brak numeracji niekt贸rych rozdzia艂贸w綾nel Rexanne Swatka Nieodparty i niezno艣ny

REXANNE BECNEL

NIEODPARTY I NIEZNO艢NY

















Dla wspania艂ych m臋偶czyzn:

Phila, Harveya, Bobby'ego, Oscara, Gienna, Rene i Mo

PROLOG

Boston, kwiecie艅 1827

On 偶yje!

Marshall Byrde wpatrywa艂 si臋 w list, kt贸ry trzyma艂 w d艂oni. Kruchy kwadrat pergaminu po偶贸艂k艂 od czasu, kiedy zosta艂 wys艂any do jego matki. Miejscowo艣膰 i data, Londyn 1798, oraz podpis, Cameron Byrde, byty wyra藕ne.

A kr贸tka wiadomo艣膰 nie pozostawia艂a w膮tpliwo艣ci - ca艂e 偶ycie Marshalla by艂o naznaczone k艂amstwem.

O偶eni艂em si臋, przeczyta艂 na g艂os Marshall i us艂ysza艂 te s艂owa jak gdyby ojciec, kt贸rego nigdy nie pozna艂, sam je wypowiedzia艂. W cichym salonie matki odczytywa艂 okrutne wyznanie, kt贸re przed dwudziestoma dziewi臋cioma laty Cameron Byrde przes艂a艂 Maureen MacDougal Byrde. Tym razem jestem zwi膮zany prawdziwym ma艂偶e艅stwem, wi臋c nie do艂膮cz臋 do ciebie w Ameryce.

Reszty nie m贸g艂 odczyta膰; zbyt mocno dr偶a艂a mu r臋ka. Ten cz艂owiek 偶yje. Jego ojciec, kt贸rego nazwisko zawsze nosi艂 z dum膮, nie zmar艂 na statku do Ameryki, jak utrzymywa艂a matka.

Marshall zgni贸t艂 list w d艂oni. Cameron Byrde 偶y艂 i mia艂 si臋 dobrze. Rok po narodzinach swojego pierworodnego syna zamieszka艂 wygodnie z now膮 wybrank膮 w Londynie, podczas gdy jego prawdziwa 偶ona z dzieckiem z trudem radzili sobie w obcym kraju, na drugim kra艅cu 艣wiata.

Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i zn贸w usiad艂, bo od tego, co przeczyta艂, a偶 zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Jak przez tyle lat matka mog艂a m贸wi膰 o tym cz艂owieku z tak膮 mi艂o艣ci膮? Czci膮? Jak mog艂a nadal go kocha膰? M臋偶czyzn臋, kt贸ry j膮 porzuci艂?

Czy ojciec kiedykolwiek kocha艂 matk臋?

Wyg艂adzi艂 zmi臋t膮 kartk臋 i wpatrywa艂 si臋 w wyblak艂e litery, pochylone w lewo pismo, tak jak jego w艂asne. Czy Byrde to ich prawdziwe nazwisko?

Krew zaszumia艂a mu w uszach i poczu艂, jak pulsowanie t臋pego b贸lu g艂owy, kt贸ry przez ca艂y dzie艅 leczy艂, zn贸w narasta. Wczoraj pochowa艂 sw膮 ukochan膮 matk臋. Przyjecha艂 z Waszyngtonu zbyt p贸藕no, by si臋 z ni膮 po偶egna膰, wi臋c ostatniej nocy cicho i rozpaczliwie si臋 upi艂; opr贸cz niej nie mia艂 偶adnej rodziny.

Dzi艣 dojrza艂 do tego, by przejrze膰 jej osobiste rzeczy. Wszystko to nale偶a艂o teraz do niego, czy chcia艂 tego, czy nie.

Uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na schludny salon z wytapetowanymi 艣cianami i starannie ustawionymi meblami. Ten dom zbudowa艂 dla matki zaledwie cztery lata temu, z zysk贸w ze swego ostatniego meczu bokserskiego. Zas艂ugiwa艂a na ten dom i wszystko, co najlepsze. Lecz gdy chcia艂, by przenios艂a si臋 do okazalszej siedziby, gdzie obecnie mie艣ci艂o si臋 jego przedsi臋biorstwo budowlane, odm贸wi艂a.

Moim domem jest Boston鈥, powiedzia艂a. Pozosta艂a tutaj, 偶yj膮c jego odwiedzinami.

Ogarn臋艂o go poczucie winy. Cztery dni temu matka oczekiwa艂a jego wizyty, ale on odk艂ada艂 wyjazd, bo mia艂 k艂opoty z nowym budynkiem, kt贸ry wznosi艂 dla towarzystwa handlowego. Gdy wreszcie przyby艂 do Bostonu, zobaczy艂 zawi膮zan膮 na ko艂atce u drzwi czarn膮 wst臋g臋 i przyczepione pod ni膮 zawiadomienie o pogrzebie.

Jego ukochana matka zmar艂a we 艣nie.

Odesz艂a do twojego ojca - ze 艂zami w oczach powiedzia艂a mu jej przyjaci贸艂ka, pani Sternot. - Wreszcie razem, niech B贸g ma w opiece ich dusze鈥.

Tylko 偶e Cameron Byrde nie zmar艂, przynajmniej nie wtedy, kiedy matka powiedzia艂a, 偶e zmar艂.

Wci膮偶 zdenerwowany i roztrz臋siony, Marshall zmusi艂 si臋 do przeszukania ma艂ego haftowanego puzderka na listy i inne kobiece drobiazgi. Czy ten ma艂y przedmiot kry艂 przed nim jeszcze inne sekrety 偶ycia matki?

Znalaz艂 kilka gazetowych wycink贸w o dokonaniach jej syna: o pierwszych meczach bokserskich, przecinaniu wst臋g i innych wydarzeniach zwi膮zanych z jego przedsi臋biorstwem budowlanym. Znalaz艂 r贸wnie偶 swoj膮 podobizn臋, narysowan膮, gdy by艂 ma艂ym ch艂opcem. Rysunek podarowa艂 matce jeden z jej pracodawc贸w. Znalaz艂 jeszcze dwa inne listy od ojca - i 偶adnego aktu ma艂偶e艅stwa.

Teraz widzia艂 dobrze, co wydarzy艂o si臋 przed wieloma laty. Niewinna m艂oda kobieta zakochana w 艂ajdaku. Gdy okaza艂o si臋, 偶e jest w b艂ogos艂awionym stanie, Cameron Byrde zgodzi艂 si臋 j膮 po艣lubi膰. Lecz 艂obuz, zapewne szybko, po偶a艂owa艂 swej propozycji i wys艂a艂 j膮 do Ameryki z obietnic膮, 偶e niebawem do niej do艂膮czy.

Tyle 偶e nigdy tam nie dotar艂. Sto funt贸w w ameryka艅skim banku i Cameron Byrde pozby艂 si臋 odpowiedzialno艣ci za ni膮 i za ich dziecko.

Maureen zosta艂a sama, ci臋偶arna i bez rodziny lub przyjaci贸艂, kt贸rzy mogliby jej pom贸c.

Marshall dr偶膮c膮 r臋k膮 przegania艂 w艂osy. Nic dziwnego, 偶e k艂ama艂a, i偶 jest wdow膮. Musia艂a k艂ama膰 jemu i wszystkim dooko艂a. Lepiej by膰 biedn膮, lecz szanowan膮 wdow膮, ni偶 nosi膰 pi臋tno kobiety niemoralnej. Pracowa艂a ca艂e 偶ycie, by wychowa膰 i wykszta艂ci膰 swojego ukochanego syna. Sprz膮ta艂a, gotowa艂a, pilnowa艂a dzieci innych ludzi.

Nigdy nie wysz艂a powt贸rnie za m膮偶.

Wpatrywa艂 si臋 t臋pym wzrokiem w listy. Matka nie wysz艂a powt贸rnie za m膮偶, cho膰 Marshall podejrzewa艂, 偶e przynajmniej dwukrotnie proszono j膮 o r臋k臋. Czy odm贸wi艂a dlatego, 偶e wci膮偶 czu艂a si臋 偶ona Camerona Byrde'a?

Ta my艣l doprowadzi艂a Marshalla do w艣ciek艂o艣ci. Tak, matka go ok艂amywa艂a, cho膰 powinna dzieli膰 tajemnice ze swym jedynym synem. Niech to diabli, przecie偶 ten cz艂owiek zniszczy艂 jej 偶ycie! Skrad艂 jej m艂odo艣膰 i skaza艂 na do偶ywotni膮 samotno艣膰.

Marshall zerwa艂 si臋 z krzes艂a, trz臋s膮c si臋 z gniewu i ochoty, by uderzy膰 kogo艣 w twarz - kogokolwiek!

Ten samolubny 艂ajdak zniszczy艂 偶ycie naj艂agodniejszej, najbardziej uroczej kobiety, jaka kiedykolwiek chodzi艂a po tej ziemi. I przez niemal trzydzie艣ci lat uchodzi艂o to draniowi na sucho.

Lecz d艂u偶ej ju偶 nie b臋dzie, poprzysi膮g艂 w duchu Marshall.

Teraz, gdy ju偶 nie by艂o matki, nie wiedzia艂, co ze sob膮 pocz膮膰. Zagubiony, nie mia艂 poj臋cia, jak urz膮dzi sobie 偶ycie bez niej. Lecz w g艂owie pojawi艂 si臋 ju偶 plan. Dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat temu jego ojciec 偶y艂 i teraz Marshall mia艂 nadziej臋, 偶e nadal 偶yje. Poniewa偶 mia艂 z tym cz艂owiekiem rachunki do wyr贸wnania.

Zanim on sko艅czy z Cameronem Byrde'em, tch贸rzliwy dra艅 b臋dzie 偶a艂owa艂, 偶e nie zmar艂 przed wieloma laty.

1

Mayfair, Londyn, maj 1827

Sara Palmer chcia艂a umrze膰 i unikn膮膰 nastaj膮cego dnia. Pragn臋艂a ukry膰 si臋 przed niew膮tpliwie zbli偶aj膮c膮 si臋 awantur膮, kt贸r膮 urz膮dzi jej w艂asna rodzina.

Ale ucieczka nie wchodzi艂a w gr臋.

Jej matka nigdy by na to nie pozwoli艂a. Ani jej rozw艣cieczony brat, James. To on zatrzyma艂 pow贸z lorda Penleya i wyci膮gn膮艂 j膮 z niego. P贸藕niej wyzwa艂 lorda na pojedynek. Na 艣mier膰 i 偶ycie, doda艂.

Na 艣mier膰 i 偶ycie, w imi臋 honoru najm艂odszej siostry.

Sara mocno zacisn臋艂a powieki, by przypomnie膰 sobie okropn膮 scen臋 z ostatniej nocy. Po jej twarzy sp艂yn臋艂y dwie gor膮ce 艂zy. James jeszcze raz uratowa艂 j膮 od nast臋pstw nieprzemy艣lanego zachowania, lecz nigdy przedtem nie posun膮艂 si臋 tak daleko, by narazi膰 dla niej 偶ycie.

Dzi臋ki Bogu, ich ojczym, Justin St. Clare, hrabia Acton, by艂 na miejscu i powstrzyma艂 Jamesa przed spe艂nieniem gro藕by. Sara mia艂a wielki d艂ug wobec m臋偶a matki.

A wi臋c tak odp艂acasz im obu, jak dziecko chowaj膮c g艂ow臋 pod prze艣cierad艂ami?

Ostro偶nie i niepewnie Sara wyjrza艂a spod at艂asowej narzuty, po czym zsun臋艂a j膮 z siebie i usiad艂a z wysi艂kiem. Jest doros艂a i musi ponie艣膰 konsekwencje swojego czynu.

Rzadko wstawa艂a wcze艣nie, tote偶 miejska rezydencja brata wyda艂a jej si臋 o tej porze nieco obca, gdy schodzi艂a frontowymi schodami. Nie wezwa艂a pokoj贸wki, by pomog艂a jej si臋 ubra膰 i teraz, gdy dotar艂a do holu, by艂a z tego zadowolona. Dwie pokoj贸wki, na kt贸re si臋 natkn臋艂a, otwarcie gapi艂y si臋 na ni膮, cho膰 gdy Sara spojrza艂a na nie ze zmarszczonymi brwiami, szybko spu艣ci艂y g艂owy.

Czy wszyscy wiedzieli, co zrobi艂a zesz艂ej nocy? Czy wiedzieli r贸wnie偶, jak bliska by艂a ca艂kowitej zguby?

Przed pokojem 艣niadaniowym Sara stan臋艂a, poniewa偶 uderzy艂a j膮 straszliwa my艣l. Mo偶e oni s膮dz膮, i偶 istotnie jest zgubiona?

Wzburzona przycisn臋艂a palce do skroni. Czy nie uwierzy艂aby w to, gdyby us艂ysza艂a tak膮 sam膮 opowie艣膰 o ka偶dej innej m艂odej kobiecie z towarzystwa? Czy w wirze przyj臋膰, raut贸w i 艣niada艅 nie opowiada艂a, skryta za wachlarzem, takiej plotki wszystkim przyjaci贸艂kom? Matka cz臋sto powtarza艂a, 偶e podejrzenie o niemoralno艣膰 skazywa艂o m艂od膮 kobiet臋 r贸wnie nieodwo艂alnie, jak sam czyn. Teraz Sara to rozumia艂a.

Gdy wchodzi艂a do pokoju 艣niadaniowego, d藕wiga艂a podw贸jny ci臋偶ar winy. Ju偶 wystarczaj膮co ci膮偶y艂o jej bezmy艣lne zachowanie, a jeszcze wstydzi艂a si臋 ka偶dej niepochlebnej plotki, jak膮 kiedykolwiek podzieli艂a si臋 ze swoimi niem膮drymi przyjaci贸艂kami.

Srogi wyraz twarzy Jamesa nie uspokoi艂 jej sumienia. Ani te偶 mina jej zwykle poczciwego ojczyma. Jednak najgorsza by艂a obecno艣膰 matki o tak wczesnej porze przy stole. Augusta Linden Byrde Palmer St. Clare nigdy nie wstawa艂a tak wcze艣nie.

James na kr贸tko zatrzyma艂 na siostrze spojrzenie, po czym szybko je odwr贸ci艂.

- Usi膮d藕, Saro. Proponuj臋, 偶eby艣 zjad艂a solidne 艣niadanie, bo masz przed sob膮 d艂ugi dzie艅.

Augusta odchrz膮kn臋艂a, przyci膮gaj膮c uwag臋 syna.

- Ja si臋 tym zajm臋, Jamesie. Ty i Justin zrobili艣cie, co do was nale偶a艂o, zesz艂ej nocy. Teraz moja kolej.

Serce podesz艂o Sarze do gard艂a. Matka ruchem r臋ki nakaza艂a jej podej艣膰 do kredensu i wy艂o偶onym na nim biszkoptom, szynce i lekko 艣ci臋tym jajkom. Sara wzi臋艂a talerz i pos艂usznie nape艂ni艂a go jedzeniem, kt贸re teraz wcale nie wydawa艂o si臋 smaczne. Cokolwiek j膮 czeka艂o, zas艂u偶y艂a na to. Przyjmie ka偶d膮 kar臋 z pokor膮.

Wszyscy troje rozsiedli si臋 po jednej stronie d艂ugiego sto艂u, wi臋c gdy Sara usiad艂a po drugiej, czu艂a si臋 jak w s膮dzie, gdzie za chwil臋 rozpocznie si臋 odczytanie aktu oskar偶enia. Jej matka, najwyra藕niej g艂贸wny s臋dzia, wspar艂a podbr贸dek na z艂膮czonych d艂oniach.

- Rozumiem, 偶e mamy dwie mo偶liwo艣ci do wyboru.

- My? - Sara wzi臋艂a to za dobry znak.

- Mo偶esz albo za specjalnym zezwoleniem po艣lubi膰 lorda Penleya... - Po艣lubi膰?!!

- Czy 艂askawie pozwolisz mi sko艅czy膰? Sara prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i pochyli艂a g艂ow臋.

- Tak, matko.

- Albo po艣lubi膰 tego m臋偶czyzn臋, albo natychmiast wyjecha膰 z d艂ug膮, wizyt膮 do twojej siostry, do Szkocji.

Sara wbi艂a wzrok w sw贸j talerz, w ciemnoczerwon膮 plam臋 d偶emu malinowego. Istotnie, smutno by艂o odkry膰, 偶e m臋偶czyzna, kt贸rego ledwie wczoraj chcia艂a po艣lubi膰, dzi艣 sta艂 si臋 dla niej odpychaj膮cy. Przy pierwszej przeciwno艣ci losu rozpu艣ci艂 si臋 jak l贸d przystawiony do p艂omienia i ods艂oni艂 tch贸rzliw膮 natur臋.

Zarzuty Jamesa wobec niego by艂y prawdziwe. Lord Penley by艂 艂owc膮 posag贸w - tak jak po艂owa m臋skiego towarzystwa. Prawie wszyscy mieli nadziej臋 na popraw臋 swego po艂o偶enia poprzez korzystne ma艂偶e艅stwo. Lecz lord Penley przez hazard doprowadzi艂 sw膮 rodzin臋 do ruiny. Jakby tego by艂o ma艂o, wymusza艂 pieni膮dze od zam臋偶nej kobiety, z kt贸r膮 艂膮czy艂 go potajemny romans.

W艂a艣nie to zrazi艂o Sar臋 do niego najbardziej. Na my艣l o swej w艂asnej g艂upocie, Sara zadr偶a艂a ze wstr臋tu. Dlaczego nie potrafi艂a dostrzec niczego poza jego przystojn膮 twarz膮 i czaruj膮cymi manierami? Przecie偶 ona wcale go nie interesowa艂a. Chodzi艂o mu o jej poka藕ny posag, kt贸ry otrzyma艂by po 艣lubie. To dlatego tak gor膮co namawia艂 j膮, by z nim uciek艂a. A ona, ach, jaka g艂upia, uwa偶a艂a to wszystko za romantyczn膮 przygod臋.

Dzi臋kowa艂a Bogu, 偶e jej brat w por臋 wybawi艂 j膮 z tej sytuacji.

Sara westchn臋艂a i podnios艂a wzrok.

- Wola艂abym wyjecha膰 do Olivii, do Szkocji.

Augusta u艣miechn臋艂a si臋, lecz twarz Jamesa stawa艂a si臋 coraz bardziej gniewna.

- Jak szybko twoje zdanie o tym tch贸rzliwym sukinsynie...

- Jamesie! - Augusta zesztywnia艂a. - Nie 偶ycz臋 sobie takiego j臋zyka w mojej obecno艣ci!

- Wybacz, matko, ale czy ci si臋 to podoba, czy nie, Penley jest tch贸rzliwym... - Zacisn膮艂 szcz臋ki z w艣ciek艂o艣ci. - Penley jest tch贸rzem - poprawi艂 si臋, z trudem prze艂ykaj膮c przekle艅stwo.

- Przyznaj臋 to - wtr膮ci艂a Sara.

- Tak. Teraz to przyznajesz! - wykrzykn膮艂 James. - Ale czy chcia艂a艣 s艂ucha膰, gdy pr贸bowa艂em ostrzec ci臋 przed nim? Nie. Oczywi艣cie, 偶e nie.

Sara spu艣ci艂a g艂ow臋 i pozwoli艂a bratu si臋 wykrzycze膰. Wszystko, co James m贸wi艂, by艂o prawd膮.

- A teraz jeste艣 zgubiona. Je艣li wie艣膰 o tej nieudanej ucieczce si臋 rozejdzie, 偶aden godny szacunku m臋偶czyzna nie b臋dzie chcia艂 si臋 ubiega膰 o ciebie.

- Ona nie jest zgubiona - zaprotestowa艂a Augusta. - Nie tak zupe艂nie. Mo偶e jest skompromitowana, lecz s膮dz臋, 偶e mo偶emy ocali膰 jej reputacj臋. No, Jamesie, do艣膰 tego. Sara wie, 偶e 藕le post膮pi艂a.

Dzier偶膮c sto艂owy n贸偶 jak bro艅, James zaatakowa艂 szynk臋 na swym talerzu.

- Tak. Ona wie, 偶e post膮pi艂a niew艂a艣ciwie. Ale wiedzia艂a te偶, 偶e post臋puje niew艂a艣ciwie, gdy w zesz艂ym miesi膮cu wymkn臋艂a si臋, by p贸j艣膰 do Vauxhall z pani膮 Ingleside i reszt膮 tej hulaszczej zgrai. M贸wi艂em jej, by tego nie robi艂a. Wiedzia艂a, 偶e post臋puje niew艂a艣ciwie, gdy przed tygodniem wzi臋艂a udzia艂 w balu maskowym z tym wysportowanym towarzystwem z Mayfair. I wiedzia艂a, 偶e post臋puje niew艂a艣ciwie, gdy wy艣lizgn臋艂a si臋 na ten nieszcz臋sny mecz bokserski w Cheapside. Za ka偶dym razem wiedzia艂a, 偶e post臋puje niew艂a艣ciwie - a to s膮 eskapady, o kt贸rych wiemy! Sara zawsze ulega艂a chwilowej zachciance, zamiast chwil臋 zastanowi膰 si臋 nad nast臋pstwami swoich uczynk贸w.

Wiedzia艂a, 偶e James ma racj臋, lecz mia艂a ju偶 do艣膰 jego tyrady.

- Podejrzewam, 偶e ty nigdy nie pope艂ni艂e艣 b艂臋du - warkn臋艂a.

- Zdarza艂o mi si臋 pope艂nia膰 b艂臋dy, nie zaprzecz臋. Ale przynajmniej czego艣 mnie one nauczy艂y - odpar艂 James. Zwr贸ci艂 si臋 do matki: - B贸g wie, co ona zrobi w Szkocji. Powinna艣 j膮 zmusi膰 do po艣lubienia pierwszego m臋偶czyzny, kt贸ry si臋 jej o艣wiadczy - doda艂 pod nosem.

Augusta u艣miechn臋艂a si臋 tylko i poklepa艂a go po ramieniu.

- B膮d藕 pewien, Jamesie, 偶e gdybym zmusza艂a swoje dzieci do ma艂偶e艅stwa, by艂by艣 od dziesi臋ciu lat o偶eniony i mia艂 tyle偶 samo pociech. Nie martw si臋, Olivia dobrze si臋 zatroszczy o Sar臋. Pomi臋dzy Byrde Manor i Woodford Court znajdzie swojej m艂odszej siostrze tyle zaj臋膰, by nie zd膮偶y艂a wpa艣膰 w k艂opoty. Poza tym zapominasz, jaki gro藕ny potrafi by膰 Neville, gdy wymagaj膮 tego okoliczno艣ci. Oboje z pewno艣ci膮 utrzymaj膮 Sar臋 w ryzach. - Po czym zwr贸ci艂a na c贸rk臋 krystalicznie b艂臋kitne spojrzenie, kt贸re j膮 zawsze mrozi艂o. - Wiesz, 偶e przebra艂a艣 miar臋, prawda?

Sara skin臋艂a g艂ow膮. Teraz to rozumia艂a. Wszyscy jej przyjaciele zawsze podburzali j膮 przeciwko Jamesowi. Nak艂aniali j膮 do coraz wi臋kszych g艂upstw, a ona niefrasobliwie przystawa艂a na to, nie dostrzegaj膮c 偶adnego niebezpiecze艅stwa. Zawsze irytowa艂y j膮 ograniczenia, narzucane przez uk艂adne towarzystwo, wi臋c za ka偶dym sezonem w mie艣cie sprawdza艂a, jak daleko mo偶e si臋 posun膮膰. Do tej pory jednak nie zastanawia艂a si臋 nad konsekwencjami takiego post臋powania. Nawet gdy pani Ingleside opowiada艂a o nie艂asce, w jak膮 popad艂a biedna panna Tinsdale, Sara nie przyj臋艂a tego jako ostrze偶enia ani nie zauwa偶y艂a z艂o艣liwo艣ci, kt贸ra kry艂a si臋 w zachowaniu tej kobiety. Zbyt by艂a poch艂oni臋ta towarzystwem nowej, zabawnej przyjaci贸艂ki.

Oni wszyscy byli tacy jak lord Penley: samolubni, pazerni, podli. Wstyd jej by艂o przyzna膰 si臋, 偶e by艂a taka sama.

Dlaczego nie widzia艂a tego wczoraj?

Teraz, w pe艂ni sezonu, musi opu艣ci膰 Londyn. 呕adnych przyj臋膰, bal贸w czy wieczor贸w w teatrze. I wszystkich tych pi臋knych sukien, kt贸re zam贸wi艂a, i nie zd膮偶y艂a w艂o偶y膰... Westchn臋艂a.

Przynajmniej b臋dzie ze sw膮 przyrodni膮 siostr膮 Olivia, z jej m臋偶em Neville'em i ich dzie膰mi.

Pochyli艂a si臋 do przodu.

- Widzisz przed sob膮 odmienion膮 kobiet臋, matko. - Zignorowa艂a niegrzeczne prychni臋cie Jamesa. - B臋d臋 jak anio艂 - przysi臋g艂a. - Olivia i Neville nie b臋d膮 si臋 mieli na co skar偶y膰. Przysi臋gam.

Tylko dwa dni podr贸偶y statkiem, ale gdy Sara zesz艂a z pok艂adu 鈥濻krzyde艂 mewy鈥 w t臋tni膮cym 偶yciem porcie Berwick - upon - Tweed, czu艂a, 偶e zostawi艂a Angli臋 daleko za sob膮. Powietrze by艂o rze艣kie, s艂one i ch艂odne, wi臋c w艂o偶y艂a nowy szkar艂atny p艂aszczyk z szerok膮 pelerynk膮 i sobolowymi mankietami i ko艂nierzem. Mog艂a zosta膰 zes艂ana w g艂膮b Szkocji za kar臋, lecz nie by艂o powodu, by nosi膰 w艂osiennic臋 i posypywa膰 g艂ow臋 popio艂em.

- Kapitan pos艂a艂 po pow贸z - powiedzia艂a pokoj贸wka Sary, gdy stan臋艂y przy relingu. Nie by艂a to Betsy, jej ukochana s艂u偶膮ca. James zadecydowa艂, 偶e Sara potrzebuje do towarzystwa w podr贸偶y kogo艣 starszego i bardziej do艣wiadczonego.

Skrywaj膮c niech臋膰, Sara zerkn臋艂a na stra偶niczk臋 o surowej twarzy.

- Tak, wiem. M贸j drogi brat przygotowa艂 wszystko i dobrze zap艂aci艂 kapitanowi, by wykona艂 jego polecenia. I tobie tak偶e, jak widz臋. - Protekcjonalnie spojrza艂a na Agnes, cho膰 wiedzia艂a, 偶e jest niesprawiedliwa. Nic nie mog艂a na to poradzi膰 - dwa dni w nieweso艂ym towarzystwie Agnes Miller pozbawi艂y j膮 cierpliwo艣ci. Bogu dzi臋ki, 偶e ta kobieta nie zostanie w Woodford Court, lecz zamierza uda膰 si臋 do Carlisle, by odwiedzi膰 chor膮 matk臋.

Agnes zmarszczy艂a tylko brwi i ca艂kowicie ignorowa艂a z艂y humor Sary. Chwil臋 p贸藕niej dwaj m臋偶czy藕ni znie艣li po trapie ich baga偶 i z艂o偶yli liczne torby w solidnym, lecz wys艂u偶onym powozie. Och, przecie偶 nie b臋dzie nikogo, kto by j膮 zobaczy艂 lub robi艂 uwagi, co do sposobu podr贸偶owania, pomy艣la艂a Sara, gdy kapitan bezpiecznie ulokowa艂 j膮 w poje藕dzie.

Wiele g艂贸w odwraca艂o si臋 za Sar膮, gdy zesz艂a ze statku na nabrze偶e, lecz 偶adna nie by艂a godna uwagi. Marynarze, robotnicy portowi, wo藕nice. W pobli偶u by艂 jeden czy dw贸ch d偶entelmen贸w, ubranych jak nale偶y w surduty i wysokie czapki bobrowe, lecz 偶adnej innej damy w zasi臋gu jej wzroku. Dla wszystkich wok贸艂 Sara r贸wnie dobrze mog艂aby nosi膰 flanel臋, barchan i chodaki.

Po czym przyzna艂a przed sob膮, 偶e takie rozumowanie jest ma艂ostkowe i zawstydzona opad艂a na mocno wytarte poduszki. Zaczyna艂a si臋 niebezpiecznie upodabnia膰 do Caroline Barrett, powszechnie uwa偶anej za najg艂upsz膮 g臋艣 w Londynie. Caroline potrafi艂a m贸wi膰 wy艂膮cznie o swoich strojach i wielbicielach.

A Sara zachowywa艂a si臋 tak samo g艂upio!

Wychyli艂a si臋 i wyjrza艂a przez okno powozu.

- Dzi臋kuj臋, kapitanie Shenker! - zawo艂a艂a weso艂o. - Bardzo si臋 pan troszczy艂 o moj膮 wygod臋 i doceniam pa艅sk膮 uprzejmo艣膰.

Kapitan, zaskoczony nag艂膮 zmian膮 jej nastroju, ukry艂 zdziwienie za szerokim u艣miechem.

- Ca艂a przyjemno艣膰 po mojej stronie, panienko. Doprawdy przyjemno艣膰. - Uchyli艂 przed ni膮 czapki. - Mam nadziej臋, 偶e podr贸偶 do Kelso b臋dzie przyjemna i wygodna.

Marshall Byrde s艂ucha艂 tej rozmowy zza ob艂adowanej karety. Tylko 偶e teraz by艂 Marshallem MacDougalem - u偶y艂 ponownie panie艅skiego nazwiska matki, jak kiedy艣, na turniejach bokserskich.

Przechyli艂 g艂ow臋 w bok. Jego ciekawo艣膰 wzbudzi艂 melodyjny g艂os tej kobiety i fakt, 偶e kapitan wspomnia艂 o Kelso. On tak偶e tam zmierza艂, poniewa偶 matka czasami wspomina艂a o tym miejscu.

Po bezowocnych poszukiwaniach ojca w Londynie, doszed艂 do wniosku, 偶e je艣li matka pochodzi艂a z Kelso, ojciec tak偶e m贸g艂 tam mieszka膰. Mo偶e kobieta w powozie wiedzia艂a co艣, co b臋dzie dla niego wa偶ne? Co艣, co przyspieszy艂oby zniech臋caj膮co powolne poszukiwanie tego drania, Byrde'a?

Marshall sp臋dzi艂 miesi膮c na morzu, dziesi臋膰 dni w Londynie i jeszcze kilka dni w drodze do Szkocji. Dowiedzia艂 si臋 tylko, 偶e cho膰 listy ojca zosta艂y wys艂ane z Londynu, cz艂owiek ten nie urodzi艂 si臋 tam, nie o偶eni艂 i nie zosta艂 pochowany. Ani, jak utrzymywali detektywi, kt贸rych Marsh zatrudni艂, nie mieszka艂 tam teraz.

Matka, tak pow艣ci膮gliwa w opowie艣ciach o swoim 偶yciu w rodzinnym kraju, niewiele powiedzia艂a mu o ojcu. Marshall wiedzia艂 tylko, 偶e Maureen MacDougal kocha艂a Camerona Byrde'a i 偶e on nie odwzajemnia艂 jej mi艂o艣ci.

Marshall zdecydowa艂 si臋 wi臋c rozpocz膮膰 poszukiwania w rodzinie ze strony matki. Tylko 偶e tym razem zamierza艂 by膰 m膮drzejszy. Chcia艂 przenikn膮膰 do towarzystwa i obnosi膰 si臋 ze swym bogactwem. Dlatego przyby艂 do Berwick - by kupi膰 elegancki pow贸z z okaza艂ym zaprz臋giem koni, a tak偶e ognistego wierzchowca. Chcia艂 si臋 dosta膰 do socjery Kelso, podczas gdy jego nowy przyboczny mia艂 zaprzyja藕ni膰 si臋 ze s艂u偶b膮. Marsh by艂 pewien, 偶e odpowied藕 na jego pytanie kryje si臋 na Nizinie 艢rodkowoszkockiej.

A teraz nadarza艂a si臋 sposobno艣膰, by czego艣 si臋 dowiedzie膰.

Tyle tylko, 偶e stangret strzeli艂 z bicza i ci臋偶ko wy艂adowany pojazd ruszy艂 z doku do miasta. Zawiedziony Marsh zmi膮艂 w ustach przekle艅stwo.

- Jak d艂ugo jeszcze? - ponagli艂 Duffa, swego nowego s艂u偶膮cego. - Musimy rusza膰 w drog臋.

Chudy ch艂opak spojrza艂 z wyrzutem.

- Musz臋 wymieni膰 te zerwane lejce; zajmie to oko艂o kwadransa, wielmo偶ny panie.

Marsh skrzywi艂 si臋, ale zaraz dostrzeg艂 m臋偶czyzn臋, patrz膮cego za oddalaj膮cym si臋 powozem i oczy mu si臋 zw臋zi艂y. Mo偶e nie wszystko stracone.

- Wybaczy pan - powiedzia艂, i podszed艂 do m臋偶czyzny, kt贸ry sta艂 na szeroko rozstawionych nogach jak marynarz i nosi艂 czapk臋 kapitana. - Czy偶bym us艂ysza艂, 偶e kto艣 wspomina Kelso?

M臋偶czyzna obrzuci艂 go spojrzeniem.

- Jest pan Amerykaninem, prawda?

Marsh odpowiedzia艂 szerokim przyjaznym u艣miechem.

- Przyznaj臋 si臋 do winy. Zapali pan? - Wyci膮gn膮艂 ozdobn膮 szkatu艂k臋 starannie zwini臋tych kr贸tkich cygar.

Gdy kapitan uni贸s艂 z uznaniem krzaczaste brwi, Marsh t艂umaczy艂:

- Jestem tutaj w interesach. Pierwszy raz w Szkocji, i jad臋 do Kelso. Dlatego zapyta艂em.

Kapitan wzi膮艂 jedno cygaro i pow膮cha艂 je.

- Tyto艅 wirginijski czy kuba艅ski?

Marsh u艣miechn膮艂 si臋 lekko.

- To specjalna mieszanka, zrobiona na zam贸wienie.

Po pi臋tnastominutowej rozmowie zdoby艂 trzy wiadomo艣ci. Cho膰 MacDougalowie s膮 szkockimi g贸ralami, spotyka si臋 ich tak偶e na nizinie; drog膮 do Kelso lepiej nie jecha膰 po zmroku; a m艂oda kobieta w powozie to Angielka, ale zbyt pi臋kna i za bardzo rozpieszczona, by wysz艂o jej to na dobre.

- Nadzwyczaj ujmuj膮ca panna. Ale kosztowna.

Marsh my艣la艂 o tym, gdy pop臋dza艂 par臋 gniadoszy do ci膮g艂ego biegu. Od 艣mierci matki nie mia艂 kobiety, a teraz przy艂apa艂 si臋 na my艣li o kobiecym ciele. Ma艂o prawdopodobne, by wynios艂a angielska panna da艂a mu takie wytchnienie, jakiego potrzebowa艂.

Cmokn膮艂 na konie. Wola艂 sam nimi powozi膰, ni偶 powierzy膰 je Duffowi. Lecz my艣lami wci膮偶 by艂 przy kobiecie, kt贸ra jecha艂a do Kelso. Co m艂oda Angielka robi w Szkocji, podr贸偶uj膮c tylko z pokoj贸wk膮?

Nie bardzo go to obchodzi艂o. Wiedzia艂 tylko, 偶e t臋skni za tym, by jaka艣 m艂oda kobieta u艣miechn臋艂a si臋 do niego. Przypomnia艂oby mu to jego dawne 偶ycie w Bostonie i Waszyngtonie, zanim zmar艂a jego matka.

Lekko zaci膮艂 konia batem. Niebawem dotrze do Kelso i zostanie tam, a偶 uzyska informacje. B臋dzie pod膮偶a艂 艣ladem ojca, a偶 spotka go i si臋 zem艣ci.

2

Sara podnios艂a ko艂nierz swego p艂aszczyka. By艂a zmarzni臋ta, mimo i偶 Agnes dok艂ada艂a do ognia w kominku w prywatnym pokoju jadalnym, kt贸ry wynaj臋艂y. Zatrzyma艂y si臋 na po艂udniowy posi艂ek w nieciekawym miejscu. Lecz mi臋so duszone z jarzynami pachnia艂o n臋c膮co, a jej burcza艂o w brzuchu.

- Sk膮pi Szkoci - mrukn臋艂a Agnes, gdy w koszu na drewno nie znalaz艂a nic, opr贸cz podpa艂ki.

Sara u艣miechn臋艂a si臋, od rana jej humor znacznie si臋 poprawi艂.

- Musisz uwa偶a膰 na to, co m贸wisz, Agnes. Moja siostra jest w po艂owie Szkotk膮, ze strony ojca, a m贸j szwagier, lord Hawke, jest rodowitym Szkotem, tak jak niekt贸rzy z rodziny twojej matki, z tego, co s艂ysza艂am.

Sarze sprawia艂o przyjemno艣膰 dr臋czenie tej pos臋pnej kobiety. Jej dobry nastr贸j bra艂 si臋 po cz臋艣ci z niecierpliwego wyczekiwania na spotkanie z Olivia i Neville'em. 呕ycie z nimi z pewno艣ci膮 nie b臋dzie tak pasjonuj膮ce jak w Londynie podczas sezonu, a w Kelso nie by艂o ciekawych m臋偶czyzn, z kt贸rymi mo偶na by艂o flirtowa膰.

Lecz by艂y inne przyjemno艣ci. Neville utrzymywa艂 najlepsze stajnie i mog艂a z nich korzysta膰. To oznacza艂o, 偶e b臋dzie mia艂a dost臋p do najszlachetniejszych koni i b臋dzie mog艂a galopowa膰 bez ogranicze艅. Ponadto wolno jej b臋dzie je藕dzi膰 po m臋sku, bez ci膮g艂ego narzekania matki. Sp臋dzi te偶 troch臋 czasu z m艂odziutk膮 Catherine i ma艂ym Filipem.

Sara zjad艂a solidne drugie 艣niadanie, ignoruj膮c mrukliwe narzekania Agnes. Prze艣pi ca艂e popo艂udnie, a kiedy si臋 obudzi, b臋d膮 ju偶 na miejscu.

Jednak gdy wr贸ci艂y do karety, zobaczy艂y stoj膮cego obok zaprz臋gu wo藕nic臋, kt贸ry rozmawia艂 z dobrze ubranym d偶entelmenem. Sara zna艂a sw膮 rol臋 m艂odej kobiety z dobrej rodziny. Nigdy nie zauwa偶a膰 d偶entelmena, kt贸remu nie zosta艂a stosownie przedstawiona - a wo藕nic贸w trudno by艂o uwa偶a膰 za osoby odpowiednie do takich prezentacji.

Wiedzia艂a to wszystko, a jednak, zbli偶aj膮c si臋 do karety, zwolni艂a i patrzy艂a na nieznajomego d艂u偶ej, ni偶 powinna. By艂o w nim co艣 intryguj膮cego; nie tylko mocna budowa, wysoki wzrost, szerokie ramiona i niemodnie d艂ugie w艂osy. By艂o to co艣 innego, czego nie potrafi艂a okre艣li膰.

On na pewno nie by艂 angielskim d偶entelmenem, do jakich przywyk艂a.

Ale przecie偶 nie by艂a ju偶 w Anglii.

B艂膮dzi艂a po nim wzrokiem, podziwiaj膮c muskularne nogi pod bryczesami i mocny profil, ocieniony przez bobrowy cylinder. Dziwny dreszcz przebieg艂 jej przez plecy i zagnie藕dzi艂 si臋 w s膮siedztwie 偶o艂膮dka. Je艣li to by艂 reprezentant szkockich d偶entelmen贸w, to mo偶e jej pobyt tutaj nie b臋dzie tak nudny, jak s膮dzi艂a.

Nieznajomy podni贸s艂 wzrok i podchwyci艂 jej spojrzenie. Przez d艂ug膮, zawieszon膮 w czasie chwil臋, Sara nie mog艂a oderwa膰 od niego oczu. Jego 藕renice sta艂y si臋 czarne jak d偶ety, czarne, a mimo to b艂yszcz膮ce w s艂o艅cu.

Agnes musia艂a zauwa偶y膰 ich zatopione w sobie spojrzenia, gdy偶 niezbyt subtelnym szturchni臋ciem Sary w bok przerwa艂a t臋 przyd艂ug膮 scen臋. W istocie oderwanie od niego oczu przynios艂o Sarze ulg臋, ale mia艂a za z艂e pokoj贸wce, 偶e si臋 wtr膮ci艂a.

- Za du偶o sobie pozwalasz - sykn臋艂a, sztywno zwracaj膮c si臋 ku drzwiom powozu. Lecz Agnes tylko za艂o偶y艂a r臋ce i bez skruchy spojrza艂a na swoj膮 podopieczn膮.

Zdusiwszy przekle艅stwo, kt贸rego nie powstydzi艂by si臋 jej brat, Sara si臋gn臋艂a do drzwi, by je otworzy膰. Lecz inna r臋ka znalaz艂a si臋 tam szybciej.

- Czy wolno pom贸c, panienko?

Sara odwr贸ci艂a si臋 szybko, zdziwiona niskim, m臋skim g艂osem. Rzuci艂a na Agnes spojrzenie m贸wi膮ce 鈥瀗o i prosz臋鈥 i zn贸w skupi艂a uwag臋 na m臋偶czy藕nie, trzymaj膮cym drzwi karety jedn膮 r臋k膮, podczas gdy druga by艂a wyci膮gni臋ta w jej stron臋.

Doprawdy, co za zuchwa艂o艣膰. W kapeluszu na g艂owie, bez r臋kawiczek. Ka偶dy londy艅ski d偶entelmen zachowa艂by si臋 lepiej. Ale te偶 londy艅scy d偶entelmeni dowiedli, 偶e s膮 oszustami i 艂ajdakami. Sara u艣miechn臋艂a si臋 lekko i przez d艂ug膮 chwil臋 taksowa艂a go wzrokiem. D艂onie w r臋kawiczkach stosownie splot艂a przy talii.

- Nie s膮dz臋, by艣my zostali sobie przedstawieni, panie.

M臋偶czyzna u艣miechn膮艂 si臋 szerzej, po czym zdj膮艂 kapelusz i sk艂oni艂 si臋 lekko.

- Jestem Marshall MacDougal, do us艂ug pani, panno... panno... K膮ciki jej ust jeszcze odrobin臋 unios艂y si臋 w u艣miechu.

- Pan nie jest Brytyjczykiem, nieprawda偶, panie MacDougal?

- Jestem Amerykaninem - przyzna艂. - Czy to akcent mnie zdradza? Sara skromnie 艣ci膮gn臋艂a usta.

- Nie. Pa艅skie maniery. - Przybra艂a zgorszony wyraz twarzy, lecz wiedzia艂a, 偶e na tym m臋偶czy藕nie nie zrobi to wra偶enia. - U nas d偶entelmen sam nie przedstawia si臋 damie.

- Ooo? - Zn贸w w艂o偶y艂 kapelusz na g艂ow臋. - Zatem jak kobiety i m臋偶czy藕ni zawieraj膮 znajomo艣膰?

Sara czu艂a pot臋piaj膮ce spojrzenie Agnes i sp艂oszony wzrok wo藕nicy. Lecz to j膮 tylko rozzuchwali艂o.

- Poznaj膮 si臋 odpowiednimi drogami, oczywi艣cie. Przez rodzin臋, przyjaci贸艂.

M臋偶czyzna pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Wielka szkoda. Obawiam si臋, 偶e b臋d臋 osamotniony, poniewa偶 jestem tutaj pierwszy raz, po kr贸tkiej wyprawie do Londynu. Niestety, nie mam w Szkocji ani rodziny, ani przyjaci贸艂, kt贸rzy mogliby mnie przedstawia膰 w towarzystwie.

Jeszcze chwil臋 przywierali do siebie spojrzeniami i Sara wyra藕nie czu艂a napi臋cie mi臋dzy nimi. By艂o straszne i rozkoszne, a ona wiedzia艂a jedno: to nie by艂 m臋偶czyzna, kt贸remu kiedykolwiek brakowa艂oby towarzystwa, szczeg贸lnie damskiego. By艂o co艣 w jego oczach, jaka艣 iskra, kt贸rej nie rozpali艂o wy艂膮cznie wiosenne s艂o艅ce. Za ka偶dym razem, gdy spogl膮da艂 na ni膮, czu艂a przebiegaj膮cy po sk贸rze dreszcz.

Nie, to nie by艂 tylko dreszcz. Czu艂a lekkie drganie serca, gdy Harlan Brannwell patrzy艂 na ni膮. To samo, gdy Ralph Lierett ujmowa艂 jej r臋k臋. I lord Penley, ten 艂ajdak.

Jednak偶e to, co czu艂a teraz, by艂o ca艂kiem inne od owych drga艅 serca. To by艂o gor膮ce, z dr偶eniem przebieg艂o przez jej cia艂o, sprawia艂o, 偶e serce bi艂o szybko, a 偶o艂膮dek si臋 zaciska艂.

Na szcz臋艣cie, w sam膮 por臋 podnios艂a g艂ow臋.

W przesz艂o艣ci to impulsywne poddawanie si臋 uczuciom, ten lekkomy艣lny poci膮g do wszystkiego, czego powinna unika膰, wp臋dza艂o j膮 w k艂opoty. Teraz wyczuwa艂a instynktownie, 偶e ten m臋偶czyzna to kto艣, kogo stanowczo powinna unika膰.

Sara przybra艂a wi臋c wyraz powagi i przegna艂a z g艂osu wszelki zalotny ton.

- S膮dz臋, 偶e sobie pan poradzi, panie MacDougal. 呕egnam. - I bez dalszych gest贸w uprzejmo艣ci wesz艂a do wytwornej karety.

Agnes posz艂a jej 艣ladem, zatrzaskuj膮c za nimi drzwi. W jednej chwili ruszy艂y z podw贸rza zajazdu. Gdy kareta toczy艂a si臋 po zakurzonej drodze, Sara gratulowa艂a sobie, 偶e zachowa艂a si臋 w艂a艣nie tak, jak powinna: grzecznie, lecz nie przyja藕nie. Z pewno艣ci膮 go nie zach臋ca艂a, przynajmniej pod koniec ich rozmowy.

Lecz gdy zdj臋艂a kapelusz i r臋kawiczki i umie艣ci艂a za plecami ma艂膮 poduszk臋, pozwoli艂a sobie na luksus wyobra偶ania sobie, kim jest ten Amerykanin i dlaczego przeby艂 ca艂膮 drog臋 przez ocean do Szkocji. Jego nazwisko brzmia艂o Marshall MacDougal, bardzo szkockie nazwisko jak na Amerykanina. Mia艂 ciemnobr膮zowe w艂osy, kt贸re w s艂o艅cu po艂yskiwa艂y czerwieni膮; czarne oczy, kt贸re po艂yskiwa艂y niebiesko.

Zn贸w poczu艂a to zdradzieckie dr偶enie w brzuchu i westchn臋艂a z irytacj膮 na swoj膮 przewrotno艣膰. Je艣li g艂adki i czaruj膮cy lord Penley by艂 dla niej nieodpowiedni, to prostolinijny Amerykanin, taki jak pan MacDougal, by艂by nieszcz臋艣ciem.

Przekona艂a si臋 ju偶 na w艂asnej sk贸rze, 偶e nie zna si臋 na m臋偶czyznach. Teraz musi trzyma膰 ich na dystans.

Lecz b臋dzie to trudne, przyzna艂a, zamykaj膮c oczy. B臋dzie to bardzo trudne.

Marshall pod膮偶y艂 kilometr za tocz膮c膮 si臋 karet膮. Incydent z 艂adn膮 m艂od膮 kobiet膮 w zaje藕dzie pocztowym by艂 pouczaj膮cy. Je偶eli po mniej ni偶 dwustu latach bosto艅skie towarzystwo sp臋tane by艂o misternymi regu艂ami, to angielskie spo艂ecze艅stwo tym bardziej. Marshall wkupi艂 si臋 do bosto艅skiej elity. Ostatecznie, w Ameryce pieni膮dz by艂 pierwszym arbitrem przynale偶no艣ci do klasy. Lecz brytyjskie spo艂ecze艅stwo by艂o bardziej z艂o偶one, o czym szybko pouczy艂 go Duff.

- Le偶y pan jak d艂ugi, co? - powiedzia艂 gadatliwy ch艂opak, gdy Angielka odjecha艂a powozem, pozostawiaj膮c Marshalla na pokrytym kurzem dziedzi艅cu.

Marsh spiorunowa艂 go wzrokiem, lecz Duff, niewzruszony, ci膮gn膮艂:

- Problem w tym, wielmo偶ny panie, 偶e tu nie Ameryka. Tu s膮 kobiety i damy. Musi si臋 pan zdecydowa膰, kt贸rymi jest pan zainteresowany.

- A co ze s艂u偶膮cymi? Czy oni te偶 s膮 tutaj inni i odzywaj膮 si臋, kiedy nikt ich nie pyta o zdanie?

Nie przejmuj膮c si臋 gniewem swego nowego pracodawcy, Duff spojrza艂 na niego spod przymru偶onych powiek.

- Wygl膮da pan na takiego, co to poradzi sobie w b贸jce, inaczej nie przyj膮艂bym pana.

- Ty przyj膮艂e艣 mnie?

- Zgadza si臋. Co艣 pan szykuje, nawet je艣li nie jest pan got贸w mi powiedzie膰, co. Ale ja jestem z tych, co lubi膮 przygody. Nie uwa偶am pana za go艣cia, co to potrzebuje kogo艣 do sk艂adania ubra艅 i d藕wigania toreb. My艣l臋 sobie, 偶e mia艂 pan inne powody, 偶eby mnie naj膮膰. Na razie najlepiej b臋dzie, jak pan zrozumie, 偶e my, Szkoci, mamy swoje przyzwyczajenia. Je艣li pan chce, 偶eby dobrze tu panu sz艂o, to lepiej, 偶eby pan je pozna艂. A ja panu w tym pomog臋.

Cho膰 Marshowi bardzo si臋 nie podoba艂y przenikliwe uwagi s艂u偶膮cego, to jednak mia艂 szacunek dla tych, kt贸rzy tak jak on, potrafili prze偶y膰 dzi臋ki sprytowi. Wypatruj膮c teraz przed sob膮 powozu, rozwa偶a艂 s艂owa Duffa. Mo偶e przyda艂aby mu si臋 jaka艣 pomoc. W ko艅cu tamten wo藕nica nie by艂 szczeg贸lnie rozmowny, a pi臋kno艣膰 w czerwonej pelerynie potraktowa艂a go z kr贸lewsk膮 wynios艂o艣ci膮.

Czy to brak og艂ady Maureen MacDougal sprawi艂, 偶e ojciec przesta艂 si臋 ni膮 interesowa膰? Czy ona wesz艂a w sfer臋 zakazan膮? Marsh potar艂 wierzchem d艂oni kark. Niech to diabli, to ona by艂a opanowan膮 m艂od膮 pann膮. Wygl膮da艂a apetycznie, jak soczysta czerwona wi艣nia, kt贸r膮 chcia艂 zje艣膰. Te b艂臋kitne, b艂yszcz膮ce oczy. Na pocz膮tku nie mia艂a nic przeciwko ich flirtowi. Lecz potem musia艂 zrobi膰 co艣, po czym ona pozna艂a, i偶 brak mu towarzyskiej og艂ady. Wtedy jej zainteresowanie znikn臋艂o.

Cameron Byrde musia艂 by膰 cz艂owiekiem do艣膰 zamo偶nym, je艣li sp艂aci艂 j膮 stoma funtami. Lecz Maureen MacDougal, mimo swych dobrych manier i spokojnej urody, by艂a prost膮 dziewczyn膮 z pospolitej rodziny. Przez ca艂e 偶ycie pracowa艂a jako s艂u偶膮ca w domach innych ludzi. Prawdopodobnie tak pozna艂a nieczu艂ego Camerona Byrde'a.

Marsh zmru偶y艂 oczy, wpatruj膮c si臋 w luksusow膮 karet臋 daleko przed sob膮. Je艣li jego ojciec pochodzi艂 z okolic Kelso, to ta 艂adna ma艂a snobka w tym olbrzymim powozie z pewno艣ci膮 go zna. W ko艅cu swoi ci膮gn膮 do swoich i zamykaj膮 drzwi przed nosem wszystkim, kt贸rzy nie nale偶膮 do ich sfery. Marsh nauczy艂 si臋 obraca膰 w tych kr臋gach w Bostonie i Waszyngtonie. Mia艂 do艣膰 pieni臋dzy i towarzyskich talent贸w, by si臋 znale藕膰 w tej grupie. Lecz tutaj by艂 mniej pewny siebie. Cho膰 posiada艂 teraz obowi膮zkowe rekwizyty - s艂u偶膮cego, pow贸z, stroje, konie i wiele pieni臋dzy - rozumia艂 ju偶, 偶e to jeszcze za ma艂o. Mo偶e Dufferskine ma racj臋, mo偶e m贸g艂by mu pom贸c, je艣li chodzi o zasady towarzyskich kontakt贸w. Potem da艂by ju偶 sobie rad臋. Dokona艂 tego w Bostonie, mo偶e dokona膰 i tutaj.

By艂 zdecydowany w tej kwestii tak偶e kilka godzin p贸藕niej, gdy przemierzali w膮ski kamienny most i wje偶d偶ali do Kelso. By艂a to miejscowo艣膰 sprawiaj膮ca wra偶enie bogatej, skupiona wok贸艂 miejskiego placu. Marsh rozgl膮da艂 si臋 wok贸艂 siebie, patrz膮c na st艂oczone domki, pomalowane wystawy sklepowe i pracowitych mieszka艅c贸w. Czy jego matka chodzi艂a kiedy艣 po tych brukowanych ulicach?

D艂onie zacz臋艂y mu si臋 poci膰. Czyjego ojciec nadal po nich chodzi?

Zatrzyma艂 si臋 pod szyldem gospody Pod Kogutem i 艁ukiem i przekaza艂 zm臋czonego konia stajennemu.

- Pok贸j dla mnie i dla mojego cz艂owieka - powiedzia艂 do ober偶ysty w fartuchu, kt贸ry ochoczo wybieg艂, 偶eby si臋 przedstawi膰.

- Tak, panie. A jak d艂ugo si臋 pan zatrzyma?

Wystarczaj膮co d艂ugo, by zniszczy膰 mojego ojca i ka偶dego, kto przyczyni艂 si臋 do cierpie艅 mojej matki.

Lecz biedakowi z b艂yszcz膮c膮 艂ysin膮 odpowiedzia艂 tylko:

- Tydzie艅. Mo偶e d艂u偶ej.

- Bardzo dobrze, panie. Bardzo dobrze. - Ober偶ysta poprowadzi艂 go do rejestru.

- Jakie nazwisko mam tutaj wpisa膰, panie?

- Marsh.... Marshall MacDougal.

- MacDougal. - M臋偶czyzna zastanawia艂 si臋 przez chwil臋. - MacDougal.

Marsh przymru偶y艂 oczy. Czy ten cz艂owiek zna艂 to nazwisko? Czy zna艂 t臋 rodzin臋?

- Pisze si臋 to z 鈥瀘u鈥 czy z 鈥瀠o鈥?

Marsh skry艂 pod oboj臋tnym wyrazem twarzy rozczarowanie.

- Z 鈥瀘u鈥 i tylko jednym 鈥1鈥. - Wzi膮艂 klucz, kt贸ry wr臋czy艂 mu ober偶ysta. - Prosz臋 mi powiedzie膰, panie Halbreeht, czy s膮 w tej okolicy jakie艣 godne obejrzenia miejsca albo jakie艣 szczeg贸lne zebrania towarzyskie, kt贸re powinienem uwzgl臋dni膰?

Ober偶ysta obrzuci艂 go szybkim spojrzeniem, po czy zerkn膮艂 na Duffa, kt贸ry wy艂adowywa艂 rzeczy z powozu. Widocznie zadowolony, 偶e jego go艣膰 jest d偶entelmenem i trzyma s艂u偶膮cego, powiedzia艂:

- Mamy w艂asn膮 sal臋, gdzie co pi膮tek odbywaj膮 si臋 ta艅ce. Jeszcze nie ma sezonu polowa艅, ale doskonale w臋dkuje si臋 w Tweed. Oczywi艣cie, je艣li chce pan zapu艣ci膰 si臋 za most, b臋dzie si臋 pan musia艂 zwr贸ci膰 do zarz膮dc贸w w wielkich domach. Przewa偶nie swobodnie rozporz膮dzaj膮 prawem 艂owienia ryb wzd艂u偶 ich brzegu. W Woodford Court s膮 wyczuleni, tylko je艣li chodzi o odcinek przy ich domu.

- A w innych posiad艂o艣ciach?

- Blisko st膮d jest tylko jedna, Oko艂o p贸艂tora kilometra w g贸r臋 rzeki. Byrde Manor. Chocia偶 mniej wspania艂a ni偶 Woodford....

Byrde Manor! S艂owa te odbija艂y si臋 echem w g艂owie Marsha, zag艂uszaj膮c reszt臋 uwag ober偶ysty. Istnieje wi臋c posiad艂o艣膰 nazywana Byrde Manor. Czy a偶 tak 艂atwo znalaz艂 siedzib臋 rodziny swego ojca? Cho膰 z podekscytowania serce wali艂o Marshowi jak m艂ot, zmusi艂 si臋 do zachowania spokoju.

- Wi臋c sugeruje pan, 偶ebym zwr贸ci艂 si臋 do tego domu o pozwolenie 艂owienia ryb w ich cz臋艣ci rzeki?

Ober偶ysta wzruszy艂 ramionami.

- W艂a艣ciwie nie jest to konieczne. Jestem jednak pewien, 偶e to doceni膮.

Nie. Marsh nie s膮dzi艂, by to docenili, gdy jego prawdziwa to偶samo艣膰 zostanie ujawniona. Tymczasem b臋dzie zabiega艂 o aprobat臋 i akceptacj臋 rodziny Byrde'贸w.

Podzi臋kowa艂 ober偶y艣cie i skierowa艂 si臋 do schod贸w, poklepuj膮c kiesze艅 p艂aszcza podr贸偶nego, kryj膮c膮 trzy listy, kt贸re Cameron Byrde wys艂a艂 do Maureen MacDougal. Czas w Londynie by艂 stracony, lecz w Kelso ju偶 po dziesi臋ciu minutach by膰 mo偶e znalaz艂 kryj贸wk臋 ojca, a przynajmniej by艂 ju偶 na jej tropie.

Lecz czy ten cz艂owiek przebywa w Byrde Manor?

U podn贸偶y schod贸w Marsh zawaha艂 si臋. Ober偶ysta z pewno艣ci膮 b臋dzie wiedzia艂. Lecz czy m膮drze by艂oby tak wcze艣nie ods艂ania膰 karty? W takim mie艣cie plotki o obcych na pewno szybko si臋 rozchodz膮.

Na szcz臋艣cie, kiedy Marsh si臋 obejrza艂, ober偶ysta inaczej odczyta艂 jego zachowanie.

- Je艣li nie ma pan w艂asnego sprz臋tu do w臋dkowania, to ja mam wszystko, co potrzeba, panie MacDougal. Trafi艂 pan we w艂a艣ciwe miejsce. - U艣miechn膮艂 si臋 us艂u偶nie. - Prosz臋 mi tylko da膰 zna膰, je艣li b臋d臋 m贸g艂 by膰 w czym艣 pomocny.

Marsh skin膮艂 g艂ow膮. Nie mo偶e by膰 taki niecierpliwy. Poza tym niebawem pozna prawd臋. Bardzo mo偶liwe, 偶e jutro o tej porze b臋dzie sta艂 twarz膮 w twarz z ojcem. Do tego czasu musi wiedzie膰, co powie temu cz艂owiekowi i jak si臋 zachowa.

W jego piersi obudzi艂 si臋 gniew tak silny i d艂awi膮cy jak wtedy, kiedy pozna艂 prawd臋 o rodzicach. Zbli偶a艂o si臋 starcie i Marsh musi by膰 na nie gotowy.

A potem niech B贸g pomo偶e Cameronowi Byrde'owi, gdy偶 jego niechciany syn zamierza艂 si臋 z nim rozprawi膰.

Sara nie wiedzia艂a, czy rozp艂aka膰 si臋 z rozczarowania, czy krzykn膮膰 z rado艣ci.

- Wszyscy pojechali do Glasgow - powiedzia艂a jej pani Tillotson, ochmistrzyni w Woodtord Court. - Wyjechali zaledwie wczoraj rano. Pani Olivia napisa艂a matce o ich nag艂ej podr贸偶y. Mia艂am ten list nada膰 poczt膮, kiedy nast臋pnym razem b臋d臋 w mie艣cie.

Sara przygryz艂a warg臋.

- Wszyscy wyjechali, nawet dzieci?

- Tak, panienko. Pan musi dopilnowa膰 interes贸w. To znaczy na targach ko艅skich w Glasgow. A pani siostra zdecydowa艂a, i偶 mi艂o b臋dzie wyprawi膰 si臋 na p贸艂noc, szczeg贸lnie teraz, kiedy si臋 ociepla.

Sara skrzywi艂a si臋, wcale nie odczuwa艂a ocieplenia. Lecz p贸艂nocny ch艂贸d by艂 najmniejszym z jej zmartwie艅. Olivia i Neville wyjechali, pozostawiaj膮c j膮 sam膮 w Woodford. Gdy tylko matka otrzyma list od Olivii, natychmiast wezwie Sar臋 do powrotu do domu. A James pewnie b臋dzie nalega艂, by wyprawiono j膮 do konwentu lub w jakie艣 inne, r贸wnie nieprzyjemne miejsce.

Przyjmuj膮c, oczywi艣cie, 偶e matka otrzyma list Olivii.

Sara skrzywi艂a si臋 w duchu na w艂asn膮 przebieg艂o艣膰. Jednak my艣l ta, gdy raz si臋 pojawi艂a, nie chcia艂a ju偶 odej艣膰. Je艣li matka nie zosta艂aby powiadomiona o miejscu pobytu Olivii, przyj臋艂aby, 偶e Sara jest bezpieczna w jej towarzystwie. I rzeczywi艣cie ju偶 by艂a bezpieczna pod dachem siostry. To, 偶e Olivia i Neville nie przebywali tutaj chwilowo, nie umniejsza艂o ich wp艂ywu na jej bezpiecze艅stwo. Poza tym Agnes jak ponury cie艅 depta艂a jej po pi臋tach.

Cho膰 z pocz膮tku Sara nie chcia艂a przyjecha膰 do Szkocji, alternatywa by艂a o wiele gorsza. Jednak偶e teraz, skoro ju偶 tutaj by艂a, chcia艂a zosta膰. Poza tym nieobecno艣膰 Olivii stwarza艂a jej doskona艂膮 okazj臋, by dowie艣膰, 偶e jest rozs膮dna, praktyczna i 偶e nauczy艂a si臋 panowa膰 nad sw膮 impulsywn膮 natur膮.

Musia艂a tylko przej膮膰 list Olivii.

- Nic pani nie jest, panienko? - zapyta艂a pani Tillotson, sprowadzaj膮c Sar臋 do rzeczywisto艣ci.

Sara zamruga艂a, po czym z premedytacj膮 obdarzy艂a dobroduszn膮 kobietk臋 swym najpromienniejszym, najszczerszym u艣miechem.

- Och, nic. Nic, C贸偶, jestem zawiedziona, oczywi艣cie. Tak bardzo chcia艂am zobaczy膰 ich wszystkich. Kiedy wr贸c膮?

- C贸偶, zamierzaj膮 pozosta膰 w Glasgow dobry miesi膮c, nawet d艂u偶ej. Pewnie chcia艂aby pani do艂膮czy膰 do nich?

Przez chwil臋 Sar臋 niezmiernie kusi艂o, by w艂a艣nie to zrobi膰. Miasto - jakiekolwiek miasto - z pewno艣ci膮 by艂o bardziej interesuj膮ce ni偶 spokojna wie艣. Lecz gdyby przyby艂a do Glasgow, Olivia chcia艂aby wiedzie膰, dlaczego odes艂ano j膮 z Londynu, po czym zacz臋艂aby jej rozkazywa膰, jakby Sara nadal mia艂a dwana艣cie lat.

Poza tym, zdecydowa艂a w艂a艣nie teraz, podniety miejskiego 偶ycia nie by艂y jej potrzebne.

- Nie, nie - odpowiedzia艂a ma艂ej kobietce. - S膮dz臋, 偶e najlepiej b臋dzie, je艣li pojad臋 dalej, do Byrde Manor.

- O, tak. Na pewno chcia艂aby panienka sp臋dzi膰 jaki艣 czas z Bertie, chc臋 powiedzie膰, z pani膮 Hamilton.

Sara u艣miechn臋艂a si臋, tym razem szczerze. Kilka lat temu ukochana wieloletnia ochmistrzyni i towarzyszka jej matki wysz艂a powt贸rnie za m膮偶 i wr贸ci艂a do rodzinnej Szkocji. Mieszka艂a teraz ze swym zrz臋dliwym m臋偶em w Byrde Manor, posiad艂o艣ci Olivii.

Podczas gdy ojciec Sary pozostawi艂 jej liczne inwestycje, przynosz膮ce doch贸d nieruchomo艣ci oraz olbrzymi膮 kwartaln膮 kwot臋 na bie偶膮ce wydatki, ojciec Olivii zostawi艂 swemu jedynemu dziecku tylko t臋 skromn膮 posiad艂o艣膰, z pastwiskami dla owiec, farm膮 i wygodnym, lecz wiejskim domem. Mimo to Sara Zawsze lubi艂a przyje偶d偶a膰 do maj膮tku Olivii. Zatrzymanie si臋 u Hamilton贸w b臋dzie jak wizyta u dziadk贸w.

- Tak - powiedzia艂a Sara. - Chyba mia艂abym na to ochot臋. I je艣li pani chce - doda艂a - nadam poczt膮 list siostry do matki razem z moim w艂asnym. Chc臋 j膮 powiadomi膰, 偶e bezpiecznie dojecha艂am.

Pani Tillotson pokiwa艂a g艂ow膮.

- Bardzo dobrze, panienko. Ale prosz臋 pozwoli膰, 偶e przynios臋 pani fili偶ank臋 herbaty, zanim odjedzie pani do Byrde Manor. Oj, ale偶 Bertie si臋 ucieszy.

- Zatem wszystko ustalone - g艂o艣no powiedzia艂a Sara, gdy pani Tillotson posz艂a po herbat臋 i list. Pociesza艂a si臋, 偶e je艣li nawet oszuka艂a ochmistrzyni臋, to nie by艂 to wielki grzech. Napisze do matki i powiadomi j膮 o swym przyje藕dzie. Lecz matka nie musi wiedzie膰 o nieobecno艣ci Oli - vii. A siostra nie musi ju偶 teraz dowiadywa膰 si臋 o nieprzyjemnych okoliczno艣ciach sk艂aniaj膮cych Sar臋 do opuszczenia Londynu.

Przynajmniej przez nast臋pny miesi膮c b臋dzie mog艂a cieszy膰 si臋 beztroskim 偶yciem.

3

W Byrde Manor Sara wcze艣nie po艂o偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka. Spa艂a jak kamie艅 i wsta艂a, gdy tylko s艂o艅ce pojawi艂o si臋 nad wschodnim horyzontem. Agnes ju偶 nie spa艂a, tak samo jak pani Hamilton. By艂o jasne, 偶e starzej膮ca si臋 ochmistrzyni i sztywna londy艅ska pokoj贸wka nie b臋d膮 偶y艂y w zgodzie.

- Moja Sara to dobra dziewczyna. - G艂os pani Hamilton dobiega艂 Sar臋 z pokoju jadalnego, gdy schodzi艂a po schodach. Sara u艣miechn臋艂a si臋. Pani Hamilton zawsze b臋dzie jej broni艂a. - A nawet je艣li ma porywcz膮 natur臋, to co z tego? Jej matka by艂a taka sama, a poka偶 mi dam臋 tak mi艂膮 i kochan膮 jak Augusta St. Clare.

- Hm - dobieg艂a odpowied藕 i u艣miech Sary zgas艂. W艂a艣nie wyobrazi艂a sobie zaci臋t膮 min臋 Agnes. - Lady Augusta istotnie jest mi艂膮 dam膮 - odpar艂a pokoj贸wka. - Mi艂膮 i do艣膰 m膮dr膮, 偶eby wiedzie膰, 偶e panna Sara na ka偶dym kroku szuka k艂opot贸w.

Sara wybra艂a t臋 w艂a艣nie chwil臋, by pogodnie wej艣膰 do pokoju. Pani Hamilton ju偶 szykowa艂a si臋 do wyg艂oszenia tyrady, jednak Agnes wydawa艂a si臋 nieporuszona. Nawet nie mia艂a na tyle przyzwoito艣ci, by 偶a艂owa膰, 偶e jej niepochlebne uwagi zosta艂y us艂yszane.

Sara postanowi艂a zignorowa膰 t臋 sytuacj臋. No, mo偶e nie ca艂kiem zignorowa膰. By艂y sposoby, by poradzi膰 sobie z niemi艂ymi s艂u偶膮cymi, nawet z takimi, kt贸re otrzyma艂y od rozgniewanego brata specjalne upowa偶nienie, by wzi臋艂y krn膮brn膮 siostr臋 ostro w gar艣膰.

- Agnes - zacz臋艂a. - Zauwa偶y艂am, 偶e m贸j kostium podr贸偶ny ma zaplamiony obr膮bek, a jeden z guzik贸w si臋 obluzowa艂. Czy by艂aby艣 taka dobra i zadba艂a o to, zanim nas opu艣cisz? Wyje偶d偶asz jutrzejszym dyli偶ansem, mam racj臋? - U艣miechn臋艂a si臋. - A kiedy ju偶 z tym sko艅czysz, mo偶esz przejrze膰 reszt臋 mojej garderoby z kufra i wyprasowa膰 wszystkie za艂amki. I szczeg贸lnie zatroszczy膰 si臋 o m贸j szkar艂atny p艂aszcz.

Agnes 艣ci膮gn臋艂a usta, lecz us艂u偶nie skin臋艂a g艂ow膮. Otrzyma艂a polecenie, by mie膰 Sar臋 na oku, lecz to nie oznacza艂o, 偶e mog艂a uchyla膰 si臋 od innych obowi膮zk贸w.

Gdy Agnes wymaszerowa艂a z pokoju, pani Hamilton sapn臋艂a z irytacji.

- Co za g艂upia kobieta. Dlaczego twoja matka wys艂a艂a j膮 z tob膮?

- Prosz臋 si臋 nie martwi膰, ona tutaj nie zostanie. Matka pozwoli艂a jej sp臋dzi膰 miesi膮c z rodzin膮 w Carlisle. Prawdopodobnie dlatego, 偶eby samej nie mie膰 z ni膮 do czynienia - doda艂a Sara ze 艣miechem. - Agnes od dawna nale偶y do s艂u偶by mojego ojczyma, wi臋c nie mo偶na jej wyrzuci膰.

Pani Hamilton nala艂a Sarze fili偶ank臋 herbaty i wskaza艂a jej st贸艂.

- On ma zbyt mi臋kkie serce, to pewne. Ale chod藕偶e. Usi膮d藕, zjedz i opowiedz mi wszystkie nowiny.

- Tylko je艣li pani tak偶e usi膮dzie - powiedzia艂a Sara.

Pogr膮偶one by艂y w ploteczkach - cho膰 nie by艂o mowy o zagmatwanej sytuacji Sary - gdy inna s艂u偶膮ca zbli偶y艂a si臋 do pani Hamilton.

- Jaki艣 d偶entelmen stoi przy drzwiach. Przyszed艂 prosi膰 o pozwolenie 艂owienia ryb w rzece.

- D偶entelmen? - zapyta艂a pani Hamilton.

- Tak, prosz臋 pani. Przystojny d偶entelmen. Pan Marshall MacDougal. Takie poda艂 nazwisko.

Sara zesztywnia艂a.

Marshall MacDougal o szerokich ramionach i bezczelnym spojrzeniu. W pe艂nym zadowolenia u艣miechu unios艂a k膮ciki ust.

Czy ten zuchwalec j膮 艣ledzi艂?

Na szcz臋艣cie uwaga pani Hamilton skupiona by艂a na pokoj贸wce.

- Jaki on jest?

Pokoj贸wka pozwoli艂a sobie na frywolny u艣miech, po czym, zerkn膮wszy na Sar臋, pow艣ci膮gn臋艂a go.

- Na oko wysportowany. Dobrze wychowany, 艣wietnie ubrany ima konia, kt贸ry spodoba艂by si臋 panu Hamiltonowi.

- Dobrze - powiedzia艂a ochmistrzyni. - Pozw贸l mu 艂owi膰 na naszym odcinku rzeki. Jestem pewna, 偶e pan Hamilton nie mia艂by nic przeciwko temu. A wi臋c - ci膮gn臋艂a, zn贸w zwracaj膮c si臋 do Sary - wolisz zosta膰 tutaj ze starymi, zamiast pojecha膰 do siostry do Glasgow. Dobry Bo偶e, dziecko! Musisz mie膰 gor膮czk臋. Nigdy nie widzia艂am, 偶eby艣 wola艂a wie艣 od miasta, przynajmniej odk膮d wesz艂a艣 w 艣wiat.

Pow艣ci膮gaj膮c ciekawo艣膰 co do pana MacDougala, Sara wzi臋艂a fili偶ank臋 i obracaj膮c ni膮, wprawi艂a herbat臋 w powolne wirowanie.

- Od czasu do czasu ka偶demu potrzebna jest zmiana otoczenia. Przysi臋gam, wszystkie te przyj臋cia, rauty i bale... Te chichocz膮ce nerwowo dziewcz臋ta i upozowane matki. Ci膮gle ci sami m臋偶czy藕ni, prowadz膮cy takie same niezobowi膮zuj膮ce rozmowy.

- S膮dz膮c z list贸w twojej matki, nigdy bym tego nie pomy艣la艂a, ale zaczynasz m贸wi膰 jak twoja siostra. A wiesz, co jej si臋 przydarzy艂o?

Pani Hamilton przekrzywi艂a g艂ow臋.

- Kiedy przesta艂a szuka膰 m臋偶czyzny, znalaz艂a go. I mog艂abym doda膰, 偶e niezwykle dobrego.

Sara roze艣mia艂a si臋.

- Gdybym znalaz艂a m臋偶czyzn臋 cho膰 w po艂owie tak wspania艂ego jak Neville, natychmiast bym go z艂apa艂a.

- C贸偶. Jeste艣 teraz w Szkocji, a my jeste艣my krajem krzepkich m臋偶czyzn. Nie tak wyrafinowanych, 偶eby byli nudni, zauwa偶! Ale nie tak szorstkich, 偶eby byli prostaccy.

- Takich jak pan Donnie? - Sara roze艣mia艂a si臋, gdy pani Hamilton zaczerwieni艂a si臋 lekko. - Mo偶e powinnam, tak jak pani, poczeka膰 z zam膮偶p贸j艣ciem, a偶 mi posiwiej膮 w艂osy?

- Co te偶 ty, dziewczyno! Nie wa偶 si臋 pope艂ni膰 tego samego b艂臋du, co ja. Mog艂am wyj艣膰 za m膮偶 za Donniego, kiedy mia艂am dwadzie艣cia trzy lata. Ale by艂am zbyt dumna i zbyt uparta. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e B贸g da艂 mi drug膮 szans臋. A skoro mowa o moim m臋偶u, to b臋dzie chcia艂 si臋 napi膰 herbaty i zobaczy膰 ci臋. Mo偶e p贸jdziesz ze mn膮 do stajni i powiesz mu dzie艅 dobry?

- Tak, chemie. Mo偶e osiod艂a dla mnie konia, bo mam ochot臋 na przeja偶d偶k臋. Czy on nadal trzyma t臋 艂adn膮 kasztank臋?

Nieca艂膮 godzin臋 p贸藕niej Sara siedzia艂a na koniu i k艂usowa艂a do nadrzecznej drogi. Zauwa偶y艂a, 偶e kamienne ogrodzenia by艂y w dobrym stanie, a jab艂onie zielone i zdrowe.

Cho膰 Olivia mieszka艂a z Neville'em w Woodford Court, za rzek膮 Tweed, to utrzymywa艂a Byrde Manor, poniewa偶 dw贸r by艂 jej domem rodzinnym i wszystkim, co odziedziczy艂a po ojcu, Cameronie Byrdzie. Posiad艂o艣膰 g艂贸wnie s艂u偶y艂a go艣ciom podczas sezonu polowa艅 na kuropatwy, gdy偶 by艂 to zwyk艂y dw贸r, znacznie mniejszy od Woodford Court. Sara mia艂a zwi膮zane z nim mi艂e wspomnienia ze swego dzieci艅stwa. Za艣 pola i lasy wok贸艂 niego by艂y szczeg贸lnie malownicze.

Prowadz膮c klacz przez drog臋 i przez k臋p臋 drzew nad rzek膮, wci膮ga艂a g艂臋boko rze艣kie ranne powietrze. By艂a bardzo zadowolona, 偶e jest tutaj. Ca艂y 艣wiat pachnia艂 dzi艣 bujn膮 zieleni膮. Olchy, brzozy i sykomory, pe艂ne 艣wiergotu ptak贸w, ko艂ysa艂y si臋 w porze kwitnienia.

Sara zatrzyma艂a si臋 na d艂ugiej, pochy艂ej 艂膮ce, odetchn臋艂a g艂臋boko i rozejrza艂a si臋 wok贸艂 siebie. By艂o tutaj pi臋knie i dziko - inaczej ni偶 w Londynie. Dlaczego, na mi艂o艣膰 bosk膮 tak bardzo wzbrania艂a si臋 przed t膮 podr贸偶膮? W tej chwili nie chcia艂aby by膰 w 偶adnym innym miejscu na ziemi.

Jej spokojn膮 medytacj臋 przerwa艂 krzyk i dudnienie kopyt. Klacz podrzuci艂a 艂eb, a Sara odwr贸ci艂a si臋 szybko. Drog膮 galopowa艂 ko艅. M艂ody cz艂owiek, pochylony nad szyj膮 zwierz臋cia, pop臋dza艂 je szpicrut膮. Za nim dwaj m艂odzie艅cy gnali na swych wierzchowcach, wykrzykuj膮c przekle艅stwa i zmuszaj膮c ci臋偶ko pracuj膮ce konie do szybszego biegu.

Po chwili znikn臋li, pozostawiaj膮c tylko kurz i echo krzyk贸w. Ci ch艂opcy wkr贸tce wyrosn膮 na krzepkich Szkot贸w, z kt贸rych taka dumna by艂a pani Hamilton.

Sara zazdro艣ci艂a ch艂opcom ca艂kowitej swobody, mimo to my艣la艂a o nich z lekk膮 nagan膮. Mia艂a nadziej臋, 偶e po takim szalonym biegu przyprowadz膮 konie. Pragn臋艂a tak samo pogalopowa膰, lecz jej my艣li b艂膮dzi艂y gdzie indziej.

Kim jest ten Marshall MacDougal, ten Amerykanin, kt贸ry wygl膮da jak d偶entelmen, lecz ma w sobie co艣 przera偶aj膮cego? I dlaczego znalaz艂 si臋 tutaj, w Kelso - 艂owi膮c ryby w rzece Tweed, w艂a艣ciwie tu偶 pod jej drzwiami?

Nasz艂o j膮 nag艂e podejrzenie. Czy to mo偶liwe, 偶e jest przyjacielem jej brata, wynaj臋tym po to, by za ni膮 je藕dzi艂 i szpiegowa艂? Mo偶e nawet po to, by podda膰 j膮 pr贸bie, i o wszystkim donie艣膰 p贸藕niej Jamesowi?

Sara skrzywi艂a si臋 i przygryz艂a warg臋. Jakkolwiek w post臋powaniu z ni膮 James przechodzi艂 samego siebie, z pewno艣ci膮 nie zni偶y艂by si臋 do tego. Poza tym jej brat chyba nie zna 偶adnych Amerykan贸w, a pan MacDougal przyzna艂, 偶e bardzo kr贸tko przebywa艂 w Londynie. Mi臋dzy tymi dwoma m臋偶czyznami nie mog艂o by膰 偶adnego zwi膮zku. Ale je艣li?

By艂 tylko jeden spos贸b, by si臋 o tym przekona膰. Pop臋dzi艂a klacz 艣cie偶k膮 kt贸ra prowadzi艂a na brzeg rzeki. Stanie twarz膮 w twarz z tym Marshallem MacDougalem i ustali, kim jest naprawd臋! Doskonale zna艂a si臋 na m臋偶czyznach.

C贸偶. Mo偶e na lordzie Penleyu si臋 nie pozna艂a...

Lecz teraz by艂a m膮drzejsza - cho膰 tamten incydent mia艂 miejsce pi臋膰 dni temu. Mimo wszystko by艂a przekonana, 偶e ten Amerykanin jej nie zwiedzie.

Stoj膮c na pokrytym mchem brzegu, Marsh zarzuci艂 偶y艂k臋 w spokojny nurt rzeki. Mucha wpad艂a do ma艂ego rozlewiska odgrodzonego przewr贸con膮 k艂od膮 i 艣wie偶o wyros艂膮 k臋p膮 trzciny. Od razu zacz膮艂 wodzi膰 much膮 po powierzchni. Lecz my艣li mia艂 zaj臋te czym innym ni偶 grub膮 ryb膮.

Dowiedzia艂 si臋 ma艂o, gdy pod pozorem w臋dkowania zaszed艂 do Byrde Manor. Pozostawi艂 Duffa w Kelso, z poleceniem, by kr膮偶y艂 po mie艣cie - przede wszystkim po miejscowych pubach - i rozezna艂 si臋 w 偶yciu okolicy.

Kto by艂 kim, kto mia艂 w艂adz臋? Kto by艂 zadowolony, kto mia艂 偶al? Marsh dobrze wiedzia艂, 偶e s艂u偶ba plotkuje mi臋dzy sob膮 i chcia艂 zna膰 wszelkie plotki o Byrde Manor.

Nagle co艣 zaci臋艂o 偶y艂k臋. Zaskoczony Marsh nie zareagowa艂 wystarczaj膮co szybko. Gdy szarpn膮艂 w臋dk膮, by wbi膰 haczyk, by艂o za p贸藕no. Haczyk pofrun膮艂 wysoko, ale bez ryby. Co gorsza, tu偶 za nim rozleg艂 si臋 weso艂y 艣miech.

- W ten spos贸b nigdy pan nie z艂owi 偶adnego z tych chytrych stworze艅.

Zdumiony, Marsh obr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i na skraju drzew zobaczy艂 m艂od膮 kobiet臋, spogl膮daj膮c膮 na niego z wysoko艣ci osiod艂anego konia. Kobieta kry艂a si臋 w cieniu i trudno by艂o rozr贸偶ni膰 jej rysy, lecz wsz臋dzie rozpozna艂by ten pewny siebie g艂os. Cho膰 tego ranka nosi艂a prosty zielony str贸j dojazdy konnej i nigdzie nie wida膰 by艂o szkar艂atu czy soboli, by艂a dziewczyn膮 z powozu.

Do diab艂a z rybami! Wola艂by upolowa膰 zielon膮 nimf臋 le艣n膮.

Z wystudiowan膮 nonszalancj膮 zacz膮艂 wci膮ga膰 link臋.

- Czy nikt pani nie ostrzega艂, 偶e nie nale偶y zaskakiwa膰 w臋dkarza? Gdyby nie pani, z 艂atwo艣ci膮 z艂owi艂bym t臋 ryb臋.

Ona zn贸w si臋 za艣mia艂a, na co liczy艂, i podjecha艂a bli偶ej, na co tak偶e mia艂 nadziej臋.

- Mo偶e pan mnie wini膰, je艣li to panu pomo偶e. Nie mam nic przeciwko temu.

S艂o艅ce zapl膮ta艂o si臋 w jej ciemne w艂osy, zapalaj膮c kasztanowe b艂yski w d艂ugim warkoczu, kt贸ry sp艂ywa艂 spod jej s艂omkowego kapelusza. Mimo dobrze skrojonego, zielonego stroju do konnej jazdy, ozdobionego dwoma rz臋dami z艂otych guzik贸w, ta swobodna fryzura nadawa艂a jej zupe艂nie inny wygl膮d. Nie przypomina艂a ju偶 londy艅skiej damy ani tych dzierlatek z towarzystwa do jakich by艂 przyzwyczajony w Bostonie. Wygl膮da艂a jak zwyk艂a kobieta - ameryka艅ska kobieta - szczeg贸lnie 偶e siedzia艂a na koniu po m臋sku.

Marshall umocowa艂 w臋dk臋, nie spuszczaj膮c wzroku z kobiety.

- A wi臋c, panno Beznazwiska. Przemawia pani do mnie teraz, gdy nie ma tutaj nikogo, kto zauwa偶y艂by pani towarzyski nietakt.

Nie odpowiedzia艂a na jego zaczepk臋, lecz kaza艂a swej niecierpliwej klaczy zatoczy膰 zgrabny kr膮g. Dobrze je藕dzi konno, zauwa偶y艂, lekko dotyka konia kolanami, swobodnie trzyma wodze.

Zach臋cony, ci膮gn膮艂:

- Czy wyjawi mi pani swoje nazwisko, czy te偶 nadal musz臋 my艣le膰 o pani jak o Czerwonym Podr贸偶uj膮cym Kapturku?

Na te s艂owa jej rozmy艣lnie wynios艂a mina rozp艂yn臋艂a si臋 w kpi膮cym u艣miechu.

- Czerwony Podr贸偶uj膮cy Kapturek. Podoba mi si臋. Ale prosz臋 mi powiedzie膰, czy jest pan z艂ym wilkiem, kt贸rego musz臋 si臋 ba膰?

O, tak, pomy艣la艂. Lepiej si臋 mnie b贸j, bo jeste艣 smakowitym k膮skiem i chcia艂bym bardzo ci臋 zje艣膰.

- O, nie - powiedzia艂. - Nie ma si臋 pani czego obawia膰 z mojej strony.

Jestem tutaj g艂贸wnie po to, by 艂owi膰 ryby i cieszy膰 si臋 wakacjami, i mo偶e ubi膰 jaki艣 ma艂y interes.

Sara studiowa艂a go z udan膮 surowo艣ci膮.

- A dok艂adniej? Marshall u艣miechn膮艂 si臋.

- Jestem pewien, 偶e m贸g艂bym lepiej odpowiedzie膰 na pani pytanie, gdybym wiedzia艂, z kim rozmawiam.

Sara nie wiedzia艂a, co my艣le膰. Amerykanin by艂 na sw贸j surowy spos贸b przystojny i bardzo zuchwa艂y.

Czy by艂 szpiegiem jej brata, czy po prostu nieznajomym? Dobrze by艂oby si臋 tego dowiedzie膰.

- Prosz臋 odpowiedzie膰 na moje pytanie, panie MacDougal, a mo偶e ja odpowiem wtedy na pa艅skie.

Przez chwil臋 patrzy艂 na ni膮 spojrzeniem bardzo z艂ego wilka. Po czym skin膮艂 potakuj膮co g艂ow膮.

- Buduj臋 budynki i mosty. Cho膰 powinienem powiedzie膰, 偶e buduje je przedsi臋biorstwo, kt贸re posiadam.

Interesuj膮ce.

- Rozumiem. Czy jest pan tutaj po to, 偶eby co艣 zbudowa膰?

Bardzo po m臋sku wzruszy艂 ramionami.

- Jak powiedzia艂em, przede wszystkim jestem tutaj na wakacjach. Jednak偶e nie mam nic przeciwko obejrzeniu pi臋knych przyk艂ad贸w szkockiej architektury. Mo偶e chcia艂aby pani s艂u偶y膰 mi za przewodniczk臋?

Wci膮偶 si臋 u艣miechaj膮c, Sara przechyli艂a g艂ow臋.

- Raczej nie.

- Nie? - Zmieni艂 pozycj臋. Nawet porusza si臋 jak drapie偶nik, zauwa偶y艂a Sara. Z pewno艣ci膮 siebie i wi臋ksz膮 gracj膮 ni偶 mog艂a oczekiwa膰 po takim du偶ym m臋偶czy藕nie. Milczenie mi臋dzy nimi zacz臋艂o si臋 stawa膰 kr臋puj膮ce, kiedy on doda艂: - Odpowiedzia艂em na pani pytania. Teraz pani kolej odpowiedzie膰 na moje.

艢ci膮gn臋艂a mocno wodze, na co klacz odpowiedzia艂a nerwowym grzebaniem kopyta o ziemi臋. Sara sapn臋艂a nerwowo.

- Nazywam si臋 Sara Palmer, cho膰 nawet tyle nie powinnam by艂a panu wyjawi膰. Ufam, 偶e je偶eli kiedykolwiek zostaniemy sobie stosownie przedstawieni, b臋dzie pan na tyle wychowany, by udawa膰, 偶e nigdy wcze艣niej nie rozmawiali艣my.

Marshall potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, a wiatr zwia艂 mu na czo艂o pasmo do艣膰 d艂ugich, kasztanowych w艂os贸w.

- Jakie偶 skomplikowane gry prowadz膮 kobiety z towarzystwa.

- Kobiety z towarzystwa? - Sara rzuci艂a mu wynios艂e spojrzenie. - Zapewniam pana 偶e to bardziej m臋偶czy藕ni ni偶 kobiety z towarzystwa poddaj膮 tylu regu艂om zachowanie swych c贸rek i 偶on. Gdyby艣my to my decydowa艂y, obcina艂yby艣my w艂osy, je藕dzi艂y konno okrakiem i pali艂y cygara. Publicznie - doda艂a, po czym zdziwi艂a si臋 w艂asnymi s艂owami. Sk膮d jej si臋 to wzi臋艂o?

M臋偶czyzna si臋 roze艣mia艂 i niski odg艂os jego 艣miechu zawibrowa艂 gdzie艣 g艂臋boko w Sarze.

- Gdybym mia艂 cygaro, przypali艂bym je teraz pani. A okrakiem ju偶 pani je藕dzi - doda艂. Po czym jego szeroki u艣miech zgas艂, a oczy pociemnia艂y i zacz臋艂y swobodnie w臋drowa膰 po niej. - Ale w jednym musz臋 si臋 zgodzi膰 z Anglikami. Niech pani pozostawi swoje d艂ugie w艂osy, Saro Palmer i niech mi pani pozostawi nadziej臋, 偶e pewnego dnia wolno mi je b臋dzie zobaczy膰 rozplecione i rozsypane na ramionach.

Sara g艂臋boko wci膮gn臋艂a powietrze, wstrz膮艣ni臋ta jego oburzaj膮cymi s艂owami. On j膮 umy艣lnie prowokowa艂 i stara艂 si臋 zaniepokoi膰. Lecz to, 偶e o tym wiedzia艂a, wcale nie z艂agodzi艂o wstrz膮su, a 艂askotanie w brzuchu narasta艂o.

Jednak偶e nie musia艂a mu tego m贸wi膰.

- Spokojnie, panie MacDougal. Obawiam si臋, 偶e b臋dzie pan bardzo rozczarowany wizyt膮 w naszym wyspiarskim kr贸lestwie, je艣li b臋dzie pan w taki spos贸b rozmawia艂 z damami. Gdyby m贸j brat us艂ysza艂, jak si臋 pan do mnie zwraca, z pewno艣ci膮 wyzwa艂by pana.

- O, doprawdy?

- Bez w膮tpienia. Moim bratem jest James Linden, wicehrabia Farley.

- Linden? - przerwa艂 jej Marshall. - Ale pani nazwisko brzmi Palmer.

Spojrza艂a na niego z g贸ry.

- Tak. Do pa艅skiej wiadomo艣ci, James jest moim bratem przyrodnim. Mieli艣my r贸偶nych ojc贸w.

- Rozumiem. To znaczy, 偶e pani ojciec...

- M贸j ojciec od wielu lat nie 偶yje - uci臋艂a Sara. - Tak jak ojciec mojego brata. Ale prosz臋 nie mie膰 w膮tpliwo艣ci, nasz ojczym z pewno艣ci膮 popar艂by Jamesa.

- Przykro mi. Nie zamierza艂em porusza膰 dra偶liwego tematu.

Sara zadar艂a podbr贸dek.

- M贸j ojciec by艂 wspania艂ym cz艂owiekiem, najlepszym z ojc贸w, ale nie zamierzam rozmawia膰 o tym z panem. Udaj臋 si臋 na przeja偶d偶k臋, a pan nadal ma rzek臋 pe艂n膮 ryb do dr臋czenia. 呕egnam, panie MacDougal.

- Prosz臋 zaczeka膰. Prosz臋 jeszcze nie odje偶d偶a膰. - Podszed艂 bli偶ej, z wyci膮gni臋t膮 do niej r臋k膮. - Chcia艂bym zn贸w pani膮 zobaczy膰, panno Saro Palmer. Czy wolno mi pani膮 odwiedzi膰? Gdzie pani mieszka?

- To z pewno艣ci膮 nie jest mo偶liwe - odpowiedzia艂a natychmiast. Lecz by艂a 艣wiadoma niestosownego przyp艂ywu zadowolenia z jego propozycji. Cho膰 ten nieokrzesany Amerykanin nie powinien robi膰 na niej wra偶enia, Sara nie mog艂a zaprzeczy膰, 偶e j膮 intrygowa艂. - Prosz臋 pami臋ta膰 - powiedzia艂a, zawracaj膮c przed odjazdem konia. - Je艣li kiedykolwiek nas sobie przedstawi膮, ma pan udawa膰, 偶e mnie pan nie zna.

- Obawiam si臋, 偶e nie b臋d臋 m贸g艂 tego zrobi膰.

- Co? - 艢ci膮gn臋艂a wodze, po czym spojrza艂a na niego ze zmarszczonymi brwiami. - Ale pan si臋 zgodzi艂.

- Tego pani nie obieca艂em. Ale dam pani odpowied藕 teraz. Kiedy nast臋pnym razem si臋 spotkamy, b臋d臋 wobec pani tak uprzejmy, jak w ci膮gu ostatnich kilku minut.

