mienicie.

- Dzi臋kuj臋 za pami臋膰 - przerwa艂 Hieronim - ale my nie do tych zabaw, szanowna pani - czasu na to mamy ma艂o. Cz艂ek si臋 spracuje we dnie, wieczorem spocz膮膰 musi.

- W艂a艣nie to rozrywka i spoczynek razem - doda艂a siadaj膮c Julia, kt贸ra nadzwyczaj mi艂膮 i grzeczn膮 by膰 chcia艂a.

- A! i nam na pracy nie zbywa - ot, Pawe艂 ledwie mia艂 czas si臋 zdrzemn膮膰 i ojciec po niego przys艂a艂 w jakim艣 wa偶nym interesie; musia艂 lecie膰 do miasteczka.

- Ojciec! by艂偶eby, uchowaj Bo偶e, niezdr贸w? - Ale nie! 铆mura tam przyjecha艂, nie wiem, jakiej艣 narady potrzebowali... 铆al mi by艂o Pawe艂ka, ale ka偶dy ma swoje k艂opoty i obowi膮zki. To m贸wi膮c westchn臋艂a, dobrowolnie ze swej zwyk艂ej roli Junony przechodz膮c na prost膮 ludzk膮 kondycj膮. Zacz臋艂a si臋 pozioma rozmowa o gospodarstwie, o dzieciach, do kt贸rej tylko 偶ywio艂u poetycznego dolewa艂a kiedy niekiedy panna Hiacyntha, zdobi膮ca j膮 w kwiaty wymowy; Petra z oczyma wlepionymi w sufit siedzia艂a przepyszna, ukazuj膮c sw膮 sukni臋 materialn膮 i 艣wie偶o sprawione bransolety zdumionym oczom mieszka艅c贸w ubogiego dworku. Wszystko, co Julia grzecznego i pokornego powiedzia艂a, za dobr膮 wzi臋艂a monet臋 poczciwa gosposia, ale nie Hieronim, kt贸ry ju偶 do niej zra偶ony od dawna, tym greckim darom jedwabnych s艂贸wek wiary nie dawa艂,l臋kaj膮c si臋 ich wi臋cej, ni偶eli si臋 cieszy艂 nimi. Zdziwiony i niespokojny, szuka艂 w swej g艂owie powodu tych przymile艅, kombinowa艂 nag艂y wyjazd Paw艂a z niespodziewanymi odwiedzinami bratowej i usi艂owa艂 nadaremnie odgadn膮膰, co to wszystko znaczy艂o. Nieszcz臋艣ciem dla Julii traf chcia艂, 偶eby pos艂aniec, kt贸ry mia艂 list do Hieronima, oznajmuj膮cy mu wraz z Paw艂em o 艣mierci kasztelanica - dopiero w drodze opatrzy艂 si臋, odprawiony szybko z Horoszek, 偶e go nie odda艂. Powr贸ci艂 on zaraz nazad i 偶e nie by艂o nikogo w sieni, komu by si臋 oznajmi艂, a szlachecki dworek, podobny do jego chaty, o艣miela艂, wszed艂 do pokoju w艂a艣nie w艣r贸d najkwiecistszego rozwoju poetycznych wyra偶e艅 panny Hiacynthy, opisuj膮cej balik wczorajszy. To poufa艂e wej艣cie wie艣niaka zmiesza艂o niepoma艂u gospodarstwo oboje i u艣miech szyderski wywo艂a艂o na usta matki i c贸rki , kt贸re ukradkiem spojrza艂y po sobie. Hieronim pobieg艂 do progu.

- Czego tu chcesz? - zapyta艂.

- To list do was, dobrodzieju! - odezwa艂 si臋 pos艂aniec dobywaj膮c z torby i szmatek kawa艂ek papieru. Julia na wp贸艂 odgaduj膮c, zaczerwieni艂a si臋, ale nie straci艂a przytomno艣ci ni odwagi. Hieronim pochwyci艂, rozpiecz臋towa艂 i g艂o艣no zawo艂a艂: - Wiecie pa艅stwo! kasztelanic umar艂! - Co pan m贸wisz! umar艂! Kasztelanic umar艂? - powt贸rzy艂a zdziwiona niby i przel臋k艂a bratowa.

- Ale wszak by艂 list i do Paw艂a...

- doda艂 odczytuj膮c dalej pismo Hieronim. Julii tak 艂atwo nie mo偶na by艂o zmiesza膰 lada czym; przyzwyczajona do drobnych intry偶ek, kt贸re j膮 obdarzy艂y szczeg贸ln膮 przytomno艣ci膮 umys艂u, porwa艂a si臋 niby zdziwiona: - Patrzcie! - zawo艂a艂a - Pawe艂 mi nic nie powiedzia艂! skomponowa艂 jaki艣 interes - nie pokaza艂 listu i... nic dot膮d nie wiedzia艂am.

- To dziwna - rzek艂 zimno i niedowierzaj膮co Hieronim - bo膰 nie by艂o si臋 czego tai膰. Hiacyntha przysz艂a w pomoc swej pani i przyjaci贸艂ce.

- O, ja - rzek艂a - doskonale pojmuj臋 powody, kt贸re pana do milczenia sk艂oni艂y... serce jego zna czu艂o艣膰 i dra偶liwo艣膰 pani, wie, jak ka偶de wra偶enie silniejsze dzia艂a na ni膮; chcia艂 zapewne powolnie j膮 przygotowa膰 do tej wstrz膮saj膮cej wiadomo艣ci.

- Prosz臋 ci臋 - po cichu, zbli偶aj膮c si臋 do m臋偶a, spyta艂a gospodyni - c贸偶 to si臋 sta艂o biednemu kasztelanicowi! Tak si臋 zdawa艂 zdr贸w! tak jeszcze by艂 silny...

- Zdaje si臋, 偶e to by膰 musia艂a apopleksja! - odpowiedzia艂 Hieronim - bo zmar艂 nie choruj膮c, prawie nagle...

- Nieszcz臋艣liwy! - westchn臋艂a Hieronimowa - bez przygotowania, bez modlitwy! Julia tymczasem, chc膮c usprawiedliwi膰 twierdzenie swej przyjaci贸艂ki i dra偶liwo艣膰 swych nerw贸w, powoli przybiera艂a si臋 do md艂o艣ci, 藕le si臋 jej ju偶 robi艂o; musiano pos艂a膰 po konie, dobyto kolo艅skiej w贸dki, a Hieronimowa, uwierzywszy 艣wi臋cie tej komedii, krz膮ta艂a si臋 niezmiernie niespokojna.

- Pan jedziesz? - spyta艂a mdlej膮ca, nie zapominaj膮c jednak bada膰.

- Ja? a ja tam po co? - oboj臋tnie rzek艂 Hieronim - ojcu potrzebny nie jestem, kiedy ju偶 Pawe艂, do interes贸w ode mnie wprawniejszy, pojecha艂; sam nadziei na tym spadku nie mam 偶adnej, ma艂o mnie to obchodzi, po co darmo mam si臋 k艂opota膰 , nie wiedzie膰 czego? Te wyrazy, wyrzeczone zimno, wla艂y otuch臋 now膮 w serce pani Julii; zapewnia艂y j膮 bowiem coraz bardziej, 偶e Hieronim w razie potrzeby do wszelkiej roboty b臋dzie 艂atwy, niewiele sobie wa偶膮c ten spadek. Wtem 偶ona, pos艂yszawszy z drugiej izdebki, co m贸wi艂 Hieronim,spyta艂a go 偶ywo: - Jak to? Hieronimie, ty nawet jecha膰 nie my艣lisz? - Nie my艣l臋, kochanie moje, i nie pojad臋, po co? do czego? Je艣li nam co przyjdzie - to z ojca; niech on rozporz膮dzi, jak mu si臋 podoba. Co do mnie, nie wierz臋 w to, 偶eby si臋 nam co po kasztelanicu dosta艂o! Nie naszym to szcz臋艣ciem! Chyba - doda艂 u艣miechaj膮c si臋 - poci膮gnie i nas z sob膮 dola pana Paw艂a.

- A! pan my艣lisz - odezwa艂a si臋 Julia - 偶e艣my tak bardzo szcz臋艣liwi! Mylisz si臋, mylisz.

- Niech pani wierzy, 偶e jakkolwiek mi si臋 los Paw艂a wydaje, wi臋cej mu jeszcze dobrego 偶ycz臋, ni偶eli ma i bynajmniej nie zazdroszcz臋. Ale to pewna, 偶em pracowa艂, 偶em dobrowolnie nie traci艂, 偶e艣my mieli r贸wno, 偶e ja dzi艣 mam ledwie pi膮t膮 cz臋艣膰 tego co on... Julia zamilk艂a, md艂o艣ci ci膮gle uwalnia艂y j膮 poniek膮d od odpowiedzi; konie w艂a艣nie przyby艂y ze dworu i ca艂a gromadka go艣ci, pod pozorem os艂abienia pani Paw艂owej, wyruszy艂a nie czekaj膮c herbaty. Sami zostawszy po odje藕dzie go艣ci, Hieronimostwo usiedli przy kominku, Frania postawi艂a sw贸j ko艂owrotek przy nich i cicha, przerywana pocz臋艂a si臋 rozmowa. Mniej ni偶 gdziekolwiek robi艂a tu wra偶enia nadzieja - tyle ich zawiod艂o! tyle ulecia艂o, zostawuj膮c po sobie tylko opalonych skrzyde艂 szcz膮tki. Hieronim ju偶 w powodzenie nie wierzy艂 i uzbroi艂 si臋 na 偶ycie niedostatku, przygotowa艂 do nieustannej walki, kt贸r膮 mu po偶ycie z jego Kostusi膮 s艂odzi艂o. Ona czepia艂a si臋 jeszcze cz臋sto s艂odkich nadziei, ale si臋 tak偶e nie przyznawa艂a do tej s艂abo艣ci. Rozmawiali po cichu o kasztelanicu, o sobie, a Hieronim gorzko si臋 w ko艅cu u艣miechn膮艂.

- Wiesz, serce - rzek艂 do 偶ony - Julia chcia艂a nas oszuka膰, ale si臋 jej nie uda艂o... Pan B贸g j膮 skara艂 i list szyki pomiesza艂.

- Co ty m贸wisz? W czym oszuka膰? - naiwnie spyta艂a 偶ona.

- Ty艣 zbyt podejrzliwy.

- Ale to jasne jak na d艂oni... Pawe艂 w nocy polecia艂, nic ju偶 by jej nie powiedzia艂, po co i dok膮d - kiedy, jak wiesz, swojej woli nie ma za trzy grosze! Ona ukry艂a si臋 z wiadomo艣ci膮 i chc膮c si臋 niby bez interesu do nas zbli偶y膰, tu przysz艂a.

- Serce moje, pos膮dzasz! - Nie podejrzewam, ale widz臋! To oczywiste! - C贸偶 by mieli za interes nas sobie jedna膰 teraz? - Oczewi艣cie, spodziewaj膮 si臋 spadku, chc膮 zapewne frymarczy膰 zaraz i nabywa膰; nie wypada im, b臋d膮c 藕le z nami, dopiero dla interesu przyby膰, u艂o偶yli wi臋c zr臋cznie...

- Mo偶e ty to lepiej wiesz, m贸j drogi - 艂agodnie odpowiedzia艂a Hieronimowa - ale co ja, to ich za tak z艂ych i przewrotnych nie mam. S膮 tylko troch臋 dumni... I przyznam ci si臋 - doda艂a po cichu - gdyby tak nam za ten spadek dali ca艂e Horoszki! a! to by by艂o wielkie szcz臋艣cie! Ja przynajmniej tak do tego k膮tka przywyk艂am, tak mi on mi艂y, 偶e bym go na pa艂ace nie zamieni艂a! Wystaw sobie, 偶e by艣my byli panami ca艂ej wioski! Na miejscu, gdzie nasz dworek...

- Kostusiu! Kostusiu! - przerwa艂 jej m膮偶 - na co te sny! na co te marzenia, z kt贸rych ci si臋 obudzi膰 przykrzej b臋dzie jeszcze. O! i ja nieraz sobie w duchu my艣la艂em, gdyby mi ta wioseczka tylko, wi臋cej bym od Boga nie 偶膮da艂... ale co to marzy膰! I mnie serce wi膮偶e do tej chatki, do tego cichego k膮tka. Z ca艂ego 艣wiata Bo偶ego wybra艂bym go pewnie; posia艂em go potem i prac膮 daremn膮, i wspomnieniami chwil nieop艂aconych naszego szcz臋艣cia.

- M贸j drogi! Jam tu by艂a szcz臋艣liw膮 - odezwa艂a si臋 kobieta - ale ty! ty nie! Ty艣 si臋 poczciwie dla mnie po艣wi臋ci艂. Gdyby nie ja, com ci przynios艂a k艂opot, konieczno艣膰 ci臋偶kiej pracy, 偶y艂by艣 swobodny, bo ci dla ciebie niewiele potrzeba. Zawsze te偶 ubolewam - doda艂a wzdychaj膮c - 偶em pos艂ucha艂a serca i nie mia艂a odwagi ci odm贸wi膰. Ty by艣 by艂 beze mnie szcz臋艣liwy! - Kostusiu! Kostusiu moja! - porwa艂 si臋 pop臋dliwie pan Hieronim - nie blu藕nij偶e, prosz臋! Ty艣 mi otworzy艂a 偶ycie... gdyby nie ty, ja bym szcz臋艣cia nie zna艂! Co ty m贸wisz? A na c贸偶 by mi ta swoboda, sierocie, samotnikowi, i jakie偶 to szcz臋艣cie jednemu? M贸wi艂 i szczere 艂zy mia艂 w oczach, a w g艂osie tyle by艂o uczucia, 偶e Hieronimowa, kt贸rej ju偶 tak偶e 艂zy pola艂y si臋 z ocz贸w , pochwyci艂a namulon膮 jego r臋k臋 i do ust j膮 przycisn臋艂a. Pan Hieronim u艣cisn膮艂 j膮 i w czo艂o poca艂owa艂.

- Niech偶e ci, moja duszo - rzek艂 siadaj膮c - nigdy te my艣li nie przychodz膮. Uczy艂em ci臋 nieraz 偶ycie pojmowa膰 jak ja , a w tym jednym, m贸j kotku, nie umiesz si臋 zastosowa膰 do mnie. Wszyscy b艂膮dz膮, co szukaj膮 szcz臋艣cia wielk膮 bry艂膮 ca艂kowit膮, jedyne szcz臋艣cie ziemi sk艂ada si臋 z czystych a kr贸tkich chwil, jak dzisiejsza - ze wzrusze艅 poczciwych, z uczu膰 szlachetnych, ze 艂zy, co wytry艣nie z serca, z u艣miechu, kt贸ry zrodzi przelotny b艂ysk rado艣ci, z u艣cisku d艂oni... a wre艣cie, z tych wejrze艅 na 艣wiat, dzie艂o Bo偶e, kt贸rego pi臋kno艣ci zachwycaj膮 dusz臋... Ci, co szukaj膮 wi臋kszego szcz臋艣cia skarbi膮c sobie zapasy grosza, aby je kupowa膰, nie obrachowali si臋, 偶e tylko to, co B贸g da艂 wszystkim darmo, szcz臋艣cie istotnie stanowi. Doprawdy, ja poj膮wszy tak 偶ycie ani pragn臋 wiele, ani si臋 skar偶臋 na los. Nie ma tak n臋dznego bytu, na kt贸ry by, jak rosy na poziome trawki, nie zlewa艂 B贸g chwili szcz臋艣cia... trzeba je tylko umie膰 przyj膮膰. A s膮 ro艣liny, co nie bior膮 rosy, i ludzie niezdolni do szcz臋艣cia. Oni chc膮 si臋 k膮pa膰 w tym, co zlatuje z niebios kropelk膮, i padaj膮 w ka艂u偶臋...

- O m贸j Bo偶e, jak ty to 艣licznie powiedzia艂e艣 - odezwa艂a si臋 przej臋ta Konstancja.

- Czemu偶 to tego kto艣 inny nie s艂yszy, tylko ja jedna, com tego niewarta!... Obwiniaj mnie, jak chcesz, alem zawsze dla ciebie, B贸g widzi, nie sobie wi臋cej pragn臋艂a. Ty艣 wart by膰 wy偶ej...

