Fabrykazkresnych snow

J.G. Ballard


Fabryka Bezkresnych Snów


Przełożył Maciej Świerkocki



1. PRZYLOT HELIKOPTERÓW


Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten samolot?

Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca maszyna spadnie do Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy żywiłem niejasne przeczucia tych dziwacznych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po moim ocaleniu.

A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany kombinezon lotniczy odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i doskonale pamiętam moment, kiedy wszedłem do niestrzeżonego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem tak chłodny i sprężony, jak jego stalowy dach nad moją głową. Zapinając pasy w fotelu pilota, wiedziałem, że wszystkie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują nareszcie najprostszej, a zarazem najbardziej tajemniczej ze wszystkich czynności – lataniu! Nad wytwórnią filmową krążą helikoptery. Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie zniknięcia całej ludności Shepperton. Chciałbym widzieć ich zdumienie, gdy się dowiedzą, w jak niezwykły sposób odmieniłem to spokojne miasto.

Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w powietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki pochodzą ze wszystkich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami – są wśród nich flamingi, fregaty, sokoły i dalekomorskie albatrosy, jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze zaopatrzonego zoo. Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na ciepłych dachach porzuconych aut. Kiedy opieram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany kombinezon lotniczy, harpiowata orlica, strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki, rzuca się na moje ręce, jakby zapomniała, kim jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej samotnemu pilotowi, który spokojnie zstąpił z wiatrem na opuszczone ulice. Cały pasaż handlowy wypełniają barbarzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam ochotę przewiązać się w pasie. W ciągu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie zostawiłem sobie żadnego z moich bliźnich, centrum Shepperton zmieniło się w spektakularną ptasiarnię, w olbrzymi rezerwat powietrzny, rządzony przez kondory. I tylko kondory zostaną ze mną aż do samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z betonowego dachu samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzydeł kryją plamy grzybicy, a między pazurami lśni ropa gnijących ciał, niczym rozkładające się złoto w szponach pracowitego finansisty. Podobnie jak inne ptaki, sprawiają wrażenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdrażnione hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mojej piersi.

Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi się przydarzyło, a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich konsekwencjami, sięgającymi daleko poza granice tego miasteczka, położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice wokół mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy furtkach ogrodowych leżą zabawki, porzucone w pośpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a jeden z moich bliźnich zapomniał zakręcić trawnikowy spryskiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg niepokalanych tęcz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą pętlę jakąś widmową rybę i wyciągnąć ją z głębi.

Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...Już za nimi tęsknię: za wdową, która próbowała finansować moją szkołę latania, i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki.

Miriam!... Doktor Miriam!... – To młoda lekarka, która mnie reanimowała, gdy omal nie utonąłem. Ale wszyscy mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem naprzód przez pasaż. Na nadrzecznej plaży jest kryjówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki helikoptery nie odlecą. Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej roślinności, tworzącej na tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej pokrywają gęsto orchidee i paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowymi i w oknie wypożyczalni telewizorów pienią się karłowate palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne niegdyś ogrody porastają mangowce i magnolie, zmieniając ciche miasteczko, w którym rozbiłem się zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery nadlatują bliżej. Klekoczą tam i z powrotem nad wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów. Załogi przez lornetki przypatrują się uważnie pustym domom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już odeszli, wciąż czuję ich obecność w moim ciele. W szybie wystawowej sklepu z akcesoriami elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra archanioła, rozświetlona snami wszystkich tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i kasjerów bankowych, którzy śpią we mnie, bezpieczni w sypialnych salach moich kości.

Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój ostatni lot. Z dobroduszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturowych piramid ze zmywarek do naczyń i telewizorów, a z gramofonów wznieśli kioski, przyozdobione słonecznikami, dyniami i nektarynkami. Były to najwłaściwsze przedmioty, jakie mogli znaleźć mieszkańcy przedmieść Londynu, by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka konstrukcja zawiera strzęp mojego kombinezonu albo jakąś małą część samolotu – pamiątki wspólnych lotów po niebie nad Shepperton i po napędzanej ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której marzyłem całe życie, a którą oni pomogli mi skonstruować.

Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonuje niepewne okrążenie nad centrum miasteczka. Pilot i nawigator spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drzewami. Choć są bardzo przejęci, równie dobrze mogliby porzucić maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają zliczyć opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Amerykach, w Azji i w Afryce opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy ludzie zgromadzą się, by odbyć swój pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot.

Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają, aż wzbijemy się w niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dniami, wkraczając lekkim samolotem w przestrzeń powietrzną tego małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a ja uszedłem zarówno śmierci, jak i życiu.



2. KRADNĘ SAMOLOT


Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim lotnisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wchodzących i wychodzących z budynków terminali, byłem zupełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków, niewykorzystane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspomnienia przylotów i odlotów, które przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czegokolwiek.

Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa. Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem, że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu. Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlatego, że kompulsywnie wcielałem się w inne postaci. Najczęściej przebierałem się za pilota, wkładając biały kombinezon lotniczy, który znalazłem w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agresywny, a także skłonny uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła moja matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwalstwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego człowieka. Pamiętałem o wygwizdanym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie mógł chodzić wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł.

Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniejsze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo rozmaitych dewiacyjnych możliwości. Na przykład w słowniku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak otumaniony, a kiedyś o północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwałconej murawie, w otoczeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły.

Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, pochłonięty swoją praktyką lekarską wzięty chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spędzałem tyle czasu na pokładach transatlantyckich odrzutowców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do wyświetlanych podczas lotu filmów.

Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wyrzucili mnie z akademii medycznej – gdy pewnego razu rozcinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spróbował przywrócić go do życia. Wciąż jestem poniekąd pewien, że mogło się nam udać.

Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to jeden z pierwszych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w przestrzeni międzygwiezdnej i że jestem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedziczył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy slalom. Odrzucony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewydawany autor utworów pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pustych biur w całym Londynie i dyktując automatycznym sekretarkom swoje niezwykłe fantazje seksualne, które niczego niepodejrzewające maszynistki przepisywały potem swoim szefom) – a jednak mimo wszystkich niepowodzeń żywiłem nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza, pozbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z kawałków wybrakowanej układanki.

Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału swym nieustannym ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja obsesja latania dzięki sile własnych mięśni zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie policja, ponieważ zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie spędzałem większość wolnego czasu. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut zawładnął mną kompleks Szczurołapa*[* Szczurołap – według niemieckiej legendy, Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury, grając na fujarce, a potem, ponieważ rajcy nie spłacili należności, wyprowadził z miasta dzieci do jaskini, która się za nimi zamknęła.] i naprawdę uwierzyłem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich zdumione matki, kilka przebiegających nieopodal psów, a nawet ociekające wodą kwiaty do jakiegoś raju, który – o ile tylko udałoby mi się go odnaleźć – leżał nie dalej niż kilkaset jardów stąd.

Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego, zaprzyjaźniłem się z byłą stewardessą, pracującą jako barmanka w hotelu na londyńskim lotnisku, a skazaną niedawno za uprawianie nierządu w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego Londynu. Była to ognista i miła dziewczyna, znająca mnóstwo niezwykłych opowieści na temat życia seksualnego na międzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświadczyłem się bezzwłocznie i zamieszkałem u niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy samolotu napędzanego siłą ludzkich mięśni. Planowałem pierwszy przelot dookoła świata, wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i Saint-Exuperym lotów taką maszyną. Codziennie chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samoloty, wzbijające się pod niebo z tysiącami pasażerów na pokładach. Ogarniała mnie zazdrość, że ich na wskroś zwyczajne życie pokrzyżował ten niewiarygodny sen o locie. Sny o lataniu nawiedzały mnie teraz coraz częściej. Po kilku tygodniach przebywania na tarasie widokowym znalazłem pracą jako czyściciel samolotów. W południowej części lotniska znajdował się teren przeznaczony dla lekkich maszyn. Cały wolny czas spędzałem w hangarach parkingowych, siedząc za sterami zniszczonych wiatrem, ale eleganckich samolotów, przypominających skomplikowane symbole, które otwierały w moim mózgu wszelkie możliwe zamki. Któregoś dnia zaakceptowałem logiką moich snów i postanowiłem wystartować sam.

Tak rozpoczęło się moje prawdziwe życie. Jednak bez względu na kierujące mną wtedy pobudki, to, co wydarzyło się owego ranka, zaniepokoiło mnie do głębi. Przypatrując się mojej narzeczonej, która ubierała się w sypialni, poczułem nagłą potrzebę wzięcia jej w ramiona. Służbowy strój dziewczyny ozdobiony był motywami lotniczymi i zawsze lubiłem patrzeć, jak zakłada ten groteskowy kostium. Ale kiedy przygarnąłem ją do piersi, zrozumiałem, że nie powoduje mną uczucie dla niej, lecz chęć zgruchotania jej istnienia. Dosłownie. Pamiętam, że pod nogi spadła nam lampka nocna, którą dziewczyna strąciła, młócąc powietrze ręką. Biła mnie po twarzy zaciśniętymi pięściami, a ja stałem przy łóżku, przyciskając ją do piersi i dusząc. Dopiero kiedy osunęła się na ziemię u moich stóp, pojąłem, że o mało jej nie zabiłem, w najmniejszym stopniu nie odczuwając jednak nienawiści czy złości. Później, gdy siedziałem już w kokpicie cessny, podekscytowany pokasływaniem silnika, zanim z hukiem ożył, dotarło do mnie, że nie zamierzałem jej skrzywdzić, jednocześnie jednak przypomniałem sobie niemy strach na twarzy siedzącej na podłodze dziewczyny i nabrałem pewności, że pójdzie na policję. Omijając o włos stojący obok odrzutowiec, wzbiłem się w powietrze z jednego z pasów startowych na parkingu. Wiele razy widziałem, jak mechanicy uruchamiają silniki, i często męczyłem ich, by pozwalali mi sobie towarzyszyć, gdy kołowali wokół hangarów. Kilku z nich było wykwalifikowanymi pilotami, więc powiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzieć o urządzeniach sterowniczych i regulacji silnika. Dziwne, ale kiedy znalazłem się wreszcie w powietrzu, przelatując nad parkingami samochodowymi, fabrykami plastiku i zbiornikami otaczającymi lotnisko, nie miałem najmniejszego pojęcia, jaki wybrać kurs. I tak wiedziałem, że wkrótce zostanę ujęty i oskarżony o kradzież cessny oraz usiłowanie morderstwa na mojej narzeczonej.

Ponieważ zapomniałem unieść klapy, nie udało mi się wzbić wyżej niż na pięćset stóp, ale i tak zawsze podniecały mnie nisko latające samoloty. Mniej więcej pięć mil na południe od lotniska silnik zaczął się grzać, a po kilku sekundach stanął w płomieniach, wypełniając kabinę rozpalonym dymem. Pode mną leżało ciche nadrzeczne miasteczko, którego centrum handlowe i prowincjonalne ulice, porośnięte szpalerami drzew, wcisnęły się w szerokie zakole rzeki. Zobaczyłem też wytwórnię filmową i operatorów, kręcących się za kamerami na murawie. Pod wymalowaną na płótnie atrapą zakamuflowanego hangaru stało kilkanaście przedpotopowych dwupłatowców, a aktorzy ubrani w skórzane stroje lotnicze z czasów pierwszej wojny światowej unosili gogle, by spojrzeć na mnie w górę, gdy szybowałem nad nimi, ciągnąc za sobą olbrzymi pióropusz dymu. Jakiś człowiek stojący na platformie wieńczącej metalową wieżę pomachał mi megafonem, jak gdyby chciał, bym zagrał w jego filmie.

Płonący olej, który wypełnił kabinę, parzył mi ręce i twarz. Postanowiłem posadzić samolot na rzece i utopić się, zamiast spłonąć żywcem. Pół mili dalej, za kortami tenisowymi i parkiem otoczonym uschłymi wiązami, zobaczyłem na trawiastym zboczu wiejską rezydencję w stylu tudoriańskim.

Kiedy samolot przelatywał nad parkiem, zajęły mi się buty. Parujący glikol wtargnął w nogawki moich spodni. Parzył mnie w nogi i groził ugotowaniem jąder. Po obu stronach kabiny pędziły wierzchołki drzew. Podwozie ścięło kruche górne gałęzie uschłych wiązów, a wtedy wśród drzew eksplodowała chmura szpaków, niczym szrapnel z pocisku. Siła uderzenia była tak duża, że drążek sterowy wyszarpnął mi się z rąk, a ja w ostatniej chwili krzyknąłem coś na spotkanie wznoszącej się ku mnie rzeki. Rozpadający się w powietrzu samolot, którego ogon utkwił między konarami, runął do wody. Gorące drobiny buchającego przez kadłub pyłu wodnego i pary uderzyły mnie w twarz. Poczułem szarpnięcie pasów i uderzyłem głową o drzwi kabiny, ale nie doznałem bólu, jak gdyby moje ciało należało w rzeczywistości do pasażera.

Byłem jednak pewien, że ani na chwilę nie straciłem przytomności. Samolot zaczął natychmiast tonąć. Gdy próbowałem rozpiąć pas, szamocząc się z nieznaną mi dotąd klamrą, kabinę wypełniła kipiąca, czarna woda, wirując łakomie wokół mego brzucha. Zrozumiałem, że utopię się za kilka sekund.

I wtedy nawiedziła mnie pewna wizja.



3. WIZJA


Podtrzymywany przez skrzydła samolot spoczywał nieruchomo na wodzie. Z zalanego silnika unosiła się ogromna chmura pary, sunąca w kierunku brzegu. Dziób maszyny pochylił się do przodu, a rzeka bezceremonialnie ochlapywała spękaną szybę tuż przed moim nosem. Poluzowałem klamrę, zwalniającą zacisk pasa i zacząłem mocować się z drzwiami kabiny, gdy moją uwagę przykuła rozgrywająca się na wprost mnie scena.

Zdawało mi się, że widzę olbrzymie iluminowane malowidło, rozjaśnione zarówno wzburzoną wodą, jak i mocnym światłem, przesączającym się przez powierzchnię płótna. Kiedy wypchnąłem drzwi kabiny pod przeciwny prąd, najbardziej zdumiała mnie niebywała wyrazistość szczegółów. Przede mną, na trawiastym zboczu, wznosiła się częściowo drewniana rezydencja w stylu tudoriańskim. Przyglądało mi się kilka osób, jakby upozowanych przez malarza na zwykłym, banalnym pejzażu. Żadna z tych osób nie ruszała się, jak gdyby zmrożona widokiem płonącego samolotu, który runął z popołudniowego nieba i spadł u ich stóp do wody.

Choć nigdy przedtem nie byłem w tym miasteczku – jak przypuszczałem, sądząc po obecności wytwórni filmowej, było to Shepperton – wydawało mi się, że rozpoznaję ich twarze, i że są to aktorzy odpoczywający w przerwie między kolejnymi ujęciami. Najbliżej stała młoda ciemnowłosa kobieta, ubrana w biały kitel laboratoryjny. Bawiła się w zamyśleniu z trojgiem małych dzieci na pokrytej płatkami piany murawie. Byli to dwaj chłopcy i dziewczynka przycupnęli razem na huśtawce jak małpki na gałęzi, uśmiechając się w nadziei na rozpoczęcie jakiejś gry, którą próbowała zaaranżować dla nich ta młoda kobieta. Dzieci przyglądały mi się chytrze kosymi spojrzeniami, jak gdyby przez cały dzień czekały, aż mój samolot specjalnie dla nich wyląduje w wodzie. Mniejszy chłopiec miał na nogach klamry ortopedyczne i pogwizdywał od czasu do czasu na swoje ciężkie stopy, chcąc je zachęcić, żeby wierzgały w powietrzu. Drugi chłopczyk, przysadzisty mongoł z wielką głową, szeptał coś ładnej dziewczynce o bladych policzkach i tajemniczym spojrzeniu.

Wyżej, w oknie na piętrze rezydencji, stała urodziwa kobieta w średnim wieku. Miała nieobecną twarz wdowy i, jak sądziłem, była matką dziewczyny w białym kitlu. W jednej ręce podtrzymywała brokatową zasłonę, a w drugiej zapomnianego papierosa, jakby zaniepokojona, czy moje gwałtowne przybycie nie ściągnie jej na dno wraz ze mną. Kobieta krzyknęła coś do dobiegającego sześćdziesiątki brodatego mężczyzny, siedzącego na wąskiej plaży, dzielącej mnie od brzegu. Był chyba archeologiem, bo siedział w otoczeniu sztalug, wiklinowego kosza i laboratoryjnych tacek, wciśnięty mocnym, acz otyłym ciałem w krzesełko turystyczne. Koszulę przemoczyła mu woda, którą ochlapał go samolot, ale on wpatrywał się uporczywie w coś, co przykuło jego uwagę na plaży.

Ostatnim z siedmiu świadków był mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, ubrany jedynie w kąpielówki. Stał na końcu przystani z kutego żelaza, wcinającej się w rzekę spośród nadbrzeżnych hotelików, stojących za rezydencją. Mężczyzna malował wagonik miniaturowego diabelskiego koła, stanowiącego część wesołego miasteczka, wzniesionego dla dzieci na tej rozsypującej się, edwardiańskiej przystani. Mężczyzna znieruchomiał z pędzlem w dłoni i z niezmąconym spokojem przyglądał mi się swobodnie przez ramię, chełpiąc się jasną czupryną i efektowną, muskularną budową ciała filmowego atlety.

Woda sięgała mi już do piersi. Wciskała się do środka przez zalane tarcze instrumentów deski rozdzielczej. Spodziewałem się, że któryś ze świadków wypadku przyjdzie mi z pomocą, ale wszyscy stali niczym aktorzy czekający na sygnał reżysera, a ich sylwetki jarzyły się w wibrującym świetle, przesycającym powietrze. Rezydencję, wesołe miasteczko na przystani i hoteliki na nabrzeżu otaczał silny, ostrzegawczy blask, jak gdyby już tylko kilka ostatnich mikrosekund dzieliło je od jakiegoś niesłychanego nieszczęścia. Byłem niemal pewien, że w miasteczku rozbił się ogromny odrzutowiec albo że lada chwila pochłonie je nuklearna katastrofa.

Za przednią szybą wirowała rzeka, chlustając ciemną pianą w spękane szkło. W ostatniej chwili spostrzegłem, że archeolog wstaje i wyciąga swe silne ramiona w kierunku wody, usiłując wydobyć mnie z samolotu siłą woli, jakby nagle zdał sobie sprawę z odpowiedzialności wobec mnie. Prawe skrzydło zniknęło pod powierzchnią wody i szarpnięta prądem cessna przewróciła się na bok. Uwolniwszy się z pasa, odepchnąłem drzwi i wygramoliłem się z zalanej kabiny na podpórkę lewego skrzydła. Wspiąłem się na kadłub i stałem na nim w poszarpanym kombinezonie lotniczym, kiedy samolot pogrążał się w wodzie, wciągając w głębinę moje sny i nadzieje.



4. KTOŚ PRÓBUJE MNIE ZABIĆ


Leżałem na mokrej trawie u stóp rezydencji. Wokół mnie przepychali się ludzie, jak podczas pijackiej burdy, ale młoda kobieta w białym kitlu kazała im się cofnąć. – Doktor Miriam!

Widzą, że jeszcze nie umarł! Odsuńcie się! – Dziewczyna odgarnęła niesforne włosy, wpadające jej do oczu, i przyklękła przy mnie, kładąc nerwową, ale silną dłoń na mojej klatce piersiowej, gotowa wtłoczyć znów życie w moje serce. – Dobry Boże... Chyba nic ci nie będzie. Pomimo autorytatywnego tonu, młoda kobieta wydawała się wciąż czymś oszołomiona, jak gdyby nie była pewna, czy mimo wszystko żyję. Za jej plecami stała tamta druga, starsza kobieta, którą widziałem przedtem w oknie rezydencji. Wpatrywała się we mnie z przerażaniem, jakby to ona, a nie ja, wyszła cało z wypadku. Miała na sobie jedwabną bluzkę, poplamioną olejem silnikowym, i sznur pereł na szyi. W lewej dłoni trzymała zapomnianego papierosa, chcąc może napiętnować przemoczonego lotnika, który przed chwilą wydostał się z trudem na trawę. Kobieta wyciągnęła rękę i potrząsnęła mnie ze złością za ramię.

Kim jesteś?

Pani St. Cloud! Zrobi mu pani krzywdę!... Mężczyzna w liberii szofera chciał ją uspokoić, ale kobieta przypadła do mnie, zdezorientowana, jak gdybym ukradł jej coś wartościowego.

Mamo! – Młoda lekarka strąciła dłoń starszej pani z mojego ramienia. – Zginie, jeżeli będzie jeszcze musiał bić się z tobą! Przynieś mi z domu torbę!

Otaczający mnie ludzie cofnęli się niechętnie, odsłaniając spokojne niebo. Intensywne światło zniknęło, a diabelskie koło kręciło się na tle chmur niczym przyjazna mandala. Czułem się silny, ale dziwnie stary, jak gdybym ukończył właśnie niebywale długi rejs. Dotknąłem ramienia lekarki, chcąc dodać jej otuchy. Zastanawiałem się, jak ją uprzedzić o nadciągającej katastrofie, która spotka wkrótce miasteczko.

Lekarka poklepała mnie uspokajająco po policzku. Dramatyczna aura mojego przybycia najwyraźniej zrobiła na niej głębokie wrażenie. Spoglądając na tę oszołomioną młodą kobietę, poczułem potężny przypływ wdzięczności. Chciałem pogładzić ciało lekarki i przytknąć usta do jej piersi. Przez chwilę niemal wierzyłem, że staram się o jej rękę i że wybrałem ten ekstrawagancki sposób ukazania się, by się oświadczyć.

Dziewczyna, chyba zdając sobie z tego sprawę, uśmiechnęła się i uścisnęła mi dłoń.

Wszystko w porządku? Muszę przyznać, że przestraszyłeś mnie jak jasna cholera... Widzisz mnie? Słyszysz? Ile palców widzisz? Dobrze. A teraz powiedz, czy w samolocie był ktoś jeszcze? Może pasażer?

Ja... – Postanowiłem nic nie mówić, bez żadnego określonego powodu. Widok kokpitu cessny był pustą strefą w moim mózgu. Już nie pamiętałem siebie siedzącego za sterami. – Nie... Byłem sam.

Zdaje się, że nie masz co do tego całkowitej pewności. Kim ty w ogóle jesteś? Wyglądasz, jakbyś mógł o tym zapomnieć w każdej chwili.

Blake... Jestem pilotem, uprawiającym akrobacje lotnicze. Mój samolot stanął w płomieniach. – I owszem...

Chwyciłem ją za ramię i usiadłem. Wilgotną trawę plamił olej z mojego kombinezonu. Miałem zwęglone buty, ale moje stopy na szczęście nie były spalone. Sądząc po twarzach otaczających mnie ludzi – ogrodnika, szofera i dwojga staruszków, którzy widocznie prowadzili dom – zrozumiałem, że w ich mniemaniu utopiłem się, byli więc całkowicie zdetonowani moim rzekomym zmartwychwstaniem. Ludzie stali też na obu brzegach rzeki. Wśród drzew grali tenisiści z rakietami w rękach, a kilku chłopców rzucało w wodę grudy ziemi, których chlupot przypominał im upadek samolotu.

Cessna zniknęła tymczasem w nurcie rzeki, niesiona mrocznym prądem.

Z plaży dostojnym krokiem nadchodził archeolog. Jego koloratka i bujna broda były mokre. Oddychał ciężko, wpatrując się niecierpliwie w splamioną olejem murawę, przypominał jakiegoś prześladowanego proroka morskiego, który zszedł na ląd w poszukiwaniu odstępcy ze swojej trzódki. Zmierzył mnie dziwnie rozczarowanym spojrzeniem. Domyśliłem się, że wskoczył do wody, by wyciągnąć mnie na brzeg, ale podobnie jak inni sądził, że nie żyję, i właśnie zamierzał oddać mi ostatnią posługę.

Ojcze Wingate... On odzyskał przytomność. – Doktor Miriam podparła mnie ramieniem. – Uważam, że ten cud zawdzięczamy tobie.

Widzę, Miriam. – Ksiądz nie ruszył się, żeby podejść bliżej, jakby miał się przede mną na baczności, ponieważ mierził go mój powrót między żywych. – No cóż, dzięki Bogu... Ale teraz pozwól mu odpocząć.

Światło przygasło, a potem nagle znowu pojaśniało. Twarz księdza rozpłynęła się, a jej twarde, spartańskie rysy ściekały w powietrzu w grymasie złości. Zupełnie wyzuty z sił wsparłem się na doktor Miriam i przytuliłem głowę do jej łona.

Czułem na ustach ucisk obcych ust. Wargi miałem spuchnięte, ponieważ rozciąłem je o własne zęby, a para nieznanych, ale potężnych rąk posiniaczyła mi pierś – ktokolwiek aplikował mi sztuczne oddychanie, czynił to zbyt silnie, wbijał mi bowiem palce między żebra, jakby chciał mnie zabić. Poprzez głęboki blask oświetlający rzekę, przypominającą teraz krajobraz księżycowy, pozbawiony cienia, widziałem, że ksiądz przygląda mi się niezwykle natarczywie, być może usiłując rzucić mi wyzwanie. Próbował mnie reanimować czy zabić?

Wiedziałem jednak zarazem, że wcale nie straciłem przytomności. Przypomniałem sobie, że zszedłem z kadłuba samolotu i popłynąłem energicznie do brzegu, a potem ktoś wyprowadził mnie na piasek. Spojrzałem ku górze na niebo, balansujące na krawędzi tego samego wyrazistego blasku, który widziałem przedtem z kokpitu cessny. Doktor Miriam podtrzymywała mi głowę na kolanach, przyciskając nerwowo palce do moich skroni, a ja właśnie miałem ją ostrzec przed katastrofą.

Niebo nagle przejaśniło się. Doktor Miriam przypatrywała mi się z namysłem, jak gdybyśmy byli kochankami, od dawna znającymi wzajemnie swoje ciała. Czułem zapach jej silnych ud i widziałem nieoczekiwanie brudne stopy w sandałach. Nieumyte włosy lekarka przewiązała z tyłu głowy wyblakłą wstążką. Przez bluzkę, rozchyloną wskutek braku guzika, widziałem ślady dziecięcych zadrapań na jej lewej piersi. Chciałem ją objąć, tutaj, pod gołym niebem, na trawie, na oczach tego agresywnego księdza. Byłem pewien, że podnieciła ją gwałtowność mojego wypadku, i żałowałem, że to nie jej zęby pokaleczyły mi usta. Lekarka ocknęła się i zaczęła ścierać mi olej z twarzy perfumowaną chusteczką. W każdej chwili mogła pojawić się miejscowa policja, przyciągnięta przez tłum gapiów na brzegu. Ponad spokojnym nurtem rzeki przyglądały mi się setki ludzi.

Wstałem, wspierając się na huśtawce, czemu przypatrywała się ze swojej grzędy trójka dzieci. Wybuchnęły histerycznym śmiechem, kiedy zrzuciłem z nóg zwęglone buty. Mój kombinezon lotniczy zwisał w strzępach wokół bioder. Brakowało prawego rękawa i nogawki, które urwałem, uciekając z cessny.

Odwracając się plecami do księdza, powiedziałem:

Muszę stąd iść. Jestem instruktorem w szkole pilotażu. Powinni wiedzieć, gdzie spadł mój samolot. – Myślałam, że wykonujesz akrobacje lotnicze. – W pewnym sensie. Jestem pilotem, uprawiającym akrobacje lotnicze. – Chcąc uniknąć jej zaciekawionego spojrzenia, zapytałem: – Co jest twojej matce? Zachowuje się jak obłąkana...

Przestraszyłeś ją, delikatnie mówiąc. Zaczekaj chwilę.

Stała na wprost mnie, obmacując moje posiniaczone żebra i brzuch, jak nauczycielka, badająca dziecko, które skaleczyło się na placu zabaw. Krew z moich obtartych knykci splamiła jej dłonie. Znowu odczułem silny pociąg seksualny, będący częścią nerwowej ulgi, jakiej doznałem, stwierdziwszy, że jednak żyję. Pod górną wargą Miriam widniała niewielka opuchlizna, jak gdyby lekarka rozgniotła sobie usta, całując się z kochankiem.

Zanim odejdziesz, chcę ci zrobić prześwietlenie głowy. Pięć minut temu byliśmy przekonani, że... Nie dokończyła, nie tyle z szacunku dla mnie, ile dla duchownego, który postąpił kilka kroków bliżej, ale nadal się do nas nie przyłączył. Jego niewzruszone spojrzenie upewniło mnie, że podejrzewa, iż nie jestem wykwalifikowanym pilotem.

Doktor Miriam wycisnęła wodę z mojego kombinezonu.

Ojcze Wingate, kto jest patronem akrobatów lotniczych i instruktorów pilotażu? Na pewno jest taki święty. – Jasne, że tak. Miriam, zostaw tego biedaka w spokoju. – A zwracając się do mnie, ksiądz dodał: – Nie co dzień spadają nam z nieba młodzi mężczyźni.

Tym bardziej mi go szkoda. – Lekarka odwróciła się i uciszyła dzieci, które biegały teraz wokół huśtawki. Chłopiec w klamrach ortopedycznych wydawał radosne okrzyki, przedrzeźniając mój głos.

Jamie, dlaczego jesteś okrutny?

Pomyślałem, żeby szturchnąć chłopaka, ale w tej chwili ksiądz dotknął mojego ramienia, bo podszedł wreszcie do mnie i wpatrywał się w moją twarz w skupieniu, jak gdyby chciał zliczyć chrząstki w którymś ze swoich stawów. – Zanim odejdziesz. Czujesz się już dobrze, prawda? Musisz mieć niebywałą siłę woli... Dosłownie ożyłeś nam na rękach.

Pomimo nabożnego tonu księdza wiedziałem, że nie poprosi mnie, żebym połączył się z nim w dziękczynnej modlitwie. Mój rzekomy powrót z martwych najwyraźniej wstrząsnął porządkiem i zasadami jego wszechświata. Być może to on usiłował reanimować mnie na plaży i po wielu latach, spędzonych w sukniach duchownych, wstydził się uznać, że najprawdopodobniej dokonał cudu. Widząc z bliska jego potężnie zbudowane ciało i ramiona, drżące jeszcze pod wpływem powściąganych emocji, z łatwością potrafiłem sobie wyobrazić, że postanowił wycisnąć ze mnie życie i posłać mnie z powrotem na tamtą stronę, nim sytuacja wymknie się spod kontroli. Chciał mnie sprowokować i celowo dawał wyraz podejrzeniom, które wypełzły mu na twarz. Naszła mnie pokusa, żeby wziąć się z nim za bary, rzucić się na księdza posiniaczonym ciałem i powalić go na splamioną olejem trawę.

Dotknąłem warg, zastanawiając się, czy to ksiądz przywrócił mnie do życia owym aktem oralnego gwałtu. Czyjeś potężne ramiona wycisnęły mi powietrze z płuc, a sądząc po śladach, jakie pozostawiły nieznajome usta i dłonie, musiał to być mężczyzna co najmniej mojej postury. Ksiądz był w takim wieku, że mógłby być moim ojcem, ale, choć nosił koloratkę, wyróżniał się agresywną budową rugbisty.

Spojrzałem na krąg twarzy i szpaler ludzi na przeciwległym brzegu. Jeśli to nie ksiądz, to kto inny spośród siedmiu świadków mógł mnie reanimować? Może doktor Miriam albo jej zbzikowana matka? Pani St. Cloud wyłoniła się po chwili z rezydencji. Splamione olejem perły tworzyły zatłuszczony łańcuch na szyi kobiety. Wciąż bała się do mnie podejść, jak gdyby spodziewała się, że samoistnie stanę w płomieniach i zniszczę jej i tak już zdewastowany trawnik.

Ostatni świadek wypadku, blondyn malujący diabelskie koło, porzucił rdzewiejącą przystań i ruszył plażą ku nam. Szedł niespiesznie po płytkiej wodzie, boso, wystawiając przede mną na pokaz niemal całkowicie obnażone ciało. W beztroskiej taplaninie krył się poważny cel – mężczyzna bowiem na nowo ustanawiał w ten sposób swe prawa do tych wód, które chwilowo przejąłem w posiadanie. Pomachał doktor Miriam dyskretnym, konspiracyjnym gestem byłego kochanka, czekając, aż lekarka poprosi, by wszedł na murawę. Ponieważ jednak Miriam nie zwracała na niego uwagi, mężczyzna niby mimochodem, acz chytrze, wskazał uschnięte wiązy nad naszymi głowami. Podniosłem wzrok i ujrzałem fragment ogona cessny, zwisający spomiędzy górnych gałęzi drzew. Jak przyszpilony do nieba, trzepotał się z boku na bok, niby flaga sygnalizująca moją obecność policyjnym zwiadowcom. – Stark... zawsze miał bystry wzrok. – Doktor Miriam ujęła mnie za ramię opiekuńczym ruchem. – Chodźmy, Blake. Powinniśmy stąd iść. Znajdę ci w klinice jakieś ubranie.

Idąc wówczas jej śladem po trawniku, wyczuwałem tylko obecność milczącego tłumu, który przyglądał mi się z obu brzegów rzeki, i spojrzenia tenisistów, siedzących na murawie z rakietami w rękach. Ich twarze wydawały mi się niemal wrogie. Widziane w tym dziwnym świetle spokojne miasteczko, w którym spadłem, otaczała wyraźnie złowroga atmosfera, jak gdyby wszyscy ci pozornie flegmatyczni mieszkańcy byli w rzeczywistości aktorami, wynajętymi przez tutejszą wytwórnię filmów, aby odgrywać swoje role w misternie uknutym spisku.

Byliśmy już na wysokości sportowego samochodu doktor Miriam, stojącego na podjeździe za domem. Pani St. Cloud, krążąca cały czas po ganku, podała córce torbę lekarską.

Miriam?...

Na litość boską, mamo. Nic mi się nie stanie. – Tolerancyjnie potrząsając głową, doktor Miriam otworzyła dla mnie drzwi samochodu.

Stałem boso w powalanych olejem strzępach kombinezonu i nagle nabrałem pewności, że pani St. Cloud nie pobiegnie do telefonu w chwilę po moim odjeździe. Ta podstarzała wdowa nigdy w życiu nie widziała nikogo, kto powróciłby z martwych. Wpatrywała się we mnie, trzymając się ręką za gardło, jakbym był jej synem, o którego istnieniu zapomniała przez roztargnienie.

Ale mimo to nie miałem najmniejszego zamiaru przeciągać powitania, bo z takiego czy innego powodu jedno z nich próbowało mnie zabić.



5. POWRÓT Z MARTWYCH


Czy powinienem był bardziej strzec się Miriam St. Cloud? Już w drodze do kliniki wydawało mi się dziwne, że tak skwapliwie zaufałem młodej lekarce. Niewiele bardziej doświadczona od studentki, siedziała za kierownicą w swoim białym kitlu, z poplamionymi trawą stopami, strojąc poważne miny. Była wciąż przejęta, zadawała sobie niepotrzebny kłopot, żeby się mną zaopiekować, i podejrzewałem nawet, że może spróbować mnie zawieźć na miejscowy komisariat policji. Kilka razy przystawaliśmy pod drzewami, by dogoniły nas dzieci, które pędziły przez park, pohukując i pokrzykując radośnie, jakby w nadziei, że zdumione buki przerwą pełne namaszczenia milczenie. Z ręką za fotelem doktor Miriam rozglądałem się uważnie, czy nie nadjeżdża policja. Gdyby w pobliżu pojawił się radiowóz, byłem gotów wyrwać jej kierownicę i wypchnąć lekarkę na trawę.

Między drzewami dygotało słońce. Wśród ptaków i liści zapanował niepokój, jak gdyby żywioły zakłóconego popołudnia usiłowały ukonstytuować się na nowo. – Czy nie powinnaś wrócić do matki? – zapytałem. – Jej jesteś chyba bardziej potrzebna niż mnie. – Zdenerwowałeś ją. Nie spodziewała się, że dojdziesz do siebie tak szybko. Od dwóch lat po śmierci ojca siedzi przez cały czas w oknie, tak jakby ojciec gdzieś tu ciągle był. Kiedy następnym razem będziesz zmartwychwstawał, lepiej rób to powoli, krok po kroku.

Ja nie zmartwychwstałem.

Wiem o tym... – Zła na siebie, ścisnęła mnie za rękę. Podobała mi się ta młoda lekarka, ale irytowały mnie jej lekceważące aluzje do mojej śmierci, pobrzmiewające nutką prosektoryjnego poczucia humoru, którego przejawów nie miałem ochoty słuchać. Zresztą, nie licząc rozbitych ust i posiniaczonych żeber, czułem się zadziwiająco dobrze. Przypomniałem sobie, że popłynąłem energicznie do brzegu, kiedy cessna zaczęła pode mną tonąć, a później zemdlałem na płyciźnie, raczej wskutek doznanej ulgi niż rzeczywistego zmęczenia. Ksiądz wyciągnął mnie na trawę, i wtedy w całym tym zamieszaniu próbował mnie reanimować jakiś szaleniec albo niedouczony, prowincjonalny entuzjasta zasad pierwszej pomocy. Aby uniknąć kolejnych nieporozumień, zdecydowałem, że im szybciej zniknę z Shepperton, tym lepiej.

Przed wyjazdem musiałem jednak zdobyć ubranie. – W klinice dostaniesz garnitur na zmianę, choć twoi uczniowie ze szkoły pilotażu mogą cię w nim nie poznać. – Po chwili Miriam dodała kawalarskim tonem: – Celowo staram się być tajemnicza. Boję się, żebyś nie wyskoczył z samochodu. – Jeśli tylko garnitur nie należał do jakiegoś nieboszczyka. Twój ksiądz nie byłby zadowolony, że po raz drugi tego popołudnia ktoś kusi opatrzność. – Ty wcale nie kusiłeś opatrzności, Blake – ciągnęła dalej Miriam obojętnym głosem, starannie dobierając słowa. – W klinice ludzie właściwie nie umierają, mamy tam tylko dziennych pacjentów. Wierz mi, cieszę się, że nie było cię wśród naszych pierwszych podopiecznych. Mamy w klinice oddział geriatryczny. Tych troje dzieci przebywa tam czasowo na badaniach specjalistycznych, bo nikt inny nie chciał ich przyjąć. Przepraszam, że się tak wygłupiały, ale zanim trafiły do nas, były okrutnie maltretowane. Lekarka wskazała trzypiętrowy budynek za parkingiem kliniki. Na tarasie, na wózkach inwalidzkich, siedzieli szeregiem pacjenci, starsi ludzie, kiwający głowami w stronę słońca. Odżyli natychmiast na widok mojego poszarpanego kombinezonu, po czym zaczęli pokazywać mnie palcami i sprzeczać się między sobą. Przypuszczałem, że widzieli, jak cessna spadła w drzewa nad rzeką.

Czekaliśmy na parkingu, żeby dzieci mogły nas dogonić. Nie zdając sobie sprawy, że bacznie ją obserwuję, doktor Miriam oparła się o pierwszy lepszy samochód i wydłubała płatek brudu zza paznokcia kciuka. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, być może na skutek gorącego światła, odbitego od błyszczącej karoserii i mojego na wpół nagiego ciała, poczułem się nagle opętany tą młodą kobietą, spękanym lakierem na jej paznokciach u nóg, plamami od trawy na piętach, odurzającym zapachem jej ud i pach, a nawet tajemnymi pozostałościami funkcji fizjologicznych jakiegoś pacjenta na jej białym kitlu. Strzepnęła brud spod paznokcia na trawę, jak gdyby zwracając parkowi część szczodrobliwej natury, przelewającej się nieustannie poprzez pory jej ciała. Uznałem, że brudne stopy lekarki i otaczająca ją aura niechlujstwa nie są skutkiem braku dbałości o higienę, lecz wynikają z całkowitego zaangażowania we wszelkie najpospolitsze zjawiska natury. Wiedziałem, że leczy pacjentów okładami z ziemi i śliny, które miesza w swoich silnych dłoniach, a następnie rozgrzewa między udami. Zauroczony zapachem dziewczyny, chciałem ją posiąść jak ogier, kryjący przesyconą łąką klacz. – Blake?... – Przyglądała mi się nie bez sympatii, jak gdyby wiedziała, że nie jestem zwyczajnym pilotem, i całkiem świadomie pozwalała sobie odczuwać do mnie pociąg erotyczny. Kiedy przybiegły dzieci, schyliła się i uściskała je serdecznie po kolei, uśmiechając się ze stoickim spokojem, gdy lepkie palce dziewczynki błądziły po jej ustach.

Dziewczynka była ślepa. Pojąłem teraz, dlaczego tych troje upośledzonych dzieci trzymało się razem: łączyły w ten sposób rozmaite sprawności. Najbystrzejsza z całej trójki była właśnie dziewczynka o czujnej, wyrazistej twarzy i żwawym, ciekawskim nosku. Większy z dwóch chłopców, który prowadził ją ostrożnie między stojącymi na parkingu samochodami, przysadzisty mongoł o masywnym czole, przypominającym schron przeciwlotniczy, był jej oddanym jak pies przewodnikiem, pozostającym zawsze w zasięgu ręki. Pomrukiwał nieustannie pod nosem, komentując wszystko dookoła i przedstawiając zapewne swojej niewidomej towarzyszce obraz przychylnego, przyjaznego świata, rodem jak ze snu.

Trzecie dziecko, drobny chłopczyk o włosach w kolorze piasku, wpatrywał się w niebo przymrużonymi oczami z niezwykłym podekscytowaniem, jak gdyby w każdej sekundzie odkrywał na nowo czystą radość ze wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Gdy patrzył na wypełniony słońcem park, każdy listek i każdy kwiat zdawał mu się obiecywać niezwykłą rozkosz. Klamry ortopedycznej, przykutej do prawej nogi, używał niczym osi, wokół której obracał się z niejakim wdziękiem.

Patrzyłem, jak uciekają i rozbiegają się wokoło, wsiadając i wysiadając z kolejnych samochodów. Spodobała mi się ta samowystarczalna trójca i zapragnąłem im pomóc. Przypomniałem sobie kompleks Szczurołapa. Kto wie, może gdzieś w tym parku kryje się jakiś miniaturowy raj, jakieś sekretne królestwo, gdzie niewidomej dziewczynce mógłbym przywrócić wzrok, chłopcu z porażeniem mózgowym silne nogi, mongołowi zaś inteligencję.

O co chodzi, Rachel?... – Doktor Miriam schyliła się, żeby słyszeć jej szept.

Rachel bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak wyglądasz. Nie udało mi się jej całkiem przekonać, że nie jesteś osobistym wysłannikiem archanioła Michała. Zręczne dłonie dziewczynki, odznaczające się szczególną gibkością w przegubach, kreśliły już w powietrzu zarysy mojej twarzy. Podobnie jak obaj chłopcy, zdawała się wkraczać w rzeczywistość jak gdyby z boku. Wziąłem ją na ręce i przygarnąłem do piersi, częściowo dlatego, by utwierdzić się w przekonaniu, że jej drobne ręce nie mogły posiniaczyć moich żeber. Dyszała mi w twarz wątłym oddechem, a jej palce przebiegały po moich policzkach i czole jak zelektryzowane ćmy, które cisnęły mi się do nozdrzy i ust. Kiedy dotknęły warg, odczułem ostry ból niemal jak przyjemność. Trzymałem ją mocno, przyciskając uda dziewczynki do mojego brzucha.

Mongoł szarpał mnie za nadgarstki. Pod jego przeciążonym czołem widziałem zaniepokojone oczy. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie, odsuwając gwałtownie niewidomą twarz od moich ust.

Blake! Zostaw ją! – Doktor Miriam wyrwała mi dziecko z rąk. Spojrzała na mnie przeciągle, zdumiona i niepewna, czy zawsze zachowuję się w ten sposób. Pięćdziesiąt jardów dalej szedł przez park ojciec Wingate. Przystanął pod drzewami, trzymając w silnych dłoniach turystyczne krzesełko i wiklinowy kosz. Przyglądał mi się, niczym zbiegłemu przestępcy. Zrozumiałem, że widział, kiedy chwyciłem dziewczynkę w ramiona. Doktor Miriam postawiła dziecko na ziemi.

David, Jamie... Zabierzcie ją stąd.

Dziewczynka odeszła, chwiejąc się na nogach, bezpieczna w zasięgu opiekuńczego wzroku mongoła, który najwyraźniej nie był pewien, czy rzeczywiście przeraziłem Rachel. Potem dzieci pobiegły razem do parku, a dłonie dziewczynki kreśliły w powietrzu profil jakiejś niesamowitej twarzy.

Kogo zobaczyła?

Sądząc po jej gestach, kogoś w rodzaju dziwacznego ptaka.

Doktor Miriam stanęła między mną i dziećmi, na wszelki wypadek, gdyby wpadło mi do głowy, by za nimi pobiec. Ręce ciągle drżały mi z wysiłku, jaki włożyłem w uścisk dziecka. Wiedziałem, że doktor Miriam dobrze zdaje sobie sprawę z seksualnego szaleństwa, jakie mnie na moment ogarnęło, i spodziewa się chyba, że zaraz zaciągnę ją na tylne siedzenie najbliższego samochodu. Czy broniłaby się bardzo zawzięcie? Trzymała się blisko mnie, kiedy wchodziliśmy do kliniki. Bała się, że mógłbym zaatakować jedną z jej podopiecznych, które właśnie wsuwały się do poczekalni, powłócząc nogami.

Ale gdy byliśmy już w jej gabinecie, celowo odwróciła się do mnie plecami, jakby się poruszała, żebym objął ją w pasie. Wciąż była odurzona emocjami, które wzbudziło w niej moje awaryjne lądowanie. Zachowywała się skromnie, ale jej dłonie nie przestawały mnie dotykać, kiedy słuchała mojego serca i płuc. Przyglądałem się jej niemal jak we śnie, gdy przyciskała moje ramiona do aparatu rentgenowskiego. Wytworny pieprzyk, niczym piękny nowotwór poniżej lewego ucha, urzekające czarne włosy, które zgarnęła z czoła, żeby nie przeszkadzały, niespokojne oczy, sterowane jej wysokim czołem, błękitna żyłka na skroni, pulsująca jakimś kapryśnym uczuciem... chciałem powoli badać wszystkie te miejsca, smakować woń jej pach, na zawsze zachować odstający płatek skóry z jej wargi, który zawiesiłbym sobie w fiolce na szyi. Nie tylko nie byłem obcy tej kobiecie, lecz czułem, że znam ją od lat. Zgodnie z obietnicą przyniosła mi ubranie na zmianę i patrzyła, jak się przebieram, przyglądając się otwarcie mojemu nagiemu ciału i na wpół wzwiedzionemu penisowi. Wciągnąłem spodnie i marynarkę z czarnego samodziału – dostarczony z pralni chemicznej strój duchownego albo karawaniarza, wyposażony w niezwykłe kieszenie, przeznaczone na jakiś sekretny różaniec albo datki od nieutulonych w smutku żałobników.

Kiedy wróciła z wywołanymi zdjęciami rentgenowskimi, wręczyła mi dwa buty tenisowe.

Będę wyglądał jak grabarz, który wyskoczył sobie spokojnie pobiegać. – Czekałem, aż lekarka dokładnie obejrzy fotografie mojej czaszki. – Studiowałem przez rok medycynę. Kto ma prawo własności do tych zdjęć? Mogą okazać się cenne.

My. Prawdopodobnie są cenne. Ale dzięki Bogu, nic tu nie ma. Chcesz wrócić do samolotu?

Zatrzymałem się przy drzwiach, ucieszony, że Miriam pragnie mnie znowu zobaczyć. Unikała mojego wzroku, delikatnie pocierając palcami o palce, jak gdyby pieściła dawne wspomnienia mojej skóry. Czy jednak nie był to z jej strony nieuświadomiony podstęp? Zdawałem sobie sprawę, że łączę młodą lekarkę ze swoją ucieczką z cessny. Ciekawe, na ile moje zainteresowanie tą kobietą było egoistyczne, jak dozgonna miłość zauroczonego pacjenta? Ale tak czy owak chciałem ją przestrzec przed niebezpieczeństwem, zagrażającym miasteczku. Choć groteskowa, wizja nadciągającego holocaustu przybrała w mojej głowie kształt niewzruszonej pewności. Być może w skrajnie krytycznych chwilach wykraczamy poza płaszczyzny powszedniej czasoprzestrzeni i potrafimy uchwycić błysk wszystkich zdarzeń, które miały miejsce w przeszłości i w przyszłości. – Zaczekaj, Miriam. Zanim pójdę... Czy w Shepperton wydarzyła się kiedyś jakaś poważna katastrofa? Eksplozja w fabryce albo upadek rejsowego odrzutowca? Kiedy przecząco potrząsnęła głową, spoglądając na mnie z nieoczekiwanym zainteresowaniem lekarza, wskazałem przez okno na spokojne niebo i przepełniony łagodnym światłem lata park, gdzie bawiły się upośledzone dzieci, biegające w koło z wyciągniętymi ramionami. Naśladowały samolot.

Zaraz po tym wypadku ogarnęło mnie przeczucie, że wydarzy się jakaś katastrofa... Może wręcz tragedia nuklearna. Na niebie pojawił się przejmujący blask, intensywne światło. Chodź ze mną... – Chciałem wziąć ją pod ramię. – Zaopiekuję się tobą.

Położyła mi dłonie na piersi, nakrywając palcami ślady sińców. To nie ona mnie reanimowała.

W tym nie ma nic dziwnego, Blake. Umierający często widzą jasne światło. Kiedy nadchodzi koniec, mózg usiłuje jeszcze zebrać siły i uwolnić się od ciała. Przypuszczam, że stąd pochodzą nasze wyobrażenia o istnieniu duszy.

Ja nie umierałem! – Palce dziewczyny wkłuły mi się w żebra. Miałem ochotę chwycić ją za kark i zmusić, żeby dokładnie przypatrzyła się mojemu wzwiedzionemu nadal penisowi. – Miriam, popatrz na mnie... Ja tu przypłynąłem z samolotu!

Tak, tak było, Blake. Widzieliśmy cię. – Znów mnie dotknęła, przypomniawszy sobie, że stoję wciąż obok niej. Zdezorientowana tym, co do mnie czuła, powiedziała: – Nawet modliliśmy się za ciebie, kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie. Nie byliśmy pewni, czy jesteś sam. Przez chwilę, zanim udało ci się stamtąd wydostać, wydawało nam się, że w kokpicie siedzą dwie osoby.

Przypomniałem sobie niezgłębione światło, przesycające powietrze nad miastem. Miałem wtedy wrażenie, że wściekle rozżarzone opary mogą lada moment stanąć w płomieniach. Czyżby w kokpicie cessny był ze mną ktoś jeszcze? Zdawało mi się wtedy, że tuż za horyzontem mojego wzroku tkwiła postać siedzącego człowieka. – Przypłynąłem tu z samolotu – powtórzyłem uparcie. – Jakiś kretyn usiłował mi zrobić sztuczne oddychanie. Kto to był?!

Nikt. Jestem tego pewna. – Poprawiła leżące w nieładzie na biurku długopisy, przypominające rój sprzecznych strzałek, i obserwowała mnie z taką miną, jaką widziałem przedtem na twarzy jej matki. Zrozumiałem, że pociągam dziewczynę, choć jednocześnie niemal się mnie brzydzi, jak gdybym był czymś, co zobaczyła w otwartym grobie i co ją zafascynowało.

Miriam... – Chciałem jej dodać otuchy. Ale dziewczyna w nagłym przypływie olśnienia podeszła do mnie, zapinając biały kitel.

Blake, czy ty jeszcze nie rozumiesz, co się stało? – Spojrzała mi w oczy, zmuszając tępego ucznia, by pojął, o co jej chodzi. – Kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie, przebywałeś pod wodą ponad jedenaście minut. Wszyscy myśleliśmy, że umarłeś.

A umarłem?

Tak! – Niemal krzycząc, Miriam ze złością uderzyła mnie w rękę. – Umarłeś...! A potem znów ożyłeś!



6. WIĘZIEŃ AUTOSTRADY


Jesteś obłąkana, dziewczyno!

I zatrzasnąłem za sobą drzwi kliniki.

Po drugiej stronie parku pojawiła się biała flaga, jakby sygnalizująca pilną wiadomość. Kawałek ogona cessny zwisał z górnych gałęzi uschłego wiązu, kołysany na boki podmuchami wiatru. Na szczęście policja jeszcze mnie nie znalazła, a żaden z tenisistów nie zdradzał zainteresowania wrakiem samolotu. Bębniłem pięściami po dachach zaparkowanych wokół samochodów, rozzłoszczony na Miriam St. Cloud – wszystko wskazywało na to, że sympatyczna, ale pomylona lekarka zmienia się w czarownicę. Postanowiłem wmieszać się po południu w tłumek miejscowych gospodyń domowych i złapać pierwszy autobus z powrotem na lotnisko.

Jednocześnie stwierdziłem, że śmieję się z siebie w głos – mój poroniony lot okazał się podwójnym fiaskiem. Nie tylko rozbiłem samolot i o mało nie straciłem życia, ale tych kilku świadków, którzy mogliby mnie ratować, zwęszyło jakby niezbywalny interes w tym, by wierzyć, że umarłem. Idea mojej śmierci w obłąkańczy sposób zaspokajała ich najgłębsze potrzeby, być może związane ze sterylnym życiem, jakie prowadzili w tym dusznym mieście – toteż każdego, kto wpadł w jego szpony, traktowało się tu podświadomie jak „zmarłego”.

Rozmyślając o doktor Miriam – chciałem jej pokazać, że nie jestem martwy, i posiać dziecko między bojaźliwymi udami tej kobiety – minąłem pomnik wojenny i otwarty basen. Na główną dzielnicę miasteczka składał się właściwie tylko supermarket, pasaż handlowy, wielopoziomowy parking i stacja benzynowa. Shepperton, znane mi dotąd jedynie z wytwórni filmów, zdawało się być wszędzie i wyłącznie prowincją, jakby paradygmatycznym „nigdzie”. Młode matki prowadziły dzieci do i z pralni albo supermarketu, na stacji uzupełniały natomiast zapasy benzyny. Przyglądały się swoim odbiciom w wystawowej szybie sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, eksponując swoje kształtne ciała przed pralkami i odbiornikami telewizyjnymi, jak gdyby nawiązywały z nimi jakieś tajemne związki. Obserwując tę procesję ud i piersi, uświadomiłem sobie, że wypadek, Miriam St. Cloud i niewidome dziecko uruchomiły mój pobudliwy seks. Miałem wrażenie, że wszystkie moje zmysły pracują na najwyższych obrotach – zapachy zderzały się z sobą w powietrzu, a elewacje sklepów pomrugiwały do mnie krzykliwymi szyldami. Błądziłem wśród tych młodych kobiet z na wpół wzwiedzionym członkiem, gotów posiąść je między piramidami pudełek proszków do prania i bezpłatnymi próbkami kosmetyków. Niebo nad moją głową pojaśniało, kąpiąc spokojne dachy w jutrzenkowym świetle, które przemieniło główną ulicę prowincjonalnego miasteczka w aleję świątyń. Zrobiło mi się niedobrze, oparłem się więc o rosnący przed pocztą kasztanowiec. Czekałem, aż siatkówkowa iluzja przeminie, wahając się, czy nie zatrzymywać przejeżdżających samochodów i nie ostrzegać zamyślonych kobiet, że one i ich potomstwo zostaną wkrótce unicestwione. Zacząłem już zwracać na siebie uwagę. Mrugałem powiekami, zaciskając i otwierając pięści, gdy przystanęła przede mną grupka nastolatków. Śmiali się z mojego groteskowego stroju – lśniącego, czarnego ubrania duchownego i białych butów tenisowych.

Blake... Zaczekaj!

Chwiejąc się bezradnie, otoczony rozchichotanymi młodzieńcami, usłyszałem, że woła mnie ojciec Wingate. Przechodził przez ulicę, zatrzymawszy sznur samochodów mocą swej uniesionej dłoni, a czoło lśniło mu w jaskrawym świetle niczym hełm. Kazał młodzieńcom odejść, a potem przyjrzał mi się z takim samym jak przedtem wyrazem troski i złości, niby zboczonemu uzurpatorowi, któremu musiał pomagać, ponieważ łączyły go z nim jakieś niezwykłe więzy.

Na co tak patrzysz, Blake? Blake!...