- Nie wolno panu!

Serce Sary zabi艂o mocno w panice, gdy m臋偶czyzna wolnym krokiem zacz膮艂 zbli偶a膰 si臋 do niej. Siedzia艂a wysoko na koniu, podczas gdy on podnosi艂 na ni膮 wzrok ze swego miejsca na brzegu rzeki. A jednak to ona czu艂a si臋 zaniepokojona tym, 偶e on si臋 zbli偶a, to ona czu艂a si臋 jak ofiara.

Bez w膮tpienia, fascynowa艂 j膮. Czy dzia艂a艂 tak na wszystkie kobiety? Nawet klacz wyci膮gn臋艂a szyj臋, by tr膮ci膰 nosem jego wyci膮gni臋t膮 r臋k臋.

Zanim Sara zareagowa艂a, on chwyci艂 mocno za w臋dzid艂o zwierz臋cia. Serce Sary zacz臋艂o bi膰 szybciej. By艂a sama z m臋偶czyzn膮, kt贸remu nie mog艂a ufa膰.

Szarpn臋艂a wodze i chwyci艂a bat, gotowa si臋 broni膰. Lecz klacz by艂a p艂ochliwa i stan臋艂a d臋ba. Jednak gdy MacDougal pu艣ci艂 w臋dzid艂o, klacz raptownie opad艂a na cztery nogi.

To wystarczy艂o, by Sara straci艂a r贸wnowag臋. Chocia偶 si臋gn臋艂a do ma艂ego 艂臋ku, poczu艂a, 偶e zaczyna si臋 zsuwa膰.

- Niech to diabli! - zakl臋艂a, napinaj膮c mi臋艣nie przed ci臋偶kim upadkiem.

Lecz zamiast spa艣膰 na twarde pod艂o偶e, wpad艂a w silne ramiona.

- Mam ci臋...

- Niech mnie pan pu艣ci!

W walce oboje upadli na ziemi臋.

Przez chwil臋 Sara le偶a艂a w najbardziej kr臋puj膮cej pozycji, jak膮 mog艂a sobie wyobrazi膰, rozci膮gni臋ta na m臋偶czy藕nie. Z przera偶eniem u艣wiadomi艂a sobie, 偶e jej sp贸dnice pofrun臋艂y wysoko, zakrywaj膮c mu g艂ow臋. Wydosta艂a si臋 spod piany halek i znalaz艂a si臋 na jego kolanach, z jego ramieniem uwi臋zionym pod w艂asnymi nogami.

On odezwa艂 si臋 pierwszy.

- Jest pani ranna?

- Nie, ty.. .ty barbarzy艅co!

- Barbarzy艅co? W艂a艣nie uratowa艂em twoje 艂adne ma艂e siedzenie przed przykrym upadkiem, a mimo to mnie obra偶asz?

- Gdyby艣 nie chwyci艂 w臋dzid艂a mojego konia... Och! Pozw贸l mi si臋 podnie艣膰! - wykrzykn臋艂a, pr贸buj膮c stan膮膰 na nogach.

- Gdyby艣 nie by艂a tak膮 niegrzeczn膮 damulk膮...

- Damulk膮! - Sara nie mog艂a uwierzy膰, 偶e on to powiedzia艂. Rozw艣cieczona spiorunowa艂a go spojrzeniem. - Jak 艣miesz tak do mnie m贸wi膰?

Marsh zareagowa艂, nie zwa偶aj膮c na nast臋pstwa. Ona ju偶 by艂a w艣ciek艂a, wi臋c co mia艂 do stracenia? Poza tym jej kapry艣ne usta wygi臋艂y si臋, jakby mia艂a zamiar da膰 mu ostr膮 reprymend臋. Zna艂 tylko jeden spos贸b uciszenia w艣ciek艂ej kobiety, wi臋c go zastosowa艂. Zamkn膮艂 jej usta twardym, napastliwym poca艂unkiem.

Poca艂unek da艂 po偶膮dany skutek, poniewa偶 偶adne ju偶 s艂owa nie pr贸bowa艂y si臋 wydosta膰 spomi臋dzy tych ust. Zarazem osi膮gn膮艂 inny, niechciany efekt.

Przez chwil臋 przyciska艂 usta do jej ust. 呕膮dza obudzi艂a si臋 w nim jak g艂odna bestia, 偶膮daj膮c czego艣 wi臋cej ni偶 tylko jednego niewinnego poca艂unku. Marsh pog艂臋bi艂 poca艂unek, 艣wiadom kobiecego ci臋偶aru na swych kolanach, jej lekkiego kwiatowego zapachu, owiewaj膮cego mu g艂ow臋 i jej rozkosznych ust, kt贸re pod naciskiem jego warg stawa艂y si臋 mi臋kkie.

Chcia艂 jeszcze.

Lecz gdy otworzy艂 te pon臋tne wargi i wnikn膮艂 g艂臋boko w zak膮tki tych s艂odkich, ciep艂ych ust, ona zesztywnia艂a i Marsh wiedzia艂, 偶e chwila min臋艂a. Zanim zdo艂a艂a cokolwiek powiedzie膰, zsun膮艂 j膮 ze swych kolan, zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, po czym poci膮gn膮艂 j膮 brutalnie za rami臋 i postawi艂.

- Na przysz艂o艣膰 proponuj臋, by艣 znalaz艂a 艂agodniejszego wierzchowca, skoro nad tym wyra藕nie nie panujesz. - Do ko艅ca nie by艂 pewien, czy mia艂 na my艣li siebie, czy klacz.

Przeszed艂 kilka krok贸w wzd艂u偶 brzegu, chwyci艂 wodze kasztanki i zacz膮艂 sprawdza膰, czy zwierz臋 nie jest ranne. Lecz by艂 niezmiernie czu艂y na ka偶dy ruch, jaki robi艂a Sara Palmer. Na to, jak strzepywa艂a pomi臋t膮 sp贸dnic臋 i ukradkiem rozciera艂a obola艂e miejsce. Kiedy pochwyci艂a jego zuchwa艂e spojrzenie, obj臋艂a si臋 r臋koma w talii i zmarszczy艂a brwi.

Przynajmniej jej ani zwierz臋ciu nie sta艂a si臋 krzywda. Natomiast on czu艂 prawdziwy b贸l niestosownego podniecenia.

- Wydaje si臋, 偶e koniowi nic si臋 nie sta艂o i mo偶esz odjecha膰 - mrukn膮艂 i podprowadzi艂 zwierz臋 do Sary.

Cofn臋艂a si臋 o krok.

- Nie powiniene艣 chwyta膰 za w臋dzid艂o. - Kiedy nie odpowiedzia艂, lecz tylko wpatrywa艂 si臋 w jej szeroko otwarte b艂臋kitne oczy, ona zacisn臋艂a z臋by i wysun臋艂a podbr贸dek. - I nie powiniene艣 ca艂owa膰 mnie w ten spos贸b.

- Nie? A w jaki spos贸b pozwoli艂aby艣 si臋 ca艂owa膰?

- W 偶aden. - B艂ysn臋艂a oczami i wyrwa艂a wodze z jego r臋ki.

- Czy mog臋 ci pom贸c? Prychn臋艂a niegrzecznie.

- S膮dz臋, 偶e ju偶 do艣膰 mi pomog艂e艣.

Marsh sta艂 wi臋c i patrzy艂, jak z zamachem wsiada na konia, szeleszcz膮c pobrudzonymi sp贸dnicami i halkami. Podziwia艂 b艂y艣niecie kostki obci膮gni臋tej po艅czoch膮 i sztywno艣膰 jej plec贸w, gdy sadowi艂a si臋 w siodle. By艂a rozw艣cieczona i zawstydzona, i mia艂 nadziej臋, 偶e odrobin臋 zaintrygowana.

Marsh u艣miechn膮艂 si臋, gdy Sara pos艂a艂a mu jadowite spojrzenie. Zawr贸ci艂a konia i odjecha艂a. Albo j膮 zdoby艂, albo straci艂. Niebawem si臋 tego dowie.

4

Sara przesuwa艂a po kasztance par膮 zniszczonych szczotek z energi膮, kt贸ra, niestety, wcale nie rozprasza艂a jej narastaj膮cego niepokoju.

Co ona sobie my艣la艂a, ca艂uj膮c tego m臋偶czyzn臋?

Nie pomog艂o wmawianie sobie, 偶e to on zacz膮艂. On chwyci艂 w臋dzid艂o jej konia i sprawi艂, 偶e zdumione zwierz臋 stan臋艂o d臋ba, a ona spad艂a.

Wszystko to by艂a prawda. Mimo to by艂o jeszcze co艣 i to wprowadzi艂o j膮 w taki stan. On j膮 poca艂owa艂, ale ona odda艂a poca艂unek.

Zacisn臋艂a usta i szczotkowa艂a boki klaczy, jakby nie robi艂a tego od dawna. Nieca艂e dwa dni w Szkocji, a ju偶 znalaz艂a si臋 w k艂opotach. I, jak zwykle, w towarzystwie m臋偶czyzny.

I c贸偶 to za m臋偶czyzna, wmiesza艂a si臋 zdradziecka my艣l. Dobrze zbudowany, niebezpieczny. Fascynuj膮cy, mimo swego aroganckiego zachowania. Nigdy przedtem poca艂unek tak na nianie podzia艂a艂. Nigdy.

A przecie偶 to samo my艣la艂a o kradzionych poca艂unkach lorda Penleya. By艂y one szybkie, lecz towarzyszy艂y im wylewne przysi臋gi mi艂o艣ci i wiecznego oddania. Jaka偶 by艂a g艂upia. Teraz wiedzia艂a, 偶e poca艂unki lorda Penleya by艂y niczym w por贸wnaniu z gwa艂town膮 nami臋tno艣ci膮, jak膮 rozp臋ta艂 w niej Marshall MacDougal.

Czy mo偶e ta gwa艂towna nami臋tno艣膰 bra艂a si臋 z niej samej?

Z r臋k膮 zawieszon膮 w powietrzu Sara zatrzyma艂a si臋 i przygryz艂a warg臋. Wydawa艂o si臋, 偶e gdy mia艂a do czynienia z m臋偶czyznami, post臋powa艂a odwrotnie, ni偶 powinna dama z jej sfery. Z ka偶dym poca艂unkiem i pieszczot膮 szybciej si臋 poddawa艂a.

J臋kn臋艂a cicho. Czy jest tak, jak m贸wi艂 jej brat, 偶e nie ma umiaru i jest lekkomy艣lna? Przez to wpada艂a w tarapaty.

W tej chwili by艂o tak samo. Zmarszczy艂a brwi i ponownie zaj臋艂a si臋 oporz膮dzaniem spokojnego konia, rozczesuj膮c grzyw臋 i d艂ugi ogon. Pracuj膮c, zastanawia艂a si臋, w jaki spos贸b zmieni膰 swoje zachowanie i sta膰 si臋 taka, jak jej siostra Liwie.

Zawsze mog艂a zatrzyma膰 przy sobie Agnes. To rozwi膮za艂oby jej problemy. Nie, rano Agnes wyjedzie i oby za szybko nie wr贸ci艂a.

Wreszcie Sara zdecydowa艂a, 偶e to, czego jej trzeba, to ranne wstawanie i wczesne k艂adzenie si臋 do 艂贸偶ka, du偶o 艣wie偶ego powietrza i zaj臋膰 zar贸wno dla r膮k, jak i umys艂u. Co艣, co wype艂nia艂oby jej czas. Z pewno艣ci膮 by艂o wiele rzeczy, kt贸re mog艂aby robi膰 w Byrde Manor, by wype艂ni膰 sobie dni i pom贸c pani Hamilton. Za miesi膮c Olivia z m臋偶em i dzie膰mi wr贸c膮 z Glasgow. Je艣li si臋 przy艂o偶y, do tego czasu mo偶e dowie艣膰, 偶e potrafi by膰 u偶yteczna, ma silny charakter i rodzina mo偶e by膰 z niej dumna.

A gdyby zn贸w napotka艂a tego Amerykanina, Marshalla MacDougala?

Wierzchem d艂oni Sara odgarn臋艂a z czo艂a zab艂膮kany lok. Musi go unika膰. Ju偶 si臋 przekona艂a, 偶e po tym, co w艂a艣nie mi臋dzy nimi zasz艂o, nie mo偶e ufa膰 ani jemu, ani sobie.

Bogu dzi臋ki, on przebywa w Szkocji tylko chwilowo. Powiedzia艂, 偶e ma wakacje. To oznacza艂o, 偶e kiedy艣 st膮d wyjedzie.

Marshall MacDougal niebawem opu艣ci Kelso, ale ona musi trzyma膰 si臋 z daleka od kolejnych, niew艂a艣ciwych m臋偶czyzn. Problem w tym, 偶e tylko tacy j膮 poci膮gaj膮.

Twarz jej spos臋pnia艂a. Mo偶e po prostu powinna unika膰 wszystkich m臋偶czyzn, przynajmniej przez jaki艣 czas. Trzyma膰 si臋 wy艂膮cznie towarzystwa kobiet.

Westchn臋艂a, przybita t膮 ponur膮 my艣l膮. Lecz przysi臋g艂a, 偶e b臋dzie trwa膰 przy swoim zamierzeniu.

P贸艂 godziny p贸藕niej Sara siedzia艂a w kuchni, umieszczaj膮c podn贸偶ek pod stopami pani Hamilton.

- Prosz臋. Nie musi si臋 pani rusza膰 z miejsca. Niech pani tylko siedzi jak kr贸lowa i rozporz膮dza nami do woli.

Pani Hamilton przes艂a艂a jej przenikliwe spojrzenie.

- Patrzcie, jaka uczynna. Aleja ci臋 znam, Saro Palmer. Ty nigdy nie by艂a艣 z tych, co kr臋c膮 si臋 po kuchni, z rob贸tk膮 w kieszeni.

Pow艂贸cz膮c nogami, przez otwarte drzwi wszed艂 pan Hamilton. - Nie kr臋ci si臋 po kuchni, bo woli kr臋ci膰 si臋 po stajni. M膮dra dziewczyna. Sara, kt贸rej ul偶y艂a ta uwaga, u艣miechn臋艂a si臋.

- Ostatnio rzadko bywa艂am i tu, i tam. - Przysun臋艂a krzes艂o o sznurkowym siedzeniu, usiad艂a przy szerokim porysowanym stole i u艣miechn臋艂a si臋 czule do pary starszych ludzi. - Cudownie jest by膰 tutaj z wami. Mog臋 udawa膰, 偶e zn贸w mam dwana艣cie lat i 偶adnych zmartwie艅 i trosk.

- Jedyne, o co musisz si臋 martwi膰, dziewczyno, to zam膮偶p贸j艣cie - o艣wiadczy艂 pan Hamilton. - Powinna艣 wyj艣膰 za m膮偶. - Spojrza艂 na 偶on臋. - Powinna wyj艣膰 za m膮偶.

- Och, cicho b膮d藕, stary - odpar艂a pani Hamilton. - Nie ka偶dy staje przed o艂tarzem w wieku dwudziestu lat. Ty nie stan膮艂e艣.

- Ale powinienem. Powinienem by艂 wtedy o偶eni膰 si臋 z tob膮, nawet je艣li by艂a艣 sekutnic膮. - Po czym, mrugn膮wszy do Sary, wyszed艂 z kuchni.

- Lepiej zmykaj, staruchu! - wykrzykn臋艂a za nim pani Hamilton. - A ja nie by艂am sekutnic膮. - Spojrza艂a na Sar臋. - No, mo偶e czasami. Ale tylko dlatego, 偶e on by艂 takim niezno艣nym m艂odym byczkiem.

Sara bawi艂a si臋 kawa艂kiem nitki, kt贸ra odpru艂a si臋 od mankietu jej r臋kawa.

- Czy s膮dzi pani, 偶e gdyby艣cie si臋 wtedy, dawno temu pobrali, to... to czy tak samo by艂oby mi臋dzy wami?

Pani Hamilton nala艂a sobie 艣mietanki do herbaty.

- Nie, nie s膮dz臋. Jest pora na wszystko, dziecko. Nic nie da rozwa偶anie, jak zmieni膰 przesz艂o艣膰, bo nigdy nie b臋dziesz mia艂a takiej mo偶liwo艣ci. Pozw贸l odej艣膰 przesz艂o艣ci. Staraj si臋 dokonywa膰 dobrych wybor贸w tutaj i teraz i czekaj na to, co przysz艂o艣膰 przyniesie. Ja ci to m贸wi臋.

Sara skrzywi艂a si臋.

- To trudne, prawda? Dokonywanie dobrych wybor贸w tutaj i teraz.

- Przypuszczam, 偶e dlatego jeste艣 w Byrde Manor. Twoja matka wys艂a艂a ci臋 do nas, 偶eby艣 co艣 przeczeka艂a, prawda?

Sara zrobi艂a min臋.

- Widz臋, 偶e si臋 pani nie zmieni艂a. Wszystko pani rozgryzie.

- Kto ma to robi膰, je艣li nie ja? By艂o ci臋 pe艂no od pierwszego dnia, pierwszego oddechu, Saro Palmer. By艂a艣 niesfornym niemowl臋ciem, 偶ywym dzieckiem, a teraz jeste艣 krn膮brn膮 m艂od膮 kobiet膮. Nietrudno si臋 domy艣li膰, 偶e ostatnie, czego by艣 chcia艂a, to opu艣ci膰 Londyn w pe艂ni sezonu. A 偶e zwykle udaje ci si臋 owin膮膰 matk臋 i brata wok贸艂 palca, domy艣lam si臋, 偶e tym razem troch臋 przeholowa艂a艣!

Sara obraca艂a na spodeczku pust膮 fili偶ank臋. Czy tak 艂atwo j膮 przejrze膰? Spojrza艂a nachmurzona na fili偶ank臋.

- Zakocha艂am si臋 w nieodpowiednim m臋偶czy藕nie... Tylko 偶e wtedy wydawa艂 si臋 odpowiedni. Ale nie by艂 i gdyby James mnie nie powstrzyma艂, w tej chwili by艂abym ju偶 zam臋偶na i nieszcz臋艣liwa.

- Rozumiem. A czy podzi臋kowa艂a艣 Jamesowi za to, 偶e si臋 wmiesza艂? Sara obdarzy艂a star膮, m膮dr膮 kobiet臋 cierpkim u艣miechem.

- W ko艅cu tak.

- Hm. A czy to do艣wiadczenie czego艣 ci臋 nauczy艂o?

S膮dz膮c po dzisiejszym dniu, nie bardzo, pomy艣la艂a. Do pani Hamilton za艣 powiedzia艂a:

- Och, przypuszczam, 偶e tak. G艂贸wnie, 偶e mam okropny gust, je艣li chodzi o m臋偶czyzn.

Pani Hamilton zachichota艂a.

- Jeste艣 taka jak twoja matka. Zupe艂nie jak ona.

- O, Panie. Mam nadziej臋, 偶e to nie oznacza, i偶 mam mie膰 czterech m臋偶贸w, tak jak ona.

- Nie wa偶 mi si臋 krytykowa膰 mojej s艂odkiej Augusty. Kocha艂a ka偶dego ze swych m臋偶贸w, a teraz te偶 jest szcz臋艣liwa. Przynajmniej tak pisze w listach. - Stara s艂u偶膮ca z powa偶n膮 twarz膮 pochyli艂a si臋 do przodu. - Powiedz mi prawd臋, dziewczyno. Czy ona jest szcz臋艣liwa?

- Nie musi si臋 pani martwi膰 w tej kwestii, bo matka i Justin s膮 bardzo szcz臋艣liwi. Z tego, jak wci膮偶 romansuj膮, mo偶na wnosi膰, 偶e s膮 nowo偶e艅cami. Tylko ja j膮 martwi臋. Tylko ja - westchn臋艂a z przesadn膮 rezygnacj膮.

- Ale偶, dziewczyno, na pewno nie sprawiasz a偶 tyle k艂opotu.

- Ja te偶 tak my艣l臋. Ale, c贸偶, zdaje si臋, 偶e pope艂ni艂am kilka b艂臋d贸w. Tylko ju偶 ich nie powt贸rz臋. Mam zamiar otworzy膰 now膮 kart臋, pani Hamilton. Ale prosz臋 mi powiedzie膰 - doda艂a, maj膮c nadziej臋 zmieni膰 temat - co nowego w tych stronach?

Ku uldze Sary, stara kobieta rozpar艂a si臋 w krze艣le.

- Och, nie tak wiele. Jest tutaj ca艂kiem spokojnie. Cho膰 zdarzy艂o si臋 co艣 denerwuj膮cego. Bratanek lorda Hawke'a, ten nieokie艂znany Adrian, doprowadzi艂 do tego, 偶e wyrzucono go z Eton. Wczoraj wr贸ci艂 do domu.

Ma szcz臋艣cie, 偶e stryj wyjecha艂 do Glasgow, ale kiedy wr贸ci, z pewno艣ci膮 b臋dzie awantura. - Cmokn臋艂a i potrz膮sn臋艂a siw膮 g艂ow膮. - To wstyd, bo po ostatniej awanturze, jak膮 wywo艂a艂, lord Hawke i Liwie bardzo si臋 starali, by go z powrotem umie艣ci膰 w szkole. Adrian. Sara od lat nie widzia艂a bratanka Neville'a.

- Ile on ma teraz lat?

- Czterna艣cie. Pi臋tna艣cie. Okropny wiek dla ch艂opc贸w, gdyby mnie kto艣 pyta艂. Oczywi艣cie, czego mo偶na oczekiwa膰, kiedy ch艂opiec nie ma ojca, a jego matka ka偶e mu my艣le膰, 偶e stoi wy偶ej ni偶 inne wiejskie ch艂opaki? Nawet je偶eli Adrian jest z nieprawego 艂o偶a, lord Hawke post臋puje jak nale偶y wobec jedynego dziecka swego zmar艂ego brata. A Liwie jest dla niego r贸wnie dobra, jak dla swojej dw贸jki. Lecz tak d艂ugo, jak Estelle b臋dzie podkopywa膰 wszelkie ich wysi艂ki, by ucywilizowa膰 tego ch艂opca... C贸偶, szykuje si臋 kolejna awantura.

Sara z trudem przypomina艂a sobie Estelle Kendrick.

- Co pani ma na my艣li m贸wi膮c, 偶e ona podkopuje ich wysi艂ki?

- Ach, zach臋ca go, by my艣la艂, 偶e jest lepszy od innych ch艂opak贸w w tych stronach, a jednocze艣nie 艣mieje si臋, kiedy on 藕le si臋 zachowuje. Adrian jest dobrym ch艂opcem. Ale ta Estelle... Obawiam si臋, 偶e zrobi z niego takiego samego samoluba, jak ona sama. - Pani Hamilton zn贸w pokr臋ci艂a pot臋piaj膮co g艂ow膮. - Narzekasz na swoj膮 matk臋, Saro, ale powinna艣 dzi臋kowa膰 Bogu, 偶e nie masz takiej matki jak Adrian.

Sara zamy艣li艂a si臋.

- Niedawno widzia艂am jakich艣 ch艂opc贸w w wieku Adriana, p臋dz膮cych konno po drodze.

- Hm. I prawdopodobnie Adriana na czele tej watahy.

- S膮dz臋, 偶e powinnam go odszuka膰 i zaprosi膰 do nas.

Pani Hamilton westchn臋艂a.

- S膮dz臋, 偶e powinna艣. - Po czym powesela艂a. - Mo偶e b臋dziesz mia艂a dobry wp艂yw na tego ch艂opaka. B贸g wie, 偶e nikt inny nie ma.

Pani Hamilton ponownie nape艂ni艂a fili偶ank臋 艣wie偶膮 herbat臋, Sara pogr膮偶y艂a si臋 w my艣lach. Wychowa膰 takiego m艂odzie艅ca, uczyni膰 go godnym r臋ki jakiej艣 m艂odej kobiety. Sarze potrzeba by艂o czego艣, co by j膮 zaj臋艂o, jakiej艣 pracy. Mo偶e znalaz艂aby takie zaj臋cie przy Adrianie. Czy wszyscy nie odczuliby ulgi, gdyby uda艂o jej si臋 zmieni膰 ch艂opca w d偶entelmena?

Przysz艂a jej do g艂owy zaskakuj膮ca my艣l. Szkoda, 偶e nie mog艂a wy艣wiadczy膰 takiej samej przys艂ugi panu MacDougalowi.

Stawiaj膮c imbryk, rozla艂a nieco gor膮cego p艂ynu i zacz臋艂a ssa膰 sw贸j oparzony palec. Znowu my艣l o nim wyprowadzi艂a j膮 z r贸wnowagi! Dlaczego mia艂a o nim takie my艣li? By艂o oczywiste, s膮dz膮c z jego dzisiejszego post臋powania, 偶e jego przyzwyczaje艅 nie da si臋 zmieni膰. Adrian by艂 jeszcze ch艂opcem, a Marshall MacDougal doros艂ym m臋偶czyzn膮, do kt贸rego ona ba艂a si臋 podej艣膰.

Podczas gdy pani Hamilton trajkota艂a o 偶onie pastora i o wrzawie, jak膮 tamta podnios艂a w ostatni targowy dzie艅, my艣li Sary w臋drowa艂y mi臋dzy nieokie艂znanym Adrianem i niebezpiecznym panem MacDougalem.

Mo偶e oni si臋 tacy rodz膮, rozmy艣la艂a z pe艂nym wy偶szo艣ci u艣miechem, i na kobiety spada odpowiedzialno艣膰 za ich wychowanie?

C贸偶, czu艂a si臋 bardziej na si艂ach wychowa膰 Adriana Hawke'a ni偶 pana MacDougala. On stanowi艂 dla niej stref臋 zakazan膮.

Marsh zdo艂a艂 z艂owi膰 dwa wspania艂e pstr膮gi i jednego przyzwoitego szczupaka. Gdyby naprawd臋 by艂 na wakacjach, m贸g艂by z艂apa膰 jeszcze kilka takich okaz贸w. Lecz umys艂 mia艂 zaprz膮tni臋ty nie tylko prawd膮 o ojcu i o okoliczno艣ciach w艂asnych narodzin, ale tak偶e Sar膮 Palmer.

Te usta smakowa艂y jeszcze lepiej, ni偶 wygl膮da艂y. On tylko chcia艂 j膮 uciszy膰 - przynajmniej tak t艂umaczy艂 swoje zachowanie. Jednak po kilku godzinach zastanawiania uzna艂, 偶e chodzi艂o o co艣 wi臋cej. Chcia艂 j膮 poca艂owa膰 od pierwszej chwili, gdy j膮 wczoraj zobaczy艂 w zaje藕dzie pocztowym. Wynios艂a smarkula.

Potem jednak zmieni艂a swoje nastawienie. Czu艂, jak jej usta otwieraj膮 si臋 pod jego ustami i jak jej cia艂o staje si臋 uleg艂e i ch臋tne. Trwa艂o to wystarczaj膮co d艂ugo, by go podnieci膰. Teraz podnieca艂o go samo wspomnienie o tym zdarzeniu.

Zapewne dlatego tak reagowa艂 na jej obecno艣膰, bo d艂ugo by艂 pozbawiony damskiego towarzystwa, t艂umaczy艂 sobie, wyci膮gaj膮c ryby z wody i wieszaj膮c je na grubszym ko艅cu 偶erdzi. Cho膰 bardzo chcia艂by jeszcze raz uciszy膰 te usta, wiedzia艂, 偶e jest ma艂o prawdopodobne, by tak si臋 sta艂o. Damy, takie jak Sara Palmer, mog艂y kusi膰 m臋偶czyzn臋 ukradkowym u艣miechem czy skradzionym poca艂unkiem. Lecz rzadko posuwa艂y si臋 dalej. Szczeg贸lnie te, wci膮偶 niewinne, do kt贸rych, by艂 tego prawie pewien, Sara Palmer wci膮偶 si臋 zalicza艂a.

Je艣li wci膮偶 chcia艂 czego艣, b臋dzie musia艂 za to zap艂aci膰.

Tymczasem mia艂 jeszcze inne sprawy na g艂owie. Postanowi艂 pojawi膰 si臋 przy kuchennych drzwiach w Byrde Manor, wr臋czy膰, jako podzi臋kowanie, swoje ryby kucharce i sprawdzi膰, czy przy tylnych drzwiach dowie si臋 tego, czego nie dowiedzia艂 si臋 przy frontowych.

Gdy dzi艣 rano pierwszy raz zbli偶y艂 si臋 do tego domu, kipia艂 ledwie powstrzymywanym gniewem. Jad膮c teraz podjazdem, uwa偶niej przygl膮da艂 si臋 domowi. Schludny, dobrze utrzymany. Dw贸r nie by艂 du偶y wedle angielskich standard贸w, mimo to okaza艂y i stary. Starszy ni偶 cokolwiek w Bostonie czy Waszyngtonie. 呕wir na podje藕dzie chrz臋艣ci艂 pod ci臋偶kim miarowym krokiem jego wierzchowca.

Pomimo tego, co powiedzia艂 pannie Palmer o ogl膮daniu skarb贸w architektury tego regionu, Marsha nie obchodzi艂y stare budynki. Ostatecznie budownictwo by艂o jednym z najbardziej zyskownych przedsi臋wzi臋膰, do kt贸rych si臋 zabra艂.

Lecz gdy wpatrywa艂 si臋 w powoli wy艂aniaj膮cy si臋 sponad drzew dom, musia艂 przyzna膰, 偶e to miejsce ma w sobie co艣 fascynuj膮cego. Im bardziej si臋 zbli偶a艂, tym mocniej bi艂o mu serce. Lecz to nie architektura tak go poruszy艂a. Jego ojciec m贸g艂 tutaj mieszka膰 - mo偶e nadal mieszka. A co z innymi krewnymi? Dziadkami, wujami i ciotkami? Jak liczna by艂a jego rodzina?

Czy oni wiedzieli o Maureen MacDougal i dziecku, kt贸re wychowa艂a w Ameryce?

Przyjrza艂 si臋 pi臋trowemu domowi z szarego kamienia ze 艣wie偶o pomalowanymi oknami i trzema ozdobnymi kominami, przebijaj膮cymi p艂aski, pokryty dach贸wk膮 dach. W kilku zacienionych miejscach mech podbarwi艂 艣ciany na zielono. Lecz siedziba wydawa艂a si臋 dobrze utrzymana i do艣膰 zamo偶na. Taki dom wielu by chcia艂o mie膰.

Czy on mia艂 do niego prawo?

Zacisn膮艂 z臋by. Niebawem dowie si臋 tego, a je艣li ma, upomni si臋 o to prawo i niewa偶ne, kto zg艂osi sprzeciw. Jego dziedzictwo zosta艂o skradzione, a ca艂e 偶ycie jego biednej matki zrujnowane. Teraz ci, kt贸rzy czerpali korzy艣ci w przesz艂o艣ci, b臋d膮 cierpie膰 straty w przysz艂o艣ci.

Za kuchennym ogrodem praczka zbiera艂a ze sznura bielizn臋, obserwuj膮c Marsha wje偶d偶aj膮cego na podw贸rze dla dostawc贸w. Ch艂opiec z nar臋czem drewna rzuci艂 je obok kuchennego ganku, po czym wbieg艂 do 艣rodka.

- Jaki艣 d偶entelmen podje偶d偶a! Kucharko! Kucharko! Jaki艣 d偶entelmen podje偶d偶a do tylnych drzwi!

W drzwiach od razu ukaza艂y si臋 dwie kobiety, kucharka w fartuchu i jej pomocnica w chustce oraz wygl膮daj膮cy spomi臋dzy nich ten sam ch艂opiec. Marsh dotkn膮艂 palcami kapelusza.

- Pomy艣la艂em, 偶e w podzi臋kowaniu dla pana i pani tego domu zrobi臋 im prezent z ryb, kt贸re z艂owi艂em na ich odcinku rzeki.

Kucharka wytar艂a w fartuch brudne r臋ce.

- Bardzo dobrze, prosz臋 pana. Bardzo dobrze. Ale rodziny nie ma obecnie w domu.

Rozczarowany Marsh mrukn膮艂: - Rozumiem.

- Czy mam zawo艂a膰 ochmistrzyni臋? - spyta艂a kobieta.

- Nie. N ie ma potrzeby - odpar艂 Marsh. Czu艂, 偶e wi臋cej dowie si臋 o rodzinie Byrde'贸w od s艂u偶by ni偶 od ochmistrzyni, kt贸ra na pewno by艂a bystrzejsza i bardziej lojalna. - Prosz臋 przekaza膰 panu Byrde'owi moje podzi臋kowania i mam nadziej臋, 偶e wszystkim b臋dzie smakowa膰 m贸j po艂贸w.

Wyci膮gn膮艂 ryby, a kucharka szturchn臋艂a ch艂opca, by odebra艂 je od niego.

- Dzi臋kuj臋 panu. Dzi臋kuj臋. Ale nasi pa艅stwo to lord i lady Hawke'owie - poprawi艂a go kucharka, kiwaj膮c przy tym przepraszaj膮co g艂ow膮.

Lord i lady Hawke'owie? Marsh zastanawia艂 si臋 nad t膮 zaskakuj膮c膮 informacj膮. Czy Cameron Byrde by艂 panem tego kr贸lestwa? Zmarszczy艂 brwi. Brytyjski system klasowy by艂 tajemnic膮 dla ka偶dego Amerykanina. Uwa偶a艂 te wszystkie tytu艂y za 偶art. Wed艂ug jego Biblii, wszyscy ludzie zostali stworzeni r贸wni i on nikomu nie pozwoli艂by sob膮 rz膮dzi膰.

- C贸偶. Prosz臋 przekaza膰 moje uszanowanie lordowi i lady Hawke'om - powiedzia艂, staraj膮c si臋 nie ud艂awi膰 w艂asnymi s艂owami. - Kiedy spodziewacie si臋 ich z powrotem?

Ch艂opiec zacz膮艂 co艣 m贸wi膰, lecz srogie spojrzenie kucharki szybko go uciszy艂o. Kobieta odepchn臋艂a jego i sw膮 milcz膮c膮 pomocnic臋 za siebie, po czym odpowiedzia艂a:

- Ja nie znam na pewno plan贸w milorda i lady. Ale mog臋 pos艂a膰 po pani膮 Hamilton. Ona jest tutaj ochmistrzyni膮.

- Dzi臋kuj臋, ale nie chcia艂bym jej przeszkadza膰.

Przy艂o偶ywszy palce do kapelusza, Marsh zawr贸ci艂 konia, powoli opu艣ci艂 podw贸rze i skierowa艂 si臋 ku nadrzecznej drodze do Kelso. Cho膰 jecha艂 spokojnie, wewn臋trzne napi臋cie trzyma艂o go w twardym u艣cisku. Lord Hawke? Czy to by艂 jego ojciec? Cameron Byrde, lord Hawke - i jaka艣 beztroska kobieta z towarzystwa, jego 偶ona?

Podczas kr贸tkiej drogi do Kelso Marsh kipia艂 ze z艂o艣ci. Gdyby tylko kucharka by艂a bardziej rozmowna. Lecz by艂a nieufna i cho膰 uzna艂, 偶e lepiej jej nie naciska膰, musia艂 ugry藕膰 si臋 w j臋zyk.

Niech to diabli! By艂 nieokrzesanym Amerykaninem dla takich jak Sara Palmer i wszechpot臋偶nym d偶entelmenem w oczach ludzi, kt贸ry jej s艂u偶yli. Czy w Wielkiej Brytanii nie ma klasy, kt贸ra mie艣ci si臋 mi臋dzy tymi dwiema? 呕adnych ludzi klasy 艣redniej, niezale偶nych od wielkich w艂a艣cicieli ziemskich?

Marshowi zaburcza艂o w brzuchu. Omin膮艂 go popo艂udniowy posi艂ek. Zbli偶aj膮c si臋 do gospody Pod Kogutem i 艁ukiem, karmi艂 si臋 nadziej膮, 偶e gospodyni zostawi艂a co艣, co pozwoli mu dotrwa膰 do kolacji. Po czym dostrzeg艂 znajomo wygl膮daj膮cego konia, 艂adn膮 kasztank臋, i wszelkie my艣li o jedzeniu znik艂y. Zwierz臋 sta艂o przy szerokim domku o g艂臋bokich okapach i 艣cianach oplecionych r贸偶ami. Czy Sara Palmer mieszka tutaj, blisko jego dotychczasowej kwatery?

Uni贸s艂 k膮cik ust w sardonicznym u艣miechu. Mo偶e po szybkim obmyciu si臋 zadba o to, by si臋 tego dowiedzie膰.

5

Sara czu艂a si臋 o wiele lepiej. Zajecha艂a do miasta, by wys艂a膰 poczt膮 list do matki oraz z艂o偶y膰 wizyt臋 pastorowi i jego 偶onie. Mog艂a wzi膮膰 kariolk臋, jednak jednym z urok贸w wsi by艂y inne zasady, kt贸re rz膮dzi艂y 偶yciem m艂odych kobiet. Tutaj, je艣li je藕dzi艂a okrakiem, mog艂o to by膰 uwa偶ane za niezwyk艂e, lecz w 偶adnym razie za wstrz膮saj膮ce. C贸偶, Agnes by艂a wstrz膮艣ni臋ta. Lecz by艂a wystarczaj膮co m膮dra, by zachowa膰 sw膮 opini臋 dla siebie.

Sara wzi臋艂a zatem wypocz臋t膮 klacz i przyjecha艂a do miasta spe艂ni膰 sw贸j obowi膮zek jako szwagierki najwi臋kszego posiadacza ziemskiego w tej cz臋艣ci doliny rzeki Tweed.

Teraz, gdy wizyta dobieg艂a ko艅ca, pani Liston, 偶ona pastora, u艣miechn臋艂a si臋 do Sary. Jednak偶e u艣miech ten nieco zblad艂, gdy wysz艂y na podw贸rze i pani Liston dostrzeg艂a nie pow贸z, lecz przywi膮zan膮 do p艂otu klacz.

- Musi pani wzi膮膰 udzia艂 w naszym balu sk艂adkowym, panno Palmer, Jestem pewna, 偶e panu Listonowi mi艂o b臋dzie przywie藕膰 pani膮 swoim powozem. Do Woodford Court nie jest tak daleko - doda艂a pe艂na troski.

Stoj膮cy obok niej pan Liston u艣miechn膮艂 si臋 i skin膮艂 g艂ow膮, lecz nic nie powiedzia艂.

Sara obdarzy艂a j膮 nik艂ym u艣miechem.

- Nie zamierzam sprawia膰 pastorowi tyle k艂opotu. Poza tym zatrzyma艂am si臋 w Byrde Manor, nie w Woodford Court.

- Doprawdy? - Pani Liston wydawa艂a si臋 skonsternowana. - Ale Woodford Court jest chyba wygodniejsze.

- Istotnie. Ale wol臋 Byrde Manor. No c贸偶, 偶egnam.

- Ale co z balem? - ci膮gn臋艂a pani Liston. - B臋dzie pani potrzebna jaka艣 eskorta. Nie my艣li pani przyby膰 sama?

- Jestem pewna, 偶e sobie poradz臋 - odpowiedzia艂a Sara z wymuszonym u艣miechem. Rozumia艂a teraz uwagi pani Hamilton o nowej 偶onie pastora. Pani Liston by艂a tak pretensjonalna, jak pastor prosty i tak arogancka, jak on poczciwy. Zdecydowanym krokiem ruszy艂a ku koniowi.

- Mo偶e mog艂abym z艂o偶y膰 pani wizyt臋? - ci膮gn臋艂a pani Liston, wci膮偶 depcz膮c Sarze po pi臋tach. - Tak bardzo chcia艂abym us艂ysze膰 ostatnie nowiny z Londynu.

- By艂oby mi mi艂o... - Sara zawiesi艂a g艂os na widok zmierzaj膮cego ku niej m臋偶czyzny.

Marshall MacDougal.

Bo偶e drogi! On chyba nie zamierza powiedzie膰 pastorowi ojej bezwstydnym zachowaniu!

Ku jej uldze i 偶alowi pan MacDougal nie pozdrowi艂 jej, je艣li pomin膮膰 lekkie uchylenie kapelusza. Natomiast, tak jak powinien, zwr贸ci艂 si臋 do pana Listona.

- Witam, panie Liston. Czy mog臋 si臋 przedstawi膰? Jestem Marshall MacDougal, przyby艂em z Ameryki z wizyt膮 do Kelso. Ober偶ysta Pod Kogutem i 艁ukiem zasugerowa艂, bym zaprezentowa艂 si臋 panu jako nowy parafianin.

Sara potrzebowa艂a ca艂ej si艂y woli, by zachowa膰 milczenie. Nowy parafianin, dobre sobie! Lecz dobroduszny pan Liston kr贸tko przedstawi艂 zar贸wno Sar臋, jak i sw膮 偶on臋.

Ku uldze Sary, pan MacDougal pokazywa艂 si臋 od najlepszej strony.

- Moje uszanowanie, pani Liston, panno Palmer.

Gdy pochyli艂 si臋 nad r臋k膮 pani Liston, przyprawiaj膮c j膮 o dreszcz, Sara zmru偶y艂a oczy. N臋dznik! Wobec niej by艂 pow艣ci膮gliwy. Cho膰 trzyma艂 jej d艂o艅 w r臋kawiczce nieco za d艂ugo, to nie na tyle, by pani Liston to zauwa偶y艂a. Lecz, niestety, wystarczaj膮co d艂ugo, by serce Sary zacz臋艂o bi膰 szybciej. Wyrwa艂a r臋k臋, po czym splot艂a obie na plecach, staraj膮c si臋 opanowa膰.

Przynajmniej mieli 鈥瀞tosown膮鈥 prezentacj臋, przypomnia艂a sobie, cho膰 patrzy艂 jej zbyt g艂臋boko w oczy. Tak jak przedtem, nie przywierali do siebie spojrzeniami na tyle d艂ugo, by pani Liston to zauwa偶y艂a. Niemniej dla Sary wp艂yw tego spojrzenia by艂 druzgoc膮cy.

Zdezorientowana, niezr臋cznie cofn臋艂a si臋 o krok. 呕o艂膮dek jej si臋 zacisn膮艂 jak wtedy, gdy j膮 poca艂owa艂 i musia艂a powstrzyma膰 okrzyk przera偶enia. N臋dznik, jak m贸g艂 tak na ni膮 dzia艂a膰?

Po偶egna艂a si臋 kr贸tko i pospiesznie wycofa艂a. Lecz czu艂a utkwione w swoich plecach spojrzenie Marshalla MacDougala, tak rzeczywiste jak pieszczota. Zn贸w zdusi艂a j臋k. Dopiero gdy przejecha艂a ulic臋 i skr臋ci艂a za r贸g, przypomnia艂a sobie o oddychaniu.

Dobry Panie! Co takiego by艂o w tym m臋偶czy藕nie? By艂 niegrzeczny, pe艂en nienawi艣ci i o wiele za zuchwa艂y, jak dla niej. Mimo to potrafi艂 b艂yskawicznie wytr膮ci膰 j膮 z r贸wnowagi.

Zacisn臋艂a palce na wodzach i odruchowo pochyli艂a si臋 nisko nad szyj膮 klaczy. Jak jedna istota pomkn臋艂y g艂贸wn膮 ulic膮 w stron臋 rzeki.

Dopiero gdy znalaz艂a si臋 przy zakr臋cie drogi prowadz膮cej do Byrde Manor, Sara przypomnia艂a sobie o zamiarze odwiedzenia Adriana. Przechyli艂a si臋 na koniu, a bystre stworzenie od razu zmieni艂o kierunek. Przemkn臋艂a przez stary kamienny most, nie przejmuj膮c si臋 dwoma psami, kt贸re ruszy艂y za nimi w po艣cig.

Zbyt szybko dotar艂a do rz臋du domk贸w, gdzie mieszkali Adrian i jego matka. Zsiadaj膮c z konia, wci膮偶 by艂a wytr膮cona z r贸wnowagi. A Estelle Kendrick, kt贸ra ze zmarszczonymi brwiami podesz艂a do drzwi, wcale nie poprawi艂a jej nastroju.

Czy w ca艂ej Szkocji nie by艂o nikogo, kto by艂by mi艂y i uprzejmy?

- Witaj, Estelle. Jestem Sara Palmer.

- Wiem, kim jeste艣. - Estelle skrzy偶owa艂a ramiona na do艣膰 obfitym biu艣cie i barkiem opar艂a si臋 o framug臋. - Zastanawiam si臋 tylko, po co tutaj przyjecha艂a艣.

Sara ko艅cami cugli trzepn臋艂a po swej lewej d艂oni.

- Mia艂am nadziej臋 z艂o偶y膰 wizyt臋 Adrianowi, bo rozumiem, 偶e wr贸ci艂 ze szko艂y. Czy jest w domu?

- Nie.

Sara poczu艂a narastaj膮c膮 irytacj臋. Tak jak uprzedza艂a pani Hamilton, Estelle by艂a przeczulona i wydawa艂o si臋, 偶e 偶adnymi grzeczno艣ciami nie mo偶na jej uj膮膰. C贸偶, je艣li ani pieni臋偶na pomoc Neville'a, ani podejmowane przez Olivi臋 liczne pr贸by nawi膮zania przyja藕ni nie podzia艂a艂y, to pewnie obecne wysi艂ki Sary tak偶e na nic si臋 nie zdadz膮.

Jednak, ze wzgl臋du na Adriana, Sara postanowi艂a by膰 uprzejma i nie zwa偶a膰 na humory Estelle.

- Rozumiem. Czy wr贸ci nied艂ugo? Estelle wzruszy艂a ramionami.

- Trudno powiedzie膰. Wiesz, jacy potrafi膮 by膰 m艂odzi ludzie. Szczeg贸lnie je艣li pewien m艂ody cz艂owiek ma matk臋, kt贸ra zach臋ca go, by my艣la艂 wy艂膮cznie o sobie, pomy艣la艂a Sara, lecz powiedzia艂a tylko:

- Czy by艂aby艣 tak dobra przekaza膰 mu, 偶e zatrzyma艂am si臋 w Byrde Manor i jego wizyta sprawi艂aby mi przyjemno艣膰?

- Powiem mu. O, tak, powiem mu - powiedzia艂a kobieta i skrzywi艂a usta w nieprzyjemnym, szyderczym u艣mieszku. - A ty powiedz swojej siostrze, 偶e nie podoba mi si臋 to, 偶e nastawi艂a Neville'a przeciwko mojemu synowi.

- Nastawi艂a Neville'a? - Sara spojrza艂a gniewnie na Estelle, zbulwersowana jej s艂owami. - Neville jest dla Adriana bardzo dobry i ma pe艂ne poparcie Olivii. Z tego, co s艂ysz臋, to ty... - urwa艂a, w ostatniej chwili przypomniawszy sobie, 偶e postanowi艂a by膰 uprzejma. Spieranie si臋 z Estelle Kendrick by艂o bezsensowne.

- Kocham tego ch艂opca - oznajmi艂a Estelle, a jej br膮zowe oczy zap艂on臋艂y nienawi艣ci膮. - A on kocha mnie. Nie ma zatem potrzeby, by艣 zagl膮da艂a tutaj i spe艂nia艂a sw贸j obowi膮zek. Powiedzia艂am, 偶e przeka偶臋 mu wiadomo艣膰 od ciebie. Wi臋c mo偶e odjedziesz teraz, panno Saro Palmer?

Przeci膮gaj膮c ostatnie s艂owa, wypowiedzia艂a je z tak膮 pogard膮, 偶e Sar臋 kusi艂o, by wymierzy膰 jej policzek. Z trudem opanowa艂a si臋, odwr贸ci艂a, wsiad艂a na konia i lekko skin膮wszy g艂ow膮, odjecha艂a.

Jednak ledwie opu艣ci艂a podw贸rze, zobaczy艂a Adriana, kt贸ry cwa艂owa艂 z przeciwnej strony na spoconym, mocno umi臋艣nionym koniu. Chudy, ciemnow艂osy wyrostek, podobny do stryja, Neville'a Hawke'a.

Obejrza艂 j膮 z bezczelno艣ci膮, kt贸ra kaza艂a jej zmarszczy膰 brwi.

- C贸偶, witaj. - Uchyli艂 kapelusza, mrugn膮艂 i obdarzy艂 j膮 pe艂nym uznania u艣miechem.

Sara wyprostowa艂a si臋 w siodle i spojrza艂a surowo.

- Witaj, Adrianie. S膮dz臋, 偶e mnie nie pami臋tasz. Nazywam si臋 Sara Palmer, siostra Olivii.

- Sara Palmer? - W jednej chwili z zuchwa艂ego wyrostka zmieni艂 si臋 w mile zaskoczonego m艂odzie艅ca. - Sara! Oczywi艣cie, 偶e ci臋 pami臋tam. Ale si臋 zmieni艂a艣! Lecz dlaczego odby艂a艣 tak膮 d艂ug膮 podr贸偶 a偶 tutaj, na prowincj臋, i to w 艣rodku sezonu?

Nieco uspokojona Sara obdarzy艂a go ciep艂ym spojrzeniem.

- Mog艂abym zapyta膰 ci臋 o to samo. Dlaczego nie jeste艣 w szkole? Ch艂opak poczu艂 si臋 zak艂opotany.

- Ja i Eton po prostu nie pasujemy do siebie. Za du偶o pracy. - Mocniej 艣ci膮gn膮艂 wodze, ka偶膮c swemu koniowi si臋 cofn膮膰. - Za du偶o snob贸w.

Sara uwa偶nie przygl膮da艂a si臋 ch艂opcu, ch艂on膮c opadaj膮ce na czo艂o ciemne, faliste w艂osy, prosty nos i 艂adnie uformowane usta. Z艂amie wiele kobiecych serc, pomy艣la艂a, wiele serc i to niebawem. Lecz je艣li Adrian odziedziczy艂 inteligencj臋 Hawke'贸w w r贸wnym stopniu, co ich urod臋, lekcje w Eton nie mog艂y by膰 dla niego zbyt trudne.

- Czy to powiesz stryjowi Neville'owi, kiedy wr贸ci z Glasgow? 呕e Eton jest po prostu za trudne? Nie b臋dzie z tego zadowolony. A co z tym koniem? - ci膮gn臋艂a, nie daj膮c mu czasu na odpowied藕. - Zak艂adam, 偶e Neville i Olivia podarowali ci go. Co im powiesz, je艣li to biedne stworzenie okuleje po jakiej艣 twojej szale艅czej gonitwie?

Cho膰 w oczach Adriana b艂ysn臋艂a niech臋膰, policzki pokry艂y si臋 rumie艅cem.

- Zamierzam od razu si臋 nim zaj膮膰 - zaprotestowa艂. - Zatrzyma艂em si臋 tylko po to, 偶eby z tob膮 porozmawia膰.

Sara westchn臋艂a.

- Wybacz, Adrianie. Bez wzgl臋du na to, co ci si臋 wydaje, nie przyjecha艂am tutaj, by ci臋 poucza膰. Chcia艂am zaprosi膰 ci臋 do Byrde Manor.

Mieszkam tam, dop贸ki Liwie i Neville nie wr贸c膮.

Gdy Adrian wysun膮艂 podbr贸dek, jakby mia艂 zamiar odm贸wi膰, Sara powiedzia艂a pospiesznie:

- Przyrzekam, 偶e nie b臋d臋 ci prawi膰 kaza艅 o Eton. Przyrzekam. Mo偶e jutro po po艂udniu wybierzemy si臋 na przeja偶d偶k臋 i poka偶esz mi wie艣.

Ostatecznie, nie by艂o mnie tutaj kilka lat - doda艂a, obdarzaj膮c go swym naj艂adniejszym, najszczerszym u艣miechem.

Jego napi臋ta twarz rozlu藕ni艂a si臋 w szerokim u艣miechu. Sara uwa偶a艂a go za dziecko, za ch艂opca o sze艣膰 lat m艂odszego od niej, lecz b艂ysk m臋skiego uznania, jakie dostrzeg艂a w jego oczach, by艂o uznaniem m艂odzie艅ca u progu m臋sko艣ci.

- B臋dzie mi mi艂o z艂o偶y膰 ci wizyt臋, panno Saro.

艢ci膮gn臋艂a usta i skin臋艂a g艂ow膮.

- Bardzo dobrze. Zatem do jutra. - Lecz gdy zawr贸ci艂a klacz i na powr贸t skierowa艂a si臋 do Byrde Manor, dozna艂a uczucia, 偶e wychowanie Adriana Hawke'a b臋dzie znacznie trudniejsze, ni偶 jej si臋 to z pocz膮tku wydawa艂o.

W Kelso Marsh rozgl膮da艂 si臋 po ma艂ym biurze pastora. Pod jedn膮 艣cian膮 wysoka d臋bowa biblioteczka wypchana by艂a ksi臋gami parafialnymi, si臋gaj膮cymi kilka stuleci wstecz. Urodzenia, chrzciny, 艣luby, zgony - a pomi臋dzy nimi wszelkie mo偶liwe kontrakty. Sprzeda偶e ziemi i byd艂a, handel wymienny produktami rolnymi.

- Przykro mi, 偶e musz臋 pana opu艣ci膰 w chwili, gdy pan przyby艂 - m贸wi艂 do niego pan Liston. - Ale jeden z moich parafian jest bardzo chory. Pani Liston panu pomo偶e - doda艂, zerkaj膮c na 偶on臋, kt贸ra sta艂a w drzwiach i ochoczo potakiwa艂a.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 Marsh, nie zwa偶aj膮c na wyj艣cie pastora. Gdzie艣 w tym pokoju mog艂a si臋 kry膰 odpowied藕 na wszystkie jego pytania.

- Jakiego rodzaju rodzinnych rejestr贸w pan poszukuje, panie MacDougal? - pani Liston krz膮ta艂a si臋, lnian膮 chusteczk膮 wycieraj膮c grzbiety oprawnych w sk贸r臋 tom贸w. - S艂owo daj臋, kurz w Kelso jest straszny. W Yorku, sk膮d pochodz臋, nie trzeba tak cz臋sto go 艣ciera膰.

Marsh ostro偶nie dobiera艂 s艂owa. Nie by艂 jeszcze got贸w do wyjawienia celu swych poszukiwa艅.

- Mo偶liwe, 偶e moja droga matka, niech B贸g ma w opiece jej dusz臋, urodzi艂a si臋 tutaj. Ma艂o mi opowiada艂a o swoim domu w Szkocji, ale raz czy dwa wspomnia艂a o Kelso. Mia艂em nadziej臋 znale藕膰 spisy urodzin lub chrzcin, kt贸re mog艂yby doprowadzi膰 do jej rodziny.

- Rozumiem. Jak brzmia艂o jej nazwisko?

Marsh zawaha艂 si臋. Nierozs膮dnie by艂oby powiedzie膰, 偶e jego matka nazywa艂a si臋 MacDougal, gdy偶 sugerowa艂oby to, 偶e nigdy nie wysz艂a za m膮偶. Nie m贸g艂 te偶 nazwa膰 jej Byrde. Jeszcze nie teraz. Wyci膮gn膮艂 jedn膮 z ksi膮g parafialnych, bordow膮 ze z艂otym wyko艅czeniem.

- Czy nie powinienem zacz膮膰 od roku, skoro rejestry prowadzone s膮 chronologicznie? - Otworzy艂 ksi臋g臋. - Co za staranne pismo. Czy to pani? - Obdarzy艂 j膮 powa偶nym u艣miechem.

Lekki rumieniec wyp艂yn膮艂 na jej blade policzki. Gdy zachichota艂a i przy艂o偶y艂a do ust chusteczk臋, pozostawi艂a na podbr贸dku smug臋 kurzu.

- Ale偶 nie. Pan Liston sam zajmuje si臋 tymi rejestrami. Jest bardzo drobiazgowy. Doprawdy wielka szkoda - doda艂a, zni偶aj膮c poufnie g艂os - 偶e w ko艣ciele katolickim ksi膮dz ani troch臋 nie jest tak dba艂y i dok艂adny.

- Tak, wielka szkoda - mrukn膮艂. - Zastanawiam si臋, czy m贸g艂bym prosi膰 pani膮 o fili偶ank臋 herbaty?

呕ona pastora szybko postara艂a si臋 spe艂ni膰 jego pro艣b臋. Zanim wr贸ci艂a, Marsh pogr膮偶ony by艂 w rejestrach si臋gaj膮cych ponad pi臋膰dziesi膮t lat wstecz. Godzin臋 p贸藕niej, gdy wr贸ci艂a z drug膮 fili偶ank膮 herbaty, on nie znalaz艂 niczego o matce, za to wiele o ojcu. Urodzony w 1771, o偶eniony z August膮 Linden w 1797. Marsh zacisn膮艂 z臋by. Cameron Byrde po艣lubi艂 t臋 August臋 po narodzinach swego syna w Ameryce. I wkr贸tce po pierwszym 艣lubie, z Maureen MacDougal.

Gdyby tylko m贸g艂 znale藕膰 jaki艣 dow贸d tego wcze艣niejszego ma艂偶e艅stwa!

Marsh przebieg艂 wzrokiem wyblak艂e zapisy, a偶 jego oko zatrzyma艂o si臋 na kolejnym wpisie.

Cameron Byrde. Zmar艂 w Londynie 9 lipca 1804. Pochowany w rodzinnym grobowcu Byrde 贸w 16 lipca 1804. Pozostawi艂 偶on臋 i c贸reczk臋.

Marshowi krew odp艂yn臋艂a z g艂owy i os艂upia艂y wcisn膮艂 si臋 w fotel.

Ledwie m贸g艂 w to uwierzy膰. Jego ojciec nie 偶yje. Nie b臋dzie zemsty na Cameronie Byrdzie za okrucie艅stwo, jakie wyrz膮dzi艂 Maureen MacDougal.

Nie 偶yje od dwudziestu trzech lat.

Wtedy zastanowi艂a go druga cz臋艣膰 wpisu i krew zn贸w w nim zawrza艂a. Pozostawi艂 c贸reczk臋. To oznacza艂o, 偶e ma przyrodni膮 siostr臋.

- Czy mog艂abym skusi膰 pana babeczkami i ciastem cytrynowym, panie MacDougal? Upieczone dzi艣 rano.

Na p贸艂 przytomny Marsh podni贸s艂 wzrok i zobaczy艂 pani膮 Liston stoj膮c膮 w drzwiach i trzymaj膮c膮 przed sob膮 pe艂ny p贸艂misek. 呕o艂膮dek mu si臋 zacisn膮艂, buntuj膮c si臋 na my艣l o jedzeniu, buntuj膮c si臋 wobec okropnej prawdy, przed kt贸r膮 w艂a艣nie stan膮艂. Ma przyrodni膮 siostr臋!

Na szcz臋艣cie odezwa艂 si臋 zdrowy rozs膮dek i Marsh zatrzyma艂 wzrok na 偶onie pastora, kt贸ra tak bardzo chcia艂a mu pom贸c. Odchrz膮kn膮艂 i zmusi艂 si臋 do u艣miechu.

- Jest pani zbyt uprzejma. By膰 mo偶e potrafi pani tak偶e zaspokoi膰 moj膮 ciekawo艣膰, pani Liston. Widz臋 tutaj pozycj臋 dotycz膮c膮 Camerona Byrde'a. Wczoraj zwr贸ci艂em si臋 do gospodyni w Byrde Manor z pro艣b膮 o pozwolenie 艂owienia ryb na ich brzegu. Czy to ta sama rodzina?

Pani Liston od艂o偶y艂a p贸艂misek babeczek i pochyli艂a si臋 nisko, by spod przymru偶onych powiek spojrze膰 na wpis.

- Cameron Byrde - zamy艣li艂a si臋. U艣miechn臋艂a si臋 przepraszaj膮co. - Widzi pan, ja nie pochodz臋 z tych stron. Jestem z Yorku, przyby艂am tutaj ledwie w zesz艂ym roku, by po艣lubi膰 kuzyna, pana Listona. Ale Cameron Byrde - ci膮gn臋艂a. - To brzmi znajomo. Widz臋 tutaj, 偶e zmar艂 w 1804.

O, tak. Teraz sobie przypominam. Tak. To on. Uton膮艂, zdaje si臋. Bardzo smutna sprawa.

Smutniejsza ni偶 s膮dzi艂a.

- Co z reszt膮 jego rodziny? Czy to ci, kt贸rym powinienem podzi臋kowa膰 za wczorajszy po艂贸w? Maj膮 tak膮 zamo偶nie wygl膮daj膮c膮 posiad艂o艣膰 - doda艂, maj膮c nadziej臋, 偶e nie zdradzi swojego zainteresowania t膮 spraw膮.

- No tak. Zdaje si臋, 偶e jest zamo偶na. Ale Byrde Manor to nic w por贸wnaniu z Woodford Court.

- Czy pani Byrde nadal tam mieszka? - zapyta艂, zanim pani Liston zd膮偶y艂a zag艂臋bi膰 si臋 w por贸wnania.

- O, nie. Nigdy jej nie spotka艂am, ale powiedziano mi, 偶e ona jest teraz wielk膮 dam膮 i mieszka w Londynie. Wie pan, ona nie jest Szkotk膮. Jest Angielk膮 jak ja.

Tak, istotnie wielk膮 dam膮, kipia艂 Marsh. Cameron Byrde po艣lubi艂 kobiet臋 zupe艂nie inn膮 ni偶 mi艂a, prosta Maureen MacDougal. Lecz zdusi艂 w sobie w艣ciek艂o艣膰.

- A co z c贸rk膮? - ci膮gn膮艂.

- C贸rka. Zobaczmy. C贸rka. Och - zapali艂a si臋. - W艂a艣nie pozna艂 pan c贸rk臋. To ona odje偶d偶a艂a, kiedy pan przyby艂.

Marsh wpatrywa艂 si臋 w pani膮 Liston, nie rozumiej膮c jej s艂贸w.

- To by艂a c贸rka pani Byrde?

- O, tak. Jestem tego pewna, bo przekaza艂a panu Listonowi pozdrowienia od swej matki, hrabiny Augusty Acton.

Marshowi zacz臋艂o szumie膰 w uszach. Musia艂 si臋 przes艂ysze膰. - Ale jej nazwisko brzmi Palmer, nie Byrde - zauwa偶y艂, pr贸buj膮c wyt艂umaczy膰 nieporozumienie. - Sara Palmer.

- C贸偶 - 偶ona pastora zn贸w 艣ciszy艂a g艂os, jakby obawia艂a si臋, 偶e kto艣 j膮 pods艂ucha. - Zdaje si臋, 偶e lady Acton by艂a cztery razy zam臋偶na. Prosz臋 sobie wyobrazi膰! Cztery razy! Trzy razy owdowia艂a, oczywi艣cie. By膰 mo偶e panna Palmer przyj臋艂a nazwisko ojczyma. - Wyprostowa艂a si臋 i podsun臋艂a mu p贸艂misek. - Czy opr贸cz tych babeczek chce pan ciasta cytrynowego?

Marsh wzi膮艂 babeczk臋. Zjad艂 j膮 ledwie 艣wiadom tego, co robi i popi艂 letni膮 herbat膮. Teraz potrzebna mu by艂a wysoka szklanka whisky.

Ponownie pochyli艂 si臋 nad ksi臋gami, za艣 pani Liston, pokr臋ciwszy si臋 jeszcze, wysz艂a. Lecz nie by艂o ju偶 偶adnych wpis贸w dotycz膮cych Byrde'a, opr贸cz umowy o dzier偶awie ziemi z Neville'em Hawkiem w 1818.

A przecie偶 ten jeden wpis, kt贸ry znalaz艂, wystarczy艂, by zachwia膰 jego 艣wiatem.

Jego ojciec nie 偶yje, a on ma przyrodni膮 siostr臋.

Cho膰 przewidywa艂, 偶e mo偶e pojawi膰 si臋 kilka takich si贸str, nigdy, w najbardziej szalonych wyobra偶eniach nie bra艂 pod uwag臋, 偶e b臋dzie po偶膮da艂 jednej z nich.

6

Adrian biegle powozi艂 zaprz臋giem z dw贸jk膮 koni. Gdy wczesnym popo艂udniem przyjecha艂 z wizyt膮, zacz膮艂 nalega膰, by wieczorem towarzyszy膰 Sarze na balu sk艂adkowym w Kelso. W opinii Sary by艂 znacznie lepszym towarzystwem ni偶 pastor i jego w艣cibska 偶ona. Teraz pow贸z zr臋cznie skr臋ci艂 na plac miejski, kt贸ry jarzy艂 si臋 dziesi膮tkami 艂atani. M艂odzieniec zajecha艂 pod rezydencj臋 burmistrza, po czym z ch艂opi臋cym zapa艂em zeskoczy艂 na ziemi臋. Gdy pomaga艂 jej wysi膮艣膰, wykaza艂 si臋 manierami i znajomo艣ci膮 zasad.

U艣miechn臋艂a si臋 do niego.

- O! Dzi臋kuj臋 ci, Adrianie.

Od razu si臋 rozpromieni艂.

- Widzisz? A ty my艣la艂a艣, 偶e jestem 藕le wychowany. Przyznaj si臋, my艣la艂a艣 tak. Ale, jak widzisz, potrafi臋 te偶 by膰 d偶entelmenem. Mog臋 si臋 r贸wna膰 z najwi臋kszymi... - u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i doda艂: - .. .kiedy chc臋.

Oczy b艂yszcza艂y mu szelmowsko, tak 偶e Sara nie mia艂a wyboru, jak tylko odwzajemni膰 u艣miech i potrz膮sn膮膰 g艂ow膮. By艂 tego wieczoru nadzwyczaj przystojny, ubrany w sw膮 najlepsz膮 granatow膮 kamizelk臋 z bia艂ym krawatem zawi膮zanym w wymy艣lny w臋ze艂 i wysokie l艣ni膮ce buty. By艂 ju偶 wysoki jak m臋偶czyzna, cho膰 odznacza艂 si臋 m艂odzie艅cz膮 wiotko艣ci膮.

Jednak nie tylko Sara tak my艣la艂a, gdy偶 dwie dziewczyny, ubrane w 艂adne, pastelowe, mu艣linowe suknie podesz艂y, rami臋 w rami臋, do frontowych drzwi, chichoc膮c i ogl膮daj膮c si臋 na Adriana. Adrian udawa艂, 偶e tego nie zauwa偶a. Sara szturchn臋艂a go w bok.

- Czy znasz te dwie m艂ode damy?

Obrzuci艂 je spojrzeniem i oboj臋tnie wzruszy艂 ramionami.

- To tylko jakie艣 dziewcz臋ta zza wzg贸rza.

Tylko jakie艣 dziewcz臋ta zza wzg贸rza, rozgl膮daj膮ce si臋 za przystojnymi m艂odymi m臋偶czyznami, pomy艣la艂a Sara, gdy do艂膮czyli do wchodz膮cych go艣ci.

- Nie musisz nade mn膮 czuwa膰, Adrianie - szepn臋艂a Sara. - Cz臋sto bywa艂am na ta艅cach i znam tu wystarczaj膮co wielu ludzi, by si臋 nie nudzi膰.

Lecz czy zobaczy m臋偶czyzn臋, kt贸ry za ka偶dym razem, gdy go widzia艂a, przyprawia艂 j膮 o dreszcze?

Na my艣l o Marshallu MacDougalu poczu艂a grzeszne 艂askotanie w dole brzucha. By艂o to irytuj膮ce, frustruj膮ce, a zarazem zadziwiaj膮ce. Nie powinna tak na niego reagowa膰.

Lecz, niestety, reagowa艂a. Gdy wita艂a si臋 z burmistrzem Dinkersonem, wci膮偶 rozgl膮da艂a si臋 za Amerykaninem.

Nie by艂o go na ta艅cach. Wiecz贸r up艂ywa艂 w艣r贸d prezentacji: syna i synowej burmistrza, potem po艣rednika w handlu we艂n膮, dw贸ch c贸rek notariusza i ich rodzin. Lecz mimo i偶 gromadka ludzi by艂a bardziej ni偶 ch臋tna pozna膰 szwagierk臋 najzamo偶niejszego w艂a艣ciciela ziemskiego w tych stronach, Sara odwraca艂a g艂ow臋 za ka偶dym razem, gdy otwiera艂y si臋 drzwi frontowe.

O dziesi膮tej zacz臋艂a popada膰 w zniech臋cenie. On nie przyjdzie.

Wszystko to by艂o takie zagmatwane, my艣la艂a zdenerwowana, gdy pani Liston zap臋dzi艂a j膮 w k膮t i rozpocz臋艂a d艂ug膮, nudn膮 opowie艣膰. Co艣 w niej panicznie l臋ka艂o si臋 widoku Marshalla MacDougala, gdy偶 wspomnienie owych kilku skradzionych poca艂unk贸w przera偶a艂o j膮, ale chcia艂a go zobaczy膰. Na sam膮 my艣l o ponownej rozmowie z nim niepokoj膮cy dreszcz przebiega艂 jej po plecach.

Ich kr贸tkie spotkanie w domu pastora tylko wzmocni艂o to uczucie. Przynajmniej zostali sobie stosownie przedstawieni. On nie wprawi艂 jej wtedy w zak艂opotanie, wi臋c dlaczego mia艂aby si臋 martwi膰, 偶e m贸g艂by zrobi膰 to teraz?

Istotnie, im wi臋cej o tym my艣la艂a, tym bardziej chcia艂a go zobaczy膰. Zapomnia艂a ju偶 o swojej przysi臋dze, 偶e b臋dzie go unika膰. Z pewno艣ci膮 by艂aby bezpieczna, rozmawiaj膮c z nim w publicznym miejscu czy nawet ta艅cz膮c z nim.

Ostro偶nie, Saro, szepn臋艂a do siebie. St膮pa艂a po niebezpiecznym gruncie - a raczej st膮pa艂aby, gdyby on by艂 tutaj. Lecz go nie by艂o, a ona powinna odczuwa膰 ulg臋.

Wmawia艂a sobie, 偶e jego nieobecno艣膰 jest jej na r臋k臋. Zmusi si臋 do odczuwania ulgi. U艣miechn臋艂a si臋 wi臋c rado艣nie do pana Goodsona, dziedzica spod Ancrurn, kt贸ry przyni贸s艂 jej kieliszek wina.

- Och, jest pan bardzo uprzejmy - powiedzia艂a wylewnie. Bior膮c kieliszek, poklepa艂a go po ramieniu, kt贸ry to gest z pewno艣ci膮 zwi臋kszy艂 jego uznanie dla niej.

Zapad艂a mi臋dzy nimi kr贸tka cisza i Sarze wyda艂o si臋, 偶e s艂yszy, jak on zbiera si臋 na odwag臋. Wreszcie powiedzia艂:

- Czy zata艅czy pani? - i a偶 mu uszy por贸偶owia艂y.

- Jak to mi艂o z pana strony, 偶e uratowa艂 mnie pan przed wtopieniem si臋 w tapet臋.

- Przecie偶 nast臋pnego kotyliona obieca艂a艣 mnie - przerwa艂 jej Adrian, kt贸ry pojawi艂 si臋 przy nich. Z gracj膮, jakiej pozazdro艣ci艂by mu dworski dandys, w艣lizgn膮艂 si臋 mi臋dzy pana Goodsona i Sar臋. Poda艂 jej rami臋 i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko do drugiego m臋偶czyzny. - Mo偶esz prosi膰 do nast臋pnego ta艅ca, Goody.

Sara nie mia艂a wyboru, jak tylko przyj膮膰 rami臋 m艂odzie艅ca. Lecz gdy ustawiali si臋 do ta艅ca, spojrza艂a na ch艂opca surowo.

- To nie by艂o w艂a艣ciwe.

- Co? - zaprotestowa艂. - Obieca艂a艣 mi taniec. Nie pami臋tasz?

- Tak, pami臋tam. Ale d偶entelmen nie czeka, a偶 orkiestra zacznie si臋 rozgrzewa膰, by podej艣膰 do swej nast臋pnej partnerki. Jest to niegrzeczne wobec niej. Nie powiniene艣 by艂 poucza膰 pana Goodsona, 偶e mo偶e mnie prosi膰 do nast臋pnego ta艅ca, bo nie wiesz, czy ju偶 nie obieca艂am go komu艣 innemu. - Sk艂onili si臋 sobie, gdy orkiestra zacz臋艂a gra膰. - I wreszcie, nie powiniene艣 by艂 nazwa膰 go Goodym w mojej obecno艣ci. W艂a艣ciwie nigdy nie powiniene艣 go tak nazywa膰, bo jest starszy od ciebie i zas艂uguje na tw贸j szacunek.

Je艣li Adrian poczu艂 si臋 roz偶alony jej krytyk膮, to roz偶alenie to znik艂o po ostatniej uwadze.

- Wszyscy nazywaj膮 go Goody. Ty te偶 b臋dziesz, jak go poznasz. - Po czym, gdy spostrzeg艂 pot臋piaj膮cy wyraz na jej twarzy, ust膮pi艂. - No dobrze, dobrze. Nast臋pnym razem lepiej si臋 zachowam. Przyrzekam. Tylko przesta艅 krzywi膰 si臋 na mnie, jakbym by艂 niegrzecznym ch艂opcem.

W艂a艣nie tym jeste艣. Sara nie powiedzia艂a tego g艂o艣no, gdy偶 rozumia艂a pragnienie Adriana, by traktowano go jak doros艂ego. Dobrze pami臋ta艂a, jak przez ostatnie dwa lata szybko chcia艂a opu艣ci膰 szkolny pok贸j. Lecz londy艅skie towarzystwo nie by艂o ani w po艂owie tak pob艂a偶liwe jak prowincjonalne i nie mia艂a wyboru, jak tylko czeka膰 na odpowiedni wiek. Jednak偶e tutaj, na wsi, dzieciom wolno by艂o si臋 przy艂膮cza膰 do doros艂ych podczas wydarze艅 towarzyskich, od kt贸rych odsuwane by艂yby w mie艣cie. Czternastolatek taki jak Adrian nie m贸g艂by ta艅czy膰 w艣r贸d starszych od siebie.

Jednak偶e Adrian ta艅czy艂 i to ca艂kiem dobrze. Gdy Sara zauwa偶y艂a to, u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Mojej mamie na tym zale偶a艂o. Powiada, 偶e dziewcz臋ta lubi膮 ta艅czy膰. Ty lubisz?

- Istotnie. Czy twoja matka nie przyjdzie na ta艅ce? - zapyta艂a, gdy偶 dotychczas nie dostrzeg艂a niemi艂ej Estelle.

- W ko艅cu si臋 pojawi - odpar艂, a jego u艣miech znik艂.

Co oznacza艂o to pos臋pne spojrzenie, zastanawia艂a si臋 Sara, wykonuj膮c figur臋 ta艅ca. Czy on nie chcia艂, by matka si臋 tutaj pojawi艂a?

P贸艂 godziny p贸藕niej pozna艂a odpowied藕, gdy偶 Estelle przyby艂a wsparta na ramieniu wysokiego, szerokiego w pasie m臋偶czyzny. By艂 stosownie ubrany, w艂osy mia艂 przyg艂adzone, lecz by艂o w nim co艣 odpychaj膮cego. Sama Estelle wystroi艂a si臋 w l艣ni膮c膮, b艂臋kitn膮, at艂asow膮 sukni臋, kt贸ra hojnie ods艂ania艂a jej nadmiernie rozwini臋ty biust.

Sara nie mog艂a oderwa膰 od Estelle wzroku, gdy偶 mia艂a wra偶enie, 偶e biust tej kobiety za moment wyskoczy spod napi臋tej tkaniny.

Wydawa艂o si臋, 偶e wszyscy inni spodziewaj膮 si臋 tego samego, gdy偶 ka偶de m臋skie oko przylgn臋艂o do tych wyj膮tkowych piersi.

Przez chwil臋 Sara by艂a z艂a na siebie, 偶e na dzisiejszy wiecz贸r wybra艂a zwyk艂膮 sukni臋. Nie chcia艂a si臋 popisywa膰 bogactwem ani znajomo艣ci膮 najnowszej miejskiej mody. Jednak chyba troch臋 przesadzi艂a. W por贸wnaniu z krzykliwym strojem Estelle jej w艂asna, skromnie skrojona, w kolorze letniej zieleni suknia wydawa艂a si臋 tak s艂odka, 偶e a偶 md艂a.

Zmarszczy艂a lekko brew. Doprawdy, ta kobieta nie ma wstydu.

Po czym oczy Sary odnalaz艂y Adriana, stoj膮cego przy jednym z okien i od razu rozpozna艂y problem, jaki stworzy艂o pojawienie si臋 Estelle. Adrian by艂 wystarczaj膮co doros艂y, by dobrze rozumie膰, co ci m臋偶czy藕ni my艣l膮, gdy gapili si臋 tak na jego matk臋. By艂 wystarczaj膮co doros艂y, by rozpozna膰 偶膮dz臋 w ich oczach i wcale mu si臋 to nie podoba艂o.

Wym贸wiwszy si臋 od towarzystwa pani Dinkerson i nu偶膮cej pani Listen, przeciska艂a si臋 przez t艂um, kieruj膮c si臋 ku Adrianowi. By艂a pewna, 偶e ch艂opiec potrzebuje sojusznika.

Lecz on, gdy j膮 dostrzeg艂, zmarszczy艂 brwi i jak kapry艣ne dziecko wymkn膮艂 si臋 przez otwarte okno i rozp艂yn膮艂 si臋 w lawendowej nocy. Zak艂opotana Sara patrzy艂a za nim, lecz gdy z艂o艣liwy g艂os wdar艂 si臋 w jej my艣li, jej konsternacja zmieni艂a si臋 w niech臋膰. Estelle.

- On jest odrobin臋 za m艂ody dla takich jak ty, panno Palmer. M贸j syn jest przystojnym ch艂opcem, ale i tak kiepskim przeciwnikiem dla takiej miejskiej spryciary jak ty.

Sara odwr贸ci艂a si臋 i stan臋艂a twarz膮 w twarz z t膮 kobiet膮. Na poz贸r by艂a spokojna, lecz wewn膮trz kipia艂a z艂o艣ci膮.

- Nie jest te偶 dobrym przeciwnikiem dla samolubnej matki, kt贸ra nie zwa偶a na to, 偶e stawia ch艂opca w trudnym po艂o偶eniu wobec wszystkich, kt贸rych zna. - Znacz膮co spojrza艂a na stercz膮cy biust Estelle. - Czy mog艂aby艣 to przykry膰, cho膰by ze wzgl臋du na niego?

Estelle zaniem贸wi艂a. Wyra藕nie nie spodziewa艂a si臋 takiej odpowiedzi. Lecz gdy dosz艂a do siebie, r贸wnie wyra藕nie wida膰 by艂o, 偶e jej niech臋膰 do Sary wzros艂a.

- Williamowi si臋 podoba - pochwali艂a si臋, zaciskaj膮c palce na ramieniu swego milcz膮cego towarzysza. - Tak jak ka偶demu m臋偶czy藕nie w tym pokoju.

- Tak. Ca艂kowicie si臋 zgadzam. Ka偶demu m臋偶czy藕nie z wyj膮tkiem tego, kt贸ry powinien liczy膰 si臋 najbardziej. - Po tych s艂owach Sara odesz艂a, trzymaj膮c g艂ow臋 wysoko jak kr贸lowa. Lecz jej spok贸j by艂 powierzchowny. Nigdy tak mocno nie pragn臋艂a wydrapa膰 innej kobiecie oczu!

Od tego nieprzyjemnego starcia wiecz贸r coraz bardziej przygasa艂. Gdy w ko艅cu zata艅czy艂a z panem Goodsonem, dostrzeg艂a stoj膮cego w holu Marshalla MacDougala. Niewiele brakowa艂o, by potkn臋艂a si臋 i upad艂a, po czym musia艂a mocno si臋 skupi膰, aby nie myli膰 krok贸w ta艅ca. Cho膰 ca艂y czas ta艅czy艂a, ukradkiem patrzy艂a, jak pani Liston przedstawia Amerykanina. Nawet Estelle Kendrick zosta艂 przedstawiony. Sara zagryz艂a wargi, gdy zobaczy艂a, jak jego spojrzenie opada na t臋 potworn膮 g贸r臋 bladego cia艂a, kt贸re ta kobieta podsuwa艂a mu pod nos. 呕o艂膮dek zacisn膮艂 jej si臋 na my艣l o nim, wpadaj膮cym twarz膮 w ten g艂臋boki dekolt.

- Chyba... chyba brak mi powietrza - mrukn臋艂a do swego kolejnego partnera. - Wybaczy pan?

Kwadrans w oknie pokoju wypoczynkowego dla pa艅 wcale nie uspokoi艂 Sary. Przeciwnie, kiedy na bocznym dziedzi艅cu dostrzeg艂a grupk臋 popijaj膮cych, popychaj膮cych si臋 i 艣miej膮cych ch艂opc贸w, poczu艂a si臋 gorzej. Adriana nie by艂o w艣r贸d jego r贸wie艣nik贸w, nie kr臋ci! si臋 te偶 w艣r贸d doros艂ych na dole.

Biedny ch艂opiec. Nigdzie nie ma swego miejsca. Nie ma ojca, za to ma matk臋, kt贸ra 藕le si臋 prowadzi. Nic dziwnego, 偶e uciek艂 z Eton. Tam r贸wnie偶 nie pasowa艂. M贸g艂 by膰 wykszta艂cony jak d偶entelmen, lecz nie nauczy艂 si臋 jeszcze, jak uciec od swego mniej ni偶 znakomitego dziedzictwa. Uroczy艣cie obieca艂a sobie, 偶e si臋 z nim zaprzyja藕ni. Lecz wpierw musi go znale藕膰.

Wsta艂a z siedzenia pod oknem, wyg艂adzi艂a sp贸dnic臋 i obci膮gn臋艂a obszyte koralikami wyci臋cie sukni lak nisko, jak si臋 da艂o. Krawieckie lustro w rogu wyjawi艂o jej, 偶e nie ma obfitego biustu i to jeszcze bardziej j膮 przygn臋bi艂o.

Dlaczego mia艂aby przejmowa膰 si臋 tym, 偶e jej pier艣, w por贸wnaniu z piersi膮 tej kobiety, jest zupe艂nie p艂aska? Obchodzi j膮 teraz Adrian, nie za艣 Marshall MacDougal. By艂o jej oboj臋tne, kto zanurzy si臋 w bujny biust Estelle.

Marsh dostrzeg艂 Sar臋 w chwili, gdy schodzi艂a po schodach. Przyszed艂 do domu burmistrza, gdy偶 m贸g艂 pozna膰 tu wielu ludzi. Wiedzia艂, 偶e b臋dzie musia艂 stan膮膰 twarz膮 w twarz z Sar膮 Palmer, zwleka艂 wi臋c z tym jak najd艂u偶ej. Przygotowywa艂 si臋 na to, 偶e gdy j膮 zobaczy, poczuje odraz臋 i pogrzebie resztki poci膮gu do niej, jakie jeszcze w nim pozosta艂y. Jakkolwiek ta my艣l napawa艂a go wstr臋tem, ona, zdaje si臋, by艂a jego siostr膮 - siostr膮 przyrodni膮 - sp艂odzon膮 z tego samego ojca, co on. Samo wspomnienie ich poca艂unku wywo艂ywa艂o w nim dreszcz obrzydzenia.

Mimo to par臋 sekund po tym, jak j膮 zobaczy艂, zapomnia艂 o tym, co ich 艂膮czy. Przez kilka pierwszych chwil po prostu patrzy艂 na ni膮: arogancka pi臋kno艣膰 w czerwonej pelerynie z powozu; prostolinijna amazonka nad rzek膮; a teraz ten obraz niewinnej doskona艂o艣ci.

Burmistrz Dinkerson, kt贸ry przej膮艂 od pani Liston zadanie przedstawiania Marsha, szturchn膮艂 go w bok.

- Przypuszczam, 偶e r贸wnie偶 jej zechce pan zosta膰 przedstawiony?

Marsh w sam膮 por臋 zobaczy艂 b艂ysk w oczach tego m臋偶czyzny i powstrzyma艂 si臋 od niem膮drej odpowiedzi. Odchrz膮kn膮艂.

- My... och, my si臋 ju偶 poznali艣my. Pastor - doda艂, jako 偶e burmistrz zdawa艂 si臋 czeka膰 na wi臋cej szczeg贸艂贸w.

- Aha! Pan, oczywi艣cie, nie mo偶e tego wiedzie膰, ale panna Palmer jest niezwykle podobna do swej matki, cho膰 ma ciemniejsze w艂osy. Ale oczy, u艣miech, postawa... - U艣miechaj膮c si臋, m臋偶czyzna zerkn膮艂 na Sar臋. - Tak, Augusta by艂a nie lada pi臋kno艣ci膮.

Augusta, jej matka. Ta, kt贸ra skrad艂a Camerona Byrde'a mi艂ej, ufnej matce Marsha. W tej chwili uroda Sary sta艂a si臋 w jego oczach wstr臋tn膮 fa艂szyw膮 urod膮 diab艂a.

Niestety, burmistrz podszed艂 do podn贸偶a schod贸w, na spotkanie Sary i teraz prowadzi艂 j膮 do ich grupy.

W panice Marsh raptownie odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i ruszy艂 w stron臋 pierwszej znajomej twarzy, jak膮 dostrzeg艂, a by艂a ni膮 twarz pana Hal - brechta, ober偶ysty, kt贸ry kiwa艂 na niego muskularn膮 r臋k膮.

- Panie MacDougal. Witam. Witam. Prosz臋 tutaj. - Jego kwitn膮ca cera nabra艂a ciemnego rumie艅ca albo przez alkohol, albo przez kobiet臋, z kt贸r膮 w艂a艣nie rozmawia, pomy艣la艂 Marsh. Jego towarzyszka by艂a barwnym ptakiem w艣r贸d statecznie ubranych kobiet miasteczka. Jaskrawoniebieskim ptakiem o piersi, kt贸ra by艂aby dum膮 okr臋towego galionu.

- Panna Estelle Kendrick - powiedzia艂 ober偶ysta. - Czy mog臋 przedstawi膰 pana Marshalla MacDougala, kt贸ry przeby艂 do nas z dzikich obszar贸w Ameryki?

- My ju偶 zostali艣my sobie przedstawieni - zagrucha艂a, lecz gdy on si臋 sk艂oni艂, ponownie dygn臋艂a, ukazuj膮c mu jeszcze lepszy widok na sw贸j olbrzymi biust. Przy staniku jej sukni nie by艂o riuszki, takiej, jakie jego matka cz臋sto szy艂a dla swoich pracodawczy艅. By艂o tylko ciep艂e, dr偶膮ce cia艂o.

Cho膰 nie przyszed艂 dzi艣 w uwodzicielskich zamiarach, poczu艂 przyp艂yw ulgi na my艣l, 偶e znalaz艂 kobiet臋, kt贸ra oderwie go od Sary Palmer. U艣miechn膮艂 si臋 zatem do Estelle i powiedzia艂 Halbrechtowi nieme 鈥瀌zi臋kuj臋鈥.

- Jak mi艂o zn贸w pani膮 spotka膰, panno Kendrick. Gdybym wiedzia艂, 偶e w Kelso czeka mnie tak ciep艂e powitanie, przyjecha艂bym o wiele wcze艣niej.

Estelle odwzajemni艂a u艣miech.

- Ja tak偶e 偶a艂uj臋, 偶e pan nie przyjecha艂. Nie mo偶na zmieni膰 przesz艂o艣ci, lecz nie marnujmy chwili obecnej. Zaprosi mnie pan do ta艅ca?

- Ale ja mia艂em zamiar to zrobi膰 - wtr膮ci艂 Halbrecht.

- Och, Henry. - Po艂o偶y艂a r臋k臋 na r臋kawie ober偶ysty i 艣cisn臋艂a je. - Ty i ja ta艅czyli艣my setki razy. Obiecuj臋, 偶e dzisiaj zata艅cz膮 z tob膮, tylko p贸藕niej. - U艣miechn臋艂a si臋 drapie偶nie do Marsha. - Teraz chc臋 zata艅czy膰 z panem MacDougalem.

Marsh nie mia艂 zamiaru odmawia膰, a kiedy zagrali walca, nie 偶a艂owa艂. Za ka偶dym obrotem obfity biust panny Kendrick ociera艂 si臋 o jego tors. Wyobra偶a艂 sobie, 偶e czuje olbrzymie sutki przebijaj膮ce si臋 przez stanik jej sukni i jego kamizelk臋 i musia艂 zwalcza膰 ch臋膰 spojrzenia w ciep艂膮 jaskini臋 pomi臋dzy tymi piersiami.

- Zostanie pan na sta艂e? - zapyta艂a, wci膮偶 u艣miechni臋ta. Zauwa偶y艂, 偶e jej z臋by by艂y troch臋 nier贸wne i przebarwione.

- Nie, jestem tylko z wizyt膮.

- Szkoda. Oooch! - Zachichota艂a, po czym nagle potkn臋艂a si臋 i wczepi艂a w jego ramiona tak, 偶e jej biust rozp艂aszczy艂 si臋 na jego piersi. Marsh szybko zapomnia艂 o jej z臋bach, mimo to razi艂a go jej natarczywo艣膰. Ach, kobieca subtelno艣膰! Sara z pewno艣ci膮 nie musia艂a si臋 ucieka膰 do takich sztuczek.

Zdusi艂 t臋 my艣l. Nie b臋dzie por贸wnywa艂 jej do Estelle Kendrick. Wcale nie chcia艂 my艣le膰 o Sarze Palmer jak o kobiecie. By艂a jego siostr膮 przyrodni膮 i nawet je艣li ta my艣l by艂a wstr臋tna, wola艂 j膮 od swych poprzednich my艣li o niej.

Skupi艂 si臋 zatem na wzgl臋dach, kt贸rymi obdarza艂a go Estelle Kendrick i gdy Sara przemkn臋艂a obok w ramionach krzepkiego tancerza, postanowi艂 jej nie 艣ledzi膰.

Jednak nawet przelotny widok Sary kaza艂 mu zapomnie膰 o kobiecie, kt贸r膮 mia艂 w ramionach. Ignorowanie jej poch艂ania艂o ca艂膮 jego energi臋.

Niemniej gdy tancerz Sary powirowa艂 z ni膮 w daleki koniec pokoju, blisko otwartych drzwi na taras, Marsh to zauwa偶y艂.

Nie dbam oto, powiedzia艂 sobie. Nie chcia艂 dba膰. Co za ulga, 偶e jej widok zas艂onili mu inni tancerze.

Zmusi艂 si臋 do u艣miechu do panny Kendrick i pozwoli艂 sobie jeszcze raz ogarn膮膰 widok z g贸ry. Jednak偶e ostatnie takty melodii zdawa艂y si臋 trwa膰 bez ko艅ca i kiedy jego partnerka da艂a do zrozumienia, 偶e si臋 troch臋 zgrza艂a, podchwyci艂 t臋 sugesti臋.

- Mo偶e troch臋 艣wie偶ego powietrza? - zaproponowa艂. - Mo偶e przechadzka po ogrodzie?

U艣miechn臋艂a si臋 szeroko.

- Oooch, kochasiu. Chyba czytasz w moich my艣lach.

7

Sara ledwie 艣wiadoma by艂a muzyki, swych krok贸w i tancerza, kt贸ry z tak膮 energi膮 wirowa艂 z ni膮 po zat艂oczonym parkiecie. Wci膮偶 nie mog艂a uwierzy膰 w to, 偶e Marshall MacDougal tak j膮 zlekcewa偶y艂. Da艂 jej kosza. Obserwowa艂 j膮, schodz膮c膮 po schodach, widzia艂, jak burmistrz podchodzi do niej, po czym, zanim podprowadzono j膮 do towarzystwa, pospiesznie si臋 wycofa艂.

Nie rozumia艂a tego.

Wczoraj z ni膮 flirtowa艂. W艂a艣ciwie chcia艂 j膮 uwie艣膰 swymi zuchwa艂ymi poca艂unkami. By艂a przera偶ona, oczywi艣cie, lecz tak偶e zachwycona, szczeg贸lnie po tym, jak pastor stosownie ich sobie przedstawi艂. Z pewno艣ci膮 ostatnie, czego mog艂a dzisiejszego wieczoru oczekiwa膰, to ostentacyjne unikanie jej towarzystwa.

Jak on 艣mie!

Zacisn臋艂a z臋by. Jak on 艣mie j膮 lekcewa偶y膰? 殴le wychowany prostak! G艂upi Amerykanin! Czy偶 nie wiedzia艂, 偶e ona jest dziedziczk膮 wielkiej fortuny?

My艣la艂a o szcz臋艣liwym ma艂偶e艅stwie matki i ma艂偶e艅stwie siostry. Dlaczego nie mog艂a znale藕膰 wspania艂ego m臋偶czyzny, takiego jak Justin lub Neville, zakocha膰 si臋 w nim do szale艅stwa i po艣lubi膰 go? Nie obchodzi艂oby jej, czy jest bogaty, czy biedny. M贸g艂by by膰 miejskim dandysem czy nawet kmiotkiem, gdyby kocha艂 j膮 bez pami臋ci, a ona kocha艂a go r贸wnie mocno.

- Troch臋 tutaj gor膮co - mrukn膮艂, okr臋caj膮c j膮 w ta艅cu, jej partner.

- Tak - powiedzia艂a z roztargnieniem. N ie s艂ucha艂a jego s艂贸w zbyt uwa偶nie, gdy偶 za bardzo zaj臋ta by艂a szukaniem pana MacDougala i jego partnerki. Estelle w tej sukni zamierza艂a pogn臋bi膰 kobiety o skromniejszym wygl膮dzie.

Opr贸cz tego, 偶e j膮 zignorowa艂, to jeszcze poprowadzi艂 Estelle Kendrick na parkiet, wzi膮艂 j膮 w ramiona i w艂膮czy艂 si臋 w kr膮g tancerzy. Sara nie chcia艂a si臋 gapi膰 i ostentacyjnie si臋 odwraca艂a. Niemal si臋 dusi艂a z oburzenia. By jej unikn膮膰, posun膮艂 si臋 do zata艅czenia z t膮 prostytutk膮!

Na my艣l o tym nozdrza rozd臋艂y jej si臋 z niesmaku.