- A co to wy偶ej? - spyta艂 powolnie Hieronim - wszyscy艣my lud藕mi, wszyscy pod okiem Bo偶ym. To, co 艣wiat zowie wy偶szo艣ci膮, jest, po chrze艣cija艅sku, prawdziwie tylko ci臋偶arem i p臋tami. Wy偶szo艣膰 nie daje praw wi臋cej do szcz臋艣cia, pomna偶a tylko obowi膮zki. Ju偶em ci powiedzia艂, co u mnie szcz臋艣ciem, to w艂a艣nie, czego nie daje 偶adne po艂o偶enie wy艂膮cznie, czego kupi膰 nie mo偶na, co jest dla wszystkich. Stoj膮cy wy偶ej odpowiedzialni s膮 straszniej przed Bogiem, sob膮 i lud藕mi, a c贸偶 zyskuj膮? - A, m贸j drogi - odpowiedzia艂a szybko kobieta - pomy艣l tylko? Zyskuj膮 to, 偶e wi臋cej uczyni膰 mog膮! - Prawda, prawda - rzek艂 m膮偶 - ale si艂 po temu potrzeba, a ja ich w sobie nie czuj臋... Nie pragn臋 te偶 nic wi臋cej, tylko spokoju w cichym naszym k膮tku i doczekania si臋 z powrotem dzieci naszych. O! pusto bo bez nich, pusto! I westchn臋li oboje, a my艣li ich polecia艂y w t臋 stron臋, gdzie co dzie艅 odwiedza艂y dzieci, spocz臋艂y nad ich g艂贸wkami i zatrzyma艂y si臋 nad Zosi膮, kt贸ra w tej chwili mo偶e p艂aka艂a i modli艂a si臋 za rodzic贸w i jak oni t臋skni艂a. Frani tak偶e ko艂owrotek si臋 zatrzyma艂 i nie dostrze偶ona 艂za spad艂a na szar膮 nitk臋...



VI.

Wiadomo艣膰 o nag艂ej 艣mierci kasztelanica wszystkich jego krewnych zelektryzowa艂a nie wyjmuj膮c nikogo, mo偶e pr贸cz pana Hieronima, nie 偶ycz膮cego sobie nawet pojecha膰 do Strumienia, i Samuela, kt贸ry zbyt czu艂 na swoim wygnaniu z tego miejsca, by drugi raz tam wr贸ci艂. Ka偶demu mniej wi臋cej zdawa艂o si臋, 偶e mia艂 s艂uszne powody spodziewania si臋 je艣li nie ca艂ego spadku, to przynajmniej wi臋kszej jego cz臋艣ci. Grzeczno艣膰 nieboszczyka dla krewnych, dary, kt贸rymi go obsypywali w ostatnich czasach, na kt贸re, cho膰 si臋 w艣cieka艂, odpisywa艂 jednak wwyrazach najwyszuka艅szej wdzi臋czno艣ci, by艂y g艂贸wn膮 podwalin膮 tej budowy nadziei. Nikt si臋 do nich nie przyznawa艂 g艂o艣no, cho膰 wszyscy u艣miechali si臋 po trosz臋 z drugich, pos膮dzaj膮c ich o my艣li podobne. Jeden Samuel si臋 nie myli艂 twierdz膮c w duszy, 偶e albo testamentu nie b臋dzie, lub znajdzie si臋 taki, co ich wydziedziczy; obawia艂 si臋 te偶 instynktowo Ja艣ka. Inni, jak pan Piotr nawet, Pobia艂owie wszyscy, Antoni, rachowali na uczucie, kt贸rego w kasztelanicu nie by艂o nigdy. Jasiek tymczasem pokornego i smutnego udawa艂, a Sobocki zacieraj膮c r臋ce u艣miecha艂 si臋 po cichu. Co najspieszniej pocz臋艂a si臋 zje偶d偶a膰 ca艂a familia do Strumienia, tak 偶e, dw贸ch tylko wyj膮wszy, nikogo nie brak艂o. Ka偶dy w drodze rachowa艂 si臋 z sob膮 i wynajdowa艂 powody, dla kt贸rych kasztelanic nie komu innemu jak jemu powinien by艂 niemal wszystko zapisa膰. "Jakkolwiek b膮d藕 - m贸wi艂 w duszy pan Piotr - Stanis艂aw umia艂 mnie oceni膰; uwa偶a艂em, z jakim uczuciem przyjmowa艂 moje uwagi ostatni膮 raz膮, z jak膮 czu艂o艣ci膮 prawie na kilka list贸w moich odpisa艂. Jest w nich co艣 nawet, co mi niep艂onn膮 czyni膰 mo偶e nadziej臋, 偶e zostan臋 g艂贸wnym spadkobierc膮. W takim razie b臋d臋 si臋 uwa偶a艂 za plenipotenta nieboszczyka i rozdziel臋 pozosta艂o艣膰 najs艂uszniej, wedle potrzeby ka偶dego z cz艂onk贸w familii..." August Pobia艂a wybieraj膮c si臋 z Suchoboru my艣la艂 tak偶e o ostatniej odpowiedzi, jak膮 odebra艂 od kasztelanica na trzy dni przed jego 艣mierci膮, gdy mu pos艂a艂 ananasy i konserwy jakie艣. "To pewna, 偶e we mnie pozna艂 cz艂owieka tego 艣wiata, tej strefy towarzyskiej, do kt贸rej sam nale偶a艂. Nie w膮tpi臋, 偶e musia艂 pami臋ta膰 o mnie! Kto wie, je艣li mi wszystko zapisa艂, niepospolity k艂opot mnie czeka! Familia rzuci si臋 na mnie, nie obejdzie si臋 bez udzia艂贸w!..." Tomasz rachowa艂 na dowcip, kt贸ry oceni膰 mia艂 kasztelanic, J贸zef na swoj膮 gospodarno艣膰 i oszcz臋dno艣膰; oba w duchu przemy艣liwali, jak sobie post膮pi膮, je艣li nieboszczyk im zostawi swoj膮 fortun臋. Niejedna nadzieja pr贸偶na, niejeden daremny frasunek przelecia艂y przez ich zak艂opotane g艂owy. Najskromniej, najciszej i najpokorniej znajdowali si臋 Sobocki i Jasiek, a na twarzach ich tylko jaki艣 niepok贸j widzie膰 si臋 dawa艂. Zaraz po 艣mierci kasztelanica, gdy si臋 zaj臋to przygotowaniami do pogrzebu, przezorny Ja艣 usi艂owa艂 wszelkimi sposoby wnij艣膰 do pokoj贸w i nie czekaj膮c testamentu pochwyci膰, co by si臋 da艂o, na sched臋 swoj膮. Stan膮艂 mu jednak na zawadzie Pu艣likowski, kt贸ry str贸偶owa艂 oko艂o domu niezmordowany i, wida膰, przestrze偶ony przez Sobockiego, a nawet Bulwa, l臋kaj膮cy si臋 odpowiedzialno艣ci przed reszt膮 spadkobierc贸w.

- Pomimo znajomo艣ci miejsca, posiadania klucza do pokoju tajemniczego i dw贸ch dni zupe艂nej prawie samotno艣ci w Strumieniu, Ja艣 nic zrobi膰 nie m贸g艂. Ile razy wymkn膮艂 si臋 z oficyny do dworu, znajdowa艂 tam nieodst臋pnego Pu艣likowskiego, kt贸ry wartowa艂 oko艂o okien i drzwi. Pr贸bowa艂 ch艂opak przez strychy dosta膰 si臋 do zakl臋tego pokoju, ale zmiarkowawszy, 偶e wdarcie si臋 takie zbyt widoczne zostawi艂oby po sobie 艣lady, wyrzec si臋 go musia艂. Pu艣likowski, z do艣wiadczeniem starego s艂ugi, pozamyka艂 co tylko by艂o kosztowniejszego, ustanowi艂 warty i nawet gro藕bom Ja艣ka si臋 opiera艂, nie dozwalaj膮c mu nad miar臋 gospodarzy膰. Bulwa tymczasem korzysta艂 z pory i uwija艂 si臋 na bokach, gdzie go nikt dopilnowa膰 nie m贸g艂. Ja艣 za przybyciem delegowanych od s膮du, pod pozorem nowego opiecz臋towania, chcia艂 chocia偶by wpa艣膰 tylko do zamkni臋tych pokoj贸w, ale i tu Pu艣likowski daj膮c sobie rady upar艂 si臋, 偶eby nowe przy艂o偶ono piecz臋ci nie wchodz膮c do 艣rodka, gdy偶 przejrzenie i spisanie pozosta艂o艣ci w tej chwili do s膮du nie nale偶a艂o. Ja艣 tylko nie zapomnia艂 opiecz臋towania kantorka, do kt贸rego w艂o偶y艂 testament. Cia艂o nieboszczyka ju偶 po uczynionej sekcji, kt贸ra okaza艂a wyra藕ne 艣lady apopleksji, po nabalsamowaniu wzniesione zosta艂o na wspania艂y katafalk. Pogrzeb naturalnie mia艂 by膰 przepyszny i naoko艂ozaproszono wszystkich ksi臋偶y; proboszcza tylko nie by艂o, bo wyjecha艂 w艂a艣nie do familii, i wikary go zast膮pi膰 musia艂. Trzeciego dnia ju偶 ca艂a niemal familia zgromadzi艂a si臋 w Strumieniu i w jej asystencji, przy blasku tysi膮ca 艣wiec, pochodni i smolnych beczek eksportowano cia艂o do sm臋tarzowej kaplicy parafialnego ko艣ci贸艂ka. Dziwny to by艂 pogrzeb, na kt贸rym w jednej twarzy szczerego nie czyta艂e艣 偶alu, kt贸ry 艂zy jednej nie wycisn膮艂. Z oczu wszystkich patrza艂a tylko ciekawo艣膰 i niepok贸j. Bulwa sam troch臋 si臋 roztkliwia艂, przewiduj膮c zapewne 艣ci艣lejsze obrachunki, kto wie, mo偶e wygnanie z raju! Ja艣 sili艂 si臋 na 艂zy i wydoby膰 ich nie umia艂, zakrywa艂 wi臋c oczy chustk膮, 偶eby nie pokaza膰, 偶e s膮 suche. Z ludzi nikt nie po偶egna艂 pana z tym uczuciem, kt贸re mimowolnie pami臋膰 dobrodziejstw wyrywa z piersi; zimnymi, oboj臋tnymi oczyma patrzyli na 艣wiec膮c膮 trumn臋 i t艂um spadkobierc贸w , w kt贸rych si臋 domy艣lali pan贸w nowych. Ruszy艂 si臋 karawan sprzed ganku dworu, jak gdyby nie ni贸s艂 na sobie ostatnich szcz膮tek tego, co by艂 dusz膮 miejsca, kt贸re opuszcza艂... za艣piewali ksi臋偶a, zaja艣nia艂y pochodnie, zahucza艂y powozy, a za chwil臋 pustk膮 niem膮 sta艂 dworzec i na go艣ci艅cu tylko wida膰 by艂o sznur 艣wiate艂, daleko wyci膮gniony ku cmentarzowi miasteczka. Od p贸艂 drogi zawr贸ci艂 si臋 Jasiek, obawiaj膮c si臋 szkody we dworze - bo wszystkich pos膮dza艂 - i niespokojny, czuwa膰 chcia艂 nad tym, co za swe dobro uwa偶a艂 wcze艣nie; zasiad艂 w oniemia艂ej salce, gdzie tylekro膰 przegra艂 w warcaby z kasztelanicem, podpar艂 si臋 na 艂okciu i zaduma艂. Serce mu bi艂o na my艣l o testamencie. A nu偶 go za niewa偶ny uznaj膮? nu偶 si臋 podrobienia domy艣l膮? Gdyby nawet si臋 utrzyma艂, jakie krzyki, jakie 偶ale... jaki gniew ca艂ej familii wywo艂a! Mo偶e raz pierwszy w tej chwili uroczystej Ja艣 instynktowo poczu艂, 偶e zrobi艂 niegodziwie , 偶e pieni膮dz nie potrafi op艂aci膰 zgryzoty. Ale ta my艣l przelotna , kt贸r膮 anio艂 str贸偶 opromieni艂 jego czo艂o na chwil臋, zaraz ust膮pi艂a miejsca gor膮cym pragnieniom 偶ycia, co si臋 z艂otymi wroty przed nim otworzy膰 mia艂o. I mar tysi膮ce, wywo艂anych nami臋tno艣ciami , przesuwa艂o si臋 przed oczyma rozognionego ch艂opaka, a偶 potem zimnym obla艂o si臋 spracowane czo艂o jego. G艂臋boka cisza panowa艂a we dworze, tylko gdzie艣 puszczyk krzycza艂 na ogrodach i stra偶e werda powtarza艂y w oddaleniu; zegar, co tyle godzin wymierzy艂 zmar艂emu, szed艂 zwyk艂ym krokiem, licz膮c mu chwile wieczno艣ci pocz臋tej... Wtem drzwi skrzypn臋艂y od jadalnej sali i zamy艣lony Jasiek porwa艂 si臋 przel臋k艂y: skrzywiona twarz Sobockiego ukaza艂a si臋 ostro偶nie... wszed艂 chwiej膮cym si臋 krokiem, zastanowi艂 si臋 na 艣rodku, obejrza艂, nie powita艂 nawet Jasia, chocia偶 go zobaczy艂. Rysy jego malowa艂y walk臋 w duszy, obaw臋 jak膮艣... wzrok mia艂 ob艂膮kany, oczy osowia艂e, a r臋k臋 gryz艂 do krwi jak upi贸r, kt贸rego grzech czy wspomnienie na 艣wiat wywo艂a艂o. Nie uszed艂 oka Jasia ten niezwyczajny wyraz twarzy Sobockiego i obawa z oblicza przyby艂ego przesz艂a na rysy szwagra.

- Co ci jest? - zawo艂a艂 zbli偶aj膮c si臋 - co ci jest? mieli偶by艣my obawia膰 si臋 czego? Sobocki zaci膮艂 usta i cicho wyszepn膮艂: - Testament? testament w艂o偶ony? - W艂o偶y艂em go, ale masz jak膮 w膮tpliwo艣膰? M贸w, mo偶emy z艂ama膰 piecz臋ci, wykra艣膰 go i z艂o偶y膰 to na ludzi... w ten spos贸b we藕miemy cokolwiek.

- Nie! nie! nie powinienem mie膰 w膮tpliwo艣ci... a jednak - doda艂 Sobocki - nie wiem czemu, pierwszy raz w 偶yciu w艂asnego dzie艂a si臋 boj臋! Wola艂bym by艂 tego nie robi膰. Ja艣 z przestrachem spojrza艂 na niego.

- My艣lisz, 偶e mog膮 si臋 pozna膰 na fa艂szerstwie? - A kt贸偶 to wie...

- jakby naumy艣lnie doda艂 Sobocki.

- Zdaje mi si臋, 偶e wszystkie formy s膮 zachowane, ale jedna drobna, nie postrze偶ona okoliczno艣膰 mo偶e obali膰 wszystko. Ja nie wiem...

- Ale ty艣 mnie zapewni艂...

- Zdaje mi si臋, 偶e sam dla siebie pracuj膮c nie mog艂em dobrowolnie 藕le zrobi膰...

- u艣miechaj膮c si臋 szata艅sko, zawo艂a艂 Sobocki.