Chcąc uciec przed światłem i niesamowitym księdzem, przeskoczyłem ozdobne ogrodzenie i wbiegłem między ciche bungalowy w bocznej uliczce za pocztą. Głos ojca Wingate słabł z tyłu, ginąc w dźwięku klaksonów i przelatujących w górze samolotów. Tu panował większy spokój. Chodniki były puste, a dobrze utrzymane ogrody wyglądały jak miniaturowe parki pamięci, poświęcone domowym bóstwom telewizorów i zmywarek do naczyń. Światło zaczęło blednąc, kiedy dotarłem na północne peryferie miasta. Dwieście jardów za niezaoranym polem biegł szeroki pokład autostrady. W pobliski zjazd skręcał właśnie konwój ciężarówek, ciągnących przyczepy z wykonanymi z drewna i płótna kopiami starych samolotów. Gdy karawana tych powietrznych fantazji przekroczyła bramę wytwórni, ciągnąc zapylone sny mojego własnego lotu, przeszedłem obwodnicę i skierowałem się w stronę mostu dla pieszych, przerzuconego ponad autostradą. Maki i żółte janowce ocierały się o moje nogi, a ja miałem nadzieję, że pozostawiają na nich swoje pyłki. Kwitły wśród odpadków, jak stare opony czy porzucone materace. Po mojej prawej ręce stał meblowy hipermarket, którego otwarty dziedziniec wypełniało trzyczęściowe wyposażenie luksusowych apartamentów, stoły jadalniane i szafy, klienci zaś poruszali się między nimi z niejakim roztargnieniem, niczym zwiedzający w nudnym muzeum. Obok hipermarketu mieścił się warsztat naprawy samochodów, a na podwórku przed zakładem stały używane auta, wystawione na sprzedaż. Przycupnęły w słońcu, oznaczone liczbami na szybach, niby przednia straż cyfrowego wszechświata, w którym wszystko będzie oznakowane i ponumerowane, jak w katalogu Dnia Sądu, zawierającym każdy kamień i każde ziarnko piasku pod moimi stopami... i każdy gorliwy kwiat maku. Wróciła mi pewność siebie, kiedy zacząłem uciekać z Shepperton – za kilka chwil miałem przekroczyć most i złapać autobus, jadący na lotnisko. Nogi niosły mnie same, gdy biegłem, podskakując w swoich białych butach tenisowych. Przystanąłem przy wkopanym w glebę betonowym słupie, niby przy jakiejś cyfrze wyznaczającej granicę tej jałowej ziemi. Spoglądając ostatni raz za siebie na duszne miasteczko, w którym omal nie straciłem życia, pomyślałem, że wrócę tu pewnej nocy i farbą w sprayu wypiszę rosnący ciąg liczb na każdej furtce ogrodowej, na wszystkich wózkach sklepowych i czołach wszystkich dzieci. Puściwszy wodze fantazji, pobiegłem dalej, krzykiem przyporządkowując cyfry wszystkiemu dokoła – kierowcom na autostradzie, skromnym chmurom na niebie i przypominającym hangary studiom nagrań w wytwórni. Pomimo wypadku myślałem już o karierze, jaką zrobię w lotnictwie – pójdę na kurs w szkole pilotażu, zostanę oficerem sił powietrznych, jako pierwszy człowiek oblecę Ziemię w maszynie napędzanej siłą ludzkich mięśni albo zostanę pierwszym europejskim astronautą...

Zdyszany, rozpiąłem księżą marynarkę, by rzucić ją na ziemię. Właśnie wtedy, w odległości pięćdziesięciu jardów od autostrady, dokonałem niepokojącego odkrycia. Choć szedłem równym krokiem przez wyboisty teren, wcale nie zbliżałem się do kładki dla pieszych. Piaszczysta ziemia przepływała obok, maki coraz niecierpliwiej obijały się o moje kolana, ale autostrada pozostawała wciąż w tej samej odległości, a być może odsuwała się nawet coraz dalej, choć Shepperton znikało w oddali za moimi plecami. Stwierdziłem, że wciąż stoję na olbrzymim polu, porośniętym makami, pośród których leży kilka zdartych opon. Przyglądałem się pędzącym po autostradzie pojazdom i widocznym dobrze twarzom kierowców. Chcąc nagłym szusem zmylić i wyprzedzić to szalone poczucie odległości, które najwyraźniej zalęgło się w moim mózgu, rzuciłem się naprzód, by skręcić po chwili gwałtownie za rząd rdzewiejących beczek po ropie.

Autostrada znów nieco się oddaliła.

Chwytając z trudem pełne pyłu powietrze, spojrzałem na swoje stopy. Czyżby Miriam St. Cloud świadomie sprezentowała mi niepełnowartościowe obuwie sportowe, należące do arsenału jej czarodziejskich sztuczek? Stąpałem ostrożnie i badawczo po milczącym piachu. Rozciągająca się wokół ziemia jałowa była wciąż taka, jaką ją ujrzałem, ustępliwa i nieustępliwa, w zmowie z tajemniczymi mieszkańcami Shepperton. Przez drzwi jakiegoś niewielkiego samochodu wrastały do wnętrza gałązki naparstnicy. Niewzruszone światło uspokajało pokrzywy, rosnące wyczekująco wzdłuż autostradowej palisady. Kilku kierowców przyglądało mi się ze swoich aut, bo wyglądałem jak zdemenciały ksiądz w białych butach sportowych. Podniosłem z ziemi kredowy kamień i ponumerowałem paliki z rozrzuconych wokół kawałków drewna, wyznaczając w ten sposób kalibrowaną ścieżkę, mającą zaprowadzić mnie na mostek dla pieszych, ale gdy ruszyłem naprzód, paliki otoczyły mnie spiralnym ramieniem, owijającym się zarazem wokół siebie i tworzącym zwój cyfr, który przywiódł mnie znów na środek pola.

Pół godziny później dałem za wygraną i ruszyłem z powrotem do Shepperton. Wyczerpałem wszelkie sztuczki, jakie tylko przyszły mi do głowy – próbowałem czołgać się, biec tyłem, zamykać oczy i trzymać się rękami powietrza. Gdy zostawiłem za sobą stare opony i wrak samochodu, ulice miasteczka przybliżyły się, jak gdyby zadowolone, że mogą mnie znów oglądać.

Uspokoiłem się, gdy wszedłem na obwodnicę. Najwyraźniej doznałem wskutek wypadku liczniejszych urazów głowy, niż mogłem dotąd przypuszczać. Przed hipermarketem wybrałem sobie jakąś rozdętą sofę i wyciągnąłem się na niej w gorącym słońcu, odpoczywając pośród fałszywych reprodukcji i biurek, wystawionych na sprzedaż po obniżonych cenach, dopóki czujny sprzedawca nie zmusił mnie, bym ruszył w dalszą drogę.

Szedłem przez podwórze przed warsztatem, gdzie lśniły w słońcu wypolerowane karoserie używanych samochodów, przypominających mi szereg barwnych bólów głowy. Obciągnąwszy zakurzone ubranie, ruszyłem naprzód obwodnicą. Na przystanku stały dwie kobiety z dziećmi. Przyglądały mi się uważnie, jakby bały się, że za chwilę wykonam swój taniec derwisza i otoczę je setkami ponumerowanych palików.

Czekałem, aż pojawi się autobus. Zignorowałem chytre spojrzenia kobiet, ale kusiło mnie, żeby się obnażyć i pokazać im swój lekko nabrzmiały członek. Jak na kogoś, kto rzekomo umarł, nigdy jeszcze nie czułem się bardziej żywy. – Nie zabierajcie dzieci do doktor Miriam! – krzyknąłem. – Powie wam, że umarły! Widzicie to jasne światło? To wasze mózgi usiłują zebrać resztki sił! Oszołomiony swoją seksualnością, przysiadłem na krawężniku pod przystankiem, śmiejąc się do siebie. W silnym świetle popołudnia pusta droga zmieniła się w zakurzony tunel albo dławiącą tubę, uciskającą mi mózg. Kobiety, przypominające gorgony w letnich sukienkach, obserwowały mnie bacznie, a dzieci przyglądały mi się z szeroko rozdziawionymi ustami. Nabrałem nagle pewności, że autobus nigdy się nie zjawi.

Autostradą przejechał policyjny radiowóz. Pomimo jaskrawego słońca miał włączone na pełną moc reflektory. Wiązki świateł zamigotały na moim posiniaczonym ciele. Nie mogłem stawić im czoła, zawróciłem więc i zacząłem uciekać obwodnicą.

Zacząłem rozumieć, że Shepperton schwytało mnie w



7. ZOO STARKA


Między topolami płynął chłodny strumień, pragnący namaścić i ukoić moją skórę. Po drugiej stronie podmokłej łąki stały przycumowane wzdłuż brzegów rzeki jachty i łodzie motorowe. Przez dziesięć minut szedłem dalej obwodnicą, czekając na dogodny moment, by podjąć następną próbę ucieczki z Shepperton. Wysadzane kasztanowcami i platanami ciche uliczki bungalowów i małych domków tworzyły szereg zielonych altan, przypominających bramy wiodące do przyjaznych labiryntów. Tu i ówdzie ponad żywopłotami wznosiły się trampoliny. W ogródkach mieściły się też niewielkie baseny, a ich woda skrzyła się krzemiennie, jak gdyby zagniewana, że uwięziono ją w tych udomowionych zbiornikach, i zdezorientowana, ponieważ miłośnie zalano nią obsesyjnie pochyłe dna. Wyobraziłem sobie te baseny, dotknięte plagą małych dzieci i ich leniwych matek, knujących po cichu zemstę.

Najwyraźniej nie było przypadkiem, że mój płonący samolot rozbił się właśnie w tym nadrzecznym miasteczku. Shepperton ze wszystkich stron otaczała woda – piaszczyste jeziorka i zbiorniki wodne, nowo tworzące się koryta strumieni, kanały i rurociągi, pozostające pod zarządem władz miejskich, czy wreszcie rozwarte ramiona rzeki, karmionej całą siecią potoków i strumyków. Wysokie groble ponad zbiornikami tworzyły jakby szereg wysokich horyzontów, i zdałem sobie sprawą, że błąkam się w wodnym świecie. Cętki światła pod drzewami padały na dno morskie. Choć o tym nie wiedzieli, skromni mieszkańcy tego prowincjonalnego miasteczka byli w rzeczywistości egzotycznymi stworzeniami morskimi o pełnych snów mózgach wodnych ssaków. Wszystko wokół tych beznamiętnych gospodyń i ich ujarzmionego sprzętu domowego zawisło w głębokiej ciszy. Być może groźny blask, który widziałem nad Shepperton, był proroczym odbiciem tego zatopionego, prowincjonalnego miasteczka?

Dotarłem do hotelików w pobliżu portu jachtowego. Wysoko ponad tudoriańską rezydencją St. Cloudów zwisał z uschłego wiązu ogon cessny, sygnalizujący swoją obecność z przerwami, jak gdyby znudził się już przekazywaniem wiadomości.

Przeszedłem na drugą stronę i znalazłem się przy pustej kasie, gdzie sprzedawano bilety do wesołego miasteczka na pomoście. Świeżo pomalowane wagoniki diabelskiej kolejki, podobnie jak jednorożce i uskrzydlone konie miniaturowej karuzeli, lśniły z nadzieją w świetle popołudnia, ja jednak przypuszczałem, że ten podupadły lunapark odwiedzają tylko o północy parki zakochanych. Za kasą stały świecące pustkami klatki niewielkiego zoo. W jednej z nich siedziały dwa wypłowiałe sępy, nie zwracając uwagi na leżącego na ziemi martwego królika – ptasie sny o Andach ginęły gdzieś za sklejonymi powiekami ich oczu. Mała szerokonosa małpka spała na swojej półce, a podstarzały szympans czochrał się nieustannie, badając wrażliwymi paznokciami pępek, jak gdyby usiłował złamać szyfr zamka pępowiny – wyglądał niczym wewnętrzny emigrant, wiecznie pełen nadziei.

Kiedy obserwowałem ze współczuciem jego łagodny pysk, z bramy wytwórni filmowej wyjechał duży i błyskotliwie udekorowany pojazd, który z łoskotem ruszył gwałtownie naprzód, wzniecając tuman pyłu, a potem skręcił nagle na plac przed kasą biletową. Był to karawan, przystosowany do przewożenia desek surfingowych i sprzętu lotniarskiego, ozdobiony wizerunkami rozmaitych skrzydlatych stworów i pozłacanych ryb. Zza kierownicy przypatrywał mi się bojaźliwie ten sam blondyn, który malował przedtem wagoniki kolejki. Po chwili zdjął z głowy stary kask lotniczy, wysiadł z samochodu i zaczął się krzątać w kasie, usiłując nie zwracać na mnie uwagi.

Jednak kiedy doszedłem do końca pomostu, usłyszałem tupot jego nóg na metalowych płytach.

Blake... Uważaj! – Ruchem ręki pokazał, żebym odszedł od słabej poręczy, ponieważ obawiał się, że rdzewiejący korpus pomostu mógłby się pod nami zawalić. – Wszystko w porządku? To właśnie tutaj spadłeś. Spoglądał na mnie z niejakim współczuciem, ale jednocześnie trzymał się z daleka, jak gdyby spodziewał się, że mogę w każdej chwili uczynić coś dziwacznego. Czyżby widział, jak próbowałem dojść do autostrady? – To było widowiskowe lądowanie... – Mężczyzna zapatrzył się w wartki nurt, przepływający pod naszymi stopami. – Wiem, że wykonujesz akrobacje lotnicze, ale tę sztuczkę musiałeś chyba ćwiczyć całe lata. – Głupi jesteś! – Miałem chęć go uderzyć. – O mało się nie zabiłem!

Wiem o tym! Przepraszam... ale wydaje mi się, że takie rzeczy też wymagają prób... – Bawił się starymi goglami i kaskiem, zawstydzony nagle, że eksponuje swój rynsztunek lotniczy, jak gdyby usiłując ze mną rywalizować.

Pracuję w wytwórni nad filmem... To nowa wersja Zwycięzców żywiołu.*[*„Men with Wings”, film amerykańskiego reżysera Williama A. Wellmana, nakręcony w 1938 roku, z Fredem MacMurrayem i Rayem Millandem w rolach głównych.] Gram oblatywacza.

Blondyn lekceważącym gestem wskazał diabelską kolejkę. – To długoterminowa inwestycja, a w każdym razie tak była obliczana. Potrzebna jej jakaś atrakcja. Właściwie dziwię się, że nie ma nikogo więcej. To nieco zabawne, Blake, że jesteś jedyną osobą, która tu dzisiaj przyszła... Dosięgnął jednego z wagoników i rozhuśtał się w powietrzu, popisując się muskulaturą nie tyle dlatego, żeby mnie przestraszyć – powaliłbym go na ziemię bez najmniejszego wysiłku – a raczej po to, by zdobyć z mojej strony coś w rodzaju fizycznego szacunku. Zachowywał się napastliwie, ale jednocześnie ujmująco, rozmyślając już zapamiętale, w jaki sposób mógłby wykorzystać katastrofę mojego samolotu do swoich własnych celów. Kiedy spoglądał w tęsknej zadumie na rzekę i zaginione ślady po wypadku, niesione w dal na rozświetlonym słońcem grzbiecie Tamizy, spostrzegłem, że żałuje, iż nie jest w stanie wykorzystać przypadkowej bliskości zrujnowanego pomostu i miejsca mojego awaryjnego lądowania.

Stark, powiedz mi coś... Czy widziałeś, jak płynąłem do brzegu?

Oczywiście. – Chcąc chyba uprzedzić ewentualne słowa krytyki pod swoim adresem za to, że nic wtedy nie zrobił, Stark wyjaśnił pospiesznie: – Zamierzałem właśnie skoczyć do wody, ale ty nagle pojawiłeś się na brzegu, bo udało ci się jakoś wydostać z samolotu.

To ojciec Wingate wyciągnął mnie na brzeg. Widziałeś, czy ktoś próbował mnie reanimować? Albo zastosować sztuczne oddychanie?...

Nie... A dlaczego pytasz? – Stark przyjrzał mi się badawczo z nieoczekiwanym przebłyskiem inteligencji na swojej aktorskiej twarzy. – Nie pamiętasz? – Chciałbym podziękować tej osobie. – Po chwili dodałem swobodnie: – Jak długo siedziałem uwięziony w samolocie?

Stark nasłuchiwał niespokojnych sępów, które tłukły się w klatce. Wielkie ptaszyska usiłowały wdrapać się na pręty i chwycić kawałek nieba. Przyjrzałem się bacznie nerwowym oczom Starka i drobnym włoskom, sterczącym wokół jego warg jak igły. A może to on mnie reanimował? Wyobraziłem sobie, że jego piękne usta zaciskają się na moich wargach, a mocne zęby Starka ranią mi dziąsła. Pod wieloma względami przypominał muskularną, jasnowłosą kobietę. Pociągał mnie, nie z powodu jakiegoś dewiacyjnego, homoseksualnego impulsu, wyzwolonego gwałtownym szarpnięciem z mojej psychiki na skutek wypadku, lecz z uwagi na niemal braterską bliskość jego ciała, ud, barków, ramion i pośladków, jak gdybyśmy dzielili w dzieciństwie sypialnię. Byłem młodszym, ale silniejszym z braci, niczym miara, którą Stark musiał całe życie przykładać do siebie. Mogłem go uścisnąć, kiedy tylko przyszłaby mi ochota, mogłem przycisnąć jego dłonie do swoich posiniaczonych żeber i sprawdzić, czy to on usiłował mnie zaatakować – i mogłem sprawdzić, czy kąsa.

Zmieszany moim badawczym spojrzeniem, Stark odwrócił się plecami do rzeki.

Jak długo byłeś pod wodą?... Trzy albo cztery minuty.

Może trochę dłużej.

Dziesięć minut?

To dużo czasu, Blake. Nie stałbyś teraz tutaj. Znów zapanował nad sobą i przypatrywał mi się z przebiegłą miną, zaciekawiony, co zamierzam zrobić. Bawił się swoim przedpotopowym kaskiem lotniczym, wymachując mi nim przed oczami, jak gdyby kiełkowało w nim podejrzenie, że obaj jesteśmy pilotami, grającymi w filmie. Ja jednak pilotowałem po niebie prawdziwy, silnikowy samolot, nie jedną z tych biernych lotni, zależnych od siły wiatru.

Obwodnicą nadjechał wóz policyjny, rozpalając reflektorami światło popołudnia. Kiedy samochód zatrzymał się przy kasie, zauważyłem, że na tylnym fotelu za dwoma policjantami siedzi ojciec Wingate. Patrzył na mnie przez zamknięte okno zamyślonym wzrokiem człowieka, który spokojnie oddał się w ręce policji.

Kiedy czekałem, aż ksiądz wskaże mnie funkcjonariuszom, Stark ujął moją dłoń.

Jadę do Londynu. Podrzucę cię na drugą stronę rzeki. Usiadłem na przednim siedzeniu karawanu w stroju karawaniarza, kryjąc twarz za zwiniętym sklepieniem lotni. Słyszałem ćwierkanie małpki i głębokie skrzeczenie sępów. Z niewiadomego powodu moje przybycie przyprawiło zwierzęta o zdenerwowanie. W lusterku wstecznym ujrzałem ojca Wingate, który obserwował mnie z radiowozu jak będący w zmowie ze mną spiskowiec, skrupulatnie trzymający język za zębami, żeby nie zdradzić niczego, co nas łączy. Stark stał w towarzystwie dwóch policjantów przy kasie i pilnował, żeby trzymali się z dala od zardzewiałego pomostu. Wzruszył ramionami, gdy policjanci wskazali niebo nad wytwórnią filmową.

A zatem policja wciąż szukała świadków. Ujrzawszy, że aktor przecząco potrząsa głową, nabrałem przekonania, że pomimo wielu niewiadomych tego popołudnia Stark, ojciec Wingate, Miriam St. Cloud ani nikt inny, kto widział mój wypadek, nie wyda mnie policji.



8. POCHÓWEK KWIATÓW


W końcu miałem więc umknąć z tego dusznego miasteczka. Niecierpliwiłem się, siedząc obok Starka, kiedy czekaliśmy w kolejce, żeby przekroczyć most w Walton. Nadeszło późne popołudnie i drogi dojazdowe zapchane były samochodami, wracającymi z Londynu. Walton leżało na południe od Shepperton, czyli jeszcze dalej od lotniska, ale przynajmniej opuściłem strefę zagrożenia. Rozmyślałem o decyzji Starka, który postanowił nie wydać mnie policji – mój rzekomy powrót z martwych uciszył na pewien czas aktora, jak przedtem doktor Miriam, jej matkę i poszukującego skamieniałości księdza. Byłem jednak przekonany, że Stark zdradzi moją historię jakiejś gazecie albo stacji telewizyjnej, zwłaszcza gdy odkryje, że ukradłem cessnę. Ale z jemu tylko znanego powodu to, że byłem pilotem, zrobiło na Starku głębokie wrażenie. Moje spektakularne przybycie i prawdziwa katastrofa, w przeciwieństwie do zaaranżowanych wypadków z jego filmu, dotknęły w nim jakiegoś jeszcze bezkształtnego, lecz potężnego marzenia. Stark wskazał niemal nieruchomy sznur samochodów, tkwiących w obłokach lśniących w słońcu spalin. – W zasadzie powinieneś znajdować się teraz tysiąc stóp ponad tym wszystkim, Blake. Wziąłem kiedyś kilka lekcji pilotażu, ale nie szło mi dobrze. A ty nie próbowałeś może kiedyś lotniarstwa?

Patrzyłem na uschłe wiązy, górujące nad parkiem. Zza zakola rzeki ogon cessny migotliwie przekazywał mi wciąż swoją wiadomość. Z nieba zwisały świeżo pomalowane wagoniki diabelskiego koła niczym zabawki, czekające, aż pochwycą je piloci przelatujących w pobliżu balonów. – Tak naprawdę interesuję się lotami w maszynach napędzanych siłą ludzkich mięśni. Chciałbym pewnego dnia odbyć pierwszy taki lot dookoła świata.

Maszyna latająca, napędzana siłą ludzkich mięśni? – Stark przewrócił oczami, chcąc mi się skwapliwie przypodobać. Czy nie rozumiał, że uratował mnie przed policją? – Chciałbym ci pomóc, Blake... Mógłbyś wystartować właśnie stąd. Z Shepperton.

Z Shepperton?

Z reklamowego punktu widzenia trudno o lepsze miejsce. Po twoim porannym wypadku chętnie powitano by cię tu jako miejscowego pilota i mógłbyś zapewne otworzyć szkołę pilotażu, może nawet w porozumieniu z wytwórnią. Poza tym mieszkańcy tej okolicy są opętani tego rodzaju rzeczami, jak parki safari, delfinaria czy akrobacje lotnicze, wszystko im jedno. Ciągle przebierają się za halabardników z Tower albo za piechotę hanowerską i odgrywają bitwę pod Austerlitz. Ja postanowiłem rozbudować zoo. Gdyby udało mi się wydobyć z rzeki twój samolot, wystawiłbym go na pokaz jako atrakcję turystyczną. – Nie...

Dlaczego? A może odsprzeda mi go twoja firma ubezpieczeniowa?

Nie ruszaj go!

W porządku, Blake... – Zaskoczony gwałtownością w moim głosie, Stark chwycił mnie za rękę, żebym się uspokoił. – Oczywiście, zostawię samolot w spokoju. Niech rzeka uniesie maszynę do morza. Wiem, co czujesz, Blake. Wlekliśmy się teraz wzdłuż środkowego przęsła mostu. W oczach pulsowały mi setki świateł stopu, ponieważ kierowcy co chwila zatrzymywali się i ruszali znowu. Mijaliśmy dźwigary na odległość wyciągniętej ręki, jadąc tak powoli, że mogłem policzyć nity wystające spod łuszczącej się farby.

I tym razem nabrałem jednak pewności, że wcale nie poruszamy się naprzód. Nie tylko nie zbliżaliśmy się do brzegu, na którym leżało Walton, ale byliśmy od niego dalej niż przedtem. Ciągnące się przed nami szeregi samochodów i autobusów przypominały gigantyczne pasy transmisyjne. Położony z tyłu brzeg Shepperton ze swoimi firmami żeglugowymi i przystaniami wydawał się nie dalej niż pięćset jardów stąd.

Rzeka zakołysała się. Zabrakło mi tchu i opadłem na siedzenie, świadom napierających ze wszystkich stron pojazdów, poruszających się, lecz nieruchomych, a ponadto wyposażonych w światła wysysające siły z moich oczu. Czekałem, aż złudzenie minie, uwięziony na metalowej drodze długości jednej mili.

Blake, poruszamy się! Wszystko jest w porządku!

Aleja wiedziałem swoje.

Gdy otwierałem drzwi, poczułem dłoń Starka na swoich zmiażdżonych piersiach. Odtrąciłem go łokciem i wyskoczyłem z karawanu. Przesadziłem sięgającą bioder barierkę, wypadłem na chodnik i pobiegłem w dół, ku bezpiecznym brzegom Shepperton.

Pięć minut później, gdy zostawiłem rzekę daleko za sobą, siedziałem na ławce przy opustoszałych kortach tenisowych. Pozbywszy się lęku, który dźwigałem na moście, zacząłem masować swoją posiniaczoną klatkę piersiową. W każdym razie dowiedziałem się, że to nie Stark usiłował mnie reanimować – dłonie, które odcisnęły się na moich żebrach, były większe, równie duże i silne, jak moje.

Podniosłem wzrok na umarłe wiązy, odległe ulice i domy. Z jakiejś przyczyny, znanej jedynie najskrytszym zakamarkom mojej głowy, zostałem uwięziony w tym nadrzecznym mieście, wokół którego moje myśli zakreśliły ciasny krąg, wyznaczony na północy przez autostradę, a na zachodzie i południu przez kręte koryto Tamizy. Przyglądałem się pojazdom, ciągnącym w kierunku Londynu, na wschód, i byłem pewien, że gdybym próbował stąd wyjść tymi ostatnimi drzwiami, rysującymi się na horyzoncie, otwarłaby się przede mną ta sama, mdląca perspektywa. Na korty weszły pod opieką matki dwie nastoletnie dziewczyny z rakietami w dłoniach. Przypatrywały mi się czujnie, zaskoczone widokiem młodego księdza w butach tenisowych, który najprawdopodobniej upił się mszalnym winem. Miałem ochotę spędzić popołudnie na grze w tenisa z tymi kobietami. Choć byłem całkowicie wyczerpany, owładnęła mną ta sama potężna, acz niewybredna żądza seksualna, którą odczuwałem do wszystkich ludzi, jakich spotkałem w Shepperton po wypadku: do Starka, niewidomego dziecka, młodej lekarki, a nawet do księdza. Wpatrywałem się więc w matkę i córki w gorącej zadumie, jak gdyby były nagie, i to nie w moich, lecz swoich własnych oczach. Pragnąłem uwieść je obietnicą spowiedzi, prowadzonej między kolejnymi returnami z linii końcowej, parzyć się z każdą z nich z osobna między wolejami, zagrywanymi w poprzek kortu i pokrywać je od tyłu, gdy będą kucać przy siatce.

Dlaczego uwięziłem sam siebie w Shepperton? Być może wciąż myślałem o tamtym pasażerze z samolotu... Może był to mechanik, którego sterroryzowałem, porywając cessnę, i teraz nieświadomie nie chciałem opuścić miasteczka, nie wydobywszy najpierw jego ciała? Czy to nie ten nieznajomy pasażer próbował mnie zabić w ostatniej, rozpaczliwej konwulsji? Wydawało mi się, że przypominam sobie, jak zmagaliśmy się w zatopionym kokpicie cessny, kiedy jego dłonie wyciskały mi powietrze z płuc, a jego usta zakleszczyły się na moich ustach, ponieważ wysysał ze mnie ostatnie tchnienie, żeby utrzymać się przy życiu jeszcze przez kilka chwil...

Kobiety przestały grać. Przyglądały mi się w milczeniu z piłkami w rękach niczym uśpione manekiny. Po rozdartej ziemi u moich stóp i po unoszącym się w powietrzu pyle poznałem, że przed chwilą odegrałem tę tytaniczną podwodną walkę, szamocząc się sam ze sobą na oczach kobiet. Zirytowany dziwnymi spojrzeniami tenisistek, rzuciłem w ich kierunku jakąś wulgarną obelgę i ruszyłem na przełaj przez park.

Słońce, przez cały dzień wiszące dokładnie nad rzeką jak zapomniany reflektor, znajdowało się teraz nad wytwórnią filmową na północny zachód od Shepperton. Listowie w parku sposępniało, a światło zostało uwięzione pod drzewami na kilka ostatnich godzin, nie mogąc znów nabrać sił. Niedaleko, na niewielkiej łączce koło parku, skrytej za ścianą ciemnych rododendronów, bawiła się trójka dzieci. Ciężkie stopy Davida dudniły w trawie, Jamie pohukiwał donośnie, a niewidoma Rachel wydawała żwawe, krótkie instrukcje.

Przypomniawszy sobie o tej sympatycznej trójce, postanowiłem przyłączyć się do zabawy. Rozepchnąłem rododendrony i wydostałem się na łąkę, na wąski pas zapomnianej ziemi, biegnący ku rzece wzdłuż małego strumienia. Przyglądałem się dzieciom, bawiącym się w głębokiej trawie. Maszerowały gęsiego w swym wyimaginowanym świecie w kierunku klombu, świeżo wykopanego w tajemnej altanie wśród drzew. Prowadził wesoły mongoł, a za nim szli Rachel i Jamie z bukietami zwiędłych tulipanów. Przystanęli z powagą koło klombu. Rachel uklękła, badając rozkopaną ziemię swoimi prędkimi dłońmi, i złożyła tulipany wśród uciesznych jaskrów i stokrotek. Dopiero wtedy pojąłem, że klomb jest w rzeczywistości grobem, a troje upośledzonych dzieci odgrywa ceremonię pogrzebową martwych tulipanów, które znalazły w śmietniku strażnika parkowego. Dzieci ułożyły także skromny krzyż z patyków, przyozdobiony kawałkami kolorowego szkła i srebrnej cynfolii.

Wzruszony owym niewyszukanym rytuałem, wkroczyłem do altanki. Zaniepokojone dzieci odwróciły się do mnie. Rachel wrzuciła do grobu ostatni tulipan, a policzki ściągnęła jej bladość, kiedy szukała po omacku rąk Davida. Zanim zdążyłem się odezwać, dzieci puściły się pędem przez wysoką trawę, a Jamie znów zaczął pohukiwać, naśladując krzyk zaniepokojonego ptaka.

Rachel!... Nie zrobię wara krzywdy! Jamie!... Dopiero wtedy zauważyłem, że razem z martwymi kwiatami dzieci zamierzały złożyć do grobu coś jeszcze. Był to drewniany krzyż, przypominający schematyczny wizerunek samolotu, którego skrzydła i ogon Rachel, David i Jamie zaznaczyli białą kredką.

Czy zatem dzieci grzebały moją cessnę?

Obejrzałem się na tajemną łąkę. Dzieci zniknęły. Po raz pierwszy ogarnęło mnie poczucie, że być może umarłem. Ale tego popołudnia w opuszczonej altanie postanowiłem dowieść, że jeśli naprawdę zginąłem, jeżeli naprawdę utonąłem w skradzionym samolocie, to odtąd będę żył wiecznie.



9. BARIERA RZEKI


Czy umarłem?

Odezwałem się tak cicho do grobu, czekając na odpowiedź. Spojrzałem ze złością na rozpięty na krzyżu samolot i duszące się rododendrony.

Czy ja i umarłem, i oszalałem?

Dlaczego tak poruszyła mnie ta infantylna zabawa trojga upośledzonych dzieci? Strąciłem kopniakiem kwiaty z grobu, rozepchnąłem zapylone liście i wróciłem do parku. Usidlone pod drzewami światło skoczyło natychmiast ku mnie, uszczęśliwione, że znalazło coś żywego, czego może się chwycić. Grało radośnie na klapach marynarki, połyskując i tańcząc wokół moich białych butów. Byłem pewien, że jednak nie umarłem. Zgniecione źdźbła pod moimi stopami, zmęczone światło, odbite od rzeki, skubiące trawę jelenie i szorstka kora uschłych wiązów przekonywały mnie, że wszystko to jest rzeczywistością, nie zaś wymysłem umierającego człowieka, uwięzionego w zatopionym samolocie. Wiedziałem, że nie straciłem przytomności ani na chwilę. Wydostałem się z maszyny, zanim zatonęła, i przypomniałem sobie, że stałem między skrzydłami, kiedy woda wirowała wokół moich stóp. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę rzeki, wymachując ramionami, żeby odpędzić światło, napierające na mnie niczym tłum rozentuzjazmowanych klakierów. Przeczucie katastrofy było odbiciem obawy, że wymyśliłem wszystko, co mnie otacza – miasteczko, drzewa, domy, plamy od trawy na piętach Miriam St. Cloud – a nawet samego siebie. Teraz żyłem, czy jednak nie umarłem kiedyś przedtem? Jeśli przebywałem uwięziony w samolocie przez jedenaście minut, dlaczego nikt nie przyszedł mi z pomocą? Grupka inteligentnych ludzi, wśród których znajdowała się lekarka, zastygła nieruchomo na brzegu rzeki, jak gdybym wyłączył bieg ich czasu, dopóki nie wydostałem się z cessny. Pamiętałem, że leżałem na wilgotnej trawie, a moją pierś miażdżyła para nieznajomych rąk. Czy moje serce przestało na chwilę bić, przekazując wyczerpanemu mózgowi wizję śmierci, z którą z takim skutkiem igrało tych troje dzieci?

Nie byłem martwy. Stałem na brzegu, patrząc na spokojne wody i niezmącone, popołudniowe światło. Wszedłem na piasek i zepchnąłem do strumienia niewielką łódką, którą ktoś wciągnął na plażę, a potem rzuciłem cumę, włożyłem wiosła w dulki i wypłynąłem na milczącą wodę. Chłodna fala ociekała światłem, maskującym czerń toni pod powierzchnią. Parłem pod prąd, zbliżając się do tudoriańskiej rezydencji St. Cloudów. Rzeka bębniła o łódkę, pobrzękując o dziobnicę, jak gdyby pilnie przeliczała pieniądze.

Znajdowałem się na środku Tamizy. Niżej, pod opalizującą powierzchnią, zobaczyłem białego ducha cessny. Odłożyłem szybko wiosła i chwyciłem brzeg burty. Samolot spoczywał na dnie w odległości dwudziestu stóp ode mnie. Osiadł równo na podwoziu, jak gdyby parkując w jakimś podwodnym hangarze. Drzwi do kabiny pilota były otwarte. Kołysał je prąd. Zdumiała mnie ogromna rozpiętość skrzydeł samolotu, wyglądających jak wyciągnięte płetwy olbrzymiej płaszczki.

Wokół cessny roiła się ławica srebrnych ryb, śmigających tu i tam wzdłuż skrzydeł i kadłuba. Światło, odbite od ich nakrapianych ciał, rozjaśniło kokpit, odsłaniając na chwilę postać martwego mężczyzny, siedzącego przy sterach. Wiosłowałem ręką, wychylony przez burtę, dotykając wody ustami i brodą, gotów wypić kwas mojej własnej śmierci. Kokpit leżał dwanaście stóp pode mną, a wodniste słońce rozświetlało go co kilka chwil. Falujące cienie kładły się na pulpit sterowniczy i podłogę kokpitu. Znów zobaczyłem za sterami ciemną postać – był to mój własny cień, padający na dno przez powierzchnię wody! Wyczerpany, usiadłem w łódce między wiosłami, zwrócony w stronę łąki, na której bydło spokojnie skubało wysoką trawę. Brzeg leżał zaledwie o kilka pchnięć wioseł dalej, wdzięcząc się łagodnymi treskami płaczących wierzb. Tu chciałem zejść na ląd. Teraz, kiedy udało mi się potwierdzić, że byłem w maszynie sam, mogłem na zawsze opuścić Shepperton. Pomyślałem, że wędrówka przez cichą łąkę wśród szczęśliwych krów odświeży mnie przed powrotem na lotnisko.

Chłodząc dłonie w wodzie, powiosłowałem do brzegu. Rzeka uwijała się wokół łódki, rojąc się tysiącami rozmaitych cząsteczek, formami hydrowatymi i ameboidalnymi, okruchami owadów i niewielkich roślin, maleńkimi algami i jakimiś stworzeniami, zaopatrzonymi w rzęski. Obłoki wodnego kurzu wirowały wokół moich palców, na progu życia, gdzie formy ożywione i nieożywione tworzyły nieprzerwane widmo, opasujące mnie swoimi tęczami. Zaczerpnąłem dłonią wody, wystawiłem ją pod słońce i przypatrzyłem się bacznie gnijącym cząsteczkom. Tłoczyły się w ruchliwej cieczy niby rozemocjonowani wierni w miniaturowej katedrze. Chciałem skurczyć się w pyłek, dać nura do stawu, który trzymałem w swoich cyklopich dłoniach, i unieść te zacieki światła ku miejscom, gdzie z rozmowy pyłu rodziło się samo życie.

Nie spoglądając ku górze czekałem, aż dinghy osiądzie na brzegu. Gdy z moich dłoni spłynęły ostatnie krople wody, podniosłem wzrok na przeciwległy brzeg. Otaczał mnie ogromny grzbiet otwartej rzeki, jak srebrny pokład Mississippi, której brzegi tworzyły odległy horyzont. Brzeg Shepperton zasłaniał wąski pas drzew, toteż z trudem rozpoznałem drewniany częściowo fronton tudoriańskiej rezydencji. Na murawie stały maleńkie postaci, o twarzach niewiele większych niż blednące punkciki światła. Zdecydowałem przepłynąć na drugi brzeg bez względu na to, jakie ułudy niepokoiły mój mózg, chwyciłem więc wiosła i mocno odbiłem od brzegu. Woda wokół dinghy wezbrała i poczułem, że łódka posuwa się naprzód. Spojrzałem przez ramię na oddalające się wybrzeże Walton, ale wiosłowałem dalej bez przerwy. Znów otworzyły mi się ranki na obtartych knykciach, byłem jednak pewien, że jeśli będę wiosłował, przełamię barierę, którą opasał mnie mój własny mózg. Dodało mi to otuchy – czułem się jak Kolumb, podnoszący na duchu pozbawioną wiary załogę, albo jak Pizarro, żeglujący w górę milczącej, sennej Amazonki.

Ręce ześlizgnęły mi się z zakrwawionych wioseł. Wstałem, samotny w tym wszechświecie wody, i płynąłem dalej, używając już tylko jednego pióra. Obie linie brzegowe zniknęły gdzieś poniżej horyzontu. Z dłoni ściekała mi krew, znacząc plamami wodę. Zakrzepłe grudki odpływały długą wstęgą w dal, niczym proporce, uświęcające moją homerycką podróż.

Światło zaczęło przygasać. Zmęczyłem się i cisnąłem wiosło na dno łódki. Zachodzące słońce sięgnęło horyzontu, a czyste dotąd powietrze stało się mętne i nieprzezroczyste. Nad znaczoną wstęgami krwi wodą unosiły się wątłe obłoczki, jak gdyby z mojej krwi i tchnienia mojego trudu miały wylęgnąć się za chwilę jakieś dziwne ptaki morskie, przypominające chimery, które będą karmić się łapczywie moim ciałem.

Porzuciłem zamiar przepłynięcia rzeki, ale wziąłem się znów do wioseł, ruszając w długą drogę powrotną na brzeg Shepperton. Uschłe wiązy popędziły ku mnie, powstając na brzegu, jak gdyby wynosiły je w górę jakieś olbrzymie windy. Ogon samolotu znów zaczął nadawać sygnały, gdy nad wodą pojawiła się tudoriańska rezydencja. Kiedy po raz ostatni pociągnąłem wiosłami, plaży dosięgło także zbocze trawnika.

Byłem dziesięć stóp od brzegu. W zapadającym zmierzchu stały na trawie Miriam St. Cloud i jej matka – blade lampki ich twarzy stykały się, jak gdyby mogły mi posłużyć jako świetlna boja. Kiedy wyszedłem na brzeg, potykając się na mokrym piasku, zeszły na plażę i wzięły mnie pod ręce. Zapach ich ciał kładł się ciężką wonnością nad ciemnymi kwiatami.

Blake, stój spokojnie. Możesz się na nas oprzeć, jesteśmy tu naprawdę.

Miriam przemyła mi zakrwawione kostki. Przybrała świadomie beznamiętny wyraz twarzy lekarza opatrującego dziecko, które świadomie naraziło się na niebezpieczeństwo. Widziałem, że usiłuje się ode mnie oderwać i zamknąć drzwi swoich uczuć na wypadek, gdybym zapragnął uczynić ją częścią mojego koszmaru.

Pani St. Cloud poprowadziła mnie w kierunku domu. Spodziewałem się, że obsypie mnie wyzwiskami, toteż zdziwiła mnie jej delikatność. Cała wcześniejsza wrogość tej kobiety zniknęła. Teraz pani St. Cloud obejmowała mnie ciepłymi ramionami, pewną dłonią podtrzymując mi głowę na ramieniu, jak gdyby pocieszała swojego małego synka. Czy obserwowały mnie przez cały wieczór, gdy samotnie, niczym dzieciak bawiący się w Kolumba, wiosłowałem rozpaczliwie zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym teraz stały?

Wszystko gotowe, Blake – powiedziała pani St. Cloud. – Przygotowałyśmy dla ciebie pokój. A teraz chcemy, żebyś dla nas zasnął.



10. WIECZÓR PTAKÓW


Tego wieczora, gdy spałem już w głównej sypialni rezydencji St. Cloudów, przeżyłem po raz pierwszy coś, co wtedy wydawało mi się snem.

Leciałem po nocnym niebie, ponad miastem, w którym rozpoznałem Shepperton. Niżej ciągnął się srebrzysty grzbiet rzeki; jej długie, podwójne zakole obejmowało przystanie i sklepy ze sprzętem żeglarskim, tudoriańską rezydencję oraz pomost wesołego miasteczka z diabelskim kołem. Posuwałem się kursem południowym, którym wcześniej, tamtego dnia, leciałem małą cessną. Minąłem wytwórnię filmową, gdzie przysiadły w trawie stare samoloty, a potem wysoki nasyp nad autostradą. W świetle księżyca jej betonowa nawierzchnia tworzyła jakby nieskończony, pełen wyczekiwania pas startowy. Za zasuniętymi zasłonami w oknach spali mieszkańcy miasteczka.

Ich śniące umysły podtrzymywały mnie w locie. Sunąc nad głowami tych ludzi, zrozumiałem, że nie lecę jak pilot w samolocie, lecz fruwam niby kondor, ptak dobrej wróżby, i pojąłem, że nie śpię już w sypialni rezydencji St. Cloudów. Choć wiedziałem, że posiadam ludzki mózg i cieszę się wirującym powietrzem oraz przypominającymi piki gałęziami uschłych wiązów jak żaden inny ptak, uświadomiłem sobie, że przybrałem teraz postać ptaka, płynąc majestatycznie poprzez zimne powietrze. Widziałem olbrzymie skrzydła, ząbkowane rzędy białych jak lód piór, i czułem potężne mięśnie swoich piersi. Czesałem niebo szponami wielkiego drapieżnika. Otulało mnie szorstkie upierzenie, wydzielające cierpki odór, nieprzypominający zapachu ssaka, a ja smakowałem te wstrętne kręgi zwierzęcej woni, plamiące nocne powietrze. Nie byłem wdzięcznym stworzeniem latającym, lecz zawadiackim kondorem, którego stek odchodowy pokrywały grudki ekskrementów i nasienia. Byłem gotów kopulować z wiatrem. Moje okrzyki przecinały rozpędzone powietrze. Okrążyłem tudoriańską rezydencję, a szybując pod oknami sypialni, zobaczyłem puste łóżko i odrzuconą kołdrę, jak gdyby jakaś obłąkana istota mocowała się ze swoimi niezgrabnymi skrzydłami, chcąc się oswobodzić. Skręciłem raptownie nad trawnik, goniąc wśród klombów swój oświetlony księżycową poświatą cień, a potem musnąłem pazurami powierzchnię wody, wzniecając nad zatopioną cessną dwa pióropusze oślepiającej mgiełki.

Chciałem, żeby śpiący mieszkańcy przyłączyli się do mnie, leciałem więc nad milczącymi domami, krzycząc w okna. Na dachówkach salonu fryzjerskiego przysiadła biała postać. Jedno jej skrzydło sięgnęło nieśmiało powietrza, gdy zwany lirogonem ptak wyzwolił się wreszcie z uśpionego umysłu jakiejś starej panny w średnim wieku, leżącej w sypialni poniżej. Krążyłem nad nią, zachęcając delikatne stworzenie, by zaufało powietrzu. Po drugiej stronie drogi do Londynu, nad sklepem rzeźniczym, wspinały się z trudem po stromym dachu dwa sokoły. Samiec próbował skrzydeł – był to wolny duch dobrodusznego kupca, śpiącego w głębokim, dwuosobowym łóżku nad nocnym sklepem, obwieszonym połciami wołowego i wieprzowego mięsa. Jego żona już się uwolniła. Stąpała dumnie po dachu, skwapliwie badając dziobem zapachy powietrza nocy. Chciałem ich zachęcić, by ruszyli za mną, latałem więc w górę i w dół oświetlonej księżycem ulicy, przywołując z cicha pierwszych towarzyszy, których wyrwałem ze snu. Lirogon pierwszy rozwinął bojaźliwie skrzydła i skoczył w noc. Zaczął spadać w leżący w dole ogród i omal nie nadział się na antenę telewizyjną, gdy nagle znalazł oparcie w powietrzu i wzleciał w górę, ku mnie. Ale ja nie byłem jeszcze gotów, by parzyć się z nim na wietrze. W całym Shepperton na dachach domów pojawiały się ptaki, wywabione moimi krzykami z uśpionych umysłów spoczywających niżej ludzi – strojnych we wspaniałe nocne pióra mężów, żon i rodziców z podekscytowanymi pisklętami, gotowymi wzbić się z nimi w powietrze. Szybując w górze, słyszałem ich niecierpliwe okrzyki i czułem uderzenia skrzydeł, gdy wznosili się wyżej. Gęsta spirala latających kształtów wzbiła się w noc jak rosnąca karuzela rozbudzonych śpiochów. Para łabędzi krzykliwych wleciała z mieszkania nad supermarketem, sekretarze wyfruwały z bungalowów nad wytwórnią filmową, złote orły z wielkich willi nad rzeką, a stado jemiołuszek i wróbli z namiotów, które skauci rozbili przy autostradzie. Leciałem przez park ku rzece, ciągnąc za sobą całą czeredę ptaków. Nocne powietrze zbielało tysiącami latających istot, kiedy wspólnie zatoczyliśmy koło nad rezydencją. Miriam St. Cloud spała w swojej sypialni, nic nie wiedząc o niecierpliwych zalotnikach, których jej sprowadziłem. Wołając do niej, szybowałem tam i powrotem nad ciemnym ogrodem w nadziei, że zbudzę ją ze snu. Chciałem, żebyśmy wszyscy parzyli się z nią na wietrze.

Nocne powietrze wokół mnie zgęstniało od rozpychających się i rozwrzeszczanych ptaków. Żądza przepełniała ogromne stado, oszalałe na punkcie tej uśpionej młodej kobiety. Czułem, że ich dzioby i szpony szarpią mi skrzydła, jak gdyby ptaki chciały stopić się w jedno z moim pierzastym ciałem i dzielić ze mną śpiące ciało Miriam St. Cloud. Ich skrzydła biły powietrze, odbierając mi dech, i zacząłem się dusić w próżni piór.

Nie mogąc dłużej trzymać się nieba, opadłem ku pomostowi wesołego miasteczka, wyzwalając się siłą z tornada wrzeszczących ptaków. Wyczerpany, dotarłem do wieży kościoła i wylądowałem na dachu. Kiedy składałem skrzydła, uświadomiłem sobie, jak ogromny był ciężar mojego ciała i wielkich, upierzonych ramion, które gniotły mi pierś i ciągnęły z powrotem w stronę snu.

Wyższe tabliczki dachówek osunęły się pod moimi szponami. Nie mogąc rozwinąć skrzydeł, runąłem w ciemną przestrzeń i spadłem na plecy, na wyłożoną kaflami posadzkę jakiegoś niewielkiego pomieszczenia.

Leżałem wycieńczony między moimi własnymi, nieporadnymi skrzydłami. Wokół stały stoły, na nich zaś leżały częściowo rozczłonkowane szkielety dziwacznych istot. Przy mikroskopie, na pochyłym blacie biurka, ujrzałem coś, co przypominało szkielet skrzydlatego człowieka. Wyciągał swe długie ręce, jak gdyby chciał mnie chwycić i unieść hen, ku nekropolii wiatru.



11. PANI ST. CLOUD


Kiedy się obudziłem, poczułem czyjeś usta, przyciśnięte lekko do moich warg, i dłoń, która pieściła mi pierś. Pokój zalewało nadrzeczne światło. Wpadało do wnętrza przez wysokie okna, naprzeciwko których stało łóżko. Poranne słońce przewędrowało już podmokłą łąkę i gniewnie wpatrywało się we mnie, jak gdyby usiłowało obudzić mnie już od świtu.

Usiadłszy, zauważyłem, że spod okna przygląda mi się spokojnie pani St. Cloud. Stała w tym samym miejscu, gdzie ujrzałem japo raz pierwszy po wypadku cessny. Podniosła rękę ku brokatowym zasłonom, ale jej zdenerwowanie zniknęło i teraz wyglądała raczej na starszą, ale wciąż sprawną siostrę swojej córki. Czy to ona mnie całowała, gdy spałem?

Spałeś, Blake? Sprowadziłeś nam niecodzienną pogodę. Wczoraj w nocy nad miasteczkiem przeszła niezwykła burza... Wszystkim śniły się ptaki.

Zbudziłem się tylko raz... – Pamiętałem swój sen i jego wyczerpujący finał, toteż zdumiałem się, stwierdziwszy, że jestem całkowicie wypoczęty. – Ale nic nie słyszałem. – To dobrze. Chcieliśmy, żebyś wypoczął. Pani St. Cloud usiadła na łóżku i dotknęła mojego ramienia, przyglądając mi się matczynym spojrzeniem. – Tak czy owak było to emocjonujące jak elektryczna burza. Słyszeliśmy tysiące pędzących w powietrzu ptaków. Burza wyrządziła wiele szkód... Ale tobie chyba zupełnie wystarczy dziwna pogoda w twojej głowie.

Zauważyłem, że pani St. Cloud zaczesała włosy w niewielką, ale wytworną falę, jak gdyby spodziewała się spotkać z kochankiem. Myślałem o moim śnie, o wizji nocnego lotu i jego koszmarnym końcu, kiedy dusiłem się w próżni bijących wokół skrzydeł i spadłem przez dach kościoła do jakiegoś niezwykłego, pełnego szkieletów pokoju. Niepokoiła mnie autentyczność wizji. Gwałtowne skręty i powietrzne skoki nad miastem w świetle księżyca pamiętałem równie dokładnie, jak lot cessną z londyńskiego lotniska, a krzyki oszalałych z żądzy ptaków, moje własne, pożądliwe jęki na widok Miriam St. Cloud, dzika siła nurkujących ciał i kloaczna gwałtowność tych prymitywnych stworzeń wydawały mi się o wiele bardziej rzeczywiste niż ten cywilizowany, pełen słońca pokój.

Uniosłem poranione dłonie, które zabandażowała mi doktor Miriam, zanim zapadłem w sen. Poszarpana gaza opatrunkowa, moje poranione łokcie i przedramiona usiane były maleńkimi, czarnymi okruszkami, jak gdybym mocował się z krzemienną poduszką. Pamiętałem mgliście, że potem uciekłem z kościoła i biegłem w świetle księżyca. Czułem ostry, ptasi zapach, prostackie piękno powietrza, spowijającego moje ciało, i cierpki odór ptaków morskich, karmiących się wciąż jeszcze żywymi ciałami innych stworzeń. Dziwiłem się, że pani St. Cloud nie zauważyła tego zapachu.

A ona siedziała obok, głaszcząc mnie po ramieniu. Miałem się przed nią na baczności, opadłem więc z powrotem na poduszki i zacząłem rozglądać się po sypialni, do której zaniosły mnie matka i córka, gdy porzuciłem bezowocne próby przekroczenia rzeki. Niepokojące było jednak to, że obie czekały na mnie, jak gdybym mieszkał z nimi od lat jako członek rodziny i wrócił właśnie do domu, wyszedłszy cało z jakiegoś żeglarskiego wypadku.

Skąd ta pewność, że wrócę? Rozbierały mnie z niesamowitym wyczuciem fizycznej intymności, jak gdyby rozwijały skarb, którym miały się za chwilę podzielić. Patrzyłem, jak pani St. Cloud okrąża łóżko, wyjmuje z szafy moje ubranie i szczotkuje poły marynarki, niby zatroskana powstałymi wskutek ciśnienia mojej skóry zmarszczkami na tkaninie – śladami mojego ciała, pozostawionymi na używanej serży. Obmacałem swoje posiniaczone żebra i usta, nadal obolałe, jak wczorajszego popołudnia, i rozmyślałem dalej o moim śnie. Nie był niczym więcej niż sennym marzeniem upadłego lotnika, ale moc, jaką miałem nad ptakami, i sposób, w jaki je zwołałem z mrocznych dachów, dawały mi nieoczekiwane poczucie siły. Po latach niepowodzeń, kiedy nie udawało mi się odnaleźć formy życia, współbrzmiącej z moim sekretnym wyobrażeniem samego siebie, na krótką chwilę znalazłem się na krawędzi swoistego spełnienia. Latałem pod postacią najwspanialszego z ptaków – kondora. Przypomniałem sobie swoją seksualną władzę nad ptakami i żałowałem, że Miriam St. Cloud nie widziała mnie jako największego z ptasich drapieżników, bo zwabiłbym ją wówczas ku niebu niczym nieśmiałego albatrosa. Gdyby nie panika, która wybuchła nagle wśród powietrznej żądzy, i gdyby nie zapadł się kościelny dach, spółkowałbym z Miriam w głębokim łożu nocnego powietrza.

Myśląc o swoim upadku, spytałem panią St. Cloud:

Czy jest tu jakieś muzeum? Gdzie można zobaczyć szkielety?

Położyła księże ubranie na łóżku, głaszcząc z uśmiechem tkaninę.

Ależ, Blake... Czyżbyś chciał im ofiarować swoje kości? Owszem, mamy tu coś takiego, w zakrystii kościoła. Ojciec Wingate jest zapalonym paleontologiem, a w tych okolicach Tamiza pełna jest ponoć najdziwniejszych okazów... Różnych prehistorycznych stworzeń i skamieniałych ryb... – pani St. Cloud odgarnęła mi włosy z czoła. – Nie wspominając już o zaginionych pilotach. – Czy dach zakrystii został uszkodzony w czasie burzy? – Niestety, tak. – Wychyliła się przez okno i pomachała do kogoś, kto stał na trawniku. – Policja przyjechała. Wyskoczyłem z łóżka i nagi stanąłem za nią. Dwaj umundurowani policjanci szli przez trawnik w towarzystwie doktor Miriam. Upośledzone dzieci podskakiwały wokół sierżanta, który wskazywał bydło, pasące się na łące po drugiej stronie rzeki. Najwyraźniej wiedział, że cessna przeleciała przez park w drodze z Londynu na południe, nie miał jednak pojęcia, że samolot spoczywa w wodzie nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od domu, a biały duch maszyny krąży wciąż pod rozświetloną słońcem powierzchnią wody. – Blake... – pani St. Cloud chciała mnie uspokoić. – Oni cię nie będą niepokoić...

Zastanawiałem się, niezdecydowany, czy rzucić się do ucieczki, czy raczej próbować wywinąć się policji jakąś gadką. Miriam, ubrana w swój biały kitel, weszła na wąski pasek plaży. Stanęła w takiej pozycji, jak gdyby chciała zasłonić samolot przed policjantami, a zarazem zastanawiała się, co ze mną począć. Dzieci pobiegły za nią, popiskując z wymuszonym podnieceniem na widok wody, której groźne fale obmywały im stopy. Biegły z wyciągniętymi ramionami, Rachel przypominała mały, ślepy samolot w szyku między Jamiem i Davidem. Jamie wbił klamry ortopedyczne w mokry piach i spoglądał w niebo przymrużonymi oczami, pohukując do wtóru ogonowi cessny, kołyszącemu się w gałęziach uschłego wiązu.

Pani St. Cloud pieściła moje ramiona, ale ja patrzyłem na jej córkę. Trzymała ręce głęboko w kieszeniach i spoglądała w okno, chytrze ważąc moją przyszłość w swych nieruchomych oczach. Rozpuściła włosy, upięte w ciasny kok, a uwięzione dotąd runo igrało teraz swobodnie na jej ramionach, smakując rzeczne powietrze niczym niecierpliwe ptaki, które widziałem we śnie. Jaką piękną i barbarzyńską istotą stałaby się Miriam, jakim chimeropodobnym stworzeniem, które mogłoby wstrząsnąć porannym powietrzem.