Nie dba o to. Jedno warte drugiego. On jest niegrzecznym 艂ajdakiem, a ona samolubn膮 kokot膮.

Sara z wyra藕nym wysi艂kiem przesta艂a przeszukiwa膰 zat艂oczony parkiet. Mo偶e oka偶e si臋, 偶e sobie poszli i nie b臋dzie musia艂a patrze膰 na ich okropne twarze. Pos艂a艂a swemu partnerowi ol艣niewaj膮cy u艣miech. Ol艣niewaj膮cy, lecz roztargniony. Niech robi膮, co chc膮, nawet w ciemno艣ciach. Dla niej nie ma to znaczenia.

Tak by艂a poch艂oni臋ta w艂asnymi my艣lami, 偶e nie zaprotestowa艂a, kiedy pan Guinea przyci膮gn膮艂 j膮 bli偶ej. A gdy poprowadzi艂 j膮 na s艂abo o艣wietlony taras z pachn膮cymi r贸偶ami i migoc膮c膮 pochodni膮, nie zareagowa艂a.

- Pi臋kna noc - powiedzia艂, nadal trzymaj膮c j膮 w ramionach, cho膰 przestali ta艅czy膰.

- Tak. Pi臋kna - zgodzi艂a si臋 Sara. O ile lubisz by膰 lekcewa偶ona przez m臋偶czyzn臋, pomy艣la艂a. Z wdzi臋kiem wysun臋艂a si臋 z jego obj臋膰 i niespokojnie ruszy艂a ku balustradzie.

Wszyscy zapewne widzieli, 偶e on jej unika. Co musz膮 sobie my艣le膰? Czy to przez t臋 okropn膮 Estelle i jej przero艣ni臋ty biust?

Sara nigdy przedtem nie w膮tpi艂a we w艂asny urok. Ka偶da kobieta o nawet skromnej powierzchowno艣ci wydawa艂a si臋 pi臋kna, kiedy si臋 u艣miecha艂a i zwraca艂a szczeg贸ln膮 uwag臋 na m臋偶czyzn臋. Matka wbi艂a jej do g艂owy t臋 m膮dro艣膰 i Sara dawno przekona艂a si臋 o jej s艂uszno艣ci. Talent u艣miechania si臋 do m臋偶czyzny rozwin臋艂a, jeszcze zanim opu艣ci艂a pok贸j szkolny.

Lecz wida膰 Estelle rozwin臋艂a go jeszcze lepiej.

- Jest pani bardzo pi臋kna.

Wzdrygn臋艂a si臋, gdy g艂os pana Guinei wdar艂 si臋 w jej my艣li. Odruchowo pos艂a艂a mu u艣miech.

- A pan bardzo uprzejmy.

Podszed艂 bli偶ej - troch臋 za blisko - a ona wy艣lizgn臋艂a si臋 pod pozorem pow膮chania k臋pki r贸偶 o ciasno stulonych p艂atkach.

- Te kwiaty musz膮 by膰 艣liczne za dnia.

- W por贸wnaniu z pani膮, panno Palmer, nic nie znacz膮.

Podnios艂a wzrok, zaskoczona tonem podziwu w jego g艂osie. Mia艂a nadziej臋, 偶e on nie my艣li, i偶 ona przysz艂a tutaj z innego powodu, ni偶 偶eby zaczerpn膮膰 艣wie偶ego powietrza.

Jednak jego oczy b艂yszcza艂y blaskiem od ta艅ca i zbyt du偶ej ilo艣ci whisky, kt贸r膮 wypi艂. A ona, na nieszcz臋艣cie, cofn臋艂a si臋 w ciemny i pusty r贸g tarasu.

Zdusi艂a j臋k. By艂a to chwila, kiedy przyda艂aby si臋 jej przyzwoitka czy nawet niech臋tna pokoj贸wka. Ale teraz sama musia艂a ostudzi膰 zapa艂 pana Guinei, zanim ten wiecz贸r 藕le si臋 sko艅czy.

- Jest pan bardzo uprzejmy, panie Guinea - powt贸rzy艂a, kieruj膮c si臋 ku otwartym drzwiom do sali balowej. Jednak on przesun膮艂 swe zwaliste cielsko, skutecznie odcinaj膮c jej drog臋.

Sara mia艂a do艣wiadczenie z m臋偶czyznami jego pokroju. Nawet hrabiom i ksi膮偶臋tom nie mo偶na by艂o ufa膰 - szczeg贸lnie po tym, jak wypili kilka kieliszk贸w mocnego alkoholu. Unios艂a arogancko podbr贸dek, przymru偶y艂a oczy i spojrza艂a na niego. Cho膰 wyraz jej twarzy pozosta艂 do艣膰 przyjazny, jej g艂os by艂 surowy jak g艂os guwernantki.

- Chcia艂abym wr贸ci膰 do 艣rodka, panie Guinea. Czy by艂by pan tak mi艂y i towarzyszy艂 mi?

- Och! Po co ten po艣piech? - poskar偶y艂 si臋, nie ruszaj膮c si臋 ani o centymetr. - Tutaj jest przyjemnie. Mo偶emy porozmawia膰. Wie pani - ci膮gn膮艂 - sta艂a si臋 pani tak 艂adna, jak pani siostra.

Co za ordynarny prostak!

- R贸wnie dobrze mo偶emy porozmawia膰 w 艣rodku. Nalegam, by艣my wr贸cili. Teraz.

- Za chwil臋.

- Teraz! - Kiedy si臋 zawaha艂, pchn臋艂a go w pier艣, pr贸buj膮c przecisn膮膰 si臋 obok niego. Lecz on nie drgn膮艂 i jedn膮 r臋k膮 chwyci艂 j膮 za rami臋.

Wiedzia艂a, 偶e czas towarzyskich uprzejmo艣ci si臋 sko艅czy艂. Przez u艂amek sekundy, gdy on pochyla艂 si臋 ku niej, 偶a艂owa艂a tego, co b臋dzie musia艂a zrobi膰. Nie chcia艂a urz膮dza膰 mu sceny. Lecz wydawa艂a si臋 ona nieunikniona.

Pochyli艂 g艂ow臋, by j膮 poca艂owa膰; ona za艣 podnios艂a r臋k臋, by mu wymierzy膰 policzek.

Lecz zanim jej r臋ka dotkn臋艂a jego policzka, m臋偶czyzna zaskowycza艂 i zatoczy艂 si臋 do ty艂u tak szybko, 偶e ona potkn臋艂a si臋 i opar艂a o kamienn膮 balustrad臋.

- Proponuj臋, by wr贸ci艂 pan do 艣rodka.

Marshall MacDougal!

Bogu dzi臋ki! Sara odwr贸ci艂a si臋 szybko, lecz gdy tu偶 za nim dostrzeg艂a Estelle, uczucie ulgi znikn臋艂o. Czy on naprawd臋 przyszed艂 tutaj j膮 ocali膰, czy popisuje si臋 przed Estelle?

Jednak nie mia艂o to teraz znaczenia, bo pan Guinea poderwa艂 si臋 na nogi i z w艣ciek艂o艣ci膮 zwr贸ci艂 ku nieoczekiwanemu wrogowi. Podni贸s艂 na pana MacDougala zaci艣ni臋te pi臋艣ci.

- Nie wiem, kim pan jest, ale nie b臋dzie pan rozkazywa艂 Clancy'emu Guinei. - I z tymi s艂owami zamierzy艂 si臋 do zadania straszliwego ciosu.

Sara skuli艂a si臋 przy balustradzie! Niemo偶liwe, by to si臋 dzia艂o!

Na szcz臋艣cie pan MacDougal uchyli艂 si臋 i przesun膮艂 tak, 偶e pi臋艣膰 m臋偶czyzny przemkn臋艂a tu偶 obok jego g艂owy, nie wyrz膮dzaj膮c mu krzywdy. Na moment jego spojrzenie zatrzyma艂o si臋 na Sarze, po czym powr贸ci艂o do rozw艣cieczonego przeciwnika. Lecz zatrzyma艂o si臋 wystarczaj膮co d艂ugo, by Sara pozna艂a, 偶e Amerykanin jest rozgniewany na ni膮. Na ni膮! Tak z艂y, 偶e Sara os艂upia艂a. Co zrobi艂a, by zas艂u偶y膰 na tak膮 wrogo艣膰?

Po czym pan Guinea rzuci艂 si臋 na pana MacDougala, a Sara j臋kn臋艂a. Za nimi Estelle klasn臋艂a w d艂onie i roze艣mia艂a si臋. Bo偶e drogi, oni zamierzaj膮 walczy膰!

Jak przedtem, Marshall unikn膮艂 przeciwnika, odskakuj膮c w bok, po czym zwali艂 go z n贸g.

- Zosta艅 tam, gdzie jeste艣, cz艂owieku, inaczej b臋d臋 musia艂 ci臋 uderzy膰.

- Och, uderz go, kochasiu. To jedyne, co taki wielki niezdara jak on rozumie - wtr膮ci艂a si臋 Estelle. U艣miechn臋艂a si臋 z wy偶szo艣ci膮 do Sary. Triumf tej kobiety irytowa艂 Sar臋 do granic wytrzyma艂o艣ci.

Pan Guinea, z pi臋艣ciami w pogotowiu, stan膮艂 naprzeciw pana MacDougala. Dw贸ch 艂otr贸w przeciwko siebie, zdecydowa艂a Sara; niemniej sprawia艂o jej to b贸l.

Kiedy艣 wymkn臋艂a si臋 do Cheapside na mecz bokserski. Lecz tamten pokaz m臋skiej agresji wydawa艂 si臋 teraz pe艂en opanowania w por贸wnaniu z tym nieoczekiwanym atakiem w艣ciek艂o艣ci.

Odwr贸ci艂a si臋, nie chc膮c na to patrze膰. Zanim jednak dotar艂a do drzwi, pan Guinea uderzy艂. Us艂ysza艂a brzydki odg艂os cia艂a gwa艂townie uderzaj膮cego w cia艂o. P贸藕niej kto艣 upad艂 jak kamie艅. Gdy obejrza艂a si臋 za siebie, zobaczy艂a, 偶e to pan Guinea. Marshall MacDougal sta艂 nad nim, krzywi膮c si臋 i potrz膮saj膮c praw膮 pi臋艣ci膮.

- Kretyn! - mrukn膮艂 Marsh. Knykcie piek艂y go jak diabli. Gniewnie spojrza艂 na bezw艂adne cia艂o u swych st贸p. Nie chcia艂 walczy膰 z tym m臋偶czyzn膮 - i z 偶adnym innym.

Podni贸s艂 wzrok i zda艂 sobie spraw臋, 偶e ona, blada na twarzy, wpatruje si臋 w niego wielkimi oczami. Jej szok tylko pog艂臋bi艂 jego gniew. Nie chcia艂 i艣膰 za ni膮 na taras. Nie chcia艂 tak偶e ratowa膰 jej z opresji, gdy partner pr贸bowa艂 skra艣膰 jej poca艂unek. Ostatecznie, kt贸ry m臋偶czyzna nie pr贸bowa艂by skra艣膰 poca艂unku z tych cierpkich, uroczo nad膮sanych ust? On sam to zrobi艂 przy pierwszej okazji, jaka mu si臋 nadarzy艂a.

Nie, dzisiejszego wieczoru w og贸le nie chcia艂 mie膰 z Sar膮 nic wsp贸lnego. Wystarczy艂o mu, 偶e by艂 z ni膮 zwi膮zany krwi膮 ich bezwstydnego ojca.

Lecz straci艂 panowanie nad sob膮, gdy zobaczy艂, jak ona p艂ynie w ta艅cu na taras. O艣lepiony uczuciami, kt贸rych nie chcia艂 analizowa膰, drugimi drzwiami szybko wyprowadzi艂 na zewn膮trz sw膮 partnerk臋. Zobaczy艂 Sar臋 schwytan膮 przez tego 艂otra w pu艂apk臋 i ogarn臋艂o go pragnienie pobicia tego prymitywnego 艂ajdaka.

Min臋艂o pi臋膰 lat, odk膮d wycofa艂 si臋 z kr贸tkiej, lecz pop艂atnej kariery na ringu bokserskim. Mimo to dawna 偶膮dza rozgromienia przeciwnika odezwa艂a si臋 natychmiast z gor膮czkow膮 intensywno艣ci膮.

Bogu dzi臋ki, 偶e ten m臋偶czyzna si臋 nie podni贸s艂, gdy偶 nawet teraz Marsh z trudem si臋 opanowa艂, by nie uderzy膰 go ponownie.

Zamiast tego zwr贸ci艂 gniewne uczucia ku kobiecie, kt贸ra by艂a przyczyn膮 ca艂ego zamieszania. Ta lekkomy艣lna pi臋kno艣膰, kt贸rej urody nigdy wi臋cej nie wolno mu zauwa偶y膰, powinna dosta膰 nauczk臋.

- Pani jest zagro偶eniem - zacz膮艂 niskim, w艣ciek艂ym g艂osem. - Dla siebie i dla ka偶dego, kto si臋 do pani zbli偶y.

- Ja? Ale偶 pan...

- Hej! - wtr膮ci艂a si臋 Estelle. - Nie martw si臋 o ni膮, kochasiu. Estelle jest tutaj, 偶eby wyliza膰 twoje rany.

To, 偶e zdo艂a艂a w艂o偶y膰 w s艂owo 鈥瀢yliza膰鈥 tyle uczucia - i to, 偶e wcale nie by艂 tym zainteresowany - jeszcze bardziej rozgniewa艂o Marsha. Spiorunowa艂 Sar臋 wzrokiem.

- Proponuj臋, 偶eby wesz艂a pani do 艣rodka, zanim ktokolwiek odkryje, jaki k艂opot pani sprawi艂a.

- Ja sprawi艂am? - Dysza艂a z gniewu, a z rozpalonymi policzkami i b艂yszcz膮cymi oczami wygl膮da艂a jeszcze pi臋kniej. Cho膰 Estelle przycisn臋艂a gor膮cy biust do jego ramienia, to Sara obudzi艂a jego 偶膮dz臋.

Lecz on stanowczo nie chcia艂 po偶膮da膰 w艂asnej siostry.

- Id藕! - rykn膮艂 na ni膮.

W tej samej chwili inny m臋偶czyzna przeskoczy艂 przez ogrodowy mur i zeskoczy艂 na taras.

- Hej, panie! Niech pan nie krzyczy na t臋 dam臋! - P艂on膮cymi oczami spojrza艂 na Marsha, potem na Estelle. - Mama? - Na twarzy m臋偶czyzny odbi艂o si臋 zmieszanie. - Mamo? Co si臋 tutaj dzieje?

To ch艂opiec, u艣wiadomi艂 sobie Marsh. Ch艂opiec, kt贸ry zacz膮艂 gapi膰 si臋 najpierw na le偶膮cego pana Guine臋, potem na Marsha, stoj膮cego nad brutalem.

- Co si臋 tutaj dzieje? - powt贸rzy艂 ch艂opiec. Z nachmurzon膮 min膮 spojrza艂 na Estelle. - Mamo? Co ty najlepszego zrobi艂a艣?

- Ja? To ona 艣ci膮ga k艂opoty. Ona z tymi swoimi swobodnymi londy艅skimi obyczajami.

Ch艂opiec skoczy艂 do przodu. - Nie b膮d藕 wobec niej niegrzeczna!

- A ty nie pyskuj swojej matce, Adrianie Hawke'u!

Marsh spiorunowa艂 ch艂opca wzrokiem, lecz zwr贸ci艂 si臋 do Estelle:

- To pani syn?

- Tak - odpowiedzia艂 za ni膮 ch艂opiec. - Kim, u licha, pan jest? I dlaczego uderzy艂 pan Guine臋?

Marsh nie mia艂 zamiaru odpowiada膰 temu chudemu wyrostkowi.

- Zabierz matk臋 do 艣rodka, ch艂opcze. Mam co艣 do powiedzenia pannie Palmer.

Estelle mocniej 艣cisn臋艂a rami臋 Marsha.

- Co ty masz do niej? J膮 wy艣lij do 艣rodka, nie mnie.

Tymczasem ch艂opiec z w艣ciek艂o艣ci膮 patrzy艂 na nich oboje.

- Niech pan pu艣ci moj膮 matk臋. Nie chc臋, 偶eby zadawa艂a si臋 z takimi jak pan.

- Cicho b膮d藕, Adrianie - sykn臋艂a Estelle. - I pilnuj swego nosa. Marsh strz膮sn膮艂 z siebie Estelle.

- Znikajcie oboje!

- Pan niech znika! - o艣wiadczy艂a Sara, z r臋koma na biodrach. - To pan przyci膮ga tutaj k艂opoty, nie my. Dlaczego nie p贸jdzie pan sobie i nie zostawi nas w spokoju?

Marsh ch臋tnie by ni膮 potrz膮sn膮艂.

- Takie podzi臋kowanie otrzymuj臋 za uratowanie pani przed tym prostakiem? - Ruszy艂 ku niej, lecz Adrian dzielnie skoczy艂 pomi臋dzy nich. Cho膰 by艂 tego samego wzrostu co Marsh, nie m贸g艂 wa偶y膰 nawet po艂owy tego, co on. A jednak to nie przeszkodzi艂o ch艂opcu rzuci膰 Marshowi wyzwania.

- Niech si臋 pan trzyma z dala od Sary albo sprawi臋 panu lanie!

Sara chwyci艂a ch艂opca za rami臋.

- Nie, Adrianie. Nie 偶ycz臋 sobie, 偶eby艣 si臋 bi艂.

- Odejd藕 od niej, synu! - wysycza艂a Estelle. - Odejd藕 od tej diablicy! Widz膮c odwag臋 ch艂opca, wrogo艣膰 Marsha zacz臋艂a s艂abn膮膰. M艂odzik ma ikr臋, trzeba mu to przyzna膰. Mimo i偶 matka Adriana by艂a kokot膮, ch艂opiec mia艂 w sobie dziwn膮 szlachetno艣膰, kt贸r膮 Marsh musia艂 szanowa膰.

- Zapewniam ci臋, ch艂opcze, 偶e nie mam zamiaru skrzywdzi膰 panny Palmer. Ani te偶 walczy膰 z tob膮.

- My艣li pan, 偶e nie da艂bym panu rady? No, dalej!

Sara zn贸w chwyci艂a ch艂opca za r臋kaw.

- Adrianie. Prosz臋, nie!

Lecz on strz膮sn膮艂 jej r臋k臋, wci膮偶 gniewnie patrz膮c na Marsha.

- Nic wiem, kim pan jest, ale nie mo偶e pan przyje偶d偶a膰 do tego miasta i zaczepia膰 wszystkich naszych kobiet. Nie pozwol臋 panu na to. A je艣li zrobi mi pan krzywd臋, m贸j stryj zajmie si臋 panem.

Sara przewr贸ci艂a oczyma.

- Adrianie, Neville nie b臋dzie walczy艂 z tym cz艂owiekiem. Olivia na to nie pozwoli.

- Nieprawda! Twoja siostra ka偶e mu ci臋 broni膰.

- Twoja siostra? - S艂owa te same sp艂yn臋艂y Marshowi z warg. - Pani ma siostr臋?

Pan Guinea poruszy艂 si臋. Z ogrodu dobieg艂 Marsha kobiecy 艣miech, a w 艣rodku zako艅czy艂 si臋 pe艂en werwy walc. Lecz uwaga Marsha skupiona by艂a wy艂膮cznie na Sarze Palmer i jej odpowiedzi.

Sara zmarszczy艂a brwi.

- Tak, mam siostr臋 i brata, je艣li to pana obchodzi.

呕y艂a zacz臋艂a pulsowa膰 mu na skroni. Wiedzia艂 o bracie, ale nie o jeszcze jednej siostrze. Dlaczego wcze艣niej nie rozwa偶a艂 tej mo偶liwo艣ci?

- Kim jest pani ojciec? - zacz膮艂 zadawa膰 natarczywe pytania. - Kim jest pani ojciec?

Wynio艣le unios艂a podbr贸dek.

- To nie jest pana sprawa, ale moim ojcem by艂 Humphrey Palmer, jeden z naj艣wietniejszych d偶entelmen贸w, jacy kiedykolwiek 偶yli...

- A ojciec pani siostry? - przerwa艂 jej, spocony ze zdenerwowania.

- Nie rozumiem, dlaczego obchodzi pana moja rodzina, szczeg贸lnie moja siostra.

- Och, po prostu odpowiedz temu cz艂owiekowi, dobrze? - warkn臋艂a Estelle. - Ojcem Olivii by艂 Cameron Byrde. Wszyscy to wiedz膮 - powiedzia艂a do Marsha. - Za to jej siostra jest nad臋t膮 Angielk膮, kt贸ra przyjecha艂a tutaj z Londynu rz膮dzi膰 nami...

Reszta tyrady Estelle przeciwko Sarze trafi艂a w pr贸偶ni臋, gdy偶 Marsh uczepi艂 si臋 tego jednego wa偶nego faktu. Sara nie jest jego siostr膮. Jego ojciec nie by艂 jej ojcem. To raczej jej siostra przyrodnia zosta艂a sp艂odzona przez jego ojca. Wcale nie jest spokrewniony z Sar膮 Palmer.

Bogu dzi臋ki!

Uczucie ulgi nie trwa艂o jednak d艂ugo. Sara 艣ci膮gn臋艂a brwi.

- Po co panu te informacje? - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i po艂o偶y艂a r臋ce na biodrach. - O co w tym wszystkim chodzi?

Szcz臋艣ciem dla Marsha, pan Guinea wyda艂 g艂o艣ny j臋k, po czym podni贸s艂 si臋 do pozycji siedz膮cej, bluzgaj膮c przekle艅stwami. - No, no - powiedzia艂 Adrian, trzepn膮wszy go w g艂ow臋. - Tutaj s膮 damy.

- Wyno艣 si臋! - wyrzuci艂 z siebie Guinea, pocieraj膮c szcz臋k臋 i d藕wigaj膮c si臋 z ziemi. Spiorunowa艂 wzrokiem ch艂opca, potem Sar臋. Wydawa艂o si臋, 偶e j膮 tak偶e jest got贸w skl膮膰, lecz zatrzyma艂 wzrok na Marshu i zamkn膮艂 usta.

Pochyliwszy g艂ow臋, przemkn膮艂 obok niego i znikn膮艂 w ogrodzie.

Marshowi jego odej艣cie sprawi艂o ulg臋, gdy偶 mia艂 do rozwa偶enia bardzo powa偶n膮 kwesti臋. Sara Palmer nie jest jego siostr膮. Jest ni膮 Olivia, kt贸rej m臋偶em jest Neville, stryj tego ch艂opca, Adriana. Ten prosty fakt zmienia艂 wszystko i Marsh musia艂 si臋 nad tym zastanowi膰.

Lecz nie tutaj. Szczeg贸lnie nie przy Sarze, kt贸rej zak艂opotanie wyra藕nie zmienia艂o si臋 w podejrzliwo艣膰.

Uk艂oni艂 si臋 nagle.

- 呕ycz臋 wszystkim mi艂ego wieczoru. - Po czym odwr贸ci艂 si臋 i sztywnym krokiem wr贸ci艂 do sali balowej. Us艂ysza艂 gniewne wo艂anie Estelle i kr贸tk膮 odpowied藕 jej syna. Z ust Sary nie pad艂y ju偶 偶adne s艂owa! Zebrane na sali pary zacz臋艂y ustawia膰 si臋 do kolejnego ta艅ca. Marsh odetchn膮艂 z ulg膮.

Jednak burmistrz Dinkerson niechc膮cy potr膮ci艂 Amerykanina.

- Tak wcze艣nie nas pan opuszcza, panie MacDougal?

- Ach... tak. Dzi臋kuj臋, 偶e mnie pan zaprosi艂. To by艂 nadzwyczaj... nadzwyczaj interesuj膮cy wiecz贸r.

- Czy nie przekonam pana, by pan pozosta艂? Mo偶e ma pan ochot臋 na cygaro? W gabinecie mam pude艂ko najlepszych kuba艅skich.

- Dzi臋kuj臋, ale nie teraz.

- Mo偶e ja pana przekonam? - kobiecy g艂os rozleg艂 si臋 tu偶 za nim.

Marsh zesztywnia艂, odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 Sar臋. Jej twarz u艂o偶ona by艂a w do艣膰 mi艂y wyraz, lecz w jej oczach p艂on膮艂 ogie艅. Pi臋kny, niebezpieczny ogie艅.

Cho膰 wiedzia艂, 偶e ona zamierza go przepyta膰 i 偶e nie jest jeszcze got贸w odpowiedzie膰 na 偶adne jej pytanie, co艣 lekkomy艣lnego w jego naturze sprawi艂o, 偶e nie potrafi艂 zignorowa膰 okazji, kt贸ra si臋 nadarza艂a.

Wiedzia艂, 偶e musi przedstawi膰 wym贸wk臋 - jak膮kolwiek wym贸wk臋 - i odej艣膰, lecz zamiast tego sk艂oni艂 si臋 przed ni膮 grzecznie. A wi臋c ona pragnie starcia, c贸偶 - zatem walka. Tylko 偶e starcie odb臋dzie si臋 na jego warunkach, zdecydowa艂, gdy muzyka zacz臋艂a si臋 przygrywk膮 skrzypiec i wiolonczel. Wyci膮gn膮艂 do niej rami臋, w jego oczach rozpali艂 si臋 b艂ysk wyzwania.

- Bardzo dobrze, panno Palmer. Zata艅czymy?

8

To by艂 b艂膮d.

Sara wiedzia艂a o tym od chwili, gdy si臋 zgodzi艂a na taniec z Marshallem MacDougalem. Chcia艂a tylko us艂ysze膰 odpowiedzi na swe pytania, gdy偶 by艂o co艣 dziwnego w jego zainteresowaniu Olivia, a dok艂adniej jej ojcem. Co艣, co wprawia艂o j膮 w niepok贸j.

Gdy wyci膮gn膮艂 do niej rami臋, zawaha艂a si臋 lekko. Lecz kiedy k膮cik jego ust uni贸s艂 si臋 w irytuj膮co triumfalnym u艣miechu, odepchn臋艂a od siebie wszelkie w膮tpliwo艣ci. Poradzi sobie z jednym ta艅cem.

Przybra艂a fa艂szywie mi艂y wyraz twarzy.

- Ach, to mi艂o, 偶e czyta pan w moich my艣lach, panie MacDougal.

Po艂o偶y艂a r臋k臋 na jego ramieniu, ignoruj膮c ciep艂o i si艂臋, promieniuj膮ce przez cienk膮 warstw臋 materia艂u. A niech to! Muzykanci zn贸w wybrali walca. Jej niepok贸j tylko si臋 pog艂臋bi艂, gdy ten irytuj膮cy m臋偶czyzna pewnym ruchem obr贸ci艂 j膮 i ustawi艂 w pozycji do ta艅ca.

Gdy zacz臋li ta艅czy膰, Sara utrzymywa艂a mi臋dzy nimi mo偶liwie najwi臋ksz膮 odleg艂o艣膰. By艂o to, oczywi艣cie, niewygodne, gdy偶 walc wymaga艂 pewnej blisko艣ci, je艣li mia艂 by膰 dobrze odta艅czony, a ona wiedzia艂a, jak si臋 ta艅czy walca. On stara艂 si臋 przyci膮gn膮膰 j膮 bli偶ej, i te starania czyni艂y z nich jedyn膮 niezgrabn膮 par臋 na sali pe艂nej wiruj膮cych tancerzy. Z trudem opiera艂a si臋 naciskowi jego d艂oni na tali臋.

- Przysi膮g艂bym, 偶e jest pani lepsz膮 tancerk膮 Saro. Czy ja pani膮 denerwuj臋?

Rzuci艂a mu zab贸jcze spojrzenie.

- Gniewa mnie pan.

Parskn膮艂 艣miechem.

- O to chyba nietrudno. Jest pani najbardziej dra偶liw膮 kobiet膮 jak膮 spotka艂em. Wi臋kszo艣膰 kobiet by艂aby wdzi臋czna za to, 偶e zosta艂y uwolnione przed niechcianymi wzgl臋dami prostaka.

- Poradzi艂abym sobie bez pana pomocy. Poza tym, d偶entelmen nie pobi艂by tego biedaka do nieprzytomno艣ci.

- Uderzy艂em go tylko raz - odpar艂, lecz jego u艣miech przyblad艂.

- C贸偶, nie musia艂 pan robi膰 tego tak mocno.

Obr贸ci艂 ni膮 i, gdy ona opar艂a si臋 jego pot臋偶nym obj臋ciom, zn贸w si臋 zachwiali. Tym razem niemal zderzyli si臋 z inn膮 par膮.

- Rozbijemy si臋, je艣li nie zacznie pani wsp贸艂pracowa膰 - mrukn膮艂.

Niech臋tnie przyzna艂a mu racj臋; nie mo偶e jednocze艣nie rozmawia膰 i walczy膰 z nim. Zmusi艂a si臋 wi臋c do u艣miechu i ust膮pi艂a.

On natychmiast przyci膮gn膮艂 j膮 bli偶ej i zacz膮艂 z ni膮 wirowa膰. Zn贸w pos艂a艂 jej ten triumfalny u艣miech.

- Tak jest o wiele lepiej.

Tak my艣lisz? C贸偶, wkr贸tce si臋 dowiemy. Bez mrugni臋cia powiek膮 wytrzyma艂a jego spojrzenie.

- Co pan robi w Kelso? Dlaczego tak interesuje si臋 pan moj膮 siostr膮? - zapyta艂a bez wst臋p贸w. - I niech mi pan nie opowiada tych k艂amstw o interesach i wakacjach.

- Ale to prawda.

- To k艂amstwo i oboje o tym wiemy. Czy my艣li pan, 偶e nie zauwa偶y艂am, i偶 z pocz膮tku goni艂 pan za mn膮, jakbym by艂a jak膮艣... jak膮艣 wiejsk膮 dziewk膮...

- Mia艂em wra偶enie, 偶e podoba si臋 pani moja pogo艅 i nasz poca艂unek.

- A potem odwr贸ci艂 si臋 pan i wzgardzi艂 mn膮 - ci膮gn臋艂a, ignoruj膮c jego s艂owa. - Da艂 mi pan kosza na oczach wszystkich tych ludzi.

Przybra艂 na twarzy wyraz powagi, kt贸ra, jak Sara podejrzewa艂a, by艂a fa艂szywa.

- Przykro mi, je艣li wygl膮da艂o na to, 偶e pani膮 ignoruj臋. - Przyci膮gn膮艂 j膮 jeszcze bli偶ej. - Przyrzekam, 偶e wi臋cej tego nie zrobi臋.

Sara poczu艂a, jak jego r臋ka, ciep艂a i mocna, porusza si臋 po jej krzy偶u i bicie jej serca przyspieszy艂o ponad tempo ta艅ca. Wiedzia艂a, 偶e musi zapanowa膰 nad swoimi emocjami; Marsh po prostu stara艂 si臋 odwr贸ci膰 jej uwag臋 od tematu ich rozmowy, a ona nie chcia艂a, by odwracano jej uwag臋.

- Teraz jest pan Panem Czaruj膮cym - ci膮gn臋艂a. - Ale chodzi o co艣 wi臋cej. Dlaczego interesuje pana moja rodzina? Sk膮d te pytania o mojego ojca i ojca Olivii?

Zanim odpowiedzia艂, przez d艂ug膮 chwil臋 patrzy艂 na ni膮 uwa偶nie.

- Z pewno艣ci膮 nie jestem pierwszym m臋偶czyzn膮, kt贸rego pani podejrzewa, 偶e rozgl膮da si臋 za bogat膮 dziedziczk膮.

To prawda, 偶e nie by艂 pierwszym, lecz mimo to Sara wyczu艂a w jego s艂owach fa艂sz. Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie to podejrzewam. Nie by艂by pan pierwszym zamo偶nym Amerykaninem, kt贸ry przyjecha艂 do Anglii, by si臋 rozejrze膰 za tytu艂em do po艣lubienia - cho膰 zazwyczaj to bogate c贸rki wynajduj膮 zubo偶a艂ych m臋偶czyzn o lepszej krwi ni偶 rachunku bankowym. Ale nie s膮dz臋, by panu o to chodzi艂o, panie MacDougal - zako艅czy艂a wyzywaj膮cym tonem.

- Dlaczego nie - mrukn膮艂, nie podejmuj膮c wyzwania. Wirowa艂 z ni膮 tak, jak ka偶dy m臋偶czyzna, z kt贸rym wcze艣niej ta艅czy艂a na miejskich balach.

Przygl膮da艂a mu si臋 uwa偶nie, wykorzystuj膮c blisko艣膰, jak膮 daje walc. Mia艂 ma艂膮 blizn臋 pod prawym okiem i lekkie skrzywienie na nosie. Z trudem przypomnia艂a sobie, 偶e jego poci膮gaj膮ca uroda nie powinna przykuwa膰 jej uwagi.

Odchrz膮kn臋艂a.

- Co艣 si臋 tutaj dzieje, co艣, co ma zwi膮zek... - umilk艂a, gdy jej umys艂 zacz膮艂 analizowa膰 wszystkie fakty, kt贸re zna艂a. - Co艣, co ma zwi膮zek z ojcem Olivii, z Cameronem Byrde'em. My艣la艂 pan, 偶e jestem jego c贸rk膮, prawda? Po czym dzisiaj... - Spojrza艂a na niego, na jego zamkni臋te spojrzenie i zaci艣ni臋te szcz臋ki. - Dzisiaj, kiedy dowiedzia艂 si臋 pan, 偶e mam siostr臋... chcia艂 pan wiedzie膰, kto jest jej ojcem.

Przymru偶y艂a oczy, staraj膮c si臋 przenikn膮膰 go spojrzeniem.

- Co Cameron Byrde ma wsp贸lnego z panem? Nie 偶yje od ponad dwudziestu lat...

Wtedy wszystko naraz uderzy艂o j膮 ze straszliw膮, przyprawiaj膮c膮 o md艂o艣ci moc膮.

Cameron Byrde, drugi m膮偶 jej matki i ojciec Olivii, by艂 znany ze swej zbytniej sk艂onno艣ci do kobiet. Cho膰 matka kocha艂a go do szale艅stwa, Sara us艂ysza艂a od pani Hamilton wystarczaj膮co du偶o opowie艣ci o eskapadach tego cz艂owieka, by wiedzie膰, 偶e by艂 przystojnym nicponiem i samolubnym 艂ajdakiem. By艂 czaruj膮cy, lecz tak偶e nieodpowiedzialny i bez 偶adnych zasad moralnych.

A teraz pojawi艂 si臋 m臋偶czyzna w odpowiednim wieku, kt贸ry przeby艂 bardzo d艂ug膮 drog臋, by dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o tym cz艂owieku.

Co艣 w wyrazie jej twarzy mog艂o zdradzi膰 jej podejrzenia, gdy偶 twarz MacDougala 艣ciemnia艂a.

- Pan... pan... - Nie mog艂a wydoby膰 z siebie tych s艂贸w. Nie zauwa偶y艂a, 偶e przesta艂a ta艅czy膰, a偶 on wypchn膮艂 j膮 gwa艂townie z wiruj膮cego grona na skraj parkietu.

Pochyli艂 nad ni膮 g艂ow臋.

- Niech pani nie wyci膮ga pochopnych wniosk贸w, Saro.

- Pan jest jego synem, prawda?

- Niech pani nie podnosi g艂osu - nakaza艂. Po czym, zacisn膮wszy r臋k臋 na jej ramieniu, poprowadzi艂 j膮 na taras.

Przez d艂ug膮 chwil臋 Sara wyobra偶a艂a sobie, 偶e on zamierza z ni膮 post膮pi膰 tak, jak post膮pi艂 z panem Guinea. Ale tak szybko, jak si臋 pojawi艂, strach ten znikn膮艂. Cho膰 potrafi艂 j膮 zrani膰, wiedzia艂a, 偶e nigdy tego nie zrobi. Przynajmniej nie w sensie fizycznym. Mimo to si臋 ba艂a i by艂a bardzo rozgniewana.

W艣ciek艂ym szarpni臋ciem wyrwa艂a si臋 z jego u艣cisku. To, 偶e nie zaprzeczy艂 jej s艂owom, by艂o wystarczaj膮cym dowodem, 偶e jej podejrzenia s膮 s艂uszne.

- Pan jest jego synem. Dlatego jest pan tutaj. - Dreszcz przebieg艂 jej po plecach i mocno obj臋艂a si臋 ramionami. - Kim jest pa艅ska matka? Kiedy si臋 pan urodzi艂 - i gdzie?

Przez chwil臋 tylko wpatrywa艂 si臋 w ni膮.

- To nie ma znaczenia.

- Mo偶e dla pana, ale dla mojej matki i siostry... - Urwa艂a i spojrza艂a na niego. - Je艣li to prawda, to ona jest r贸wnie偶 pa艅sk膮 siostr膮. Zastanawia艂 si臋 pan nad tym? To znaczy, 偶e jest pan moim... moim...

Marsh 偶a艂owa艂, 偶e Sara tak szybko odkry艂a prawd臋, szczeg贸lnie gdy zobaczy艂, jak na jej twarzy pojawia si臋 wyraz przera偶enia. Przez u艂amek sekundy zastanawia艂 si臋, czy nie by艂oby lepiej wyzna膰 jej prawd臋, ale szybko porzuci艂 t臋 my艣l.

- Mi臋dzy pani膮 i mn膮 nie ma zwi膮zku krwi. - Bogu dzi臋ki. U艣miechn膮艂 si臋 ponuro. - Nie musi si臋 pani martwi膰, 偶e po偶膮da w艂asnego brata, Saro, boja nie jestem pani krewnym.

W jej oczach b艂ysn臋艂o oburzenie.

- Nigdy pana nie po偶膮da艂am.

- Och! Teraz tak pani m贸wi. Ale oboje wiemy, 偶e to nieprawda - odpar艂. Z jakiego艣 powodu chcia艂 zada膰 jej takie cierpienie, jakiego sam doznawa艂. Chcia艂 j膮 zmusi膰 do przyznania si臋, 偶e pragn臋艂a m臋偶czyzny, kt贸rego uwa偶a艂a za zupe艂nie nieodpowiedniego dla siebie.

Chwyci艂 j膮 za ramiona i trzymaj膮c wbrew jej woli, opowiedzia艂 ca艂膮 sw膮 histori臋.

- Jestem synem Camerona Byrde'a. Jego pierworodnym - doda艂 z pewn膮 satysfakcj膮. - O偶eni艂 si臋 z moj膮 matk膮 i sp艂odzi艂 mnie, p贸藕niej po艣lubi艂 pani matk臋 i sp艂odzi艂 pani siostr臋. Wyros艂em jako dziecko bez ojca, daleko st膮d, w Ameryce, ale nadal jestem prawowitym dziedzicem Camerona Byrde'a.

Potrz膮sn膮艂 ni膮, jakby to mog艂o usun膮膰 wyraz sprzeciwu z jej bladej, pi臋knej twarzy. Gdy tak si臋 nie sta艂o, gniew, kt贸ry Marshall piel臋gnowa艂 w sobie przez ostatnie miesi膮ce, wybuchn膮艂.

- Jestem jego synem, synem kobiety, kt贸rej zniszczy艂 偶ycie. Nie ma go tutaj, by poczu艂 m贸j gniew, 艂ajdak. Ale dostan臋 to, co mi si臋 nale偶y. Wyr贸wnam rachunek za n臋dz臋, jak膮 sprowadzi艂 na moj膮 matk臋.

Przyci膮gn膮艂 j膮 tak blisko, 偶e ich twarze niemal si臋 styka艂y. P艂on膮cymi oczami wpatrzy艂 si臋 w jej oczy i z b贸lem dostrzeg艂 w nich strach i odraz臋.

- Przez chwil臋 my艣la艂em, 偶e pani jest ni膮, moj膮 przyrodni膮 siostr膮. Ale pani nianie jest, Saro Palmer. Wolno nam zg艂臋bia膰 pragnienie, kt贸re w nas kipi, nawet je艣li pod nim jest nienawi艣膰 i nieufno艣膰. - Sara pchn臋艂a go w pier艣, lecz on tylko zacie艣ni艂 chwyt. - Zaprzeczy pani temu?

- Tak. Pu艣膰 mnie, ty straszny 艂ajdaku, ty okropny... okropny b臋karcie.

Nie powinna tego m贸wi膰. Zmiana, jaka w nim nast膮pi艂a, przerazi艂a j膮.

Szarpn膮艂 ni膮 i przycisn膮艂 do siebie, kolana, uda, brzuch i piersi. Potem w gwa艂townym poca艂unku pochwyci艂 jej usta, by j膮 uciszy膰 i poczu膰 nad ni膮 w艂adz臋.

Czu艂 pal膮c膮 potrzeb臋 zdominowania tej kobiety.

Walczy艂a z nim, ale tylko z pocz膮tku.

Lecz gdy otoczy艂 jej tali臋 i ramiona, uj膮艂 r臋k膮 jej g艂ow臋, po czym pog艂臋bi艂 poca艂unek, chc膮c uwie艣膰 j膮 przyjemno艣ci膮, przesta艂a walczy膰. Sztywny op贸r znik艂 i jej cia艂o zdawa艂o si臋 roztapia膰 przy jego ciele. Wspi臋艂a si臋 na palce i j臋zykiem wysz艂a naprzeciw jego penetruj膮cemu j臋zykowi, a on mia艂 ochot臋 g艂o艣no okrzykn膮膰 swe zwyci臋stwo.

Teraz ona nie mo偶e zaprzeczy膰, 偶e go pragnie!

Ale on tak偶e jej pragn膮艂 i ta my艣l by艂a wystarczaj膮co trze藕wi膮ca, by Marsh pu艣ci艂 Sar臋 r贸wnie gwa艂townie, jak j膮 chwyci艂. Cofn臋艂a si臋, potargana i oszo艂omiona - i jeszcze bardziej pon臋tna. Rozpaczliwie szuka艂 w my艣lach sposobu, by zabi膰 to niechciane pragnienie jej, tej wynios艂ej angielskiej szlachcianki i znalaz艂 go w s艂owach, kt贸re do niego powiedzia艂a.

- To nie ja jestem b臋kartem. To haniebne imi臋 nale偶y si臋 pani siostrze i matce, kt贸ra nigdy nie by艂a prawowit膮 偶on膮 Camerona Byrde'a. Zamierzam ujawni膰 t臋 prawd臋 wszystkim. Zamierzam dowie艣膰, kim jestem - przysi臋ga艂, upajaj膮c si臋 w艂asnym gniewem. - Potem upomn臋 si臋 o Byrde Manor, o ca艂y dw贸r i o wszystko, co m贸j ojciec posiada艂. Zobaczy pani.

Wszyscy zobaczycie.

Po czym, widz膮c, 偶e jaka艣 para zmierza z sali balowej na taras, z艂o偶y艂 przed Sar膮 kr贸tki uk艂on, odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂 w noc.

Niech j膮 diabli, kl膮艂, id膮c przez ogr贸d na ty艂ach domu burmistrza. Niech diabli wezm膮 j膮 i wszystkich wszechpot臋偶nych Anglik贸w, kt贸rzy gardzili lud藕mi takimi jak jego matka. Ale on ka偶e im za to zap艂aci膰. Niech go diabli porw膮, je艣li nie ka偶e im zap艂aci膰.

Po odej艣ciu Marshalla MacDougala Sara sta艂a zdumiona i dr偶膮ca, patrz膮c w miejsce, gdzie przedtem sta艂, ci膮gle s艂ysz膮c nienawistn膮 gro藕b臋 w jego s艂owach. Zamierza艂 zrujnowa膰 jej rodzin臋, jej ukochan膮 siostr臋, mi艂膮 i 偶yczliw膮 matk臋. Zamierza艂 je zrani膰 tak, jak on i jego matka zostali zranieni.

Wzdrygn臋艂a si臋 na d藕wi臋k g艂os贸w za sob膮 i z trudem ruszy艂a na chwiejnych nogach, by poszuka膰 zacienionego k膮ta. Opar艂a si臋 o 艣cian臋, przyciskaj膮c r臋ce do ust, gdy wzbiera艂 w niej strach, jakiego jeszcze nie zna艂a. Jej usta by艂y obola艂e od jego gwa艂townych poca艂unk贸w, tak wra偶liwe, 偶e by艂o to a偶 zawstydzaj膮ce.

- O m贸j Bo偶e - szepn臋艂a, gdy w pe艂ni poj臋艂a jego zamiary. - O m贸j Bo偶e.

Musi go powstrzyma膰. Nie mo偶e dopu艣ci膰, by zrani艂 wszystkich, kt贸rych ona kocha. Ale jak to zrobi膰?

Z holu dobieg艂 j膮 radosny krzyk, gdy muzykanci zacz臋li stroi膰 instrumenty do kolejnego ta艅ca. Powoli zacz臋艂o przeja艣nia膰 si臋 jej w g艂owie. By powstrzyma膰 Marshalla MacDougala, musi si臋 najpierw dowiedzie膰, czyjego zarzuty s膮 prawdziwe. 艁atwo mog艂a uwierzy膰, 偶e Cameron Byrde sp艂odzi艂 dziecko jakiej艣 kobiecie, lecz to nie oznacza艂o, 偶e j膮 po艣lubi艂.

Czy pan MacDougal powiedzia艂, 偶e ma dow贸d zawarcia poprzedniego ma艂偶e艅stwa?

Chyba nie.

A wi臋c od tego zacznie. Musi si臋 dowiedzie膰, kim jest jego matka i czy 艣lub si臋 odby艂. Jednak by tego dokona膰, musia艂aby, niestety, bardziej pozna膰 tego strasznego MacDougala.

St艂umi艂a dreszcz na sam膮 my艣l, 偶e zn贸w znajdzie si臋 blisko niego. On jest najwi臋kszym n臋dznikiem, jakiego do tej pory pozna艂a. A ona jest niemoraln膮 kobiet膮, skoro tak 偶ywio艂owo reaguje na niego.

Lecz on zagrozi艂 jej rodzinie, a dla niej Sara stawi czo艂o ka偶demu niebezpiecze艅stwu. Nawet Marshallowi MacDougalowi.

9

Marsh by艂 zbyt zdenerwowany, by wr贸ci膰 do swego pokoju w gospodzie. Dwie kwarty jasnego piwa w sali na dole nie zdo艂a艂y go uspokoi膰 ani zapewne nie zdo艂a tego dokona膰 butelka whisky, kt贸r膮 kupi艂 na dalsz膮 cz臋艣膰 wieczoru. By艂o to jednak lepsze ni偶 zamartwianie si臋 w 艂贸偶ku, zdecydowa艂, id膮c zamaszystym krokiem z butelk膮 w d艂oni do stajni. Dobry Bo偶e! Wci膮偶 nie m贸g艂 uwierzy膰 w to, co si臋 wydarzy艂o tego wieczoru. Wszystko przez to, 偶e Sara Palmer odkry艂a prawd臋.

Niech diabli porw膮 t臋 damulk臋 za to, 偶e wyjawi艂 jej sw贸j plan! Niech j膮 diabli porw膮 za to, 偶e wzbudzi艂a w nim tak gor膮czkow膮 偶膮dz臋 i 偶e z jej powodu walczy艂 z m臋偶czyzn膮.

Przynajmniej nie jest c贸rk膮 Camerona Byrde'a i nie jest twoj膮 siostr膮.

Na t臋 my艣l skrzywi艂 si臋; niech go diabli porw膮 za to, 偶e okaza艂 si臋 takim przekl臋tym g艂upcem!

- Duff! Osiod艂aj mojego konia - warkn膮艂 na s艂u偶膮cego, kt贸ry z trzema innymi m臋偶czyznami siedzia艂 w pomieszczeniu na uprz膮偶 i gra艂 w karty.

Duff otworzy艂 usta, jakby zamierza艂 si臋 sprzeciwi膰. Lecz jedno spojrzenie na w艣ciek艂膮 twarz Marsha wystarczy艂o, by mu si臋 nie przeciwstawia膰.

Rzuci艂 karty, mrucz膮c pod nosem do towarzyszy:

- Masz cholerne szcz臋艣cie, Curly. Cholerne szcz臋艣cie, bobym ci臋 oskuba艂.

- Pospiesz si臋 - warkn膮艂 Marsh.

B臋dzie musia艂 teraz przemy艣le膰 ca艂y sw贸j plan. Wszystko dlatego, 偶e odczu艂 idiotyczn膮 potrzeb臋 pospieszenia na ratunek pewnej dziewce z wy偶szej sfery, kt贸ra nie chcia艂a i nie potrzebowa艂a ratunku.

Duff, gdy wyprowadzi艂 konia z boksu, rzuci艂 krytyczne spojrzenie na butelk臋 w r臋ku Marsha.

- Mam nadziej臋, 偶e nie zamierza pan przep臋dzi膰 tego zwierz臋cia przez ciemno艣ci, wielmo偶ny panie. To nie by艂oby dobre ani dla niego, ani dla pana.

- Nie mam zwyczaju 藕le traktowa膰 swoich koni.

- Koni mo偶e nie, ale s艂u偶b臋 tak.

Marsh nie chcia艂, by si臋 z nim teraz dra偶niono. Szybko wsiad艂 na konia i wyjecha艂 z dziedzi艅ca, nie m贸wi膮c s艂owa, dok膮d si臋 udaje i kiedy zamierza wr贸ci膰.

Duffa zastanowi艂o dziwne zachowanie jego pana. Amerykanin potrafi艂 troszczy膰 si臋 o siebie. Wiadomo艣膰 o b贸jce mi臋dzy nim a tym g艂upim Guinea dosz艂a do Duffa niemal natychmiast. Jeden szybki cios i ten t臋pak pad艂 jak worek zbo偶a. To potwierdza艂o podejrzenie, kt贸re rodzi艂o si臋 w jego g艂owie, odk膮d naj膮艂 si臋 do s艂u偶by u Amerykanina. Marshall MacDougal.

Ten MacDougal.

Jako mi艂o艣nik boksu, Duffy 艣ledzi艂 kariery wszystkich bokser贸w o du偶ej renomie w Anglii, Szkocji, Irlandii i Walii. Wiedzia艂 r贸wnie偶 o kilku ameryka艅skich bokserach, w艣r贸d nich o MacDougalu.

Czy to nie by艂oby co艣, gdyby jego m艂ody pracodawca okaza艂 si臋 tym MacDougalem? Niewa偶ne, 偶e ten cz艂owiek kilka lat temu wycofa艂 si臋 z ameryka艅skiej sceny bokserskiej. Wszyscy kumple Duffy'ego z ring贸w w Shepherd Fields, Eel Room i z prywatnego klubu bokserskiego w Berwick i tak by mu zazdro艣cili.

Duffy zatem bez obawy patrzy艂, jak jego pan odje偶d偶a. Je艣li on jest tym MacDougalem - a Duffy zamierza艂 si臋 tego dowiedzie膰 - to potrafi zatroszczy膰 si臋 o siebie. Dzisiejszy wiecz贸r tego dowi贸d艂.

Niemniej Duff odczuwa艂 niek艂aman膮 ciekawo艣膰. Ten cz艂owiek mia艂 jaki艣 pow贸d, by przyjecha膰 do Szkocji i pojawi膰 si臋 na dzisiejszym przyj臋ciu u burmistrza. Nagle k膮tem oka dostrzeg艂 kobiet臋, blad膮 pi臋kno艣膰, kt贸ra zatrzyma艂a si臋 u szczytu schod贸w.

- Chyba kto艣 chce, 偶eby sprowadzono pow贸z! - krzykn膮艂 w stron臋 pomieszczenia na uprz膮偶.

M臋偶czyzna o nazwisku Cathbery wysun膮艂 g艂ow臋.

- To panna Palmer. Gdzie jest ten ch艂opiec, Adrian, co j膮 przywi贸z艂 dzisiaj?

Duff przymru偶y艂 oczy. A wi臋c to jest panna Sara Palmer. Gdy przemierza艂a podest, przyjrza艂 jej si臋 uwa偶niej. To ona by艂a kobiet膮 w czerwonej pelerynie, o kt贸r膮 Marshall MacDougal bi艂 si臋 dzisiaj u burmistrza. Bardzo interesuj膮ce.

Potar艂 sw贸j podbr贸dek i leniwy u艣miech wype艂z艂 mu na usta. M贸g艂 si臋 domy艣li膰, 偶e to kobieta jest powodem, dla kt贸rego Marshall MacDougal tak si臋 zachowuje.

Pospieszy艂 przez dziedziniec.

- Czy mog臋 w czym艣 s艂u偶y膰, panienko? Szuka pani swego stangreta? Obdarzy艂a go roztargnionym u艣miechem, po czym zn贸w wpatrzy艂a si臋 w mrok.

- W艂a艣ciwie nie stangreta. Towarzyszy艂 mi tutaj m艂odzieniec o nazwisku Adrian Hawke. - Westchn臋艂a, po czym skupi艂a uwag臋 na Duffie. - Mog臋 wr贸ci膰 do domu bez niego. Tylko on jest, zdaje si臋, zdenerwowany, wi臋c nie chcia艂abym go tak zostawia膰.

W tej w艂a艣nie chwili zza rogu domu wypad艂 chudy ch艂opak z szop膮 czarnych jak w臋giel w艂os贸w. M艂odzieniec by艂 modnie ubrany w we艂niany surdut i haftowan膮 kamizelk臋. Lecz bryczesy mia艂 rozdarte na kolanie, krawat rozwi膮zany i przekrzywiony, a prz贸d koszuli pobrudzony. Duff zauwa偶y艂, 偶e warg臋 mia艂 rozci臋t膮 i krwawi膮c膮.

- Adrian? - Panna Palmer unios艂a sp贸dnice i zacz臋艂a zbiega膰 po schodach. - Co si臋 sta艂o? Jeste艣 ranny? Nie m贸w mi, 偶e si臋 bi艂e艣.

Ch艂opak otar艂 usta r臋kawem, pozostawiaj膮c na nim smu偶k臋 krwi.

- To nic takiego. Ju偶 odje偶d偶asz? Cia艣niej owin臋艂a szalem nagie ramiona.

- Szkoda, 偶e nie odjecha艂am godzin臋 temu. Mo偶e wtedy... - urwa艂a. - Nie musisz mi towarzyszy膰, je艣li wolisz zosta膰 tutaj, boja umiem powozi膰.

- Nie, panienko. Nie wolno pani tego robi膰 - przerwa艂 jej Duff. - Nie o tej porze.

- Jaja zabior臋 - powiedzia艂 ch艂opak, staj膮c pomi臋dzy ni膮 a Duffem.

Uni贸s艂 g艂ow臋 i wyprostowa艂 ramiona. - Zabior臋 ci臋 - powt贸rzy艂, zwracaj膮c si臋 do Sary. - Przywioz艂em ci臋 tutaj i bezpiecznie odwioz臋 do domu.

Tak post臋puje d偶entelmen.

- Istotnie - zgodzi艂a si臋 panna Palmer.

- Adrianie!

Wszystkie g艂owy odwr贸ci艂y si臋 na kobiecy krzyk. Duffy wyba艂uszy艂 oczy na widok, kt贸ry mu si臋 ukaza艂. G艂os tej kobiety by艂 mo偶e mniej subtelny i dystyngowany ni偶 g艂os panny Palmer, ale jej piersi...

- Adrianie! - zn贸w rozleg艂 si臋 wrzask. - Chod藕 tutaj. Niech mnie diabli, je艣li b臋dziesz jej towarzyszy艂.

- Nie zaczynaj, mamo!

- Zamknij si臋. A ty... - Estelle zachwia艂a si臋, zatrzyma艂a przy pannie Palmer, opar艂a r臋ce na biodrach i spojrza艂a na ni膮 z nienawi艣ci膮.

Duff z nadziej膮 wpatrywa艂 si臋 w te dr偶膮ce wzg贸rza rozgrzanego cia艂a. Czy wyskocz膮 ze zbyt obcis艂ego stanika? Bo偶e jak on si臋 modli艂, by m贸c to zobaczy膰!

Matka ch艂opca, ubrana na niebiesko, rzuci艂a mu szybkie spojrzenie - i mrugn臋艂a na niego, niech j膮 B贸g b艂ogos艂awi. Po czym z gniewn膮 min膮 zwr贸ci艂a si臋 do syna:

- Trzymaj si臋 od niej z daleka, Adrianie. A ty nie zbli偶aj si臋 do niego, ty amatorko kwa艣nych jab艂ek - prychn臋艂a, podchodz膮c do panny Palmer.

Duffy przest膮pi艂 z nogi na nog臋. Czy dojdzie mi臋dzy nimi do bezpo艣redniego starcia?

Musia艂 przyzna膰 pannie Palmer, 偶e wytrzyma艂a piorunuj膮ce spojrzenie Estelle z godno艣ci膮 kr贸lowej.

- Doprawdy, jakie to musi by膰 okropne dla Adriana mie膰 tak膮 matk臋 jak ty, Estelle Kendrick. Ale nie b臋d臋 si臋 wtr膮ca膰 w twoje metody wychowawcze. Nie chcia艂abym, 偶eby ch艂opiec cierpia艂 jeszcze bardziej.

Po tych s艂owach unios艂a sp贸dnice, zesz艂a po schodach i ruszy艂a dalej, wynios艂a jak kr贸lowa. Kt贸ra jednak nie ma nic przeciwko brudzeniu si臋 w stajni i powo偶eniu swymi ko艅mi.

- Wydra - mrukn臋艂a Estelle i zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Adriana:

- Jak ty wygl膮dasz! Nie nadajesz si臋 do przyzwoitego towarzystwa.

- A ty si臋 nadajesz? - mrukn膮艂.

- Nie m贸w do mnie tym tonem! Ch艂opiec zacisn膮艂 d艂onie w pi臋艣ci.

- 呕ycie tutaj jest gorsze ni偶 w Eton!

- Wi臋c wracaj tam! Nie dbam o to.

Adrian odwr贸ci艂 si臋, sztywnym krokiem doszed艂 do rogu domu, po czym pu艣ci艂 si臋 biegiem. Estelle tupn臋艂a i splun臋艂a na ziemi臋. Po czym, gdy przypomnia艂a sobie o obecno艣ci Duffa, rzuci艂a mu u艣miech, przyg艂adzi艂a w艂osy i odrobin臋 podci膮gn臋艂a stanik sukni.

- C贸偶, kochasiu. Wygl膮da na to, 偶e us艂ysza艂e艣 wi臋cej, ni偶 powiniene艣.

A tak偶e zobaczy艂e艣 - doda艂a, 艣miej膮c si臋 znacz膮co.

Duff z 偶alem oderwa艂 wzrok od jej olbrzymich piersi i zatrzyma艂 go na jej kpi膮co u艣miechni臋tej twarzy. Zerwa艂 z g艂owy czapk臋 i z艂o偶y艂 jej przesadny uk艂on.

- Duffy Biskine do us艂ug pani, panno Kendrick. Zawsze i wsz臋dzie.

- Co za dandys z ciebie - za艣mia艂a si臋 Estelle i gestem wskaza艂a kierunek, w kt贸rym odszed艂 jej syn. - Masz jakie艣 dzieci?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nic o tym nie wiem.

Przechyli艂a g艂ow臋 i przez chwil臋 przygl膮da艂a mu si臋 uwa偶nie.

- Masz jakie艣 pieni膮dze?

Duff u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i poklepa艂 po kieszeni kurtki.

- Prawd臋 m贸wi膮c, w艂a艣nie wygra艂em spor膮 sumk臋 w karty.

U艣miech Estelle sta艂 si臋 jeszcze szerszy.

- To dobrze. Wi臋c mo偶e zaprosisz mnie na drinka, 偶eby艣my si臋 mogli lepiej pozna膰?

Duffa nie trzeba by艂o dwa razy prosi膰. Mia艂 jednak 艣wiadomo艣膰 wydarze艅, kt贸rych by艂 艣wiadkiem. Estelle Kendrick by艂a matk膮 ch艂opaka, kt贸ry by艂 synem jednego z Hawke'贸w, najbogatszej rodziny w tych stronach. Ch艂opiec, mimo swojego wieku, flirtowa艂 z Sar膮 Palmer, kt贸ra by艂a t膮 sam膮 kobiet膮, o kt贸r膮 bi艂 si臋 jego pracodawca. Tymczasem Marsh wypad艂 jak burza, m艂oda dama odjecha艂a, a ch艂opak gdzie艣 pogna艂.

Lecz on wci膮偶 by艂 tutaj, tak jak jego b艂臋kitna Estelle. 艢cisn膮艂 jej r臋k臋 i mrugn膮艂 do niej, a ona odwzajemni艂a mrugni臋cie. Walka na pi臋艣ci, nadci膮gaj膮cy skandal i ch臋tna kobieta, wsparta na jego ramieniu.

Czy偶 mog艂o by膰 lepiej?

- Musi mi pani powiedzie膰 wszystko, co wie. - Sara pochyli艂a si臋 do przodu i dotkn臋艂a r臋ki pani Hamilton. - Zna pani moj膮 matk臋 d艂u偶ej ni偶 inni i wie pani, 偶e zarzuty tego cz艂owieka po prostu by j膮 zniszczy艂y.

Twarz pani Hamilton przygas艂a i przybra艂a zaci臋ty wyraz.

- Ten dra艅. Ten samolubny... samolubny b臋kart! - wykrzykn臋艂a. - Wiedzia艂am, 偶e ten cz艂owiek to nicpo艅, mimo 偶e ma wdzi臋ku za dziesi臋ciu.

Ale nie podejrzewa艂am, 偶e zni偶y si臋 do tego.

Sara przytakn臋艂a, zaciskaj膮c z臋by. Ca艂kowicie zgadza艂a si臋 z pani膮 Hamilton. Marshall MacDougal by艂 ostatnim n臋dznikiem.

- Obawiam si臋, 偶e on jest gro藕niejszy, ni偶 nam si臋 wydawa艂o. Pani Hamilton wpatrzy艂a si臋 w ogie艅 na kuchennym palenisku.

- Przysi臋gam, 偶e gdyby nie by艂 martwy...

- Martwy? Bardzo chcia艂abym, 偶eby by艂. Pani Hamilton pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- M贸wi臋 o Cameronie Byrdzie, dziecko. To on by艂 prawdziwym draniem i to jego nale偶y wini膰.

Sara podskoczy艂a na drewnianym krze艣le, zaciskaj膮c usta. Ca艂膮 noc w艣cieka艂a si臋 na Marshalla MacDougala i przera偶a艂o j膮 zagro偶enie, jakie stwarza艂 dla jej rodziny.

- C贸偶 - powiedzia艂a. - Syn Camerona Byrde'a jest taki sam. O ile naprawd臋 jest jego synem.

Stara kobieta zn贸w pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- On uwa偶a, 偶e jest. I ma takie same rudobrunatne w艂osy jak Olivia.

Sara skuli艂a si臋 na krze艣le i ukry艂a twarz w d艂oniach.

- O, m贸j Bo偶e! Biedna Olivia. Musimy znale藕膰 spos贸b, by powstrzyma膰 tego cz艂owieka.

- Pozw贸l mi pomy艣le膰! Pozw贸l mi pomy艣le膰! - Stara s艂u偶膮ca zab臋bni艂a palcami po stole. - Je艣li on jest synem Camerona Byrde'a, to musimy odpowiedzie膰 na pytanie, czyjego ojciec o偶eni艂 si臋 z jego matk膮. A je艣li tak, to czy zrobi艂 to, zanim po艣lubi艂 moj膮 s艂odk膮 August臋?

Sara zastanawia艂a si臋 nad tym przez chwil臋.

- Czy przypomina pani sobie co艣 z tamtych czas贸w? Jak膮艣 szczeg贸ln膮 kobiet臋? Czy s膮dzi pani, 偶e mog艂a si臋 nazywa膰 MacDougal?

- By膰 mo偶e. To szkockie nazwisko. Sama jestem Szkotk膮 i chyba przypominam sobie jakich艣 MacDougal贸w. Ale pami臋taj, dziecko, je艣li on j膮 pozna艂 przed twoj膮 matk膮, to wszystko jedno, z kim si臋 zadawa艂. Cho膰 by艂am m艂odziutka, kiedy przyby艂am do Byrde Manor, to nasta艂am do domowej s艂u偶by dopiero wtedy, gdy on po艣lubi艂 twoj膮 matk臋.

Milcza艂y chwil臋, po czym pani Hamilton zapyta艂a:

- Czy my艣lisz, 偶e on powiedzia艂 jeszcze komu艣 o swoich poszukiwaniach?

Sara westchn臋艂a.

- Nie wiem. Sta艂am si臋 podejrzliwa dopiero wtedy, kiedy on by艂 zdziwiony, 偶e mam siostr臋. Chcia艂 si臋 dowiedzie膰, kto jest jej ojcem. 呕膮da艂, bym mu powiedzia艂a. - Zacisn臋艂a pi臋艣ci. - Och, jest taki przebieg艂y. By艂 mi艂y i czaruj膮cy, dop贸ki nie zacz膮艂 my艣le膰, 偶e jestem jego siostr膮. Po czym robi艂 wszystko, 偶eby mnie unika膰! Ale teraz, kiedy wie, 偶e nie jeste艣my spokrewnieni, my艣li, 偶e mo偶e...

Urwa艂a, gdy u艣wiadomi艂a sobie, czego omal nie wyjawi艂a. By艂o jednak za p贸藕no.

- Co teraz, kiedy wie, 偶e nie jeste艣 jego krewn膮? - zapyta艂a stara ochmistrzyni, spogl膮daj膮c na Sar臋 bystrymi oczami.

Sara poczu艂a ciep艂y rumieniec na twarzy.

- Ten ameryka艅ski bawidamek by艂 na tyle g艂upi, 偶e my艣la艂, i偶 mo偶na mnie omami膰 s艂odkimi s艂贸wkami. To wszystko.

- Ale mu si臋 nie uda艂o?

- Nigdy mu si臋 nie uda, bo teraz wiem, jaki jest naprawd臋.

- C贸偶, rozumiem, dlaczego tak s膮dzisz. Ale pomy艣l, Saro. Trudno wini膰 cz艂owieka, 偶e szuka swego ojca. Nie ka偶dy mia艂 tyle szcz臋艣cia, ile ty z twoim drogim ojcem.

- Jak to, mia艂am szcz臋艣cie? M贸j ojciec zmar艂, kiedy mia艂am dziesi臋膰 lat. Wcale nie nazwa艂abym tego szcz臋艣ciem.

- Tak, to prawda. Jednak by艂 cudownym cz艂owiekiem i bardzo ci臋 kocha艂. By艂 tak偶e cudownym m臋偶em dla Augusty, a tak偶e wspania艂ym pracodawc膮.

- I dobrym ojcem dla Liwie i Jamesa - doda艂a Sara, rozumiej膮c s艂owa pani Hamilton. - By艂 zupe艂nie inny ni偶 ojciec Liwie.

- W艂a艣nie. Ale pan MacDougal nie m贸g艂 go pozna膰, wi臋c chcia艂 go odnale藕膰.

- S膮dz臋, 偶e si臋 pani myli, pani Hamilton. On nie przyjecha艂 po to, by odnale藕膰 ojca i zaprzyja藕ni膰 si臋 z nim. Nie kry艂, 偶e nienawidzi tego cz艂owieka i przyby艂 tutaj, by si臋 zem艣ci膰. A skoro Camerona Byrde'a ju偶 nie ma, obawiam si臋, 偶e zamierza zem艣ci膰 si臋 na nas, to znaczy na Olivii i matce. Dlatego musimy go powstrzyma膰, g艂贸wnie ze wzgl臋du na Liwie i matk臋. W tej sprawie potrzebuj臋 pani pomocy.

Twarz starszej kobiety spowa偶nia艂a.

- Czy on powiedzia艂, 偶e ma dow贸d, i偶 Cameron Byrde o偶eni艂 si臋 z jego matk膮?

- Nie. - Sara pokr臋ci艂a g艂ow膮, staraj膮c przypomnie膰 sobie ka偶de s艂owo, jakie mi臋dzy nimi pad艂o. - Nie powiedzia艂, 偶e ma akt ma艂偶e艅stwa czy co艣 takiego.

- No dobrze, pomy艣lmy. Co ty na to, 偶ebym dzisiaj odwiedzi艂a swoje przyjaci贸艂ki i powspomina艂a z nimi dawne czasy? Mo偶e si臋 dowiem, czy byli kiedy艣 w tej okolicy jacy艣 MacDougalowie.

- Och, dobrze. Co do mnie... - Sara zawiesi艂a g艂os, przestraszona tym, co musi zrobi膰. - Z艂o偶臋 panu MacDougalowi wizyt臋.

- Oj, nie wydaje mi si臋 to m膮dre, dziecko.

- Jak inaczej mam si臋 czego艣 dowiedzie膰? Musz臋 odkry膰, czy on posiada jaki艣 dow贸d. Ostatniej nocy pope艂ni艂 b艂膮d i powiedzia艂 mi wi臋cej, ni偶 zamierza艂. Mo偶e dzisiaj zdradzi inne piany? - Wsta艂a i szeroko roz艂o偶y艂a ramiona. - Czy mam inny wyb贸r?

10

Marsh skrzywi艂 si臋, przecieraj膮c oczy. Ca艂膮 noc przesiedzia艂 nad rzek膮 i mia艂 z tego tylko pust膮 butelk臋 whisky. 呕o艂膮dek mu si臋 burzy艂, w g艂owie pulsowa艂o i mia艂 wra偶enie, 偶e pod powiekami ma piasek. Co gorsza, wci膮偶 nie wiedzia艂, co ma dalej robi膰.

Ostatniego wieczoru zachowa艂 si臋 jak g艂upiec: walczy艂 o kobiet臋, o kt贸r膮 nie powinien walczy膰, ujawni艂 informacj臋, kt贸r膮 powinien zachowa膰 dla siebie, a na koniec si臋 upi艂.

Nie skorzysta艂 tak偶e z wdzi臋k贸w, kt贸re tak jawnie oferowa艂a mu ta kobieta, Estelle.

Jecha艂 powoli w stron臋 Kelso, 艣wiadomy irytuj膮cego walenia kopyt jego konia o tward膮 drog臋. By艂y echem jego nieszcz臋艣膰 przywodz膮cych na my艣l ponur膮 rzeczywisto艣膰 jego 偶ycia. Matka i ojciec nie 偶yli. Jego najbli偶sz膮 krewn膮 by艂a kobieta, kt贸r膮 zamierza艂 zrujnowa膰.

Dobrze, 偶e przynajmniej jego siostr膮 nie by艂a Sara Palmer.

Przecie偶 to niewa偶ne, przypomnia艂 sobie. Jednak przez ca艂膮 noc by艂 to najwa偶niejszy problem, do kt贸rego powraca艂 jego szalony umys艂. Sara Palmer nie by艂a jego siostr膮. Nie po偶膮da艂 kogo艣 z rodziny.

- Jeste艣 idiot膮 - mrukn膮艂, pop臋dzaj膮c konia do galopu. Skrzywi艂 si臋 z b贸lu, jaki ten galop wywo艂ywa艂 w jego g艂owie. Jednak b贸l by艂 zas艂u偶ony. Jak wielkiego jeszcze g艂upca zamierza z siebie zrobi膰?

Nie mia艂o znaczenia, 偶e ona nie nale偶a艂a do jego rodziny, bo nie interesowa艂 si臋 kobietami takimi jak ona. Lepiej, 偶eby o tym pami臋ta艂. Ona by艂a bogat膮 brytyjsk膮, snobk膮, on ameryka艅skim biznesmenem. Poza tym Sara Palmer nienawidzi go teraz, bo on zamierza zrujnowa膰 jej siostr臋 i matk臋. Po偶膮danie tej kobiety by艂o szale艅stwem.

Pomasowa艂 pulsuj膮c膮 skro艅, chc膮c zapami臋ta膰 t臋 my艣l na zawsze. Po偶膮danie jej by艂o bezcelowe, lepiej odszuka膰 ch臋tn膮 Estelle. W przesz艂o艣ci igraszki z m膮dr膮 i znaj膮c膮 si臋 na rzeczy kobiet膮 zawsze poprawia艂y mu nastr贸j.

Doje偶d偶aj膮c jednak do gospody, zobaczy艂 klacz Sary, na kt贸rej przyjecha艂a tego dnia, gdy j膮 poca艂owa艂 nad rzek膮. Natychmiast zapomnia艂 o swoim postanowieniu.

Czu艂, jak napinaj膮 mu si臋 l臋d藕wie. Niech to piek艂o poch艂onie! Sara by艂a ostatni膮 osob膮, jak膮 chcia艂 zobaczy膰!

Zacz膮艂 zawraca膰 konia, lecz Duffy zawo艂a艂 za nim. Jego w艣cibski s艂u偶膮cy wylegiwa艂 si臋 w cieniu kasztanowca i, jak zwykle, postanowi艂 pom贸c swemu panu w chwili, gdy Marsh tego najmniej potrzebowa艂.

- A niech to, wielmo偶ny panie. Zdaje si臋, 偶e ma pan go艣cia. Dam臋. - Poruszy艂 krzaczastymi brwiami. Stajenny obok niego st艂umi艂 艣miech. - Ul偶y艂o mi, jak pana zobaczy艂em - ci膮gn膮艂 Duff. - Jeszcze godzina, a zebra艂bym ludzi, 偶eby zacz臋li pana szuka膰.

- Dobrze, 偶e tego nie zrobi艂e艣 - warkn膮艂 Marsh. - Zajmij si臋 koniem - doda艂. Skupiwszy gniew na Duffym, zdo艂a艂 powstrzyma膰 si臋 od ucieczki. Lepiej stan膮膰 twarz膮 w twarz z natr臋tn膮 kobiet膮 i sko艅czy膰 z ni膮 raz na zawsze, powiedzia艂 sobie. M贸g艂 jej po偶膮da膰, a i tak nic by z tego nie wysz艂o. Teraz nie.

Gdy zamaszystym krokiem wszed艂 do gospody, szykowa艂 si臋 jak do bitwy. Sara Palmer zamierza艂a pokrzy偶owa膰 jego plany. A on nie chcia艂 do tego dopu艣ci膰.

Siostra Olivii mierzy艂a pana Halbrechta swym najsurowszym spojrzeniem. Jego 偶ona wprost kuli艂a si臋 za nim. Tego ranka Sara ubra艂a si臋 bardzo starannie. Ka偶da cz臋艣膰 garderoby wybrana zosta艂a tak, by podkre艣la膰 jej w艂adz臋 i pozycj臋. Mia艂a na sobie ciemnoczerwony str贸j do konnej jazdy z rz臋dem z艂otych guzik贸w na staniku sukni i zmy艣lnie uszyt膮 czapeczk臋 z wygi臋tym strusim pi贸rem. Ubra艂a si臋 tak, by onie艣mieli膰 Marshalla MacDougala i zrobi膰 na nim wra偶enie. Jednak nie zasta艂a go i poczu艂a rozczarowanie i ulg臋 zarazem.

Lecz jej sztuczka nadzwyczaj dobrze dzia艂a艂a na ober偶yst臋. Zachowa艂a wi臋c wynios艂y wyraz twarzy.

- Zap艂aci艂 za miesi膮c z g贸ry?

- Tak, panienko. Z艂otego suwerena, pojmuje panienka? - Bez przerwy kr臋ci艂 g艂ow膮. - Bardzo wytworny d偶entelmen, 偶eby tak zap艂aci膰 z g贸ry.

- I za oddzielny pok贸j dla swego cz艂owieka - obwie艣ci艂a 偶ona ober偶ysty.

Niech to diabli, niech to diabli, niech to wszyscy diabli! On pozostanie tutaj do艣膰 d艂ugo, by zniszczy膰 jej rodzin臋. Lecz Sara trzyma艂a uczucia na wodzy, cho膰 najgorsze przekle艅stwa cisn臋艂y si臋 jej na usta.

- Za miesi膮c - zdo艂a艂a powiedzie膰 w miar臋 spokojnym g艂osem. - A jednak ju偶 wyjecha艂.

Pan Halbrecht wzruszy艂 ramionami.

- Zesz艂ej nocy nie spa艂 w swym pokoju, ale to nie znaczy, 偶e wyjecha艂 na dobre.

Co oznacza艂a jego nieobecno艣膰? Sara od razu si臋 domy艣li艂a.

Estelle Kendrick.

Zrobi艂o jej si臋 niedobrze. Sp臋dzi艂 noc z t膮 latawic膮 Estelle. By艂a prawie pewna. W jej ramionach, rozgnieciony mi臋dzy tymi monstrualnymi... tymi monstrualnymi...

Zn贸w ten przyp艂yw md艂o艣ci. Musia艂a prze艂kn膮膰 艣lin臋, by je poskromi膰. Gdy przem贸wi艂a, g艂os mia艂a zduszony.

- C贸偶, kiedy wr贸ci, prosz臋 mu powiedzie膰, 偶e chcia艂abym z nim pom贸wi膰.

- Pom贸wi膰 ze mn膮? O czym?

Na d藕wi臋k twardego, oskar偶ycielskiego g艂osu za sob膮 Sara odwr贸ci艂a si臋. W drzwiach sta艂 Marshall MacDougal, z brwiami chmurnie 艣ci膮gni臋tymi.

- Co takiego wa偶nego si臋 sta艂o, panno Palmer, 偶e przychodzi pani tutaj i wypytuje pana Halbrechta o to, dok膮d chodz臋 i kiedy wracam?

Przeszywa艂 j膮 wzrokiem i przez chwil臋 Sara poczu艂a si臋 niepewnie. Czy naprawd臋 my艣la艂a, 偶e mo偶e go onie艣mieli膰? On by艂 na to zbyt bezwzgl臋dny i zbyt pewny siebie. W przeciwie艅stwie do niej, nie mia艂 nic do stracenia.

Jednak szybko wyprostowa艂a si臋 i spojrza艂a wynio艣le na Amerykanina, po czym zwr贸ci艂a si臋 do zdumionych Halbrecht贸w:

- Mo偶ecie nas zostawi膰?

Natychmiast czmychn臋li, pozostawiaj膮c j膮 z panem MacDougalem w pustej sali jadalnej. Odchrz膮kn臋艂a, zanim zn贸w przem贸wi艂a.

- C贸偶, panie MacDougal. Mia艂am nadziej臋 dowiedzie膰 si臋, jak dalece szczery by艂 pan ostatniej nocy w sprawie, kt贸ra sprowadzi艂a pana do Kelso. Mia艂am nadziej臋, 偶e to tylko nadmiar alkoholu kaza艂 panu rzuca膰 takie szalone oskar偶enia. Teraz widz臋, 偶e jeszcze nie doszed艂 pan do siebie po nocnych szale艅stwach.

Zmarszczy艂a nos i skrzy偶owa艂a ramiona na piersi.

- Czy spa艂 pan w tym ubraniu?

- Po szale艅stwach ostatniej nocy? - Przez d艂ug膮 chwil臋 tylko si臋 w ni膮 wpatrywa艂. Po czym u艣miechn膮艂 si臋 tym nik艂ym, lecz irytuj膮co triumfalnym u艣miechem, kt贸ry zawsze wyprowadza艂 j膮 z r贸wnowagi. - Cz臋艣ciowo ma pani racj臋. Rzeczywi艣cie sp臋dzi艂em noc w tym ubraniu, ale nie spa艂em.

Wezbra艂a w niej nowa, silniejsza ni偶 przedtem fala md艂o艣ci. By艂o w艂a艣nie tak, jak si臋 domy艣la艂a. Sp臋dzi艂 noc z Estelle. Cho膰 stara艂a si臋 zapanowa膰 nad oznakami przera偶enia i obrzydzenia, on to zauwa偶y艂 i zacz膮艂 si臋 艣mia膰 z jej zmaga艅.

- No, no, panno Palmer. Pani najlepiej powinna wiedzie膰, jak daleko mo偶e posun膮膰 si臋 kobieta, by zdoby膰 m臋偶czyzn臋, kt贸rego sobie upatrzy艂a.

Cho膰 Sara mia艂a ochot臋 wymierzy膰 mu policzek - w艂a艣ciwie wydrapa膰 mu te 艣miej膮ce si臋 oczy - ukry艂a mordercze zamiary pod mask膮 ch艂odnego pot臋pienia.

- Wcale mnie nie interesuje, w jakiej dziurze pogr膮偶a艂 si臋 pan ostatniej nocy.

- Jaka pani dzisiaj dowcipna.

- Dowcipna?

- To by艂 偶art, prawda? Do艣膰 pikantny jak na pani膮.

- Co? - Patrzy艂a na niego zdumiona, co tylko bardziej go rozbawi艂o.

- Powiedz mi - zdo艂a艂 w ko艅cu powiedzie膰. - Dlaczego mnie odszuka艂a艣, Saro?

- Prosz臋 mnie tak nie nazywa膰.

- Przecie偶 jeste艣my rodzin膮, mamy wsp贸ln膮 siostr臋 przyrodni膮.

- Pan nie nale偶y do mojej rodziny - zapewni艂a go. - I nigdy nie b臋dzie nale偶a艂. - Przeci臋艂a r臋k膮 powietrze. - Nie wierz臋 w ani jedno pa艅skie s艂owo.

- Lepiej uwierz, bo to prawda. - Nikt inny panu nie uwierzy.

- Owszem, uwierzy.

- Naprawd臋? - Uderzy艂a pejczem w d艂o艅 w r臋kawiczce i spiorunowa艂a go wzrokiem. - Jaki ma pan dow贸d?

Roz艂o偶y艂 szeroko ramiona.

- Ja jestem dowodem. Urodzi艂em si臋 w 1797 roku. Kiedy urodzi艂a si臋 twoja - nasza - siostra przyrodnia?

Patrzy艂a ch艂odno na niego, ale milcza艂a. Marsh u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Wi臋c jest tak, jak powiedzia艂em. Jestem najstarszym dzieckiem Camerona Byrde'a.

- To pan tak m贸wi. Kto mo偶e potwierdzi膰 pa艅skie s艂owa?

- Mam moje 艣wiadectwo urodzenia przy sobie.

Niech to diabli.

- A akt ma艂偶e艅stwa pa艅skich rodzic贸w? 艢wiadectwo urodzenia to za ma艂o.

Zamilk艂 i wpatrywa艂 si臋 w ni膮 badawczo.

- A wi臋c po to tu przysz艂a艣? 呕eby wyci膮gn膮膰 ze mnie ka偶d膮 informacj臋, jak膮 si臋 da. Zdaje si臋, 偶e zachwia艂em twoj膮 wiar膮 w rodzin臋 o wiele bardziej, ni偶 chcesz przyzna膰, Saro.

- Ca艂kowicie ufam swojej rodzinie i jestem z niej dumna.

- Nawet z Camerona Byrde'a? - Uni贸s艂 szyderczo brwi.

Sara gniewnie szarpn臋艂a obr膮bek r臋kawiczki do konnej jazdy. Jakie to irytuj膮ce, broni膰 ojca Olivii, cz艂owieka, kt贸rego zna艂a tylko z opowie艣ci, zreszt膮 niezbyt pochlebnych.

- Nie wiem, dlaczego opowiada pan te historie, ale zapewniam, 偶e pana plan si臋 nie powiedzie. Je艣li b臋dzie si臋 pan upiera艂 przy rozg艂aszaniu tych obrzydliwych opowie艣ci o ojcu Olivii, to ja... - Szuka艂a w my艣lach odpowiedniej gro藕by - .. .ka偶臋 naszemu prawnikowi wytoczy膰 panu proces o znies艂awienie.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i post膮pi艂 kilka krok贸w w g艂膮b pokoju, ca艂y czas przygl膮daj膮c si臋 jej badawczo, jakby by艂a smakowitym k膮skiem, kt贸ry zamierza艂 zje艣膰. Dreszcz obawy - czy te偶 by艂o to wyczekiwanie? - przebieg艂 jej po plecach. Je艣li zamierza艂 j膮 onie艣mieli膰, to mu si臋 udawa艂o.

Lecz ona nie chcia艂a da膰 za wygran膮. Arogancko unios艂a podbr贸dek.

- Nie ma pan dowodu i nigdy nie b臋dzie mia艂, poniewa偶 on nie istnieje.

- Och, istnieje. Moja matka po艣lubi艂a Camerona Byrde'a i o tym fakcie zawsze m贸wi艂a bardzo jasno. A poniewa偶 nigdy w 偶yciu nie sk艂ama艂a, wierz臋, 偶e ten dow贸d istnieje. Co do twoich prawnik贸w, wtajemnicz ich w spraw臋. Ale b膮d藕 ostro偶na, Saro. Im wi臋cej ludzi o tym wie, tym gorzej dla twojej rodziny. - U艣miechn膮艂 si臋 szeroko. - Jeste艣 pewna, 偶e chcesz tego?

Sara mia艂a ochot臋 go uderzy膰, zetrze膰 z jego twarzy ten wyraz triumfu i wykrzycze膰 sw膮 frustracj臋. Przebieg艂y 艂ajdak zamierza艂 zbruka膰 nazwisko jej rodziny i zniszczy膰 reputacj臋 dw贸ch najwspanialszych kobiet, jakie kiedykolwiek 偶y艂y. Tylko ona mog艂a go powstrzyma膰, ale nie powinna miesza膰 w to prawnik贸w.

Mo偶e jednak poprosi膰 o pomoc brata?

Porzuci艂a t臋 my艣l r贸wnie szybko, jak si臋 ona pojawi艂a. Gdyby James dowiedzia艂 si臋 o tej historii, wyzwa艂by Marshalla MacDougala do walki, tak samo jak Neville, m膮偶 Liwie. Cho膰 zar贸wno James, jak i Neville byli wysportowani, w Marshallu MacDougalu by艂o co艣 niebezpiecznego i bezwzgl臋dnego. Obawia艂a si臋, 偶e on nie jest d偶entelmenem i nie walczy艂by jak d偶entelmen.

Ten cz艂owiek chcia艂 zrujnowa膰 dwie kobiety, kt贸re kocha艂a najbardziej w 艣wiecie, nie pozwoli, aby tak偶e zrani艂 - lub zabi艂 - dw贸ch m臋偶czyzn, kt贸rych tak samo mocno kocha艂a.

Przygl膮da艂a si臋 jego triumfuj膮cej, pe艂nej wyczekiwania twarzy.

Musia艂abym go przechytrzy膰, pomy艣la艂a. On s膮dzi, 偶e nie mam 艣rodk贸w do walki z nim. I tu si臋 myli.

W jej oczach pojawi艂 si臋 wojowniczy b艂ysk.

- Czego pan chce, panie MacDougal? Pieni臋dzy? Ziemi? Tytu艂u? - Ton jej g艂osu sta艂 si臋 zjadliwy. - Wiem, 偶e wy, Amerykanie, jeste艣cie zafascynowani naszymi angielskimi tytu艂ami. C贸偶, my艣l臋, 偶e powinien si臋 pan dowiedzie膰, i偶 Cameron Byrde nie posiada艂 偶adnego tytu艂u opr贸cz tytu艂u d偶entelmena. A i to jest dyskusyjne. Co do ziemi i pieni臋dzy... - Roze艣mia艂a si臋 nieprzyjemnie. - Spadek, kt贸ry pozostawi艂 swej c贸rce, by艂 skromny. Wi臋cej by pan zyska艂, 偶eni膮c si臋 z jak膮艣 smarkul膮.

Ton jej g艂osu zmaza艂 z jego twarzy wyraz rozbawienia.

- My艣lisz, 偶e chodzi o pieni膮dze? Albo o tytu艂? - Prychn膮艂 z niesmakiem. - Jeste艣cie 偶a艂o艣ni.

- Chyba nie jest 偶a艂osne kochanie i chronienie w艂asnej rodziny. Uni贸s艂 brwi i skrzy偶owa艂 ramiona.

- Z tym si臋 zgodz臋. Sara zmru偶y艂a oczy.

- Jak膮偶 to rodzin臋 ma pan do kochania i chronienia? - Uderzy艂a j膮 niemi艂a my艣l. - Jest pan 偶onaty? Ma pan 偶on臋 i dzieci w Ameryce?

Z jakiego艣 powodu roz艣mieszy艂a go swoimi podejrzeniami.

- Nie martw si臋, Saro. Nie marnujesz swych uczu膰 na 偶onatego m臋偶czyzn臋. Cho膰 podejrzewam, 偶e teraz wola艂aby艣, bym nim by艂. Ale, niestety - dramatycznym gestem przycisn膮艂 r臋k臋 do piersi - nie jestem ani twoim bratem, ani cz艂owiekiem 偶onatym. W 偶adnym razie nie mo偶esz kara膰 mnie za 偶膮dz臋, jak膮 budz臋 w tobie. To wy艂膮cznie twoja zas艂uga.

Jakie to upokarzaj膮ce us艂ysze膰 w艂asne nieszcz臋sne my艣li, tak dok艂adnie wyra偶one przez tego cz艂owieka. Spojrza艂a na niego ch艂odno.

- Niech si臋 pan cieszy swoim 偶arcikiem, panie MacDougal. Ale mo偶e by膰 pan pewien, 偶e zainteresowanie, jakie ewentualnie mog艂am mie膰 dla pana, dawno znik艂o. Teraz czuj臋 do pana g艂臋bok膮 pogard臋. Nie wszystkie kobiety s膮 g艂upiutkimi stworzeniami. Sk膮d mia艂by pan o tym wiedzie膰, zwa偶ywszy pana ostatni膮 towarzyszk臋? A teraz prosz臋 mi wybaczy膰.

Przesz艂a obok niego, w艂adcza i pogardliwa jak kr贸lowa. Lecz on chwyci艂 j膮 za rami臋 i gwa艂townie obr贸ci艂.

- Nigdy nie my艣la艂em o tobie jak o g艂upim stworzeniu, Saro. - Jego ciemne, przenikliwe oczy pochwyci艂y jej przera偶one spojrzenie. - Jeste艣 pe艂n膮 temperamentu kobiet膮, kt贸ra musi znale藕膰 godnego siebie przeciwnika. Czy偶 nie tak? - zako艅czy艂, przysun膮wszy twarz do jej twarzy.

- N.. .nie! Nie! - zaj膮kn臋艂a si臋. Jego r臋ka, za du偶a i za ciep艂a, zacisn臋艂a si臋 na jej ramieniu i wyda艂o si臋 jej, 偶e krew rozgrzewa jej si臋 w 偶y艂ach. Rozgrzewa si臋 i kr膮偶y coraz szybciej i szybciej.

Z gniewu, powiedzia艂a sobie, nie odrywaj膮c od niego spojrzenia. Z gniewu i z oburzenia. Z pewno艣ci膮 nie z po偶膮dania!

D藕wi臋k dzwonka przerwa艂 t臋 scen臋. Drzwi si臋 otworzy艂y, dzwoneczek podskoczy艂 i zad藕wi臋cza艂, a Marsh pu艣ci艂 j膮 szybko. Sara wci膮gn臋艂a powietrze i nie艣wiadomie potar艂a rami臋 tam, gdzie on je trzyma艂.

Piekarz prowadzi艂 sw膮 star膮 matk臋 do g艂贸wnego pokoju jadalnego. Jegomo艣膰 skin膮艂 im g艂ow膮, jednak stara kobieta podejrzliwie przygl膮da艂a si臋 im obojgu.

- Co wy tam knujecie - chcia艂a si臋 dowiedzie膰. Po czym, nie kr臋puj膮c si臋, zawo艂a艂a do ober偶ysty mocnym g艂osem:

- Panie Halbrecht! Niech pan natychmiast da pok贸j tym m艂odym. Wida膰, 偶e potrzebuj膮 wi臋cej prywatno艣ci, ni偶 j膮 zapewnia publiczna jadalnia. - Z b艂yskiem w starych oczach u艣miechn臋艂a si臋 porozumiewawczo.

- Matko! - wykrzykn膮艂 jej zawstydzony syn, rzucaj膮c Sarze i Marshallowi przepraszaj膮ce spojrzenie. Lecz stara kobieta nie przejmowa艂a si臋 krzykiem syna.

- Nie ma to jak sypialnia, gdzie m膮偶 i 偶ona mog膮 za艂agodzi膰 nieporozumienia. To dobra rada, s艂yszycie?

Pierwsze uwagi tej kobiety wprawi艂y Sar臋 w os艂upienie. Jednak偶e ostatnie sprawi艂y, 偶e chcia艂a znikn膮膰 z Kelso raz na zawsze.

Jednak by艂a tutaj, w jadalni o niskim suficie, w najlepszej gospodzie w mie艣cie, oskar偶ana o lubie偶no艣膰 przez szacown膮 star膮 matron臋, kt贸ra bez w膮tpienia zna艂a wszystkich w mie艣cie.

Nie, stara kobieta nie oskar偶y艂a mnie o lubie偶no艣膰, pociesza艂a si臋 Sara, stoj膮c jak wro艣ni臋ta w pod艂og臋. Ale niewiele brakowa艂o. Patrzy艂a przera偶ona na star膮 kobiet臋, 艣wiadoma tego, 偶e policzki j ej p艂on膮.

- Pani si臋 myli... To znaczy, on nie jest moim m臋偶em... - Dobry Bo偶e, to zdawa艂o si臋 tylko pogarsza膰 spraw臋! Zacz臋艂a si臋 cofa膰 w stron臋 drzwi, pragn膮c st膮d uciec. - Przykro mi.

- Zapominasz o m臋偶u. - Stara kobieta wskaza艂a ko艣cistym palcem pana MacDougala. - Och, zamilcz! - zruga艂a syna, kt贸ry pr贸bowa艂 j膮 uciszy膰. - Mam osiemdziesi膮t lat i mog臋 m贸wi膰, co mi przyjdzie do g艂owy.

Sara rzuci艂a MacDougalowi w艣ciek艂e spojrzenie. Mog艂a si臋 spodziewa膰, 偶e nie b臋dzie zak艂opotany. Odra偶aj膮cy 艂ajdak by艂 tak 藕le wychowany, 偶e 艣mia艂 si臋 z uwag starej kobiety.

Sara zme艂艂a w ustach niegodne damy siarczyste przekle艅stwo i sztywnym krokiem opu艣ci艂a pok贸j. W艂a艣ciwie uciek艂a. Przez chwil臋, ca艂kowicie zdezorientowana, sta艂a na niskim ganku. Po czym pobieg艂a w stron臋 swojej klaczy.

