Canham Marsha Jak Blyskawica

Marsha

CANHAM

Jak Błyskawica


Prolog

13 lipca 1815

Człowiek, któremu prawie udało się rzucić świat na kolana, kichnął i wytarł dłoń o połę płaszcza. Z otwartego okna ciągnęło chłodem, przenikliwy wiatr od morza niósł wilgoć całego tygodnia szalejących sztormów. Pośród ciemności i mgły czaiło się coś złowieszczego, i to nie tylko za sprawą kiepskiej pogody. Jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć, bez trudu dostrzegał światła pozycyjne „Bellerofonta" – brytyjskiego okrętu wojennego, kursującego w tę i z powrotem w poprzek ujścia rzeki, jak drapieżnik skradający się w cieniu i czatujący na swą ofiarę.

Napoleon Bonaparte wiedział, gdzie patrzeć. Spojrzeniem gniewnym, a zarazem wzgardliwym, śledził ruchy okrętu od dobrych trzech godzin, od kiedy tylko „Bellerofont" rozpoczął blokadę. Myślał o własnej flocie, która nigdy nie wróciła do dawnej potęgi po miażdżącej klęsce zadanej jej przed dziesięcioma laty pod Trafalgarem.

Bonaparte nie wyglądał jak legendarny bohater. Był niski, krępy, z okrągłym brzuszkiem wypiętym po prostacku nad obcisłymi białymi spodniami z kaszmirowej wełny. Włosy miał jedwabiste o rudawym odcieniu, oczy szare, zamyślone, zdolne wzbudzić lęk w każdym, na kim spoczęły. Każdego z sześciu mężczyzn, czekających teraz w ciszy i skupieniu za plecami cesarza, skłaniała do respektu obawa, by nie zmierzył ich piorunującym spojrzeniem.

Ekscelencjo, zaczyna padać. Proszę się odsunąć od okna, żeby jego ekscelencji nie zawiało.

Czy wiesz, że angielskie gazety nazywają mnie „korsykańskim ludojadem"? – zapytał, ignorując te przejawy troskliwości. – Oskarżają mnie o zdradę stanu i chcą wymusić na tej burbońskiej kukle, żeby zażądała mojej egzekucji. Chcą skazać mnie – mówił, potrząsając głową – mnie, który nie dał Francji utonąć we własnej krwi i uczynił z tego kraju mocarstwo. Teraz domagają się mojej egzekucji i chcą z niej urządzić publiczne widowisko.

Splótł dłonie za plecami, najwidoczniej starając się opanować, po czym odwrócił się twarzą do grupki oficerów oczekujących z powagą na jego decyzje.

Jak się wam zdaje, kto ośmieli się zadać mi cios? Ludwik Kapet?

Jemu starcza odwagi ledwie na to, by wkroczyć do Paryża pod osłoną ciężkich dział sprzymierzonych armii.

Ludwik za nic nie wydałby takiego rozkazu, ekscelencjo – odrzekł Henri–Gratien Bertrand, były Wielki Marszałek armii francuskiej.

On ma na to za słaby żołądek. Wystarczy mu skaleczenie w palec, żeby wyrzygał z siebie flaki.

Bonaparte przytaknął, ubawiony.

No to może jego brat? To niezły zawadiaka. Ma dosyć fantazji, żeby poszczuć na mnie swoją sforę zabójców. Z pewnością pali się do sukcesu, nieprawdaż, Cipi?

Francheschi Cipriani zacisnął wąskie wargi, starając się stłumić uśmiech. Tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zdarzyło się co najmniej trzydzieści chybionych zamachów na życie Bonapartego, wszystkie z pod– uszczenia zawziętego księcia d'Artois. Ostatni płatny zabójca rzucił bombę w przejeżdżający powóz cesarza i pojazd wyleciał w powietrze na kilka metrów w górę, razem z końmi i wszystkim co tam było. Zamachowiec miał pecha, że podmuch oberwał mu tylko nogi, bo pożył na tyle długo, by dowiedzieć się, że powóz był pusty, a Napoleon znajduje się trzydzieści kilometrów od miejsca zamachu.

W odróżnieniu od reszty mężczyzn stojących przy drzwiach, którzy miny mieli skwaszone, Cipriani mógł sobie pozwolić na uśmiech. Nie był ani żołnierzem, ani dworakiem. Ubrany był jak człowiek wyższego stanu, ale w mgnieniu oka potrafił się przedzierzgnąć w oberwańca w śmierdzących łachmanach i ukryć wystające kości policzkowe pod kilkudniowym zarostem. Mistrz w szpiegowskim fachu i groźny skrytobójca stojący ponad prawem – oto kim był Franceschi Cipriani, człowiek, który odkrył, że Sprzymierzeni mają zamiar przenieść Napoleona z Elby na nowe miejsce zesłania, gdzieś dalej od Europy, i który zorganizował ucieczkę cesarza z wyspy i triumfalny powrót do Francji.

Przez sto dni Napoleon dziarsko przemierzał Francję na czele armii oddanej mu bezgranicznie i żądnej pomsty za poniesioną klęskę. Gdy jednak przed czterema tygodniami został pobity pod Waterloo – w bitwie, która mogła i powinna być wygrana – nie miał innego wyboru, jak nocą gnać konno z wiatrem w zawody przez puste ulice i wiejskie drogi do niewielkiego portu Rochefort, a stamtąd szukać ucieczki na wysepkę Aix, do ponurego kamiennego domku z widokiem na ujście zatoki. Mając na karku cztery wrogie armie, nie miał już dokąd uciekać i nie miał czego ukrywać prócz gniewu i wzgardy.

Jakąś cząstkę tej wzgardy ściągnął na siebie swą kamienną twarzą inny z obecnych.

Dziwi mnie twój spokój, mój jastrzębiu. Nic mi nie masz do powiedzenia?

Mężczyzna, do którego skierowano pytanie, stał na granicy cienia, szerokim ramieniem wsparty o ścianę. Nosił elegancki szlachecki ubiór

surdut z cienkiej wełny z wysokimi klapami, jedwabną haftowaną kamizelkę, której cena równała się rocznemu żołdowi szeregowca, oraz muślinowy krawat tak biały i tak misternie zawiązany, jakby jego właściciel właśnie wracał z wieczornego przedstawienia w operze. Wzrostem znacznie przewyższał wszystkich obecnych, o szerokość dłoni górował na Ciprianim, który z kolei był o głowę i pół ramienia wyższy od przysadzistego Bonapartego. Rysy mężczyzny skrywał cień, lecz uśmiech, z którym odpowiadał na pytanie cesarza, odsłaniał biel zębów równie nieskazitelną, jak biel kołnierza.

Co jego ekscelencja chciałby usłyszeć? Armia pruska jest o dzień drogi za nami, Szwedzi blokują drogi od północy, Hiszpanie od południa. Wszyscy oni tylko czekają, żeby ekscelencja spróbował się przebić, bo wtedy już by im nie był potrzebny podpis marionetkowego króla na nakazie egzekucji.

Montholon i De Las Cases... – Napoleon przerwał i ruchem głowy wskazał dwóch mężczyzn stojących obok Bertranda – .. .radzą mi przedostać się do Ameryki. Koloniści byli naszymi sprzymierzeńcami, gdy sami walczyli z Anglią, i nie będą zbyt skorzy mnie wydać.

Zgadzam się, że to mądry plan, ekscelencjo, tylko jak tam dotrzeć?

W źrenicach wysokiego mężczyzny odbił się blask świecy. Oczy miał wyraziste, ciemnobrązowe, prawie tak ciemne, jak gęste pukle włosów opadające mu na kołnierz. – „Bellerofont" to okręt liniowy wyposażony w siedemdziesiąt cztery działa, obsadzony tą samą waleczną załogą, która siała spustoszenie pod Trafalgarem. Na brzegu strażnicy stoją na każdym molo, w każdej osadzie roi się od żołnierzy, patrole obserwują każdy

skrawek wybrzeża. Ekscelencja zakutany w szmaty mógłby ukryć się w zęzie łodzi któregoś z miejscowych rybaków, lecz ostrzegam, że nawet naj– podlejsza krypa jest starannie przeszukiwana. Czy ekscelencja naprawdę chce, by go odkryto zagrzebanego w stosie rybich głów? Wzdrygam się na myśl o przezwiskach, jakie nadadzą, panu wówczas gazetowe pismaki.

Niesforny kosmyk włosów spadający na wysokie czoło Napoleona jakby nagłe pociemniał na tle białej skóry, gdy cesarz zbladł, zdradzając, że bez zbędnych słów świadom jest ogromu pohańbienia, jakie mu grozi.

Do niedawna nosiłem koronę królów Francji, panowie. Nie zamierzam jej zamienić na czapkę rybaka ani teraz, ani w przyszłości.

Ależ, sire – zaprotestował któryś z niższych oficerów – nie może pan tak po prostu tkwić tu bezczynnie. Brytyjski wywiad wszędzie ma swoich szpiegów. Do rana pana obecność na Aix będzie najlepiej znanym sekretem w Europie.

I na to właśnie liczę – odrzekł spokojnie Napoleon. – Rano niczego już nie będzie trzeba ukrywać. Lord Westford nie będzie potrzebował zastępu szpiegów, którzy by za mną węszyli, bo będzie dokładnie wiedział, gdzie jestem przez cały czas. Zapewniam was – dodał – że mamy plany wyjścia z tego niefortunnego położenia, ale nim nadejdzie czas, by je zrealizować, muszę jeszcze raz udać pokorną owieczkę, drżącą na każdą wzmiankę o rzeźni. Generale Montholon, zechce pan wysłać słówko do naszego dzielnego rodaka, gotowego prześliznąć się przez blokadę, i przekazać mu, że rezygnujemy z jego usług. Pułkowniku Bertrand, czy wystosował pan list do kapitana „Bellerofonta" z wiadomością, że jestem gotowy złożyć szpadę w jego ręce?

Doręczono ten list przed godziną.

Tak się składa, że jutro mamy czternasty lipca – ciągnął Napoleon.

Dzień, w którym Bastylia padła, zdobyta przez obywateli Francji, dzięki czemu wstąpiliśmy na drogę chwały i honoru. I będzie to honor, panowie

wspaniały honor angielski, który nas teraz ocali, gdyż przekonam brytyjskiego kapitana, że przybędę do niego w pokoju, by zdać się na łaskę narodu angielskiego. Jak grecki wódz Temistokles, którego skazano na banicję, gdy pokonał Persów, szukam azylu u nieprzyjaciół i oddaję się pod ochronę praw, którym jest posłuszny książę regent Anglii.

Naprawdę sądzi ekscelencja, że panu uwierzą? – spytał Anglik.

A czemu by nie? Przez trzydzieści pięć lat z moich czterdziestu sześciu rozgrywałem bitwy i rozstrzygałem wojny takimi czy innymi sposobami. Wątpię, czy Wellington, urodzony w tym samym roku co ja, robił to co ja przez połowę tego czasu, a przecież już ogłosił, że pragnie spędzić resztę życia gdzieś na angielskiej wsi, z dala od świata. Trudno

powiedzieć, czy naprawdę wycofa się z życia publicznego, ale konsekwentnie stwarza wokół siebie iluzję łagodności.

I pan robi to samo? Stwarza iluzję?

To nie Napoleon, lecz Cipriani zacisnął powoli wargi w złośliwym uśmiechu.

Jestem pewien, że nie oczekuje pan od nas wyjawienia wszystkich sekretów, kapitanie? Gdybyśmy to uczynili, byłyby to sekrety bardzo źle strzeżone.

Bertrand, a w ślad za nim inni oficerowie, cofnęli się pospiesznie, stawiając przesadnie długie kroki. Dla żadnego z nich nie było tajemnicą, że Cipriani nie ufa angielskiemu najemnikowi, mimo że sam go zaangażował razem z jego okrętem, organizując ucieczkę cesarza z Elby. Nikt nie był też zaskoczony, że Anglik po dziesięciokroć odwzajemniał wrogość i podejrzliwość. Dziwne wydawać się mogło to tylko, że obaj jeszcze żyli. Znać było w tym rękę jedynego człowieka zdolnego powstrzymać ich, by w jakimś ustronnym miejscu nie popodrzynali sobie gardeł pod osłoną nocy, i ten właśnie człowiek uniósł dłoń z westchnieniem rozgoryczenia.

To nie jest pora ani miejsce, byście sobie urządzali zawody, który dalej sika – rzekł Bonaparte. – Na razie dziękuję wam wszystkim, panowie. Zostawcie mnie samego, żebym ułożył list do brytyjskiego kapitana i znalazł dość przekonujące wyrazy skruchy. Cipi, czy na tej wyspie zapomnianej przez Boga i ludzi nie natrafiłeś na jakieś przyzwoite wino?

Czy może być butelka pana ulubionego vin de Constancel Bonaparte odprawił pozostałych niecierpliwym machnięciem dłoni.

Kiedy odeszli, sięgnął po ciężką zieloną butelkę wydobytą nie wiadomo skąd przez Ciprianiego.

Ty nigdy mnie nie zawiodłeś, przyjacielu – powiedział w zamyśleniu, przechodząc z przyjemnością na dialekt korsykański, którego używali obaj, gdy byli sam na sam.

I nigdy nie zawiodę – przyrzekł Cipriani. –Niech ekscelencja pozwoli mi go teraz zabić. Dziś w nocy. Już go nie potrzebujemy.

A nuż się jeszcze przyda. Powiedziano mi, że Anglicy zwiększyli nagrodę za jego ujęcie. Zależy im na nim prawie tak samo jak na mnie, obu nas chcieliby postawić przed sądem. Jak ci się wydaje, jak dużo wie o naszych planach?

Pilnowaliśmy się, żeby mówić o nich tylko w cztery oczy. Pański brat w swoim liście nie wspomina o żadnych szczegółach, choć sądzę, że był trochę nieostrożny wymieniając pewne nazwiska. To może... – Cipriani nagle zamilkł. Utkwił wzrok w powierzchni stołu. – Ten list.

Czy ekscelencja go zabrał?

Były cesarz Francji obrócił się i popatrzył na stosy dokumentów, map i depesz walających się po drewnianym blacie.

Nie. Musi gdzieś tu leżeć.

Cipriani zaczął przekładać stertę papierów, rozrzucając część z nich po podłodze, ale poszukiwanie nie dało rezultatu.

List znikał. – Zatrzymał się i rozejrzał. – On stał przy drzwiach, gdy weszliśmy tu wszyscy, ale gdy zawołałem na kamerdynera, żeby przyniósł ekscelencji surdut oczy Ciprianiego skierowały się znów ku powierzchni stołu – stał tutaj i mógł wziąć list. Na pewno go wziął.

Co ty mówisz, Cipi. W obecności tylu ludzi? Na oczach moich najwierniejszych oficerów?

Cipriani podniósł wzrok na swego pana. Spojrzenie miał zimne, bezlitosne.

Ostrzegam, że ten człowiek potrafiłby wężowi wyłupić oczy, za– nimby się ten spostrzegł.

W takim razie lepiej go zabij – zgodził się Bonaparte, zaciskając dłoń na szyjce butelki. Z trudem powstrzymał się, by jej nie zmiażdżyć i nie roztrzaskać szkła w drobny mak. – Zabij go, Cipi, i odzyskaj list, bo nie wolno nam teraz popełnić błędu. Nie teraz, gdy jesteśmy o krok od ostatecznego triumfu.

1

24 lipca


Wydało jej się, że jest martwy. W płytkim rozlewisku, utworzonym przez przypływ, który właśnie zaczynał zalewać plażę, fale łagodnie trącały na wpół nagie ciało. Cięcia i zadrapania szpecące potężny splot mięśni na plecach i barkach leżącego były cielistoróżowe, bez kropli krwi, żółta skóra miała kolor starego łoju. Za całą odzież mężczyzna miał płócienne kalesony sięgające do kolan, ściągnięte w pasie luźną tasiemką.

Gdyby był całkiem nagi, nie robiłoby to wielkiej różnicy, bo zmoczone płótno stało się prawie przezroczyste, i chociaż Annalea Fairchilde nie przyglądała się zbyt dokładnie, dostrzegała wyraźnie kształtny zarys pośladków i dołeczki na wysokości krzyża.

Zimny dreszcz odrazy przebiegł jej po plecach, a wtedy łamiąca się fala przyboju runęła naprzód, szurając kamykami i piaskiem i oblewając strugami wody nieruchomą postać. Sine wargi mężczyzny, zalane nową porcją słonej wody, rozchyliły się, wypluwając ją jednym kaszlnięciem razem ze srebrzystymi bąbelkami powietrza.

Annalea wzdrygnęła się i odskoczyła. Obiegła wzrokiem okoliczne skały, jak gdyby spodziewała się znaleźć tam jeszcze więcej trupów rozrzuconych pomiędzy głazami, lecz plaża jak zawsze była pusta. Nocą spowijała wybrzeże zdradliwa mgła, której resztki roztapiały się w porannych promieniach słońca, lecz nie było słychać sygnałów alarmowych żadnego okrętu, który zboczył z kursu, ani dzwonów kościelnych zwołujących ludzi na ratunek.

A przecież ten człowiek musiał być członkiem załogi jakiegoś okrętu. W ciągu dwudziestu lat wojny z Francją Torbay stało się ważnym portem wojennym, a wejście do niego leżało niedaleko na wschód, tuż za wystającym przylądkiem Berry Head. W pobliżu trzech miejscowości – Brixham, Paignton i Torąuay – które przylegały do portu Torbay, stale panował ruch na morzu i słyszało się co pewien czas o zwłokach źle zaszytych w całun z balastem, wyrzuconych na brzeg przez fale.

Ale tu leżał żywy człowiek.

Spojrzała jeszcze raz. Gęste mokre pasma ciemnych włosów lepiły się do twarzy mężczyzny i zasłaniały jego rysy. Oczy miał zamknięte, a długie czarne rzęsy dotykały policzków. Jego tors był szeroki i muskularny, uda zaś smukłe i silne, jak u ludzi, których widywała wspinających się zwinnie na maszty żaglowców. Jedna rozwarta kanciasta dłoń bezwładnie spoczywała na piasku, odsłaniając opuszki palców białe od zrogowaceń; drugą zacisnął w pięść, a zgięte ramię wsunął pod głowę.

Zapewne ta wątła podpora uratowała nieszczęśnika od utonięcia.

O ile istotnie był uratowany.

Annalea obejrzała się przez ramię i zadrżała w nowym przypływie przerażenia. Zatoczka była niewielka i odludna, plaża ciągnęła się na przestrzeni kilometra wzdłuż krętej linii wybrzeża. Wody były zbyt płytkie, by rzucić tu kotwicę, a kipiel wokół głazów zbyt burzliwa, by rybacy mogli w niej zastawiać sieci. Wokół wejścia do zatoczki wznosił się pierścień stromych skał wapiennych, w których szczelinach gnieździły się kolonie hałaśliwych mew. Większość ptaków unosiła się teraz w powietrzu, zataczając koła, jakby starały się sprawdzić, czy smakowita bryła mięsa, która im się trafiła, jest żywa czy martwa.

Widdicombe House zbudowano nad przybrzeżnym urwiskiem; z plaży u jego podnóża prowadziła do domu wąska ścieżka wyrzeźbiona w skale, wystawionej przez tysiące lat na ataki wichrów i lotnych piasków. Nawet gdyby Annalea była mężczyzną, nie dałaby rady sama zanieść bezwładnego ciała na górę. Powinna iść po pomoc, lecz wstrzymywała ją obawa, że zanim dotrze do domu, opowie, co się stało, i ściągnie tu kogoś, fale uniosą nieprzytomnego marynarza z powrotem na morze.

Przypływ coraz wyżej zalewał plażę i woda sięgnęła stóp dziewczyny, mimo że cofnęła się o krok, by słona woda nie poplamiła butów.

Dalej od brzegu, za głazami sterczącymi z wody, pod zamglonym niebem rozpościerała się lekko falująca powierzchnia morza, gładka jak płynny ołów, ale Annalea wiedziała, że jej spokój bywa zdradliwy. Za żeglowanie zbyt blisko brzegu niejeden okręt zapłacił strzaskaniem kadłuba, gdy prąd wciągnął go pomiędzy skały.

Wiedząc, że musi się na coś zdecydować, Annalea wytarła dłonie o fałdy muślinowej spódnicy i odważyła się znów zbliżyć do leżącego.

Podskoczyła, gdy zimna woda Kanału zalała jej trzewiki, ale nie na wiele to się zdało. Kiedy fala zaczęła ją wciągać w głąb za brzeg sukni, na chwilę opuścił ją duch miłosierdzia i odwróciła się ze wstrętem od nieruchomego ciała.

Pobyt na wsi u ciotecznej babki Florencji dobrze ci zrobi –powtarzała sobie z przekąsem słowa matki, wypowiedziane tydzień temu. – Spokój i monotonia morza pomogą ci uładzić myśli."

Opanowała się i ostrożnie wzięła mężczyznę pod pachy, sprawdzając, jak jest ciężki. Z pewnością nie była istotą wątłą i anemiczną, ale w porównaniu z nią mężczyzna wydawał się olbrzymem, ogromną bezwładną masą kości i mięśni. Po trzech rozpaczliwych próbach, przy których omal nie dała nura głową w kipiel, porzuciła myśl wyciągnięcia go z piasku za ramiona. Stopy ślizgały jej się w przemoczonych trzewikach, a mokry dół spódnicy lepił się do nóg i krępował ruchy.

Piekło i szatani! Niech to jasny piorun! – powiedziała, cytując ulubione przekleństwa swego brata.

Obserwując kątem oka, jak następna fala przetacza się przez głazy, obeszła ciało i stanąwszy od strony wody, zaczęła je turlać ku brzegowi, z pleców na bok, z boku na brzuch i znów na plecy, aż znalazło się pół metra wyżej.

Przerwała, oparła dłonie na kolanach, by złapać oddech, i wtedy pierwszy raz zobaczyła paskudne stłuczenie z tyłu czaszki. Skóra była napuchnięta, jakby zaraz miała pęknąć, zabarwiona granatowo, prawie czarna, pokreślona pajęczyną czerwonych żył. Żeby nabić sobie takiego guza, musiał otrzymać potężny cios, pomyślała Annalea i czując się jeszcze bardziej bezradna, uklękła ostrożnie przy rannym. Przez parę sekund błądziła rękami wokół miejsca kontuzji, zanim zdobyła się na odgarnięcie z szyi mężczyzny splątanej masy mokrych czarnych włosów.

Upewniwszy się, że skóra nie jest przecięta, jeszcze przez chwilę wpatrywała się w profil mężczyzny, ale niczego nowego się nie dowiedziała.

Nie rozpoznała go, co zresztą wcale jej nie zdziwiło. W całym swym dziewiętnastoletnim życiu odwiedziła Widdicombe House nie więcej niż dziesięć razy i w czasie żadnej z tych wizyt nie próbowała zachować we wspomnieniach twarzy miejscowych rybaków i farmerów, którzy gapili się głupkowato na eleganckich gości z Londynu.

Teraz to ona się gapiła. Nie przyznawała się przed sobą, że zauważa jego nagość, i starała się nie myśleć o tym, gdzie opiera dłonie za każdym razem, gdy obraca rannego za biodro i bark. Ale mimowolnie wzrok

jej powędrował znacznie niżej, niż dopuszczały względy przyzwoitości.

Mężczyzna leżał na boku twarzą do niej, cały zapiaszczony, a mokre ineksprymable przylegały do jego dolnych rejonów szokująco przezroczystą warstwą. Oczy Annalei, bardziej błękitne niż niebo nad jej głową, okrągłe z ciekawości wlepiały się z podziwem w kształty rysujące się pod cienkim płótnem. Dawniej zdarzało jej się słyszeć, jak szeptano o takich rzeczach, widziała nawet szkic pospiesznie nakreślony w salonie pełnym chichoczących kobietek, ale zobaczyć tę rzecz naprawdę, dowiedzieć się, jaki ciężar mężczyźni noszą między nogami... Przecież to im musi zawadzać, nic dziwnego, że tak często bywają niezadowoleni, czasem nawet wyglądają, jakby ich coś bolało.

Zimna woda rozpryskująca się na jej dłoniach przywróciła Annaleę do rzeczywistości i choć skóra ją piekła, a oddech zasychał w gardle, zaczęła znów turlać i pchać rannego, póki nie znalazł się na miękkim, sypkim piasku powyżej ząbkowanego ornamentu linii wody. Wytężyła siły w ostatnim pchnięciu, prawie kładąc się na piersi leżącego, i upadła do przodu przewieszona w pół przez jego ciało.

Miało to taki sam efekt, jakby upadła na skałę, i powietrze głośno uciekło jej z płuc. Leżący mężczyzna zareagował odwrotnie: z ust trysnęła mu fontanna wody, płytko wciągnął powietrze i znacznie silniej je wydmuchnął, po czym gwałtownie zaczął zwracać całą wodę, której się nałykał. Pierwszy haust mętnego płynu wlał mu się z powrotem do gardła, więc Annalea obróciła mu głowę, chwyciwszy za szczękę, i podtrzymywała go, gdy charczał i pluł, wydalając słoną wodę ustami i nosem. Oczy wciąż miał zamknięte, a jego ciałem targały spazmy, póki płuca się nie oczyściły i nie opadł bezwładnie na piasek.