Odjeżdżają. – Pani St. Cloud pomachała sierżantowi.

Bóg jeden wie, po co tu przyjechali.

Widziałem, jak policjanci salutują i wracają do radiowozu. Pani St. Cloud obejrzała sińce na mojej piersi. Miętosiła mi ciało, napastliwie przebiegając wzrokiem skórę. Zrozumiałem, że nie zdaje sobie sprawy, iż bierze udział w podświadomie zawiązanym spisku, zmierzającym do tego, by mnie strzec. Świadkowie mojego wypadku utworzyli jakby opiekuńczą rodzinę. Stark był moim ambitnym starszym bratem, Miriam oblubienicą. Lecz jeśli pani St. Cloud przyjęła rolę matki, to dlaczego tak otwarcie pociągał ją mój seks? Pamiętałem tolerancyjne spojrzenie, jakim zmierzyła matkę Miriam, gdy pani St. Cloud rozbierała mnie ubiegłego wieczora, w pełni świadoma swej pobudzonej płciowości.

Wykorzystując tę chwilę, przycisnąłem dłonie pani St. Cloud do sińców na moich żebrach. Jej szczupłe palce z trudnością obejmowały błękitne kontury. – Pani St. Cloud... Kiedy leżałem na plaży, pani stała w oknie. Czy ktoś mnie reanimował?

Gładziła moje łopatki, jakby w poszukiwaniu kikutów skrzydeł.

Nie, wydaje mi się, że nikt nie miał na to odwagi. Byłam zbyt przerażona, żeby myśleć. Bardzo długo przebywałeś pod wodą. Wiem, że później cię zaatakowałam... Gniewało mnie, że żyjesz, bo pogodziłam się z tym, że umarłeś.

Nie jestem martwy! – Odepchnąłem ją gniewnie.

Muszę stąd wyjechać!

Nie... Teraz nie możesz odejść. Miriam mówiła, że znajdzie ci pracę w klinice.

Spuściła wzrok na podłogę, a ja objąłem ją w biodrach. Odciągnąłem panią St. Cloud od okna, niczym nagi wyznawca mesmeryzmu, prowadzący podstarzałą kobietę, znajdującą się w transie. Kiedy ją rozebrałem, położyliśmy się razem do łóżka. Pani St. Cloud skryła twarz na mojej piersi, ale wiedziałem, że czuje cierpką woń mojego ciała i odór kondorzego łoju, który wydobyło ze skóry ostre słońce. Obejmując ją i dotykając poranionymi ustami jej warg, poczułem się dumny z tego przykrego zapachu. Próbowała mnie odepchnąć, dławiąc się smrodem i wbijając wzrok w sińce na moim ciele. Ukląkłem nad nią, rozkładając nogi pani St. Cloud wokół moich bioder, i przypomniałem sobie ogromne skrzydła, które unosiły mnie nad nocnym niebem. Wyobraziłem sobie, że pani St. Cloud kopuluje ze mną w powietrzu. Wiedziałem, że jest nas czworo, zamkniętych w akcie seksualnym, wykraczającym poza nasze granice gatunkowe – była tam ona, ja, olbrzymi kondor i ten mężczyzna lub kobieta, którzy usiłowali mnie reanimować, a których usta i dłonie czułem wciąż na skórze. – Blake... Ty nie umarłeś!

Pani St. Cloud chwyciła mnie za biodra. Jej rozwarte usta usmarowane były krwią, którą wydoiła z moich warg. Mocowałem się z podstarzałą kobietą, wgniatałem w poduszkę jej szerokie ramiona, zaciskałem usta na jej wargach i nozdrzach i wysysałem powietrze z jej gardła. Już nie interesował mnie seks pani St. Cloud – chciałem stopić w jedno nasze ciała, zlać w jedną istotę nasze serca, płuca, śledziony i nerki. Zrozumiałem wtedy, że pozostanę w tym mieście, dopóki nie pokryję wszystkich tutejszych mieszkańców – kobiet, mężczyzn i dzieci, ich psów i kotów, ptaków w klatkach, stojących w ich salonach, bydła na podmokłej łące, jeleni w parku i much w tej sypialni – dopóki nie połączę nas wszystkich w jedną nową istotę. Pani St. Cloud wierzgała i kopała mnie kolanami w uda.

Objąłem kobietę w piersi, miażdżąc jej płuca w uścisku. Nie mogła złapać tchu, opadła więc na poduszki, anemicznie uderzając mnie piętami w łydki. Osuwaliśmy się razem coraz niżej, moje myśli rozjaśnił sen o ptakach, a my we czworo łączyliśmy się na wietrze...

Pani St. Cloud leżała przede mną kompletnie wyzuta z sił, pompując z płuc rozświetlone słońcem powietrze przez zakrwawione usta. Leżała na plecach, szukając mnie drżącą ręką. Wyciągnęła piegowate nogi, jak gdyby była martwa. Na zdartej skórze jej piersi i brzucha zaczynały występować ciemne sińce.

Leżałem obok, zdając sobie sprawę, że o mało nie zabiłem tej kobiety. Uratował ją wyłącznie fakt, że sam zacząłem się dusić. Pani St. Cloud usiadła i dotknęła mojej klatki piersiowej, szukając przepony, jakby chciała się upewnić, że odzyskałem oddech. Kobieta o zakrwawionej piersi i ustach stanęła przy łóżku i ubierała się, spoglądając na mnie bez nienawiści, w pełni świadoma tego, co uczyniła. Pojąłem, że uważała za oczywiste, iż chciałem ją zabić – ją, matkę, która urodziła gwałtowne, barbarzyńskie dziecko, siłą wyrwawszy mnie ze swego ciała. Przed wyjściem podeszła do okna i niemal z roztargnieniem powiedziała:

Na trawniku siedzi sęp. A nawet dwa. Spójrz, Blake...

Dwa białe sępy.



12. „CZY WCZORAJ COŚ WAM SIĘ ŚNIŁO?”


Sępy! Zbiegając ze schodów i zapinając księżą marynarkę, domyśliłem się, że te padlinożerne ptaki uciekły z zoo Starka, zwabione wonią, jaką wydzielał uwięziony w cessnie trup. Przystanąłem na tarasie koło cieplarni, spodziewając się, że moim oczom ukażą się białe sępy, rozrywające ciało pasażera na kawałki. Trawnik połyskiwał, jakby ktoś posiekał murawę. Nocą musiała rzeczywiście wstrząsnąć wściekła burza. Wśród żwirowanych ścieżek zebrały się kałuże. Wzdłuż linii brzegowej Shepperton liście platanów i srebrnych brzóz ulewa obmyła z kurzu, choć już nie podmokłą łąkę na przeciwległym brzegu, która wydawała się pożółkła i zwiędła.

Pelikany... Przyglądałem się z ulgą dwóm niezgrabnym ptakom, które dreptały przez trawnik kaczkowatym krokiem. Zapewne burza zagnała je na ląd, choć otwarte morze leżało ponad pięćdziesiąt mil dalej. Pelikany zanurzały ciężkie dzioby wśród gladioli, nie rozumiejąc, skąd się znalazły na terenie tudoriańskiej rezydencji pośród ozdobnych drzew i klombów kwiatowych.

Ale niżej, na plaży, zobaczyłem pewnego bardziej złowrogiego gościa. Był to wielki fulmar, który pożerał właśnie szczupaka, rwąc szponami jego zakrwawione ciało. Ten arktyczny drapieżnik, obdarzony haczykowatym dziobem i mocnym ciałem, po raz pierwszy pojawił się wśród stworzeń latających dotąd nad spokojną doliną Tamizy. Podniosłem leżący na ścieżce kamień i cisnąłem go na plażę. Mewa uleciała w dół rzeki, leniwie ciągnąc za sobą wnętrzności szczupaka. Wilgotny piasek, śliski skapującą do wody krwią ryby, dźwigał odbicie mewy. Wszedłem na plażę, usianą wyrzuconymi na brzeg gałęziami i setkami szorstkich piór. Na piasku leżała jeszcze płócienna torba, pełna przyborów archeologicznych, należących do ojca Wingate, a obok widniała świeża szczelina, powstała na kamienistym brzegu wskutek fali, wzbudzonej upadkiem cessny. Szpara miała sześć stóp długości i dziesięć cali głębokości, i była na tyle szeroka, by móc pomieścić człowieka. Kusiło mnie, żeby sprawdzić, czy się w niej zmieszczę. Wyobraziłem sobie, że leżę w niej jak król Artur na wyspie Avalon czy jakiś mesjasz, śpiący wiecznym snem w swoim nadrzecznym grobie.

Dziesięć stóp dalej piasek lśnił srebrnym światłem niczym rozpuszczające się zwierciadło, ściekające do rzeki. Na płytkiej wodzie wśród edwardiańskich kolumn spoczywał jeden z wagoników diabelskiego koła. Nocna burza naruszyła pomost wesołego miasteczka, którego część zapadła się pod wodę, unosząc z sobą fragment karuzeli. Między rozmaitymi odpadkami na wilgotnej plaży leżał mały, uskrzydlony konik.

Przypomniałem sobie swój sen i ciała oszalałych ptaków, zderzających się z sobą nad wesołym miasteczkiem, kiedy rzucały się wokół mnie w wirującym powietrzu. Po pierwszym brzasku rzeka wypluła starego Pegaza na plażę, na którą przypłynąłem z samolotu. Podszedłem do konia, by wciągnąć go na brzeg. Świeża farba posrebrzyła mi dłonie, pozostawiając plamisty ślad na piasku. Pelikany przyglądały mi się spośród klombów, kiedy wycierałem ręce o trawę, a od ich piór odbijało się jaskrawe światło. Wydawało się, że listowie wierzb i dekoracyjnych jodeł odnowił jakiś psychodeliczny ogrodnik z zamiłowaniem do krzykliwych kolorów. Nad rozjarzonym trawnikiem śmignęła sroka, błyszcząc piórami barwnymi, jak pióra ary.

Pobudzony tą feerią światła, wpatrywałem się w splamioną wodę. Nawałnica wzburzyła rzekę, a na płyciznę wypłynęła grupa węgorzy. Ryby o cięższych ciałach poruszały się w głębszych wodach, bo być może zagnieździły się w zatopionym kadłubie cessny. Myślałem o pani St. Cloud, naszym dziwnym, gwałtownym stosunku seksualnym i odegranych przez nas narodzinach dorosłego dziecka. W odpowiedzi na nerwowe rozdrażnienie porannym światłem niedzielnego poranka poczułem kolejny przypływ potencji seksualnej.

Gdy opuściłem ogród St. Cloudów i wszedłem do parku, ujrzałem daniela, wycierającego pysk o pień srebrnej brzozy. Tylko na poły figlarnie chciałem go chwycić za zad, odczuwając wobec tego bojaźliwego stworzenia taką samą napastliwość seksualną, jaką czułem nawet wobec drzew i ziemi pod stopami. Chciałem radować się światłem, kryjącym drzemiące wciąż miasto, zalewać nasieniem milutkie płoty i prześliczne ogródki, wtargnąć do sypialni, w których tutejsi księgowi i agenci ubezpieczeniowi wylegiwali się z niedzielnymi gazetami w rękach, i kopulować u stóp łóżek z ich pełnymi nocnej słodyczy żonami i córkami. Czy byłem nadal więźniem Shepperton?

Przez następną godzinę, kiedy ulice były jeszcze puste, zrobiłem obchód całego miasta. Idąc wzdłuż autostrady, na której udaremniono mi pierwszą próbę ucieczki, ruszyłem w stronę Londynu z miejsca, gdzie otwarte pola zaczynały ustępować szeregowi spokojnych jezior i zalanych wodą żwirowni, połączonych piaszczystymi groblami. Pozostawiwszy za sobą ostatnie domy na wschód od Shepperton, przelazłem przez żywopłot i porośniętym makami polem powędrowałem w kierunku najbliższego jeziora. W płytkich stawkach zauważyłem porzucony konwejer żwirowy i rdzewiejące skorupy dwóch samochodów. Kiedy podszedłem bliżej, powietrze zakołysało się nagle wokół mnie, ale nie zważając na nic, parłem dalej. Pejzaż jezior i grobli nagle odwrócił się groźnie. Błotnista ziemia zawróciła pode mną, a potem zaczęła uciekać ze wszystkich stron, podczas gdy odległa kępa pokrzyw, rosnąca na odkrywce, popędziła ku mnie, kłębiąc się wokół moich nóg, jak gdyby chciała mnie objąć.

Już bez namysłu porzuciłem wtedy, w tamtym miejscu, wszelkie próby ucieczki z Shepperton. Widocznie mój umysł nie był jeszcze gotów, żeby opuścić to nijakie, prowincjonalne miasteczko.

Wprawdzie byłem jego więźniem, mogłem jednak przynajmniej przyznać sobie całkowitą swobodę i robić wszystko, na co miałem ochotę.

Uspokoiłem się i wróciłem polami do miasta. Kiedy wchodziłem na ciche ulice, pierwsi mieszkańcy myli już samochody i przycinali żywopłoty. Grupka świeżo wykąpanych dzieciaków szła do szkółki niedzielnej. Dzieci mijały rozjaśnione ogrody, nie zdając sobie sprawy, że idę za nimi jak usidlony satyr w butach tenisowych, chcąc porwać ich drobne ciałka. Jednocześnie czułem dla nich jakąś dziwną tkliwość, jak gdybym znał je całe życie. One i ich rodzice byli również więźniami tego miasteczka. Zapragnąłem, żeby nauczyły się latać, ukradły lekki samolot... Z ogrodu nieopodal wytwórni wzbił się w górę prostokątny latawiec z bambusa i papieru, na którym jakieś dziecko wymalowało głowę ptaka – dziobaty profil kondora. Śledząc drogą latawca wzdłuż linii horyzontu, zauważyłem dach mansardy, który widziałem we śnie. Ujrzałem te same, schodkowo położone dachówki, na których poślizgnęła się para rybołowów, i okienko mansardowe z dekoracyjną poprzeczną belką nadproża.

Za ogrodzeniem, okalającym wytwórnię filmową, stały na trawie przed płóciennymi hangarami stare samoloty, wśród nich trójpłatowe spady i fokkery, ogromny, strunowy dwupłatowiec z lat międzywojennych i kilka drewnianych makiet spitfire’ów. Nie było ich tutaj, gdy po raz pierwszy leciałem nad Shepperton, ale widziałem je na nocnej trawie we śnie.

Rozglądając się wokoło, zrozumiałem, że miejscowe domy również już widziałem. Niższe piętra nie wyglądały znajomo, ale bez żadnych wątpliwości rozpoznałem wszystkie dachy, kominy i antenę telewizyjną, na którą omal się nie nadziałem. Z bloku wyłonił się jakiś pięćdziesięcioletni mężczyzna z nastoletnią córką, przypatrując mi się bacznie, jak gdyby z obawą, że będę próbował coś od nich wyżebrać. Przypomniałem sobie pasiastą markizę z płótna na najwyższym balkonie i parę kopulujących sokołów, które skłoniłem do lotu po nocnym niebie.

Byłem pewien, że córka mnie poznaje. Gdy do niej pomachałem, zaczęła mi się przyglądać niemal uporczywie. Jej ojciec wszedł na jezdnię i ostrzegawczym gestem nakazał mi odejść.

Chcąc ich uspokoić, uniosłem obandażowane dłonie i zakrwawione knykcie.

Powiedzcie. Czy wczoraj coś wam się śniło? Czy nie śniło się wam, że latacie?

Ojciec odtrącił mnie barkiem i przywarł mocno do ramienia córki. Szli do kościoła i najwyraźniej nie spodziewali się mojej mesjanistycznej obecności tuż przed drzwiami domu. Gdy odchodzili pospiesznie, pod ciężkim zapachem wody kolońskiej mój nos wychwycił cierpką, znajomą woń, lgnącą do ich świeżo wykąpanych ciał. Minęły mnie dwa podstarzałe małżeństwa w towarzystwie dorosłych dzieci. Ruszyłem krok w krok z nimi i ku ich irytacji zacząłem pociągać nosem, choć szedłem blisko rynsztoka.

A wy? Czy komuś z was śniło się, że lata? Uśmiechnąłem się do nich, jakby chcąc przeprosić za mój wymięty strój plebana i białe buty, poczułem jednak ten sam ostry zapach, odór ptaszarni.

Poszedłem za nimi do miasta, podążając tym powietrznym tropem. Nad pasażem handlowym krążyło kilkanaście wielkich ptaków z gatunku morskich mew, które burza przygnała w górę rzeki. Na dachu supermarketu przysiadł kruk, a na ozdobnej fontannie koło poczty trzepotały się dwie wilgi. Owego cichego, niedzielnego poranka bezładne ptasie życie materializowało się wszędzie nad głowami zdążających do kościoła ludzi. Przyciągnięte ich ostrym zapachem ptaki, sądzące błędnie, że mieszkańcy miasteczka należą do tych samych, co one, gatunków, wirowały po całym pasażu. Ciężkie mewy dreptały niezdarnie po dekoracyjnych kaflach, potrząsając skrzydłami pośród błyszczących butów. Jakaś zmieszana kobieta śmiała się nerwowo na widok mewy, usiłującej przy siąść na jej kapeluszu, a pewien sztywno wyprostowany mężczyzna w myśliwskim stroju z brązowego tweedu groził laską krukowi, który uparcie próbował usadowić się mu na ramieniu. Dzieci biegały ze śmiechem wśród wilg, wzbijających się w powietrze z ich dłoni. Płomienie ptasich piór migotały między odbiornikami telewizyjnymi i zmywarkami, odbijając się w szybach wystaw sklepów z gospodarstwem domowym. Napastowani przez ptaki, minęliśmy pasaż, przeszliśmy przeraźliwie jaskrawo ulistniony park i dotarliśmy do kościoła, położonego w pobliżu otwartego basenu. Dopiero tutaj ptaki odleciały, jak gdyby odstraszyła je olbrzymia liczba piór pokrywających dachy samochodów, zaparkowanych w okolicach cmentarza – piór wyrwanych jakby podczas jakiegoś oszałamiającego, powietrznego turnieju. Ku powszechnemu zdziwieniu wiernych kościół okazał się zamknięty – na drzwiach wisiał łańcuch i kłódka. Zaskoczeni parafianie stanęli wśród płyt nagrobnych z modlitewnikami w dłoniach. Starzec uniósł laskę, wskazując wieżę zegarową. Z tarczy odpadło kilka rzymskich cyfr, a wskazówki znieruchomiały kilka minut po drugiej. Bruk wokół kościoła pokrywały pióra, jak gdyby na wieży rozprysnęła się ogromna poduszka.

Pan jest tu wikarym?

Czyjaś żona, za którą przyszedłem z miasteczka, nabrała odwagi, by zwrócić uwagę na moje ubranie. Zauważyłem, że nie potrafi pogodzić jego klerykalnego kroju z moimi brudnymi butami do tenisa i zakrwawionymi dłońmi. – Msza powinna zacząć się o jedenastej. Co pan zrobił z ojcem Wingate?

Kiedy odciągnął ją mąż, wystąpił mężczyzna w tweedowym ubraniu i trącił mnie laską w ramię. Przypatrywał mi się groźnym wzrokiem emerytowanego żołnierza, wciąż podejrzliwie traktującego cywilów.

Nie jesteś przypadkiem pilotem? Przecież to ty spadłeś wczoraj do rzeki. Czego tu szukasz? Parafianie zebrali się wokół mnie, tworząc zafrasowane zgromadzenie. Niepokoiła ich moja obecność na ziemi, woleliby, żebym znajdował się bezpiecznie w powietrzu. Czy wyczuwali promieniującą z mojego mózgu odwróconą perspektywę, która zatrzymała mnie w miasteczku? Unosząc zabandażowane pięści, przeszedłem między nimi do drzwi kościoła, dźwignąłem ciężką kołatkę i zastukałem trzy razy. Drażnili mnie ci bojaźliwi ludzie w starannie odprasowanych garniturach i kwietnie wzorzystych sukienkach. Byli wyznawcami grzecznej religii. Miałem ochotę wyważyć drzwi, zapędzić ich do klęczników i zamknąć w kościele, by mogli oglądać, jak dokonuję w nawie głównej obscenicznych czynów – wycisnąłbym krew z moich dłoni na krwawiącego Chrystusa, obnażyłbym się, oddałbym mocz do chrzcielnicy i zrobił wszystko, żeby tylko wytrącić ich z nieśmiałości i dać im lekcję straszliwego, gwałtownego lęku.

Chciałem na nich wrzasnąć: „W Shepperton zbierają się ptaki, chimery cudowniejsze niż wszystko, co śni się wam w waszych wytwórniach filmowych!”

Wskazałem fulmary, okrążające wieżę kościelną.

Ptaki! Widzicie je?

Kiedy zaczęli cofać się między grobami, zauważyłem, że spomiędzy kamieni wokół kruchty wyrasta niezwykła roślinność, jak gdyby z moich pięt. Otaczał mnie mały zagajnik wysokich na dwie stopy, przypominających gladiole krzaczków o szablastych liściach i trąbkach mlecznokarmazynowych kwiatów, przypominających kolorami nasienie i krew, skryte we flecie zieleni.

Machnąłem na parafian, stojących z modlitewnikami w dłoniach i rozczarowaniem na twarzach w krępującym otoczeniu woni ptaków. Już miałem powiedzieć, żeby zerwali te kwiaty, ale oni wpatrywali się teraz w drzwi plebanii, w których pojawił się ojciec Wingate, spokojnie ćmiąc papierosa. Zamienił sutannę na kapelusz typu panama i koszulę w kwiaty, czyli na strój maklera giełdowego, ostrożnie rozpoczynającego wakacje. Choć wierni zaczęli uśmiechać się domyślnie i wymachiwać modlitewnikami, ojciec Wingate nie zwracał na nich uwagi i zamknął drzwi plebanii na klucz.

Palił papierosa, ale wzrok skupił na mnie. Silne czoło przecinała mu głęboka zmarszczka, jak gdyby jego wierze w otaczający świat zadano niedawno poważny cios – jak gdyby otrzymał wiadomość o śmierci bliskiej siostrzenicy albo o tym, że jego najbliższemu przyjacielowi nie pomoże operacja nowotworu. Zdawał się całkowicie pochłonięty myślami i uwierzyłem niemal, że nie pamięta, iż jest duszpasterzem w tej parafii, czeka więc przez roztargnienie, aż ja rozpocznę odprawiać nabożeństwo.

Mewy znów zaczęły krążyć w górze. Prowadzone przez fulmary, okrążyły kościół, ocierając się ciężkimi skrzydłami o wieżę, próbując wyszarpnąć ostatnie cyfry z zegarowej tarczy i położyć kres czasowi przeszłemu w Shepperton. Ptasie odchody rozbryzgiwały się na samochodach i nagrobkach, a przestraszeni parafianie zaczęli wycofywać się w stronę basenu.

Ojcze Wingate! – zawołał emerytowany żołnierz z laską. – Nie potrzebujesz pomocy?

Ale ksiądz nie zwracał na niego uwagi. Było widać, że pod osłoną słomkowego kapelusza jego silna twarz jakby skurczyła się w sobie. Mewy, krzycząc przeraźliwie, pikowały wśród wiernych, którzy rozbiegli się do swoich samochodów.

Kiedy ostatni z nich odjechał, ojciec Wingate opuścił plebanię i ruszył w stronę kościoła. Odrzucił papierosa między nagrobki i skinął mi głową rzeczowo. – No dobrze... Spodziewałem się, że przyjdziesz. – Ksiądz przyjrzał się mojemu duchownemu przebraniu, jakby w nadziei, że mnie nie rozpozna. – Ty jesteś Blake, ten pilot, który wczoraj u nas wylądował? Przypominam sobie twoje dłonie.



13. POJEDYNEK ZAPAŚNICZY


Pomimo tego powitania ksiądz nie próbował zachowywać się wobec mnie przyjaźnie. Widziałem w nim wciąż napięcie fizycznej agresji, które zauważyłem poprzedniego dnia, gdy mnie uratowano. Kazał mi iść za sobą do kościoła. Wyczułem, że miałby ochotę powalić mnie na ziemię, na jaskrawe kwiaty, kiełkujące z moich pięt. Rozkopywał rośliny, rosnące mu na drodze, rzucając się na nie żywiołowo, jak bramkarz. Chciałem się odsunąć i poślizgnąłem się na mokrych od deszczu piórach.

Ojciec Wingate podtrzymał mnie za ramiona. Przyjrzał się moim poranionym ustom, jakby sprawdzając w myślach, czy pasuję do zgromadzonych przez niego danych. – Wyglądasz na oszołomionego, Blake. Może jeszcze nie całkiem zstąpiłeś na ziemię.

Burza nie dała mi zasnąć. – Odepchnąłem ręce księdza, który pocił się obficie pod koszulą w kwiaty. W przeciwieństwie do swoich parafian nie wydzielał żadnych ptasich zapachów. Ale też nie było go nigdy w moim śnie.

Postanowiłem go wybadać i zapytałem:

Widziałeś ptaki?

Skinął głową z miną mędrca, przyjmując do wiadomości, że uderzenie było celne.

Owszem, widziałem. – Wskazał kapeluszem wieżę zegarową. – Wczoraj w nocy latało tu kilka bardzo dziwnych okazów. Moja gospodyni twierdzi, że całemu Shepperton śniła się w nocy ptaszarnia.

Więc ty też miałeś ten sam sen?

Ojciec Wingate otworzył drzwi kościoła. – A to był sen?... Lżej mi na duszy, skoro tak mówisz, Blake. – Wszedł do środka i gestem nakazał mi iść. – Dobrze... Miejmy to już za sobą.

Zajrzałem do nawy, próbując przebić wzrokiem ciepłe, stęchłe powietrze, a ojciec Wingate wrzucił swój kapelusz do chrzcielnicy. Odwrócił się w mdłym świetle, jak gdyby zamierzał mnie zaatakować. Cofnąłem się o krok, a wtedy ksiądz dźwignął najbliższą ławkę i zaczął przeciągać jej dębowy kształt na drugą stronę nawy, rozrzucając śpiewniki kościelne po wykładanej kaflami posadzce. – Blake, weź ją z drugiej strony. Przyłóżmy się do roboty. Uniosłem ławkę, nie widząc w wątłym świetle niemal nic oprócz kwiecistej koszuli księdza. Słyszałem, że dyszy chrapliwie, jak zwierzę w jamie, zmagające się z jakimś wewnętrznym kryzysem osobistym. Przenieśliśmy ciężką ławkę pod zachodnią ścianę nawy, a potem wróciliśmy po kolejny klęcznik. Ojciec Wingate poruszał się z niecierpliwą energią, niczym brygadzista sceny, któremu dano pięć minut, by zrobić miejsce w kościele. Czyżby wynajął ten budynek wytwórni, która nakręci tu jedną ze scen swojego lotniczego przeboju filmowego? Ojciec Wingate odrzucił wytarte aksamitne poduszki, które mu przeszkadzały, przyparł ramieniem pulpit do drzwi zakrystii, a potem lewą ręką uniósł stos kilkunastu modlitewników, który przełamał się i wpadł do skrzyni po herbacie, stojącej za chrzcielnicą. Spodziewałem się, że lada chwila zajedzie studyjna furgonetka z oddziałem scenografów i aktorów w strojach lotniczych, gotowych zamienić ten parafialny kościół w szpital polowy we Flandrii albo kaplicę na pierwszej linii frontu, wybebeszoną przez moce ciemności.

Ojciec Wingate wrócił z zakrystii z dwiema dużymi płachtami materiału i zamknął drzwi prowadzące na chór. Wyciągnął świece ze srebrnych świeczników, a potem udrapował ołtarz i krucyfiks białą narzutą.

Blake, jesteś tu jeszcze? Nie stój tak i nie śnij o swoich ptakach. Zwijaj dywany.

Obserwowałem go przy pracy, kiedy krzątaliśmy się po mrocznej nawie, demontując wnętrze kościoła. Głębokie bruzdy na twarzy księdza wypełniał pot, skapujący jasnymi kroplami na rozdarte płytki pod naszymi stopami. Zrobił raz krótką przerwę i usiadł w jednej z ław, rozprostowując ręce i nogi. Uznałem, że ten potężny mężczyzna znalazł się pod naciskiem jakiejś małej obsesji i wykorzystuje mnie jako najkrótszą drogę rozwiązania swoich prywatnych problemów. Podniósł wzrok na witraże, zastanawiając się, w jaki sposób ściągnąć je na ziemię.

Nie można było odmówić mu animuszu, ale czy rzeczywiście wiedział, co robi? Czy i jemu objawiła się prorocza wizja holocaustu? Pomyślałem, że zareagował wyjątkowo rozsądnie, pakując wszystko, co dało się wynieść z kościoła, aby bezpiecznie przechować te przedmioty, oraz zsuwając wszystkie ławy pod ścianę, żeby nawa mogła służyć ludziom jako schronienie i punkt pierwszej pomocy w obliczu śmierci z nieba.

Ale obcesowy sposób, w jaki traktował modlitewniki, śpiewniki oraz portrety świętych i apostołów w złoconych ramach, które wrzucał bezładnie do drewnianej skrzyni, przekonał mnie, że kieruje nim jeszcze jeden motyw – być może jakiś plan, w którym miałem odegrać wyznaczoną mi rolę. Ojciec Wingate uprzątał bowiem pokłady swojego życia z nieco zbyt wielkim zaangażowaniem. Mimo woli podjąłem to fizyczne wyzwanie, które mi rzucił. Posuwaliśmy się od ławy do ławy, przeciągając kloce zmęczonego drewna pod ściany. Zerwałem z siebie marynarkę, odsłaniając sińce na piersi. Gdy zmagaliśmy się z tymi ciężkimi kształtami, zrozumiałem, że mocuję się z pięćdziesięcioletnim księdzem, chcąc mu dorównać siłą nadgarstków i ramion. Oddaleni na długość ławy, manewrowaliśmy w poszukiwaniu jak najlepszej pozycji na wilgotnych kaflach, wytężając mięśnie, żeby utrzymać wielkiego, sztywnego węża.

Podekscytowany wonią naszych ciał i potem, pokrywającym cienką warstwą kamienną posadzkę, przyglądałem się z radością krwi, która trysnęła mi z kłykci. Ogarnęło mnie niemal homoerotyczne podniecenie. Przeciągnąłem ostatni klęcznik przez otwartą nawę, wykręcając go z rąk księdza, który usiłował dotrzymać mi kroku. Niczym syn, popisujący się swą siłą i wytrzymałością, chciałem, żeby mnie podziwiał.

Dobrze, Blake... Jestem już zupełnie wyczerpany. Dobrze.

Dysząc chrapliwie, ojciec Wingate zgiął się wpół na samym środku zapylonej nawy. Na jego kwiecistej koszuli widać było cętki mojej krwi. Wciąż nie był pewien, kim byłem i co sprowadziło mnie do Shepperton, ale podniósł na mnie wzrok z nieoczekiwaną czułością człowieka, odkrywającego, że nieznajomy, z którym się mocował, jest jego własnym synem. Od tej chwili zacząłem darzyć księdza renegata pełnym zaufaniem.

Później, kiedy zamiotłem już nawę, ojciec Wingate pootwierał drzwi i wpuścił do środka świeże, poranne powietrze, żeby usunęło kurz z kościoła. Patrzył, jak wiatr niepokoi płachty, udrapowane na ołtarzu i chrzcielnicy i jak przerzuca kartki porzuconych śpiewników. Ów akt autowandalizmu nie zrobił na nim chyba żadnego wrażenia, bo spokojnie nałożył znów swój słomkowy kapelusz. Otoczył mnie ramieniem, chcąc się na mnie oprzeć, i pozwolił mi się zaprowadzić do zakrystii.

Jego dłonie nie pasowały do sińców na mojej piersi. Jeszcze raz poczułem przypływ sympatii do tego człowieka, i żal, że to nie on przywrócił mnie do życia. Nigdy dotąd nie czułem się zależny od człowieka starszego od siebie ani też dumny z zaufania, jakie we mnie pokładał. Byłem teraz powracającym synem marnotrawnym, młodym, latającym księdzem, a więc nie tylko jego spadłym z nieba synem, lecz również i następcą.

W moim mózgu zaczęły powstawać wizje niezwykłych ceremonii i dziwacznych rytuałów.

Ojciec Wingate otworzył drzwi zakrystii. Niemal w tym samym momencie zobaczyłem jasne słońce, które biło przez sporą dziurę w dachu, oświetlając spękane kafle posadzki i szafki z eksponatami. Było ich tu pełno. Za szybami spoczywały czerepy i guzy starych, wygładzonych kości – wszystko, co pozostało na jakiejś pradawnej plaży skamieniałości.

Zanim odejdę, każę naprawić dla ciebie dach. – Ojciec Wingate ukląkł na podłodze i podniósł skrwawione pióro. – W czasie burzy wpadło tu jakieś olbrzymie ptaszysko. Pewnie jeden z kondorów uciekł z zoo. Stark nie uważa na te swoje zwierzaki.

Wziąłem od niego pióro i podniosłem je do ust, smakując znów zapach nocnego powietrza i łoju moich skrzydeł. Ojciec Wingate podprowadził mnie do laboratoryjnego stołu, zaopatrzonego w mikroskop i uchwyt na soczewkę. Widziałem w swojej wizji kompletny szkielet jakiejś skrzydlatej istoty, ale pod soczewką znajdowała się tylko jedna drzazga kostna w kształcie niewielkiego rydelka, którego sękate krawędzie i dziobate szwy ujawniło światło. Jedynie z trudem można było ją nazwać kością – była tak stara, że zaczęła powracać do swojego pierwotnego, mineralnego stanu, przypominając węzeł zwapnionego czasu, upamiętniający jakiś krótki okres życia sprzed wielu milionów lat. Ojciec Wingate ustawił mnie nad soczewką, w której pływała kość niczym prastara planeta.

Znalazłem ją na plaży kilka chwil po twoim przybyciu, Blake. Wyrzuciła ją z pewnością fala, spowodowana upadkiem twojego samolotu, jesteś więc w pewnym sensie współodkrywcą tej kości. To bez wątpienia moje najbardziej zdumiewające znalezisko. Zawiniłem, zatrzymując je dla siebie, choć tylko na kilka dni... Tak czy owak, pozwól, że przedstawię jednego lotnika drugiemu. Oczywiście trzeba to będzie jeszcze potwierdzić, ale jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z częścią przedniej kończyny pewnej prymitywnej ryby latającej... Widać, w którym miejscu łączyła się z błoną skrzydła. To prawdziwa ryba latająca, przodek archeopteryksa, najstarszego znanego nam dotąd ptaka.

Wpatrywał się w swój skarb, trzymając mi uspokajająco rękę na ramieniu, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze związku między moim niemal śmiertelnym lotem a długą podróżą mojego uskrzydlonego antenata przez czas geologiczny, który przywiódł go na to rendez-vous na stole laboratoryjnym. Przez dach wpadało do środka światło słońca, dotykając tej kości jak relikwii nowej, powietrznej świętości.

Ojcze Wingate, powiedz mi... Dlaczego stąd odchodzisz?

Ksiądz przyglądał mi się, zdumiony, czemu o to pytam, i położył swoje duże dłonie na szafkach z eksponatami. – Blake, to jest teraz moja prawdziwa praca. Nawet gdybyś do nas nie przybył, musiałbym jej poświęcić cały swój czas. Nawiasem mówiąc, nie powinienem był cię tak zamęczać. Wiem, że najbliższe dni będą stanowić dla ciebie sprawdzian nie lada.

Podniosłem wzrok na poszarpaną dziurę w dachu, przez którą tu wpadłem we śnie. Odwróciłem się do ojca Wingate’a, odczuwszy nagle potrzebę opowiedzenia mu o mojej dziwnej wizji, o strachu, który czułem na myśl, że umarłem i o tym, w jaki sposób stałem się rozbitkiem w Shepperton.

Chodzi mi o wypadek, ojcze. Przecież byłeś przy tym. Doktor Miriam twierdzi, że przebywałem pod wodą co najmniej dziesięć minut. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że wciąż jestem uwięziony w samolocie. – Nie, Blake! Ty się oswobodziłeś! – Ksiądz mocno ścisnął mnie za ramiona, jak gdyby chcąc sprowokować, żebym się bronił. – Właśnie dlatego zamknąłem kościół. Jak to się stało, tego nie wiem. Ale wiem, że przeżyłeś. Właściwie wierzę, że przeżyłeś nie śmierć, a życie. Uratowałeś się przed życiem...

Nie umarłem.

Wierz mi, Blake, od wczoraj wydaje mi się, że to ty żyjesz, ale my jesteśmy martwi. Łap się każdej szansy, choćby najdziwniejszej.

Pomyślałem o parkingu przed kliniką i o gwałcie, którego niemal dokonałem na Rachel.

Ojcze, wczoraj próbowałem zgwałcić niewidomą dziewczynkę. I nie wiem, dlaczego.

Widziałem... Ale pohamowałeś się. Kto wie, czy grzechy na tym świecie nie stają się metaforami cnót na tamtym. Być może ty będziesz mógł nas przeprowadzić przez te drzwi, Blake. Ja też odczuwałem te obłąkane podniety...

Przypatrywał się przez soczewkę kawałkowi tej swojej skrzydlatej ryby. Ze stojącego z tyłu mosiężnego stołu zabrałem butelkę mszalnego wina, powziąwszy postanowienie, żeby trzymać się z dala od kościoła. Sympatycznego, ale pomylonego księdza uczyniłem swoim ojcem, kolejnym członkiem rodziny, jaką utworzyłem wokół siebie spośród świadków wypadku. Widziałem już te wszystkie eksponaty. Zapamiętałem dokładnie każdą kość, wytrawioną przez poświatę księżyca, kiedy leżałem tu na podłodze wśród gablot, słuchając przeraźliwego krzyku ptaków, tłukących się w seksualnym szale o wieżę kościoła. Pamiętałem kości goleniowe archaicznego dzika oraz ledwo przypominający ludzką czaszkę czerep prymitywnego mieszkańca tej doliny, żyjącego nad rzeką sto tysięcy lat temu, pamiętałem mostek antylopy i skrystalizowany kręgosłup ryby, które składały się razem na kształt dziwnej chimery. Pamiętałem też ów przerażający szkielet uskrzydlonego człowieka. Na sztalugach przy stole laboratoryjnym stał rysunek, nad którym pracował ojciec Wingate, gdy doszło do wypadku – szlachetny papier znaczyły rozbryzgi wody. Ksiądz zakończył już szkic, na którym przedstawił tonący samolot oraz wizerunek skrzydlatej istoty, którą się stałem, kiedy płynąłem na brzeg. Byłem po trosze człowiekiem, po trosze zaś rybą i ptakiem.



14. UDUSZONY SZPAK


Groby porastały jaskrawe kwiaty o zdławionych nasieniem płatkach, pasących się słońcem. Pijany winem mszalnym ruszyłem przez park z opróżnioną do połowy butelką w dłoni. Za opustoszałymi kortami tenisowymi leżała rzeka, jak wzburzone zwierciadło, które czeka tylko, żeby mnie oszukać. Powietrze wokół stało się żółtym, wibrującym bębnem. Liście drzew obciążał ładunek słońca, a każdy liść był jak migawka, gotowa odsunąć się i odsłonić miniaturowe słońce, jak pojedyncze okno w olbrzymim, adwentowym kalendarzu natury.

Widziałem to samo przenikliwe światło w oczach jelenia, który szedł moim śladem do kliniki, w rtęciowej korze srebrzystej brzozy i w nieruchomych korpusach uschłych wiązów. Ale teraz po raz pierwszy się nie bałem. Spotkanie z księdzem pomogło mi zrozumieć, jak to jest, kiedy człowiek cieszy się zaufaniem ojca, które dodawało mi otuchy, podobnie jak zaufanie pani St. Cloud. Naznaczyłem ich oboje swoją krwią. Ziemia serca pełnego pewności pod moimi stopami i wyznaczone mi nareszcie miejsc& wprawiały powietrze w wibracje.

Byłem już przekonany, że światło pochodzi w tym samym stopniu ode mnie, co od słońca.

Uspokajając się w duchu, doszedłem do opustoszałego parkingu przed kliniką. Na tarasie oddziału geriatrycznego siedziało kilkoro staruszków, przyglądających mi się z zainteresowaniem, gdy z butelką w ręce wyłoniłem się spomiędzy drzew. Klinika miała być tego dnia zamknięta. Liczyłem, że spotkam doktor Miriam, bo chciałem jej opowiedzieć, jak ojciec Wingate zamknął kościół – jutro w poczekalni lekarki byłoby tłoczniej niż zwykle ze względu na rozpaczających parafian, ogarniętych niedowładem psychosomatycznym – ale też chciałem się z nią zobaczyć również dlatego, by zademonstrować znów odzyskaną pewność siebie.

Przytknąłem butelkę do ust i przyjrzałem się wiszącym na słupach przed kliniką tabliczkom informacyjnym z listą chorób, brzmiącą niczym lista przeznaczenia. Machnąłem zachęcająco butelką w stronę starych pacjentów. Kopulując z nimi, z danielem w parku, ze srokami i szpakami, mógłbym wyzwolić światło, skryte za migawką rzeczywistości, jaką każdy nosił tu przed sobą niczym tarczę. Stapiając się z ich ciałami, łącząc się w jedno z pniami srebrnych brzóz i uschłych wiązów, podgrzałbym ich tkanki do gorączkowej temperatury prawdziwego, właściwego im blasku. Butelka roztrzaskała się u moich stóp, a resztka wina wylała się na buty tenisowe. Rozejrzałem się dokoła mętnym wzrokiem w poszukiwaniu czegoś do roboty, czyli kogoś, komu mógłbym zawrócić głowę moimi mesjanistycznymi rojeniami. Na tyłach kliniki, na swojej prywatnej łące, bawiły się dzieci, sunące w bezczasowym śnie po jaskrawo rozjarzonej trawie. Szeroka głowa Davida płynęła wśród maków niczym kwadratowy balon, na którym ktoś wymalował wizerunek jego sympatycznego oblicza. Za nim ujrzałem Rachel, biegnącą z pogodnym uśmiechem między kwiatami o płatkach koloru krwi. Obok rozkołysanym krokiem, podążał wydający okrzyki radości Jamie, z twarzą wzniesioną do słońca, jak gdyby mógł w jego lustrze zobaczyć swoją twarz.

Uradowany, że mogę do nich dołączyć, porzuciłem parking i ruszyłem niepewnie w kierunku łąki. Dzieci swoimi tajemnymi zabawami ożywiały głęboką trawę. Kiedy mnie poznały, zaczęły krzyczeć z radości. Śmigały wokół, popiskując, kiedy z rozpostartymi ramionami, udającymi skrzydła samolotu, rzuciłem się za nimi na oślep. Między nogami Jamiego zauważyłem błysk białej flagi. – Jestem za tobą, Rachel!... Jamie, lecę nad tobą!... Skakałem za nimi w trawie gwałtownymi susami, zdając sobie sprawę, że dla mnie to nie jest zabawa. Bo gdybym złapał jedno z tych dzieci...

Na szczęście prześlizgnęły się obok i ciągnąc za sobą białą flagę jak pułapkę, zniknęły w okolicach leżącej nad rzeką altany.

Wszedłem pod jej cienisty daszek i przystanąłem przy grobie, tym wieloznacznym pomniku dla kwiatów. Zauważyłem, ile pracy włożyły w niego dzieci i jak głęboko natchnęło je moje przybycie. Grób wypełniały martwe stokrotki i maki, a drewniany krzyż zdobił pasek białego metalu, będącego częścią czubka skrzydła cessny. Oderwał go prąd, a woda wyrzuciła blachę na brzeg. Oszołomiony wonią martwych kwiatów, postanowiłem spocząć w tym luksusowym grobie. Słońce świeciło teraz dokładnie nad naszymi głowami, a gorąco, uwięzione na samotnej łące, obudziło tysiące żyjących na niej owadów. Cykady świergotały i skrzypiały, a ważki ociekały elektrycznymi błyskami w duszącym powietrzu. Dziesięć stóp ode mnie, na gałęzi brzozy, siedział niecodzienny w nadrzecznym miasteczku gość – szkarłatna ara, której bajeczne upierzenie ledwie wytrzymywało porównanie z widmem zelektryzowanego światła. Łąka została wchłonięta przez samą siebie i rozdęła się każdym soczystym listkiem. Ułożyłem się dostojnie wśród kwiatów. Słońce grzało moją posiniaczoną pierś, a ja poczułem przypływ energii seksualnej, która ścigała mnie przez cały dzień. Pomyślałem o doktor Miriam i jej matce, pomyślałem o dzieciach. Musiałem z nimi spółkować, z tymi kołyszącymi się staruszkami i z ciepłą ziemią, musiałem, jak złoty wąż, zrzucić swą lśniącą skórę. Znowu nabrałem pewności, że całą tutejszą obfitość życia zrodziło moje ciało, emitujące życie poprzez pory skóry i sińce w kształcie dłoni, odciśnięte na moich żebrach.

Na łąkę weszły dwa daniele. Zaczęły rozgarniać pyskami rozgrzaną trawę. Wyobraziłem sobie, że wstąpiłem w ciała tych bojaźliwych zwierząt. Marzyłem, żeby na nowo zaludnić Shepperton, zasiewając w łonach niczego nie podejrzewających gospodyń domowych całą świtę ekscentrycznych istot, skrzydlatych noworodków, przypominających chimery synów i córek, porośniętych czerwonymi i żółtymi piórami ar. Ich tajemnicze ciała, wyposażone w rogi danieli i łuski pstrąga tęczowego, będą się trzepotać za szybami wystaw supermarketu i sklepów z artykułami gospodarstwa domowego.

W poszukiwaniu wina zacząłem myszkować wśród kwiatów. Po chwili uniosłem w dłoni pierzastą portmonetkę, którą schowały tu dzieci. Przypomniałem sobie, że doktor Miriam nie dała mi pieniędzy na bilet powrotny na lotnisko. Miałem właśnie otworzyć portfelik, gdy okazało się, że trzymam w ręce jeszcze ciepłe ciało uduszonego szpaka. Wpatrywałem się w jego nakrapiane pióra i zwisła bezwładnie szyję, nasłuchując, jak Jamie pohukuje przeraźliwie zza drzew. Podrażnioną słońcem skórę pokryła mi nagle wysypka – na moich ramionach i piersi pojawiły się pręgi, przypominające ukąszenia niewidzialnych szerszeni, jak gdyby jakaś nieznana istota chciała dzielić ze mną moją skórę. Musiałem ją zrzucić.

Wygramoliłem się z grobu, strzepując z ramion obłok płatków, i pobiegłem przez trawę ku rzece. Ze wszystkich stron podrywały się ptaki, setki szpaków i zięb, uciekających mieszkańców obłąkanej ptaszarni. Jasny, słoneczny niedzielny poranek i podwajające się lato wśród jaskrawych kwiatów przyciągnęły do parku tłumy gości. W trawie leżały pary młodych ludzi. Ojciec bawił się z synem olbrzymim pudełkowym latawcem. Trupa aktorów z jakiegoś amatorskiego zespołu odbywała w szekspirowskich strojach próbę wśród zieleni, a miejscowe towarzystwo artystyczne urządziło wystawę pod gołym niebem, choć skromne obrazy utonęły w powodzi chrapliwych wrzasków ary. Dusząc się w rozgrzanym nie do wytrzymania słońcu, puściłem się ku rzece. Po drodze przewróciłem jakąś małą dziewczynkę, drepczącą w ślad za białą gołębicą. Dźwignąłem dziecko na nogi, włożyłem jej ptaka w dłonie i popędziłem wzdłuż kortów tenisowych. Piłki śmigały jak końcówki biczów, żądląc mnie w oczy. W nadziei, że spotkam Miriam St. Cloud, ruszyłem biegiem między uschłymi wiązami, dopingowany okrzykami grupki plażowiczów, siedzących na trawiastym zboczu. Minąłem ich jednym susem i czując, że płonie mi skóra, wskoczyłem ponad jakimś rozszczekanym psem do chłodnej wody.



15. PŁYWAM JAK GRENLANDZKI WIELORYB


Leżałem w szklanym domu, zapadając się przez nieskończone podłogi wodnych kaskad. Nade mną wznosiło się iluminowane sklepienie, jak odwrócona galeria przezroczystych ścian, zawieszonych na powierzchni. Niesione gościnnym nurtem diatomity zdobiły klejnotami ławice ryb, które podpływały, żeby mnie powitać. Rozglądałem się za swoimi rękami i nogami, ale moje kończyny zniknęły – zmieniły się w potężny ogon i płetwy.

Pływałem jak grenlandzki wieloryb.

Schłodzony kojącym strumieniem w tym królestwie wolnym od kurzu i upału, pożeglowałem w stronę słońca, rozrywając powierzchnię wody w bryzgach piany. Kiedy zawisłem w powietrzu i ukazałem się oczom setek ludzi na brzegu, doleciały mnie okrzyki zaskoczonych dzieci. Wyciągnąłem się i opadłem na wodę, goniąc światło słońca w szalonym labiryncie. Ponownie wyskoczyłem na powierzchnię i strząsnąłem sznur kropel ze swoich wspaniałych ramion na zachwycone dzieciaki. Kiedy wykonywałem obrót w powietrzu, zza drzew wyłonili się tenisiści, by wiwatować na moją cześć. Jakiś wędkarz sięgnął do siatki i rzucił mi kiełbia niczym pocisk, który chwyciłem w zęby. Popisywałem się przed nimi, a całe Shepperton przyszło, żeby mnie zobaczyć. Miriam St. Cloud stała z matką na trawniku tudoriańskiej rezydencji, zadziwiona moją śliską pięknością. Ojciec Wingate otworzył na plaży gablotę ze swoimi eksponatami, mając nadzieję, że eksplodująca po moim upadku fala wyrzuci na brzeg jakąś kolejną rzadką skamieniałość, a Stark stał w obronnej pozie na końcu pomostu w swoim wesołym miasteczku. Obawiał się, że mogę wstrząsnąć jego przerdzewiałymi palami. Chcąc ich nakłonić, by przyłączyli się do mnie, gnałem w koło we wzburzonej wodzie, goniłem własny ogon ku uciesze dzieci, wydmuchiwałem fontanny piany w obłokach rozsłonecznionej mgiełki wodnej i pluskałem się tam i z powrotem po rzece płytkimi skokami, tkając z powietrza i wody koronkowy obrus piany.

Zatopiona cessna spoczywała niżej na dnie rzeki, na swoim świetlnym podium. Chcąc wyrwać się stamtąd na zawsze, popłynąłem w dół rzeki, ku przystani, gdzie nurzały się ostre jak brzytwy kile jachtów, mogące mi przeciąć kręgosłup. Zamierzałem je ominąć i ruszyć do ujścia Tamizy, na otwarte morze i polarne oceany z chłodnymi górami lodowymi.

Lecz kiedy po raz ostatni spojrzałem na Shepperton, wzruszyłem się na widok stojących na brzegu mieszkańców miasteczka. Mieli nadzieję, że wrócę, zarówno tenisiści, jak szekspirowscy aktorzy, dzieci i ojciec z synem, bawiący się pudełkowym latawcem, który zapadł się w ich ramionach niczym pusty w środku prezent, jak młodzi kochankowie i starsze małżeństwa, i jak Miriam St. Cloud i jej matka, przyzywające mnie gestem niby postacie ze snu. Zawróciłem i popędziłem z powrotem ku nim, rozkoszując się radosnymi okrzykami tych ludzi. Jakiś młodzieniec zrzucił koszulę i spodnie, a potem skoczył głową w dół do naelektryzowanej wody. Przecięło go kilkanaście świetlnych pręg, a potem młodzieniec wypłynął na powierzchnię pod postacią wysmukłego i zgrabnego miecznika.

Po chwili jedna z kobiet, ubrana w strój tenisowy, zsunęła się z wilgotnej od wodnej mgiełki trawy i skoczyła do rzeki. W nawale bąbelków śmignęła koło mnie jako zwinny jesiotr. Śmiejąc się z siebie nawzajem, jakaś starsza kobieta i jej mąż pozwolili się zepchnąć z brzegu grupce młodzieży, i wyłonili się zaraz z rozdartej chmury piany jako para dystyngowanych wargaczy. Kilkanaścioro dzieci wskoczyło w bystry nurt i umknęło przede mną pod postacią ławicy srebrzystych uklejek.

Ludzie wchodzili do wody wzdłuż całej plaży. Ojciec i matka brodzili w falach, prowadząc za ręce dzieci, by po chwili zamienić się w rodzinę złotych karpi. Na plaży siedziały też dwie młode dziewczyny, które zanurzyły się po pas i zachwycały się eleganckimi ogonami, jakie leniwie wyłaniały się z ich pokrytych wodą bioder. Zdjęły radośnie koszulki i wyglądały teraz jak odpoczywające syreny o nagich piersiach. Pozwoliły wciągnąć się w wodę, którą zlewałem je delikatnie moim olbrzymim ogonem, wodę, przypominającą koronkową poszwę, narzuconą na dwie nagie kochanki. Gdy włosy rozpuściły im się w pianie, dziewczyny stały się dwoma rozdokazywanymi delfinami i zniknęły w rzece, pełnej cisnących się wokół szczupaczków i uklejek. Jakaś otyła kobieta w kwiecistej sukience runęła bez tchu do wody i odpłynęła w dal jako stateczna krowa morska. Trupa szekspirowskich aktorów wkroczyła nieśmiało w niespokojny nurt – kobiety unosiły krynoliny, by nie zanurzać ich w splamionej piaskiem pianie, a potem zapadły się pod powierzchnię wody, przemienione w uczestniczki podwodnego korowodu ławicy anielskich ryb, przystrojonych kryzami przezroczystych skrzeli i pierzastymi, delikatnymi wąsami.

Na brzegu wciąż wahało się kilka osób. Skoczyłem ponad zatłoczonymi falami, zachęcając ich, by porzucili duszące powietrze. Grupka tenisistów odłożyła rakiety i dała nurka do wody, która uniosła ich natychmiast pod postacią pięknych białych rekinów. Rzeźnik i jego powabna żona podreptali w dół trawiastego zbocza, zanurzyli się i odpłynęli przed siebie jako dwa ogromne żółwie morskie, kołysząc pancerzami.

Niemal całe Shepperton dołączyło do mnie, pływając w swym nowym królestwie. Krążyłem wzdłuż plaży, na której leżały porzucone rakiety tenisowe, latawiec, grające wciąż odbiorniki radiowe i zapomniane koszyki, jakie zabiera się zazwyczaj na wycieczki. Na brzegu pozostało tylko kilka osób: Miriam St. Cloud, jej matka, ojciec Wingate, stojący na plaży, Stark i troje upośledzonych dzieci. Obserwowali mnie wszyscy ze znanych mi już stanowisk, ale ich twarze były pozbawione wyrazu, przesłonięte welonem kropelek wody, jak gdyby tkwili w jakimś głębokim śnie, do którego ja nie miałem dostępu.

Wiedziałem, że nie są jeszcze gotowi, żeby się do mnie przyłączyć, i że to oni, nie ja, są pogrążeni we śnie. Zostawiłem ich i popłynąłem dalej, na rozświetlone słońcem wody. Otoczyło mnie wielkie zgromadzenie ryb, które prowadziły mieczniki, widziałem jednak także stada morświnów, łososi, wargaczy, pstrągów tęczowych, delfinów i krów morskich. Ciągnąc za sobą promienie słoneczne, opadłem na dno. Razem moglibyśmy dźwignąć samolot i ponieść go w dół rzeki, do ujścia Tamizy i na otwarte morze – maszyna stałaby się powozem koronacyjnym, w którym powiódłbym mieszkańców miasteczka ku przepastnym głębinom ich prawdziwego życia.

Słońce zaczęło przygasać. W odległości kilku cali przez zalaną szybę ujrzałem niewyraźnie wykrzywioną grymasem, niegdyś ludzką twarz. Wsparty o deskę rozdzielczą spoczywał w kabinie topielec w kasku lotniczym. Otwarte usta zastygły w zdumieniu śmierci, a ramiona trupa pochylały się ku mnie z prądem rwącym przez drzwi kabiny. Przerażony jego rozkołysanym uściskiem, odwróciłem się i wpłynąłem na oślep wprost w ogon samolotu. Powietrze uszło mi gwałtownie z płuc w rozbuchanej wodzie. Nie byłem już wielorybem, rzuciłem się więc na powierzchnię wśród setek pierzchających na boki ryb. Z samolotu oderwał się kawałek białej tkaniny, który unosił się ku górze przez wodę. Ruszyłem jego śladem, przedzierając się mozolnie na powierzchnię. Chwyciłem powietrze w ostatnim, wyczerpującym pędzie do słońca.