- Saro! - Wo艂anie MacDougala od drzwi frontowych tylko przyspieszy艂o jej ucieczk臋. Czy on ma zamiar upokorzy膰 j膮 przed ca艂ym miasteczkiem?

Wygl膮da艂o na to, 偶e mu si臋 to uda. Gdy Sara chwyci艂a wodze konia, Adrian i trzej inni m艂odzie艅cy wyskoczyli zza 偶ywop艂otu.

- Saro?! - zawo艂a艂 Adrian, gdy zawr贸ci艂a zwierz臋 i ruszy艂a galopem. - Saro!

Adrian patrzy艂 za znikaj膮c膮 Sar膮 z niepokojem i podziwem. Ale偶 ona ma dobre siod艂o, przywieraj膮ce idealnie do konia. Co wi臋cej, ma 艂adne siedzenie.

Lecz co j膮 tak zdenerwowa艂o, 偶e tak szybko odjecha艂a? Odpowied藕 by艂a jasna, gdy Adrian spojrza艂 ponad 偶ywop艂otem. Amerykanin.

Zacisn膮艂 pi臋艣ci, patrz膮c gniewnie na cz艂owieka, kt贸ry odprowadza艂 Sar臋 wzrokiem.

- To ten? - zapyta艂 Will Carter, szturchaj膮c Adriana w 偶ebra. - Ten, co powali艂 tego Guine臋 jednym ciosem?

- Taaak. To on - odpowiedzia艂 drugi z przyjaci贸艂 Adriana. Wymierzy艂 cios w powietrze. - S艂ysza艂em, 偶e biedny Guinea nie mia艂 szans.

Adrian spojrza艂 na niego chmurnie.

Biedny鈥 Guinea nie powinien przystawia膰 si臋 do Sary.

- Sara, tak? Sara. - Will przeci膮gle wypowiedzia艂 to imi臋.

- Zamknij g臋b臋! Ja mog臋 j膮 nazywa膰 Sar膮, bo jeste艣my rodzin膮. Ale dla takich jak ty, ona jest pann膮 Palmer.

Will wzruszy艂 ramionami, lecz w oczach b艂ysn臋艂o mu szelmostwo. Kciukiem wskaza艂 Amerykanina.

- No, on nie jest jej krewnym, a nazywa j膮 Sar膮. Ciekawe, co to znaczy. ..

Adrian powali艂 go jednym uderzeniem. Po czym bez namys艂u okr膮偶y艂 偶ywop艂ot i pop臋dzi艂 prosto w stron臋 gospody.

Odczuwaj膮c zadowolenie i 偶al, Marsh patrzy艂 za galopuj膮c膮 Sar膮. Zdenerwowa艂 j膮, wi臋c nie by艂a tak pewna swego, jak udawa艂a, 偶e jest.

Z drugiej strony by艂o jasne, 偶e ona zamierza z nim walczy膰 o dobre imi臋 swojej rodziny. Martwi艂o go to, bo on tak偶e nie by艂 tak pewny swych racji, jak my艣la艂, 偶e jest.

Potar艂 d艂oni膮 podbr贸dek, zdaj膮c sobie spraw臋 z obecno艣ci k艂贸tliwej kobiety za sob膮, terroryzuj膮cej zar贸wno syna, jak i nieszcz臋snego pana Halbrechta. Po drugiej stronie dziedzi艅ca jego s艂u偶膮cy Duff i dw贸ch stajennych obserwowa艂o odjazd Sary. Niech to diabli! Je艣li miasteczka w Szkocji cho膰 troch臋 przypomina艂y miasteczka w Ameryce, to pod wiecz贸r jego starcie z pann膮 Palmer b臋dzie g艂贸wnym tematem rozm贸w przy kolacji. Cho膰 nie s膮dzi艂, by zaszkodzi艂o to jego planom, to nie zamierza艂, by tak si臋 sta艂o.

Sara mo偶e odszuka膰 rejestry, o kt贸rych on nie wie. Teraz, kiedy wiedzia艂a, co planuje, mo偶e wyszuka膰 potrzebny dow贸d, zanim on zdo艂a to zrobi膰. A kiedy znajdzie, na pewno go zniszczy i nikt si臋 nie dowie o krzywdzie jego matki.

Niech to diabli! Przeczesa艂 palcami rozczochrane w艂osy, patrz膮c, jak kurz wzbity kopytami jej klaczy zn贸w opada na dziedziniec. Ponownie powiedzia艂 jej wi臋cej, ni偶 zamierza艂. Co si臋 z nim dzieje?!

Dlaczego, gdy chodzi艂o o Sar臋 Palmer, zawsze okazywa艂 si臋 g艂upcem? Nie powinien dopu艣ci膰, 偶eby poci膮g do niej zdominowa艂 prawdziwy cel jego przybycia do tego miasta. Od pierwszego spotkania z ni膮 ani jednej przekl臋tej rzeczy nie zrobi艂 jak nale偶y.

Roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no, ale sztucznie. Do wszystkiego zabiera艂 si臋 藕le, a to z powodu jednej irytuj膮cej kobiety. Nie m贸g艂 d艂u偶ej zachowywa膰 si臋 w ten spos贸b.

Na nieszcz臋艣cie, sprawy niepr臋dko wezm膮 lepszy obr贸t, powiedzia艂 sobie, kiedy dostrzeg艂 m艂odzie艅ca zmierzaj膮cego w jego stron臋. Syn Estelle, Adrian. Ten, kt贸ry ostatniej nocy rzuci艂 si臋 Sarze na ratunek. Marsh skrzy偶owa艂 ramiona, czekaj膮c na jeszcze jedn膮 przykr膮 rozmow臋.

- Co pan jej znowu zrobi艂? - Ch艂opiec spojrza艂 z takim gniewem, 偶e Marsh mia艂 ochot臋 si臋 roze艣mia膰. Wida膰 nie on jeden robi艂 z siebie g艂upca przez t臋 niewdzi臋czn膮 kobiet臋. Ch艂opak nie tylko stawia艂 czo艂o Marshowi, ale, jak si臋 zdawa艂o, dla Sary r贸wnie ch臋tnie przeciwstawi艂by si臋 w艂asnej matce.

Twarz Marsha by艂a powa偶na. Nie warto w艣cieka膰 si臋 na porywczego ch艂opaka.

- To ona mnie odszuka艂a, Adrianie. Mo偶e powiniene艣 skierowa膰 to pytanie do niej.

- Ale pan j膮 zdenerwowa艂. Widzia艂em, jak przed chwil膮 odjecha艂a, jakby j膮 diabe艂 goni艂. Co pan jej zrobi艂? Marsh potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Ona mnie nie lubi, to wszystko.

- Wi臋c dlaczego przyjecha艂a do gospody, w kt贸rej pan si臋 zatrzyma艂? Dlaczego pana nie lubi?

Marsh nie mia艂 zamiaru d艂u偶ej by膰 przes艂uchiwany przez jakiego艣 szczeniaka, wzdychaj膮cego do kobiety starszej od niego.

- Ju偶 powiedzia艂em, j膮 zapytaj. - Jednak gdy si臋 odwr贸ci艂 w stron臋 gospody, ch艂opiec chwyci艂 go za r臋kaw.

Marsh zareagowa艂 b艂yskawicznie. Szybki obr贸t, pchni臋cie i po chwili sta艂 na rozstawionych nogach nad ch艂opcem. Le偶膮c na plecach w kurzu, ch艂opak patrzy艂 na niego, najpierw z zaskoczeniem, potem z w艣ciek艂o艣ci膮.

Marsh cofn膮艂 si臋, 偶a艂uj膮c swej gwa艂townej reakcji.

- Ma艂a rada, synu. Nigdy nie chwytaj m臋偶czyzny od ty艂u.

Ignoruj膮c wyci膮gni臋t膮 r臋k臋 Marsha, ch艂opak skoczy艂 na r贸wne nogi i wycofa艂 si臋 poza zasi臋g jego ramienia.

- Nie chcemy tutaj takich jak pan. Niech pan wraca do domu, Amerykaninie, zanim po偶a艂uje pan, 偶e w og贸le tutaj przyjecha艂.

Ju偶 偶a艂uj臋, pomy艣la艂 Marsh, obserwuj膮c oddalaj膮cego si臋 ch艂opaka. 呕a艂owa艂, 偶e poszed艂 wczoraj na te ta艅ce; 偶a艂owa艂 te偶, 偶e poca艂owa艂 Sar臋 Palmer. Lecz niczego nie m贸g艂 cofn膮膰, a nie mia艂 zamiaru zmienia膰 teraz swych plan贸w.

- Uuu, ale偶 ten ch艂opak jest zadziorny - dobieg艂 go z ty艂u g艂os Duffa.

- Zadziorny? - prychn膮艂 Marsh. - Raczej g艂upi.

- Mo偶e g艂upi, skoro zaczepia go艣cia dwa razy ci臋偶szego od siebie. Ale to dowodzi, 偶e ma ikr臋. Widzia艂em, jak da艂 w pysk go艣ciowi wy偶szemu od niego. Roz艂o偶y艂 go jednym ciosem. Z takim talentem, ten ch艂opak powinien pomy艣le膰 o karierze w boksie. Wie pan, na ringu.

Marsh spojrza艂 krzywo na swego s艂u偶膮cego.

- Tego ch艂opaka sta膰 na wi臋cej.

- Nie wiem, wielmo偶ny panie. Na ringu mo偶na zarobi膰 pieni膮dze. Nie widzia艂 pan, jak on si臋 zamachn膮艂, nie pi臋艣ci膮, ale ca艂ym cia艂em. Mniej wi臋cej tak, jak wczoraj pan na tego go艣cia. - Kiedy Marsh milcza艂, Duff u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i splun膮艂. - 艢mieszne, przysi膮g艂bym, 偶e obie walki by艂y o t臋 sam膮 kobiet臋.

Marsh nie by艂 w nastroju do takich rozwa偶a艅.

- Kobiety to k艂opot, Duff. Zapewne ju偶 si臋 o tym przekona艂e艣. Wszyscy zrobiliby艣my lepiej, trzymaj膮c si臋 od nich jak najdalej.

Duff roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Osobi艣cie lubi臋 kobiety, szczeg贸lnie te nieskomplikowane, takie jak matka tego ch艂opca.

Marsh nie odpowiedzia艂, tylko zawr贸ci艂 do gospody. Nieskomplikowana kobieta. Tak, w tej chwili przyda艂aby mu si臋 taka, by pozby膰 si臋 tej frustracji i gniewu.

Gdy maszerowa艂 przez gospod臋 i wchodzi艂 po schodach, wiedzia艂, 偶e niepr臋dko znajdzie ulg臋. On i Sara Palmer b臋d膮 si臋 艣ciera膰, lecz nie w 艂贸偶ku. Wielka szkoda.

Rzuci艂 na krzes艂o kapelusz i strz膮sn膮艂 z siebie zmi臋t膮 kurtk臋. Po paskudnej scenie ostatniej nocy i po tym, jak zaprezentowa艂 si臋 dzisiaj, Sara mia艂a wszelkie prawo kr臋ci膰 na niego swym 艂adnym, arystokratycznym nosem. Wda艂 si臋 w burd臋 i pi艂 jak jaki艣 zbir ze wsi. Jego matka by艂aby tak samo zbulwersowana jak Sara.

Jednak my艣l o matce pomog艂a Marshowi na nowo skupi膰 si臋 na celu swojej podr贸偶y do Kelso. Nie chodzi艂o o Sar臋 Palmer, tylko o Maureen MacDougal Byrde.

Jego matce zabrano 偶ycie, na jakie zas艂ugiwa艂a. Jeden m臋偶czyzna ju偶 j膮 zawi贸d艂. On nie mia艂 zamiaru tego zrobi膰.

Nast臋pnego ranka Sara siedzia艂a przy stole w swym alkierzu, sporz膮dzaj膮c list臋. Mia艂a wiele czasu, by rozwa偶y膰 mo偶liwo艣ci wyboru i wszystkie one sprowadza艂y si臋 do jednego. Skoro nie mog艂a udusi膰 Marshalla MacDougala - a szczerze tego pragn臋艂a - to musi go przechytrzy膰. Musi si臋 upewni膰, 偶e 偶aden dow贸d zawarcia ma艂偶e艅stwa mi臋dzy jego matk膮 a Cameronem Byrde'em nie istnieje.

A je艣li istnieje?

Pi贸ro dr偶a艂o jej w r臋ce i niebawem na trzech ostatnich wpisach na li艣cie rozla艂 si臋 du偶y kleks.

- Do licha - mrukn臋艂a. Odrzuci艂a pi贸ro i zmi臋艂a paskudn膮 kartk臋 pergaminu. Niewykluczone, 偶e ten 艂ajdak Cameron Byrde nie po艣lubi艂 tej kobiety i 偶e ona nic nie znajdzie w rejestrach 艣lub贸w.

Je艣li chodzi o ko艣cio艂y w Anglii, Sara wykluczy艂a je od razu. Pan MacDougal powiedzia艂 jej przy ich pierwszym spotkaniu, 偶e przyby艂 z Londynu. Zapewne szuka艂 tam dowodu - bez powodzenia, jak podejrzewa艂a. Dlatego przyjecha艂 do Szkocji.

Lecz tutaj tak偶e nic nie znajdzie. Z tego, co s艂ysza艂a, Cameron Byrde by艂 zbyt przebieg艂ym 艂ajdakiem, by da膰 si臋 z艂apa膰 w pu艂apk臋 ma艂偶e艅stwa z kobiet膮 ubog膮. Matka pana MacDougala prawdopodobnie wymy艣li艂a ca艂膮 t臋 histori臋, by uchroni膰 przed pot臋pieniem siebie i swego syna. Dlatego on w ni膮 wierzy艂 - by艂a to jedyna historia, jak膮 mu kiedykolwiek opowiedziano.

Sar臋 ogarn臋艂o wsp贸艂czucie dla pana MacDougala. Jakie to musia艂o by膰 trudne, dorasta膰 bez ojca. Pan MacDougal musia艂 bole艣nie odczuwa膰 jego brak. Tak jak Adrian. Neville, jakkolwiek si臋 stara艂, nie m贸g艂 mu wype艂ni膰 tej pustki. Czy kto艣 pr贸bowa艂 wype艂ni膰 t臋 pustk臋 panu MacDougalowi?

Wsta艂a i otrz膮saj膮c si臋 ze wsp贸艂czucia, podesz艂a do okna. Na zewn膮trz g臋sty rz膮d jab艂oni okala艂 kuchenny ogr贸d. Tego roku b臋d膮 mia艂y wiele jab艂ek. A stado owiec powi臋kszy艂o si臋 o nowe jagni臋. Dzi臋ki Neville'owi i Olivii, Byrde Manor kwit艂o, a ca艂e Kelso i okoliczne wsie korzysta艂y z tego. Je艣li Adrian nie korzysta艂, to nie z braku stara艅 z ich strony.

Lecz sprawa z tym Amerykaninem by艂a najwa偶niejsza. Nie pozwoli mu zniszczy膰 Olivii i pozbawi膰 domu jej dzieci. Mo偶e w przesz艂o艣ci c贸rka Augusty sprawia艂a zaw贸d swym lekkomy艣lnym i samolubnym zachowaniem, lecz tym razem ich nie zawiedzie.

Wyprostowa艂a ramiona. Mia艂a trzy tygodnie, zanim Olivia i jej rodzina wr贸c膮 z Glasgow. Je艣li do tego czasu nie b臋dzie mog艂a dowie艣膰 prawdy i kaza膰 panu MacDougalowi pakowa膰 walizki, to b臋dzie zmuszona powiedzie膰 Liwie i Neville'owi, co si臋 dzieje. Do tego czasu jednak ona sama musi rozegra膰 t臋 bitw臋 i wygra膰.

Porwa艂a kartk臋 z list膮 ko艣cio艂贸w. Je艣li oni zawarli ma艂偶e艅stwo, wpis o nim musi gdzie艣 istnie膰, a nie znajdzie go, kr膮偶膮c po korytarzach Byrde Manor.

Pani Hamilton dzierga艂a, siedz膮c przy s艂onecznym kuchennym oknie na dole.

- No, dziecko. - U艣miechn臋艂a si臋 do wchodz膮cej Sary. - Dowiedzia艂am si臋 czego艣.

- Naprawd臋?

- Tak. W Woodford Court by艂a na s艂u偶bie m艂oda MacDougal. Pani Tillotson j膮 pami臋ta. Mi艂a dziewczyna, ale nie zosta艂a d艂ugo.

Sara zesztywnia艂a.

- Kiedy to by艂o? Czy pani Tillotson pami臋ta?

- Dobre trzydzie艣ci lat temu, powiedzia艂a, bo pani Tillotson by艂a jeszcze w domu, a nie na s艂u偶bie.

Sarze nagle zasch艂o w ustach.

- Czy wie, co si臋 sta艂o z t膮 dziewczyn膮?

Pani Hamilton wykrzywi艂a twarz.

- S膮dzi, 偶e dziewczyna po艣lubi艂a kogo艣 z Maxton. To znaczy, 偶e nie mog艂a by膰 matk膮 tego Amerykanina. Ale nie wydawa艂o mi si臋 m膮dre zadawa膰 pani Tillotson zbyt wiele pyta艅.

- Maxton. - Niewiele tego na pocz膮tek, ale przynajmniej co艣. Sara nie traci艂a czasu. Wzi臋艂aby konia, gdyby nie nieugi臋ty sprzeciw pani Hamilton. Ochmistrzyni nie pozwoli艂aby jej te偶 powozi膰. Po godzinie Sara i stangret ruszyli podr贸偶n膮 karet膮 z koszem wiktua艂贸w i 艣cis艂ymi rozkazami, by wr贸cili przed wieczorem.

Przy suchych drogach i obiecuj膮cej pogodzie Sara by艂a pewna, 偶e dotrze do Maxton wczesnym popo艂udniem, przejrzy tam ksi臋gi parafialne i wr贸ci o godzinie, kt贸ra zadowoli pani膮 Hamilton. Gdyby jednak okoliczno艣ci wymaga艂y, 偶eby zosta艂a d艂u偶ej, by艂a na to w pe艂ni przygotowana i niech diabli wezm膮 pozory przyzwoito艣ci.

Trzygodzinna podr贸偶 da艂a jej zbyt wiele czasu na rozmy艣lania. G艂贸wnie o Marshallu MacDougalu.

Zanim dotar艂a do starej wsi Maxton, by艂a k艂臋bkiem nerw贸w. W efekcie dra偶ni艂o j膮 oci膮ganie si臋 nowicjusza u 艢wi臋tego Patryka przy udost臋pnieniu ksi膮g parafialnych.

- Co si臋 tutaj dzieje? - dopytywa艂 si臋 chudy ch艂opak. Zaprosi艂 Sar臋 do 艣rodka, lecz gdy tylko przedstawi艂a swe 偶yczenie, jego zachowanie ca艂kowicie si臋 zmieni艂o. Sta艂 teraz w sutannie, na szeroko rozstawionych nogach, broni膮c dost臋pu do biura pastora.

- Dlaczego interesuj膮 pani膮 nasze ksi臋gi parafialne? M贸wi pani, 偶e przyjecha艂a z Kelso. Ale mnie si臋 zdaje, 偶e z Londynu.

Sara stara艂a si臋 zachowa膰 grzeczny ton w rozmowie z tym cz艂owiekiem, lecz by艂o to trudne.

Gwa艂towne zachowanie nie pomo偶e twojej sprawie, upomnia艂a sam膮 siebie.

Lecz podczas ta艅c贸w z pewno艣ci膮 pomog艂a sprawie Marshalla MacDougala. Jeden cios i pan MacDougal pos艂a艂 pana Guine臋 w diab艂y.

Na my艣l o aroganckim zachowaniu Amerykanina w jej g艂owie zrodzi艂o si臋 pewne podejrzenie. Bacznie przyjrza艂a si臋 stoj膮cemu przed ni膮 ch艂opakowi.

- Nie jestem pierwsz膮 osob膮, kt贸ra przysz艂a do pana z takim 偶膮daniem, prawda? - Gdy ch艂opak si臋 zawaha艂, zacz臋艂a naciska膰. - Wiem o wszystkim, wi臋c mo偶e pan przesta膰 k艂ama膰. W pana zawodzie to nie przystoi.

Ch艂opak odwr贸ci艂 spojrzenie i jego ziemista cera por贸偶owia艂a. Mia艂a s艂uszno艣膰. Ten n臋dzny MacDougal by艂 tu przed ni膮.

Spod zmru偶onych powiek gniewnie spojrza艂a na ch艂opaka.

- Przypuszczam, 偶e zagrozi艂, i偶 pana zleje Je艣li powie pan komu艣, zw艂aszcza mnie, o jego wizycie. Ale niech si臋 pan nie martwi, nie wydam pana.

- Nie wyda mnie pani? - Niezadowolony zacz膮艂 skuba膰 sutann臋. - Kobiecy umys艂 tak niewiele rozumie. Do pani wiadomo艣ci, pan MacDougal ofiarowa艂 bardzo hojny datek. Na rzecz parafii - doda艂 pospiesznie, kiedy ona sceptycznie unios艂a brwi.

Cho膰 Sara g艂臋boko w膮tpi艂a, by te pieni膮dze trafi艂y do szkatu艂ki dla biednych, nie mia艂a zamiaru da膰 si臋 pokona膰 Marshallowi MacDougalowi. Z teatralnym wyczuciem otworzy艂a ozdobn膮 torebk臋.

- Potrafi臋 by膰 r贸wnie hojna jak on. A teraz prosz臋 mi pokaza膰 to, co pokaza艂 pan jemu.

Faktycznie, panna Magdalena MacDougal wysz艂a za m膮偶 w pa藕dzierniku 1797 roku. Lecz nie za Camerona Byrde'a, ale za Horace'a MacNeila.

Sara potar艂a palcem licz膮cy trzydzie艣ci lat wpis. Papier by艂 cienki, atrament zacz膮艂 blakn膮膰. Lecz nazwisko by艂o wyra藕ne. Horace MacNeil.

Podnios艂a wzrok na nowicjusza.

- Czy Magdalena MacDougal i Horace MacNeil nadal tutaj mieszkaj膮?

G艂owa zachwia艂a mu si臋 na d艂ugiej szyi.

- On mieszka. Ona zmar艂a zesz艂ej zimy i zosta艂a pochowana na cmentarzu ko艣cielnym.

Podczas kr贸tkiej jazdy do siedziby Horace'a MacNeila Sara milcza艂a. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e ta kobieta nie mog艂a by膰 matk膮 pana MacDougala, chyba 偶e ca艂a ta opowie艣膰 by艂a misternym oszustwem. Jednak nie wydawa艂o jej si臋, by tak by艂o. Pan MacDougal naprawd臋 wierzy艂, 偶e jego matka po艣lubi艂a Camerona Byrde'a. To oznacza艂o, 偶e ta kobieta by艂a, w najlepszym razie, spokrewniona z Marshallem MacDougalem. Mo偶e by艂a jego ciotk膮? Wa偶ne by艂o to, czy jej rodzina wiedzia艂a co艣 o matce Marshalla MacDougala i jej zwi膮zku z Cameronem Byrde'em.

A je艣li Amerykanin ju偶 tam by艂 i przepyta艂 MacNeila? Czy oni przyjm膮 j膮 teraz? A je艣li byliby tak niech臋tni, jak ten nowicjusz, to czy mia艂a do艣膰 pieni臋dzy, by ich do tego sk艂oni膰?

Przeszuka艂a torebk臋. Dlaczego nie pomy艣la艂a o tym, by wzi膮膰 wi臋cej pieni臋dzy?

Niebawem kareta zatrzyma艂a si臋 przed domkiem MacNeil贸w. By艂 to niski, otynkowany budynek, przez co wyr贸偶nia艂 MacNeil贸w w艣r贸d biedniejszych s膮siad贸w. Lecz na dziedzi艅cu panowa艂 ba艂agan, a za domkiem zwisaj膮c niedbale z podpartych 偶erdzi, suszy艂o si臋 pranie.

Dwa psy, ze zje偶on膮 sier艣ci膮 i na sztywnych 艂apach, zacz臋艂y szczeka膰. Tu偶 za nimi wybieg艂o pi臋cioro dzieci, pojawi艂y si臋 dwie kobiety i na ko艅cu starzec. Sara patrzy艂a na niego, na jego wydatny brzuch z napinaj膮cymi si臋 na nim szelkami. Mo偶e to by艂 pan MacNeil, m膮偶 Magdaleny?

Szed艂 przez dziedziniec, z ka偶dym krokiem chmurniejszy. Jakby wyczuwaj膮c jego nastr贸j, psy sta艂y si臋 zuchwalsze. Stangret Sary musia艂 mocn膮 r臋k臋 pow艣ci膮ga膰 nerwow膮 par臋 koni.

Stangret 艣mign膮艂 batem jednego z kundli, kt贸ry podbieg艂 za blisko, po czym spojrza艂 gniewnie na starego cz艂owieka.

- Hej, ty! Odwo艂aj te psy.

Starzec tylko mocniej potrz膮sn膮艂 pi臋艣ciami.

- Je艣li ona przyjecha艂a tutaj w tym samym celu, co ten drugi, to mo偶e rusza膰 w drog臋. Nie rozmawiamy o tych, co zostali przegnani z rodziny. Powiedzia艂em to jemu i tobie m贸wi臋 to samo. Ta Maureen niewarta by艂a brudu pod butami mojej Magdy. A teraz ruszaj. Wracaj do Ameryki z tym jej b臋kartem!

Zesztywnia艂a z oburzenia, Sara zawo艂a艂a do stangreta, zanim ten zd膮偶y艂 si臋 posprzecza膰.

- Ruszaj. - Marshall MacDougal ju偶 tutaj by艂 i niew膮tpliwie zosta艂 tak samo potraktowany. Dowiedzia艂a si臋 jednak od tego starca wystarczaj膮co du偶o, by si臋 domy艣li膰 reszty. Matk膮 Marsha musia艂a by膰 Maureen MacDougal, siostra Magdy MacNeil.

A jej grzech?

Sara wpatrywa艂a si臋 niewidz膮cymi oczami w puste poduszki naprzeciwko niej. Zna艂a tylko jeden grzech, przez kt贸ry m艂oda kobieta zosta艂aby odsuni臋ta od rodziny. Maureen MacDougal musia艂a zaj艣膰 w ci膮偶臋, nie maj膮c m臋偶a.

Zimny dreszcz przebieg艂 jej po plecach. Bez m臋偶a, Maureen MacDougal zosta艂a odes艂ana a偶 do Ameryki. Cameron Byrde m贸g艂 by膰 kochankiem tej kobiety, ale, tak jak Sara podejrzewa艂a, nigdy nie by艂 jej m臋偶em.

Pan MacDougal nie mia艂 dowodu na zawarcie ma艂偶e艅stwa i nie znajdzie go tutaj. Teraz by艂a tego pewna.

A jeszcze ten cz艂owiek nazwa艂 Marsha b臋kartem.

Gdy kareta ruszy艂a z powrotem do Kelso, Sara nie czu艂a satysfakcji, jakiej si臋 spodziewa艂a. Zamiast tego, przed oczami pojawia艂 jej si臋 obraz wystraszonej m艂odej kobiety, samej i ci臋偶arnej.

Co ona by czu艂a? Nie, 偶eby kiedykolwiek znalaz艂a si臋 w takiej sytuacji. Niemniej, opuszczona przez ukochanego, siostr臋, rodzin臋, wys艂ana za ocean, matka Marsha musia艂a dawa膰 sobie rad臋 w 艣wiecie, by膰 jedynym oparciem dla bezradnego ma艂ego dziecka...

By艂a to straszna my艣l i mimo i偶 nie darzy艂a Marshalla MacDougala sympati膮 i nie ufa艂a mu, serce 艣cisn臋艂o si臋 jej ze wsp贸艂czucia dla jego nieznanej matki - i dla pozbawionego ojca ch艂opca. 呕adne z nich nie zas艂u偶y艂o na los, jaki ich spotka艂. Zw艂aszcza on nie zas艂ugiwa艂 na pot臋pienie tego niemi艂ego starca MacNeila.

艢ci膮gn臋艂a r臋kawiczki, rozwi膮za艂a i zdj臋艂a czepek. Czy takie potraktowanie wyp臋dzi艂o Adriana z Eton?

Bez w膮tpienia tak.

Sara westchn臋艂a. B臋dzie musia艂a podwoi膰 starania, je艣li chodzi o ch艂opca, zdecydowa艂a. Mo偶e jak tylko pan MacDougal wr贸ci do Ameryki - bo dzisiejsze informacje musia艂y go zniech臋ci膰 - mo偶e zwierzy si臋 z tego wszystkiego Neville'owi i doradzi mu, by nie zra偶a艂 si臋 popisami nonszalancji Adriana. Ch艂opiec potrzebuje ojca. Je艣li nie oka偶膮 mu mi艂o艣ci, na pewno wyro艣nie na trudnego i nieszcz臋艣liwego cz艂owieka, jak ten niezno艣ny pan MacDougal.

Siedz膮c w cieniu kasztanowca przed przysadzistym zajazdem pocztowym w Rutherford i s膮cz膮c trzeci膮 szklank臋 whisky, Marsh zaciska艂 szcz臋ki. Ten 偶a艂osny 艂ajdak! Min臋艂o trzydzie艣ci lat, jego 偶ona zmar艂a i zosta艂a pochowana, a mimo to Horace MacNeil odrzuci艂 Maureen MacDougal - a tak偶e jej syna. Je艣li rodzina tak j膮 traktowa艂a, nic dziwnego, 偶e jego matka milcza艂a na temat krewnych w Szkocji.

Marsh wychyli艂 szklank臋 mocnej whisky, upajaj膮c si臋 jej pal膮cym smakiem. Czy to mog艂a by膰 prawda? Czyjego matka, brzemienna i bez m臋偶a, zosta艂a odes艂ana? Czy Cameron Byrde nie chcia艂 jej po艣lubi膰? Czy k艂ama艂a, by 艂agodzi膰 rozpaczliw膮 t臋sknot臋 ma艂ego ch艂opca za ojcem, kt贸rego nie m贸g艂 mie膰?

R臋ka mu zadr偶a艂a i odstawi艂 ci臋偶k膮 szklank臋.

Przy wszystkich komplikacjach - d艂ugiej, m臋cz膮cej podr贸偶y morskiej, 艣lepych uliczkach w Londynie, dobrych i z艂ych tropach, odk膮d przyby艂 do Szkocji - dzisiejsze starcie z rodzin膮 matki dotkn臋艂o Marsha najmocniej.

Ten cz艂owiek nazwa艂 go b臋kartem. Nie by艂a to uwaga, jak膮 zazwyczaj si臋 przejmowa艂, ale tym razem... tym razem zacz膮艂 wierzy膰, 偶e mog艂a by膰 prawdziwa.

Zamkn膮艂 oczy, wyobra偶aj膮c sobie matk臋 tak膮, jak膮 widzia艂 j膮 po raz ostatni. Tak膮 艂adn膮 i kruch膮, jak zawsze u艣miechaj膮c膮 si臋 do niego z mi艂o艣ci膮 w oczach. By艂 jej ca艂ym 艣wiatem. Teraz to rozumia艂. A on uwa偶a艂 t臋 pozycj臋 za ca艂kowicie mu nale偶n膮. Dopiero teraz, kiedy jej nie by艂o, zrozumia艂, jak jej mi艂o艣膰 i wiara w niego by艂y dla niego wa偶ne.

Czy jeszcze kiedykolwiek b臋dzie dla kogo艣 tak wa偶ny?

Cienie p贸藕nego popo艂udnia rozpo艣ciera艂y si臋 fioletem po dziedzi艅cu. Nie mia艂 zwyczaju rozczula膰 si臋 nad sob膮, ale ten jeden raz pozwoli艂 sobie na t臋 s艂abo艣膰.

Po drugiej stronie dziedzi艅ca siedzia艂 Duff, jak zwykle nie martwi膮c si臋 o to, gdzie sp臋dz膮 noc. Duff by艂 ciekaw zamiar贸w Marsha. Cho膰 Marsh nie wstydzi艂 si臋 swej dawnej kariery boksera, nie by艂a ona czym艣, czym si臋 przechwala艂. Powinien przewidzie膰, 偶e taki wysportowany cz艂owiek jak Duffy Erskine rozpozna nazwisko MacDougal. Lecz kariera boksera nale偶a艂a do przesz艂o艣ci. Teraz obchodzi艂y go wa偶niejsze sprawy.

Marsh zobaczy艂, jak pulchna pokoj贸wka po raz trzeci wychodzi z kuchni, by poflirtowa膰 z Duffem i ci臋偶ko westchn膮艂. Chcia艂by, by jego 偶ycie zn贸w sta艂o si臋 nieskomplikowane.

Skrzypi膮cy pow贸z wjecha艂 na dziedziniec i Marsh leniwie go obserwowa艂. Co艣 w nim wyda艂o mu si臋 znajome. A potem w jego ciemnym wn臋trzu dostrzeg艂 profil kobiety i nagle wszystkie jego zmys艂y o偶y艂y.

Sara Palmer. Musia艂a go 艣ledzi膰.

Serce zacz臋艂o mu bi膰 szybszym rytmem. Zatem ona te偶 jest tutaj. To oznacza艂o, 偶e jego 偶ycie stanie si臋 bardziej skomplikowane. Nie powinno go to dziwi膰, bo ona jest bardzo inteligentna i zaradna. Musia艂 jej to przyzna膰.

Lecz czy by艂a wystarczaj膮co bystra, by odkry膰 MacNeil贸w i ich zwi膮zki z MacDougalami?

Patrzy艂, jak pow贸z zatrzymuje si臋 przy stajni i stangret zeskakuje. Wsta艂 i przeczesa艂 palcami w艂osy. Przesta艂 si臋 nad sob膮 rozczula膰 i pomy艣la艂 o obecno艣ci Sary w tym zaje藕dzie.

Jako b臋kart zosta艂 odtr膮cony przez Horace'a MacNeila.

Trzeba by艂o si臋 przekona膰, co Sara Palmer my艣li o b臋kartach.

Sara si臋gn臋艂a do drzwi powozu, po czym raptownie opad艂a na sk贸rzane poduszki. Nie! Niemo偶liwe, 偶eby on tutaj by艂!

Marshall MacDougal maszerowa艂 przez dziedziniec, zmierzaj膮c wprost do powozu. Och, dlaczego musieli napoi膰 konie akurat tutaj? Jeszcze godzina jazdy, a by艂aby w domu. Nawet tylko p贸艂 godziny, a mog艂aby si臋 zatrzyma膰 w Trows zamiast tutaj.

Ale nie, utkwi艂a tu, bez pokoj贸wki, p贸藕nym wieczorem - i z Marshallem MacDougalem, wyra藕nie d膮偶膮cym do walki.

Zdenerwowana odgarn臋艂a z czo艂a wilgotny lok. A wi臋c on chce si臋 z ni膮 zetrze膰. Niech tak b臋dzie. Nie musia艂a si臋 wstydzi膰 tego, 偶e jest tutaj. Broni艂a tylko interes贸w swej rodziny i z tego by艂a dumna. W ka偶dym razie jej pozycja by艂a teraz silniejsza ni偶 przedtem - przyjmuj膮c, 偶e uwagi niemi艂ego MacNeila by艂y prawdziwe.

Zmusi艂a si臋 zatem do wynios艂ego, pewnego siebie u艣miechu. Dawno temu dowiedzia艂a si臋, 偶e by艂 on siln膮 broni膮 w kontaktach z takimi lud藕mi, jak Marshall MacDougal. Ca艂kowicie zignorowa艂a fakt, 偶e serce bije jej mocno z innego powodu.

Zatrzyma艂 si臋 przy drzwiach, z g艂ow膮 na wysoko艣ci okna.

- Och, witam, panno Palmer - powiedzia艂 podejrzanie szczerym tonem. - Pomy艣le膰, 偶e si臋 znowu spotykamy. Bogowie musz膮 by膰 dzi艣 dla mnie 艂askawi, skoro obdarzaj膮 mnie tak mi艂ym towarzystwem.

Mi艂e towarzystwo? Sara przymru偶y艂a oczy. Je艣li mia艂 ochot臋 na tak膮 zabaw臋, prosz臋 bardzo.

- Och. Jak偶e si臋 pan miewa, panie MacDougal? Obawiam si臋 jednak, 偶e m贸j post贸j tutaj b臋dzie kr贸tki. Zatrzymali艣my si臋 tylko po to, by da膰 wytchnienie koniom, zanim ruszymy dalej do Kelso.

- Tak jak ja. Mi艂o mi b臋dzie towarzyszy膰 pani.

- To z pewno艣ci膮 nie b臋dzie konieczne.

- Aleja nalegam. Jestem pewien, 偶e pani matka nie chcia艂aby, 偶eby podr贸偶owa艂a pani sama po tych wiejskich drogach.

- Ach! - przerwa艂a mu. - Oboje wiemy, 偶e jest pan ostatni膮 osob膮, kt贸ra przejmowa艂aby si臋 偶yczeniami mojej matki. Poza tym mam stangreta.

- Jak powiedzia艂em - ci膮gn膮艂 niezra偶ony - nie powinna pani podr贸偶owa膰 sama po tych wiejskich drogach, szczeg贸lnie po zmroku. Uprzedzono mnie, 偶e w tych stronach grasuj膮 rozb贸jnicy.

Sara wiedzia艂a o tym, ale nie zamierza艂a si臋 do tego przyznawa膰.

- Jestem pewna, 偶e to przesada.

- Nie wydaje mi si臋. - U艣miecha艂 si臋 teraz szeroko, impertynenckim, triumfalnym u艣miechem, kt贸ry sprawia艂, 偶e trudno jej by艂o zachowa膰 pozory uprzejmo艣ci.

Wysun臋艂a podbr贸dek i postanowi艂a by膰 szczera.

- Porzu膰my t臋 艣mieszn膮 fars臋, panie MacDougal. Nie dba pan o moje bezpiecze艅stwo, a zwa偶ywszy pa艅skie nieprzyjazne uczucia wobec mojej rodziny, nie musi pan udawa膰, 偶e tak偶e mn膮 si臋 przejmuje. Poza tym, jak pan dobrze wie, nie spotkali艣my si臋 tutaj przypadkiem. Tak jak ja, dopiero co przyjecha艂 pan z Maxton. Podejrzewam, 偶e oboje odjechali艣my z t膮 sam膮 interesuj膮c膮 wiadomo艣ci膮. Przypuszczam, 偶e cieszy mnie ona bardziej ni偶 pana.

Mia艂a wra偶enie, 偶e widzi, jak zmienia si臋 wyraz jego oczu. Szydercze 艣wiate艂ko znik艂o, a w jego miejsce pojawi艂o si臋 zmieszanie.

- T膮 sam膮 wiadomo艣ci膮? - spyta艂 ostro偶nie. Sara zawaha艂a si臋, zanim przem贸wi艂a.

- By艂am u pana MacNeila.

Ton g艂osu Marsha sta艂 si臋 jadowity.

- Pan MacNeil ochoczo dzieli si臋 swymi paskudnymi opiniami. Nie wiadomo, czy opinie te s膮 prawdziwe, lecz ciesz臋 si臋, 偶e chocia偶 ty jeste艣 zadowolona z jego s艂贸w. Mo偶e nie b臋dziesz ju偶 je藕dzi艂a za mn膮 po okolicy.

Po tych s艂owach sk艂oni艂 si臋 lekko i odszed艂. Jego zachowanie zaskoczy艂o Sar臋. Nawet nie zd膮偶y艂a zwr贸ci膰 mu uwagi za m贸wienie do niej po imieniu.

Cho膰 przedtem trzyma艂a si臋 z dala od okna, teraz wysun臋艂a przez nie g艂ow臋 i patrzy艂a, jak on oddala si臋 zamaszystym krokiem.

Co艣 w nim kaza艂o jej wsp贸艂czu膰. Przeby艂 dalek膮 drog臋 tylko po to, by si臋 dowiedzie膰, 偶e by艂 nie艣lubnym synem cz艂owieka, kt贸ry nie przejmowa艂 si臋 losem ludzi, kt贸rych krzywdzi艂. Jakie to musi by膰 dla Marsha bolesne.

On z pewno艣ci膮 wr贸ci teraz do Ameryki.

Przez nast臋pne minuty Sara siedzia艂a w powozie, rozmy艣laj膮c, podczas gdy dogl膮dano koni. Na nieszcz臋艣cie, z ka偶d膮 mijaj膮c膮 minut膮 by艂a coraz bardziej przekonana, 偶e pan MacDougal nie zrezygnuje tak 艂atwo. Nie, on nie zrezygnuje. Mo偶e za wcze艣nie og艂osi艂a swoje zwyci臋stwo?

Z jednej strony, zastanawia艂a si臋, czy s艂owa pana MacNeila zawiera艂y prawd臋, z drugiej jednak, co艣 w niej martwi艂o si臋 r贸wnie偶 o to, czy s艂owa te bardzo zrani艂y pana MacDougala.

Nie rozumia艂a, dlaczego jato interesuje. Mo偶e przez Adriana. Ostatecznie, nie chcia艂aby widzie膰, jak lekcewa偶膮 ch艂opca z podobnego powodu. Wi臋c jak mog艂oby j膮 cieszy膰 traktowanie pana MacDougala w taki sam okrutny spos贸b?

Jest bardzo prawdopodobne, i偶 on jest przyrodnim bratem Olivii. To oznacza, 偶e zalicza si臋 tak偶e do jej dalekiej rodziny.

Poprawi艂a si臋 niespokojnie na 艂awce. Gdyby tylko on zachowywa艂 si臋 jak cz艂onek rodziny, a nie jak jej wr贸g. Znaj膮c sw膮 siostr臋, Sara by艂a pewna, 偶e Liwie przyj臋艂aby go z otwartymi ramionami. Z czasem zapewne nawet ich matka oswoi艂aby si臋 z my艣l膮, 偶e jej drugi m膮偶 mia艂 nie艣lubnego syna.

Lecz 偶adna z nich nie zaakceptowa艂aby Marshalla MacDougala, je艣li ten by si臋 upiera艂, 偶e jest prawowitym synem i dziedzicem Camerona Byrde'a i 偶e jego matka by艂a prawdziw膮 偶on膮 Camerona Byrde'a.

Sara skrzywi艂a si臋 i pomasowa艂a sobie skronie, kt贸re zacz臋艂y pulsowa膰. Wszystko by艂o takie popl膮tane!

Zanim zn贸w ruszyli w drog臋, by艂o ju偶 ciemno, wi臋c stangret zapali艂 przedni膮 latarni臋. Ksi臋偶yc dawa艂 blade i zmienne 艣wiat艂o. Po kilku milach nap艂yn臋艂y ci臋偶kie chmury i ciemno艣膰 zaleg艂a nad nimi jak wielka, d艂awi膮ca r臋ka.

Sara skuli艂a si臋 przy oknie, wpatruj膮c si臋 w mrok. Opr贸cz nier贸wnych 艣cian 偶ywop艂ot贸w, kamiennych ogrodze艅 i nielicznych 艣wiate艂 z odleg艂ych dom贸w, niewiele mog艂a dostrzec. Jej dyskusja o rozb贸jnikach z panem MacDougalem wprawi艂a j膮 w najwy偶sze zdenerwowanie.

Powinna wzi膮膰 pok贸j w Rutherford. Cho膰 stangret nie wyrazi艂 g艂o艣no swej opinii, Sara pozna艂a po jego wyczekuj膮cym spojrzeniu, 偶e w艂a艣nie mia艂 na to nadziej臋. Lecz ona obieca艂a pani Hamilton, 偶e wr贸ci dzi艣 wieczorem. Poza tym by艂 tam Marshall MacDougal ze swoim niepokoj膮cym wdzi臋kiem. W efekcie, zamiast podj膮膰 rozs膮dn膮 decyzj臋, pozwoli艂a, by uczucia' zapanowa艂y nad jej rozumem.

Dlaczego zawsze udawa艂o mu si臋 wyprowadzi膰 j膮 z r贸wnowagi? Dlaczego si臋 z艂o艣ci艂a, ilekro膰 on by艂 w pobli偶u?

Nik艂y blask letniej b艂yskawicy gdzie艣 daleko przyni贸s艂 chwilow膮 ulg臋. Po kilku sekundach przetoczy艂 si臋 nad nimi niski i gro藕ny 艂oskot gromu.

Prosz臋, niech nie pada, modli艂a si臋 Sara. Tylko tego brakowa艂o. Ju偶 i tak zwolnili, burza zatrzyma艂aby ich ca艂kowicie.

Nagle us艂ysza艂a inne d藕wi臋ki; ko艅skie kopyta i m臋ski g艂os. Od razu przypomnia艂a sobie s艂owa Marshalla MacDougala: 鈥濿 tych stronach grasuj膮 rozb贸jnicy鈥.

Bo偶e drogi, oby to nie by艂a prawda!

Och, dlaczego by艂a taka niem膮dra, by ryzykowa膰 powr贸t do domu po zmroku?

- Panienko? - dobieg艂 j膮 g艂os stangreta. By艂 zdenerwowany. - Lepiej niech si臋 panienka mocno trzyma.

Na trza艣niecie bicza pow贸z pomkn膮艂 do przodu i cho膰 Sara mocno zacisn臋艂a r臋ce na s艂upku okna i wpar艂a stopy w pod艂og臋, miota艂o ni膮 z boku na bok.

Dobry Panie, jak stangret potrafi艂 usiedzie膰 na swym miejscu? I jak konie widzia艂y drog臋 w nieprzeniknionych ciemno艣ciach?

Te zmartwienia by艂y jednak niczym w por贸wnaniu z wi臋ksz膮 obaw膮. Czy zbli偶ali si臋 rozb贸jnicy?

- Sta膰! - us艂ysza艂a za sob膮 okrzyk.

- Jed藕 szybciej! - krzykn臋艂a Sara.

- Saro! Zwolnij, do diab艂a!

On zna jej imi臋? Sara wysun臋艂a g艂ow臋 przez okno. Czy zna ten g艂os?

- Saro! Ka偶 stangretowi zwolni膰!

Gdzie艣 ju偶 s艂ysza艂a ten ameryka艅ski akcent.

- Zatrzymaj si臋! Zatrzymaj si臋! - wykrzykn臋艂a do stangreta. Nie by艂o 偶adnych rozb贸jnik贸w, to tylko pan MacDougal. Bogu dzi臋ki.

Ledwie stangret zatrzyma艂 dysz膮ce konie, ulga Sary zmieni艂a si臋 w oburzenie. Jak ten cz艂owiek 艣mia艂 tak ich wystraszy膰!

Wypad艂a z powozu, jeszcze zanim ten stan膮艂 na dobre. Pan MacDougal musia艂 艣ci膮gn膮膰 swego konia, by unikn膮膰 zderzenia z ni膮.

- Lepiej, 偶eby okaza艂 si臋 pan rozb贸jnikiem - powiedzia艂a ostro. - 艢miertelnie mnie pan przerazi艂!

Cz艂owiek, kt贸ry jecha艂 za panem MacDougalem, parskn膮艂 艣miechem.

- Zdaje mi si臋, 偶e ta dzierlatka chce, 偶eby j膮 zwi膮za膰 i zniewoli膰, wielmo偶ny panie.

- Zamknij si臋 - mrukn膮艂 MacDougal. Do Sary za艣 powiedzia艂: - Nie 艣ciga艂em ci臋, dop贸ki nie zacz臋艂a艣 ucieka膰. Przez pewien czas jecha艂em za tob膮.

Sara opar艂a r臋ce na biodrach.

- W jakim celu? M贸g艂 pan zosta膰 w Rutherford.

- Wierz mi, zosta艂bym - odpar艂. - Tylko by艂em niespokojny, 偶e podr贸偶ujesz sama po zmroku.

Za nimi stangret odchrz膮kn膮艂.

- Prosz臋 wybaczy膰, panienko.

Lecz Sara nie spuszcza艂a wzroku z Marshalla MacDougala. W ciemno艣ciach wydawa艂 si臋 wielki, gro藕ny i w og贸le mu nie ufa艂a.

- Nie musi mnie pan pilnowa膰.

Zsiad艂 z konia i kiedy zatrzyma艂 si臋 tu偶 przed ni膮, poczu艂a si臋 bardziej zagro偶ona ni偶 przedtem. Czy rozb贸jnicy niewolili kobiety, kt贸re zatrzymywali? Czy on chcia艂 j膮 zniewoli膰?

Na sam膮 my艣l o tym ogarn臋艂a j膮 fala gor膮ca. Wyda艂a cichy j臋k przera偶enia. Jak ona mog艂a tak reagowa膰 na niego? W艂a艣nie na niego?

- Prosz臋 wybaczy膰, panienko - zn贸w powiedzia艂 stangret, stoj膮cy przy dysz膮cych koniach. - Prosz臋 wybaczy膰, ale wygl膮da na to, 偶e ju偶 po tym koniu.

Sara obr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na stangreta. Mia艂a ochot臋 si臋 rozp艂aka膰. Wszystko sz艂o nie tak, jak powinno, czu艂a, jak narasta w niej frustracja. Opanowa艂a si臋 jednak i powiedzia艂a do wo藕nicy:

- Co masz na my艣li, m贸wi膮c, 偶e jest po nim?

Nawet w ciemno艣ci pozna艂a, 偶e jest zdenerwowany.

- No, okula艂. Musia艂 藕le st膮pn膮膰 w tym zwariowanym wy艣cigu. Burza przetacza艂a si臋 przez niebo, by艂a coraz bli偶ej i Sar膮 ow艂adn臋艂o przeczucie nadci膮gaj膮cego nieszcz臋艣cia.

- Czy mo偶e i艣膰 dalej?

- No, b臋dzie musia艂 sam i艣膰 do domu, do Byrde Manor. Nie b臋dzie m贸g艂 ci膮gn膮膰 偶adnego ci臋偶aru. Z t膮 nog膮...

- Ale wyzdrowieje? - zapyta艂a Sara, zatroskana o cierpi膮ce zwierz臋.

- Och, tak mi si臋 zdaje, panienko. Po tygodniu czy dw贸ch odpoczynku b臋dzie taki jak dawniej.

Uspokojona, Sara stan臋艂a przed dylematem: co ma teraz zrobi膰? Wygadany s艂u偶膮cy pana MacDougala wyda艂 z siebie co艣 bardzo podobnego do r偶enia.

- Czy drugi ko艅 da rad臋 sam poci膮gn膮膰 pow贸z? - zapyta艂a Sara stangreta.

- Gdyby nie by艂 ju偶 zm臋czony, gdyby艣my nie musieli pokona膰 Gunnet Hill, no to mo偶e. Ale teraz...

- Mo偶emy zaprz膮c jednego z naszych koni - ku wielkiemu zaskoczeniu Sary zaproponowa艂 pan MacDougal.

- Nie s膮dz臋 - zacz臋艂a.

- Nalegam. Nie mog臋 ci臋 tu zostawi膰. Czuj臋 si臋 odpowiedzialny za twoje k艂opotliwe po艂o偶enie.

- C贸偶, ciesz臋 si臋, 偶e czuje si臋 pan winny. Niemniej nie s膮dz臋, by pa艅ski ko艅 poradzi艂 sobie z tym zadaniem. Pi臋kny ko艅 pod siod艂o nie jest przyzwyczajony do chodzenia w zaprz臋gu.

- Ko艅 mojego cz艂owieka jest wystarczaj膮co potulny, by si臋 nadawa艂 do takiej pracy - nalega艂. - Potem Duff mo偶e wsi膮艣膰 na mojego konia, a ja b臋d臋 ci towarzyszy艂 w powozie. Ale je艣li ci si臋 to nie podoba, mo偶esz pojecha膰 ze mn膮. - Poklepa艂 swego konia po szyi. - Dukie z 艂atwo艣ci膮 ud藕wignie nas oboje.

Zamilk艂 na wystarczaj膮co d艂ug膮 chwil臋, by Sara wyobrazi艂a sobie, jakie to mo偶e mie膰 nast臋pstwa. Ona siedz膮ca przed nim, otoczona jego ramionami, przyci艣ni臋ta do jego piersi.

Niezadowolenie Sary przerodzi艂o si臋 w panik臋. Nie mo偶e na to pozwoli膰!

- Oba rozwi膮zania s膮 dobre - ci膮gn膮艂. - Jedyne, na co nie pozwol臋, to 偶eby艣 sp臋dzi艂a noc tutaj, w tym powozie. Musisz bezpiecznie dojecha膰 do domu.

Duff zsiad艂 z konia i podszed艂 do powozu, by porozmawia膰 ze stangretem, pozostawiaj膮c Sar臋 z panem MacDougalem. Skrzy偶owa艂a ramiona, rozgniewana i zdenerwowana. Czy nie by艂o innego wyj艣cia?

- Nie mo偶esz tego znie艣膰, prawda? - szepn膮艂 g艂osem, kt贸rego nie s艂yszeli obaj s艂u偶膮cy.

- Je艣li m贸wi pan o tym, 偶e w 艣rodku nocnej ulewy b臋d臋 zdana na w艂asne si艂y, to przyznaj臋 Jest to dla mnie trudna sytuacja.

- Chc臋 powiedzie膰, 偶e nie mo偶esz znie艣膰 tego, i偶 mam racj臋. - Znalaz艂 si臋 teraz bli偶ej niej.

Unios艂a podbr贸dek.

- Czego pan chce, panie MacDougal? Czy stawianie mnie w takim k艂opotliwym po艂o偶eniu sprawia panu przyjemno艣膰? Przyznaj臋, 偶e oba rozwi膮zania s膮 odra偶aj膮ce.

Zachichota艂.

- Gdyby chodzi艂o o dobrego pastora, a nawet pana Halbrechta, nie by艂aby艣 taka zdenerwowana. Przyznaj si臋. Jecha艂aby艣 konno przed panem Listonem i z rado艣ci膮 znosi艂a obecno艣膰 pana Halbrechta w swym powozie. Ale ze mn膮... - zawiesi艂 g艂os.

- Wini mnie pan? - odpar艂a ostrym szeptem. - Ani pan Liston, ani pan Halbrecht nie maj膮 z艂ych zamiar贸w wobec mojej rodziny.

Wzruszy艂 ramionami.

- S膮dz臋, 偶e chodzi o co艣 wi臋cej.

Wyprostowa艂a si臋, za偶enowana tym, co sugerowa艂. Na nieszcz臋艣cie by艂 tylko jeden spos贸b, by temu zaprzeczy膰. Obci膮gn臋艂a stanik swej sukni.

- Szkoda czasu na sprzeczk臋. Przyjmuj臋 pa艅sk膮 propozycj臋, panie MacDougal. Niech pan zaprz臋gnie swego konia do powozu. Ale prosz臋 to zrobi膰 szybko. Wydaje si臋, 偶e niebo zaraz si臋 otworzy.

Mia艂a racj臋.

Ledwie wymieniono zwierz臋ta, rozp臋ta艂a si臋 nad nimi burza. Stangret, owini臋ty p艂aszczem przeciwdeszczowym, szed艂 przy g艂owach obu koni, prowadz膮c je przez burz臋, podczas gdy cz艂owiek pana MacDougala dosiad艂 wierzchowca i prowadzi艂 okula艂ego konia za sob膮.

Pan MacDougal szybko do艂膮czy艂 do niej w zas艂oni臋tym powozie.

Zdj膮艂 czapk臋 bobrow膮, strz膮saj膮c z niej krople deszczu, po czym przymocowa艂 p艂贸cienne zas艂ony w oknach. W ko艅cu zwr贸ci艂 si臋 do Sary:

- Co za histori臋 b臋dziemy mieli do opowiedzenia o tej nocy?

Sara nie odpowiedzia艂a. Patrzy艂a nieufnie, jak on sadowi si臋 naprzeciw niej. Deszcz wali艂 w艣ciekle o pow贸z, a on od艂o偶y艂 na bok czapk臋, 艣ci膮gn膮艂 r臋kawiczki do konnej jazdy i wyci膮gn膮艂 przed siebie d艂ugie nogi.

Sara przesun臋艂a nogi i zgarn臋艂a do boku sp贸dnice, tak by nie ociera艂y si臋 o jego buty i bryczesy. Po czym u艂o偶y艂a za g艂ow膮 at艂asow膮 poduszk臋 i zamkn臋艂a oczy.

- Zamierza pani spa膰 czy tylko udawa膰?

Mimo jego rozbawionego tonu, Sara nie otworzy艂a oczu.

- Udaj臋, 偶e 艣pi臋, panie MacDougal, bo nie chc臋 urazi膰 pa艅skich uczu膰, nie podejmuj膮c rozmowy z panem. Gdyby by艂 pan d偶entelmenem, zrozumia艂by pan to i dostosowa艂 si臋 do mnie.

Gdy us艂ysza艂a drwi膮ce parskni臋cie, podj臋艂a rozmow臋.

- Ale, niestety, pan nie jest d偶entelmenem, o czym ju偶 si臋 przekona艂am.

- Prawdopodobnie nie jestem, ale wcale mnie to nie martwi - doda艂. - Z tego, co widzia艂em, wi臋kszo艣膰 waszych tak zwanych d偶entelmen贸w to wa偶niacy, kt贸rzy nigdy nie podj臋li uczciwej pracy.

Sara otworzy艂a oczy.

- To absurd. M贸j brat jest d偶entelmenem, a tak偶e zarz膮dza maj膮tkiem swoim i matki. M贸j szwagier - te偶 d偶entelmen - hoduje najszlachetniejsze konie, opr贸cz tego, 偶e daje zatrudnienie przynajmniej stu ludziom. - Pos艂a艂a mu pe艂en wy偶szo艣ci u艣miech. - Czy mo偶e pan to samo powiedzie膰 o sobie?

Skrzy偶owa艂 ramiona.

- Jak najbardziej.

Mimo najwi臋kszych stara艅, by tego nie robi膰, zapatrzy艂a si臋 w niego z rozchylonymi ustami.

- Naprawd臋?

- Tak. Ale jestem ciekaw, czy pani brat i szwagier odziedziczyli swe posiad艂o艣ci po ojcach?

Sara milcza艂a.

- Oczywi艣cie, 偶e tak - ci膮gn膮艂. - Takie s膮 u was zwyczaje. Ale w Ameryce jest inaczej. Tam, sk膮d pochodz臋, ka偶dy, kto odznacza si臋 inteligencj膮, ch臋ci膮 do ci臋偶kiej pracy i pragnieniem sukcesu, mo偶e go odnie艣膰. Wszystko, co mam - maj膮tek, przedsi臋biorstwo, reputacj臋 - zdoby艂em w pocie czo艂a. Nikt mi niczego nie da艂. Zatrudniam od pi臋膰dziesi臋ciu do dwustu ludzi, pracuj膮cych przy r贸偶nych moich projektach.

Sara by艂a pod wra偶eniem jego s艂贸w. Mo偶e on nie jest d偶entelmenem w poj臋ciu jej sfery, ale jest cz艂owiekiem odwa偶nym i honorowym. Wydaje si臋, 偶e tak jak James i Neville, ci臋偶ko pracowa艂 dla swej rodziny. Na dodatek podj膮艂 te d艂ugie poszukiwania ojca ze szlachetnych pobudek: by dowie艣膰, 偶e jego matka by艂a przyzwoit膮 kobiet膮.

Nie chcia艂a przed sob膮 tego przyzna膰, ale nie czu艂a do Marsha nienawi艣ci i wcale si臋 go nie obawia艂a. Mimo 偶e teraz tym bardziej nie przypomina艂 d偶entelmena. Rozlu藕niony krawat i jego swobodny str贸j 艣wiadczy艂y, 偶e jest ca艂kiem inny, ni偶 znani jej m臋偶czy藕ni.

W艂a艣nie ta r贸偶nica poci膮ga艂a j膮 w nim. Ten cz艂owiek mia艂 w sobie co艣 drapie偶nego. Nawet odpr臋偶ony emanowa艂 si艂膮 i to j膮 w nim podnieca艂o.

Przera偶a艂 j膮, rozw艣ciecza艂 i mia艂a powody, by nim pogardza膰. Mimo wszystko przyprawia艂 j膮 o dreszcze.

Jego wbity w ni膮 wzrok nie u艂atwia艂 jej opanowania w艂asnych emocji. Wtedy przysz艂o jej do g艂owy, 偶e zamierza艂a uciec z lordem Penleyem, kieruj膮c si臋 uczuciami tylko w niewielkim stopniu podobnymi do obecnych i oderwa艂a wzrok od pana MacDougala. Dobry Bo偶e, co za straszna my艣l!

Przez d艂ug膮 chwil臋 jechali w milczeniu, tylko przy s艂abn膮cych odg艂osach padaj膮cego deszczu. Sara stara艂a si臋 zd艂awi膰 swe niestosowne uczucia dla tego m臋偶czyzny - wroga jej rodziny, przypomnia艂a sobie brutalnie.

W miar臋 jak jego milcz膮ca obecno艣膰 napiera艂a na ni膮, aura jego ledwie powstrzymywanej m臋skiej si艂y sprawia艂a, 偶e 偶o艂膮dek jej si臋 kurczy艂, sk贸ra pali艂a, a palce dr偶a艂y, Sara powtarza艂a sobie, 偶e musi zrobi膰 wszystko, by oprze膰 si臋 jego urokowi. Przecie偶 postanowi艂a dowie艣膰 rodzinie, 偶e jest odpowiedzialn膮, m艂od膮 kobiet膮. Poddanie si臋 m臋skiemu wdzi臋kowi tego cz艂owieka potwierdzi艂oby tylko niechlubn膮 opini臋 Jamesa na jej temat.

Nie mog艂a pozwoli膰, by Amerykanin skrzywdzi艂 kogokolwiek z jej rodziny. To jedyny pow贸d, dla jakiego utrzymywa艂a z nim kontakty.

Opar艂a si臋 o poduszki, odchrz膮kn臋艂a i przybra艂a sw贸j najbardziej wynios艂y ton.

- Rozumiem, 偶e mia艂 pan czas pomy艣le膰 o swym dzisiejszym odkryciu.

- Moim odkryciu? - Uni贸s艂 brwi jakby w pytaniu, lecz jego oczy sta艂y si臋 nieufne.

- Tak. O s艂owach pana MacNeila. - Zawaha艂a si臋 na chwil臋, wzdragaj膮c si臋 przed okrucie艅stwem, do kt贸rego musia艂a si臋 uciec - Wiem... wiem, 偶e s艂uchanie tego musia艂o by膰 nieprzyjemne. Zdaje si臋, 偶e on jest bardzo nieprzyjemnym cz艂owiekiem. Niemniej ju偶 pan nikomu niczego nie udowodni.

Skrzy偶owa艂 ramiona.

- Nie wykluczam mo偶liwo艣ci, 偶e moi rodzice zawarli ma艂偶e艅stwo dopiero, kiedy si臋 dowiedzieli, 偶e moja matka jest w ci膮偶y. Wed艂ug mnie MacNeil i jego 偶ona - moja ciotka - opu艣cili moj膮 matk臋, gdy tylko si臋 o tym dowiedzieli. Wtedy ona zwr贸ci艂a si臋 do swego kochanka, kt贸ry j膮 po艣lubi艂, ale potem prawdopodobnie wystraszy艂 si臋 na my艣l o przedstawieniu takiej prostej dziewczyny swej rodzinie. Wys艂a艂 j膮 a偶 do Ameryki, obiecuj膮c, 偶e do niej do艂膮czy. Oczywi艣cie, k艂amliwy dra艅 nigdy tego nie zrobi艂.

- To tylko domys艂y - zaprotestowa艂a, cho膰 w duchu przyzna艂a mu racj臋 co do charakteru Camerona Byrde'a.

Pochyli艂 si臋 do przodu, z 艂okciami na kolanach, i zwr贸ci艂 si臋 do niej z powag膮:

- Znalaz艂em jego listy do niej, Saro. On wiedzia艂, gdzie ona jest, bo napisa艂a do niego. Wiedzia艂 te偶 o mnie.

- Nie w膮tpi臋, 偶e jest pan jego synem. Ale fakt, 偶e napisa艂 do pana matki, jeszcze o niczym nie 艣wiadczy.

- Wys艂a艂 jej sto funt贸w. Wys艂a艂 jej sto funt贸w, a potem o nas zapomnia艂!

Jego g艂os, cho膰 cichy, sta艂 si臋 gniewny. Mimo to Sara wyczu艂a w nim r贸wnie偶 b贸l i to j膮 najbardziej poruszy艂o. By艂 taki szczery w swych d膮偶eniach. Uzna艂a, 偶e wszystko, o czym m贸wi艂, mog艂o si臋 zdarzy膰. On najwidoczniej wierzy艂, 偶e tak by艂o.

A jednak nie mia艂 dowodu, przypomnia艂a sobie. Z pewno艣ci膮 nie by艂o sensu, by w 偶ycie siostry i matki wprowadza膰 zam臋t. St艂umi艂a w sobie wszelkie wsp贸艂czucie dla niego.

- Czy nigdy si臋 pan nie zastanawia艂, panie MacDougal, 偶e jest pan w艂a艣nie tym, czym nazwa艂 pana pan MacNeil? - Skuli艂a si臋 w 艣rodku na w艂asne okrutne s艂owa, cho膰 wiedzia艂a, 偶e musia艂a je wypowiedzie膰.

Zdawa艂o si臋, 偶e w ciszy, kt贸ra nast膮pi艂a, wn臋trze powozu zacz臋艂o si臋 ozi臋bia膰.

- Je艣li jestem b臋kartem - powiedzia艂, cedz膮c to s艂owo, lodowato - to nie z urodzenia, lecz z wyboru. Tak samo jak ty urodzi艂a艣 si臋 dam膮, ale wola艂a艣 sta膰 si臋 nieczu艂膮 prostaczk膮.

Sara wzdrygn臋艂a si臋. Zas艂u偶y艂a sobie na te s艂owa. Lecz wiedzia艂a, co musi zrobi膰, je艣li ma oprze膰 si臋 niebezpiecznemu urokowi tego cz艂owieka. Musi sprawi膰, by j膮 znienawidzi艂. Zadar艂a nos i spojrza艂a na niego.

- S膮dz臋, 偶e lepiej b臋dzie, je艣li pan opu艣ci pow贸z, panie MacDougal.

- Dlaczego? Boisz si臋, 偶e po偶膮danie mi臋dzy nami stopi l贸d, kt贸rym owin臋艂a艣 si臋 jak peleryn膮?

- Niech si臋 pan wynosi! - krzykn臋艂a, poruszona do g艂臋bi jego uwag膮. - Natychmiast!

- Nie.

Stanowczo艣膰 tego jednego s艂owa by艂a tak nieoczekiwana, 偶e wstrz膮艣ni臋ta Sara wpatrywa艂a si臋 w niego z otwartymi ustami.

- S艂ucham?

Szybkim mchem rzuci艂 si臋 do przodu i nachyli艂 nad ni膮, wi臋偶膮c j膮 mi臋dzy swymi pot臋偶nymi ramionami.

- Powiedzia艂em nie, Saro. Nie b臋dziesz mi rozkazywa膰 jak jakiemu艣 lokajowi. Nie b臋dziesz kr臋ci膰 na mnie nosem, kiedy oboje wiemy, 偶e to farsa. Nazywaj mnie b臋kartem, je艣li chcesz. Nie obchodzi mnie to. Ale przysi臋gam, 偶e zanim ta noc si臋 sko艅czy, zmienisz o mnie zdanie.

Poca艂owa艂 j膮 mocno, przyciskaj膮c jej g艂ow臋 do wysokiego sk贸rzanego siedzenia.

Ca艂kowicie zaskoczona, Sara pchn臋艂a go, ale na pr贸偶no. By艂 silny - cia艂em, wol膮 i m臋skim urokiem. Zamierza艂 da膰 jej lekcj臋, o nim i o niej.

A ona, lekkomy艣lna kobieta, chcia艂a nauczy膰 si臋 wszystkiego.

13

Marsh wiedzia艂, 偶e wykorzystuje sytuacj臋. Lecz nie pr贸bowa艂 si臋 powstrzymywa膰. Ona chcia艂a zaprzeczy膰 wszystkiemu: 偶e Cameron Byrde by艂 bezwzgl臋dnym 艂ajdakiem, 偶e Maureen MacDougal mog艂a by膰 jego pierwsz膮 偶on膮, 偶e on sam m贸g艂 by膰 prawowitym dziedzicem Byrde Manor. Lecz to nie owo zaprzeczanie wzbudzi艂o w nim tak膮 gwa艂town膮 nami臋tno艣膰. To jej zaprzeczenie, 偶e istnieje mi臋dzy nimi poci膮g, roznieci艂o w nim najgor臋tsze iskry. To ta odmowa podsyca艂a w nim potrzeb臋 zmuszenia jej do uznania prawdy.

Pod nimi pow贸z ko艂ysa艂 si臋 ostro偶nie po mokrej, zrytej koleinami drodze. Nad nimi deszcz powoli ustawa艂. Mi臋dzy nimi za艣 przebieg艂a b艂yskawica, rozniecaj膮c po偶ar uczu膰, nad kt贸rym szybko oboje stracili panowanie.

Marsh nie by艂 pewien, czego chcia艂 dowie艣膰, jak mocno zamierza艂 na ni膮 naciska膰. Lecz gdy palce Sary zacisn臋艂y si臋 na przodzie jego kurtki, gdy jej wargi sta艂y si臋 mi臋kkie i rozchyli艂y si臋 pod jego ustami, zapomnia艂 o wszystkim, opr贸cz ch臋ci wnikni臋cia w ni膮 g艂臋biej.

Jego j臋zyk smakowa艂, pr贸bowa艂 i sondowa艂 i za ka偶dym wtargni臋ciem spotyka艂 si臋 z lepszym przyj臋ciem. Ona wyda艂a cichy j臋k, jej j臋zyk spotka艂 si臋 z jego i razem rozpocz臋li ten godowy taniec.

Nie szuka艂 ju偶 wy艂膮cznie w艂asnej przyjemno艣ci. To, czego chcia艂, czego potrzebowa艂, to zn贸w us艂ysze膰 ten cichy j臋k. Chcia艂 sprawi膰, 偶e b臋dzie j臋cza艂a, kwili艂a i krzycza艂a z rozkoszy.

W owej szalonej chwili, w jad膮cym powozie, ze stangretem i jego w艂asnym s艂u偶膮cym w zasi臋gu g艂osu chcia艂, by Sara Palmer wspina艂a si臋 ku rozkoszy, a偶 stanie si臋 bezw艂adna.

On tak偶e chcia艂 dozna膰 tego fizycznego zadowolenia. Lecz nie to by艂o najwa偶niejsze. Mimo ca艂ego jej wyrafinowania, ta arogancka snobka by艂a nowicjuszk膮 w sztuce rozkoszy. Nie mia艂 co do tego w膮tpliwo艣ci. A on by艂, niew膮tpliwie, ekspertem.

Chcia艂 j膮 wi臋c wprowadzi膰, a potem... potem po prostu patrze膰, gdzie si臋 to sko艅czy.

Nie ustawa艂 w poca艂unkach i spija艂 s艂odycz, jak膮 ofiarowywa艂a. Rozkoszne usta, kt贸re mia艂y smak mi臋towej herbaty, nieskaziteln膮 sk贸r臋, kt贸ra by艂a per艂owobia艂a i pachnia艂a jak lilie. Przesiad艂 si臋 na miejsce obok niej, przysun膮艂 j膮 do siebie i upaja艂 si臋 jej kobiecym ci臋偶arem. Pod wszystkimi pozorami uprzejmo艣ci i spo艂ecznych ogranicze艅, Sara Palmer by艂a nami臋tn膮 kobiet膮, od dawna gotow膮 do zakosztowania cielesnej przyjemno艣ci.

Otoczy艂 ramieniem jej tali臋 i mocno przyci膮gn膮艂 do siebie. Tak, by艂a gotowa i on tak偶e.

Sara wsun臋艂a si臋 na kolana Marshalla MacDougala - w艂a艣ciwie wyci膮gn臋艂a si臋 na nim. Jak to si臋 sta艂o, ta nag艂a zmiana ich pozycji, ta niewiarygodna zmiana w jej nastawieniu do niego? Na lito艣膰 bosk膮, ca艂owa艂a go tak, jak nikogo przedtem.

Chcia艂a tego od dawna.

Westchn臋艂a w taki spos贸b, jakby si臋 poddawa艂a. Jego j臋zyk od razu wnikn膮艂 g艂臋biej. Wzi膮艂 w posiadanie jej usta tak w艂adczo, 偶e powinna zareagowa膰. Ku jej przera偶eniu jego j臋zyk, w艣lizguj膮cy si臋 i wy艣lizguj膮cy spomi臋dzy jej warg wype艂nia艂 nie tylko jej usta, lecz jakim艣 sposobem tak偶e ca艂e cia艂o. Rozgrza艂 j膮 t膮 prost膮 sztuczk膮 tak, 偶e czu艂a si臋 przepe艂niona. A kiedy ca艂kiem zamkn膮艂 j膮 w ramionach i przycisn膮艂 do siebie, uczucie to tylko spot臋偶nia艂o.

Po czym z niepokojem u艣wiadomi艂a sobie, 偶e jej udo zosta艂o uwi臋zione mi臋dzy jego udami i 偶e jej sp贸dnice zosta艂y zadarte niemal do kolan. W ko艅cu odrobina rozs膮dku przebi艂a si臋 do jej zamroczonego m贸zgu.

- Och, nie - westchn臋艂a, gdy jego zuchwa艂e, poszukuj膮ce usta zacz臋艂y si臋 zsuwa膰 po jej szyi. A potem ni偶ej, po okr膮g艂o艣ci ods艂oni臋tego obojczyka. - Tak... tak nie mo偶na...

- Nie bro艅 si臋 przede mn膮, Saro. Obiecuj臋, 偶e b臋dziesz zachwycona, je艣li tylko nie b臋dziesz si臋 opiera膰.

- Ale... ja musz臋 - mrukn臋艂a, cho膰 ju偶 wygi臋艂a szyj臋, by pozwoli膰 jego ustom przesuwa膰 si臋 seri膮 niesamowitych uk膮sze艅 po jej wra偶liwym ciele. - B臋dzie pan... b臋dzie pan musia艂 wysi膮艣膰 z powozu.

Jednak on ju偶 obr贸ci艂 j膮 twarz膮 do siebie, tak 偶e w艂a艣ciwie usiad艂a okrakiem na jego twardym, muskularnym udzie. 呕adna sp贸dnica nie chroni艂a jej ud przed jego udami. 呕adna halka ani nawet koszula. Tylko cienka we艂na jego bryczes贸w oddziela艂a jej najintymniejsz膮 kobieco艣膰 od jego m臋skiego cia艂a.

My艣la艂a, 偶e ca艂a roztopi si臋 przy nim.

Obj膮艂 d艂o艅mi jej tali臋 i lekko odsun膮艂 j膮 od siebie. Po czym przyci膮gn膮艂 j膮 z powrotem.

Us艂ysza艂a sw贸j g艂o艣ny j臋k. O nieba, istotnie si臋 rozp艂ywa艂a.

By艂a przera偶ona i za偶enowana sw膮 reakcj膮, mimo to ca艂kowicie niezdolna oprze膰 si臋 mu, gdy on powt贸rzy艂 len niezno艣nie podniecaj膮cy ruch.

- Do diab艂a, ale偶 ty s艂odko smakujesz. - Wyszepta艂 te gor膮ce i porywaj膮ce s艂owa wprost do jej ucha. - Chc臋 ci臋 wych艂epta膰.

Wych艂epta膰. Tak, chcia艂a, by to w艂a艣nie zrobi艂. By przesuwa艂 ustami po jej ciele. Smakowa艂 j膮, liza艂 i ssa艂.

Wierci艂a si臋, pragn膮c rzeczy, kt贸rych nie rozumia艂a, czuj膮c swe cia艂o tak, jak nigdy przedtem. Czu艂a si臋 nieokie艂znana i lekkomy艣lna.

Lekkomy艣lna.

S艂owo to rykoszetem odbi艂o si臋 w jej g艂owie.

Czy偶 w przesz艂o艣ci jej lekkomy艣lne zachowanie nie by艂o przyczyn膮 wszystkich nieszcz臋艣膰?

Lecz zanim zdo艂a艂a cokolwiek zrobi膰, on jeszcze raz przesun膮艂 j膮 po swym udzie i uni贸s艂 jej kolano, jeszcze bardziej rozsuwaj膮c jej nogi.

Niemal zemdla艂a. Doprawdy, przewr贸ci艂aby si臋, gdyby nie przytrzyma艂 jej ramieniem. Jeszcze raz wzi膮艂 jej usta, pozwalaj膮c sobie na to, na co 偶aden inny m臋偶czyzna si臋 nie o艣mieli艂. Nap贸r jego j臋zyka odbija艂 jak w lustrze ruch jej bioder na jego udzie. Wsuwa艂 i wysuwa艂 j臋zyk, a ona przesuwa艂a si臋 w prz贸d i w ty艂. Ich z臋by, usta i j臋zyki ociera艂y si臋 o siebie, a jego twarde uda ociera艂y cenny o艣rodek niej samej.

Nawet jego oddech, ci臋偶szy teraz i szybszy, porywa艂 j膮 na niewyobra偶alne wysoko艣ci. Jej s艂abe j臋ki przera偶enia od dawna sta艂y si臋 krzykami podniecenia. Dysza艂a i oddawa艂a poca艂unki, p艂on膮c uczuciami, kt贸re w niej wznieca艂. Czy to si臋 sko艅czy? Wkr贸tce umrze, bo wi臋cej nie zniesie.

Jego r臋ka przesun臋艂a si臋 po jej po艅czosze i podwi膮zce i pow臋drowa艂a wy偶ej po jej nagim udzie. By艂 pod jej sp贸dnic膮, pieszcz膮c jej p艂on膮ce cia艂o szerok膮, stwardnia艂膮 d艂oni膮.

Wirowa艂o jej w g艂owie. By艂a zdyszana, oszo艂omiona i wiedzia艂a, 偶e powinna go powstrzyma膰. Lecz nie mog艂a, bo teraz pie艣ci艂 j膮 tam, gdzie p艂on臋艂a, gdzie si臋 roztapia艂a.

Po czym on przesun膮艂 r臋k臋 wy偶ej i wsun膮艂 w ni膮 palec.

Wtedy eksplodowa艂a.

Wtedy wygi臋艂a si臋 i krzykn臋艂a. Wybuch艂a jeszcze raz i jeszcze, doznaj膮c uczucia, jakby resztka jej istoty rozp艂yn臋艂a si臋 na nim.

Potem le偶a艂a, bezw艂adna i wyczerpana, zbyt zdumiona i oszo艂omiona, by mog艂a zebra膰 my艣li. Dopiero walcz膮c o oddech, powoli zacz臋艂a u艣wiadamia膰 sobie obecno艣膰 m臋偶czyzny. Bolesna rzeczywisto艣膰 powr贸ci艂a.

Dobry Bo偶e! Co ona zrobi艂a?

Widok jej samej, siedz膮cej na jego udzie, ze sp贸dnicami podniesionymi do bioder, da艂 jej natychmiastow膮 i upokarzaj膮c膮 odpowied藕.

- O, nie - sapn臋艂a. Opieraj膮c si臋 na dr偶膮cych r臋kach, d藕wign臋艂a si臋 niezgrabnie. Z zadartymi sp贸dnicami, z roz艂o偶onymi nogami i w obj臋ciach tego 艂otra! A ona, lekkomy艣lna idiotka, w pe艂ni z nim wsp贸艂pracowa艂a.

Rzuci艂a si臋 do ty艂u i opad艂a ci臋偶ko na siedzenie po przeciwnej stronie, z zawini臋tymi sp贸dnicami, z ods艂oni臋tymi udami i kolanami. Zacz臋艂a gor膮czkowo strzepywa膰 warstwy zmi臋tych tkanin, os艂aniaj膮c nogi przed powietrzem i przed jego wzrokiem. Lecz nie pozosta艂o jej nic innego, jak siedzie膰 naprzeciw Marshalla MacDougala po najbardziej nami臋tnej chwili w jej 偶yciu. Na nic si臋 zda艂a pr贸ba doprowadzenia ubrania do porz膮dku, skoro oboje wiedzieli, jak chemie uczestniczy艂a w tym, co si臋 w艂a艣nie wydarzy艂o.

Lecz co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o?

Splot艂a patce i spod spuszczonych powiek patrzy艂a pustym wzrokiem w niewielk膮 przestrze艅 mi臋dzy jego kolanami i swymi.

Serce nadal bi艂o jej mocno. S艂ysza艂a jego oddech, ostry, lecz ju偶 spokojniejszy. Deszcz bi艂 r贸wnomiernie o dach powozu, izoluj膮c go od reszty 艣wiata. A w powozie by艂a tylko ona i Marshall MacDougal.

Zebrawszy resztki swej zszarganej dumy, zdo艂a艂a podnie艣膰 na niego oczy. Jednak to, co zobaczy艂a na jego twarzy, kaza艂o jej zdusi膰 s艂owa oskar偶enia, kt贸re pr贸bowa艂a wypowiedzie膰. Wyraz jego oczu wymaza艂 je wszystkie z jej umys艂u.

On wci膮偶 jej po偶膮da艂.

Cho膰 nie mia艂a 偶adnego do艣wiadczenia w tak intymnych kontaktach mi臋dzy m臋偶czyzn膮 i kobiet膮, wiedzia艂a, 偶e by艂a celem wielu uwodzicielskich m臋skich spojrze艅. Lecz ci m臋偶czy藕ni mogli tylko na ni膮 patrze膰.

Ten m臋偶czyzna jej dotkn膮艂, bo ona mu pozwoli艂a. Co gorsza, podoba艂a jej si臋 ka偶da pieszczota.

Zn贸w odwr贸ci艂a oczy, lecz zaraz utkwi艂a je w podejrzanie ciemnej plamie na nogawce jego bryczes贸w, w miejscu, gdzie siedzia艂a okrakiem.

O, Bo偶e! Nie tylko siedzia艂a okrakiem, ale przyciska艂a si臋 i ociera艂a o niego! To ona zrobi艂a t臋 wilgotn膮 plam臋 na jego bryczesach!

Jakby wyczuwaj膮c jej my艣li, Marsh po艂o偶y艂 jedn膮 r臋k臋 na udzie i przeci膮gn膮艂 kciukiem po tej okropnej, 偶enuj膮cej plamie.

- Tym razem nie mo偶esz si臋 wypiera膰 swego po偶膮dania, Saro. Zdaje si臋, 偶e mam dow贸d.

Nie chcia艂a na niego patrze膰.

Jechali w m臋cz膮cej ciszy, kt贸ra zdawa艂a si臋 powi臋ksza膰 jej win臋. Sara stara艂a si臋 skupi膰 rozbiegane zmys艂y na zwyk艂ych, monotonnych d藕wi臋kach, kt贸re ich otacza艂y. Na rytmicznym skrzypieniu tylnego ko艂a, na miarowym b臋bnieniu deszczu, na chwiej膮cej si臋 latami, kt贸ra rozko艂ysa艂a nik艂e cienie. Wszystko to by艂y zwyk艂e, codzienne zdarzenia.

Lecz teraz wydawa艂y si臋 one dziwne, nierealne, bior膮c pod uwag臋 okoliczno艣ci, w jakich si臋 znalaz艂a.

- Rozumiem, 偶e by艂o to dla ciebie nowe do艣wiadczenie.

Sara odczu艂a jego cichy g艂os jak 艂askotanie jej nadmiernie pobudzonych nerw贸w. Co, na lito艣膰 bosk膮, mia艂a na to odpowiedzie膰?

- Tak - ci膮gn膮艂. - Zupe艂nie nowe. Czy... hm... rozumiesz, co si臋 w艂a艣ciwie tutaj wydarzy艂o, Saro?

Z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

- Wykorzysta艂 mnie pan - powiedzia艂a. Lecz nie brzmia艂o to przekonuj膮co.

Pochyli艂 si臋 do przodu i Sara a偶 podskoczy艂a, lecz ich oczy w ko艅cu si臋 spotka艂y.

- Gdybym ci臋 wykorzysta艂, to jeszcze by艣my nie sko艅czyli. Ani nie odczuwa艂bym nadal tego bolesnego napi臋cia i podniecenia.

Otworzy艂a szeroko oczy, gdy znaczenie tego, co powiedzia艂, dosz艂o do jej 艣wiadomo艣ci. Pos艂a艂 jej ironiczny u艣miech.

- Widz臋, 偶e rozumiesz. Przyjmuj臋 wi臋c, 偶e rozumiesz tak偶e, i偶 nie straci艂a艣 dziewictwa.

Usta Sary zadr偶a艂y.

- By膰 mo偶e... by膰 mo偶e nie. Ale z pewno艣ci膮 straci艂am jak膮艣 cz臋艣膰 mojej niewinno艣ci.

Na to wyznanie, zar贸wno wobec siebie, jak i niego, piek膮ce 艂zy zacz臋艂y jej si臋 zbiera膰 pod powiekami. Postanowi艂a jednak nie p艂aka膰, przynajmniej w jego obecno艣ci.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i chwyci艂 jej d艂o艅. Trzyma艂 j膮 mocno, by Sara nie mog艂a jej cofn膮膰.

- Czy rozumiesz, co si臋 zdarzy艂o, co czu艂a艣? - zapyta艂 jeszcze raz.

- Nie! - warkn臋艂a. - Nie chc臋 rozumie膰. Chc臋 tylko, 偶eby pan znikn膮艂, z tego powozu, ze Szkocji, z mojego 偶ycia. Z 偶ycia nas wszystkich!

Pu艣ci艂 jej r臋k臋 i opar艂 si臋 o siedzenie.

Umkn臋艂a w k膮t, jak najdalej od niego.

On wci膮偶 by艂 tutaj blisko, zbyt m臋ski i zbyt poci膮gaj膮cy, by mog艂a go znie艣膰. Lecz nie mog艂a oderwa膰 od niego oczu i nie mog艂a przesta膰 si臋 go ba膰! Nie wiadomo, co on mo偶e zrobi膰, teraz, kiedy wie, jak na ni膮 dzia艂a. Wystarczy tylko spojrze膰 na t臋 okropn膮 wilgotn膮 plam臋, kt贸r膮 zrobi艂a na jego udzie, by si臋 dowiedzie膰, jak膮 ma nad ni膮 w艂adz臋.

Usiad艂 w k膮cie i przygl膮da艂 jej si臋 badawczo ciemnymi oczami.

- W艂a艣nie poczu艂a艣 to, co Francuzi nazywaj膮 le petit morte. 鈥濵a艂膮 艣mier膰鈥.

Le petit morte. Przeczyta艂a o tym w jednej z ksi膮偶ek. Matka by艂aby przera偶ona, gdyby si臋 dowiedzia艂a, 偶e Sara je pozna艂a, a tym bardziej do艣wiadczy艂a!

W tej chwili nie mog艂a si臋 nad tym zastanawia膰. Post膮pi艂a lekkomy艣lnie i nie pozosta艂o jej nic, jak udawa膰, 偶e nic si臋 nie sta艂o. Spojrza艂a na niego nienawistnie.

- Wi臋c jest pan szcz臋艣liwy? Osi膮gn膮艂 pan sw贸j cel. K膮cik jego ust uni贸s艂 si臋 w p贸艂u艣miechu.

- Ty go osi膮gn臋艂a艣. Niestety, ja nie zapad艂em w 鈥瀖a艂膮 艣mier膰鈥. Sara, ju偶 zdenerwowana, krzykn臋艂a.

- A dlaczego nie?!

- Sam zadaj臋 sobie to pytanie. - Jego u艣miech znik艂 i co艣 gor膮cego i niebezpiecznego b艂ysn臋艂o mu w oczach. R臋k臋 na udzie zacisn膮艂 w pi臋艣膰. - Zechcia艂aby艣 pom贸c mi j膮 osi膮gn膮膰?

Nie! Sara nie wypowiedzia艂a g艂o艣no tego s艂owa, jednak jej przera偶ona mina musia艂a j膮 zdradzi膰, gdy偶 Marsh prychn膮艂 nieelegancko.

- Nie, nie my艣la艂em, 偶e zechcesz, przynajmniej nie dzisiaj. Ale mo偶e pewnego dnia. - Poruszy艂 si臋 na siedzeniu. - Pewnego dnia, wkr贸tce - doda艂 szeptem. Po czym skrzy偶owa艂 ramiona, odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i zamkn膮艂 oczy.

Czy spa艂? Nie mia艂o to wielkiego znaczenia, gdy偶 jego ostatnie s艂owa odbija艂y si臋 echem w g艂owie Sary. 鈥濸ewnego dnia, wkr贸tce鈥.

Przenigdy, powiedzia艂a sobie i przez nast臋pn膮 godzin臋 milcz膮co powtarza艂a t臋 przysi臋g臋. Przenigdy. Przenigdy. Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy. Zanim skr臋cili w podjazd do Byrde Manor, s艂owa te brzmia艂y jak niespokojna, rozpaczliwa modlitwa. Nigdy mu nie ulegn臋, nigdy go nie zobacz臋, nigdy o tym nie pomy艣l臋.

Lecz Sara wiedzia艂a, 偶e przynajmniej ostatnia cz臋艣膰 modlitwy nie zostanie wys艂uchana. Nigdy nie zapomni tej nocy i nie by艂a pewna, czy chce zapomnie膰. Co艣 w niej chcia艂o powr贸ci膰 do ka偶dej z tych kr贸tkich, lecz gor膮cych chwil. Co艣 w niej chcia艂o je zrozumie膰, podzieli膰 i zbada膰 po kawa艂ku.

Wysiad艂a z powozu innymi drzwiami ni偶 on i pospiesznie ruszy艂a przez zab艂ocone podw贸rze do kuchennych drzwi. Obawia艂a si臋, 偶e nigdy nie zrozumie w pe艂ni swej gwa艂townej reakcji na niego. Up艂yn臋艂a zaledwie godzina, a ona ju偶 pozna艂a t臋 przewrotn膮 prawd臋.

Zn贸w chcia艂a to poczu膰.

Chcia艂a poczu膰 ten wybuch wewn膮trz siebie, t臋 przera偶aj膮c膮 uleg艂o艣膰. Chcia艂a tego i ca艂ej reszty - cokolwiek to by艂o.

Z ust wyrwa艂 jej si臋 s艂aby j臋k przera偶enia. Och, co z niej za wstr臋tna, rozpustna dziewka.

Pragn臋艂a Marshalla MacDougala, cz艂owieka, kt贸ry chcia艂 zniszczy膰 偶ycie jej ukochanej siostry i matki. Nie wolno jej go po偶膮da膰. Nie wolno.

A jednak go pragn臋艂a. Niewymownie.

Cho膰 pospiesznie oddala艂a si臋 od niego, nie spogl膮daj膮c w jego stron臋, obraz Marsha wci膮偶 j膮 prze艣ladowa艂.

A gdy Marsh, wracaj膮c do swego pustego pokoju Pod Kogutem i 艁ukiem jecha艂 przez mokr膮 ciemno艣膰, jego tak偶e prze艣ladowa艂 obraz Sary Palmer. Jej twarz, zarumieniona i pi臋kna, gdy znalaz艂a ulg臋, jej bezradne krzyki, brzmi膮ce w jego uszach jak erotyczna muzyka.

Do diab艂a! Dzisiaj zacz膮艂 co艣, czego, jak si臋 teraz obawia艂, po偶a艂uje. J臋kn膮艂, gdy jego sztywna m臋sko艣膰 napar艂a bole艣nie na bezlito艣nie sztywne siod艂o.

Do diab艂a, ju偶 偶a艂owa艂.

Jeste艣 chora? - Adrian uwa偶nie przygl膮da艂 si臋 Sarze. Za nim twarz pani Hamilton zmarszczy艂a si臋 ze zmartwienia. Ze wzgl臋du na porann膮 wizyt臋 Adriana nie mia艂y jeszcze okazji porozmawia膰 o wczorajszej podr贸偶y Sary.

- To cudowny dzie艅 na przeja偶d偶k臋 - ci膮gn膮艂 ch艂opiec przymilnym tonem. - Co innego masz co roboty?

Sara skrzywi艂a si臋, bo w g艂owie jej pulsowa艂o i obecno艣膰 Adriana tylko pogarsza艂a jej stan. Ostatniej nocy ma艂o spa艂a; teraz spad艂y na ni膮 humory Adriana i niepok贸j pani Hamilton. Czy stara s艂u偶膮ca rozmawia艂a ju偶 z wo藕nic膮 o obecno艣ci pana MacDougala w jej powozie? Gdyby tak si臋 sta艂o, pani Hamilton zasypa艂aby j膮 nieko艅cz膮cymi si臋 pytaniami.

Kuchenny kot zeskoczy艂 z kolan Sary i leniwie podszed艂 do ch艂opca. Sara westchn臋艂a.

- Chyba 藕le si臋 czuj臋 - powiedzia艂a umy艣lnie s艂abym g艂osem.

- Wiedzia艂am - powiedzia艂a pani Hamilton. - Zmok艂a艣 zesz艂ej nocy, prawda? A teraz si臋 rozchorowa艂a艣. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Mam nadziej臋, 偶e nie z艂o偶y ci臋 febra.

- To nie febra, tylko b贸l g艂owy.

- Tak to si臋 zaczyna. Chod藕. Lepiej wypij herbat臋 i wracaj do 艂贸偶ka. Nie powinnam ci pozwoli膰 w艂贸czy膰 si臋 po wsiach...

Urwa艂a, lecz by艂o ju偶 za p贸藕no. Adrian oderwa艂 wzrok od kota, kt贸rego g艂aska艂.

- W艂贸czy膰 si臋 gdzie?

- Nigdzie - powiedzia艂a Sara, tym razem zbyt weso艂o. - Pojecha艂am na wieczorn膮 przeja偶d偶k臋 i... i z艂apa艂 mnie deszcz.

Ostatnie s艂owa wzmog艂y zainteresowanie ch艂opca.

- Zacz臋艂o pada膰 strasznie p贸藕no. Za p贸藕no na wieczorn膮 przeja偶d偶k臋.

Pani Hamilton zerkn臋艂a na Sar臋, zanim natar艂a na Adriana.