Mógł już bez przeszkód odetchnąć parę razy, a jego skóra powoli zaczynała przybierać naturalny kolor. Nadal miał sine wargi, ale przerażająca żółtość cery jakby zaczęła się rozpływać, ustępując miejsca zdrowej opaleniźnie. Twarz miał całą w piasku i kiedy Annalea starła mu go z oczu, długie rzęsy drgnęły i powieki nieco się rozchyliły. Annalea nagle zdała sobie sprawę, że wpatruje się w ciemne oczy. Wstrzymała oddech, tyle było gniewu i bólu w ich spojrzeniu, i prawie nie zwróciła uwagi na chrapliwie wypowiedziane słowa, z wysiłkiem przywołane na wargi.

Muszą poznać prawdę.

C...co? Co pan mówi?

Dłoń o palcach z żelaza wyciągnęła się i chwyciła jej rękę z siłą grożącą strzaskaniem drobnych kostek w przegubie.

Muszą poznać prawdę, zanim będzie za późno.

Ja... nie wiem, o co panu chodzi – zaczęła się jąkać, zaskoczona siłąjego chwytu i siłą spojrzenia, przewiercającego ją na wylot. – Jakiej prawdy? Kto ma się dowiedzieć?

Jego wargi jeszcze raz drgnęły, ale zabrakło mu oddechu, by wypowiedzieć choć słowo. Mocny chwyt zelżał na tyle, że Annalea była w stanie, odginając zaciśnięte palce jeden po drugim, wyzwolić dłoń z ich uścisku. Mężczyzna zamrugał powiekami i zamknął oczy, a głowa bezwładnie opadła mu na bok.

Wystraszona dziewczyna zerwała się na nogi. Ostatni raz popatrzyła na podnoszący się poziom wzburzonej wody i rzuciła się pędem po sypkim piasku do podnóża skał. Zwoje mokrego muślinu oblepiały jej kostki, ciążąc jak kajdany, a trzewiki przy każdym niezgrabnym kroku chlupały jak gąbka nasiąknięta wodą. Na dole stromej ścieżki przystanęła, żeby się ogarnąć, a potem wspięła się szybko na górę, nie zważając na jeżyny, które rozdzierały cienką spódnicę.

Na górze znów przystanęła. W piersi ją paliło, policzki płonęły i nagle zdziwiła się, że nigdy przedtem nie zdawała sobie sprawy, jak daleko od krawędzi skał znajduje się dom jej ciotecznej babki. Niegdyś królewski i elegancki, z gankiem zwróconym ku morzu, Widdicombe House prezentował teraz ceglaną fasadę poszczerbioną przez ten sam piasek i wiatr, który atakował skały. Okna miały framugi porysowane i pokryte wgłębieniami, większość szyb od strony morza całkiem zmatowiała.

W stromym dachu, z rzędami daszków nad oknami i lasem kominów, przeświecały plamy popękanych i brakujących dachówek.

Dla Annalei szczegóły te nie miały znaczenia teraz, gdy z podkasa– ną spódnicą przedzierała się przez długie, miotane wiatrem pasma trawy morskiej. Minęła powykręcane drzewo, zostawiając na nim czepek zaczepiony o gałąź, i zastanowiła się, czy by nie zajrzeć najpierw do stajni, gdzie stary Willerkins jest już pewnie na nogach i krząta się wokół swych końskich piękności. Kamerdyner miał już blisko osiemdziesiątkę i był równie stary i zniszczony życiem, jak prawie wszystko i wszyscy w Widdicombe House. Annalea uznała więc, że nie będzie z niego pożytku, i nie zboczyła ze ścieżki prowadzącej do domu, ufając wbrew nadziei, że wioślarz przewoźnik – względnie młoda siła robocza w wieku pięćdziesięciu lat – będzie w kuchni, zgarbiony nad porannym posiłkiem.

Wszystkie pokoje gospodarskie, jak stwierdziła, wpadając tylnymi drzwiami, były puste. Waza z zaskorupiałą owsianką na kuchennym stole i drewniana taca zaśmiecona okruchami wskazywały, że niedawno ktoś tu był, lecz zdyszane wołanie Annalei pozostało bez odpowiedzi.

Nie było się czemu dziwić, bo jej cioteczna babka, Florencja Widdi– combe, do zajmowania się całym gospodarstwem trzymała tylko garstkę służby. Oprócz WiUerkinsa była jeszcze gospodyni, kucharka, pokojówka, lokaj, parobek, wioślarz i chłopiec na posyłki i do lekkich prac w posiadłości. Do mniej przyziemnych celów zatrudniono jeszcze Throck– mortona, chronometrażystę, który, jak się Annalei zdawało, nie miał innych obowiązków niż nakręcanie wszystkich zegarów w domu i uderzanie trzy razy dziennie w mały mosiężny gong. Była jeszcze Ethel, kobieta do oprawiania drobiu, która kilka lat temu tak zachwyciła ciotkę umiejętnością zabicia, wypatroszenia i oskubania kurczaka w parę minut, że Florencja przyjęła ją na służbę za wygórowaną sumę trzech szylingów miesięcznie.

Większość mieszkańców pobliskiego miasteczka Brixham była na tyle uprzejma, że nazywała Florencję Widdicombe ekscentryczką, nie próbując wynaleźć dla niej cięższych epitetów. Była to osoba dobrze po siedemdziesiątce, niezamężna, z ogromnym majątkiem. Skoro nie widziała powodu, żeby opłacać zastępy służby do utrzymywania domu, który sypał jej się na głowę, mogła też nie zadowalać się symbolicznym czynszem, i to głównie w postaci płynnej, ściąganym z rodzin pracujących w bogatych winnicach i sadach jabłoni przynależnych do posiadłości. Ojciec Annalei regularnie wysyłał posłańców do starzejącej się ciotki swojej żony, nalegając, by zamieszkała u nich w Londynie. Posłańcy niezmiennie wracali sami, z nosami czerwonymi od próbowania win i cydru ciotki i z goleniami posiniaczonymi jej laską, którą Florencja miała zwyczaj się posługiwać, gdy chciała przyciągnąć czyjąś uwa–

Wbiegając na główne piętro, Annalea czuła się, jakby to ją ktoś posiniaczył. Brakowało jej tchu, czuła kolkę w boku, a jej ubranie ociekało wodą przy każdym kroku. Rzuciwszy okiem na dobrze nakręcony zegar, sprawdziła, że było trochę po dziewiątej, i pospieszyła do pokoju śniadaniowego, licząc na to, że zastanie tam ciotkę.

Tym razem się nie zawiodła. Z ulgą wsparła się o dębową framugę.

Ciociu Lal... ciociu Lal...

Florencja Widdicombe podniosła wzrok znad jajka na miękko, w którym maczała czubek tostu. Była drobniutka i lekka jak piórko. Wydawało się, że mocniejszy podmuch wiatru zaniósłby ją do sąsiedniej parafii.

Miękkie siwe włosy układała w loczki, zwykle przykryte delikatnym koronkowym czepeczkiem z szarfami spadającymi na ramiona. Rzadko ubierała się w inne kolory oprócz czerni i rzadko z jej czoła znikała bruzda świadcząca o tym, że nie bardzo pamięta, co robiła pięć minut temu.

Boże drogi, Anno, dziecinko, wyglądasz, jakbyś była mokra. Moim zdaniem to za wczesna godzina na brodzenie w oceanie.

Ciociu Lal...

No, już dobrze. Napij sią czekolady albo spróbuj słodkiego cydru. Tak, najlepiej weź sobie cydru. Bracia Wilbury podrzucili mi nową baryłkę dziś rano i muszę przyznać, że bardzo im się udał.

Ciociu, ja nie chcę cydru ani czekolady. – Anna zachłysnęła się i nabrała powietrza. – Znalazłam mężczyznę.

Ciotka uśmiechnęła się i wyciągnęła ku niej kawałek tostu.

Twoja matka się ucieszy, gdy to usłyszy, dziecino. Zdaje mi się, że gryzie się twoim brakiem zainteresowania płcią przeciwną.

Nie, to nie to, chciałam powiedzieć... znalazłam ciało mężczyzny. Na plaży. Najpierw myślałam, że nie żyje, ale zwrócił całe mnóstwo wody i teraz chyba oddycha.

Tost zawisł nieruchomo nad jajkiem i trochę żółtka skapnęło z powrotem do kieliszka.

Och, dziecko. Czy to ktoś stąd? Tyle razy mówiłam młodemu Bli– sterbottomowi, żeby nie zbierał ostryg po ciemku. Jest niewiele większy od swego wiadra, i prawdę mówiąc, te stworzenia, które łowi, są nieprzyjemnie śluzowate i słone, przypominają... och mniejsza z tym. Dość powiedzieć, że przez tyle lat nie nabrałam do nich smaku. Ale młody Billy tak się stara mi dogodzić, że czuję się zobowiązana jeść je całymi talerzami.

To nie Billy Bissterbom – zaprzeczyła Annalea, starając się powtórzyć dziwne nazwisko. – I nikt z osób, które znam. On jest ciężko ranny, cały pokaleczony i ma guza na głowie wielkości rzepy. Leżał w wodzie, kiedy go znalazłam, prawie utopiony, ale wypchnęłam go na piasek i na szczęście jest teraz w bezpiecznym miejscu, i przypływ go nie uniesie.

I nikt się o niego nie upomniał? Skąd się tam wziął?

Nie widziałam nikogo. Chyba wypadł z okrętu, bo... bo brakowało mu większości ubrania.

Brakowało mu ubrania. Co za beztroska. Widzisz, w zatoce są kraby i nie przebierają w tym, gdzie uszczypać.

Florencja przełknęła kęs i sięgnęła po srebrny dzwonek. Brzęczenie było zbyt słabe, żeby przywołać mysz, a co dopiero gromadkę na wpół głuchych, starych służących, ale po chwili drzwi się otworzyły i wkroczyła kucharka Mildred.

Dygnęła jak mogła najwdzięczniej przy stu funtach nadwagi zrolowanych wokół kibici i uśmiechnęła się do Annalei.

Dzień dobry, panienko. Czy podać teraz śniadanie?

Mildred – rzekła ciotka – zdaje się, że moja siostrzenica znalazła na plaży nagiego mężczyznę. Pewnie jakiś nicpoń z miasta wypił kusz– tyczek za dużo i spadł ze skał. Przyprowadź Brooma i poślij go zaraz na dół, niech sprawdzi, kto to jest.

Na policzkach kucharki powstały dołeczki, gdy znów się uśmiechnęła.

Mówi pani, że jest nagi?

Jest ranny – powtórzyła Annalea, wodząc zrozpaczonym wzrokiem od kucharki do ciotki. – Był prawie utopiony, kiedy go znalazłam, i przez ten czas mógł już umrzeć.

Cóż, jeśli upił się tak, że stracił nie tylko zmysły, ale i ubranie, nie zasługuje na lepszy los. Na pewno ktoś mu zrobił głupi dowcip i odkryjemy w pobliżu schowanego winowajcę. Mildred?

Tak, milady. Już idę.

Drugie ciężkawe dygnięcie i kucharka znikła za drzwiami. Teraz Annalea mogła już tylko czekać. Z jakiegoś powodu nie wierzyła, że mężczyzna był miejscowym pijakiem, ani też nie wydawało jej się, po tym jak spojrzała w jego ciemne niezgłębione oczy, żeby jakiś nieroztropny ryzykant odważył się robić mu głupie dowcipy.

Ociekasz wodą, moja droga.

S... słucham?

Twoja suknia – powiedziała ciotka, wskazując ciemne plamy na spódnicy – brudzi podłogę. Skoro już musisz ociekać, to przynajmniej stań z boku i rób to na dywanie, żeby się ktoś nie pośliznął na mokrej posadzce.

Chociaż nie widziała w tym sensu, bo dywan był perski i wart niezłą fortunę, Anna posłusznie się odsunęła.

Wielkie nieba! – Ciotka uniosła duże kwadratowe lorgnon i z przenikliwością detektywa wycelowała powiększone oko w siostrzenicę. – Przecież ty się cała trzęsiesz!

Musiałam brodzić w wodzie, żeby go wyciągnąć.

No tak. – Ciotka odłożyła lorgnon. – Wprawdzie pochwalam twój miłosierny uczynek, ale twoja matka dostanie białej gorączki, jeśli odeślę cię do domu z czerwonym nosem i odmrożeniami. Biegnij się przebrać. Zanim się wysuszysz i będziesz się mogła pokazać ludziom, Broom przydźwiga z plaży tego huncwota i przyjrzymy mu się, nim zdecydujemy, co z nim zrobić.

2


nnalea, wbiegając po schodach, rozpinała guziki spencera i jeszcze nim dotarła do swego pokoju, zdjęła krótki, dopasowany żakiecik i przewiesiła sobie przez ramię. Nie miała wielkich nadziei, że zastanie pokojówkę Clarence, ale na wszelki wypadek zawołała ją po imieniu, mając już suknię do połowy ściągniętą.

Suknia nie nadawała się już do niczego. Podarta, zapiaszczona i mokra została ciśnięta w kąt. Halki, też mokre i poplamione, poszły w ślad za suknią i razem z trzewikami i pończochami utworzyły bezładny stos w kącie garderoby. Rozebrana do naga, Anna szybko roztarta stopy ręcznikiem i osuszyła między palcami, po czym przysiadła na niskim foteliku z aksamitnym obiciem, żeby włożyć czystą koszulę i pończochy.

Okryta cienkim jedwabiem, przeglądała dziesiątki sukien przywiezionych z Londynu. Nie wiedziała, jak długo potrwa jej wygnanie, więc przygotowała się na wielotygodniowy pobyt – gdyby tyle musiała czekać, aż rodzice zrozumieją, że nie jest już dzieckiem, i że skoro raz powzięła postanowienie tak dla niej istotne, to nikt nie zdoła jej od tego odwieść.

Nie – powiedziała im wówczas stanowczo. – Wczoraj powiedziałam „nie" i tydzień temu też. I jutro, i za tydzień, i za dwa powiem to samo.

Annaleo Marisso Zofio Widdicombe Fairchilde – matka z zamkniętymi oczyma wyrecytowała jej pełne nazwisko – twój ojciec i ja chcemy tylko tego, co dla ciebie najlepsze.

Percival Fairchilde, hrabia Witham, który siedział zasłonięty najnowszą gazetą, odchylił jej róg z szelestem na znak, że zauważył, iż włączono go do konwersacji.

Najlepsze dla mnie? – zapytała Annalea. – Nie wydaje wam się, że jeśli chodzi o męża, z którym mam przeżyć resztę moich dni, powinnam mieć udział w decydowaniu, co jest dla mnie najlepsze?

Nie wtedy, gdy twoja decyzja wystawia nas wszystkich na pośmiewisko przed całym Londynem. W ciągu dwóch ostatnich lat miałaś trzy propozycje małżeństwa! Jedną od wicehrabiego, jedną od barona, a teraz, na litość boską, oświadcza ci się markiz, który lada chwila odziedziczy tytuł hrabiego Chelmsford, gdy tylko jego kaleki wuj wyda ostatnie tchnienie.

Annalea westchnęła i zamknęła oczy na znak, że nie przeczy tym faktom, bo odbywali tę samą rozmowę w ostatnim tygodniu niezliczoną ilość razy.

Wicehrabia jest pijakiem i gburem, mamusia sama to mówiła.

A baron ma co najmniej czterdzieści lat i cuchnie czosnkiem i cebulą,

które stale żuje w nadziei, że pomogą mu pożyć jeszcze drugie czterdzieści.

Nie wątpię, że mogłabyś zniweczyć jego wysiłki przynajmniej w połowie, siostrzyczko, gdybyś zadała sobie choć trochę trudu.

Anna wlepiła wzrok w swoją o trzy lata starszą siostrę Beatrice, stateczną mężatkę z jednym małym dzieckiem trzymającym się jej spódnicy, a drugim już wkrótce mającym się pojawić na świecie. Jej mąż Alfred, lord Billington, był żywym, napuszonym dowodem, że Beatrice wstąpiła w związek małżeński ze słusznych pobudek. Wysokim, piskliwym głosem udzielała młodszej siostrze lekcji hipokryzji i stawiała siebie za wzór.

Nie poślubiłabym lorda Barrimore'a – powiedziała spokojnie Anna

nawet gdyby w całej Anglii nie pozostał żaden inny kawaler.

Może się tak stać – odezwał się, cedząc słowa, brat Antoni siedzący w fotelu przy kominku. – Jeśli, oczywiście, nie wzdychasz do tego, żeby uszczęśliwić któregoś z tych dzielnych młodych pyszałków wracających z wojny. Chyba będziemy mieli tutaj wkrótce kilka tysięcy żołnierzy, którzy przez rok lub dłużej nie widzieli istoty płci żeńskiej i którzy gotowi są zrezygnować z czosnku i cebuli, żeby zasłużyć na twoje względy. A to, czy potrafisz przeżyć za dziesięć szylingów na miesiąc...

wzruszył ramionami. – Cóż, byłoby to pewnie wbrew twojej naturze cofnąć się przed takim wyzwaniem.

Anna popatrzyła na niego spod oka i nachmurzyła się.

Z tobą, braciszku, trudno rozmawiać o tym, jak wyżyć z zasiłku dla weteranów. Dziesięć szylingów dziennie z trudem starcza ci na chusteczki. Pyłek kurzu na rękawie i już zmieniasz żakiet. Trochę gorzej wykrochmalony krawat i cała Bond Street może usłyszeć, jak wyrzekasz na nieudolność pralni. Co więcej, ty ostatni powinieneś występować w obronie lorda Barrimore'a. Czy w zeszłym tygodniu sam nie powiedziałeś, że to niecywilizowany barbarzyńca?

Antoni Fairchilde, wicehrabia Ormont, uniósł starannie wymodelowane brwi.

Też coś! Chyba się przesłyszałaś. Wyraziłem się tak o szewcu, który nie potrafi nadać butom odpowiedniego połysku.

Może podchodzimy do sprawy od złej strony, mamanl – wtrąciła Beatrice, wzdychając. – Może zamiast wskazywać, że markiz Barrimore jest szalenie przystojny, że jest o krok od odziedziczenia wielkiego tytułu i włości tak starożytnych, jak samo królestwo, i że każda panna na wydaniu i jej matka wychodzą z siebie, żeby przyciągnąć jego uwagę...

może powinniśmy spytać Annaleę, jakich jej wysokich wymagań nie spełnia ten kandydat?

Mając przeciw sobie zjednoczony front matki i siostry, Annalea mocno zacisnęła splecione palce.

Czuję się przy nim skrępowana.

Skrępowana? – powtórzyła matka lodowatym tonem. – A cóż cię tak w nim krępuje?

No... po pierwsze, on się nigdy nie śmieje. Przenigdy. Podejrzewam, że jest niezdolny do zdradzenia swoich prawdziwych uczuć najlżejszym uśmiechem. Jest obraźliwie niegrzeczny dla wszystkich, których uważa za gorszych od siebie, a sąto prawie wszyscy stojący niżej od króla i regenta. Krytykuje każde słówko, każdy najdrobniejszy gest, a nie widzi cienia winy w swoim sztywnym, zarozumiałym zachowaniu. Ot, choćby przedwczoraj zepchnął z chodnika Bogu ducha winną kwiaciarkę, tak że znalazła się po kostki w błocie i rozsypała wszystkie fiołki. Przypatrywał się jej poniżeniu, jakby zasługiwała na to, żeby ją otruć.

I dobrze zrobił – oświadczyła lady Witham. – Te straganiarki powinno się nauczyć, żeby nie blokowały przejścia spacerującym.

Ona niczego nie blokowała, proszę mamy. Trzymała się brzegu chodnika. A kiedy dałam jej pięć szylingów, żeby jej to jakoś wynagrodzić, tylko tyle, bo więcej nie miałam przy sobie, wspaniały lord Barri– more tak na mnie popatrzył, jakby i mnie chciał wepchnąć w błoto. Mam silne podejrzenie, że zrobiłby to bez wahania, gdybym była jego żoną i mógłby mnie traktować jak swoją własność.

Powiedziałbym, że za ostro go oceniasz – rzekł brat, ziewając. – Znam go od ładnych paru lat. Może się wydawać nieco sztywny, ale w klubach i w towarzystwie uchodzi za doskonałego kompana.

A dlaczego? – spytała sucho Annalea. – Dlatego że ma mocną głowę? Że może pić przez cały dzień i hulać cały wieczór i jeszcze zachować dość wigoru na resztę nocy dla swojej kochanki?

Annaleo! – Matka chwyciła się za serce. – Gdzieś ty się tego nasłuchała?

Trudno byłoby o tym nie słyszeć, mamusiu. Kto jest jego kochanką, jak szybko przyprawił rogi jej mężowi i kiedy się nią znudzi, to główne tematy rozmów na popołudniowych herbatkach.

Czy nie wydaje ci się, że gdyby miał żonę, przestałby się oglądać za innymi kobietami? – spytała Beatrice.

Gdyby miał żonę, której nie zawahałby się wepchnąć w błoto, to raczej wątpię, by z dnia na dzień odmienił swe obyczaje. Wzdrygam się na myśl o tym, jaką żałosną ofiarą plotek by się stała.

Dzisiaj po prostu nie da się z tobą rozmawiać – jęknęła lady Witham– Uwzięłaś się, żeby zepsuć mi nastrój na cały wieczór. Co my teraz

mamy zrobić? – Uniosła tłoczoną wizytówkę i wymachiwała nią z emfazą. – Lord Barrimore był tak łaskaw, że przysyła po nas swoje lando dziś wieczór o ósmej, żeby nas zabrać na przyjęcie do lady Worthingham.

Swoje nowe lando, doceń to. Chyba rozumiesz, co to oznacza?

Anna westchnęła.

Zdaje mi się, że to znaczy, że właśnie nabył monstrualny, śmiesznie kosztowny powóz, którym chce się pochwalić przed ludźmi.

To znaczy, gąsko, że chce, by wszyscy się dowiedzieli o jego zamiarach względem ciebie. Wyraża w ten sposób swoje uwielbienie dla ciebie i poważne zamiary! Kiedy wieczorem wysiądziesz z jego powozu, a on poda ci ramię i wprowadzi na przyjęcie do lady Worthingham, cały Londyn będzie wiedział, że zostałaś wybrana na przyszłą hrabinę Chelmsford!

Annalea wbiła sobie w dłonie czubki paznokci.

W takim razie bardzo mi przykro, że cały Londyn musi się obyć bez nowej sensacji, bo nigdzie nie pojadę we wspaniałym powozie lorda Barrimore. Ani dziś wieczorem, ani nigdy. Nie pozwolę mu się też prowadzić jak jałówka wygrana na aukcji.

To raczej jego powinnaś traktować jak wygraną– syknęła Beatri– ce przez ściśnięte wargi.

W tę grę nie mam ochoty grać – odparła Anna. – A zresztą to wszystko wina mamusi. To mamusia cały czas robiła mu nadzieje i dawała do zrozumienia, że jest mile widziany.

Bez względu na to, kto mu robił nadzieje, oczekuje cię na przyjęciu u lady Worthingham...

Ja tam nie pojadę!

Nie pojedziesz? Jak to, nie pojedziesz? – Okrzyk był tak rozdzierający, że ojciec znów z dezaprobatą zaszeleścił rogiem gazety. – Jak ty w ogóle możesz coś takiego powiedzieć? Sam regent ma tam być i po takim afroncie możemy być źle widziani na balu kostiumowym, który urządza w Carlton House za dwa tygodnie. Dobrze wiesz, że lady Worthingham ma wielki wpływ na księcia. Jedno jej słówko i zostaniemy skreśleni z listy gości. Najmniejszy cień skandalu i... – matka musnęła dłonią czoło, po czym omdlewającym ruchem opuściła rękę na oparcie fotela, niezdolna dokończyć strasznego przypuszczenia.

Beatrice patrzyła pustymi oczami na wyrodną siostrę, jakby ta wydała rodzinę na śmierć przez ostracyzm społeczności.

Z pewnością nie mówisz poważnie.

Zapewniam cię, że tak.

Percival – wydyszała lady Witham. – Zrób coś.

Jej mąż w odpowiedzi przewrócił stronę gazety i westchnął.

Czego po mnie oczekujesz, żono?

Oczywiście tego, żebyś kazał swojej córce porzucić te nonsensy.

Powiedz jej, że musi pójść dzisiaj na przyjęcie do lady Worthingham i że musi wycisnąć z siebie co do kropli cały swój wdzięk i grację.

Ojciec opuścił trochę gazetę i wystawił zza niej brwi.

Co ty na to, Annaleo?

Jeśli się mnie zmusi, żebym poszła, to nałykam się ipekakuany i wyciągu z lulka i ozdobię niejedną kroplą wdzięku i gracji nowe piękne lando lorda Barrimore'a.

Lady Witham zamachała rękami i wyrzuciła je w górę w geście przerażenia.

No proszę! Sam widzisz, co ja z nią mam! Jest uparta i ma zakutą głowę, jest gruboskórna i nieczuła...

Mamusiu, ja tylko próbuję...