Obudziłem się na pełnej owadów łące. Leżałem na wilgotnych kwiatach, wypełniających grób. Troje upośledzonych dzieci przyglądało mi się spośród maków kilka kroków dalej. Oblewał mnie pot, przesiąkający przez marynarkę i spodnie, a ja byłem zbyt zmęczony, żeby przemówić do dzieci. Mijał mi dziwny ból głowy. Oddychałem nierówno, jakby po raz pierwszy usiłując skupić wzrok na jaskrawo ubarwionych ptakach i kwiatach na łące. Znów przypomniałem sobie o swoich rozbitych ustach i posiniaczonej piersi, zastanawiając się, czy martwy pasażer cessny, którego widziałem we śnie, próbował mnie utopić. Ale mimo całej realności łąki wiedziałem, że ta rozgrzana trawa, ważki i maki należą do innego snu, i że moja gorączkowa wizja, w której pływałem jako grenlandzki wieloryb, stanowiła kolejne okno, wychodzące na moje prawdziwe życie.

Stanąłem na nogi i strzepnąłem płatki z marynarki. Dzieci odeszły dalej, być może poskromione tym, co zobaczyły. Zaduszony szpak leżał wśród martwych stokrotek. Jamie odwrócił się na swych skutych klamrami nogach, unikając mojego wzroku, ale jego drobną twarz marszczyła troska, jak gdyby chciał mnie przeprowadzić przez boży sąd tej wizji. Trzymał w dłoniach martwego wróbla – kolejną sakiewką, którą miał złożyć w grobie.

Gdy dzieci zniknęły, ruszyłem samotnie poprzez późne popołudnie. Ubranie pokrywała mi warstwa kilku tęcz i konfetti płatków, jak gdyby chodziło o uczczenie moich zaślubin z łąką. Ludzie wracali znad rzeki do swoich domów – tenisiści, młodzi rodzice z dziećmi, stare kobiety i ich mężowie. Twarze mieszkańców rozświetlała energia, jakiej nigdy przedtem nie widziałem. Kiedy mnie mijali, zauważyłem, że mieli mokre ubrania, jakby złapał ich niespodziewany deszcz.



16. SZCZEGÓLNY GŁÓD


Dopiero teraz, po tej drugiej wizji, ja i Miriam St. Cloud zaczęliśmy rozumieć, co dzieje się w Shepperton. Kiedy wyszedłem z parku i dotarłem w pobliże rezydencji, Miriam czekała na mnie na trawniku. Obserwowała, jak idę ku niej przez nasyconą wodną mgiełką trawę, i potrząsała głową na widok nieodpowiedzialnego pacjenta, który samowolnie naraża zdrowie na szwank. Wiedziałem, że Miriam już się mnie nie boi, ale wciąż ma nadzieję, że wyjadę z tego niegdyś spokojnego miasta.

Nie mógłbyś pozbyć się tych ptaków, Blake? – Miriam wskazała wrzeszczące ptaki morskie, kołujące nad splamioną płatkami piany wodą jak aktorzy w porzuconej fantazji, którą zostawiłem leżącą gdzieś w nieładzie. Do arktycznych mew dołączyło stado fulmarów i kormoranów – co najmniej kilkanaście tych ciężkoskrzydłych drapieżników łakomie przeczesywało dziobami rzekę, polując z czymś w rodzaju żałosnej i rozkojarzonej histerii na ryby, które wyczarowałem w swojej wizji. Ale te ryby pływały teraz tylko w słonecznych lagunach mojej głowy. Mimo że przybrała agresywną postawę i gniewała się, to jednocześnie troszczyła się o mnie tak, jak młoda żona o męża. Byłem pewien, że w jakiś sposób udało jej się zobaczyć moją wizję, choćby tylko w postaci przelotnego obrazu prawdziwego świata, który z wolna odsłaniałem, rozsuwając kotary, tłumiące dotąd Shepperton i całą resztę tego zastępczego dominium. Gdy zdjąłem przemoczoną marynarkę, palce Miriam przebiegły mi przez piersi i plecy w poszukiwaniu świeżych ran.

Pływałem w rzece – powiedziałem. – Ty też powinnaś była wejść do wody.

Przypuszczam, że była cudowna. Masz szczęście, że żyjesz... W rzece był miecznik. – A widziałaś wieloryba? Potrząsnęła głową, wpatrując się niemal z rozpaczą w rozwrzeszczane mewy.

Przerażające stworzenia... To ty je tu sprowadziłeś, wiesz? Musiałam podać matce środki nasenne. Prowadząc mnie w stronę domu, powiedziała spokojnie:

Widziałam jednak coś dziwnego, Blake. Może to był wieloryb. Jakieś wspaniałe zwierzę pływało w dół i w górę rzeki, jak gdyby usiłowało wyjść na brzeg. Zbłąkane wieloryby często wpływają do Tamizy.

Wzięła mnie za rękę i pomogła mi przejść przez hol, a potem wspiąć się po schodach, obejmując mnie mocno ramionami. Kiedy rozbierałem się w sypialni, składała moje ubranie żwawymi dłońmi, niczym żona pragnąca niecierpliwie zaciągnąć męża do łóżka. Czy wiedziała już, że postanowiłem spółkować ze wszystkimi mieszkańcami Shepperton? Stałem przed nią nagi, a sińce i rany na moich ustach i piersi uwydatniały się w elektrycznym świetle bardziej niż kiedykolwiek. Uśmiechając się uspokajająco na widok jej nieskrępowanego spojrzenia, wpatrywałem się otwarcie w ciało tej kobiety, od którego biły oszałamiające zapachy. W myślach dedykowałem wszystkie nasze zbliżenia seksualne upośledzonym dzieciom, kobietom młodym i starym, drzewom, ptakom i rybom, i przemianie, jakiej poddałem to nadrzeczne miasteczko.

Miriam, czy oprócz mnie w wodzie pływał ktoś jeszcze?

Kilka osób... Pięć albo sześć... Kilku tenisistów. I, co dziwne, jeden z miejscowych rzeźników. – I nikt więcej?

Blake...

Choć byłem nagi, pozwoliła mi się objąć, wciskając mi dłonie w barki.

Wszyscy byliśmy całkiem wycieńczeni... Najpierw wypadek i cały ten koszmar związany z twoim ocaleniem. Potem burza wczorajszej nocy, dziwne ptaki i te wszystkie ryby... zapowiedzi jeden Bóg wie, czego. Czasami nie jestem pewna, czy śnię, czy widzę to wszystko naprawdę. – Miriam... Czy ja nie żyję? – Nie! – Uderzyła mnie otwartą dłonią w prawy policzek, a potem mocno ścisnęła mi twarz rękami.

Nie jesteś martwy, Blake. Wiem, że nie. Biedaku, ten wypadek... Z twojej głowy wyłania się coś, co mnie przeraża, przekraczasz przestrzeń i czas pod jakimś innym kątem niż my wszyscy. Coś się tutaj stało, powinieneś wyjechać z Shepperton na zawsze...

Odzyskała równowagę w moich ramionach. – Nie, muszę tu zostać. Chciałbym się dowiedzieć wielu rzeczy.

Więc zobacz się z ojcem Wingate. Wiem, że to wszystko głupstwa, ale nie przychodzi mi na myśl nic innego, co mogłoby ci pomóc.

Dziś rano ojciec Wingate przekazał mi swój kościół.

Po co? Co jego zdaniem mógłbyś robić w kościele? – Może by chciał, żebym prowadził ceremonię zaślubin? Szczególnego rodzaju?

Śmiejąc się, Miriam zsunęła moje dłonie ze swojego biustu, jak gdyby bała się, że mógłbym ją przemienić w Dianę o tysiącu piersi.

To dziwne. Czy wiesz, że jako uczennica wyobrażałam sobie często, że biorę ślub w odrzutowcu? Wydaje mi się, że zakochałam się w pewnym pilocie, którego zobaczyłam na Orły, kiedy w podróży z rodzicami musieliśmy się przesiąść na inny samolot. Z jakiegoś powodu strasznie podobał mi się pomysł, żeby wziąć ślub dziesięć mil nad ziemią.

Więc wynajmę jakiś samolot, Miriam.

Znowu? Nawiasem mówiąc, Stark jest pilotem czy kimś w tym rodzaju. Jak ty.

Stark nie jest prawdziwym pilotem.

A ty, Blake?

Odzyskałem już siły po kąpieli w rzece i z łatwością mógłbym ją rzucić na łóżko. Myślałem jednak o śnie, w którym latałem. Czy ona naprawdę fantazjowała w dzieciństwie, że bierze ślub w powietrzu, czy może ja narzuciłem jej tę myśl? Chorobliwe, cyklamenowe słońce dotknęło jej włosów, drzew w parku, trawy na podmokłej łące, i nawet moja krew nawadniała teraz wszystkie tajemne możliwości życia. Chciałem spółkować z Miriam St. Cloud w powietrzu, żeglować z nią chłodnymi korytarzami nieba, spłynąć z nią rzeczką na otwarte morze, zatopić prądy naszej miłości w przypływach i odpływach oceanu... – Blake!

Wyrwała mi się, oddychając ciężko. Wyszarpnęła ręce i zamierzyła się twardymi pięściami, chcąc mnie uderzyć w twarz. Wciągała ze świstem powietrze, wpatrując się we mnie z prawdziwym przerażeniem. Kiedy pobiegła do drzwi, zabolały mnie pokaleczone usta i zrozumiałem, że usiłowałem wycisnąć życie z jej płuc, tak jak przedtem z jej matki. Później, siedząc nago przy oknie na krześle z wysokim oparciem, patrzyłem na spowitą zmrokiem rzekę i wiśniową już wodę, w której skakałem jako grenlandzki wieloryb, a moje śliskie ciało pokrywała piana, przypominająca koronkowe kryzy szekspirowskich aktorów. Niepokoiło mnie nie to, że najwyraźniej chciałem udusić Miriam St. Cloud, lecz to, że nie chciałem już uciekać z Shepperton. Czułem się oddany tutejszym mieszkańcom, jak gdybym był ich plebanem. Niewidzialne moce, które uratowały mnie w samolocie, żądały teraz ode mnie, bym uratował tych mężczyzn i kobiety przed małomiasteczkowym życiem i ograniczeniami, narzuconymi ich duchom przez ciało i umysł. W pewnym sensie moja ucieczka z cessny, której zatopione widmo widziałem w ciemnej wodzie pod oknem, umożliwiła mi wejście w prawdziwy świat, czekający tu za migawką każdego kwiatu i pióra, każdego liścia i każdego dziecka. Moje sny o tym, że latam jako ptak wśród ptaków i pływam jak ryba wśród ryb, nie były wcale snami, lecz rzeczywistością, z której wynikał sen tego domu, miasteczka i jego mieszkańców.

Nocne powietrze koiło mi posiniaczoną pierś, a ja wyczuwałem, że z mojego ciała płynie moc, wypełniająca całą rzekę i park. Było mi przykro, że przestraszyłem Miriam – chciałem, by była naczyniem mojego przekształcającego świat pożądania i aby nasze małżeństwo nie było zniewoleniem, lecz prywatną koronacją. Obserwowałem mrowie drobnoustrojów, rojących się aureolą wokół cessny – były to morskie stworzenia z jakichś pelagiańskich głębin, które przebyły całe oceany, by wpłynąć do Tamizy i świecić tutaj dla mnie swoim światłem.

Co do trupa w cessnie, to już nie bałem się tego urojonego ciała. Właściwie z zadowoleniem przyjąłem jego wyzwanie na pojedynek o dominację nad tą rzeką i miastem. Mieszkańcy Shepperton przez całą noc przechadzali się wzdłuż brzegu. Przyglądali się jaskrawym liściom w parku, które zdawały się lśnić w ciemności niczym las na obrzeżach tropikalnego miasta. Ojciec Wingate spacerował po plaży, nad oświetloną wodą, wachlując się swoim słomkowym kapeluszem. Wrócił do siebie po naszym starciu w kościele i patrolował brzeg, jak gdyby pilnując, żeby mieszkańcy dali mi odpocząć. Ponownie wyczułem obecność mojej pierwszej prawdziwej rodziny. Wszyscy jej członkowie zachęcali mnie, żebym się spełnił i do maksimum wykorzystał moce, jakie posiadałem. Jednak gdy gospodyni Miriam przyniosła mi tacę zjedzeniem, okazało się, że nie jestem w stanie tknąć pieczonego mięsa, które przyrządziła. Choć od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadłem, miałem apetyt wyłącznie na ciało istot mojego własnego gatunku. I zamierzałem sięgnąć po ich mięso, nie pokaleczonymi ustami, lecz całym ciałem, całą swoją nienasyconą skórą.



17. POGAŃSKI BÓG


Następnego ranka, u progu trzeciego dnia pobytu w Shepperton, zacząłem pracować w klinice doktor Miriam. Kiedy ruszyłem w drogę przez park, przyszło mi do głowy, że pomimo całego szacunku, jaki dla mnie żywiła, i pomimo moich własnych mesjanistycznych rojeń, przypadła mi w udziale praca służącego – miałem sprzątać korytarze i poczekalnię oraz wykonywać polecenia pielęgniarek. Ubierając się, myślałem, by zrezygnować z posady i zdobyć więcej czasu na zwiedzanie Shepperton, ale pełna poświęcenia obecność pani St. Cloud, krążącej opiekuńczo wokół tacy z nietkniętym śniadaniem, wytrąciła mnie szybko z równowagi. Patrzyła na mnie z uśmiechem, ale i odurzeniem, jak gdyby środek uspokajający, który podała jej córka poprzedniego wieczora, wciąż jeszcze działał. Czy w jej umyśle byłem niemowlęciem, zrodzonym dla tej starzejącej się kobiety w łóżku jej zmarłego męża? Wciąż chciałem się uważać za jej dziecko i odczuwałem mglistą pruderię na myśl o akcie seksualnym z tą kobietą. Widziałem z okna, jak rozmawia na podjeździe z jakimś młodym dostawcą. Była nim wyraźnie zainteresowana, toteż poczułem się tak, jak gdyby mnie odtrąciła. Prawiła młodzieńcowi komplementy, dotykając dłońmi jego ramion. Najwyraźniej otworzyłem w prowincjonalnym życiu pani St. Cloud wymiar rzeczywistości, którego istnienia nawet nie podejrzewała.

Byłem jednak wyspany, otoczył mnie wspaniały dzień i powróciła moja pewność siebie. Czułem, że słońce mi schlebia, podążając w ślad za mną między drzewami jak światło reflektora, tropiące gwiazdę filmową. Poza tym klinika była idealną kryjówką, zwłaszcza na wypadek, gdybym nieoczekiwanie stracił przytomność albo doznał wylewu, mogłem więc czekać, dopóki mój umysł nie osiągnie znowu równowagi, ja zaś nie odkryję prawdziwego znaczenia rozgrywających się wokoło zdarzeń. Podejrzewałem, że za moje dziwne wizje oraz zaburzenia czasu i przestrzeni może być odpowiedzialny skrzep, ukryty gdzieś głęboko w moim mózgu. Wyczuwałem namiętne podniecenie w rozjarzonej trawie, pośród kwiatów, a mój umysł zaczął niepokojąco przypominać popiskujące włókno gasnącej żarówki. Kiedy za moimi plecami wstało słońce, zdawało się wylewać z rzeki, zmieniając park i podmokłą łąkę w siatkówkowe rozlewisko. W wodzie roiło się od wszelkiego rodzaju ryb. Ławice płoci i szczupaków pływały wokół zatopionej cessny, jak gdyby sycąc się pozostałością mojego snu. Kroczyłem majestatycznie między drzewami, wyciągając rękę, by chwycić świetliste pyłki. W pobliżu kortów tenisowych puściłem się biegiem, gnany niesłychanym natężeniem światła. Białe linie, wyznaczające kort, unosiły się kilka cali nad glinianą nawierzchnią, jakby miały za chwilę oderwać się od ziemi i wzbić pod niebo niczym powietrzna matryca umieszczonej na wysokości oczu pilota deski rozdzielczej. Chwytając z trudem oddech, oparłem się o pień orzesznicy, dziwnego gościa w parku, leżącym w umiarkowanej strefie klimatycznej. Liście pochłaniał rozświetlony sok, a każdy z przypominających trąbki kwiatów układał się we własną aureolę. W brzezinie pojawiło się stado jeleni, obgryzających elektryczną korę. Krzyknąłem, a wtedy ich zwrócone na mnie oczy zalśniły, jak gdyby całe stado zostało wyposażone w szkła kontaktowe. Ogarnięte halucynacjami słońce karmiło się niecierpliwie hiszpańskim mchem, zwisającym z gałęzi uschłych wiązów. Zdrewniałe czułki lian oplatały spokojne kasztanowce i platany. W ściółce rosły lilie, zmieniające ceremonialny park w ogród botaniczny, którym zawładnął jakiś zwariowany ogrodnik i obsadził go w nocy na nowo. Przeskoczyłem grządkę szkarłatnych tulipanów, zagłuszanych kompletnie przez olbrzymie paprocie i wątrobowce. Przestraszona ara nieporadnie wzbiła się w powietrze obok mnie. Lecąc przez park, strząsała pancerzyki światła ze swoich żółtozielonych skrzydeł. Pięćdziesiąt jardów przede mną, między drzewami, Miriam St. Cloud szła w kierunku kliniki, otoczona chmarą małych papużek i wilg. Przypominała młodą lekarkę udającą się z wizytą domową do cierpiącej na nadmierną płodność matki natury. Ucieszyłem się na jej widok i poczułem, że przygotowałem tę obfitość życia specjalnie dla niej.

Miriam!... – Pobiegłem między zaparkowanymi samochodami i stanąłem przed nią, wskazując z dumą wspaniałe listowie niczym kochanek, wręczający bukiet swej wybrance. – Miriam, co się stało?

To drzewo dostało zapewne jakiś preparat wzmagający urodzajność, Blake. – Miriam rzucała jagody w koronę kasztanowca, do gałęzi którego przylgnęło podobne do małpy stworzenie o krzaczastym ogonie, zdziwione, skąd wzięło się w tym eleganckim parku.

Miriam machnięciem dłoni zakreśliła koło wokół głowy, usiłując powstrzymać rozjarzone powietrze. – Ary, papużki, teraz małpka... Co jeszcze nam przyniesiesz, Blake? – Podeszła do mnie bokiem z rękami w kieszeniach białego kitla. – Jesteś jak jakiś pogański bożek. Pomimo tych dobrodusznych żartów spoglądała na mnie z niejaką ostrożnością, zastanawiała się nad dwuznaczną naturą moich wyjątkowych zdolności i wcale nie chciała stanąć z nimi twarzą w twarz.

Małpka? – Rozpoznawszy zwierzę, podskoczyłem, próbując złapać je za ogon. – Uciekła z zoo Starka. – Raczej z wnętrza twojej głowy... – Miriam pokazała mi gestem, żebym szedł w stronę kliniki. – Przyszedłeś tu, żeby pracować... Co ty właściwie umiesz? Czy podejrzewała, że nadal sypiam z jej matką? Obeszła trawiasty kraniec parkingu, zerkając na swoje odbicie w błyszczących panelach drzwi i demonstrując przede mną swe silne biodra i nogi. Co miałem robić? Chciałem krzyknąć: „Umiem latać, Miriam, i umiem śnić! Śnij mnie, Miriam!” Byłem zaledwie kilka kroków za nią, kiedy poczułem, że nabrzmiewa moje przyrodzenie. Pogański bożek? Nie wiedzieć czemu podobało mi się to określenie. Dodawało mi otuchy.

Ogarnęło mnie nagłe przekonanie: oczywiście, że nie jestem martwy, ale nie jestem też po prostu żywy! Żyję po dwakroć!

Z trudem panując nad sobą, chwyciłem Miriam za ramię, pragnąc podzielić się z nią dobrą nowiną i wziąć ją w ramiona na tylnym siedzeniu limuzyny, należącej do miejscowej akuszerki.

Zaraz, zaraz, Blake...

Odepchnęła mnie, unikając mojego wzroku. Chwyciłem przednią szybę jej kabrioletu, roztrzęsiony swoją własną seksualną gwałtownością. Wpatrując się w ziemię, zauważyłem pędy jakiejś śmiertelnie bladej rośliny tropikalnej, wyrastającej spomiędzy szczelin w popękanym betonie. Jak gdyby w odpowiedzi na mój seks, pomiędzy nogami rozkwitały mi mlecznokrwawe kwiaty, przypominające kielichy cudacznych gladioli. Identyczne kwiaty widziałem przed kościołem ojca Wingate.

Wszędzie dokoła jaskrawe fleciki wciskały skrwawione czubki swoich włóczni między koła zaparkowanych aut, wyrastając ze śladów moich stóp na obrzeżu trawnika. – Są niezwykłe, Blake... Ojej, są piękne.

Miriam... Dam ci wszystkie kwiaty, jakie tylko chcesz! – Unosząc się w duchu nad tysiącami zapachów jej ciała, krzyknąłem: – Wyhoduję orchidee z twoich dłoni, a z twoich piersi róże. Będziesz mogła nosić magnolie we włosach!...

A w sercu?

Posieję w twoim łonie mięsożerny kwiat!

Blake... Czy ty zawsze tak się wszystkim ekscytujesz? Wciąż nie rozumiejąc sił, sterujących owymi seksualnymi zapalnikami, Miriam uklękła wśród aut i zaczęła zrywać kwiaty. Już spokojny, przyglądałem się z dumą, jak ta piękna, młoda kobieta unosi w dłoniach mój seks w kierunku kliniki. Znów dała o sobie znać moc, którą wyczuwałem przez cały dzień, moc, która wstąpiła we mnie podczas ostatniej wizji. Po śnie o lataniu zachowywałem się niczym ranny ptak, zagubiony w podmiejskim ogrodzie, tak jak ja uwięziony w nijakim miasteczku. Ale po wizji, w której pływałem jak grenlandzki wieloryb, uległem przemianie, manifestując swój triumf ucieczką z zatopionego samolotu, i teraz moja moc karmiła się niewidzialną siłą wielkich oceanów, sięgających w głąb maleńkiej żyłki tej niewielkiej rzeki. Wyszedłem na brzeg odrodzony, jak moi ziemnowodni przodkowie sprzed milionów lat, którzy wyłonili się z morza, by kroczyć dalej poprzez czekające na nich parki młodej ziemi. Podobnie jak oni, nosiłem we krwi wspomnienia tych mórz, wspomnienia z głębi czasu. Niosłem z sobą majestat grenlandzkich wielorybów, prastarość i mądrość wszystkich gatunków waleni.

Tego ranka zacząłem krzątać się dumnie wokół kliniki, z wiadrem i ścierką w ręku. Wywoziłem wózki pełne brudnej pościeli do furgonetki, która przyjechała z pralni, i spełniałem polecenia recepcjonistek. Przyglądałem się z zadowoleniem, jak Miriam obnosi moje kwiaty po gabinetach chirurgicznych i ogólnych, zapełniając wazony, które wydobyłem dla niej z jakiejś szafki. Rozstawiała jaskrawe kwiaty mojego seksu wśród pacjentów siedzących w poczekalni, ciężarnych matek i bezpłodnych żon. Były tam też dwie podstarzałe kobiety, które widziałem ostatnio, skaczące do rzeki w mojej rybiej wizji. Zapamiętałem je dobrze – miejscową fryzjerkę i żonę adwokata, żeglujące dumnie w tłumie ryb jako część mojej wodnej kongregacji. Siedziały teraz pośród kwiatów, zaabsorbowane wyłącznie swoimi żylakami żyłami i napadami menopauzy. Kiedy polerowałem podłogę pod ich stopami, kobiety nie spuszczały ze mnie oka.

Po pewnym czasie, kiedy skończył się poranny dyżur, doktor Miriam wezwała mnie do swojego gabinetu, żebym opróżnił tackę chirurgiczną. Na podświetlanym ekranie wisiały rentgenowskie zdjęcia mojej głowy. Miriam stała plecami do okna. Przeraźliwe światło wypełniało park niemal elektrycznym blaskiem, jak gdyby ekipa filmowa z miejskiej wytwórni rozstawiła wokoło sodowe reflektory. – Wskaźnik urodzeń wkrótce skoczy tu w górę, Blake... Czy wiesz, że dziś rano niemal każda pacjentka obsesyjnie rozmyślała o ciąży? Nawet pewna staruszka, która pytała o możliwość sztucznego zapłodnienia spermą anonimowego dawcy.

Miriam zdjęła kitel i obrzuciła mnie zatroskanym, lecz niezdziwionym spojrzeniem. Czy spodziewała się, że wyciągnę członka i wezmę się do roboty? Chciałem ją jakoś uspokoić, dodać jej odwagi, by mogła stawić czoło mnie i nadchodzącej przyszłości.

Krążyłem wokół Miriam z wiadrem na śmieci. Widok i zapach jej ciała zalewał mi zmysły. Jej jasne zęby, postukujące o siebie, gdy wpatrywała się w zdjęcia, lewe nozdrze wąchające polakierowany paznokieć, mocne biodra, kiedy kołysała się z boku na bok – wszystko to przyprawiało mnie o obłęd. Chciałem koncesji na jej każdy oddech i na każdą myśl, chciałem zapamiętać jej chichot i roztargnione spojrzenia, wydestylować z jej potu najbardziej zawistne perfumy na świecie...

Nie miałaś nigdy dzieci, Miriam?

Oczywiście, że nie! Choć Stark i ja... – Agresywnym gestem kazała mi odejść, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, ruszyła za mną do drzwi. Przytrzymała mnie za ramię w ostrym uścisku. – Prawdę mówiąc, odkąd do nas przybyłeś, nie zastanawiam się nad niczym innym. Jestem równie opętana tą myślą, jak te głupie baby... – Miriam, czy nie rozumiesz?... – Chciałem ją objąć, ale powstrzymała mnie z nadzwyczajną siłą. – To ten wypadek... Ty jesteś...

Blake, na litość boską... Wczorajszej nocy... Poddałeś się próbie jakiegoś rodzaju śmierci. Dla siebie czy dla mnie, nie chcę nic o tym wiedzieć.

To nie była śmierć. – Po raz pierwszy to słowo nie było w stanie mnie przerazić. – To nowe życie, Miriam. Kiedy wyszła, by wyruszyć samochodem na wizyty domowe, zostałem w jej gabinecie i przyglądałem się badawczo zdjęciom rentgenowskim na ekranie – fotografiom mojej głowy, przez którą przepływało bezustannie światło. Wydawało mi się, że cały świat zewnętrzny – drzewa, łąka, na której dzieci zbudowały mi grób, i ciche ulice z uśpionymi domami – to jakby wielki, przezroczysty obraz, rzucony na ekran świata, przez który nieprzerwaną fontanną przedzierają się promienie jakiejś głębszej rzeczywistości.



18. UZDRAWIACZ


Do południa klinika opustoszała – zostałem tylko ja i recepcjonistka, wolontariuszka, na co dzień gospodyni domowa. Odpoczywałem właśnie w poczekalni, czekając z niecierpliwością, aż Miriam St. Cloud skończy wizyty domowe, gdy do kliniki przyjechała jakaś kobieta z dziesięcioletnim synem. Chłopak złamał rękę, próbując wejść na drzewo. Jego matka skarżyła się i neurotycznie biadała, czym wytrąciła z równowagi recepcjonistkę, usiłującą założyć dziecku prowizoryczne łubki.

Zgnębiony płaczem dzieciaka, wszedłem do gabinetu, żeby zobaczyć, czy mogę im w czymś pomóc, i zdążyłem usłyszeć gniewną uwagę matki:

Właził na figowiec przed supermarketem. Zdaje się, że zebrały się tam wszystkie dzieci z Shepperton. Czy w tej sprawie nie powinna interweniować policja? Dzieci tamują ruch.

Chłopak wciąż płakał i nie chciał nawet spojrzeć na swoje zaczerwienione przedramię, nabrzmiałe bolesnymi żyłami. Wziąłem go za rękę, żeby pocieszyć malca. Skrzywił się z bólu i wyszarpnął dłoń, jednocześnie uderzając mnie pięścią drugiej ręki w kłykcie. Jedna z ranek natychmiast się otworzyła i na ramię dziecka spadła kropla krwi, którą chłopiec roztarł sobie na skórze gorączkowym gestem. – Kim jesteś? Co ty mu robisz? – Matka dziecka usiłowała mnie odepchnąć, chłopiec przestał tymczasem płakać. Wydał okrzyk radości. Z dumą pokazał matce szczupłe, nienaruszone ramię, a potem wypadł na korytarz, i zaczął się bujać na klamkach u drzwi gabinetów. Matka stała zdumiona. Przyglądając mi się bacznie, powiedziała oskarżycielskim tonem: – Uleczyłeś go. – Wydawała się zagniewana, tak jak doktor Miriam, a na jej twarzy pojawił się ten sam odpychający wyraz, jaki widziałem już na obliczach parafian ojca Wingate.

Kiedy wyszła wraz z dzieckiem, recepcjonistka wskazała mi krzesło Miriam. Wbijając wzrok w moje zasklepione kłykcie, wilgotne od uzdrawiającej tynktury krwi, zapytała obojętnie:

Zbada pan teraz pozostałych pacjentów, panie Blake? Godzinę później w klinice uformowała się dość długa kolejka. Matki z dziećmi, starzec na wózku inwalidzkim, monter telefoniczny z błyskawicą oparzenia na twarzy, młoda kobieta z obandażowaną nogą – wszyscy siedzieli cierpliwie w poczekalni, podczas gdy ja wciąż pastowałem i polerowałem linoleum. W taki czy inny sposób wiadomość o dokonanym przeze mnie cudownym uzdrowieniu rozeszła się po całym Shepperton. Co jakiś czas przerywałem pracę, choć chciałem, by doktor Miriam zastała klinikę w nienagannej czystości, i gestem zapraszałem do gabinetu kolejnych pacjentów: kilkunastoletnią dziewczynkę z trądzikiem młodzieńczym, stewardessę, cierpiącą na bóle menstruacyjne, i kinowego szwajcara, który miał problemy z zatrzymaniem moczu.

Odgrywałem przed nimi wszystkimi komedię, badając ich uważnie i nie zwracając uwagi na grymasy, jakie czynili, gdy dotykałem ich upstrzonymi krwią dłońmi. Najwyraźniej byłem dla nich kimś w rodzaju niewykwalifikowanego szamana – przyciągnęła ich tu jego renoma, ale przerażała moja niehigieniczność.

Nawet kiedy już ich uleczyłem, wciąż patrzyli na mnie z tym samym niesmakiem, jak gdyby urażeni, że mam nad nimi władzę, i nie chcieli pogodzić się z impulsem, który ich tu przygnał. Zorientowałem się wkrótce, że dolegliwości tych ludzi są natury umysłowej – fakt, że spadłem z nieba, najwyraźniej zaspokajał jakąś głęboką potrzebę, którą wyrażali poprzez te wszystkie zwichnięcia i wysypki. Większość chorych figurowała na liście domowych pacjentów doktor Miriam. Gdy pastowałem podłogę wokół centralki telefonicznej, słyszałem, że lekarka kilkakrotnie dzwoniła, by spytać recepcjonistkę, czy nie wie, co się dzieje z jej podopiecznymi.

Klinikę opuścił tymczasem mój ostatni pacjent, mechanik samochodowy, cierpiący na infekcję gardła – jego chrapliwy głos zabrzmiał nieco czyściej, kiedy zaczął mi dziękować, obrażony. Za nim, na zewnętrznych schodach, stał ogon kolejki chorych. Ze swojej tajemnej łąki wróciło troje upośledzonych dzieci, które teraz snuły się przy drzwiach. Kiedy wróciłem do ścierki i pasty, chłopcy wcisnęli nosy w szklane panele. David rzucił Rachel szeptem jakąś uwagę, a potem uniósł wzrok i z pełną nadziei, acz mądrą zarazem miną, przyjrzał się badawczo ogłoszeniom służby zdrowia, dotyczącym szczepień, chorób wenerycznych i badań prenatalnych.

Kiedy ścierka i wiadro znalazły się pod kluczem, zacząłem się zastanawiać, czy uleczyć dzieci. Swoje zdolności uzdrowicielskie uważałem za całkowicie oczywiste – były częścią dziedzictwa, przekazanego mi przez te same, niewidzialne siły, które sterowały moim wypadkiem. Jednocześnie niemal kręciło mi się w głowie, czułem się jak pan młody przed ślubem, czułem wzbierający głód, żądzę i moc, jak gdybym miał zaślubić za chwilę całe Shepperton i wszystkich jego mieszkańców.

Dzieci czekały na mnie cierpliwie. Bałem się, choć żywiłem dla nich ciepłe uczucia. Bałem się, że nie uda mi się ich uzdrowić. Bałem się grobu, który dla mnie budowały, a który mogłyby ukończyć o wiele za szybko z mojego punktu widzenia, gdybym przywrócił im pełnię władz cielesnych. – Wejdź, Jamie. Mam dla was wszystkich prezenty. David, przyprowadź Rachel.

Twoje oczy, Rachel.

Twoje nogi, Jamie.

Twój mózg, Davidzie.

Stałem w drzwiach, wołając je do siebie. Było to dziwne, ale teraz nie chciały do mnie podejść, jak gdyby obawiając się moich darów. Kiedy przyklęknąłem, by przygotować trzy krople krwi na kłykciach, przed wejście do kliniki zajechał z hukiem czerwony, sportowy samochód. Siedząca za kierownicą doktor Miriam, mocno zdenerwowana, wyciągnęła palec w moją stronę.

Blake... Zostaw dzieci w spokoju!

Zmarszczyła groźnie brwi, zirytowana rozjarzonym powietrzem, usiłując odciąć dopływ światła, lejącego się z drzew i kwiatów w parku. Lśniące powietrze odbijało się nawet w podłogach kliniki, które pastowałem dla niej z takim oddaniem.

Nie byłem w stanie stanąć oko w oko z tą piękną, młodą kobietą, z którą latałem w snach, wybiegłem więc z kliniki, porzucając upośledzone dzieci, i ruszyłem między stojącymi na parkingu autami w stronę rozświetlonego miasteczka.



19. PRZEJRZYJ NA OCZY!”


Powietrze skrzyło się od kwiatów i dzieci. Shepperton, zupełnie mimo woli, przekształciło się w miasto świętujące. Mijając otwarty basen, zauważyłem, że wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice. Pośród tysięcy głosów unosił się duch święta. Słoneczniki i ubarwione krzykliwie rośliny tropikalne o mięsistych owocach rosły w zadbanych ogródkach niczym wulgarni, ale szczęśliwi najeźdźcy w jakimś wyjątkowo konwencjonalnym zdrojowisku. Z neonowych progów nad frontonami sklepów zwieszały się powoje, ciągnące swoje leniwe kwiaty pośród ogłoszeń i sloganów reklamowych, oferujących towary po obniżonych cenach. Na niebie było gęsto od niezwykłych ptaków. Ary i szkarłatne ibisy obserwowały miasto z dachu wielopoziomowego parkingu, a trio flamingów przyglądało się badawczo autom stojącym przed salonem samochodowym, jak gdyby chcąc, by te błyszczące pojazdy dołączyły do jaskrawego dnia. Po całym mieście rozlało się przeraźliwe światło, pochodzące jakby z rozemocjonowanej palety naiwnego malarza dżungli. Basen był pełen ludzi, skaczących do wody poprzez tęcze podtrzymywane rozjarzoną mgiełką wodną. Nad dachami domów naliczyłem kilkanaście barwnych latawców – jeden z nich miał sześć stóp szerokości i wizerunek samolotu na białej tkaninie, z której był zrobiony. Uznałem, że wszystko odbywa się na moją cześć. Uspokojony, że Miriam St. Cloud postanowiła nie iść moim śladem, ruszyłem w stronę centrum. Czułem się dziwnie wspaniale, dobrze zdając sobie sprawę, że w pewnym sensie to, co działo się dokoła, stało się możliwe dzięki mnie. Moje początkowe obawy zniknęły i nic, co mogło się tu zdarzyć, nie zdziwiłoby mnie nawet w najmniejszym stopniu. Cieszyłem się poczuciem władzy nad tym małym miasteczkiem oraz przekonaniem, że prędzej czy później będę parzył się ze wszystkimi ubranymi w letnie, kolorowe sukienki kobietami, które spacerowały teraz wokół mnie, pogrążone w rozmowie. Perwersyjnie odczuwałem ten sam impuls na widok młodych mężczyzn i dzieci, a nawet psów, biegających wzdłuż zatłoczonych chodników, ale ta świadomość przestała być dla mnie szokiem. Wiedziałem, że mam tu mnóstwo do zrobienia, że muszę przeprowadzić w miasteczku wiele zmian, i że dopiero zacząłem.

Myślałem już o mojej następnej wizji, pewien, że wcale nie będzie to sen, lecz wprowadzenie w rzeczywistość nowego ładu w imię większego i prawdziwszego planu, w którym nawet najdziwaczniejsze apetyty i najbardziej niesforne bodźce zyskają prawdziwe znaczenie. Przypomniałem sobie pocieszającą uwagę ojca Wingate, że nasze przywary na tym świecie to metafory cnót na tamtym. Ale metaforami jakich dziwnych istot były motyle, uśmiechy na twarzach dzieci czy donośny krzyk radości chłopca, którego uleczyłem? Czy one z kolei nie maskowały jakiejś złowieszczej prawdy?

Pośrodku głównej ulicy, pomiędzy supermarketem i stacją benzynową, wyrósł olbrzymi figowiec. Jego szeroki pień rozszczepił nawierzchnię, rozrzucając wokoło kawałki rozdartego asfaltu wielkości włazów do kanałów ściekowych. Rozłożyste gałęzie wisiały nad jezdnią i zakorzeniały się w chodnikach. Wokół drzewa zebrała się wielka ciżba ludzi – matki machały ku wysokim gałęziom, gdzie pośród ar i papużek siedziało co najmniej trzydzieścioro dzieci. Figowiec zatamował ruch w centrum miasteczka. Jakiś stojący przy krawężniku samochód znalazł się w pułapce ukorzeniających się gałęzi, osiągających już grubość słoniowych trąb. Stary żołnierz z laską w ręku stał przy swoim zakleszczonym pojeździe, krzykiem wydając polecenia żonie, uwięzionej na tylnym siedzeniu.

Przepychając się przez tłum, zrozumiałem, że ludzie w Shepperton obchodzą lokalne święto. Zamknięta była nawet szkoła. Nauczyciele stali przed wejściem, machając na biegnące na końcu dzieci, które pomykały z wrzaskiem w stronę figowca. Tymczasem sklepikarze starali się jak mogli wykorzystać zalew klientów. Przed sklepami z gospodarstwem domowym stały w słońcu szeregi zmywarek do naczyń, zestawów stereofonicznych i telewizorów, a między szafkami bawiły się dzieci i ptaki. Dyrektor składu meblowego i jego asystenci przygotowywali meblową hurtownię pod gołym niebem, rozstawiając domowe barki, kanapy i meble do sypialni. Gospodynie domowe, zmęczone ściskiem panującym na targowisku, pokładały się na głębokich materacach niczym wdzięczne turystki. Przed wejściem do sklepu ze słodyczami grupka dzieci częstowała się leżącymi na ladzie czekoladkami i batonikami, napychając sobie nimi kieszenie, jakby to były niesłychane skarby. Czekałem, aż właściciel rozgoni dzieciaki miotłą, ale on rozparł się w drzwiach z dobroduszną miną i rzucał arom orzeszki.

Po drugiej stronie ulicy mieścił się dworzec kolejowy, skąd odjeżdżał właśnie podmiejski pociąg. Maszynista czekał, wychyliwszy głowę z kabiny, i pokrzykiwał na pasażerów, rozmawiających wciąż między sobą na peronie. Były wśród nich sekretarki i maszynistki oraz ubrani w ciemne garnitury, z teczkami w rękach, kierownicy działów – ich codzienna podróż do Londynu opóźniała się o kilka godzin. – Blake, ty nic nie masz... – Jakaś dziewczynka o usmarowanych czekoladą policzkach podsunęła mi garść słodyczy.

Nasłuchiwałem szumu silników elektrycznych. Kusiło mnie, by rozepchnąć tłum i pobiec do pociągu. Mogłem na zawsze uciec z Shepperton w ciągu kilku minut. Podziękowałem dziecku i poszedłem na dworzec, ale kiedy powiodłem spojrzeniem wzdłuż stalowych torów, biegnących przez jeziorka żwirowni na wschód od Shepperton, ogarnęło mnie poczucie otchłannego znużenia i całkowitej utraty zainteresowania światem zewnętrznym. Chciałem zostać tutaj i zgłębiać zdolności, którymi zostałem obdarzony w chwili wypadku. Wiedziałem już, że moje moce mogą nie sięgać poza obszar miasteczka. Maszynista wydał gniewny okrzyk i pokręcił ze zdumieniem głową na widok wiarołomnych pasażerów. Pociąg odjechał pusty. Pasażerowie włóczyli się po peronie, wciąż prowadząc niezobowiązujące rozmowy. Kierownicy rzucili teczki na trawiasty brzeg, zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty. Przypalili sekretarkom papierosy i rozłożyli się na ciepłej murawie, choć byli to przecież niegdyś zdyscyplinowani pracownicy, którzy powinni byli spędzić ten poranek w swoich agencjach reklamowych i redakcjach. Za nimi, w odległości kilku stóp od porzuconych teczek, wyrósł pod płotem gaik jakichś roślin o liściach w kształcie igieł. Kiedy odwróciłem się plecami do dworca, ludzie zaczynali już spoglądać na konopie indyjskie i myśleć o czekających ich tego popołudnia marzeniach na jawie. Pozostawiłem ich z przyjemnością w tej sytuacji i kontynuowałem obchód Shepperton. Miasto zmieniało się w oczach. Ludzie mieszkający w pobliżu wytwórni filmowej, wylegli do ogródków. Ojcowie zawzięcie pracowali z synami nad budową wyrafinowanych latawców, jak gdyby chcieli wziąć udział w jakimś powietrznym święcie. Nieskazitelne dawniej trawniki i klomby porastała tropikalna flora. Karłowate palmy, bananowce i lśniące krzewy gumowców walczyły w ścisku o dostęp do jaskrawego światła. Lilie i dziwaczne grzyby pokryły trawę niczym morska roślinność na osuszonym dnie morskim. Powietrze wypełniał krzyk nieznanych mi ptaków. Na dachu supermarketu darły się jerzyki, a białe bociany klekotały dziobami, przyglądając się uważnie miastu z proscenium stacji benzynowej. Wokół basenu dreptały trzy pingwiny cesarskie, ścigane przez jakieś popiskujące dziecko.

Nikt nie pracował. Ludzie pootwierali drzwi wejściowe do domów i przechadzali się po jezdniach – mężczyźni z obnażonymi torsami, w szortach, kobiety w swoich najbardziej kolorowych letnich strojach. Małżonkowie wymieniali się partnerami w przemyślany i sympatyczny sposób. Mężowie podejmowali pod ręce żony i córki sąsiadów. Na rogu ulicy grupka starych panien pokrzykiwała coś, przekomarzając się z przechodzącymi obok młodzieńcami. Widząc, jak tworzą się szczęśliwe pary, pomyślałem o zbliżającej się radosnej rozwiązłości. Odczuwałem rosnące pożądanie, nie tylko wobec młodych kobiet, ocierających się o mnie na zatłoczonych ulicach, lecz także wobec idących za mną dzieci, nawet pięcioletnich, z garściami pełnymi słodyczy. Zdezorientowany tą złowróżbną, pedofilską żądzą, niemal nie zdawałem sobie sprawy, że wziąłem za rękę dziewczynkę, ładne dziecko o ciemnych oczach i poważnej buzi, które wciąż usiłowało oddać mi zapas darmowych słodyczy, niewątpliwie zaniepokojone moim wymizerowanym wyglądem i posępną miną.

Mrucząc coś niewyraźnie, postanowiłem zabrać ją do parku. Pomyślałem o tajemnej altanie i miękkim łożu z kwiatów w moim grobie. Nawet jeśli upośledzone dzieci zobaczyłyby nas razem – a w pewien zdeprawowany sposób chciałem, by tak się stało, dla ich własnego dobra – nikt nie dałby im wiary.

Prowadząc dziecko w tłumie, brzydząc się samym sobą, choć ciągnięty dalej stanowczą ręką dziewczynki, ujrzałem ojca Wingate, który szedł przez ulicę w moim kierunku. Trzymał w dłoni swój słomkowy kapelusz i wymachiwał nim na boki jak kontroler lotu na pokładzie lotniskowca, sygnalizujący nieprawidłowe podejście do lądowania. Zmiarkowałem, że doskonale wie, jakie myśli przebiegają mi przez głowę, a jednocześnie czułem, że ojciec Wingate nie do końca odnosi się z dezaprobatą do moich zamiarów i w pewnym sensie uchwycił sekretną logikę perwersyjnego czynu.

Chodź tutaj... – Chcąc uniknąć spotkania z księdzem, wciągnąłem dziecko w drzwi salonu fryzjerskiego. Wszystkie fotele były zajęte, a fryzjerzy niczym prestidigitatorzy pracowali szeregiem nad dziwacznymi fryzurami – wspaniałą plątaniną piór, jasnych peruk i skrzydeł zaczesanych do tyłu włosów, przywodzących na myśl ptasie pióra w ptaszarni.

Mieszczący się obok salonu fryzjerskiego butik był nabity klientkami, jak gdyby wszystkie kobiety w Shepperton zapragnęły naraz nowej garderoby. Na chodniku widać było wieszaki z sukniami ślubnymi, a kierowniczka sklepu stała na wystawie, upinając wspaniałą koronkową sukienkę na biodrach plastikowego manekina. Była najwyraźniej przekonana, że jest to strój, który każda kobieta wybierze w pierwszej kolejności. I rzeczywiście, grupka klientek walczyła łagodnie o miejsce, by przyjrzeć się sukience. Gdy gospodynie domowe, sekretarki, kelnerki i postarzałe urzędniczki zaczęły ściągać suknie z wieszaków i prezentować je sobie, dały się słyszeć westchnienia przesadnego zachwytu i ironiczne chichoty uznania. Kobiety szturchały się, przykładały suknie do ramion i pokrzykiwały na mnie wesoło. Poczułem się jak w świętującym mieście, pełnym moich osobistych oblubienic.

Trzymając mocno niemal zgniecioną rączkę dziewczynki, przypomniałem sobie białe pióra oszalałych z pożądania ptaków, wrzeszczących wokół mnie. Kobiety, których głosy stawały się coraz bardziej przenikliwe, kołysały się i pokładały na mnie niczym drżące w rui zwierzęta z dotkniętego demencją zoologu. Zasłoniłem oczy przed rozjarzonym słońcem. Olbrzymia ara o elektrycznych, błękitnych piórach przeleciała z wrzaskiem tuż nad moją głową, a potem zaczęła metodycznie rozrywać pazurami markizę, zdobną w krwawe pasy. Jakiś chłopczyk o oczach obłąkanego karła cisnął mi w twarz grzechotkę.

Przyciśnięty do szyby wystawowej, wziąłem dziewczynkę na ręce, czując w ustach smak jej wilgotnego, przestraszonego oddechu. Zatoczyłem się na składany stolik, zrzucając na ziemię tacę ze sztuczną biżuterią i rozmaitymi świecidełkami weselnymi. Kobiety zaczęły przepychać się w moim kierunku. Dołączył do nich tłum z pasażu handlowego, jak podekscytowani goście w święto swojego patrona, tłoczący się dokoła, by choć przez chwilę zobaczyć świętego męża.

Usiłując uporządkować myśli, spojrzałem na blokujący drogę figowiec. W jego gałęziach huśtało się kilkanaścioro dzieci, których sylwetki rozświetlało lśniące listowie jak w animowanym witrażu. Wilgi i papużki rozpościerały skrzydła w tłumie dzieci, a niesamowite pióra ptaków spływały w dół w powietrzu pełnym zgiełku.

Czułem na skórze napierające na mnie ciała kobiet, których zapach podrażniał mi sińce na piersi. Ogarnęła mnie niepokojąca euforia seksualna – byłem jak odurzony jakimś dziwnym głodem. Suknie ślubne kołysały się wokół mnie w upale, chwiejąc się zgodnym ruchem na wieszakach, które kobiety podnosiły na wysokość twarzy.

Przez lukę w ludzkiej ciżbie zauważyłem, że Miriam St. Cloud wysiada ze swojego sportowego samochodu i jak zaczarowana wpatruje się w splądrowane wieszaki ze ślubnymi sukniami. Dreptałem między kobietami niczym byk, drażniony przez niewieścich matadorów ze ślubnymi płachtami, a Miriam wydawała się zdezorientowana i niepewna – była ostatnią z moich oblubienic, która spóźniła się na uroczystość. Czy zrozumiała, że uleczyłem jej pacjentów po to, by móc ich zaślubić? Wiedziałem, że wkrótce będę parzył się z Miriam St. Cloud i wszystkimi tutejszymi mieszkańcami, z młodymi mężczyznami i kobietami, z dziećmi i niemowlętami w wózkach. Być może nigdy więcej nie będę jadł, ale ciała tych ludzi nakarmią mnie ich potem i zapachem.

Dziewczynka, którą ogarnęło teraz przerażenie, wyrwała mi się i uciekła w tłum, umykając wraz z innymi dziećmi pośród pralek i telewizorów. Niemal tracąc przytomność, pogroziłem pięściami podekscytowanej matce, która porwała dziewczynkę na ręce i wrzasnęła mi coś prosto w twarz. Zaplątałem się w koronkowy tren jednej ze ślubnych sukni i upadłem wprost pod nogi kobiety. Wyczerpany wrzawą leżałem w radosnym delirium, zdając sobie sprawę, że lada chwila moje oblubienice stratują mnie na śmierć. Czyjeś potężne ręce chwyciły mnie nagle w pasie i podźwignęły na składany stolik. Tkwiąc jeszcze w objęciach ojca Wingate, oparłem się o szybę wystawową. Pastor zmiótł nogą na bok sztuczną biżuterię, a potem odepchnął kobiety. Czułem koński zapach potu, wydobywający się spod jego kwiecistej koszuli. Przyglądał mi się z miną zagniewaną i zarazem pełną czułości, jak ojciec zamierzający uderzyć syna w twarz. Wiedziałem, że tylko on jest świadom mojego rozwiązującego się przeznaczenia, tej immanentnej przyszłości, w którą miałem lada chwila wstąpić. – Blake... – Zdawało mi się, że jego głos spływa z nieba.

Zatoczyłem się na księdza.

Wezwij doktor Miriam. Chcę...

Nie. Nie teraz. – Ojciec Wingate przygarnął mi głowę do piersi, zmuszając mnie, bym wdychał jego pot, zdecydowany, że nie pozwoli mi uciec przed wizją, której w jego oczach byłem coraz bliższy.

Blake, posiądź swój świat – szepnął chrapliwie. – Rozejrzyj się, jest tu, dokoła ciebie. – Ułożył dłonie na moich posiniaczonych żebrach, wciskając twarde palce w ślady cudzych dłoni, które po raz pierwszy przywróciły mnie życiu. – Wstań, Blake. A teraz przejrzyj na oczy! Poczułem jego usta na swoich rozbitych wargach, smakowałem zęby księdza i stęchły aromatu tytoniu w jego ślinie.



20. BRUTALNY PASTERZ


Wszystko wyglądało jak zalane jakimś dziwnym szkliwem. Tłum cofnął się, a kobiety z dziećmi odpływały w świetlnym pyle w dal. Miriam St. Cloud stała wciąż po drugiej stronie ulicy, zwrócona twarzą do mnie, ale zdawała się znikać, jak zagubiona w jakiejś przepastnej fudze. Czułem, że ojciec Wingate jest gdzieś po mojej lewej ręce i przypatruje mi się niewzruszonym wzrokiem, gestem dłoni zachęcając mnie, żebym ruszył naprzód. Jak wszyscy w milczącym teraz pasażu handlowym sprawiał wrażenie lunatyka, mającego przekroczyć za chwilę próg snu. Zostawiłem ich. Poszedłem w stronę supermarketu i biblioteki. Na chodnikach było już mniej ludzi – w jasnym, nieruchomym świetle przypominali upiorne manekiny, wycofujące się do rozjarzonych ogrodów. Nad całą okolicą dominowała olbrzymia, organiczna fontanna figowca, który jako jedyny zachował wyraźne kontury, albowiem miasteczko Shepperton zaczęło się rozpływać. Drzewa, park i domy przeistoczyły się w zatarte wizerunki samych siebie, a ostatnie ślady ich wątłej realności parowały teraz w ciepłym słońcu.

Światło nagle stało się przejrzyste. Znajdowałem się pośrodku parku. Tu każdy szczegół był wyodrębniony z niespotykaną wyrazistością – każdy kwiat, płatek i wszystkie liście kasztanowców zdawały się uformowane indywidualnie po to, by odpowiadać ostrości mojego widzenia. Dachówki domów, stojących setki jardów dalej, zaprawa murarska, spajająca cegły, i wszystkie szyby zostały wycyzelowane z jubilerską dokładnością.

Nic się nie poruszało. Wiatr osłabł, a ptaki zniknęły. Byłem sam w pustym świecie, wszechświecie, stworzonym dla mnie i powierzonym mojej opiece. Wiedziałem, że jest to pierwszy rzeczywisty świat, cichy park na obrzeżach pustego i niezaludnionego jeszcze wszechświata, do którego wkraczałem pierwszy i dokąd mogłem poprowadzić mieszkańców owego widmowego Shepperton, które przed chwilą pozostawiłem za sobą.

Nareszcie opuścił mnie strach. Spokojnie, dostojnym krokiem przeszedłem przez park, oglądając się na ślady moich stóp – pierwsze ślady, odciśnięte w tej soczystej trawie.

Byłem królem niczego. Zdjąłem ubranie i cisnąłem je w kwiaty.

Za moimi plecami rozległ się tętent kopyt. Spomiędzy srebrnych brzóz przyglądał mi się daniel. Kiedy ruszyłem ku niemu, szczęśliwy, że mogę powitać pierwszego towarzysza, zauważyłem w lesie inne zwierzęta, młode i stare sarny i daniele. Cale stado tych łagodnych stworzeń przyszło tu za mną przez park. Patrzyłem, jak się zbliżają, i wiedziałem, że są trzecią rodziną trójcy żywych istot – ssaków, ptaków i ryb – które wspólnie rządzą ziemią, powietrzem i wodą.

Pozostało mi już tylko spotkanie ze stworzeniami ognia... Na głowie wyrosły mi jelenie rogi, które wzbiły się w powietrze spomiędzy spoin kości mojej czaszki. Skubałem miękką skórę trawy, obserwując młode samice. Moje stado zebrało się dokoła, pasąc się razem w ciszy. Ale w tym momencie po raz pierwszy nerwowe drgnienie powietrza potrząsnęło liśćmi i kwiatami. Nad milczącym parkiem zawisł niemal elektryczny niepokój i wzburzył ciepłe słońce. Gdy prowadziłem stado ku bezpieczeństwu wyludnionego miasteczka, musnąłem filigranową samicę, a potem posiadłem ją w spazmie zniecierpliwienia. Spółkowaliśmy w cętkowanym świetle, by po chwili oderwać się od siebie i razem pokłusować naprzód – pot i nasienie mieszały się w naszych pachwinach, gdy biegliśmy.

Stado pomknęło za mną na drugą stronę drogi i wpadło na puste ulice, stukocząc kopytami pośród porzuconych samochodów. Zatrzymałem się na przedzie, podniecony wonią niewidzialnych drapieżników, które zapewne obserwowały nas z milczących okien i ozdobnych ogrodów, gotowe złapać mnie za gardło i powalić na ziemię. Chwyciłem następną samicę, którą posiadłem pod pomnikiem wojennym. Moje nasienie migotało pomiędzy wyrytymi na nim nazwiskami od dawna nieżyjących urzędników i robotników. Krążyłem nerwowo wśród szeregów aut, parząc się raz po raz z samicami – spółkowałem z jedną, a potem odrywałem się od niej, by posiąść następną. Nasze odbicia podskakiwały w szybach wystaw, między piramidami puszek, sprzętem gospodarstwa domowego, kurtynami zmywarek do naczyń i telewizorami – złowieszczą aparaturą, zagrażającą naszej rodzinie. Moja sperma zbryzgała wystawę supermarketu, ściekając po sloganach reklamowych i ogłoszeniach o obniżkach cen. Chcąc uspokoić samice, poprowadziłem je dalej, cichymi, bocznymi uliczkami, a potem znów spółkowałem kolejno ze wszystkimi i zostawiałem je pojedynczo w ustronnych ogrodach, by mogły paść się w nich do syta.