- To nie twoja sprawa, paniczu Hawke, dlaczego ona 藕le si臋 czuje. Id藕 sobie. Zostaw moj膮 Sar臋 w spokoju, 偶eby mog艂a doj艣膰 do siebie. Je艣li szukasz towarzystwa, id藕 do pana Hamiltona. Zaraz znajdzie ci prac臋.

Dopiero gdy Adrian wyszed艂, pani Hamilton zwr贸ci艂a si臋 do Sary:

- A teraz masz mi opowiedzie膰, co si臋 dzieje, dziecko! Ze wzgl臋du na rodzin臋 zgadzam si臋 ci pomaga膰. Ale nie dam si臋 d艂u偶ej oszukiwa膰. A teraz m贸w, inaczej jeszcze dzisiaj napisz臋 do twojej mamy, siostry i do brata.

Sara opowiedzia艂a jej wi臋c wszystko, z wyj膮tkiem jednej rzeczy, o kt贸rej nie mog艂a nikomu powiedzie膰. Nigdy.

- C贸偶 - pani Hamilton d艂u偶sz膮 chwil臋 krz膮ta艂a si臋 wok贸艂 herbaty. - C贸偶, chocia偶 nie podoba mi si臋, 偶e on jecha艂 z tob膮 w zamkni臋tym powozie, to s膮dz臋, 偶e w tych okoliczno艣ciach nie mia艂a艣 innego wyj艣cia. Ostatecznie, wiemy teraz, 偶e on nie jest dziedzicem Camerona Byrde'a. - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Ul偶y艂o mi, dziecko. A偶 strach pomy艣le膰, jak by to dotkn臋艂o twoj膮 matk臋. - Dopi艂a herbat臋. - Czy s膮dzisz, 偶e on nas teraz zostawi w spokoju?

Nie.

- Mam nadziej臋 - powiedzia艂a g艂o艣no Sara. Wiedzia艂a jednak, 偶e on jeszcze z nimi nie sko艅czy艂.

Przez reszt臋 poranka nie wiedzia艂a, co ze sob膮 zrobi膰. Nie mia艂a ochoty ani na przeja偶d偶k臋 konn膮, spacer, ani na siedzenie i szycie. Czytanie wymaga艂o zbyt wielkiego skupienia, i nie by艂o nikogo, kogo by mia艂a ochot臋 odwiedzi膰. To znaczy, nikogo opr贸cz jednej osoby, kt贸rej mia艂a nadziej臋 nigdy wi臋cej nie zobaczy膰.

Rzuci艂a stary egzemplarz 鈥濼he Ladies' Gazetteer and Pattern Book鈥, kt贸ry wzi臋艂a z pokoju porannego, po czym jeszcze raz bez celu okr膮偶y艂a salon. Gdyby tylko jej siostra by艂a tutaj. Olivia zrozumia艂aby ten wybuch nami臋tno艣ci mi臋dzy Sar膮 a niezno艣nym Marshallem MacDougalem. Nie pochwali艂aby zachowania m艂odszej siostry, lecz Sara pami臋ta艂a burzliwe zaloty Neville'a do Olivii, by wiedzie膰, 偶e Olivia zrozumia艂aby jej po艂o偶enie.

Tylko 偶e nie mog艂aby niczego powiedzie膰 Olivii o Marshallu MacDougalu i jego obecno艣ci w Szkocji. Przynajmniej dop贸ki on nie wyjedzie.

Odsun臋艂a na bok koronkow膮 firank臋 w jednym z okien salonu i zapatrzy艂a si臋 na widok za nim. Zielone 艂膮ki, drzewa w p膮kach; 偶ycie w Byrde Manor mia艂o w sobie stateczny rytm wyst臋puj膮cych po sobie p贸r roku i zada艅, jakie nale偶a艂o w zwi膮zku z tym wykona膰. Zupe艂nie inaczej ni偶 w mie艣cie, gdzie 偶ycie obraca艂o si臋 wok贸艂 innych spraw. Polityka, przyj臋cia, ludzie. Tamto 偶ycie sprowadza艂o na ni膮 k艂opoty, wi臋c kazano jej spakowa膰 walizki i wys艂ano tam, gdzie nie mog艂aby zrobi膰 czego艣 nierozs膮dnego.

Niemniej zrobi艂a.

Pozwoli艂a opa艣膰 koronkowej firance. Co si臋 z ni膮 dzieje? Czy k艂opoty pod膮偶a艂y za ni膮, czy te偶 ona je stwarza艂a, gdziekolwiek si臋 pojawi艂a? Czy ca艂e jej 偶ycie mia艂o by膰 takie?

Ko艅cami palc贸w potar艂a bol膮ce skronie. Ostatniej nocy wszystko si臋 zmieni艂o. Pozwoli艂a sobie na zbyt wiele z m臋偶czyzn膮, kt贸rego nigdy wi臋cej nie zobaczy. 呕a艂owa艂a, 偶e ten Amerykanin sta艂 si臋 najwa偶niejsz膮 osob膮 w jej 偶yciu, bo jak sobie teraz poradzi bez niego?

Marsh sp臋dzi艂 ca艂膮 noc na odtwarzaniu w my艣lach tych kilku niewiarygodnych minut z Sar膮. Ani bolesna jazda z Byrde Manor do Kelso, ani zimna k膮piel, kt贸r膮 wzi膮艂, nie och艂odzi艂y ognia, kt贸ry w nim p艂on膮艂. Nawet poszukiwanie ulgi w samotno艣ci w艂asnego 艂贸偶ka niewiele zdzia艂a艂o.

Chcia艂 jej - Sary Palmer - nagiej obok siebie. Dop贸ki to si臋 nie spe艂ni, jego cierpienie nie zel偶eje.

Lecz by艂o ma艂o prawdopodobne, by jeszcze mia艂 tak膮 szans臋. Po spotkaniu z rodzin膮 matki, po tym, co si臋 wydarzy艂o mi臋dzy nimi w powozie, ona ma o nim najgorsze zdanie.

Nie b臋dzie m贸g艂 ju偶 liczy膰 na sprzyjaj膮cy zbieg okoliczno艣ci, dzi臋ki kt贸rym rzuc膮 si臋 sobie w ramiona.

Siedzia艂 teraz w sali Pod Kogutem i Lukiem, nad posi艂kiem, kt贸rego ledwie spr贸bowa艂. Naprzeciw niego siedzia艂 Duff, kt贸ry z wielkim apetytem zjada艂 ka偶dy k膮sek ze swego talerza.

- No wi臋c? Dok膮d dzisiaj? - powiedzia艂 s艂u偶膮cy, ocieraj膮c r臋kawem usta. - A mo偶e ma pan dosy膰 w艂贸czenia si臋 po szkockiej wsi?

Marsh chmurnie spojrza艂 na sw贸j kufel. Rzeczywi艣cie, dok膮d?

- Mo偶e my艣li pan o tym, 偶eby z艂o偶y膰 wizyt臋 damie swego serca? - nalega艂 Duff. W jego oczach pojawi艂 si臋 porozumiewawczy b艂ysk.

- Nie - mrukn膮艂 Marsh przez zaci艣ni臋te z臋by. Jednak, mimo i偶 zaprzeczy艂, w艂a艣nie to chcia艂 zrobi膰. Lecz by艂o za wcze艣nie, by jej szuka膰.

Nie powinien wykorzysta膰 jej w ten spos贸b i wiedzia艂, 偶e d艂ugo potrwa, zanim ona dojdzie do siebie. Jednak nie cofn膮艂by tych kilku chwil, nawet gdyby m贸g艂. Wci膮偶 chcia艂 wiedzie膰, jak ona si臋 miewa i co my艣li o tym, co zdarzy艂o si臋 mi臋dzy nimi. Lecz jeszcze nie teraz.

Podni贸s艂 wzrok na u艣miechni臋tego s艂u偶膮cego.

- Mo偶esz zetrze膰 z twarzy ten bezczelny wyraz. Przygotuj pow贸z. My艣l臋 o do艣膰 d艂ugiej podr贸偶y.

- D艂ugiej podr贸偶y? Dok膮d? - zapyta艂 Duff. - A ja w艂a艣nie znalaz艂em w Kelso mi艂o艣膰 mojego 偶ycia.

Mi艂o艣膰 jego 偶ycia? To musi by膰 Estelle, matka tego ch艂opca.

- Nie martw si臋, wr贸cimy - mrukn膮艂 Marsh.

- To dobrze. Bo nie chc臋, 偶eby strzela艂a oczami, kiedy nas tu nie b臋dzie. No to dok膮d, wielmo偶ny panie?

- Ogarn臋艂o mnie nag艂e pragnienie zobaczenia atlantyckiego wybrze偶a Szkocji - odpowiedzia艂 Marsh powoli. Matka wspomnia艂a kiedy艣, 偶e wyp艂yn臋艂a do Ameryki z portowego miasta Dumfries. Cameron Byrde m贸g艂 j膮 po艣lubi膰 w miejscu, o kt贸rym nie s艂ysza艂 MacNeil. Na przyk艂ad w jednym z atlantyckich miast portowych lub miasteczek, gdzie nikt by ich nie pozna艂. Marsh nie znalaz艂 偶adnego dowodu na zawarcie ma艂偶e艅stwa tutaj, lecz mo偶e znajdzie tam.

Poza tym, przez kilka dni nie widzia艂by Sary. Mo偶e do tego czasu och艂onie i b臋dzie m贸g艂 jasno my艣le膰 o tym, co dzia艂o si臋 mi臋dzy nim i Sar膮 Palmer. O czym艣, co nie mia艂o nic wsp贸lnego z Cameronem Byrde'em czy Olivia Byrde Hawke.

W lepszym nastroju osiod艂a艂 konia. Sara Palmer mog艂a uwa偶a膰 jego spraw臋 za zamkni臋t膮, lecz on tak nie uwa偶a艂. Nie zrezygnowa艂 z poszukiwa艅, nadal chcia艂 prawa do maj膮tku ojca. Lecz teraz chcia艂 jeszcze Sary Palmer.

A po ostatniej nocy przekona艂 si臋, 偶e mo偶e mie膰 jedno i drugie.

Krz膮tanie si臋 pani Hamilton w ko艅cu wyp臋dzi艂o Sar臋 na dw贸r. Powietrze by艂o czyste i rze艣kie, a s艂o艅ce wysuszy艂o wi臋kszo艣膰 ka艂u偶. Ubrana w zwyk艂膮 sukni臋 i par臋 chodak贸w, Sara zacz臋艂a przechadza膰 si臋 po ogrodzie. R贸偶e wzd艂u偶 ogrodzenia nale偶a艂o na nowo przywi膮za膰, a krzewom rozmarynu powinno si臋 urwa膰 czubki, tak by ro艣liny nie ros艂y zbyt wysoko. Poza tym jakie艣 dzikie stworzenie podkopa艂o si臋 pod p艂otem, kt贸ry oddziela艂 pastwisko dla owiec od ogrodowych grz膮dek, i zniszczy艂o bratki.

Na nieszcz臋艣cie, praca ogrodnicza nie odci膮gn臋艂a jej my艣li od ostatniej nocy. Wczesnym popo艂udniem Sara doprowadzi艂a si臋 do stanu najwy偶szego zdenerwowania. Zesz艂ej nocy zachowa艂a si臋 jak ladacznica, jednak na samo wspomnienie tego przebiega艂 j膮 dreszcz. Jej cia艂o reagowa艂o t臋sknot膮 za ka偶dym razem, gdy przypomina艂a sobie, co z nim robi艂a.

Umys艂 walczy艂 z tym wspomnieniem, lecz cia艂o wygra艂o.

To dlatego rodzice tak pilnie strzegli c贸rek i chcieli szybko wyda膰 je za m膮偶, pomy艣la艂a, W ma艂偶e艅stwie fizyczn膮 t臋sknot臋 mo偶na zaspokoi膰.

Niemniej ignorowanie tej sytuacji nie by艂o dobrym rozwi膮zaniem. Mo偶e powinna pojecha膰 do Kelso i dowiedzie膰 si臋, czy on wyjecha艂. Bo je艣li tak, to nie ma si臋 czym martwi膰.

Do miasta wzi臋艂a dwuk贸艂k臋, by zaprezentowa膰 si臋 jak prawdziwa dama. Najpierw zajecha艂a do piekarni, kupi膰 bu艂ki z cukrem dla pani Hamilton. Na nieszcz臋艣cie, gadatliwa matka piekarza siedzia艂a w oknie, obserwuj膮c ka偶dy ruch Sary. Przypomniawszy sobie ich poprzednie spotkanie, Sara tylko skin臋艂a jej g艂ow膮, po czym przekaza艂a piekarzowi zam贸wienie.

Pospiesz si臋. Pospiesz si臋. Zacz臋艂a nerwowo tupa膰 stop膮.

Lecz piekarz by艂 powolny, a jego matka w艣cibska.

- To tak szybko go przep臋dzi艂a艣? Taki ch艂op jak on potrzebuje odpowiedniej kobiety. - Bystre, ptasie oczy skupi艂y si臋 na Sarze. - Daj jej dodatkow膮 bu艂k臋, synu. My艣l臋, 偶e musi mie膰 wi臋cej cia艂a na ko艣ciach, je艣li ma zatrzyma膰 nast臋pnego m艂odzie艅ca, jaki si臋 tutaj pojawi.

- Matko! - j臋kn膮艂 biedny piekarz, posy艂aj膮c Sarze przepraszaj膮ce spojrzenie. Lecz pos艂usznie do艂o偶y艂 bu艂k臋, tak jak nakaza艂a mu matka.

Sara ignorowa艂a szczere uwagi starej kobiety - wszystkie z wyj膮tkiem jednej. Udaj膮c brak zainteresowania, zwr贸ci艂a si臋 do kobiety.

- A wi臋c wyjecha艂, czy tak? Co za ulga.

- Pewnie, wyjecha艂. Ale nie udawaj, 偶e to ci臋 nic nie obchodzi, dziewuszko. Ja wiem lepiej. Widz臋 to.

Piekarz przysun膮艂 do Sary jej zakupy.

- Dopisz臋 to do pani rachunku - powiedzia艂 z b艂agalnym wyrazem na okr膮g艂ej twarzy, gestem wskazuj膮c drzwi. Nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, by wysz艂a.

Sara tak偶e chcia艂a uciec, lecz pragn臋艂a te偶 dowiedzie膰 si臋 wi臋cej o odje藕dzie MacDougala, pozna膰 ka偶dy szczeg贸艂 i by to osi膮gn膮膰, postanowi艂a znie艣膰 kr臋puj膮ce opinie starej plotkarki.

Odchrz膮kn臋艂a i spojrza艂a na kobiet臋, kt贸ra siedzia艂a w wysokim fotelu, z wyrazem wyczekiwania na pomarszczonej twarzy.

- Ma pani s艂uszno艣膰. Obchodzi mnie, czy wyjecha艂. Ale nie z powodu, jaki ma pani na my艣li. Pan MacDougal nie jest m臋偶czyzn膮, jakiego zaakceptowa艂aby moja matka. Nie chcia艂am zrani膰 jego uczu膰 zdecydowanym odtr膮ceniem, wi臋c rozumie pani, 偶e jego nieobecno艣膰 uwalnia mnie od tej konieczno艣ci.

Kobieta poprawi艂a czarny dziergany szal na chudych ramionach.

- Wola艂abym, 偶eby艣 to raczej ty go dosta艂a ni偶 ta Estelle - burkn臋艂a. - Ale co ma by膰, to b臋dzie. A czego nie ma by膰, nie b臋dzie. Przynie艣 mi fili偶ank臋 艣wie偶ej herbaty! - zawo艂a艂a do syna.

Sara sta艂a przez chwil臋, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e zosta艂a odprawiona. Lecz napomknienie o Estelle zaniepokoi艂o j膮. Z pewno艣ci膮 nie uciek艂 od niej do Estelle. Nie zrobi艂by jej tego!

Z drugiej strony, dlaczego nie?

Skin臋艂a g艂ow膮 zak艂opotanemu piekarzowi i opu艣ci艂a jego pachn膮cy sklepik. Marshalla MacDougala nie ma, powiedzia艂a sobie. B膮d藕 z tego zadowolona i nie martw si臋 o reszt臋.

Lecz by艂o to okropnie trudne, bo poczu艂a uk艂ucie zazdro艣ci w sercu. Skupiona na tym, nie us艂ysza艂a za sob膮 krzyku pani Liston.

- Panno Palmer! Och, panno Palmer!

Sara zatrzyma艂a si臋 i rozejrza艂a woko艂o. Jeszcze jedna plotkarka, z kt贸r膮 trzeba si臋 upora膰. Niemniej, mo偶e ona ma lepsze wiadomo艣ci ni偶 matka piekarza.

- Jak偶e si臋 pani miewa, moja droga? Jak si臋 pani miewa? - wy buchn臋艂a potokiem s艂贸w pani Liston. - Mia艂am zamiar pani膮 odwiedzi膰. Ale przy wszystkich obowi膮zkach pana Listona i moich... C贸偶, jak mo偶e sobie pani wyobrazi膰, by艂am niezwykle zaj臋ta.

- Jestem tego pewna - zgodzi艂a si臋 Sara. - Jak si臋 pani miewa? A pan Liston?

Sara odcierpia艂a kwadrans narzeka艅, ostrze偶e艅 i nudnych plotek. Zastanawia艂a si臋 nad drog膮 ucieczki, 偶a艂uj膮c, 偶e zach臋ci艂a pani膮 Liston do rozmowy, gdy ta w ko艅cu zesz艂a na temat, kt贸ry j膮 interesowa艂, lecz kt贸rego nie 艣mia艂a podj膮膰 sama.

- ... i po偶egna艂am tego Amerykanina. Pani go zna. Tego przystojnego pana MacDougala.

- O, tak - przytakn臋艂a Sara. Prze艂o偶y艂a paczk臋 na drugie rami臋. - Opu艣ci艂 Kelso?

- C贸偶. Sporo si臋 kr臋ci艂. Niezwykle ciekawe by艂y te jego przyjazdy i wyjazdy. Ostatniej nocy przyjecha艂 do miasta bardzo p贸藕no, a potem zn贸w wyjecha艂, zaraz po po艂udniu.

- Naprawd臋? Wiadomo, czy nie wr贸ci dzi艣 wieczorem? Albo jutro? Pani Liston tak mocno pokr臋ci艂a g艂ow膮, 偶e jej ci臋偶kie loki zatrzepota艂y wok贸艂 szczup艂ych policzk贸w.

- Tym razem zabra艂 ca艂y sw贸j baga偶 i chocia偶, jak s艂ysza艂am, ma op艂acony miesi膮c, powiedzia艂, 偶e mo偶e ju偶 nie wr贸ci膰. Dowiedzia艂am si臋 tego od samej pani Halbrecht. Pojecha艂 do Dumfries, powiedzia艂a. To ca艂kiem d艂uga podr贸偶; mo偶e ma zamiar odp艂yn膮膰 stamt膮d do Ameryki?

Dumfries. Sara musia艂a chwil臋 pomy艣le膰, by umiejscowi膰 to miasto na mapie Szkocji. By艂o daleko na zachodzie, na wybrze偶u atlantyckim.

Sara uciek艂a od pani Liston tak szybko, jak si臋 da艂o, rozmy艣laj膮c nad t膮 dziwn膮 wiadomo艣ci膮. Pr贸bowa艂a zignorowa膰 uczucie pustki na my艣l o tym, 偶e on wyjecha艂 na zawsze.

Po wys艂uchaniu paskudnych oskar偶e艅 MacNeila, pan MacDougal musia艂 zrezygnowa膰 ze swych poszukiwa艅 i wraca do Ameryki. Bo po c贸偶 innego mia艂by jecha膰 do Dumfries? Ostatecznie to miasto portowe, statki musz膮 przyp艂ywa膰 tam i odp艂ywa膰 do Ameryki do艣膰 cz臋sto.

Czy tak samo przyp艂ywa艂y i odp艂ywa艂y trzydzie艣ci lat temu?

Trzydzie艣ci lat temu. Ta my艣l zatrzyma艂a Sar臋 przed sklepem kaletniczym. Czy przed laty jego matka odp艂yn臋艂a do Ameryki z Dumfries? Sk膮d艣 musia艂a odp艂yn膮膰 i najpewniej to Cameron Byrde zap艂aci艂 za ten rejs.

Czy m贸g艂 j膮 tam te偶 po艣lubi膰?

Sarze zabi艂o mocniej serce.

By艂o to bardzo mo偶liwe. Cameron Byrde m贸g艂 si臋 do tego posun膮膰. W tajemnicy po艣lubi膰 ci臋偶arn膮 kochank臋, a potem wys艂a膰 j膮 na drugi koniec 艣wiata z obietnic膮, 偶e p贸藕niej do niej do艂膮czy.

艢cisn臋艂a w ramionach papierow膮 paczk臋. Cho膰 scenariusz, jaki sobie wyobra偶a艂a, przera偶a艂 j膮, niemniej by艂 mo偶liwy. A to oznacza艂o, 偶e musi pojecha膰 za panem MacDougalem do Dumfries. Po prostu nie mog艂a dopu艣ci膰, by znalaz艂 akt ma艂偶e艅stwa, o kt贸rego brak si臋 modli艂a.

15

Pan Hamilton zagrozi艂, 偶e na tak膮 podr贸偶 nie da ani koni, ani powozu.

- Co takiego jest do ogl膮dania w Dumfries? - chcia艂 si臋 dowiedzie膰 stary cz艂owiek. - Je艣li chcesz mie膰 morskie widoki, to nie Dumfries, lecz Mary port jest w艂a艣ciwym miejscem. Czego brak Morzu P贸艂nocnemu?

- Widzia艂am ju偶 Morze P贸艂nocne - mrukn臋艂a Sara, rzucaj膮c pani Hamilton b艂agalne spojrzenie.

Pani膮 Hamilton targa艂y sprzeczne uczucia. Sara nie chcia艂a, by kto艣 zna艂 prawdziwy pow贸d jej nag艂ej podr贸偶y na zach贸d. Lecz ochmistrzyni si臋 martwi艂a. Mi臋dzy Sar膮 a tym m臋偶czyzn膮 co艣 si臋 dzia艂o. Co艣 wi臋cej ni偶 tylko bitwa o jego pretensje do maj膮tku Olivii. To wystarczaj膮cy pow贸d, by zabroni膰 Sarze tej wyprawy.

Lecz mo偶e istnieje pow贸d, by j膮 pu艣ci膰. Sara powinna wyj艣膰 za m膮偶. By艂a dobr膮 dziewczyn膮, lecz impulsywn膮 i lekkomy艣ln膮 i naprasza艂a si臋 o k艂opoty. A je艣li znajdzie si臋 z tym ameryka艅skim d偶entelmenem w kompromituj膮cym po艂o偶eniu? Zdaje si臋, 偶e niewiele brakowa艂o poprzednio, w Londynie. Pani Hamilton nie wiedzia艂a, dlaczego James zapobieg艂 ich ma艂偶e艅stwu, ale lepiej, 偶eby Sara by艂a zam臋偶na.

Lecz Jamesa tutaj nie by艂o. A wygl膮da na to, 偶e Sara si臋 upar艂a.

Pani Hamilton opad艂a na krzes艂o.

- Mo偶e wyprawa do Dumfries dobrze ci zrobi, dziecko.

- Zwariowa艂a艣? - przerwa艂 jej pan Hamilton. - Nie powinna tam jecha膰.

- Cicho, staruchu. Poradzi sobie. Wy艣l臋 z ni膮 pokoj贸wk臋 i dodatkowego lokaja. Co na to powiesz, Saro?

- Tak. Dzi臋kuj臋 - odpar艂a Sara, u艣miechaj膮c si臋 z wdzi臋czno艣ci膮. - Dzi臋kuj臋. - Wybieg艂a si臋 pakowa膰. Pan Hamilton, mrukliwie wyra偶aj膮c zgod臋, wyszed艂 na zewn膮trz.

Pan i Hamilton pozosta艂a na swym ulubionym kuchennym krze艣le, b臋bni膮c palcami po d臋bowym stole. Rozmy艣la艂a.

Je艣li Sara ma si臋 skompromitowa膰, lepiej 偶eby sta艂o si臋 to tutaj ni偶 w Londynie. Pan MacDougal jeszcze nie wyjecha艂 do Ameryki; czu艂a to.

Niech j膮 skompromituje - je艣li jeszcze tego nie zrobi艂 zesz艂ej nocy w powozie. Gdy raz zostan膮 nakryci, b臋d膮 zmuszeni wzi膮膰 艣lub, a jak ju偶 zostan膮 po艂膮czeni, jego gro藕ba wobec Olivii i Augusty straci na sile.

Pani Hamilton u艣miechn臋艂a si臋 do siebie i pochyli艂a, by rozetrze膰 bol膮ce kolano. Sara mo偶e przeprowadza膰 jeden plan, a jednocze艣nie drugi. Och, czego艣 tak emocjonuj膮cego nie prze偶ywa艂a od wielu lat.

Nast臋pnego ranka Sara i trzy osoby towarzysz膮ce zaprz臋giem czterech koni szybko posuwali si臋 drog膮, zmierzaj膮c na zach贸d. Tym razem, gdyby kt贸re艣 ze zwierz膮t okula艂o, Sara nie ryzykowa艂a. Normalnie podr贸偶 z Kelso do Dumfries trwa艂aby dwa dni. Lecz czu艂a si臋 w obowi膮zku zatrzymywa膰 si臋 przed ka偶dym ko艣cio艂em, kt贸rego wie偶e pokaza艂y si臋 na horyzoncie. Zabra艂a ze sob膮 wystarczaj膮co du偶o pieni臋dzy, by z艂o偶y膰 znaczn膮 ofiar臋 i zapewni膰 sobie informacje w ka偶dym ko艣ciele, do kt贸rego zajedzie.

Na szcz臋艣cie w ka偶dym z nich odpowied藕 zawsze by艂a taka sama. W ksi臋gach parafialnych nie figurowa艂 偶aden Cameron Byrde ani Maureen MacDougal.

Cho膰 Sara przyjmowa艂a to z ulg膮, nie czu艂a si臋 uspokojona. Jej rodzina nie by艂a bezpieczna dop贸ki Marshall MacDougal wci膮偶 przebywa艂 w Szkocji. Musi stale uwa偶a膰 i nie traci膰 czujno艣ci.

Cho膰 niepokoi艂o j膮, 偶e Marshall MacDougal tak偶e zatrzyma艂 si臋 w ka偶dym z tych ko艣cio艂贸w, cieszy艂a si臋, 偶e go nie spotka艂a. Zamierza艂a za wszelk膮 cen臋 unika膰 tego cz艂owieka.

Sara wzdrygn臋艂a si臋 na wspomnienie grzesznych rzeczy, jakie ostatnio zacz臋艂y jej si臋 艣ni膰. Przywo艂ywanie jego poca艂unk贸w rozpala艂o jej sk贸r臋. A przypominanie sobie, jak on j膮 dotkn膮艂 i podnieci艂...

Powracanie we wspomnieniach do owych niewiarygodnych kilku minut sprawia艂o, 偶e zaczyna艂a dr偶e膰 i zn贸w robi艂a si臋 ca艂a mokra. Bez wzgl臋du na to, jak bardzo stara艂a si臋 wyrzuci膰 je z my艣li, co艣 w niej t臋skni艂o za Marshallem MacDougalem. T臋sknota z ka偶dym dniem si臋 powi臋ksza艂a.

Naprzeciw niej Mary, pokoj贸wka, kt贸r膮 pani Hamilton kaza艂a jej zabra膰 ze sob膮, ziewn臋艂a i poruszy艂a si臋 we 艣nie.

Jak dot膮d m艂oda kobieta nie zadawa艂a zbyt wielu pyta艅. Dobrze, 偶e Sara zasugerowa艂a 艂adn膮, samotn膮 Mary, a tak偶e przystojnego, samotnego stajennego, Fleminga. Tych dwoje szybko przesz艂o od ciekawych i pe艂nych podziwu spojrze艅 do jawnego flirtu. Tak jak si臋 Sara spodziewa艂a, oboje byli zaprz膮tni臋ci sob膮, podczas gdy ona zajmowa艂a si臋 swymi sekretnymi sprawami w ka偶dym ko艣ciele po drodze.

Lecz teraz, gdy zbli偶ali si臋 do przedmie艣膰 ruchliwego portu w Dumfries, Sara nie by艂a pewna swego planu. A je艣li napotka pana MacDougala?

Ostatecznie, Dumfries nie jest takie du偶e, a on b臋dzie zadawa艂 te same pytania w tych samych miejscach, co ona.

- Och - j臋kn臋艂a Mary, zn贸w ziewn臋艂a, wyprostowa艂a si臋 i wysun臋艂a g艂ow臋 przez okno. - Czy ju偶 dojechali艣my?

- Tak - odpowiedzia艂a Sara. - Ale nie pozostaniemy d艂ugo. Dzie艅 lub dwa i wyruszymy w drog臋 powrotn膮.

Gdy dziewczyna zn贸w wyjrza艂a, wyci膮gaj膮c szyj臋 i jawnie staraj膮c si臋 dostrzec Fleminga, Sara poczu艂a si臋 winna. Cho膰 dla swej wygody sprzyja艂a romansowaniu tych dwojga, nie chcia艂a, by Mary zrobi艂a co艣, czego nie powinna. Na w艂asnej sk贸rze pozna艂a niebezpiecze艅stwa takiego lekkomy艣lnego zachowania. Dziewczyna pracuje dla niej i pozostaje pod jej opiek膮.

- Mary. My艣l臋, 偶e powinna艣 wykazywa膰 troch臋 rezerwy, je艣li chodzi o Fleminga. Nie ulegaj zbyt 艂atwo jego urokowi.

Dziewczyna usiad艂a wygodnie na siedzeniu, w skromnej pozie, stosownej dla pokoj贸wki damy. Lecz jej br膮zowe oczy b艂ysn臋艂y szelmowsko.

- Prosz臋 si臋 nie martwi膰. Potrafi臋 si臋 pilnowa膰 przy takich jak on, panno Saro. Lepiej niech pani ostrze偶e jego, 偶e Mary Douglass mo偶e z艂ama膰 mu serce.

Sara pow艣ci膮gn臋艂a u艣miech.

- Taka jeste艣 pewna siebie?

Mary skrzy偶owa艂a ramiona i otwarcie spojrza艂a na Sar臋.

- Wiem, 偶e stoi pani o wiele wy偶ej ode mnie, panienko. Ale pewne rzeczy si臋 nie zmieniaj膮, niewa偶ne, czy si臋 jest osob膮 z wy偶szych sfer, czy s艂u偶膮c膮. M臋偶czyzna jest m臋偶czyzn膮. Oni wszyscy chc膮 tego samego i nie s膮dz臋, bym musia艂a pani m贸wi膰, co to takiego. Jednocze艣nie kobieta jest kobiet膮. My kobiety najbardziej chcemy tego, co mo偶emy kupi膰 tylko wtedy, kiedy dobrze wydamy swoj膮 fortun臋 - je艣li pani rozumie, o co mi chodzi.

Sara rozumia艂a. Podczas gdy dziewczyna trajkota艂a dalej, a pow贸z si臋 toczy艂, Sara g艂臋boko zastanawia艂a si臋 nad tym, co powiedzia艂a Mary. A gdy zatrzymali si臋 w wygodnej gospodzie i Sara usiad艂a do ciep艂ego posi艂ku, musia艂a zada膰 sobie pytanie, czy ju偶 roztrwoni艂a wielk膮 cz臋艣膰 swego skarbu na nieodpowiedniego m臋偶czyzn臋 - i czy, gdyby zn贸w si臋 pojawi艂, rzuci艂aby mu w r臋ce reszt臋 偶a艂o艣nie okrojonej fortuny.

Marsh by艂 w pod艂ym nastroju, odk膮d opu艣ci艂 Kelso. Podczas d艂ugiej podr贸偶y na wybrze偶e spotyka艂 za ka偶dym razem rozczarowanie w poszukiwaniu aktu ma艂偶e艅stwa swoich rodzic贸w. Czu艂, jak narasta w nim frustracja. Na dodatek czu艂 to niezno艣ne uczucie fizycznego napi臋cia w l臋d藕wiach.

Sta艂 teraz na g艂贸wnej ulicy Dumfries, przed kawiarni膮 bardzo podobn膮 do londy艅skich, i rozgl膮da艂 si臋 wok贸艂. Obok przechodzi艂y dwie kobiety, a za nimi sz艂y ich pokoj贸wki. Kobiety, m艂ode i urodziwe, zapewne zamo偶ne matrony, ubrane by艂y wed艂ug m贸d z Londynu i Pary偶a, lecz rude w艂osy i b艂yszcz膮ce br膮zowe oczy 艣wiadczy艂y o ich szkockim pochodzeniu. Jedna z nich zerkn臋艂a na niego, odwr贸ci艂a wzrok, po czym zn贸w zerkn臋艂a, u艣miechaj膮c si臋 do niego. Marsh odprowadza艂 je wzrokiem, podziwiaj膮c pe艂ne biusty i ko艂ysz膮ce si臋 biodra, kt贸re uwydatnia艂y ich dopasowane suknie.

Dlaczego nie po偶膮da艂 czaruj膮cej Szkotki, takiej jak kt贸ra艣 z tych kobiet, zamiast trudnej, nad臋tej Angielki, takiej jak Sara Palmer?

Z oci膮ganiem oderwa艂 wzrok od dw贸ch kobiet i uderzy艂 r臋kawiczkami do konnej jazdy w otwart膮 d艂o艅. Prawda, Sara Palmer by艂a mo偶e trudna, lecz musia艂 przyzna膰, 偶e wcale nie by艂a nad臋ta, przynajmniej gdy siej膮 dobrze pozna艂o.

Zn贸w trzepn膮艂 r臋kawiczkami, po czym zmarszczy艂 brwi i przeszed艂 przez ulic臋. By艂 dzisiaj w trzech ko艣cio艂ach i tyle samo musia艂 jeszcze odwiedzi膰. Ogarnia艂o go coraz wi臋ksze zniech臋cenie. Czy to mo偶liwe, 偶e matka wymy艣li艂a histori臋 o 艣lubie, tak jak wymy艣li艂a opowie艣膰 o 艣mierci ojca?

Kto m贸g艂by mie膰 to jej za z艂e? Czy jaka艣 uczciwa osoba mog艂a wini膰 j膮 o to, 偶e chcia艂a zapewni膰 prze偶ycie sobie i swemu ma艂emu dziecku?

Udr臋czony, poci膮gn膮艂 za dzwonek przy drzwiach 艂adnej rezydencji przy okaza艂ym ko艣ciele 艣w. Andrzeja. Marsh nie s膮dzi艂, by taki 艂ajdak jak Cameron Byrde przyprowadzi艂 sw膮 kochank臋 do tak wspania艂ego ko艣cio艂a jak ten. Ale trzydzie艣ci lat temu m贸g艂 nie by膰 tak okaza艂y.

Godzin臋 p贸藕niej, zn贸w przygn臋biony, wyszed艂 na ulic臋. Zosta艂y mu tylko dwa ko艣cio艂y. Oczywi艣cie, by艂y inne miasta portowe, gdzie m贸g艂 spr贸bowa膰. Lecz uczucie pora偶ki towarzyszy艂o mu w dalszych poszukiwaniach.

P贸艂 godziny p贸藕niej trafi艂 do ko艣cio艂a 艣w. Jeremiasza. Ma艂y, zniszczony budynek z poczernionymi mchem, kamiennymi 艣cianami, z wybrzuszonym dachem, z wyszczerbionymi i obluzowanymi p艂ytkami 艂upkowymi prezentowa艂 si臋 bardzo skromnie.

Marsh spr贸bowa艂 wyobrazi膰 sobie ten ko艣ci贸艂 trzydzie艣ci lat temu. Co mog艂a o nim my艣le膰 prosta wiejska dziewczyna, kt贸rej 艣wiat obraca艂 si臋 wok贸艂 Camerona Byrde'a? Nie zas艂ugiwa艂 na jej mi艂o艣膰 ani na mi艂o艣膰 swej drugiej 偶ony i kolejnego dziecka.

By艂 zm臋czony i niezadowolony, wi臋c gdy siwiej膮cy pastor sam otworzy艂 drzwi probostwa, Marsh by艂 mniej uprzejmy, ni偶 powinien.

- Chcia艂bym zbada膰 parafialne rejestry 艣lub贸w - powiedzia艂 bez wst臋p贸w. - Ch臋tnie zap艂ac臋 za ten przywilej.

Stary pastor zamruga艂, zaskoczony.

- Ja... och... w艂a艣nie siada艂em do fili偶anki herbaty, Ale... och... prosz臋 wej艣膰. Prosz臋 wej艣膰. - Cofn膮艂 si臋 i gestem zaprosi艂 Marsha do schludnego saloniku. - Przy艂膮czy si臋 pan do mnie, panie... panie...?

Marsh 艣ci膮gn膮艂 czapk臋, zawstydzony swym zachowaniem.

- MacDougal. Marshall MacDougal. I dzi臋kuj臋 za zaproszenie - doda艂, zerkaj膮c wok贸艂. 呕adnego ognia w kominku. Jedna fili偶anka na ma艂ej tacy, z jednym biszkoptem obok niej. - Dzi臋kuj臋, ale ju偶 i tak przeszkodzi艂em panu w herbacie. Nie chcia艂bym przeszkadza膰 jeszcze bardziej.

Przynajmniej jego pieni膮dze przyda艂yby si臋 tutaj bardziej ni偶 w poprzednich parafiach.

- Och, ale偶 nie przeszkadzasz, m贸j synu. Naprawd臋 ciesz臋 si臋 z towarzystwa. Jestem ojciec Paterson - doda艂. - I s艂u偶臋 u 艢wi臋tego Jeremiasza od wielu lat. A teraz, wpisu czyjego 艣lubu poszukujesz?

Ma艂e biuro o niskim suficie by艂o zawalone ksi臋gami i artefaktami. Ojciec Paterson zapali艂 lamp臋 i odkurzy艂 najpierw jedn膮, potem drug膮 p贸艂k臋, a偶 w ko艅cu wyci膮gn膮艂 stary, oprawiony w grube p艂贸tno tom. Ledwie czytelne litery na grzbiecie m贸wi艂y: 1754 do 1805.

Marsh wpatrywa艂 si臋 w ksi臋g臋, chwiej膮c膮 si臋 w dr偶膮cych r臋kach starego pastora i przez d艂ug膮 chwil臋 nie m贸g艂 po ni膮 si臋gn膮膰. Chwyci艂 go nag艂y strach przed prawd膮 i chocia偶 wiedzia艂, 偶e w innych portach by艂y do przeszukania inne ko艣cio艂y, ba艂 si臋 tego, czego m贸g艂 si臋 dowiedzie膰 z tej ksi膮偶ki. Przem贸g艂 si臋 jednak, wzi膮艂 ksi臋g臋 i po艂o偶y艂 j膮 na zagraconym stole, ko艂o lampy.

Wpisy by艂y bardzo staranne, w d艂ugich rz臋dach, z nazwiskami, wiekiem, miejscami urodzenia i aktualnymi miejscami zamieszkania. Marsh podni贸s艂 wzrok na starego cz艂owieka.

- Od jak dawna pan jest tutaj?

Chudy pastor u艣miechn膮艂 si臋 i wskaza艂 na otwart膮 stron臋, gdzie czyste proste pismo ust臋powa艂o miejsca pochy艂emu, pe艂nemu zawijas贸w.

- O, tutaj. Kwiecie艅 1793. Ju偶 prawie trzydzie艣ci pi臋膰 lat, cho膰 ostatnio mamy mniej 艣lub贸w ni偶 kiedy艣. Rozumie pan, moja trz贸dka w wi臋kszo艣ci przekroczy艂a wiek, w kt贸rym zawiera si臋 ma艂偶e艅stwa i...

Marsh nie s艂ysza艂 pozosta艂ych s艂贸w pastora. Nie m贸g艂 us艂ysze膰, gdy偶 nag艂e, ci臋偶kie bicie serca, a potem szum krwi w uszach zag艂usza艂y ka偶dy inny d藕wi臋k. Wpatrywa艂 si臋 w starannie zapisane nazwiska, w trzeciej linii od g贸ry.

Cameron Byrde, lat 22, z Kelso i Maureen MacDougal, lat 20, urodzona w Portsmouth, obecnie zamieszka艂a w Kelso, 15 wrze艣nia 1796 rok.

Data by艂a ju偶 niewyra藕na i Marsh musia艂 bardziej wyt臋偶y膰 wzrok.

Pi臋tnastego wrze艣nia 1796 roku. Sze艣膰 miesi臋cy przed jego urodzeniem.

Podni贸s艂 wzrok z uczuciem ucisku w piersi. Jego matka sta艂a tutaj, prawdopodobnie w tym samym pokoju, tak jak on teraz. Sta艂a tutaj obok Camerona Byrde'a i oboje wiedzieli o dziecku, kt贸re pocz臋li. Sta艂a tutaj i przysi臋ga艂a m臋偶czy藕nie, kt贸rego kocha艂a, m臋偶czy藕nie, kt贸ry z艂o偶y艂 艣lub, nie maj膮c zamiaru go dotrzyma膰.

Jak d艂ugo trwa艂o, zanim wys艂a艂 j膮 sam膮 do Ameryki?

Ile k艂amstw jej powiedzia艂, by j膮 przekona膰, by wyjecha艂a do Ameryki bez niego?

Marsh podni贸s艂 wzrok na pastora, kt贸ry spogl膮da艂 na niego z u艣miechem na pomarszczonej twarzy.

- Czy znalaz艂 pan to, czego szuka艂? Marsh skin膮艂 g艂ow膮.

- Czy to pan... czy to pan udzieli艂 im 艣lubu?

Pastor pochyli艂 si臋 i, mru偶膮c oczy, przeczyta艂 wskazany mu wiersz.

- Musia艂em, bo to m贸j wpis.

- Pami臋ta ich pan?

Pastor nadal wpatrywa艂 si臋 we wpis, usi艂uj膮c co艣 sobie przypomnie膰. Lecz gdy podni贸s艂 na Marsha wyblak艂e oczy, odpowied藕 by艂a jasna.

- To by艂o dawno temu, ch艂opcze. Przykro mi. Czy powiedzia艂e艣, 偶e jeste艣 MacDougal, tak jak ona?

Marsh nie m贸g艂 odpowiedzie膰 od razu, przynajmniej g艂o艣no. Tak, jestem z ni膮 spokrewniony. Jestem MacDougal, tak jak ona i zawsze b臋d臋. Teraz, z dowodem potwierdzaj膮cym jego pretensje do nazwiska Byrde, Marsh przysi膮g艂 sobie, 偶e nigdy nie b臋dzie go u偶ywa艂. Nigdy.

W czasie bokserskiej kariery u偶ywa艂 nazwiska matki - MacDougal. Bo偶e, wydawa艂o si臋, 偶e by艂o to ca艂e wieki temu. Teraz zn贸w stanie si臋 MacDougalem, w ho艂dzie dla matki.

Skin膮艂 ma艂emu pastorowi g艂ow膮 i na koniec poprosi艂 go o jeszcze jedno.

- Chcia艂bym spisa膰 ten akt ma艂偶e艅stwa i poprosi膰, by pan po艣wiadczy艂 i podpisa艂 ten dokument jako prawdziw膮 kopi臋 z pa艅skich ksi膮g parafialnych.

Potrzeba by艂o tak niewiele czasu, by to zrobi膰. Po miesi膮cach podr贸偶y i poszukiwa艅, Marsh mia艂 dow贸d, kt贸rego pragn膮艂, z艂o偶ony i bezpieczny w wewn臋trznej kieszeni kurtki. Poklepa艂 si臋 po piersi, gdy ojciec Paterson go odprowadza艂.

- Chcia艂bym podzi臋kowa膰 ojcu i z艂o偶y膰 datek na ko艣ci贸艂. - Wyci膮gn膮艂 sk贸rzan膮 sakiewk臋, kt贸r膮 trzyma艂 na takie okoliczno艣ci, poczym do艂o偶y艂 kilka monet z portfela. - Dzi臋kuj臋 - powt贸rzy艂. - Po czym pod wp艂ywem impulsu zapyta艂: - Czy m贸g艂bym na kilka minut zosta膰 sam w ko艣ciele?

- Ale偶 oczywi艣cie, m贸j synu. - Pastor przeni贸s艂 wzrok z Marsha na ci臋偶k膮 sakiewk臋 w jego r臋ku, po czym zn贸w spojrza艂 na Marsha. By艂 zaintrygowany, lecz wyra藕nie zadowolony. - Zosta艅 tak d艂ugo, jak zechcesz.

Sam w ma艂ym ko艣ciele, Marsh rozgl膮da艂 si臋 woko艂o: na jedno okno z barwionego szk艂a, na po偶贸艂k艂y i po艂atany obraz o艂tarzowy.

Odpowiedni ko艣ci贸艂 do modlitwy za moj膮 matk臋, pomy艣la艂, kl臋kaj膮c na nier贸wnej pod艂odze. Ona nigdy nie pragn臋艂a bogactw czy tytu艂贸w, czy nawet okaza艂ego domu, jaki chcia艂 dla niej zbudowa膰. Maureen MacDougal ca艂e 偶ycie pozosta艂a mi艂膮 i skromn膮 kobiet膮, kt贸rej nie zmieni艂y przeciwno艣ci losu, jakie sprowadzi艂a na ni膮 zdrada Camerona Byrde'a.

Cho膰 wiedzia艂, 偶e w ko艣ciele nie ma miejsca dla zemsty, Marsh nie by艂 got贸w przebaczy膰 swemu ojcu. Modli艂 si臋 wi臋c za matk臋.

Dzi臋ki ci, 偶e uczyni艂e艣 j膮 moj膮 matk膮, to wszystko, co m贸g艂 powiedzie膰. Dzi臋ki ci, 偶e pozwoli艂e艣 mi j膮 mie膰 przez te wszystkie lata.

Uspokojony i wyczerpany opu艣ci艂 ko艣ci贸艂. Stan膮艂 na ma艂ym ganku, w艂o偶y艂 kapelusz i rozejrza艂 si臋 po s艂onecznej ulicy.

Dokona艂 w艂a艣nie tego, co postanowi艂, znalaz艂 dow贸d na potwierdzenie swoich roszcze艅.

Teraz nadszed艂 czas, by wyr贸wna膰 rachunki w Kelso i Byrde Manor. Musia艂 tam wr贸ci膰. R贸wnie偶 do Sary Palmer.

Sara dostrzeg艂a Marshalla MacDougala, gdy sta艂 po drugiej stronie ulicy. Od razu skuli艂a si臋 przy witrynie sklepu krawieckiego, maj膮c nadziej臋, 偶e jej nie zauwa偶y.

Jednak wyczu艂 jej zdumione spojrzenie, podni贸s艂 wzrok i utkwi艂 go w niej. Zatrzyma艂 si臋 w p贸艂 kroku i tylko chwil臋 waha艂 si臋, zanim zmieni艂 kierunek i ruszy艂 w jej stron臋. Mia艂a tylko kilka sekund, by odetchn膮膰 i pos艂a膰 Mary, by zaczeka艂a z Flemingiem w powozie.

Od razu pozna艂a, 偶e co艣 si臋 zmieni艂o. Mia艂 wojowniczy wyraz twarzy, a jego ciemne oczy b艂yszcza艂y gniewem. Nie zaskoczy艂o jej to.

Amerykanin przem贸wi艂 do niej otwarcie, nie bawi膮c si臋 w towarzyskie uprzejmo艣ci.

- Ciesz臋 si臋, 偶e jeste艣 tutaj, Saro. Nie b臋d臋 musia艂 ci臋 szuka膰.

Odwr贸ci艂a oczy od jego powa偶nego spojrzenia i spojrza艂a na n臋dzny ko艣ci贸艂ek, z kt贸rego w艂a艣nie wyszed艂. Ten sam ko艣ci贸艂, do kt贸rego ona w艂a艣nie zmierza艂a.

Czy to mo偶liwe, 偶e znalaz艂 dow贸d, kt贸rego poszukiwa艂? Serce zacz臋艂o jej bi膰 mocno. Dlaczego nie przysz艂a tam godzin臋 wcze艣niej?

Jednak c贸偶 mog艂aby zrobi膰? Zniszczy膰 dow贸d? Nie by艂a pewna, czy zrobi艂aby co艣 tak nikczemnego, nawet dla matki i siostry.

Wi臋c z l臋kiem czeka艂a na to, co mia艂o nadej艣膰.

Ku jej zaskoczeniu uj膮艂 j膮 za rami臋 i poprowadzi艂 ulic膮.

- Musz臋 si臋 napi膰, je艣li nie masz nic przeciwko temu.

- Napi膰? W zaje藕dzie?

- W zaje藕dzie. Nie martw si臋, Saro. Jest ma艂o prawdopodobne, by twoi przyjaciele z towarzystwa kiedy艣 si臋 o tym dowiedzieli. Dla nich Dumfries jest zbyt oddalone od ubitego szlaku. - Za艣mia艂 si臋 ostro i sztucznie. - M贸j ojciec mia艂 racj臋. Jego pierwszy 艣lub w ma艂ym ko艣ci贸艂ku, w dalekim Dumfries prawdopodobnie nigdy nie zosta艂by odkryty, gdyby jego syn nie postanowi艂 si臋 zem艣ci膰.

Tego w艂a艣nie si臋 obawia艂a. Sara potkn臋艂a si臋, lecz jego r臋ka mocniej zacisn臋艂a si臋 na jej ramieniu. Po chwili przecisn臋li si臋 przez niskie drzwi zajazdu do s艂abo o艣wietlonej sali, w kt贸rej siedzia艂o kilku m臋偶czyzn. Poprowadzi艂 j膮 do stolika w rogu i zmusi艂 j膮, by usiad艂a. Da艂 znak barmanowi i z艂o偶y艂 zam贸wienie, po czym odsun膮艂 krzes艂o i usiad艂 na nim okrakiem.

- Tak - powiedzia艂, zwr贸cony do niej twarz膮 z t膮 sam膮 wojownicz膮 min膮. - Mam dow贸d. Moi rodzice zawarli ma艂偶e艅stwo tutaj, w ko艣ciele 艢wi臋tego Jeremiasza, w Dumfries, 15 wrze艣nia 1796 roku. Rok przed drugim 艣lubem, z twoj膮 matk膮. - Zamilk艂, lecz jego s艂owa zdawa艂y si臋 odbija膰 w uszach Sary gro藕nym jak uderzenia m艂ota echem. - Przyjmuj臋, 偶e rozumiesz wag臋 tego jednego, niepodwa偶alnego faktu - ci膮gn膮艂, zadaj膮c ostateczny cios. Niemal j膮 og艂uszy艂.

Lecz Sara nie nale偶a艂a do tych, kt贸rzy pozwalaj膮 innym upaja膰 si臋 ich pora偶k膮. Zebra艂a odwag臋, zadar艂a podbr贸dek i napotka艂a jego ciemne, uwa偶ne spojrzenie.

- O, tak. Rozumiem, co to znaczy. Ma pan sw贸j dow贸d i zamierza pan go u偶y膰, by upokorzy膰 moj膮 rodzin臋 i nas zrujnowa膰. Czy s艂usznie mniemam?

Mi臋sie艅 drgn膮艂 mu w twarzy.

- Rozumiem, dlaczego tak na to patrzysz. Cho膰 zastanawiam si臋, czy jeste艣 zdolna zrozumie膰 m贸j punkt widzenia. Moj膮 matk臋 pozbawiono jej praw, mimo 偶e by艂a prawdziw膮 偶on膮 Camerona Byrde'a. Ja zosta艂em pozbawiony moich praw, mimo 偶e jestem prawowitym dziedzicem. Czy mo偶esz mnie wini膰 o to, 偶e chc臋 zabra膰 to, co zawsze mi si臋 nale偶a艂o? - Pochyli艂 si臋 do przodu i wbi艂 si臋 w ni膮 oczami. - Nie chc臋 sprowadzi膰 na twoj膮 siostr臋 wstydu. Chc臋 tylko tego, co mi si臋 prawnie nale偶y.

Usiad艂 wygodnie, gdy przyniesiono im szklanki i butelk臋 bursztynowego p艂ynu. Cho膰 Sara nigdy przedtem nie by艂a w zaje藕dzie, a teraz siedzia艂a bez przyzwoitki z m臋偶czyzn膮, kt贸rego si臋 ba艂a, nie sprzeciwi艂a si臋, kiedy on nala艂 jej szklank臋 czego艣, co pachnia艂o jak brandy.

Podnios艂a szklank臋, 艣ciskaj膮c j膮 mocno, gdy偶 tak bardzo dr偶a艂a jej r臋ka, i jednym haustem wypi艂a zawarto艣膰. Zapiek艂o j膮 w gardle i oczy zasz艂y 艂zami, lecz nawet si臋 nie otrz膮sn臋艂a. Zawiod艂a sw膮 rodzin臋, a teraz ten cz艂owiek - z kt贸rym r贸wnie偶 zachowa艂a si臋 obrzydliwie - zamierza艂 zrujnowa膰 ich 偶ycie.

Wszyscy na tym ucierpi膮. Kiedy matka i Olivia cierpia艂y, ona tak偶e to czu艂a. Oto, co znaczy by膰 rodzin膮.

Wi臋c gdy on wychyli艂 sw膮 szklank臋 i ponownie j膮 nape艂ni艂, Sara wiedzia艂a, 偶e musi zrobi膰 wszystko, by odeprze膰 niebezpiecze艅stwo od ludzi, kt贸rych kocha艂a najbardziej.

Wyci膮gn膮艂 ku niej butelk臋, a ona podnios艂a szklank臋, w nadziei, 偶e alkohol doda jej odwagi. Skup si臋 na Olivii, nie na nim, powiedzia艂a sobie. Marshall MacDougal potrafi zatroszczy膰 si臋 o siebie. Lecz potem postawi艂a szklank臋 na stole i odsun臋艂a j膮 na bok. Mocny alkohol da艂by jej tylko z艂udne poczucie si艂y. Nie pom贸g艂by rozwi膮za膰 problemu.

Wzi臋艂a g艂臋boki, powolny oddech i spojrza艂a mu prosto w twarz.

- Dobrze, panie MacDougal. Przyjmijmy, 偶e istotnie ma pan jaki艣 dow贸d na poparcie swoich roszcze艅 - dow贸d wystarczaj膮cy, by poda膰 w w膮tpliwo艣膰 ma艂偶e艅stwo mojej matki z tym... tym przekl臋tym cz艂owiekiem. - Zacisn臋艂a usta, zn贸w wzi臋艂a uspokajaj膮cy oddech. - Przyjmuj膮c, 偶e istotnie nie chce pan sprowadzi膰 na moj膮 siostr臋 wstydu, prosz臋, by mi pan powiedzia艂: czego pan naprawd臋 chce?

Patrzy艂a, jak on zaczyna wierci膰 si臋 na krze艣le, obejmuje palcami pust膮 szklank臋 i powoli zatacza ni膮 kr臋gi na porysowanym stole.

- Chc臋 tego, do czego ka偶dy pierwszy syn mia艂by tytu艂.

- Nie ma 偶adnego tytu艂u - przerwa艂a mu. - Ju偶 to panu m贸wi艂am.

Uderzy艂 szklank膮 o st贸艂.

- A ja ci m贸wi艂em, 偶e nic mnie nie obchodz膮 tytu艂y! - Pochyli艂 si臋 do przodu, patrz膮c na ni膮 spod gniewnie 艣ci膮gni臋tych brwi. - Nic mnie nie obchodz膮 angielskie tytu艂y. Chc臋 mie膰 Byrde Manor. Dom, ziemi臋, 偶ywy inwentarz. Prawo g艂oszenia, 偶e to moje.

Sara zamy艣li艂a si臋 przez chwil臋.

- Czy chce pan powiedzie膰, 偶e zamierza si臋 tam wprowadzi膰?

- Mo偶e. - Po chwili za艣 doda艂: - Nie wiem. Jeszcze nie zdecydowa艂em.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Nie ma pan poj臋cia, co to jest odpowiedzialno艣膰 za tak膮 posiad艂o艣膰, jak Byrde Manor. Chodzi nie tylko o ziemi臋, pola i stada owiec. Chodzi o rodziny, kt贸re tam pracuj膮. Chodzi o dzier偶awc贸w grunt贸w, s艂u偶b臋 domow膮 i robotnik贸w polowych.

Teraz ona pochyli艂a si臋 do przodu.

- Chodzi o histori臋 odpowiedzialno艣ci jednej rodziny za inne, a tego nie da si臋 wyceni膰.

Wbi艂 w ni膮 wzrok.

- Tak samo jestem cz臋艣ci膮 tej historii i rodziny jak wy!

By艂o to gniewne o艣wiadczenie i na chwil臋 zaskoczy艂o Sar臋.

- To mo偶e prawda - zgodzi艂a si臋. - Ale... ale przywi膮zanie, jakie pan ma dla Byrde Manor, bierze si臋 wy艂膮cznie z ch臋ci zemsty. A Olivia kocha to miejsce. To mi艂o艣膰 - powt贸rzy艂a. - Utrata Byrde Manor z艂amie jej serce, gdy tymczasem dla pana to tylko 艂up w jakiej艣 wojnie z tym strasznym cz艂owiekiem, kt贸ry sp艂odzi艂 was oboje.

Mimo jej s艂贸w wydawa艂 si臋 nieporuszony. Na nowo nape艂ni艂 sw膮 szklank臋 i powoli wypi艂 alkohol.

- Twoja lojalno艣膰 wobec siostry...

- Naszej siostry!

- Jest godna podziwu. Powiedzia艂em ci to ju偶 przedtem, Saro. Ale to niczego nie zmienia. Mamy wi臋c problem, bo nie opuszcz臋 Szkocji, nie odebrawszy tego, co mi si臋 nale偶y.

Nie odebrawszy tego, co mi si臋 nale偶y鈥.

Jego ostatnie s艂owa odbija艂y si臋 echem w g艂owie Sary. Przyjecha艂 do Wielkiej Brytanii, by odebra膰 Olivii jej maj膮tek. Jak ju偶 to osi膮gnie, prawdopodobnie odjedzie, pozostawiaj膮c jakiemu艣 agentowi zarz膮dzanie posiad艂o艣ci膮. Ostatecznie, wystarczaj膮co cz臋sto wyra偶a艂 pogard臋 dla systemu klasowego w jej kraju. Wszystko, czego naprawd臋 chcia艂, to doch贸d, jaki zapewnia艂by Byrde Manor, oraz zemsta na jej rodzinie.

Jej d艂o艅 zacisn臋艂a si臋 wok贸艂 szklanki. Chodzi艂o mu o pieni膮dze.

Wtedy przysz艂o jej do g艂owy rozwi膮zanie. Sp艂aci go.

Jej ojciec pozostawi艂 j膮 bardzo dobrze zabezpieczon膮 na przysz艂o艣膰. W istocie nawet nie zna艂a w pe艂ni rozmiar贸w swego dziedzictwa: zyskowne op艂aty dzier偶awne; dobrze oprocentowane inwestycje i kwartalne kieszonkowe, kt贸re zawsze by艂o wi臋ksze ni偶 roczne sumy jej siostry.

Z pewno艣ci膮 by艂o tego do艣膰, by kupi膰 milczenie Marshalla MacDougala. Nawet gdyby si臋gn臋艂a do inwestycji w celu zap艂acenia mu pe艂nej warto艣ci Byrde Manor, nadal niczego by jej nie brakowa艂o. Zrobi艂aby to, gdyby mia艂a pewno艣膰, 偶e on na zawsze zostawi ich w spokoju. Cho膰 reszta rodziny mo偶e si臋 sprzeciwi膰, ona nie mia艂a 偶adnych obiekcji, by w ten spos贸b wyda膰 te pieni膮dze. Jej drogi ojciec, kt贸ry uwielbia艂 Liwie, na pewno pochwali艂by jej plan.

Bior膮c powolny oddech dla odzyskania r贸wnowagi, u艣miechn臋艂a si臋, zn贸w pewna siebie, po czym podnios艂a do ust szklank臋 - tylko by zaczerpn膮膰 艂yczek.

- Tak, istotnie mamy problem. Jednak chcia艂abym przedstawi膰 jeszcze jedno rozwi膮zanie.

Rozsiad艂 si臋 na krze艣le ze skrzy偶owanymi ramionami.

- Jeszcze jedno rozwi膮zanie? S艂ucham.

Wzi臋艂a g艂臋boki oddech, zbyt niespokojna o to, jak on zareaguje na jej propozycj臋. James b臋dzie w艣ciek艂y, kiedy si臋 o tym dowie, lecz nie dba艂a o to w tej chwili.

- Jestem bardzo bogata, panie MacDougal. O wiele bogatsza ni偶 Olivia. Zapewne ju偶 si臋 pan przekona艂, 偶e bardzo kocham matk臋 i siostr臋.

Tak jak pan kocha swoj膮 matk臋 - doda艂a. - Je艣li naprawd臋 nie chce pan skrzywdzi膰 mojej rodziny i ukara膰 nas za wyst臋pki pa艅skiego ojca, to s膮dz臋, 偶e mam rozwi膮zanie wszystkich tych przykrych nieporozumie艅.

Marsh stara艂 si臋 by膰 opanowany. Wiedzia艂, co ona powie, lecz nie chcia艂 tego us艂ysze膰. Nie mia艂 poj臋cia, co jej odpowiedzie膰. Jak szuler karciany, nie spuszcza艂a z niego oczu.

- Jestem gotowa zap艂aci膰 panu pe艂n膮 warto艣膰 Byrde Manor, w monetach, w banknotach lub w innej formie, w jakiej pan zechce. Pe艂n膮 warto艣膰, panie MacDougal, je艣li zgodzi si臋 pan natychmiast wr贸ci膰 do Ameryki i przyrzeknie, 偶e nigdy wi臋cej nie zagrozi mojej rodzinie.

Siedzia艂a naprzeciw niego, tak samo wytworna jak za pierwszym razem, kiedy jego oczy spocz臋艂y na niej, otulonej czerwon膮, przybran膮 sobolami peleryn臋. Tak jak wtedy, Marsh m贸g艂 tylko na ni膮 patrze膰. Zamierza艂a go sp艂aci膰. Teraz, kiedy wysun臋艂a t臋 propozycj臋, by艂 zdziwiony, 偶e zrobi艂a to tak p贸藕no.

- To by艂oby bardzo kosztowne zobowi膮zanie - powiedzia艂, by zyska膰 na czasie. Co ma jej odpowiedzie膰?

Wyraz jej twarzy sta艂 si臋 bardziej surowy, a b艂臋kit oczu ch艂odniejszy. Pe艂ne usta zacisn臋艂y si臋 w napi臋t膮 lini臋.

- Mog臋 doliczy膰 jeszcze pa艅skie wydatki na podr贸偶.

Jej s艂owa zabrzmia艂y w ciszy mi臋dzy nimi.

Gdy cisza ta zacz臋艂a si臋 przed艂u偶a膰, zobaczy艂, 偶e ona prze艂yka 艣lin臋. By艂 to tylko lekki ruch, falowanie mlecznej sk贸ry jej szyi pod zawi膮zan膮 tam at艂asow膮 wst膮偶k膮.

Przysz艂y mu do g艂owy dwie my艣li. Pierwsza, 偶e ona nie jest tak pewna siebie, jak stara si臋 by膰, druga, 偶e chcia艂 poca艂owa膰 t臋 szyj臋, rozwi膮za膰 z臋bami t臋 wst膮偶k臋, i posi膮艣膰 jej cia艂o.

Na sam膮 my艣l o tym krew nap艂yn臋艂a mu do l臋d藕wi. Ta mi臋kka, blada sk贸ra by艂aby jeszcze bledsza i bardziej mi臋kka w miejscach obecnie skrytych przed jego wzrokiem.

Zdusi艂 przekle艅stwo, gdy jego m臋sko艣膰 wypr臋偶y艂a si臋 niemal do b贸lu.

B艂臋dnie odczytuj膮c jego milczenie, pochyli艂a si臋 do przodu z powa偶n膮 twarz膮.

- Powiedzia艂 pan, 偶e nie zamierza pan ich skrzywdzi膰. Teraz ma pan okazj臋, by tego dowie艣膰. B臋dzie pan mia艂 swoje dziedzictwo - ka偶dy jego pens - a oni nigdy nie dowiedz膮 si臋, jak膮 krzywd臋 przyrz膮dzi艂 wasz ojciec. Ale musi pan mi obieca膰, 偶e nigdy si臋 do nas nie zbli偶y.

Marsh nie planowa艂 tej odpowiedzi.

- Zastanowi臋 si臋 nad twoj膮 propozycj膮, Saro.

- Naprawd臋?

Zn贸w prze艂kn臋艂a 艣lin臋 i wzi臋艂a g艂臋boki oddech. Nap贸r jej 艣licznych piersi na mu艣linowy stanik sukni doprowadza艂 go do szale艅stwa.

- Zastanowi臋 si臋 - powiedzia艂, przenosz膮c wzrok na jej twarz. - Ale jest mi臋dzy nami inna niedoko艅czona sprawa. Sprawa, kt贸r膮 chcia艂bym zamkn膮膰.

Spojrza艂 na ni膮 uwa偶nie i kiedy krew nap艂yn臋艂a jej do policzk贸w i zabarwi艂a je 偶ywym kolorem, by艂o wida膰, 偶e zrozumia艂a jego aluzj臋.

- Pan... nie mo偶e pan mie膰 namy艣li... Nie. Nie mo偶e pan.

- Ale偶 mam. - Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋, wi臋偶膮c te ciep艂e, smuk艂e palce w swoich. - Wezm臋 twoje pieni膮dze zamiast Byrde Manor. Wr贸c臋 do Ameryki i znikn臋 z waszego 偶ycia. Sekret pierwszego ma艂偶e艅stwa mojego ojca zostanie ze mn膮, a one nigdy nie poznaj膮 prawdy - chyba 偶e b臋dziesz chcia艂a im kiedy艣 powiedzie膰. Ale chc臋 sp臋dzi膰 jedn膮 noc z tob膮.

Odetchn膮艂 ci臋偶ko. Pod sto艂em by艂 tak twardy, 偶e nie m贸g艂by wsta膰, nawet gdyby chcia艂.

Siedzieli teraz, r臋ka w r臋k臋, ze splecionymi palcami. Widzia艂 przera偶enie w jej oczach, ale pr贸bowa艂 je zignorowa膰.

- Sp臋d藕 ze mn膮 noc, Saro, a doko艅czymy to, co ledwie zacz臋li艣my w twoim powozie tamtej nocy na drodze.

Ulegnij mi, gdy偶 jest to jedyny spos贸b, by si臋 mnie pozby膰.

17

Og艂uszona jego s艂owami, Sara nie mog艂a si臋 ruszy膰.

Przy stole za ni膮 dwaj m臋偶czy藕ni g艂o艣no 艣miali si臋 z czyjego艣 偶artu. Ci臋偶ki kufel waln膮艂 o jaki艣 st贸艂, a niskie drzwi wej艣ciowe zatrzasn臋艂y si臋 za klientem, kt贸ry w艂a艣nie wyszed艂. S艂ysza艂a wok贸艂 siebie krz膮tanin臋, lecz nie zwa偶a艂a na ni膮.

Marshall MacDougal wypowiedzia艂 nies艂ychane s艂owa. W艂a艣nie przedstawi艂 je nieprawdopodobn膮 propozycj臋.

Niewiele brakowa艂o, by wyrwa艂 jej si臋 z piersi histeryczny chichot. Propozycja. Co za w艂a艣ciwe s艂owo. Czy to umowa handlowa, czy lubie偶na sugestia? Prawdopodobnie jedno i drugie.

Patrzy艂a na niego, zgorszona t膮 propozycj膮, jak i swoj膮 reakcj膮 na ni膮. Czu艂a narastaj膮ce podniecenie, ale stara艂a si臋 opanowa膰.

- Nie zaszczyc臋 odpowiedzi膮 takiej prostackiej sugestii - mrukn臋艂a, prawie d艂awi膮c si臋 s艂owami.

- Rozumiem, 偶e pani odmawia. - Zamilk艂 na d艂ug膮, pe艂n膮 napi臋cia chwil臋. - Jeste艣 tego pewna, Saro?

- Ca艂kiem pewna! - Stan臋艂a na dr偶膮cych nogach. Jak on m贸g艂 by膰 taki ordynarny - i spokojny zarazem? Niepewnie zaczerpn臋艂a powietrza. - Ka偶臋 swemu prawnikowi spisa膰 dokumenty.

- W jakim celu?

- W celu sporz膮dzenia polecenia wyp艂aty pieni臋dzy.

- Ale my nie zawarli艣my umowy.

- Zawarli艣my - odpowiedzia艂a. - Co do wszystkiego, opr贸cz tego ostatniego... absurdalnego punktu.

Powoli i wyra藕nie pokr臋ci艂 g艂ow膮, po czym rozpar艂 si臋 na krze艣le. Sar臋 ogarn臋艂o straszne przeczucie.

- Wobec tego nie ma umowy.

Wpatrywa艂a si臋 w niego, niezdolna do odpowiedzi. Nogi si臋 pod ni膮 ugina艂y, wi臋c z powrotem usiad艂a.

- Pan nie m贸wi powa偶nie.

Drwi膮co uni贸s艂 jedn膮 brew.

- Zupe艂nie powa偶nie, Saro. Prosisz mnie, bym zrezygnowa艂 z prawdy o moim pochodzeniu, i chocia偶 twoja oferta jest kusz膮ca, pieni膮dze nigdy nie wynagrodzi艂yby mi utraty mojej dalszej rodziny.

- Pa艅skiej dalszej rodziny! - wykrzykn臋艂a, odzyskawszy w ko艅cu g艂os. - Przyjecha艂 pan do Szkocji, by odnale藕膰 ojca i zem艣ci膰 si臋 na nim.

Niech pan nie udaje, 偶e by艂o inaczej. Dalsza rodzina? Ha! Ha! Powinien by膰 pan zadowolony z bogactwa, z kt贸rym pan st膮d wyjedzie.

- Niepotrzebne mi twoje pieni膮dze.

Opar艂a si臋 o krzes艂o, zdumiona w艣ciek艂o艣ci膮 w jego g艂osie.

- Nigdy nie chodzi艂o o pieni膮dze - ci膮gn膮艂 cichym, lecz pe艂nym pasji tonem. - Ale ty tego nie rozumiesz, prawda? Jeste艣 tylko rozpuszczonym dzieckiem, m贸wisz o lojalno艣ci, ale nie rozumiesz, co ona oznacza. Lojalno艣膰 lub po艣wi臋cenie. Wiesz tylko, co to bogactwo i status, i pozycja w spo艂ecze艅stwie. To wszystko, o co ka偶dy z was, wyrachowanych Brytyjczyk贸w, dba.

Jednak moja matka rozumia艂a. Przez ca艂e 偶ycie by艂a lojalna wobec m臋偶a i wszystko dla mnie po艣wi臋ci艂a. Ale mimo to nie by艂a do艣膰 dobra dla mojego ojca. O, nie. Nie mia艂 nic przeciwko zabawianiu si臋 z ni膮, ale nie mia艂 zamiaru wprowadza膰 jej do rodziny. C贸偶, teraz nie jest inaczej. Nie chc臋 pozna膰 twojej rodziny, ja艣nie panienko. Chc臋 si臋 tylko z tob膮 zabawi膰!

Sara by艂a zbyt zdumiona jego ostrymi s艂owami, by zareagowa膰. W okropnej ciszy wsta艂 i rzuci艂 na st贸艂 monet臋 za butelk臋.

- Oto umowa. Decydujesz si臋 lub nie. Daj臋 ci tydzie艅 do namys艂u. - Po czym sk艂oni艂 si臋 lekko, w艂o偶y艂 kapelusz i powiedzia艂: - Do zobaczenia w Kelso.

Marsh dr偶a艂, gdy sztywnym krokiem wychodzi艂 z zajazdu. D艂onie zacisn膮艂 w pi臋艣ci i gdyby kto艣 krzywo na niego spojrza艂, powali艂by drania. Lecz brukowana ulica by艂a pusta.

Gwa艂townie trzepn膮艂 r臋kawiczkami o udo. Niech j膮 diabli!

Chcia艂 wykrzycze膰 sw贸j gniew i frustracj臋 do ksi臋偶yca. Zamiast tego musia艂 zachowywa膰 si臋, jakby nic si臋 nie sta艂o.

Ale偶 nic si臋 nie sta艂o, zwr贸ci艂 mu uwag臋 cichy g艂os rozs膮dku. Wygra艂e艣. Bez wzgl臋du na to, jak膮 decyzj臋 podejmie, wygra艂e艣.

Dlaczego wi臋c nie czu艂 smaku zwyci臋stwa?

Dlaczego czu艂 si臋 podle?

Poniewa偶 tak na niego zareagowa艂a, jakby by艂 nie do艣膰 dobry dla takich jak ona.

Lecz by艂 do艣膰 dobry, sprytny i m膮dry, by j膮 pokona膰. Wygra艂 i ona o tym wiedzia艂a.

Wi臋c po co to wstr臋tne 偶膮danie rzucone pod koniec rozmowy?

Gdy zda艂 sobie spraw臋, 偶e mija gospod臋, w kt贸rej wzi膮艂 pok贸j, zmieni艂 kierunek. Czu艂 jednocze艣nie niesmak, przygn臋bienie i rozradowanie. Opanowa艂o go tak wiele sprzecznych uczu膰, i偶 czu艂, 偶e zaraz wybuchnie. Pod wp艂ywem impulsu wzi膮艂 ze stajni swego konia, zostawi艂 Duffy'emu informacje, 偶e wraca do Kelso, po czym wypad艂 galopem z miasta. Musia艂 si臋 wy艂adowa膰, inaczej p臋k艂by z frustracji.

Lecz nawet szalona gonitwa przez wie艣 nie mog艂a zag艂uszy膰 oskar偶e艅, kt贸re b艂膮ka艂y mu si臋 po g艂owie. Po co z艂o偶y艂 jej t臋 propozycj臋? Po co j膮 tak dr臋czy艂?

Dotar艂 do Lockerbie i zrozumia艂 swoje zachowanie. Wni贸s艂 to ordynarne zastrze偶enie do ich umowy, poniewa偶 chcia艂 Sary. I wiedzia艂, 偶e nie dostanie jej w 偶aden inny spos贸b.

Sara dotar艂a do Byrde Manor po dw贸ch bardzo ci臋偶kich dniach sp臋dzonych w podr贸偶y. Spa艂a ma艂o, jad艂a jeszcze mniej i kiedy wysiad艂a z karety po zmroku, pani Hamilton skaka艂a wok贸艂 niej jak kura wok贸艂 chorego kurcz臋cia. Lecz Sara zignorowa艂a wszelkie starania zmartwionej kobiety i posz艂a prosto do 艂贸偶ka.

Pani Hamilton natychmiast zabra艂a si臋 do wypytywania biednej Mary, co si臋 wydarzy艂o, ale pokoj贸wka nic nie wiedzia艂a. A je艣li chodzi艂o o Sar臋, ani Mary, ani nikt inny nie dowie si臋 prawdy. Nawet pani Hamilton. Gdyby stara s艂u偶膮ca dowiedzia艂a si臋, 偶e pan MacDougal jest prawdziwym dziedzicem Camerona Byrde'a, chcia艂aby wiedzie膰, dlaczego ten cz艂owiek nie og艂osi艂 jeszcze tego ca艂emu 艣wiatu. A wtedy Sara musia艂aby powiedzie膰 o jego propozycji i o pieni膮dzach, kt贸re mu oferowa艂a.

Prawda i tak wyjdzie na jaw, gdy偶 James na pewno dowie si臋 o tej transakcji. Lecz Sara nie chcia艂a, by prawda wysz艂a na jaw przed wyjazdem Marshalla MacDougala do Ameryki. Gdyby pani Hamilton pozna艂a fakty teraz, mog艂aby spotka膰 si臋 z panem MacDougalem. A gdyby to zrobi艂a, on m贸g艂by wspomnie膰 o dodatkowym punkcie ich umowy.

Na sam膮 my艣l o tym 偶o艂膮dek jej si臋 kurczy艂. Gdyby kto艣 si臋 dowiedzia艂, czego on od niej za偶膮da艂, to szybko sformu艂owa艂by odpowied藕. Gdy偶 Sara czu艂a, 偶e jest tylko jedna odpowied藕 Jakiej mo偶e udzieli膰. Nie pozwoli艂aby mu zrujnowa膰 jej matki i siostry. Zatem musi mu pozwoli膰 na poni偶enie siebie.

W desperacji Sara wpar艂a stopy w pod艂og臋, zacisn臋艂a d艂onie w pi臋艣ci i skupi艂a si臋 na swoim k艂opotliwym po艂o偶eniu. Czy kobieta jest poni偶ona, je艣li nikt o niczym nie wie?

Le偶a艂a na 艂贸偶ku ubrana i wpatrywa艂a si臋 w sufit. Nikt nie oczekiwa艂 po m臋偶czy藕nie, 偶e przed 艣lubem nie b臋dzie mia艂 intymnych kontakt贸w z kobietami. Co wi臋cej, istnia艂o ciche przyzwolenie na to, by by艂 wystarczaj膮co do艣wiadczony, by nauczy膰 sw膮 偶on臋 intymnych sekret贸w ma艂偶e艅skiego 艂o偶a.

Powstaje pytanie, czy podczas jej nocy po艣lubnej przysz艂y m膮偶 b臋dzie m贸g艂 stwierdzi膰, 偶e kiedy艣 mia艂a kontakt z innym m臋偶czyzn膮?

J臋kn臋艂a i usiad艂a, po czym zacz臋艂a rozsznurowywa膰 buciki. By艂a ju偶 dotykana przez m臋偶czyzn臋 tak, jak nikt opr贸cz m臋偶a nie powinien jej dotyka膰. Czy zrobienie tego ostatniego kroku by艂oby jeszcze gorsze?

Samo rozwa偶anie tej mo偶liwo艣ci sprawi艂o, 偶e przebieg艂 j膮 cudowny, straszliwy dreszcz. Skupi艂a si臋 wi臋c na pomnym wyrazie jego twarzy i okrutnych s艂owach przy po偶egnaniu.

Chc臋 si臋 tylko z tob膮 zabawi膰鈥.

Co za potworny cz艂owiek! Co za wstr臋tny, ordynarny... wstr臋tny Amerykanin. By艂 nie lepszy od Penleya, kt贸ry wymusza艂 pieni膮dze od swej zam臋偶nej kochanki. Pan MacDougal nie chcia艂 od niej pieni臋dzy Ona ju偶 mu je zaoferowa艂a. Za偶膮da艂 jej niewinno艣ci.

Sara mia艂a ochot臋 rozp艂aka膰 si臋 z frustracji, jednak 艂zy nie chcia艂y pop艂yn膮膰. Po艂o偶y艂a si臋 wygodnie, s艂uchaj膮c w ciszy nocy w艂asnego oddechu i marz膮c, by jej matka lub siostra by艂y tutaj. Nawet obecno艣膰 brata by艂aby dla niej wielk膮 pociech膮.

Lecz nie by艂o ich i wiedzia艂a, 偶e tak jest najlepiej. Sama musia艂a stoczy膰 t臋 bitw臋 z Marshalem MacDougalem. Powiedzenie rodzinie prawdy oznacza艂o, 偶e wszystko zostanie rozg艂oszone. A tak, okropn膮 prawd臋 mo偶na b臋dzie zachowa膰 w ca艂kowitej tajemnicy.

Poza tym, mo偶e jeszcze sk艂oni go do zmiany zdania.

Mia艂a w g艂owie jedn膮 my艣l, zanim zmorzy艂 j膮 sen. Kiedy zn贸w b臋dzie mia艂a o nim wiadomo艣膰? Ostatecznie pozosta艂o tylko pi臋膰 dni.

Adrian siedzia艂 okrakiem na odwr贸conym wiadrze i patrzy艂, jak stangret Sary zmywa b艂oto z podwozia starej karety podr贸偶nej. Co艣 wisia艂o w powietrzu i Adrian chcia艂 wiedzie膰, co to by艂o. Lecz wypytywanie d艂ugoletniego s艂u偶膮cego rodziny, kt贸ry znany by艂 ze swej lojalno艣ci, by艂o nierozs膮dne. Patrzy艂 wi臋c spod przymru偶onych powiek na stangreta i powiedzia艂 niedbale:

- Pom贸c panu? Mog臋 zetrze膰 kurz z siedze艅 i wytrzepa膰 zas艂ony.

- Dzi臋kuj臋, ch艂opcze, ale poradz臋 sobie. Adrian zamy艣li艂 si臋.

- Ile lat ma ten pow贸z? Maluje go pan i czy艣ci, ale i tak wiem, 偶e nie jest nowy.

Stangret u艣miechn膮艂 si臋 z dum膮.

- Jest starszy ni偶 ty, ale nie wygl膮da na swoje lata.

Adrian wzruszy艂 ramionami.

- Powinien wygl膮da膰 jak nowy, bo ma艂o kto go jeszcze u偶ywa.

- Hm. Tak m贸wisz? My艣lisz, 偶e ca艂e to b艂oto wzi臋艂o si臋 z tego, 偶e kareta sta艂a w powozowni?

Adrian wzruszy艂 ramionami. - Nie wiem.

- No, to pojed藕 nad ocean i z powrotem, a zobaczysz, jaki czysty b臋dzie tw贸j pow贸z.

- Nad ocean? Ma pan na my艣li Ocean Atlantycki?

- Znasz jaki艣 inny? - za偶artowa艂 poch艂oni臋ty prac膮 stangret.

- Nigdy nie widzia艂em oceanu - powiedzia艂 Adrian.

- Hm. Sam go ma艂o widzia艂em, bo przy dw贸ch dniach do Dumfries, dw贸ch dniach z powrotem i ledwie odrobinie czasu, 偶eby si臋 pokr臋ci膰...

Dumfries. Adrian zapomnia艂 o pragnieniu, by pewnego dnia odby膰 podr贸偶 a偶 nad Atlantyk. Sara pop臋dzi艂a jak szalona do Dumfries i ca艂kiem zapomnia艂a o planach wybrania si臋 z nim na ryby. Po czym szybko wr贸ci艂a. Dlaczego?

Wsta艂 i kopn膮艂 sto艂ek, czym zas艂u偶y艂 sobie na gniewn膮 min臋 stangreta. Lecz nie dba艂 o to. Sara opu艣ci艂a Byrde Manor dzie艅 po wyje藕dzie Marshalla MacDougala. Wr贸ci艂a ostatniej nocy - a pan MacDougal dzi艣 rano. Wiedzia艂 to, poniewa偶 w porze lunchu us艂ysza艂 matk臋 rozmawiaj膮c膮 zjedna ze swych przyjaci贸艂ek o tym, 偶e s艂u偶膮cy tego cz艂owieka jest z powrotem w mie艣cie. Je艣li wr贸ci艂 s艂u偶膮cy, to wr贸ci艂 i pan. Ta my艣l sprawi艂a, 偶e Adrian pobieg艂 prosto do Byrde Manor, dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej.

Jego Sara ugania艂a si臋 za m臋偶czyzn膮, kt贸rego nie powinna zaszczyci膰 nawet spojrzeniem. P贸藕niej zachowywa艂a si臋 tak, jakby go nienawidzi艂a. Co si臋 dzia艂o mi臋dzy nimi?

Adrian d艂ugo jeszcze b艂膮dzi艂 po Byrde Manor. Lecz w miar臋 jak popo艂udnie gas艂o, a Sara nie opuszcza艂a domu, ch艂opak postanowi艂, 偶e dowie si臋 prawdy.

Sara zmarnowa艂a jeszcze dwa dni, czekaj膮c na wiadomo艣膰 od Marshalla MacDougala. Czy te偶 sp臋dzi艂a te dwa dni, ukrywaj膮c si臋 przed nim? Kiedy pani Hamilton przypar艂a j膮 do muru, musia艂a sk艂ama膰. - Niczego jeszcze nie znalaz艂. Musimy go tylko przeczeka膰.

Pani Hamilton nie spodoba艂a si臋 ta odpowied藕. Lecz Sara siedzia艂a jak na szpilkach, nie maj膮c komu si臋 zwierzy膰 i wiedz膮c, 偶e w Kelso pan MacDougal oczekuje jej odpowiedzi.

W niedziel臋 rano postanowi艂a wzi膮膰 udzia艂 z pani膮 Hamilton w nabo偶e艅stwie w mie艣cie. Tym bezpiecznym sposobem mog艂aby si臋 dowiedzie膰, co si臋 dzia艂o z Amerykaninem.

Jednak gdy otwart膮 dwuk贸艂k膮 wyjecha艂y do miasta, od razu natkn臋艂y si臋 na Marshalla MacDougala. Sara poczu艂a, 偶e serce podchodzi jej do gard艂a!

- O, nie. Tylko nie on - mrukn臋艂a, po czym zerkn臋艂a na pani膮 Hamilton.

- A wi臋c to on - zauwa偶y艂a s艂u偶膮ca, z ciekawo艣ci膮 wpatruj膮c si臋 w Marsha. Sara u艣wiadomi艂a sobie, 偶e stara kobieta widzi go po raz pierwszy.

- Niech pani b臋dzie uprzejma - mrukn臋艂a, gdy si臋 zbli偶y艂y. - I nie zdradzi, 偶e wie o czymkolwiek.

Pan MacDougal zwolni艂, po czym zatrzyma艂 si臋 i to samo zrobi艂 ich stangret.

- Dzie艅 dobry, panno Palmer - powiedzia艂 mi艂o i przyja藕nie. - Pi臋kny dzie艅 na przeja偶d偶k臋, prawda?

Sara zmusi艂a si臋 do u艣miechu, podczas gdy wszystko w niej si臋 trz臋s艂o.

- Jedziemy do ko艣cio艂a. To jest pani Hamilton, d艂ugoletnia s艂u偶膮ca rodziny i lojalna przyjaci贸艂ka.

W jego oczach pojawi艂 si臋 b艂ysk rozbawienia, lecz przeni贸s艂 wzrok na pani膮 Hamilton.

Gdy wymieniano uprzejmo艣ci, Sara wzi臋艂a g艂臋boki oddech i dopiero w贸wczas u艣wiadomi艂a sobie, 偶e go wstrzymywa艂a. Pani Hamilton zachowywa艂a si臋 wobec tego m臋偶czyzny tak mi艂o, jakby by艂 adoratorem, kt贸ry przyszed艂 z wizyt膮.

Wbrew rozs膮dkowi, Sara przesun臋艂a po nim spojrzeniem. Mia艂 nienagannie zawi膮zany halsztuk, dobrze wymodelowane ramiona i mocne uda. W butach do konnej jazdy z hiszpa艅skiej sk贸ry prezentowa艂 si臋 doskonale.

Sara szuka艂a skazy i w desperacji zdecydowa艂a, 偶e jest zbyt wymuskany jak na prawdziwego d偶entelmena. By艂 zbyt czujny, zbyt skupiony i niebezpieczny.

R臋ka pani Hamilton na ramieniu Sary u艣wiadomi艂a jej, 偶e kto艣 do niej m贸wi.

- S艂ucham? - Odwr贸ci艂a si臋 do pani Hamilton.

- Pan MacDougal uprzejmie zaproponowa艂, 偶e b臋dzie nam towarzyszy膰 w ko艣ciele.

W oczach starej kobiety zaiskrzy艂o si臋 艣wiat艂o. Znaj膮c bezwzgl臋dn膮 lojalno艣膰 pani Hamilton wobec Augusty i Olivii, Sara uzna艂a, 偶e by艂 to b艂ysk bitewny. Wykorzystuj膮c to, 偶e by艂a odwr贸cona twarz膮 od pana MacDougala, wypowiedzia艂a bezg艂o艣ne upomnienie:

- Prosz臋 nic nie m贸wi膰.

Dopiero gdy pani Hamilton lekko skin臋艂a g艂ow膮, Sara zwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋.

- Jestem pewna, 偶e wszystkim nam dobrze zrobi czas sp臋dzony na modlitwie.

Godzin臋 p贸藕niej nie by艂a tego taka pewna. Wiele g艂贸w odwr贸ci艂o si臋, gdy we troje weszli do ma艂ego ko艣cio艂a. Gadatliwa matka piekarza kiwn臋艂a g艂ow膮 i zacz臋艂a co艣 m贸wi膰. Pani Liston unios艂a brwi niemal do linii w艂os贸w i u艣miechn臋艂a si臋 znacz膮co. Estelle Kendrick spojrza艂a, po czym znacz膮co odwr贸ci艂a g艂ow臋. Lecz siedz膮cy obok niej m臋偶czyzna obserwowa艂 ich z szerokim u艣miechem, a MacDougal skin膮艂 mu g艂ow膮, gdy przechodzili.

Sara chcia艂a odwr贸ci膰 si臋 i wyj艣膰. Wsun臋艂a si臋 w rodzinn膮 艂awk臋 z pani膮 Hamilton po jednej stronie i Marshallem MacDougalem po drugiej i bardzo stara艂a si臋 skupi膰 na kazaniu pana Listona. Lecz by艂o to prawie niemo偶liwe.

Up艂yn臋艂o pi臋膰 dni od ich pami臋tnego spotkania w obskurnym zaje藕dzie w Dumfries. Jednak 艣wiadomo艣膰 jego obecno艣ci tutaj by艂a dla Sary dr臋cz膮ca. Jego noga znajdowa艂a si臋 o kilka centymetr贸w od jej nogi, cienka tkanina jego bryczes贸w wyra藕nie kontrastowa艂a z mu艣linem w ro艣linne wzory, kt贸ry okrywa艂 jej posta膰. Jego r臋ce spoczywa艂y na kolanach i Sara przyjrza艂a si臋 najpierw jednej, potem drugiej. By艂y opalone i silne. Kwadratowe d艂onie, kszta艂tne palce, schludne paznokcie. Ciemne w艂oski na r臋kach nadawa艂y im dziwn膮, m臋sk膮 atrakcyjno艣膰, kt贸rej nie chcia艂a zauwa偶a膰.

Lecz podczas gdy pan Liston wyg艂asza艂 kazanie, stopy wiernych szura艂y niecierpliwie, a kaszel dyskretnie t艂umi艂y uniesione d艂onie, Sara wpatrywa艂a si臋 w jego r臋ce, przypominaj膮c sobie chwile, gdy przesuwa艂y si臋 po jej udach.

Niemal si臋 udusi艂a, po czym zacz臋艂a kaszle膰 i przesta艂a dopiero, gdy pani Hamilton uderzy艂a j膮 w plecy.

- Przepraszam - mrukn臋艂a, nie podnosz膮c oczu znad splecionych d艂oni. - Przepraszam. - Na szcz臋艣cie msza si臋 sko艅czy艂a, pani Liston zagra艂a na organach 艢wi臋ty, 艣wi臋ty, 艣wi臋ty i wszyscy wstali do 艣piewu.

Pierwszymi lud藕mi, kt贸rych spotkali potem, byli Estelle i jej towarzysz. Cz艂owiek ten, u艣wiadomi艂a sobie Sara, by艂 s艂u偶膮cym pana MacDougala.

- No, no. Czy偶 to nie wybuchowy pan MacDougal? - powiedzia艂a Estelle. U艣miechn臋艂a si臋 do Sary, ca艂y czas przyciskaj膮c pier艣 do ramienia swego towarzysza. - Czy jeszcze komu艣 da艂 z twojego powodu ci臋gi?

Sara obdarzy艂a j膮 kwa艣nym u艣miechem.

- Mam nadziej臋, 偶e nie. Czy Adrian jest tutaj? - doda艂a, zmieniaj膮c temat.

Estelle odpowiedzia艂a z u艣mieszkiem.

- Nie widz臋 go.

Sara chcia艂a spoliczkowa膰 t臋 kobiet臋. Lecz nie mog艂a zrobi膰 tego tutaj, wi臋c lekko skin臋艂a g艂ow膮, przecisn臋艂a si臋 obok niej i wysz艂a na otwarty plac.

- Ostatnio nikomu nie da艂em ci臋g贸w z twojego powodu - rozleg艂 si臋 tu偶 przy niej spokojny g艂os pana MacDougala. Dostosowa艂 si臋 do jej krok贸w. - Ale chcia艂bym.

- No wi臋c! - zawo艂a艂a spiesz膮ca za nimi pani Hamilton. - Chcia艂abym podzi臋kowa膰 panu za wspania艂ego pstr膮ga, kt贸rego nam pan dostarczy艂. Czy od tamtej pory 艂owi艂 pan ryby?

Sara poczu艂a ulg臋, gdy on zn贸w skierowa艂 uwag臋 na pani膮 Hamilton.

- Niestety, nie mia艂em czasu.

- Och, wielka szkoda. Ledwie dwa dni temu pan Hamilton z艂owi艂 w rzece ogromn膮 ryb臋. To stworzenie stoczy艂o z nim zaci臋t膮 walk臋.

Sara mia艂a ochot臋 j臋kn膮膰. Cho膰 pouczy艂a pani膮 Hamilton, by zachowywa艂a si臋 wobec niego przyja藕nie, stara s艂u偶膮ca by艂a zanadto przyjazna.

- To bardzo mi艂y spos贸b na sp臋dzenie popo艂udnia - powiedzia艂, kiedy dotarli do powozu. - Czy mog臋 jeszcze raz liczy膰 na pani hojno艣膰?

- Bez w膮tpienia - zgodzi艂a si臋 pani Hamilton, ignoruj膮c znacz膮ce spojrzenia Sary. - Jestem pewna, 偶e siostra Sary, Olivia, nie mia艂aby nic przeciwko temu - doda艂a. - Wie pan, to jej posiad艂o艣膰.

Mimo niezadowolenia, Sara ch臋tnie uca艂owa艂aby pani膮 Hamilton za t臋 ostatni膮 uwag臋 i za subteln膮 z艂o艣liwo艣膰, jak膮 ona zawiera艂a.