Jesteś gruboskórna i nieczuła! Chcesz mnie przedwcześnie wpędzić do grobu! Każda panna, nawet o połowę głupsza od ciebie, rozumiałaby, jaka to wspaniała partia. Hrabina Chelmsford, na miłość boską! Mówi się, że on jest wart dwadzieścia tysięcy rocznie, jeszcze zanim odziedziczył tytuł, a Bóg wie, ile będzie wart potem. Nie, ja tego nie zniosę, słyszysz? Nie zniosę! Co wieczór wszystko się we mnie wywraca i dostaję takich palpitacji serca, że dziwne, jak w ogóle udaje mi się oczy zmrużyć. Nocami nachodzą mnie wizje tego, co może mnie spotkać, gdy wstanę następnego ranka. Miałaś za wiele swobody i teraz są z tobą same kłopoty. Byliśmy dla ciebie o wiele za pobłażliwi. Percival!

Słucham cię, moja droga!

Wezwij zaraz powóz. Ona odmawia pójścia wieczorem na przyjęcie? Świetnie. W takim razie po prostu nie będzie mogła pójść, bo będzie gdzie indziej. Beatrice, przyprowadź tu panią Bishop. Każ jej natychmiast spakować kufry Annalei, powiedz, że twoja siostra niezwłocznie udaje się na pobyt nad morzem na nie wiadomo jak długo.

Anna natychmiast spuściła z tonu.

Nad morze?

Twoja cioteczna babka Florencja jest tak stara jak dom, w którym mieszka. Może parę tygodni w jej towarzystwie, gdzie najciekawsze, co zobaczysz, to tynki sypiące się ze ścian, przekona cię, że życie w Londynie nie jest takie straszne.

Anna wychyliła się z krzesła.

Nigdy nie mówiłam, że jest straszne.

Lady Witham też wychyliła się ku krnąbrnej córce, przeszywając ją wzrokiem.

Czy pojedziesz wieczorem na przyjęcie?

Annalea zacisnęła szczęki.

Nie.

W takim razie zostaniesz u babki Florencji tak długo, dopóki ci nie wróci rozsądek.

Zrozpaczona Anna obróciła się w stronę rozpostartej gazety.

Ojcze!

Percival – głos matki brzmiał lodowato. – Wiesz bardzo dobrze, ile włożyłam wysiłku, żeby doszło do tego małżeństwa. To będzie wspaniały związek, i jeśli wstawisz się za nią choć słówkiem, powiem pani Bishop, żeby spakowała i twoje kufry Albo moje, wszystko jedno. Po prostu bądź pewny, że jedno z nas nie zostanie pod tym dachem dziś wieczór.

Gazette" powoli opadła na kolana ojca. Zwrócił niebieskie oczy, takie same jak oczy córki, na wysuniętą brodę żony, nadającą jej twarzy wyraz stanowczości, po czym rzucił Annalei zdenerwowane spojrzenie.

Mówisz, że czujesz się przy nim skrępowana, bo on się nigdy nie śmieje. Moja dziewczynko, nie bardzo mi było do śmiechu przez trzydzieści lat małżeństwa, ale nie czuję, że coś przez to straciłem. Człowiek po prostu robi, co do niego należy, i tak się to toczy. A teraz posłuchaj matki. Porzuć te głupstwa i pogódź się z faktem, że albo poślubisz lorda Baltimore...

Barrimore – sprostował Antoni.

Wszystko jedno. Albo go poślubisz, będziesz żyć we względnym luksusie w jednej z jego trzynastu posiadłości i przez resztę swoich dni robić, co ci się będzie podobało, a my już do niczego się nie będziemy wtrącać, albo spędzisz resztę popołudnia na pakowaniu kufrów na wyjazd do Brixham, gdzie szybko odkryjesz, że niczego bardziej nie pragniesz, niż być tu z powrotem i pomagać matce i siostrze w przygotowaniach do twego ślubu. Antoni? – zaczekał, aż syn zwróci ku niemu głowę. – Czy czytałeś poranną gazetę? Czy uwierzysz, że parlament wciąż jeszcze debatuje nad tym, co zrobić z tym łobuzem Bonapartem? Okazali mu już raz pobłażliwość, wysyłając go na Elbę do dżentelmeńskiego więzienia, i proszę, co z tego wynikło. Sto dni wojny i dziesiątki tysięcy istnień dobrych Anglików zaprzepaszczonych pod Waterloo. I po co? Żeby on się honorowo poddał i uniknął kary? Założę się o swoje wąsy, że to ten idiota Casterleagh, nasz wychwalany minister spraw zagranicznych, najgłośniej się wdzięczy i prawi o łaskawości, kiedy na tej samej stronie Wellington mówi, cytuję: „On winien być wyjęty spod ochrony wszelkich praw cywilnych i społecznych, to wróg ludzkości".

Powiesić drania, takie jest moje zdanie, i będzie spokój.

Nie czekając na odpowiedź, i po prawdzie na nią nie licząc, znów rozpostarł przed sobą gazetę i oddał się dalszej lekturze na temat przypuszczalnego miejsca lądowania „Bellerofonta", angielskiego okrętu wiozącego korsykańskiego generała.

Annalea prawie nie zwracała uwagi na rozmowę mężczyzn. Gorączkowo szukała jakiegoś sposobu uniknięcia wygnania na wietrzne wybrzeże Devonshire, ale poza poddaniem się woli matki i złamaniem swej dumy i przekonań, nie dało się nic zrobić. Musiała z podniesioną głową wytrwać w swym postanowieniu. Jak długo mogą ją trzymać w Brixton?

Tydzień? Dwa? Dłuższa nieobecność dałaby powód do plotek i szerzenia się różnych przypuszczeń, rujnujących opinię rodziny, na temat przyczyn nagłego pozbycia się córki z domu w środku nocy.

Wspominając tamtą rozmowę, Annalea osuszyła stopy i popatrzyła z ukosa w wysokie lustro w ozdobnej ramie, wiszące obok łóżka.

Gęste włosy, potargane przez wiatr, otaczały jej twarz lokami w ciemnym odcieniu mahoniowego brązu przetykanego pasemkami słonecznego złota. Policzki zaróżowiły jej się od wysiłku i gdyby była teraz w domu w Londynie, matka na pewno zaaplikowałaby jej kompres z mleka i wody ogórkowej, aby wybielić efekt słońca i wiatru. Matka byłaby również przerażona, gdyby wiedziała, że jej córka odbywa rankiem spacery po plaży, i to bez kapelusza z szerokim rondem jako osłony przed słońcem. A na myśl o tym, że młoda, dobrze wychowana dama patrzy na półnagiego marynarza, nie mówiąc o tym, że go dotyka, doznałaby takiego szoku, że nie obyłoby się bez środków przeczyszczających i pijawek.

A przecież ta sama matka nalegała, aby krawcowa wycinała w sukniach Annalei szokująco głębokie dekolty, aby suknie te szyto z jedwabi i muślinów tak przejrzystych, że doskonale przeświecał przez nie kształt nóg. Wyrzekając na bezwstyd elegantek, które różowały sobie sutki, by ich cień odznaczał się pod stanikiem, od własnej córki domagała się, aby ta chroniła się przed wieczornym chłodem najwyżej leciutkim szalem i przyciągała męskie spojrzenia dzięki czarującemu efektowi, jaki wywiera na jej piersi rześkie powietrze.

Dreszcz przypomniał Annie, że jest prawie naga. Pośpiesznie wciągnęła na siebie czystą suknię z grubszej bawełny. Modnie podwyższona talia podkreślała smukłość ciała, a kolor rezedy wydobywał blask kasztanowych włosów. Kilkoma ruchami szczotki Annalea poskromiła rozwichrzone sploty na tyle, na ile starczyło jej cierpliwości, i po wsunięciu stóp w suche trzewiki, pospieszyła korytarzem ku schodom prowadzącym do salonów na pierwszym piętrze.

Ciotka wciąż jeszcze siedziała przy śniadaniu, trzymając suchar w kościstych palcach i wycierając nim z talerza resztki tłuszczu po bekonie.

Ujrzawszy Annaleę, otarła usta serwetką, po czym sięgnęła po swoją wykrzywioną laskę.

Właśnie mi doniesiono, że twój nagi mężczyzna znajduje się w kuchni – powiedziała, wstając. – Wciąż jeszcze oddycha i, zdaniem Mildred, jest całkiem zgrabnym indywiduum. Pójdziemy rzucić na niego okiem?

Anna zaofiarowała ciotce swe ramię. Staruszka miała na sobie ubiór niemodny od co najmniej dwudziestu lat. Jej czarna suknia z krepy, wysoko zasłaniająca szyję, wokół mankietów i kołnierza była ozdobiona rzędami dżetów. Wokół zgięć łokci ciotka udrapowała czarny koronkowy szal. Prawie na wszystkich palcach nosiła ciężkie pierścienie z drogimi kamieniami, niektóre tak luźne, że obracały się swobodnie i często zaczynały latać w powietrzu, gdy konwersacja nieco się ożywiła.

Annalea przypomniała sobie, jak bała się ciotki w dzieciństwie. Teraz ruchy starej kobiety stały się powolne i bardziej opanowane i wydawało się, że ledwie starcza jej sił w dłoniach, żeby utrzymać laskę. Skórę miała cienką jak papier i tak bladą, że prześwitywała przez nią niebieska siateczka żył.

Florencja w młodości także uparcie odmawiała poślubienia mężczyzny, którego wybrał dla niej ojciec, i Annalea zastanawiała się, czy to nie dlatego matka wpadła na pomysł wysłania jej do Brixham; niech zobaczy, jak kończy osoba zbyt dumna i samowolna.

Tędy będzie bliżej – powiedziała Florencja, wskazując laską na drzwi dla służby.

Anna czuła, że robi jej się gorąco z ciekawości. Chętnie przyspieszyłaby kroku, ale jeśli nie zamierzała wziąć ciotki na ręce i nieść, nie miała innego wyboru, tylko dreptać powoli u boku staruszki. Na jednym z podestów Florencja zatrzymała się i stuknęła w ścianę końcem laski, rzucając od niechcenia przez ramię:

Kiedy twoja matka była mała, w tym miejscu przyłapałam ją kiedyś pożerającą cały placek wiśniowy. – Staruszka cicho zachichotała i jeszcze raz uderzyła w ścianę dla podkreślenia swych słów. – Była opasła jak ropucha, ta twoja matka. Ciągle podkradała coś ze spiżarni i zrzucała winę na służbę.

Zaskoczona Anna utkwiła wzrok w ścianie, a potem w ciotce, która zmarszczyła twarz w uśmiechu.

Ona, twoja matka, wyraźnie mnie nie lubiła. Musiałaś zrobić coś niewybaczalnego, że tu trafiłaś. Przysłała mi list, rzecz jasna, ale męczy

28

mnie jej stylistyka. Każdemu sensownemu słowu towarzyszy dwadzieścia bzdurnych i czuję się bardzo zmęczona, kiedy staram się to rozszyfrować. Ledwie się zdobyłam na przeczytanie końcowego pozdrowienia, gdyż wydało mi się, że tym razem jej list zawiera jeszcze więcej bałamuctwa niż zwykle.

Po raz pierwszy w ciągu tygodnia, który Annalea tu spędziła, ciotka dotknęła tematu jej wygnania i choć klatka schodowa wydawała się niezbyt stosownym miejscem na prowadzenie tak intymnej rozmowy, Anna, sama się sobie dziwiąc, z westchnieniem udzieliła odpowiedzi.

Chce żebym wyszła za mąż.

Wszystkie matki tego chcą. I wszystkie córki zwykle chcą wyjść za mąż.

Ciocia jednak nie chciała.

Słowa same wybiegły jej na usta, nim Anna zdołała je powstrzymać, ale ciotka tylko westchnęła, wcale nie urażona.

Nie, ja nie chciałam. Zapewniam cię, że w tamtych czasach też był to dowód zuchwałości i impertynencji, gdyż powszechnie sądzono, że kobieta jest niezdolna do tego, by w jej głowie wylęgła się inna myśl, niż tylko ta, jaki kolor nici najlepiej pasuje do nowego haftu.

Tyle lat minęło, a te uprzedzenia się nie zmieniły – powiedziała Anna cichutko.

Ani, jak przypuszczam, maksyma, że rodzice wiedzą lepiej niż dzieci, kogo te powinny lub kogo im nie wolno poślubić.

To matka za mnie wybrała, to prawda.

A ty się nie zgadzasz z jej decyzją? Pewnie że tak, bo inaczej nie musiałabyś wysłuchiwać moich głupich pytań.

Wymuszone pokasływanie ciotki rozchodziło się cichym echem po domu, gdy staruszka obróciła się i znów ruszyła w dół schodami. Na dole pchnęła drzwi do kuchni i oznajmiła swoje przybycie głośnym stuknięciem laski.

No i gdzież on? Jaką to rybkę złowiła moja siostrzenica? Mówicie, że jeszcze żyje? Wielkie nieba, i wciąż pluje wodą na moje posadzki? Jeśli w tej pacce wyczuję rum i odkryję, że zostawił ubranie w portowym burdelu, to...

Kiedy drzwi otworzyły się na oścież, ciotka urwała w pół słowa i po paru sekundach, które pozwoliły Annie zorientować się w sytuacji, stanęła przed długim sosnowym stołem do rąbania mięsa, przyglądając się nieruchomemu ciału rozłożonemu na deskach twarzą w dół. Wioślarz, Harold Broom, który najwidoczniej starał się wypompować resztę wody z płuc mężczyzny, stał w głowach stołu, opuściwszy grube ramiona jak

zwisające konary drzewa. Za nim, wyciągając głowę na wyprostowanej chudej szyi, stał kamerdyner Willerkins.

Dalej! – rozkazała Florencja, stukając laską w podłogę. – Obróćcie go.

Broom pochylił się i przekręcił nieprzytomnego mężczyznę najpierw na bok, a potem na plecy. Wciąż jeszcze piasek tu i ówdzie oblepiał bezwładne ciało, zachowało się też dość wilgoci w jego skąpym płóciennym przyodziewku, żeby Florencja uniosła brwi, marszcząc czoło. Na chwilę oniemiała, a potem, z pewnym ociąganiem, ruchem laski nasunęła ręcznik, drapując go wokół talii i lędźwi leżącego.

Uczyniwszy zadość zasadom przyzwoitości, skrzywiła usta i postąpiła krok bliżej ku stołowi.

Odgarnijcie mu włosy – rzekła, wykonując kolejny niecierpliwy ruch laską.

Broom znów się schylił i brzegiem dłoni o kształcie szynki sczesał z twarzy mężczyzny mokre czarne pasma.

Florencja wpatrywała się w tę twarz przez całą minutę, a uśmiech powoli zamierał jej na wargach.

Wielki i litościwy Boże – wyszeptała.

Czy ciocia go zna? – spytała Annalea.

Chwyciwszy się za gardło chudą dłonią pokrytą plamami, dzwoniąc pierścieniami, Florencja zgięła się wpół nad ciałem.

Modlę się, żebym się myliła, ale... jestem przekonana, że to brat pastora, Emory Althorpe.

Ktoś dobrze urodzony?

Florencja wyprostowała się.

Z trudem można by to tak nazwać, moja droga. To łajdak, ladaco, awanturnik. I jeśli sienie mylę, ostatnio słyszałam, że jest ścigany przez władze za zdradę.

Zdradę!

Tak właśnie. Wszystko świadczy o tym, że jego ostatnia wielka przygoda polegała na tym, że pomógł Napoleonowi Bonaparte w ucieczce z Elby.

3

N

a probostwo wyekspediowano niezwłocznie list z wezwaniem, aby wielebny Stanley Althorpe przybył jak najszybciej do Widdicombe House. Rozważano, czyby nie posłać również po doktora, ale Willer– kins, kiedy był w wojsku, liznął trochę wiedzy o medycynie, a ubiegłego lata nawet zoperował konia, więc Florencja uznała, że będzie bezpieczniej jemu powierzyć opiekę na Emorym Althorpe'em do czasu przybycia jego brata, który weźmie na siebie odpowiedzialność za dalsze decyzje. Tymczasem przeniesiono pacjenta do sypialni na górze, gdzie zgodnie z nakazami miłosierdzia umyto go z piasku i wody morskiej, a co poważniejsze obrażenia potraktowano maścią i zabandażowano.

I to właśnie przy myciu Willerkins dokonał bulwersującego odkrycia. Szramy na plecach i kończynach, o których Annalea sądziła, że powstały, gdy przybój rzucał ciałem o brzeg, były w istocie śladami starszych ran, zadanych nożem lub innym ostrym narzędziem. Willerkins uznał, że ich wielkość, głębokość i precyzja nasuwają przypuszczenie, że Althorpe'a poddano jakimś wymyślnym torturom, sądząc ze stanu zabliźnienia, nie dalej niż dwa lub trzy tygodnie temu.

Zaniepokojone tą nową informacją, Anna z ciotką wycofały się do salonu, by tam czekać na przybycie pastora. Uznając to za ciekawsze niż przypatrywanie się, jak tynk odpada ze ściany, Anna nastawiła ucha na odgłosy z korytarza, a w wyobraźni układała sobie wszelkie możliwe intrygi. Mężczyzna ścigany za zdradę i uprowadzenie był torturowany – przez kogo i z jakiego powodu? Jak znalazł się po tym wszystkim w zatoczce nieprzytomny i bez ubrania? Nigdy przedtem nie widziała z bliska prawdziwego przestępcy i nie miała pojęcia, jak ten się zachowa, gdy się ocknie. Ciotka kazała Broomowi na wszelki wypadek pozostać przy chorym, ale, mówiąc łagodnie, Broom był niewiele groźniejszy od ujadającego szczeniaka. Na byle głośniejszy okrzyk zaszyłby się w kącie. Nie wiedząc o tym, Althorpe mógłby go zaatakować, a potem, gdyby miał dość zimnej krwi i desperacji, pozabijać po kolei wszystkich w domu, aby go nie wydali władzom.

Czy nie jest ci za ciepło, kochanie?

Anna spojrzała na ciotkę.

Słucham?

Masz wypieki. Może siedzisz za blisko kominka?

Trochę... mi za ciepło – potwierdziła urywanym szeptem. – Ile zajmuje droga na probostwo i z powrotem?

W takim tempie jak powodzi Throckmorton? Pół popołudnia, jak przypuszczam.

Anna wstała i podeszła do otwartych drzwi.

Czy to cioci nie niepokoi, że ma w domu takiego człowieka? Mam na myśli, że to chyba... niebezpieczne. Może mu się nie spodobać, jak się obudzi i zobaczy Brooma na straży przy drzwiach.

Uważam, że dużo mniej by mu się spodobało, gdyby się znalazł w więziennej celi. A jeśli pytasz, czy obawiam się ze strony Emory'ego Althorpe'a jakiegoś aktu przemocy względem nas, moja odpowiedź brzmi: na Boga, nie. Wbrew całej złej sławie, która wokół niego urosła w ciągu paru ostatnich lat, zawsze raczej go lubiłam. W latach chłopięcych zwykł był tu przyjeżdżać wierzchem ze swojej rodzinnej posiadłości w Windsea Hall i pomagać Willerkinsowi przy koniach, bo mieliśmy tu piękną stadninę, póki armia się w to nie wdała. Kiedy większość naszego stada zarekwirowano, młody Rory nadal nas odwiedzał, choć zawsze mi się zdawało, że bardziej niż na moim towarzystwie zależy mu na tym, by zejść z oczu ojcu, i przyznaję, że miał po temu powody. Hrabia Hatherieigh był strasznym człowiekiem. Okrutnym i brutalnym – pod wpływem tych wspomnień głos jej nagle stwardniał.

Swych czterech synów wychowywał surowo już od niemowlęctwa.

Podejrzewam, że to dlatego, iż Edgar Althorpe stale bił po czaszce biednego Artura, chłopiec w późniejszych latach miał nie po kolei w głowie. Dość na tym, że Emory uciekał z Windsea przy każdej okazji i za pierwszą lepszą wymówką. Przynosił mi książki, czytał mi głośno i prowadziliśmy długie dyskusje o tym, co autor chciał powiedzieć i jaki jest morał opowieści. I był takim przystojnym chłopcem. Przystojnym jak diabli. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie podoba mu się ta jego dzikość, ale mnie dzikość w mężczyznach zawsze pociągała. Powiem ci szczerze, że nie ma dla mnie nic gorszego niż wymuskany fircyk, który pląsa w koronkach i skarży się, że ma krawat źle wykroch– malony albo że gazeta jest pognieciona.

Anna skryła uśmieszek, rozpoznając w tym opisie cechy zarówno ojca, jak i brata, a także połowy angielskich mężczyzn.

Trzeba pamiętać – Florencja lekko uderzyła laską w nogę stołu – że czasem wybrzeże nawiedza sztorm, a wtedy tylko ten mężczyzna ustoi na skałach, który stawi czoło żywiołom, który wybierze życie według własnych zasad i kpi sobie ze wszystkich i wszystkiego, co mu stanie na przeszkodzie. Emory był właśnie taki; z rozmysłem opierał się wszel–

kim próbom wtłoczenia go do formy. Nawet gdy wiedział, że w domu czeka go za to okrutna chłosta, wolał siadywać przy nabrzeżach i słuchać opowieści starych żeglarzy o dalekich portach, niż uczyć się greckich liter. Nie zdziwiłam się ani trochę, gdy pewnego dnia uciekł na morze. Mówił mi, że chce zobaczyć, co jest za horyzontem, że chce zwiedzać bazary na Madagaskarze i szukać złota na Hispanioli. Chciał w Afryce polować na słonie i obiecał, że mi wyrzeźbi z kości słoniowej nową laskę. Chciał... – niewidzące spojrzenie Florencji odzyskało ostrość, gdy spoczęło na siostrzenicy. – Cóż, pragnął wielu rzeczy, a przede wszystkim pragnął przygód. Jak widać, spełnił te marzenia.

Mówiła ciocia, że jest oskarżony o pomoc Napoleonowi w ucieczce z Elby?

Florencja przytaknęła.

Przed jakimiś dwoma tygodniami przybył do Brixham pewien wstrętny człowiek, zdaje się nazwiskiem Ramsey, który utrzymywał, że ma dowody na to, iż to Emory Althorpe kilka miesięcy temu popłynął na Elbę i uwolnił ptaszka z klatki pod nosem angielskich straży.

A ciocia w to nie wierzy?

Och, z pewnością wierzę, że byłby do tego zdolny. Ale nie dla pieniędzy, którymi zawsze gardził, tylko dla przygody. I nie z jakiegoś fałszywego podziwu dla Korsykanina. W istocie kilka lat wcześniej piastował stanowisko we flocie brytyjskiej. Walczył w stopniu młodszego porucznika pod dowództwem admirała Nelsona. Ale od tego czasu minęło całe dziesięć lat. Potem krążyły plotki, że zwąchał się z piratami, że dorobił się własnego statku i przekradał się przez blokadę wokół Francji i Hiszpanii. Wiem na pewno, że pastor na próżno od roku lub dłużej usiłuje się z nim skontaktować i sprowadzić go do domu.

Chyba nie chce go postawić przed sądem?

Florencja potrząsnęła głową.

O ile wiem, idzie mu o sprawy rodzinne. Widzisz, Emory jest trzecim synem i wiedząc, że po ojcu nie należy mu się nic więcej niż roczna pensja, nigdy naprawdę nie interesował się zarządzaniem posiadłością.

Wszystkie sprawy spoczywały na najstarszym chłopcu, Williamie, którego ma się rozumieć, wychowywano na przyszłego hrabiego Hather– leigh. Drugi po Williamie jest biedny Artur, zawsze tak go nazywamy, od dzieciństwa, ale jak już ci mówiłam, okazał się... nie całkiem zdrowy na umyśle – ściszyła głos i postukała się palcem w skroń. – Od najmłodszych lat upiera się, że zamiast ramion ma skrzydła, a jego palce to są pióra. On naprawdę nimi trzepoce, kiedy mówi, a kiedy jest podniecony, wydaje z siebie jakieś dziwne klekotanie. W zasadzie jest całkiem

nieszkodliwy i co roku spędza kilka tygodni w zakładzie, gdzie wiele mu nie potrafią pomóc, ale na pewien czas wyperswadowują mu ochotę do latania.

Takie rzeczy by się nie zdarzały, gdyby nie łamano praw natury.

Przez to, że kuzyni zawierają małżeństwa między sobą, w najlepszych domach gdzieś na strychu trzymają zamkniętych paru wariatów. Na nieszczęście dwie zimy temu William nabawił się jakiejś dziecięcej choroby i umarł. Jego żona umarła z żalu kilka miesięcy po nim, a ponieważ nie mieli dzieci, dziedzictwo należało się biednemu Arturowi, następnemu w linii, co byłoby, łagodnie mówiąc, niebezpieczne. Stanley był zmuszony wystąpić do sądu o kuratelę, ale nie mógł złożyć dalszych petycji w sprawie majątku bez porozumienia z Emorym, a ten oczywiście włóczył się gdzieś po Morzu Śródziemnym, o niczym nie wiedząc. Nie zliczę, ile razy biedny Artur zapowiadał, że poleci po brata na drugą stronę Kanału. Raz nawet spadł z dachu stajni i połamał sobie skrzydła – ciotka westchnęła i mlasnęła językiem, jakby sugerując, że powinien zrywać się do lotu z mniejszej wysokości.