- Dla nas, chcesz m贸wi膰 - poprawi艂 Ja艣. Obydwom s艂贸w zabrak艂o, w milczeniu przeszli po sali , z chmurnymi czo艂ami, czytaj膮c niekiedy my艣li swoje w wejrzeniach przel臋k艂ych. Im bardziej zbli偶a艂a si臋 chwila, tym okrutniej strach, ka偶demu towarzysz膮cy wyst臋pkowi, ich ogarnia艂. Sobocki, kt贸remu ten stan by艂 niezwyczajny, przypisywa艂 go po cz臋艣ci zbytniej swojej od rana trze藕wo艣ci i za偶膮da艂 wina. Pos艂ano do piwnicy, przyniesiono sple艣nia艂膮 butelk臋 i dwaj wsp贸lnicy zasiedli przy niej za sto艂em, czerpi膮c odwag臋, kt贸rej obu zabrak艂o, w upojeniu i szale. Tak zszed艂 ten pierwszy wiecz贸r w opustosza艂ym dworze , a scena w sali powt贸rzy艂a si臋 z ma艂ymi odmianami po wszystkich k膮tach strumie艅skiej siedziby... Na folwarku Bulwa ponczykiem przyjmowa艂 pisarzy i ekonom贸w, w kredensie pocieszano si臋 piwem i w贸dk膮. W oficynach sta艂y flasze na sto艂ach. Tymczasem cia艂o dosz艂o do sm臋tarzowej kaplicy i familia nieboszczyka zanocowa艂a w miasteczku, czekaj膮c jutrzejszego pogrzebu. Z s膮siedztwa ciekawo艣膰 widzenia wspania艂ego obrz臋du sprowadzi艂a tak偶e os贸b mn贸stwo. Nat艂ok by艂 ogromny, wystawno艣膰 wielka, ksi臋偶y mn贸stwo i nabo偶e艅stwo pocz臋艂o si臋 od rana. Wielkim jednak zadaniem by艂y mowy, kt贸rymi nale偶a艂o przeprowadzi膰 zmar艂ego do mogi艂y, c贸偶 o nim powiedzie膰 i w czym go pochwali膰? Musiano uciec si臋 do og贸lnik贸w i m贸wi膰 o 艣mierci. Nare艣cie, po przemowach , po 艣piewach, trumna spu艣ci艂a si臋 do murowanego grobu i przytomni rzucili na ni膮 gar艣膰 piasku, ostatnim z modlitw膮 podarkiem dla duszy i cia艂a. Przygotowano styp臋 w obszernym budynku, kt贸ry ledwie ciekawych i g艂odnych m贸g艂 pomie艣ci膰 , a biesiada ta wystawia艂a obraz najoboj臋tniejszego 艣cisku. Kupkami rozdzieleni go艣cie rozmawiali po cichu o 偶yciu nieboszczyka, s膮dzili go surowo, powtarzali o nim dziwne ba艣nie, kt贸re dawniej jeszcze kr膮偶y艂y; jedli, pili i rozjechali si臋 - jedni utrzymuj膮c, 偶e karawan nie do艣膰 by艂 przepyszny, drudzy, 偶e 艣wiec u katafalku postawiono oszcz臋dnie, inni, 偶e wino, kt贸rym cz臋stowano, nie by艂o najlepsze; dziadowie pod ko艣cio艂em piszczeli , 偶e im nie do艣膰 suto dano ja艂mu偶n臋. Z po艂udnia rodzina kasztelanica pocz臋艂a powoli powraca膰 do Strumienia i nad wieczorem salonik pe艂en by艂 ju偶 go艣ci, na kt贸rych twarzach wyst臋powa艂y wszystkie uczucia: niepokoju, oczekiwania i ciekawo艣ci, znamionuj膮ce podobne zebrania. Rozprawiano g艂o艣no o mo偶no艣ci znalezienia testamentu i og贸lnym zdaniem by艂o, 偶e kasztelanic nie mia艂 czasu go zrobi膰; ka偶dy jednak po cichu si臋 go spodziewa艂. Otwarcie pokoj贸w i rozpiecz臋towanie od艂o偶ono wszak偶e do jutra. Sobocki i Jasiek dr偶eli wyczekuj膮c chwili stanowczej, ale pierwszy nadrabia艂 min膮 jeszcze, gdy drugi zaszywa艂 si臋 w pokor臋. O po艂udniu nikogo w salonie nie brakowa艂o; urz臋dnik wys艂any dla zdj臋cia piecz臋ci oczekiwa艂 tylko has艂a, kt贸rego nikt da膰 nie 艣mia艂. Zbli偶a艂a si臋 godzina rozwi膮zania wszystkich nadziei i obaw - pan Piotr, kt贸ry wiekiem i powag膮 przodkowa艂 , odezwa艂 si臋, 偶e przyst臋puj膮 do rozpatrzenia pozosta艂o艣ci i poszukiwania testamentu. W tej偶e chwili Sobocki, kt贸ry najwi臋cej m贸wi艂 i krz膮ta艂 si臋, nagle znikn膮艂, Ja艣 zobaczy艂 to, ale 偶e u偶yty zosta艂 za przewodnika, cho膰 go to niepokoi艂o, odst膮pi膰 nie m贸g艂. Pierwsze drzwi do pokoju oddzielaj膮cego salon od sypialni zosta艂y otworzone i biuro, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 testament , wpad艂o naprz贸d woczy wszystkim. Z艂amano piecz臋ci... pocz臋to poszukiwania i szufladka po szufladce rozpatrywano nagromadzone papiery, po wi臋kszej cz臋艣ci mniej wa偶ne. By艂y to listy i kopie odpowiedzi, rachunki, notatki, regestra; ju偶 ostatni膮 kryj贸wk臋 pomin膮膰 nawet mieli, s膮dz膮c ze znalezionego, 偶e tu nic wi臋cej oczekiwa膰 nie mo偶na, gdy pan Piotr wysun膮艂 si臋 i zawo艂a艂: - Co to jest? - Testament! - krzykn膮艂 kto艣 spojrzawszy na napis i piecz臋ci.

- Testament - powt贸rzy艂o kilka g艂os贸w, mi臋dzy kt贸rymi pana Paw艂a g贸rowa艂... Oczy wszystkich zwr贸ci艂y si臋 na plik i serca zabi艂y, pomieszanie rozla艂o si臋 po twarzach.

- Stary zrobi艂 testament! Zrobi艂 testament! - odzywali si臋 niekt贸rzy wyci膮gaj膮c szyje i usi艂uj膮c przybli偶y膰 do biura - to rzecz dziwna! - Nie tylko, 偶e go zrobi艂 - doda艂 pan Piotr z uwag膮 mu si臋 przypatruj膮c - ale 偶e go z艂o偶y艂 w przechodnim pokoju, w biurze widocznie przeznaczonym na sk艂ad najmniej wa偶nych papierzysk贸w.

- Mo偶e w艂a艣nie - przerwa艂 urz臋dnik u艣miechaj膮c si臋 - tam, gdzie wiedzia艂, 偶e si臋 go najmniej spodziewa膰 mo偶na...

- Prosimy o odczytanie! - krzykn膮艂 niecierpliwy pan Pawe艂, my艣l膮c ju偶 zaraz o wyrwaniu si臋 do domu i traktacjach z Hieronimem, je艣liby by艂o o co.

- Za pozwoleniem - wstrzyma艂 pan Piotr - naprz贸d obejd藕my wszystko, przekonajmy si臋, 偶e piecz臋ci nie naruszone... p贸藕niej przyst膮pimy do czytania ostatniej woli zmar艂ego. Milczeniem wszyscy na to zezwolili; testament zatrzyma艂 urz臋dnik, biuro zosta艂o zamkni臋te - poszli dalej. W sypialnym pokoju wszystko jeszcze przypomina艂o niedawno st膮d odbieg艂e 偶ycie, tylko zegarki, nie ponakr臋cane, stan臋艂y; krzes艂o, z kt贸rego spad艂 uderzony apopleksj膮 kasztelanic, jeszcze sta艂o na 艣rodku, obok na stoliczku szklanka z limoniad膮, przyniesiona przez pani膮 Fryze. Oczy spadkobierc贸w chciwie si臋 zwraca艂y na wszystkie strony, szukaj膮c kosztownosci, o kt贸rych tyle prawiono ale ich nie by艂o wiele na wierzchu. Wzmog艂a si臋 , ciekawo艣膰, gdy przyszli do drzwi tajemniczego pokoju, w ktorym po kilka godzin na dzie艅 trawi艂 starzec. Ja艣 przyst膮pi艂 z kluczem; drzwi, kt贸rych progu nie przeszed艂 od dawna nikt obcy, otwar艂y si臋 dla ci偶by. Nic nie wyr贸wna zaj臋ciu, z jakim si臋 tu cisn臋li wszyscy... Pok贸j ten, widziany przez Jasia, ju偶e艣my powierzchownie opisali; w po艣rodku by艂 st贸艂 z fotelem i krzes艂em, na kt贸rym le偶a艂y rachunki jakie艣 niezrozumia艂e i kilka talij kart, ka艂amarz i o艂贸wki. Na 艣cianach par臋 obraz贸w n臋dznych kopij z w艂oskiej szko艂y, wystawia艂y szkaradne sceny rozpusty... Niektorzy u艣miechn臋li si臋 spojrzawszy na nie, inni odwr贸cili oczy. Szafy i kufry pozamykane by艂y szczelnie; dziedzice nie 艣mieli ich jeszcze przetrz膮sa膰, odemkni臋to tylko jedn臋 i znaleziono stosy kart, flaszek, proszk贸w, pigu艂ek i znowu rachunki... Ka偶dy rad by艂 si臋 dowiedzie膰, co si臋 tam dzia艂o w tych okutych skrzyniach, kt贸re doko艂a pok贸j otacza艂y, w szkatu艂ach i szafeczkach poustawianych po k膮tach: nikt nie 艣mia艂 zaproponowa膰 ogl膮du. Rzuciwszy wi臋c tylko okiem po izbie do czasu zrobienia inwentarza, wysun臋li si臋 po jednemu dziedzice i znowu przy艂o偶ono piecz臋ci... a urz臋dnik zabra艂 klucze. Ka偶demu spieszno by艂o do testamentu i g臋stym ko艂em stan臋li wszyscy przy urz臋dniku, kt贸ry powoli - rozpatruj膮c stan koperty, nienaruszalno艣膰 piecz臋ci - rozpostar艂 arkusz. Na nim by艂o tylko kilka wierszy. Ja艣 dr偶a艂 jak li艣膰; cisza g艂臋boka panowa艂a w sali... Oczekiwanie wyra偶a艂o si臋 pos臋pnym, g艂uchym milczeniem. Ostatnia wola zmar艂ego zamkni臋t膮 by艂a w kilku s艂owach, zapisywa艂 ca艂y sw贸j maj膮tek dorobkowyAntoninie, c贸rce J贸zefa Zawilskiego, i m臋偶owi jej Sobockiemu, oddaj膮c wszystko pod zarz膮d m臋偶a, a Jasiowi i Micha艂owi Zawilskim zostawiaj膮c po 50 000 z艂otych, reszt臋 familii usuwa艂 zupe艂nie. Ja艣, jakby piorunem ra偶ony, zblad艂, usta zaci膮艂 i gdyby nie to, 偶e by艂 oparty o st贸艂, upad艂by mo偶e, tak silnie uczu艂 cios, kt贸ry go razi艂. Wszyscy, zdziwieni, os艂upieli prawie, spojrzeli po sobie nie rozumiej膮c ani powodu, ani znaczenia tak dziwnego testamentu.

- C贸偶 to jest? - zawo艂a艂 nareszcie pan Piotr bior膮c do r臋ki papier, na kt贸rym znalaz艂 podpisy 艣wiadk贸w zmar艂ych i dat臋 dwuletni膮.

- Co to jest? Co to znaczy, dlaczego zmar艂y zapisa艂 wszystko jej jednej? Na to pytanie naiwnie rzucone nikt nie odpowiedzia艂, bo wszyscy je w艂a艣nie, zdumieni, sobie samym zadawali nie umiej膮c rozwi膮za膰. W twarzach przytomnych malowa艂 si臋 zaw贸d doznany, bole艣膰, niepok贸j, niepewno艣膰, z kolei brali do r膮k testament, rozpatrywali go i nie wiedzieli, co pocz膮膰. Sobockiego jeszcze nie by艂o... wszed艂 w艂a艣nie, niezgrabnie udaj膮c oboj臋tno艣膰, gdy pan Antoni, w艂o偶ywszy na nos okulary, po raz trzeci odczytywa艂 wol臋 zmar艂ego, kiwaj膮c g艂ow膮 i czmychaj膮c nad ka偶dym wyrazem.

- Winszuj臋 pa艅stwu - odezwa艂 si臋 powa偶nie do przyby艂ego pan Piotr wskazuj膮c r臋k膮 na kart臋 - 偶ona i pan jeste艣cie spadkobiercami zmar艂ego wy艂膮cznymi. Pan Jan i Micha艂 bior膮 tylko po pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy. Nie pojmuje z nas nikt tego rozporz膮dzenia, to pewna, ale je szanowa膰 b臋dziemy... Sobocki, zapomniawszy odegra膰 zdziwienia i rado艣ci, jak wypada艂o, podni贸s艂 g艂ow臋 na obietnic臋 szanowania woli nieboszczyka z u艣miechem prawie szyderskim, mog膮cym znaczy膰: "Chcieliby艣cie uk膮si膰, ale nie potraficie!" Kilku uwa偶niejszych uderzeni zostali wyrazem jego twarzy, dziwnie z okoliczno艣ciami niezgodnym. Sobocki uko艣nie spojrza艂 na Jasia kt贸rego okiem szuka艂, i zadr偶a艂 czytaj膮c w nim z艂o艣膰, jak膮 wyra偶a艂y rozpalone oczy, chmurne czo艂o i zaci臋te do krwi wargi, z kt贸rych kropla ciek艂a czerwona.

- Pan Piotr - odezwa艂 si臋 powolnie Antoni wznosz膮c oczy ku Sobockiemu - pan Piotr m贸wi to w w swoim imieniu, gdy偶 my, pozostali spadkobiercy nieboszczyka, nie my艣limy przyjmowa膰 testamentu, dop贸ki go 艣cis艂y rozbi贸r nie oka偶e prawomocnym.

- Jak to? - obruszy艂 si臋 kancelista.

- Pa艅stwo by艣cie 艣mieli mu zaprzeczy膰? - Naprz贸d - powolnie doda艂 August Pobia艂a, z wysoko艣ci spogl膮daj膮c na Sobockiego - nic nie dowodzi, 偶e p贸藕niejszego testamentu nie ma! S膮 tu formy! ale rzucony by艂 do biurka mi臋dzy 艣miecie, w przechodnim pokoju, datowany od lat dw贸ch; troch臋 osobliwsza i to, 偶e 艣wiadkowie podpisani oba umarli! Prosimy o z艂o偶enie orygina艂u w s膮dzie... Zadr偶a艂 Sobocki, widocznie zmiesza艂 si臋, chcia艂 uj艣膰, wstrzyma艂 si臋, odwaga go opuszcza艂a. Nie spodziewa艂 si臋 wida膰 偶adnej opozycji i ta go nie przygotowanym schwyci艂a. Wzruszy艂 ramionami; jak m贸g艂, zdoby艂 na umiarkowanie i po chwili wyb膮kn膮艂: - Anim wiedzia艂 o takiej woli zmar艂ego, anim si臋 o ni膮 stara艂... zreszt膮, je艣li do prawa uciec si臋 b臋dzie potrzeba, z obowi膮zku m臋偶a musz臋 broni膰 maj膮tku 偶ony mojej i dzieci臋cia.

- Ciekawym - sykn膮艂 Ja艣 z k膮tka nagle - jak opiek臋 Antosi i jej jedynaka powierzy膰 mo偶na cz艂owiekowi, kt贸ry j膮 zmusi艂 do ucieczki z w艂asnego domu? 艣miech szyderski towarzyszy艂 tym kilku wyrazom z pogard膮 wyrzeczonym. Sobocki spu艣ci艂 g艂ow臋.

- Wszystko to - rzek艂 gniew t艂umi膮c - prawo rozstrzygnie, ja, jako jedyny spadkobierca, prosz臋 o zdanie mi maj膮tku... ci panowie niech si臋 procesuj膮, kiedy chc膮.

- Powoli! powoli! - przerwali Pobia艂owie i pan Piotr.

- My 偶膮damy piecz臋ci, administracji i procesu! Nikt nie zwa偶a艂, jak w艣r贸d zamieszania zrodzonego t膮 scen膮 Pawe艂, kt贸ry nie wiedzia艂, co z sob膮 zrobi膰, a mia艂 wyra藕ny rozkaz od 偶ony przybycia dla narady natychmiast po odczytaniu testamentu, wysun膮艂 si臋 z pokoju, dopad艂 swojej bryczki i polecia艂 do domu... By艂by rozpacza艂 zaprawd臋, gdyby op贸r pana Piotra, Antoniego i Pobia艂贸w nie czyni艂 mu nadziei z艂amania testamentu i uniewa偶nienia go; wszak偶e szalenie bola艂a go g艂owa, rzuca艂 si臋 zajad艂y, zaciska艂 pi臋艣ci i zmieniony udr臋czeniem do niepoznania , wpad艂 do dworu w Horoszkach. Przez chwil臋 nikt si臋 s艂owa od niego dopyta膰 nie m贸g艂... Hiacyntha trze藕wi艂a go, 偶ona niecierpliwi艂a si臋, c贸rka rusza艂a ramionami z politowaniem.

- C贸偶 si臋 sta艂o? Co si臋 sta艂o? By艂 testament! - By艂! by艂! - Komu偶 zapisa艂? Komu zapisa艂? - Antosi Sobockiej...

- Ale to nie mo偶e by膰! C贸偶 jej zapisa艂? - Wszystko! - Wszystko! - krzykn臋艂a Julia 艂ami膮c r臋ce i spogl膮daj膮c na Petr臋.

- Rozumiem - doda艂a z gorzkim u艣miechem.

- Pawle! Pawle, czy ci si臋 nie 艣ni, czy偶 to by膰 mo偶e...

- Tak jest.

- I wy na to zezwalacie? - My, to jest Piotr, ojciec i inni nie chc膮 na to pozwoli膰, b臋dzie proces... mo偶na by w ci膮gu sprawy, widz膮c, jak to p贸jdzie, ponabywa膰 pretensje... W艂a艣nie przyjecha艂em si臋 z tob膮 naradzi膰... ojciec post膮pi, jak ja go nam贸wi臋... Czy si臋 mamy 艂膮czy膰 do procesu? - Do procesu! do ostatniej koszuli! - odezwa艂a si臋 Julia - to si臋 ma rozumie膰! tu nie ma nad czym my艣le膰 - wa膰pan odmie艅 konie, siadaj i jed藕 na powr贸t... b臋dziemy si臋 procesowa膰! musimy! Ca艂膮 fortun臋 jej jednej, to si臋 nie utrzyma! to by膰 nie mo偶e. Nie dano nawet wytchn膮膰 Paw艂owi, kt贸ry, napojony napr臋dce fusami zamiast kawy, musia艂 wsi膮艣膰 na bryczk臋 znowu, z poleceniem 偶ony, aby si臋 procesowano do upad艂ego, i ruszy艂 nazad do Strumienia. Chcia艂 on wst膮pi膰 do Hieronima i oznajmi膰 mu o testamencie, ale Julia, teraz mniej o braterstwo dbaj膮ca, powiedzia艂a mu, 偶e do nich z tym po艣le, i czym pr臋dzej wyprawi艂a na powr贸t. Hieronim, wr贸ciwszy z pola p贸藕nym wieczorem, znalaz艂 karteczk臋, odczyta艂 j膮, nie zdziwi艂 si臋 wcale, ruszy艂 ramionami i do 偶ony si臋 tylko odezwa艂: - Widzisz, kochanie, ot贸偶 i po Horoszkach, i po naszych nadziejach! Antosia bierze owe miliony! Cha! cha! niech偶e ja, to ja... niewielem si臋 i nied艂ugo spodziewa艂, ale inni, co za zaw贸d okrutny!... Doprawdy 偶al mi ich serdecznie. Konstancja z westchnieniem spu艣ci艂a g艂ow臋: - Wola Bo偶a - rzek艂a - szcz臋艣ciem, 偶e ci臋 to nie trapi! Bryczka pana Paw艂a, wpadaj膮ca na dziedziniec z jednej strony, zetkn臋艂a si臋 prawie z drug膮, od parafialnego miasteczka, wioz膮c膮 ksi臋dza proboszcza Baka艂owskiego. Z nim razem weszli do salki na dole, w kt贸rej niemal ca艂e wczorajsze zgromadzenie znajdowa艂o si臋 jeszcze, miano rozpoczyna膰 spisywanie inwentarzy i 艣cis艂y przegl膮d papier贸w, gdy偶 wielu z familii oczekiwali w nich czego艣 jeszcze... Na progu ukazuj膮cy si臋 proboszcz zwabi艂 naprzeciwko siebie p. Piotra, Antoniego i Augusta - podeszli ku niemu witaj膮c go uprzejmie.