- Tak mi powiedziano - odpowiedzia艂 pan MacDougal. Pom贸g艂 pani Hamilton wsi膮艣膰 do powozu. Kiedy obszed艂 dwuk贸艂k臋, by pom贸c wsi膮艣膰 Sarze, szepn膮艂: 鈥濸rzynajmniej Olivia my艣li, 偶e wci膮偶 jest jej鈥. Zanim Sara zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, zapyta艂 g艂o艣no: - Czy mia艂aby pani ochot臋 wybra膰 si臋 ze mn膮 na ryby, panno Palmer?

18

Adrian patrzy艂 spod k臋py krzak贸w w g贸rze rzeki, jak Sara i ten przekl臋ty Amerykanin podchodz膮 do brzegu. M臋偶czyzna ni贸s艂 dwa w臋dziska i kosz ze sprz臋tem, Sara mniejszy koszyk i koc.

Ga艂膮zka z li艣膰mi trzasn臋艂a w jego zaci艣ni臋tych palcach, uciszaj膮c wiewi贸rki. Strzeli艂 oczami w stron臋 MacDougala. Do diab艂a, zobacz膮 go!

Lecz p艂yn膮ca woda i szeleszcz膮ce li艣cie musia艂y st艂umi膰 ten d藕wi臋k. Niestety, utrudnia艂y Adrianowi r贸wnie偶 rozr贸偶nianie s艂贸w.

Patrzy艂, jak m臋偶czyzna kl臋ka i zaczyna sk艂ada膰 sw贸j sprz臋t w臋dkarski. Sara cofn臋艂a si臋, nadal 艣ciskaj膮c koc w ramionach. Przebra艂a si臋 w sukni臋 brzoskwiniowego koloru, a s艂omkowy kapelusz z szerokim rondem os艂ania艂 jej twarz przed s艂o艅cem. Gdyby jej nie zna艂, Adrian m贸g艂by j膮 wzi膮膰 za prost膮 wiejsk膮 dziewczyn臋, niewiele starsz膮 od niego.

Z tego co widzia艂, Sara nie by艂a zadowolona, 偶e jest sama z panem MacDougalem.

Dlaczego wi臋c mu towarzyszy艂a?

M臋偶czyzna podni贸s艂 wzrok i co艣 powiedzia艂 do niej, i nawet ze swej ukrytej altanki Adrian dostrzeg艂, jak jej twarz r贸偶owieje.

Jeszcze jedna ga艂膮zka trzasn臋艂a w jego r臋kach. Impertynencki dra艅! Co on jej powiedzia艂? Adrian m贸g艂 si臋 za艂o偶y膰, 偶e co艣 nieprzyzwoitego.

Sara rzuci艂a koc, postawi艂a obok koszyk. Pogrozi艂a temu m臋偶czy藕nie palcem, 鈥...wstr臋tna propozycja...鈥 I tyle us艂ysza艂 Adrian z jej odpowiedzi i zamruga艂 ze zdumienia. Czy ten cz艂owiek posun膮艂 si臋 do tego, by jej zaproponowa膰 ma艂偶e艅stwo?

Z pewno艣ci膮 nie, zdecydowa艂. Sara by艂a zbyt dobrze wychowana, by okre艣li膰 o艣wiadczyny jako wstr臋tne. Czy Amerykanin m贸g艂 zaproponowa膰 co艣 innego?

Adrian ze 艣wistem wci膮gn膮艂 powietrze.

Spiorunowa艂 wzrokiem m臋偶czyzn臋, kt贸ry zarzuci艂 w臋dk臋 do rzeki, nic sobie nie robi膮c ze s艂贸w Sary.

To nie mia艂o sensu. Dlaczego Sara z w艂asnej woli znosi艂a towarzystwo tego 艂ajdaka? Je艣li nie chcia艂a z nim rozmawia膰, to dlaczego to robi艂a? Czy to mo偶liwe, 偶e obawia艂a si臋 tego cz艂owieka?

My艣li k艂臋bi艂y si臋 Adrianowi w g艂owie. A mo偶e ten nikczemny 艂ajdak szanta偶owa艂 j膮 z powodu czego艣, co zrobi艂a? Ostatecznie jej przyjazd do Kelso by艂 nieoczekiwany, a pan MacDougal pojawi艂 si臋 w tym samym czasie.

Czy przyjecha艂 tutaj za ni膮?

Adrian opar艂 si臋 plecami o pie艅 drzewa i zacz膮艂 zastanawia膰 si臋 nad t膮 mo偶liwo艣ci膮. Zna艂 si臋 na szanta偶u. Jego matka uzupe艂nia艂a hojny zasi艂ek, kt贸ry dawa艂 jej stryj Neville, podarunkami od m臋偶czyzn, kt贸rzy czasami zagl膮dali p贸藕n膮 noc膮 do ich domku. Podarki mia艂y sk艂oni膰 j膮 do milczenia, co do ich potajemnych wizyt. W zesz艂ym miesi膮cu burmistrz op艂aci艂 rachunek jej modystki, a rze藕nik dobrze zaopatrywa艂 ich w wieprzowin臋, wo艂owin臋 i baranin臋.

Drgn膮艂 mu mi臋sie艅 w policzku. Tak, wszystko wskazywa艂o na to, 偶e ten cz艂owiek szanta偶uje Sar臋. Inaczej nie znosi艂aby jego obecno艣ci. Ale czym ten cz艂owiek m贸g艂 szanowa膰 tak膮 dobrze wychowan膮 m艂od膮 kobiet臋, jak Sara Palmer?

Adrian skrzywi艂 si臋, gdy偶 odpowied藕 by艂a oczywista. Amerykanin zapewne tym samym trzyma艂 w szachu Sar臋, czym jego matka burmistrza i rze藕nika.

Na t臋 my艣l zamkn膮艂 oczy. Nie s艂odk膮, pi臋kn膮 Sar臋. Musieli zosta膰 kochankami, mo偶e jeszcze w Londynie. To dlatego podczas wieczoru tanecznego ten cz艂owiek pobi艂 biednego Guine臋 na miazg臋. By艂 o ni膮 zazdrosny.

Czy ten 艂obuz chce od niej pieni臋dzy? A mo偶e chce j膮 zmusi膰 do po艣lubienia go i tym sposobem zyska膰 ca艂膮 jej fortun臋!?

Niech to diabli! Czy ten cz艂owiek naprawd臋 jest taki pod艂y?

Na skroni Adriana zacz臋艂a pulsowa膰 偶y艂ka. Mi艂o艣膰 do pieni臋dzy jest 藕r贸d艂em wszelkiego z艂a. Kiedy pewnego razu pan Liston wyg艂osi艂 o tym kazanie, Adrian drwi艂 sobie z jego s艂贸w. Teraz dobrze rozumia艂, co pastor mia艂 na my艣li.

Lecz ten perfidny Amerykanin 藕le oceni艂 sytuacj臋, je艣li my艣la艂, 偶e mo偶e zastraszy膰 tak膮 s艂odk膮 kobiet臋 jak Sara Palmer. Sara ma przyjaci贸艂 i wielbicieli, kt贸rzy dla niej gotowi s膮 na wszystko.

Adrian spiorunowa艂 wzrokiem Amerykanina, kt贸ry walczy艂 z ryb膮 i r臋ce zacisn臋艂y mu si臋 w pi臋艣ci. Tak, Sara ma przyjaci贸艂, kt贸rzy dla niej zrobiliby wszystko.

Sara wpatrywa艂a si臋 w biedn膮 ryb臋, rzucaj膮c膮 si臋 na wszystkie strony, podczas gdy pan MacDougal usuwa艂 jej haczyk z pyszczka. Umie艣ci艂 j膮 w zanurzonym koszyku, po czym ponownie zarzuci艂 w臋dk臋, Sara mia艂a ogromn膮 ochot臋 uwolni膰 nieszcz臋sne stworzenie.

Lubi艂a je艣膰 pstr膮gi, 艂ososie i inne ryby. Lecz dzisiaj widzia艂a w pstr膮gu nie wykwintny posi艂ek, a raczej schwytanego w pu艂apk臋 drugiego zak艂adnika, kt贸ry ma tylko jedno wyj艣cie: zosta膰 zjedzonym. Pan MacDougal i jej, i pstr膮gowi rzuci艂 przyn臋t臋. I mimo ich ostro偶no艣ci, ka偶de da艂o si臋 z艂apa膰. A teraz musz膮 za to zap艂aci膰.

To dlatego Sara, pod pozorem przyjacielskiej wyprawy na ryby, przysz艂a z nim nad rzek臋. Postanowi艂a zgodzi膰 si臋 na jego propozycj臋.

- To pi臋kny kawa艂ek rzeki - zauwa偶y艂, przerzucaj膮c 偶y艂k臋 ponad spokojnym nurtem. - Czy oba brzegi nale偶膮 do Byrde Manor?

Spojrza艂a na niego gniewnie.

- Jestem pewna, i偶 pan ju偶 wie, 偶e tak.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej przez rami臋.

- To prawdziwy raj - powiedzia艂. - Cz艂owiek m贸g艂by szcz臋艣liwie sp臋dza膰 dni, 艂owi膮c ryby w tej rzecze, je偶d偶膮c konno po tych wzg贸rzach i licz膮c czynsz.

- Niekt贸rzy ludzie tak - uci臋艂a. - Ale nie pan.

Wbi艂 w ni膮 wzrok, odwr贸ci艂 si臋 i od艂o偶y艂 w臋dk臋.

- A mo偶e ja. Wszystko zale偶y od ciebie. A wi臋c... - Zrobi艂 kilka krok贸w w jej stron臋, po czym zatrzyma艂 si臋 z szeroko roz艂o偶onymi ramionami. Wydawa艂 si臋 ca艂kowicie spokojny, podczas gdy ona trz臋s艂a si臋 z oburzenia. - Czy masz dla mnie odpowied藕, Saro?

Tak, mam.

- Nie. - Sara wydusi艂a z siebie to s艂owo. Wybra艂a si臋 tutaj, 偶eby si臋 zgodzi膰. Lecz wstyd, 偶e tak 艂atwo przysz艂a jej ta odpowied藕, zmusi艂 j膮 do zmiany zdania. Potrafi艂a tylko wpatrywa膰 si臋 w niego ze strachem, podziwem i z przera偶aj膮cym wyczekiwaniem.

Dzi艣 wydawa艂 si臋 bardziej przystojny ni偶 kiedykolwiek. Niedbale ubrany, z rozwianymi w艂osami, bez kurtki i z podwini臋tymi r臋kawami robi艂 na niej wra偶enie. Cho膰 potrafi艂 nosi膰 wytworny str贸j d偶entelmena, to ten obraz u艣miechni臋tego i zadowolonego cz艂owieka by艂 prawdziwszy. I o wiele bardziej j膮 poci膮ga艂.

Lecz on nadal jest niebezpieczny. Nadal jest tym samym cz艂owiekiem - synem Camerona Byrde'a. Jest tak samo bezlitosny jak jego ojciec.

- Zosta艂y ci dwa dni, Saro. Ale ostrzegam ci臋, je艣li przysz艂a艣 dzi艣 ze mn膮 na ryby w nadziei, 偶e zmieni臋 zdanie, to tracisz czas.

Ruszy艂 wzd艂u偶 brzegu, po czym zatrzyma艂 si臋 na odleg艂o艣膰 ramienia od niej.

- A mo偶e przysz艂a艣, 偶eby da膰 si臋 przekona膰? Czy trzeba ci臋 uwie艣膰, tak 偶eby艣 p贸藕niej mog艂a si臋 pociesza膰, 偶e nie mia艂a艣 wyboru, jak tylko ulec moim 偶膮daniom?

Nie wiedzia艂a, co mu odpowiedzie膰? Czy chcia艂a, by zn贸w j膮 uwi贸d艂? Sara wzdrygn臋艂a si臋 na t臋 my艣l.

- To tylko pana pobo偶ne pragnienia - powiedzia艂a z pogard膮.

- Tym razem to nie ja b臋d臋 uwodzi艂, Saro. Je艣li chcesz ubi膰 ze mn膮 ten interes, to musisz przyj艣膰 do mnie z w艂asnej i nieprzymuszonej woli.

- Z w艂asnej i nieprzymuszonej woli? - Roze艣mia艂a si臋 sztucznie. - Ma pan w r臋kach los mojej rodziny. Przedstawia mi pan t臋 偶enuj膮c膮 propozycj臋. A potem m贸wi pan, 偶e musz臋 do niego przyj艣膰 z w艂asnej i nieprzymuszonej woli? Ha! Ha!

Marsh spowa偶nia艂.

- Wiesz, co mam na my艣li.

- O, tak. Obawiam si臋, 偶e wiem. Tak jak pa艅ski ojciec, znajduje pan przyjemno艣膰 w gubieniu niewinnych kobiet, w niszczeniu wszystkiego, czego pan dotyka. - Strach nada艂 jej g艂osowi ostrzejszy ton. A jej s艂owa rani艂y go.

- To nie to samo - odparowa艂. - Zaproponowa艂a艣 mi interes - pieni膮dze w zamian za m贸j wyjazd. Ja doda艂em tylko punkt do umowy. Je艣li nie podobaj膮 ci si臋 moje warunki, mo偶esz je odrzuci膰.

- A potem co? Mam sta膰 z boku i patrze膰, jak pan niszczy Liwie i matk臋?

- Niszczy? Nie b膮d藕 taka melodramatyczna. Co im si臋 stanie? Wyrzuc膮 je na ulic臋, bez 艣rodk贸w do 偶ycia i umieraj膮ce z g艂odu? Zmusz膮 do s艂u偶by w domach dawnych przyjaci贸艂? - Zacisn膮艂 szcz臋ki, a oczy b艂yszcza艂y mu z nienawi艣ci. - Obie maj膮 do pomocy m臋偶贸w i rodzin臋. Je艣li jeste艣 do艣膰 bogata, by mnie sp艂aci膰, to na pewno jeste艣 do艣膰 bogata, by im pom贸c, gdyby ich m臋偶owie je porzucili. - Gniewnie przeci膮艂 pi臋艣ci膮 powietrze. - Ale nie by艂o nikogo, kto by pom贸g艂 mojej matce. Nikogo! Zniszczy艂a j膮 pod艂o艣膰 jej m臋偶a. W przeciwie艅stwie do niej, twoja matka i siostra odczu艂yby zaledwie niewygod臋.

Sta艂, trz臋s膮c si臋 z gniewu. Od zwierze艅 przeszed艂 do niepohamowanej w艣ciek艂o艣ci tak szybko, 偶e Sara cofn臋艂a si臋 o krok. Chcia艂a si臋 cieszy膰, 偶e tak 艂atwo wyprowadzi艂a go z r贸wnowagi. Na nieszcz臋艣cie wszystko, co powiedzia艂, by艂o prawd膮. Cokolwiek by si臋 sta艂o, Liwie i Augu艣cie nigdy nie brakowa艂oby niczego.

Lecz inni nie byliby tak uprzejmi. A pomijaj膮c reputacj臋 matki i Livie, pozostawa艂a jeszcze kwestia osobistej urazy, jak膮 by odczuwa艂y. Mimo b艂臋d贸w Camerona Byrde'a, Augusta wci膮偶 go kocha艂a, a on mia艂 bzika na punkcie swej c贸reczki.

Sara stan臋艂a naprzeciw pana MacDougala, zdecydowana z nim walczy膰, bez wzgl臋du na to, jak przekonuj膮ca by艂aby jego argumentacja.

- Nie zamierzam dyskutowa膰 z panem o tym, kogo Cameron Byrde skrzywdzi艂 bardziej. Teraz powstaje pytanie, kogo pan krzywdzi teraz?

- Nikogo, je艣li przyjmiesz moje warunki.

- Och! - tupn臋艂a nog膮. - Tymi warunkami przynosi pan dum臋 swemu ojcu. Jestem pewna, 偶e bi艂by panu brawo, gdyby tutaj by艂. Ale zastanawiam si臋 - doda艂a ostrym tonem - czy pa艅ska matka podziwia艂aby takie zachowanie u swego ukochanego syna.

Zesztywnia艂, niemal jakby uderzy艂a go w twarz.

- Zostaw j膮 w spokoju.

Lecz Sara naciska艂a dalej.

- Czy by艂a tak rozgoryczona 偶yciem, do jakiego j膮 zmuszono, 偶e kaza艂aby panu kara膰 za to inne kobiety? Kobiety takie jak ona, 艂atwo ulegaj膮ce kaprysom bezwzgl臋dnego m臋偶czyzny?

- Nie por贸wnuj si臋 z ni膮! - Chwyci艂 Sar臋 za ramiona i potrz膮sn膮艂 ni膮 mocno. - Nie wa偶 si臋 m贸wi膰 o niej w ten spos贸b. Nie o ni膮 tutaj chodzi.

- A w艂a艣nie, 偶e o ni膮!

Przerwa艂 jej gwa艂townym poca艂unkiem, r贸wnie brutalnym, jak bolesnym. Uciszy艂 j膮 dzikim u艣ciskiem, w kt贸rym rozgni贸t艂 j膮 o sw贸j mocny, m臋ski tors. Sarze zapar艂o dech w piersi, a wraz z nim znikn膮艂 jej op贸r.

Powinna z nim walczy膰. Powinna go nienawidzi膰. Powinna si臋 go ba膰. Zamiast tego przywar艂a do niego, ton膮c w fali po偶膮dania, pozwalaj膮c mu wy艂adowa膰 na sobie trzydzie艣ci lat w艣ciek艂o艣ci.

Zachwia艂a si臋 w tej burzy uczu膰, jednak chwyci艂 j膮 mocno, by nie mog艂a upa艣膰. Sekundy mija艂y w艣r贸d og艂uszaj膮cego bicia ich serc.

By艂o co艣 powa偶nego w sposobie, w jaki wzi膮艂 w posiadanie jej usta, w sposobie, w jaki otoczy艂 stalowym ramieniem jej tali臋. Nie wiadomo jak, ka偶de jej uczucie zmienia艂 w po偶膮danie.

Gniew, Strach. Nawet wsp贸艂czucie z powodu b贸lu, jaki odczuwa艂, stawa艂o si臋 po偶膮daniem. Popycha艂 j膮 do kra艅c贸w, do jakich nie zdo艂a艂 jej popchn膮膰 偶aden m臋偶czyzna.

Drug膮 r臋k膮 obj膮艂 jej g艂ow臋, wpl膮tuj膮c palce w jej w艂osy. Jego wargi porusza艂y si臋 mi臋kko, pieszcz膮c i jeszcze cia艣niej 艂膮cz膮c ich usta. Jego j臋zyk sondowa艂, 偶膮da艂, kusi艂. A ona dawa艂a si臋 kusi膰. Oddawa艂a poca艂unki z bezwstydem, do kt贸rego nie chcia艂a si臋 przyzna膰. Co艣 w nim sprawia艂o, 偶e czu艂a si臋 szalona, lekkomy艣lna.

Lekkomy艣lna.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋 na bok, 艂api膮c powietrze, lecz nie odsun臋艂a si臋 od niego. Wiedzia艂a, 偶e powinna, lecz nie chcia艂a. Och, by艂a skazana. Nie potrafi艂a opiera膰 si臋 fizycznym pragnieniom, kt贸re w niej wzbudza艂.

On pierwszy przerwa艂 ich u艣cisk. Spojrza艂 na ni膮 gniewnie, jakby zrobi艂a co艣 niewybaczalnego.

- Znasz moje warunki - rzuci艂 ochryp艂ym g艂osem. - Pozosta艂y ci dwa dni na odpowied藕, Saro. Dwa dni! - Odwr贸ci艂 si臋, podni贸s艂 w臋dk臋 i sztywnym krokiem odszed艂 w stron臋 rzeki.

Sara zn贸w si臋 zachwia艂a, z jedn膮 r臋k膮 przyci艣ni臋t膮 do piersi, drug膮 do ust. Zna艂a ju偶 odpowied藕, lecz nie mog艂a wydoby膰 z siebie s艂贸w teraz, kiedy on zn贸w by艂 na ni膮 z艂y. Oboje zdawali si臋 znajdowa膰 wsp贸lny grunt tylko wtedy, gdy poddawali si臋 fizycznemu poci膮gowi, kt贸ry tak pali艂 si臋 w ich cia艂ach i umys艂ach.

Sara wpatrywa艂a si臋 w jego plecy i w sztywne barki. Musia艂a zapanowa膰 nad sob膮, z艂apa膰 oddech.

Odwr贸ci艂a si臋 wi臋c od niego i na niepewnych nogach zacz臋艂a wspina膰 si臋 po pochy艂ym brzegu, zmierzaj膮c ku cieniowi starej wierzby. Nie widzia艂a, jak Marsh zamyka oczy i kiwa g艂ow膮 nad przewrotno艣ci膮 swego zachowania. Nie widzia艂a te偶, jak nienawi艣膰 t臋偶eje w m艂odym cz艂owieku, kt贸ry skuli艂 si臋 mi臋dzy m艂odymi drzewami.

Marsh po raz pierwszy zw膮tpi艂 w s艂uszno艣膰 swych 偶膮da艅. Adrian uroczy艣cie 艣lubowa艂 zrobi膰 wszystko, co konieczne, by ochroni膰 Sar臋 przed tym Amerykaninem.

Marsh wypu艣ci艂 jedyn膮 ryb臋, kt贸r膮 z艂apa艂. Zamiast zwr贸ci膰 sprz臋t w臋dkarski z powrotem do Byrde Manor, przywi膮za艂 go do siod艂a, gdy偶 nie chcia艂 widzie膰 Sary. Jeszcze nie teraz.

Oczywi艣cie, musi jej powiedzie膰. Mia艂 czas zastanowi膰 si臋 nad swym odra偶aj膮cym zachowaniem i postanowi艂 przyzna膰 jej racj臋. By艂 taki, jak jego ojciec. Tak jak Cameron Byrde, kt贸ry zawi贸d艂 Mauren MacDougal, tak teraz on zawodzi艂 w艂asn膮 matk臋.

Czul niesmak do samego siebie. Nie by艂 ju偶 nawet pewien, czy powinien przyj膮膰 propozycj臋 Sary odkupienia od niego Byrde Manor. Cho膰 prawnie dw贸r nale偶a艂 do niego, to nie czu艂 do niego prawa.

Prowadz膮c konia, szed艂 brzegiem rzeki, widz膮c wszystko, jednak naprawd臋 nie widz膮c niczego.

Poni贸s艂 kl臋sk臋. Chcia艂 si臋 zem艣ci膰 na cz艂owieku, kt贸ry ju偶 nie 偶yje. Uleg艂 urokowi kobiety, kt贸ra nale偶a艂a do znienawidzonej przez niego rodziny.

Lecz co za r贸偶nica? Mi臋dzy nimi zap艂on臋艂a iskra, piekielny ogie艅! Marsh wiedzia艂, 偶e mo偶e sprawi膰, by mu uleg艂a. Jednak偶e stali po przeciwnych stronach. W jej oczach on zawsze b臋dzie zagro偶eniem dla jej matki i siostry. To, 偶e by艂a lojalna, by kupi膰 ich bezpiecze艅stwo, tylko pogarsza艂o spraw臋.

Pogarsza艂o jego samopoczucie.

Pewnie nie uwierzy艂aby mu, gdyby po prostu wyjecha艂. Nie uwierzy艂aby, 偶e dotrzyma s艂owa. Zatem pozwoli jej sp艂aci膰 go, je艣li nadal b臋dzie tego chcia艂a. Nie zaci膮gnie jej si艂膮 do swego pokoju. Potem wyjedzie. Zdaje si臋, 偶e nie ma wyboru.

Zatrzyma艂 si臋 w cieniu ko艂ysz膮cej si臋 wierzby i potar艂 r臋k膮 konar. Wpatrywa艂 si臋 w rzek臋 tu偶 pod czubkami swych but贸w, obserwuj膮c ko艅ce wierzbowych ga艂膮zek. Musia艂 przygotowa膰 si臋 do powrotu do Ameryki. Dobrze by艂oby znale藕膰 si臋 w domu, powiedzia艂 sobie.

Tylko 偶e nie b臋dzie to ju偶 prawdziwy dom, bo nie ma matki. Opr贸cz niej nie mia艂 innej rodziny - z wyj膮tkiem przyrodniej siostry, o kt贸rej istnieniu nigdy nie wiedzia艂.

Uczu艂 pustk臋 w piersi. Nie chcia艂, by Cameron Byrde mia艂 inne dziecko, i jak tylko dowiedzia艂 si臋 o siostrze, wcale nie chcia艂 jej pozna膰. Nie by艂 pewien, czy teraz chce. Je艣li wyjedzie, zrezygnuje z tej rodziny, kt贸r膮 ma w Szkocji.

Zrezygnuje tak偶e z Sary.

Ju偶 straci艂 przesz艂o艣膰 - ojca, kt贸rego nigdy nie pozna艂, matk臋, kt贸r膮 nie do艣膰 ceni艂. Teraz mia艂 wra偶enie, 偶e traci tak偶e przysz艂o艣膰.

Co艣 za nim zaszele艣ci艂o. Trzasn臋艂a ga艂膮zka, jakby kto艣 na ni膮 nast膮pi艂.

- Sara? - Odwr贸ci艂 si臋, ogarni臋ty nadziej膮, do kt贸rej nie mia艂 prawa. Zobaczy艂 jednak wybuch 艣wiat艂a i dymu, kt贸ry odrzuci艂 go do ty艂u, do lodowatej rzeki.

Gdy wszystko zamkn臋艂o si臋 nad nim, w g艂owie zosta艂a mu jedna my艣l. Jedna twarz. Jedno imi臋.

Tylko jedna osoba a偶 tak go nienawidzi艂a.

Sara.

19

Sara wzdrygn臋艂a si臋, gdy us艂ysza艂a wystrza艂. Co za g艂upiec poluje tak blisko Byrde Manor? I to nad rzek膮, gdzie kto艣 mo偶e 艂owi膰 ryby?

Chwyci艂 j膮 okropny strach. Strza艂 pad艂 zbyt blisko Byrde Manor i zbyt blisko miejsca, gdzie zostawi艂a pana MacDougala. Zacz臋艂a biec w stron臋 rzeki, do Marshalla MacDougala.

Za sob膮 s艂ysza艂a wo艂ania z Byrde Manor, krzyk pani Hamilton i zatrwo偶on膮 odpowied藕 pana Hamiltona. Wiedzia艂a, 偶e kto艣 przyjdzie zobaczy膰, co si臋 dzieje, poniewa偶 pan Hamilton by艂 zarz膮dc膮 tych ziem i nikt nie m贸g艂 polowa膰 tutaj bez jego pozwolenia. Lecz oni byli tak daleko, a ona, bez wzgl臋du na to, jak szybko stara艂a si臋 biec, zdawa艂a si臋 porusza膰 zbyt wolno.

Wypad艂a z li艣ciastych zaro艣li, po艣lizgn臋艂a si臋 i zatrzyma艂a. Gdzie on jest?

Jej niepok贸j wzr贸s艂.

- Marsh? Marsh! - Rozpaczliwie przeszukiwa艂a oczami g贸r臋 i d贸艂 rzeki.

Wo艂aj膮c go, pod wp艂ywem impulsu zwr贸ci艂a si臋 w d贸艂 nurtu, w stron臋 Kelso. Lecz nie by艂o odpowiedzi i z ka偶dym krokiem narasta艂a w niej panika. Co艣 by艂o nie w porz膮dku!

Po czym dostrzeg艂a co艣 w rzece.

Marsh!

Bo偶e drogi? Czy kto艣 go postrzeli艂?

Bez namys艂u skoczy艂a do rzeki. Tak jak przedtem, porusza艂a si臋 nie do艣膰 szybko, spowalniana jeszcze przez przemoczone sp贸dnice. W艂a艣nie gdy cia艂o podryfowa艂o ku 艣rodkowi nurtu, rzuci艂a si臋 do przodu i chwyci艂a go za stop臋. Jako艣 przedosta艂a si臋 do jego g艂owy i z wysi艂kiem przewr贸ci艂a go na plecy.

Oddycha?

Sta艂a w si臋gaj膮cej bioder wodzie, w tym samym miejscu, gdzie Olivia uczy艂a j膮 p艂ywa膰.

- Marsh? Panie MacDougal? - Serce t艂uk艂o jej si臋 w piersi. Nie 偶yje? Prosz臋, Bo偶e, nie.

Musia艂a przenie艣膰 go na brzeg.

Powoli, szukaj膮c oparcia dla st贸p, Sara posuwa艂a si臋 ku brzegowi, unosz膮c go na wodzie, staraj膮c si臋 utrzyma膰 jego g艂ow臋 nad powierzchni膮. Po艣lizgn臋艂a si臋 i upad艂a - lecz woda by艂a tutaj p艂ytsza.

Kiedy pan Hamilton i jeden z ch艂opc贸w stajennych j膮 znale藕li i, ci膮gle siedzia艂a w wodzie, tul膮c go w ramionach.

- My艣l臋, 偶e kto艣 go postrzeli艂. - 艁ka艂a i nawet nie zdawa艂a sobie z tego sprawy. - Wpad艂 do rzeki i ton膮艂. My艣l臋, 偶e kto艣 go postrzeli艂 - powtarza艂a w k贸艂ko. - My艣l臋, 偶e kto艣 go postrzeli艂.

- Kt贸偶 zrobi艂by co艣 takiego?! - wykrzykn膮艂 pan Hamilton, brn膮c przez wod臋. - Pom贸偶 mi, ch艂opcze. Pom贸偶 mi!

- Czy on nie 偶yje? - Ch艂opak cofn膮艂 si臋 i g艂os mu zadr偶a艂.

Sara spojrza艂a na niego gniewnie.

- Nie!

Razem wyci膮gn臋li bezw艂adnego Marsha na brzeg; po czym, kiedy pan Hamilton, dysz膮c ci臋偶ko, pad艂, ch艂opak pobieg艂 do domu po pomoc.

- Marsh? Panie MacDougal? - Przetoczy艂a go na bok, maj膮c nadziej臋, 偶e woda, kt贸r膮 wci膮gn膮艂, wyp艂ynie z jego ust. Cho膰 szuka艂a rany od kuli, wiedzia艂a, 偶e musi zmusi膰 go do oddychania. Ukl臋kn臋艂a przy nim i otwart膮 d艂oni膮 zacz臋艂a wali膰 go w plecy.

- Oddychaj - powtarza艂a pomi臋dzy uderzeniami. - Oddychaj! J臋kn膮艂 i zacz膮艂 kaszle膰, a woda trysn臋艂a mu z ust.

- Oddychaj! - Wci膮偶 pochyla艂a si臋 nad nim, sama ci臋偶ko dysz膮c. Dopiero wtedy zauwa偶y艂a plam臋 krwi na jego r臋kawie.

Rzeczywi艣cie zosta艂 postrzelony!

Szukaj膮c rany, stara艂a si臋 by膰 delikatna. On mimo to krzywi艂 si臋 i j臋cza艂, po czym zakl膮艂 cicho.

- Do diab艂a! To boli!

By艂 przytomny! Sara dozna艂a takiej ulgi, 偶e nie mia艂a mu za z艂e przekle艅stwa. Pochyli艂a si臋 nad nim.

- Marshallu MacDougal! S艂yszy mnie pan?

Zn贸w zakaszla艂, przewr贸ci艂 si臋 na plecy, tak 偶e jego twarz znalaz艂a si臋 o kilka centymetr贸w od jej twarzy.

- S艂ysz臋. Co si臋, do wszystkich diab艂贸w, sta艂o? - Zdrow膮 r臋k膮 si臋gn膮艂 do zranionego ramienia. - 艁ajdak!

- Us艂yszeli艣my wystrza艂. My艣l臋... 偶e zosta艂 pan postrzelony.

Jego oczy spotka艂y si臋 z jej oczami. W oddali us艂ysza艂a wo艂aj膮cych do nich ludzi, kt贸rzy nadchodzili z pomoc膮. 1 us艂ysza艂a krzyk pana Hamiltona. Lecz s艂owa, kt贸re pozosta艂y w niej - s艂owa, kt贸re zmrozi艂y j膮 do ko艣ci - to by艂y s艂owa, kt贸re wymrucza艂 pan MacDougal.

- Tak, zosta艂em postrzelony. - Zakas艂a艂 i j臋kn膮艂. - I przychodzi mi na my艣l tylko jedna osoba, kt贸ra by艂aby szcz臋艣liwa, gdybym umar艂.

Dopiero wtedy odwr贸ci艂 wzrok. Odepchn膮艂 si臋 zdrowym ramieniem, krzywi膮c si臋 z b贸lu i ci膮gle walcz膮c o oddech. Pan Hamilton ukl膮k艂 obok nich.

- Nie pr贸buj wstawa膰, ch艂opcze. Sprowadzi艂em pomoc.

Sara przysiad艂a na pi臋tach. Dobrze, 偶e pan Hamilton nie us艂ysza艂 tego okropnego oskar偶enia. Jednak jej spojrzenie nadal szuka艂o oczu pana MacDougala. Czy on naprawd臋 w to wierzy艂? Podejrzenie, jakie zobaczy艂a w jego ciemnych oczach, dotkn臋艂o j膮 do 偶ywego.

Naraz brzeg rzeki zaroi艂 si臋 od ludzi. Ogrodnik, dw贸ch robotnik贸w polowych, lokaj Fleming, kucharka i nawet pani Hamilton, wszyscy przybiegli zobaczy膰, co si臋 sta艂o.

- Dobry Panie! Co si臋 sta艂o?

- Utopi艂 si臋?

- Kto艣 go postrzeli艂!

- Gdzie jest pan ranny? - To by艂a pani Hamilton, dysz膮ca od nadzwyczajnej aktywno艣ci, mimo to spokojna i rozs膮dna jak zawsze. - Odsu艅 si臋, kucharko. Niech zobacz臋. Gdzie jest rana?

Ku uldze Sary pani Hamilton wzi臋艂a sprawy w swoje r臋ce. Sama dr偶a艂a zbyt mocno, by komu艣 pomaga膰. Lecz to nie ch艂贸d wprawia艂 j膮 w dr偶enie. Raczej zdarzenie z ostatnich kilku minut. By艂a przera偶ona i w艣ciek艂a.

Pani Hamilton zdj臋艂a panu MacDougalowi kurtk臋 i oderwa艂a r臋kaw, by zbada膰 jego ranne rami臋.

- Okazuje si臋, 偶e to rana mi臋艣nia. Kula przesz艂a na wylot. - Owi膮za艂a mu rami臋 r臋kawem jego kurtki. Mimo protest贸w pana MacDougala, ogrodnik i Fleming pomogli mu wsta膰. Po czym, podtrzymuj膮c go mi臋dzy sob膮, ruszyli do dwuk贸艂ki, kt贸r膮 sprowadzi艂 jeden z ch艂opc贸w.

Dopiero wtedy Sara wsta艂a z kolan. Jednak nogi dr偶a艂y jej tak gwa艂townie, 偶e si臋 zachwia艂a. Obawia艂a si臋, 偶e mog艂aby upa艣膰, gdyby pani Hamilton nie odwr贸ci艂a si臋 i nie chwyci艂a jej za rami臋.

- Kochana dziewczyna! Prosz臋, siadaj. Posied藕 jeszcze chwil臋. Prze偶y艂a艣 okropny wstrz膮s.

- Nie. Nic mi nie jest. Tylko... jestem troch臋 zdenerwowana.

- Nie dziwi臋 si臋. - Stara kobieta otoczy艂a ramieniem jej tali臋, a Sara z wdzi臋czno艣ci膮 opar艂a si臋 o ni膮. - Och, i przemok艂a艣 do nitki, dziecko. - Pani Hamilton 艣cisn臋艂a j膮 jeszcze mocniej. - Uratowa艂a艣 go, Saro. Gdyby艣 nie skoczy艂a do rzeki, to kto wie, czy pan MacDougal by nie uton膮艂? Ale kto m贸g艂 go postrzeli膰?

By艂o to pytanie, nad kt贸rym r贸wnie偶 Marsh rozmy艣la艂 w 艂贸偶ku, w jednym z pokoj贸w w Byrde Manor. Pod sprawnym nadzorem surowej ochmistrzyni zosta艂 rozebrany z mokrego ubrania, umyty, wysuszony, opatrzony, zabanda偶owany i ubrany w koszul臋 nocn膮.

Podczas tych zabieg贸w to samo pytanie b艂膮ka艂o mu si臋 po g艂owie. Kto go postrzeli艂?

Nie by艂 pewien, czy to Sara. To ona przybieg艂a mu na ratunek i wyci膮gn臋艂a go z rzeki, potem podtrzymywa艂a mu g艂ow臋, a偶 nadesz艂a pomoc. Pani Hamilton opowiedzia艂a mu wszystko ze szczeg贸艂ami.

Oczywi艣cie pani Hamilton mog艂a k艂ama膰 albo przesadza膰. By艂a przecie偶 lojaln膮 s艂u偶膮c膮 rodziny.

Musia艂 pozna膰 prawd臋 i musia艂 us艂ysze膰 j膮 od Sary.

- Chcia艂bym pom贸wi膰 z pann膮 Palmer - powiedzia艂, unosz膮c si臋 i spuszczaj膮c nogi z 艂贸偶ka.

- Powiem jej. - Pani Hamilton poda艂a mu 艂y偶k臋 mikstury o wstr臋tnym zapachu. - Prosz臋 to wypi膰! I wej艣膰 pod okrycia.

- Musz臋 j膮 widzie膰 teraz.

- A ja powiedzia艂am, 偶e jej powiem.

- Tak, ale...

- Je艣li musi pan wiedzie膰, Sara bierze k膮piel. Dozna艂a wstrz膮su. Ale zrobi艂a to, co musia艂a. - Kobieta spojrza艂a na niego surowo. - Uratowa艂a panu 偶ycie. Wie pan o tym, prawda?

Zmarszczy艂 brwi.

- Wiem.

Przygl膮da艂a mu si臋 jeszcze chwil臋, po czym skin臋艂a g艂ow膮.

- Powiem jej, 偶e pyta pan o ni膮. Tymczasem prosz臋 to wypi膰.

- Co to jest?

- To specjalny lek. Sama go robi臋. Przyspiesza zdrowienie - doda艂a, kiedy si臋 zawaha艂.

W ko艅cu wypi艂 mikstur臋 i niemal si臋 ud艂awi艂.

- Bo偶e wszechmog膮cy! Lekarstwo gorsze od choroby.

- Co to za gadanie u takiego byczka jak pan? Niech si臋 pan uciszy i po艂o偶y. P贸jd臋 zobaczy膰, czy panna Sara jest gotowa odwiedzi膰 pana.

Marsh rozpar艂 si臋 na poduszkach. Raczej nie m贸g艂 kr膮偶y膰 po domu odziany tylko w koszul臋 nocn膮.

- Gdzie jest moje ubranie? - zapyta艂, zanim ochmistrzyni zamkn臋艂a drzwi.

- Pa艅ska kurtka i koszula zosta艂y zniszczone. Reszta si臋 pierze. Pos艂a艂am cz艂owieka do gospody, 偶eby pa艅ski cz艂owiek przyni贸s艂 troch臋 rzeczy. Szeryf r贸wnie偶 zosta艂 wezwany.

- Szeryf?

- Kto艣 pana postrzeli艂, m艂ody cz艂owieku. Przecie偶 nie mo偶emy pozwoli膰 komu艣 takiemu w艂贸czy膰 si臋 po okolicy, prawda?

Zanim szeryf i Duffy Erskine przybyli, Marshowi zamyka艂y si臋 oczy. Nie, nie widzia艂 napastnika.

Nie, nie ma poj臋cia, kto chcia艂by go skrzywdzi膰. Pomin膮wszy Sar臋 Palmer i ka偶dego w jej rodzinie.

- Straci艂 sporo krwi - us艂ysza艂 g艂os pani Hamilton. - Co wi臋cej, da艂am biednemu m艂odzie艅cowi co艣, co pozwoli mu odpocz膮膰. Jutro poczuje si臋 lepiej. Wtedy b臋dziecie mogli z nim porozmawia膰!

Gdy wszyscy wyszli, wtedy zada艂 najwa偶niejsze pytanie.

- Gdzie jest Sara? - powt贸rzy艂, cho膰 j臋zyk mia艂 sztywny, a g艂os niewyra藕ny.

Pani Hamilton z zainteresowaniem unios艂a siwe brwi.

- Sara, co? Hm. S膮dz臋, 偶e wkr贸tce nadejdzie, m艂odzie艅cze. Tymczasem niech pan odpoczywa.

Gdy tylko zn贸w opad艂 na poduszki, pani Hamilton pokr臋ci艂a g艂ow膮 i powoli ruszy艂a przez hol do alkierza Sary. Niepokoi艂a j膮 ta sytuacja. W domu nic nie zosta艂o zrobione, odk膮d rozleg艂 si臋 ten wystrza艂. Pan Hamilton odkorkowa艂 艣wie偶y dzban whisky, by ukoi膰 nerwy i podawa艂 j膮 wok贸艂, by ukoi膰 tak偶e nerwy pozosta艂ych ludzi. Kolacja nie by艂a przygotowana i stara s艂u偶膮ca wcale o to nie dba艂a.

Najbardziej martwi艂o ochmistrzyni臋 milczenie Sary i jej odmowa odwiedzenia pana MacDougala. Pani Hamilton przekaza艂a jej wiadomo艣膰 od tego cz艂owieka, lecz Sara tylko si臋 odwr贸ci艂a.

Pani Hamilton przystan臋艂a przed jej drzwiami i potar艂a bol膮ce miejsce w krzy偶u. Co dzia艂o si臋 mi臋dzy tym dwojgiem? My艣la艂a, 偶e wie, lecz teraz nie by艂a taka pewna. I kto postrzeli艂 pana MacDougala?

Zapuka艂a do drzwi Sary i wesz艂a, nie czekaj膮c na odpowied藕. Sara siedzia艂a przy s艂abym ogniu, czesz膮c mokre w艂osy. Z rozpuszczonymi w艂osami, ubrana w blador贸偶owy szlafrok z koronk膮 przy ko艂nierzu i mankietach wygl膮da艂a niemal tak m艂odo jak wtedy, kiedy pierwszy raz przyby艂a do Byrde Manor. Ledwie dwunastoletnia, s艂odka, jednak pe艂na 偶ycia, mia艂a prawdziwy talent do pakowania si臋 w tarapaty.

A teraz ta strzelanina...

Pani Hamilton wzi臋艂a si臋 pod boki.

- To staje si臋 zbyt niebezpieczne, Saro. Najwy偶szy czas, 偶eby艣 napisa艂a do Liwie i Neville'a i powiadomi艂a ich, co w艂a艣ciwie si臋 tutaj dzieje.

Sara pogr膮偶ona by艂a w swych mrocznych my艣lach, lecz na o艣wiadczenie starej kobiety odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie.

- Nie. Jeszcze nie.

- To wymkn臋艂o ci si臋 z r膮k, dziecko. Nie widzisz tego?

- Nie. - Sara wsta艂a. - Wmieszanie Liwie i Neville'a nic nie pomo偶e. Prosz臋, pani Hamilton. - Uj臋艂a kobiet臋 za r臋k臋. - Nie wiem, kto postrzeli艂 pana MacDougala, ale wiem, 偶e on i ja w ko艅cu zawarli艣my porozumienie.

- Porozumienie? Chcesz powiedzie膰, 偶e on zrezygnuje z dowiedzenia swych praw do Byrde Manor?

Sara odwr贸ci艂a wzrok od czujnego spojrzenia s艂u偶膮cej. B臋dzie musia艂a powiedzie膰 pani Hamilton prawd臋 o pierwszym ma艂偶e艅stwie Camerona Byrde'a z matk膮 Marshalla MacDougala i o swej propozycji kupienia milczenia pana MacDougala.

Podnios艂a wzrok na lojaln膮 s艂u偶膮c膮 jej matki.

- Nie by艂am ca艂kiem szczera, kiedy powiedzia艂am pani, 偶e on niczego si臋 nie dowiedzia艂 w Dumfries.

Pani Hamilton wys艂ucha艂a wszystkiego i troch臋 zblad艂a. - I tak - zako艅czy艂a Sara - zgodzi艂 si臋 przyj膮膰 ode mnie r贸wnowarto艣膰 Byrde Manor. Kobieta pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Ten Cameron Byrde. Co za dra艅! S膮dz臋, 偶e mamy wielki d艂ug wobec pana MacDougala za to, 偶e zgodzi艂 si臋 nie zha艅bi膰 Liwie i Augusty. Ale, Saro, to tak du偶o pieni臋dzy!

- Tak. Ale jaki偶 mo偶e by膰 lepszy u偶ytek z moich pieni臋dzy ni偶 chronienie mojej siostry i matki? Mam a偶 za du偶o pieni臋dzy, i tylko jedn膮 rodzin臋.

Pani Hamilton westchn臋艂a.

- Dobrze powiedziane, dziecko. Dobrze powiedziane, 艂 powiadasz, 偶e si臋 zgodzi艂?

- Tak. Tam... tam nad rzek膮 omawiali艣my szczeg贸艂y naszego porozumienia. Wie pani, jak przekaza膰 fundusze i tak dalej. Ruszy艂am z powrotem do domu, a on wr贸ci艂 do 艂owienia ryb, kiedy us艂ysza艂am strza艂.

Pani Hamilton zadr偶a艂a, po czym wzi臋艂a Sar臋 w mia偶d偶膮ce obj臋cia.

- Dzi臋ki Bogu, 偶e ju偶 ci臋 tam nie by艂o. R贸wnie dobrze mogli ciebie postrzeli膰.

- Tak - mrukn臋艂a Sara. Ba艂a si臋, 偶e kto艣 umy艣lnie postrzeli艂 pana MacDougala, 偶e ktokolwiek to by艂, poczeka艂, a偶 ona odejdzie. Lecz kto chcia艂by zrobi膰 co艣 takiego? Nikt w Kelso nie mia艂 powodu go skrzywdzi膰.

Z wyj膮tkiem pana Guinei. Ale by艂o to ma艂o prawdopodobne. Czy to mo偶liwe, by kto艣 inny przyjecha艂 tutaj za MacDougalem? Kto艣 z jego przesz艂o艣ci, kto mia艂 do niego uraz臋?

- On pyta o ciebie - powiedzia艂a pani Hamilton, gdy wreszcie pu艣ci艂a Sar臋. - Pewnie chce ci podzi臋kowa膰 za to, 偶e wyci膮gn臋艂a艣 go z rzeki.

Sara wiedzia艂a, 偶e musi stan膮膰 z nim twarz膮 w twarz, lecz my艣l o jego straszliwym oskar偶eniu obezw艂adnia艂a j膮. Gdyby to by艂 inny m臋偶czyzna, by艂aby oburzona takim niedorzecznym podejrzeniem. My艣l, 偶e uwa偶aj膮 za morderczyni臋, by艂a mia偶d偶膮ca. Wiedzia艂a, 偶e musi go przekona膰 do siebie, ale nie by艂a do tego gotowa.

- Zobacz臋 si臋 z nim p贸藕niej.

- Lepiej zaczekaj do jutra. To jego rami臋 b臋dzie go rwa艂o ca艂膮 noc. Da艂am mu dawk臋 laudanum i mi臋towej herbaty z miodem, 偶eby m贸g艂 szybko zasn膮膰. Sen sprzyja zdrowieniu, czy偶 nie? No, chod藕 - doda艂a, prowadz膮c Sar臋 do drzwi. - Zejdziemy do kuchni i co艣 zjemy.

Sara jad艂a, gdy偶 by艂 to jedyny spos贸b na uspokojenie pani Hamilton. Lecz po zjedzeniu p贸艂 miski duszonej baraniny i kawa艂ka chleba z mas艂em przeprosi艂a i wr贸ci艂a do swego alkierza. Przysun臋艂a krzes艂o do okna, usiad艂a z ksi膮偶k膮 na kolanach, patrz膮c na zachodz膮ce s艂o艅ce. Zmierzch oci膮ga艂 si臋, co by艂o typowe dla wiosny w p贸艂nocnych krajach. Jedna po drugiej pojawia艂y si臋 gwiazdy, cicho rozsypuj膮c si臋 po niebiosach i w pewnej chwili Sara zasn臋艂a.

Tak znalaz艂 j膮 Marsh.

Obudzi艂 si臋 p贸艂przytomny i zdezorientowany w 艂贸偶ku, kt贸rego nie rozpozna艂. Jednak zmiana pozycji i przenikliwy b贸l sprawi艂y, 偶e wszystko sobie przypomnia艂. Swoje starcie z Sar膮 nad rzek膮; jej odej艣cie; huk wystrza艂u.

Gdy patrzy艂 na ni膮 teraz, trudno mu by艂o uwierzy膰, 偶e ona mia艂a co艣 wsp贸lnego z tym strza艂em. Sta艂 w otwartych drzwiach jej alkierza i po prostu wpatrywa艂 si臋 w ni膮. Osun臋艂a si臋 na krzes艂o przy oknie i spa艂a. Lampa zacz臋艂a si臋 dopala膰, lecz wystarczy艂o jej mizernego 艣wiat艂a, by o艣wietli膰 Sar臋.

W艂osy sp艂yn臋艂y jej na ramiona i piersi.

Jej g臋ste rz臋sy tworzy艂y na bladych policzkach niewinne cienie w kszta艂cie p贸艂ksi臋偶yca. Jej usta, przeciwnie, kusi艂y go ka偶dym r贸偶owym kapry艣nym wygi臋ciem.

Mimo b贸lu w ramieniu, w膮tpliwo艣ci w g艂owie i utrzymuj膮cych si臋 skutk贸w laudanum poczu艂 wyra藕ny przyp艂yw po偶膮dania. Je艣li kiedykolwiek poci膮ga艂a go kobieta, to by艂a ni膮 Sara. Jedyna kobieta, od kt贸rej powinien uciec, a przy kt贸rej chcia艂by trwa膰. Nawet teraz, kiedy nie by艂 pewien, czy ona jest przyjacielem, czy wrogiem, pozostawa艂a jedyn膮 kobiet膮, dla kt贸rej sk艂onny by艂 zmieni膰 wszystkie plany.

Tylko 偶e nie m贸g艂 jej mie膰, szczeg贸lnie w spos贸b, jaki okrutnie jej zaproponowa艂.

Bo偶e, c贸偶 z niego za odra偶aj膮cy dra艅! Ka偶dy m臋偶czyzna, kt贸ry zaproponowa艂by co艣 tak plugawego, zas艂ugiwa艂 na to, by go zastrzeli膰.

Wszystko, co m贸g艂 teraz zrobi膰, to zgodzi膰 si臋 na jej pierwotn膮 propozycj臋. Pozwoli膰 jej wykupi膰 wolno艣膰 jej rodziny od gro藕by, jak膮 im przedstawi艂. Ze wzgl臋du na sw膮 matk臋 - lecz przede wszystkim ze wzgl臋du na Sar臋 - wiedzia艂 teraz, 偶e musi da膰 jej t臋 wolno艣膰.

Musi opu艣ci膰 Szkocj臋 na zawsze. Ukl膮k艂 przed ni膮 i po艂o偶y艂 zdrow膮 r臋k臋 na jej kolanie.

- Saro. Saro?

Poruszy艂a si臋, zacz臋艂a si臋 wierci膰 na krze艣le i lekki grymas zachmurzy艂 jej pogodne rysy.

- Odejd藕. Po prostu odejd藕... - wymamrota艂a i urwa艂a.

- P贸jd臋 sobie. Jak tylko sfinalizujemy nasze porozumienie. - Potrz膮sn膮艂 jej kolanem, niezno艣nie 艣wiadomy ciep艂a i j臋drno艣ci jej cia艂a. Niech臋tnie cofn膮艂 r臋k臋. - Saro, obud藕 si臋. Musimy porozmawia膰.

Cho膰 jej oczy pozosta艂y zamkni臋te, u艣miechn臋艂a si臋 lekkim wygi臋ciem ust, kt贸re sprawi艂o, 偶e krew nap艂yn臋艂a mu do l臋d藕wi. To by艂 pi臋kny, szczery u艣miech. Po czym otworzy艂a oczy i przez chwil臋 spogl膮da艂a na niego.

- Pan MacDougal.

- Marsh. Chc臋, 偶eby艣 nazywa艂a mnie Marshem.

- Marsh - powt贸rzy艂a, wci膮偶 si臋 u艣miechaj膮c.

Przysun膮艂 si臋, po czym skrzywi艂, czuj膮c b贸l w ramieniu. Jej u艣miech natychmiast zacz膮艂 bledn膮c. Jej oczy przeja艣ni艂y si臋, a on u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ona 艣ni艂a. Kiedy si臋 u艣miechn臋艂a i wypowiedzia艂a jego imi臋, nie by艂a ca艂kiem przebudzona.

Lecz teraz by艂a. Usiad艂a prosto na krze艣le, mrugaj膮c oczami.

- Nie postrzeli艂am pana. Jak偶e chcia艂 w to uwierzy膰!

- Nie wynaj臋艂am te偶 nikogo, 偶eby to zrobi艂.

Usiad艂 na pi臋tach i stara艂 si臋 nie zauwa偶a膰 jej spl膮tanych przez sen w艂os贸w i cienkiego, przylegaj膮cego szlafroka, kt贸ry rozchyli艂 si臋 na biu艣cie.

- Czy wiesz, kto to zrobi艂?

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie. Co pan robi tutaj, w moim pokoju w 艣rodku nocy? Wsta艂.

- Nie przysz艂a艣 do mnie.

- Nie bez powodu - odpar艂a.

Pochyli艂 g艂ow臋, godz膮c si臋 z tym.

- Moje oskar偶enie by艂o pochopne.

Unios艂a wynio艣le podbr贸dek.

- Gdybym chcia艂a, 偶eby pan zgin膮艂, nie skoczy艂abym do rzeki, by pana ratowa膰.

- Chyba 偶e twoje sumienie wygra艂o z w艣ciek艂o艣ci膮 - warkn膮艂, sprowokowany jej aroganck膮 postaw膮. Cho膰 tak niedbale odziana, skulona na tym krze艣le jak dziecko, to jednak potrafi艂a wzbudzi膰 w nim poczucie, 偶e jest prostakiem.

- Ma pan czelno艣膰 m贸wi膰 mi o sumieniu?

- Nie przyszed艂em sprzecza膰 si臋 z tob膮. - Pochyli艂 si臋 nad ni膮, k艂ad膮c zdrow膮 r臋k臋 na oparciu krzes艂a i skutecznie wi臋偶膮c j膮 na nim.

- Wi臋c po co pan przyszed艂?

Dzieli艂y ich ledwie centy metry, jej twarz zwr贸cona by艂a ku niemu, jej oczy walczy艂y z jego oczami. Przyszed艂 dowiedzie膰 si臋, czy to ona go postrzeli艂a i dlaczego go uratowa艂a. Lecz przede wszystkim przyszed艂 dowiedzie膰 si臋, czy mo偶e mu wybaczy膰 wstr臋tne 偶膮danie, jakie jej postawi艂. Przyszed艂 uzyska膰 odpowiedzi na wszystkie te pytania - i na 偶adne, u艣wiadomi艂 sobie z nag艂膮 jasno艣ci膮.

W istocie przyszed艂 tylko dlatego, 偶e musia艂. Wszystko, co ci膮gn臋艂o ich ku sobie, by艂o niew艂a艣ciwe. Wiedzia艂 o tym. Mimo to by艂o zbyt silne, by si臋 opiera膰.

Wi臋c pochyla艂 si臋 ni偶ej, coraz ni偶ej, a偶 jej r臋ka unios艂a si臋 i dotkn臋艂a jego piersi. Serce bi艂o mu tak gwa艂townie, i偶 by艂 pewien, 偶e ona je s艂yszy, gdy偶 nigdy w 偶yciu tak bardzo nie podnieci艂a go kobieta.

- Przyszed艂em po to - powiedzia艂, zbli偶aj膮c twarz do jej twarzy. - Przyszed艂em po ciebie.

20

Sara wpatrywa艂a si臋 zdumiona w pana MacDougala, kt贸ry dla niej by艂 po prostu Marshallem.

Czu艂a na policzku jego ciep艂y oddech i czu艂a jego serce, bij膮ce mocno pod jej r臋k膮. Jej serce bi艂o tak zaciekle, jakby przebieg艂a ca艂膮 drog臋 z Kelso.

On zamierza艂 j膮 poca艂owa膰.

Zamkn臋艂a oczy, gdy偶 wszelkie my艣li o oporze umkn臋艂y. On zamierza艂 j膮 poca艂owa膰, a ona wiedzia艂a, 偶e musi mu odda膰 poca艂unek. Sama jego blisko艣膰, samo oczekiwanie, po艂o偶enie d艂oni na jego okrytej cienk膮 tkanin膮 piersi wystarczy艂y, by znik艂y resztki rozs膮dku, jakie jeszcze posiada艂a.

Mog艂a go odsun膮膰 lub odwr贸ci膰 twarz - a nawet krzykn膮膰 ze strachu.

Lecz oczywi艣cie nie zrobi艂a tego. By艂a wystarczaj膮co lekkomy艣lna, by chcie膰 poca艂owa膰 Marshalla MacDougala i niech diabli wezm膮 konsekwencje.

Jej wargi przywar艂y do jego warg, gdy w ko艅cu dotkn膮艂 jej ust. Jej oddech zmiesza艂 si臋 z jego oddechem. Nawet bicie ich serc, tak szybkie i gor膮czkowe, zdawa艂o si臋 znajdowa膰 wsp贸lny szalony rytm.

Gdy odsun膮艂 si臋 od niej, Sara wyda艂a s艂aby, wymowny j臋k i jej palce zacisn臋艂y si臋 na starym jedwabiu jego szlafroka.

Wymrucza艂 co艣. Zabrzmia艂o to przy jej ustach jak 鈥瀟ak鈥. Je艣li powiedzia艂 co艣 wi臋cej, ona nie us艂ysza艂a tych s艂贸w, gdy偶 chcia艂a go poca艂owa膰. A on przyj膮艂 jej poca艂unek.

Wszelkie wahanie z jego strony tak偶e znik艂o, gdy偶 tym razem jej g艂ow臋 przycisn膮艂 do oparcia. Uczucia wyla艂y si臋 z nich swobodnym strumieniem. Jego r臋ka zapl膮ta艂a si臋 w jej w艂osy. Jego usta rozchyli艂y si臋; jego j臋zyk sondowa艂; a ona ca艂kowicie otwar艂a si臋 przed nim.

On jakim艣 sposobem zmieni艂 ich pozycje i posadzi艂 j膮 sobie na kolanach. Ona chcia艂a mu si臋 odda膰 bez reszty.

Jej ramiona owini臋te wok贸艂 jego szyi; jej nogi przerzucone przez por臋cz krzes艂a; i jej po艣ladki nieprzystojnie wtulone w jego twarde uda i jeszcze twardsz膮 m臋sko艣膰.

Czu艂a straszliwe pragnienie, by dowiedzie膰 si臋 wi臋cej o jego ciele.

Wyda艂 z siebie gard艂owy pomruk i natar艂 na jej po艣ladki. Po czym poczu艂a, jak jego r臋ka prze艣lizguje si臋 po jej boku, od talii a偶 do lewej piersi.

Chciwie wci膮gn臋艂a powietrze. Marsh, jakby obawia艂 si臋, 偶e ona zamierza wypowiedzie膰 jaki艣 sprzeciw, szybko zn贸w przywar艂 do jej ust, tym razem wnikaj膮c g艂臋biej, wsuwaj膮c i wysuwaj膮c j臋zyk, pieszcz膮c wra偶liwe wn臋trze jej warg, doprowadzaj膮c j膮 do szale艅stwa. Po czym obj膮艂 d艂oni膮 jej pier艣, wa偶膮c jej ci臋偶ar, i kciukiem przesun膮艂 po napr臋偶onym sutku.

My艣la艂a, 偶e umrze z rozkoszy.

Musia艂 wiedzie膰, jak bardzo na ni膮 dzia艂a ten prosty ruch, gdy偶 nie przerywa艂 cudownej pieszczoty, a偶 zacz臋艂a si臋 skr臋ca膰 z bezprzytomnej nami臋tno艣ci. U偶ywa艂 warg i j臋zyka, by sprawi膰 rozkosz jej ustom, a d艂oni, by sprawi膰 przyjemno艣膰 jej piersi.

Jednak to znacznie ni偶ej, w dolnej cz臋艣ci jej brzucha i w ciep艂ym tr贸jk膮cie mi臋dzy nogami skupi艂a si臋 najwi臋ksza cz臋艣膰 jej przyjemno艣ci. Wszystko, co robi艂, czyni艂o j膮 tam gor臋tsz膮 i wilgotniejsz膮. Ka偶de dotkni臋cie, ka偶dy ruch, ka偶dy oddech, kt贸ry z ni膮 dzieli艂, rozpala艂y piek艂o w jej brzuchu. I pami臋ta艂a jeszcze, jaki wybuch potrafi艂 wyzwoli膰 u niej tam, w dole.

Zadr偶a艂a z niecierpliwego wyczekiwania - w strachu i t臋sknocie. Teraz nie mo偶e si臋 zatrzyma膰. Czy偶 si臋 nie zgodzi艂a na warunki jego umowy?

Unios艂a si臋 pod dotykiem jego r臋ki, niemal mdlej膮c, gdy poczu艂a, jak jego ciep艂a d艂o艅 zatacza erotyczny kr膮g, sp艂aszczaj膮c jej pier艣 i ka偶膮c jej mocniej przytuli膰 si臋 do niego.

Nocne powietrze a偶 gotowa艂o si臋 mi臋dzy nimi. By艂o jej za gor膮co we w艂asnej sk贸rze. Jego kciuk zn贸w musn膮艂 jej stercz膮cy sutek i Sara j臋kn臋艂a w rozkosznej m臋ce. Oszo艂omiona ogromn膮 przyjemno艣ci膮 odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u.

- Marsh...

- Jestem tutaj - wymrucza艂, przesuwaj膮c ustami po jej szyi, ca艂uj膮c, gryz膮c, po偶eraj膮c j膮 ca艂膮. Jego r臋ka rozchyli艂a rozpi臋te ju偶 wyci臋cie przy szyi jej szlafroka i Sara poczu艂a jego d艂o艅 przesuwaj膮c膮 si臋 najpierw po jednej, potem po drugiej nagiej piersi. 呕adnego mi臋kkiego mu艣linu do ochrony jej sk贸ry przed jego sk贸r膮. 呕adnej 艣liskiej tkaniny, kt贸ra 艂agodzi艂aby drapanie jego kciuka po jej napr臋偶onym, bol膮cym sutku.

- Jestem tutaj - powt贸rzy艂. Po czym przechyli艂 j膮 jeszcze bardziej nad por臋cz膮 krzes艂a i przywar艂 ustami do jej piersi.

Jej ramiona zsun臋艂y si臋 z jego szyi i zacisn臋艂y na ramionach.

- Marsh!

Okrzyk ten by艂 b艂aganiem, i on zdawa艂 si臋 to rozumie膰. Szerzej rozchyli艂 szlafrok i obj膮艂 d艂o艅mi obie jej piersi. Przenosi艂 usta z jednej na drug膮, ss膮c, gryz膮c i 艣ciskaj膮c, a偶 zacz臋艂a dr偶e膰 pod nim, roztapia膰 si臋, oddana mu ca艂kowicie. Nale偶a艂a do niego, a on o tym wiedzia艂.

Zna艂 tak偶e wra偶liwo艣膰 sekretnych cz臋艣ci jej cia艂a, kt贸re ona przeciera艂a r臋cznikiem, lecz przy kt贸rych nigdy nie zatrzyma艂a si臋 d艂u偶ej. Lecz on si臋 przy nich zatrzymywa艂. Przy jej piersiach i uszach, przy zag艂臋bieniu jej szyi; wg艂臋bieniu wzd艂u偶 obojczyka. Jego usta i palce zatrzymywa艂y si臋 przy ka偶dym z tych sekretnych miejsc.

Jednak nie zauwa偶a艂 miejsca, kt贸re najbardziej b艂aga艂o o jego uwag臋. Cho膰 wierci艂a si臋 i ociera艂a po艣ladkami o jego sztywn膮 m臋sko艣膰, jego r臋ce nigdy nie zesz艂y w d贸艂, w roztapiaj膮ce si臋 gor膮co mi臋dzy jej nogami.

Czy on nie wiedzia艂, co robi? Czy nie widzia艂, jak ona pragnie, by j膮 pie艣ci艂 jak przedtem? W desperacji jej palce przemkn臋艂y po brzuchu do tego bol膮cego miejsca mi臋dzy nogami.

Lecz on chwyci! jej r臋k臋.

- Sara - wydysza艂 jej imi臋.

Otworzy艂a oczy i napotka艂a jego ciemne, badawcze spojrzenie. Cho膰 siedzia艂a przerzucona przez jego kolana, w rozchylonym szlafroku, ukazuj膮c mu ka偶d膮 cz臋艣膰 cia艂a, to nie w艂asna nago艣膰 niepokoi艂a j膮 najbardziej. Raczej powaga jego spojrzenia. Jego d艂o艅 obj臋艂a jej d艂o艅, wplataj膮c palce mi臋dzy jej palce, otwieraj膮c jej d艂o艅 dla swych ust, i podczas gdy ona patrzy艂a - a ich oczy pozostawa艂y w najbardziej intymnym zwi膮zku - zacz膮艂 ca艂owa膰 艣rodek jej d艂oni.

Przycisn膮艂 usta do jej otwartej r臋ki, jego j臋zyk zatoczy艂 tam powolne, gor膮ce ko艂o, a ona wybuch艂a tak jak tamtej nocy w powozie.

By艂o to przera偶aj膮ce i cudowne, i nawet bardziej intensywne, poniewa偶 on 艣ledzi艂 ka偶d膮 jej reakcj臋. Cho膰 chcia艂a zamkn膮膰 oczy i schowa膰 si臋 przed nim, to nie by艂a zdolna tego zrobi膰. Jej cia艂o zesztywnia艂o, przebieg艂o przez nie dr偶enie; jej sk贸ra wydawa艂a si臋 ca艂a drga膰; a on patrzy艂 i widzia艂 to wszystko.

Dopiero gdy dr偶enie usta艂o, a jej cia艂o sta艂o si臋 bezw艂adne, uwolni艂 jej r臋k臋 - i oderwa艂 od niej spojrzenie.

Lecz to nie by艂 koniec, gdy偶 jego r臋ce zacz臋艂y si臋 przesuwa膰 po niej, od kolan i ud przez brzuch, po bokach, potem po jej ramionach, jeszcze raz do szyi.

- Zbyt d艂ugo mnie torturowa艂a艣 - wymrucza艂. - Zbyt d艂ugo. - Po czym wsun膮wszy jedn膮 r臋k臋 pod jej kolana, drug膮 prze艂o偶y wszy przez jej plecy, podni贸s艂 si臋 i poni贸s艂 j膮 do 艂贸偶ka.

Przywar艂a do niego. Przypomnia艂a sobie o jego rannym ramieniu, gdy k艂ad膮c j膮 na 艂贸偶ko, j臋kn膮艂.

- Twoje rami臋! Och, Marsh, zapomnia艂am. Czy ci臋 boli? Opad艂 na at艂asow膮 kap臋, wyci膮gaj膮c si臋 obok niej.

- Cierpi臋 m臋ki.

- Och, nie! - Mimo bezw艂adu, w kt贸rym jeszcze trwa艂a po tym intymnym wybuchu, podnios艂a si臋 na kolana. - Jak mog臋 ci pom贸c?

- Rozchyl m贸j szlafrok.

Zacz臋艂a rozwi膮zywa膰 jego szlafrok, rozchyli艂a go i zacz臋艂a delikatnie 艣ci膮ga膰 z jego ramion, a偶 zobaczy艂a obanda偶owane rami臋. Przynajmniej rana nie krwawi艂a.

- Po prostu spr贸buj si臋 odpr臋偶y膰 - wymrucza艂a.

- Nie mog臋.

Sara przygryz艂a warg臋.

- Co mog臋 zrobi膰? - Rozsu艅 d贸艂 mojego szlafroka.

Jej spojrzenie powr贸ci艂o do jego twarzy, po to tylko, by spali艂 je 偶ar w jego oczach.

- Rozsu艅 go - powt贸rzy艂.

- Ale... ale twoje rami臋.

- To nie ono mnie boli, Saro. Rozsu艅 szlafrok. - Jego pier艣 unosi艂a si臋 i opada艂a z ka偶dym oddechem. - Rozsu艅 go i uk贸j m贸j b贸l.

Ukoi膰 jego b贸l. Sara obla艂a si臋 ciemnym rumie艅cem, gdy wreszcie zrozumia艂a. Ukl臋k艂a nad nim w rozchylonym szlafroku. Jej cia艂o wci膮偶 wibrowa艂o od przyjemno艣ci, kt贸r膮 jej da艂. Teraz kolej na ni膮.

Powoli, dr偶膮cymi r臋koma rozsun臋艂a po艂y jego szlafroka. Po czym patrzy艂a na pot臋偶n膮 m臋sko艣膰, kt贸ra na ni膮 czeka艂a.

Z wahaniem wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a jej koniuszkami palc贸w. Przenios艂a wzrok na jego twarz. Zamkn膮艂 oczy i wygl膮da艂, jakby znalaz艂 si臋 gdzie艣 mi臋dzy absolutn膮 przyjemno艣ci膮 a niezno艣nym b贸lem.

Impulsywnie mrukn臋艂a:

- Sp贸jrz na mnie.

Kiedy spojrza艂, zn贸w go dotkn臋艂a i zn贸w. Post臋puj膮c od czubk贸w palc贸w i kciuka, dosz艂a do pieszczoty ca艂膮 r臋k膮. I przez ca艂y czas wpatrywa艂a si臋 w jego czarne oczy.

Cho膰 nigdy czego艣 takiego nie robi艂a, Sara jakim艣 sposobem wyczu艂a, kiedy on znalaz艂 si臋 na granicy wytrzyma艂o艣ci. Poczu艂a, 偶e sama zn贸w znalaz艂a si臋 bardzo blisko niej.

Chwyci艂a twardy, gor膮cy, niewiarygodnie jedwabisty trzon jego m臋sko艣ci, chc膮c zobaczy膰 reszt臋, zobaczy膰, jak on wybucha.

Lecz on mia艂 inne plany. Zdrow膮 r臋k膮 chwyci艂 j膮 za nadgarstek i szybko przewr贸ci艂 na 艂贸偶ko.

- Nie tym razem - mrukn膮艂, k艂ad膮c si臋 na niej. St艂umi艂 jej protest nag艂ym poca艂unkiem.

Jego udo rozsun臋艂o jej uda i poczu艂a jego sztywne gor膮co naciskaj膮ce w艂adczo na jej brzuch. Znowu by艂a tak podniecona jak przedtem, wilgotna i spragniona tego jedynego intymnego aktu, wok贸艂 kt贸rego, jak dot膮d, ta艅czyli. Chcia艂a poczu膰 go w sobie. Chcia艂a poczu膰 wszystko.

Otoczy艂a ramionami jego szyj臋 i nagl膮co wygi臋艂a si臋 pod nim w 艂uk. Po chwili jego drugie udo rozsun臋艂o szerzej jej nogi i poczu艂a, jak on przesuwa si臋 ni偶ej. Dumny czubek jego m臋sko艣ci ze艣lizgn膮艂 si臋 po bol膮cym punkcie jej po偶膮dania do miejsca poni偶ej, kt贸re pulsowa艂o pragnieniem.

Opar艂 si臋 na 艂okciu, przerywaj膮c poca艂unek.

- To mo偶e troch臋 zabole膰 - ostrzeg艂, patrz膮c na ni膮.

- Nie boj臋 si臋 - szepn臋艂a, napotykaj膮c jego spojrzenie.

Nie odrywaj膮c od niej wzroku, wchodzi艂 w ni膮, za ka偶dym pchni臋ciem troch臋 g艂臋biej. Ka偶de pchni臋cie roznieca艂o ogie艅, kt贸ry pali艂 jej cia艂o. Wbija艂 si臋, dotykaj膮c jej mocniej, wype艂niaj膮c j膮 g艂臋biej, a偶 jednym pot臋偶nym ruchem sforsowa艂 barier臋 jej dziewictwa.

Ostatni ruch naprawd臋 j膮 zabola艂, ale 偶a艂owa艂a tego tylko kr贸tk膮 chwil臋.

Wci膮gn臋艂a powietrze, po czym wypu艣ci艂a, kiedy on napr臋偶y艂 w niej sw膮 m臋sko艣膰.

- Ojej.

U艣miechn膮艂 si臋, po czym zacz膮艂 si臋 wycofywa膰.

- Nie. Zaczekaj...

Wsun膮艂 si臋 z powrotem.

Jej oczy jeszcze si臋 rozszerzy艂y.

- Ojej.

- Ojej - powt贸rzy艂 jak echo, z szerokim u艣miechem. Po czym podj膮艂 rytm wsuwania i wysuwania si臋, w kt贸ry ona szybko si臋 w艂膮czy艂a. To by艂o jak taniec. On prowadzi艂, a ona pod膮偶a艂a za nim.

Poruszali si臋, jak doskona艂a para tancerzy. Jedno si臋 unosi艂o, drugie wychodzi艂o na spotkanie. Opadali, ko艂ysali si臋 i p臋dzili wy偶ej i szybciej. W rytm jakiej艣 nieziemskiej muzyki: melodia wzywa艂a ich, a oni odpowiadali. Ta艅czyli swego nocnego walca na prze艣cierad艂ach, w cieniach jej pokoju, a偶 rytm stal si臋 zbyt gor膮czkowy, zbyt gwa艂towny, a偶 Sara mog艂a tylko trzyma膰 si臋 go i ponagla膰.

Po czym nast膮pi艂 wybuch.

Wykrzykn臋艂a, a on uciszy艂 ten krzyk tak silnym poca艂unkiem, 偶e og艂uch艂a na wszystko opr贸cz niego i jego okrzyk fizycznego wyzwolenia. Ona eksplodowa艂a; on eksplodowa艂; i wybuch trwa艂 i trwa艂. By艂 jedn膮, niesko艅czon膮 chwil膮 kapitulacji i triumfu.

Potem upadli, a ich cia艂a po艂膮czone by艂y na zawsze. Sara by艂a pewna, 偶e ju偶 nigdy si臋 nie poruszy. Poch艂on臋艂a j膮 wielka fala bezw艂adu, zm臋czenia, spe艂nienia i zadowolenia. A wszystko za spraw膮 tego m臋偶czyzny, tak ciep艂ego i ci臋偶kiego w jej ramionach.

U艣miechn臋艂a si臋 w ciemno艣膰, zadowolona z siebie, po czym westchn臋艂a, kiedy on przewr贸ci艂 si臋 na bok, nie wypuszczaj膮c jej z obj臋膰. Cho膰 jaka艣 cz臋艣膰 niej wiedzia艂a, 偶e powinna tego 偶a艂owa膰, teraz nie chcia艂a o tym my艣le膰. Jak mog艂aby kiedykolwiek 偶a艂owa膰 takich pot臋偶nych uczu膰? W tej doskona艂ej chwili by艂a pewna, 偶e nigdy nie po偶a艂uje.

Ca艂y by艂 obola艂y i nigdy nie czu艂 si臋 tak dobrze.

Marsh przesun膮艂 si臋, wzdrygaj膮c od rozdzieraj膮cego b贸lu w ramieniu. Obok niego mi臋kkie, pachn膮ce cia艂o kobiety tak偶e si臋 poruszy艂o, a ich nagie cia艂a lepi艂y si臋 w ciep艂ej po艣cieli.

Jeszcze przez chwil臋 upaja艂 si臋 intymnym dotykiem jej nagiej sk贸ry, po czym westchn膮艂.

Prawd臋 o swej sytuacji odczu艂 jak mocny policzek i jego zadowolenie raptownie znik艂o. Odwr贸ci艂 g艂ow臋 na bok i zapatrzy艂 si臋 w u艣pion膮 twarz Sary. Szczeg贸艂y wczorajszego dnia - i ostatniej nocy - nagle powr贸ci艂y.

Bola艂o go rami臋, poniewa偶 zosta艂 postrzelony.

By艂 ca艂y obola艂y, bo uprawia艂 dzik膮 mi艂o艣膰 z Sar膮. Ona by艂a jego wrogiem i najrozkoszniejsz膮, najwra偶liwsz膮 kochank膮, jak膮 kiedykolwiek mia艂.

Czy to ona go postrzeli艂a lub kaza艂a postrzeli膰?

Odsun膮艂 si臋 od niej, t艂umi膮c j臋k b贸lu. Dziwne, nie czu艂 偶adnego b贸lu, gdy si臋 kochali. Lecz teraz rami臋 piekielnie go rwa艂o.

S艂usznie postanowi艂, 偶e nie b臋dzie obstawa艂 przy swoim 偶膮daniu. Mimo to, przy pierwszej sposobno艣ci bezwzgl臋dnie wykorzysta艂 Sar臋.

Bo偶e, co z niego za 艂ajdak. Zabawi艂 si臋 z ni膮, jak to ordynarnie nazywa艂. Teraz pozosta艂o mu tylko przygotowa膰 dokumenty prawnicze, a jej przekaza膰 pieni膮dze na jego rachunek.

Marszcz膮c brwi, zsun膮艂 kap臋. By艂 nagi, w jej 艂贸偶ku, nie swoim. Zaciskaj膮c z臋by, spu艣ci艂 stopy na pod艂og臋. Otrzyma艂 wszystko, czego chcia艂. Dlaczego wi臋c mia艂 wyrzuty sumienia? Dlaczego czu艂 si臋 tak, jakby uderzy艂 kogo艣 w twarz?

Dostrzeg艂 szlafrok, podni贸s艂 go i w艂o偶y艂 na siebie, zamierzaj膮c wycofa膰 si臋 do swojego alkierza. Wtedy przysz艂o mu do g艂owy, 偶e znajduje si臋 w Byrde Manor. By艂 w domu swego ojca, w domu, kt贸ry przez wszystkie te lata powinien by艂 nale偶e膰 do niego.

A kobieta wci膮偶 艣pi膮ca w swym 艂贸偶ku, ze wspania艂ymi spl膮tanymi w艂osami, w艂a艣nie kupi艂a go od niego swym s艂odkim niewinnym cia艂em.

Nozdrza rozd臋艂y mu si臋 z odrazy. Zrezygnowa艂 dla niej ze swego dziedzictwa, z czego艣, co, jak sobie przysi膮g艂, odzyska. Jednak偶e uleg艂 Sarze Palmer. Dlaczego? By艂a rozpieszczon膮 angielsk膮 arystokratk膮, kt贸ra s膮dzi艂a, 偶e swymi pieni臋dzmi kupi ka偶dego.

Zn贸w zacisn膮艂 szcz臋ki. Wiedzia艂, 偶e musi wzi膮膰 na siebie cz臋艣膰 winy za to, co zrobili razem. Ostatecznie to on doda艂 to zastrze偶enie do umowy, kt贸r膮 ona zaproponowa艂a. Dlaczego tak gwa艂townie reagowa艂 na ni膮? Dlaczego jej po偶膮da艂, kiedy tyle innych, mniej skomplikowanych kobiet by艂o do wzi臋cia? Dlaczego ona?

Jakby szydz膮c z niego, westchn臋艂a i przetoczy艂a si臋 na plecy, ukazuj膮c, nawet w s艂abym 艣wietle migoc膮cej 艣wiecy, per艂ow膮 sk贸r臋 ramienia. Jego przewrotne pragnienie zaostrzy艂o si臋 niemal do b贸lu.

Lecz mi臋dzy nami wszystko sko艅czone, powiedzia艂 sobie. Wszystko sko艅czone.

Wycofuj膮c si臋 z pokoju, trwa艂 przy tej przera偶aj膮cej my艣li. Teraz wszystko mi臋dzy nimi by艂o sko艅czone. Zdoby艂 艂adn膮 sumk臋 pieni臋dzy i sp臋dzi艂 noc w jej 艂贸偶ku.

Lecz jego oczy przywar艂y do kobiecego cia艂a, wyci膮gni臋tego na 艂贸偶ku. Nie odrywa艂 od niej spojrzenia, a偶 drzwi zamkn臋艂y si臋 mi臋dzy nimi. Nawet wtedy, gdy ruszy艂 cichym korytarzem, zwyci臋stwo nie smakowa艂o szczeg贸lnie s艂odko.

Sara obudzi艂a si臋 wcze艣nie. S艂o艅ce by艂o na niebie i us艂ysza艂a g艂osy na dziedzi艅cu. Lecz jeszcze 偶adna pokoj贸wka nie wesz艂a do jej pokoju.

Przewr贸ci艂a si臋, przeci膮gaj膮c si臋 sennie - po czym u艣wiadomi艂a sobie, 偶e jest naga.

Po czym uderzy艂a j膮 o wiele okrutniejsza my艣l. Nie by艂a ju偶 dziewic膮.

Ca艂kiem rozbudzona teraz i dr偶膮ca, podci膮gn臋艂a narzut臋 do podbr贸dka i rozejrza艂a si臋 ostro偶nie. Gdzie jest Marshall MacDougal, m臋偶czyzna, kt贸ry przyszed艂 do niej zesz艂ej nocy? Marshall MacDougal, kt贸rego zaprosi艂a do swego 艂贸偶ka?

Jednak nie by艂o go w jej pokoju. Przeszywaj膮ce rozczarowanie pozostawi艂o pustk臋 w jej piersi. Cho膰 powinna odczuwa膰 ulg臋, jej pierwsz膮 reakcj膮 na jego nieobecno艣膰 by艂 zaw贸d.

Pokoj贸wka nie mo偶e zobaczy膰 jej nagiej.

Ze stosu na pod艂odze u st贸p 艂贸偶ka wy艂owi艂a szlafrok. W艂osy splot艂a w nieporz膮dny warkocz, zwi膮za艂a go wst膮偶k膮 i wsun臋艂a ranne pantofle.

Lecz co艣 by艂o nie w porz膮dku. Co艣...

Obejrza艂a prze艣cierad艂a i zobaczy艂a plam臋 i nik艂膮 smug臋 krwi. To by艂a jej krew.

Serce zacz臋艂o jej bi膰 coraz szybciej. Chwyci艂a myjk臋 i, u偶ywaj膮c wody z dzbanka, namacza艂a i szorowa艂a, a偶 krew znik艂a. Po czym osuszy艂a wymown膮 plam臋 r臋cznikiem i narzuci艂a na ni膮 prze艣cierad艂a i kap臋.

No prosz臋, by艂a bezpieczna.

Lecz nadal by艂a niespokojna. By艂o co艣 jeszcze. Nie potrafi艂a okre艣li膰 co, lecz wiedzia艂a, 偶e ka偶dy, kto by wszed艂 do tego pokoju, domy艣li艂by si臋, co si臋 tutaj sta艂o. Pr贸buj膮c si臋 uspokoi膰, wzi臋艂a g艂臋boki oddech i ju偶 wiedzia艂a.

Jej alkierz pachnia艂 inaczej. Pachnia艂 k艂臋bi膮cymi si臋 uczuciami i nagimi cia艂ami.

O, nie!

W jednej chwili rozsun臋艂a z艂ociste adamaszkowe zas艂ony i szeroko otworzy艂a w膮skie skrzyd艂a okien. Czy mo偶e zrobi膰 co艣 jeszcze - poza tym, 偶e umrze z upokorzenia?

Ze spuszczon膮 g艂ow膮 opar艂a si臋 o parapet i pr贸bowa艂a my艣le膰. Kiedy unios艂a g艂ow臋 i dostrzeg艂a Marshalla MacDougala stoj膮cego tu偶 przy stajni, jej zdenerwowanie powr贸ci艂o.

Zach艂ysn臋艂a si臋 oddechem, gdy偶 na sam jego widok mi臋艣nie jej cia艂a zdawa艂y si臋 t臋偶e膰. Oto m臋偶czyzna, z kt贸rym dzieli艂a ka偶dy intymny sekret. M臋偶czyzna, kt贸ry sprawi艂, 偶e krzycza艂a, j臋cza艂a i wzdycha艂a z rozkoszy. Cho膰 powinna odwr贸ci膰 od niego wzrok, nie mog艂a tego zrobi膰. Wprost po偶era艂a go oczami, wyprostowanego, w bryczesach, bia艂ej koszuli i ciemnoniebieskim surducie. Stoj膮c tam, wydawa艂 si臋 tak doskona艂y.

Ale przecie偶 by艂 wiejskim dziedzicem, przypomnia艂a sobie. Z urodzenia by艂 dziedzicem Camerona Byrde'a, a zatem szkockim ziemianinem. A teraz, dzi臋ki umowie, kt贸r膮 z nim zawar艂a, b臋dzie jeszcze bardziej zamo偶ny.

Zacz臋艂a si臋 cofa膰, staraj膮c si臋 oderwa膰 od niego spojrzenie. Lecz on, jakby wyczu艂 na sobie jej wzrok, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 wprost w jej okno. Nie mog艂a si臋 poruszy膰. Zobaczy艂a jego r臋k臋 na temblaku. Zacz臋艂a dr偶e膰 - nogi, brzuch i ka偶dy skrawek jej sk贸ry. Dr偶a艂a i bardzo stara艂a si臋 prze艂kn膮膰 艣lin臋.

W ko艅cu b臋dzie musia艂a stan膮膰 z nim twarz膮 w twarz. Mo偶e powinna po prostu si臋 ubra膰, zej艣膰 tam i sko艅czy膰 z nim wszelkie kontakty.

Jeden z jego towarzyszy powiedzia艂 co艣 do niego, a on odwr贸ci艂 od niej spojrzenie. Sara g艂o艣no wypu艣ci艂a powietrze. Jej palce zacisn臋艂y si臋 na parapecie, gdy偶 od spojrzenia Marsha zrobi艂o jej si臋 s艂abo. Jak m臋偶czyzna m贸g艂 tak bardzo na ni膮 dzia艂a膰?

Odpowied藕 by艂a r贸wnie zniech臋caj膮ca, jak oczywista. Tylko tacy m臋偶czy藕ni jej si臋 podobali.

Odwr贸ci艂a si臋 od okna i opar艂a plecami o 艣cian臋. M臋偶czy藕ni o dobrych sercach byli zbyt nudni dla niem膮drej, lekkomy艣lnej Sary Palmer. Ona musi wybiera膰 tajemniczych, brutalnych m臋偶czyzn. Ten poci膮g zawsze sprowadza艂 na ni膮 nieszcz臋艣cie.

Lecz przynajmniej oszcz臋dzi艂a matce i siostrze b贸lu i upokarzaj膮cej konieczno艣ci wyjawienia prawdziwej to偶samo艣ci Marshalla MacDougala. Zrobi艂a to, co postanowi艂a zrobi膰.

Przycisn臋艂a d艂o艅 do piersi i nakaza艂a swemu pulsowi zwolni膰. Po czym unios艂a podbr贸dek, odepchn臋艂a si臋 od 艣ciany i zdecydowanym krokiem ruszy艂a do szafy, by si臋 ubra膰.

Zatrzyma艂a si臋 z prost膮 sukni膮 w r臋ku, krzywi膮c si臋 na my艣l, kt贸ra przysz艂a jej do g艂owy. On chcia艂 si臋 z ni膮 zabawi膰 i zrobi艂 to. By艂aby g艂upia, gdyby my艣la艂a, 偶e dla niego by艂o to co艣 wi臋cej.

Ale ja jestem g艂upia, pomy艣la艂a w duchu.

Wyprostowa艂a ramiona i przygotowa艂a si臋 na nadchodz膮c膮 ci臋偶k膮 pr贸b臋. Zobaczy si臋 z nim, porozmawia i raz na zawsze przestanie mie膰 z nim do czynienia. Po wszystkim, przez co przesz艂a, stani臋cie z nim twarz膮 w twarz nie mo偶e by膰 takie trudne.

Dopiero kilka minut p贸藕niej, kiedy Sara przemierza艂a dziedziniec, kieruj膮c si臋 ku grupce m臋偶czyzn, zauwa偶y艂a mi臋dzy nimi burmistrza i szeryfa. Pan Hamilton trzyma艂 konia Marsha, podczas gdy Erskine, s艂u偶膮cy, siod艂a艂 zwierz臋. Szeryf i inni m臋偶czy藕ni zdj臋li kapelusze, kiedy j膮 dostrzegli.

U艣miechn臋艂a si臋 w odpowiedzi, lecz wzrok mia艂a utkwiony w korpulentnym szeryfie. By艂o to g艂upie, oczywi艣cie, lecz ba艂a si臋 patrze膰 na Marshalla MacDougala, ba艂a si臋, 偶e je艣li spojrzy, to jakim艣 sposobem wszyscy si臋 dowiedz膮. Co艣 w jej twarzy zdradzi艂oby j膮 i wyjawi艂o, co ona z nim robi艂a.

- Nie! - Niemal zakrztusi艂a si臋 tym s艂owem.

- Nie? - Szeryf zmarszczy艂 czo艂o, patrz膮c na ni膮.

- Nie. Chcia艂am powiedzie膰 鈥瀢ie鈥 - poprawi艂a si臋, pl膮cz膮c i szukaj膮c jakiego艣 ratunku w podobnym s艂owie. - Czy kto艣 wie, kto... kto postrzeli艂 pana MacDougala? - zdo艂a艂a w ko艅cu wydusi膰 z siebie.

Obaj, burmistrz i szeryf, potrz膮sn臋li g艂owami.

- Dlatego tutaj jeste艣my, 偶eby zobaczy膰, czy pan MacDougal ma jakie艣 pomys艂y, czy zna powody, dla kt贸rych kto艣 mo偶e chcie膰 jego 艣mierci.

Sara nie mog艂a si臋 powstrzyma膰, by nie spojrze膰 w stron臋 Marsha. Oboje wiedzieli, 偶e ona jedyna mia艂a powody. Lecz Sara nigdy nie posun臋艂aby si臋 tak daleko, by go postrzeli膰.

Lecz czy on o tym wiedzia艂?

Ich oczy spotka艂y si臋 i zatopi艂y w sobie na d艂ug膮, niepokoj膮c膮 chwil臋. Po czym on zn贸w skierowa艂 uwag臋 na dw贸ch miejskich urz臋dnik贸w.

- Tak jak panom powiedzia艂em, nikt mi nie przychodzi do g艂owy.

- A mo偶e chodzi o pieni膮dze - odpar艂 szeryf, trzymaj膮c si臋 za klapy i ko艂ysz膮c na obcasach.

Marsh wzruszy艂 swym zdrowym ramieniem.

- Pieni膮dze? By膰 mo偶e. Lecz strzelanie w bia艂y dzie艅 do cz艂owieka dla kilku monet wydaje si臋 ma艂o prawdopodobne. Chocia偶 m贸wiono mi, 偶e w tych stronach s膮 rozb贸jnicy.

Zn贸w zerkn膮艂 na Sar臋, po czym odwr贸ci艂 wzrok. Lecz spojrzenie trwa艂o wystarczaj膮co d艂ugo, by ona odczu艂a ci臋偶ar oskar偶enia. Czy on nadal j膮 podejrzewa艂?

Po raz pierwszy Sara zacz臋艂a zastanawia膰 si臋 nad tym, z czego Marsh zrezygnowa艂. Lecz przy szeryfie nie by艂o czasu zag艂臋bia膰 si臋 w ten temat. Szeryf wypyta艂 j膮 o to, co s艂ysza艂a i widzia艂a, a tak偶e wyrazi艂 uznanie dla jej opanowania i szybko艣ci dzia艂ania w wy艂awianiu pana MacDougala z rzeki.

Przyj臋艂a jego pochwa艂臋 z tak膮 艂askawo艣ci膮, na jak膮 mog艂a si臋 zdoby膰. Gdyby szeryf zna艂 jej prawdziw膮 natur臋, by艂by przera偶ony. Zanim obaj m臋偶czy藕ni odjechali, szyja i ramiona rozbola艂y j膮 z napi臋cia, a w skroniach zacz膮艂 pulsowa膰 niezno艣ny b贸l.

- Czy mo偶emy przez chwil臋 pom贸wi膰? - zapyta艂 Marsh, gdy tylko znale藕li si臋 sami. Wzi膮艂 j膮 za rami臋 i poprowadzi艂 z dala od czujnego pana Hamiltona i Erskine'a. Stara艂a si臋 by膰 opanowana. Pu艣ci艂 jej rami臋, gdy tylko znale藕li si臋 poza zasi臋giem s艂uchu obu s艂u偶膮cych.

- A wi臋c - powiedzia艂 ch艂odnym tonem. - Zdaje si臋, 偶e sporny punkt naszego porozumienia przesta艂 by膰 problemem.

- Tak w艂a艣nie jest. - Sara patrzy艂a wprost przed siebie. Ka偶demu obserwatorowi zapewne wydawali si臋 d偶entelmenem i dam膮 spaceruj膮cymi, by umili膰 sobie czas w pogodny wiosenny poranek. Jak偶eby chcia艂a, 偶eby tak by艂o. - Przypuszczam, 偶e teraz pozostaje om贸wi膰 szczeg贸艂y przekazania pieni臋dzy z mojego rachunku na pa艅ski.

Odchrz膮kn膮艂.

- Ka偶臋 memu agentowi skontaktowa膰 si臋 z tob膮 w tej sprawie.

Skin臋艂a g艂ow膮 lecz milcza艂a. Pszczo艂a okr膮偶y艂a ich, po czym odlecia艂a.

Prawie doszli do niskiego kamiennego muru, kt贸ry oddziela艂 wschodnie pole od grunt贸w wok贸艂 domu. Milczenie mi臋dzy nimi sta艂o si臋 niemal bolesne.

- Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e dotrzyma pan umowy? - zapyta艂a w ko艅cu. Spojrza艂 na ni膮 i poczu艂a gor膮co jego gniewu.

- Masz moje s艂owo. B臋dzie musia艂o wystarczy膰. Wewn膮trz dr偶a艂a.

- Kiedy wraca pan do Ameryki?

- Dzisiaj, najszybciej jak si臋 da.

Dr偶enie ogarn臋艂o jej r臋ce. Zacisn臋艂a je w jedn膮 wielk膮 pi臋艣膰.

- Dzisiaj. Tak pewnie b臋dzie najlepiej.

- Jedyne, co mnie wstrzymuje, to ustalenie to偶samo艣ci mojego napastnika.