Stanley oczywiście jakoś sobie z tym wszystkim radzi, ale to prowizoryczne rozwiązanie, żeby nie powiedzieć gorzej. A jego żona ani trochę mu nie pomaga dźwigać tego brzemienia. To głupia gęś, którą w gruncie rzeczy najbardziej by ucieszyło, gdyby Artura uznano za niespełna rozumu, a Emory'ego stracono za zdradę. Gdyby obie przeszkody zostały w ten sposób usunięte, Stanley stałby się dziedzicem Wind– sea, a ona hrabiną Hatherleigh.

Co za wyrachowanie!

Tak, pastor jest człowiekiem rozsądnym i praktycznym we wszystkich innych dziedzinach, ale jest zupełnie omotany przez swoją słodką Lucyllę.

Ciocia chce powiedzieć, że wydałby w ręce władz własnego brata? Rannego i bezbronnego człowieka? Ależ to straszne!

Florencja uniosła brwi.

Jeszcze przed chwilą ty sama obawiałaś się, że ten ranny i bezbronny człowiek może się ocknąć i powystrzelać nas nad owsianką.

Anna zaczerwieniła się.

To było przedtem, nim ciocia zaczęła o nim mówić tak ciepło.

Ciocia oczywiście nie wierzy, że byłby zdolny do przemocy.

Tego nie powiedziałam, moja droga – sprostowała łagodnie Florencja. – W końcu jest synem swego ojca i bywało, że jego temperament. .. – nagle urwała i nastawiła ucha w kierunku drzwi. – O! Słychać głosy. Pewnie przyjechał pastor.

Annalea skłonna była powątpiewać w niewiarygodny słuch ciotki, ale sama też usłyszała postukiwanie obcasów odbijające się echem w korytarzu. Chwilę później dżentelmen o smutnej twarzy, ubrany w długi czarny frak, ukazał się w drzwiach i podziękowawszy Willerkinsowi za eskortę, skłonił się oficjalnie w stronę Florencji.

Moje uszanowanie pani. Przybyłem natychmiast, gdy dostałem pani list.

Twarz nad białym wykrochmalonym kołnierzykiem należała do młodego mężczyzny, najwyżej dwudziestoczteroletniego, o łagodnych brązowych oczach i kwadratowej brodzie. Był niewiele wyższy od Annalei i nie przypominał innych pastorów, których znała, dostojnych i apodyktycznych, przywykłych do prawienia swej trzódce kazań o zgubnych skutkach grzechu i pokus. Wielebny Althorpe wyglądał raczej na urzędnika bankowego, dość sumiennego zresztą, bo od razy przeszedł do rzeczy.

Jak rozumiem, widziała pani mojego brata?

Widziałam go, i to dokładniej, niżby pozwalały dobre obyczaje – potwierdziła Florencja.

Znalazła go pani na plaży?

Znalazła go moja cioteczna wnuczka. Panna Annalea Fair– childe... Wielebny Stanley Althorpe. – Zamachała laską dla dopełnienia prezentacji, a potem stuknęła jej końcem w dywan za sobą. – Annalea przyjechała tu z Londynu i odbywa rano długie spacery, żeby uniknąć przy śniadaniu towarzystwa starej baby w czerni.

Ciociu! To wcale nie dlatego!

Wielebny znów zwrócił niespokojny wzrok ku Florencji.

Czy to prawda, że mój brat jest ranny?

To głównie skaleczenia i zadrapania, i okropny guz z tyłu głowy, wielki jak jajo. Był nieprzytomny, kiedy Annalea go znalazła, i jak mi oznajmiono, dotychczas się nie ocknął.

Czy wolno mi będzie go zobaczyć?

Ależ tak. Anna zaprowadzi pana do niego. Co do mnie, obawiam się, że moje stare kości nie poruszają się tak zwinnie jak niegdyś, ale będę tak blisko za wami, jak na to pozwoli ramię Willerkinsa.

Wielebny znów się skłonił, po czym ruszył w ślad za Annalea na korytarz, a stamtąd na główne schody. Gdy się po nich wspięli, zatrzymał się o krok od niej niecierpliwy, zbyt wzburzony, by próbować banalnej konwersacji.

Drzwi do pokoju, w którym umieszczono Emory'ego Althorpe'a stały otworem. Zasłony pozasuwano i w pokoju było znacznie ciemniej niż

na korytarzu. Umeblowanie, podobne do tego w pokoju Anny, składało się z wielkiego łoża z baldachimem, nocnej szafki, lustra, umywalki i dwóch foteli po obu stronach kominka. Harold Broom wyglądał imponująco, sprawując straż przy drzwiach z rękami skrzyżowanymi na piersi, ale na widok pastora, czy może raczej na widok Anny, uśmiechnął się półgębkiem i skulił nieśmiało.

W powietrzu czuło się zmieszane zapachy mydła i medykamentów.

Dwie woskowe świece jarzyły się w szklanych latarniach na stole, drugie dwie wypuszczały pióropusze czarnego dymu wijące się nad kinkietami nad kominkiem. Annalea zobaczyła rannego po raz pierwszy od zabrania go z kuchni. Już nie tak przerażający i potężny, jak wydał jej się na plaży, leżał nieruchomo pośrodku szerokiego materaca, z czarnymi pasmami włosów rozrzuconymi na poduszce, z rękami bezwładnie spoczywającymi na kołdrze.

Zbliżając się do łoża, pastor zwolnił kroku. Na krótką chwilę stracił panowanie nad sobą i wyglądał, jakby się miał rozpłakać, potem z determinacją odchrząknął. Pochylił się łagodnym ruchem i dotknął dłonią czoła brata, potem policzka, wreszcie przycisnął mu palce do boku szyi, badając puls.

Nie obudził się? I nie poruszył? – zapytał Brooma, który pokręcił przecząco głową.

Długimi, delikatnymi palcami badał kark rannego. Gdy wymacał ogromny guz u podstawy czaszki, skrzywił usta w przykrym grymasie.

Annalea, stojąc u stóp łoża, wodziła oczami za ręką pastora przesuwającą się po czole i policzku brata, ale gdy badawcze palce przesunęły się niżej, nie poszła za nimi wzrokiem, lecz dalej wpatrywała się w twarz Emory'ego Althorpe'a, teraz obmytą z piasku, i na długie czarne włosy odgarnięte z czoła. Przyłapała się na myśli, że ciotka nie przesadzała, mówiąc, że był bardzo przystojny. Egzotycznej urody dodawały mu gęste czarne rzęsy, rzucające półkoliste cienie na policzki, oraz śmiała linia brwi. Nos był prosty i wydatny, usta szerokie, szczęka kwadratowa, szyja przypominała kolumnę wznosząca się nad potężnymi pasmami muskułów, które kształtowały górę torsu.

Żartowałem z niego, że ma twardą głowę – mruknął pastor. –1 to chyba prawda, jeśli wytrzymał taki cios. Dziwne, że czaszka nie pękła na dwoje. Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że do tej pory powinien się poruszyć albo choćby drgnąć.

Na plaży otworzył oczy – pospieszyła z wyjaśnieniem Annalea. – Na krótko, to prawda, ale jednak otworzył. I choć nie jestem absolutnie pewna... myślę, że nawet próbował mi coś powiedzieć.

Odezwał się do pani?

Głos miał bardzo słaby i trudno było coś dosłyszeć w szumie przy– boju, ale zdaje mi się, że powiedział: „Muszą poznać prawdę". Powtórzył to nawet dwa razy, za drugim razem bardzo stanowczo, i dodał: „Zanim będzie za późno".

Za późno? Ale na co?

O to samo go zapytałam, ale nie odpowiedział.

Nim pastor zdążył zadać dalsze pytania, Florencja Widdicombe weszła do pokoju, trochę zdyszana, prawie wisząc na ramieniu Willerkinsa.

A zatem, skoro go pan już zobaczył – powiedziała od progu – co proponuje pan z nim zrobić?

Zrobić? – Pastor wyprostował się i popatrzył nieprzytomnie. – Nie jestem pewien. Oczywiście nie zamierzam nadużywać pani gościnności dłużej niż to konieczne...

Głupstwo – przerwała mu Florencja, machając laską. – Proszę mi tylko powiedzieć prawdę. Czy istotnie wydano nakaz aresztowania go?

Twarz pastora wyrażała zgnębienie.

Tak. To prawda. Wysłannik z Londynu dziś mi ten nakaz pokazał.

Rupert Ramsay? Ta czarna pokraka?

Przybył prosto z ministerstwa spraw zagranicznych z Londynu, od samego lorda Westforda.

Może sobie przybywać od samego Lucyfera, a ja tak czy inaczej poddam w wątpliwość szczerość jego intencji. Nie zaufam nikomu, kto miał czelność wkroczyć do kościoła w środku nabożeństwa i gapić się na ludzi, jakby podejrzewał, że każdy z nich gotów jest zgarnąć do kieszeni pieniądze z tacy zamiast dołożyć swój datek.

Rzeczywiście żołnierze kilka razy zachodzili na probostwo, choćby tylko w zeszłym tygodniu, i za każdym razem upierali się, że chcą przeszukać dom. Moja żona odchodzi od zmysłów z przerażenia.

Wyobrażam sobie – powiedziała Florencja z przekąsem. – Ale z pewnością nie wierzy pan w te bzdury, że Rory został bonapartystą?

Pastor nie wydawał się zaskoczony i nie raziła go bezpośredniość Florencji.

Nie ma żadnego znaczenia, w co ja wierzę. Naoczny świadek zeznał, że widział go w Rochefort w ostatnią noc przed tym, jak Napoleon poddał się kapitanowi „Bellerofonta". Doniesiono również, że okręt brata, „Nieustraszona", prześliznął się przez blokadę wieczorem kilka dni później i skierował do Anglii.

Po jakiego diabła robiłby takie głupstwo i pakował się tutaj, gdzie wszyscy go szukają?

Ten Ramsey jest przekonany, że szykuje się nowa próba ratowania Bonapartego. Co więcej, jest pewien, że Emory jest w to wmieszany.

Pastor urwał i spojrzał na nieruchomy kształt na łożu.

Dziś widzę go pierwszy raz od blisko trzech lat – powiedział cicho. – Dotąd zupełnie nie wiedziałem, gdzie go szukać, więc nie musiałem kłamać władzom, kiedy mnie o niego pytano.

Florencja uniosła brwi nieco wyżej, a pastor, widząc to, zaczerwienił się nagle.

Zawsze twardo stawałem w obronie moich braci, nawet wtedy, gdy ulegali niemądrym zachciankom. Lecz jeśli to, co ten Ramsey mówi, jest prawdą, jeśli Emory pracuje dla bonapartystów, to nie jest to już tylko nic nieznaczący akt buntu przeciw rodzinie. Oskarżenia są prawdziwe, nakaz jest prawdziwy, a ja jestem sługą bożym i lojalnym obywatelem korony. Z obu tych przyczyn jest moim świętym obowiązkiem – dodał ochrypłym głosem – posłać po żandarmów i oddać go w ich ręce. Jeśli jest niewinny, sąd go oczyści.

A co się stanie, kiedy go uznają za winnego?

Jeśli jest winny, ja...

Użyłam słowa „kiedy", a nie Jeśli" – sprostowała Florencja, stukając w podłogę. Powiedziałam: kiedy go uznają za winnego, bo z pewnością to się stanie, skoro ci tłuści głupcy zasiadający w Parlamencie potrzebują kogoś do powieszenia zamiast Bonapartego.

Annalea obróciła zdumiony wzrok na cioteczną babkę. Z pewnością była stara, zasuszona i ekscentryczna, ale światło płonące w jej oczach świadczyło o żywszej inteligencji, niż staruszka miała zwyczaj zdradzać przed ludźmi.

Fałszywie pojęta zasada noblesse oblige – ciągnęła Florencja – i fanfaronada Izby Lordów niewątpliwie doprowadzą do tego, że Bonaparte ocali swe gardło. Zarazem jednak czyjąś krew trzeba będzie przelać, więc rozpaczliwie będą szukać kozła ofiarnego, a człowiek oskarżony o wypuszczenie po raz drugi tej zarazy na świat idealnie odpowiada ich potrzebom. Bez względu na to, czy Emory jest winny czy nie, zostanie na pewno skazany i publicznie stracony, a jego szczątki wystawione miesiącami, żeby ludzie mogli na nie pluć, szydzić i ciskać zgniłymi owocami w gnijące ciało. To nie będzie uczciwy proces. W ogóle nie będzie to proces, tylko parodia sądu, z tym padlinożercą Ramseyem jako mistrzem ceremonii.

Pastor zbladł i mocno zacisnął drżące dłonie.

A co ja mogę zrobić innego? Jeśli zabiorę go na probostwo, znajdą go, gdy przyjdą następnym razem. Jeśli zawiozę go do Windsea Hall, tam też go znajdą i Artur będzie za to cierpiał.

Może moglibyśmy zatrzymać go tutaj? – Anna usłyszała swój własny głos. – Widdicombe House jest chyba ostatnim miejscem, gdzie żołnierze szukaliby groźnego przestępcy.

Pastor i ciotka obrócili się zdumieni.

Przynajmniej dopóki nie będzie zdolny się bronić – dodała Anna cicho i niepewnie.

Florencja zacisnęła wargi i potwierdziła swą zgodę stuknięciem laski.

Moja siostrzenica ma absolutną rację. W obecnym położeniu to najbezpieczniejsze miejsce. Niewielu okolicznych mieszkańców ma powody, by tu zachodzić, a żadnemu z moich ludzi nie można zarzucić, że ma za długi język. Pan Broom będzie pilnował, czy młodzieniec się dobrze sprawuje, a Willerkins zastrzeli go, jeśli będzie niegrzeczny.

Pastor potrząsnął głową.

Nie wolno mi prosić pani o wystawianie się na takie ryzyko.

Ależ ty nie prosisz, drogi chłopcze, to ja ci się ofiarowuję. Jestem za sprawiedliwością i lojalnością, i ucałowałabym stopy króla, gdyby choć na trochę wypuścili go z zakładu w Bedlam. Równocześnie jednak nie dopuszczę, by skazano porządnego człowieka na podstawie plotek i spekulacji. Ciekawi mnie, co to jest za dowód, który jakoby mają przeciwko niemu. Myślę że i pan jesteś ciekaw.

Pastor wyjął z kieszeni dużą kwadratową chustkę i wytarł nią czoło.

Chyba nikogo by nie zdziwiło, gdybym o to popytał. Będę jednak musiał to robić z największą dyskrecją, gdyż Lucylla i tak jest dosyć wystraszona przez całe to zamieszanie. Błaga mnie, żebym jej pozwolił jechać do Londynu. Może przyszedł na to dobry moment.

Mam nadzieję, że nie było jej na probostwie, kiedy Throckmor– ton po pana zajechał?

Nie, była na lunchu z paniami z Towarzystwa Opieki nad Podrzutkami. Ostatnio bardzo się angażuje w działalność dobroczynną. Sądzę, że przebywanie z biednym Arturem otworzyło jej oczy na potrzebę współczucia i dobroci w dzisiejszym świecie.

Jestem tego pewna – mruknęła Florencja bez przekonania. – Ma pan z pewnością rację, pastorze. Najlepiej będzie wysłać ją na mały odpoczynek, póki sprawy się nie rozstrzygną. Po co stawiać przed biednym dzieckiem tak poważny dylemat moralny.

4

Minęły dokładnie sześćdziesiąt dwie godziny, w czasie których bezwładny kształt na łóżku ani drgnął, i Annalea zaczęła się zastanawiać, czy nie zmyśliła sobie tego, że na plaży widziała, jak mężczyzna otworzył oczy. Starała się nie okazywać przesadnego zainteresowania stanem chorego; w końcu nie wypadało jej przesiadywać w sypialni z nagim mężczyzną, bez względu na to, czy był on przytomny czy nie. Ale ciotka, która przedsięwzięła środki ostrożności i przeniosła Emory'ego Al– thorpe'a do pokoiku na poddaszu, nie była zdolna poruszać się po stromych wąskich schodach. Posyłała Annę w zastępstwie i po kilkunastu kursach, kiedy stan pacjenta nie zmienił się ani trochę, w dziewczynie zaczęła kiełkować uraza i zniecierpliwienie.

Pod koniec drugiego dnia wędrówka w tę i z powrotem po schodach stała się tak dokuczliwa, że Annalea zaproponowała, iż od czasu do czasu zwolni na trochę Harolda Brooma, żeby zajął się gospodarstwem. W środku trzeciego dnia, kiedy Broom poszedł do kuchni pona– pełniać kociołki na wodę i przynieść sobie południowy posiłek, Anna spojrzała na łóżko i stwierdziła, że Emory Althorpe spokojnie się jej przygląda.

Siedziała z podkulonymi nogami na szerokim parapecie, bezmyślnie wodząc palcem po brudnej szybie. Okiennice były szeroko otwarte i kiedy słońce rozbłysło wokół jej ramion, powódź jej ciemnych włosów zmieniła się w ognistą miedzianą aureolę. Miała suknię z białego muślinu i połączony efekt słonecznego blasku i migoczących cząstek pyłu sprawiał, że jej sylwetkę otaczała jakby nieziemska poświata.

Annalea nie zastanawiała się nad własnym wyglądem, lecz nagle dotarło do niej, że wpatrują się w nią oczy ciemne jak najczarniejszy grzech.

Przez bardzo długą chwilę oboje tylko wpatrywali się w siebie. Anna czuła, że krew odpływa jej z twarzy i traci władzę w rękach i nogach.

Zastygła jak bryła lodu, sparaliżowana do tego stopnia, że zapomniała o oddychaniu.

Czy ja umarłem? – zapytał ochrypłym szeptem. – Czy to już koniec?

Anna wypuściła powietrze z płuc i na krótki moment oderwała wzrok od łóżka, by zerknąć ku drzwiom. Brooma nie było od godziny, więc powinien wrócić lada chwila. Nie nadchodził jednak i Anna znalazła się

sam na sam z niebezpiecznym przestępcą, trzy długie ciągi schodów od zniedołężniałych starych sług, zbyt głuchych, by usłyszeli jej krzyk, i za starych, by pospieszyli na ratunek, nawet gdyby go usłyszeli.

Nie. – Jej głos był schrypnięty i urywany. Musiała przełknąć ślinę, by zmusić gardło do wydawania normalnych dźwięków. – Nie, pan nie umarł.

Długie, czarne rzęsy opuściły się i znów powoli uniosły. Zamrugał drugi raz, potem trzeci, jakby wciąż nie wierzył, że delikatne, promienne zjawisko, które widzi, jest żywą osobą. W następnej chwili, kiedy spróbował obrócić głowę, by się rozejrzeć, jego wątpliwości zostały rozproszone; mimowolnie wydał jęk bólu, tak przejmujący, że Anna zerwała się na nogi.

Na razie nie powinien się pan poruszać. Dopiero, jak wyleczy się pan ze wszystkich obrażeń.

Obrażeń? – Poruszył lewą dłonią, jakby dźwigał pięćdziesięcio– kilogramowy ciężar, powolutku uniósł ją z pościeli i niezgrabnie zaczął macać zgrubienie na karku. W ciągu przeszło dwóch dni opuchlizna znacznie zmalała, ale po twarzy rannego widać było, że ból wciąż jest dotkliwy.

C... co mi jest?

Znaleziono pana na plaży na wpół utopionego. Moja cioteczna babka, lady Florencja Widdicombe, kazała pana przynieść do domu i leży pan tu nieprzytomny od dwu... od prawie trzech dni. Zaczęliśmy wątpić, czy w ogóle się pan obudzi. Pański brat wstępuje tu co najmniej dwa razy dziennie i bardzo się o pana martwi.

Mój brat?

Pastor. Wielebny Althorpe. S... Stanley – zająknęła się, nie wiedząc, na ile poufałości wypada sobie pozwolić w tych okolicznościach.

Chory zmarszczył brwi.

Powiedziała pani, że jak długo...?

Znaleźliśmy pana wczesnym rankiem w poniedziałek, a dziś jest środa, prawie południe. Oczywiście nie mamy pojęcia, jak długo pan leżał na plaży, ani ile czasu pan się znajdował w wodzie, ani też... – ciągnęła zdesperowana, byle tylko coś mówić, bo niezgłębione czarne oczy nie dawały jej spokoju – .. .ani czy pan wypadł z okrętu w Kanale, czy stoczył się do wody w porcie, czy może spadł ze skał...

Już zaczynało jej brakować głosu, gdy na szczęście mężczyzna się odwrócił. Tym razem też wykrzywił się z bólu, lecz walczył z nim z zaciśniętymi zębami. Przebiegł wzrokiem po gołych ścianach, wysoko sklepionym stropie i lampie zwisającej na długim łańcuchu z drewnianej

belki. Na krótko zatrzymał wzrok na otwartych drzwiach, potem przenosił go kolejno na krzesło, umywalkę, malowany porcelanowy dzbanek i pęk ręczników wiszący na kołku na ścianie. Inne przedmioty, takie jak butelka z jodyną i druga z laudanum, skwitował zmarszczeniem brwi i znów zerknął na Annę.

Powiedziała pani, że mnie tutaj przynieśli, czy wolno mi spytać...

co to dokładnie znaczy: „tutaj"?

Do Widdicombe House – teraz to Anna zmarszczyła brwi. – Ciocia powiedziała mi, że zna pana bardzo dobrze. Kiedy był pan młodszy, często ją pan odwiedzał. Czeka, by z panem pomówić, prawie tak niecierpliwie jak pastor. W istocie – Anna zrobiła nerwowy krok w stronę drzwi – prosiła, żeby ją zawiadomić, jak tylko odzyska pan przytomność.

Proszę... niech pani zaczeka!

Nuta autentycznego przerażenia w jego głosie sprawiła, że Anna się zatrzymała.

Proszę... Panno... Widdicombe?

Fairchilde – poprawiła go szeptem.

Proszę, panno Fairchilde...

Moim ojcem jest hrabia Witham, matka jest z domu Compton, z tych Somerset Comptonów, i jest siostrzenicą lady Widdicombe.

Łagodnie mówiąc, przedstawiła się w sposób niezręczny i pretensjonalny, ale z jakiegoś powodu czuła, że musi całkiem jasno określić swoją pozycję społeczną. W żadnym razie nie życzyła sobie, żeby ją wzięto za ubogą krewną, oddelegowaną na damę do towarzystwa starej kobiety. A już absolutnie nie mogła dopuścić, żeby nią komenderował zdrajca i zabijaka, choćby nawet miał rozbitą głowę.

Panno Fairchilde – powiedział, oblizując suche wargi – czy będzie pani tak dobra i ścierpi jeszcze przez chwilę moją ignorancję? Skoro jest pani tak dobrze poinformowana, byłbym wdzięczny, gdyby mi pani powiedziała, kim do pioruna ja jestem.

Anna osłupiała.

Jak to, kim pan jest? Pan tego nie wie?

W głowie... – przerwał i zdawał się zaglądać w głąb siebie, lecz, jak się okazało, bez powodzenia – .. .mam całkowitą pustkę. Próżnię.

Absolutnie nic tam nie ma, oprócz tego drania, który wbija mi w czaszkę żelazny szpikulec.

Dreszcz wstrząsał całym jego ciałem, gdy mocował się z bólem i strachem.

Proszę – wyrzekł przez zaciśnięte zęby –jeśli potrafi mi pani powiedzieć... cokolwiek, co pomoże wywołać jakieś wspomnienie. Nie

chciałem pani przerazić i mam nadzieję, że to tylko chwilowa słabość, ale...

Zupełnie niczego pan nie pamięta? Ani jak pan tu trafił, ani skąd się znalazł na plaży?

Nie. Absolutnie niczego. No, może pamiętam wodę. Mnóstwo wody i palące słońce, inne niż tutaj. Poza tym nie mam żadnych wspomnień.

Jego kończyny i całe ciało zaczęły się trząść pod kocami, a w oczach miał takie przerażenie, graniczące z szaleństwem, że Anna zapomniała o ostrożności i podbiegła do łóżka. Chory zaczął czynić wysiłki, żeby usiąść, więc musiała położyć ręce na jego nagich ramionach, by go powstrzymać.

Panie Ałthorpe, bardzo pana proszę, niech pan nie przecenia swoich sił. Jestem pewna, że ma pan rację. Na pewno ten brak pamięci jest tylko chwilowy, po uderzeniu w głowę, ale nic panu nie pomoże zmuszanie się do czegokolwiek, to musi przyjść samo.

Opadł na poduszki, zupełnie wyczerpany takim niewielkim wysiłkiem.

Ałthorpe?

Anna przyłożyła mu dłoń do czoła, lecz nie poczuła, żeby miał gorączkę.

Emory Ałthorpe. Chyba tak się pan nazywa?

Nie wiem, może.

Zaczął szczękać zębami, a jego oczy, gdy w nie zajrzała, miały wyraz niepewności i przerażenia zwierzęcia schwytanego w pułapkę.