- Darujcie mi, panowie dobrodzieje - odezwa艂 si臋 kap艂an - alem op贸藕nieniu nie winien... by艂em u krewnych, nie przewidywa艂em nigdy tak nag艂ej 艣mierci kasztelanica...

- Kt贸偶 by si臋 by艂 m贸g艂 spodziewa膰 tego - odpar艂 pan August.

- Wszak偶e dzi臋kujemy panu dobrodziejowi za starania jego wikariusza,wszystko, co si臋 tyczy pogrzebu, odby艂o si臋 jak najprzyzwoiciej... Ksi膮dz sk艂oni艂 g艂ow膮.

- Ja bo mam wzgl臋dem wa膰pan贸w dobrodziej贸w inny jeszcze obowi膮zek...

- Obowi膮zek? - podchwyci艂 pan Piotr.

- A tak jest, nieboszczyk powierzy艂 mi testament! - rzek艂 ks. Baka艂owski. Sobocki, kt贸ry odepchni臋ty od wszystkich, sta艂 w k膮cie z wyrazem wyzywu na twarzy, dos艂ysza艂 z cicha wym贸wione s艂owa , porwa艂 si臋 z miejsca i zdr臋twia艂.

- Testament! - powt贸rzyli wszyscy - drugi testament! drugi testament! - I od偶ywione na twarzach nadzieje b艂ysn臋艂y, a co 偶y艂o, skupi艂o si臋 do ksi臋dza.

- Jak to drugi? - zapyta艂 proboszcz - albo偶 by艂 jaki inny? Ja wiem z pewno艣ci膮, 偶e zmar艂y ten jeden tylko przygotowa艂... G艂uchym milczeniem przyj臋to te wyrazy i oczy zwr贸ci艂y si臋 na Sobockiego, kt贸ry zdawa艂 si臋 chcie膰, a nie m贸c ucieka膰. Sta艂 jak obwiniony, pot臋piaj膮c si臋 swoim przestrachem.

- Tak jest - ko艅czy艂 ksi膮dz Baka艂owski - nieboszczyk, kt贸rego raz tylko widzia艂em, na kr贸tko przed 艣mierci膮 swoj膮 wezwa艂 mnie do siebie pod pozorem uk艂adu o dziesi臋ciny. Przyby艂em, ale mi nie da艂 m贸wi膰 o nich i pocz膮wszy si臋 uskar偶a膰 na tych, co go otaczali, nie mog膮c nikomu zaufa膰, odda艂 mi swoj膮 wol臋 ostatni膮, wyra藕nie nadmieniwszy, 偶e to by艂 jedyny, jaki zrobi艂 testament. To m贸wi膮c proboszcz wydoby艂 kopert臋 starannie opiecz臋towan膮 i ukaza艂 j膮 przytomnym.

- Za pozwoleniem - rzek艂 wymownie pan August - poniewa偶 charakter kap艂ana i osoby jego r臋czy za rzetelno艣膰 tego, co wa膰pan dobrodziej nam powiadasz, c贸偶 znaczy pierwszy testament? By艂y to wi臋c rzeczy podrobione... Stary aksjomat, is fecit, cui prodest, zniewala nas naprz贸d upewni膰 si臋 o osobie tego, kt贸rego mamy prawo uwa偶a膰 za fa艂szerza... Obr贸ci艂 si臋 do urz臋dnika wzywaj膮c go, 偶eby Sobockiego aresztowano, gdy kancelista nagle przecisn膮艂 si臋 przez ci偶b臋 stoj膮cych i gnany strachem panicznym, pocz膮艂 ucieka膰. Ruszy艂 si臋 wprawdzie dla formy urz臋dnik, ale nikt nie chcia艂 wi臋cej 艂apa膰 obwinionego, kt贸ry szcz臋艣liwie umkn膮膰 potrafi艂. Teraz wi臋ksza jeszcze ciekawo艣膰 podbudza艂a do odczytania testamentu, a pan Pawe艂, docisn膮wszy si臋 do stolika, przy kt贸rym otwarty zosta艂, uchem ciekawym chwyci艂 nast臋puj膮ce, dobitnie odczytane wyrazy: "Nie mia艂em my艣li i zamiaru maj膮tkiem moim rozporz膮dza膰 , bo mi to zupe艂nie oboj臋tne, kto go po mnie we藕mie; dla nikogo z krewnych moich nie mam szczeg贸lnego afektu ani wdzi臋czno艣ci. Ostatnimi czasy nadskakiwania jednych, zdrady drugich os贸b do familii nale偶膮cych podda艂y mi my艣l zawiedzenia nadziei wszystkich. Tyle mi dokuczyli i ci, kt贸rych mia艂em przy sobie i ci kt贸rzy si臋 naciskali obsypuj膮c grzeczno艣ciami i interesowanymi nadskakiwaniami, 偶e powzi膮艂em niez艂aman膮 wol臋 zostawienia maj膮tku komu艣 ca艂kiem mi nieznajomemu. A 偶e z ca艂ej familii mojej jeden tylko pan Hieronim Zawilski nigdy u mnie nie by艂, nic mi nigdy nie przys艂a艂, list贸w do mnie nie pisywa艂 - i z tego wnosz臋, 偶e wi臋cej wart od innych, kt贸rych mia艂em szcz臋艣cie pozna膰; przeto temu偶 JMP Hieronimowi Zawilskiemu , synowi brata mojego Antoniego, przelewam, zapisuj臋, zostawiam, daj臋 i darowuj臋 wszystko, co w dniu 艣mierci mojej w maj膮tku ruchomym i nieruchomym mie膰 b臋d臋, nic nie wyjmuj膮c i nie ekscypuj膮c. A偶eby za艣 ta wola moja najmniejszej nie uleg艂a w膮tpliwo艣ci, drugi podobnie co do s艂owa spisany testament przesy艂am do s膮du g艂贸wnego. Co w艂asnor臋cznie, przytomny, na ciele i umy艣le zupe艂nie zdr贸w, podpisuj臋. Stanis艂aw z Zawila Zawilski Kasztelanic Pr... m.p." Pawe艂 ma艂o nie oszala艂 s艂ysz膮c te s艂owa, nastawia艂 uszu, usi艂owa艂 zrozumie膰, w g艂owie mu si臋 mi臋sza艂o, nie pojmowa艂. Pan Piotr mimowolnie si臋 roz艣mia艂, a za nim pan August, cho膰 kwa艣no, ale dla dobrego tonu poklasn膮艂.

- A to pocieszna historia! - zawo艂a艂 stary pan Antoni zrywaj膮c si臋 z krzes艂a - Hieronim sukceduje! Hieronim! To 偶arty chyba! - Wcale nie 偶arty - odpar艂 ksi膮dz Baka艂owski - najmniejszej nie ma kwestii; testament jest, jak by膰 mo偶e, najwa偶niejszym, a jakkolwiek powody dziwne, wie podobno B贸g, co robi. Reszta wsp贸艂dziedzic贸w sta艂a pogl膮daj膮c wzajemnie na kwa艣ne swe twarze, a偶 wielkim ch贸rem wybuch艂o oburzenie.

- To szaleniec! - wo艂a艂 pan J贸zef kul膮 stukaj膮c o pod艂og臋.

- Patrzcie! odpisywa艂 艣licznie, dzi臋kowa艂, wdzi臋czy艂 si臋, a figla chcia艂 sp艂ata膰 za nasze dobre ch臋ci. Niech偶eby by艂 powiedzia艂, 偶e mu te grzeczno艣ci nie w smak, byliby艣my si臋 ch臋tnie od nich uwolnili...

- Taki testament - doda艂 pan Pawe艂 w pierwszym ferworze - mo偶e by膰 zwalony, bo w nim jest widoczny 艣lad pomi臋szania! Inni t臋 my艣l podchwycili za nim.

- Tak, tak! do dow贸d nieprzytomno艣ci! to wyra藕ne pomieszanie.

- Za pozwoleniem - przerwa艂 proboszcz 偶ywo - m贸wi艂em z nim prawie ca艂膮 godzin臋 i po艣wiadcz臋, 偶e pisz膮c to by艂 najzupe艂niej przytomny. Obowi膮zkiem jest moim uczyni膰 to zeznanie , a obowi膮zkowi nie uchybi臋. Zawstydzi艂 si臋 troch臋 pan Pawe艂, zamilkli 偶wawsi, pospuszczali g艂owy...

- Nie! nie! - zawo艂a艂 pan Piotr - nie mamy i nie mo偶emy nic przeciwko temu testamentowi, ja pierwszy broni膰 go b臋d臋. Hieronim zas艂u偶y艂 na t臋 艂ask臋 losu; zreszt膮, kt贸偶 z nas dorobkowym maj膮tkiem rozporz膮dza膰 prawa mu odm贸wi? Ktokolwiek my艣li o procesie, niech b臋dzie pewien, 偶e darmo by si臋 na艅 narazi艂 - testament si臋 utrzyma.

- Nie ma najmniejszej w膮tpliwo艣ci - rzek艂 ksi膮dz.

- I ja tak my艣l臋 - doda艂 pan Antoni.

- To pewna! - potwierdzi艂 urz臋dnik. Inni milczeniem si臋 zgadzali. W istocie, nie by艂o powodu oponowania; Pawe艂 zw膮cha艂, 偶e nie ma innej rady, jak zawczasu sobie brata zaskarbi膰; znowu wi臋c z pokoju si臋 cichaczem wymkn膮艂, siad艂 na ledwie wyprz臋偶on膮 bryczk臋 i cho膰by konie popada膰 mia艂y, polecia艂 nazad. Ca艂膮 noc tak t艂uk艂 si臋 po najgorszej drodze, usi艂uj膮c wyprzedzi膰 umy艣lnego, kt贸rego do Hieronima z oznajmieniem wyprawi膰 miano. Nad rankiem, nie popasaj膮c nigdzie, ochwaciwszy par臋 koni, stan膮艂 przed zamkni臋tym dworkiem, a 偶e pilno mu by艂o zobaczy膰 si臋 z 偶on膮, pocz膮艂 stuka膰 do drzwi i budzi膰 w najlepsze usypiaj膮cych jeszcze. Julia przel臋k艂a si臋 spostrzeg艂szy go przybywaj膮cego o tak niezwyk艂ej godzinie, a miarkuj膮c z tego, jak wa偶ne przygna膰 go musia艂y okoliczno艣ci, dosta艂a palpitacji serca. Panna Hiacyntha wbieg艂a w nocnym dezabilku, przera偶aj膮ca sw膮 ko艣cist膮 fizjonomi膮, ale tak ciekawa, 偶e j膮 nawet od napadu na pok贸j sypialny przytomno艣膰 pana Paw艂a nie mog艂a powstrzyma膰. Ocucono serdecznym 艣miechem zagro偶on膮 Juli臋 i Pawe艂 widz膮c, jaki skutek wywar艂o na ni膮 samo jego przybycie, nie wiedzia艂 ju偶, czy dalej m贸wi膰, czy milcze膰; 艂atwo mu si臋 by艂o domy艣li膰, co za wra偶enie zrobi膰 mo偶e wiadomo艣膰 o drugim testamencie na korzy艣膰 Hieronima. Waha艂 si臋 jeszcze, co pocz膮膰, gdy Julia wpad艂a na艅 z gniewem prawie: - M贸w偶e, czego艣 tak wlecia艂 i mnie przerazi艂; co si臋 znowu sta艂o z t膮 przekl臋t膮 sukcesj膮? - O prawda, 偶e przekl臋ta! - westchn膮艂 pan Pawe艂, zbola艂e czuj膮c ju偶 w sobie ko艣ci od nieustannych przeja偶d偶ek - ale tu znowu ca艂kiem nowe historie! - C贸偶 nowego! Co nowego? - Oto naprz贸d, 偶e pierwszy testament by艂 podrobiony i pokaza艂 si臋 fa艂szywy: pisa艂 go wida膰 i podrzuci艂 Sobocki, jak? nikt nie wie. Kasztelanic zrobi艂 wprawdzie testament, ale go powierzy艂 do schowania ksi臋dzu Baka艂owskiemu. Proboszcza nie by艂o, gdy umar艂, dopiero teraz powr贸ci艂 i zjecha艂 z testamentem. Sobocki, jak si臋 tylko dowiedzia艂 o tym, drapn膮艂.

- Ale c贸偶 w nowym testamencie, na mi艂o艣膰 Boga? - krzykn臋艂a Julia - czy go czytali? - Czytali - doda艂 smutnie pan Pawe艂 - ale i drugi nie rozumniejszy od pierwszego.

- I komu偶 znowu zapisa艂? Jasiowi? - Gdzie偶 tam! - Faworytom? - O! nigdy nie zgadniesz... To by艂 szalony starzec, pisze, 偶e tyle mu familia dokuczy艂a, i偶 jednemu tylko zapisuje, kt贸rego w 偶yciu na oczy nie widzia艂 - to jest... Hieronimowi! Julia krzykn臋艂a przera藕liwie, w jednej koszuli porwa艂a si臋 z 艂贸偶ka i pocz臋艂a biega膰 wo艂aj膮c: - Proces! proces! To by膰 nie mo偶e! - Ani sposobu zwali膰 testamentu - odpar艂 sk艂opotany pan Pawe艂 - wszyscy tam nad tym my艣leli, ale darmo... teraz wszyscy艣my na 艂asce Hieronima.

- A! Jezu! - zawo艂a艂a 偶ona - czy偶 mo偶na by艂o doczeka膰 takiego upokorzenia! my, ubo偶si od niego! my! na jego 艂asce! A, to umrze膰 potrzeba... S艂yszysz, Hiacyntho, s艂yszysz to! Poj臋ta to rzecz! - Niech偶e si臋 pani uspokoi - przerwa艂a usi艂uj膮c dogoni膰 lataj膮c膮 po pokoju panna Hiacyntha - pani si臋 rozchorujesz...

- Tak, a tu trzeba radzi膰! - doda艂 Pawe艂, do艣膰 stoicznie znosz膮c fochy 偶ony. Julia usiad艂a przecie, ale strapiona, z艂amana, i zaduma艂a si臋 mocno, g艂臋boko; westchnienie po westchnieniu burzliwie wydobywa艂y si臋 z jej piersi... chcia艂a p艂aka膰 i z艂o艣膰 nie puszcza艂a 艂z贸w.

- Co tu pocz膮膰? - mrucze膰 zacz臋艂a.

- Co zrobi膰! Upokorzenie! nieszcz臋艣cie! Czy Hieronim wie ju偶 o tym? - W艂a艣nie jeszcze nic dot膮d nie wie, a ja ma艂o karku nie skr臋ci艂em po nocy lec膮c tu, chc膮c uprzedzi膰 pos艂a艅c贸w... Mo偶emy jeszcze powt贸rnie si臋 zbli偶y膰 do niego; on niewiele dba o miliony, kto wie, mogliby艣my pi臋kny zrobi膰 interes! Julia 偶ywo si臋 u艣miechn臋艂a.

- Trzeba probowa膰 - rzek艂a spokojniej - p贸jdziesz do niego jutro rano, jak gdyby艣 nic o drugim testamencie nie wiedzia艂, b臋dziesz serdecznym... musisz si臋 stara膰 go sobie zjedna膰.

- P贸jd臋 - odpowiedzia艂 Pawe艂 - popr贸buj臋, ale mnie inna my艣l przychodzi艂a...

- Ot贸偶em ciekawa.

- Na co jemu taki maj膮tek! - odpar艂 m膮偶 po cichu, troch臋 si臋 wstydz膮c przed sob膮 my艣li, z kt贸r膮 si臋 musia艂 wynurzy膰.