Ale gdy prowadziłem je na miejsca, na nowo zaludniając prowincjonalne miasto swoim nerwowym nasieniem, poczułem, że jestem zarazem mordercą tych istot, i że te ciche ogródki to zagrody jakiejś olbrzymiej rzeźni, gdzie w swoim czasie poderżnę zwierzętom gardła. Nagle ujrzałem się w roli nie ich opiekuna, lecz brutalnego pasterza, kopulującego ze stadem, które zapędza później do rzeźnickich zagród.

A jednak w tym zapachu śmierci i nasienia, wiszącego nad wyludnionym miastem, rodził się zaczątek nowego rodzaju miłości. Byłem nasycony i podekscytowany, świadom mocy pozwalających mi władać drzewami i wiatrem, a otaczające mnie soczyste listowie, tropikalne kwiaty i ich łagodne owoce wypływały z mojego nieskończenie żyznego i płodnego ciała.

Rozmyślając o pewnej samicy, której jeszcze nie udało mi się posiąść, ruszyłem cichymi uliczkami w stronę parku. Przypomniałem sobie, jak Miriam St. Cloud przyglądała się w zachwycie swojej sukni ślubnej. Kiedy mijałem nagi manekin, stojący za splamioną spermą szybą, zwietrzyłem słodki trop Miriam, wiodący ku rzece i dalej, ku rezydencji zasłoniętej uschłymi wiązami. Chciałem pochwalić się przed tą kobietą moim zwierzęcym ciałem, wydzielającą ostry zapach skórą i olbrzymim porożem. Posiądę Miriam na trawniku pod oknem pokoju jej matki i będę się z nią parzyć tam, skąd widać zatopiony samolot. Popołudniowe światło zaczęło blednąc, zmieniając park w siedlisko niespokojnych świateł i cieni, dostrzegłem jednak Miriam, stojącą na trawiastym zboczu pod domem. Przyglądała mi się, gdy gnałem między drzewami, sadząc coraz 133 to potężniejsze susy. Widziałem, że jest zdumiona moją wspaniałością i butą.

Ale kiedy byłem już blisko wiązów, zza ciemnej paproci wyłoniła się jakaś postać, zastępując mi drogę. Na mgnienie oka ujrzałem martwego pilota w rozdartym kombinezonie i jego twarzoczaszkę, przypominającą obłąkańczą latarnię. Wyszedł na brzeg, żeby mnie odszukać, nie zdołał jednak dotrzeć dalej niż do szkieletów tych drzew. Błądził po omacku wśród głębokich paproci, unosząc dłoń w rękawicy, jak gdyby pytał, kto pozostawił go w zatopionej maszynie.

Przerażony, uciekłem w popłochu, by schronić się na mojej tajemnej łące. Dotarłszy do grobu, położyłem się, kryjąc poroże pośród martwych kwiatów.



21. JA JESTEM OGNIEM


Gdy się zbudziłem, łąkę wypełniało posępne światło. Przez park nadchodził zmierzch, a między drzewami przeświecały uliczne latarnie Shepperton. Moje poroże, zbryzgane nasieniem kopyta i potężne lędźwia zniknęły. Wcielony znów w siebie, siedziałem w zalanym szarówką grobie. Tajemna altana upośledzonych dzieci lśniła wokół jak rozświetlona nawa boczna w jakiejś zapomnianej katedrze w dżungli. Wycisnąłem pot z ubrania. Tkanina usmarowana była krwią i ekskrementami, jak gdybym przez całe popołudnie pędził stado dzikich bestii.

Spojrzałem na pełen kwiatów grób, na setki martwych tulipanów i stokrotek, które zebrały dzieci. Dołożyły do nich kolejne części cessny – fragment czubka prawego skrzydła oraz kawałki tkaniny, wyrwane z wnętrza kadłuba i wyrzucone na brzeg. Dziecięca konstrukcja zaczęła niebezpiecznie przypominać samolot, który jakby odradzał się na nowo wokół mnie.

W głębokiej trawie twarze trojga dzieci połyskiwały niczym trzy zamyślone księżyce. Zmartwione oczy Davida popatrywały spod wielkiego czoła, jak gdyby czekając, aż dołączą do nich nieobecne części mózgu. Rysy drobnej twarzyczki Rachel migotały pośród mrocznych maków niby zapomniany płomień. Jamie od czasu do czasu pohukiwał w powietrze, przypominając niebu i drzewom, że wciąż jeszcze istnieje. Dzieci były smutne, ponieważ wyłączyłem je z mojego nowego świata. Czy wiedziały, że niczym pogański bóg potrafię przybrać postać dowolnego stworzenia? Czy widziały mnie jako władcę jeleni, kłusującego na czele stada i kopulującego w biegu?

Wstałem i gestem nakazałem im odejść.

Zabierz Rachel do domu, Davidzie. Jamie, powinniście już spać.

Dla ich własnego dobra nie chciałem, by podchodziły do mnie zbyt blisko.

Zostawiłem dzieci w ciemnej trawie przy grobie i ruszyłem na przełaj przez łąkę w kierunku rzeki. Nocne wody roiły się od ryb – węgorzy o srebrnych grzbietach, szczupaków, złocistych karpi, wargaczy i małych rekinów. Mrowie planktonu tworzyło gęste ławice. Wyszedłem na piasek i pozwoliłem wzburzonej wodzie wirować wokół moich butów tenisowych, by spłukać z nich krew i łajno. U moich stóp wślizgnęła się na płyciznę jakaś olbrzymia ryba. Obserwując mnie bacznie, pożarła zmyte okruchy, a potem wycofała się bezszelestnie na głębinę.

Dach cieplarni obsiadły białe pelikany. Wieczorne powietrze rozjaśniały od dołu pióra tysięcy ptaków i jaskrawe płatki tropikalnych kwiatów, które owinęły się wieńcem wokół martwych wiązów, tworząc ogromną koronę, jaką przez chwilę oglądałem po raz pierwszy, kiedy wydostałem się z samolotu.

Ja jestem ogniem... Ziemią, powietrzem i wodą. Z tych czterech królestw realnego świata wkroczyłem na razie w trzy. Wszedłem już w troje drzwi, pomiędzy ptaki, ryby i ssaki. Teraz pozostało mi tylko wkroczyć w ogień – lecz postać jakiej to dziwnej istoty, zrodzonej do ognia, miałem teraz przybrać?

Na metalowych poręczach pomostu, podtrzymującego wesołe miasteczko, zamigotała latarnia sztormowa, oświetlając tysiące ryb w rzece. Stark z latarnią w ręku zeskoczył z wybiegu na ponton stalowej galary, którą zacumował przy pomoście. Ta stara łajba, którą Stark spłynął tu z prądem z jakiegoś zapomnianego strumienia, wyposażona była w sprzęt do połowu włókiem, wciągarkę i dźwig. Nie zważając na ryby o potężnych grzbietach, tuńczyki i drobne rekiny, które wyskakiwały z rzeki na wysokość jego kostek, Stark badał metalowy wysięgnik i pokryte rdzą cumy. A więc zamierzał jednak podnieść cessnę z dna i zainstalować ją jako główną atrakcję swojego nie budzącego zainteresowania cyrku. Skierował latarnię w moją stronę i uderzył mnie snopem światła w twarz, jak gdyby strofując mnie łagodnie za to, że pozostawiłem zatopiony samolot bez opieki. Widziałem przebiegły wyraz jego twarzy. Stark wiedział, że toczymy z sobą niezwykły pojedynek. Dałem mu spokój i poszedłem do domu. Drzwi balkonowe otwarte były na oścież na ciepło wieczoru, a światło w salonie unosiło się nad płachtami, mającymi chronić stoły i kanapy przed kurzem. Przykryte były także wiklinowe meble w cieplarni, długi stół jadalny, krzesła i szafki, a lampy stojące i telefony zostały wyłączone.

Czyżby Miriam i jej matka postanowiły wyjechać, tak przerażone moją zwierzęcą przemianą i czarem, jaki rzuciłem na Shepperton, że zamknęły dom i uciekły stąd, kiedy spałem na łące? Wbiegając na okryte mrokiem schody, myślałem o Miriam i miejscu, jakie wyznaczyłem jej w moich wspaniałych planach. Mój pokój był nietknięty, ale sypialnię Miriam zaatakował jakiś szalony włamywacz. Ktoś zarzucił jej kitel na stojące na stoliku lusterko, otworzył lekarską torbę i wytrząsnął zawartość na podłogę. Pod moimi nogami leżały w rozbitym szkle rozmaite fiolki, strzykawki, stetoskop i plik recept.

Ary trzepotały się pierzaście w ciemności, kiedy schodziłem z podjazdu. Za drzewami widziałem nad basenem słabe światło, migoczące w oknach kościoła. Witraż okna wschodniego został usunięty i odsłaniał rozjarzone płomieniem świecy sklepienie sufitu.

Drzwi do zakrystii stały otworem. Księżyc oświetlał gabloty ze skamieniałościami. Choć ojciec Wingate odstąpił mi kościół, przepracował tu ciężko cały dzień, rekonstruując prymitywne zwierzę latające, którego prastare kości znalazł na plaży. Szkielet miał rozpostarte ramiona, zgrabne nogi i delikatne stopy, a jego kości wyszlifował czas. Stworzenie bardziej niż kiedykolwiek przypominało teraz małego, skrzydlatego człowieczka – być może byłem to ja, ja sam, który przeleżałem miliony lat w korycie Tamizy, śpiąc, dopóki we właściwym czasie nie oswobodził mnie spadający samolot. A może cessnę ukradł inny pilot? Na przykład ta widmowa postać, którą widziałem pośród uschłych wiązów... Czy przybrałem jego postać, wychodząc na plażę z miejsca mojego spoczynku na dnie rzeki? Na podłodze nawy paliły się świece w lichtarzu. To tutaj poprzedniego dnia ojciec Wingate i ja przyciągaliśmy ławy do ścian. Za okrytym grubą tkaniną ołtarzem stała pod oknem wschodnim drabina. Ktoś powyjmował witraże i zrzucił je na posadzkę.

Przy ołtarzu stała w szlafroku pani St. Cloud, gestykulując niepewnie w migotliwym świetle. Miriam siedziała spokojnie na porysowanej posadzce, wodząc dłonią wśród kawałków rozbitego szkła. Pod jej fartuchem pielęgniarskim widziałem haftowaną spódnicę sukni ślubnej, którą usiłowała przede mną ukryć, jakby to był strój oblubienicy, rozpoczynającej nowicjat. Wybierała obojętnie okruchy witrażowego szkła – fragmenty rubinowej aureoli, szat apostolskich, krzyża i stygmatów, niczym elementy ogromnej układanki, którą zaczęła właśnie porządkować. – Blake, czy mógłbyś mi pomóc...? – Pani St. Cloud ujęła mnie za ramię, unikając mojego wzroku, zapewne w obawie, że mógłby spopielić jej źrenice. – Ojciec Wingate zwariował. Miriam próbuje teraz poskładać witraże. Siedzi tu już od kilku godzin. – Pani St. Cloud rozejrzała się bezradnie po splądrowanym kościele, a potem zwróciła się do córki. – Miriam, wracaj do domu, kochanie. Inaczej ludzie pomyślą, że jesteś jakąś obłąkaną zakonnicą. – Nie jest zimno, mamo. Czuję się absolutnie szczęśliwa. – Miriam ze swobodnym uśmiechem uniosła wzrok znad układanki. Wydawała się spokojna, ale świadomie dystansowała się od otoczenia, przygotowując się na spełnienie tej nieznanej jeszcze, gwałtownej obietnicy, jaką im wszystkim składałem. Choć spoglądała z podziwem na moje powalane ubranie, widziałem, że tylko wysiłkiem woli powstrzymuje chęć, by mnie zaatakować.

Miriam, jutro znów czeka cię praca w klinice... Ktoś musi się zająć twoimi pacjentami. – Pani St. Cloud wepchnęła mnie w krąg rozbitego szkła. – Blake, Miriam postanowiła zrezygnować z kliniki.

Mamo, wydaje mi się, że Blake roztoczy nad pacjentami doskonałą opiekę. Ma dłonie prawdziwego uzdrowiciela...

Miałem już wyjść z kręgu odłamków szkła, wziąć Miriam w ramiona i zapewnić, że pragnę jedynie zabrać ją ze sobą do prawdziwego świata, którego drzwi uchylam. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że Miriam siedzi tu nie tylko dlatego, żeby złożyć rozbity witraż, lecz także aby schronić się przede mną w tym mistycznym kręgu, jak gdybym był jakąś wampiryczną siłą, którą należy powstrzymać archaicznymi symbolami i znakami.

Zamknęła pani dom... Wyjeżdżacie z Shepperton? – zapytałem panią St. Cloud.

Zakłopotana, wsunęła ręce do kieszeni szlafroka. – Nie wiem, Blake. Nie wiem, dlaczego, ale jestem pewna, że wkrótce wszyscy wyjedziemy, może już za kilka dni. Ty też to czujesz, Blake? Widziałeś ptaki? I te dziwne ryby?

Wydaje mi się, że Natura... Blake?

Czekała, aż się odezwę, ale ja przyglądałem się jej córce, wzruszony lękiem, jaki budziłem w Miriam, jej odwagą i determinacją, z jaką gotowa była stawić czoło mocom, którymi ją zniewalałem. Wiedziałem już jednak, że jeśli Miriam, jej matka, ojciec Wingate, Stark i troje dzieci opuszczą kiedyś Shepperton, to tylko razem ze mną. Później, kiedy odpoczywałem już w sypialni, wychodzącej na rzekę, myślałem o trzeciej wizji, którą ujrzałem tego popołudnia, o wizji, w której występowałem jako władca jeleni. Choć od trzech dni nic nie jadłem, czułem się nasycony i brzemienny, nie jakimś fałszywym łonem w moim brzuchu, lecz najprawdziwszą ciążą, w której każda komórka mojego ciała, każdy gruczoł i każdy nerw w moim mózgu, wszystkie kości i mięśnie zaczynały nabrzmiewać nowym życiem. Tysiące ryb, rojących się w ciemnej wodzie, i jasne niby latarnie pióra ptaków w parku wydawały mi się równie nasycone, jak gdybyśmy uczestniczyli wszyscy w niewidzialnej orgii reprodukcyjnej. Czułem, że zapomnieliśmy o swoich narządach płciowych i zlewaliśmy się z sobą w jedno w ciele nocy, komórka po komórce. Nabrałem teraz pewności, że moja dzisiejsza wizja nie była snem, lecz kolejnymi drzwiami, do których wiedli mnie niewidzialni opiekunowie. Najpierw byłem ptakiem, potem rybą i ssakiem, za każdym razem pozostając częścią jakiejś większej istoty, mającej narodzić się z mojej obecnej postaci. Choć wyglądałem jak barbarzyńca, rządzący prowincjonalnym miasteczkiem drugorzędny pogański bożek w wyświechtanym garniturze, splamionym nasieniem i krwią, przepełniało mnie potężne poczucie zdyscyplinowania i obowiązku. Wiedziałem, że w żadnym wypadku nie powinienem nadużywać swych mocy, ale zachować je, bym mógł wykonać zadania, które miały mi dopiero zostać ujawnione.

Niczym lokalny duch niewielkiego wodospadu albo progu domostwa, umiałem przybierać postać najróżniejszych stworzeń. Wiedziałem, że nie uczyniono mnie wszechmocną, kosmiczną istotą, przenikającą cały wszechświat, lecz drugorzędnym bożkiem, którego władza rozciągała się jedynie na to miasteczko i jego mieszkańców, a którego moralny autorytet musiałem dopiero określić i ustanowić. Wspomniałem poświatę zniszczenia, którą widziałem ponad dachami domów, i przeświadczenie, że pewnego dnia wyrżnę tych ludzi w pień. Jednocześnie byłem teraz pewien, że nie chcę skrzywdzić mieszkańców Shepperton, a jedynie wyprowadzić ich w bezpieczne miejsce, leżące gdzieś nad miastem. Te paradoksy, podobnie jak moje przerażające pragnienie kopulacji z dziećmi i starcami, podsuwano mi niczym kolejne sprawdziany.

Cokolwiek się stanie, pozostanę wierny swym obsesjom.

Nie potrzebowałem już snu, usiadłem więc przy oknie. Czy sen nie jest tylko próbą, jaką podejmuje niemowlę w kołysce, ptak w gnieździe, ludzie młodzi i starzy, aby osiągnąć ów daleki brzeg, na którym biegałem dzisiejszego popołudnia z danielami? Rzeka pod moim oknem płynęła w kierunku Londynu i dalej, do morza. Zatopiony kadłub cessny rozjaśniały białe delfiny, od których roiło się w wodzie. Zmieniały rzekę w nocne oceanarium, które wypełniała krew mojego układu krążenia. Plamki światła migotały w nocnym lesie na wszystkich listkach jak miniaturowe latarnie, należące do rozczłonkowanych konstelacji mojego jestestwa. Spoglądając na uśpione miasto, poprzysiągłem sobie doprowadzić jego mieszkańców do szczęśliwego końca i złożyć z tych ludzi mozaikę ich jedynego, prawdziwego „ja” w ten sam sposób, w jaki Miriam St. Cloud składała fragmenty witraży – chciałem przemienić ich w tęcze, jakie rzucało moje ciało na wszystkie ptaki i kwiaty wokół mnie.



22. PRZEMIANA SHEPPERTON


Następnego dnia zacząłem kształtować Shepperton na swoje podobieństwo.

Zaraz po brzasku stanąłem nagi na trawniku wśród sennych pelikanów. Ocknąłem się z głębokiego i spokojnego spoczynku niemal zdumiony, że otacza mnie nadal cicha sypialnia. Krzesło z wysokim oparciem, stojące przy oknie, biurko pani St. Cloud, toaletka i wyłożone lustrami szafy pod ścianą majaczyły słabo w mdłym świetle, jak gdyby dołączały znów do mnie po długiej podróży. Zszedłem z łóżka na wyłożoną dywanem podłogę, wdzięczny za tę miękką pryzmę i bierne powietrze, nie czyniące nic, by mnie zaniepokoić. Byłem jak dziecko na wakacjach w hotelu, wszystkimi zmysłami wyczuwałem najdrobniejsze skazy w kryjącej sufit farbie, widziałem dziwny wazon, stojący na kominku, i wszystkie ekscytujące możliwości nadchodzącego dnia. Szczypała mnie skóra, jak wyjątkowo czuły film fotograficzny, rejestrujący dotyk śladów światła na cynowym niebie nad Londynem. Wczesny świt, który nadchodził w stronę Shepperton, wydobył z mroku maszt jachtu, cumującego w porcie pod Walton Bridge, pochyłą rampę taśmociągu do transportu piasku przy żwirowni i piorunochrony na galwanizowanych dachach wytwórni filmowej. Każdy z tych obrazów odciskał się na mojej skórze, będącej częścią otaczającego świata, składającego się na podświetlone freski mojej twarzy i dłoni. Odświeżony tymi dalekimi komunikatami, delikatnymi zapewnieniami dnia, postanowiłem, że na razie nie będę się ubierać. Oprócz mnie wszyscy jeszcze spali. Wymknąłem się z sypialni na korytarz, gdzie okryte pokrowcami meble zdawały się czekać na swoją kolej, żeby ukonstytuować się na nowo. Wyszedłem frontowymi drzwiami i ruszyłem ku szarej wodzie przez wilgotny trawnik. Rzeka podbiegła do mnie, ocierając się o plażę, jak gdyby chciała zrzucić swoje ciemne futro. Na drzewach siedziały cicho olbrzymie stada ptaków, czekających na znak, którym przywrócę je życiu. Nad podmokłą łąką sunęły pierwsze promienie światła. Wszedłem na plażę i wzniosłem ramiona ku słońcu. Stojąc tak, nagi, wiedziałem, że pozdrawiam słońce jak kogoś równego sobie, niby szacownego plenipotenta, którego wpuściłem na swoje terytorium. Odwróciłem się plecami do wznoszącej się tarczy, wstąpiłem w zimną wodę i zacząłem podziwiać setki złocistych karpi, od których roiło się pod moimi stopami.

Słońce szło moim śladem, gdy opuściłem teren rezydencji i wkroczyłem do wyludnionego parku. Samotny stajenny prowadził dużego, zobojętniałego konia do codziennej pracy. Biegłem nago wśród drzew, udając, że zamierzam pozostawić słońce w najwyższych gałęziach uschłych wiązów, ale ono pełzło cierpliwie równym tempem między konarami. Po raz pierwszy od początku pobytu w Shepperton czułem się pewny siebie i wolny, gotów, by cieszyć się nadchodzącym dniem.

Stanąłem przed kościołem, żeby złapać oddech. Przypomniałem sobie Miriam St. Cloud, która klęczała wśród okruchów witrażowego szkła, podejrzanie spokojnie bawiąc się układanką. Zostawiłem słońce przycumowane do kościelnej wieży i wszedłem do zakrystii, gdzie prastare kości skrzydlatego człowieka zdawały się poruszać w świetle. Wciąż nagi, podszedłem do ołtarza. Rozpoznałem wiszącą w powietrzu słabą woń. Czułem unoszący się wokoło zapach ciała Miriam, jej ust, piersi i nerwowych dłoni, gotowych mnie odepchnąć. Chciałem znów wziąć ją w ramiona i dodać jej otuchy. Wszedłem w szklany krąg i ująłem w rękę swojego członka. Czułem, że Miriam mnie masuje, a ja budzę się na mokrej trawie, po wypadku... Sperma trysnęła mi w dłoń. Przyjrzałem się uważnie jasnej cieczy i przypomniałem sobie rzeczną wodę, którą uniosłem do światła. Wyglądała jak skondensowany wszechświat płynnego pyłu.

Wychodząc z kościoła, strzepnąłem nasienie na brukowaną dróżkę, biegnącą pod drzwiami zakrystii. Zatrzymałem się na chwilę, przyglądając się modelowi samolotu, stojącemu po drugiej stronie basenu, na terenie wytwórni, a u moich stóp, spomiędzy kamieni, zaczęły wyrastać zielone, flecikowate rośliny o ząbkowanych liściach i znanych mi już mlecznoczerwonych kwiatach. Wszedłem między nie i ruszyłem do miasteczka, trzymając wciąż w dłoni nabrzmiałego penisa. Biegnąc pośród drzew, rozmyślałem o Miriam. W pobliżu kortów tenisowych miałem kolejny wytrysk. Strząsnąłem nasienie na klomby. Niemal w tej samej chwili wśród dostojnych tulipanów rozwinęła się wspaniała, tropikalna roślinność, rozrywając wilgotną glebę. Blade listki młodych bambusów drżały na metalowej siatce. Na gałęzi jednego z wiązów rozwinął się delikatny gobelin hiszpańskiego mchu – drzewo przypominało teraz trupa, przystrojonego na własną koronację. Dusicielskie pnącza owijały się wokół zgrabnych pni brzóz niczym niecierpliwi zalotnicy.

Podniecony własnym seksem, poczułem się beztrosko i wielkodusznie. Głód tymczasem opuścił mnie całkowicie. Postanowiłem wystraszyć to łagodne miasteczko swoim przyrodzeniem, ale nie chciałem już kopulować z mieszkańcami Shepperton, pogrążonymi wciąż we śnie w sypialniach. Zamierzałem parzyć się z samym miastem i przemienić Shepperton w błyskawiczny raj, bardziej egzotyczny niż to, co pokazują wszystkie telewizyjne przewodniki turystyczne, rządzące dotąd życiem tych ludzi. Zostawiłem znów słońce, by samo odnalazło drogę przez park, poszedłem na basen i wspiąłem się na wysoką trampolinę. Poniżej ujrzałem spokojną wodę i kafle na dnie basenu, ozdobione wizerunkami trytonów i sympatycznych ryb, ale nigdzie nie było widać zatopionych samolotów. Powietrze igrało na mojej posiniaczonej piersi, przynosząc z sobą z kościoła zapach Miriam St. Cloud. Nasienie tryskało mi w dłoń przy najlżejszym dotyku. Pozwoliłem perłowej strudze wpaść do wody. Wysadzane klejnotami medaliony zalśniły na powierzchni – elektryczna chemia, falująca tu i tam jak niewidzialny pływak. Po kilku sekundach wzorzyste kręgi ścięły się w szereg zielonych spodków, ozdobionych pośrodku białymi kwiatami. Kiedy zszedłem z drabinki, powierzchnię wody kryły olbrzymie lilie, jak gdyby basen był w rzeczywistości placem zabaw jakiegoś wodnego cherubina.

Odszedłem stamtąd ku centrum Shepperton. Ogromne ramiona figowca opanowały już chodnik przed budynkiem poczty i stacją benzynową, usiłując jakby wciągnąć miasteczko do wnętrza nieba. Krocząc dostojnie pustą ulicą, dotknąłem słupa pierwszej z brzegu latarni, namaszczając ją nasieniem. Jakieś ogniste pnącze otoczyło natychmiast spękany beton i wzniosło się ku lampie nad moją głową, gdzie rozkwitło kwieciem w kształcie trąbki. Zachwycony, zacząłem znaczyć pobocze drogi orchideami i słonecznikami. Przed supermarketem posadziłem w ozdobnych urnach szereg mangowców, których radosne owoce przebijały się przez stosy paczek po papierosach i pryzmy folii, w jaką pakuje się potrawy barowe na wynos. Na stacji benzynowej spryskałem spermą dystrybutory, a potem lakier samochodów, stojących przed salonem. Pnącza, rozwijające się z prędkością mili na minutę, wisiały niezgłębioną mgiełką nad chłodnicami, chłonęły powietrze poranka i wspinały się na okienne szyby, oplatając neony i rynny dachowe. W pobliżu dystrybutorów rozkwitły lilie, a węże paliwowe ciągnęły za sobą soczyste rośliny, przystrajając się dla pierwszych klientów.

Nad Shepperton roztaczała się już atmosfera karnawału – przygotowywałem trasę triumfalnej procesji samochodów. Pracowałem pospiesznie, chcąc odmienić miasto, nim przebudzą się mieszkańcy i powitają dzień. Przed bankiem i sklepami z gospodarstwem domowym zasadziłem oleandrowe gaje, a w druty telefoniczne, wiszące nad moją głową, wplotłem kwitnące pnącza, niby czarujące hafty porannych wiadomości. Ich dzwonkowate kwiaty utworzyły łańcuch dekoracyjnych lampek. Stałem na dachu wielopoziomowego parkingu, pozwalając, by moja sperma skapywała na leżące niżej tarasy. Kaskady trzciny kwiatowej i poziomek spływały z betonowych parapetów, zmieniając szary labirynt w radosny, wiszący ogród.

Wszędzie, gdzie szedłem, rozsiewając nasienie podczas porannego obchodu miasta, pozostawiałem za sobą nowe życie, które natychmiast wspinało się w powietrze. Popędzany wschodzącym słońcem, które mnie nareszcie dogoniło, krzątałem się tu i tam po pustych ulicach niczym pogański ogrodnik, najmujący światło i powietrze, aby zapełnić swój odmieniony Eden. Gęsta, tropikalna roślinność porastała niepokalane żywopłoty kocierpki i ujarzmione trawniki, a palmy daktylowe oraz krzaki tamaryszku zmieniły Shepperton w miasteczko, leżące na skraju dżungli. Były to zmiany, które zauważyłby przypadkowy obserwator z przyległych pól albo kierowcy jadący autostradą. Kiedy wróciłem na parking kilka minut po szóstej, stwierdziłem, że pomalowałem miasto barwami jaskrawej, równikowej palety – pokryłem je jakby werniksem Amazonii. W ogrodach rosły setki palm kokosowych, a postrzępione parasole ich liści kołysały się nad kominami. Na każdym rogu włócznie bambusowych gajów przebijały się przez szpary w spękanych płytach chodnikowych. Z dachów budynków wytwórni, supermarketu i stacji benzynowej liście tropikalnej roślinności lały wokół blask. Nad śpiącym miastem unosiło się słońce, powolny olbrzym, który wspomagał mnie na swój ociężały, ale pewny sposób. Spośród gęstej flory wyłaniały się tysiące ptaków, składających się na świergotliwy chór ar, kakadu, krzykliwie upierzonych miodojadów i rajskich ptaków.

Stałem przy wejściu na parking, przysłuchiwałem się z dumą temu porannemu gwarowi, i pomyślałem, że zaimponuję Miriam, kiedy podejdzie do okna i zobaczy, jak przystroiłem dla niej dzień. W miasteczku pojawili się już pierwsi widzowie, którzy podziwiali moje dzieło. Dwaj małoletni gazeciarze siedzieli na rowerach pod figowcem i wpatrywali się z rozdziawionymi ustami we wspaniałą roślinność, żurawie i szkarłatne ibisy, przyglądające im się z góry, z dachu supermarketu. Kiedy mnie zobaczyli, pochowali się za rowerami i zastygli z przerażenia w bezruchu. Przypuszczałem, że przestraszyło ich moje nagie ciało, wzwiedziony członek i lśniące na udach nasienie, ale wtedy zdałem sobie sprawę, że nie zauważyli mojej nagości, a przeraziły ich tylko olbrzymie sińce na mojej piersi. – Ej, wy tam, idźcie stąd... Jeżeli zostaniecie, wpadniecie w pułapkę. – Podszedłem do nich i wyciągnąłem rowery spomiędzy korzeni figowca.

Chłopcy nacisnęli na pedały i odjechali, a kiedy byli już poza zasięgiem moich rąk, zaczęli gwizdać i wrzeszczeć. Na kierownicach rowerów wyrastały kwiaty – orchidee wplatały się w szprychy ich kół i gazeciarze pędzili pustymi ulicami w deszczu płatków.

Listonosz przed bankiem wymachiwał rękami w rozjarzonym powietrzu, usiłując odpędzić stado wilg, pikujących z góry ku kolorowym znaczkom na kopertach w jego torbie. Kiedy podszedłem bliżej, listonosz wpadł na mnie niczym ślepiec.

Wcześnie wstałeś. Czy obudziły cię kwiaty? Był zbyt zaskoczony, by spostrzec, że jestem nagi, i przyglądał mi się czujnie, gdy podnosiłem z ziemi pakiety listów. Mrucząc coś pod nosem, odszedł w cichą, boczną uliczkę. Z kopert, które trzymał w ręku, wyrastały róże. Zdumiony, wciskał do skrzynek pocztówki, zwieńczone winoroślą, i formularze podatkowe, udekorowane liliami tygrysimi, a zaspanym gospodyniom domowym wręczał paczki, porośnięte kwietnymi bukietami. W końcu, aby dopełnić przemianę prowincjonalnego miasteczka, ruszyłem główną drogą, prowadzącą na obwodnicę wokół Shepperton. Na południu rozrzuciłem nasienie u stóp Walton Bridge. Stałem pośrodku głównej drogi, wiodącej do Londynu, i nie zwracałem uwagi na donośne klaksony przejeżdżających kierowców. I w tym wypadku byłem pewien, że żaden z nich nie zdaje sobie sprawy z mojej nagości – kierowcy sądzili, że widzą jakiegoś ekscentrycznego wieśniaka, który zamierza rzucić się im pod koła. Kiedy się odwróciłem, bladozielone pędy bambusa przewierciły już spękany asfalt i drżały piętnaście stóp nad ziemią, a ich łodygi utworzyły palisadę w poprzek nasypu mostu – leśną ścianę, która miała wkrótce zatamować ruch samochodowy.

Raz jeszcze, na drodze na lotnisko, w pobliżu północnej granicy Shepperton, gdzie zaledwie trzy dni wcześniej sam się uwięziłem, nadszedł znów czas, by odciąć miasteczko od zewnętrznego świata. Minęli mnie dwaj podstarzali stróże, jadący na rowerach. Zaśmiali się dobrodusznie, widząc, że onanizuję się przy drodze, a słońce czeka cierpliwie na moim ramieniu, aż skończę. Kiedy się obejrzeli, w poprzek drogi pod moimi stopami wyrastał już gaj karłowatych palm o ząbkowanych liściach.

Gdy wróciłem nad rzekę, Shepperton powracało do życia, a zasłony okienne rozsuwały się na jasny dzień i ogrodowe dżungle, porastające podjazdy i dachy garaży. Dzieci w piżamach wychylały się przez okna, wydając radosne okrzyki i wiwatując na widok tęczowych chmur tropikalnych ptaków. Przed wytwórnią filmową mleczarz zaparkował pełną butelek furgonetkę i pokazywał palcem olbrzymie paprocie oraz pnące palmy, rozciągające się na budynkach studia dźwiękowego. Z taksówki wysiadło trzech aktorów, którzy przyglądali się przemianie, jak gdyby bez żadnych prób mieli odegrać nową scenę w jakiejś amazońskiej superprodukcji, którą ich obłąkany producent wymyślił sobie w nocy. Gdy przechodziłem obok, przyglądali się mojemu nagiemu ciału i wysmarowanym spermą udom, sądząc najwyraźniej, że jest to odpowiedni kostium dla ich tropikalnej epopei.

Choć byłem niezmiernie zadowolony z poczynionych przygotowań do rozpoczynającego się dnia, wiedziałem; że to zaledwie początek. Przywróciłem do życia pierwotny las, ale wśród tropikalnych pnączy i za niesamowitym upierzeniem ptaków czekał na swoją kolej znacznie surowszy świat. Obserwowałem przechodzącego obok listonosza i przystrojone w nocne koszule gospodynie domowe, które wyjmowały bukiety orchidei ze skrzynek na listy i uśmiechały się do tych przesyłek od nieznanego kochanka. Całe miasto stało się moją girlandą dla ich rozgrzanych nocą ciał. Ale był to tylko mój pierwszy dzień na stanowisku urzędującego bóstwa Shepperton, w roli pogańskiego bożka prowincji, którego opisała Miriam St. Cloud. Nasłuchiwałem krakania wielkich ptaszysk i zobaczyłem kondora, gramolącego się na dachu kliniki. Jego pazury chwytały dachówki, jak gdyby były to szyje ofiar drapieżnika. Ptak rzucił mi zmęczone spojrzenie, znudzony uroczystą atmosferą, i czekał, aż nadejdzie wreszcie właściwy moment. Odpędziłem gestem ciężarną łanię i wszedłem do chłodnego jeszcze lasu. Ukląkłem na wilgotnej trawie pomiędzy rozświetlonymi drzewami – w uschłych niegdyś wiązach zaczynało krążyć wątłe życie, a przez ich martwą korę przebijały się pierwsze nowe pędy. Poczułem, że słońce kąpie moje nagie ciało, i ubóstwiłem sam siebie.



23. ZAKŁADAM SZKOŁĘ LATANIA


Blake, urządziłeś nam cudowny dzień! Pani St. Cloud stała w swoim ulubionym miejscu w oknie sypialni. Wskazała palcem światło, które lało się z drzew okalających brzeg rzeki w Shepperton, elektryczny brzeg. – To wspaniałe... Zmieniłeś Shepperton w plan filmowy.

Leżałem w ciepłym, porannym powietrzu całą godzinę, a moim ciałem opiekowało się słońce. Ucieszyłem się na widok pani St. Cloud, tak podekscytowanej, jak przewodniczka drużyny skautek na jakimś zlocie. Zatrzymała się u wezgłowia łóżka, niepewna, czy wolno jej wkroczyć w granice otaczającej mnie aury. Była zadowolona i zarazem zdezorientowana, niczym matka przedwcześnie rozwiniętego dziecka, którego zdolności mogły się rozpłynąć w kilkunastu niespodziewanych kierunkach. Chciałem się popisywać, wyczarować dla niej z niczego wszelkie rodzaje nadzwyczajnych skarbów. Choć nadal miałem niewielkie pojęcie o prawdziwym zasięgu moich mocy, widziałem, że pani St. Cloud uważa je za oczywiste. Zaufanie, jakim mnie darzyła, było tym, czego potrzebowałem. Zastanawiałem się jak poszerzyć swoje królestwo, a nawet rzucić wyzwanie tym niewidzialnym siłom, które nadały mi moc. – Widziała pani Miriam dziś rano? – Bałem się, że Miriam mogła uciec z Shepperton, do Londynu i schronić się w komnatach jakiejś koleżanki po fachu, kiedy w tym małym, nadrzecznym miasteczku będą rozgrywać się dziwne wydarzenia, a wśród pralek i używanych samochodów będzie szalał jej pogański bożek.

Miriam jest w klinice. Nie przejmuj się, Blake, wczoraj wieczorem była zdenerwowana. – Pani St. Cloud mówiła o swojej córce jak o zbłąkanej małżonce, ogarniętej jakąś niedorzeczną gorączką religijną. – Ona cię wkrótce zrozumie. Ja już cię rozumiem. Ojciec Wingate też. – Wiem. To bardzo ważne. – Pomachałem ludziom stojącym na brzegu od strony Walton, ponieważ pokonali podmokłą łąkę, żeby na własne oczy zobaczyć przemianę Shepperton. – Zrobiłem to wszystko dla niej. I dla pani. – Oczywiście, Blake. – Pani St. Cloud ścisnęła mnie za ramiona, chcąc dodać mi otuchy.

Dotyk jej silnych palców na mojej skórze sprawił mi przyjemność. Zaczynałem już zapominać, że leżeliśmy razem na tym łóżku, gdy odbywały się moje zastępcze narodziny. Cieszyłem się, że pani St. Cloud, podobnie jak inni, nie zauważyła mojej nagości.

Z wody wyskoczył miecznik. Jego biały miecz przebił powietrze w salucie na moją cześć. Rzeka była pełna ryb, jak oceanarium o nadmiernie rozrośniętym inwentarzu. Nie zwracając uwagi na delfiny, morświny oraz ławice wielkich karpi i łososi, ojciec Wingate siedział na płóciennym krzesełku wśród sprzętu do poszukiwania skamielin i stadka ciekawskich pingwinów. Pogrążony w pracy, przesiewał mokry piach. Razem z nim na plażę przyszły upośledzone dzieci, które wyciągały teraz na brzeg kawałek skrzydła cessny, wyrzuconego w nocy na płyciznę.

Wszyscy pracowali, jak gdyby zaraz miał się skończyć czas. Przyszło mi do głowy, że zawsze, gdy się budziłem, zastawałem członków mojej „Rodziny” na swoich pierwotnych miejscach, jak większość aktorów, ustawiających się do kolejnego ujęcia w ich imitacji rzeczywistości. Nawet Stark, rozebrany do kąpielówek, pracował na zrujnowanym pomoście wesołego miasteczka. Poluzował cumy swojej łodzi z włókiem, gotów wypłynąć zardzewiałym pontonem nad zatopioną cessnę. Dźwig oplatały grube liany, pokrywające też diabelskie koło. Stark z maczetą w dłoni ciął pnącza, odstraszając ostrzem obserwujące go fulmary. Zaniepokojony tą harówką, ująłem pod ramię panią St. Cloud, która uspokajająco przygarnęła mnie do piersi. – Powiedz mi, Blake... Co dzisiaj dla nas wyśnisz?

Ja nie śnię.

Wiem... – Uśmiechnęła się na myśl o swojej niezdarności, uradowana uczuciem, jakie dla mnie żywiła. – To my śnimy, wiem o tym. Ty nam tylko pokazujesz, jak się obudzić. – Kiedy za oknem przeleciała szkarłatna ara, pani St. Cloud powiedziała z absolutną powagą: – Blake, a może założyłbyś tu szkołę latania? Nauczyłbyś latać wszystkich mieszkańców Shepperton. Jeśli chcesz, pomówię na ten temat z ludźmi na brzegu.

Rozmyślałem o tej dziwnej, ale brzemiennej propozycji, kiedy wkraczałem na trawnik, obserwując ojca Wingate i troje dzieci, pracujących z zapałem na plaży. Dlaczego ten duchowny renegat tak bardzo pragnął odkryć szczątki archaicznej, skrzydlatej istoty, pogrążonej w ziemi pod jego stopami? Uśmiechnąłem się, widząc pełen winy wyraz twarzy dzieci, oddających się tajemnemu przedsięwzięciu, niezgodnemu z duchem dnia. Wciągały kawałek skrzydła cessny w krzaki z takim przejęciem, że i one nie zauważyły mojej nagości.

Nauczyć ich wszystkich latać? Tych upośledzonych dzieci latać nikt nie nauczy, ale jeśli chodzi o Miriam St. Cloud... Już nas widziałem, lecących razem po niebie nad Shepperton, by uciec z tego niewyszukanego raju. Opuściłem teren posiadłości, otworzyłem furtkę i ruszyłem do parku. Gdy przebiegałem obok kortów tenisowych, ciepłe powietrze owiewało mi obnażoną skórę, jakby chciało unieść mnie z ziemi. Musiałem znaleźć Miriam, zanim zacznie rozpaczać nad wszystkim, co zrobiłem.

Wszędzie dostrzegałem grupki ludzi, poruszających się między drzewami. Dzieci ścigały się pośród klombów kwiatowych, usiłując schwytać kolorowe ptaki. Przez bambusową palisadę, którą zasadziłem przy moście Walton, przepychali się już pierwsi goście, zwabieni do Shepperton niezwykłą roślinnością, porastającą wszystkie dachy, i setkami palm, unoszących swoje tropikalne parasole w prowincjonalnych ogródkach. Ludzie wysiadali z samochodów przy drodze wiodącej na lotnisko, by sfotografować kaktusy i kolczaste opuncje, zakorzeniające się swobodnie w betonowym chodniku.

Przed kliniką czekała na mnie długa kolejka pacjentów – starcy z oddziału geriatrycznego, pogryzieni przez małpkę, kobieta, która we własnym ogrodzie nadziała się dłonią na bambusowy pal, dwie nastolatki, chichoczące nerwowo na mój widok, jak gdyby przekonane, że to ja jestem sprawcą ich ciąż, i pewien młody elektryk, pokiereszowany przez rybołowa, gnieżdżącego się na dachu poczty. Wszyscy przypatrywali się mojemu nagiemu ciału bez słowa komentarza, przyjmując za oczywiste, że jestem ubrany. Poczekalnię wypełniał pluton podstarzałych kobiet, kłócących się niecierpliwie o wyniki swoich testów ciążowych. Oddane mi klaki erki wbiły wzrok w plamy nasienia, znaczące moje uda. Czy posiadłem je wszystkie w swojej wizji? Przyglądając się ich pulchnym policzkom i zaróżowionym ustom nabrałem pewności, że wyniki wszystkich testów okażą się pozytywne.

Panie Blake! Proszę!... – Recepcjonistka przepchnęła się przez ludzką ciżbę w korytarzu i wczepiła się bez sił w moje ramię. – Doktor Miriam od nas odeszła! Zamknęła gabinet chirurgiczny dziś rano. Wydawała mi się jakaś dziwna, i pomyślałam, że może pan...

Wziąłem klucze i wszedłem do gabinetu Miriam. Zamknąłem drzwi, by odciąć się od gwaru na zewnątrz, i stanąłem nagi w zaciemnionym pokoju. Setki zapachów ciała Miriam i jej najdrobniejsze gesty wisiały w wątłym świetle jak pieszczota albo podarunek, czekający na mnie, żebym go rozpakował.

Biurko lekarki było uprzątnięte, szuflady opróżnione, a szafki opieczętowane. Na ścianie wisiały rentgenowskie zdjęcia mojej głowy, zdeformowane klejnoty, przez które przeświecało wciąż upiorne światło, niczym korona zniszczenia, którą po raz pierwszy ujrzałem nad Shepperton. Między zdjęciami znalazłem pocztówkę z wakacji od jej kolegi po fachu i reprodukcję rysunku Leonarda da Vinci, przedstawiającego Marię Dziewicę, siedzącą na kolanach świętej Anny. Przyglądałem się ich wężowatym postaciom, ukazanym w niezgłębionych pozach. Czy Miriam ujrzała mój uskrzydlony kształt w ptasim stworzeniu, emblemacie mojego sennego lotu, który zdawał się wyłaniać z fałd szat matki i córki, tak jak ja wyłoniłem się spomiędzy Miriam i pani St. Cloud?

Panie Blake... Czy przyjmie pan teraz pacjentów?

Gorączkowym gestem nakazałem recepcjonistce odejść. – Jestem zajęty. Powiedz im, że jeśli spróbują, mogą wyleczyć się sami.

Ja odczuwałem bowiem potrzebę latania. Przedarłem się przez tłum kobiet w korytarzu i wyszedłem z kliniki. Potrącali mnie ludzie, którzy usiłowali przygwoździć mnie do kolejnych samochodów, rozszarpując swoje rany i bandaże. Jakaś staruszka uklękła u moich stóp i próbowała utoczyć krwi z moich kostek. – Zostawcie mnie w spokoju! – Dręczyli mnie, a ja myślałem tylko o Miriam St. Cloud, chwyciłem więc szybę jej kabrioletu, wskoczyłem do środka nad maską i ruszyłem do kościoła. Usiłowałem zastanowić się, jaki powinien być mój następny krok w procesie przemiany miasteczka. Choć miałem władzę, odczuwałem mimo wszystko potrzebę samopotwierdzenia, dogłębnego zbadania własnych możliwości, a nawet sprowokowania samego siebie. Czy przybyłem tu, by wykorzystać tych ludzi, zbawić ich, ukarać, czy może poprowadzić ku jakiejś seksualnej utopii?... Podniosłem wzrok na barwną, tropikalną roślinność, porastającą gęsto dachy domów, spojrzałem na setki wielkich palm daktylowych, pochylających się nad kominami, i na zieloną fontannę drzewa figowego. Z niecierpliwością czekałem na kontynuację dnia. Nasłuchiwałem podekscytowanych głosów ludzi przed kliniką, którzy spierali się jak dzieci, stojąc wśród samochodów. Chciałem, żeby odkryli swoje prawdziwe moce – jeśli istniały we mnie, istniały także w nich. Wszyscy tutejsi mieszkańcy posiadali moc sprokurowania maleńkiego Edenu z ziemi pod ich stopami. Chciałem poprowadzić ich do prawdziwego świata przez wszystkie bariery celne wewnętrznych hamulców i utartych zwyczajów. Jednocześnie, z jak najbardziej praktycznego punktu widzenia, sądziłem, że będę mógł wykorzystać ludność Shepperton nie tylko w planie ucieczki z miasta i ostatecznego pokonania śmierci, której już raz udało mi się wymknąć, lecz także rzucając wyzwanie niewidzialnym siłom, które obdarowały mnie niezwykłą mocą. Tymczasem odebrałem im już gubernatorstwo miasteczka. Nie tylko pierwszy ujdę śmierci, lecz również pierwszy wzniosę się ponad śmiertelność i zwykłe człowieczeństwo, by objąć w posiadanie słusznie przysługujące mi dziedzictwo boga. Kościół był pusty. Mlecznoczerwone kwiaty mojego seksu dusiły ganek i wejście do zakrystii. Barbarzyńskie rośliny górowały już wzrostem nad rozczarowanymi parafianami. Polując wciąż na Miriam, minąłem biegiem basen, kierując się w stronę wejścia na pomost z wesołym miasteczkiem Starka.

Budka była świeżo pomalowana, a na biurku spoczywał automat do wydawania biletów. Gdy przyjdę tu po raz drugi, Stark będzie czekał w kasie. Włók na zardzewiałym pontonie dryfował w odległości dwudziestu stóp od pomostu, ponieważ Stark przeciął pnącza, oplatające diabelskie koło, karuzelę i żuraw dźwigu.

Dlaczego jednak mieszkańcy Shepperton, z których wielu pracowało przecież na lotnisku i w wytwórni filmowej, mieliby się zainteresować brudnym wrakiem cessny? Być może Stark przypuszczał, że kiedy wieść o moich nadzwyczajnych mocach i ocaleniu przed śmiercią dotrze do zewnętrznego świata, samolot otoczy aura talizmanu, która nie zniknie nawet po moim odejściu... Obserwowani przez kamery telewizyjne całego świata, ludzie zapłacą każdą cenę, by dotknąć przesyconych wodą skrzydeł i zajrzeć do pobielałego kokpitu, z którego wyłonił się kiedyś młody bóg...

Poczułem znów sińce na piersi, niemal już pewien, że to Stark przywrócił mnie do życia. Tylko on nie wątpił, że umarłem, i że przez wąską szczelinę mojego ocalenia w nasz świat przeciekała inna rzeczywistość. W ciemności pod klatkami drżały w pyle ptasie skrzydła. Drzwiczki otworzyły się zamaszyście i zobaczyłem sępa, który ze smutkiem dziobał wysypane żwirem dno klatki. Jego towarzysz skulił się pod stosem starych skrzynek, kryjąc wytarte pióra przed słońcem.

A zatem Stark pootwierał klatki w swoim mizernym zoo i wypędził jego mieszkańców. Małpka uczepiła się prętów klatki po zewnętrznej stronie, natomiast szympans siedział samotnie w wagoniku diabelskiego koła, majstrując swoimi delikatnymi dłońmi przy pulpicie sterowniczym, jakby chciał odlecieć ku jakiemuś szczęśliwszemu lądowisku. Zwierzęta wyglądały na głodne, zaniedbane i onieśmielone wybuchającą wokół tropikalną florą. Wiedziałem, że nie należą do mojego odrodzonego Shepperton, ale było mi przykro widzieć je w tak opłakanym stanie, ukląkłem więc, dotknąłem plam spermy na udach i przycisnąłem dłonie do ziemi. Kiedy wstawałem, wraz ze mną wzbiło się w górę niewielkie drzewo chlebowe, którego owoce zawisły na wysokości mojej głowy. Nakarmiłem małpkę, a potem w pobliżu diabelskiego koła zasadziłem bananowiec dla szympansa. Siedział w wagoniku, opuściwszy bojaźliwie głowę, i obierał z wdziękiem świeże, żółte owoce. Zanim zdążyłem zająć się sępami, usłyszałem nadjeżdżający karawan, którego ochrypły silnik dyszał niczym bestia. Stark skręcił ciężkim wehikułem na podjazd, obsypując mi nogi gorącym pyłem. Teatralnym gestem przygładził jasne włosy i rzucił mi spojrzenie zza kierownicy, choć nie zauważył, że jestem nagi. Układał już sobie w głowie przebieg pierwszego wywiadu dla telewizji.

Wytrzymałem jego bezczelny wzrok i poczułem, że burzy się we mnie krew. Miałem ochotę spuścić z ramienia sokoła, młodego zabójcę, który chwyci Starka za gardło w pierwszej chwili życia, albo wypuścić z mojego penisa kobrę, żeby wstrzyknęła mu truciznę do ust. Lecz kiedy do niego podszedłem, ujrzałem z tyłu wozu jakieś zmierzwione, pierzaste, szamoczące się stworzenia. Na stalowych uchwytach, podtrzymujących trumnę, leżało kilkanaście ptaków, które Starkowi udało się schwytać w sieć. Na podłodze karawanu spoczywały bezradnie ary, wilgi i kakadu – nowi lokatorzy ogrodu zoologicznego Starka. – Boją się ciebie, Blake. – Otworzył tylne drzwi karawanu majestatycznym gestem. – Całe to towarzystwo schwytałem w ciągu pół godziny. Shepperton zmienia się w obłąkaną ptaszarnię...

Wciąż zachowywał się czujnie i przymilnie, jak gdyby moja rosnąca władza nad tym małym miasteczkiem i bezgraniczna płodność prowokowały go, żeby tym bardziej rzucić mi wyzwanie. W moim przekonaniu podejrzewał, że owe potargane stworzenia, schwytane w grubą siatkę, są częścią mnie.

Starając się mnie nie dotykać – czyż nie przemieniłbym go w drapieżnego ptaka, wyposażonego w ostry dziób i słabe nogi? – otworzył zastawę i rzucił ptaki w proch pod moimi stopami. Wpatrywał się w rozciągniętą w sieci zdobycz, w zmaltretowane ptaki, z wyraźną pokusą, żeby zadusić je na miejscu gołymi rękami.

Spodoba ci się to, co robię, Blake. Będzie tu stałe archiwum, zawierające po jednym okazie z każdego gatunku, czyli coś w rodzaju pomnika na twoją pamiątkę. Nie podoba ci się ten pomysł? Myślę już także o delfinarium, dużym na tyle, by można w nim trzymać walenia. A tu będę przechowywał wszystkie ptaki. W wielkiej klatce obok cessny znajdzie się największy z nich wszystkich... król ptaków. Rozmarzone oczy Starka przebiegły moje ciało w niemal erotycznej gorączce.

Co ty na to, Blake? Nie chciałbyś mieć kondora?...



24. ROZDAWANIE PREZENTÓW


Przysiadłem nagi na pomniku wojennym i postanowiłem cieszyć się publicznym świętem. Cała ludność Shepperton wyległa na ulice, by uczcić jubileuszową uroczystość. Tłum ludzi, wystrojonych w najlepsze letnie ubrania, kręcił się w centrum miasteczka, zmieniając jego niepozorną, choć główną ulicę, w udekorowaną kwiatami aleję jakiejś tropikalnej metropolii. Ludzie przechadzali się ramię przy ramieniu, pokazując sobie nawzajem pnącza, roziskrzone mchy, zwieszające się z drutów telefonicznych, oraz setki kokosowych i daktylowych palm. Na gałęziach figowca huśtały się dzieci, a młodzież buszowała w porośniętych orchideami i dyniowatymi roślinami altanach, w jakie zmieniły się porzucone samochody. W ogrodach szalała tapioka, wypierając róże i dalie.

Poza tym dookoła roiło się od ptaków. Powietrze przypominało kubełek z różnokolorową, ekstrawagancką farbą, którą ktoś chlusnął po niebie. Na wszystkich parapetach szczebiotały papużki, z porośniętych dżunglą tarasów wielopoziomowego parkingu skrzeczały derkacze, a jerzyki pokrzykiwały wokół dystrybutorów na stacji benzynowej. Patrząc na nie, odczułem znów potrzebę latania. Jakiś dziesięcioletni mniej więcej chłopiec wgramolił się na schodki pomnika i usiłował wcisnąć mi w dłonie model samolotu w nadziei, że go pobłogosławię. Nie zwracałem na niego uwagi – czytałem nazwiska ludzi, którzy zginęli w obu wojnach światowych, rzemieślników, kasjerów bankowych, handlarzy samochodów i techników od dubbingu. Chciałem sprawić, by powstali z grobów, i zaprosić ich na ten karnawał, wezwać ich z miejsc spoczynku na zapomnianych dawno plażach i polach bitewnych. Trudno, bliżej miałem tych, którzy leżeli na cmentarzu za kościołem. Zeskoczyłem z pomnika i wmieszałem się w tłum, ucieszony, że wszyscy są w świetnym nastroju. Na dworcu ostatni urzędnicy i przedsiębiorcy podejmowali bez entuzjazmu kolejną próbę wyjazdu do Londynu. Kiedy podszedłem bliżej, porzucili wszelkie myśli o pracy. Rozluźnili krawaty, przewiesili sobie marynarki przez ramiona i zaczęli przechadzać się w świątecznym tłoku, zapominając o konferencjach na temat dynamiki sprzedaży i o posiedzeniach rad nadzorczych.

Przed bankiem było jakieś zamieszanie. Tłum cofnął się, obserwując w milczeniu dwie zakłopotane kasjerki, które rozstawiały przy wejściu spory stół. Młodsza niemal histerycznie wzruszyła ramionami, kiedy zjawiła się dyrektorka banku z zawierającą gotówkę metalową kasetką. Wysoka, szlachetnie wyglądająca kobieta o czole uczonej, otworzyła kasetkę, ukazując tysiące banknotów – franków, dolarów, funtów szterlingów, marek i lirów – poukładanych w pakiety. Zgromadzony przy wejściu personel przyglądał się dyrektorce z pełnym fascynacji niedowierzaniem, ona zaś zanurzyła głęboko w banknotach swoje wrażliwe dłonie i zaczęła wykładać pakiety na stół.

Ktoś na mnie wpadł – poczułem podekscytowane ciało mężczyzny, nagie jak moje, jeżeli nie liczyć kąpielówek. To Stark przeszedł obok, rozpychając ludzi. Trzymał w dłoni zapomnianą siatkę na ptaki i wpatrywał się w banknoty, kołysząc się z boku na bok jak zaczarowany kochanek. Nie mogąc dotknąć pieniędzy ani spuścić z nich oka, zamruczał: – Jedzą ci z ręki, mój drogi...

Zaprosiwszy widzów przyjaznym gestem, by podeszli do stołu z pieniędzmi, dyrektorka banku wróciła do gabinetu. Nikt nawet nie drgnął, nie będąc w stanie przyjąć tego najbardziej tajemniczego ze wszystkich darów. Tylko Stark podszedł bliżej, wymachując siatką jak gladiator. Rzucił mi przez ramię szalone, konspiracyjne spojrzenie, przypuszczając widocznie, że ja sprawiłem to wszystko jakąś niezwykłą sztuczką. Szybko zapakował do siatki kilkanaście pakietów, a potem odwrócił się i swobodnym krokiem wkroczył w tłum.