Nazywa się pan Emory Ałthorpe. Ma pan dwóch braci. Jednym jest wielebny Stanley Ałthorpe, który jest, jak mi się zdaje, pięć lat młodszy od pana. Ma pan też starszego brata... – urwała, i sięgnąwszy po zakorkowaną butelkę z laudanum, stojącą na nocnej szafce, nalała trochę bladoniebieskiego płynu do szklanki i zmieszała go z taką samą ilością wody, starając się dobrać bezpieczną dawkę. – Na imię ma Artur, i zdaje mi się, że ciocia mówiła, że ma trzydzieści jeden lat, a może trzydzieści dwa, nie jestem pewna. Pana ojciec, Edgar Ałthorpe, był hrabią Hatherleigh – dodała, starając się przypomnieć sobie wszystko, co ciotka opowiadała o tej rodzinie. – Pana matka miała na imię Eugenia. Sióstr pan nie ma, ale ma pan szwagierkę, Lucyllę – żonę pastora. Pana dom rodzinny nazywa się Windsea Hall i znajduje się pięć mil na południowy wschód stąd, za Torąuay.

Chory mocno zacisnął powieki.

Nie pamiętam żadnego z tych imion, nazwisk ani miejsc. Nie rozpoznaję nawet nazwiska, które pani zdaniem noszę.

Proszę – powiedziała, nachylając się nad łóżkiem. – Proszę się napić wody, na pewno jest pan spragniony. Dodałam do niej trochę laudanum, które uśmierzy ból.

Sięgnął skwapliwie, ale ręka tak mu drżała, że nie mógł utrzymać szklanki przy ustach. Anna podłożyła mu rękę pod plecy, by go podtrzymać, gdy pił dużymi łykami, a gdy skończył, opadł na poduszki, przygniatając jej ramię. Jego ruch pociągnął ją do przodu i znalazła się, nieomal leżąc na jego piersi, z nosem o parę centymetrów od jego twarzy.

Widziała z bliska jego zamknięte oczy i strużkę wody spływającą po brodzie, zostawiającą lśniącą mokrą smugę pomiędzy mięśniami szyi, naprężonymi jak postronki. Dłoń, którą położył na jej dłoniach, gdy przytrzymywała mu szklankę przy ustach, osunęła się niżej i znalazła na jej przegubie. Chociaż była ciepła i sucha, Anna doznała uczucia zimna i ciarki przebiegły jej po skórze w górę ramienia, a potem w dół po plecach. Chwyt nie był tak mocny, jak ten na plaży, ale mimo to pod naciskiem jego palców własny nadgarstek wydał się Annie kruchy jak zapałka.

Naprawdę, muszę przyprowadzić ciocię – szepnęła. – Ona najlepiej będzie wiedziała, co należy zrobić.

Jeszcze tylko jedno pytanie.

Naprawdę, bardzo pana proszę, ciocia dużo więcej wie o panu niż ja. Jestem tu dopiero od tygodnia, przyjechałam w gości z Londynu.

Proszę – powiedział błagalnym tonem, wywołując nowy dreszcz w całym jej ciele. – Powiedziała pani, że byłem na plaży. Kto mnie znalazł?

Po prawdzie, to właśnie ja. Ja pana znalazłam.

Nie otworzył oczu, za co Anna była mu szczególnie wdzięczna.

Wykręcała ramię, by się uwolnić, lecz nie pomagał jej w tym fakt, że każdy skrawek jej skóry płonął ze wstydu. Nie dość, że posiadła wiedzę o jego ciele bardziej intymną, niż dopuszczały podręczniki dobrego wychowania, to jeszcze czuła teraz wokół swej dłoni silne, naprężone mięśnie. .. nie, to było więcej niż mogła znieść jej skromność.

Co gorsza, Anna znalazła się tak blisko leżącego, że mogłaby policzyć włoski na jego brodzie, gdyby jej przyszła na to ochota. Rzęsy, które podziwiała już wcześniej, były tak długie i gęste, że kobieta mogłaby ich pozazdrościć. Czarne, gładkie brwi szpeciła z jednej strony maleńka biała blizna przecinającą łuk brwiowy. Jeszcze czarniejsze od brwi były pukle włosów okalające twarz, znacznie dłuższe i bardziej rozwichrzone, niż nakazywała londyńska moda, ale Anna pomyślała, że taki nicpoń i awanturnik pewnie nie troszczy się zbytnio o nakazy Beau

Brummella. Usta miał porażająco zmysłowe i jeśli kiedykolwiek się uśmiechały, wyobraziła sobie Anna, taki uśmiech musiał zapierać dech w piersiach.

Pani nie wie zapewne, w jaki sposób znalazłem się na plaży?

Co? – Zapatrzona na jego usta, nie zauważyła, kiedy znów otworzył oczy. Szybko wyrwała ramię i oswobodziwszy się w ten sposób, mogła się wreszcie wyprostować. – Och, nie. Mieliśmy nadzieję, że pan nam to powie, bo był pan w raczej... niespotykanym negliżu.

Niespotykanym? Jak to?

Rumieniec, który pokrył jej policzki, był ciemniejszy niż poprzednio. W grzecznej konwersacji nie wypadało mówić o jakiejkolwiek bie– liźnie, a już zwłaszcza nie wtedy, gdy wspomnienie kształtów, które miała okrywać, było wciąż zawstydzająco wyraźne w czyimś umyśle.

Nie był pan... kompletnie bez okrycia, ale... to, co pan miał na sobie... powiedziałabym, że nie powinno być noszone w żadnym miejscu publicznym.

Rozumiem – odparł, choć wątpiła, czy tak było naprawdę. – Bardzo mi przykro, że stałem się przyczyną tylu kłopotów.

Większość czasu pan spał, więc nie sprawiał pan żadnego kłopotu. Moja ciocia, jak już powiedziałam, bardzo pana lubi, na przekór... – nabrała powietrza i zatrzymała oddech, jakby połykała z powrotem słowa, które cisnęły jej się na usta – na przekór temu, że wyciekło z pana mnóstwo morskiej wody na jej dywany.

Nic nie odpowiedział. Jeśli zauważył, że miała zamiar powiedzieć jedną rzecz, a w ostatniej chwili powiedziała inną, nie zdradził tego spojrzeniem. Spokojnie przyglądał się jej twarzy, wszystkim szczegółom po kolei, tak jak ona przed chwilą przyglądała się jemu.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem panią przy oknie... myślałem, że widzę anioła – wymruczał. – Myślałem, że umarłem, a pani czeka, żeby mnie zabrać.

Annalea odruchowo się uśmiechnęła.

Myślę, że moją rodzinę bardzo by rozbawiła pana fałszywa interpretacja. Co do mnie, zawsze wyobrażałam sobie, że anioły muszą nosić długie powiewne szaty, mieć skrzydła i aureole, i lśniące kaskady długich złotych włosów opadające im do kolan.

Uśmiechnął się krzywo, trochę smutno.

Teraz już zawsze będę je sobie wyobrażał jako ciemnowłose piękności z oczami koloru wzburzonego morza.

Zawstydzona Anna podniosła rękę, żeby dotknąć lśniącej orzechowej spirali, splątanej na jej ramieniu. Nie był to pierwszy komplement,

jaki jej powiedziano wżyciu, a jednak... pochodzący z tych ust, pod spojrzeniem tych oczu, był prawie fizyczną pieszczotą.

Naprawdę, muszę przyprowadzić ciocię – szepnęła.

Proszę – trzymał rękę dłonią do góry w niepewnym błaganiu. – Niechże pani posiedzi przy mnie jeszcze parę minut.

W jego spojrzeniu czaiła się rozpacz i bezradność. Annie przyszło do głowy, że z łatwością potrafi sobie wyobrazić skrzydlate anioły, za to ani trochę nie potrafi sobie wyobrazić, jak to jest obudzić się w bólu, w obcym miejscu, bez wspomnień i bez nazwiska.

Spojrzała na jego drżącą z obawy dłoń i wyciągnęła rękę, po czym splotła swe chłodne, szczupłe palce z jego palcami. Dreszcz, który przebiegł wzdłuż jej ramienia, tym razem dotarł do samych kolan. Wówczas do obszernej listy złamanych reguł dobrego tonu dorzuciła jeszcze parę następnych, bo siadła na brzegu łóżka.

Powiedziała pani, że to dom pani ciotki?

Ściśle mówiąc, ciotecznej babki Florencji Widdicombe.

I... jest tu pani z wizytą od tygodnia.

Wydaje się zadowolony z siebie, że pamięta taką prostą rzecz, uśmiechnęła się Anna.

Tak. Przyjechałam z Londynu dokładnie osiem dni temu.

Sama?

Tak – powiedziała powoli. – Sama.

Rodzina pani nie towarzyszy?

Miała na końcu języka złośliwą uwagę, że jeśli przyjechała sama, to rozumie się samo przez się, że rodzina jej nie towarzyszy, ale zdała sobie sprawę, że on nawet na nią nie patrzył. Obrócił się i wpatrywał w promień słońca wpadający przez łukowate okno, a ona uświadomiła sobie, że odpowiedź nie miała dla niego znaczenia, że chciał tylko słyszeć jej głos, aby nie pozostawać sam na sam ze swoimi myślami.

Łatwo mogła zrozumieć to uczucie. W milczeniu przypatrywała się, jak uwydatniły się mięśnie na jego szyi, kiedy obrócił głowę, i jak włosy jedwabistą falą opadły mu na policzek. Kołdra zsunęła się poniżej górnego pasma mięśni kształtujących tors i odsłoniła owłosienie, równie gładkie i ciemne, pokrywające skórę jak czarny napierśnik. Na ramionach włosy były delikatniejsze i nie zasłaniały żył biegnących ku dłoniom, ku palcom zaciśniętym wokół jej palców jak wokół łatwej zdobyczy.

Co mogła mu powiedzieć w trakcie zdawkowej towarzyskiej rozmowy? Szanowny panie, jest pan zbiegiem oskarżonym o zdradę stanu.

Żołnierze patrolują drogi, przeszukują gospody i tawerny, obserwują

probostwo i kościół, a nawet przesłuchują pielęgniarki biednego Artura, aby sprawdzić, czy nie odwiedził go jego osławiony brat.

Moja rodzina w sezonie mieszka w Londynie – powiedziała, chrząknąwszy delikatnie – a lato spędza w Exeter. Mam siostrę Beatrice i brata Antoniego, oboje są starsi ode mnie. Bea jest zamężna, Antoni jest kawalerem. A ja... jestem zaręczona – dodała niepewnie, zdziwiona, dlaczego odczuła potrzebę takiej małostkowej obrony. Zwłaszcza że ta uwaga sprawiła, iż obrócił się i wpatrzył w nią z grymasem.

A nie wie pani przypadkiem... czy ja jestem żonaty?

Nie – szepnęła. – Obawiam się, że nie wiem. Według ciotki, od kilku lat przebywał pan poza krajem i nikt naprawdę nie wie, co pan porabiał.

Poznała po oczach, że zbiera się, by zadać następne pytanie, ale nim zdołał to zrobić, odgłos szurających hałaśliwych kroków na schodach kazał jej się zerwać na nogi i odskoczyć kilka kroków od łóżka.

To Broom – wyjaśniła. – Pilnował pana, kiedy pan spał.

Pilnował?

Tak. Na wypadek gdyby się pan obudził. Teraz naprawdę już muszę iść poszukać cioci. Zechce na pewno natychmiast posłać po pastora i razem może lepiej odpowiedzą na niektóre pana pytania.

Czy wróci pani później?

Później?

Później – powiedział spokojnie, lecz z naciskiem – kiedy będzie pani mogła mi powiedzieć, co to jest, co panią zbyt przeraża, żeby to powiedzieć teraz.

Znów nie miała czasu na odpowiedź, jeśli nawet potrafiłaby jakąś wymyślić, bo Broom stał już w drzwiach, ściągając z głowy pognieciony filcowy kapelusz i kłaniając się tak nisko, że zamiatał nim próg, z wyszukaną kurtuazją pozdrawiając Annaleę.

Pan Althorpe się obudził – wyjaśniła niepotrzebnie. – Właśnie szłam poszukać cioci.

Tak jest, panienko. One som w salonie, panienko, te goście.

Jacy goście?

Ano różne się zjechały. Pierwej dwa eleganty przyjechały we wiel– giej czarnej karocy we cztery konie. – Dla człowieka, który mierzył zamożność liczbą żywego inwentarza, było to przekonywające świadectwo wysokiej pozycji. – Ledwie jej lordowska mość usadziła ich w salonie, a tu ci druga kareta zajeżdża z pułkownikiem Ramseyem i dwu– ma czerwonemi munduramy.

5 |

./innalea nie dopuszczała do siebie myśli, że wielebny Stanley Althor– pe zachwiał się w swoim postanowieniu i doniósł władzom, gdzie jest jego brat. Ale kiedy schodziła ze strychu na drugie piętro, a potem pędziła korytarzem do głównych schodów, nie mogła znaleźć innego sensownego wytłumaczenia obecności żołnierzy. Jej własny brat Antoni irytował ją czasami nie do zniesienia, a przecież nie wyobrażała sobie zbrodni tak haniebnej, że skłoniłaby ją, żeby go rozmyślnie wydać. Be– atrice często doprowadzała ją do takiej irytacji, że zaciskała dłonie, by nie chwycić siostry i nie zacząć jej wydzierać włosów z głowy, ale i jej Anna broniłaby do upadłego przy najmniejszym zagrożeniu.

Nim dotarła do drzwi salonu, miała policzki czerwone ze wzburzenia, skronie rozpalone i wojowniczo wysuniętą szczękę.

Dwaj żołnierze w czerwonych mundurach stali obok Willerkinsa przy samym progu, służbiście wyprężeni, i ich to jako pierwszych ujrzała Annalea, wchodząc do pokoju.

Następnym z gości, którego rozpoznała, bo go jej przedstawiono podczas niedzielnej mszy, był pułkownik Rupert Ramsey, zwolniony z czynnej służby z powodu kontuzji łokcia, a ostatnio odkomenderowany do garnizonu w Berry Head do nadzorowania demobilizacji armii.

Był niski i krępy, mundur źle na nim leżał, twarz miał pociągłą, a jego gęste kręcone włosy bardziej by pasowały do owcy niż do człowieka.

Anna rozejrzała się za ciotką w nadziei, że z wyrazu jej twarzy domyśli się, po co Ramsey tu przyjechał. Zaledwie jednak musnęła wzrokiem maleńką siwowłosą figurkę w czarnej krepie, spojrzenie jej gwałtownie przeskoczyło na dwie pozostałe osobistości siedzące przy kominku.

Obaj goście trzymali na kolanach delikatne filiżanki na spodecz– kach i natychmiast je odstawili, by powstać na powitanie Anny.

Antoni! – zachłysnęła się Annalea i znów przeniosła wzrok na drugą osobę. – Lord Barrimore?

Gdy wymienili formalne ukłony, brat przemówił pierwszy.

Witaj, Anno. Uroczo wyglądasz. Widzę, że oszczędziłaś staremu Willerkinsowi trudu wygonienia cię na dół.

Anna była zbyt zaskoczona, by silić się na spryt lub subtelność.

Co ty, na Boga, tu robisz?

Jej brat zakaszlał, osłaniając usta dłonią.

Powiedziałbym, że to dość obcesowe przywitanie. I zasługuje na równie obcesową odpowiedź: Przybyliśmy, żeby cię zabrać do domu.

Jak zwykle, ubrany był nienagannie: w czarny żakiet, kamizelkę w zielone pasy i szaroperłowe spodnie. Winston Peny, markiz Barrimo– re, stanowił przy nim dość ponury kontrast, od stóp do głów w wytwornej czerni, z wyjątkiem białego kołnierza i krawata, będących jedynym wyłomem w tej surowości. Barrimore był wyższy od Antoniego o jakieś trzy centymetry, a jego kasztanowate włosy, starannie przycięte i ufryzowane, okalały przystojną twarz, którą można by uznać za pociągającą, gdyby nie była zawsze tak ściągnięta, jak wykrochmalony kołnierzyk.

W tej chwili tylko dwa zielone ogniki jego oczu zdradzały pewne ożywienie na widok niedbale przyczesanych włosów i prostej muślinowej sukienki Anny.

Chodź do nas, duszko – zaprosiła ją ciotka – i napij się z nami herbaty. Czy pamiętasz pana pułkownika Ramseya? On, niestety, nie ma czasu na herbatę – dodała – bo wpadł tylko na chwilę, żeby nas ostrzec przed nieznajomymi włóczącymi się po okolicy.

Nieznajomymi? – głos Anny, tak jak należało, wyrażał wahanie i zdziwienie.

Tak. Ty chyba nikogo obcego nie spotkałaś, prawda?

Zamiast odpowiedzieć wprost, zwróciła się do pułkownika Ramseya.

Czy w miasteczku coś się wydarzyło, jakieś zamieszki, panie pułkowniku?

Ramsey przestał ją rozbierać oczami i popatrzył jej w twarz.

Mamy powody przypuszaczać, że powstanie pewien zamęt w związku z Bonapartem, który lada dzień przybędzie do portu.

Bonaparte przybywa tutaj? Do Torbay?

Ano tak – rzekł Antoni, rozdzielając ogon fraka, aby zająć miejsce na krześle. – Według ostatnich doniesień „Bellerofont" jest niecały tydzień drogi od portu. Plymouth go nie przyjmie, a Londyn też nie chce brać udziału w cyrku, który wokół tego powstanie. Zdecydowano i całkiem słusznie, że Bonapartego powinno się trzymać w jak najściślejszej izolacji od publiki. Nie pozwolą mu nawet wyjść na ląd, będzie po prostu tkwił na pokładzie okrętu stojącego na kotwicy.

Co to ma z nami wspólnego? – spytała Anna.

Bezpośrednio oczywiście nic – powiedział pułkownik, ważąc słowa.

Wydaje się, siostrzenico – wykrzyknęła Florencja – że szukają niebezpiecznego przestępcy. Dżentelmena o nazwisku Althorpe.

Zawahałbym się, szanowna pani, zanim nazwałbym Emory'ego Althorpe'a dżentelmenem, gdyż jest ścigany za wiele zbrodni, z których każda jest karana nie lżejszym wyrokiem niż powieszenie.

No cóż, słabo pamiętam tego chłopca – powiedziała Florencja, w roztargnieniu machając laską– i sądziłam, że od dawna nie żyje. Od kiedy mu zmniejszyli głowę na Borneo. Tak czy inaczej, twierdzi pan, że wyznaczono nagrodę za jego schwytanie i aresztowanie?

Pięćset funtów – kiwnął głową Ramsey. – Przyobiecane przez samego lorda Westforda, co lord Barrimore bez wątpienia potwierdzi.

Zdumiona Anna spojrzała na markiza.

Pan zna tego człowieka, którego szukają?

Nigdy go nie spotkałem osobiście, ale podczas mojej pracy w ministerstwie spraw zagranicznych raz czy dwa natrafiłem na jego nazwisko. Jako kaper, co jest okrężnym sposobem powiedzenia, że był on rozbójnikiem morskim, został najwidoczniej zwerbowany kilka lat temu, aby dostarczał informacji o ruchach floty francuskiej. W świetle oskarżeń wytoczonych przeciwko niemu w ostatnich miesiącach, trzeba przyjąć, że Francuzi zaoferowali mu więcej pieniędzy, więc zmienił front i zaczął pracować dla nich zamiast przeciw nim.

Za pięćset funtów obiecanych za jego schwytanie, ja też bym zmieniła front – wtrąciła od niechcenia Florencja, przyciągając uwagę obecnych do wysokości sumy. – Jest to kwota imponująca sama w sobie. Tak imponująca, że każdy by się na nią połaszczył.

Mieliśmy już kilka fałszywych doniesień – oświadczył Ramsey. – Jedno od rybaka, który twierdzi, że widział człowieka podobnego do Althorpe'a płynącego do brzegu na jakiejś kłodzie.

W takim razie proszę opisać mojej siostrzenicy, jak ten łajdak wygląda, by miała się na baczności następnym razem, kiedy będzie spacerować po plaży.

To było kilka dni temu i dobrze na południe stąd, ale niczego nie chcemy zaniedbać, więc wydrukowaliśmy podobiznę, którą właśnie rozpowszechniamy w miejscach publicznych.

Ramsey niezręcznie wyprostował rękę i strzelił palcami ku jednemu z żołnierzy, który ze skórzanej torby wyciągnął kilka arkuszy papieru.

Wręczył arkusz najpierw Florencji, a potem Antoniemu. Barrimore ledwie zerknął i podał portret dalej z lekkim grymasem, a wówczas papier trafił w ręce Anny. Wzięła go i zebrała się w sobie, nim odważyła się nań spojrzeć. Jak na uproszczony szkic namazany czarnym atramentem, wykazywał zaskakujące podobieństwo do mężczyzny leżącego na górze. Włosy były bardziej zmierzwione niż w rzeczywistości, ozdobione

warkoczykiem znanym z historii o piratach, a oczy zmrużone z wyrazem okrucieństwa. Z pewną fantazją zaznaczono też bliznę w poprzek brwi – zamiast wąskiej kreseczki, artysta sugerował rozciętą brew i zniekształconą całą skroń.

Ale to był on. Portret przedstawiał Emory'ego Althorpe'a, a wielkie litery pod spodem oznajmiały, że był on poszukiwany za „Zdradę! Uprowadzenie! Piractwo! Morderstwo!".

Anna spojrzała na Florencję, która przypatrywała się rysunkowi, jakby znaczył dla niej nie więcej niż obiadowe menu.

Czy widziała może panienka w okolicy kogoś podobnego? – spytał Ramsey. – Żołnierze Dilberry i Ward mogą podać dodatkowe informacje, gdyż znali tego łajdaka, kiedy był młody.

Jeden z żołnierzy dotknął kosmyka włosów.

Ano znałem go, panienko. Wielki chłop z niego. Tak na oko, to będzie miał ze dwa metry, jest cały poharatany bliznami i ma takie wiel– gachne bary. – Jego towarzysz pociągnął go za ramię i poprawił rozstęp między dłońmi, przekraczając nawet potężne rozmiary Brooma. – Tak, raczej tak szerokie.

Mówię absolutnie uczciwie, panie pułkowniku – powiedziała Anna do Ramseya – że nie widziałam nikogo, kto by odpowiadał temu opisowi.

Ani nie ma pani szansy zobaczyć – rzekł sucho lord Barrimore – gdyż są pewne wątpliwości, czy on jeszcze żyje. Według raportu otrzymanego przez ministerstwo, było jakieś zamieszanie w porcie Roche– fort krótko po tym, jak Napoleon skapitulował, i Althorpe'a zabił jeden z ludzi generała.

Pułkownik Ramsey potrząsnął głową, bynajmniej nie przekonany.

Już przedtem donoszono o jego śmierci, a jednak pojawiał się jak zły sen parę miesięcy potem. Nie udało mi się usłyszeć niczego, co by mnie przekonało, że tym razem jest inaczej, i dopóki nie zobaczę jego ciała na własne oczy, nie uwierzę pogłoskom.

Mówi pan tak, jakby szukał go pan dłużej niż od paru tygodni – zauważyła Florencja.

Mam osobiste powody, by śledzić jego karierę od trzech lat lub nawet dłużej – przyznał Ramsey. – Ten człowiek jest nieuchwytny jak dym i dwa razy trudniejszy do schwytania.

W takim razie życzę panu powodzenia w łowach, pułkowniku.

Mnie osobiście nigdy nie pociągało polowanie na dzikie gęsi.

Zbyt trącą dziczyzną, cioteczko – zgodził się Antoni, upuszczając list gończy na stolik przed sobą. – Zwłaszcza, jeśli od miesiąca są martwe.

Czy ma pan dla nas coś jeszcze? Jeszcze jakieś straszydła, na które powinniśmy czatować?

Nie będę już państwu zabierał czasu – odrzekł Ramsey, nie zważając na sarkazm Antoniego. – Proszę jednak pamiętać, że zwiększono patrole na przybrzeżnych drogach i na każdej rogatce wjazdowej i wyjazdowej wokół Torbay. Jeśli niezadługo planują państwo powrót do Londynu, możecie państwo sobie oszczędzić niepotrzebnej irytacji, z góry licząc się z dodatkowym opóźnieniem.

To powiedziawszy, skłonił się dwornie Florencji i Annie i znów wycelowawszy palce w swoich dwóch ludzi, wymaszerował z pokoju, w ślad za Willerkinsem odprowadzającym go wzdłuż korytarza.

Co za niemiły człowiek – powiedziała po chwili Florencja. – Ale czy to może być prawda? Że ten okropny mały francuski generał przybywa do naszego Torbay?

Wszystkie gazety o tym pisały, cioteczko – rzekł Antoni. – Ale oczywiście ciocia ich nie czytała. Tak czy inaczej, nie ma się czym martwić. Barrimore twierdzi, że ma dość miejsca w swojej berlince, by zabrać ciocię z nami do domu do Londynu. Potraktujmy to jako przygodę, dobrze? – Pochylił się ku niej i protekcjonalnym gestem oparł rękę na jej kolanie. – Wielką wyprawę do Londynu.

Florencja wyglądała, jakby chciała przyłożyć mu laską po łydkach, ale zamiast tego uśmiechnęła się słodko.

To miło, że jesteś taki troskliwy, siostrzeńcze, lecz niestety, ostatnimi czasy nieczęsto porywam się na opuszczenie domu. Moje biedne kości są tak kruche, że boję się, iż nawet krótka podróż w jakimś pojeździe mogłaby mi złamać kręgosłup na dwoje. Nie, nie. To miło, że troszczysz się o moje bezpieczeństwo, ale z żalem muszę odrzucić twoją propozycję.