- On o to nie dba i zaj膮膰 si臋 tak膮 fortun膮 nie potrafi! Daliby艣my mu Horoszki, niby na nie widziane sched臋 jego targuj膮c... kto wie, mnie si臋 zdaje, 偶e za nie zrzek艂by si臋 wszystkiego... Julia pomy艣la艂a chwil臋, kiwaj膮c g艂ow膮.

- A! zapewne - rzek艂a - pi臋knie by to by艂o, ale czy si臋 uda... Dowiedz膮 si臋 ludzie, 偶e na pewno traktowa艂e艣... b臋d膮 ci臋 palcami wytyka膰 za brata.

- O, moja pani! - odwa偶y艂 si臋 powiedzie膰 pan Pawe艂 - milionowych nie wytykaj膮 palcami...

- Upokarzaj膮ca to dla ludzko艣ci, ale pe艂na rzeczywisto艣ci prawda! - powiedzia艂a panna Hiacyntha.

- Nie! nie...

- szepn臋艂a Julia - to by si臋 utrzyma膰 nie mog艂o...to niepodobna! - Hieronim, jak raz da s艂owo, dla milion贸w go nie z艂amie - rzek艂 Pawe艂.

- My艣lisz? - Jestem tego najpewniejszy.

- Ale tob膮 pogardza膰 b臋dzie jak oszustem... U艣miechn膮艂 si臋 pan Pawe艂.

- Miliony, Julko, to wielka rzecz, warto co艣 dla nich przecierpie膰, a w sumieniu b臋d臋 spokojny, bo Hieronimowi to niepotrzebne - naiwnie doko艅czy艂 brat.

- R贸b偶e sobie, co chcesz, kiedy艣 taki rozumny - odpowiedzia艂a k艂ad膮c si臋 w 艂贸偶ko Julia - ale to ju偶 nie b臋dzie ani moj膮 rad膮, ani moj膮 g艂ow膮; co艣 z niego skorzysta膰, nie m贸wi臋; tak go podej艣膰 znowu! to si臋 cho膰 wynosi膰 z kraju...

- No! to si臋 wyniesiemy! - zawo艂a艂 pan Pawe艂.

- Ja z tym maj膮tkiem znajd臋 wsz臋dzie kraj i przyjaci贸艂, i stosunki... Julia pomiarkowa艂a, 偶e szlachetnego zapa艂u m臋偶a wstrzyma膰 nie potrafi, wola艂a ust膮pi膰 mu, zostawiaj膮c sobie w zapasie swobod臋 wyrzucania mu jego post臋pku, je艣liby si臋 nie uda艂. Pan Pawe艂, jakkolwiek przem臋czony mocno drog膮, nie po艂o偶y艂 si臋 spa膰, konie kaza艂 schowa膰 i z niecierpliwo艣ci膮 dnia i godziny wygl膮da艂, 偶eby do Hieronima przyst膮pi膰. Dziwne a coraz zuchwalsze projekta przechodzi艂y mu przez g艂ow臋 - a zasad膮 wszystkich by艂o oszukanie brata. Nare艣cie, niecierpliwie oczekiwany ranek za艣wita艂, rozednia艂o, pogodny zimowy dzionek, ze s艂o艅cem tak w naszej chmurnej ziemi drogim, weso艂e liczko pokaza艂. P贸藕niej nieco mo偶na by艂o Hieronima nie zasta膰, m贸g艂 nadbiec pos艂aniec, potrzeba si臋 by艂o spieszy膰 i cho膰 godzina nie ze wszystkim si臋 godzi艂a do odwiedzin, pan Pawe艂 pospieszy艂 do dworku. A id膮c duma艂 i duma艂.

- Do czego to jemu! ani u偶y膰, ani si臋 tym pocieszy膰 nawet nie potrafi! Sumienie gryz艂o troch臋, usprawiedliwia艂 si臋, jak m贸g艂, przed samym sob膮.

- Tak! tak! - m贸wi艂 - on tego ani po偶a艂uje... dosy膰 mu bardzo Horoszek... a ju偶 mu ca艂e oddam i ust膮pi臋... remanent tylko m贸g艂bym wyekscypowa膰... Ale nie! Powiedz膮, 偶em zbyt rachunkowy! Oddam mu je z remanentem, jak s膮! Przed bram膮 spotkali si臋 z Hieronimem, kt贸ry ze strzelb膮 na ramieniu, wes贸艂 i u艣miechni臋ty wychodzi艂 na polowanie.

- A! dzie艅 dobry.

- Dzie艅 dobry ci, bracie.

- C贸偶 to, na polowanko? - Jak widzisz, troch臋 ponowy, szad藕 przy tym, psy dobrze p贸jd膮, mo偶e si臋 zaj膮czek jaki zastrzeli. Kostusia lubi zwierzyn臋.

- A ja, panie Hieronimie, jak widzisz, gdyby z krzy偶a zdj臋ty, powr贸ci艂em ze Strumienia, darmo ko艣ci nabiwszy. W艂a艣niem ci przyszed艂 zwiastowa膰... wszak to...

- Ale ja wiem o wszystkim.

- Jak to! - z przestrachem spyta艂 Pawe艂.

- Sobocki tedy sukceduje; wygramy na tym, bo z kancelarii wyleci i da nam pok贸j.

- To m贸wi膮c roz艣mia艂 si臋 Hieronim i chcia艂 i艣膰 dalej, bo mu pilno by艂o u偶y膰 pi臋knego ranka; gdy Pawe艂, kt贸ry nie bardzo rad by艂 go pu艣ci膰, wstrzyma艂 go nieco.

- Chcia艂em si臋 z bratem rozm贸wi膰 troch臋 - rzek艂 - bo to jednak rzeczy nie sko艅czone! Kto wie! b臋dziemy si臋 procesowali , mo偶e co i wygramy! - A! to si臋 sobie procesujcie i wygrywajcie - odpar艂 oboj臋tnie, ruszaj膮c ramionami my艣liwy - mnie szkoda ranka, id臋 do lasu...

- No, to przejdziemy si臋 troch臋 razem, bo i ja chcia艂em u偶y膰 艣wie偶ego powietrza - doda艂 szybko Pawe艂 nie chc膮c wypu艣ci膰 brata.

- Ale ci to, nieprzywyk艂emu, mo偶e zaszkodzi膰? - rzek艂 Hieronim - ty rzadko w takiej porze si臋 przechadzasz.

- I owszem! i owszem, ale w kt贸r膮 idziesz stron臋? - Ku Zaha艂emu, jak widzisz! - To dobrze, ja chc臋 moj膮 sienn膮 stert臋 zobaczy膰, to b臋dzie po drodze... p贸jdziemy razem.

- Nie wiem tylko, czy ty si臋 ze mn膮 zejdziesz? - O! ja tak szybko chodz臋! nie uwierzysz! - pr臋dko podchwyci艂 Pawe艂.

- Ot贸偶, o czym to m贸wili艣my... a! o tej przekl臋tej sukcesji! Wystaw sobie, wszyscy s膮 za procesem... Hieronim powt贸rnie ramionami ruszy艂.

- Je艣li chc膮, niech pr贸buj膮 szcz臋艣cia...

- I ojciec nawet...

- Szanuj臋 wol臋 jego, nie podzielam zdania...

- A wi臋c, ty to by艣 si臋 got贸w i zrzec, co by na ciebie przypad艂o? - podchwyci艂 niby 艣miej膮c si臋 Pawe艂.

- Zrzec si臋, nie - rzek艂 Hieronim - mam dzieci, panie Pawle; ale 偶e nale偶e膰 do procesu nie mog臋, to pewna... pieni臋dzy nie mam, g艂owy do niego wcale... do czeg贸偶 bym si臋 zda艂? - Wszyscy m贸wi膮, 偶e co艣 wygra膰 mo偶emy!...

- Da艂by to B贸g, ja w to nie wierz臋! Rozmowa toczy艂a si臋 tak oboj臋tnie i do propozycji nie by艂o jako艣 zr臋czno艣ci, cho膰 si臋 Pawe艂 usi艂owa艂 zbli偶y膰 do nich, sz艂o mu oporem, j臋zyk ko艂owacia艂 w ustach... a tu strach jeszcze, by pos艂aniec nie nadbieg艂... Szcz臋艣ciem, byli w polu, gdzie ich odszuka膰 by艂o nie艂atwo.

- Co do mnie - powoli rzek艂 po chwili - ja musz臋 ojcu do procesu dopomaga膰... nawet mia艂em t臋 my艣l, 偶eby wszystkich, co o to nie bardzo dbaj膮, schedy ponabywa膰 i samemu ju偶 para膰 si臋 z panem Sobockim. Hieronim spojrza艂 na niego, ale pan Pawe艂 oczy mia艂 spuszczone, mink臋 niewinn膮.

- A, nabywasz - u艣miechn膮艂 si臋 Hieronim. (Teraz to rozumiem - doda艂 w duchu - po co ze mn膮 ku Zaha艂emu poszed艂).

- C贸偶 by艣 na przyk艂ad da艂 za moje nadzieje? jam ci je got贸w bardzo odst膮pi膰. Pawe艂 a偶 zadr偶a艂, ale pomy艣la艂 sobie: "Jak mu dam od razu ca艂e Horoszki, pomiarkuje, 偶e co艣 jest, b臋d臋 si臋 powoli targowa艂" - wi臋c zacz膮艂: - Na przyk艂ad, a c贸偶 by艣 ty chcia艂? - Ja? - rzek艂 Hieronim - to by potrzeba pomy艣le膰, co to mo偶e by膰 warto; s艂uszna jest, 偶eby艣 zarobi艂, bo ci臋 proces i k艂opotu, i pieni臋dzy si艂a b臋dzie kosztowa艂; nie zechcesz jednak zapewne, 偶eby znowu wiele traci艂. Pawe艂 tylko pomrucza艂 co艣 pod nosem.

- W najszcz臋艣liwszym razie - doda艂 pierwszy - licz膮c spadek po kasztelanicu do trzech milion贸w, na sched臋 ojca wypad艂oby do sze艣ciukro膰, a 偶e nas jest troje, po dwakro膰 za ka偶d膮 g艂ow臋. Trzeba naturalnie, 偶eby艣 co艣 zyska艂...

- m贸wi艂 i u艣miecha艂 si臋 Hieronim, maj膮c to wszystko za 偶arty, Pawe艂 s艂ucha艂 bardzo uwa偶nie.

- Ho, ho! wysoko bo widz臋 cenisz to, co jeszcze wydoby膰 z niczego potrzeba - rzek艂 serio - ale ja, gdyby co do czego przysz艂o, ryzykuj臋.

- Tote偶 m贸wimy tylko, aby m贸wi膰 - odpar艂 m艂odszy.

- No, ale gdyby si臋 to na serio traktowa艂o? - pocz膮艂 Pawe艂 znowu.

- Zdaje mi si臋, 偶e to by膰 nie mo偶e - odpowiedzia艂 pierwszy - ba艂bym si臋 ciebie oszuka膰, a ty mnie tak偶e by艣 nie chcia艂 zapewne... Gdy to m贸wi艂, wo艂anie jakie艣 za nimi s艂ysze膰 si臋 da艂o, Pawe艂 zadr偶a艂 i poblad艂, Hieronim si臋 odwr贸ci艂; ode dworku szybkim krokiem kto艣 ku nim p臋dzi艂! Oba pozna膰 nie mogli, kto to by艂 taki, tylko po艂y szarej kapoty wiatr mu podnosi艂, a na g艂owie 偶贸艂ci艂a stara lisiakapuza.

- Zaczekajmy, kto艣 goni! - wstrzyma艂 si臋 Hieronim - cho膰 doprawdy nierad jestem go艣ciowi rannemu, co mnie polowania pozbawi. Postrzeg艂 Pawe艂, 偶e nie by艂o ratunku i 偶e dalsze upieranie si臋 w traktowaniu zgubi膰 go mog艂o; obawia艂 si臋, 偶eby Hieronimowi nie powiedziano p贸藕niej, i偶 by艂 przytomny czytaniu drugiego testamentu, ruszy艂 tedy konceptem i poznawszy, i偶 goni膮cy za nimi by艂 dziadunio Dymitr, roz艣mia艂 si臋 serdecznie, rzucaj膮c w obj臋cia Hieronima, kt贸ry zdumiony, nie pojmowa艂, co si臋 tak nagle bratu sta艂o.

- Widzisz, jakby ci臋 to 艂atwo podej艣膰 i oszuka膰 mo偶na , chcia艂em ci da膰 nauczk臋! - Co to jest? - Nic... tylko masz wiedzie膰, 偶e kasztelanic ca艂y maj膮tek tobie zapisa艂! - Dosy膰 偶art贸w! - chmurno rzek艂 m艂odszy brat - co to ma znaczy膰? - Przysi臋gam ci, 偶e tak jest! Ca艂y, ca艂y maj膮tek! Hieronim zupe艂nie nie zrozumia艂, a ju偶 i dziadunio nadchodzi艂 coraz 偶ywszym krokiem, wo艂aj膮c z daleka: - Szczas艂ywomu szczastie! (Szcz臋艣liwemu szcz臋艣cie!) Jak si臋 masz, kochany dziedzicu! St贸j! niech ci powinszuj臋! - Pa艅stwo艣cie si臋 zm贸wili, 偶eby mi g艂ow臋 zawr贸ci膰! - odezwa艂 si臋 Hieronim.

- Ale jak mi B贸g mi艂y, tak jest! tak jest, jak m贸wi臋, kochany braciszku! - krzykn膮艂 Pawe艂.

- Kasztelanic zrobi艂 ci臋 jedynym sukcesorem wszystkiego.

- C贸偶 mu si臋 sta艂o? Za co? jak? - Za to, 偶e艣 nigdy u niego nog膮 nie posta艂! - doda艂 zdyszany dziadunio, nadbiegaj膮c z oczyma pe艂nymi 艂ez, kt贸re i mr贸z, i rozczulenie wyciska艂y.

- Stryjna, wujna, bis ne rodyna! (Stryj, wuj, szatan nie krewny!), powiadaj膮, a tobie w艂a艣nie stryjaszek si臋 przys艂u偶y艂! Oj! niema艂ego b臋dziesz mia艂 k艂opotu! I zaciera艂 r臋ce, i 艣mia艂 si臋.

- A, i pan Pawe艂 tu? - doda艂 obracaj膮c si臋 ku niemu.

- W艂a艣nie go powoli przygotowuj膮c do jego szcz臋艣cia , oznajmywa艂em o tym, ale nie chce wierzy膰.

- To rozumiem - odpar艂 pan Dymitr Pa艂ucki - 艂atwiej biedzie ni偶 szcz臋艣ciu da膰 wiar臋, ale tymczasem tak jest. Tiahny, koby艂o, chocz tia ne my艂o (Ci膮gnij, koby艂o, cho膰 ci niemi艂o). C贸偶 ty na to, panie Hieronimie? Hieronim, zupe艂nie nieprzytomny prawie, wodzi艂 r臋k膮 po czole, jakby sen jaki艣 dziwny chcia艂 z niego odp臋dzi膰, zamiast rado艣ci twarz jego wyra偶a艂a zamy艣lenie g艂臋bokie, zawr贸ci艂 si臋 ku domowi.

- To by膰 nie mo偶e! - powt贸rzy艂 raz jeszcze - mnie zapisa艂! Mnie - kt贸rego nie zna艂? - W艂a艣nie dlatego, 偶e艣 mu si臋 nie naprzykrza艂 - 艣miej膮c si臋 doda艂 dziadunio.

- Lubi臋 go teraz! Szalony dziad, ale mu Pan B贸g raz w 偶yciu rozum da艂! Ale taki zawsze po przys艂owiu prawda, 偶e swyj ko艂y nie ukusyt', to uszczypne (sw贸j jak nie uk膮si, to uszczypnie), bo testament nie s艂odki! Het! nas wszystkich obrzydzi艂! - Ale jak偶e to by艂o? To sen chyba! - rzek艂 Hieronim.

- Jeszcze nic nie rozumiem.

- Ot, jak by艂o - rzek艂 Dymitr - o Sobockim wa艣膰 wiesz, 偶e pr贸bowa艂 testamencik sobie sporz膮dzi膰, mo偶e z Jasiem na wsp贸艂k臋. P艂ut na p艂utie jediet i p艂utom pohaniajut! (艂otr na 艂otrze jedzie, 艂otrem poganiaj膮!) Tymczasem prawdziwy testament by艂 u ksi臋dza Baka艂owskiego, nadjecha艂 z nim, kiedy艣my jeszcze byli tam wszyscy, i z wielkim podziwieniem wyczytali艣my, co s艂yszysz. Wyra藕nie pisze, 偶e dlatego i za to ci zapisa艂, i偶 u niego ani razu nie by艂e艣! - Jak to? Wszystko a wszystko! - wykrzykn膮艂 Hieronim.