- Ja tak偶e chcia艂abym wiedzie膰, kto nim jest. - Podnios艂a na niego wzrok. - Nie mia艂am nic wsp贸lnego z tym tch贸rzliwym atakiem na ciebie, Marsh... Chcia艂am powiedzie膰, panie MacDougal. - Z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋. - Mam nadziej臋, 偶e pan to wie.

- Marsh. - Jego g艂os by艂 cichy i chropawy. - My艣l臋, 偶e po wszystkim, co zasz艂o mi臋dzy nami, mo偶esz przynajmniej nazywa膰 mnie Marshem. - Jego oczy by艂y ciemne i powa偶ne. Zbyt powa偶ne.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i przygryz艂a warg臋.

- Nie mia艂am z tym nic wsp贸lnego - ci膮gn臋艂a. - Ktokolwiek to jest, sta艂 si臋 zagro偶eniem dla nas wszystkich i musi zosta膰 ukarany.

Nie odpowiedzia艂 i przez d艂ugi czas stali obok siebie, patrz膮c w g贸r臋, na wielkie pastwisko usiane chudymi, niedawno wystrzy偶onymi owcami.

- Co im powiesz? - zapyta艂 w ko艅cu.

- Komu? - Lecz wiedzia艂a, o kim m贸wi艂. - Ma pan na my艣li moj膮 siostr臋 i matk臋. - Przygryz艂a warg臋. - Nie wiem. Mo偶e nic. Szczeg贸lnie matce.

- Jak wyt艂umaczysz wycofanie tak wielkiej sumy pieni臋dzy z twoich rachunk贸w?

Spojrza艂a na niego. Dlaczego go to obchodzi?

- Co艣 wymy艣l臋.

- Wiem, 偶e w Anglii samotna kobieta - nawet dziedziczka - ma ograniczony dost臋p do swojej fortuny.

- Dostanie pan pieni膮dze! - warkn臋艂a, rozw艣cieczona jego ci膮g艂ym m贸wieniem o pieni膮dzach, gdy tyle zasz艂o mi臋dzy nimi. Lecz to, co ona uwa偶a艂a za wa偶ne, dla niego nic nie znaczy艂o.

Spojrza艂a na niego gniewnie.

- B臋dzie pan mia艂 to, co ceni najbardziej - spory rachunek bankowy - a ja zatrzymam to, co ja ceni臋 najbardziej - szcz臋艣liw膮 rodzin臋. Da艂 mi pan tward膮 lekcj臋, panie MacDougal - powiedzia艂a, przeci膮gaj膮c jego nazwisko, a偶 zabrzmia艂o niemal jak obraza. - Nigdy nie b臋d臋 uwa偶a艂a mojej rodziny za co艣 oczywistego. Nigdy. Ona jest dla mnie wa偶niejsza ni偶 pieni膮dze.

- A ty my艣lisz, 偶e tylko to jest dla mnie wa偶ne? Do diab艂a! - zakl膮艂, przeci膮gaj膮c palcami zdrowej r臋ki po w艂osach.

Nagle zebra艂o jej si臋 na 艂zy.

- C贸偶, czy tak nie jest?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮, powoli, jakby by艂a ci臋偶ka, a on bardzo zm臋czony. - Nie. Nie, Saro. Zesz艂ej nocy przyszed艂em do ciebie... Zesztywnia艂a, zaciskaj膮c usta.

- Przyszed艂em do ciebie, 偶eby ci powiedzie膰... - ci膮gn膮艂 - 偶eby przeprosi膰 za umow臋, jak膮 pr贸bowa艂em zawrze膰 z tob膮.

By艂y to s艂owa, jakich najmniej si臋 po nim spodziewa艂a i przez chwil臋 nie wiedzia艂a, co odpowiedzie膰.

- Przedtem nie tak pan to nazwa艂.

- Co?

- Powiedzia艂 pan... - Dr偶a艂a, podbr贸dek jej si臋 trz膮s艂, z臋by dzwoni艂y. - Powiedzia艂 pan, zechce... si臋 ze mn膮 zabawi膰.

J臋kn膮艂 g艂o艣no.

- 呕a艂uj臋 tego. Bardziej ni偶 mo偶esz sobie wyobrazi膰.

- Teraz pan tak m贸wi.

Zn贸w pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie planowa艂em tego, co si臋 sta艂o zesz艂ej nocy. Postanowi艂em zwolni膰 ci臋 z tej obrzydliwej umowy, do kt贸rej ci臋 zmusi艂em. Zamierza艂em ci to powiedzie膰. Ale potem, kiedy zobaczy艂em ci臋 u艣pion膮 na krze艣le... - Zn贸w j臋kn膮艂. - Nie mog臋 cofn膮膰 tego, co si臋 sta艂o mi臋dzy nami, Saro. B贸g wie, 偶e chcia艂bym. Ale nie mog臋.

Przez d艂ug膮 chwil臋 ich spojrzenia zatopione by艂y w sobie. Jemu naprawd臋 jest przykro, pomy艣la艂a. Jednak nie czu艂a ulgi. Jemu by艂o przykro z powodu cudownych, porywaj膮cych rzeczy, kt贸re z ni膮 robi艂. Chcia艂by to cofn膮膰. Podczas gdy ona... ona ju偶 nie wiedzia艂a, czego chce.

Mi臋dzy nimi trwa艂a cisza, d艂uga, burzliwa. Przest膮pi艂 z nogi na nog臋.

- Ja... nie jestem ca艂kiem pewny, jakie tutaj s膮 zwyczaje, ale w Ameryce, je艣li si臋... c贸偶, je艣li si臋 zgubi kobiet臋... Nie, 偶ebym my艣la艂, 偶e jeste艣 zgubiona - doda艂. - Ale c贸偶 Je艣li s膮dzisz, 偶e powinni艣my wzi膮膰 艣lub...

Je艣li powiedzia艂 co艣 jeszcze, Sara tego nie us艂ysza艂a. Wpatrywa艂a si臋 w niego, wstrz膮艣ni臋ta. - Wzi膮膰 艣lub? Pan i ja? Zmarszczy艂 brwi, a jego szcz臋ki zaciska艂y si臋 i rozlu藕nia艂y.

- Uwa偶a艂em tylko za s艂uszne z艂o偶y膰 propozycj臋.

S艂owa te jak sztylet przebi艂y jej serce. Oczywiste, 偶e proponowa艂 jej ma艂偶e艅stwo. Ka偶dy m臋偶czyzna, kt贸ry przemierzy艂by ocean, by uczyni膰 ze swej matki uczciw膮 kobiet臋, czu艂by si臋 tak偶e zobowi膮zany post膮pi膰 jak nale偶y z kobiet膮, kt贸r膮 zgubi艂.

Sara pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie... nie s膮dz臋, 偶eby to by艂o m膮dre.

Za艣mia艂 si臋 kr贸tko.

- Chyba nie powinienem by膰 zaskoczony. C贸偶. - Odetchn膮艂 i z艂o偶y艂 jej lekki uk艂on. - Skoro nasze sprawy zosta艂y zako艅czone, mo偶e lepiej opuszcz臋 ci臋 teraz.

Bez s艂owa odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂. Sara patrzy艂a za nim. Wyje偶d偶a艂 na zawsze. Wraca艂 do Ameryki, do domu. Jednak zamiast odczuwa膰 wielk膮 ulg臋, Sara czu艂a si臋 zdruzgotana.

Wyje偶d偶a艂, a ona mog艂a tylko pod膮偶a膰 za nim oczami.

- 呕egnaj! - szepn臋艂a do oddalaj膮cego si臋 m臋偶czyzny. Do m臋偶czyzny, kt贸ry zabra艂 jej niewinno艣膰, ale tak偶e serce.

22

Ostatniej nocy Adrian nie spa艂 w domu. Jego matka wcale si臋 tym nie przejmowa艂a. Bez w膮tpienia nie brakowa艂o jej towarzystwa; ostatnio zabra艂a si臋 do tego krzywonogiego go艣cia, kt贸ry pracowa艂 dla Amerykanina.

Jak ona mog艂a?

Czy on nikogo ju偶 nie obchodzi艂? Nikt by nie zauwa偶y艂, gdyby ju偶 nigdy nie wr贸ci艂!

Mimo ciep艂ego poranka zadr偶a艂. Po wczorajszych wydarzeniach nad rzek膮 ukrywa艂 si臋 przed lud藕mi. Obserwowa艂 bieganin臋 wok贸艂 Byrde Manor. Widzia艂, jak Sara wyci膮ga Amerykanina z rzeki, po czym przygl膮da艂 si臋, jak wszyscy przychodz膮 mu z pomoc膮.

Przez ca艂膮 noc kuli艂 si臋 w krzakach przy drodze, patrzy艂 i nas艂uchiwa艂. Ul偶y艂o mu, gdy si臋 dowiedzia艂, 偶e ten cz艂owiek prze偶y艂.

Teraz burmistrz i szeryf prowadzili dochodzenie i serce Adriana mocniej zabi艂o. Czy Amerykanin go widzia艂? Czy widzia艂, kto pos艂u偶y艂 si臋 t膮 star膮 dubelt贸wk膮? Czy teraz wszyscy b臋d膮 go szuka膰?

Ch艂opiec zacisn膮艂 szcz臋ki, by powstrzyma膰 ich dr偶enie. Zaciska艂 je, a偶 zacz臋艂y bole膰. Wcale nie mia艂 zamiaru zabi膰 Amerykanina. Chcia艂 tylko, by znalaz艂 si臋 daleko od Sary. By艂o jasne, 偶e ten cz艂owiek j膮 szanta偶owa艂. Lecz Adrian nie zamierza艂 go zastrzeli膰.

Tak, zamierza艂e艣.

Adrian zacisn膮艂 powieki przed oskar偶ycielskim g艂osem, kt贸ry nie chcia艂 go opu艣ci膰. Przez ca艂膮 noc s艂ysza艂 ten g艂os. Ukrad艂e艣 strzelb臋 panu Hamiltonowi, wytropi艂e艣 Amerykanina, podnios艂e艣 strzelb臋, wycelowa艂e艣 i strzeli艂e艣 do niego.

Dreszcz wstrz膮sn膮艂 jego cia艂em. W cieniu studni Adrian obj膮艂 si臋 ramionami. Po raz pierwszy w 偶yciu by艂 zadowolony, 偶e nie ma ojca, gdy偶 ojciec zabiera艂by go na polowania i nauczy艂 lepiej strzela膰. W贸wczas mo偶e nie by艂oby dziury w ramieniu Amerykanina, za to by艂aby w jego piersi.

呕o艂膮dek podszed艂 mu do gard艂a, a w ustach poczu艂 gorzki smak 偶贸艂ci.

Ale wszystko jest w porz膮dku, powiedzia艂 sobie. Amerykanin prze偶yje.

Lecz teraz, gdy Adrian patrzy艂, jak ten cz艂owiek odchodzi od Sary, w piersiach zn贸w wezbra艂 mu strach. Sara uratowa艂a tego cz艂owieka, a mimo to on wyra藕nie by艂 na ni膮 w艣ciek艂y. Dlaczego? Czy podejrzewa艂, 偶e to ona kaza艂a Adrianowi go zabi膰?

Adrian czai艂 si臋 za krzewami, a偶 Amerykanin dosiad艂 konia i odjecha艂, a Adrian m贸g艂 spokojnie spojrze膰 na Sar臋.

Sta艂a nieruchomo tam, gdzie ten cz艂owiek j膮 zostawi艂, omijaj膮c wzrokiem dw贸r i d艂ugi podjazd. Omijaj膮c wzrokiem drog臋, kt贸r膮 pojecha艂 pan MacDougal.

Cho膰 wiedzia艂, jakie podejmuje ryzyko, cho膰 wiedzia艂, 偶e powinien ucieka膰 i nigdy tu nie wraca膰, Adrian ruszy艂 w jej stron臋. Wydawa艂a si臋 taka drobna i s艂aba na tle wielkich otwartych p贸l za ni膮. Taka delikatna. Musia艂 si臋 upewni膰, 偶e nikt jej nie wini za to, co si臋 sta艂o.

Id膮c do niej, obci膮ga艂 wymi臋ty p艂aszcz i strzepywa艂 li艣cie i ga艂膮zki, kt贸re jeszcze przywiera艂y do jego bryczes贸w. Splun膮艂 w d艂onie i pr贸bowa艂 przyg艂adzi膰 rozczochrane w艂osy. Przez ca艂y czas nie spuszcza艂 Sary z oczu.

Mia艂 okropne przeczucie, 偶e ona i Amerykanin zostali kochankami. Nie podoba艂a mu si臋 ta my艣l - nienawidzi艂 jej, tak jak nienawidzi艂 flirt贸w swej matki. Lecz dawno temu nauczy艂 si臋, 偶e nie ma na matk臋 wp艂ywu. Teraz Amerykanin wyjecha艂 i Sara mo偶e b臋dzie go potrzebowa膰. Nie zamierza艂 jej zawie艣膰.

Stoj膮c przy starym murze, Sara zacisn臋艂a r臋ce na p艂askim kamieniu. Zaciska艂a je mocno, wyczuwaj膮c d艂o艅mi ka偶d膮 szczelin臋.

T臋tent kopyt dawno ucich艂. 呕adna chmura kurzu nie wisia艂a nad podjazdem; 偶adne g艂osy nie dobiega艂y od drogi. Znikn膮艂 z jej 偶ycia po cichu, prawie bezszelestnie.

Lecz zostawi艂 艣lad w jej sercu. Wielk膮, otwart膮 ran臋.

Po co by艂o to wszystko? Po co tutaj przyjecha艂? Dlaczego musia艂 wyjecha膰?

Mog艂a艣 sprawi膰, by pozosta艂. Mog艂a艣 przyj膮膰 jego propozycj臋 i wzi膮膰 z nim 艣lub.

Po艣lubi膰 m臋偶czyzn臋, kt贸ry tak naprawd臋 nie chcia艂 si臋 z ni膮 o偶eni膰? M臋偶czyzn臋, kt贸ry nienawidzi艂 jej rodziny? M臋偶czyzn臋, kt贸ry m贸g艂 zniszczy膰 偶ycie dw贸ch kobiet, kt贸re kocha艂a najbardziej na 艣wiecie?

Zacz臋艂a dr偶e膰 i jak stara kobieta za艂o偶y艂a r臋ce na piersi. Podskoczy艂a, gdy w niskiej trawie za sob膮 us艂ysza艂a kroki.

Wr贸ci艂?

Odwr贸ci艂a si臋 i kiedy ujrza艂a Adriana, nie potrafi艂a ukry膰 rozczarowania.

Natychmiast odwr贸ci艂a spojrzenie.

- Nie przejmuj si臋 jego wyjazdem, Saro. - G艂os ch艂opca by艂 cichy i b艂agalny. - On ci臋 tylko unieszcz臋艣liwia. Mam nadziej臋, 偶e nigdy nie wr贸ci.

Jego szczero艣膰 wywo艂a艂a smutny u艣miech na jej twarzy.

- S膮dz臋, 偶e nie masz si臋 ju偶 czego obawia膰, Adrianie. On wyje偶d偶a do Ameryki. I ja si臋 z tego ciesz臋 - doda艂a, bardzo przekonuj膮co. - On naprawd臋 tutaj nie pasuje.

- Wi臋c dlaczego przyjecha艂? Odk膮d si臋 pojawi艂, masz same k艂opoty. Straszy艂 ci臋, pobi艂 biednego Gume臋. Will m贸wi艂, 偶e on by艂 bokserem w Ameryce. Ca艂a s艂u偶ba tak m贸wi. - Twarz ch艂opca przybra艂a ponury wyraz. - Pospolity awanturnik nie powinien dr臋czy膰 takiej damy jak ty.

- On nie jest bokserem - odparowa艂a Sara, cho膰 uwa偶a艂a, 偶e jest to bardzo prawdopodobne. To t艂umaczy艂oby jego atletyczn膮 budow臋. - Wznosi mosty i budynki. Ma w艂asne przedsi臋biorstwo i wielu ludzi pracuje dla niego. Ale niewa偶ne, co on robi - doda艂a i machn臋艂a r臋k膮. - Niewa偶ne, po co tutaj przyjecha艂. Ju偶 go nie ma. - Odetchn臋艂a i u艣miechn臋艂a si臋. - Och, ju偶 prawie po艂udnie, a ja nic nie zrobi艂am. Powiedz mi, co ci臋 tutaj sprowadza? - Oczy jej si臋 zw臋zi艂y, gdy zauwa偶y艂a jego niechlujny wygl膮d. - O, m贸j Bo偶e! Gdzie spa艂e艣 tej nocy, Adrianie? W stodole?

Oczy mu b艂ysn臋艂y, po czym zwr贸ci艂y w inn膮 stron臋.

- Czy twoja matka wie, gdzie jeste艣? Prychn膮艂.

- Nie. J膮 obchodz膮 tylko pieni膮dze, kt贸re m贸j stryj Neville daje jej na mnie. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i 艣cisn臋艂a mu rami臋.

- Neville i Liwie bardzo ci臋 kochaj膮, Adrianie. I ja tak偶e. Z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋.

- Ja tak偶e ci臋 kocham, Saro. Naprawd臋 kocham.

Wyci膮gn膮艂 r臋ce, by j膮 obj膮膰, lecz ona si臋 cofn臋艂a. Nasta艂a d艂uga chwila niezr臋cznej ciszy.

Nie zamierza艂a nada膰 swym s艂owom takiego znaczenia, w jakim on je najwidoczniej odebra艂. Wielkie nieba, czy niczego nie potrafi zrobi膰 tak, jak trzeba?

- Przykro mi, Adrianie.

- Nie. Hm... - Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 z wyrazem oszo艂omienia na twarzy. Zn贸w zobaczy艂a walk臋 mi臋dzy ch艂opcem, kt贸rym by艂, a m艂odzie艅cem, kt贸rym si臋 stawa艂. Wcisn膮艂 pi臋艣ci do kieszeni. - Musz臋 i艣膰 - mrukn膮艂. Po czym, tak jak Marsh, odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂 sztywnym krokiem.

Sara z ci臋偶kim sercem patrzy艂a, jak odchodzi. Gdyby by艂a m艂odsza - i niewinna - to zas艂ugiwa艂aby na podziw takiego ch艂opca, jak Adrian. Odda艂aby wszystko, by cofn膮膰 si臋 o trzy lata, by zn贸w wchodzi膰 w 艣wiat i dla odmiany wszystko robi膰 jak nale偶y.

Nie powinna czu膰 tej pustki w sercu.

Najlepiej, je艣li skupi si臋 na szczeg贸艂ach porozumienia z Marshallem MacDougalem.

Wyprostowa艂a wi臋c ramiona i ruszy艂a do domu. Musia艂a napisa膰 list do swego plenipotenta, kt贸ry po przeczytaniu go zapewne z wrzaskiem pobiegnie do jej brata.

Lepiej b臋dzie, je艣li napisze list r贸wnie偶 do Jamesa.

Adrianowi nigdy tak bardzo nie brakowa艂o ojca jak tego strasznego dnia. Stryj wiedzia艂by, co zrobi膰, gdyby by艂 tutaj.

Ale gdyby stryj Neville si臋 dowiedzia艂, 偶e Adrian opu艣ci艂 Eton w 艣rodku trymestru, by艂by tak z艂y, 偶e nie chcia艂by go wys艂ucha膰.

Czubkiem buta ch艂opiec kopn膮艂 kamie艅, le偶膮cy po艣rodku drogi. Ze spuszczon膮 g艂ow膮 i przygarbionymi ramionami powl贸k艂 si臋 do domu. Nienawidzi艂 Eton. Od pierwszego dnia marzy艂 tylko o powrocie do domu, do Kelso. Lecz od przyjazdu tutaj nic nie zrobi艂 tak, jak nale偶y.

W czasie jego nieobecno艣ci matka sta艂a si臋 bardziej bezwstydna.

My艣la艂, 偶e jest zbyt m膮dry dla tych rozpieszczonych, bogatych ch艂opc贸w z ich pokojowcami i nauczycielami jazdy konnej! Lecz nagle przesta艂 si臋 uwa偶a膰 za m膮drego. By艂 b臋kartem bogatego cz艂owieka - b臋kartem zmar艂ego bogatego cz艂owieka - i chocia偶 stryj by艂 dla niego dobry, to jak d艂ugo mo偶na oczekiwa膰, 偶e nadal b臋dzie traktowa艂 go w ten spos贸b?

Szczeg贸lnie 偶e jego zachowanie by艂o tak jawnie z艂e.

By艂 idiot膮. G艂upcem. By艂 tak g艂upi, 偶e nawet przekona艂 samego siebie, i偶 wytworna dama, taka jak Sara Palmer, mo偶e przywi膮za膰 si臋 do niego.

Skrzywi艂 si臋 na samo wspomnienie tego mi艂osnego wyznania. Jaki g艂upi musi si臋 jej wydawa膰. Jaki dziecinny.

Wci膮ga艂 wielkie hausty powietrza, ale mia艂 wra偶enie, 偶e nie mo偶e oddycha膰. Jak dot膮d nikt go nie podejrzewa - przynajmniej szeryf i burmistrz nic nie powiedzieli Sarze. Mimo to wina ci膮偶y艂a mu na sercu, niemal go mia偶d偶y艂a, kiedy my艣la艂, jak bliski by艂 zabicia cz艂owieka.

Czy naprawd臋 wierzy艂, 偶e Sara b臋dzie zadowolona, je艣li Amerykanin umrze? Dzisiaj wydawa艂a si臋 przygn臋biona odjazdem tego cz艂owieka.

Dotar艂 do Kelso i ponad mostem, kt贸ry wznosi艂 si臋 艂ukiem nad rzek膮 Tweed, spojrza艂 w stron臋 domk贸w, gdzie mieszka艂 razem z matk膮.

Nie chcia艂 i艣膰 do domu.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 w stron臋 miasta. Czy o艣mieli si臋 p贸j艣膰 do Kelso? A je艣li Marshall MacDougal nadal tam jest? Wydawa艂o si臋, 偶e ten cz艂owiek tak偶e go nie podejrzewa. Ale je艣li zobaczy go i zacznie przypomina膰 sobie wszystko?

Cho膰 Adriana przera偶a艂a my艣l, 偶e zostanie odkryty, nie m贸g艂 omin膮膰 miasta. Co艣 go tam ci膮gn臋艂o. Mo偶e poczu艂by si臋 lepiej, gdyby zosta艂 schwytany, oskar偶ony i wtr膮cony do wi臋zienia.

Podbr贸dek mu zadrga艂 i opad艂. W艂a艣nie na to zas艂u偶y艂; by wrzucono go do ma艂ego miejskiego wi臋zienia.

Gdy rozgl膮da艂 si臋 po mie艣cie, porywisty wiatr sprawia艂, 偶e ciarki przebiega艂y mu po sk贸rze. Miasto wygl膮da艂o tak jak co dzie艅. Ludzie chodzili do rze藕nika, piekarza, zielarza. Prostoduszna c贸rka kapelusznika my艂a okno wystawowe. Ko艂odziej pracowa艂 w otwartych drzwiach swej stajni, a korpulentny burmistrz Dinkerson wypad艂, trzaskaj膮c drzwiami, z biura szeryfa.

Adrian podskoczy艂, gdy kto艣 go popchn膮!:.

- Gdzie艣 by艂? - za艣wiergota艂 ch艂opi臋cy glos.

- Nie tw贸j interes - mrukn膮艂 Adrian, odpychaj膮c swego towarzysza Willa i powstrzymuj膮c si臋, by go nie uderzy膰. Serce wali艂o mu z niepokoju. - Je艣li jeszcze raz si臋 do mnie podkradniesz, nie potraktuj臋 ci臋 tak 艂agodnie.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e wiem co艣, czego ty nie wiesz - szydzi艂 mniejszy ch艂opiec, odskakuj膮c poza zasi臋g r臋ki Adriana.

- No to co? - Lecz strach jeszcze bardziej si臋 wzm贸g艂. Czy Will wie, co on zrobi艂?

- Kto艣 postrzeli艂 tego Amerykanina, pi臋艣ciarza. Postrzeli艂 i prawie zabi艂.

- Naprawd臋? - Adrian stara艂 si臋 udawa膰 zaskoczonego. - Jak to si臋 sta艂o? Zanim Will sko艅czy艂 opowie艣膰, dope艂nion膮 jego teori膮 o Cyganach i rozb贸jnikach, Adrian upewni艂 si臋, 偶e przynajmniej nikt go nie podejrzewa.

- Popatrz! - Will tr膮ci艂 go 艂okciem i pokaza艂 palcem. - To on.

- Kto?

- Amerykanin.

I tak jak burmistrz, wychodzi艂 z biura szeryfa.

Adrian spojrza艂 na niego, na rami臋 w temblaku i gniewn膮 twarz. S艂u偶膮cy tego cz艂owieka najpierw depta艂 mu po pi臋tach, potem szybko ruszy艂 w stron臋 publicznej stajni. Amerykanin po prostu stan膮艂 i zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰, jakby przygl膮da艂 si臋 miastu - lub te偶 kogo艣 szuka艂. Gdy jego spojrzenie spocz臋艂o na Adrianie, ch艂opiec odskoczy艂 do ty艂u.

- Do diab艂a - mrukn膮艂 Will i pop臋dzi艂 w przeciwnym kierunku. Adrian tak偶e chcia艂 uciec, lecz jego nogi jakby wros艂y w ziemi臋. Nie m贸g艂 si臋 ruszy膰 nawet o centymetr.

Przez d艂ug膮 straszliw膮 chwil臋 spojrzenie tego cz艂owieka by艂o wbite w Adriana. Lecz potem Amerykanin skin膮艂 lekko g艂ow膮 i odszed艂.

Adrian patrzy艂 za nim, a偶 m臋偶czyzna skr臋ci艂 na frontowy dziedziniec domu pastora. Przez ca艂y czas strach 艣ciska艂 mu gard艂o. Sara si臋 myli艂a. Amerykanin wcale nie wyjecha艂. Szuka艂 osoby, kt贸ra chcia艂a go zabi膰. Kaza艂 szeryfowi, burmistrzowi, a teraz i pastorowi pom贸c w szukaniu tego drania. Mo偶e jeszcze nie wie, kto by艂 sprawc膮 lecz w ko艅cu dojdzie do tego.

Adrian z zak艂opotaniem kr臋ci艂 si臋 w k贸艂ko, pr贸buj膮c podj膮膰 jak膮艣 decyzj臋. Wr贸ci do Eton.

Nie. Ucieknie do Edynburga.

Nie. Wyp艂ynie statkiem wielorybniczym na Morze P贸艂nocne.

Zn贸w mia偶d偶膮cy w piersi ci臋偶ar utrudnia艂 mu oddychanie. Utkwi艂 spojrzenie w wyblak艂ym szyldzie gospody Pod Kogutem i 艁ukiem, ko艂ysz膮cym si臋 na 艂a艅cuchach w rze艣kim porannym wietrze. Bez namys艂u ruszy艂 ulic膮.

Musia艂 si臋 przyzna膰.

By艂a to jedyna rzecz, jaka przysz艂a mu do g艂owy. Musia艂 zaczeka膰 na tego cz艂owieka w jego pokoju, gdzie nikt ich nie us艂yszy. Wyzna sw膮 zbrodni臋, a je艣li pan MacDougal zechce odprowadzi膰 go do szeryfa, to p贸jdzie tam. Przyzna si臋 do wszystkiego.

Chcia艂 by膰 m臋偶czyzn膮.

Tylko kilku ludzi siedzia艂o w jadalni i Adrian bez trudu prze艣lizgn膮艂 si臋 niezauwa偶ony po schodach. Na drugim pi臋trze by艂y cztery pokoje. Podszed艂 do czwartego i osun膮艂 si臋 po zamkni臋tych drzwiach. Kolana mu si臋 trz臋s艂y, i by艂o mu s艂abo ze strachu.

Gdy us艂ysza艂 kobiecy g艂os, a potem ci臋偶kie kroki na schodach, skoczy艂 na r贸wne nogi. Nie zastanawiaj膮c si臋, wpad艂 do pokoju, a gdy kroki si臋 przybli偶y艂y, schowa艂 si臋 pod 艂贸偶ko.

Pokoj贸wka zosta艂a ledwie kilka minut, nape艂niaj膮c dzban, wymieniaj膮c 艣wiece i 艣ciel膮c 艂贸偶ko. Palce jej st贸p w zniszczonych pantoflach znalaz艂y si臋 blisko twarzy Adriana. R膮bek jej sp贸dnicy by艂 wystrz臋piony, a po艅czochy nie pasowa艂y do reszty. Adrian wstrzyma艂 oddech.

W co si臋 znowu wpakowa艂? Wreszcie pokoj贸wka wysz艂a i zn贸w m贸g艂 oddycha膰. Wyczo艂ga艂 si臋 ze swej kryj贸wki i przez kilka minut po prostu siedzia艂, rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂. Sk贸rzana torba le偶a艂a przy drewnianym biurku pod oknem. Ma艂y kufer u st贸p 艂贸偶ka by艂 cz臋艣ciowo spakowany.

Mo偶e Amerykanin wyje偶d偶a.

Na biurku le偶a艂 stos papier贸w; ch艂opiec podszed艂 do biurka i zacz膮艂 czyta膰.

Mia艂 przed sob膮 list臋 ko艣cio艂贸w. Jego oczy sta艂y si臋 czujne. Niemal po艂owa ko艣cio艂贸w zosta艂a przekre艣lona.

Zaciekawiony, uni贸s艂 r贸g strony, by zerkn膮膰 na kartk臋 pod spodem. Ta zawiera艂a list臋 miast portowych. I zn贸w niekt贸re zosta艂y wykre艣lone.

Zmarszczy艂 brwi. O co chodzi艂o w tym wszystkim? Czy ten cz艂owiek zamierza艂 odwiedzi膰 wszystkie te miejsca? Powiedzia艂, 偶e jest na wakacjach. A kto w czasie wakacji odwiedza ko艣cio艂y? I kto chcia艂by pojecha膰 do Badensea? Adrian by艂 tam kiedy艣, pami臋ta paskudn膮 dziur臋, kt贸ra 艣mierdzia艂a zepsut膮 ryb膮.

Adrian potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Mo偶e ten cz艂owiek szuka艂 kogo艣 w tych miejscach. Lecz co to mog艂o by膰?

Przeszuka艂 reszt臋 papier贸w. List polecony z bosto艅skiego banku, r臋cznie narysowana mapa okolic Kelso, a偶 po Byrde Manor. Studiowa艂 j膮 d艂u偶sz膮 chwil臋, zanim j膮 podni贸s艂 i znalaz艂 list adresowany do pana MacDougala. Jednak w li艣cie rzuci艂o mu si臋 w oczy inne nazwisko: Maureen MacDougal.

Czy Marshall MacDougal by艂 偶onaty z inn膮 kobiet膮, podczas gdy ugania艂 si臋 za Sar膮?

Czy ona dlatego by艂a taka nieszcz臋艣liwa, 偶e odkry艂a jego ma艂偶e艅stwo?

Lecz Maureen MacDougal nie by艂a 偶on膮 Amerykanina. By艂a jego matk膮, a list pochodzi艂 od kogo艣 w Londynie, kto poszukiwa艂 informacji o niej i o Cameronie Byrdzie.

Adrian usiad艂 wygodnie na krze艣le i zamy艣li艂 si臋. Cameron Byrde. To ojciec jego ciotki, Liwie. Lecz on od dawna nie 偶yje. Co Amerykanin m贸g艂 mie膰 z nim wsp贸lnego?

Naraz wszystko zrozumia艂.

Marshall MacDougal, kt贸ry nosi艂 nazwisko matki, jest synem Camerona Byrde'a.

Adrian rzuci艂 list z powrotem na biurko. On tak偶e nosi艂 nazwisko swej matki, zanim stryj zacz膮艂 nalega膰, by wr贸ci艂 do nazwiska ojca. Teraz by艂 Adrianem Hawkiem.

A Marshall MacDougal musi by膰 Marshallem Byrde'em. Lecz co to wszystko znaczy? Czy Sara o tym wie?

- Co, do diab艂a, robisz w moim pokoju?

Adrian obr贸ci艂 si臋 tak szybko, 偶e papiery rozsypa艂y si臋 po pod艂odze. W drzwiach sta艂 Amerykanin, zagradzaj膮c mu drog臋 ucieczki. Ze strachu ch艂opiec zrobi艂 okr膮g艂e oczy i wbi艂 obcasy w pod艂og臋, odsuwaj膮c do ty艂u krzes艂o, a偶 zderzy艂o si臋 z biurkiem. - Ja... ja...

- Wydu艣 to z siebie, ch艂opcze, zanim oberw臋 ci uszy. - Zbli偶y艂 si臋 szybkim krokiem. - Co robisz w moim pokoju, przegl膮daj膮c moje prywatne papiery?

- Ja... przyszed艂em tutaj... przyzna膰 si臋. - Jego g艂os zabrzmia艂 jak skrzek 偶aby.

- Przyzna膰 si臋? Do czego?

Adrian nie odpowiedzia艂. Opu艣ci艂 oczy na zranione rami臋 tego cz艂owieka, po czym powoli podni贸s艂 je znowu i napotka艂 podejrzliwe spojrzenie. Wiedzia艂, 偶e ten cz艂owiek zrozumia艂 ten ruch.

- Ty diabelski pomiocie! - M臋偶czyzna chwyci艂 go mocno za rami臋. - Ty ma艂y b臋karcie!

Przera偶ony Adrian uciek艂 si臋 do jedynej broni, jaka mu zosta艂a.

- Mo偶e jestem b臋kartem - wyj膮ka艂 w ko艅cu. - Ale pan tak偶e nim jest, panie Byrde!

23

Dzi臋ki Bogu, 偶e drugie rami臋 mia艂 uwi臋zione w temblaku. Inaczej, pomy艣la艂 Marsh, m贸g艂by uderzy膰 bezczelnego smarkacza, kt贸rego unieruchomi艂 na krze艣le.

To on go postrzeli艂. Jednak w tej chwili to nie tamto zdarzenie wzbudzi艂o w Marshu tak膮 w艣ciek艂o艣膰; raczej jego ostatnie s艂owa.

Kiedy nazwa艂 ch艂opca b臋kartem, by艂o to przekle艅stwo, wyraz gniewu. Lecz kiedy smarkacz odrzuci艂 paskudny epitet w jego stron臋, to znaczy艂o co艣 wi臋cej.

- Nie jestem niczyim b臋kartem - o艣wiadczy艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. Zacisn膮艂 zdrow膮 r臋k臋 na barku chudego m艂odzika i pochyli艂 si臋 do przodu, a偶 ich twarze znalaz艂y si臋 o kilka centymetr贸w od siebie. - Niczyim!

Lecz ch艂opiec, kt贸ry wyczu艂 czu艂y punkt Marsha, zaatakowa艂.

- Jest pan b臋kartem Camerona Byrde'a. Niech pan nie zaprzecza. Przyjecha艂 pan tutaj i pr贸buje wydosta膰 od jego rodziny pieni膮dze. Dlatego Sara tak si臋 pana boi!

- Ciep艂o, ale... - Marsh w por臋 si臋 spostrzeg艂. Cho膰 chcia艂 powiedzie膰 prawd臋, cho膰 mia艂 j膮 na ko艅cu j臋zyka - nie m贸g艂 tego zrobi膰. W艂a艣nie dobi艂 targu z Sar膮, jej pieni膮dze i jej niewinno艣膰 za jego milczenie. Cho膰 nie chcia艂 ju偶 jej przekl臋tych pieni臋dzy, musia艂 dotrzyma膰 umowy. Czu艂 si臋 jak kanalia przez to, 偶e zmusi艂 j膮 do porozumienia, kt贸re zawarli w gniewie.

Dobi艂 targu. Teraz musi z tym 偶y膰.

A je艣li Sara wys艂a艂a tego ch艂opca, by przeszuka艂 jego papiery? A je艣li wys艂a艂a tego smarkacza, by go zastrzeli艂...

- Dlaczego tutaj przyszed艂e艣? Dlaczego si臋 teraz przyznajesz? Zobaczy艂 z satysfakcj膮, 偶e Adrianowi dr偶y podbr贸dek. Pu艣ci艂 rami臋 ch艂opca i cofn膮艂 si臋, wci膮偶 mu si臋 przygl膮daj膮c.

- Dlaczego pr贸bowa艂e艣 mnie zabi膰?

Ch艂opiec kilka razy odetchn膮艂 g艂臋boko i z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋.

- My艣la艂em, 偶e skrzywdzi艂 pan Sar臋. Ba艂a si臋 pana. - W niebieskich oczach ch艂opca zn贸w b艂ysn膮艂 gniew. - A potem nad rzek膮 zobaczy艂em, jak pan j膮 ca艂uje.

- Szpiegowa艂e艣 nas? - Marsh potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Jakkolwiek by艂 w艣ciek艂y, nie m贸g艂 odm贸wi膰 ch艂opcu bystro艣ci. Podejrzewa艂, 偶e co艣 si臋 dzieje, i nie pomyli艂 si臋. Jak Marsh m贸g艂by gniewa膰 si臋 na m艂odzika, kiedy ten by艂 taki lojalny wobec Sary? - Strzeli艂e艣 do mnie, bo my艣la艂e艣, 偶e ona si臋 mnie boi, czy dlatego, 偶e j膮 poca艂owa艂em? - Prychn膮艂, kiedy ch艂opiec przybra艂 buntowniczy wyraz twarzy. - Nie jeste艣 troch臋 za m艂ody na ataki zazdro艣ci?

- Nie jestem za m艂ody, 偶eby wiedzie膰, 偶e ona si臋 艣miertelnie pana boi - mrukn膮艂 Adrian. - I 偶e pana nienawidzi.

Marsh j臋kn膮艂 i odwr贸ci艂 si臋. Tak, Sara go nienawidzi艂a, lecz i po偶膮da艂a. A on mo偶e sprawi膰, 偶eby zn贸w go zapragn臋艂a. Tylko nie m贸g艂 tego zrobi膰, ze wzgl臋du na ich umow臋.

Ona dotrzyma艂a s艂owa. On tak偶e musia艂 to zrobi膰.

Tymczasem przysz艂o mu rozwi膮za膰 kolejny problem. Zacz膮艂 przemierza膰 pok贸j, pocieraj膮c kark i staraj膮c si臋 wymy艣li膰, co zrobi膰 z ch艂opcem.

Odwr贸ci艂 si臋 i utkwi艂 w Adrianie surowe spojrzenie.

- Strzeli艂e艣 do mnie. Zamierza艂e艣 mnie zabi膰. Co, wed艂ug ciebie, powinienem zrobi膰?

Ch艂opiec poblad艂 i zacz膮艂 si臋 wierci膰 na krze艣le. - Nie wiem.

- My艣l臋, 偶e wiesz. Powinienem wzi膮膰 ci臋 za chudy kark, zaci膮gn膮膰 do biura szeryfa i powiedzie膰 mu, 偶eby ci臋 zamkn膮艂 w wi臋zieniu. Powinienem sta膰 w pierwszym rz臋dzie i patrze膰, jak ci臋 wieszaj膮. Wieszaj膮! - Powt贸rzy艂 z w艣ciek艂o艣ci膮. - Za usi艂owanie morderstwa grozi stryczek, Adrianie. Zdajesz sobie z tego spraw臋?

Za ka偶dym jego s艂owem ch艂opiec g艂臋biej wciska艂 si臋 w krzes艂o. Zwiesi艂 g艂ow臋 i milcza艂.

Marsh zacisn膮艂 szcz臋ki.

- Powinienem w tej chwili ci臋 tam zaci膮gn膮膰. - Odetchn膮艂 g艂臋boko. - Powinienem przekaza膰 ci臋 szeryfowi i niech ci臋 diabli, ale nie zrobi臋 tego.

Ch艂opiec podni贸s艂 g艂ow臋. - Nie zrobi pan?

- Nie, je艣li szczerze odpowiesz na kilka pyta艅. Szczerze. Pami臋taj, 偶e wiem, gdzie mieszkasz. Odnajd臋 ci臋 i przeka偶臋 szeryfowi, je艣li si臋 dowiem, 偶e mnie ok艂ama艂e艣.

- Ja nie k艂ami臋. Dlatego tutaj jestem. Skinieniem g艂owy Marsh przyzna艂 mu racj臋.

- Dobrze. Dlaczego mnie postrzeli艂e艣?

- Powiedzia艂em panu. Chcia艂em pom贸c Sarze. Ale to nie by艂 dobry spos贸b - doda艂 z 偶alem. - Teraz to wiem.

- Czy ona nam贸wi艂a ci臋 do tego? - Nie!

- A co z tym? - wskaza艂 rozsypane papiery. - Ze szperaniem w moich papierach. Czy nam贸wi艂a ci臋 do tego?

- Nie! Sara o niczym nie wie.

- Wi臋c dlaczego przegl膮da艂e艣 moje papiery? Adrian westchn膮艂.

- Czeka艂em na pana. 呕eby panu powiedzie膰, 偶e to ja strzela艂em. By艂em... by艂em zdenerwowany. Wi臋c kiedy us艂ysza艂em pokoj贸wk臋, ukry艂em si臋 w pa艅skim pokoju pod 艂贸偶kiem.

- Moje papiery s膮 na biurku.

Ch艂opiec zn贸w westchn膮艂 i odwr贸ci艂 oczy.

- Ja tylko rzuci艂em na nie okiem. Nie powinien pan ich zostawi膰 tam, gdzie ka偶dy mo偶e je przeczyta膰.

- Tutejsza pokoj贸wka nie umie czyta膰.

Nie us艂yszawszy odpowiedzi, Marsh przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po w艂osach. Cho膰 sprawia艂o mu to przykro艣膰, wiedzia艂, 偶e musi opu艣ci膰 Adriana i Kelso - i Sar臋.

Jednak Sara powinna wiedzie膰, co odkry艂 ch艂opiec. Gdyby si臋 rozesz艂o, 偶e Marsh jest synem Camerona Byrde'a, to kto wie, co jeszcze mog艂oby wyj艣膰 na jaw? A gdyby istotnie tak si臋 sta艂o, nie chcia艂, by Sara my艣la艂a, 偶e to on rozg艂osi艂 te informacje.

Oczywi艣cie, nie mia艂o to sensu. Ona ju偶 go nienawidzi艂a. Wi臋c je艣li pewnego dnia znienawidzi go jeszcze bardziej...

Marsh odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na zgarbionego na krze艣le ch艂opca, rozpaczliwie staraj膮cego si臋 przybra膰 nonszalanck膮 poz臋. Czy zachowa艂by w tajemnicy to, co wie o Cameronie Byrdzie? By膰 mo偶e zrobi艂by to dla Sary.

- Chod藕my - poleci艂. Wzi膮艂 papiery, z艂o偶y艂 je i wcisn膮艂 do wewn臋trznej kieszeni kurtki.

Oczy ch艂opca rozszerzy艂y si臋, po czym zw臋zi艂y podejrzliwie. Zacisn膮艂 palce na por臋czach krzes艂a, lecz nie wsta艂.

- Dok膮d?

- Do Byrde Manor. Z艂o偶y膰 wizyt臋 Sarze.

Wyra藕nie zaskoczony, ch艂opiec przechyli艂 na bok g艂ow臋.

- Po co?

- Wyje偶d偶am z Kelso. Dzisiaj, o ile to mo偶liwe. Twoje domys艂y nie wyrz膮dz膮 mi krzywdy, ale jej mog膮.

- Nigdy n ie skrzywdzi艂bym Sary. - Adrian poderwa艂 si臋 z krzes艂a, patrz膮c spode 艂ba. - Nigdy!

- Jej to powiedz - wymamrota艂 Marsh. Mo偶e uwierzy w twoje dobre intencje; w moje nie uwierzy nigdy.

- Ma pani go艣ci, panienko.

Sara podnios艂a wzrok znad pustej karty pergaminu, kt贸ra le偶a艂a na biurku w jej alkierzu. Wpatrywa艂a si臋 w ni膮 ponad godzin臋, wbijaj膮c wzrok w cztery s艂owa, kt贸re dot膮d napisa艂a: 鈥濵贸j najdro偶szy bracie Jamesie鈥. To wszystko. Jeszcze nie obmy艣li艂a sposobu wyja艣nienia wydarze艅, w jakie zosta艂a uwik艂ana.

Mo偶e powinna wr贸ci膰 do Londynu i powiedzie膰 mu o wszystkim? Lecz wtedy musia艂aby r贸wnie偶 stan膮膰 twarz膮 w twarz z matk膮. Liwie i Neville niebawem wr贸c膮 z Glasgow, wiedzia艂a, 偶e nie powinna opuszcza膰 Kelso. Lecz musia艂a co艣 zrobi膰, by wyt艂umaczy膰 podj臋cie sporej sumy ze swych lokat. List wydawa艂 si臋 najlepszym sposobem. Tylko nie wiedzia艂a, jak zacz膮膰.

Dlatego z wielk膮 ulg膮 spojrza艂a na pokoj贸wk臋. Nie, 偶eby czu艂a si臋 na si艂ach przyjmowa膰 go艣ci. Jednak...

- Dw贸ch go艣ci?

- Tak, panienko. Panicz Adrian i ten pan MacDougal.

Sara poderwa艂a si臋, serce podesz艂o jej do gard艂a.

- Pan MacDougal?

- Tak, panienko. - K膮cik ust dziewczyny uni贸s艂 si臋 w lekkim, znacz膮cym u艣miechu. - Pani Hamilton wprowadzi艂a ich do salonu. Czy mam im powiedzie膰, 偶e zejdzie pani za chwil臋?

Wzburzenie Sary by艂o zbyt wielkie, by zwr贸ci艂a uwag臋 na reakcj臋 dziewczyny. Nie by艂o potrzeby, by si臋 stroi艂a dla Marshalla MacDougala. Mi臋dzy nimi wszystko sko艅czone.

Niemniej serce jej wali艂o i z trudem 艂apa艂a oddech. Dlaczego przyszed艂? Zawarli umow臋. Chyba nie ma zamiaru si臋 z niej wycofa膰?

A ju偶 na pewno nie przyszed艂 ponowi膰 swej propozycji zawarcia ma艂偶e艅stwa.

Staraj膮c si臋 odzyska膰 panowanie nad sob膮 Sara zacisn臋艂a usta, po czym wyg艂adzi艂a pomi臋te sp贸dnice.

- Nie ma potrzeby zwleka膰. Zobacz臋 si臋 z nimi od razu. Ka偶 kucharce przys艂a膰 tac臋 z herbat膮 dobrze?

Przybrawszy wyraz grzecznej oboj臋tno艣ci, dziewczyna dygn臋艂a, po czym znikn臋艂a. Lecz Sara odczeka艂a kilka minut, zanim posz艂a jej 艣ladem. Wr贸ci艂, ale z Adrianem. Co to mo偶e znaczy膰?

Szybko si臋 dowiedzia艂a.

Wyznanie Adriana wstrz膮sn臋艂o ni膮. To on postrzeli艂 Marsha.

- Ale dlaczego? Dlaczego, Adrianie?

Ch艂opak zwiesi艂 g艂ow臋 i patrzy艂 pos臋pnie na swe buty.

- My艣la艂, 偶e ci臋 chroni. Przede mn膮 - powiedzia艂 Marsh. Os艂upia艂e spojrzenie Sary zwr贸ci艂o si臋 ku niemu.

By艂a taka si艂a w tym zapieraj膮cym dech przyci膮ganiu si臋 ich oczu. Takie intymne sprz臋偶enie. Zbyt intymne. Z艂膮czy艂a i zacisn臋艂a palce, po czym, kiedy on przem贸wi艂, musia艂a zamruga膰 powiekami, by odp臋dzi膰 nierozs膮dne, pal膮ce 艂zy.

- Nie mog臋 go wini膰 za to, 偶e ci臋 chcia艂 broni膰, Saro. To by艂 g艂upi post臋pek. Post臋pek ch艂opca, nie m臋偶czyzny. - Utkwi艂 w Adrianie surowe spojrzenie. - Lecz przychodz膮c do mnie, przyznaj膮c si臋 do tego, dowi贸d艂, 偶e jest ju偶 m臋偶czyzn膮 a nie ch艂opcem.

Jego spojrzenie powr贸ci艂o do Sary. - Nie zamierzam donosi膰 o tym szeryfowi.

Sara z trudem mog艂a uwierzy膰 w s艂owa Marsha. Nie chcia艂 si臋 m艣ci膰 na ch艂opcu. To takie podobne do niego, pomy艣la艂a.

- Dzi臋kuj臋 - wydusi艂a z siebie. Po wyrazie ulgi na twarzy Adriana pozna艂a, 偶e on te偶 by艂 wdzi臋czny. - To tak wiele dla mnie znaczy - zdo艂a艂a doda膰. - I dla Adriana.

- Niestety, jest jeszcze co艣 - powiedzia艂 powa偶nie Marsh.

- Jeszcze co艣? - Sara przenios艂a spojrzenie z Marsha na Adriana, po czym zn贸w spojrza艂a ma Amerykanina.

- On odkry艂 m贸j sekret.

- Pa艅ski sekret? - Sara ze zdumieniem potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Pa艅ski sekret. Chce pan powiedzie膰, 偶e...

- 呕e Cameron Byrde by艂 moim ojcem - przerwa艂 jej. - 呕e sp艂odzi艂 mnie, zanim po艣lubi艂 twoj膮 matk臋.

Patrzy艂 na ni膮 uporczywie, jakby zamierza艂 nada膰 wi臋ksz膮 wag臋 wypowiedzianym przez siebie s艂owom. Sara zawaha艂a si臋.

- On wie... wszystko?

- Prawie.

Sara zwr贸ci艂a si臋 do ch艂opca, starannie dobieraj膮c s艂owa:

- Jak si臋 dowiedzia艂e艣? Adrian wzruszy艂 ramionami.

- Czeka艂em w jego pokoju, 偶eby si臋 przyzna膰. I wtedy zobaczy艂em jakie艣 papiery i list i zacz膮艂em czyta膰. On jest b臋kartem, tak jak ja. I jest bratem przyrodnim ciotki Liwie.

Sara rzuci艂a spojrzenie na twarz Marsha. Lecz on nie patrzy艂 na ni膮. Wpatrywa艂 si臋 w ch艂opca z pozbawion膮 wyrazu twarz膮. S艂owa Adriana zdawa艂y si臋 wisie膰 nad nimi. 鈥濷n jest b臋kartem, tak jak ja鈥. Tylko oni oboje b臋d膮 znali ca艂膮 prawd臋 o jego pochodzeniu.

Kiedy Marsh zwr贸ci艂 na ni膮 spojrzenie, Sara nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e mo偶na mu ufa膰. Je艣li m贸g艂 bez sprzeciwu 艣cierpie膰 te s艂owa, wiedzia艂a, 偶e dotrzyma sekretu.

Sara wzi臋艂a g艂臋boki oddech. Mia艂a uczucie, 偶e z jej ramion nareszcie zdj臋to ogromny ci臋偶ar. Sekret Liwie by艂 bezpieczny; ten cz艂owiek nigdy nie zagrozi jej dobremu imieniu.

Zarazem ogarn膮艂 j膮 niewyt艂umaczalny smutek. Przyby艂 z tak daleka, po zemst臋, po sprawiedliwo艣膰. Teraz odje偶d偶a艂 w pewien spos贸b znacznie ubo偶szy. Wiedzia艂, 偶e ma drug膮 rodzin臋, lecz nigdy nie b臋dzie m贸g艂 si臋 do niej przyzna膰. Sara dopiero w ostatnich tygodniach zacz臋艂a rozumie膰, jak bezcenna jest rodzina.

Teraz dobrze rozumia艂a, 偶e bardziej mi艂o艣膰 ni偶 nienawi艣膰 przywiod艂a go do Szkocji. Dobrze rozumia艂a te偶, 偶e on nigdy nie zrani艂by umy艣lnie ani jej, ani jej rodziny. Jak偶e szanowa艂a go za to, 偶e osi膮gn膮艂 sukces ci臋偶k膮 prac膮, a nie dzi臋ki rodzinnym powi膮zaniom.

Jak偶e chcia艂a, by oni oboje mogli pozna膰 si臋 na nowo i zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku. Z trudem prze艂kn臋艂a 艣lin臋. Och, jak偶e chcia艂a, by mogli zacz膮膰 od pocz膮tku!

Lecz nie mogli. Post膮pi艂 honorowo, proponuj膮c ma艂偶e艅stwo. Ona post膮pi艂a honorowo, nie przyjmuj膮c tej propozycji. Nic wi臋c nie powiedzia艂a, a po chwili on odchrz膮kn膮艂.

- Tobie pozostawiam ch艂opca - powiedzia艂. - Chcia艂em tylko, by艣 si臋 dowiedzia艂a, 偶e nie z艂ama艂em naszej umowy.

- Wiem - us艂ysza艂a dr偶enie w swym g艂osie. Dlaczego to by艂o takie trudne? - Wiem.

Skin膮艂 g艂ow膮, po czym odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂 z pokoju. A w pustce, jaka pozosta艂a po jego odej艣ciu, Sara s艂ysza艂a echa ostatnich kilku burzliwych tygodni. Echa, kt贸re chcia艂a pami臋ta膰, kt贸rymi chcia艂a si臋 rozkoszowa膰 przez reszt臋 pustych dni. Gdy偶 wiedzia艂a, 偶e b臋d膮 puste.

Gdy spojrza艂a na stoj膮cego Adriana, zda艂a sobie spraw臋, 偶e musia艂a jeszcze upora膰 si臋 z Adrianem.

Czytaj膮c w jej my艣lach, Adrian rzek艂:

- Nie powiesz jej o nim, prawda? O tym, 偶e ma brata.

Krzywi膮c si臋, Sara stan臋艂a z nim twarz膮 w twarz.

- Jeszcze nie teraz. Ale... ale w ko艅cu tak. My艣l臋, 偶e powinna wiedzie膰.

Adrian zmarszczy艂 brwi.

- Nie wiem, dlaczego chcesz z tym czeka膰. On wyje偶d偶a do Ameryki.

Je艣li b臋dziesz zwleka膰, ona go nie zobaczy.

- My艣l臋... 偶e on w艂a艣nie tego chce.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e nie chce pozna膰 swej siostry?

Ch艂opiec podszed艂 do okna i wyjrza艂 przez nie, lecz Marshalla MacDougala ju偶 nie by艂o. Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na Sar臋. - Gdybym ja mia艂 siostr臋, chcia艂bym j膮 pozna膰.

- C贸偶. Pan MacDougal jest cz艂owiekiem nieprzewidywalnym. Udowodni艂 to, nie m贸wi膮c szeryfowi o tym, co zrobi艂e艣.

Adrian zrobi艂 zak艂opotan膮 min臋, a Sara naciska艂a dalej:

- Spodziewam si臋, 偶e zachowasz sekret pana MacDougala, Adrianie.

To znaczy, 偶e nikomu nie powiesz. Nigdy. Ja zachowam tw贸j sekret przed szeryfem i wszystkimi lud藕mi w Kelso, a ty dochowasz sekretu pana MacDougala i Olivii. Zgoda?

Oczywi艣cie, zgodzi艂 si臋. Jednak p贸藕niej, gdy Adrian poszed艂 ju偶 do domu, a Sara zosta艂a sama ze swymi pos臋pnymi my艣lami, przysz艂a jej do g艂owy nieprzyjemna refleksja, 偶e cho膰 Adrian mia艂 dochowa膰 jeden sekret, ona mia艂a a偶 trzy.

Nie by艂o trudno zatai膰 to偶samo艣膰 osoby, kt贸ra postrzeli艂a Marsha. Trudniej by艂oby zachowa膰 milczenie o tym, kim naprawd臋 jest ten Amerykanin. Lecz. by艂oby prawie niemo偶liwe ukry膰 prawd臋 o tym, co zasz艂o mi臋dzy ni膮 a Marshem. O starciu woli, wybuchu nami臋tno艣ci, a teraz, po jego odej艣ciu, niezmiernej g艂臋bi jej uczu膰.

Teraz, gdy siedzia艂a sama w pustym salonie, jej najwi臋kszym sekretem by艂a pewno艣膰, 偶e odda艂a mu tak偶e swe serce.

Do diab艂a! Co ty tutaj robisz, ch艂opcze?

Nie do艣膰, 偶e Marsh mia艂 pulsuj膮cy b贸l g艂owy, bol膮cy bark i j臋zyk szorstki od zbyt wielkiej ilo艣ci alkoholu, to jeszcze musia艂 go dr臋czy膰 chudy opryszek, kt贸ry przestrzeli艂 mu rami臋.

Patrzy艂 gniewnie na spoconego ch艂opca stoj膮cego w drzwiach pokoju, kt贸ry wynaj膮艂 w St. Boswell. Opu艣ci艂 Kelso dwa dni temu. W艂a艣ciwie powinien ju偶 by膰 w Dumfries, uzgadniaj膮c rejs na jakim艣 statku. Lecz co艣 go wstrzymywa艂o. Pierwszego popo艂udnia zatrzyma艂 si臋 tutaj i dalej nie ruszy艂.

Gdyby ju偶 wsiad艂 na statek, po kilku tygodniach dotar艂by do domu, do Ameryki. Lecz na t臋 my艣l tylko potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie by艂by w domu, bo go nie mia艂. Dom to miejsce, gdzie ludzie si臋 kochaj膮 a jego nikt nie kocha艂. Ju偶 nie. Mia艂 przedsi臋biorstwo i dach nad g艂ow膮; kilku przyjaci贸艂, kt贸rzy bardziej byli partnerami w interesach ni偶 bliskimi mu lud藕mi. To wszystko.

Zosta艂 wi臋c w tym n臋dznym zaje藕dzie pocztowym, pij膮c za du偶o, rw膮c si臋 do b贸jek i o wiele za cz臋sto my艣l膮c o Sarze.

Z艂y na siebie, skupi艂 gniew na ch艂opcu.

- Pyta艂em, co ty tutaj robisz? Dlaczego mnie 艣ledzi艂e艣? Nie masz broni, prawda? - warkn膮艂. - A mo偶e przyjecha艂e艣 mnie wyko艅czy膰?

Ch艂opiec nie odpowiedzia艂. Zamiast tego zacz膮艂 otrzepywa膰 zakurzonym kapeluszem bryczesy, jakby szuka艂 odpowiednich s艂贸w. - Ja... uuu... chcia艂em porozmawia膰 z panem.

- Nie. - Marsh zacz膮艂 zamyka膰 drzwi, lecz ch艂opiec przemkn膮艂 obok niego i wpad艂 do pokoju. - Do diab艂a! Wyno艣 si臋 st膮d!

- Ja tylko chc臋 o co艣 pana zapyta膰.

- O co?

Ch艂opiec z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. By艂 zdenerwowany i Marsh zacz膮艂 mu wsp贸艂czu膰. 艁agodz膮c ton, powt贸rzy艂:

- O co?

- Ja... ja wiem, 偶e nic mi pan nie jest winien - zacz膮艂 ch艂opiec. - Chc臋 powiedzie膰, 偶e postrzeli艂em pana i tak dalej. To ja jestem panu co艣 winien.

Wi臋c... wi臋c przyjecha艂em tutaj, bo pomy艣la艂em, 偶e mo偶e m贸g艂bym pop艂yn膮膰 z panem, do Ameryki. Marsh zdumiony spojrza艂 na Adriana.

- M贸g艂bym pracowa膰 dla pana - ci膮gn膮艂 pospiesznie ch艂opiec, a uszy mu poczerwienia艂y. - M贸g艂bym robi膰 wszystko, co by pan chcia艂...

- Najpierw chcia艂e艣 mnie zabi膰. A teraz chcesz dla mnie pracowa膰? - Marsh zn贸w pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Nie rozumiem ci臋. Dlaczego chcesz wyruszy膰 tak daleko? Tutaj masz dom, rodzin臋.

- Nie pasuj臋 tutaj!

- A co z matk膮? Z ciotk膮 i stryjem? I co z Sar膮? - Oni nie rozumiej膮.

- Nie rozumiej膮 czego?

- Co to znaczy by膰 b臋kartem!

Zdrow膮 r臋k膮 Marsh potar艂 kark. Do diab艂a. Co mia艂 mu odpowiedzie膰? Tak jak Adrian, nigdy nie mia艂 ojca. Lecz zawsze wierzy艂, 偶e ma. Nawet teraz, wiedz膮c o drugim ma艂偶e艅stwie Camerona Byrde'a, czerpa艂 pewn膮 pociech臋 z tego, 偶e nie jest niczyim b臋kartem.

Lecz by艂 to tylko papier. Nic wi臋cej.

Adriana i jego 艂膮czy艂a wi臋藕. Byli ch艂opcami, kt贸rzy wychowywali si臋 bez ojc贸w.

Patrzy艂 w pe艂ne nadziei oczy stoj膮cego przed nim m艂odzika i widzia艂, jak ta nadzieja, w miar臋 jak mija艂y sekundy, zmienia si臋 w zniech臋cenie.

Westchn膮艂.

- Usi膮d藕, Adrianie. Pomy艣lmy o tym. - Wskaza艂 dzban. - Pocz臋stuj si臋. Jeste艣 g艂odny? - Zam贸wi艂 talerz jedzenia, a potem patrzy艂, jak ch艂opiec szybko je poch艂ania. 艁atwo zaspokoi膰 fizyczny g艂贸d i pragnienie Adriana. Trudniej jednak by艂o poradzi膰 sobie z g艂odem i pragnieniem jego duszy.

Przysun膮艂 krzes艂o i z 艂okciami na kolanach usiad艂 naprzeciw Adriana.

- My艣lisz, 偶e je艣li nasze po艂o偶enie jest podobne - to ty i ja jeste艣my podobni. Ale nie jeste艣my, Adrianie. Moje 偶ycie jest w Ameryce, a twoje tutaj.

- Ale偶 nie. Pr贸bowa艂em. Nienawidz臋 szko艂y, do kt贸rej pos艂a艂 mnie stryj. A w domu - urwa艂, spogl膮daj膮c z nachmurzon膮 min膮 na swe r臋ce. - Widzia艂 pan moj膮 matk臋 - doda艂 ledwie s艂yszalnym g艂osem.

- To nie znaczy, 偶e mo偶esz j膮 opu艣ci膰.

- Jej to nie obchodzi. Znalaz艂a ju偶 opiekuna. Marsh potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Powiedzia艂e艣 matce, 偶e wyje偶d偶asz? Kiedy ch艂opiec milcza艂, Marsh podj膮艂:

- Musisz wr贸ci膰 do Kelso, Adrianie. Porozmawia膰 ze stryjem. Je艣li on chce p艂aci膰 za twoje kszta艂cenie, to by艂by艣 g艂upi, odrzucaj膮c jego pomoc. Porozmawiaj z tym cz艂owiekiem. Znajd藕 inn膮 szko艂臋. Za kilka lat b臋dziesz gotowy, 偶eby p贸j艣膰 w艂asn膮 drog膮. Ale jeszcze nie jeste艣 gotowy, synu.

- Jestem gotowy! - ch艂opiec zerwa艂 si臋 z krzes艂a i zacz膮艂 chodzi膰 po pokoju.

- Tak my艣lisz? - Marsh tak偶e wsta艂. - Jak s膮dzisz, jak膮 prac臋 mo偶e otrzyma膰 ch艂opiec bez wykszta艂cenia? Ile mo偶e zarobi膰? Niewiele. A za kilka lat, kiedy b臋dziesz chcia艂 si臋 o偶eni膰, jak膮 przysz艂o艣膰 b臋dziesz m贸g艂 zapewni膰 rodzinie? To, co zrobisz ze swym 偶yciem teraz, zadecyduje, jakim m臋偶czyzn膮 b臋dziesz p贸藕niej. Daj Bo偶e, 偶eby lepszym, ni偶 by艂 tw贸j ojciec.

Nie by艂y to s艂owa, jakie Adrian chcia艂 us艂ysze膰. Lecz Marsh spostrzeg艂, 偶e wywar艂y na nim wra偶enie. D艂onie ch艂opca zacisn臋艂y si臋 w pi臋艣ci, podbr贸dek drga艂. Lecz Adrian nie mia艂 gotowej odpowiedzi, a kiedy wreszcie przem贸wi艂, to nie we w艂asnej obronie.

- Mam nadziej臋, 偶e my艣li pan to, co m贸wi. I mam nadziej臋, 偶e jakiekolwiek odebra艂 pan wykszta艂cenie, pewnego dnia uczyni ono pana dobrym ojcem. Ale nie wydaje mi si臋, by艣my si臋 kiedy艣 tego dowiedzieli, prawda?

Marsh spojrza艂 na niego ze zmarszczonymi brwiami.

- Co to ma do rzeczy?

- A co z Sar膮?

Marsh napi膮艂 mi臋艣nie. Wiedzia艂 dobrze, dok膮d zmierza Adrian. Sara odrzuci艂a jego propozycj臋 ma艂偶e艅stwa, lecz to nie znaczy, 偶e nie zmieni zdania. Szczeg贸lnie, je艣li mia艂oby co艣 wynikn膮膰 z tej niewiarygodnej nocy, kt贸r膮 sp臋dzili razem.

Kiedy Marsh nie spieszy艂 si臋 z odpowiedzi膮, ch艂opiec wysun膮艂 podbr贸dek.

- Zrobi艂 jej pan dziecko? - Nie.

- Tak pan m贸wi. Ale nie ma pan pewno艣ci.

Marsh z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Ostatnie, czego by chcia艂, to zniszczy膰 reputacj臋 Sary. Mimo to co艣 w nim chcia艂o powiedzie膰 ca艂emu 艣wiatu, co zrobili razem. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e przez to zwleka z wyjazdem.

Widz膮c jego wahanie, Adrian u艣miechn膮艂 si臋 triumfalnie.

- Nie wie pan, prawda? A je艣li pan wyjedzie, nigdy si臋 pan nie dowie. Ale te偶 - doda艂 ch艂opiec drwi膮co - mo偶e nie chce pan wiedzie膰?

Marsh zesztywnia艂.

- Pilnuj swego nosa - warkn膮艂 na ch艂opca. W istocie, nie wiedzia艂 ju偶, czego chce.

- Chce pan, 偶eby zosta艂a z b臋kartem? - ci膮gn膮艂 Adrian. - Czy taki by艂 pana plan?

- To 艣mieszne! - Marsh spojrza艂 gniewnie na ch艂opca. - Jaki mam pow贸d, 偶eby szuka膰 zemsty na Sarze?

Adrian prychn膮艂.

- Widzia艂em, jak pan na ni膮 patrzy艂. Pan jej chcia艂. I zdaje si臋, 偶e j膮 pan posiad艂. Ale mo偶e nawet po tym ona nadal pana nie chcia艂a, bo... bo nie jest pan do艣膰 dobry dla niej - powiedzia艂. - Bo jest pan b臋kartem.

Marsh z trudem powstrzymywa艂 ch臋膰 wykrzyczenia prawdy. Nie jestem niczyim b臋kartem. Jestem prawowitym dziedzicem Byrde Manor! Lecz nie m贸g艂 tego zrobi膰. Zawar艂 z Sar膮 umow臋.

Ostatecznie zawar艂 umow臋 r贸wnie偶 z Adrianem.

Ch艂opiec wr贸ci do Kelso, a po powrocie stryja Adrian odb臋dzie z nim d艂ug膮 rozmow臋 o swej przysz艂o艣ci. W zamian Marsh pozostanie w Szkocji wystarczaj膮co d艂ugo, by si臋 dowiedzie膰, czy Sara jest z nim w ci膮偶y.

Marsh u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zamierza艂 to zrobi膰. Dlatego zosta艂 w tej szczurzej norze. Po prostu nie m贸g艂 wyjecha膰 do Ameryki, zanim si臋 nie dowie, co z Sar膮.

Tego popo艂udnia Marsh i Adrian wracali do Kelso, jad膮c obok siebie, Duff na ko藕le powozu. Ch艂opiec nie ukrywa艂 niech臋ci wobec s艂u偶膮cego Marsha.

- Ale ja mam uczciwe zamiary - zaprotestowa艂 Duff, gdy Marsh na osobno艣ci wyja艣ni艂 mu problem.

- Uczciwe?

Wobec sceptycznego tonu Marsha, Duff skrzywi艂 si臋 z niezadowoleniem.

- Estelle mo偶e nie prowadzi艂a zakonnego 偶ycia, ale ma dobre serce. - B艂ysn膮艂 swym szerokim u艣miechem. - Dobre serce pod par膮 sporych piersi.

- Ona jest matk膮 tego ch艂opaka. - Wiem. Wiem.

- Wi臋c uwa偶aj przy nim na sw贸j j臋zyk.

- Dobra. Ale wie pan, wielmo偶ny panie - powiedzia艂 Duff, zerkaj膮c na Marsha - zdaje mi si臋, 偶e ja lepiej sobie radz臋 z moj膮 pani膮 ni偶 pan ze swoj膮.

Marsh zesztywnia艂.

- Je艣li b臋d臋 potrzebowa艂 rady, poprosz臋 o ni膮.

Duff pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Gdybym by艂 s艂ynnym bokserem, powiedzia艂bym jej to. Damy lubi膮 takie rzeczy - nawet wytworne damy.

Marsh mia艂 ochot臋 warkn膮膰 na s艂u偶膮cego i powiedzie膰 mu, by pilnowa艂 swego nosa. Zamiast tego potar艂 sobie kark.

- Chcia艂bym, 偶eby to by艂o takie proste - mrukn膮艂.

Duff u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Wiedzia艂em. Wiedzia艂em, 偶e pan jest tym MacDougalem - ucieszy艂 si臋.

- To ju偶 przesz艂o艣膰 - powiedzia艂 Marsh, przerywaj膮c Duffy'emu. - Bez znaczenia, szczeg贸lnie dla Sary.

- O, nigdy nic nie wiadomo. Mo偶e je艣li pan oczy艣ci atmosfer臋 mi臋dzy wami, wie pan, wyjawi wszystkie swoje tajemnice, to mo偶e oka偶e si臋, 偶e wszystko jest o wiele prostsze, ni偶 pan my艣li.

Lecz Marsh wiedzia艂 lepiej. Mi臋dzy nimi by艂o zbyt du偶o bolesnych tajemnic.

Odbyli k艂opotliw膮 drog臋 powrotn膮. Marsh nie wzi膮艂 pokoju w Kelso. Zamiast tego zatrzyma艂 si臋 w odleg艂ym o p贸艂torej godziny Rutherford, w gospodzie, gdzie tamtej pami臋tnej burzliwej nocy wpad艂 na Sar臋.

Adrian obieca艂 poinformowa膰 Marsha, gdyby us艂ysza艂 co艣 o Sarze. Jednak z up艂ywem dni Marsh czu艂 narastaj膮c膮 frustracj臋. Sto razy przeprowadza艂 obliczenia. Dwa tygodnie, zanim wypadnie jej miesi臋czna dolegliwo艣膰. Dziesi臋膰 dni. Tydzie艅.

Pogoda stawa艂a si臋 gor臋tsza. Farmerzy modlili si臋 o deszcz. Marsh codziennie je藕dzi艂 po wzg贸rzach. Lecz nigdy nie pojecha艂 w stron臋 Kelso i Byrde Manor.

Duff jednak偶e je藕dzi艂. Co noc znika艂, by si臋 zobaczy膰 z Estelle, a Marsha dr臋czy艂a my艣l o ich szcz臋艣liwym zwi膮zku, Co noc przypomina艂 sobie wszystko o Sarze. Jej energi臋 i determinacj臋, ogie艅 w jej oczach. Pami臋ta艂 r贸wnie偶 mi臋kko艣膰 sk贸ry i j臋drno艣膰 m艂odego kobiecego cia艂a. Nami臋tno艣膰.

Przypominanie sobie jej niewiarygodnej pasji doprowadza艂o go do szale艅stwa.

By艂y to niebezpieczne my艣li. By je przegna膰, zmusza艂 si臋 do wyobra偶ania sobie swego 偶ycia jako dziedzica Byrde Manor. Uczenia si臋 jazdy konnej i polowania u boku ojca. Jedzenia posi艂k贸w przy tym samym stole z obojgiem rodzic贸w. Patrzenia, jak jego matka u艣miecha si臋 do m臋偶czyzny, kt贸rego kocha.

My艣li te by艂y niemal tak niebezpieczne jak tamte. Przesz艂o艣ci nie mo偶na zmieni膰.

Lecz noce by艂y takie d艂ugie. Gdyby rodzice zostali ma艂偶e艅stwem, nie by艂oby drugiej 偶ony Camerona Byrde'a, przypomina艂 sobie. Nie by艂oby Olivii i szansy, 偶e spotka Sar臋 Palmer. Nie by艂by Amerykaninem, lecz brytyjskim poddanym.

Jako艣 nie wydawa艂o mu si臋 to kusz膮ce. Mo偶e jego matka by艂aby szcz臋艣liwsza, lecz co do niego...

Pewnej nocy nie m贸g艂 znie艣膰 wszystkich tych przykrych my艣li. Up艂yn臋艂o do艣膰 czasu. Co dzie艅 oczekiwa艂 jakich艣 wiadomo艣ci od Adriana.

Wzburzony potar艂 kark. Dlaczego nie mia艂by sam stan膮膰 przed Sar膮? Po prostu wjecha膰 na podjazd, za偶膮da膰 rozmowy z ni膮, po czym zada膰 jej pytanie.

Czy spodziewamy si臋 dziecka?

I jak膮 odpowied藕 chcia艂by us艂ysze膰?

Nie wiedzia艂.

Chcia艂 si臋 dowiedzie膰, 偶e ona nie jest przy nadziei i tym samym pozby膰 si臋 poczucia winy. A je艣li istotnie nie by艂o problemu, to nie ma sensu zostawa膰 tu d艂u偶ej. To go przera偶a艂o.

Lecz je艣li ona jest przy nadziei...

To tak偶e go przera偶a艂o.

Nie wiedzia艂, jak膮 odpowied藕 chce od niej us艂ysze膰. Doprowadza艂o go to do szale艅stwa. Wyskoczy艂 wi臋c z po艣cieli, w艂o偶y艂 bryczesy, koszul臋, wci膮gn膮艂 buty. Pomaszerowa艂 do stajni, osiod艂a艂 konia i ruszy艂 do Kelso. Musia艂 si臋 z ni膮 zobaczy膰, stawi膰 jej czo艂o i zapyta膰 j膮 wprost.

Ona mo偶e jeszcze nie wiedzie膰. Lecz to go nie obchodzi艂o. Musia艂 si臋 ruszy膰, zobaczy膰 Byrde Manor. Zobaczy膰 Sar臋.

By艂o to szale艅stwo. Powinien poczeka膰 przynajmniej jeszcze tydzie艅. Lecz nie m贸g艂. Musia艂 pojecha膰 teraz.

Sam siebie ju偶 nie poznawa艂.

Sara le偶a艂a w swym zaciemnionym alkierzu. Za dnia mog艂a ignorowa膰 dowody, kt贸re z ka偶dym 艣witem stawa艂y si臋 coraz bardziej dobitne. Jednak noc膮, kiedy nic nie rozprasza艂o jej uwagi, jej demony j膮 torturowa艂y.

Up艂yn臋艂o sze艣膰 tygodni od jej ostatniej miesi臋cznej przypad艂o艣ci. Pami臋ta艂a to, poniewa偶 zdarzy艂a si臋 ona tu偶 przed jej ucieczk膮 z lordem Penleyem. Odepchn臋艂a go w贸wczas, a偶 sko艅czy si臋 jej kobieca przypad艂o艣膰.

Zdawa艂o jej si臋, 偶e od tamtej pory up艂yn膮艂 rok, a nie zaledwie p贸艂tora miesi膮ca. Tyle si臋 zdarzy艂o w tym czasie. Tyle si臋 zmieni艂o. Szczeg贸lnie ona.

Jednak to, czego si臋 obawia艂a, by艂o o wiele wi臋kszym problemem. Jej r臋ka zsun臋艂a si臋 i spocz臋艂a lekko na brzuchu. Czy to mo偶liwe, 偶e spodziewa si臋 dziecka? Jego dziecka?

Jeszcze raz przeliczy艂a tygodnie do ty艂u; po czym przeliczy艂a miesi膮ce do przodu. Marzec. Bardzo prawdopodobne, 偶e do nast臋pnego marca zostanie matk膮. Przera偶a艂o jato.

A mimo to, opr贸cz okropnego strachu czu艂a te偶 rado艣膰. Dziecko Marshalla MacDougala. Ca艂a samotno艣膰 tych ostatnich tygodni, wszystkie 偶ale, ca艂e nieszcz臋sne pragnienie, by zn贸w go ujrze膰 - wszystko to wydawa艂o si臋 艂atwiejsze do zniesienia, je艣li istotnie nosi艂a w sobie dziecko.

- O, Bo偶e. Wariujesz - mrukn臋艂a, wtulaj膮c twarz w poduszk臋. - Ca艂kiem tracisz rozum. Pomy艣l o rzeczywisto艣ci. Zaj艣cie w ci膮偶臋 bez m臋偶a to ostateczna zguba.

Na potwierdzenie tego wdar艂 si臋 jej w my艣li obraz Estelle Kendrick i Sara zadr偶a艂a. Czy to brak m臋偶a przy narodzinach dziecka zmieni艂y Estelle w tak膮 nieszcz臋艣liw膮 kobiet臋, kt贸ra rozpaczliwie stara艂a si臋 o wzgl臋dy ka偶dego m臋偶czyzny?

Nawet przy swej nieszcz臋snej matce i niefortunnych okoliczno艣ciach swych narodzin Adrian by艂 wspania艂ym ch艂opcem. Przy pomocy Liwie i Neville'a Adrian na pewno wyro艣nie na uczciwego cz艂owieka.

Zn贸w przewr贸ci艂a si臋 na 艂贸偶ku i obr贸ci艂a twarz膮 do ciemnego sufitu. Je艣li jest w ci膮偶y, b臋dzie musia艂a wyjecha膰. Nie mog艂aby tutaj zosta膰 ani wr贸ci膰 do Londynu. Gdy Neville i Olivia wr贸c膮 z Glasgow, b臋dzie musia艂a wyjecha膰 i wychowywa膰 dziecko sama. Nie mog艂a zrujnowa膰 reputacji w艂asnej rodziny. Lecz jej problemy w przysz艂o艣ci by艂y mniej wa偶ne od sytuacji tu i teraz. Czy powinna powiedzie膰 o dziecku Marshowi?

Usiad艂a. Mia艂a wra偶enie, 偶e zaraz wyskoczy ze sk贸ry. Jak偶e chcia艂a pojecha膰 za nim, powiedzie膰 mu wszystko! Chcia艂a powiedzie膰: Kocham ci臋. Prosz臋, wr贸膰 z Ameryki i o偶e艅 si臋 ze mn膮.

Lecz nigdy nie zrobi艂aby czego艣 takiego. Prawdziwe nazwisko Marsha brzmia艂o Byrde. Gdyby wr贸ci艂 do Kelso, stworzy艂oby to kompromituj膮c膮 sytuacj臋 dla jej rodziny.

Teraz to nie mia艂o znaczenia. Prawdopodobnie by艂 gdzie艣 na 艣rodku Atlantyku i nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, by wr贸ci膰 do swego dawnego 偶ycia. Poza tym nie wiedzia艂a na pewno, czy jest w ci膮偶y. Mo偶e po prostu jej miesi臋czna przypad艂o艣膰 si臋 sp贸藕nia.

Zbyt niespokojna, by pozosta膰 w 艂贸偶ku, wsta艂a i w艂o偶y艂a szlafrok, po czym po omacku przesz艂a przez ciemny i cichy dom i zesz艂a na d贸艂. Na dworze by艂o zimno, lecz to jej nie powstrzyma艂o. W tej chwili nawet ubranie j膮 wi臋zi艂o.

Sta艂a na otwartym dziedzi艅cu i rozgl膮da艂a si臋 po nier贸wnych cieniach wok贸艂 domu. Z ty艂u nadbieg艂 pies. Lecz rozpozna艂 znajomy zapach, obw膮cha艂 jej kostki, po czym, kiedy rozpozna艂, 偶e nie ma dla niego jedzenia, odszed艂 powoli za r贸g domu.

Jestem ca艂kiem sama, powiedzia艂a sobie. Sama z tym problemem, kt贸remu Maureen MacDougal, Estelle Kendrick i niezliczone inne kobiety przez wieki stawia艂y czo艂o. Roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no. Ona przynajmniej ma 艣rodki, by 偶y膰 bez chodzenia na s艂u偶b臋. Mog艂a stworzy膰 skromny dom dla siebie i swego dziecka. Skromne, uczciwe 偶ycie.

Nie pociesza艂a jej ta my艣l. Nagle ciemno艣ci, kt贸re j膮 otacza艂y, wyda艂y si臋 jej niezmiernie gro藕ne. Kul膮c ramiona, zawr贸ci艂a do domu.

Marsh patrzy艂, jak Sara odchodzi. Nie rozr贸偶nia艂 jej rys贸w ani 偶adnej cz臋艣ci smuk艂ej sylwetki na dziedzi艅cu, lecz wiedzia艂, 偶e to Sara. Kto inny jak nie jego nami臋tna, nierozwa偶na Sara w臋drowa艂aby przy ksi臋偶ycu, strasz膮c stare psy i dr臋cz膮c takich m臋偶czyzn, jak on?

Patrzy艂, jak znika w ciemnych czelu艣ciach domu i zacisn膮艂 usta. Przyjecha艂 tutaj, by j膮 zobaczy膰; mimo to z niepoj臋tych powod贸w skamienia艂 ze strachu.

Ko艅 pod nim grzeba艂 kopytem w piaszczystej ziemi. Zza domu zn贸w wybieg艂 pies, szczekaj膮c w jego stron臋.

Marsh powoli zawr贸ci艂 konia. Szczekanie psa sta艂o si臋 g艂o艣niejsze; Marsh zostawi艂 za sob膮 Byrde Manor.

B臋kart, b臋kart, wydawa艂 si臋 ujada膰 pies. B臋kart.

Mo偶e nie by艂 b臋kartem, ale na pewno by艂 i tch贸rzem. Nie lepszym ni偶 jego ojciec, kt贸ry wykorzysta艂 kobiet臋, po czym zostawi艂 j膮 z konsekwencjami tego czynu. On w艂a艣nie zrobi艂 to Sarze.

Nigdy nie b臋dzie w stanie zwr贸ci膰 jej niewinno艣ci. Lecz m贸g艂 zwr贸ci膰 jej pieni膮dze. M贸g艂 tak偶e zaczeka膰, a偶 ona b臋dzie mia艂a pewno艣膰 co do dziecka.

A wtedy?

A wtedy, je艣li nosi jego dziecko, o偶eni si臋 z ni膮. Bez wzgl臋du na konsekwencje i wi臋zi, jakie wtedy po艂膮cz膮 go z rodzin膮 jego ojca, o偶eni si臋 z Sar膮 Palmer.

M贸g艂 to zrobi膰.

25

Saro! - Olivia wpad艂a do pokoju siostry i nie pozwalaj膮c jej wsta膰 z krzes艂a, u艣cisn臋艂a j膮 mocno. - Och, Saro! Kiedy pani Tillotson powiedzia艂a mi, 偶e od ponad miesi膮ca jeste艣 w Szkocji, nie mog艂am w to uwierzy膰! List, kt贸ry wys艂a艂a艣 mi do Glasgow, musia艂 zagin膮膰. - Odsun臋艂a si臋, przechyli艂a na bok g艂ow臋 i badawczo przyjrza艂a si臋 m艂odszej siostrze. - To znaczy, zak艂adaj膮c, 偶e naprawd臋 do mnie napisa艂a艣.

Sara by艂a zbyt szcz臋艣liwa, 偶e widzi starsz膮 siostr臋 przyrodni膮, by ukrywa膰 prawd臋.

- Przepraszam, przepraszam - powtarza艂a, 艣ciskaj膮c d艂onie Olivii. Poci膮gn臋艂a j膮 i posadzi艂a na krze艣le obok. - Powinnam napisa膰 do ciebie i jest mi przykro, 偶e oszuka艂am pani膮 Tillotson. Prawd臋 m贸wi膮c, matka zes艂a艂a mnie tutaj za to, 偶e planowa艂am ucieczk臋 z pewnym cz艂owiekiem, kt贸ry okaza艂 si臋 艂ajdakiem. Musia艂am dowie艣膰 jej i Jamesowi, 偶e potrafi臋 radzi膰 sobie ze swoim 偶yciem lepiej, ni偶 robi艂am to dot膮d.

U艣miechn臋艂a si臋 z zak艂opotaniem na widok miny Olivii.

- Wiem. Wiem. My艣lisz, 偶e jestem lekkomy艣lna. Ale ucz臋 si臋, Liwie.

Naprawd臋 si臋 ucz臋. Nie jestem ju偶 niem膮dr膮 londy艅sk膮 pann膮. Wyros艂am z tego wszystkiego. - U艣cisn臋艂a r臋ce ukochanej siostry. - I jestem taka szcz臋艣liwa, 偶e ci臋 widz臋.

Patrzy艂y na siebie przez d艂ug膮 chwil臋.

- To taka rado艣膰 mie膰 ci臋 tutaj - powiedzia艂a Olivia. - Nie b臋d臋 zaskoczona, je艣li oka偶e si臋, 偶e w twojej historii jest o wiele wi臋cej, ni偶 wyjawi艂a艣, ale b臋dziemy mia艂y mn贸stwo czasu, 偶eby o tym pom贸wi膰. Chod藕.

Chc臋, 偶eby艣 si臋 zaraz spakowa艂a i pojecha艂a z nami do Woodford Court.

Neville jest w domu, naradza si臋 z zarz膮dc膮. Ale dzieci s膮 na dole, z pani膮 Hamilton i nie mog膮 si臋 doczeka膰, 偶eby ci臋 zobaczy膰.

Umilk艂a i zn贸w przechyli艂a g艂ow臋.

- Dobrze si臋 czujesz?

Sara zmusi艂a si臋 do u艣miechu.

- Oczywi艣cie. Och, ostatniej nocy niezbyt dobrze spa艂am, wi臋c mo偶e wygl膮dam na zm臋czon膮. Wygl膮dam? Ale chod藕 - powiedzia艂a szybko. - Musz臋 zobaczy膰 dzieci.

- Tymczasem pokoj贸wka ci臋 spakuje.

Godzin臋 p贸藕niej by艂y ju偶 w drodze do Woodford Court.

Wszystko b臋dzie dobrze, powiedzia艂a sobie Sara, gdy przekroczy艂y rzek臋 Tweed i skr臋ci艂y w stron臋 wiejskiej posiad艂o艣ci Olivii i Neville. Jakkolwiek ceni艂a wiejski urok Byrde Manor, dom ten kry艂 w sobie teraz zbyt wiele wspomnie艅. Szczeg贸lnie jej alkierz na pi臋trze, ten, do kt贸rego noc膮 przyszed艂 Marsh. Tej nocy, kiedy si臋 kochali.

Nieproszony dreszcz przebieg艂 jej po plecach i jak gor膮cy supe艂ek zagnie藕dzi艂 si臋 g艂臋boko w brzuchu. Zacisn臋艂a z臋by i wyjrza艂a przez okno powozu Olivii. Jak d艂ugo b臋dzie to czu艂a? Jak d艂ugo b臋d膮 j膮 dr臋czy膰 wspomnienia o Marshallu MacDougalu?

Ukradkiem zsun臋艂a r臋k臋 na brzuch. Do ko艅ca twego 偶ycia, pad艂a odpowied藕. Je艣li istotnie jeste艣 w b艂ogos艂awionym stanie, to nigdy nie uciekniesz od wspomnie艅 o Marshu.

Na szcz臋艣cie, gdy tylko przyby艂y do Woodford, Sara szybko zosta艂a wci膮gni臋ta w 偶ycie domowe ca艂ej rodziny swej siostry. Pani Tillotson zaproponowa艂a piknik nad rzek膮, a dzieci - Catherine i Philip - okrzykami oznajmili sw贸j zachwyt. Olivia zgodzi艂a si臋, og艂aszaj膮c piknik lunchem na cze艣膰 Sary, a Neville przy艂膮czy艂 si臋 do nich.

- Nie brak ci wszystkich tych bal贸w i przyj臋膰? - zapyta艂 Neville, siedz膮c ze swym czteroletnim synem na kocu.

- My艣l臋, 偶e wyros艂am z nich. Ostatecznie, mia艂am dwa poprzednie sezony - odpar艂a Sara, obracaj膮c w palcach 藕d藕b艂o trawy. Cudowne by艂o to, 偶e jej odpowied藕 by艂a prawdziwa. Wcale nie brakowa艂o jej Londynu.

- Prosz臋. We藕 kawa艂ek kurcz臋cia - zaproponowa艂a Olivia. - Prawie nic nie zjad艂a艣.

Sara machn臋艂a odmownie r臋k膮.

- Dzi臋kuj臋, ale naprawd臋 nie jestem g艂odna. - 艢niadania r贸wnie偶 nie chcia艂a i na sam膮 propozycj臋 posi艂ku zblad艂a. Cho膰 by艂a g艂odna, my艣l o jedzeniu, a zw艂aszcza jego zapach, by艂y po prostu odpychaj膮ce. - Za du偶o jest wrzawy z tego powodu - doda艂a z promiennym, ca艂kowicie fa艂szywym u艣miechem. Unika艂a oczu siostry.

- B臋dziesz teraz z nami mieszka膰? - zapyta艂a Catherine. Mia艂a prawie siedem lat, ciemne oczy ojca i s艂odki u艣miech matki.

Sara odwzajemni艂a u艣miech.

- Przez jaki艣 czas.

Olivia zachichota艂a.

- Nawet je艣li chcesz zrezygnowa膰 z Londynu - a ja rozumiem, dlaczego - matka nie pozwoli ci d艂ugo trzyma膰 si臋 z dala. Nie mo偶e si臋 doczeka膰, 偶eby ci臋 wyda膰 za m膮偶 i urz膮dzi膰 wielkie wesele w mie艣cie. M贸j skromny 艣lub w Szkocji nie m贸g艂 jej zadowoli膰. A skoro James wydaje si臋 nieczu艂y na uroki ma艂偶e艅stwa, matka pok艂ada ca艂膮 nadziej臋 w tobie, Saro. Za艂o偶y艂abym si臋 o wielk膮 sum臋 pieni臋dzy, 偶e przy艣le po ciebie, zanim lato si臋 sko艅czy. A na pewno zanim zacznie si臋 sezon polowa艅.

Przegra艂aby艣 zak艂ad, pomy艣la艂a Sara. Gdy偶, je艣li jest w ci膮偶y, pod koniec lata prawda b臋dzie oczywista. Wtedy b臋dzie trzymana tak daleko od Londynu i miejskiego towarzystwa, jak to tylko mo偶liwe.

Lecz nie chcia艂a my艣le膰 o tym teraz. Dzisiaj 艣wieci s艂o艅ce, a jej siostrzenica i siostrzeniec 艣miej膮 si臋 z 偶abki, kt贸r膮 z艂apa艂 dla nich ojciec. Na razie b臋dzie si臋 po prostu cieszy膰 Olivia i jej rodzin膮. Mo偶e p贸藕niej b臋dzie potrafi艂a zwierzy膰 si臋 siostrze.

Ciep艂y wietrzyk bawi艂 si臋 lokiem na jej skroni. Przyni贸s艂 tak偶e zapach pieczonego kurcz臋cia i 偶o艂膮dek Sary podszed艂 jej do gard艂a z obrzydzenia.

Zacisn臋艂a usta i prze艂kn臋艂a 艣lin臋. Mo偶e nie musi czeka膰, by nabra膰 pewno艣ci. Zn贸w prze艂kn臋艂a 艣lin臋, odwr贸ci艂a twarz od wiatru i odetchn臋艂a g艂臋boko. Mo偶e ju偶 zna t臋 gorzk膮 prawd臋.

Modli艂a si臋 tylko, by Olivia jej pomog艂a. Gdy偶 wiedzia艂a, 偶e nigdy nie poprosi o pomoc Marshalla MacDougala.

Adrian przyszed艂 do g艂贸wnego budynku w chwili, gdy uczestnicy pikniku wracali znad rzeki. Na jego widok dzieci zacz臋艂y krzycze膰, szczeg贸lnie Philip, kt贸ry uwielbia艂 starszego kuzyna. Ch艂opak powita艂 z wielk膮 rado艣ci膮 dzieci i rzuci艂 ostro偶ne spojrzenie na Sar臋. P贸藕niej Adrian zwr贸ci艂 si臋 do stryja. Pocz膮tkowe mi艂e zaskoczenie w zachowaniu Neville'a zast膮pi艂a podejrzliwo艣膰. Jego pierwsze skierowane do Adriana s艂owa nie pozostawia艂y w膮tpliwo艣ci co do jego stanowiska.

- Co ty tak wcze艣nie robisz w Kelso? Wed艂ug moich oblicze艅, sesja szkolna ko艅czy si臋 dopiero za kilka tygodni.

Adrian 艣ci膮gn膮艂 brwi i Sara zacz臋艂a si臋 obawia膰 nieprzyjemnej sceny na podje藕dzie, na oczach wszystkich. Jednak Adrian powiedzia艂 tylko:

- W艂a艣nie o tym przyszed艂em z tob膮 porozmawia膰, stryju.

Twarz Neville'a pociemnia艂a, lecz gdy Olivia ostrzegawczo po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu, skin膮艂 g艂ow膮.

- Bardzo dobrze. Wybaczcie nam - powiedzia艂 do pozosta艂ych. - Adrian i ja b臋dziemy w moim gabinecie.

Dzieci rozbieg艂y si臋 do innych zaj臋膰, pozostawiaj膮c Sar臋 i Olivi臋 same na frontowym dziedzi艅cu.

- Och, jaki偶 on podobny do Neville'a, prawda? - zauwa偶y艂a Olivia, patrz膮c za oddalaj膮cymi si臋 m臋偶czyznami. - Kiedy wr贸ci艂?

- S膮dz臋, 偶e przyjecha艂 ledwie dzie艅 czy dwa przede mn膮 - odpowiedzia艂a Sara, po czym doda艂a: - Mia艂am okazj臋 rozmawia膰 z jego matk膮.