Przecież ciocia słyszała, co mówił Ramsey. Zostawmy przez chwilę na boku ten motłoch, który będzie się roił na wybrzeżu, by choć raz rzucić okiem na Bonapartego, ale nie wolno okazywać takiej brawury, kiedy być może niebezpieczny przestępca pozostaje na wolności.

Bzdury! Znałam Emory'ego Althorpe'a, kiedy był chłopcem, i jeśli zachował choć połowę tego zdrowego rozsądku, który miał wtedy, to Brixham jest ostatnim miejscem, gdzie by się pokazał. Nie przybywałby tutaj, gdzie jest największa szansa, że go ktoś rozpozna, teraz, gdy wyznaczono tę nagrodę za jego głowę. To dwadzieścia razy więcej niż większość okolicznych rybaków zarobiła przez całe życie.

Jednakowoż – przekonywał Antoni – nie potrafię być spokojny, wiedząc, że ciocia jest tak daleko od miasta. Każdemu z tych cherla–

wych starych służących zajęłoby mnóstwo godzin sprowadzenie pomocy, gdyby była potrzebna.

Ja się dobrze czuję. Wszyscy tutaj jesteśmy zdrowi. Jest z nami chłopiec, Blisterbottom, który biega jak wiatr, no i mamy Willerkinsa.

Był on członkiem królewskiej straży przybocznej w czterdziestym piątym i nadal jest świetnym strzelcem. Miejscowi, nie mówiąc o myszach polnych, drżą ze strachu przed jego garłaczem.

Antoni nie wyglądał na przekonanego.

Matka nie będzie zachwycona, gdy wrócimy do domu bez cioci.

Twoja matka na pewno jakoś przeżyje to rozczarowanie.

Podwójne rozczarowanie – wtrąciła Annalea – bo i ja nie jadę.

Co takiego? – Antoni zatrzymał filiżankę w pół drogi do ust. – Coś ty powiedziała?

Powiedziałam, że ja też nie jadę. Zostaję z ciocią Florencją.

Ze spojrzenia, jakie jej rzucił w odpowiedzi, można było sądzić, że wzięła do rąk strzelbę i została rozbójnikiem. I gdyby jej deklaracja nie stanowiła tak wielkiego sprzeniewierzenia się władzy rodzicielskiej, pewnie głośno by się roześmiała z wyrazu twarzy brata.

Sprawa była jednak bardzo poważna. Nie można było zostawić Florencji sam na sam z groźnym przestępcą. A poza tym Anna nie zmieniła zdania o Winstonie Perrym, lordzie Barrimore, i była pewna, że jeśli opuści Widdicombe House i pojedzie do Londynu w towarzystwie lorda, jej los będzie przypieczętowany. Ogłosi się ich zaręczyny, ustali datę ślubu, poda wiadomość do kroniki towarzyskiej.

Nie jedziesz? – powtórzył Antoni. – Co ty pleciesz?

Ja... nie mogę wyjechać – nalegała. – Nie teraz, kiedy cioteczka wciąż mnie potrzebuje.

Anna usiadła obok ciotki. Podnosząc jej powykrzywianą dłoń, obmacała ją badawczo.

Ja wiem, że ciocia jest zdecydowana grać przed moim bratem i lordem Barrimore rolę dzielnej osoby, aleja nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym zostawiła ciocię samą, wiedząc, jak ciocia cierpi.

Cierpi? – Antoni skrzywił się, zwracając się do ciotki. – Cioci coś dolega?

Czy mi dolega? – Florencja westchnęła, gdy poczuła, jak palce Anny wpijają się jej w dłoń. – Istotnie, pobolewa mnie to i owo. Nie tak bardzo, by się to dało po mnie spostrzec.

No widzisz – oświadczyła Anna, spoglądając na brata. – Nigdy by się do tego nie przyznała, ale kochana cioteczka ledwie da radę bez pomocy przejść od krzesła do krzesła. Ma takie słabe nogi... ot, choćby

dziś rano, tak okropnie się potknęła, że spadłaby ze schodów, gdybym tam nie stała i jej nie pochwyciła.

Przesadzasz, duszko. –Niebieskie oczy ciotki zmrużyły siei schowały wśród zmarszczek. – Musisz wiedzieć, że od ostatniego razu, kiedy wywinęłam koziołka, upłynął już cały tydzień. I ból mi tak bardzo nie dokucza. Kostka prawie utrzymuje ciężar ciała.

Doktor kazał się cioci nie forsować.

Naprawdę? A rzeczywiście, kazał. A ty byłaś dla mnie wielką pomocą, uwijając się jak kochany mały motylek, zawsze pod ręką, w dzień i w nocy, żeby być na każde moje zawołanie. Ale nie mogę nadużywać twej dobroci, dziecino. W żadnym razie nie mogę, jeśli matka pragnie, byś wróciła do domu.

To matka mnie tu przysłała, bym była dla cioci pomocą, i zostanę tu pomagać tak długo, jak będę potrzebna.

Anno – zaprotestował brat – matka nie udaje, że się niepokoi...

Tak samo się niepokoiła, kiedy pospiesznie wysłała mnie z Londynu – odrzekła Anna, czując jak oczy Barrimore'a wwiercają się w jej kark. Zastanawiała się, jak mianowicie wytłumaczono mu jej nagły wyjazd z miasta, a ponieważ nie spodziewała się niczego zgodnego z prawdą, zaryzykowała najbardziej prawdopodobne przypuszczenie, że zdrowie staruszki ciotki posłużyło za wymówkę. – Czy nie widzisz, że wciąż jestem tu potrzebna? Czy uważasz mnie za osobę okrutną i bez serca, która po prostu wyjechałaby sobie i zostawiła ciocię samotną i bezradną w jej cierpieniu?

Mam tu Willerkinsa do pomocy – rzekła Florencja głosem drżącym, lecz dzielnym. –1 oczywiście mam Ethel, chociaż czasem trudno mi znieść ten odór drobiu, który przylgnął do niej na stałe.

Ciocia nie może polegać na Willerkinsie i na Ethel. Jestem tu i zostanę.

Nie chcę być nikomu ciężarem, nawet przez ten krótki czas, który mi pozostał – Florencja wyjęła zgniecioną koronkową chusteczkę i dotknęła nią kącika oka, kierując swe łzawe wyznanie w stronę Antoniego.

Widzisz, doktorzy już mi powiedzieli, że to będzie prawdziwy cud, jeśli pożyję jeszcze dwa miesiące. Przykładają mi pijawki i puszczają krew za każdym razem, gdy mam atak, ale... ulga jest tylko tymczasowa.

Ciocia miewa ataki? – spytał Antoni wyraźnie zaniepokojony.

Tak – kiwnęła głową Florencja. – A potem ten chaos w moich wnętrznościach. To wybucha w najbardziej nieodpowiednich momentach.

Rozumiem. Cóż, w takim razie mógłbym wysłać do matki posłańca z wyjaśnieniem sytuacji.

Rozejrzał się po pokoju, po wiekowych meblach, ciemnych ścianach, ponurych cieniach i wyraźnie się wzdrygnął.

Rzecz jasna – dodał, nie próbując skrywać niechęci –ja też zostanę, by dać ze swojej strony wszelką możliwą opiekę i wsparcie.

Florencja wytarła oczy, a potem je zmrużyła i uśmiechnęła się.

Jestem ci całym sercem rada, ma się rozumieć. Jest tu z tuzin wolnych sypialni, nie używanych od... tak, od kilku lat. Jestem pewna, że parę godzin szorowania wodą z mydłem pozwoli ze dwie z nich doprowadzić do porządku. I jeśli tylko w nocy nie będzie padało, będzie panom całkiem wygodnie. Twoja siostra przekonała się, że nietoperze nie dokuczają tak bardzo, jeśli tylko pamiętać o zasuwaniu zasłon i utykaniu szmat wokół parapetów. A pan – proszę mi wybaczyć, że zapomniałam pańskie nazwisko...

Barrimore – powiedział markiz, jeszcze bardziej wystraszony niż Antoni, jeśli to było możliwe, perspektywą szmat i nietoperzy.

Znałam niegdyś pewnego Barrimore'a. Zwykł był wykradać pomarańcze ze skrzynek dla dzieci na Boże Narodzenie. Był lokajem, a może się mylę, może śmieciarzem, to było tak dawno temu, te twarze tłoczą mi się w pamięci wszystkie razem, ale oczywiście byłby teraz w wieku pana dziadka, i śmiem przypuszczać, że pana dziadek nie jest śmieciarzem.

Nie, szanowna pani. Nie jest. A mnie nawet przez myśl nie przeszło, żeby nadużywać pani gościnności w takim ciężkim położeniu.

Fairchilde – strzelił palcami. – Pozwól na słówko.

Antoni natychmiast zerwał się na równe nogi.

Oczywiście. Panie nam wybaczą na chwilę.

Złożył lekki ukłon i wycofali się z Barrimore'em pod okno.

Anna schyliła głowę, a jej usta poruszyły się prawie niedostrzegalnie.

Cioteczko, tak mi przykro, ale nie potrafiłam wymyślić nic innego.

Nie trzeba mi niczego tłumaczyć – wymruczała pod nosem Florencja. –Nie mylę się chyba, przypuszczając, że lord Barrimore jest tym wzorem doskonałości, którego twoja matka wybrała ci na przyszłego męża?

Anna podniosła głowę, a jej wielkie niebieskie oczy zalśniły pod wpływem zmiennych uczuć.

Upiera się, że to świetna partia.

No cóż... Niewątpliwie jest bogaty, utytułowany, przystojny, a matka ci powiedziała, że powinnaś być wdzięczna, że w ogóle wziął cię pod uwagę w swych planach małżeńskich.

Powtarzała to chyba z tysiąc razy – zgodziła się Anna obojętnie,

A ty tysiąc razy odmówiłaś i za karę wysłała cię do mnie. – Dłoń Florencji zacisnęła się na dłoni siostrzenicy. – Powiedz tylko słowo, a poślę Willerkinsa, żeby przyniósł swój flobert.

Ja... tylko potrzebuję trochę czasu do namysłu – rzekła Anna.

To będziesz go miała. Całkiem mądra decyzja, biorąc pod uwagę okoliczności – Florencja mrugnęła, w widoczny sposób bawiąc się w kon– spiratorkę. – Bo, prawdę mówiąc, ten stary głupiec przedwczoraj o mało nie odstrzelił sobie stopy, kiedy się podjął wyczyścić pistolet dla Brooma.

Mimo że przejęta własnym położeniem, Anna nie zapomniała całkiem o jeszcze jednym „gościu". Ściszonym głosem powiedziała:

Pan Althorpe się obudził, ciociu. Rozmawialiśmy przez parę chwil i – rzuciła przez ramię ostrożne spojrzenie, by sprawdzić, czy mężczyźni są dość daleko i czy jej nie usłyszą– i twierdzi, że niczego nie pamięta.

Nie pamięta, jak się znalazł na plaży?

Nie pamięta zupełnie niczego – powtórzyła Anna. – Ani gdzie jest, ani kim jest; ani niczego o swoich... działaniach, zanim go wyrzuciło na brzeg.

Nadzwyczajne. Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Chociaż, nie, to nie całkiem prawda, bo słyszałam... pewien marynarz raz przysięgał, że całkiem stracił pamięć po tym, jak na morzu zachorował na febrę, ale podejrzewam, że to z tego powodu, że jego żona w Plymouth dowiedziała się o drugiej żonie w Portsmouth. Mówisz, że on nic nie pamięta?

Nie wie nawet, jak się nazywa.

Nadzwyczajne – znów szepnęła Florencja, odchylając się w fotelu, właśnie w chwili, gdy mężczyźni wrócili do nich.

Barrimore proponuje świetny kompromis – zaczai Antoni. – Rzecz jasna, jeśli ciocia się na to zgodzi. Mówi, że często zatrzymywał się w Tor– quay, gdy załatwiał tu swoje sprawy służbowe, i zna bardzo odpowiednią willę z widokiem na zatokę. Bylibyśmy zaledwie pięć mil stąd, dość blisko, by przybyć na nagłe wezwanie, jeśli zajdzie potrzeba, lecz dość daleko, by nie sprawiać kłopotu naszą obecnością. Tymczasem wyślę umyślnego do matki, wyjaśniając jej sytuację i prosząc o pozwolenie, byśmy tu zostali jeszcze parę dni.

Florencja odpowiedziała głupkowatym uśmiechem.

Chyba nie chcecie panowie wyruszyć od razu? Z pewnością zostaniecie na lunch? Przy moich zębach, wypadających w tak alarmującym tempie, rzadko jadam coś więcej niż miseczkę puree z rzepy i zupę, ale nie wątpię, że Mildred uda się schwytać kurczaka i ugotować dla was.

Ach... – Antoni podchwycił spojrzenie Barrimore'a. – Nie. Dziękujemy, ciotuniu. Prawdę mówiąc, dziś rano spożyliśmy dość obfite śniadanie. I naprawdę powinniśmy dopilnować wysłania listu do matki. Im szybciej wyjdzie, tym szybciej dojdzie.

Florencja uniosła dłoń w geście przyzwolenia na pośpiech Antoniego. Nad jego głową posłała uśmiech lordowi Barrimore'owi.

Było mi miło pana poznać, milordzie. Ufam, że będziemy jeszcze mieli okazję się spotkać.

Ujął jej dłoń i skłonił się nad nią, ale nie zadał sobie trudu, by ucałować coś więcej niż powietrze.

Nie odetchnę spokojnie, dopóki to nie nastąpi, madame.

Anno. – Antoni wyciągnął ku niej rękę. – Czy możemy cię poprosić, byś nas odprowadziła do drzwi?

Wstała, przyjmując pomoc brata. Dwaj mężczyźni, stojąc w drzwiach, złożyli ostatni formalny ukłon i w towarzystwie Annalei kroczącej u boku brata zeszli szeroką klatką schodową do drzwi wejściowych.

Zdajesz sobie sprawę, że to wprawi matkę w świetny nastrój – narzekał Antoni. –1 tak się to ułoży, że wszystko spadnie na moje barki.

Więc dobrze się składa, że masz takie wspaniałe, szerokie barki.

A co wiesz o tej sprawie, o której mówił pułkownik?

To samo co i ty. Szukają obwiesia wysokiego na dwa metry z blizną przez jedno oko.

Panno Fairchilde, zdrada to nie temat do żartów – powiedział Bar– rimore twardo. – Ani też natura zbrodni Emory'ego Althorpe'a.

Zapewniam pana, że ani trochę mnie to nie bawi, milordzie – odparła i obróciła się, by spojrzeć mu w twarz. Tuż przed sobą miała jego oczy; zimne, czysto zielone, patrzące prosto bez mrugnięcia. Dawniej zdarzało jej się zastanawiać, czy ten człowiek kiedykolwiek się śmieje, ale teraz zaczęła wątpić, czy umie chociażby się uśmiechnąć. W żaden sposób nie mogła sobie wyobrazić Barrimore'a drżącą dłonią dotykającego jej dłoni, ani jego ust układających się w melancholijny uśmiech, kiedy jej mówi, że zawsze będzie sobie wyobrażał anioły jako ciemnowłose piękności z oczami koloru wzburzonego morza.

Tak się zatopiła w myślach o Emorym Althorpie, że musiała poprosić brata o powtórzenie pytania.

Mówiłem, że będę piekielnie niespokojny, że cię tu zostawiłem.

Jesteś pewna, że nic ci się nie stanie?

Przez cały zeszły tydzień było mi tu doskonale, ale jeśli tak się troszczysz, to możesz zostać i ty. Ciocia powiedziała, że jesteście mile widziani.

Z tą pleśnią i nietoperzami? Nie, dziękuję. Zaczynam się dziwie, jak ty wytrzymałaś tak długo.

Mój pokój jest całkiem przyjemny. Mam wszystko, czego mi potrzeba dla osobistej wygody.

Tak – Antoni westchnął i lekko potrząsnął głową. – Obawiam się, że byłbym tak zafascynowany nowym otoczeniem, że nie mógłbym dobrze trawić puree z rzepy.

Anna pierwszy raz się uśmiechnęła.

Nawet nie widziałeś Ethel, kobiety od drobiu, ani kucharki Mil– dred, która twierdzi, że w kuchni jest duch, który próbuje jej potraw i doradza, czyje dosolić, czy dosłodzić. I jest jeszcze Broom, chłop wielki jak góra, który trzyma oswojoną mysz w kieszeni. I Throckmorton, człowiek od gongu, który...

Wystarczy – błagał Antoni, podnosząc rękę. – Jeśli nie przestaniesz, skłonisz mnie, bym zmienił zdanie z czystej fascynacji.

Przeniósł wzrok na Willerkinsa, który ślizgał się cicho za ich plecami, niosąc ich kapelusze i rękawiczki.

Nic mi nie będzie – zapewniła brata, lekko całując go w policzek.

Nikomu z nas nic się nie stanie. I tak samo jak ja wiesz dobrze, że ojciec tak sobie tylko protestuje, ale sam by tu przyjechał, gdyby tylko dostał wiadomość z pierwszej ręki, że Napoleon Bonaparte przybył do portu. Wyobraź sobie, jak cię przywitają damy w Londynie, gdy się dowiedzą, że stałeś na nabrzeżu, kiedy „Bellerofont" rzucał kotwicę.

Antoniemu humor się trochę poprawił, w przeciwieństwie do Barri– more'a, który stał się jeszcze bardziej ponury i obracał wokół palca swój duży złoty sygnet.

Nie jest pan ciekawy sławnego więźnia? – spytała go Anna.

Biorąc pod uwagę, że pożyteczniej spędziłbym czas w Londynie, przyczyniając się do zakończenia obrad Parlamentu, ani trochę nie jestem ciekaw.

Przykro mi, że stałam się przyczyną niewygody – powiedziała cicho, czując, że się czerwieni.

Mając na uwadze zdążenie na popołudniową pocztę – powiedział markiz do Antoniego – powinniśmy pospieszyć do Torąuay. Może będzie możliwe, panno Fairchilde, zamienić z panią słowo na osobności w późniejszym terminie? Jeśli nie dziś, to może jutro? Dotyczy to sprawy osobistej, którą pani ojciec i ja już omówiliśmy, i którą chciałbym załatwić ostatecznie przed naszym powrotem do Londynu.

Jeśli istniał jakiś cieplejszy, bardziej romantyczny sposób dania jej do zrozumienia, że chciał być z nią sam na sam, by się oświadczyć, nie

mogła sobie go wyobrazić. Fakt, że markiz już omówił sprawy z jej ojcem, spowodował, że poczuła, jak stają jej włoski na karku.

Spojrzała w górę, czując na sobie zimne spojrzenie Barrimore'a, który czekał na odpowiedź.

Tak. Tak, oczywiście, możesz ją odwiedzić – powiedział Antoni.

Ruszajmy teraz, nim wszystkie pokoje w Torquay zostaną zajęte przez pielgrzymów z Francji.

Przyślę wizytówkę – powiedział Barrimore, znów się kłaniając.

Anna stała pod portykiem i śledziła lśniącą czarną berlinkę toczącą

się po podjeździe. Odgłos kół toczących się po kruchym wapieniu trwał jeszcze długo po tym, gdy powóz zniknął za zakrętem drogi wysadzanej drzewami. Nie mając na czym zaczepić oka, Anna wpatrywała siew morze rozciągające się jak lśniący przestwór błękitu aż po horyzont. Było tak otwarte, tak ogromne, tak nieskończone. Dlaczego więc poczuła się nagle tak, jakby nie miała czym oddychać?

Panno Annaleo!

Odwróciła się i ujrzała Willerkinsa stojącego za nią.

Milady powiedziała, żebym pani powiedział, że udaje się na górę odwiedzić naszego drugiego gościa.

Dziękuję, Willerkins. Natychmiast idę jej pomóc.

Nie ma pośpiechu, panienko. Ona potrafi być ruchliwa jak zając, kiedy jej to odpowiada.

6

B

ył zlany potem. Jego zapach napełniał mu nozdrza słodko–kwaśnym odorem, przez który prawie nie czuł portowego smrodu. Było ciemno.

Za ciemno, by widzieć coś więcej niż błysk ostrza tnącego powietrze tuż przed nim. Stalowy nóż był długi i cienki jak igła, osadzony w rzeźbionej rękojeści z hebanu. Ostrze przypominało mu sopel lodu i za każdym razem, kiedy dotykało ciała, pierwszym wrażeniem było zawsze zimno, po którym przychodziło niewiarygodnie piekące gorąco. Nie musiał oglądać swoich pleców, by wyobrazić sobie, jak wyglądają. Ręka dzierżąca nóż była doświadczona i sprawna, cięła nie głębiej, niż było trzeba, by zadać ból i sprawić, by trwał bardzo długo.

Emory Althorpe podźwignął się, próbując z wysiłkiem zerwać sznury wiążące mu ramiona i dłonią uderzył o krawędź łóżka. Oczy miał wytrzeszczone, kopał nogami i miętosił koce w bezładny kłąb. Z gardła wydarł mu się niski, chropawy dźwięk – bo przysiągł sobie nie krzyczeć, choćby nóż nie wiadomo jak głęboko wbijał siew ciało... – który przeistoczył siew przekleństwo, które zaszokowało kobiety stojące obok łóżka.

Jedna, odziana od stóp do głów w czarną krepę, była stara, o skórze jak pomarszczony pergamin i białych puklach włosów przykrytych koronkowym czepkiem. Druga była młodsza. I to dużo. I kiedy, mrugając, strząsnął pot z oczu i przezwyciężył panikę, zdał sobie sprawę, że osoba ta wygląda znajomo, że zna te ciemne kasztanowate włosy i intensywnie niebieskie oczy.

To był anioł, którego widział wcześniej. Emory przypomniał sobie, że miała chłodne dłonie i kojący głos, że siedziała przy nim i rozmawiała, i że chciał utonąć w jej oczach.

No, już dobrze – stara dama rozluźniła obronny chwyt, którym trzymała laskę. – Muszę pamiętać, by już nigdy cię nie dotykać, kiedy śpisz. Nie chciałam cię przestraszyć, zapewniam. Chciałam tylko sprawdzić, czy nie masz gorączki.

Serce Emory'ego zaczęło bić spokojniej, przyspieszony oddech wyrównywał się, a obrazy z sennego koszmaru, czy co, u licha, to było, zaczęły się rozpływać i blaknąć, unosząc z sobą wspomnienie niewiarygodnego, oślepiającego bólu.

Chyba mi się coś śniło – wykrztusił.

Toż to musiał być sen – zauważyła stara kobieta, patrząc na skłębione kołdry.

Poszedł za jej rozbawionym wzrokiem i zobaczył, że skopał je z siebie znacznie poniżej pasa.

Przepraszam – wymamrotał i ujął skraj wojłoku, by go naciągnąć pod samą brodę.

Za co? – stara kobieta chrząknęła. – Wyrosłeś na pięknego mężczyznę, Emory Althorpie. Kiedy cię ostatni raz widziałam, byłeś szczuplutkim młodzieniaszkiem i nie wiedziałeś, co się robi z brzytwą.

Pani musi być... – zerknął na swego anioła, ale dziewczyna jeszcze nie opanowała się na tyle, by podnieść wzrok na łóżko – .. .Florencją?

Dawniej nazywałeś mnie ciocią Lal, ale Florencja też mi odpowiada. Póki oczywiście, drogi Rory, nie poczujesz się lepiej. Siostrzenica powiedziała mi wczoraj, że masz pewne trudności z przypomnieniem sobie, co się zdarzyło.

Wczoraj? – zmarszczył brwi. – Czy to nie było dziś rano?

Wydaje się, że zbyt szczodrze zaaplikowała ci laudanum – powiedziała Florencja sucho. – Siedziałyśmy całe popołudnie, czekając, żebyś się znów obudził, ale niestety, nie licząc kilku poruszeń i mamrotania, przespałeś kamiennym snem calutką noc Musisz wiedzieć, że sprawiłeś wielkie rozczarowanie swemu bratu, który miał nadzieję zastać cię obudzonego i przytomnego.

Mój brat – Emory zerknął na swego ciemnowłosego anioła miłosierdzia, który już parę razy uniósł wzrok, od czasu gdy odwrócił oczy od jego nagiego ciała. – Stanley?

Tak – odrzekła Florencja. – Czy teraz go sobie przypominasz?

Nie. Nic prócz imienia.

Boże drogi! Taką miałam nadzieję, że po następnej nocy odpoczynku to ci się choć trochę cofnie. Po prawdzie to tak na to liczyłam, że nie powiedziałam twojemu bratu o pewnych, powiedzmy, komplikacjach w twoim zdrowieniu.

To jest tak, jakby ktoś wziął ścierkę i rozmazał wszystkie napisy na tabliczce – przyznał się szczerze. – Widzę zatarte obrazy i jakieś pojedyncze sceny. Mam wrażenie, że coś mi błyska w umyśle, ale nie rozumiem, co to znaczy.

Czy czujesz głód? – spytała Florencja troskliwie. – Jesteś tu prawie trzy dni, a nie przełknąłeś ani kęsa, tylko wypiłeś tę odrobinę płynu, którą Annalea zdołała ci wlać do ust.

Annalea, pomyślał. Przedstawiła mu się wczoraj. Była skromna i oficjalna... i wystraszona.

Chyba jestem trochę głodny – przyznał, próbując się uśmiechnąć.