- Co do grosza! witam ci臋, milionowy ch艂opie! - doda艂 dziadunio.- A co? Tia偶ko nesty, a 偶al pokinuty? (ci臋偶ko nie艣膰, a 偶al porzuci膰?) - roz艣mia艂 si臋 staruszek. Odurzonego tym wypadkiem pana Hieronima wiedli tak do dworu pan Pawe艂 u艣miechaj膮cy si臋 gorzko i weso艂y dziadunio, a ju偶 naprzeciw niego sz艂a Konstancja 偶ywo, obawiaj膮c si臋 nie bez przyczyny wra偶enia, jakie wiadomo艣膰 nag艂a mog艂a sprawi膰 na m臋偶u. Milcz膮c spotkali si臋 ma艂偶onkowie.

- S艂ysza艂a艣? - spyta艂 Hieronim.

- Wiem! wiem! B贸g nad miar臋 na nas 艂askaw! a! serce mi p臋ka! dzieci nasze b臋d膮 szcz臋艣liwe! Hieronim dziwnie si臋 u艣miechn膮艂.

- Kobieto - rzek艂 - albo偶 to pieni膮dz daje szcz臋艣cie? - Daj ci Bo偶e zdrowie, 偶e艣 to mia艂 si艂臋 w takiej chwili powiedzie膰! - wykrzykn膮艂 dziadunio - nie oszala艂e艣 od bogactwa! - Pawe艂 to si臋 u艣miecha艂, to krzywi艂 i nie wiedzia艂, co pocz膮膰 z sob膮, a odej艣膰 nie chcia艂, czuj膮c potrzeb臋 zas艂ugiwania si臋 bratu.

- Potrzeba, 偶eby艣 zaraz jecha艂 do Strumienia - szepn膮艂 dziadunio - ca艂a familia mnie tu po ciebie przys艂a艂a, czekaj膮c tam jegomo艣ci.

- Pozw贸lcie mi my艣li zebra膰, opami臋ta膰 si臋, rozmy艣li膰, wytrze藕wie膰 - odpar艂 zbogacony - przyj艣膰 jeszcze do siebie nie mog臋. Boj臋 si臋, 偶eby te skarby g艂owy mi nie zawr贸ci艂y.

- Panie Pawle - cicho szepn膮艂 Dymitr - dajmy im troch臋 pok贸j, niech si臋 z sob膮 poradz膮 i pociesz膮, bo wielka rado艣膰 jest jak wielkie strapienie nie bardzo zdrowa. Ja do wa艣ci na 艣niadanie! Jakkolwiek Paw艂owi nie chcia艂o si臋 odchodzi膰, gdy go pod r臋k臋 uj膮艂 dziadunio, musia艂 z nim ruszy膰 do dworu. Hieronim usiad艂 na 艂awce z 偶on膮 i g艂臋boko si臋 zaduma艂. W wi臋kszym dworze tymczasem oczekiwano niecierpliwie powrotu pana Paw艂a, a Julia powtarza艂a chodz膮c z pann膮 Hiacynth膮 po pokoju: - Na co to tym ludziom! do czego to tej sroczce! prawdziwie, zawszem my艣la艂a, 偶e los g艂upi, ale nie my艣la艂am, 偶eby do tego stopnia si臋 myli艂! Po twarzy pana Paw艂a pozna膰 by艂o 艂atwo, 偶e nic nie zrobi艂 , nos mia艂 czerwony od przymrozku i spuszczony na kwint臋, ale przy dziaduniu opowiada膰 nic nie m贸g艂. Westchn膮艂 tylko.

- Jak偶e to Hieronim przyj膮艂? - spyta艂a Julia.

- Zachcia艂a艣 asi艅d藕ka - odpar艂 stary - to dziwny cz艂owiek - dosyt' z Lacha kurki (dosy膰 z Lacha kurki), jemu to nie tyle rado艣ci, co k艂opotu narobi艂o! - Zawsze si臋 dostanie takiemu, co nawet si臋 nie ucieszy! - szepn臋艂a Julia.

- Ale 偶e u偶y膰 potrafi poczciwie, to r臋cz臋 - rzek艂 Dymitr. Rozmawiano d艂ugo i 偶ywo, a by艂o bo o czym! Tak nag艂a zmiana po艂o偶e艅, to niespodziane wzniesienie si臋 Hieronima, konieczno艣膰 przypochlebienia si臋 tym, kt贸rymi si臋 gardzi艂o, w g艂owie obojga pa艅stwa Paw艂贸w pomie艣ci膰 si臋 nie mog艂y, chmurno pogl膮dali, wzdychali i gdyby nie staruszek, mieli wielk膮 ochot臋 jedno drugiemu wymawia膰 niepowodzenie, kt贸rego doznali. W par臋 godzin, dawszy Hieronimowi wypocz膮膰 po wra偶eniu, dziadunio ruszy艂 do niego; ale pan Pawe艂 nie pu艣ci艂 go samego, poci膮gn膮艂 tak偶e za nim. Zastali oboje Hieronimostwo w pierwszej izdebce, zupe艂nie spokojnych i rozmawiaj膮cych swobodnie; czo艂o milionowego spadkobiercy ju偶 si臋 by艂o wypogodzi艂o, zna膰 tylko na powiece 偶ony jeszcze nie zasch艂膮 艂z臋 jak膮艣. Dziadunio pilnie obejrza艂 twarze i wyraz ich go ucieszy艂.

- No! kochany Hieronimie - rzek艂 - czas na czasu ne stoit! (czas na czasie nie stoi!), potrzeba ci do Strumienia jecha膰, bo tam czekaj膮 na ciebie.

- Ju偶 kaza艂em zaprz臋ga膰! - odpowiedzia艂 powolnie gospodarz.

- A i mnie we藕miesz z sob膮, moja szkapa zm臋czona - doda艂 Dymitr - pojad臋 z waszmo艣ci膮.

- Dobrze, z ca艂ego serca.

- Ja tak偶e za bratem po艣piesz臋 - odezwa艂 si臋 Pawe艂 - ale czy nie lepiej by by艂o koczem mojej 偶ony... pojechaliby艣my razem.

- A mnie kocz na co? - ze 艣miechem zapyta艂 Hieronim.

- Ju艣ci偶 tak w贸zkiem zajecha膰? - C贸偶 to szkodzi? - 艣mia膰 si臋 b臋d膮.

- Niech si臋 艣miej膮! Pawe艂 polecia艂 wyda膰 rozkazy zaprz臋gania swojej najtyczanki; dziadunio sam zosta艂 z obojgiem Hieronimostwem, ale o nic ich nie spyta艂, nic im nie radzi艂. Hieronim te偶 o spadku nie zagada艂, chodzi艂 po izdebce zamy艣lony. 铆ona jego krz膮ta艂a si臋 ko艂o wyboru do drogi.



VII.

Wszystkich oczy zwr贸cone by艂y na drzwi, gdy Hieronim wszed艂 do sali w Strumieniu. Jego prosty wiejski ubi贸r, gdy偶 dziedzic milion贸w kasztelanica nie zmieni艂 zwyczajnego swego stroju z szarego sukna, twarz ogorza艂a, czo艂o zorane prac膮 i niedostatkiem dziwnie odbi艂y si臋 w艣r贸d wytworniejszych ubior贸w i bia艂ych lic familii, z nadskakuj膮c膮 witaj膮cej go grzeczno艣ci膮. On tu pierwszy raz w 偶yciu by艂 g艂贸wn膮 figur膮, ogniskiem. Niekt贸rzy spojrzeli po sobie i wida膰 by艂o my艣l przelatuj膮c膮 po twarzach.

- Do czego to jemu! co on z tym zrobi! Ka偶dy jednak pospieszy艂 u艣cisn膮膰 namulon膮 d艂o艅 wie艣niaka i stara艂 si臋 ju偶 pozyska膰 go sobie wyrazem oczu, ust lub s艂贸wkiem s艂odyczy pe艂nym. Jako艣 gorzko to przyjmowa艂 Hieronim , kt贸rego dusza oburza艂a si臋 mo偶e na te ho艂dy i cze艣膰 oddawane bo偶kowi grosza. Pomimo prostoty ubioru, rubasznych ruch贸w i wie艣niaczego uk艂adu, oko postrzegacza by艂oby zawsze wyr贸偶ni艂o w t艂umie t臋 posta膰, na kt贸rej malowa艂 si臋, nawet bogactwy nie zatruty, spok贸j, szlachetno艣膰 i wesele poczciwej duszy. Nikt z przytomnych nie mia艂 tego pogodnego spojrzenia, tej si艂y w sobie, co on. Nie zmieszali go ludzie, nie wbi艂y w dum臋 pok艂ony, nie upoi艂a wo艅 kadzide艂 - pozosta艂, czym by艂. Pierwszy pan Piotr przyst膮pi艂 do niego.

- Hieronimie - rzek艂 - szczerze ci powiadam, 偶e si臋 ciesz臋 twoim szcz臋艣ciem; ty艣 na nie zas艂u偶y艂... Daj Bo偶e, 偶eby艣 u偶y膰 umia艂 na dobre tego, co ci los daje. W milczeniu d艂o艅 poczciw膮 u艣cisn膮艂 przyby艂y; za Piotrem zbli偶a膰 si臋 pocz臋li wszyscy i wita膰, i winszowa膰, i k艂ania膰. Szmer g艂uchy panowa艂 w salce.

- Patrzcie - m贸wi艂 pan August Pobia艂a do Tomasza - jak to czarodziejski ten pieni膮dz ludzi formuje... ten jegomo艣膰 tak ju偶 pewien siebie, tak 艣mia艂y, jakby si臋 nieustannie o ludzi ociera艂, a jednak ledwie pierwszy raz wylaz艂 ze swojej skorupki.

- Ale wszyscy si臋 zgadzaj膮 na to, 偶e bardzo uczciwy cz艂owiek! - Wszyscy, co bior膮 i maj膮 miliony, s膮 nadzwyczaj uczciwi ludzie z u艣miechem dowcipnym doda艂 pan August.

- I czy to potrafi utrzyma膰, zarz膮dzi膰, gospodarowa膰 - przerwa艂 kulawy J贸zef - w膮tpi臋, w膮tpi臋! Stary ojciec z rozrzewnieniem przyst膮pi艂 do syna.

- Widzisz, Hieronimku - rzek艂 ze 艂zami - ja zawsze ci prorokowa艂em, 偶e si臋 to z艂e, na kt贸re艣cie boleli, odmieni膰 musi. Chwa艂a Bogu, winszuj臋, b艂ogos艂awi臋 ci! Nie w膮tpi臋, 偶e u偶yjesz dobrze i o familii nie zapomnisz... Rotmistrz, 偶e to nie by艂 wcale gadatliwy cz艂owiek, a serce mia艂 dobre, przyszed艂 tylko do Hieronima i poca艂owa艂 go z obu stron wtwarz, ale s艂owa nie rzek艂.

- Nikt ci spadku nie zaprzecza - doda艂 po namy艣le pan Piotr - prawo za tob膮, a zatem chcieli艣my ci tylko powinszowa膰... Hieronim wci膮偶 sta艂 milcz膮cy.

- Za pozwoleniem - odezwa艂 si臋 po chwili - wiem, co jest moim obowi膮zkiem, chciejcie mnie pos艂ucha膰. Cisza g艂臋boka przelecia艂a salk臋 i szmer tylko cisn膮cych si臋 krewnych doko艂a Hieronima niekiedy j膮 przerywa艂. On spojrza艂 na dziadunia i odezwa艂 si臋 艣mielej: - Nigdym w 偶yciu nie pragn膮艂 maj膮tku ani posiadania jego ceni艂 wysoko, by艂em ubogi i nauczy艂em si臋, 偶e ub贸stwo nie jest tak wielkim z艂em... W spadku, kt贸ry mi testament nieboszczyka przekazuje, widz臋 tylko zlecenie zmar艂ego; - powierzy艂 mi maj膮tek, nie mog膮c go sam podzieli膰... O艣wiadczam wi臋c, 偶e nie chc臋 dziedzictwa wy艂膮cznego, nie przyjmuj臋 go i do podzia艂u r贸wnego przypuszczam ca艂膮 moj膮 rodzin臋! Trudno odmalowa膰 wra偶enie,jakie s艂owa te zrobi艂y na wszystkich, Pawe艂 pochwyci艂 si臋 za g艂ow臋, ojciec Hieronima sykn膮艂 i wstrz膮s艂 si臋 tylko, inni oklaskiem i wykrzykiem zapa艂u powitali o艣wiadczenie Hieronima; Piotr tylko chwytaj膮c go za r臋k臋 zawo艂a艂: - To nies艂uszna - rzek艂 - powiniene艣 i musisz mie膰 wi臋cej od innych, cho膰by dlatego, 偶e艣 wi臋cej cierpia艂 i okaza艂 gotowo艣膰 do ofiary, na kt贸r膮, 艣mia艂o rzec mog臋, nikt z nas zdoby膰 by si臋 nie potrafi艂.

- Co pan Piotr m贸wi! co to jest! na co psu膰 dobry uczynek! - odezwa艂y si臋 g艂osy zewsz膮d.

- Kiedy nie chce, po co偶 mu zadawa膰 gwa艂t! Hieronim a偶 si臋 u艣miechn膮艂.

- To, co na mnie wypadnie - rzek艂 powolnie - b臋dzie dla mnie bardzo dostatecznym.

- Zostaw sobie Strumie艅 przynajmniej - przerwa艂 pan Piotr - do艣膰 b臋dzie reszty dla nas.

- Ja zostan臋 w Horoszkach! - odpowiedzia艂 cicho Hieronim.

- Ja ci odst膮pi臋 Horoszek za ma艂膮 cen臋! - po艣piesznie dorzuci艂 Pawe艂 - to prawda, 偶e lubi臋 nasz膮 wioseczk臋 bardzo, bo to i dobra, i mi艂a mi sadybka, ale dla brata uczyni臋 wszystko - oddam tanio.

- Bardzo dobrze, potem o tym - rzek艂 Hieronim.

- To jaki艣 Cyncynatus! - szydersko doda艂 Pobia艂a - filozof! patrzcie! co za wspania艂o艣膰!...

- 艣licznie si臋 spisa艂, nie ma co m贸wi膰! - z rado艣ci膮 powtarzali inni.

- Co to za cz艂owiek! co to za cz艂owiek! - I poszli go szuka膰 kolej膮, chc膮c podzi臋kowaniem przypiecz臋towa膰 ofiar臋. Wszak偶e pomimo uwielbie艅 powszechnych przys艂uchuj膮cy si臋 bacznie by艂by w nich niejeden charakterystyczny znalaz艂 wykrzyknik. Wielu powtarzali po cichu: - Pstro w g艂owie! dobra dusza, ale maj膮c czworo dzieci i zrzeka膰 si臋 maj膮tku, to co艣 niewidzianego! Dziadunio zbli偶y艂 si臋 z kolei, rozczulony, wes贸艂: - A szczo? zbuw sla tato 艂ycha, wse 偶yto zmo艂otyw (A co? zby艂 si臋 ojciec licha, wszystkie 偶yto zm艂贸ci艂). Dobrze艣 wasan zrobi艂, 艣licznie, pi臋knie i sprawiedliwie; pozw贸l, niech ci臋 u艣cisn臋.

- Ja tam nic nie potrzebuj臋, ale mi a偶 mi艂o pos艂ysze膰, 偶e przecie znalaz艂 si臋 cz艂owiek, co umia艂 swe 偶膮dania umiarkowa膰 i nie oszale膰 od pieni臋dzy! Pozw贸l sobie jednak na niezabud藕, kochany Hieronimie, podarowa膰 jedno wy艣mienite ruskie przys艂owie, jeste艣 mo偶e do zbytku dobry, ono ci nie zaszkodzi , gdy je pami臋ta膰 b臋dziesz: Ne bud' so艂odkij, bo tia roz艂y偶ut', ne bud' hirkij, bo rozplujut' (Nie b膮d藕 s艂odki, bo ci臋 rozli偶膮, ani gorzki, bo rozpluj膮). O rozplucie si臋 nie boj臋, ale o rozlizanie bardzo! Teraz winni艣my jeszcze cierpliwym czytelnikom naszym zako艅czenie, a z tak liczn膮 famili膮 jak Zawilskich to niema艂a robota; trzebaprzecie o losie ich cho膰 kilk膮 s艂owy wspomnie膰. Dope艂nim tego cierpliwie i nudnie. Naprz贸d, dla poznania, jak si臋 pisz膮 nekrologi i ile w nich bywa prawdy, mie艣cim tu ca艂kowit膮 biografi膮 kasztelanica, u艂o偶on膮 przez pana Augusta Pobia艂臋 i drukowan膮 w gazetach: "W tych dniach prowincja nasza bolesn膮 ponios艂a strat臋; 艣mier膰 porwa艂a nam jednego z rzadkich ludzi, co by艂 艣wiadkiem najwa偶niejszych w kraju wypadk贸w i w ciszy wiejskiej do偶ywa艂 spokojnie ostatka dni, pocz臋tych na 艣wietnym dworze Stanis艂awa Augusta. Bie偶膮cego roku, dnia... umar艂 w dobrach swych, Strumieniu, Stanis艂aw syn Jana (niegdy艣 kasztelana Pr...) Zawilski, by艂y pa藕, a p贸藕niej szambelan dworu Stanis艂awa Poniatowskiego. 艣mier膰 jego wielk膮 pustk膮 pozostawi艂a znany z go艣cinno艣ci i dostatku, zawsze mile dla wszystkich otwarty, stary dw贸r w Strumieniu, a przerazi艂a nas tym bardziej, 偶e stan zdrowia nieboszczyka, jego wstrzemi臋藕liwo艣膰 i dziwnie regularne 偶ycie d艂ugie mu jeszcze dni rokowa膰 si臋 zdawa艂y. Uderzenie krwi do g艂owy przeci臋艂o pasmo pi臋knego 偶ycia jego. Urodzony z Paluckiej, Stanis艂aw Zawilski zawczasu oddany zosta艂 na dw贸r kr贸lewski, gdzie wkr贸tce dowcip jego, pi臋kna postawa, mi艂y charakter uczyni艂y go ulubie艅cem wszystkich. P贸藕niej mianowany szambelanem, by艂 ozdob膮 towarzystw, kt贸re si臋 o艅 ubiega艂y. Smutne wypadki krajowe tej pe艂nej uczucia duszy nie dozwoli艂y by膰 艣wiadkiem kl臋sk, na kt贸re zaradzi膰 nie mog艂a; d艂uga podr贸偶 za granic臋 do reszty wykszta艂ci艂a go i nada艂a mu dojrza艂o艣膰, wytworno艣膰 obyczaj贸w, do艣wiadczenie, jakimi 艣wietnia艂 dla nas po powrocie.