Wciąż niezdecydowani, ludzie stłoczyli się wokół stołu. Właściciel wypożyczalni telewizorów wziął pakiet dolarów i rzucił go młodej dziewczynie jak cukierek dziecku, a potem brawurowym gestem wyciągnął portfel i położył jego zawartość na stole.

Ludzie dokoła zaczęli nagle obdarowywać się nawzajem pieniędzmi – rzucali monety, książeczki czekowe, karty kredytowe i kupony loteryjne na zielony ryps, niczym szczęśliwi hazardziści, stawiający wszystko na pewnik nowego żywota. Stojąca przy mnie młoda Cyganka z umorusanym dzieckiem na rękach otworzyła torebkę i wyjęła banknot jednofuntowy, a potem wcisnęła mi go bojaźliwie w dłoń, jak gdyby przemycała sekretną wiadomość dla nieznanego kochanka. Oczarowała mnie, chciałem dać jej coś w zamian, potarłem więc banknot lepkimi od spermy dłońmi i wręczyłem jej synkowi, który rozwinął go w zamyśleniu, odsłaniając maleńkiego kolibra, unoszącego się w powietrzu plamą szkarłatu cal przed nosem chłopca. – Blake... Tu jest milion lirów.

Weź wszystko, Blake. To ponad tysiąc dolarów. Wystarczy, żebyś mógł założyć szkołą latania... Wszyscy wręczali mi pieniądze i karty kredytowe, klaszcząc z radości w dłonie, kiedy ja dawałem im w zamian ptaki i kwiaty, rudziki i wróble, róże i wiciokrzewy. Szczęśliwy, że mogę ich zabawić, rozpostarłem ramiona, dotykając portfeli i książeczek czekowych, a potem odstąpiłem z szerokim gestem. Wśród rozrzuconych na stole monet pojawił się paw, majestatycznie rozkładając ogon. W pasażu handlowym kierownicy sklepów i ich pracownicy wynosili towary, by rozdać je przechodniom. Raz po raz widziałem Starka, który w niebiańskim uniesieniu pchał wyładowany wózek od jednego sklepu do drugiego. Zaparkował karawan w bocznej uliczce, koło poczty. Krzyknął na dzieci, żeby mu pomogły, po czym władował do samochodu dwa telewizory i zamrażarką, rozrzucając wokoło garście banknotów z wypchanej siatki na ptaki. Pozwoliłem mu dalej robić swoje, zadowolony, że widzę, iż Stark czuje się spełniony. Zresztą w zaistniałej sytuacji potrzebna była choć jedna osoba, która wykazałaby upodobanie do dóbr materialnych. Jak gdyby zgadzając się ze mną, życzliwy Starkowi tłum podążał w ślad za nim, sekundując mu, kiedy wyładowywał karawan odtwarzaczami wideo i sprzętem stereofonicznym. Ludzie w nastroju dobrodusznej ironii dawali mu pieniądze – jakiś mężczyzna zdjął z ręki złoty zegarek i wcisnął go w rękę Starkowi, a pewna kobieta zapięła mu pod brodą swój naszyjnik pereł.

W całym Shepperton dochodziło do wymiany darów. Na niegdyś spokojnych, prowincjonalnych ulicach, zaatakowanych przez tropikalny las, rozstawiano kuchenne krzesła i stoły, a na nich zmywarki, butelki szkockiej whisky, srebrną zastawę i kamery filmowe – zaimprowizowane stoiska przypominały kramy w dzień wiejskiego święta. Kilka rodzin wyniosło na ulicę cały swój dobytek. Ludzie stali wśród własnych mebli z sypialni, rulonów wykładziny dywanowej i stosów naczyń kuchennych, jak uszczęśliwieni emigranci, gotowi porzucić miasteczko, by powrócić do prostego życia w okrążającej ich dżungli. Roześmiane gospodynie rozdawały ostatnie zapasy żywności, wciskając chleb, słoje rozmaitych smakołyków, świeże befsztyki i gicze wieprzowe w okna przejeżdżających samochodów i autobusów. Zdumieni tak powszechną hojnością, ostatni goście wyjeżdżali z Shepperton przez kurczące się szczeliny w bambusowej palisadzie przy moście Walton i wiodącej na lotnisko drodze. Obładowani zdobyczą, oglądali się za siebie jak najeźdźcy, opuszczający miasto, które splądrowało samo siebie. Nawet zakłopotani kierowcy dwóch radiowozów policyjnych, które zabłąkały się na główną ulicę, wyjeżdżali obładowani prezentami. Na tylnych siedzeniach ich usianych płatkami kwiatów samochodów piętrzyły się, niczym skarby pochodzące z włamania, srebrne zastawy, sztućce, szkatułki z biżuterią i kasetki z pieniędzmi – rezultat owego zagadkowego święta darów.

Przyglądając im się z dumą, zrozumiałem, że chcę pozostać wśród tych ludzi na zawsze.



25. SUKNIA ŚLUBNA


Znów byłem gotów latać.

Było już południe. Powietrze nie poruszało się, ale moją twarz owiewał dziwny wietrzyk. Skórę muskało mi tajemne tchnienie, jak gdyby wszystkie komórki mojego ciała czekały na końcu mikroskopijnego pasa startowego. Słońce skryło się za moim nagim ciałem, oślepione tropikalną roślinnością, która dokonała inwazji na niepozorne, prowincjonalne miasteczko. Przystając, ludzie zaczęli szukać miejsca na odpoczynek. Matki z niemowlętami porozsiadały się na urządzeniach gospodarstwa domowego w pasażu handlowym, dzieci przycupnęły na gałęziach figowca, a starsze małżeństwa odpoczywały na tylnych siedzeniach porzuconych samochodów. Wytworzyła się atmosfera antraktu. Gdy szedłem na parking po drugiej stronie ulicy, prowadząc swoim śladem grupkę dzieci, byłem jedynym dorosłym w okolicy, który wciąż się przemieszczał. I nadal nikt nie zdawał sobie sprawy, że jestem kompletnie nagi.

Wiedziałem, że wszyscy czekają na kolejny zwrot akcji w moim przedstawieniu. Mówiąc ich słowami, czekali, aż zacznę ich znowu „śnić”. Przechadzałem się pomiędzy odpoczywającymi rodzinami, które przed moim przybyciem nie wymyśliłyby nic bardziej ekscytującego niż filmowanie siebie samych nago we własnych ogrodach. Byłem dumny, że są gotowi powierzyć mi wszystkie rodzące się możliwości ich życia. Rozdawszy zawartość spiżarni, wkrótce zgłodnieją głodem, którego nie zaspokoją owoce mango i chlebowce, zwieszające się w otoczeniu tropikalnego listowia. Nie wiedzieć czemu, ogarnęła mnie pewność, że gdy nadejdzie czas, wykarmię ich własnym ciałem, oni zaś dadzą mi pożywać siebie.

Otoczony dziećmi, wspiąłem się na dach parkingu i podszedłem do betonowego parapetu. W oddali, za linią parku, skakały w rzece mieczniki, usiłując ściągnąć na siebie mój wzrok i dać mi sygnał, że powinienem rozpocząć już fazę snu. Wszystkie siły łaskawej Natury zdawały koncentrować się na mnie, gdy stałem nieruchomo ze słońcem u boku. Bambusowe gaje, rosnące u podnóża mostu oraz na drogach na lotnisko i do Londynu, stały się gęstsze. Uformowały się w ciężkie palisady, przed którymi musiały zatrzymywać się nadjeżdżające samochody. Pasażerowie wychodzili na zewnątrz, starając się nie zbliżać do kaktusów i kolczastych opuncji. Wiedziałem, że pozostało mi niewiele czasu. Za kilka godzin Stark zawiadomi stacje telewizyjne i nad Shepperton ściągną reporterzy, a z nimi botanicy, socjologowie i urzędowi psychiatrzy.

Ktoś wcisnął mi w dłoń jakiś niewielki przedmiot. Obok mnie stał chłopiec, który przyszedł tu za mną spod pomnika. Mrużąc oczy, przypatrywał mi się z uśmiechem. – Mam sprawić, żeby latał?

Kiedy chłopiec niecierpliwie przytaknął, uniosłem plastikowy model samolotu i powierzyłem go powietrzu. Ludzie musieli schylać głowy, gdy model raptownie skręcał pomiędzy kablami telefonicznymi, a potem pikował ku ziemi, by zmienić się w szarżującą jaskółkę, przemykającą ponad dachem poczty.

Dzieci siedzące za mną na dachu wydały radosny okrzyk, i w tej samej chwili kilku rozwrzeszczanych posiadaczy modeli samolotów wcisnęło mi je w ręce. Kopie myśliwców i bombowców spływały z moich palców, kiedy ciskałem je na drugą stronę ulicy jak zbłąkane strzałki, które wznosiły się w dal w postaci czubatych jerzyków, szpaków i pliszek.

Dzieci przebiegły z piskiem na drugą stronę dachu. Został tylko Jamie, stojąc nieśmiało w swoich klamrach ortopedycznych z domowym modelem samolotu skrytym w dłoniach. David, który gestem próbował go przywołać, popatrywał spod masywnego czoła zmartwionym wzrokiem w obawie, że ten amatorski wytwór nie zdoła sprostać przemianie w ptaka.

Czy tylko one, tylko te upośledzone dzieci wiedziały, że jestem nagi?

Daj mi go, Jamie. Potrafię sprawić, żeby wszystko latało. Nie wierzysz?

Czyżby przyniósł mi kolejnego martwego ptaka? Gdy jednak rozłożył dłonie, zobaczyłem, że trzyma kawałeczek skrzydła cessny, nitowaną płytkę z tej części kadłuba, którą dzieci wciągnęły rankiem na plażę.

Jamie! – Chciałem go szturchnąć w głowę, zły na upośledzonego chłopca za to, że bawił się ze mną w tę makabryczną grę, ale on czmychnął na skutych klamrami nogach.

Gdzieś w dole, na ulicy, zabrzmiał ostrzegawczy krzyk, a potem wśród dzieci siedzących w gałęziach figowca rozległa się fala chichotów.

Tutaj, na dole, Blake! – zawołał jakiś głos. – Jest twoja pierwsza uczennica.

Środkiem usłanej kwiatami ulicy nadchodziła Miriam St. Cloud, ubrana w groteskową, lecz wspaniałą suknię ślubną. Spięta z setek jardów białego tiulu, przypominała kostiumy do niektórych superprodukcji hollywoodzkich z lat trzydziestych.

Miriam ciągnęła za sobą wielki tren, którego rąbek, wystrzępiony niczym ptasi ogon, niosła mała Rachel, przymykając niewidome oczy, jak gdyby śniła o lataniu. Wystające znad ramion Miriam tiulowe draperie tworzyły parę ogromnych, miękkich skrzydeł, czekających tylko, by wzbić się w powietrze.

Miriam przystanęła na ulicy, jak wielki biały ptak w poszukiwaniu nieba. Z początku sądziłem, że znajduje się w transie religijnym, w głębokim stuporze, z którego nigdy jej nie wydobędę. Rozglądała się wokoło, wśród kwiatów i pnączy pokrywających supermarket i sklepy z artykułami gospodarstwa domowego. Przyglądała się ptakom siedzącym na portyku stacji benzynowej, obserwowana zza przystrojonych kwieciem dystrybutorów przez łanię daniela, jak gdyby zastanawiającą się, który z ptaków zostanie oblubieńcem Miriam.

Pani doktor, on jest na dachu...

Na górze, pani doktor...

Ludzie wołali do niej z zaparkowanych aut, wskazując moją postać, rysującą się wyraźnie na tle nieba. Stałem na dachu parkingu, ale gdy Miriam na dole podniosła na mnie wzrok, zauważyłem, że jest całkiem przytomna i usiłuje w najzupełniej zdroworozsądkowy sposób nie dać się przytłoczyć przepychowi wiszących ogrodów orchidei i kwitnących pnączy. Sprawiało mi przyjemność, że podziwia moją władzę nad powietrzem, ptakami i lasem, choć nadal podejrzewała, że jestem intruzem we właściwym porządku naturalnego wszechświata.

Wiedziałem jednak zarazem, że Miriam spełnia wreszcie tajemny cel, który sobie wyznaczyła – że ziszcza się jej młodzieńczy sen o zaślubinach w powietrzu. Podtrzymując w dłoni skraj sukni ślubnej, przeszła spokojnie przez obserwujący ją tłum. Nie krepowała się wcale, że urzeczywistnia ten przyjemny kaprys na oczach swoich pacjentów. Lecz nawet wtedy, gdy Miriam kroczyła stanowczo w kierunku wejścia na parking, byłem pewien, że na swój cichy sposób rzuca mi wyzwanie i wierzy wciąż, że moje moce są ograniczone, nieskończenie słabsze niż moce jej koronnego bóstwa. Czyżby próbowała wystawić mnie na próbą i sprawdzić, czy potrafią nauczyć ją latać? Kiedy wchodziła na schody, wszyscy zamilkli. Ostatni mieszkańcy okolicznych ulic opuszczali domy i nadchodzili ku nam pod osłoną baldachimu tropikalnej roślinności. Nawet Stark postanowił odpocząć od radosnej grabieży miasteczka. Usiadł na dachu karawanu przed budynkiem poczty, otoczony zrabowanymi urządzeniami i kolorowymi, jesiennymi liśćmi opadłych banknotów. Pomachał mi z pewnym siebie uśmiechem, przekonany, że zadziwią wszystkich, cokolwiek zdecydują się teraz uczynić. Podobała mi się jego całkowita szczerość.

Na końcu ulicy, pod pomnikiem wojennym, ojciec Wingate wachlował sobie twarz słomkowym kapeluszem. Wraz z panią St. Cloud przyszedł tutaj przez park, w towarzystwie szofera i gospodyni. Przywieźli na wózkach trzech starszych pacjentów z oddziału geriatrycznego. Stali teraz razem, a ksiądz przekonywał panią St. Cloud, że nie zagraża mi żadne niebezpieczeństwo – wyglądali jak para rodziców z prowincji, których sukcesy syna usunęły w cień, lecz którzy mimo to są z niego dumni.

Za moimi plecami doszło do szamotaniny. David wyrwał się dzieciom i podbiegł do mnie. Jego oczy patrzyły z niepokojem spod napuchniętego czoła. Wiedział, że tylko on nie został dopuszczony do tajemnicy szczęścia dzisiejszego dnia. Przyniósł mi wystrzępiony biały gałganek na znak pokoju po okrutnym figlu Jamiego. – Blake... To dla ciebie.

To prawdziwy skarb, Davidzie.

Rozpoznałem szczątki mojego kombinezonu, kawałek prawego rękawa i pasa. Naciągnąłem kombinezon na głowę i biodra. Ubrany we fragment przeszłości, zwróciłem się ku Miriam St. Cloud. Dotarła już na piętro i szła wprost na mnie w swojej sukni ślubnej, gotowa na zaślubiny z powietrzem.

Na dachu parkingu wzbierał już wiatr, unosząc tren i skrzydła sukni Miriam, chcąc unieść ją w powietrze. – Czy mógłbyś mnie podtrzymać, Blake? Łapiąc równowagę, wyciągnęła do mnie ręce, niby nieśmiała żona cudownego gimnastyka, niepewna, co się za chwilę zdarzy, lecz pewna, że dobrze się skończy. Poczułem ciepły zapach jej ciała i zobaczyłem plamy potu na sukni pod pachami.

Włożyłeś kombinezon... Jest cały w strzępach. – Wystarczy tego, co zostało, Miriam. A teraz chwyć mnie za ręce.

Chciałem ją tylko oswobodzić i ulecieć z nią z tego miasteczka, w którym zostaliśmy uwięzieni. Chciałem przekazać jej wszystkie moje moce, by mogła uciec sama, jeśli ja bym nie mógł.

Trzymając ją za nadgarstki, zaprowadziłem Miriam na skraj dachu. Ujrzawszy ziemię pięć pięter niżej, Miriam potknęła się i rozerwała tren sukni. Jej dłonie trzepotały w powietrzu, aż odnalazły wreszcie moje ramiona. Milczący tłum rozsiadł się pod drzewami. Przyglądali się nam nawet miejscy policjanci na rowerach. Z nieba spadały bezradnie tysiące ptaków, których skrzydła oszukało powietrze, nie dające im żadnego oparcia. Unieruchomione na dachach, machały słabo skrzydłami, jak gdyby dając sobie jakieś znaki. Ary i papużki rozłożyły się szeroko w ścieku pod supermarketem, na proscenium stacji benzynowej leżały płaskonogie flamingi, a wróble i rudziki spadały w znieruchomiałym powietrzu jak kamienie. Miasto pokrywało teraz zupełnie nowe niebo. Poczułem pod skórą elektryczną gorączkę, jak podczas poprzednich wizji, i wiedziałem, że oto raz jeszcze wkraczam przez drzwi mojego ciała w królestwo rządzone innym czasem i przestrzenią.

Blake, czy my?...

Tak, Miriam, umiemy latać.

Staliśmy razem na krawędzi dachu, wysuwając stopy za skraj parapetu. Miriam wzięła mnie za ręce i popatrzyła w dół, na ulicę, pełna obaw, że roztrzaskamy się na śmierć wśród zaparkowanych samochodów. Ale w ostatniej chwili odwróciła się do mnie z pełnym zaufaniem, pragnąc znów ujrzeć mój triumf nad śmiercią, którą już raz przecież pokonałem.

Blake, leć!...

Objąłem ją ręką w pasie i postąpiliśmy krok naprzód, w otwartą przestrzeń powietrza.



26. PIERWSZY LOT


Razem runęliśmy w dół.

Dłonie Miriam chwyciły mnie za pierś, rozrywając mi paznokciami skórę. W górze rozległ się ostrzegawczy krzyk – ślepy wrzask Rachel.

Chwyciłem nasze spadające ciała i znalazłem dla nich oparcie w powietrzu. W dole, na ulicy, ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Matki przewracały się o własne dzieci. Miriam i ja zawiśliśmy razem na długość ramienia od czwartej kondygnacji parkingu. Poprzez zasłaniające jej krawędź bugenwille widziałem samochody stojące w cieniach na pochyłym tarasie. Biały tren Miriam sterczał nad nim pionowo, wznosząc się na wysokość pięćdziesięciu stóp. Wyglądał jak olbrzymie, strojne nakrycie głowy. Uspokoiłem się i znów zacząłem oddychać. Chłodny powiew ogarnął front budynku, pieszcząc tył moich ud, piersi i ramiona, a Miriam wciąż wpatrywała się we mnie nieruchomo, bez wyrazu, skupiona na moich dłoniach. Czekałem, aż zacznie oddychać. Czułem, że jej skóra wibruje jak zbyt mocno obciągnięty bęben. Wysiłkiem woli wszystkie komórki jej ciała przekraczały próg ich prawdziwego królestwa, łącząc się w nim na nowo, cząsteczka po cząsteczce. W końcu uspokoiła się, już pewna swojego panowania nad powietrzem. Trzymałem ją za race i czułem, że poruszyły się w poszukiwaniu pulsu moich nerwów i krążącej krwi, jak gdyby Miriam była świeżo upieczonym pilotem, który rozluźnia wściekły z początku uścisk. Uśmiechnęła się do mnie czule – żona, która uczestniczy we wspólnym locie z mężem, ale przede wszystkim uprawia z nim po raz pierwszy miłość seksualną. Wokół nas spadały ostatnie ptaki.

Delikatnie podźwignąłem Miriam i wzbiliśmy się w niebo. Zawiśliśmy na chwilę nad parkingiem, czekając, by uspokoił się tren. Słońce rozpromieniało draperie sukni, które przypominały rozświetlone skrzydła, niosące nas w powietrzu. Z oddali, mrużąc oczy, przyglądały się nam upośledzone dzieci. Na przemian zaciskały i rozprostowywały swoje małe rączki, próbując ocenić odległość dzielącą nas od ziemi. Na ulicach kilkusetosobowy tłum pokazywał gwałtownymi gestami, że powinniśmy wracać. Widzowie bali się, że zanadto zbliżymy się do słońca.

Spojrzałem na nich z góry, rozpoznając wielu znajomych z miasteczka, przesłoniętych teraz lekką mgiełką, jak gdyby stali na dnie szklanego jeziora. Moim prawdziwym królestwem było jasne powietrze, wspólnota czasu i przestrzeni, w której dzieliliśmy się ciałami z każdym fotonem. Holując za sobą Miriam, wzbiłem się wyżej, na czysty nieboskłon, by zabrać ją na wycieczkę po moim dominium. Jak gdyby stojąc w wagoniku niewidzialnego statku powietrznego, lecieliśmy ramię przy ramieniu ponad dachami tego miasta, wśród dżungli – jaw strzępach kombinezonu lotniczego, Miriam w przepysznej sukni ślubnej. Miała otwarte oczy, choć sprawiała wrażenie uśpionej, ponieważ wpatrywała się we mnie jak rozradowana dziewczynka, przejęta dziwnym snem, w którym dane było jej przez chwilę oglądać pierwszą miłość. Miała zimne dłonie i poczułem, że chyba umarła, jej ciało spoczywa gdzieś daleko w dole, na ulicy, a ja odlatuję w dal z jej duszą.

Poszybowaliśmy nad wytwórnię, gdzie na trawiastych pasach startowych stały stare dwupłatowce. Tam zawróciliśmy, obierając trajektorię, którą nadleciał nad Shepperton mój samolot. Resztę świata, czyli miasteczka w dolinie Tamizy, płynącą zakolami rzekę i widoczne w oddali ruchliwe autostrady, spowijało intensywne światło. Przelecieliśmy nad pasażem handlowym, supermarketem i budynkiem poczty, potem nad parkiem i wiązami, aż dotarliśmy na plażę, w pobliżu której zatonęła cessna i gdzie zbudziłem się do swego drugiego życia.

Krążyliśmy nad wodą, a suknia Miriam wyglądała jak duch zatopionego samolotu. Obróciłem ją twarzą do mnie, ponieważ poczułem, że muszę wziąć ją w ramiona. Położyła ręce na moich poobijanych żebrach, nawet we śnie próbując złagodzić mój ból. Kiedy przyciągnąłem ją do piersi, wokół nas zadrżała aureola światła. Przycisnąłem Miriam do siebie i poczułem dreszcze na jej skórze. Jej twarz dotknęła mojej, a wargi kobiety wbiły się w moje pokaleczone usta.

Nasze uśmiechy połączyły się z sobą bez bólu. Chłodna skóra Miriam przeniknęła moją, przędza jej nerwów rozlała się rtęcią w moich nerwach, a fale jej tętnic zalewały ciepłem i uczuciem najdalsze zakamarki mojego ciała. Połączyła się ze mną, gdy się objęliśmy, jej żebra rozpuściły się w moich żebrach, jej ramiona stopiły się z moimi ramionami, a jej nogi i brzuch zniknęły w moim ciele. Pochwa Miriam zacisnęła się na moim członku. Czułem w ustach jej język, czułem, że zębami chwyta moje zęby. Nasze oczy połączyły się, a źrenice zespoliły się z sobą. Zamglił się nam wzrok – chimeropodobna istota wyszlifowanymi jak ścianki brylantu oczami widziała tylko zwielokrotnione obrazy.

Ale po chwili ujrzałem wszystko dokoła dwukrotnie silniejszym wzrokiem, patrzyłem bowiem zarówno swoimi, jak i jej oczami. W obu naszych głowach czułem nerwowe zawroty oraz zaufanie i miłość Miriam do mnie. Wszystkie kwiaty i liście w parku lśniły teraz jeszcze bardziej przeraźliwą jasnością, przypominając las z podświetlonego szkła, wykonany przez mistrza jubilerskiego.

Szukałem jej w powietrzu, ale Miriam zniknęła, ulatując setkami drzwi mojego ciała. To ja byłem teraz ubrany w suknią ślubną. Czułem ciężar jej wielkiego trenu i draperii tiulowych, podobnych do skrzydeł cessny. Zwróciłem się tyłem do rzeki i poleciałem nad parkiem do centrum Shepperton. Zawisłem tam nad dachem parkingu, wypełniając suknią rozjarzone słońcem powietrze i demonstrując milczącym ludziom na dole naszą jedność chimery. Kiedy przysiadłem na betonowym dachu, podbiegli do mnie David i Jamie. Chwycili drżący tren, żeby zatrzymać mnie na dachu niczym dziwny samolot, który zabłąkał się w przestrzeń powietrzną Shepperton. Stanąłem na krawędzi, pozwoliłem skrzydłom opaść i pomachałem uspokajająco zebranym w dole tłumom. Wydawało mi się, że ich twarze powleka otępienie, jak gdyby nie potrafili pojąć tego, co widzą. Nawet ojciec Wingate, wachlujący się słomkowym kapeluszem, był chyba zadziwiony, jakby rozdarty między niewiarą a wiarą. Drogą błądziła pani St. Cloud, przepatrując powietrze nad głową. Nie wiedzieć jak, niebo zapodziało gdzieś jej córkę.

Poczułem, że teraz jestem silniejszy, i upewniłem się, że nie tylko żyję, lecz nasyciłem się energią ducha i ciała Miriam. Miałem ochotę zatrzymać ją w sobie, jak księżniczkę zamkniętą we wściekłym zamczysku mojej duszy. Już się za nią stęskniłem. Wiedząc, że wokół są inni, których mogłem wchłonąć, by karmić się ich duchami, wkroczyłem na środek dachu. Rozpostarłem ramiona i wypuściłem Miriam na rozsłonecznione powietrze. Cofnęła się, unosząc z sobą suknię. Jej twarz kryła bladość głębokiego transu i głębokiego snu mojego ciała. Widząc, że Miriam materializuje się, Jamie i David podbiegli, by ją powitać, a Rachel pomknęła za nimi z niewidomym uśmiechem na ustach. Dzieci wzięły ją za ręce. W dole emerytowany żołnierz zaczął wiwatować i wymachiwać laską. Jego głos chyba wszystkich obudził. Ludzie pospiesznie zsuwali się z dachów aut i zaczynali rozmawiać między sobą, zrozumiawszy, że pokaz latania dobiegł nareszcie końca. Przy schodach Miriam rzuciła mi przez ramię spojrzenie, jak gdyby widziała mnie po raz pierwszy od początku naszego wspólnego lotu. Uśmiechnęła się i zrozumiałem, że uznaje moją władzę w powietrzu. Wciąż była blada, jak gdyby jej ciało umierało po trochu, opuszczając miasteczko.

Byłem pewien, że dzięki niej i dążącym ku niebu duchom mieszkańców Shepperton będę mógł wreszcie stąd uciec.



27. POWIETRZE PEŁNE DZIECI


Czy my też umiemy latać, Blake?

Naucz nas latać...

Kiedy wyszedłem z parkingu, otoczyły mnie grupki dzieci. Opędzałem się od nich żartobliwie i popatrywałem z niejaką dumą na usiane kwiatami fasady sklepów i supermarketów. Po wielu dniach wyczerpania poczułem się odmieniony i odzyskałem pewność siebie. Nie tylko mogłem znów latać, lecz wchłonąłem także ciało Miriam. Niczym wielki ptak, kopulowałem i odżywiałem się w powietrzu. Czy mógłbym karmić się mieszkańcami miasteczka i wykorzystać ich oczy, języki, umysły i seks, by skonstruować latającą machinę, która mnie stąd uniesie? Nabrałem niemal pewności, że moje moce nie posiadają granic i że potrafię dokonać wszystkiego, na co zdobędzie się moja wyobraźnia. Dzieci wlokły się z tyłu, kłócąc się między sobą, a ja przystanąłem w pasażu handlowym wśród telewizorów i mebli do sypialni. U moich stóp zatrzepotało stadko wróbli, goniących okruch chlebowca. Wszędzie dokoła ptaki znów wzbijały się w powietrze.

David! Jamie! – Postanowiłem ich zabawić. – Patrzcie wszyscy na mnie!

Wróble podfruwały wśród banknotów, a ja chwytałem je w dłonie gestem magika. Ptaki zlewały się szybko z moim ciałem i czułem w przegubach trzepotanie ich maleńkich serc jak szmer nerwowych pulsów. Dzieci przyglądały mi się z otwartymi ustami, gdy pstryknąłem palcami, wypuszczając z nich oszołomionego wróbla samca. Wygładzał zgniecione piórka po napaści młodego sokoła, który siedział na pobliskim samochodzie. Klasnąłem w dłonie, przyciągając uwagę ciężkiego ptaka, i poczułem w łokciach jego oporne szpony, a w plecach potężne skrzydła. Zadziwione tymi rzekomymi sztuczkami, dzieci zaczęły piszczeć z radości i zakłopotania. Jamie pohukiwał pod niebo, ostrzegając je, że jestem zdolny do wszystkiego. Tylko David zdawał się nie być mnie pewien. W progu supermarketu zamruczał coś do Rachel, jak gdyby nie wiedział, do czego to wszystko prowadzi. Ale ja przez następną godzinę przechadzałem się po moim rewirze niczym prestidigitator, oklaskiwany przez tłum widzów. Pochłonąłem kilkanaście ptaków, które schwytałem w powietrzu i przepuściłem przez drzwi zapadkowe swoich dłoni.

Moje ciało stało się rozświergotanym domem dla obłąkanych, pełnym rozdrażnionych ptaków. Przystanąłem pod supermarketem, gdy David cofnął się ze strachu i ostrzegł szeptem Rachel. Dzieci rozwrzeszczały się u moich stóp, kiedy wypuściłem z siebie dwanaście sikorek, tukana i sokoła ze zmierzwionymi piórami, który przeciął powietrze, odlatując z mojego ramienia z okrzykiem odrazy. Schyliłem się i pozwoliłem wygramolić się z moich pleców niezgrabnemu flamingowi, wyciągającemu długie nogi jak nadwrażliwy kaleka. Dzieci krzyczały przeraźliwie, kiedy ptak wdrapał mi się na ramiona i odleciał w stronę stacji benzynowej. Zakryłem rękami twarz, wyczarowałem z ust kolibra, a w trakcie widowiskowego finału uwolniłem ze swojego ciała ostatnie ptaki, wypełniając ten handlowy rewir miasta potopem skrzydeł i piór.

Choć ucieszyłem się bardzo, że zabawiłem dzieci i ich matki, przypomniałem sobie, że chciałem bawić się kiedyś w Szczurołapa w jednym z londyńskich parków. Czyżby udało mi się w jakimś sensie przewidzieć, że będę pewnego dnia posiadał takie moce? Chciałem nauczyć te dzieci latać i wchłaniać ptaki w swoje ciała, chciałem, by mężowie połączyli się w jedno z żonami, młodzieńcy z narzeczonymi, a dzieci z rodzicami, i aby wszyscy przygotowali się do ostatniego lotu ku nieznanym powietrznym rajom. Shepperton ogarnęła gorączka latania. Dzieci biegały po pasażu na wyścigi i zadręczały rodziców, by zabrali je na powietrzną wycieczkę. W drodze powrotnej nad rzekę, koło pomnika, szła już za mną cała procesja, złożona z kilkuset osób.

Za pomnikiem droga opadała w stronę parku. Tłum rozczarowanych dzieci i rodziców pobiegł w dół pochyłości, szarpiąc mnie z tyłu za strzępy kombinezonu. – Blake!...

Zostań z nami, Blake!...

Przebijając się przez tę ciżbę, wsparłem się o głowy dzieci i wzbiłem się w powietrze. Poruszałem się teraz na czele procesji trzy stopy nad ziemią.

Weź nas ze sobą, Blake!...

Mogłem nareszcie swobodnie oddychać, więc odwróciłem się do nich. Krążyłem w powietrzu, a ludzie krzyczeli do mnie, jak uchodźcy, którzy obawiają się, że pozostaną sami, wydani na pastwę losu w otoczonym dżunglą mieście.

Dalej! Wszyscy! Lećcie!

Dwóch młodych mężczyzn w kurtkach motocyklowych zaczęło podskakiwać na drodze, usiłując wznieść się w powietrze. Jakaś starsza kobieta mocowała się ze słońcem padającym jej na twarz i trzęsła biodrami, jak gdyby chciała zrzucić gorset. Wszyscy tańczyli shimmy i skakali wokoło, śmiejąc się, jak ludzie zaatakowani przez plagę miłych owadów. Tylko dzieci przyglądały mi się poważnym wzrokiem. Dwanaścioro z nich zbiło się wokół mnie, chcąc dotknąć moich stóp.

Proszę cię, Blake... – dziesięcioletnia dziewczynka o jasnych, związanych w kitkę włosach, zaofiarowała mi cukierek jako łapówkę. Pochyliłem się, wziąłem ją za ramiona i podniosłem. Przytrzymując spódniczkę, dziewczynka piszczała z radości i unosiła się swobodnie w rozwrzeszczanym powietrzu, a potem schyliła się i pomogła swojemu młodszemu bratu dostać się w moje ramiona. Nagle powietrze zapełniło się dziećmi. Krzyczały przeraźliwie z radości, spoglądając na swoje fikające swobodnie nogi, już dość wysoko nad głowami rodziców. – Saro, uważaj!... W pogoni za córką zaniepokojona matka uniosła się nad ziemię, wyciągnąwszy ręce w górę. Pedałując wściekle, wzbiła się wyżej i wzięła córkę w ramiona, a potem radośnie uśmiechnięta odpłynęła w stronę parku.

Ruszyłem przed siebie, a procesja za mną, przypominaliśmy więc olbrzymi latawiec, którego ogon ciągnął się po ziemi. Ci, którzy zostali na dole, wierzgając i podskakując, próbowali wszystkiego, by unieść się w powietrze. Jakiś młody człowiek oderwał się od ziemi, a po chwili pomógł unieść się w górę swojej dziewczynie. Stary wiarus z laską wzleciał sztywno w niebo. Odpływając dalej, pomachał do mnie laską, jak gdyby chciał mi przekazać, że nauczył się już tego i owego o lataniu.

Sunęliśmy do parku, a z bocznych ulic wybiegały całe rodziny, żeby się do nas przyłączyć. Dawni kierownicy działów, wagarujący już trzeci dzień, odrzucili teczki, dołączyli do ogona procesji i – chcąc z nas zadrwić – wzięli się pod ręce, naśladując wysiłki ludzi wierzgających na czele kawalkady, by stwierdzić ku swemu zdumieniu, że i oni unoszą się w powietrzu.

Kiedy dotarliśmy do parku, zdążało już za mną przeszło tysiąc osób. Do procesji przyłączali się ostatni maruderzy – technicy filmowi, aktorzy w staromodnych pumpach i goglach, rzeźnik w białym fartuchu, rozdający resztki mięsa rozradowanej zgrai psów i kotów, i dwóch mechaników w wytłuszczonych ogrodniczkach, pracowników stacji benzynowej.

Z drzwi budki telefonicznej przypatrywał się nam miejscowy policjant wzrokiem pełnym podejrzeń. Najwyraźniej zastanawiał się, czy przestrzec mieszkańców, że poważnie naruszają przepis, jakiegoś średniowiecznego statutu, zakazujący wszelkich indywidualnych i zbiorowych lotów. Po chwili usłyszałem jego krzyk. Gdy zorientował się, że został sam w Shepperton, porzucił swój rower i pobiegł razem z nami. Z hełmem w ręku wzniósł się niezgrabnie w górę i pożeglował pogodnie na końcu procesji, niczym strażnik powietrznego pociągu.

Opustoszałą główną ulicą biegły na końcu procesji upośledzone dzieci. Jamie skakał i kręcił się na swoich klamrach, jak gdyby była to tajemna katapulta, która pomaga mu zawsze wznieść się w powietrze. David wlókł się ciężko za nim, zadyszany i zbyt zaskoczony, by wytłumaczyć Rachel, dokąd odeszli mieszkańcy. Niewidoma dziewczynka przechyliła głowę i przycisnęła dłonie do uszu, oszołomiona setkami znajomych głosów w górze i piskami innych dzieci, spadających z zatłoczonego nieba. Poczekałem na nich i wstrzymałem procesję, gdy doszliśmy do parku. Policjant i aktor pochylili się, żeby podać im dłonie. David wspiął się w powietrze ostatnim wysiłkiem, otwierając szeroko oczy ze zdumienia nad nieoczekiwaną lekkością swojej wielkiej głowy. Następny był Jamie, pedałujący kalekimi nogami w długich, eleganckich krokach. Ale Rachel, zmieszana wieloma krzykami, skręciła w panice na chodnik i zniknęła gdzieś pośród zmywarek i telewizorów. Zanim zdążyłem przyjść im z pomocą, David i Jamie pomachali mi i zeskoczyli na ziemię, by dodać otuchy Rachel.

Żałowałem, że muszę zostawić dzieci, ale spoglądałem już w niebo na czekające mnie słońce. Procesja wzniosła się w powietrze moim śladem jak odrzutowiec przy starcie, obserwowana przez zaciekawione daniele, pasące się wśród drzew. Słyszałem zdumione westchnienia, kiedy Shepperton opadało pod nami coraz niżej, a w dole ukazało się długie zakole rzeki. Mieczniki, morświny, delfiny i ryby latające wyskakiwały ze srebrzystej wody, chcąc nas zachęcić do dalszego lotu.

Już w milczeniu wykonaliśmy szerokie okrążenie na wysokości trzystu stóp ponad dachami. Chłodne powietrze wszystkich uciszyło. Obok mnie płynęły dzieci z rozwianymi włosami i twarzami skierowanymi ku słońcu. Naśladując mnie, ułożyły ramiona wzdłuż tułowia, tak jak ich rodzice, młodzi i starzy mieszkańcy Shepperton, a wszyscy z tym samym, urzeczonym wyrazem twarzy, jak ludzie budzący się z długiego snu.

Wkrótce wzbiliśmy się już milę nad Shepperton, tropikalne miasteczko, otoczone palisadą bambusowego lasu i przypominające jakby enklawę Amazonii, przeniesioną w spokojną dolinę Tamizy. Ulice opustoszały, towarzyszyli mi wszyscy, wyjąwszy starców z oddziału geriatrycznego i członków mojej rodziny. Ojciec Wingate stał na plaży wśród swoich znalezisk archeologicznych i wymachiwał słomkowym kapeluszem, by dodać mi odwagi. Zachwycona pani St. Cloud obserwowała mnie z okna sypialni, nie wierząc wciąż własnym oczom. Stark wysiadł z karawanu i rozwinął baldachim lotni, jakby miał ochotę przyłączyć się do nas. Nawet Miriam, moja podniebna oblubienica, ubrana wciąż w suknię ślubną, stała na trawniku wśród niecierpliwych pelikanów, czekając, aż zstąpię z powietrza, by ocalić ją przed tymi ptasimi zalotnikami.

Zatrzymałem procesję dokładnie nad kościołem i odczekałem, aż wszyscy zajmą odpowiednie miejsca. Całe Shepperton leciało za mną z rozpostartymi ramionami, jak parafianie, gotowi modlić się w katedrze mojego powietrznego jestestwa. Ich twarze były pozbawione wyrazu i pogrążone w transie przebudzenia. Chłodne powietrze szeleściło spódniczkami dziewcząt i mierzwiło chłopcom włosy. Ich rodzice przyglądali się mojej lśniącej postaci, jak gdyby po raz pierwszy dostrzegając we mnie samych siebie. Najbliżej mnie unosiła się dziesięcioletnia dziewczynka, która pierwsza dołączyła do mnie w powietrzu, ściskając wciąż w ręce cukierek. Wziąłem ją za przeguby dłoni i przyciągnąłem do siebie, delikatnie ujmując dziecko w ramiona.

Saro, kochanie... Zbudź się.

Czekałem, aż dziewczynka wypuści z płuc powietrze, stanowczo wstrzymywała bowiem oddech ze strachu, by nie poślizgnąć się nagle i nie roztrzaskać na śmierć gdzieś na pustej ulicy.

Po chwili, w przypływie zaufania, chwyciła mnie za ręce i przytuliła się niecierpliwie, a ja przycisnąłem ją do swojego nagiego ciała. Chłodne powietrze pędziło wściekle między nami, otwierając setki ujść prowadzących w dół, ku śmierci. Ale słońce zlepiło nasze skóry i wchłonąłem dziewczynkę w siebie. Poczułem, jak jej serce tłucze się raptownie w moim sercu, a jej płuca pulsują pod wielkimi kopułami moich płuc. Czułem jej szczupłe ramiona, kierujące moimi ruchami, kiedy wyciągnąłem race w rozjarzonym powietrzu, by objąć także młodszego brata dziewczynki.

Stephen... Chodź tutaj. – Z mojego gardła wydobył się jej głos.

Chłopiec zawahał się, a w jego okrągłej twarzy odbiło się słońce jak w lustrze. Rzucił się w moją pierś, jak gdyby wskakiwał do ciepłego basenu. Wcisnął głowę w mój mostek, badając dłońmi moje biodra i brzuch w poszukiwaniu wrót, prowadzących do wnętrza mojego ciała. Uspokoiłem go i przyjąłem w siebie, połykając usta, chłodne wargi i słodki język chłopca, bo pozwoliłem mu wejść w moje ciało i przeniknąć je na wylot.

Poczułem się silniejszy i wzmocniony tymi małymi duchami, ruszyłem więc wśród uczestników procesji, wzywając ku sobie gestami setki mężczyzn i kobiet, zastygłych z rozpostartymi szeroko ramionami w płynącym powietrzu. – Emily... Amanda... Bobby... – przygarnąłem szybko pozostałe dzieci, które podążały za mną przez cały dzień, wchłaniając ich wąskie biodra swoimi biodrami. Ich rodzice przyglądali mi się z niepokojem, wypuściłem więc dzieci ze swojego ciała, dzieląc się na części, niczym łagodny potwór morski, wypluwający rybki, które zagnieździły mu się w paszczy. Dzieci zawisły wokół mnie w powietrzu, wymachując rękami i uśmiechając się, kiedy kolejno znów przyjmowałem je w siebie.

Lecąc dalej, dotknąłem ramion młodej matki, której synka wchłonąłem. Jej silne ciało chwyciło mnie w gwałtownym niemal uścisku. Czułem jej długie uda, mocne biodra i ostre ukąszenia w moich ustach. Kości kobiety splotły się z kośćmi jej syna w otchłani mojego szpiku. Jak hipnotyzer wśród śpiącej publiczności, przygarnąłem resztę mieszkańców miasteczka – starców, staruszki, mężów, żony, policjanta i emerytowanego żołnierza, ciała ohydne i szczupłe, niezgrabne i pełne wdzięku. Kiedy trzymali mnie za ręce, spostrzegłem w ich oczach zaufanie i dumę z mojej osoby. Wchłonąłem ostatniego z nich, młodego aktora z wytwórni, ubranego w staromodny strój lotniczy. Objął mnie radośnie, wchodząc w moje ciało niczym kochanek.

Zostawszy na niebie sam, poruszałem się w powietrzu olbrzymimi krokami. Stałem się archanielskim stworzeniem o olbrzymiej mocy, na tyle wreszcie silnym, żeby stąd uciec. Daleko w dole widziałem tysiące zagubionych ptaków, skulonych przy ziemi na pozbawionych powietrza ulicach – machały bezradnie skrzydłami pośród rozrzuconych wokół banknotów.

Krążyłem nad autostradą, gotów wylądować na pobliskich polach i porzucić moich pasażerów – chciałem wysadzić ich wszystkich na oczach zdumionych rolników w zbożu, sięgającym już bioder dorosłego człowieka. Ale kiedy pędziłem dalej, na północ, pewien dziwny czynnik sprawił, że zwróciłem się przeciwko samemu sobie. Wiatr pokładał się na mnie swoim wielkim grzbietem, wszystkie tkanki, nerwy i krwinki mojego ciała trzymały mnie w uścisku, a wchłonięci ludzie ciągnęli mnie za serce, przymocowane do sznureczków ich uczuć. Tysiące ludzkich potrzeb i roszczeń wierności utworzyło jakby olbrzymi wał, wokół którego pędziliśmy w niewidzialnym kręgu. Uniesiony nad centrum Shepperton, znalazłem się znów nad opustoszałymi ulicami. Zmęczony, zawisłem w bezruchu pomiędzy dwiema miękkimi poduchami łagodnych chmur. Ziemia pode mną oddalała się. Niebo pojaśniało, kiedy szybowaliśmy w chłodnym powietrzu. Czułem, że mieszkańcy spoczywają beztrosko w moim wnętrzu, jak śpiący pasażerowie we wzbijającym się coraz wyżej wagoniku, napędzanym jakimś głębokim, wznoszącym się w górę snem. Unosili mnie ku słońcu, pragnąc zagubić się w komunii światła.

Podjąłem rozpaczliwą próbę ucieczki, by nie zginąć w ogniu. Szarpnąłem się i zacząłem pikować w kierunku mostu Walton niczym oszalały oblatywacz samolotowy, ale i tym razem powstrzymali mnie pasażerowie, musiałem więc wrócić po łuku do punktu wyjścia. Rozzłoszczony, skręciłem raptownie, by oddalić się od powietrznej masy. Udawałem, że chcę się wznieść ku słońcu, a potem runąłem w wyludniony pasaż, gotów roztrzaskać wszystkich o ozdobne kafle i rozrzucić szczątki naszych trupów pośród sprzętów gospodarstwa domowego i mebli.

Ziemia zbliżała się do nas w powietrznym pędzie. W ostatniej chwili poczułem wewnątrz umacniającą się znów ludzką miłość i czyjąś ciepłą dłoń, która skierowała mnie bezpiecznie ponad dach parkingu. Wypuszczając z siebie mieszkańców Shepperton jeszcze w powietrzu, porzuciłem wszelkie próby ucieczki i bez tchu zatrzymałem swój ogromny pociąg tuż przed supermarketem.

Gdy wszyscy radośnie zstępowali z powietrza, ja wsparłem się bezradnie o jakiś samochód, niczym obłąkany maszynista diabelskiej kolejki, który postanowił w tajemnicy roztrzaskać pasażerów, ale którego ukoiło jakieś życzliwe dziecko. Cała zdyszana populacja Shepperton lądowała wokół mnie z przeraźliwie krzyczącymi dziećmi na czele. Stary żołnierz chwiał się niepewnie na nogach, grożąc z wyrzutem niebu niewłaściwym końcem swojej laski. Gospodynie domowe, którym kręciło się w głowach, obciągały spódnice, a młodzi mężczyźni przygładzali włosy. Miejscowy policjant, zdyszany, ale o zaróżowionych policzkach, siedział w fotelu przed sklepem meblowym. Wszędzie dokoła ludzie pokazywali sobie niebo, którego wysokie sklepienie przecinały wstęgi pary, jakie zostawialiśmy za sobą w górze – przypominały skomplikowaną „kocią kołyskę”, która zszywała powietrze wedle choreografii archanielskiego baletu. Widziałem wyraźnie, że łukowate smugi, znaczące moje bezskuteczne usiłowania ucieczki, rozpływają się w niespokojnym powietrzu nad mostem Walton i wytwórnią filmów.

Choć odczuwałem złość, wiedziałem, że jestem związany z tym miasteczkiem, ponieważ potrzebują mnie jego mieszkańcy, którzy coraz powszechniej uznawali, że otworzyłem im drzwi do prawdziwego świata, i ponieważ ogranicza mnie skończony wszechświat mojej własnej jaźni. Lecz kiedy przyglądałem się tym szczęśliwym, uśmiechniętym ludziom o dźwięczącej skórze, którzy machali do mnie, jak przedtem, kiedy szybowałem wysoko nad miastem, zrozumiałem, że jeśli chcę odzyskać wolność, muszę najpierw uciec od nich – uciec od ich opieki i czułości. Mieszkańcy rozchodzili się po milczących ulicach, zachęcając przestraszone ptaki pod ich stopami, żeby znów zerwały się do lotu. Mijając mnie, uśmiechali się nieśmiało ze słodyczą kochanków, znających najintymniejsze miejsca mojego ciała. Ich wychłodzona skóra tworzyła korytarze zimna w wilgotnym powietrzu tego popołudnia. Nie było ich jednak tylu, co przed lotem. Dwie matki, którym wiatr owiewał twarze, przeszukiwały opustoszały już pasaż, zerkając co jakiś czas w niebo, jak gdyby ich dzieci ciągle tam krążyły.

Saro, zejdź na dół, kochanie...

Bobby, teraz kolej na ptaki...

Przeszedłem obok nich, nagi pod szczątkami kombinezonu. Czułem w sobie ciała dziesięcioletniej Sary, jej braciszka i młodego chłopca. Zazdrosny o wolność tych trojga, nie wypuściłem ich, kiedy wylądowaliśmy. Potrzebowałem młodych ciał i dusz, by napełniły mnie siłą. Odtąd już zawsze miały się bawić w moim wnętrzu i biegać po ciemnych łąkach mojego serca. Nadal nic nie jadłem, choć mijał czwarty dzień, odkąd przybyłem do Shepperton, lecz kiedy skosztowałem ciał tych dzieci, zrozumiałem, że to one są moim pożywieniem.



28. KONSUL TEJ WYSPY


Słońce rozpalało niebo żywym ogniem. Wspiąłem się na najwyższy taras parkingu i spojrzałem na dachy Shepperton. Barwne lasy na dole roiły się tysiącami ptaków, zmieniających to szare miasteczko w tropikalny raj, który z taką łatwością wyczarowałem z myśli. Widziałem jednak nad głową rozpływającą się sygnaturę, jak gdyby jakiś zgrzybiały pismak zaznaczył w ten sposób na niebie moją bezskuteczną próbę ucieczki. Ktokolwiek zostawił mnie tu w odosobnieniu, uczynił mnie zarazem konsulem tej wyspy, nadał mi moc latania i przyjmowania postaci wszelkich stworzeń, a także moc wyczarowywania kwiatów i ptaków z czubków moich palców. Wiedziałem już jednak, jak nikłe są to moce. Czułem się tak, jak gdyby ktoś lekceważąco skazał mnie na wygnanie do nieznanego, odległego portu nad Morzem Czarnym i nadał mi prawo zmuszania kamieni na plaży, żeby dla mnie śpiewały.

Czy chodziło o to, że miałem się po prostu bawić? Patrzyłem, jak nieszczęśliwe matki odchodzą w dal późnego popołudnia. Jedna z nich przystanęła, by porozmawiać z pawiami, siedzącymi na portyku banku. Pytała, czy widziały jej synka i córkę, bawiących się wśród chmur, ale ja słyszałem słabe głosy dzieci tej kobiety w moich kościach. Ostatni mieszkańcy wrócili już do domów porośniętymi dżunglą ulicami. Nikt nie zauważył, że byłem nagi, sądząc widocznie, że jako pogański bożek ich prowincjonalnego miasta, urzędujące bóstwo odbiorników telewizyjnych i sprzętów kuchennych, nie będę ubrany w nic więcej oprócz kostiumu skóry.

Pod moimi nogami leżało splamione spermą ubranie – pozostałość po jakimś zmarłym księdzu, którą musiały tu przynieść upośledzone dzieci, kiedy zabrałem mieszkańców miasteczka na powietrzną wycieczkę. Spojrzawszy na ubranie, wiedziałem, że już nigdy więcej go nie włożę. Kopniakiem strąciłem spodnie i marynarkę za skraj tarasu, na ulicę, postanowiwszy, że od tej pory będę chodził nago, pokazując tym ludziom swoje ciało, dopóki nareszcie go nie rozpoznają.

To skóra zapewniała mi moc. Im dłużej wystawiałem ją na działanie powietrza i nieba, tym bardziej rosły moje nadzieje, że przekabacę je na swoją stronę. Gniewało mnie, że zostałem uwięziony w miasteczku. Wcześniej czy później będę musiał rzucić wyzwanie niewidzialnym siłom, które skazały mnie na wygnanie w Shepperton, i zmierzyć zasoby mojej obłąkanej wyobraźni z ich fantazją. Marzyłem już, żeby rozciągnąć swoją skromną władzę na świat leżący dalej, na pozostałe miasta w dolinie Tamizy, a nawet na sam Londyn. Witałem już niemal kamery telewizyjne i reporterów prasowych. Tropikalny zmierzch kąpał mi skórę w zielonozłotym świetle, jak gdyby namaszczając ją dziwnymi żądzami. Ulice rozświetlały pióra siedzących na dachach domów szkarłatnych ibisów, które przypominały egzotyczne latarnie, oświetlające mi drogę. Pobudzony wolą walki, gładziłem się po posiniaczonych żebrach. Postanowiłem w pełni wykorzystać swoje moce – w razie konieczności nawet na najokrutniejsze i perwersyjne sposoby, bo wówczas natrafiłbym, być może, na jakieś nieodkryte jeszcze zdolności, dzięki którym zdołałbym się uwolnić.

Przechadzałem się w zapadającym zmroku po dachu parkingu, tej betonowej rampie, z której po raz pierwszy wzbiłem się w powietrze. Postanowiłem nie wracać do rezydencji St. Cloudów, czyniąc swoim domem ów labirynt pochylonych skośnie kondygnacji.

Pomimo woli zwycięstwa wiedziałem, że mój czas dobiega już chyba końca, i przypomniałem sobie ostrzegawcze wizje holocaustu. Nie zważając na gniew, chciałem za wszelką cenę ocalić tych, którzy przedtem uratowali mnie, a nade wszystko Miriam St. Cloud. Żałowałem, że nie ma jej tu ze mną. Myślałem o jej uśmiechu, zapachu, obtartych piętach i połamanych paznokciach – o nieskończonym inwentarzu podniet i możliwości. W pewnym sensie klucz do mojej ucieczki krył się wśród pospolitego żywota mieszkańców Shepperton. Już przekształciłem ich życie, podważyłem pojęcie małżeństwa i rodzicielstwa, zmysł oszczędności i dumę z dobrze wykonanej pracy. Musiałem jednak iść dalej, by podkopać zaufanie między małżonkami, ojcami i synami. Chciałem, żeby przekroczyli granice dzielące dzieci i ojców, gatunki i królestwa biologiczne, świat ożywiony i nieożywiony. Chciałem zniszczyć bariery dzielące matki od synów i ojców od córek.

Przypomniałem sobie moją dziwaczną próbę uduszenia pani St. Cloud, niezwykły sposób, w jaki usiłowałem zgwałcić niewidomą dziewczynkę, i nieprzytomną młodą kobietę, której omal nie zamordowałem w jej własnym mieszkaniu w pobliżu lotniska w Londynie. Tamte zbrodnie i żądze stanowiły pierwsze zapowiedzi tych łagodnych sił, które ujawniły mi się w Shepperton. Gdy będąc uczniem, kopulowałem z ziemią, gdy próbowałem ożywić później trupa i kiedy zawładnęła mną obsesja Szczurołapa, marzącego o jakimś niedalekim raju dla dzieci, przeczuwałem widocznie swoje moce, którymi teraz mogłem się podzielić z mieszkańcami tego spokojnego miasteczka.

Rozmyślając o pani St. Cloud, mojej adoptowanej matce, z którą dzieliłem łoże, dotknąłem swoich rozbitych ust. Zapragnąłem nagle, by wszyscy w Shepperton zespolili się z sobą, żeby matki kopulowały z synami, a ojcowie z córkami, i aby wszyscy połączyli się w zamtuzie mojego ciała, jak czynili to z radością podczas lotu.

Ale nade wszystko chciałem być wielbiony, by czerpać siły z czci mieszkańców i uciec z tego miasta. Chciałem, żeby czcili mój oddech i mój pot, powietrze, które choć przez chwilę dotykało mojej skóry, moje nasienie i mocz, odciski moich stóp na ziemi, rany na moich ustach i piersi. Chciałem, by wszyscy po kolei kładli na mnie dłonie, wtedy bowiem dowiedziałbym się, kto mnie reanimował. Chciałem, żeby przyprowadzili swoje dzieci do mego labiryntu i żeby oddali mi swoje żony i matki.

Przypomniawszy sobie słowa ojca Wingate, byłem teraz pewien, że grzech na tym świecie jest metaforą cnoty w innej rzeczywistości, i że uda mi się stąd uciec tylko poprzez najbardziej ekstremalną z owych metafor.



29. MOTOR ŻYCIA


Dzień płynął ku barbarzyńskiemu wieczorowi. Obserwowałem z dachu parkingu zacieśniającą się nad miastem kopułę lasu. W prowincjonalnych ogrodach wzrastały setkami palmy, a ich żółtawe liście kładły się na sobie, zamykając dachy pod jaskrawym, tropikalnym blaskiem. Wszędzie dokoła roślinność lśniła niezwykłą poświatą, jak gdyby słońce stało się soczewką, skupiającą na Shepperton całe światło wszechświata.

Uśmiechnąłem się do gęstego powietrza, rozmyślając o wszystkich niepowodzeniach, jakie spotykały mnie w przeszłości – o kłopotach z policją, podłych posadach, i umykających, na wpół spełnionych marzeniach. Teraz jednak natarczywa natura zareagowała na mój widok, powstając ze wszystkich stron. Okrążały mnie obłoki elektrycznych ważek i olbrzymich motyli ze skrzydłami, przypominającymi złożone do oklasków dłonie. Wszystkie liście, kwiaty i pióra szkarłatnych ibisów, stojących niżej, na dachu stacji benzynowej, nasycone były wściekłym światłem. Shepperton zmieniło się w motor życia.