Florencja machnęła laską, by wskazać mały stolik zastawiony z tyłu

za nim.

Czy masz dość sił, żeby wstać, czy podać ci tacę do łóżka?

Czuję się dość silny, żeby spróbować – powiedział. – Jeśli mam jakieś ubranie...?

Uderzyła laską w sąsiednie krzesło.

Oto koszula, spodnie, pończochy. Przybyłeś tu we własnych kalesonach, więc już nie staraliśmy ci się o inne, a co do reszty rzeczy, to pozbieraliśmy je od tych, którzy akurat mieli zapasową sztukę ubrania.

Wycofamy się z siostrzenicą do holu, żebyś się mógł ubrać, a potem, jeśli pozwolisz, wypijemy z tobą herbatę, gdy się będziesz posilał.

Głuche stuknięcia laski towarzyszyły krokom Florencji, gdy wsparta na ramieniu Annalei wycofywała się ku drzwiom. Emory pochwycił szybkie spojrzenie niebiańsko błękitnych oczu, ale nim zdążył na nie odpowiedzieć, za kobietami zamknęły się drzwi. Anna przez cały czas

nie odezwała się słowem i nie podniosła wzroku wyżej niż na poziom prześcieradła, przypomniał sobie i znów poprawił kołdry, zastanawiając się, jak długo je kopał i rozrzucał, zanim się obudził.

Na pewno dość długo, żeby znów przywołać diabły łomocące mu w czaszce. Tyle wiedział, unosząc rękę, by pomacać ostrożnie guz z tyłu głowy. Ból wciąż był dotkliwy, ale już dawało się z nim wytrzymać.

Obrazy i ulotne wspomnienia rzeczy, ludzi i miejsc, które pojawiały się i znikały w jego umyśle, nie miały rymu ani sensu, ani nie mógł ich zatrzymać dość długo, by pojąć, co znaczą. Koszmarny sen tym bardziej nim wstrząsnął, że Emory nie wiedział, czy było to wydarzenie z jego przeszłości, które przeżył na nowo, czy coś, co umysł wykoncypował, by go dręczyć. Jeśli to było coś realnego, to co znaczyło? Był przywiązany za nadgarstki do belki w suficie i ktoś go rozmyślnie kaleczył nożem. .. ale dlaczego? Kiedy się obudził dzień wcześniej, nie miał innych wspomnień prócz bezmiaru wody. Teraz wróciło mu wyraźne wspomnienie bólu, ale nie pamiętał żadnych jego okoliczności i powodów, jeśli nawet to naprawdę się zdarzyło.

Emory pomacał się palcami po krawędzi barków i najpierw niczego nie poczuł. Ale gdy sięgnął dalej, odkrył je – wąskie podpuchnięte linie na ciele, w miejscach, gdzie wycinano mu pasy skóry.

Szukając na sobie innych śladów, zdarł kołdrę i popatrzył na swoje nagie ciało. Stwierdził, że wszystkie jego części sana miejscu i to w całkiem dobrym stanie, co tłumaczyło, dlaczego skromna młoda dama okryła się purpurowym rumieńcem. Odkrył też więcej blizn na ramionach, na nogach, na biodrze, brzuchu i żebrach, niektóre wyraźniejsze od innych i nasuwające przypuszczenie, że sąsiadami jakiegoś rodzaju aktów przemocy. Miał głęboką pomarszczoną pręgę na udzie, którą skojarzył ze starą raną od pałasza, i drugą podobną bliznę na ramieniu. Skrzywił się, gdy na lewym pośladku wymacał palcem wskazującym środek nierównego wgłębienia i zdał sobie sprawę, że to zabliźniona rana od kuli.

W jakimś momencie swego życia został postrzelony w tyłek, co z pewnością było bolesnym i przykrym doświadczeniem, a jednak wcale go sobie nie przypominał. Postrzelono go, pocięto szpadami i Bóg wie czym jeszcze, a on nic nie pamiętał! Od pasa w górę skórę miał ogorzałą, co nasuwało przypuszczenie, że nie obce mu było słońce i morski wiatr. Ramiona i nogi miał jak dąb, umocnione potężnymi pasmami żył i musku– łów. Dłonie też były wystarczająco silne, by miał pewność, że nie zaliczał się do ludzi trwoniących życie na próżniactwie, grze w kości i tańcach.

Czując ucisk narastający gdzieś z tyłu, opanował strach i spuściwszy nogi z materaca, odepchnął się od ramy łóżka i ostrożnie stanął na

nogi. Pokój przez chwilę wirował mu przed oczami, przyprawiając o mdłości, ale wytrzymał to i całkiem się wyprostował. Zataczał się jak pijany, ale stał na własnych nogach, opierając się o łóżko samymi tylko palcami lewej dłoni.

Po tym sukcesie poczuł, jak gorący prąd wzbiera w jego ciele i cieszył się tym odczuciem, jako dowodem, że nie tylko wszystkie jego części są na miejscu, ale też normalnie funkcjonują. Przez chwilę rozglądał się dookoła, znalazł to, czego szukał, i zrobiwszy użytek z nocnika, zaczął się przyglądać kolekcji odzieży, którą mu pozostawiono poskładaną porządnie na krześle.

Mając skromność na względzie, naciągnął na ramiona i barki długą białą koszulę z tkaniny domowej roboty. Była o wiele za duża i sięgała mu znacznie poniżej bioder; zgadł więc, że była darem jego olbrzymiego stróża. Stanowiła kontrast ze spodniami do kolan, które choć rozciągliwe, były niezwykle obcisłe. Znalazł też pończochy, ale bez podwiązek, a także skórzane trzewiki na cienkich drewnianych podeszwach.

Na umywalce natrafił na szczotkę i użył jej do poskromienia rozczochranych włosów. Zauważywszy jeden rzucający się w oczy brak w przyborach toaletowych, potarł ręką szczękę i odkrył, że policzki ma gładkie. Już wcześniej ktoś go ogolił, albo nie wierząc, że sam dałby radę to zrobić, albo po prostu nie chcąc dać mu brzytwy do ręki.

Więcej się nad tym nie zastanawiał, tylko zajął się związywaniem włosów długą czarną wstążką. Zapatrzył się na jeszcze jeden przedmiot na stole, a kiedy skończył z włosami i znów miał wolne ręce, przesunął palcami po wypukłej rzeźbie srebrnych łabędzi, wdzięcznie ozdabiających odwrotną stronę owalnego lusterka.

Wpatrywał się w nie pełne dwie minuty, nim odważył się podnieść je i obrócić. To było dziwne uczucie, powoli odchylać wypolerowaną powierzchnię, nie wiedząc, co się w niej zobaczy i co odczuje na widok odbitej twarzy.

Nie poznał jej. Ani szerokiego czoła, ani gładkich ciemnych brwi.

Ani też śmiałego rysunku brody i prostej linii nosa; nie poznawał brązowych oczu, prawie tak ciemnych jak rzęsy, które je otaczały. Widział, że ma uszy, usta i prawie wszystkie zęby, ale twarz przypadkowego przechodnia byłaby mu równie znajoma i bliska. Natłok wrażeń, strach, uczucie zagubienia i rozpaczy sprawiły, że zacisnął pięść wokół metalowej rączki i z łkaniem płynącym z głębi duszy, odwrócił lustro od siebie i cisnął przez pokój, roztrzaskując obraźliwy obraz na sto lśniących odłamków.

Za drzwiami, na ciasnym podeście Annalea zawzięcie walczyła ze swą wyobraźnią, podsuwającą jej uparcie wizję ciała Emory'ego Althor– pe'a z kołdrą ściągniętą w dół, stłamszoną na wysokości pasa. Jeszcze parę centymetrów i odkryłby wszystko, co ona tak gorliwie starała się zapomnieć od czasu znalezienia go na plaży. Niestety, jej umysł był dość bystry, by połączyć oba obrazy, co dało taki rezultat, że obawiała się spojrzeć mężczyźnie w oczy, przekonana, iż wyczułby jej zakłopotanie i odgadł, że ona wcale tak bardzo się nie przejmuje obrazą własnej skromności. Bo tak naprawdę, myślała raczej o tym, że ma przed sobą wyjątkowo pięknego mężczyznę, najpiękniejszego, jakiego widziała w swym młodym życiu. Pięknego, niebezpiecznego i, jak by to ujęła jej siostra Beatrice, uosabiającego natychmiastową zgubę dla każdej kobiety, mającej dość rozsądku, by to zauważyć.

Krzyk udręki, a w ślad za nim odgłos tłuczonego szkła za ścianą tuż przy jej uchu sprawiły, że Anna odskoczyła i skuliła się pod przeciwległą ścianą. Ciotka, przyzwyczajona do gongów, w które często uderzano bez uprzedzenia, tylko obróciła się od mansardowego okienka i podniosła brew.

A niech to. Czyżby nie smakowało mu śniadanie, któreśmy przygotowały?

Ciociu, niech ciocia zaczeka... – Annalea wyciągnęła rękę, by powstrzymać ciotkę od naciśnięcia klamki. – Może lepiej zawołajmy Brooma.

Po cóż to, duszko? Z powodu stłuczonego półmiska?

Anna zagryzła wargę i przyglądała się, jak ciotka otwiera drzwi. Nie mogła dopuścić, by staruszka weszła do pokoju bez asysty, więc pospieszyła za nią, stawiając kroki ostrożnie, z uczuciem kłującego niepokoju.

Zobaczyła odłamki lustra rozpryśnięte przy drzwiach i parę kroków dalej Emory'ego Althorpe'a, stojącego przed umywalką, zwróconego szerokimi plecami ku drzwiom, ze splecionymi rękami wspartymi o ścianę i głową zwieszoną między nimi.

Domyślam się, że spotkałeś jeszcze jednego nieznajomego – odezwała się łagodnie Florencja.

Czy to był rodzaj próby?

Próby?

Tak. Sprawdzenia, czy mówię prawdę, jeśli z jakiejś nieznanej mi przyczyny uważa pani, że tylko udaję.

Kiedy się wyprostował i odwrócił, zarówno Anna, jak i Florencja miały powód, by wstrzymać oddech, bo jego twarz nagle się zmieniła.

Te same rysy przybrały zupełnie inny wyraz; zamiast speszenia i niepewności wyczuwało się w nich groźbę, nieufność i gniew.

Nie, to nie próba, Rory – powiedziała zatroskana Florencja. – To po prostu lekkomyślny krok starej kobiety, który miał ci pomóc rozproszyć mrok niepamięci.

Zapanowało milczenie. Zimne, pełne wyrzutu spojrzenie Emory'ego powoli zaczęło mięknąć jak wosk świecy pod wpływem płomienia. Barki i ramiona zwisły mu bezwładnie, napięcie mięśni zelżało.

Ja... przepraszam – powiedział z wahaniem. – Ja nie... Ja nie mogę...

Już dobrze – powiedziała Florencja, widząc, jak się męczy, próbując wytłumaczyć coś, czego i tak ani ona, ani siostrzenica nie są w stanie pojąć. – Siadaj i coś zjedz. Zawsze trudno mi było się skoncentrować, kiedy burczało mi w brzuchu i język zasychał z pragnienia. Jedz, a potem razem spróbujemy poszukać wyjścia z labiryntu.

Rozłożył ręce w bezradnym geście przeprosin.

Zdaje się, że mam gwałtowny temperament – powiedział cicho.

Dawniej też nie lubiłeś tolerować głupców i głupoty – zgodziła się Florencja. – Nawet jako chłopiec. A teraz siadaj, proszę.

Poleceniu dodały mocy dwa głośne stuknięcia laski. W pokoju znajdowały się tylko dwa krzesła, które Althorpe podsunął Annie i ciotce, ale stolik ustawiono przy oknie, którego szeroki parapet stanowił trzecie siedzenie. Emory siadł na nim plecami do słońca, a światło zmieniło jego włosy w gładki, lśniący heban i wydobyło kształt torsu przeświecającego przez luźne fałdy koszuli.

Anna omal nie potrząsnęła głową, pomyślawszy, że los sprzysiągł się przeciwko niej, gdyż przypadło jej miejsce na wprost Emory'ego.

Siedziała sztywno wyprostowana, z rękami w małdrzyk, skromnie spuściwszy oczy. Przyrzekła sobie nie patrzeć na niego, ubranego w tę rozchełstaną koszulę, z gołą piersią wyglądającą spod niej tak nieprzyzwoicie. Nie dawało się jednak ignorować jego spojrzeń rzucanych na nią raz po raz z niepokojącą częstością. Piekły ją policzki, a wargi wciąż wydawały się suche, choć zwilżała je nie wiadomo ile razy. Powolne, rytmiczne ściskanie przejmowało chłodem skórę na piersiach, a dziwne pulsowanie w dole brzucha sprawiało, że bała się poruszyć, a nawet głębiej odetchnąć.

Florencja uderzyła łaskaw nogę stołu.

Pytałam was, czy będziemy pić herbatę, czy cydr. Myślę, że cydr.

Lepiej pobudza krążenie krwi, chyba się ze mną zgodzicie?

Annalea niezdarnie sięgnęła po dzbanek i nalała trzy pucharki słodkiego wina jabłkowego, z którego słynął Widdicombe House. Wtedy Florencja zachęciła Althorpe'a, by się częstował plastrami zimnej szynki,

baraniny i serem oraz chlebem. Najpierw zaprotestował, że położono tylko jedno nakrycie i jedną parę. sztućców, ale Florencja nalegała, więc po pierwszym kęsie mięciutkiej szynki, zaczął atakować półmiski, aż nie został ani okruszek.

Kiedy jadł, Florencja od niechcenia dorzucała nowe informacje do tego, co Anna już mu opowiedziała o członkach rodziny, majątku Wind– sea – jego rodowej posiadłości, latach dorastania w Torbay. Anna też słuchała z przejęciem, z wielkim trudem powstrzymując się od spoglądania na drugą stronę stołu. Za każdym razem, gdy mężczyzna przesuwał się na siedzeniu lub wykonywał ruch ręką, promienie słońca błyskały w jego lokach, co przyciągało jej uwagę do krzywizny szyi i szlachetnej linii profilu. Spróbowała pójść na kompromis i patrzeć tylko na jego ręce, ale i wtedy każdy ruch jego długich, mocnych palców przyprawiał ją o dreszcz, drobnymi igiełkami spływający po plecach, a w pamięci odżywało wspomnienie, jak ciepło te palce oplotły się poprzedniego dnia wokół jej dłoni.

Kolejny błysk światła znów skłonił ją do podniesienia wzroku i tym razem serce aż podskoczyło jej do gardła. Emory odpowiedział szerokim uśmiechem na jakąś uwagę Florencji i efekt tego okazał się jeszcze bardziej urzekający, niż sobie wyobrażała. Jego usta i przedtem budziły grzeszne myśli, ale kiedy się uśmiechnął, przeszedł ją miły dreszcz w miejscu, w którym powinna się wstydzić odczuwać coś takiego. Uświadomiła sobie, że coraz słabiej stara się unikać jego spojrzeń, że spotyka jego wzrok i wcale przed nim nie ucieka. Jeszcze nie czuła się całkiem swobodnie, patrząc mu w oczy, ale gdy pierwszy raz się na tym przyłapała i nie spaliła się ze wstydu, drugi raz już był łatwiejszy. Za trzecim razem nawet odwzajemniła uśmiech nieśmiałą imitacją własnego uśmiechu.

Powinna się była spodziewać, gdy tak miło wymieniali żarciki, że los znów się wtrąci.

Pastor – powiedziała Florencja – oczywiście nie może się doczekać, by z tobą porozmawiać.

Tak mu się spieszy – zapytał Althorpe z wyrzutem – że zostawił mnie tutaj, pod pani opieką, zamiast zabrać mnie do domu?

Kiedy cię znaleźliśmy na plaży, nie byliśmy w stanie upewnić się, czy sobie czegoś nie połamałeś, zwłaszcza, czy nie masz pękniętej czaszki.

Uzgodniliśmy, że lepiej nie przenosić cię tak od razu.

I to jedyny powód?

Twarz Florencji pozostała nieodgadniona.

Czy masz coś szczególnego na myśli?

Emory wysączył czwarty pucharek cydru i odstawił puste naczynie.

Mam na myśli... że może i straciłem pamięć, ale nie straciłem wzroku ani trzeźwości umysłu. Obie panie wyglądacie, jakbyście siedziały na szpilkach, wystraszone i czujne, czy nie zadam niewłaściwego pytania lub czy nie poruszę tematu, którego wolałybyście nie dotykać. No i ten pokój.

Jeśli się nie mylę, znajduje się pod samym dachem? Dość szczególny wybór zakwaterowania, jeśli, jak powiadacie, jestem dobrze znanym przyjacielem rodziny. A na dodatek, odkąd tu jestem, strażnik pilnuje drzwi.

Chodzi ci o Brooma? Ależ Broom jest tylko...

Widzę tylko dwa powody, dla których go tu postawiono: albo ma mnie zatrzymać w środku, albo nikogo do mnie nie dopuścić. I skoro jest to wielkie chłopisko z odpowiednio wielkim pistoletem zatkniętym zapas, jestem skłonny przypuszczać, że chodzi o tę pierwszą przyczynę.

Nie, Emory, nie więzimy cię w tym pokoju. Jesteś wolny i możesz sobie wychodzić i wracać, kiedy ci się podoba.

Poszukał w twarzy Florencji potwierdzenia, że mówi prawdę, a potem błysnął oczami w stronę Anny. Nie panując nad swymi odruchami tak dobrze jak ciotka, uczuła, że fala gorąca znów wznosi się w górę jej szyi, ale było za późno, by odwrócić twarz. Dobrze zastawił pułapkę, bo nie mogłaby mu się wyrwać, nawet gdyby chciała. Co więcej, pozostało jej uczucie, że przejrzał ją na wylot i poznał każdą jej myśl, nim wreszcie zostawił ją w spokoju i zwrócił się do ciotki.

No tośmy wyjaśnili sprawę – powiedział cicho. – Jeśli mam swobodę poruszania się, czy nie będziecie miały nic przeciwko temu, że pożyczę konia i pojadę do Windsea? Może kiedy zobaczę rodzinny dom, rozjaśni mi się w głowie i wrócą mi jakieś wspomnienia. No i gdybym się przejechał do Brixham albo do Paignton, albo do Torąuay, też by mi to mogło dobrze zrobić. Jeśli, jak powiadacie, spędziłem mnóstwo czasu na nabrzeżach i w portowych uliczkach, to mógłby tam się znaleźć ktoś, kto wie, co działo się ze mną trzy dni temu. Mógłbym dać ogłoszenie albo wyznaczyć nagrodę za informację.

Kąciki ust Florencji opadły tak nisko, jak wysoko uniosły się jej brwi.

Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności – powiedziała z westchnieniem – nie wiem, drogi Rory, czy to byłby najmądrzejszy postępek. Nie wyobrażam sobie, byś mógł obiecać równie wysoką nagrodę jak ta, którą władze więzienia King's Bench wyznaczyły za wiadomość o twoim miejscu pobytu.

Wpatrywał się w staruszkę, nie ruszając się przez kilka długich chwil, potem powoli skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o parapet.

Czy popełniłem jakąś zbrodnię?

Jesteś oskarżony ojej popełnienie – przyznała Florencja. – Nie przedstawiono jednak na to dowodów i, szczerze mówiąc, bez absolutnie pewnego dowodu nie zgodzę się uwierzyć w żadne z oskarżeń wytoczonych przeciw tobie.

Żadne? – spytał łagodnie. – To by znaczyło, że jest ich więcej niż jedno?

Florencja niecierpliwie zamachała ręką, przy czym jeden ze złotych pierścionków zsunął jej się z palca i upadł, zatoczywszy łuk w powietrzu.

Wszystkie bezpodstawne, sądząc z tego, czego twój brat zdołał się dowiedzieć. Tylko plotki i spekulacje, że konspirowałeś, by pomóc nieprzyjacielowi, popełniłeś zdradę, nawet jeśli to rzeczywiście twój okręt pomógł Napoleonowi Bonaparte uciec z więzienia na Elbie.

Emory zaczął się schylać, by odszukać pierścionek, ale nazwisko Bonaparte sprawiło, że zastygł w miejscu. Uniósł dłonie ku skroniom, a palce zacisnął tak mocno, że żyły na rękach uwydatniły się jak sine postronki.

***


Opuścił iskrzący się lont do otworu i śledził mały obłoczek prochu eksplodującego przy odpalaniu ładunku. Ułamek sekundy później ogromna armata cofnęła się, naciągając liny przeciwdziałające odrzutowi, i wyrzuciła pocisk w ogromnej chmurze białego gryzącego dymu.

Zakrył sobie uszy, podobnie jak wszyscy, którzy obsługiwali działo, ale i tak potężny wstrząs wprawił w drgania pokład pod jego stopami i każdą kość w jego ciele, i po kilkunastu takich samych wstrząsach zdawało mu się, że krew wytryskuje mu z boków szyi. Załoga już lu– zowała liny i przetaczała ciężkie działo z powrotem na burtę. Komenderował ludźmi, z których jeden czekał, by wyciorem wyczyścić dymiącą lufę, drugi, by załadować nowy proch i ładunek, trzeci, by upchnąć ładunek na miejsce, a czwarty dźwigał szesnastokilogramo– wą ołowianą kulę do wylotu lufy. Wiele razy przedtem tańczyli ten taniec, ćwicząc sią i poprawiając precyzję, aż potrafili odpalić dwie mordercze kolejki na minutę.

***


Emory, co ci jest? – niespokojny głos Florencji przebił się przez dym i mgiełkę. – Co ci się stało?

Otworzył oczy. Klęczał obok stołu, a Annalea znajdowała się przed nim i wyciągniętymi ramionami podpierała go za barki, by nie uderzył

nosem w podłogę. Gdy ujrzał jej twarz tuż przy swojej, nie zastanawiając się, sięgnął przed siebie, i otoczywszy dłońmi jej policzki, zapatrzył się w niebieskie oczy i w miękki zarys ust.

Emory?

Słyszał głos Florencji, lecz nie ośmielił się oderwać wzroku od twarzy Anny, nie odważył się stracić tej jedynej więzi z rzeczywistością.

Działa – powiedział chrapliwie. – Widziałem ciężkie działa. Armaty. Byliśmy na pokładzie okrętu, strzelaliśmy całą burtą raz po raz.

Moje dłonie – na krótko zwolnił chwyt, którym trzymał Annę, aby się upewnić, czy grube zrogowacenia na dłoniach nie są tworem jego wyobraźni – były poparzone. Od gorącej lufy. Ludzie wokół mnie krzyczeli, ale nic nie widziałem przez kłęby dymu. Był jakiś pożar... gdzieś za mną. Trafili nas. Wystrzał rozbił skrzynki z prochem, które wybuchły.

Przerwał i z trudem przełknął ślinę, jakby połykał słowa opisujące makabryczny widok człowieka zmiażdżonego na śmierć na pokładzie przed sobą. To dlatego, że jeden z jego ludzi padł, on sam obsługiwał działo. Na własnym okręcie. Objął opuszczone stanowisko, jak to robił dawniej, aby zastąpić człowieka rannego lub zabitego. A Seamus był z nim ramię w ramię...

Seamus?

Zdumiony Emory spojrzał w przejrzyste oczy Anny.

Co?

Wymienił pan imię? Seamus.

Zapach spalonego prochu stał się mniej ostry, trujące białe chmury dymu rozwiały się, a wrzaski cichły, aż zostało po nich tylko odległe echo. Obrócił głowę, starając się zapamiętać obraz, zanim całkiem się rozwieje, ale było za późno. Jaskrawe światło zgasło i zostało po nim tylko przenikliwe pulsowanie między oczami.

Co się dzieje, u diabła? – szepnął.

Podejrzewam, że powiedziałam coś – pospieszyła z wyjaśnieniem Florencja – co spowodowało, że przypomniałeś sobie...

Pani powiedziała... że pomogłem uciec Bonapartemu? – Skulił się, oczekując następnego gwałtownego napływu obrazów, ale nic się nie zdarzyło.

Rozpoznajesz to nazwisko?

Bonaparte jest... był cesarzem Francji – wymamrotał. – Książę Wellington stoczył z nim bitwę pod Waterloo. I zwyciężył.

Jakie to niezwykłe, ale i pocieszające – myślała na głos Florencja.

Pamiętasz taką rzecz, choć nie pamiętasz własnego imienia.

Emory zaczął zdawać sobie sprawę, że ciągle tuli w dłoniach twarz Anny. Nie chciał jej puścić, ale wyczuł, że ją przeraził. Do licha, sam też się przestraszył.

Bardzo mi przykro, ja... – zająknął się i puścił jej twarz. Znowu go uratowały jej oczy. Przyciągały go, uspokajały, jak chłodna dłoń na rozpalonym czole, i w jednej chwili dzikiego szaleństwa zapragnął przyciągnąć Annę ku sobie, otoczyć ramionami i trzymać tak długo, aż żadne z nich już niczego się nie będzie musiało bać.

Pomogę panu wstać – szepnęła.

Czując się słaby i niemądry jak dziecko, był wdzięczny za pomoc,

gdy go podtrzymała. Dopiero, gdy miała pewność, że mężczyzna utrzyma się na nogach o własnych siłach, cofnęła ręce i dyskretnie odsunęła się parę kroków.