- Bole艣nie czuj膮c ci膮gle ka偶de wstrz膮艣nienie krajowe, kasztelanic usun膮艂 si臋 na wie艣, oddaj膮c samotno艣ci, rozmy艣laniu i skupiaj膮c s艂odycz膮 charakteru i dowcipem niezr贸wnanym wszystkich, co mieli szcz臋艣cie by膰 do jego przypuszczeni. Zgon jego 偶yciu spo艂ecznemu okolicy zada艂 cios nienagrodzony. Zgas艂y kasztelanic Zawilski zostawia znaczne dobra i kapita艂y, kt贸re testamentem zapisa艂 najukocha艅szemu z krewnych, panu Hieronimowi Zawilskiemu, ale ten dziedzic zmar艂ego odziedziczy艂 po nim wspania艂omy艣lno艣膰 rzadk膮 i nie chc膮c sam z daru korzysta膰, do dzia艂u ca艂膮 liczn膮 rodzin臋 przypu艣ci艂. Jest to pi臋kny i rzadki przyk艂ad bezinteresowno艣ci." Co do samego interesu, zaraz po o艣wiadczeniu Hieronima , kt贸re go nic kosztowa膰 nie zdawa艂o si臋, porz膮dny zrobiono inwentarz pozosta艂o艣ci po kasztelanicu. To, co znaleziono w pokoju zakl臋tym i w sypialni, po r贸偶nych k膮tkach, w remanentach , srebrach, klejnotach i wszelkiego rodzaju kosztowno艣ciach , przechodzi艂o ze Strumieniem, po najskromniejszym ocenieniu ziemi, trzy miliony kilkakro膰 sto tysi臋cy. Owe skrzynie i szafy tajemnicze w istocie pe艂ne by艂y pieni臋dzy, a szkatu艂ki pier艣cieni i klejnot贸w, zapewne niegdy艣 w karty powygrywanych. Z regestr贸w w szafach i na stoliku le偶膮cych okaza艂o si臋, po baczniejszym ich rozpatrzeniu, 偶e kasztelanic dawszy s艂owo, i偶 z nikim gra膰 nie b臋dzie, a nie mog膮c go dotrzyma膰, grywa艂 codziennie z samym sob膮 w godzinach, przez ci膮g kt贸rych w swoim pokoju si臋 zamyka艂. Rachunki gry tej od kilkunastu lat najporz膮dniej by艂y utrzymane i kasztelanic zwa艂 si臋 w nich Kasztelanicem, a przeciwnik jego Diab艂em. Tak tedy z diab艂em graj膮c, po og贸lnym obrachowaniu, przegra艂 mu pi臋膰 tysi臋cy kilkaset dukat贸w, kt贸re oddano na ko艣ci贸艂. Hieronima zmusi艂 pan Piotr i Antoni, 偶e opr贸cz dwukro膰 kilkudziesi膮t tysi臋cy wypadaj膮cych na jego sched臋 zatrzyma艂 dla c贸rek srebra i kosztowno艣ci niekt贸re i wszystkie remanenta gospodarskie ze Strumienia. Wskutek uk艂adu z panem Paw艂em, kt贸ry by艂 zawsze got贸w do nabywa艅 i uk艂ad贸w, bo na ka偶dym co艣 zarobi膰 musia艂, Horoszki w ca艂o艣ci dosta艂y si臋 Hieronimowi, a do nich dokupi艂 jeszcze wie艣 drug膮 przyleg艂膮, posagic贸rkom skromne zostawuj膮c w gotowi藕nie. Pan Samuel, zrazu dowiedziawszy si臋 od przyby艂ego rotmistrza o wszystkich wypadkach zasz艂ych w Strumieniu i zrzeczeniu si臋 Hieronima, wierzy膰 nie chcia艂 takiej bezinteresowno艣ci; nare艣cie upewniwszy si臋, 偶e tak by艂o w istocie, zakrzykn膮艂, 偶e piechot膮 warto p贸j艣膰 takiego cz艂owieka zobaczy膰 i na uspokojenie jego staro艣ci trzeba by艂o, 偶eby rotmistrz, jedynak, wzi膮wszy ca艂膮 sched臋, do sze艣ciukro膰 wynosz膮c膮, znalaz艂 sobie z p贸艂torakro膰 posagu bardzo mi艂膮 i przyzwoit膮 panienk臋, kt贸ra za niego wyj艣膰 przyrzek艂a. Samuel, w obawie 艣mierci, zaj膮艂 si臋 zaraz wyuczaniem przysz艂ej 偶ony, jak ma nieznacznie pana Wincentego prowadzi膰 i nim kierowa膰. Trzeba te偶 wyzna膰, 偶e pieni膮dz nie zaszkodzi艂 rotmistrzowi, kt贸remu nawet usta otworzy艂 nieco i j臋zyk rozwi膮za艂. Pobia艂owie tak偶e wzi臋li po dwakro膰 ka偶dy, gdy偶 siostra ich dwojga si臋 zrzek艂a; pan August, z wielk膮 pociech膮 偶ony, dokupi艂 zaraz wiosk臋 za swoje i Tomasza pieni膮dze, od kt贸rych tylko procent p艂aci膰 si臋 zobowi膮za艂. J贸zef, 偶e got贸wk臋 swoj膮 ulokowa艂, a ziemi臋 bardzo ostro偶nie chcia艂 nabywa膰 i trzyma艂 w kuferku grosz, wielkiej sobie biedy napyta艂, bo go dniem i noc膮 m臋czy艂 ten skarb, o kt贸ren si臋 nies艂ychanie obawia艂. Przysz艂o do tego nare艣cie, 偶e go zmieni艂 na bilety bankowe, a 偶e si臋 gdzie艣 przytrafi艂o, i偶 podobne myszy pojad艂y, a drugie si臋 spali艂y, ognia i mysz贸w znowu pocz膮艂 si臋 l臋ka膰 nies艂ychanie. Troskliwo艣膰 przesadzona o ten nabytek, a偶eby go nie utraci膰, doprowadzi艂a go niemal do choroby; pospieszy艂 si臋 z kupnem ziemi i przep艂aci艂 j膮 troch臋, co znowu nabawi艂o go zgryzoty, tak 偶e w ko艅cu sukcesj膮 偶yciem przyp艂aci艂. Bracia odziedziczyli jego maj臋tno艣膰. Nic si臋 zreszt膮 nie zmieni艂o w familii Pobia艂贸w, bo pan Tomasz si臋 nie o偶eni艂, a pi臋kna Domicella za m膮偶 p贸j艣膰 nie chcia艂a. Przeb膮kiwano, 偶e to postanowienie obojga spowodowane by艂o przywi膮zaniem, jakiego przyk艂ad mieli艣my w historii O艣wi臋cim贸w; to pewna, 偶e wielkie by艂y podobie艅stwa. Co si臋 tyczy dzieci J贸zefa, a naprz贸d Ja艣ka, kt贸ry nie by艂 szcz臋艣ciem pos膮dzony o wsp贸lnictwo z Sobockim, bo oszuka艅stwo jego zakry艂o win臋 ch艂opca, kt贸rej si臋 nie domy艣lano, pan Piotr zaopiekowa艂 si臋 nim w pocz膮tku. P贸藕niej, gdy nie by艂o sposobu nic ju偶 z niego zrobi膰, musiano pe艂noletniego wypu艣ci膰 na wol臋. 谩le jej u偶y艂 Jasiek, rozpasawszy si臋 na wszelk膮 rozpust臋, i marnie zmar艂, prawie wszystko wprz贸d straciwszy w karty lub na najniegodniejsze istoty. Micha艂, brat jego, umar艂 w szpitalu na Besarabii z mo艂dawskiej febry, kt贸r膮 skomplikowa艂y stare grzechy. Sobockiego d艂ugo s艂ycha膰 nie by艂o, gdy偶 obawiaj膮c si臋 kryminalnego procesu, cho膰 go nie wnoszono, drapn膮艂 daleko, ledwie maj膮c czas jaki艣 temu nada膰 poz贸r. Antosia, 偶ona jego, kt贸ra ukrywa艂a si臋 dot膮d w miasteczku, obj臋艂a naprz贸d swoj膮, potem resztki sched braci i dosy膰 smutne wiod艂a 偶ycie. Jedyn膮 jej pociech膮 by艂a dziecina, do kt贸rej nami臋tnie si臋 przywi膮za艂a. W lat kilka z dalekich stron powr贸ci艂 odarty, zestarza艂y, wyniszczony Sobocki, ale po cichu; wst膮pi艂 on znowu w s艂u偶b臋 i odezwa艂 si臋 do 偶ony, kt贸ra odkupuj膮c si臋 od niego, pensyjk臋 mu tylko wyznaczy艂a. Ma艂偶onkowie nie widywali si臋, cho膰 upokorzony kilka razy pr贸bowa艂 zako艂ata膰 do serca Antosi, serce to nieskore by艂o do przebaczenia i zbyt ci臋偶ko zranione, by darowa膰 mia艂o. Pan Samuel raz zamieszkawszy w klasztorze ju偶 si臋 potem z niego wynosi膰 nie chcia艂, oddaj膮c si臋 coraz bardziej nabo偶e艅stwu, a rotmistrza poleciwszy jego 偶onie, kilka razy w rok tylko, na imieniny i 艣wi臋ta, przyje偶d偶a艂 do Borszcz贸wki, do pana Wincentego, 偶eby si臋 jego szcz臋艣ciem pocieszy膰, i znowu do miasteczka powraca艂. Pan Antoni w pocz膮tku chcia艂 koniecznie pomaga膰 w gospodarstwie to Paw艂owi, to Hieronimowi; wyni贸s艂 si臋 by艂 nawet na wie艣 w tym celu, ale sprzykrzy艂 sobie, 偶e, jak powiada艂, najlepsze jego rozporz膮dzeniazawsze przeciwne okoliczno艣ci najgorzej obraca艂y. Z pensyjk膮 wi臋c swoj膮 powr贸ci艂 znowu do znajomego nam dworku, a 偶e i pan Samuel mieszka艂 w miasteczku, bracia 偶yli ci膮gle z sob膮. Samuel sto艂owa艂 si臋 nawet u pana Antoniego i codziennie b臋d膮c 艣wiadkiem scen ma艂偶e艅skich mi臋dzy bratem i bratow膮, na pr贸偶no stara艂 si臋 ich godzi膰. Najcz臋艣ciej wysiliwszy si臋 na daremn膮 wymow臋, zatuliwszy uszy czapk膮, ucieka艂 i z wielkim podziwieniem swoim, gdy nazajutrz przyszed艂 na obiad, spodziewaj膮c si臋 zasta膰 b贸j od wczoraj przeci膮gniony i gniewy niepohamowane, znajdowa艂 albo czu艂o艣ci lub spory z nowej ju偶 beczki zacz臋te. Przywyk艂 nare艣cie do tej stopy wojennej, ale niemniej w ka偶dej wrzawie bra艂 udzia艂 pojednawczy, nigdy si臋 tego niedomy艣liwszy, 偶e jego najlepsze ch臋ci wcale przeciwny robi艂y skutek, podsycaj膮c wojn臋. Wielki to by艂 tryumf dla pana Antoniego, 偶e rodzina jego zbogaci艂a si臋 z ojca g艂owy, co trapi艂o niezmiernie znowu Judzk臋, kt贸ra si臋 偶adnego spadku doczeka膰 nie mog艂a. W tych walkach i cierpieniach zako艅czy艂a ona 偶ycie, a nikt jej pewnie szczerzej nie 偶a艂owa艂 nad m臋偶a, co kilkadziesi膮t lat si臋 z ni膮 nieustannie k艂贸ci艂. Od jej 艣mierci pan Antoni widocznie podupad艂 umys艂owo i ciele艣nie, posmutnia艂, sta艂 si臋 milcz膮cy i nie mog膮c znie艣膰 mieszkania w dworku, kt贸ry mu nieboszczk臋 zbyt 偶ywo przypomina艂, przeni贸s艂 si臋 do klasztoru, zajmuj膮c celk臋 obok Samuela. Bracia byli odt膮d nierozdzielni, a 偶e powoli pan Samuel przekona艂 si臋, i偶 gniewy Antoniego by艂y mu koniecznie potrzebne, pozwoli艂 mu si臋 nawet z sob膮 k艂贸ci膰, pewien, 偶e ta zabawka nic za sob膮 nie poci膮gnie. Hieronim u jednych swoim post臋pkiem pozyska艂 szacunek, u drugich uchodzi艂 za dziwaka; byli tacy, co go wy艣miewali skorzystawszy z jego poczciwo艣ci. W og贸lno艣ci obcy pogl膮dali na niego z jakim艣 podziwem, jak si臋 patrzy na kar艂a, potwor臋 lub dziwne, z daleka przywiezione zwierz臋. Na to si臋 jednak wszyscy godzili, 偶e poczciwszego cz艂owieka trudno znale藕膰 by艂o. Obok starego dworku w Horoszkach, w kt贸rym lat tyle przecierpieli niedostatek Hieronimostwo, wymurowa艂 Hieronim dw贸r porz膮dny, na staroszlacheck膮 form臋, ale jak relikwii nie tkn膮艂 tej ma艂ej cha艂upki, do kt贸rej z 偶on膮 na staro艣膰 chcia艂 si臋 przenie艣膰, podparli j膮, wyrestaurowali i co dzie艅 modli膰 si臋 tam chodzi艂a Konstancja. Teraz ju偶 wychowanie dzieci nie by艂o dla nich ci臋偶kim, Zosia powr贸ci艂a do domu; weso艂a, szcz臋艣liwa , pi臋kniejsza jeszcze, je艣li by膰 mog艂a. Znowu jej szczebiotanie ozwa艂o si臋 po k膮tach, zn贸w brz臋k jej kluczyk贸w i szmer jej modlitwy rozweseli艂 st臋sknionych. Kiedy przyby艂a do Horoszek, co by艂o ludu, s艂ug, znajomych, ze wsi si臋 zbieg艂o powita膰 swoj膮 panienk臋... i 艣ciskali j膮 ze 艂zami czuj膮c, 偶e przybycie jej by艂o jakby zleceniem anio艂a Bo偶ego, bo si臋 z ni膮 zrobi艂o ja艣niej, weselej, spokojniej. Hieronim bynajmniej trybu 偶ycia swego nie zmieni艂, pozosta艂 sob膮 daj膮c wielki przyk艂ad niezawis艂o艣ci od pieni臋dzy. Swobodniejszy co do czasu, wi臋cej tylko my艣la艂, czyta艂 i patrza艂 na ten 艣wiat, w kt贸rym dusz膮 wznio艣lejsz膮 upatrywa艂 cuda pi臋kno艣ci i m膮dro艣ci Bo偶ej. Powa偶any powszechnie, chwytany, gdzie tylko o os膮dzenie po艣rednicze chodzi艂o, sta艂 si臋 wkr贸tce wyroczni膮 powietnik贸w i jednym z tych ludzi, bez kt贸rych 偶adna si臋 sprawa nie ko艅czy, w kt贸rych wierz膮 ci nawet, co w nic wi臋cej wiary nie maj膮. Biednej pani Hieronimowej czy zbytek szcz臋艣cia, jak ona go nazywa艂a, czy inne jakie przyczyny w膮t艂e odj臋艂y zdrowie. Jedynym strapieniem w domu by艂o jej cierpienie, kt贸rego jednak domy艣la膰 si臋 musiano, bo si臋 z nim kry艂a, twarz膮 si臋 u艣miechaj膮c do swoich drogich, usty nigdy nie przyznaj膮c do bole艣ci. Potrzeba偶 doda膰, 偶e Sta艣, powr贸ciwszy z zagranicy, ledwie dwa dni zabawi艂 w Zr臋bach i do Horoszek polecia艂? Ani pan Piotr, ani matka nie sprzeciwiali mu si臋; poznanie bli偶sze poczciwej i 艣licznej Zosiwybra艂o j膮 za synow臋 od dawna; jedno pokrewie艅stwo stawa艂o na przeszkodzie i m艂odo艣膰 Stasia, chocia偶 na to dziadunio powtarza艂 panu Piotrowi przys艂owie - Nebojsia rano wstaty, mo艂odo o偶enyty, kupyty chatu ukrytu, a sukniu uszytu (Nie b贸j si臋 rano wsta膰, m艂odo o偶eni膰, kupi膰 chat臋 pokryt膮 i sukni臋 uszyt膮). Wstrzymano troch臋 to o偶enienie, ale nareszcie pob艂ogos艂awiono. Zosia, jakkolwiek szalenie przywi膮zana do m臋偶a, rodzic贸w opu艣ci膰 nie chcia艂a; musiano z jej posagu i pieni臋dzy pana Piotra kupi膰 wiosk臋 niedaleko Horoszek, a Stasiostwo wi臋cej u rodzic贸w ni偶 u siebie bawili. Na c贸偶 g艂臋biej zagl膮da膰 mamy, co si臋 p贸藕niej sta艂o? P贸藕niej zawsze straszne, zawsze grozi mogi艂ami, nie zwracajmy na nie oczu. Ch艂opcy Hieronima poszli dobrze; serce matki, rozum ojca, przyk艂ad obojga ich prowadzi艂 i ro艣li na ludzi u偶ytecznych, bo zawczasu powiedzia艂 im Hieronim: - Musicie na chleb pracowa膰 i mie膰 go w r臋kach, maj膮tek zawczasu dany rozleniwia i psuje, ka偶dy si臋 powinien dorabia膰 , cho膰by dlatego, 偶eby praca si艂y w nim duszy rozwin臋艂a... Pan Pawe艂 wyni贸s艂 si臋 z Horoszek bez 偶alu i wzi膮艂 cz臋艣膰 z klucza Strumie艅skiego, a nawet g艂贸wne fundum. Zamieszkali wi臋c pa艅stwo w owym dworze kasztelanicowskim i niepoma艂u w dum臋 si臋 tym podnie艣li. Julia si臋 rozty艂a, Petra do reszty skwa艣nia艂a, a panna Hiacyntha, pr贸偶no co艣 wygl膮daj膮ca, 偶eby jej posag dano, wymownie uskar偶a艂a si臋 na skamienia艂o艣膰 serc ludzkich. W dworcu starym, z powodu Petry, kt贸r膮 za m膮偶 wyda膰 chciano, boj膮c si臋, 偶eby do reszty nie straci艂a humoru, bawiono si臋 ci膮gle a szumno. Cho膰 panna, jedynaczka, wcale pi臋kny mia艂a posa偶ek, nikt si臋 po ni膮 bardzo nie kwapi艂. Julia nie mog艂a zn贸w przebaczy膰 Hieronimostwu, 偶e Zosi臋 wydali za Stasia, i Piotrowi, 偶e raczej ich c贸rki za synow臋 nie wybra艂. Na zabawy do Strumienia zje偶d偶a艂o si臋 os贸b mn贸stwo, ale ju偶 tych, kt贸rych przyjmowano w Horoszkach, nie bardzo zapraszano tutaj. Innego chciano towarzystwa, innych zwi膮zk贸w, a to, czego pragn臋li, nie przybywa艂o. W ostatku, jaki艣 hrabia z Ukrainy zjawi艂 si臋 w zapusty paradnym ekwipa偶em, pocz膮艂 bywa膰, nies艂ychanie si臋 podoba艂 nawet pannie Hiacyncie, kt贸rej talenta g艂o艣no uwielbia艂 , i dosy膰 chy偶o si臋 o艣wiadczy艂. Naturalnie przyj臋to go chciwie , 艣lub zosta艂 o ile mo偶no艣ci przy艣pieszony, a Petra ani patrze膰 na ludzi nie chcia艂a zostawszy hrabin膮. Nieszcz臋艣ciem, pokaza艂o si臋 nieco p贸藕niej, 偶e maj臋tno艣ci wielkie tego przybylca z daleka, z bliska obrachowane, ko艅czy艂y si臋 na sze艣ciu ch艂opkach, po dw贸ch we trzech wioskach roz艂o偶onych. By艂y to resztki jakiej艣 pokrytej kusym fartuszkiem eksdywizji. Hrabstwo tak偶e nale偶a艂o do owych, co to si臋 nies艂ychanie rozmno偶y艂y w ostatnich czasach z 艂aski fabrykant贸w guzik贸w i powoz贸w. Dziad pana Puciatowicza by艂 pewnie murgrabi膮 u Ogi艅skich, ale niezawodnie nie hrabi膮. W podziale mi臋dzy spadkobierc贸w Hieronim nikogo, tym mniej siostry, pomin膮膰 nie m贸g艂. 铆mura wzi膮艂 swoj膮 cz臋艣膰, wyca艂owa艂 szwagra, zaprzysi膮g艂 si臋 na wszystko, co mu na my艣l przysz艂o, 偶e got贸w bi膰 si臋 i strzela膰 za niego - i pojecha艂 polowa膰 i rz膮dzi膰 si臋 na Roho偶y. Radzono mu kupi膰 maj膮tek wo艂y艅ski, ale Poleszuk, przywyk艂y do tego k膮ta, uwi臋zi艂 sw贸j kapita艂 w drugiej wiosce okolicznej, na kt贸rej pnie smolne najwi臋cej rachowa艂, i pocz膮艂 na wielk膮 skal臋 wyrabianie smo艂y, reszty belek i pota偶u. Trafi艂 na lata dobrej ceny i nie藕le mu si臋 ta spekulacja powiod艂a, odebra艂 bowiem po艂ow臋 kapita艂u i chodzi艂 odt膮d od jednego do drugiego ze znajomych, dowodz膮c im, 偶e nie ma jak Polesie. W Zr臋bach u pana Piotra tak偶e spadek po kasztelanicu wiele si臋 przyczyni艂 do dalszych los贸w familii; Maria wyda艂a nare艣cie najstarsz膮 c贸rk臋, J贸zef臋, za zamo偶nego obywatela, a jak to najcz臋艣ciej bywa, kiedy jedn臋 kto we藕mie, i drugie id膮 za ni膮, staraj膮cych si臋 o Mari臋 i Hortensj臋 nap艂yn臋艂o zaraz pod dostatkiem. By艂o wi臋c w czym wybiera膰 imatka o ten wyb贸r teraz modli艂a si臋 tylko. Pan Piotr na pr贸偶no stara艂 si臋 jej dowie艣膰, 偶e do zbytku posuwa macierzy艅sk膮 sw膮 troskliwo艣膰 turbuj膮c si臋 o m臋偶贸w, gdy ich nie by艂o, turbuj膮c o staraj膮cych, gdy ich Pan B贸g da艂 do syta, martwi膮c nare艣cie przedwcze艣nie ju偶 o wnuczki, kt贸rych jeszcze nie mia艂a. S膮 takie serca jak pani Piotrowej, kt贸rym frasunek o drugich jest konieczn膮 potrzeb膮, jak panu Antoniemu k艂贸tnia z 偶on膮, kt贸r膮 kocha艂. Na to nigdy nie pomo偶e cudza rada, przestroga i cudze my艣li, kt贸re dla zwyci臋偶enia si臋, z siebie wyczerpn膮膰 potrzeba. Dziadunio najwi臋cej zawsze bawi艂 u Hieronim贸w, kt贸rych dzieci nawet przys艂owi贸w ruskich powyucza艂; nie m贸g艂 jednak usiedzie膰 stale na miejscu i co kilka tygodni, cho膰 mu w Horoszkach dobrze by艂o jak u Boga za piecem, zaprz臋ga艂 konika i rusza艂 na w臋dr贸wk臋, z kt贸rej nigdy nie powraca艂 bez go艣ci艅c贸w dla dzieci i zapasu dobrego humoru. Jako艣 pod koniec pierwszego roku zaraz szkapa jego, pomimo najwi臋kszych stara艅 o ni膮, zachorowa艂a, a 偶e krwi w por臋 nie puszczono, zdech艂a. By艂o to wielkie strapienie dla dziadunia, kt贸ry pochowawszy poczciwe stworzenie z honorami, to jest ze sk贸r膮 i podkowami, straci艂 humor zupe艂nie, dowodz膮c, 偶e nigdy ju偶 sobie drugiego takiego konia dobra膰 nie potrafi. Pan Hieronim kaza艂 mu zaraz naje偶d偶a膰 spokojnego siwosza i przyzwyczajono go do w贸zka pana Dymitra, ale stary powtarza艂: - Ej, nie to, co by艂o! Fedot, ale nie tot'! (Teodor, ale nie ten!) ju偶 mi si臋 m贸j towarzysz nie wr贸ci, co m贸j g艂os rozumia艂 i wszystkie moje drogi wiedzia艂.