Rosnące na obrzeżach miasta gęste gaje bambusów i opuncji, odcięły drogi do Londynu i na lotnisko. Pół mili od dworca pociąg do Shepperton stanął bezradnie na torach, nie mogąc przedrzeć się przez kaktusy i karłowate palmy, które wyrosły między podkładami. U stóp mostu Walton czekał szereg policyjnych radiowozów, których załogi usiłowały wyciąć drogę wśród bambusowych palisad, wyrastających równie szybko, jak szybko je ścinano. Pewien strażak z ciężkim toporem w dłoni zaczął wyrąbywać ścieżkę w gęstwinie twardych bambusów. Po kilkunastu krokach otoczyły go świeże pędy i koronka grubych jak ludzkie ramię lian, które przywiązały strażaka do prętów tropikalnej klatki. Uwolnili go dopiero wyczerpani policjanci, używając w tym celu ręcznych kołowrotów. Późnym popołudniem dysk słoneczny dotknął wreszcie leśnej kopuły nad wytwórnią filmów i tropikalne światło rozlało się krwawą falą po dachach Shepperton. Nad miasteczkiem krążyły dwa helikoptery, policyjny Sikorski i jakaś mniejsza maszyna, wynajęta przez telewizję. Podglądały mnie kamery, a w gęstym listowiu przetaczały się głosy z megafonów. Śmigłowiec klekotał ponad główną ulicą, pięćdziesiąt stóp nad moją głową, ale chmury ptaków, wznoszące się i opadające w płynnym powietrzu, zmusiły helikopter do odwrotu. Setki ludzi, machających radośnie ze swoich ogrodów, zdezorientowały członków załogi. Nagi pod strzępami kombinezonu zasalutowałem im majestatycznie z dachu parkingu, a zarazem labiryntu i wiszącego ogrodu, z którego sprawowałem rządy nad Shepperton. O zmroku, kiedy pod leśną kopułą sunęły tysiące wiśniowych i cyklamenowych światełek migotliwych piór dziwacznych ptaków, na ulicach Shepperton pojawili się pierwsi nadzy ludzie. Trzymali się pod ręce i spacerowali po małomiasteczkowych chodnikach, uśmiechając się do siebie mimo woli, a ja byłem pewien, że są nadzy – nie dlatego, że ogarnęło ich nagłe pragnienie odsłonięcia ciała, ale dlatego, że zdali sobie sprawą, iż byli ubrani. Widziałem rodziny z dziećmi, mężów z żonami, starsze małżeństwa i bandy młodzieży. Przechadzali się beztrosko wśród stad wilg, stłoczonych na chodnikach, lub odpoczywali w świetle zmierzchu na kanapach stojących przed sklepem meblowym.

Ujrzawszy mnie na dachu parkingu, grupka podstarzałych kobiet zaczęła wznosić dla mnie w pasażu handlowym krąg niewielkich kapliczek. Ustawiły przed supermarketem piramidę z pudełek proszków do prania i miniaturowe tabernakulum z pralek i telewizorów. Pochlebiła mi ta oznaka wdzięczności, urwałem więc kilka skrawków nadpalonej tkaniny kombinezonu i rzuciłem je nagim kobietom, które z radością umieściły splamione olejem strzępy w swoich kapliczkach, przybierając je kwiatami i piórami. Przyglądałem się tym atrakcyjnym samicom, które uwijały się po centrum Shepperton w coraz gęstszym mroku, budując małe świątynie z puszek po oleju na dziedzińcu stacji benzynowej, piramidki z dezodorantów przed wejściem do drogerii i kopce odbiorników tranzystorowych przed sklepami z artykułami gospodarstwa domowego. Byłem dumny, że sprawuję tu rządy, że jestem miejscowym bóstwem myjni samochodowej, pralni i wypożyczalni telewizorów. Pobłogosławiłem ich skromne życie niemożliwymi snami. Kiedy na porośniętych dżunglą ulicach zapadła noc, wszyscy mieszkańcy miasteczka zrzucili z siebie ubrania i korzystając z ciepłej aury, przechadzali się pod ulicznymi latarniami, ubarwionymi magnoliami i orchideami, rwąc kwitnące pnącza i przystrajając sobie nawzajem ciała łańcuchami kwiatów. Stary żołnierz z laską, tkwiący przed sklepem meblowym, odrzucił tweedową marynarkę i spodnie, sklecił niewielką budkę za kopią zabytkowego sekretarzyka i dekorował w niej ciała nastoletnich dziewcząt, przybierając kwiatami ich drobne piersi. Dyrektorka banku, naga Junona zmierzchu, stała przed bankiem, wśród monet odbijających kolorowe światła, i rozdawała kwiaty przechodzącym ulicą młodym mężczyznom.

Oba helikoptery wycofały się w ciemność, unosząc swój terkot nad zbiornikami wodnymi i polami maków. Reflektory odległych samochodów ukazywały w swym świetle coraz to inny fragment bambusowych ostrokołów, otaczających Shepperton. Wtedy właśnie, gdy naga pani St. Cloud wyłoniła się z cieni drzewa figowego, zrozumiałem, że narzuciłem wreszcie temu miastu moją zabłąkaną wyobraźnię. Pani St. Cloud nie wiedziała, że obserwuję ją z parkingu. Szła chodnikiem za grupką młodocianych chłopców, a na jej białym ciele widać było wciąż sińce, upamiętniające nasz akt seksualny. Choć miała ciężkie piersi i obwisłe pośladki, odznaczała się wspaniałą, brutalną pięknością. Centrum miasta zapełniały setki nagich ludzi, przechadzających się tam i z powrotem jak tłum, który wyległ na wieczorną włóczęgę. Przed stacją benzynową stał ojciec Wingate, nagi, jeśli nie liczyć słomkowego kapelusza – widziałem, jak zachwyca się kwiatami i ptakami. Kiedy podeszła do niego pani St. Cloud, powitał ją czarującym pozdrowieniem i zawiesił na jej szyi wieniec hawajski z kwiatów mirtu. Na mój widok pomachali mi razem, uśmiechając się jak goście we śnie, których ktoś trochę wbrew ich woli wciągnął w jakąś niezwykłą grę.

Ale tylko ja wiedziałem, że są nadzy.

Przez cały wieczór rozradowanymi ulicami przemykała silna i otwarta seksualność, nie odsłaniając ani razu swoich prawdziwych zamiarów. Przyglądając się tym prostolinijnym ludziom, zrozumiałem, że nie zdają sobie sprawy, do jakich ról są przygotowywani w tej niecodziennej i zapewne demoralizującej orgii. Chciałem sprowokować wreszcie niewidzialne siły, które podniosły mnie w obecny stan łaski.

Mężowie i żony rozdzielali się bezceremonialnie i spacerowali pod ręce z innymi partnerami; ojcowie igrali z córkami w liściastych altanach przed swoimi domami; matki pieściły synów, przechadzając się po pasażu handlowym. Kilka nastoletnich dziewcząt leżało w nonszalanckich pozach ujmujących kurtyzan na stojących przed sklepem meblowym otomanach, przywołując gestami przechodzących mężczyzn. Ludzie wchodzili do cudzych domów i zabierali z nich, na co im przyszła ochota, kobiety stroiły się więc w biżuterię sąsiadek.

Tylko dwoje ludzi nie brało udziału w tych uroczystych igrzyskach. Po zmroku, kiedy zrobiło się zbyt ciemno, by można było kontynuować prace nad wydobyciem cessny, Stark zacumował swoją bagrownicę i wrócił do Shepperton. Przez całe popołudnie pracował przy kabestanie i dźwigu, manewrując włókiem nad zatopioną maszyną. Skończywszy dzień roboczy, zasiadł za kierownicą karawanu i grasował po bocznych uliczkach miasta, plądrując domy, opuszczone przez swoich właścicieli. Patrzyłem, jak ładuje do karawanu zwoje dywanów, telewizory i utensylia kuchenne, niczym szalony pracownik firmy przewozowej, ewakuujący samotnie amazońskie miasto, któremu zagraża dżungla. Przejeżdżając w wieczornym ścisku główną ulicą, pozdrowił mnie otwarcie i bez podtekstów. Jego zoo stało się nieźle zaopatrzonym magazynem zrabowanych sprzętów, a pośród klatek ptaszarni urosła lśniąca piramida pralek i zamrażarek.

Podziwiałem Starka i jego sen o urządzeniach gospodarstwa domowego, ale myślałem tylko o Miriam St. Cloud i czekałem na nią w nadziei, że założy dla mnie swoją suknię ślubną. Obawiałem się, że i ona może pokazać się nago na tych wieczornych ulicach. Choć wchłonąłem ją raz w moje ciało, choć czułem, jak jej kości zderzają się z moimi i jak jej pochwa zaciska się na moim członku, nie pożądałem już Miriam seksualnie, gdyż moje pożądanie zostało wyługowane przez nasz wspólny lot. Chciałem ją tylko uściskać w ten sam sposób, w jaki pragnąłem zespolić się ze wszystkimi innymi żywymi stworzeniami w tym mieście. – Blake, nauczysz nas latać?...

Nocny lot, Blake... Naucz nas latać nocą. Nastolatki, które rozpierały się na otomanach przed sklepem meblowym, przeszły przez ulicę, a ich przystrojone kwiatami ciała lśniły w kolorowych światłach, lecz mimo chichotów i nieśmiałości również i te dziewczęta nie zdawały sobie sprawy z tego, że są nagie. Pomachały do mnie, choć grupka chłopców popychała je w przechadzającym się tłumie.

Chodźcie tu! – zawołałem. – Pojedynczo... Nauczę was latać.

Kłóciły się między sobą, nie mogąc się zdecydować, która z nich powinna lecieć pierwsza, a wtedy ponad gwarem ludzkiej ciżby zabrzmiał kobiecy głos.

Emily, wracaj do domu! Vanesso, i ty też, trzymajcie się z dala od Blake’a!

Miriam St. Cloud szła przez ulicę od strony supermarketu, gestem nakazując dziewczętom odejść. Była ubrana w swój lekarski kitel, starannie zapięty i zasłaniający bluzkę. Uśmiechała się twardym uśmiechem do nagich gapiów, z wyrachowaniem nie okazując zaskoczenia, że nadzy pacjenci zebrali się w mieście, jak gdyby oczekiwali na jakieś nocne badania wenerologiczne.

Miriam nakazała dziewczętom odejść od porośniętych tropikalną dżunglą tarasów parkingu, będącego labiryntem pnączy i bugenwilli, a potem uniosła wzrok, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. Sądząc po stanowczym wyrazie jej ostro zarysowanego podbródka, postanowiła przezwyciężyć wszystkie wątpliwości i zmierzyć się ze mną po raz ostatni. Czy pamiętała, że kiedyś już ze mną latała i że przez bramę mego ciała przeniknęła na chwilę do innego świata? Ostatnie promienie niewidocznego już słońca przesunęły się nad dachem parkingu. Zostawiłem Miriam, sprzeczającą się z młodymi kobietami, zszedłem o jedną kondygnację niżej i czekałem na nią pośród samochodów. – Blake... Nauczysz mnie latać?

W srebrzystej ciemności, zaledwie kilka stóp ode mnie, stał jakiś nagi młodzieniec. W świetle ulicznej latarni, odbijającym się w chromowanych zderzakach, zauważyłem, że bladą skórę chłopaka poraniły cierniste jeżyny, porastające schody i betonowe tarasy. Pomimo wysiłku, na jaki się zdecydował, spoglądał na mnie sceptycznie, jak gdyby nie był jeszcze przekonany do mojej mocy latania. Czekałem, aż podejdzie, taksując w ciemności jego szczupłe biodra i uda.

Pani St. Cloud kazała mi przyjść do ciebie. Czy tutaj prowadzisz swoją szkołę latania?

Gestem wskazałem mu chromowy mrok. Pożądałem tego młodzieńca. Podniecał mnie zapach strachu chłopaka, czułem w ciemnościach smak jego potu, widziałem ostrą biel zębów, osadzonych w niepewnych ustach, i blade dłonie, gotowe mnie uderzyć. Pożądałem młodzieńca, ale nie dla jego ciała czy seksu.

Dobrze... Nauczę cię latać.

Jego białą skórę pokrywały cętki barwnych latarni ulicznych, przypominała zatem kostium arlekina. W oknach otaczających nas aut widziałem swoje odbicie, poszarpaną skórę kombinezonu, spermę, perlącą się na moim członku, i gogle, sterczące mi na czole niczym szkarłatne rogi. Wziąłem chłopaka za rękę i zaprowadziłem między samochodami w głębokie cienie na tyłach kondygnacji. Objąłem go delikatnie na tylnym siedzeniu jakiejś przystrojonej kwiatami limuzyny. Pieściłem nerwową skórę młodzieńca i przyciskałem jego zimne ręce do bram mojego ciała. W ostatniej chwili, kiedy opuściłem go ostrożnie na piersi, wydał nagły okrzyk strachu i ulgi. Poczułem w swoich nogach jego smukłe nogi, trzony kości chłopaka utworzyły łubki wokół moich kości udowych, a jego pośladki zespoliły się z moimi dłońmi. Męskość młodzieńca rozpuściła się i stopniała na moim członku. Ciemiączka jego czaszki otworzyły się znów po raz pierwszy od chwili narodzin. Mozaika głowy chłopaka zaczęła przesiąkać przez szczeliny między kośćmi mojej czaszki. Grymas jego wykrzywionego przerażeniem i ekstazą oblicza poruszał się w moim ciele i niby szpon pochwycił mnie za twarz. Wraz z ostatnim westchnieniem chłopak zespolił się z moim ciałem jak syn, który odradza się w łonie ojca. Poczułem, jak jego mocne kości spajają się z moimi, jak jego krew rozlewa się jasną falą w moje żyły, a sperma z jego jąder pieni się, pędząc bystrym nurtem na spotkanie mojego własnego nasienia. Kiedy spoczywał we mnie, tracąc swoją tożsamość, zrozumiałem, że nigdy go nie uwolnię i że jego prawdziwy lot odbywa się teraz po niebie mojego ciała na tylnym siedzeniu luksusowej limuzyny. Ostatnie pyłki jego jaźni pomykały mrocznymi arkadami mojego krwiobiegu, i dalej, ponurymi groblami kręgosłupa, podążając za słabymi okrzykami dzieci, które wchłonąłem w siebie tego popołudnia. Jeszcze przez kilka sekund unosił się we mnie, kiedy ujeżdżałem jego ciało w jego ostatnią noc, a ujeżdżając chłopaka, stałem się androgynem zwielokrotnionej płci, anielską figurą, wzniesioną na ciele młodzieńca. Wziąłem go w sobie w ramiona tak, jak gdybym ściskał sam siebie.



30. NOC


Dlaczego słońce nie zatrzymało się dla mnie na niebie? Przez cały wieczór i noc sprawowałem rządy nad Shepperton z serca wielopoziomowego parkingu. Na otaczających mnie mrocznych ulicach rządziła niewinna i jawna kopulacja. Całe miasteczko spółkowało ze sobą w liściastych altankach, które wyrastały wśród pralek i telewizorów w pasażu handlowym, na otomanach i kanapach koło sklepu meblowego i w tropikalnych rajach prowincjonalnych ogródków. Setki par w najrozmaitszym wieku pieściło się nawzajem, usiłując nauczyć się latać, w przekonaniu, że dzięki okazywanej sobie czułości odzyskają powietrze. Żadna z tych osób nie była świadoma swojej płci. Czyści jak cherubiny, nie wiedzieli, co dzieje się między nimi w tych tropikalnych altanach. Widziałem panią St. Cloud, błąkającą się radośnie po pełnych kwiatów ulicach. Brzuch miała umazany smegmą, a piersi posiniaczone dłońmi młodych chłopców. Zobaczyłem też dyrektorkę banku, która, trzymając w ramionach pawia, oferowała przechodniom pieniądze. I oni nie zdawali sobie sprawy, że są nadzy. Tymczasem ja odpoczywałem w mroku tylnego siedzenia limuzyny. Ciało młodzieńca pokrzepiło mnie. Zyskałem bystrzejszy wzrok, a moje zmysły odbierały tysiące niesłyszalnych sygnałów, napływających od wszystkich ptaków i kwiatów. Od chwili przybycia do Shepperton nic nie jadłem i teraz byłem pewien, że moim prawdziwym pożywieniem są ciała młodych kobiet i mężczyzn. Im więcej ich wchłonę, tym potężniejsze staną się moje moce. Zostałem uwięziony w Shepperton nie przez tych siedmioro ludzi, będących świadkami mojego wypadku, lecz przez całą populację miasteczka. Kiedy wchłonę ich wszystkich, stanę się dość silny, żeby wreszcie stąd uciec.

Leżąc w przystrojonej kwiatami limuzynie, przypomniałem sobie przerażające, kompulsywne reakcje, które przepełniały ostatnie lata mojego życia. Marzyłem o przestępstwach, zbrodniach, bezwstydnych aktach zespolenia ze zwierzętami, ptakami, drzewami i ziemią. Molestowałem małe dzieci. Teraz jednak wiedziałem, że te perwersyjne impulsy nie były niczym więcej jak tylko chaotycznymi próbami antycypacji tego, co działo się obecnie w Shepperton, gdzie chwytałem ludzi, by wchłonąć ich w moje ciało. Nabrałem już przekonania, że zło nie istnieje, i że nawet impulsy jawnie złe to tylko nieokrzesane w formie usiłowania akceptacji wymagań rzeczywistości wyższego rzędu, istniejącej w każdym z nas. Akceptując owe perwersje i obsesje, otwierałem bramy, wiodące do rzeczywistego świata, gdzie wszyscy będziemy latać, przemieniać się wedle życzenia w ryby, ptaki, kwiaty i proch, i gdzie będziemy mogli połączyć się raz jeszcze z wielką wspólnotą przyrody.

Zaraz po brzasku, kiedy siedziałem wciąż na tylnym siedzeniu limuzyny, zauważyłem, że przez szybę przygląda mi się dwunastoletnia dziewczynka, której udało się jakoś pokonać labirynt i pochyłe kondygnacje parkingu, porośnięte krzakami jeżyn i bugenwillami.

Czy ja też umiem latać, Blake?...

Nie zważając na wyczekujące słońce, które zostawiłem samo sobie, by wykonało zadanie nakarmienia lasu, otworzyłem drzwi i ruchem ręki zaprosiłem ją do środka. Z nerwowej dłoni dziewczynki wyjąłem należący do jej brata model samolotu, po czym położyłem go obok na siedzeniu. Uspokajającym ruchem pomogłem jej wsiąść do samochodu obok mnie, a potem przyrządziłem sobie z niej drobne, słodkie śniadanko.



31. PARADA SAMOCHODÓW


Na ulicach zaległa dziwna cisza. Słońce kąpało mi skórę na dachu parkingu, a lekki wiatr, oszołomiony zapachem mimozy i wiciokrzewów, powiewał strzępami mojego kombinezonu.

Świat zamarł w bezruchu. Dachy porzuconych samochodów, rynsztoki pod supermarketem i budynkiem poczty oraz portyk stacji benzynowej obsiadły tysiące ptaków. Zdawały się czekać, aż coś się wydarzy. Czy spodziewały się, że będę znów dla nich latał?

Poirytowany ciszą, rzuciłem odpryskiem betonu w stado flamingów, stojących wokół fontanny w pasażu handlowym. Ptaki wpadały na siebie, trzepocząc niezdarnie skrzydłami w różowym blasku. Po chwili w uliczce bungalowów spostrzegłem grupkę ludzi, którzy pod osłoną baldachimu tropikalnej roślinności oddalali się w pośpiechu niczym nadzy spiskowcy, uciekający przez las.

Wiatr niósł w głąb głównej ulicy płatki kwiatów, którym przyglądały się uważnie ptaki. Czekałem, aż pojawią się mieszkańcy miasteczka. Czy oni się mnie boją? Czy zauważyli wreszcie, że są nadzy? Czy Miriam St. Cloud podburzyła ich przeciwko mnie i ostrzegła, że jestem zmartwychwstałym bogiem? Być może wstydzili się tego, co robili w nocy, i obawiali się, że w każdej chwili mogę opuścić parking, zejść między ludzi, pochwycić ich, drżących w swoich sypialniach, i kolejno wchłonąć wszystkich w siebie.

Ale ja, w gruncie rzeczy, chciałem im tylko pomóc. Pierwszy z popołudniowych helikopterów krążył nad rzeką w okolicach mostu. Załoga pochylała się nad kamerą filmową. Otaczająca Shepperton bambusowa palisada liczyła już pięćdziesiąt stóp wysokości i wyglądała jak płot ze złotych włóczni. Przez cały ranek helikoptery patrolowały obrzeża miasta, powstrzymywane przez chmury ptaków, które śmigła maszyn podrywały w powietrze. Kiedy stado podekscytowanych fulmarów wzbiło się w górę pod krążącym nad nimi helikopterem, z jednej z wyludnionych ulic dobiegł odgłos strzału, a po chwili z tłocznego nieba niby bomba runął na ziemię jakiś ciężki ptak. Stark z siatką i strzelbą w ręku biegł ku niemu przez gaje młodych bambusów. Jasne włosy rozsypywały mu się na karku jak czupryna pirata. Zaniechał prac nad wydobyciem cessny i teraz już otwarcie polował na ptaki, podążając w ślad za helikopterami patrolującymi miasto.

Stark bez wątpienia bał się, że wszystko to rychło się skończy – że świat zewnętrzny, stacje telewizyjne, policja, a później legion ciekawskich i wandali wedrze się do Shepperton i przepłoszy te egzotyczne stworzenia, zanim on zdąży się przygotować na najście intruzów. Zostawiłem go, żeby sobie polował, zastanawiałem się bowiem, w jaki sposób mógłbym wciągnąć mieszkańców Shepperton w znacznie rozleglejsze sidła. Rozmyślałem już o mojej ostatniej wieczerzy. Gdy w końcu pożrę wszystkich w Shepperton, będę na tyle silny, by ruszyć dalej przez ciche miasteczka doliny Tamizy, niczym święty duch, który pochłonie mieszkańców Londynu, zanim uda się w szeroki świat. Uświadomiłem sobie, że zdołałem pokonać niewidzialne siły, które zatrzymywały mnie w miasteczku, przerażone nieograniczonymi mocami, jakie w sobie odkryłem. Byłem pierwszą żywą istotą, która umknęła śmierci i wzniosła się ponad śmiertelność, aby stać się bogiem.

Porównałem się w myślach do adwentowego kalendarza – uchyliłem drzwi mojej twarzy i otworzyłem okienka serca, by wpuścić tych prowincjuszy do leżącego dalej prawdziwego świata. Zacząłem podejrzewać, że nie jestem zwykłym bożkiem, lecz pierwszym, pierwotnym bóstwem, inni zaś bogowie to zaledwie jego prymitywne zapowiedzi, nieporadne metafory mnie samego...

Blake?...

Odwróciłem się, zaledwie rozpoznając swoje imię, i zauważyłem małego Davida, przypatrującego mi się przymrużonymi oczami w jasnym słońcu. Jeżyny poszarpały mu koszulę i spodenki, a czoło podrapały ciernie, gdy wspinał się po schodach. Mimo to udało mu się jakoś zachować orientację w labiryncie kondygnacji i dostać się na dach. – Blake... Rachel i Jamie chcieliby...

Urwał, zapomniawszy, z jaką wiadomością go posłali. Być może dziewczynka odgadła przenikliwie, że zdeformowany umysł Davida może być pasującym do labiryntu kluczem. Rachel i Jamie stali wciąż na dole, na ulicy. Nie zwracając uwagi na arę, która wrzeszczała na chłopca z portyku stacji benzynowej, jak gdyby zachęcając go, żeby się rozebrał, Jamie pomrukiwał coś do Rachel. Dziewczynka uniosła drobną rączkę do zdumionej twarzy i słuchała komentarza do tego barbarzyńskiego dnia, nie wierząc własnym uszom.

David z trudem podniósł na mnie wzrok, a jego oczy, osadzone pod ciężkim czołem, usiłowały pojąć, co robię. Spostrzegłem, że martwi się o mnie, ale unikałem jego krytycznych spojrzeń. Czy zdawał sobie sprawę, że wkrótce opuszczę Shepperton, zabierając z sobą ptaki, a on i jego towarzysze pozostaną sami w tym milczącym miasteczku, kiedy przyjadą tu ekipy telewizyjne?

Dłoń Davida dotknęła poszarpanego paska mojego kombinezonu, żeby odciągnąć mnie od skraju tarasu. Spoglądając na jego drobne ciało i zdeformowaną głowę, poczułem przypływ żalu i czułości dla niego. Zapragnąłem zabrać chłopca ze sobą i przyjąć go w siebie wraz z innymi dziećmi, gdzie mogłyby bawić się przez całe życie na jednej z tajemnych łąk mojego serca.

Lecz kiedy wyciągnąłem ręce, żeby go dotknąć, David odsunął się ode mnie i uderzył się otwartą dłonią w twarz, jak gdyby chciał się przebudzić z koszmarnego snu. – Polecisz ze mną, Davidzie...

Kiedy chwyciłem jego pokraczną głowę, gotów przycisnąć ją do piersi, usłyszałem eksplodującą na ulicy petardę. Krzyknęło do mnie kilkanaście głosów, a potem rozległ się gwar powracającego tłumu. Puściłem Davida i wyjrzałem na ulicę, gdzie zbierało się już całe miasto. Setki ludzi napływały do centrum Shepperton z cichych, bocznych ulic. Machali do mnie, rozrzucając dookoła kwiaty i odpalając petardy. Ich spalone słońcem nagie ciała lśniły okrutnym blaskiem.

Teraz zrozumiałem, dlaczego rankiem wszyscy wymknęli się do domów i czym byli tak zajęci przez cały dzień – oto grupa techników i aktorów prowadziła toczącą się przez bramy wytwórni procesję kilkunastu platform do przedstawiania żywych obrazów. Mieszkańcy Shepperton wznieśli platformy na dachach samochodów.

Blake! – zakrzyknął do mnie wesoło ich przywódca, podstarzały aktor, grywający w reklamach telewizyjnych. – Wydajemy przyjęcie na twoją cześć! Zejdź na dół i przyłącz się do nas!...

Aktor wskazał przystrojone platformy, których ładunek przypominał szereg spektakularnych wariacji na temat latania, stworzonych przez scenografów i rekwizytorów. Ujrzałem olbrzymie konstrukcje z papiermache i wikliny, przypominające heraldyczne ptaki, wielkie kondory z bambusa, udekorowane tysiącami kwiatów, albo pastisze samolotów, dwu – i trójpłatowców, złożonych z części eksperymentalnych modeli maszyn, stojących na terenie wytwórni. Kawalkada samochodów zatrzymała się. Ludzie czekali, aż zejdę z dachu parkingu, żeby ich powitać. Uliczne powietrze, ciężkie zapachem kwiatów, podnieconych popołudniowym słońcem, tworzyło słodkie morze, w którym zawiśliśmy wszyscy jak we śnie.

To nasz hołd dla ciebie, Blake. Chcemy podarować ci coś na pamiątkę, gdy będziesz odchodził. Aktor utworzył przejście w napierającym na mnie tłumie, złożonym z nagich księgowych, sprzedawców butów, programistów komputerowych, sekretarek, gospodyń domowych i dzieci. Uradowani moim widokiem mieszkańcy wyrywali kwiaty ze swoich girland i obrzucali mnie nimi w nadziei, że dotyk mojej skóry przemieni je w ptaki. Wszędzie dokoła obserwowały mnie kamery, filmujące tę scenę. Ja jednak byłem zajęty poważniejszymi sprawami. Pochłaniała mnie kwestia organizacji ostatniego dnia mojego pobytu w Shepperton. Przemaszerowałem przed szeregiem platform, podziwiając je kolejno. Pozdrowiłem dyrektorkę banku i starego żołnierza, którzy stali z dumą obok swojego dzieła. Ich platforma, zamontowana na taksówce należącej do miejscowej wypożyczalni samochodów, była najbardziej imponującą konstrukcją ze wszystkich, ekstrawagancką, wiklinową strukturą o licznych skrzydłach, przypominającą ekscentryczny wiatrak, przeznaczony do symultanicznych lotów we wszystkich wymiarach czasoprzestrzeni jednocześnie. Od razu przypadł mi do gustu, wiedziałem bowiem, że jest w sam raz dla mnie.

Wszyscy czekali, co zrobią. Tysiące rozświetlonych popołudniowym słońcem twarzy zwróciło się ku mnie, kiedy wspinałem się na dach taksówki. Furczały kamery, a na wysmarowanych olejkami ciałach pobłyskiwały flesze. Czy mieszkańcy wiedzieli, że zamierzam świętować moje zaślubiny z miastem, nasze małżeństwo, które zostanie skonsumowane w niecodzienny sposób? I że za kilka godzin wszyscy rozpoczną nowe życie na maleńkich przedmieściach mojego ciała?

Wsunąłem ramiona w gniazda skrzydeł, a na skronie nałożyłem hełm. Ogromna konstrukcja zachwiała się nade mną, ale swobodnie unosiłem jej ciężar na ramionach. Munsztuk i uprząż wciskały się w moje poranione usta i pierś, i byłem niemal gotów uwierzyć, że miałem już na sobie ten groteskowy kostium ptaka, gdy po raz pierwszy wleciałem w przestrzeń powietrzną Shepperton. Poprzedzana przez rozentuzjazmowane dzieci parada ruszyła w kierunku rzeki. Siedziałem na dachu taksówki, podtrzymując swoje nakrycie głowy. Na wielkich skrzydłach i dziobatym łbie postaci przysiadały dziesiątki drobnych ptaków – sikorek, strzyżyków i rudzików, których maleńkie oblicza wyglądały na świat spomiędzy prymitywnych piór kostiumu.

Procesja dotarła pod pomnik. Towarzyszyły mi wszystkie żywe istoty z miasteczka, gromady ptaków, stada psów, grupki dzieci i jelenie, skaczące w nagiej ciżbie ludzkiej, podążającej za paradą aut. Światło przybladło. Zmęczone słońce, jak gdyby zdenerwowane, że będzie musiało zobaczyć, co zrobię z tym miasteczkiem, wycofało się za zwoje karminowych chmur, wyciekających spoza słonecznej tarczy. Nad porośniętymi tropikalną roślinnością dachami zawisło światło, kładąc się także na piórach flamingów i papug. Shepperton zmieniło się w rozgorączkowany ogród zoologiczny. Ta sama niesamowita glazura kryła nasycone ciała skaczących w rzece ryb i piersi młodych dziewcząt, podtrzymujących mi nogi, gdy stałem na dachu taksówki. Poprzez ptasi świergot usłyszałem helikopter, przelatujący nad wiązami i rzeką. Obojętna maszyna przedzierała się z trudem przez blednące światło. Terkoczące śmigła helikoptera wzbijały w górą burzą liści i owadów. Trzymałem mocno swoje nakrycie głowy i czułem nacisk śmigieł, ale maszyna zmieniła kierunek lotu i powlokła się z powrotem nad rzeką. W całym parku ptaki powoli opadały z nieba. Tracąc w zmiennym powietrzu punkt oparcia, helikopter ześlizgnął się bokiem ponad dach kościoła. Silnik maszyny pracował wściekle na najwyższych obrotach. Białe dłonie pilota szarpały drążki sterownicze jak race zdenerwowanego żonglera.

Parada samochodów przystanęła w nieładzie. Pośród kół pojazdów pędziły psy i jelenie, a nagie dzieci podbiegały do matek, potykając się o żałośnie wyglądające ptaki, których ciała kryły teraz ziemią. Tysiące płatków, wyrwanych z wiklinowych skrzydeł, tworzyły wrzący obłok wokół naszych głów.

Pani doktor, proszą wracać! – Stary żołnierz rzucił się naprzód, wymachując laską. Szarpałem swoje nakrycie głowy, które stało się potężnym szybowcem, usiłującym unieść mnie w przestworza. W wirze płatków ujrzałem, że centrum parku zostało przekształcone w awaryjne lądowisko. Miriam St. Cloud z pomocą Davida, Rachel i Jamiego wyznaczała pochodniami krąg świateł na otwartej trawiastej przestrzeni.

Zszedłem z dachu taksówki, chwiejąc się pod ciężarem kostiumu. Munsztuk dusił mnie, nie mogłem więc krzyczeć do Miriam, gdy zdjęła swój biały kitel i zaczęła wymachiwać nim szaleńczo w stronę oddalającego się helikoptera.

Lecz teraz powietrze znajdowało się pod moją kontrolą. Ciągnąc za sobą tłum, biegłem przez chłostany płatkami kwiatów trawnik. Obok pędziły setki nagich ludzi, którzy oczyszczali dla mnie przejście i pokrzykiwali coś do załogi helikoptera, kiedy nieszczęsna maszyna zapędziła się w tornadzie płatków z powrotem na nasz brzeg rzeki. W mroku wirowały strzępy bambusów, wikliny i koronek. Niesiony teraz na ramionach mieszkańców, korowód platform ruszył naprzód, jak gdyby żeglując poprzez krwawą mgłę.

Poczułem, że ciężar mojego nakrycia głowy zelżał i oderwałem się stopami od ziemi. Wkraczałem znowu w rzeczywisty czas, prowadząc moich wiernych do kościoła. Rozpostarłem ramiona i popłynąłem naprzód w kostiumie olbrzymiego ptaka, a Miriam St. Cloud zwróciła się do mnie twarzą w kręgu światła.

Blake! – zawołała wśród błysków fleszy aparatów fotograficznych, przekrzykując terkot helikoptera. – Jesteś martwy, Blake!

Próbowała osłaniać dzieci, które czepiały się jej spódnicy, i wymachiwała swoim białym kitlem, jak gdyby chciała odstraszyć zbliżającego się diabła, z którym będzie musiała kopulować. Spośród wszystkich ludzi w Shepperton tylko ona wiedziała, że będzie ze mną spółkować po raz ostatni.

Helikopter wycofał się nad podmokłą łąkę za rzeką. Niesiony w stronę kościoła, widziałem, jak biegnący tłum zwalił Miriam z nóg. Przyklękła na trawie, gdzie dopadła ją grupka młodych kobiet, sekretarek, które radośnie zerwały z niej ubranie i przystroiły jej głowę piórami.

Sunęliśmy razem nad parkiem na obłoku płatków i przez otwarte okna wpłynęliśmy do kościoła.

Zawisłem nago obok Miriam St. Cloud. Oboje byliśmy w kostiumach ptaków, a nasze stopy unosiły się zaledwie kilka cali nad odsłoniętym ołtarzem. Nawę wypełniali oddający nam cześć mieszkańcy Shepperton, zbici w gromadę objętych w uścisku postaci. Szybowali w przejściu, trzymając się pod ramiona, i z rozkoszą filmowali się wzajemnie podczas swojego ostatniego lotu. Byłem już gotów, by wchłonąć ich w hostię mojego ciała. Potrzebowałem tych ciał, żeby podtrzymywały mnie w locie i dały mi moc, dzięki której mógłbym wyruszyć stąd w świat, a potem oblecieć całą planetę, zespalając się ze wszystkimi żywymi stworzeniami, aż wreszcie wchłonąłbym w siebie wszystkie żywe istoty, wszystkie ryby i ptaki, wszystkich rodziców i dzieci, ja, jeden chimeropodobny bóg, który zjednoczy w sobie wszelkie życie.

Miriam St. Cloud wisiała obok mnie z zamkniętymi oczami, jak marzycielka, unosząca się w najgłębszym transie. Po naszym ślubie miałem ją znać już tylko jako jedno ze światełek w moich kościach.

Wyciągnąłem ręce, żeby uściskać ją po raz ostatni. Ale w momencie gdy, spojrzałem w jej uśpione oczy, w drzwiach kościoła pojawił się Stark ze strzelbą w ręku. Podniósł wzrok na wiernych, krążących w mroku nawy dziesięć stóp nad jego głową, i przypatrzył się olbrzymim, ptasim kostiumom, które Miriam i ja dźwigaliśmy na ramionach. Jego pokryta plamkami potu twarz nie wyrażała nic, ale Stark ruszał się żwawo, jak gdyby decyzja dojrzała w nim już dawno. Podniósł strzelbę, wycelował najpierw w Miriam, a potem we mnie, i przestrzelił nam piersi.

Po raz drugi w tym tygodniu spadłem na ziemię. Leżałem konający u stóp ołtarza wśród piór mojego skrzydlatego nakrycia głowy, a w górze kołysały się coraz dłuższe wstęgi mojej ciągle unoszącej się w powietrzu krwi.



32. UMIERAJĄCY LOTNIK


Przesiedziałem tak całą noc, oparty o ołtarz w opuszczonym kościele. Kwiaty i pióra mojego nakrycia głowy krępowały mi ramiona. Nie mogłem się ruszyć, podciągnąłem więc bezradnie nogi pod siebie. Niedaleko, ale poza zasięgiem moich rąk, Miriam St. Cloud leżała na wznak na kamiennej posadzce. Jej zbielała skóra, z której kula Starka wyssała wszystkie rumieńce, przybrała koszmarny, szklisty odcień, jak gdyby krew z delikatnych naczyń jej policzków wyparła ropna, żółta woskowina. Kilka minut po północy wąskie wargi Miriam rozchyliły się, tworząc szerokie rozwarcie – milczące upomnienie, wykrzyczane do mnie przez martwą lekarkę.

Na początku, kiedy leżeliśmy obok siebie w naszych nakryciach głów, miałem nadzieję, że Miriam jeszcze żyje. Kule ze strzelby Starka przebiły nam serca, ale ja już wiedziałem, że nie zabije mnie nigdy ani Stark, ani ktokolwiek inny spośród mieszkańców miasteczka. Myślałem, że moja odporność udzieli się także Miriam. Ale potem poczułem w ciemności, że zmienia się zapach jej ciała – wyraźna, ostra woń potu i strumyczka gorącej, kobiecej krwi, ustąpiła pleśni pospolitej śmierci.

Wszędzie dokoła leżały odpryski witraży: okruchy apostołów, świętych ludzi i zwierząt, w których odbijały się skaczące w górę płomienie dziesiątek ognisk. Przez otwarte drzwi kościoła ujrzałem dżunglę, płonącą w ciepłym, nocnym powietrzu. Tysiące przerażonych ptaków zadygotało ze strachu w gałęziach figowca, kiedy mieszkańcy Shepperton podłożyli ogień pod stos drewna wśród korzeni. W całym miasteczku ludzie zrywali winorośle i pnącza z dachów swoich domostw. Wysysali też paliwo z samochodów i oblewali benzyną palmy i tamaryszki, rosnące w ich ogrodach.

Przez całą noc przemierzali stadami miasto, rąbiąc siekierami tropikalny las, który miłościwie dla nich stworzyłem. Słyszałem krzyki fulmarów, pohukiwanie przerażonych sów i płaczliwe skargi jeleni. Szkielet skrzydlatej istoty, wiszący na ścianie zakrystii, drżał w płomieniach, jak gdyby prastary człowiek-ptak, wydobyty z dna rzeki, chciał wyrwać się z muzealnej gabloty i odlecieć w nocną dal.

Zanim nadszedł świt, serpentyny mojej krwi przez wiele godzin opadały na ziemię – przypominały długie chwasty, wyrastające z rany na mojej piersi albo barwne banderille, tkwiące w ciele konającego byka. Wystrzelona przez Starka kula dum-dum trafiła mnie w środek mostka, przebiła pierś i wyszła z drugiej strony, rozpryskując się na sto kawałków, z których każdy niósł okruch mojego serca. Chociaż wciąż jeszcze żyłem, ogarnęła mnie odrętwiająca rozpacz. Wiedziałem, że moje moce zniknęły, a wraz z nimi zachwyt, jakim się darzyłem, i duma, którą czułem, będąc naczelnym bóstwem tego małego królestwa, kiedy udowodniłem swoje prawo do wkroczenia w ów prawdziwy świat, gdzie znalazłem się na krótko po przymusowym lądowaniu w Shepperton. I oto raz jeszcze zostałem ściągnięty z powietrza, dokładnie w chwili moich zaślubin z Miriam St. Cloud.

Wiedziałem już, że jestem winien wielu przestępstw, i to nie tylko przeciwko istotom, które podarowały mi drugie życie, lecz przeciw sobie samemu – popełniłem przestępstwa arogancji i wyobraźni. Opłakiwałem leżącą obok młodą kobietą i czekałem, podczas gdy moja krew opadała na ziemię.

O świcie nadeszła grupa obłąkanych lotników.

To Blake! On jeszcze żyje!

Nie dotykajcie go!

Zawołać tu Starka!

Przyprowadził ich stary żołnierz z laską. Wchodzili do kościoła pojedynczo i wciskali się plecami w kolumny w obawie, że jeśli zbliżą się do mnie, zbije ich z nóg jakiś szalony wir. Twarze sczerniały im od pożarów tropikalnego lasu, a dłonie starli do krwi na trzonach swoich siekier. Podchodzili nieśmiało, księgowi i urzędnicy bankowi, chowając się za siebie. Zniszczyli ubrania, które nosili poprzedniego dnia, a dzisiaj przebrali się w kostiumy złupione w wytwórni. Była to mieszanina rozmaitych mundurów z powietrznej epopei – stare kombinezony, jakich używano do lotów w otwartym kokpicie, obszyte wełną kurtki i szerokie w ramionach mundury pilotów linii pasażerskich.

Stark przyjechał i rozepchnął ich, gdy wpatrywali się we mnie, wznosząc niepewnie siekiery w świetle brzasku. Jasne włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Był ubrany w lśniący, obcisły kombinezon pilota szturmowego helikoptera. Wydawało mi się, że świadomie odgrywa przerastającą go pierwszoplanową rolę anioła śmierci w filmie opowiadającym o powietrznym Armagedonie. Stanął wśród odprysków szkła, mierząc do mnie ze strzelby, gotów wpakować mi następną kulę w serce. – Istotnie, żyjesz, Blake. Wiem o tym. – Mówił cicho, niemal cierpliwym tonem. – A w każdym razie nie umarłeś... Widziałem już te oczy na plaży...

Zrozumiałem, że Stark nie jest całkiem przekonany, jakobym stracił swoje moce, i na poły żywił nadzieję, że zachowałem choćby tyle siły, by mógł mnie wykorzystać w nadchodzących wywiadach telewizyjnych. Chciałem podnieść rękę i przebaczyć mu, że do mnie strzelił, ale nie mogłem się ruszyć. Proporce mojej krwi wisiały wciąż kilka cali nad ziemią, falując wokół jego stóp, utrzymywane w górze przez duchy dzieci, które w siebie wchłonąłem. Stark odwrócił się ode mnie i zaczął się przyglądać Miriam St. Cloud. Choć jej usta ziały żółtą szczeliną, a powieki Miriam obsiadły gnilne muchy, młoda kobieta, którą kochałem, była wciąż obecna w paciorkach wilgoci wokół linii jej włosów, w znamieniu koło lewego ucha i bliźnie pod brodą, pochodzącej jeszcze z lat dziecinnych. Spracowane dłonie Miriam kryły ranę w piersi, zaciśnięte wokół rozbryzgu zakrzepłej krwi jak ręce oblubienicy, trzymające nieoczekiwany bukiet mrocznych kwiatów, który przypiął jej do piersi jakiś nieproszony gość.

Stark przyglądał się jej bez śladu żalu, jak gdyby ocalił niebo nad Shepperton przed ptakiem o wiele bardziej niebezpiecznym ode mnie. Pojąłem, że zabił ją, ponieważ bał się, że Miriam mogłaby urodzić moje dziecko – jakąś złowrogą, skrzydlatą istotę, która przyniosłaby im wszystkim zagładę.

Stark splunął na jej stopy i gestem nakazał innym podejść bliżej.

Dobrze... Wynieście go na zewnątrz. Ale uważajcie, gdyby próbował latać.

Przezwyciężyli w końcu strach i wyciągnęli mnie z kościoła. Za progiem ułożyli mnie w drucianym wózku, który zabrali z supermarketu. Kiedy przewozili mnie obok wytwórni – groteskowi lotnicy z martwym kolegą w skrzydlatym nakryciu głowy – proporce mojej krwi drżały w chłodnym powietrzu. Stark biegł przodem, unosząc strzelbę ku posępnym drzewom, gotów załatwić każdego ptaka, który byłby na tyle nieostrożny, żeby na niego spojrzeć. Wrócił do mnie pędem i odepchnął starego żołnierza, który trącał mnie laską w głowę.

Nieprzyjaznym, ale pełnym szacunku tonem zamruczał:

Będziesz latał, Blake. Ty lubisz latać. Nauczę cię latać na lotni.

Podążając wyludnionymi ulicami, minęliśmy pomnik. Na chodnikach leżały dymiące winorośle i pnącza, wyglądające jak kawałki zwęglonego lontu, pozostawione przez zespół minerów, który nawiedził nocą Shepperton. Główną ulicę pokrywały tysiące zbielałych kwiatów, a pośród splamionych krwią płatków leżały wilgotne pióra zmasakrowanych ptaków. Ramiona figowca zwieszały się wciąż nad centrum miasta, ale liczne ogniska, rozpalone pod ciężkimi konarami, zwęgliły korę drzewa. Między sczerniałymi korzeniami stały wypalone kadłuby samochodów. Przed supermarketem zebrał się niewielki tłum – grupka mężów o surowych twarzach, połączonych znów ze swymi zszokowanymi małżonkami, a także dzieci i rodziców, ubranych w najrozmaitsze części garderoby, wyciągnięte z puszek na śmieci i ognisk. Cisnęli się wokół mnie urzędnicy i sprzedawcy sklepowi, którzy zaledwie kilka godzin wcześniej żeglowali radośnie wraz ze mną wokół kościelnej nawy.

Jakaś potargana młoda kobieta w poplamionej sadzą wieczorowej sukni uderzyła mnie w twarz ostrymi palcami. – Gdzie jest Bobby? Zabrałeś mi syna!

Wokół mnie rozwrzeszczeli się też inni ludzie, wykrzykujący imiona utraconych dzieci.

On jeszcze żyje! Spójrzcie na jego oczy! Stark odpędził ich ruchem strzelby i sam zaczął pchać wózek w kierunku parkingu.

Nie dotykajcie jego rąk! Jest martwy!

Deptali chorągiewki mojej krwi, wypływającej z serca niczym trzepoczący w górze ogon opadłego latawca. Stary żołnierz ciął wstęgi krwi swoją laską.

Nie patrz na mnie, Blake! Bo wyrżnę ci oczy! Pośród wysepek sprzętu gospodarstwa domowego i sypialnianych mebli rozbrzmiewał teraz chór głosów. – Odciąć mu ręce! I stopy!

Odciąć mu członka!

Nie dotykajcie go!

Spływając plwocinami, siedziałem bezradnie w wózku z poszarpanym nakryciem głowy, które opadało mi na ramiona. Stark zerkał w górę, na parking. Wiedziałem, że zamierza zrzucić mnie z betonowego dachu, przekonany, że tym razem spadnę. Więc nie domyślał się, że ocaleję, nawet jeżeli zrzuciłby mnie z lotni?

Stark, potrzebujemy go tutaj. – Stary żołnierz przytrzymał wózek, sprzeczając się ze Starkiem. – Nigdy stąd nie uciekniemy bez Blake’a.

Kiedy się kłócili, powędrowałem myślami do wnętrza swoich kości, błądząc po moim wycieńczonym ciele. Czułem piekące plwociny na policzkach i dłoni, a wstęgi krwi szarpały moje serce, targane dłońmi z tłumu. Stałem się totemem święta wiosny, pozszywanym w swojej własnej krwi przez te umorusane, podniecone kobiety. Kiedy znów się zbudziłem, Stark pchał wózek ulicą. Kluczyliśmy, skręcając gwałtownie w ponure boczne uliczki. W całym miasteczku wisiały na ogrodowych płotach szczątki skrzydlatych nakryć głowy, jak gdyby nad Shepperton zestrzelono nocą jakąś powietrzną armadę. Na progach domów siedzieli w kucki ludzie o wymizerowanych twarzach, paląc niewielkie ogniska z liści palmowych. Niespokojne dzieci wycinały w korze palm jakieś dziwaczne hasła. Zbliżaliśmy się do bambusowej palisady, za którą leżała otwarta droga, wiodącą do Londynu i na lotnisko. W nieprzebytej dotąd leśnej ścianie ogień wypalił rozległe szczeliny. Obserwowali nas mieszkańcy pobliskiej wioski, którzy wstali z kurami, niewątpliwie zadziwieni widokiem tłuszczy przebierańców, pchających w wózku poranione ciało skrzydlatego człowieka.

Pognaliśmy przez wyłom w palisadzie. Gdy podniecone okrzyki wokół mnie zamarły, znów ogarnęło mnie uczucie, którego zaznałem pierwszego dnia w Shepperton. – Dalej! Nie rezygnujcie! Dziś wieczorem pokażą nas w wiadomościach! – Tłukąc mnie strzelbą po głowie, Stark popędzał zmęczonych urzędników wraz z ich żonami i dziećmi, ale oni kolejno dawali za wygraną i ustawali w tym zniechęcającym marszu. Dysząc ciężko, odwracali się ku Shepperton, które zaczynało się od nich oddalać niczym miraż, widoczny wiele mil dalej na południe. Poza wyznaczonym przez autostradę obwodem leżały na horyzoncie wiejskie domki z czerwonej cegły, tworząc odległą perspektywę, przywodzącą na myśl wiktoriańskie pocztówki.

Stark rzucił strzelbę na wózek w poprzek moich nóg i z krzykiem obrzydzenia skierował pojazd z powrotem ku Shepperton.

Na razie możesz nas tu zatrzymać, Blake – powiedział do mnie półgłosem. – Ale zanim to się wszystko skończy, będziesz jeszcze latał dla stacji telewizyjnych... Przez następną godzinę błąkaliśmy się po Shepperton posępnymi ulicami w dżungli. Siedziałem na wpół przytomny w sklepowym wózku, a wymęczona trupa prowincjuszy w lotniczych strojach kluczyła po częściowo wyludnionym mieście. Ze Starkiem na czele popędzili za stację benzynową przez plac parkingowy, leżący zaledwie sto jardów od autostrady. Pokrzykując chrapliwie, sunęli z trudem naprzód – niechlujna, lekka brygada, pchająca wózek po wyboistym gruncie niczym taran, którym mieli nadzieję rozbić mury rzeczywistości, jaką opasałem Shepperton. Jednak po kilku sekundach wlekli się już z trudem po największym parkingu świata – jego pokryta popiołem powierzchnia sięgała widnokręgu, a samotne samochody dzieliły całe mile pustych miejsc parkingowych.

Znów odepchnięci, cofnęliśmy się do miasta. Budynek poczty i supermarket uformowały się wokół nas na nowo. Zdecydowany dowieść, że jego władza nad nową czasoprzestrzenią równa się mojej, Stark poprowadził nas za sklep meblowy, gdzie raz jeszcze zagubiliśmy się na nieskończonym obszarze, zastawionym meblami pokojowymi i kuchennymi, pokrytym archipelagami wysepek sprzętu gospodarstwa domowego, ciągnącymi się po linię horyzontu, jak gdyby zawartość wszystkich prowincjonalnych domostw na Ziemi została wystawiona na sprzedaż w tej bezkresnej oazie wszechświata.

Co z ciebie za pożytek, Blake?

Wpadłszy w rozpacz, Stark przestał się mną interesować. Zostawił swoją trupę przed wielopoziomowym parkingiem, ruszył ku figowcowi i zaczął strzelać na oślep w jego gałęzie. Wycieńczeni mieszkańcy kucali wokół mnie w swoich lotniczych strojach, wyskubując pióra martwych ar, które spoczywały wśród wilgotnych kwiatów. Odchodzili kolejno, aż w pobliżu pozostał już tylko stary żołnierz 222 z laską. Zanim odszedł, chwycił rączkę wózka i zepchnął mnie w dół ulicy, gdzie wpadłem prosto na ogrodzenie okalające pomnik.



33. OCALENIE


Żyłem i byłem martwy.

Przeleżałem cały dzień w strzępach mojego skrzydlatego nakrycia głowy, pośród żółknących wieńców u stóp pomnika. Wypadłem z wózka na kamienne stopnie, a proporce mojej krwi owinęły się wokół obelisku, pieszcząc nazwiska kobiet i mężczyzn z Shepperton, którzy zginęli w wojnach za swój kraj. Nie mogąc się ruszyć, czekałem na panią St. Cloud i ojca Wingate, żeby przyszli i opatrzyli mi ranę, ale ksiądz i matka Miriam opuścili mnie. Widziałem ich po drugiej stronie parku – ojciec Wingate pocieszał panią St. Cloud, kiedy wyszli z zakrystii, gdzie leżała Miriam. Zrozumiałem, że postanowili jej nie grzebać, dopóki nie umrę raz jeszcze.

Tymczasem świat zewnętrzny zdawał się zapomnieć o Shepperton. Samochody sunęły autostradą w kierunku Londynu, a kierowcy i pasażerowie chyba nie zdawali sobie sprawy z istnienia tego miasteczka, jak gdyby otaczający Shepperton mentalny parawan odbijał tylko ich przelotne myśli.

Wilgotnym popołudniem na usmolone dymem domy spadł słaby deszcz, którego krople skapywały z poczerniałych pnączy i palm. Słyszałem, jak Stark włóczy się po ulicach ze swoją strzelbą, zabijając te nieliczne ptaki, które ośmieliły się opuścić swoje kryjówki.

Mieszkańcy Shepperton skryli się w sypialniach, ale o zmierzchu pod pomnikiem zebrała się grupka kobiet, które zaczęły obrzucać mnie wyzwiskami. Były to matki dzieci, które wchłonąłem w siebie, matki tych dziewcząt i chłopców, których odległe dusze przebiegały mroczne galeryjki głębin mojego ciała i które utrzymywały mnie przy życiu. Kobiety przyniosły ze sobą śmieci w plastikowych torbach. Porozrywały swoje kombinezony lotnicze aż po pas, a potem obrzuciły mnie gradem odpadków i ciskały we mnie martwymi ptakami.

Choć mnie nienawidziły, cieszyłem się, że nauczyłem je latać. Dzięki mnie dowiedziały się, jak być kimś więcej niż sobą, jak przybrać postać ptaka, ryby albo ssaka, i dzięki mnie wkroczyły na krótko w świat, gdzie mogły zespolić się ze swoimi braćmi, przyjaciółmi, mężami i dziećmi. Leżałem u ich stóp, skrępowany skrzydlatym nakryciem głowy. Serpentyny mojego serca wzniosły się w zimnym powietrzu i trzepotały im w twarze, jak zagubione duchy synów i córek tych ludzi.

Wieczorem zobaczyłem lica trojga upośledzonych dzieci, które przyglądały mi się w wilgotnym świetle – wyglądały jak małe księżyce, które okrążają się w milczeniu. Kucnęły pośród martwych kwiatów i ar, żeby bawić się wstęgami mojej krwi. Rachel pieściła je, mrugając w zachwycie niewidomymi oczami, i próbowała odczytać ich tajemnicze kody niczym enigmatyczne wiadomości z innego wszechświata, zapisane na telegraficznej taśmie mojego serca. David wpatrywał się ponuro w umierającą dżunglę, kryjącą frontony sklepów, zaintrygowany ich bezcelową przemianą. Tymczasem Jamie naśladował mnie i przygarniał do piersi mokre maki, wyciskając z nich palcami sok. Raz podczołgał się bliżej i położył mi przy głowie martwą wronę, ale wiedziałem, że nie chciał być okrutny. Po prostu stałem się kaleką, tak jak on.

Pod osłoną nocy dzieci ożywiły się i wciągnęły mnie z powrotem na wózek. Rachel waliła mnie pięściami w nogi, usiłując przywrócić je do życia.

Na mrocznych ulicach jarzył się blask ognisk, bijących pod niebo z górnych tarasów wielopoziomowego parkingu. Dzieci powiozły mnie spiesznie za opuszczoną klinikę i dalej, ku swojej tajemnej łące.

W szarym świetle zauważyłem biały kształt samolotu, który zbudowały mi nad grobem.



34. MGIEŁKA MUCH


Tak więc dzieci zabrały mnie, żebym zamieszkał w grobie. Siedziałem jak strach na wróble w wypełnionej kwiatami mogile, wyściełanej martwymi ptakami, otoczony szczątkami mojego nakrycia głowy, trzymającego się wciąż na ramionach i paskach pod moją brodą. Po obu stronach grobu leżały skryte w ciemności kawałki skrzydeł cessny, które wraz z fragmentami jej przedniej szyby i ogona tworzyły prymitywny kadłub. Nawet jedno śmigło zostało wyrwane z dna koryta rzeki i wywleczone na łąkę. Spoczywało teraz na trawie u moich stóp niczym pogięty i zardzewiały miecz.