- Ach, tak, Estelle - westchn臋艂a Olivia, wzi臋艂a Sar臋 pod rami臋 i razem wolno posz艂y w stron臋 domu. - Nigdy nie wybaczy艂a bratu Neville'a, 偶e nie o偶eni艂 si臋 z ni膮, ani Neville'owi, 偶e nie zrobi艂 tego zamiast brata. My艣li, 偶e zem艣ci si臋 na nas poprzez Adriana. Ale najbardziej rani swoje dziecko.

Sara milcza艂a przez chwil臋. Tak, to bardzo podobne do Estelle. Jednak nie mog艂a wyrzuci膰 tej kobiety z my艣li tak 艂atwo, jak robi艂a to przedtem.

- Musia艂o jej by膰 trudno wychowywa膰 dziecko bez m臋偶a.

- Jestem pewna, 偶e by艂o trudno i nadal jest. Lecz czy 艂atwiej jest dziecku dorasta膰 bez ojca?

- My potrafili艣my - odpar艂a Sara. - Ka偶de z nas straci艂o ojca - ty, ja i James. Mimo to wyro艣li艣my na porz膮dnych ludzi.

- Zgoda. Jednak nasza matka nas kocha艂a, podobnie jak jej kolejni m臋偶owie. Szczeg贸lnie tw贸j ojciec by艂 bardzo dobry dla mnie i Jamesa. A potem Justin dba艂 o ciebie.

- To prawda. Ale Adrian ma Neville'a.

- Tak i nigdy nie uchyla艂 si臋 od obowi膮zk贸w wobec ch艂opca. Jednak Adrian nie przebywa codziennie w naszym domu. Estelle cz臋sto nastawia go przeciwko nam.

Sara skrzywi艂a si臋.

- Czasami my艣l臋, 偶e sprawia jej to przyjemno艣膰. Olivia zachichota艂a.

- Rozumiem, 偶e zd膮偶y艂y艣cie si臋 pok艂贸ci膰?

Na szcz臋艣cie pani Tillotson podesz艂a do Olivii, umo偶liwiaj膮c Sarze ucieczk臋 do pokoju porannego. Musia艂a zebra膰 my艣li i przygotowa膰 odpowied藕. Olivia dowie si臋 w ko艅cu o kr贸tkiej, lecz pami臋tnej wizycie Marshalla MacDougala w Kelso. O jego b贸jce z panem Guinea, o postrzeleniu pana MacDougala, a tak偶e o dziwnych paru tygodniach. Powinna pierwsza opowiedzie膰 o tym Olivii.

Lecz nie o pochodzeniu Marshalla MacDougala ani o swoim stanie.

To tak偶e mo偶e jeszcze poczeka膰.

- Liwie - zacz臋艂a, kiedy siostra wesz艂a do pokoju. - Usi膮d藕, a ja ci opowiem o tym, co si臋 ostatnio dzia艂o w tych stronach.

W gabinecie podobn膮 histori臋 Adrian opowiada艂 stryjowi.

- A wi臋c postrzeli艂e艣 go! - Neville wytrzeszczy艂 oczy. - Postrzeli艂e艣 tego cz艂owieka? Tego Amerykanina?

- Tak. Ale Sara uratowa艂a go przed utoni臋ciem, a... a rana nie by艂a a偶 tak straszna...

- Czy szeryf o tym wie?

- Nie. To znaczy, tak. To znaczy, wie, 偶e pan MacDougal zosta艂 postrzelony. Ale nie wie, kto to zrobi艂. - Ch艂opiec wtuli艂 g艂ow臋 w ramiona. - Pan MacDougal postanowi艂 mu nie m贸wi膰.

- Dlaczego? Dlaczego mia艂by ukrywa膰 tak膮 wiadomo艣膰 i pozwoli膰 ci unikn膮膰 kary?

- Nie wiem. My艣l臋... my艣l臋, 偶e on mnie lubi.

- Lubi ci臋? - Ze zdziwienia Neville a偶 podni贸s艂 r臋ce do g贸ry. - Pr贸bujesz go zabi膰, a on ci臋 lubi?

Adrian pokr臋ci艂 g艂ow膮. Trudno by艂o powiedzie膰 prawd臋, a zarazem ukry膰 jej cz臋艣膰.

- Stan膮艂em przed nim jak m臋偶czyzna i przyzna艂em si臋 do winy, a on...

poczu艂 dla mnie szacunek.

Neville potar艂 sobie skronie.

- Gdzie on teraz jest?

- Wyjecha艂 - wyrwa艂o si臋 Adrianowi k艂amstwo. - Dlaczego chcesz wiedzie膰?

- Dlaczego? Dlatego, 偶e jestem twoim opiekunem i moim obowi膮zkiem jest naprawi膰 tw贸j b艂膮d.

- Ale... ale ja ju偶 to zrobi艂em. Neville prychn膮艂.

- Dok膮d wyjecha艂? Adrian szybko si臋 namy艣li艂.

- Powiedzia艂 panu Halbrechtowi, 偶e wraca do Ameryki. - Nie k艂ama艂, gdy偶 Amerykanin w艂a艣nie to powiedzia艂 ober偶y艣cie.

- Do Ameryki? To po co przeby艂 ca艂膮 t臋 drog臋? Po to, 偶eby si臋 pokr臋ci膰 i po miesi膮cu wr贸ci膰 do Ameryki?

- Sk膮d mam wiedzie膰? - Adrian wzruszy艂 ramionami. - Masz zamiar wys艂a膰 mnie z powrotem do tej szko艂y, stryju? - doda艂, rozpaczliwie pragn膮c odwr贸ci膰 uwag臋 Neville'a od postrzelenia pana MacDougala. Got贸w by艂 nawet rozmawia膰 o Eton.

Ku jego wielkiej uldze Neville przez d艂ug膮 chwil臋 kr臋ci艂 g艂ow膮, po czym zapyta艂:

- Zosta艂by艣, gdybym ci臋 pos艂a艂?

P贸藕niej tej nocy, w zaciszu g艂贸wnej sypialni, Neville wyjawi艂 Olivii, o czym rozmawia艂 z Adrianem.

- Dam sobie g艂ow臋 uci膮膰, 偶e pewnego dnia ten ch艂opak trafi do wi臋zienia i nie b臋d臋 m贸g艂 mu wtedy pom贸c.

Olivia usiad艂a przy toaletce. Wyj臋艂a szpilki z fryzury, wzi臋艂a szczotk臋 i powoli zacz臋艂a rozczesywa膰 spl膮tane w艂osy.

- Ten Marshall MacDougal wywar艂 chyba wielkie wra偶enie w Kelso.

Ogromnie 偶a艂uj臋, 偶e go nie poznali艣my. Wiesz, ilekro膰 Sara m贸wi艂a o nim, to albo schyla艂a g艂ow臋, albo odwraca艂a ode mnie oczy.

艢ci膮gn臋艂a brwi i szczotka znieruchomia艂a jej w r臋ce.

- Jak my艣lisz, co to znaczy?

Neville odrzuci艂 na bok szlafrok i usiad艂 na 艂贸偶ku.

- Co sugerujesz? Ze ona flirtowa艂a z tym cz艂owiekiem? Dobry Bo偶e, my艣lisz, 偶e to dlatego Adrian go postrzeli艂? Ten 艂obuz bardzo mgli艣cie m贸wi艂 na ten temat.

- By膰 mo偶e. Ale powiedzia艂e艣, 偶e wed艂ug Adriana ten cz艂owiek go lubi? W tym chyba nie ma sensu.

- Nic, co ten ch艂opiec robi lub m贸wi, nie ma sensu - burkn膮艂 Neville. - Wiesz, dzisiaj zgodzi艂 si臋 wr贸ci膰 do Eton. Ale nie wierz臋, 偶e doko艅czy tam nauk臋. Musz臋 mu znale藕膰 co艣, co wzbudzi jego zainteresowanie i pobudzi umys艂. - Jego oczy spocz臋艂y na niej. U艣miechn膮艂 si臋 i poklepa艂 艂贸偶ko obok siebie. - Chod藕 tutaj, Liwie. Mo偶esz zapomnie膰 o szczotkowaniu w艂os贸w, bo zamierzam je potarga膰.

U艣miechn臋艂a si臋 i podesz艂a do 艂贸偶ka.

- Wiesz, kiedy ci臋 pozna艂am, zachowywa艂am si臋 tak, jak Sara teraz.

Neville uni贸s艂 brew.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e Sara zadurzy艂a si臋 w tym MacDougalu, tak jak ty zadurzy艂a艣 si臋 we mnie?

- Zadurzy艂am? - U艣miech Olivii sta艂 si臋 zmys艂owy. - O ile sobie przypominam, moj膮 pierwsz膮 reakcj膮 na ciebie by艂o oburzenie, a zaraz potem strach i w艣ciek艂o艣膰.

- Kt贸re szybko ust膮pi艂y miejsca ciekawo艣ci, zauroczeniu i 偶膮dzy. - Obj膮艂 j膮 w talii i poci膮gn膮艂 na siebie.

Cho膰 wyda艂a z siebie cichy pisk zdumienia, ch臋tnie mu uleg艂a.

- A co z mi艂o艣ci膮? Nie zapominasz o niej? - Nie. Chyba nie.

- Zastanawiam si臋, w kt贸rym momencie jest Sara - rozwodzi艂a si臋 Olivia, gdy m膮偶 ju偶 przewr贸ci艂 j膮 na plecy. - Nie jest oburzona ani si臋 go nie boi. Nie jest te偶 na niego w艣ciek艂a.

- Czy mo偶emy na razie zapomnie膰 o Sarze? Poza tym tego MacDougala tutaj niema. A ja jestem - doda艂, wca艂owuj膮c te s艂owa w jej szyj臋.

Mimo 偶e przebieg艂 j膮 ciep艂y dreszcz po偶膮dania, Olivia nie mog艂a zapomnie膰 o m艂odszej siostrze.

- Mo偶liwe, 偶e jest zaciekawiona. Mo偶e nawet zauroczona.

- Wygl膮da na to, 偶e ona po偶膮da tego m臋偶czyzny. Ostatecznie, ile ma lat? Dwadzie艣cia? Powiedzia艂a艣, 偶e raz ju偶 pr贸bowa艂a uciec z m臋偶czyzn膮. Mmm - doda艂, przesuwaj膮c j臋zykiem po jej obojczyku. - Chcesz ze mn膮 uciec, dziewczynko?

Olivia roze艣mia艂a si臋 i odepchn臋艂a go, lecz zaraz zn贸w spowa偶nia艂a.

- Dobry Bo偶e, nie my艣lisz, 偶e oni co艣 zrobili, prawda?

- Prosz臋, Olivio, czy mo偶emy od艂o偶y膰 do jutra rozmow臋 o twojej siostrze? - Przysun膮艂 si臋 do niej i przycisn膮艂 sw膮 m臋sko艣膰 do jej brzucha.

- Dobry Bo偶e - powt贸rzy艂a Olivia, nadaj膮c tym s艂owom ca艂kiem nowe znaczenie.

Potem, gdy le偶eli razem w ciep艂ym 艂贸偶ku, Olivia zn贸w zacz臋艂a rozmy艣la膰 nad dziwnym zachowaniem m艂odszej siostry. Sara opowiada艂a o nieudanej ucieczce z lordem Penleyem, wyt艂umaczy艂a jej i Neville'owi swoj膮 obecno艣膰 w Kelso, a tak偶e zamiar ucywilizowania buntowniczego Adriana. Wyrazi艂a nawet bardzo dojrza艂膮 opini臋 o Estelle Kendrick.

Lecz ilekro膰 pojawia艂 si臋 w rozmowie nieobecny pan MacDougal, stawa艂a si臋 pow艣ci膮gliwa. Olivia mia艂a wra偶enie, 偶e mi臋dzy nimi co艣 jest, 偶e Sara ukrywa jak膮艣 tajemnic臋.

Czy to mo偶liwe, 偶e zakocha艂a si臋 w tym m臋偶czy藕nie?

Olivia przytuli艂a si臋 plecami do Neville'a i u艣miechn臋艂a w poduszk臋, gdy otoczy艂o j膮 jego rami臋. Nawet we 艣nie j膮 kocha艂. Jakie偶 mia艂a szcz臋艣cie.

Wydawa艂o si臋, 偶e Sara nie mia艂a tyle szcz臋艣cia, gdy偶 ten pan MacDougal, o kt贸rym tak niech臋tnie m贸wi艂a, najwidoczniej jej nie kocha艂. Inaczej nie wyjecha艂by do Ameryki.

Jako starsza siostra Olivia uzna艂a, 偶e musi pom贸c uleczy膰 z艂amane serce Sary. Przyjmuj膮c, 偶e by艂o z艂amane.

Westchn臋艂a i przeci膮gn臋艂a si臋 w ramionach Neville'a. We w艂a艣ciwym czasie wyci膮gnie z Sary prawd臋. W przesz艂o艣ci nie mia艂y przed sob膮 sekret贸w. Olivia nie zamierza艂a dopu艣ci膰, by Sara zacz臋艂a je mie膰 teraz.

26

Marsh przejecha艂 przez Kelso bez zatrzymywania si臋. Dostrzeg艂 piekarza i jego wiecznie czujn膮 matk臋. Zobaczy艂 pastora i jego w艣cibsk膮 偶on臋 i pana Halbrechta, zamiataj膮cego frontowy ganek Pod Kogutem i 艁ukiem. Skin膮艂 im g艂ow膮, ale nie zamierza艂 z nimi rozmawia膰.

Jednak gdy dotar艂 do Byrde Manor i dowiedzia艂 si臋, 偶e Sara odjecha艂a z siostr膮 i zamieszka艂a z ni膮 w Woodford Court, omal nie zawr贸ci艂. Olivia Byrde Hawke wr贸ci艂a. Je艣li chcia艂 si臋 zobaczy膰 z Sar膮, musia艂by si臋 spotka膰 ze sw膮 przyrodni膮 siostr膮, a nie by艂 na to gotowy. Nie by艂 pewien, czy kiedykolwiek b臋dzie.

Lecz w ko艅cu nie zawr贸ci艂. Wr贸ci艂 do Kelso, przejecha艂 przez rzek臋 i min膮艂 gromadk臋 domk贸w, gdzie mieszka艂 Adrian. Ch艂opak by艂 lojalny i wbrew pozorom odpowiedzialny. Marsh czu艂 do niego sympati臋.

Na sznurze przeci膮gni臋tym mi臋dzy dwoma domkami powiewa艂o pranie. Pies zaszczeka艂, lecz nie wsta艂 ze swego miejsca. Kto艣 go zawo艂a艂 - prawdopodobnie Adrian. Lecz Marsh nie obejrza艂 si臋. Zmierza艂 do Woodford Court, by zobaczy膰 si臋 z Sar膮 i dowiedzie膰 si臋 prawdy.

Ba艂 si臋 zar贸wno tego, 偶e Sara jest w ci膮偶y, jak i spotkania z siostr膮 przyrodni膮 Jednak Olivia Byrde Hawke by艂a jego najbli偶sz膮 偶yj膮c膮 krewn膮.

Jecha艂 przed siebie, a wiatr wia艂 mu w plecy. W g艂臋bi jab艂oniowego sadu dostrzeg艂 star膮 kamienn膮 fasad臋 Woodford Court. Jakby wyczuwaj膮c wahanie Marsha, ko艅 zwolni艂. Marsh musia艂 poluzowa膰 wodze i pi臋tami pokierowa膰 zwierz臋ciem.

Teraz nie chcia艂 zawr贸ci膰, gdy偶 nie m贸g艂by dalej trwa膰 w tym stanie zawieszenia. Nie zni贸s艂by d艂u偶ej tej niepewno艣ci.

Skr臋ci艂 wi臋c przy kamiennych s艂upkach bramy. Powoli przejecha艂 przez strzelisty cie艅, rzucany przez k臋p臋 buk贸w, potem przez zalany s艂o艅cem, przecinaj膮cy d艂ugi podjazd trawnik. Dom by艂 imponuj膮cy, sprawia艂 wra偶enie bardziej fortecy ni偶 rezydencji. Marsh poczu艂 si臋 jak intruz, jak jaki艣 b艂臋dny rycerz, kt贸ry przyby艂 po dam臋 swego serca.

Tym razem ko艅 si臋 zatrzyma艂.

Marsh patrzy艂 na dom. Co on tutaj robi?

Serce zacz臋艂o wali膰 bolesnym rytmem sprzeciwu. Sara nie by艂a dam膮 jego serca. By艂a do艣膰 pi臋kna, by wzbudzi膰 偶膮dz臋 ka偶dego m臋偶czyzny, a opr贸cz tego bystra, lojalna i zdecydowana. Gor膮co kocha艂a rodzin臋, dla kt贸rej i on nabra艂 podziwu. Wszystko to oznacza艂o, 偶e nie zas艂ugiwa艂a na to, by j膮 zostawi膰 sam膮, w ci膮偶y.

Jego matka ju偶 to prze偶y艂a, odrzucona przez ca艂膮 sw膮 rodzin臋. Nie pozwoli, by Sar臋 spotka艂o to samo.

Zn贸w pop臋dzi艂 konia. Oparty o kamienne ogrodzenie stary cz艂owiek zawo艂a艂 co艣 przez rami臋, gdy Marsh przeje偶d偶a艂 obok. Z odleg艂ej stajni od razu wyskoczy艂 ch艂opak stajenny i ruszy艂 w stron臋 Marsha.

- Tylko go nap贸j - powiedzia艂 Marsh ch艂opakowi. - Nie zostan臋 d艂ugo.

- Tak, panie. Dobrze, panie.

Gdy ch艂opiec spojrza艂 z ukosa na konia, Marsh zapyta艂: - Czy co艣 jeszcze?

- O, nie, panie. To znaczy... zdaje mi si臋, 偶e to zwierz臋 jest z naszej hodowli. Zosta艂 sprzedany par臋 lat temu na aukcji koni w Berwick.

- Hodujecie tutaj konie?

- O, tak, panie. Najlepsze konie w ca艂ej po艂udniowej Szkocji. I jeszcze dalej - doda艂, a na jego twarzy odbi艂a si臋 duma. - M贸j ojciec prowadzi tutaj stajni臋 zarodow膮.

A pewnego dnia syn bez w膮tpienia odziedziczy t臋 prac臋, pomy艣la艂 Marsh, gdy ch艂opak odprowadzi艂 jego konia. Zn贸w rodzinna za偶y艂o艣膰. Wsz臋dzie, gdzie spojrza艂, widzia艂 rodziny. Z wyj膮tkiem niego wszyscy tutaj mieli matki i ojc贸w, braci i siostry, ciotki i wuj贸w. I ludzie ci byli szcz臋艣liwi.

Co za ironia, 偶e b臋d膮c samotny, chcia艂 porzuci膰 jedyn膮 rodzin臋, jak膮 mia艂.

Zn贸w spojrza艂 na dom, sparali偶owany t膮 now膮 i przygn臋biaj膮c膮 my艣l膮. Musi si臋 dowiedzie膰, czy Sara jest w ci膮偶y. Je艣li ona jest przy nadziei, b臋dzie musia艂 wyjecha膰. Tak przecie偶 uzgodnili.

Lecz jedno m贸g艂 zrobi膰. M贸g艂 p贸藕niej odszuka膰 Adriana i u艣wiadomi膰 ch艂opcu, jak wa偶na jest jego wielopokoleniowa rodzina. Mo偶e Marsh nigdy nie b臋dzie m贸g艂 si臋 sta膰 cz臋艣ci膮 klanu Byrde - Hawke - Palmer, lecz dopilnuje, by Adrian w nim pozosta艂.

Kiedy Sara dostrzeg艂a je藕d藕ca, serce jej mocniej zabi艂o. Z niedowierzaniem patrzy艂a na niego z okna na drugim pi臋trze. Przecie偶 ju偶 wyjecha艂 do domu, do Ameryki. Niemo偶liwe, by nadal by艂 w Szkocji, a szczeg贸lnie tutaj. Zw艂aszcza tutaj.

Mimo to nie mog艂a pomyli膰 tych szerokich ramion, ciemnordzawego koloru jego w艂os贸w i zdecydowanego chodu.

Marshall MacDougal przyszed艂 po ni膮. By艂a to pierwsza my艣l, jaka opanowa艂a jej umys艂. Przyszed艂 po ni膮, poniewa偶 nie mo偶e 偶y膰 bez niej, tak jak ona nie mo偶e 偶y膰 bez niego. Czepia艂a si臋 tej nadziei, gdy wychyli艂a g艂ow臋 i patrzy艂a, jak zsiada z konia i przekazuje go jednemu z ch艂opc贸w stajennych.

Dopiero gdy znikn膮艂 w starej str贸偶贸wce, jej niem膮dre pragnienia zderzy艂y si臋 z okrutn膮 rzeczywisto艣ci膮. Je艣li on tutaj jest, to zapewne dlatego, 偶e postanowi艂 zrezygnowa膰 z umowy, kt贸r膮 zawarli. Musia艂 uzna膰, 偶e nazwisko ojca - i tytu艂 prawowitego dziedzica Byrde Manor - sad艂a niego wa偶niejsze ni偶 pieni膮dze, kt贸re mu zaoferowa艂a.

Zastyg艂a w oknie. Oddycha艂a szybko i ci臋偶ko, gdy偶 ogarn膮艂 j膮 strach. Po wszystkich jej wysi艂kach, by temu zapobiec, on nie m贸g艂 jej teraz tego zrobi膰.

Unios艂a sp贸dnice i wypad艂a z pokoju. Bieg艂a korytarzem, przez galeri臋 portret贸w Hawke'贸w, potem w d贸艂 kamiennych schod贸w.

Przez rz膮d w膮skich okien dostrzeg艂a w starym ogrodzie Olivi臋 w zas艂aniaj膮cym jej twarz s艂omkowym kapeluszu. Krz膮ta艂a si臋 w艣r贸d swych ro艣lin i zi贸艂. Przez parterowy hol blisko podn贸偶y schod贸w przechodzi艂a pani Tillotson, prawdopodobnie zmierzaj膮c na zewn膮trz, by zaanonsowa膰 go艣cia.

Sara chwyci艂a ochmistrzyni臋 za r臋kaw.

- Czy to pana MacDougala widzia艂am? - Pr贸bowa艂a zachowa膰 spok贸j, lecz obawia艂a si臋, 偶e jej si臋 to nie uda.

- Ale偶 tak. Tak si臋 sk艂ada, 偶e przyjecha艂 pani膮 odwiedzi膰. Pomy艣la艂am, 偶e jest pani w ogrodzie z lady Hawke i Catherine, wi臋c...

- Nie ma potrzeby im przeszkadza膰 - przerwa艂a jej Sara. Pr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰, lecz wiedzia艂a, 偶e jej u艣miech wypad艂 blado. - Przyjm臋 go sama, je艣li nie ma pani nic przeciwko temu.

Pani Tillotson zgodnie kiwn臋艂a g艂ow膮, lecz na jej okr膮g艂ej twarzy pojawi艂a si臋 ciekawo艣膰. Sara wiedzia艂a, 偶e b臋dzie mia艂a niewiele czasu.

- Bardzo dobrze, panno Saro. Zostawi艂am go w bawialni.

Gdy dotar艂a do drzwi bawialni, nie mog艂a z艂apa膰 oddechu. Jednak nie mia艂a czasu, by si臋 uspokoi膰. Wesz艂a do pokoju i patrzy艂a, jak Marsh zwraca si臋 do niej twarz膮.

By艂o to o wiele trudniejsze, ni偶 sobie wyobra偶a艂a. Na sam jego widok zamar艂o jej serce. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e naprawd臋 go kocha. Musi go kocha膰, gdy偶 偶adne inne uczucie nie wyzwoli艂oby w niej takiej reakcji.

Z trudem odetchn臋艂a. W jego obecno艣ci nawet oddychanie bola艂o.

Mimo b贸lu wzi臋艂a jeszcze jeden oddech i unios艂a podbr贸dek.

- Jest pan ostatni膮 osob膮, jak膮 spodziewa艂am si臋 tutaj zobaczy膰 - zacz臋艂a. - Mam nadziej臋, 偶e nie chce si臋 pan wycofa膰 z naszego porozumienia.

Jego oczy by艂y powa偶ne i niespokojne, jednak nie mog艂a wyczyta膰 w nich 偶adnego okre艣lonego uczucia. Zamkn臋艂a za sob膮 drzwi, lecz nie wesz艂a g艂臋biej do pokoju.

- A wi臋c, co pana sprowadza?

Olivia podnios艂a wzrok na pani膮 Tillotson.

- Chce pani powiedzie膰, 偶e on tutaj jest? Ten tajemniczy pan MacDougal?

- W tej chwili jest w bawialni. - Pani Tillotson skrzywi艂a si臋 i nerwowo wytar艂a r臋ce w sw贸j fartuch. - Zamkn臋艂a drzwi. Nie by艂am pewna, czy to si臋 pani spodoba.

Olivia z uniesionymi brwiami spojrza艂a w w膮skie okna bawialni. - No, no. Normalnie mo偶e by艂abym czujniejsza. Ale s膮dz臋, 偶e dam im troch臋 czasu, zanim do nich do艂膮cz臋. Gdzie jest m贸j m膮偶? - doda艂a.

- W stajni zarodowej. Klacz z Maghrebu ma si臋 o藕rebi膰.

- To dobrze. A Philip? - 艢pi.

Olivia u艣miechn臋艂a si臋 do siebie i zerkn臋艂a na c贸rk臋, kt贸ra plot艂a wianek z koniczyny.

- Prosz臋 zosta膰 tutaj z Catherine, dobrze? - poprosi艂a pani膮. Tillotson.

U艣miechn臋艂a si臋 szerzej. - Chyba p贸jd臋 si臋 umy膰, a potem pospaceruj臋.

W艂a艣nie wesz艂a tylnym wej艣ciem do domu, gdy frontowe drzwi si臋 otwar艂y i wpad艂 Adrian. Gdy j膮 dostrzeg艂, postanowi艂 nie traci膰 czasu na uprzejmo艣ci.

- Czy jest Sara? Czy jest pan MacDougal? Olivia przy艂o偶y艂a palec do ust.

- Tak, s膮 oboje. - Wskaza艂a drzwi do bawialni, po czym da艂a mu znak, by wszed艂 z ni膮 po schodach. - A teraz - powiedzia艂a, gdy dochodzili ju偶 do drugiego pi臋tra - powiedz, co si臋 tutaj dzia艂o pod moj膮 nieobecno艣膰.

- Nic - odpar艂 szybko.

- Doprawdy? Wi臋c przybieg艂e艣 tutaj po nic? 呕adnego dzie艅 dobry, ciociu Olivio, jak偶e mi艂o ci臋 widzie膰, ciociu Olivio, jak si臋 dzisiaj czujesz, ciociu Olivio?

Adrian mia艂 na tyle przyzwoito艣ci, by zrobi膰 zak艂opotan膮 min臋.

- A wi臋c? - Olivia splot艂a wyczekuj膮co ramiona. - Wiesz, o co tutaj chodzi. Ostatecznie, postrzeli艂e艣 tego cz艂owieka, ona go uratowa艂a, a on ci przebaczy艂.

Ch艂opiec si臋 zaczerwieni艂.

- To... to skomplikowane - mrukn膮艂.

- Tak mi si臋 zdaje. Dalej.

- Co jeszcze ci Sara powiedzia艂a? - zapyta艂 wymijaj膮co.

- Niewiele opr贸cz tego, 偶e ten tajemniczy pan MacDougal wr贸ci艂 do Ameryki. Tylko 偶e to nieprawda. Czy wiesz, co on tutaj robi?

- Chyba wiem. Ale nie mog臋 ci powiedzie膰 - zastrzeg艂 si臋 p艂aczliwym tonem. - Musisz zapyta膰 Sar臋, nie mnie.

Przechyli艂a g艂ow臋.

- Niech b臋dzie. Zapytam.

- Nie! - Chwyci艂 j膮 za rami臋, widz膮c, 偶e rusza w d贸艂 schod贸w. - Nie. Nie wchod藕 tam jeszcze.

Utkwi艂a w nim wyczekuj膮ce spojrzenie.

- Tylko je艣li mi podasz jaki艣 pow贸d. I mo偶esz sobie darowa膰 t臋 gniewn膮 min臋, Adrianie Hawke'u. Ona jest moj膮 jedyn膮 siostr膮 i za bardzo j膮 kocham, 偶eby nie zwraca膰 uwagi na to, co si臋 tu dzieje.

Adrian mrukn膮艂 co艣 pod nosem i Olivia wy艂owi艂a tylko co艣 o kobietach i s艂owo 鈥瀗iezno艣na鈥. Mia艂a ochot臋 si臋 roze艣mia膰.

- No dobrze - powiedzia艂 w ko艅cu ch艂opiec. - On przyjecha艂 tutaj dlatego, 偶e si臋 do niej przywi膮za艂, a przynajmniej tak s膮dz臋.

- A ona przywi膮za艂a si臋 do niego - powiedzia艂a Olivia, z naciskiem wymawiaj膮c s艂owo 鈥瀙rzywi膮za艂a鈥.

- Czy to wiadomo? Wy, kobiety, jeste艣cie zbyt z艂o偶one, 偶eby m臋偶czy藕ni wiedzieli, co my艣licie.

Tym razem Olivia si臋 u艣miechn臋艂a. Czterna艣cie lat, a ju偶 m贸wi jak m臋偶czyzna.

- Pozwalam sobie by膰 odmiennego zdania, Adrianie. Wiem dok艂adnie, co my艣l臋; je艣li ponury nastr贸j mojej siostry jest jak膮艣 wskaz贸wk膮, to ona musi bardzo lubi膰 tego Amerykanina. - Wzi臋艂a go pod rami臋 i schodami w d贸艂 ruszyli w stron臋 ogrodu za domem. - I my艣l臋 te偶, 偶e pochwalasz ten wyb贸r. Mam racj臋?

- By膰 mo偶e - przyzna艂. W towarzystwie Olivii wraca艂a mu odwaga. Mo偶e wszystko to wyjdzie na dobre, pomy艣la艂. Je艣li Sarze naprawd臋 zale偶y na tym m臋偶czy藕nie - a by艂 pewien, 偶e panu MacDougalowi zale偶y na niej - to mo偶e wyja艣ni膮 nieporozumienia mi臋dzy nimi i si臋 pobior膮. Szczeg贸lnie, je艣li Sara nosi ich dziecko.

Lecz je艣li nie nosi?

Olivia 艣cisn臋艂a mu rami臋, przerywaj膮c mu tok my艣li.

- Wydaje mi si臋, 偶e ostatnio bawisz si臋 w swatk臋. Nigdy bym nie pomy艣la艂a, i偶 postrzelenie m臋偶czyzny mo偶e by膰 najlepszym sposobem przekonania go do ma艂偶e艅stwa. Powiedz mi, czy s膮dzisz, 偶e powinnam wypr贸bowa膰 ten spos贸b na twojej matce?

27

- Co pana sprowadza? - powt贸rzy艂a Sara.

Marsh zastanawia艂 si臋 nad odpowiedzi膮. Lecz przede wszystkim wpatrywa艂 si臋 w Sar臋. Ubrana by艂a zwyczajnie, a jednak mu艣linowa suknia w niebieskie paski i z okr膮g艂ym wyci臋ciem podkre艣la艂a jej m艂odo艣膰 i witalno艣膰. Jej w艂osy zwi膮zane by艂y kawa艂kiem wst膮偶ki i opada艂y na plecy. Tak jak wtedy, w jej alkierzu.

Poczu艂 przyp艂yw krwi w l臋d藕wiach. Bo偶e, jak偶e chcia艂 j膮 obj膮膰. Poca艂owa膰.

Nie nosi艂a 偶adnej bi偶uterii, ozd贸b, tylko ca艂kiem prosty str贸j. Mimo to w tej chwili wyda艂a mu si臋 pi臋kniejsza ni偶 kiedykolwiek przedtem. Bardziej pon臋tna.

Oby by艂a w b艂ogos艂awionym stanie.

By艂a to szalona, lecz szczera my艣l. Je艣li jest w ci膮偶y, to nie mo偶e mnie odes艂a膰. B臋dziemy musieli si臋 pobra膰.

Odchrz膮kn膮艂, pr贸buj膮c zdusi膰 t臋sknot臋 za ni膮. Potrafi艂 j膮 pie艣ci膰, dawa膰 fizyczn膮 przyjemno艣膰, lecz w zwyk艂ej rozmowie nie potrafi艂 wydoby膰 z siebie s艂贸w, kt贸re chcia艂by jej powiedzie膰.

Gdyby tylko potrafi艂 jej powiedzie膰.

Zacisn膮艂 d艂onie w pi臋艣ci, ramiona trzyma艂 sztywno.

- Przyszed艂em tutaj - zacz膮艂 - bo jest mi臋dzy nami niedoko艅czona sprawa.

- Dostanie pan pieni膮dze - odpar艂a spokojnie. - Nie musia艂 pan tutaj przychodzi膰, 偶eby mi o tym przypomina膰.

- Nie po to przyszed艂em!

- Wi臋c po co? 呕eby mnie denerwowa膰? 呕eby si臋 wycofa膰 z naszego porozumienia? - Podesz艂a do okna i wyjrza艂a ostro偶nie, po czym odwr贸ci艂a si臋 twarz膮 do niego. - Chce pan, 偶eby Olivia si臋 dowiedzia艂a, kim pan jest, czy偶 nie? Cho膰 si臋 um贸wili艣my, nadal chce si臋 pan zem艣ci膰. A skoro nie mo偶e pan tego zrobi膰, zamierza pan skrzywdzi膰 j膮...

- Nie! Nie, Saro, wcale nie o to chodzi.

- Niech pan m贸wi cicho - sykn臋艂a. Podbieg艂a do drzwi, wyjrza艂a przez nie, po czym zamkn臋艂a je i odwr贸ci艂a si臋 szybko. - Czego pan chce? Niech mi pan powie i idzie sobie.

- Do diabla, Saro. Chc臋 wiedzie膰, czy jeste艣 w ci膮偶y.

Nie tak zamierza艂 to powiedzie膰. Skrzywi艂 si臋, gdy ona zblad艂a i cofn臋艂a si臋 o krok.

- To mo偶liwe - ci膮gn膮艂 ju偶 spokojnie. - Ty tak偶e na pewno si臋 nad tym zastanawia艂a艣.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie? Nie, bo si臋 nie zastanawia艂a艣, czy nie, bo nie jeste艣... hm... w b艂ogos艂awionym stanie?

Otworzy艂a usta, zamkn臋艂a je, po czym odwr贸ci艂a wzrok.

- Nie. Nie jestem... w b艂ogos艂awionym stanie.

Ogarn臋艂o go rozczarowanie, nielogiczne, g艂臋bokie rozczarowanie.

- Jeste艣 pewna?

Przytakn臋艂a, bo nie chcia艂a, by o偶eni! si臋 z ni膮 tylko z poczucia obowi膮zku.

- Jestem pewna.

W istocie by艂a pewna tylko tego, 偶e Marshall MacDougal w niczym nie przypomina ojca. Marsh nie zostawi艂by swego dziecka. To dlatego nie p艂yn膮艂 jeszcze przez Ocean Atlantycki. Lojalno艣膰 wobec matki, kt贸ra by艂a powodem jego przyjazdu do Anglii, obj臋艂aby r贸wnie偶 dziecko, kt贸re sp艂odzi艂.

By艂 takim dobrym i kochaj膮cym synem - i zapewne ojcem. M贸g艂 post膮pi膰 wobec niej jak nale偶y, lecz to nie znaczy, 偶e j膮 kocha.

Z trudem wzi臋艂a oddech. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e on nie odwzajemnia jej mi艂o艣ci.

- Przyszed艂 pan na pr贸偶no, panie MacDougal. Pa艅ski zamiar jest godny uznania, ale... ale mo偶e pan wraca膰 do Ameryki. Naprawd臋.

Patrzyli na siebie przez d艂ug膮 chwil臋. Sara ba艂a si臋 poruszy膰, ba艂a si臋 nawet odetchn膮膰 z l臋ku, 偶e si臋 za艂amie i zacznie b艂aga膰 go, by zosta艂. Przestronna bawialni膮 sprawia艂a wra偶enie olbrzymiej studni, w kt贸rej najcichszy d藕wi臋k odbija艂 si臋 echem.

Wreszcie skinieniem g艂owy Marsh wyzwoli艂 ich z tego okropnego stanu zawieszenia. Oczy mia艂 bez wyrazu, usta zaci艣ni臋te w ponur膮 lini臋.

- No c贸偶, dobrze. - Wzi膮艂 z krzes艂a sw贸j kapelusz. Sara odsun臋艂a si臋 od drzwi. On zatrzyma艂 si臋 przy nich, z r臋k膮 na klamce.

- 呕egnaj, Saro.

- 呕e... 偶egnaj - wyj膮ka艂a.

Kiedy Amerykanin wyszed艂 frontowymi drzwiami, Olivia czeka艂a. Zaj臋艂a strategiczn膮 pozycj臋 na 艂awce, w po艂owie drogi mi臋dzy frontowym wej艣ciem a ocienionym korytem z wod膮. gdzie przywi膮zany by艂 jego ko艅. Adrian chcia艂 z ni膮 zosta膰, lecz odes艂a艂a go do stajni. Chcia艂a pozna膰 pana MacDougala bez 艣wiadk贸w.

Podnios艂a wzrok, gdy on ruszy艂 zamaszystym krokiem w jej stron臋. Z pocz膮tku jej nie zauwa偶y艂. Olivia zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, czy on zamierza j膮 zignorowa膰, bo tak by艂 pogr膮偶ony w my艣lach, 偶e m贸g艂 j膮 przeoczy膰. Jednak kiedy wsta艂a z 艂awki, oderwa艂 oczy od 艣cie偶ki. Marsowa mina zmieni艂a si臋 w wyraz zaskoczenia.

Po czym wyda艂o jej si臋, 偶e jego opalona twarz blednie. Kiedy zatrzyma艂 si臋 nagle, wpatruj膮c si臋 w ni膮 niemal ze strachem, ze zdumienia zmarszczy艂a czo艂o.

Co za dziwny cz艂owiek. Przystojny, na sw贸j surowy spos贸b. Wysoki, wysportowany i dobrze ubrany. Lecz dziwny.

Mimo wszystko by艂a pani膮 domu i dobrze zna艂a sw膮 rol臋. U艣miechn臋艂a si臋 wi臋c i wyci膮gn臋艂a do niego r臋k臋.

- Domy艣lam si臋, 偶e pan jest panem MacDougalem. Jestem Olivia Hawke, siostra Sary i bardzo si臋 ciesz臋, 偶e w ko艅cu pana pozna艂am.

Marsh patrzy艂 na stoj膮c膮 przed nim 艂adn膮 kobiet臋. Wiedzia艂, 偶e mo偶e na ni膮 wpa艣膰. Pr贸bowa艂 si臋 do tego przygotowa膰, mimo to 偶adne przygotowanie na 艣wiecie nie pomog艂oby mu teraz. By艂a 艂adna i u艣miechni臋ta, tylko o jaki艣 rok m艂odsza od niego. Ze swym szczerym zachowaniem i wyci膮gni臋t膮 r臋k膮 by艂a w艂a艣nie tak膮 kobiet膮, jakie zwykle ch臋tnie poznawa艂. M艂od膮 matron膮, z kt贸r膮 si臋 艂atwo rozmawia i ta艅czy.

- Pan jest panem MacDougalem? - zapyta艂a, kiedy nie odpowiedzia艂.

- Och. Tak. Tak Jestem Marshall MacDougal. - Marshall MacDougal Byrde. Lecz nie doda艂 swego prawdziwego nazwiska. Z艂o偶y艂 obietnic臋 i dotrzyma s艂owa. Lecz chcia艂 jej powiedzie膰. Gdy ujmowa艂 r臋k臋 swej przyrodniej siostry i bardzo poprawnie pochyla艂 si臋 nad ni膮, chcia艂 jej wszystko powiedzie膰.

Lecz j膮 bardzo by to zrani艂o.

Stwierdzi艂 ze zdumieniem, 偶e w pewnej chwili jego ch臋膰 zemsty znikn臋艂a. Gdy patrzy艂 teraz w ciekawe, niebieskie oczy swej siostry, tak bardzo podobne do oczu Sary, z trudem m贸g艂 uwierzy膰, 偶e rozwa偶a艂 zniszczenie kt贸rej艣 z nich.

Pu艣ci艂 jej r臋k臋 i stali tak, twarz膮 w twarz. Nie wiedzia艂, co powiedzie膰. Najpierw Sara nies艂usznie go oskar偶y艂a. Teraz ta kobieta - ta nieznajoma, kt贸ra jest jego siostr膮 - parali偶uje go uczuciami, kt贸rych on nie rozumie.

- C贸偶, panie MacDougal, jak powiedzia艂am, bardzo si臋 ciesz臋 z naszego spotkania. Wiele o panu s艂ysza艂am, odk膮d wr贸ci艂am z Glasgow. - Urwa艂a i jej oczy dokona艂y szybkiej oceny jego osoby. - By艂o mi przykro, 偶e wyjecha艂 pan, zanim mogli艣my si臋 pozna膰. Ale teraz jestem uszcz臋艣liwiona, widz膮c, 偶e wcale pan nie wyjecha艂, lecz jest tutaj, w Woodford Court, z wizyt膮 u mojej siostry. Ale gdzie jest Sara?

- Hm... Zosta艂a w bawialni.

Pochyli艂a lekko g艂ow臋 i zacz臋艂a bawi膰 si臋 r贸偶膮, kt贸r膮 trzyma艂a. - Czy to znaczy, 偶e nie poprosi艂a, by przy艂膮czy艂 si臋 pan do nas na lunch? Marsh przest膮pi艂 z nogi na nog臋.

- Nie s膮dz臋, by w tej chwili 偶yczy艂a sobie mojego towarzystwa.

- A to dlaczego?

M贸g艂by si臋 obrazi膰 za jej w艣cibskie pytanie. M贸g艂by j膮 zby膰 i p贸j艣膰 sobie. Lecz wiedzia艂, 偶e jej pytania wynikaj膮 z mi艂o艣ci do Sary, wi臋c zacz膮艂 gwa艂townie szuka膰 odpowiedzi, kt贸ra by j膮 zadowoli艂a.

- Sary nie cieszy moje towarzystwo. - To by艂o do艣膰 prawdziwe.

- Bardzo dziwne. Powiedziano mi, 偶e uratowa艂a pana w rzece. Och, zapomnia艂am podzi臋kowa膰, 偶e nie wni贸s艂 pan oskar偶enia przeciwko Adrianowi. Niewielu m臋偶czyzn okaza艂oby tak膮 szlachetno艣膰. Na wypadek, gdyby pan tego nie zauwa偶y艂, powiem, 偶e Adrian uwielbia pana.

- Nie powinien.

- Naprawd臋? - Cho膰 si臋 u艣miecha艂a, jej spojrzenie sta艂o si臋 ostrzejsze. - Wiemy, 偶e Adrian pana uwielbia. Wiemy te偶, przynajmniej ja, 偶e Sara z nieszcz臋艣liw膮 min膮 snuje si臋 tutaj z k膮ta w k膮t tylko z pana powodu.

- Naprawd臋?

- O, tak. Dlatego nie rozumiem, dlaczego pana odprawi艂a. A mo偶e to pan chcia艂 wyj艣膰?

- Nie. - Urwa艂, gdy Olivia szeroko si臋 u艣miechn臋艂a. Powoli odwzajemni艂 u艣miech. - Czy to a偶 tak wida膰?

Zachichota艂a.

- Jest pan tutaj, prawda? Nie przychodzi mi na my艣l inny pow贸d ni偶 ten, 偶e przywi膮zali艣cie si臋 do siebie.

Na nieszcz臋艣cie, jej radosne za艂o偶enie zmrozi艂o dusz臋 Marsha. Zaczyna艂 si臋 przy niej odpr臋偶a膰, by艂a mi艂a, bystra i czu艂 do niej sympati臋. Lecz nie m贸g艂 z ni膮 rozmawia膰 o Sarze, je艣li mia艂 zachowa膰 w tajemnicy sw膮 prawdziw膮 to偶samo艣膰.

- Obawiam si臋, 偶e si臋 pani myli. Pani siostra nie czuje do mnie przywi膮zania.

- A ja jestem przekonana, 偶e pan si臋 myli.

Jak偶e chcia艂, 偶eby tak by艂o. Ton jego g艂osu z 偶artobliwego zmieni艂 si臋 w pomny.

- Musi by膰 pani bardzo pilno, by j膮 szybko wyda膰 za m膮偶. Odprawi艂a mnie. Wszystko jest oczywiste.

Olivia skrzy偶owa艂a ramiona i pos艂a艂a mu niecierpliwe spojrzenie.

- Panie MacDougal. Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e dopiero si臋 poznali艣my. Niemniej czuj臋, 偶e musz臋 szczerze z panem pom贸wi膰. Co艣 si臋 tutaj dzieje, co艣 mi臋dzy panem i moj膮 siostr膮. To, 偶e pan m贸wi 鈥瀘dprawi艂a mnie鈥, tylko tego dowodzi, wi臋c nie ma co zaprzecza膰. - Przerwa艂a, przygl膮daj膮c mu si臋 badawczo. - Mo偶e powinnam panu powiedzie膰, 偶e kiedy艣 zajmowa艂am si臋 swataniem i zawsze by艂am wyczulona na takie rzeczy. Dlatego chcia艂abym, 偶eby si臋 pan dzisiaj przy艂膮czy艂 do nas na lunchu.

- Sarze nie spodoba si臋 pani ingerencja.

- Jestem pewna, 偶e jej to przejdzie. Ostatecznie jestem jej siostr膮 i interesy Sary le偶ami na sercu. Marsh westchn膮艂.

- Wobec tego mo偶e powinienem pani powiedzie膰, 偶e pani siostra mn膮 gardzi.

- Doprawdy? - Obrzuci艂a go badawczym spojrzeniem. - Dlaczego? Zbyt p贸藕no zda艂 sobie spraw臋, 偶e powiedzia艂 za du偶o. Postanowi艂 nie okazywa膰 uczu膰.

- To pytanie prosz臋 skierowa膰 do Sary.

Olivia potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Przyznaj臋, 偶e mnie pan zadziwia, panie MacDougal. Adrian nie widzi poza panem 艣wiata. M贸wi, 偶e jest pan uczciwy, szlachetny i odwa偶ny, a ja nie mam powodu mu nie wierzy膰, z wyj膮tkiem jednego. Mog艂abym przysi膮c, 偶e pan si臋 艣miertelnie boi Sary.

Te s艂owa brzmia艂y jak wyzwane. Lecz w oczach Olivii widzia艂 wsp贸艂czucie i nie m贸g艂 si臋 obrazi膰. Jednak z tego samego powodu nie mia艂 zamiaru przyznawa膰 si臋 do czegokolwiek.

- Nie u偶y艂bym tak mocnego okre艣lenia - odpar艂. - Jednak przyznam si臋, 偶e jej nie rozumiem. Z pewno艣ci膮 nie jeste艣my w dobrych stosunkach.

- Ach! Je艣li si臋 pan 艣miertelnie boi, to zapewne dlatego, 偶e j膮 pan kocha! Jej s艂owa zaskoczy艂y Marsha. Tak bardzo, 偶e nie m贸g艂 znale藕膰 偶adnej odpowiedzi. By艂 sparali偶owany. Ona natychmiast to wykorzysta艂a. Wzi臋艂a go pod rami臋 i ruszy艂a ku domowi. W ko艅cu przesta艂 si臋 opiera膰.

- Prosz臋 za mn膮.

- To si臋 nie uda.

- Uda si臋. Moja siostra zawsze by艂a rodzinn膮 wichrzycielsk膮. Ale ja zawsze by艂am swatk膮.

Swatka. Czy tego chcia艂? 呕eby ta nieznajoma, kt贸ra jest jego siostr膮, o偶eni艂a go z kobiet膮, kt贸ra widzia艂a w nim zagro偶enie dla swej rodziny - i dla siebie? By艂oby to do艣膰 rozs膮dne, o ile Sara jest w ci膮偶y. W takich okoliczno艣ciach m贸g艂by si臋 o ni膮 stara膰. Lecz ona nie jest w ci膮偶y i nie chce go widzie膰.

Na pewno na jego widok, pod rami臋 z Olivia Sara wpadnie we w艣ciek艂o艣膰.

W po艂owie drogi do domu nagle si臋 zatrzyma艂.

- Przykro mi, lady Hawke, ale nie mog臋 tego zrobi膰.

- Oczywi艣cie, 偶e pan mo偶e. Prosz臋 spojrze膰. Oto Neville.

Marsh mia艂 wra偶enie, 偶e wsysa go tr膮ba powietrzna. Patrzy艂, jak zamaszystym krokiem zmierza ku nim lord Hawke, m臋偶czyzna, kt贸ry zapewne wyzwa艂by go, zanim pozwoli艂by mu narazi膰 reputacj臋 swej 偶ony. A jeszcze Adrian depta艂 mu po pi臋tach, a z domu wypad艂a wprost na nich ma艂a dziewczynka.

Zesztywnia艂, gdy zaraz za dzieckiem dostrzeg艂 Sar臋. Sara po艣lizgn臋艂a si臋 i zatrzyma艂a, gdy zobaczy艂a go z Olivia. Niemal widzia艂, jak t臋偶eje z oburzenia, pretensji i z rozczarowania.

Och, Saro, chcia艂 powiedzie膰. Czy nie mo偶esz mi zaufa膰? Czy nie widzisz, 偶e ostatni膮 rzecz膮 jakiej chc臋, jest skrzywdzi膰 ciebie lub tw贸j 膮 rodzin臋?

Na widok Marsha z Olivia Sarze zapar艂o dech. Co on jeszcze tutaj robi, i to z Olivia? Zdusi艂a j臋k, lecz ten, jak bolesny supe艂 pozosta艂 w jej piersi.

Przegrywa艂a. Po wszystkim, co si臋 wydarzy艂o, to, czego obawia艂a si臋 najbardziej, w ko艅cu si臋 sta艂o.

Najdziwniejsze by艂o to, 偶e nie mog艂a go wini膰 ani nienawidzi膰. Przycisn臋艂a r臋k臋 do brzucha. Powinna mu powiedzie膰.

Musi mu powiedzie膰. Ta my艣l uderzy艂a j膮 z tak膮 si艂膮 偶e nie mog艂a uwierzy膰, i偶 rozwa偶a艂a inne rozwi膮zanie.

Ukrywanie prawdy oznacza艂o wymy艣lanie kolejnych k艂amstw, kt贸re kiedy艣 b臋d膮 prze艣ladowa膰 ich dziecko, tak jak oszustwo Camerona Byrde'a prze艣ladowa艂o Marsha i Olivi臋.

Patrzy艂a, jak ma艂a Catherine biegnie w ramiona ojca. U艣miechn臋艂a si臋 na piski dziewczynki, gdy ojciec podrzuci艂 j膮 wysoko i chwyci艂 bezpiecznie w swe mocne i pewne obj臋cia. Ich rado艣膰 spowodowa艂a w jej gardle k艂uj膮cy b贸l. Wszystkie dzieci powinny zna膰 ojc贸w.

Co ma by膰, to b臋dzie, powiedzia艂a sobie, i ruszy艂a naprz贸d. Neville i Olivia stali blisko siebie, a ma艂a Catherine mocno obejmowa艂a ich za szyje. Marsh sta艂 w pobli偶u, tak samo Adrian.

Spojrzenie Sary zatrzyma艂o si臋 na chwil臋 na ch艂opcu. Odk膮d Marsh przebaczy艂 mu t臋 tragiczn膮 strzelanin臋, w postawie Adriana co艣 si臋 zmieni艂o. Bardzo potrzebowa艂 ojca. Ch艂opiec mia艂 w艂osy zaczesane do ty艂u jak Marsh; jego halsztuk mia艂 taki sam prosty w臋ze艂.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮. Adrian nie ukrywa艂 podziwu dla tego cz艂owieka. Wydawa艂o si臋, 偶e Olivia te偶 go lubi, i Sara podejrzewa艂a, 偶e Neville tak偶e m贸g艂by go polubi膰, gdyby z jego obecno艣ci膮 tutaj nie wi膮za艂o si臋 tak wielkie zagro偶enie. Jednak oni nic o tym zagro偶eniu nie wiedzieli.

Za to Adrian wiedzia艂.

Oderwa艂a oczy od Marsha i zn贸w spojrza艂a badawczo na ch艂opca. Adrian chcia艂, by Marsh tutaj zosta艂. Czy偶 nie widzia艂, 偶e to niemo偶liwe?

- Och, Saro. Patrz, kto tutaj jest! - zawo艂a艂a Olivia, u艣miechaj膮c si臋 szeroko. - Tw贸j pan MacDougal. - Zignorowa艂a niezadowolenie Sary z tego, 偶e tak go nazwa艂a. - Poprosi艂am, by przy艂膮czy艂 si臋 do nas na lunchu.

Wszystkie oczy zwr贸ci艂y si臋 na ni膮, czekaj膮c na jej reakcj臋.

W ko艅cu zrobi艂a jedyn膮 rzecz, jak膮 mog艂a: skapitulowa艂a. Mo偶e tak b臋dzie najlepiej. Mo偶e niepotrzebne by艂y wszystkie te sekrety. Gdyby tylko mia艂a czas przemy艣le膰 to wszystko.

- Jak... jak to mi艂o. Powinnam sama pana zaprosi膰. - Zdo艂a艂a powiedzie膰.

- Rzeczywi艣cie, powinna艣 - skarci艂a j膮 Olivia, cho膰 z u艣miechem jeszcze szerszym ni偶 wcze艣niej. - Musia艂a艣 wiedzie膰, jak bardzo Neville i ja chcieli艣my go pozna膰.

Sara z niezadowoleniem spojrza艂a na siostr臋. Gdy wszyscy ruszyli do domu, Adrian dostosowa艂 si臋 do kroku Sary, podczas gdy Marsh szed艂 obok Olivii i Neville'a.

- Jak si臋 czujesz? - zapyta艂 cicho ch艂opiec.

- Znakomicie - odpar艂a, ledwie go s艂uchaj膮c. Jej uwaga skupiona by艂a na Marshu, kt贸rego musi jakim艣 sposobem odci膮gn膮膰 na stron臋 i odby膰 z nim rozmow臋.

Przebieg艂 j膮 dreszcz podniecenia, lecz zwalczy艂a go.

Mimo to trudno by艂o o tym nie my艣le膰. Przyzna艂a, przynajmniej przed sam膮 sob膮, 偶e go kocha. Bez w膮tpienia by艂by tak dobrym ojcem, jakim by艂 synem. A ona wiedzia艂a, 偶e by艂 wspania艂ym kochankiem.

Zn贸w podniecenie wla艂o si臋 gor膮cem do jej 偶y艂. Mog艂aby by膰 bardzo szcz臋艣liwa, gdyby by艂a zam臋偶na z tym cz艂owiekiem. Lecz ta my艣l tylko j膮 przygn臋bi艂a. On przyszed艂 tutaj dzi艣 z poczucia obowi膮zku. Gdyby przyzna艂a, 偶e jest w ci膮偶y, natychmiast zaproponowa艂by jej ma艂偶e艅stwo. Teraz by艂a tego pewna. Lecz nie chcia艂a, by po艣lubi艂 j膮 tylko z poczucia obowi膮zku.

Patrzy艂a, jak Neville zdejmuje r臋k臋 z talii Olivii i podnosi j膮, by wyj膮膰 z jej g臋stych kasztanowych w艂os贸w zapl膮tany listek. Taki niewinny gest, a mimo to zawiera艂 prawd臋 o mi艂o艣ci i ma艂偶e艅stwie. Chcia艂a takiego zwi膮zku ze swoim przysz艂ym m臋偶em, zwi膮zku opartego na mi艂o艣ci.

- Jeste艣 pewna? - dobieg艂 j膮 natarczywy g艂os Adriana. Rzuci艂a na niego okiem.

- Pewna czego?

- 呕e czujesz si臋 znakomicie - powiedzia艂 z ciekawo艣ci膮. Wiedzia艂!

Sara g艂o艣no wci膮gn臋艂a powietrze. Adrian wiedzia艂, co zasz艂o mi臋dzy ni膮 a Marshem. Jakie to 偶enuj膮ce! Jednak to wiele wyja艣nia艂o. Czy Adrian czu艂, 偶e ona i Marsh byli ze sob膮 blisko, kiedy strzeli艂? Prawdopodobnie.

Ch艂opiec zerkn膮艂 na jej brzuch, a ona poczu艂a, jak rumieniec wyp艂ywa jej na policzki. Teraz chce wiedzie膰, czy ona jest w ci膮偶y.

Zdenerwowana i zmieszana, Sara zmarszczy艂a brwi.

- Wy dwaj jeste艣cie w spisku, prawda? C贸偶, dowiesz si臋, jak si臋 czuj臋, kiedy wszyscy si臋 dowiedz膮. W tej chwili musisz tylko wiedzie膰, 偶e czuj臋 si臋 po prostu wspaniale.

Lecz nie czu艂a si臋 wspaniale. Za ka偶dym razem, kiedy patrzy艂a na Marsha lub s艂ysza艂a, jak m贸wi, czu艂a b贸l w piersi. T臋sknot臋, 偶al, strach. Wszystko te uczucia torturowa艂y j膮. Unikanie sonduj膮cych spojrze艅 Olivii tylko powi臋ksza艂o jej b贸l. Dlaczego Marsh nie mo偶e po prostu by膰 m臋偶czyzn膮, kt贸rego kocha - bez tych wszystkich zawi艂o艣ci mi臋dzy nimi?

Usiedli w jadalni zastawionej zimnymi mi臋sami, ciep艂ym chlebem, 艣wie偶o upieczon膮 ryb膮, soczystymi jab艂kami i 艣mietan膮. Na poz贸r byli mi艂膮 grup膮, kt贸ra rozsiad艂a si臋 przy szeroki stole.

Sara przygotowa艂a si臋 na godzin臋 czekania, unikania podtekst贸w i na pr贸by podj臋cia na osobno艣ci rozmowy z Marshem. Jednak cudowne zapachy chleba na dro偶d偶ach i jab艂ek zmiesza艂y si臋 w odstr臋czaj膮cy spos贸b.

Jej 偶o艂膮dek si臋 zbuntowa艂. Gard艂o si臋 zbuntowa艂o. Ca艂e jej cia艂o zareagowa艂o tak szybko, 偶e my艣la艂a, i偶 skompromituje si臋 tutaj, przy stole w jadalni, na oczach wszystkich.

Skompromitowa艂a si臋, zrywaj膮c si臋 z krzes艂a, przewracaj膮c je i wypadaj膮c z pokoju z serwetk膮 przytkni臋t膮 do ust.

Na tarasie, z dala od n臋c膮cych zapach贸w, wzi臋艂a jeden niepewny oddech, potem drugi, walcz膮c z gwa艂townymi md艂o艣ciami.

Opieraj膮c si臋 na dr偶膮cych r臋kach, nachyli艂a si臋 nad balustrad膮, powoli odzyskuj膮c panowanie nad sob膮.

Na nieszcz臋艣cie Olivia wysz艂a za ni膮 zamkn臋艂a za sob膮 drzwi, opar艂a si臋 o nie i twardo spojrza艂a na m艂odsz膮 siostr臋.

- No dobrze, Saro. Do艣膰 d艂ugo zostawia艂am ci臋 sam膮 z twoimi sekretami. Czas, 偶eby艣 mi powiedzia艂a o tym bardzo dziwnym zachowaniu. Albo ty mi powiesz, albo b臋d臋 musia艂a zapyta膰 o to pana MacDougala.

28

- Pana MacDougala? - Sara zblad艂a i odwr贸ci艂a oczy od spojrzenia siostry. Ostatnie, czego chcia艂a, to by Olivia star艂a si臋 z Marshem, zanim ona z nim porozmawia. - Mo偶e pom贸wimy o tym p贸藕niej? Ostatecznie, masz go艣cia.

- On jest twoim go艣ciem, Saro. Nie moim. Przyszed艂 z wizyt膮 do ciebie. Tyle 偶e ty go odprawi艂a艣, podczas gdy obie wiemy, 偶e od wielu dni usychasz za nim z t臋sknoty. Bogu dzi臋ki, 偶e z艂apa艂am go, zanim odszed艂.

A teraz jeszcze tak niegrzecznie wybieg艂a艣 z jadalni...

Olivia urwa艂a.

- Wybieg艂a艣 z jadalni - powt贸rzy艂a zamy艣lonym tonem. W jej oczach b艂ysn臋艂a ciekawo艣膰. - Jeste艣 okropnie blada. Czy straci艂a艣 apetyt, czy te偶 chodzi o co艣 innego? - doda艂a z narastaj膮cym zniecierpliwieniem w g艂osie.

Tym razem Sara nie odwr贸ci艂a oczu. Nie tak zamierza艂a o tym powiedzie膰 Olivii.

- Zanim zaczniesz snu膰 plany, Liwie, chc臋, 偶eby艣 co艣 dla mnie zrobi艂a.

- Czy on ci臋 zmusi艂? Odpowiedz - nie ust臋powa艂a Olivia.

- Olivio!

- Inaczej dlaczego mia艂aby艣 go odprawia膰? Je艣li kocha艂a艣 go do艣膰, by...

by zbli偶y膰 si臋 z nim...

- Olivio!

- ...to by艣 go nie odprawi艂a. Ale to zrobi艂a艣, wi臋c rozumiem, 偶e potraktowa艂 ci臋 okrutnie.

- Olivio! - Sara tupn臋艂a nog膮. - To wcale nie jest takie proste!

Nast膮pi艂a kr贸tka chwila ciszy, zanim wstrz膮艣ni臋ta Olivia j臋kn臋艂a.

- O, m贸j Bo偶e. N ie m贸w, 偶e to by艂... to by艂 ten drugi m臋偶czyzna. Ten... ten Penley, z kt贸rym zamierza艂a艣 uciec.

- Co? Rany boskie, nie! - niemal krzykn臋艂a Sara. - Prosz臋, Liwie, nie mo偶esz zostawi膰 mnie w spokoju?

- Nie. Nie zostawi臋 ci臋 w spokoju. - Zdumienie z艂agodzi艂o gniew na twarzy Olivii. - O co chodzi, Saro? Co艣 si臋 dzieje, co艣, co dotyczy Marshalla MacDougala i ciebie. Jestem twoj膮 starsz膮 siostr膮 i kocham ci臋. Je艣li nie mo偶esz powiedzie膰 prawdy mnie, to komu?

Istotnie, nie by艂o nikogo na 艣wiecie, z kim Sara chcia艂aby podzieli膰 ten ci臋偶ar. Lecz jeszcze nie teraz. U艣miechn臋艂a si臋 cierpko do siostry.

- Chyba masz racj臋. Ale... ale s膮dz臋, 偶e najpierw pan MacDougal musi ci co艣 powiedzie膰. Najpierw z nim musisz pom贸wi膰.

Olivia skrzy偶owa艂a ramiona.

- Ju偶 pr贸bowa艂am. Nic mi nie powiedzia艂.

- Nie? - Sara u艣miechn臋艂a si臋 do siebie. Co by si臋 dzia艂o, zamierza艂 dotrzyma膰 danego jej s艂owa. Westchn臋艂a. - Prawd臋 m贸wi膮c, nie jestem zdziwiona. Ale s膮dz臋, 偶e teraz z tob膮 porozmawia. Je艣li ja go o to poprosz臋.

Marsh patrzy艂 najedzenie, kt贸re sobie na艂o偶y艂.

Powinien to by膰 posi艂ek jak 偶aden inny, posi艂ek, przy kt贸rym nale偶a艂oby si臋 rozsi膮艣膰 i rozkoszowa膰 nim, nie dla jedzenia, lecz dla ludzi. Ci mili ludzie wcale nie byli tacy, jakich si臋 spodziewa艂.

Ale przecie偶 nic podczas jego pobytu w Wielkiej Brytanii nie by艂o takie, jak si臋 spodziewa艂.

- Gdzie mama? - zapyta艂a ma艂a Catherine.

- Mama jest na dworze - obwie艣ci艂 kl臋cz膮cy na krze艣le Philip. - Mama i ciocia Sara.

- Odwr贸膰 si臋, synu. Sara i mama zaraz wr贸c膮 - powiedzia艂 Neville. Zerkn膮艂 znacz膮co na Marsha. - Zdaje si臋, 偶e maj膮 co艣 wa偶nego do om贸wienia. Ma pan jakie艣 podejrzenie, o co chodzi?

Istotnie mia艂. Sara wygl膮da艂a tak, jakby mia艂a zwymiotowa膰. On tak samo czu艂 si臋 na statku. Jednak Sara nie mog艂a przypisa膰 swego stanu chorobie morskiej. Pozostawa艂 jeden oczywisty pow贸d: Sara musi by膰 w ci膮偶y.

Marsh bez komentarza wsta艂 od sto艂u. Kiedy Adrian tak偶e wsta艂, Neville go powstrzyma艂, za co Marsh by艂 mu wdzi臋czny. Nast臋pne minuty mog艂y by膰 najwa偶niejsze w jego 偶yciu. Wydawa艂o si臋, 偶e bardzo szybko przeszed艂 od braku jakiejkolwiek rodziny do posiadania du偶ej i w艣cibskiej.

Niemniej ci ludzie mog膮 sta膰 si臋 jego rodzin膮, je艣li go przyjm膮 - je艣li wszyscy go przyjm膮.

Dr偶a艂 z niecierpliwo艣ci i strachu. Opuszczaj膮c jadalni臋 wiedzia艂, 偶e nadesz艂a odpowiednia pora. Musia艂 uzyska膰 pozwolenie Sary na powiedzenie Olivii prawdy. P贸藕niej musi uzyska膰 zgod臋 Olivii na po艣lubienie Sary.

Przeczesa艂 r臋koma w艂osy i wyszed艂 na zalany s艂o艅cem taras dr偶膮c, jakby mu by艂o zimno. Trz膮s艂 si臋 jednak ze strachu, jakiego nie zna艂 przedtem. Strach przed odrzuceniem; strach przed samotno艣ci膮; strach przed utrat膮 tego najcenniejszego skarbu: mi艂o艣ci kobiety. I mi艂o艣ci rodziny.

Znalaz艂 dwie siostry siedz膮ce na 艂awce otoczonej krzewami r贸偶. Niekt贸re kwiaty by艂y otwarte na jaskrawe s艂o艅ce, podczas gdy inne tylko cz臋艣ciowo rozwini臋te. Jeszcze inne by艂y ciasno zwini臋tymi p膮kami z obietnic膮, 偶e nied艂ugo stan膮 si臋 najpi臋kniejsze na 艣wiecie.

Lecz dla niego najpi臋kniejszym kwiatem by艂a Sara.

Przystan膮艂, tylko po to, by na ni膮 popatrze膰. Jej w艂osy z kasztanowymi pasemkami l艣ni艂y w s艂o艅cu. Gdy spojrza艂a na niego swymi pi臋knymi, bezbronnymi oczami, wyda艂a mu si臋 niewiarygodnie m艂oda, za m艂oda na po偶膮dliwe my艣li, jakie zawsze w nim budzi艂a. Ale to tylko dlatego, 偶e w wyrazie jej twarzy nie by艂o 偶adnej sztuczno艣ci. By艂a taka pi臋kna, 偶e przygl膮danie si臋 jej niemal bola艂o.

Pomy艣la艂, 偶e chcia艂by j膮 pozna膰, kiedy jeszcze byli dzie膰mi, kiedy najpierw mogliby zosta膰 przyjaci贸艂mi.

Lecz me byli ju偶 dzie膰mi.

Kiedy ruszy艂 przed siebie, Sara wsta艂a.

- Marsh, to jest, panie MacDougal. Ja... ach...

- Mam z tob膮 do pom贸wienia - wpad艂 jej w s艂owo. Skin膮艂 g艂ow膮 Olivii, kt贸ra nadal siedzia艂a na 艂awce. - Prosz臋 wybaczy膰, lady Hawke, ale to nie mo偶e czeka膰.

- Nie, panie MacDougal - odpar艂a Sara, delikatnie potrz膮saj膮c g艂ow膮. - My艣l臋, 偶e to z Olivia powinien pan pom贸wi膰. Nie ze mn膮.

Marsh zawaha艂 si臋. Nie oczekiwa艂 od niej takiej odpowiedzi. Spojrza艂 na ni膮, niepewny, czy rozumie jej zamiary.

- Naprawd臋 chcesz, 偶ebym porozmawia艂 z twoj膮 siostr膮?

Nie odrywa艂a od niego swych pi臋knych oczu. Co艣 w nich b艂yszcza艂o... Zamruga艂 i z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. Niemo偶liwe. Czy to by艂a mi艂o艣膰?

Pochyli艂a g艂ow臋, po czym odwr贸ci艂a si臋 i odesz艂a. Patrzy艂 za ni膮 z nadziej膮, a mimo to z obaw膮, 偶e ma zbyt wiele nadziei. Czy ona go kocha? Czy chce, 偶eby powiedzia艂 Olivii, kim naprawd臋 jest?

Za jego plecami Olivia odchrz膮kn臋艂a. Powoli odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na siedz膮c膮 na 艂awce urocz膮 kobiet臋, czekaj膮c膮 na wyja艣nienia z jego strony. Nie by艂a zgniewana, tylko zaciekawiona.

Prawdopodobnie my艣la艂a, 偶e on zamierza prosi膰 o r臋k臋 Sary. Prawdopodobnie zamierza艂a si臋 zgodzi膰. Widzia艂 to wystarczaj膮co wyra藕nie. Jednak czy pi臋膰 minut p贸藕niej b臋dzie s膮dzi膰 to samo... Wzi膮艂 g艂臋boki oddech i za艂o偶y艂 r臋ce na plecach.

- Ja... hm... wiem, 偶e domy艣li艂a si臋 pani mojego przywi膮zania do Sary.

Splot艂a d艂onie i u艣miechn臋艂a si臋.

- Tak.

- I... hm... zapewne zastanawia si臋 pani, co za trudno艣膰 istnieje mi臋dzy nami.

- Zastanawia艂am si臋.

- C贸偶, t膮 trudno艣ci膮 jest... jest pani. - Ja?

- Nie. 殴le to uj膮艂em. Problem stanowi臋 ja. I pani.

Olivia potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, z wyrazem zdumienia na twarzy. Lecz wci膮偶 si臋 u艣miecha艂a.

- Nie musi si臋 pan obawia膰 rozmowy ze mn膮 w tej kwestii, panie MacDougal. Ja ju偶 pozna艂em prawd臋. I cho膰 nie mog臋 pochwali膰 pa艅skiego zachowania wobec Sary, to je rozumiem. Szczeg贸lnie je艣li teraz zamierza pan wyprostowa膰 pewne sprawy.

- To nie jest takie proste.

- Oczywi艣cie, 偶e jest. - Po czym jej u艣miech zgas艂. - Chwileczk臋. Nie jest pan... 偶onaty, prawda?

- Nie! - Marsh przeczesa艂 w艂osy r臋koma. Najpierw Sara si臋 nad tym zastanawia艂a, teraz Olivia. Nie p贸jdzie mu tak 艂atwo. - Nie jestem 偶onaty. Jestem pani bratem - wypali艂.

W obliczu tego wyznania Olivia siedzia艂a nieruchoma, czekaj膮c, a偶 ucichn膮 echa jego s艂贸w. Gdy wreszcie przem贸wi艂a, jej g艂os by艂 znacznie cichszy.

- Moim bratem? - powt贸rzy艂a jak echo. - Obawiam si臋, 偶e nie rozumiem, panie MacDougal.

Chcia艂 doda膰 jej otuchy, usiad艂 obok niej na 艂awce i wzi膮艂 jej splecione r臋ce w swoje.

- Urodzi艂em si臋 jako Marshall MacDougal Byrde. Tak jak pani, jestem dzieckiem Camerona Byrde'a.

Teraz go rozumia艂a, gdy偶 na jej twarzy wyra藕nie wida膰 by艂o wstrz膮s. T臋cz贸wki jej oczu sta艂y si臋 ciemniejsze, jakby pr贸bowa艂a od razu ogarn膮膰 wszystkie konsekwencje jego s艂贸w.

- Moim... bratem.

- Bratem przyrodnim. Moja matka by艂a z MacDougal贸w.

- Rozumiem. Ale... ale pan i Sara... mi臋dzy panem i Sar膮 nie ma wi臋z贸w krwi. - Mimo jego nieoczekiwanego o艣wiadczenia, uchwyci艂a ten fakt. - W tym wzgl臋dzie nie ma przeszkody.

- Nie. Ale jest jeszcze co艣.

- Ju偶 dobrze - powiedzia艂a, cho膰 jej u艣miech dr偶a艂 nieco, ujawniaj膮c inne uczucie, ni偶 oczekiwa艂. Czy ona nie by艂a tym wszystkim przera偶ona? - Prosz臋 mi tylko da膰 chwil臋, 偶ebym ogarn臋艂a to wszystko - ci膮gn臋艂a, spogl膮daj膮c na niego i badaj膮c jego twarz. - M贸j brat. Mamy takie same w艂osy. - U艣miechn臋艂a si臋. - Dziwne, 偶e tego nie zauwa偶y艂am. I taki sam kwadratowy podbr贸dek.

Dotkn臋艂a jego podbr贸dka i jej u艣miech sta艂 si臋 艣mielszy.

- Jeszcze jeden brat. Ojej. Wiesz przecie偶, 偶e Sara i ja jeste艣my siostrami przyrodnimi, a James jest naszym bratem przyrodnim. Ale kochamy si臋 tak, jak mo偶e si臋 kocha膰 rodze艅stwo. Ju偶 dobrze - powt贸rzy艂a, gdy nie odwzajemni艂 jej u艣miechu. - Wszystko b臋dzie dobrze. Wiem, jakim cz艂owiekiem by艂 m贸j ojciec - nasz ojciec.

Marsh zbiera艂 si臋 w sobie. Po prostu powiedz jej. Powiedz jej reszt臋 i miej to za sob膮.

- Nie, Olivio. Nie wiesz, jaki on by艂. - Pu艣ci艂 jej r臋ce, napinaj膮c mi臋艣nie. - Nikt nie zna艂 ca艂ej prawdy o nim.

Zmarszczy艂a brwi i odezwa艂a si臋:

- Wiem, 偶e by艂 czaruj膮cy i samolubny i 偶e z艂ama艂 mojej matce serce, i to niejeden raz - tak samo jak mnie. Bez w膮tpienia podobnie post臋powa艂 z twoj膮 matk膮 i tob膮. Powiedz mi, czy on ci臋 w og贸le uzna艂?

Marsh zazgrzyta艂 z臋bami.

- Rejs do Ameryki i sto funt贸w. Westchn臋艂a.

- Przypuszczam, 偶e dlatego tutaj wr贸ci艂e艣. 呕eby si臋 na nim zem艣ci膰. Przytakn膮艂.

- Tylko 偶e ju偶 nie 偶y艂. - Chwyci艂a jego d艂onie i u艣cisn臋艂a je. - Musia艂e艣 nienawidzi膰 nas wszystkich, kiedy si臋 dowiedzia艂e艣.

Marsha ogarn臋艂a chwilowa konsternacja.

- Tak - przyzna艂. - Z pocz膮tku tak. Tylko... 偶e teraz wszystko si臋 zmieni艂o, odk膮d pozna艂em Sar臋.

U艣miechn臋艂a si臋 szczerym u艣miechem, kt贸ry zbi艂 go z tropu. Bardziej troszczy艂a si臋 o szcz臋艣cie Sary ni偶 o konsekwencje czyn贸w ich ojca. U艣miech ten jak jaskrawe 艣wiat艂o rozja艣ni艂 najciemniejsze zakamarki duszy Marsha. Marsh u艣wiadomi艂 sobie nieoczekiwan膮, satysfakcjonuj膮c膮 prawd臋.

Nie powie jej, 偶e ich ojciec mia艂 dwie 偶ony. Nie mo偶e jej tego zrobi膰. Ta kobieta jest jego siostr膮 jego najbli偶sz膮 偶yj膮c膮 krewn膮. Kocha Sar臋 tak samo jak on, wi臋c musi kocha膰 j膮 w zamian. Nie s膮dzi艂, by by艂o to trudne zadanie. Lecz kocha膰 oznacza艂o chroni膰 j膮 - tak jak chroni艂by matk臋 lub 偶on臋. Jest jego siostr膮 i b臋dzie j膮 chroni艂 przed wszystkimi, nawet przed sob膮.

Wsta艂 z lekkim sercem.

- Chod藕, Liwie. Mog臋 ci臋 tak nazywa膰?

- Oczywi艣cie, 偶e mo偶esz. Jeste艣 moim bratem, Marsh.

Wsta艂a, przyj臋艂a jego rami臋 i razem ruszyli w stron臋 domu. Tak 艂atwo by艂o i艣膰 obok niej, dostosowywa膰 sw贸j d艂u偶szy krok do jej drobnego. Lecz Olivia zatrzyma艂a si臋 przed tarasowymi drzwiami.

- Zaczekaj. Nie zamierzasz zapyta膰 mnie, czy mo偶esz po艣lubi膰 Sar臋? - Spojrza艂a na niego z wyczekuj膮co uniesionymi brwiami.

U艣miechn膮艂 si臋 szeroko. Chyba nie m贸g艂 przesta膰 si臋 u艣miecha膰. Nauczy si臋 szybko kocha膰 siostr臋.

- Zamierzam. Je艣li uparta czarownica si臋 zgodzi.

Olivia roze艣mia艂a si臋.

- Och, jestem pewna, 偶e znajdziesz spos贸b, 偶eby j膮 przekona膰. - Poklepa艂a go po ramieniu. - Jednak ostatnie, czego ci teraz potrzeba, to publiczno艣膰. Zaczekaj tutaj. Upewni臋 si臋, czy jest sama, zanim ci臋 zawo艂am.

Sara ze wzburzeniem przemierza艂a g艂贸wny hol. Kr膮偶y艂a od kominka i 艂aweczki pod oknem do starego kamiennego podium. Dziesi膮tki razy.

Wszystko b臋dzie dobrze.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Nigdy ju偶 nie b臋dzie dobrze.

Ale prawda zawsze jest lepsza od k艂amstwa.

A jak偶e! Dla tych, kt贸rym prawda przynosi korzy艣膰.

Ale czy偶 nie ona skorzysta najwi臋cej?

Po jej nag艂ym odej艣ciu z jadalni, Marsh musi podejrzewa膰, 偶e ona jest w ci膮偶y. A je艣li nie, to Olivia prawdopodobnie ju偶 mu powiedzia艂a. Zna艂a Marsha wystarczaj膮co dobrze, by wierzy膰, 偶e bez wzgl臋du na to, co zasz艂o mi臋dzy nim a Olivia, on post膮pi ze swym dzieckiem honorowo.

B臋dzie nalega艂 na po艣lubienie jej. Uratowa艂by j膮 od towarzyskiej zguby, a zarazem ochroni艂by ich dziecko. [ uchroni艂by jej rodzin臋 przed wstydem i rozczarowaniem z powodu jej lekkomy艣lno艣ci.

Obj臋艂a ramionami brzuch. Wiedzia艂a, co musi mu powiedzie膰, i wiedzia艂a, jak on zareaguje. Powinna by膰 szcz臋艣liwa, a mimo to si臋 ba艂a.

Poniewa偶 go kocha艂a. Poniewa偶 wiedzia艂a, 偶e on post膮pi z ni膮 jak nale偶y, nawet je艣li jej nie kocha.

To wystarczy艂oby z艂ama膰 komu艣 serce.

Po czym on nadszed艂. Us艂ysza艂a zdecydowane stukanie jego obcas贸w o tward膮 pod艂og臋; huk drzwi spotykaj膮cych si臋 ze star膮 futryn膮, gdy Marsh zamkn膮艂 drzwi za sob膮.

Odwr贸ci艂a si臋 i stan臋li naprzeciw siebie na dw贸ch kra艅cach wielkiego starego sto艂u. Drobiny kurzu ta艅czy艂y w zab艂膮kanej smudze 艣wiat艂a s艂onecznego. By艂 powa偶ny.

- Jak si臋 miewa Olivia? - G艂os jej dr偶a艂. - Powiedzia艂e艣 jej, kim jeste艣?

- Powiedzia艂em, 偶e jestem synem Camerona Byrde'a i jej przyrodnim bratem.

Zacisn臋艂a usta i przytakn臋艂a. - I?

- I... wydaje si臋 bardzo szcz臋艣liwa, 偶e ma brata. - Wydawa艂 si臋 nieco zdumiony tym wszystkim. Lecz Sara widzia艂a r贸wnie偶 wra偶liwo艣膰, kt贸r膮 stara艂 si臋 ukry膰. By艂 przygotowany na odrzucenie, lecz Liwie - szlachetna Liwie, zaakceptowa艂a go.

U艣miechn臋艂a si臋, szcz臋艣liwa z jego powodu.

- Wi臋c masz teraz siostr臋? Pomimo zmian w jej 偶yciu, przyjmuje ci臋?

- Przyjmuje mnie. Ale...

- Ale?

- Ale nie b臋dzie 偶adnych zmian w jej 偶yciu.

Przez d艂ug膮, znamienn膮 chwil臋 nie spuszczali z siebie oczu.

- Ale powiedzia艂e艣 jej, 偶e jeste艣 synem Camerona Byrde'a...

- Ale nie o jego poprzednim ma艂偶e艅stwie. Serce Sary zacz臋艂o bi膰 mocno.

- Dlaczego? Dlaczego nie powiedzia艂e艣 jej o tym?

Roz艂o偶y艂 szeroko ramiona, po czym pozwoli艂 im opa艣膰, ca艂y czas potrz膮saj膮c g艂ow膮.

- Nie ma sensu m贸wi膰 jej o tym teraz.

- Ale... ale...

- Nie chc臋 jej zrani膰, Saro. Nigdy jej nie skrzywdz臋 i nigdy nie skrzywdz臋 ciebie.

Szczere uczucie zawarte w tych kilku s艂owach wlecia艂o wprost do serca Sary.

- Kocham ci臋. - S艂owa te same wymkn臋艂y si臋 z jej ust. Cho膰 zosta艂y wypowiedziane cicho, zdawa艂y si臋 odbija膰 po holu tak g艂o艣nym echem, jakby je wykrzycza艂a.

Kocham ci臋鈥.

Wydawa艂 si臋 tak os艂upia艂y, jakby wykrzycza艂a je na ca艂e gard艂o.

- Naprawd臋?

Sara ledwie mog艂a z艂apa膰 oddech. Oczywi艣cie. Jak mog艂abym ci臋 nie kocha膰? Lecz tylko skin臋艂a g艂ow膮.

Szed艂 do niej, powolnym, miarowym krokiem. Zdawa艂o jej si臋, 偶e trwa to wieczno艣膰.

- Kochasz mnie? Po wszystkim, co ci zrobi艂em? - Zn贸w skin臋艂a g艂ow膮. U艣miechn膮艂 si臋. - Kochasz mnie. - Zachichota艂. Po czym odrzuci艂 do ty艂u g艂ow臋 i roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no. - Ona mnie kocha! - krzykn膮艂 a偶 pod sklepienie.

Gdzie艣 za sob膮 Sara us艂ysza艂a chichot, kt贸ry szybko zosta艂 uciszony. Lecz jej uwaga skupiona by艂a na Marshu. Zatrzyma艂 si臋 przed ni膮 na odleg艂o艣膰 ramienia.

- Je艣li kochasz mnie tak mocno, jak ja ciebie, to nie ma przeszk贸d, by艣my si臋 pobrali.

- Nie - wyszepta艂a przez nagle 艣ci艣ni臋te nadmiarem uczu膰 gard艂o. On te偶 j膮 kocha?

Chwyci艂 jej splecione d艂onie w swoje i przyci膮gn膮艂 j膮 blisko. Jakby wiedzia艂, 偶e nie o艣wiadczyny, a raczej tych kilka s艂贸w, kt贸re je poprzedzi艂y, wywar艂y na niej wra偶enie, Marsh powt贸rzy艂 je:

- Kocham ci臋, Saro. Cho膰 tak bardzo walczy艂em z tym, cho膰 tak bardzo chcia艂em znienawidzi膰 ca艂膮 twoj膮 rodzin臋, to odkry艂em, 偶e nie mog臋.

Kocham ci臋.

By艂y to najcudowniejsze s艂owa, jakie kiedykolwiek s艂ysza艂a. Mimo to dr臋czy艂a j 膮 w膮tpliwo艣膰.

- Czy... czy m贸wisz tak z powodu dziecka?

- Dziecka? - Zn贸w si臋 roze艣mia艂 i porwa艂 j膮 w obj臋cia. - Nie. Chcia艂em si臋 o偶eni膰 z tob膮 ze wzgl臋du na dziecko - a przynajmniej tak sobie m贸wi艂em. Ale kocham ci臋 i z tego powodu chc臋 si臋 z tob膮 o偶eni膰.

Przytuli艂a twarz do jego piersi, 艣wiadoma miarowego bicia jego serca, wilgoci na swych policzkach. Na jej ustach pojawi艂 si臋 u艣miech.

- A nie z powodu Liwie? Bo chcesz nale偶e膰 do jej uroczej rodziny? Uni贸s艂 jej podbr贸dek tak. 偶e stan臋li przy sobie twarz膮 w twarz, oko w oko. Usta przy ustach.

- Ja ju偶 nale偶臋 do jej rodziny. A teraz najbardziej chc臋 nale偶e膰 do twojej. Stworzy膰 rodzin臋 najpierw z tob膮, Saro. Potem ze wszystkimi ma艂ymi MacDougalami, jacy przyjd膮 na 艣wiat.

- Ale ty naprawd臋 jeste艣 Byrde'em - powiedzia艂a, zerkaj膮c w jego u艣miechni臋te oczy.

- My艣l臋, 偶e o wiele bardziej b臋d臋 chcia艂 by膰 MacDougalem. Czy zechcesz nazywa膰 si臋 MacDougal? - Zako艅czy艂 to pytanie mi臋kkim poca艂unkiem.

Sara wspi臋艂a si臋 na palce do tego poca艂unku. Kocha艂a go tak bardzo, 偶e a偶 bola艂o.

- Tak - powiedzia艂a bez tchu, kiedy w ko艅cu oderwali si臋 od siebie. - Chc臋 si臋 nazywa膰 MacDougal.

EPILOG

Boston, Massachusetts, wrzesie艅 1828

Sara pomacha艂a chusteczk膮 w stron臋 wysokiego statku, gdy ten uwolni艂 si臋 od cum i wp艂yn膮艂 dalej do bosto艅skiego portu. Przez za艂zawione oczy dostrzeg艂a Olivi臋 i Neville'a, Catherine i Philipa, machaj膮cych r臋kami. Wydawali si臋 tacy mali na odp艂ywaj膮cym statku, 偶e z trudem rozr贸偶nia艂a ich rysy. Mimo to nie odwraca艂a wzroku.

Jak偶e chcia艂a, by zostali!

Rozumiej膮c ciche 偶yczenie jej serca, Marsh otoczy艂 ramieniem jej tali臋 i przyci膮gn膮艂 j膮 do swego boku.

- Zobaczymy ich znowu. Mo偶e pop艂yniemy w przysz艂ym roku, kiedy Patrick b臋dzie do艣膰 du偶y na podr贸偶owanie.

Przytakn臋艂a, mruganiem odp臋dzaj膮c 艂zy i mimo woli poci膮gaj膮c nosem.

- Tak bardzo b臋d臋 za nimi t臋skni膰. Poda艂 jej sw膮 chusteczk臋.

- Ja tak偶e.

Sara odwr贸ci艂a si臋 i podnios艂a wzrok na m臋偶a. Wci膮偶 nie mog艂a si臋 nadziwi膰, 偶e s膮 ma艂偶e艅stwem i maj膮 wspania艂ego, sze艣ciomiesi臋cznego synka. Lecz najbardziej zdumiewaj膮ca w m臋偶u by艂a jego g艂臋boka i sta艂a mi艂o艣膰 do jej siostry. Widz膮c ich razem, nikt nie pomy艣la艂by, 偶e nie sp臋dzili wsp贸lnie ca艂ego 偶ycia.

Opar艂a g艂ow臋 na jego ramieniu, znajduj膮c pocieszenie w jego niewzruszonej mi艂o艣ci do niej i ca艂ej jej rodziny.

- My艣la艂am, 偶e zanim odp艂yn膮, powiesz Olivii prawd臋 o pierwszym ma艂偶e艅stwie waszego ojca. Dlaczego nie powiedzia艂e艣?

Pog艂aska艂 j膮 po ramieniu.

- Niewiele brakowa艂o. Ale potem pomy艣la艂em, 偶e nie chc臋 jej skrzywdzi膰. Jakie to teraz ma znaczenie? - U艣miechn膮艂 si臋, patrz膮c jej w oczy. - Cho膰 powinienem nienawidzi膰 tego cz艂owieka, to nie mog臋. Cameron Byrde da艂 mi wszystko, czego mog艂em pragn膮膰. 呕on臋, siostr臋, dziecko. Mara teraz rodzin臋. Niczego wi臋cej mi nie trzeba.

Pochyli艂 si臋, by j膮 poca艂owa膰. W pobliskich dokach us艂yszeli cichy gwizd.

- Hej, hej! - z艂aja艂 ich Adrian. - Czy tutaj, w Ameryce, d偶entelmeni tak si臋 zachowuj膮? Po prostu ca艂uj膮, kogo chc膮, na oczach wszystkich?

Sara roze艣mia艂a si臋 i odwr贸ci艂a w ramionach m臋偶a, by spojrze膰 na Adriana. Odk膮d rok temu opu艣cili Szkocj臋, ur贸s艂 o p贸艂 g艂owy. Widok tyczkowatego m艂odzie艅ca, trzymaj膮cego ma艂ego Patricka, ci膮gle zdumiewa艂 i zachwyca艂 Sar臋.

- W Ameryce 偶onatym m臋偶czyznom pozwala si臋 na troch臋 swobody.

Ale nie za wiele - poinformowa艂a go. - Wi臋c niech ci nie przychodz膮 do g艂owy k艂opotliwe pomys艂y, Adrianie Hawke'u.

Wzruszy艂 ramionami i roze艣mia艂 si臋. Jeszcze przez chwil臋 obserwowali odp艂ywaj膮cy statek, lecz nadesz艂a pora odjazdu. Bez ha艂a艣liwej gromadki Liwie dom b臋dzie wydawa艂 si臋 pusty. Lecz przynajmniej b臋d膮 mieli Adriana.

- Czy wys艂a艂e艣 przez Liwie list do matki? - zapyta艂a ch艂opca, gdy pomaga艂 jej wsi膮艣膰 do powozu.

- Tak. I jeszcze jedwabny szalik dla niej i pude艂ko cygar dla Duffy'ego. Sara zachichota艂a, gdy Adrian poda艂 jej dziecko.

- Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e tych dwoje si臋 pobra艂o. Ale bardzo si臋 ciesz臋 - doda艂a.

Adrian zn贸w wzruszy艂 ramionami, bardzo m臋skim ruchem, kt贸ry, jak podejrzewa艂a, zjedna mu o wiele za du偶o kobiecych wzgl臋d贸w.

- Teraz on b臋dzie trzyma艂 j膮 w ryzach.

- Tak - powiedzia艂 Marsh. - Zdaje si臋, 偶e wszystkie kobiety wymagaj膮 pewnej r臋ki, 偶eby je trzyma膰 z dala od k艂opot贸w.

Cho膰 Sara tuli艂a 艣pi膮cego Patricka do piersi, nie przeszkodzi艂o jej to pos艂a膰 Marshowi pow膮tpiewaj膮cego spojrzenia.

- To rzecz dyskusyjna. Zawsze by艂e艣 bardziej niezno艣ny ni偶 ja.

Roze艣mia艂 si臋.

- Z tego, co wiem od Olivii, ty by艂a艣 urodzon膮 wichrzycielsk膮. Z pewno艣ci膮 nie by艂a艣 w 艂askach u matki, kiedy si臋 poznali艣my.

- Tak, aleja przynajmniej nie szuka艂am k艂opot贸w, tak jak ty. W moim przypadku wydawa艂o si臋, 偶e k艂opoty zawsze same mnie odnajduj膮.

Marsh zerkn膮艂 na sw膮 pi臋kn膮 偶on臋.

Rzeczywi艣cie szuka! k艂opot贸w, kiedy j膮 spotka艂. Szuka艂 ojca i zemsty. Zamiast tego znalaz艂 Sar臋, pewn膮 siebie, lojaln膮 i krn膮brn膮. Serce Marsha wezbra艂o mi艂o艣ci膮. Mocniej obj膮艂 偶on臋 i ich 艣pi膮ce dziecko.

Z jego Sar膮 w istocie by艂o mn贸stwo k艂opot贸w. Lecz on wcale nie chcia艂, 偶eby by艂o inaczej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
27 Balogh Mary Niezapomniane lato (Bedwynowie 02)(brak numeracji niekt贸rych rozdzia艂贸w)
brak numeracji niekt贸rych rozdzia艂贸w Balogh Mary Bedwynowie 02 Niezapomniane lato
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Je艣li Widzia艂e艣 Zadzwo艅 04 Znak w臋偶a (brak numeracji niekt贸rych ro
Becnel Rexanne Nieodparty i niezno艣ny
Nieodparty i niezno艣ny Becnel Rexanne
Becnel Rexanne Nieodparty i niezno艣ny
Becnel Rexanne Swatka
Becnel Rexanne Swatka Pogromca serc
Becnel Rexanne Swatka L臋k przed mi艂o艣ci膮
Becnel Rexanne Swatka Swatka
NAD WIERSZAMI?CZY艃SKIEGO POD RED G OSTASZA STRESZCZENIE NIEKT脫RYCH ROZDZIA艁脫W
Becnel Rexanne Swatka 01 Swatka
Becnel Rexanne Swatka
Becnel Rexanne Swatka 4 Pogromca serc H
Rozdzia艂 XI Brak zaufania
Rozdzia艂 Niekt贸re oblicza etyki w?daniach
Rozdzia艂 XIX Brak wiary
D19250038 Rozporz膮dzenie Ministra Skarbu z dnia 30 grudnia 1924 r w sprawie uzupe艂nienia wykazu, oz