- Po czym zawsze dodawa艂 z westchnieniem: - Rosty psu trawa, ko艂y mojeho konia nema (Ro艣nij psu trawa, kiedy mojego konia nie ma). Wszak偶e siwosz wozi艂 go jeszcze i coraz lepiej lat kilka. Jako艣 zim膮 przywl贸k艂 si臋 stary do Horoszek z zazi臋bieniem i widocznie niezdr贸w.

- 谩le, panie Hieronimie - rzek艂 na wst臋pie do niego - nie chcia艂bym wam k艂opotu narobi膰, ale mi, widz臋, czas. Czuj臋 si臋 bardzo czego艣 niedobrze... Skaczy, wra偶e, jak pan ka偶e (Skacz, wra偶e, jak pan ka偶e), nie ma tu co w bawe艂n臋 obwija膰: do g贸ry wo艂aj膮.

- Ale zmi艂uj si臋, dziaduniu kochany!... nie przypuszczaj tej my艣li.

- Ot, wa艣膰 po艣lij po ksi臋dza, a sam przyjd藕 do mnie zaraz, bo to nie 偶arty - odezwa艂 si臋 stary k艂adn膮c si臋 w 艂贸偶ko. Radab dusza do raju, ta hrychi ne puskajut! (Rada by dusza do raju, grzechy nie puszczaj膮!) Na to nie ma rady, panie Hieronimie. Kruty ne werty, treba umerty! (Kr臋膰 si臋, wier膰, przyjdzie 艣mier膰!) Posy艂aj po ksi臋dza, a sam do mnie przychod藕. Wielki si臋 sta艂 rozruch w domu; po proboszcza wys艂ano konie natychmiast, gospodarz przybieg艂 z 偶on膮 do 艂贸偶ka starego.

- Pop ludej chowaje, schowajut i popa! (Chowa ksi膮dz ludzi, schowaj膮 i ksi臋dza!) - rzek艂 wstaj膮c troch臋 stary, kt贸rego weso艂o艣膰 nie opuszcza艂a - wielum ja prze偶y艂, ale przysz艂a i na mnie godzina. Co wy my艣licie, dziewi臋膰dziesi膮t osiem! dziewi臋膰dziesi膮t osiem! Ale naprz贸d o interesie, panie Hieronimie.

- Jaki偶 interes zechcesz nam poleci膰? - Oto, 偶eby艣cie nie wzgardzili moj膮 chud膮 prostack膮 pozosta艂ostk膮, kt贸r膮 dla waszych dzieci zostawi臋. Czem chata maje tom i prynimaje! (Czym chata bogata, tym rada!) W d臋bowej szkatu艂ce, kt贸ra zawsze ze mn膮 je藕dzi艂a, znajdziecie tam t臋 odrobin臋, tylko s艂owo twoje, panie Hieronimie, 偶e si臋 ju偶 dzieli膰 nie b臋dziesz! Kostusiu! - zawo艂a艂 do rozp艂akanej Hieronimowej - niech mi da s艂owo! - Ale po c贸偶 to wszystko? - zawo艂ali oboje.

- Ot, po to, 偶ebym umar艂 spokojnie, chcesz mi zatru膰 ostatni膮 godzin臋! to si臋 nie godzi! Daj wa艣膰 r臋k臋.

- Hieronim musia艂 r臋k臋 wyci膮gn膮膰.

- W hurti i kasza zjitsia! (W hurcie i kasza si臋 zje!) - doda艂padaj膮c na 艂贸偶ko stary - czworo dzieci, nie zaszkodzi i ten grosz, co przyb臋dzie, testament m贸j za r臋kami i w s膮dzie, biedy 偶adnej mie膰 nie b臋dziecie... Ot zaraz, 偶eby p贸藕niej kto z zam臋tu nie korzysta艂, szkatu艂k臋 mi odnie艣膰 do pana Hieronima. Mensze na dwori, 艂eksze ho艂owi! (Mniej we dworze, l偶ej g艂owie!) - doda艂 przymusiwszy do pos艂usze艅stwa.

- Ruszajcie sobie, bo mnie czas z Panem Bogiem si臋 rozm贸wi膰, nim ksi膮dz przyjedzie , do najstarszego Pana trzeba dusz臋 ubra膰, w co stanie najlepszego! Nadjecha艂 ksi膮dz; wyspowiada艂 si臋 pan Dymitr, zdawa艂o si臋 nawet, 偶e mu jest lepiej, spa膰 si臋 po艂o偶y艂 wszystkich po偶egnawszy i dzieci pob艂ogos艂awiwszy i w nocy spokojniute艅ko 偶ycie zako艅czy艂. Wszyscy, licz膮c w to ogl臋dnego pana Paw艂a, rachowali zawsze dziadunia na jakie kilkadziesi膮t, najwy偶ej pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy; testament jego i szkatu艂ka wskazywa艂y w depozytach po klasztorach, w got贸wce przesz艂o p贸艂torakro膰 oszcz臋dno艣ci膮 nagromadzonych. Paw艂owie, kt贸rzy usilnie o pozyskanie sobie staruszka starali si臋, znowu o ma艂o si臋 nie pok艂贸cili z zazdro艣ci , wymawiaj膮c jedno drugiemu, 偶e byli powodem nie艂aski staruszka. Julii m膮偶, cho膰 delikatnie, zarzuca艂 dum臋, ona Paw艂owi zbyt oczewist膮 chciwo艣膰; kwestia zosta艂a nie rozwi膮zan膮, a panna Hiacyntha zr臋cznie dziwactwu starca tylko, niepoj臋tej ludzkiej g艂upocie i uprzedzeniu dla pana Hieronima przypisa艂a wypadek tak niespodziewany. Pani Fryze wkr贸tce potem sko艅czy艂a 偶ycie w domu ob艂膮kanych, jeden 铆mura kosztem j膮 swoim utrzymywa艂, a ludzie m贸wili nawet po cichu, 偶e przez pami臋膰 dawnej jakiej艣 a bliskiej z ni膮 znajomo艣ci, ale zdaje si臋, 偶e to by艂y potwarze. Panna Aniela wysz艂a za m膮偶 do o艂oneckiej guberni; Termi艅ski sko艅czy艂 o torbie i kiju, a Pu艣likowski, cudem odzyskawszy zapis sw贸j i wynagrodzony przez Hieronima i spadkobierc贸w, gospodaruje na ma艂ej cz膮stce w Polesiu. Na tym si臋 ko艅czy d艂uga, pospolita powie艣膰 nasza - pospolita jak 偶ycie, jak ono nauczaj膮ca i jak wszelki przyk艂ad zapewne na nic nieprzydatna. Przyk艂ady to maj膮 do siebie, 偶e si臋 z nich ludzie buduj膮 dopiero po czasie. Koniec

- 77 -


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ochrona interes贸w handlowych Wsp贸lnoty Europejskiej na rynkach kraj贸w
Obs艂uga interesant贸w
Oblicza Kraszewskiego
Makiawelizm, Interesuj膮ce, PSYCHOLOGIA, PSYCHOLOGIA (materia艂y)
97. Instytucjonalizacja dzia+茅alno+扭ci tzw. 'grup interes+-w' w prawie polskim, Prawo, P. konst, fwd
EMOCJE, Interesuj膮ce, PSYCHOLOGIA, PSYCHOLOGIA (materia艂y), alkoholizm - materia艂y
Bliska mi艂o艣膰 z dystansu, Kraszewski J贸zef Ignacy
Kraszewski J I Zygmuntowskie czasy
klasyfikacja niepe艂nosprawnych interenet
Kraszewski Stara?艣艅 BN
humoreski z teki woeszylly kraszewski j 4Z4GDICN3RZPF47FQKOMKQ7O6VWT3ITJNVAVSJI
Interesuj膮ce fakty astronautyczne
Kaczy艅ski ta ustawa mo偶e zaszkodzi膰 interesom Polski
stereotypy, Interesuj膮ce, SOCJOLOGIA (materia艂y)
O WIO艢NIE W LESIE I WIEWI脫RKI W WA呕NYM INTERESIE, dla dzieci r贸偶艅o艣ci, do czytania
opracowanie szackiego, Interesuj膮ce, SOCJOLOGIA (materia艂y)
Przemoc psychiczna w rodzinie, Interesuj膮ce, PSYCHOLOGIA, PSYCHOLOGIA (materia艂y)
III Interesy W, Politologia, Nauka o polityce, Wyk艂ady