W cienistej altanie siedziały dzieci, przypominające ułomne cherubiny w ogrodzie przy kostnicy. Nad Shepperton osiadły niemal dotykalne wyziewy. Drzewa skrył baldachim mroku, jak gdyby nad umierającą dżunglą rozciągnął się całun szarości. Światło nie spływało już ze wszystkich liści. Ptaki milczały, schowane wśród więdnących orchidei i magnolii, których płatki przybrały w śmierci równie woskowe oblicze, jak policzki Miriam St. Cloud. W górze łopotały poszarpane żagle ciemnych skrzydeł. Na przyćmionym niebie zbierały się sępy. Lądowały na pożółkłej trawie, by karmić się padliną wymordowanych ptaków. Na leżącym przede mną śmigle przysiadł mały sęp płowy, zaciskając szpony wokół obosiecznego miecza. Wszędzie dokoła pojawiała się makabryczna roślinność, a w trawie buszowały dziwne drapieżniki. Węże wspinały się na brzegi strumyka. Plaga pająków rozsnuwała na drzewach ropne sieci, osłaniając martwe kwiaty srebrnymi całunami, a zbite w aureolę białe muchy żerowały nad grobem. Kiedy łąkę wypełnił świt, ujrzałem dzierzbę, która atakowała ostatnie kolibry, wbijając je na ciernie kolczastych krzewów. Shepperton stało się obmierzłe, ponieważ zatruła je płynące ze mnie rozpacz. Zaraz po brzasku powróciły dzieci. W nadziei, że przywróci mnie do życia, Jamie po raz pierwszy przyniósł mi żywego ptaka – był to zmaltretowany rudzik, którego chłopiec puścił wolno w trawie. Dzieci były nazbyt wystraszone, żeby do mnie podejść, przykucnęły więc w rojącej się od wszy trawie. Jamie pohukiwał żałośnie sam do siebie, kryjąc głowę w ramionach przed krążącymi w górze sępami, które czekały, by pożreć moje ciało, choć z niego właśnie powstały. David zakrył dłońmi oczy Rachel, obawiając się, że nawet ślepota nie uchroni dziewczynki przed widokiem tych wszystkich okropności. Po bladych ulicach błąkało się kilka osób, przebranych nadal w stroje lotników. Miasteczko pilotów umierało przeze mnie, a ja z kolei umierałem przez nich.

A jednak wciąż jeszcze żyłem.

Na środku parku sępy szarpały zwłoki padłych jeleni. Stadko ciemnych padlinożerców obsiadło dystrybutory na stacji benzynowej, a ich przywódca pożerał martwego psa. Szary wiatr poruszał tysiącami zmiażdżonych kwiatów, podczas gdy ludzie cofali się przed ptakami, obserwując je w odrętwieniu z progów swoich domów. Uzbrojeni w noże i ogrodowe widły, wpatrywali się uważnie w głąb parku, gdzie trawę kryły ciała zdychających jeleni. Wśród wycieńczonego stada stał na chwiejnych nogach pojedynczy samiec.

Czekałem, aż przyjedzie policja, która mnie uratuje, bo chciałem się już przyznać, że ukradłem cessnę. Ale świat utracił zainteresowanie Shepperton, jak gdyby ktoś rozstawił niewidzialne parawany wokół miasteczka. Odjechały ostatnie radiowozy, a załogi telewizyjnych wozów transmisyjnych pakowały sprzęt.

Tego popołudnia nie przyleciały żadne helikoptery. Od strony uschłych wiązów dobiegły mnie podniesione głosy. To grupa myśliwych ze Starkiem na czele wracała z wyprawy nad rzekę, ciągnąc przez martwe klomby skrwawione ciało morświna. Między krzakami potarganych rododendronów ujrzałem podekscytowaną twarz i rozczochrane włosy Starka. Był splamiony krwią. Powiesił zwierzę na haku przed sklepem rzeźniczym nieopodal pomnika ofiar wojny. Kiedy z bocznych uliczek nadbiegły wygłodniałe gospodynie domowe, Stark wszedł na blaszaną baryłkę i zaczął wycinać steki z mięsa morświna.

Masakra nad rzeką trwała całe popołudnie. Wilgotna trawa w parku zrobiła się śliska od krwi i łusek. Banda morderców, operująca z pontonu Starka, zakłuwała delfiny, morświny, wargacze i łososie – tak krwawi lotnicy mścili się na stworzeniach innego żywiołu. Brodząc po pas w wodzie, Stark zatłukł na śmierć białego miecznika, usiłującego ukryć się w zatopionym samolocie. Słyszałem w grobie, jak przyzywa mnie ostatnie światełko jego ducha. Tego popołudnia kwiaty i pióra ulic Shepperton spłynęły krwią. Żądni pożywienia mieszkańcy tłoczyli się w sklepach rzeźniczych, domagając się z wrzaskiem surowego mięsa, piętrzącego się na ladach, przy których Stark i jego lotnicy rozdawali ludziom moje ciało.

W grobie zaroiło się od wściekle bzyczących owadów – padlinożerne osy łamały sobie skrzydła, cisnąc się żarłocznie wokół martwych ptaków, a z mojej skóry zerwała się mgiełka much, która osiadła na wszystkich żywych i martwych stworzeniach w Shepperton.



35. OGNISKA


Węże pełzły tyłem przez ponurą łąkę. Ptaki fruwały do góry nogami między umierającymi drzewami. Dziesięć stóp od mojego grobu wygłodniały pies zwęszył własne łajno, po czym przysiadł na ziemi i wchłonął je w siebie żarłocznie.

Moja krew unosiła się z otwartego serca wstęgami czarnej krepy, której serpentyny ciągnęły się w głąb mroczniejącego lasu. Wątłe drzewa pokrywał dziwny grzyb, karmiący się azotowym powietrzem. Nad parkiem zawisły obrzydliwe miazmaty, deformujące więdnące kwiecie. Siedziałem w kokpicie samolotu, pełnego martwych ptaków. Ze wszystkich stron otaczał mnie ogród nowotworów. Śmierć wybiegła ze mnie na milczącą łąkę i ruszyła na ulice miasteczka. Nasłuchiwałem słabego nawoływania mieszkańców, którzy urządzili sobie polowanie i wybijali ostatnie ptaki w lesie.

Późnym popołudniem w altanie pojawił się jelonek, który podszedł do grobu, chwiejąc się na kościstych jak szkielety nogach. Wpatrywał się we mnie rozbieganymi oczami, nie mogąc skupić wzroku na mojej rozpływającej się twarzy, a po chwili położył się w ciemnej trawie. Pod okiem sępów, siedzących na gałęziach nad moją głową, zaczęły gromadzić się wokół mnie inne zwierzęta – ostatnie ocalałe stworzenia z tego małego raju, który przyniosłem miasteczku. Pośród maków znalazł się cocker-spaniel, suczka, która przysiadła, skomląc, obok śmigła cessny. Leciwy szympans, którego nakarmiłem, gdy Stark porzucił swój ogród zoologiczny, przykucnął w trawie, bijąc się rękami po głowie, jak gdyby w ten sposób chciał wtrącić prawdziwy świat z powrotem na łąkę. Ostatnia przybiegła z przyziemnym szelestem małpka, która wdrapała się na kadłub i uporczywie przyglądała mi się olbrzymimi oczami przez pękniętą szybę samolotu.

Zwierzęta przyszły, żebym je uzdrowił – ja, który usłałem ulice kwiatami i nakarmiłem zwierzęta owocami chlebowca. Siedziałem w kokpicie mogiły, wciąż nie mogąc się ruszyć. Czułem, że zamrożone żyły w moich ramionach są jak z grafitu. Wycieńczone niebo rozświetlały ogniska, w których mieszkańcy palili dżunglę, porastającą ich sklepy i domostwa.

Widziałem także członków mojej rodziny – wyglądali jak duchy, stojące na wyśnionym trawniku, i obserwowali mnie spod rezydencji St. Cloudów. Ojciec Wingate w nieskazitelnie czystej sutannie stał w przesiąkniętej krwią trawie. Jego twarz i ręce były wychudzone, i zrozumiałem, że głodził się specjalnie, by uchronić przede mną swoje ciało. Były z nim dzieci – Rachel spała na stojąco, wsparłszy głowę na ramieniu Davida. W otwartym oknie mojej sypialni ujrzałem panią St. Cloud o bladym, wymizerowanym do kości obliczu. Jej szara koszula nocna przypominała całun, jak gdyby pani St. Cloud wstała z łoża boleści i chciała mnie poprosić, żebym umarł.

Nawet Stark zajął swoje miejsce w jednym z wagoników diabelskiego koła. Miał na szyi klamrę barwnej girlandy z kolorowych ar i wpatrywał się w zardzewiały ponton, zacumowany nad cessną i splamiony krwią, która zdawała się wyciekać z kokpitu samolotu.

Wszyscy czekali, aż umrę i ich wyzwolę. Przypomniałem sobie obraz zagłady, który zobaczyłem, kiedy wydostałem się z samolotu, wizję własnej śmierci pod rozświetlonym ogniskami niebem. Pomimo tylu wysiłków, by udowodnić, kim jestem, stałem się trupem osadzonym w grobie.

Spaniel przysunął się bliżej, chcąc mi odebrać resztki sił. Szympans ułożył się na boku w trawie, wbijając we mnie wzrok. Nie zwracając na nich uwagi, nasłuchiwałem przeraźliwych krzyków padlinożerców. Usłyszałem gdzieś blisko trzepot sępich skrzydeł i spojrzałem za rzekę w nadziei, że przybędzie stamtąd helikopter, aby mnie ocalić. Poddawszy się rozpaczy, postanowiłem umrzeć.



36. SIŁA


Choć umierałem, poczułem przypływ sił. Serce ściskała mi nieznana dłoń. Delikatnie ugniatała porozrywane komory, ułatwiając przepływ krwi. Moja skóra stała się cieplejsza, a zmrożonymi naczyniami zaczęła znów krążyć krew. W końcu zdołałem unieść prawe ramię. Gdy wyciągnąłem rękę do siedzącego wyżej na gałęzi sępa, zachęcając go, by karmił się moim ciałem, poczułem znów wokół serca uścisk nieznanej dłoni, a potem ujrzałem twarz starego szympansa i ciemność w jego szeroko otwartych oczach. Na moment przed śmiercią małpy poczułem w piersi kolejny przypływ sił, jak gdyby wszczepiono mi serce zwierzęcia. Usiadłem, a moja pierś dudniła w rytm dziwacznego tętna. Zobaczyłem ostatnie wierzgnięcie nóg jelenia i mój puls przyspieszył, gdy krew zdychającego rogacza została przetoczona w moje żyły.

Spojrzałem na swoją nagość pod obszarpanym kombinezonem. Moja skóra straciła odcień popiołu, a kiedy dźwignąłem w górę nakrycie głowy, proporce krwi oderwały się od moich blizn i zatrzepotały w locie wśród potarganych, maków.

Rana przestała mi krwawić. Zwierzęta konały kolejno w trawie wokół grobu. Każde z nich dawało mi coś swojego – krew, tkanki albo jakiś ważny życiowo organ. Serce szympansa biło silnie w mojej piersi, krew jelenia gnała pustymi żyłami jak wiosenna powódź w labiryncie wyschniętych kanalików, płuca kapucynki wdychały powietrze moimi ustami, a zamglony mózg spaniela spoczął u podstawy mojej czaszki, jak gdyby wierne zwierzę podtrzymywało swojego rannego pana.

Zwierzęta konały w trawie wokół mnie, oddając za mnie życie. Po chwili dźwignąłem się na nogi w kokpicie grobu. Raz jeszcze uwolniłem się z samolotu.

Las pozostawał w bezruchu. Nic się nie działo, liście i trawa zawisły jakby w milczeniu. Czułem życie, wlewające się we mnie ze wszystkich stron z woli najmniejszych nawet i najnędzniej szych istot. Wróble i drozdy przekazywały mi swoje maleńkie źrenice, nornice i borsuki oddawały mi w norach swoje zęby, wiązy i kasztanowce przekazywały mi siłą woli własne soki niczym ponure mamki, lejące we mnie mleko. Nawet pijawki na śmigle samolotu, robaki pod moimi nogami i miriady bakterii w ziemi pełzły olbrzymim zborem poprzez moje ciało. Tętnice i żyły wypełniło mi wielkie kłębowisko żywych istot, które swoim życiem i działaniem dobrej woli przekształcały kostnicę mojego ciała. Chłodna wilgoć ślimaków nawodniła mi stawy, poczułem, jak rozluźniają mi się mięśnie, rozciągnięte tysiącami gałęzi, a moje ciało balsamowały ciepłe żyłki milionów liści, wypełnionych słońcem.

Ruszyłem w głąb łąki, otoczony dziwną, świetlną mgiełką, jak gdyby moje prawdziwe ja rozpływało się w powietrzu i spoczywało w ciałach tych wszystkich stworzeń, które oddały mi część samych siebie. Odrodziłem się w nich i w ich miłości do mnie. Każdy listek, każde źdźbło trawy, każdy ptak i ślimak został zapłodniony moim duchem. Las czuł, że poruszam się w jego tkankach coraz szybciej. Rodziłem się na nowo z najnędzniejszych stworzeń – z ameb, dzielących się w rozlewiskach na łące, z hydr i wodorostów. Żyłem w skrzeku płazów ze strumyka, opływającego łąkę, i byłem psem wodnym w rzece, zrodzonym z ciała mojej matki – rekina. Ciężarna łania upuściła mnie w głęboką trawę na łące. Wyłaniałem się ze steku dochodowego wszystkich ptaków. Rodziłem się w tysiącu narodzin z ciał wszystkich żywych istot lasu – byłem własnym ojcem i stałem się swoim dzieckiem.



37. ODDAJĘ SIĘ


Las znów pojaśniał. Pomiędzy posępnymi niedawno drzewami pobłyskiwały kolorowe kwiaty, a wśród liści sunęło znajome światło, jak gdyby boski ogrodnik, nadzorujący ten przyćmiony raj, przybył nieoczekiwanie, spóźniony na początek dnia, i włączył jego światła. W rzece skoczyła ryba – srebrny ognik, który rozpalił dzień na nowo. U wylotu łąki klęczały w trawie dzieci. Widziałem ich małe uśmiechy wśród rozchwianych maków. Wyglądały na wyczerpane, ale zadowolone, jak gdyby zmęczyły je trudy przekazywania mi za pośrednictwem woli swoich sił, czyli cząsteczek zdeformowanych ciał – David zapewne próbował przekazać mi stoicyzm, Jamie emocje, jakie budziło w nim wszystko, a Rachel ciekawość i spokój. Całe Shepperton zdawało się odpoczywać, jak po olbrzymim wysiłku. Mieszkańcy nie próbowali już niszczyć roślinności i rozsiedli się w progach swoich domów, odrzuciwszy piły i siekiery. Obserwowali w milczeniu odradzający się las.

Czekało na mnie wszystko. Spojrzałem na swoją pierś, na zagojoną ranę – zniknęła nawet blizna. Czułem w piersi narządy, które przekazały mi tutejsze stworzenia. Nosiłem w sobie tysiące płuc, serc, wątrób, mózgów i genitaliów obojga płci, a stałem się tak płodny, że mogłem zaludnić nowy świat, w który miałem wkroczyć.

Nabrałem pewności, że jednak uda mi się uciec z Shepperton.

Pokonałem parking pod kliniką. Na tarasie oddziału geriatrycznego siedzieli zgrzybiali i kalecy starcy. Dzieci szły za mną, z pospuszczanymi głowami, pojęły bowiem, że wkrótce je opuszczę. Zmarszczka pofałdowała masywne czoło Davida, gdy usiłował po męsku zadecydować o ich wspólnej przyszłości. Twarz Rachel zapadła się w sobie – dziewczynka zamknęła oczy, jak gdyby nie chciała ryzykować odzyskania wzroku w chwili pożegnania. Tylko Jamie zachował pogodę ducha. Uniósł głowę i pohukiwał pod niebo, sondując je w nadziei, że ześle mu następnego lotnika. Starzec na tarasie uniósł rękę, pozdrawiając mnie po raz ostatni. Jakaś leciwa kobieta, wyniszczona białaczką, uśmiechnęła się ze swojej leżanki, dziękując mi za kwiaty w ogrodzie i barwne pióra ptaków.

Wróciłem do dzieci, ponieważ darzyłem je uczuciem. Przyklęknąwszy przed nimi wśród zaparkowanych aut, wziąłem Jamiego za ręce. Odczekałem, aż ustały jego nerwowe pohukiwania, wtedy chłopiec wbił we mnie wzrok. Przez nasze zaciśnięte palce przelałem mu w ciało siłę i zwinność, jaką obdarzył moje nogi umierający jeleń. Oswobodziłem ręce chłopca. Spoglądając mu w oczy, zerwałem z jego nóg klamry ortopedyczne. Na widok swoich kolan Jamiem zaparło dech w piersi – był zdumiony, że ma tak silne nogi. Śmiejąc się, kołysał się swawolnie, udając, że zaraz upadnie. Wydał ostatni okrzyk, dał spokój niebu i ruszył biegiem przez park, przeskakując klomby. Przez cały ten czas Rachel z uwagą nastawiała uszu, zwróciwszy oczy ku wzburzonej trawie, nie mogła jednak odczytać jej rozbieganych szyfrów. Przestraszona, cofnęła się przede mną, zdejmując dłoń z ramienia Davida, ale potem, w nagłym przypływie odwagi, podbiegła bliżej i objęła moje kolana. Trzymała mnie mocno w ramionach, chcąc przywrócić mi siłę, którą przelałem w Jamiego. Ująłem jej głowę w dłonie i wcisnąłem ją między swoje uda, dotykając martwych okien jej oczu. Wraz z niezawodnym zmysłem kondorów, czubkami palców przekazywałem jej wzrok sokołów i orłów. Gałki oczne dziewczynki poruszały się raptownie pod moimi palcami, jak gdyby raptownie śniła teraz wszystkie utracone obrazy dzieciństwa. Czułem, jak jej pobudzone nerwy wzrastają z mózgu niczym łodygi orchidei i rozkwitają delikatnymi płatkami źrenic. Rozdrażniona sobą, Rachel radośnie kiwała głową na boki, przytłoczona światłem wpadającym w mroczne komory jej czaszki.

Tak, Blake!...

Wyrwała mi się i spojrzała szeroko otwartymi oczami na łąkę, niebo i liście. Po chwili podniosła na mnie trzeźwy wzrok i przez krótką chwilę ujrzała we mnie swojego kochanka i ojca.

Jamie biegał między nami, zawracał wśród samochodów, a potem zaczął tańczyć wokół Davida, który ze stoickim spokojem tkwił w miejscu. Był szczęśliwy radością swoich towarzyszy, ale nie rozumiał, co się właściwie stało. Pojąwszy nareszcie, że wkrótce stąd odejdę, Rachel wzięła Davida za ręce i przyciągnęła go do mnie zdecydowanym ruchem. Przytrzymałem jego masywną głowę na moich lędźwiach. Czułem bicie jego silnego serca, pełnego obaw, że jego rolę mógłby przejąć jakiś mózgowy uzurpator. Przekazywałem mu płatki inteligencji przez spojenia kości jego czaszki, jak cienkie wiązki światła, które przeszywały graciarnię mózgu chłopca. Jego umysł odpowiadał, poruszał się po omacku wśród gasnących cieni, odbudowując zerwane przewody złącz. Na koniec podarowałem mu zrozumienie, dobry zmysł starych ryb i mądrych węży.

Głowa Davida rozbrzmiewała echem na moich kolanach jak szumiące planetarium astronomicznych snów. Odepchnął mnie, a potem uniósł wzrok z pełnym godności spokojem.

Dziękuję ci, Blake... Czy teraz ja mogę ci pomóc? Odszedł grzecznie i zaczął przechadzać się bojaźliwie między zakurzonymi samochodami, jak gdyby zakłopotany obecnością czujnego i bystrego lokatora, który zajął miejsce w jego głowie.

Byłem oszołomiony z wysiłku i zdawałem sobie sprawę, że moje ciało musi zapłacić za trud, postanowiłem więc odejść. Do Shepperton w każdej chwili mogli przybyć pierwsi turyści, a za nimi policja w poszukiwaniu spadłej cessny. Odpoczywałem, wsparty o czerwony kabriolet Miriam St. Cloud, wspominając młodą lekarkę i pomoc, jakiej mi udzieliła, kiedy pojawiłem się w miasteczku. W kurzu na drzwiach samochodu pozostawiła ślady palców – swoją ostatnią zaszyfrowaną wiadomość.

David czekał na mnie. Wzrok mi osłabł, ale widziałem jego jasne, niebieskie oczy, przyglądające się starcom na tarasie.

Blake, zanim odejdziesz... – David przemawiał niemal dorosłym głosem. – Czy mógłbyś się z nimi pożegnać? Poszedłem za spokojnym i pełnym godności chłopcem na drugą stronę parkingu i dalej, na taras. Staruszkowie machali do mnie z leżanek i wózków inwalidzkich, ucieszeni; że mogą siedzieć na słońcu. Patrząc na te umierające istoty, siedzące na progu własnej śmierci, miałem ochotę odwrócić się, uciec i odlecieć stąd nad drzewami na zawsze. Wiedziałem, że jeśli przekażę im siłę, którą obdarzyły mnie ptaki i rośliny, nigdy nie uda mi się wymknąć z Shepperton. Znów miałem tu pozostać, uwięziony.

David czekał na mnie i uśmiechnął się krzepiąco, kiedy zadrżałem. Widział, że gniewam się na starców, i mnie zostawiał decyzję, czy powinienem im pomóc. – Dziękuję ci jeszcze raz, Blake.

Wszedłem na wiodące na taras schody. Sunąłem między leciwymi pacjentami, ujmując ich starcze dłonie. Chorej na białaczkę staruszce, wyglądającej jak spopielały, uśmiechnięty tłumoczek, oddałem swoją krew, dar jeleni i wiązów. Trzymałem jej maleńkie ręce, a krew wpływała w jej ciało przez węże moich przegubów. David rozpromienił się z zachwytu, kiedy staruszka odżyła na naszych oczach. Jej ciepłe palce ścisnęły mnie za łokieć.

Poproszę pielęgniarkę, żeby przyniosła pani kosmetyczkę, pani Sanders. – David rozdzielił nas i popchnął mnie do następnego pacjenta.

Zdemenciałemu starcowi oddałem drugą część mojego mózgu, którą dostałem od sokołów i orłów. Jego roztrzęsiona głowa uspokoiła się w moich rękach, a oczy chorego spoglądały na mnie jak oczy zaspanego szachisty, rozbłyskujące rankiem na widok zwycięskiego posunięcia. – Jeszcze choć kilku, Blake.

David podtrzymywał mnie, gdy przesuwałem się między wózkami. Zniedołężniałym starowinom, reumatykom, cukrzykowi i schizofreniczce podarowałem zdrowie i rozsądek. Wzrok mi się zamglił, gdy gramolili się w piżamach ze swoich łóżek i wózków inwalidzkich, by zbić się wokół mnie. Zdemenciały starzec bębnił pięścią w moje ramię, chwytając po raz pierwszy logikę czasu i przestrzeni. Schizofreniczka wyśpiewywała trele dziwnej piosenki pobliskiemu drzewu. Koronkową skórę kobiety oblał młodzieńczy rumieniec nastolatki, jak gdybym przemienił staruszkę w jej własną wnuczkę.

David spokojnie prowadził mnie między nimi, a ja rozdawałem kalekom dary wzroku, rozsądku, zdrowia i wdzięku, rozkładając na części moje ciało i umysł, które gotów byłem przekazać każdemu, kto czepiał się moich rąk. Na samym końcu podarowałem swój język człowiekowi choremu na raka ust.

Blake, byłeś dla nas dobry... – Choć David stał po mojej prawej ręce, jego głos zdawał się dochodzić z drugiej strony parku, ja zaś straciłem mowę.

Ale oddawałem się im z radością.



38. CZAS ODLOTU


Zostałem sam. Ślepy, niemal zupełnie głuchy i pozbawiony języka, chodziłem, powłócząc nogami, po ruchliwych ulicach Shepperton, podpierając się kulą, którą dostałem od jednego z uleczonych przeze mnie staruszków. Wyczuwałem dokoła obecność mieszkańców i wiedziałem, że w końcu są szczęśliwi. Było to dziwne, ale cieszyłem się, że oddałem im siebie, że przekazałem im te właściwości, którymi ptaki, węże, nornice i wszystkie najdrobniejsze stworzenia ziemne podzieliły się ze mną w ten sam sposób, w jaki wszechświat dwukrotnie już podzielił się ze mną życiem. Właściwie uciekłem teraz z Shepperton, pogrążając się w ich ciałach, choć pozostawiłem cząstkę siebie w różowym rumieńcu na skórze starej kobiety i w jasnych oczach jeszcze niedawno zgrzybiałego starca.

Kilka razy stuknąłem kulą w ziemię i zorientowałem się, że jestem niedaleko supermarketu. Ale wokół mnie nie było obcych ludzi. Znałem tu wszystkich, ich słabe i mocne punkty, zapach ich potu, znamiona na ich plecach i ubytki w zębach. Byłem ich matką i ojcem, bo wyszli ze mnie, zrodzeni z mojego powietrznego ciała.

Dotarłszy do stacji benzynowej, postanowiłem odpocząć wśród dystrybutorów. Moją skórę kąpała woń tropikalnego kwiecia. Wyczuwałem zbliżające się kroki, jak twarde ostrza na betonowym dziedzińcu. Kiedy ruszyłem na drugą stronę ulicy, po omacku stukając kulą w ziemię, ludzie szli za mną w milczeniu. Minęliśmy opuszczone kapliczki pośród wysepek sprzętu gospodarczego i zdążaliśmy dalej, przez plac autokomisu, na otwarty teren w pobliżu autostrady. Zatrzymałem się i usłyszałem wokół siebie odgłos rytmicznych oddechów. Czyżby szli za mną zabójcy, którzy za chwilę ukamienują mnie na śmierć? Byłem im gotów dać, co tylko chcą – moje słabe nogi i ramiona, pozbawione powietrza płuca i niemagiczne już lędźwia. Gdyby zdarli ze mnie ubranie, pozostawiliby w pyle autostrady tylko kłębek splątanych kości.

Ktoś dotknął mojego ramienia. Poczułem na szyi ciepły oddech. Czyjeś palce badały moje nadgarstki, ktoś pieścił moją posiniaczoną pierś, ktoś inny gładził powieki moich niewidomych oczu. Ludzie stłoczyli się przy mnie, dotykali mnie, dotykali moich nóg, masowali mi uda, unosili mosznę. W moje wargi wcisnęły się słodkie, kobiece usta. Omal nie zadławili mnie przejawami czułości, jak kochający rodzice, którzy rozmyślnie duszą swoje ułomne dziecko. Ogarnęła mnie jakby wsteczna fala pływowa, gwałtowny odpływ, który zalał moje puste naczynia krwionośne. Powietrze pojaśniało. Moje lędźwie i penis ożyły w dłoniach młodzieńca, którego nasienie ładowało na nowo moje jądra.

Blake!... Otwórz oczy!

Ojciec Wingate i pani St. Cloud uśmiechali mi się prosto w twarz. Podobnie jak wszyscy dokoła byli przebrani w stroje lotników i przypominali wiktoriańskich entuzjastów lotnictwa. Ksiądz zdjął swoją panamę i posłał ją jednym ruchem nad dachami bezpańskich samochodów, a potem uściskał mnie czule.

Blake, udało ci się!... – Opuściło go obrzydzenie do samego siebie i nie miał ani jednej zmarszczki na twarzy, rozświetlonej tym samym wewnętrznym światłem, które prześwitywało z rentgenowskich fotografii mojej czaszki. Był wesoły i chyba kręciło mu się w głowie, niby młodemu klerykowi, cieszącemu się jakimś wspaniałym dowcipem nad kieliszkiem mszalnego wina.

Pani St. Cloud przytrzymała w dłoniach moją twarz i pocałowała mnie w czoło. Spostrzegłem w jej uśmiechu wyraz twarzy Miriam. Rysy oblicza pani St. Cloud ściągnęły się i wspięły znów na kości podbródka i skroni, a jasne włosy spadały jej swobodnie na ramiona. – Blake, nadszedł czas odlotu. Teraz wszyscy jesteśmy gotowi cię przyjąć.

Moje wciąż na wpół ślepe oczy ujrzały, że dookoła stoją setki ludzi. Przyszli wszyscy, jak zjawy w białym śnie, pobłyskujące chwilami przez zapylone światło. Wydawali mi się teraz młodsi, niby dzieci powracające do swoich dawniejszych jaźni. Była wśród nich dyrektorka banku, sprzedawca mebli, kasjerki z supermarketu, księgowi, sekretarki, emerytowany wojskowy, aktor z telewizji, który zbudował moją skrzydlatą maskę, a także kaleki i starcy, którzy odrzucili kule i wózki inwalidzkie. Brakowało jedynie dzieci i Miriam. Daleko na horyzoncie Jamie i Rachel biegali po parku, goniąc ptaki i motyle. David też oddalał się ode mnie. Wracając nad rzekę, zatrzymał się pod pomnikiem, żeby obejrzeć się na mnie z charakterystycznym, mądrym uśmiechem.

Mój wzrok nabrał ostrości. Poczułem dłonie napierających na mnie mieszkańców Shepperton. Wszyscy przekazywali mi coś własnego, żetony swoich dusz, które przypinali mi do serca, jak gdybym był panem młodym na własnym ślubie.

Blake! Chodź! Nadszedł czas odlotu!

Popatrz w górą, Blake!

Wołał mnie ojciec Wingate, wzniósłszy swoją silną głowę ku słońcu. Pierwsi mieszkańcy – dyrektorka banku i aktor z telewizji – wzbili się już nad ziemię. Pokazywali na migi, żebym się do nich przyłączył, wyciągając do mnie ręce. Krążyli w ciepłym słońcu, a ich stopy wzbijały wielką chmurę kurzu. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że żywią dla mnie ciepłe uczucia i martwią się o mnie. Ojciec Wingate otoczył ramieniem kibić pani St. Cloud, ocierając się kolanami o moje ramię.

Już czas, Blake!

Lecieli dziesięć stóp nad ziemią, trzymając się za ręce. Krążyli wokół mnie, chcąc siłą woli pomóc mi wznieść się w górę, i w końcu poczułem, że powietrze chłodzi pokaleczone palce moich stóp. Odrzuciłem kulę i niesiony siłą ich miłości do mnie, wzbiłem się pod niebo.



39. ODLOT


Trzymając się za rozpostarte ręce, sunęliśmy wspólnie po niebie jak olbrzymia, napowietrzna parafia. Daleko w dole miasteczko zaczęło znów rozkwitać wspaniałym lasem, jaki zdobił przedtem dachy prowincjonalnych domów Shepperton. Ciepły wiatr unosił sto różnych zapachów, lecieliśmy więc jak na pachnącej chmurce. Szczęśliwi, że jesteśmy razem, utworzyliśmy krąg nad Shepperton, a słońce na powitanie rozświetlało nam twarze.

Postanowiliśmy, że nim odlecimy na zawsze, złożymy podziękowania miasteczku. Obok mnie lecieli ojciec Wingate i pani St. Cloud – rozentuzjazmowana młoda para, rozkoszująca się swoim pierwszym lotem. Płynęliśmy wzdłuż autostrady, nie przejmując się już, że kierowcy w strumieniu zdążających do Londynu samochodów nie mogą nas zobaczyć. Okrążyliśmy betonowy słup, przy którym się zatrzymałem, usiłując uciec z Shepperton po raz pierwszy, i odbyliśmy małe nabożeństwo dziękczynne nad kamieniami na polu. Złożyliśmy też dzięki wysepkom sprzętu domowego, meblom sypialnym, dystrybutorom na stacji benzynowej i skorodowanemu samochodowi, który kiedyś udzielił mi schronienia.

Do widzenia, Blake... – Pani St. Cloud puściła moją rękę i zaczęła się oddalać. Wyglądała jak podekscytowana uczennica, która założyła strój lotniczy dla dorosłych. – Pa, Blake!... – zawołało jakieś dziecko. Była to jedna z kasjerek supermarketu, wyglądająca teraz najwyżej na jedenastolatkę.

Blake... – Ojciec Wingate ujął mnie za ramiona. Jego szczupłe oblicze nastolatka przypominało twarz pełnego animuszu kleryka. Uściskaliśmy się po raz ostatni, a kiedy wypuściłem go z objęć, jeszcze przez chwilę czułem na ustach jego młodzieńczy uśmiech.

Zrozumiałem już jednak, że nie mogę odejść razem z nimi. Nauczyłem ich latać, wskazując im przejście przez drzwi mojego ciała, i teraz już sami odnajdą drogę do słońca. Niektórzy zostali na ziemi – upośledzone dzieci, ptaki, jelenie, nornice i owady, które tak szczodrze obdarowały mnie sobą. A zatem będę mógł odejść dopiero wtedy, gdy wyślę ku słońcu ostatnią żywą istotę z miasteczka. Byli już sto stóp nade mną – przypominali grupę rozradowanych dzieci, które wzbijają się pod rozświetlone niebo, trzymając się za ręce.

Do widzenia, Blake...

Ucichł ostatni głos. Pozostawszy sam na małym skrawku nieba, spłynąłem na dół w całkowitej ciszy, stanąłem na dachu parkingu i wyjrzałem na wyludnione miasto. Wyprawienie w drogę mieszkańców Shepperton bardzo mnie zmęczyło. Zrozumiałem teraz znaczenie tego dziwnego holocaustu, który ujrzałem z kokpitu cessny, kiedy mój samolot tonął w rzece. Była to wizja rozświetlonych dusz ludzi z tego miasteczka, których wchłonąłem w siebie i nauczyłem latać, a z których każdy stał się wstęgą światła w tęczy, w jaką strojne było teraz słońce.



40. ZABIERAM ZE SOBĄ STARKA


Szedłem opustoszałymi ulicami, przyglądając się swojemu odbiciu w szybach wystawowych supermarketu. Porośnięte milczącym lasem ciche uliczki ciągnęły się wśród zapomnianych basenów i pustych podjazdów. Nad ozdobnym stawem krążyła mgiełka wodna, a pod ogrodowymi furtkami leżały porzucone zabawki dziecięce. Ptaki zlatywały się ze wszystkich stron, obsiadały dachy i druty telefoniczne, i biły się o miejsca na samochodach. Obserwowały mnie, czekając na ostatni akt, który dopiero miał nastąpić, niepewne, czy pozostawię je tu same. Kondory przyglądały mi się prastarymi oczami, unosząc wielkie skrzydła, by uspokoić powietrze.

Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate.

Odlecieli już, by złączyć się ze słońcem. Ale czy Stark uciekł? Na ziemi pozostała już tylko Miriam, leżąca w kościelnej zakrystii.

Miriam! Doktor Miriam!...

Nad wytwórnią filmową krążyły helikoptery. Odwróciłem się tyłem do supermarketu. Milczące szkło kryły plamy mojego nasienia, jak perły rzucone między oferty dyskontowe. Podrażnione naszym ostatnim lotem rany i sińce na moich ustach i piersi wyglądały jak rozżarzone węgle. Kiedy dotarłem w okolice pomnika, usłyszałem radosne głosy trojga upośledzonych dzieci, bawiących się na łące. Przeszedłem przez parking pod kliniką i ruszyłem w ich stronę po trawniku. Światło bijące z mojego ciała pobłyskiwało na makach, zmieniając barwę ich płatków z czerwonej na złotą i rozpalając pióra kondorów, które polatywały za mną z drzewa na drzewo.

Przez kilka chwil przypatrywałem się dzieciom, życząc im, by mogły zawsze bawić się na swojej tajemnej łące. Podbiegły do mnie w podskokach, wtłaczając ekscytację w każdą chwilę czasu. Jamie wirował między moimi nogami, uciekając przed szybkimi dłońmi Rachel. Zapiszczał, kiedy wziąłem go na ręce i uściskałem.

Nadszedł czas odlotu, Jamie...

Przypatrywał mi się, zaskoczony, a potem chwycił mnie za ramiona. Jego drobne usta pocałowały mnie w policzek. Jamie odchylił się w tył, na pożegnanie zahuczał ironicznie na świat i osunął się na mnie, z łatwością przenikając przez moją złotą skórę. Mocne nogi chłopca wierzgnęły po raz ostatni.

Rachel podeszła do mnie bez wahania. Jej zręczne dłonie rozgarnęły lśniącą trawę, jak gdyby gospodarowała na łące i chciała utrzymać ją w czystości dla nowych lokatorów. Przysunęła się bliżej i objęła mnie w pasie z zasępioną miną.

Nadszedł czas odlotu dla nas wszystkich, Rachel... Ująłem jej silne ręce i poczułem na wargach niecierpliwe usta dziewczynki, która wsunęła mi język między zęby. Z ostatnim okrzykiem radości przeniknęła w moje serce. David czekał już sam w wysokiej trawie. Jego oczy przyglądały mi się ze spokojem spod wielkiego czoła. – Nauczę cię latać, Davidzie. Wkrótce nadejdą ludzie, a ty nie będziesz chciał tu dłużej zostać, kiedy przybędą. – Jestem gotów, Blake. Chcę latać. – Uśmiechnął się do swoich dłoni, jak gdyby wątpił, że mogą stać się skrzydłami, i wskazał stare pudełko po butach, w którym więził dwie amazońskie ćmy. – Zacząłem je zbierać – oświadczył. – Warto jakoś udokumentować to wszystko. – Chcesz złapać jeszcze jedną? – zapytałem. – Zaczekam na ciebie.

Potrząsnął przeczącą głową i otworzył pudło. Patrzyliśmy, jak trzepotanie ciem wzbija pośród maków pyłki kurzu, niczym złote owady, które rozświetliła moja skóra. David podszedł bliżej. Wsparł swoją olbrzymią głowę na moich biodrach, obrzucając ostatnim spojrzeniem łąkę, drzewa i ptaki.

Do widzenia... Blake!

Chwycił mnie za ręce. Wielka głowa chłopca o otwartych spojeniach czaszki wniknęła w moje ciało, a jego mocne ramiona stopiły się z moimi.

Wzbiłem się w powietrze i wypuściłem dzieci na niebie nad parkiem. Płynęły dalej razem, trzymając się za ręce, jak we śnie, a słońce na powitanie rozjaśniało im twarze. Moja skóra lśniła teraz tak jasno, że wysoka trawa i ciemne liście rododendronów stały się prawie białe. Szedłem ku rzece jak archanioł, sunący pośród pogrzebowych ptaków, a światło mojego ciała połyskiwało na pniach wiązów.

Znalazłem się w pobliżu opuszczonej rezydencji St. Cloudów. Z wody wyskakiwały setki ryb, pragnących choć na chwilę wchłonąć moje światło w swoje ciała, i zasmuconych, że prawdopodobnie je opuszczę. Za pasmem białej wody, przy balustradzie wesołego miasteczka na pomoście stał Stark. Pozbył się już kombinezonu i przewiesił strzelbę przez obnażone ramię. Otoczony przez pelikany i fulmary, obserwował mnie, idącego przez trawnik. Gdy cisnął strzelbę do wody, zrozumiałem, że porzucił wszelką nadzieję przeciwstawienia mi się. Słyszał helikoptery, choć pogodził się z tym, że poruszają się pod innym niebem. Bagrownica zerwała cumy i osiadła na mieliźnie na drugim brzegu rzeki, ale Starkowi udało się w końcu wyciągnąć na plażę wrak zatopionej cessny. Szkielet samolotu o połamanych skrzydłach i wybebeszonym kadłubie leżał, częściowo zatopiony, w poprzek piaszczystej łachy, poniżej trawnika rezydencji St. Cloudów. Białą niegdyś skórę maszyny kryła rdza i algi, splamione olejem, wyciekającym z silnika.

Stark czekał, aż podejdę do cessny i zajrzę do kokpitu, ale ja minąłem obojętnie samolot, wszedłem na plażę i ruszyłem przed siebie po piasku. Wspiąłem się po drabinie na rdzewiejący pomost. Moja lśniąca skóra złociła jednorożce, kładąc na pomalowanych przez Starka przedmiotach jeszcze jaśniejszą patynę.

Kiedy do niego podszedłem, Stark cofnął się. Zadrżał i ukrył twarz w dłoniach, jak gdyby prosił jeszcze o kilka sekund, żeby przygotować się na śmierć, ale potem, widząc, że nie zamierzam go skrzywdzić, podniósł ręce do góry w geście kapitulacji.

Szamotaliśmy się przez chwilę wśród odnowionych wagoników, gdyż silne ręce Starka usiłowały mnie powstrzymać. Spojrzał z rozpaczą na rzekę, chcąc skoczyć w spokojną wodę. Ale nigdy nie dosięgnąłby bezpiecznego brzegu Walton. Wiedział, że Shepperton zamyka się wokół nas, i że przy życiu utrzymuje go tu jedynie moja obecność. – Blake!... Wydobyłem dla ciebie samolot! Poczułem, że wtapia się we mnie, a nasze ciała splotły się ze sobą jak ciała zapaśników, którzy dobrze i od dawna się znają. Stark w ostatniej chwili podniósł wzrok na wesołe miasteczko i niedawno pomalowane wagoniki diabelskiego koła. Przypominał kilkunastoletniego chłopca, który chciałby przelecieć się po niebie.

Wzniosłem się w chłodne, wyludnione powietrze nad wytwórnią i wypuściłem Starka na spotkanie słońca.



41. MIRIAM ODDYCHA


Kiedy zostałem wreszcie sam, wróciłem plażą do wraku cessny. Stanąłem na zalanym wodą prawym skrzydle i przez pękniętą szybę zajrzałem do kabiny. Tak jak przypuszczałem, za sterami spoczywała postać mężczyzny w białym kombinezonie. Tysiące ryb wyskubało ciało z jego twarzy, a nad pustymi oczodołami pilota zwieszały się szare zasłony alg, ale mimo to rozpoznałem czaszkę tkwiącą w rozdartym hełmofonie.

Umarły lotnik był moim dawnym ja, które pozostało na dole, kiedy udało mi się wydobyć z cessny. Pilot siedział za sterami do połowy zanurzony w wodzie, jak gdyby należał jednocześnie do dwóch światów. Zrobiło mi się go żal, otworzyłem więc drzwi kokpitu i schyliłem się, żeby wyciągnąć szkielet. Zamierzałem pogrzebać go na plaży i zastąpić nim tamtego skamieniałego człowieka-ptaka, mojego plioceńskiego praszczura, wyrwanego z odwiecznego snu przez spadający samolot.

Dźwignąłem go bez trudu, niczym pęk kości w strzępach kombinezonu, w którego brakujące części byłem ubrany ja. Było mi bardzo żal tej umarłej istoty – resztek mojego fizycznego jestestwa, z którego wyzwolił się mój duch. Trzymałem w ramionach swoje dawne ja niczym ojciec, który niesie na rękach martwego syna, po raz ostatni rozgrzewając mu kości, zanim zostaną złożone na wieczny spoczynek.

Po chwili jednak kości, które trzymałem w ramionach, poruszyły się, jak gdybym je ożywił. Poczułem, że jego kręgosłup sztywnieje mi na piersiach. Dłonie szkieletu wpiły mi się w twarz. Kościste drzazgi czaszki uderzyły mnie w czoło, a wyszczerbione zęby rozcięły mi usta. Ogarnięty wstrętem, próbowałem odrzucić szkielet na piasek. W szamotaninie przewróciliśmy się i wpadliśmy do wody nieopodal zanurzonego ogona samolotu. Zelektryzowany wspomnieniem chłodnego strumienia, kościotrup rozchylił mi ręce i przywarł do mnie kościstymi ustami, usiłując wyssać powietrze z moich płuc. Gdy jego kruche żebra zespoliły się z moimi, a przypominające barwą żużel nadgarstki szkieletu wcisnęły się w moje ręce, zrozumiałem, czyich to dłoni i ust poszukiwałem od dnia, w którym przybyłem do miasteczka. Sińce były bliznami, które pozostawiło lgnące do mnie w przerażeniu ciało, gdy oderwałem się od tamtej, umierającej jaźni, i uciekłem z tonącego samolotu.

Leżałem na wznak w wodzie obok białego kadłuba cessny, uspokajając moją umarłą jaźń. Wchłaniałem w siebie moje własne kości, golenie, ramiona, żebra i czaszkę. Wokół mnie pływało mnóstwo ryb, wyglądających jak klejnoty w pełnej słońca wodzie – była to drobnica, wykarmiona mięsem mojego ciała, leżącego od tygodnia na dnie rzeki.

Przywołałem je gestem i brałem ryby w wyciągnięte ręce, wchłaniając znów w siebie kawałki własnego trupa, którego te stworzenia nosiły w swoich tkankach niczym perłowy skarb.

Stałem na plaży niedaleko cessny. Fala przypływu wirowała wokół samolotu. Jego skrzydła znalazły się już pod wodą. Chociaż zostałem sam w Shepperton, nie licząc kongregacji ptaków i młodej, martwej kobiety w kościele, wcale nie czułem się opuszczony, jak gdyby połączone znów z sobą połówki mojego ja zastępowały mi całą ludność miasteczka.

Zszedłem z plaży i ruszyłem w dół trawiastego zbocza pod opustoszałą rezydencją. Podbiegł do mnie boczkiem jakiś paw, który rozpostarł z klekotem ogon i zaczął nim wymachiwać w kierunku kościoła. Obserwowałem rojące się na dachach ptaki. Przyleciały tu ze wszystkich zakątków Shepperton, jak zniecierpliwieni widzowie, oczekujący ostatniego wejścia matadora.

Wkroczyłem na cmentarz i szedłem dalej, ku zakrystii, między grobami. Kolorowe kwiaty, które wyrosły przedtem z mojego nasienia, wzrastały znów dokoła, sięgając czerwonymi włóczniami moich ramion, jak gdyby w pośpiechu, żeby rozplenić się tutaj, w ziemi umarłych. Stanąłem w progu i obrzuciłem spojrzeniem ciało Miriam, leżące w szklanej gablocie pośrodku zakrystii. Światło mojej jaśniejącej skóry połyskiwało na ścianach, oświetlając kręgosłup i kłykcie prastarych kości uskrzydlonego człowieka.

Zerwałem z bioder ostatnie strzępy kombinezonu i zrzuciłem je na posadzkę. Przypomniałem sobie, że Miriam pieściła młode kwiaty przed kliniką, zmuszając je, by wciskały jej główki między uda, jak gdyby chciała uwieść całą łąkę. Wydawała mi się teraz niewiele starsza od trojga upośledzonych dzieci, nad którymi sprawowała opiekę, a jej usta i policzki wyglądały równie delikatnie, jak za życia. Stanąłem przed nią nago i zacząłem ją ogrzewać swoją lśniącą skórą, tak jak ogrzewałem na plaży moją martwą jaźń. Pomyślałem o stworzeniach, które oddały mi życie, pomyślałem o jeleniu i o starym szympansie. Ująłem ramiona Miriam i siłą woli przelałem w nią wszystko, co dostałem – zarówno moje pierwsze, jak i drugie życie. Jeżeli zdołałem zmartwychwstać, potrafię również wskrzesić tę młodą kobietę.

Czułem, jak wycieka ze mnie życie. Moja skóra pobladła, a jej blask przygasł. Zakrystia znowu pogrążyła się w mroku. Poświęcałem siebie po raz ostatni. Teraz zostanie mi tylko tyle sił, by wyprawić Miriam w drogę, zanim powrócę w leże kości na plaży. Miriam poruszyła się. Uniosła prawą rękę i dotknęła mojej twarzy.

Blake!... Obudziłeś mnie... Ja tu zasnęłam!



42. FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW


Naprawdę nie możemy zostać, Blake? Tu jest tak pięknie!

Staliśmy, trzymając się pod ręce, wśród jaśniejących kwiatów na cmentarzu. Śmiejąc się do siebie, Miriam podniosła ręce do jaskrawego słońca.

Jeszcze troszkę, dobrze?

Przyglądałem się jej z radością, a nad naszymi głowami krążyło stadko kolibrów. Miriam wyszła z zakrystii energicznym krokiem rozentuzjazmowanej uczennicy o wesołym spojrzeniu. Dwa dni śmierci odmłodziły ją, jak gdyby przybyła do tego parafialnego kościółka z jakiegoś nowszego i świeższego świata.

Uradowała się na mój widok i nago stanęła przy mnie, między nagrobkami. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nie pamięta już o swojej śmierci. Objęła mnie w pasie w nagłym przypływie czułości.

Gdzie się wszyscy podziali? Gdzie matka i ojciec Wingate?

Już odeszli, Miriam. – Poprowadziłem ją między grobami do bramy cmentarza. – Stark, dzieci, wszyscy. Całe miasto.

Podniosła wzrok ku niebu, uśmiechając się do okalającej słońce tęczy.

Widzę ich, Blake... Wszyscy są tam!

Przygotowywałem się już w duchu na jej odejście. Wiedziałem, że Miriam wkrótce przeniesie się do świata, wobec którego Shepperton było tylko barwnie wyposażonym, ale jednak skromnym przedpokojem. Przygarnąłem do piersi nagie ramiona Miriam, wdychałem gorące zapachy jej ciała i liczyłem małe znamiona na skórze. W uchu miała kropkę zeschłej woskowiny. Zapragnąłem na zawsze pozostać z tą młodą kobietą tu, w kwiatach, żeby przybierać jej włosy girlandami, powstającymi z mojej seksualności. Ale wokół nas cisnęły się już ptaki. Siedziały na wszystkich parapetach i dachach budynków wytwórni. Znowu wydało mi się, że miasto jakby zamyka się w sobie i wtłacza ptaki w coraz mniejszą przestrzeń. Ogromne kondory spoglądały ku górze, gotowe zdobyć należne im miejsca na niebie.

Już czas, żebyś stąd odleciała, Miriam. – Wiem. Polecisz ze mną? – Dotknęła mojego czoła, niczym nastoletnia dziewczynka, która bawi się w lekarza i mierzy temperaturę. Zdawało się, że z każdą minutą ubywa jej rok życia.

Uklękła między grobami i podniosła w dłoniach wycieńczone niesamowitym powietrzem pisklę drozda, wyglądające jak kupka cętkowanych piór ze zwieszoną głową. – Czy będzie miało dość sił, żeby fruwać? Wziąłem od niej pisklę i ładowałem je przez chwilę moją siłą, siłą rozpiętości skrzydeł fregat, wypełniającą mi ramiona. Kiedy pisklę rozłożyło skrzydła w moich dłoniach, poczułem, że wokół nas wzbiera powietrzny wir. Przez cmentarz przewalało się miniaturowe tornado. Kwiaty o czerwonych koniuszkach siekły nam ciała miękkimi włóczniami łodyg, jak gdyby zachęcając nas do wzlotu. Miriam walczyła z włosami, które powiewały jej nad głową w wirze płatków. Niesione trąbą powietrzną pióra okrążały cmentarz, wzbijane wokół nagrobków tysiącami skrzydeł. Wszędzie dokoła zrywały się z ziemi ptaki. Miriam pochyliła się ku mnie, a ja chwyciłem ją za ręce. – Już czas, Miriam! Czas do odlotu!

Wzięliśmy się w ramiona, oddając się sobie nawzajem. Czułem jej mocne kości i elastyczne ciało, pełen miłości ucisk ust na moich ustach i piersi Miriam, zagłębiające się w mojej piersi.

Blake, weź nas ze sobą! Nawet umarłych, Blake! Zlaliśmy się w jedno z chmurą istot, kłębiących się na niebie ponad cmentarzem. Płynęliśmy w jasnym powietrzu, wspinając się długimi nawami, wiodącymi do słońca. Zaprosiliśmy ptaki, by dołączyły do nas, jak mile widziani goście powietrznej uczty weselnej. Wsuwaliśmy się i wysuwali z siebie w ciżbie, rozświetlonej ptasimi piórami, przypominającej armadę skrzydlatych, upierzonych chimer, wznoszących się nad dachami opuszczonego miasta. Widząc w oddali ruch na autostradzie, oswobodziłem Miriam, ozdabiając ją skrzydłami albatrosa, ona zaś obdarzyła mnie w zamian dziobem i szponami kondora.

Jak okiem sięgnąć, wzbijała się w powietrze olbrzymia panoplia rozmaitych stworzeń. Z rzeki wyłonił się obłok srebrzystych ryb, przypominający odwrócony wodospad nakrapianych kształtów. Nad parkiem bojaźliwie unosiły się drżącym stadem jelenie. W górę wzbijały się także nornice, wiewiórki, jaszczurki, węże i miriady owadów. Połączyliśmy się po raz ostatni, rozpuszczając się w tej powietrznej flocie. Wchłaniałem ich wszystkich, stając się chimerą, złożoną z istot, które wkraczały do wyższej rzeczywistości przez bramę mojego ciała. Z głowy wypływał mi nieprzerwany strumień chimeropodobnych stworzeń. Czułem, że topnieję wśród tych łączących się i dzielących kształtów, w których bił jeden puls, jak w wielokomorowym sercu olbrzymiego ptaka, którego częścią byliśmy teraz wszyscy. Wreszcie, już pod koniec, powstali z martwych umarli i przyłączyli się do nas, wyczarowani z grobów na cmentarzu, z ciepłej ziemi parku, z pyłu, pokrywającego puste ulice, z wilgotnych koryt strumieni i zapomnianych nor. Nad ziemią snuły się szarobure wyziewy niczym powietrzny całun, który już, już miał zdusić drzewa i niebo, lecz który po chwili rozświetliły lampy unoszących się nad nim żywych istot.

W ostatnim momencie usłyszałem jeszcze wołanie Miriam. Odpłynęła ode mnie jak przez bramę diademu, przez którą zdążały ku słońcu wszystkie stworzenia, te najmierniejsze i te najdoskonalsze, żywe i martwe. – Zaczekaj na nas, Blake...

Stałem na plaży. U moich stóp na mokrym piasku leżały szczątki porwanego kombinezonu. Choć byłem nagi, skórę wciąż miałem ciepłą, ponieważ ogrzały ją przechodzące przez moje ciało stworzenia, które rozgrzały we mnie wszystkie komórki, przepływając przez ich paleniska. Uniosłem głowę ku niebu, żeby zobaczyć ostatnie błyski światła, zmierzającego ku słońcu.

Shepperton ucichło, gdy opuściły je ptaki. Stopy obmywała mi opustoszała rzeka, niczym spokojny śpioch, który niechcący trąca kogoś przez sen. Park był wyludniony, domy puste.

Cessna znów niemal całkowicie znalazła się pod wodą, a szeroka fala zakołysała skrzydłami samolotu. Na moich oczach kadłub obrócił się i zsunął pod wodną narzutę. Kiedy zabrała go rzeka, ruszyłem plażą tam, gdzie spoczywały kości uskrzydlonego stworzenia, którego miejsce miałem za chwilę zająć. Chciałem się tam położyć, w złożach prastarych kamieni, jak na kanapie przygotowanej dla mnie przed milionami lat.

Tam właśnie spocznę, pewien, że któregoś dnia przybędzie po mnie Miriam, a wtedy wraz z mieszkańcami innych miast doliny Tamizy ruszymy dalej w świat. Tym razem zespolimy się z drzewami, kwiatami, kamieniami, piaskiem i całym światem mineralnym, a potem roztopimy się radośnie w morzu światła tworzącego wszechświat, który odradza się z dusz żywych stworzeń, powracających radośnie do jego serca. Widziałem już, jak wzbijamy się w górę, ojcowie, matki i dzieci, jak kołyszemy się w locie nad powierzchnią ziemi niby łagodne tornada, zawisłe pod kopułą wszechświata, świętując ostatnie zaślubiny świata ożywionego i nieożywionego, zaślubiny żywych i umarłych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ballard J G Fabryka bezkresnych snów
J G Ballard Fabryka bezkresnych snów
J G Ballard Fabryka bezkresnych snow (P2PNet pl)(1)
Nalewka z czarnych jagód, Fabryka
Uzywanie snow do wywolania projekcji astralnej, ☆♥☆Coś co mnie kręci psychologia
Ballard J G ?bryka?zkresnych snów
%8cwiadome+%9cnienie +jak+kontrolowa%e6+swoje+sny%21+bajeczne+techniki%21+kontrola+sn%f3w NYVV562NQS
4. Zarządzanie Jakością - ćwiczenia - Kaizen - Fabryka samochodów, Zarządzanie UG, Sem. III, Zarząd
cygan,ochrona środowiska, Ocena oddziaływania na środowisko Fabryka?nzyny syntetycznejx
Stephenson Snow Crash
rola snów i widzeń w dziadach cz III
Fabryka sody
Fabryka dziur i dziurek
fabryka