Nawet gdyby cofnęła się o kilkaset kroków, gorąco ciała Althorpe'a, zapach jego skóry, a nawet lekki posmak cydru w jego oddechu, działałyby na jej zmysły – rozpalały skórę na całym ciele i sprawiały, że czuła się, przynajmniej przez chwilę, klęcząc tak przed nim, tak samo bezradna jak on. A nawet bardziej, bo to nie on tym razem był zdolny czytać w myślach. Ona wyczytała w jego myślach dosyć, by wiedzieć, że zapadał się w grzęzawisko. Był zagubiony, zmieszany. Był jak tonący, który wyciąga rękę po linę...

7

T

JL o było niemądre. Niewybaczalnie niemądre stać tutaj, czerwieniąc się jak pensjonarka, nad mężczyzną, którego nie zna, i z którym chyba nie powinna zawierać znajomości. Ale prawda była taka, że Annalea ciągle czuła na twarzy ślady jego dłoni. Nie chciała, żeby sobie poszedł. Skóra ją paliła, kolana trzęsły się tak, że wprawiały w drżenie fałdy sukni, i nie wiadomo, co by się stało, gdyby Florencja nie podtrzymywała konwersacji.

Czy czujesz się dość silny, żeby zejść na dół do salonu? – pytała Florencja.

Gdybym miał buty i konia – odrzekł spokojnie Althorpe – wyjechałbym z Widdicombe House i oszczędziłbym pani dalszych kłopotów.

W twoim obecnym stanie wątpię, czy ujechałbyś dalej niż kilometr.

A co do oszczędzenia kłopotu, więcej o tym nie będziemy wspominać.

Na razie to jest dla ciebie najbezpieczniejsze miejsce. A teraz, Anno

kochanie, jeśli stopy nie wrosły ci w podłogę, zechciej podać mi ramię i odprowadzić mnie do sypialni. Chciałabym się położyć na godzinkę.

Czy ciocia źle się poczuła?

Drogie dziecko, ja mam siedemdziesiąt siedem lat. I już nie mogę się cieszyć luksusem nieprzerwanego snu przez całą noc. Muszę chwytać sen po kawałku, ile mi się uda, żeby przy kolacji nie wpaść nosem w talerz. Kiedy będę odpoczywać, ty mogłabyś zaznajomić Rory'ego z domem i otoczeniem.

Anna przygryzła dolną wargę i unikała wzroku Althorpe'a.

Jeśli ciocia jest zdania, że to może mu pomóc, oczywiście zrobię to z przyjemnością.

Nigdy nie wiadomo, co może pomóc. Ale tkwienie przez cały dzień w tym wstrętnym pokoju może mu tylko zaszkodzić. Pomówię z Willer– kinsem o przeniesieniu cię w lepsze miejsce. Gdzieś, gdzie miałbyś więcej przestrzeni. Zdaje mi się, że naprzeciwko pokoju Annalei jest większy pokój, który przypadnie ci do gustu. Bez nietoperzy, to ci obiecuję. Przynajmniej ostatnio.

Sypialnia Florencji znajdowała się na samej górze głównej klatki schodowej, więc po zejściu wąskimi schodami ze strychu dotarli tam przestronnym głównym korytarzem. Anna chciała wejść do środka i pomóc ciotce się położyć, lecz staruszka, ziewając, machnęła ręką, żeby sobie poszli.

Emory po drodze nie odezwał się ani słowem i milczał nadal, gdy schodzili szerokimi schodami na pierwsze piętro. Na ścianach wzdłuż schodów wisiały w ciężkich złoconych ramach portrety przodków naturalnej wielkości i Anna wyobraziła sobie, że milczące postacie przyglądają jej się z potępieniem i groźnymi spojrzeniami wytykają niewłaściwość dotrzymywania towarzystwa znanemu rozbójnikowi.

Spodziewam się, że nie ma palącej potrzeby pokazywania panu kuchni, spiżarni i wielkiej jadalni?

Nie, skoro pani uważa, że przeżyję bez ich znajomości.

Zawahała się, jak zareagować na jego żarcik, ale wolała się z nim

nie przekomarzać, nie widziała też powodu, żeby kazać mu zwiedzać parter, gdzie większość pokoi, z wyjątkiem pomieszczeń gospodarczych, była zabita deskami przez ostatnie pół wieku lub dłużej.

Może się okazać, że pamięta pan bibliotekę – powiedziała, wchodząc w rolę przewodniczki i prowadząc gościa do dwuskrzydłowych dębowych drzwi. – Ciocia mówiła, że spędzał pan w niej mnóstwo czasu.

Pchnęła drzwi i usunęła się na bok, by zrobić przejście Althorpe'owi.

Zamknięte okna i zasunięte aksamitne zasłony broniły dostępu powietrza

i słońca. Sześciometrowe ściany były od podłogi do sufitu zastawione półkami, a te wypełnione rzędami tomów oprawnych w skórę, od których w tym ponurym wnętrzu czuło się zapach piżma. Znajdowały się tam dziwacznie poustawiane fotele i sofy, a na jednej ze ścian wielki kominek ze stosem drewna, którego nie rozpalano od tak dawna, że pajęczyny oplatały żelazny ruszt. Przed jedną z wnęk okiennych stało biurko i krzesło, przed inną mosiężna podstawka pod nuty.

Althorpe wyszedł na środek pokoju i powoli obrócił się wkoło, nim spojrzał Annie w oczy. Nie musiała pytać.

Niczego nie poznawał.

Ruszyła ku drzwiom, a on już zamierzał do niej dołączyć, gdy najwidoczniej coś przyciągnęło jego uwagę. Przeszedłszy naokoło Anny, znalazł się po jej lewej ręce i zawrócił w głąb biblioteki. Obejrzała się za nim i wtedy po raz kolejny poczuła, jak bicie jej serca zamienia siew głuche dudnienie.

To była kaseta na broń. Pudło z oszklonymi drzwiczkami, z rombowym wzorem na szybkach oprawnych w ołów, zawierało kilka muszkietów o długich lufach i półeczkę z sześcioma doborowymi pistoletami zatkniętymi w kieszeniach z zielonego rypsu. Szafka była wyposażona w solidny zamek w kształcie dwóch gryfów stojących na tylnych łapach, ale obecnie stanowił on wątpliwe zabezpieczenie, bo klucz sterczał z pyska jednego ze stworów.

Annalea patrzyła w milczeniu, jak Emory przekręca klucz i otwiera drzwiczki. Nie wiedziała, co myśleć, gdy sięgnął po jeden z pistoletów skałkowych, przez chwilę ważył go w dłoni, po czym sprawdził stan mechanizmu spustowego. Nie omylił się ani o włos, podnosząc kurek w kształcie litery „S", by zobaczyć, czy w środku jest krzemień, ani otwierając zamek i zaglądając, czy proch jest na panewce. Wprawnym ruchem kciuka ustawił kurek w środkowym położeniu, a potem całkiem podniósł, podczas gdy palec wskazujący zagiął wokół spustu, żeby zwolnić sprężynę. Anna podskoczyła, gdy usłyszała ostry trzask iglicy uderzającej w panewkę. Ojciec i brat byli zapalonymi myśliwymi, więc była obyta z różnymi rodzajami broni i wiedziała, jak sieje ładuje. Zdecydowanie nie czuła się najlepiej, obserwując z jaką wprawą Emory obchodzi się z bronią, ani też spotykając jego spojrzenie rzucone przez ramię, gdy usłyszał jej głośny oddech.

Nie są naładowane – zapewnił. – Ale są w doskonałym stanie, gotowe do użycia i nadzwyczaj dobrze utrzymane w porównaniu z resztą zawartości tych półek. – Podniósł broń do nosa i powąchał. – Regularnie czyszczone, jak się domyślam.

Są pod opieką Willerkinsa – odrzekła, chrząknięciem próbując zepchnąć serce z gardła na właściwe miejsce. – Jest doskonałym strzelcem i myśliwym.

Zdawało jej się, że skrzywił się ironicznie, gdy ostrożnie odkładał broń do kasety. Zamknął drzwiczki i przekręcił klucz, a po chwili wahania wyjął go i wręczył Annalei, gdy dołączył do niej w korytarzu.

To lekkomyślność zostawiać klucze w zamkach.

Skłonił się od niechcenia na znak, że chce, by go dalej oprowadzała, a gdy się wyprostował, ich oczy się spotkały i wpatrywali się w siebie przez długą chwilę.

Czy coś sobie pan przypomniał?

Nie całkiem – odpowiedział, wzruszając ramionami. – To raczej błyskawice zapalające się w ciemności na ułamek sekundy, które... żyć przestają zanim powiedzieć zdążysz „błyskawica ".*

Uniosła brwi zdziwiona.

Cytuje pan Szekspira?

Doprawdy?

To Romeo i Julia. Czytałam to ze sto razy.

Aż tyle? – Uśmiechnął się. – Lubi pani czytać o nieszczęśliwych kochankach?

Oni byli ofiarami okrutnego losu – wyszeptała, czując jak brzuch zaczyna jej się osuwać gdzieś w okolice stóp. Emory stał przy niej tak blisko... naprawdę za blisko. I prawie jej dotykał. Gdyby miała za plecami ścianę, z ulgą by się o nią wsparła, bo zdawało jej się, że za chwilę rozpłynie się cała w żałosną kałużę u jego stóp.

Jeśli zdawał sobie sprawę z jej skrępowania, nie zrobił nic, by je złagodzić. Wlepił wzrok w jej usta, które właśnie zwilżała. Gdy to zauważyła, język zastygł jej nieruchomo na górnej wardze i dopiero po dłuższej chwili schowała go powoli, zostawiając na wardze wilgotny błysk.

Emory znów popatrzył jej w oczy i lekko przechylił głowę, jak gdyby był ciekaw, co też ona zrobi, jeśli zaraz chwyci ją w ramiona i pocałuje.

Może obejrzymy jeszcze któryś pokój – wyjąkała.

Znów się skłonił, jakby chciał okazać, jak jest zobowiązany, i odsunął się trochę, by zrobić jej miejsce w drzwiach. Czuła, że najchętniej zaczęłaby biec, lecz zdobyła się na dość majestatyczny chód, zdążając ku następnym dwuskrzydłowym dębowym drzwiom, które prowadziły do ogromnego salonu.

Jego wnętrze było równie ponure i zaniedbane, jak biblioteka. Nigdy, za pamięci Anny, nie otwierano go dla gości ani w nim nie przesiadywano, a meble, tylko od czasu do czasu odkurzane i polerowane, były w takim samym stanie, jak sobie je wyobrażała za czasów swego pradziadka. Nie było tu broni i żaden zabłąkany promień słońca nie zalśnił w smudze kurzu, więc Althorpe kolejnym lekceważącym wzruszeniem ramion skwitował staromodną elegancję.

Na tej kondygnacji pozostało im już tylko jedno miejsce zasługujące na uwagę, a mianowicie oranżeria – jeszcze jedno smutno niszczejące pomieszczenie, które Anna w dzieciństwie uważała za najpiękniejsze miejsce na świecie, wzbudzające nabożny zachwyt. Jedna ściana mieniła się kolorami, na całej swej powierzchni przeszklona witrażowymi szybkami. Rzędy wysokich wielobarwnych okien sięgały złoconego sufitu pokrytego malowidłami przedstawiającymi amorki, wróżki i piękne kobiety o długich rozpuszczonych włosach. Posadzka była marmurowa, a południowe światło wlewające się przez kwadraty czerwonego, niebieskiego, zielonego i żółtego szkła tworzyło na kamiennej posadzce, na muślinowej sukni Anny i na koszuli Emory'ego wzór jak z kalejdoskopu.

Wysokie oszklone drzwi prowadziły na rozległy taras, który wychodził na zbocze opadające ku nadbrzeżnym skałom. Althorpe, otworzywszy drzwi, wyszedł na taras, Annalea zaś nie pospieszyła za nim od razu, tylko przystanęła w przejściu i obserwowała jego reakcję.

Na zwykły miarowy szum przyboju nałożyło się dudnienie grzmotu przewalającego się gdzieś daleko. Wiatr, wiejący od oceanu, niósł słaby posmak soli, wilgotnego piasku i dalekie krzyki mew. Zdobiona kamienna balustrada okalała front tarasu, a po bokach otwarte schody prowadziły w dół ku ścieżkom i rabatom parkowym, zapuszczonym i zarośniętym wikliną i chwastami.

Althorpe doszedł do skraju tarasu i objął dłońmi kamienne ogrodzenie.

Jak szkoda, że to popadło w ruinę. Kiedyś musiało wyglądać wspaniale.

Widząc, że nie spieszy mu się wracać do zapleśniałych wnętrz, Anna zrobiła krok na taras.

Jeśli może to pana pocieszyć, ja też nie pamiętam, żeby Widdi– combe House wyglądał inaczej. Zawsze dom był duży, pusty i nieużywany, a jako dziecko wierzyłam, że w każdym kącie czają się duchy.

Mój brat nawet miał zwyczaj chować się w mojej sypialni i czekać aż prawie zasnę, by zacząć szeleścić zasłonami i wydawać przeraźliwe jęki.

Wygląda na to, że to kochany chłopak.

Niejeden raz przychodziło mi do głowy, żeby mu podać truciznę – wyznała.

Althorpe lekko obrócił głowę i odpowiedział półuśmiechem.

Nawet tak skromny dowód współczucia obudził w Annie poprzedni niepokój i poczuła, jak ramiona pokrywają jej się gęsią skórką. Profil Emory'ego przypominał jej posąg rzymskiego setnika, tyle w nim było siły i szlachetności. Pasma włosów stopniowo wyślizgiwały mu się spod czarnej wstążki. Spadały na kark, a ich czarne skręcone końce wyglądały jak pociągnięcia pędzla na kołnierzu koszuli. Anna poczuła nagle nieprzepartą chęć, żeby je całkiem uwolnić, przebiec palcami po atramentowych falach i przekonać się, czy istotnie są tak miękkie, na jakie wyglądają.

Żeby się opanować, odwróciła się i popatrzyła na morze. Słońce mieli prawie nad głowami, jak bezbarwną kulę na niebie wypranym z koloru; odległy horyzont zasnuwała szara mgiełka.

Nadciąga burza – zapowiedział. – Nim dzień się skończy, będziemy mieć ulewę.

Anna obiegła wzrokiem horyzont, ale nie dojrzała najmniejszej chmurki. Obróciła się, aby mu to powiedzieć, ale słowa zamarły jej w gardle. Patrzył na nią. Nie tak zwyczajnie, lecz tak, jak gdyby jej nigdy wcześniej nie widział. Jego wzrok wędrował z wolna wzdłuż linii jej włosów, ślizgał się po policzku, ustach i brodzie, przesuwał wzdłuż spirali ciemnego loka, który zwieszał jej się z ramienia i końcem spoczywał na łagodnej wypukłości piersi. Emory zapatrzył się w koniec loka i przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby trudno mu było oddychać, a potem ich oczy się spotkały i kontakt ten był bardziej intymny niż zetknięcie ich ciał.

Jak bardzo pani się mnie boi, panno Fairchilde?

Wcale się nie boję – odpowiedziała szeptem. – No, może trochę.

A nie powinnam się bać?

To zależy – powiedział, coraz szerzej się uśmiechając –jak głośno potrafi pani krzyczeć i jak bezpieczna pani by się czuła, idąc ze mną na spacer nad morze.

Nad morze?

Tak. Chciałbym zobaczyć, gdzie dokładnie pani mnie znalazła, jeśli to nie zabierze pani zbyt dużo czasu.

Anna obejrzała się z wahaniem na otwarte drzwi werandy. Rzecz jasna, żartował sobie z niej, pytając, jak głośno potrafi krzyczeć. Gdyby na plaży oddano salwę z muszkietów, też nikt by tego nie usłyszał... On

znów stawiał ją w niezręcznym położeniu, każąc jej łamać ustalone reguły, gdyż kobiecie niezamężnej po prostu nie wypadało włóczyć się z mężczyzną bez przyzwoitki.

Z drugiej strony to śmieszne stosować reguły dobrego wychowania w sytuacji, w której znalazł się Emory Althorpe. Był człowiekiem pozbawionym pamięci, walczącym o odzyskanie swej tożsamości, a ona była zdecydowana zrobić, co tylko zdoła, żeby mu pomóc. Nie przejmowała się tym, co sobie może pomyśleć paru wścibskich służących, jeśli zobaczą ją spacerującą koło skał bez pokojówki i bez parasolki.

Możemy zejść tędy – powiedziała, wskazując szerokie schody z boku tarasu.

Emory szedł u jej boku, dostosowując swe długie kroki do jej drobniejszych. W słonecznym blasku szli w milczeniu przez trawniki i wzdłuż zarośniętej zaniedbanej ścieżki, która służyła Annie do porannych spacerów na plażę. Od tamtego poranka, kiedy znalazła Althorpe'a leżącego na piasku, nie odważyła się zejść do zatoczki. Teraz dotarli do końca ścieżki i przystanęli, wychyleni przez krawędź urwiska.

To tam – powiedziała, wskazując grupę skał blisko środkowego punktu półkolistego usypiska żwiru. – Tam jest to miejsce, gdzie pana znalazłam. Z drugiej strony tamtych wielkich głazów.

Kiwnął głową.

Proszę tu zaczekać. Pobędę tam tylko parę minut.

Na brzegu nie było żadnych rzeczy, które by morze wyrzuciło razem z panem – zapewniła. – Broom wrócił tam i bardzo dokładnie przeszukał całą zatoczkę.

Nie chodzi mi tak bardzo o to, co zobaczę – spróbował wyjaśnić – tylko o to, co spodziewam się odczuć.

Anna przypatrywała się, jak schodzi wąską ścieżką. Po chwili machnęła rękami z rezygnacją i podążyła w ślad za nim, zapytując się w duchu, czy istniejąróżne stopnie głupoty i przyznając, że jeśli tak jest w istocie, to jej z pewnością niewiele brakuje do najwyższego.

Kiedy Althorpe dotarł na sam dół, skierował się natychmiast ku skałom, rozpoznając, gdy mijał ząbkowane zawijasy z wyschniętych wodorostów, dokąd sięgała linia wysokiej wody. Anna brnęła za nim z mozołem przez grząski piasek, zła na upór swego towarzysza prawie tak samo, jak na południową spiekotę. Oczywiście nie miała na głowie czepka ani też rękawiczek czy szala, w ogóle niczego, czym by mogła osłonić skórę przed słońcem, prócz leciutkiej koronkowej chustki na ramionach, zatkniętej za przód stanika. U podstawy skał były pojedyncze plamy cienia, w miejscach gdzie pokłady wapienia tworzyły rodzaj występów, więc

po pięciu minutach przyglądania się, jak Althorpe szuka Bóg wie czego wzdłuż linii wody, Anna wycofała się tam, by na niego zaczekać.

Przeszedł w tę i z powrotem już kilka razy. W pewnym miejscu ukląkł i odwrócił kilka mniejszych głazów, przerzucił parę kamieni; pogrzebał czubkiem buta wśród ziaren pokruszonej skały, ale niczego nie znalazł. Po trzech dniach i trzech nocach działania pływów, z pewnością nie zostało tam nic, nawet gdyby coś uszło uwagi Brooma. To jednak nie powstrzymało Althorpe'a od wdrapania się na największy z głazów i balansowania na jego powierzchni, oślizłej od szlamu i wodorostów. Obiema dłońmi osłoniwszy oczy przed słońcem, zaczął przeszukiwać płytkie zagłębienia. Anna czuła, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu, i zbierała się, by zacząć powrotną wspinaczkę bez niego, gdy zobaczyła, że mężczyzna nagle opuszcza ręce, dwoma sprężystymi skokami wpada do wody i brodzi po kolana w spienionym przy– boju.

Woda była bardziej wzburzona niż w dniu, w którym Anna go znalazła, i Emory musiał przeczekać, aż grzbiet fali go minie, nim mógł się schylić i wydobyć coś z dna. Stał w wodzie, nie zważając na kipiel kłębiącą się pod nogami, i raz po raz obracał coś w dłoni.

Ciekawość wywabiła Annę z cienia. Zbliżyła się do krawędzi wody.

Czy pan coś znalazł?

Nie odpowiedział od razu. Odwrócił się i ruszył ku brzegowi, ale w pół drogi chwycił go nagły spazm, więc zgiął się wpół i mocno zacisnął powieki, zmagając się z palącym, szarpiącym bólem.

***


Ulica była wąska i ciemna, rynsztoki przepełnione po niedawnym deszczu, który wywabił miliony robaków ze szpar w bruku. Każdy krok rozgniatał na papkę podłużne ciała. Powietrze cuchnęło szlamem.

Emory stał w mroku, przyciskając do wilgotnych cegieł pokaleczone, krwawiące plecy. Nasłuchując szurania obcasów po kamieniach, wyczekiwał na moment, gdy rozlegnie się szczęk odwodzonego kurka, gdy broń mierząca w niego będzie gotowa do strzału. Na razie niczego nie było słychać, ale to nie znaczyło, że był bezpieczny. Fakt, że w ogóle udało mu się uciec, należało zaliczyć do cudów, a to, że dotarł tak daleko, było triumfem zarówno siły fizycznej, jak i siły woli. Ale teraz wzrok mu się zaczynał zaćmiewać, a świat naokoło jakby się pochylił pod kątem przyprawiającym o zawrót głowy. Zdawało mu się, że ostatnie sto metrów cały czas posuwa się pod górę.

Nie mógł sobie pozwolić na dłuższe czekanie. Seamus mógł tam być, albo i nie. Albo czekał, albo zdecydował, że Emory nie żyje, i wolał wyprowadzić okręt z portu i ocalić załogę.

Nabrał powietrza w płuca, myśląc, czy nie jest to jego ostatni oddech. Wątpił, czy uniknie kuli i ciekawiło go trochę, jakie to będzie uczucie, gdy przebije mu plecy, wejdzie w serce, rozerwie się w piersi. Przynajmniej ustanie wreszcie ten ból. Ustanie na zawsze.

Ostatnim desperackim dźwignięciem Emory odepchnął się od szorstkiego muru i zaczął biec. Biegł zgięty wpół jak tysiącletni starzec, a stopy ciążyły mu, jakby wlókł za sobą żelazne kule. Z lewej strony dojrzał w mroku oczekiwany błysk i ułamek sekundy później posłyszał huk wystrzału. Kula zagwizdała koło ucha i z pewnością by go dosięgła, gdyby nie potknął się i nie upadł ciężko na bruk. Wydał jęk, gdy powietrze uleciało mu z płuc, i zobaczył cień odrywający się od bocznej ściany budynku i idący ku niemu. Na krótką chwilę światło gazowej latarni padło na skradającą się postać i oświetliło twarz, wydłużoną i pociągłą jak u ogara, wykrzywioną w złowrogim uśmiechu. To był Le Couteau. Jego uśmiech był tak okrutny, tyle w nim było szaleństwa, że Emory postanowił nie dopuścić, by pozostał jego ostatnim wspomnieniem w godzinie śmierci.

Z jękiem straszliwego cierpienia przetoczył się na samą krawędź nabrzeża. Chwilę przedtem, nim z pluskiem pogrążył się w wodzie, nim sól wżarła się w poranione ciało, potęgując ból, pochwycił kątem oka błysk czegoś lśniącego i mieniącego się, co ściskał w dłoni. Teraz to przepadnie razem z nim, klucz do wszystkiego, do wszystkich sekretów, prawd i kłamstw...

***

Proszą pana! Panie Althorpe! Emory...! Proszę...!

Emory z wysiłkiem otworzył oczy. Ktoś wołał go po imieniu...

Emory!

Spojrzał w górę i zobaczył Annaleę. Oczy miała okrągłe z przerażenia, nieprawdopodobnie niebieskie, a białe dłonie zacisnęła w pięści i przyciskała do ust.

Emory? – spytała cicho, opuszczając ręce. – Nic panu nie jest?

Zamrugał i kilkakrotnie ciężko przełknął ślinę, starając się opanować falę mdłości wzbierającą mu w gardle. Ból głowy i skurcze w brzuchu zaczęły ustępować i udało mu się powoli wyprostować.

Nie – odrzekł chrapliwym głosem, ciężko dysząc. – Zdaje się, że nic.

Zaczekał, aż będzie pewien, że nogi się pod nim nie ugną i zrobił w wodzie kilka kroków, dzielących go od brzegu. Anna wyciągnęła ku niemu rękę i ująwszy go mocno za ramię podprowadziła do pobliskiego głazu, by usiadł.

Zdjęła swoją koronkową chustkę i zamoczyła w wodzie. Wyżęła ją i zaczęła obmywać pot lśniący na czole i skroniach Emory'ego. Nim skończyła, ujął jej dłoń i uścisnął w podziękowaniu.

Nic tego nie zapowiadało – powiedział urywanym głosem. – Po prostu... tak na mnie spadło.

Jedna z tych pana błyskawic?

Coś więcej niż błyskawica. To było jak potężny grom. – Bezwiednie pochylił się do przodu i przycisnął czoło do miękkiego złączenia jej piersi. Anna trwała przez chwilę nieruchomo, wstrzymując oddech, błądząc rękami gdzieś nad jego głową, porzuciwszy wilgotną koronkową szmatkę zapomnianą na piasku.

Powoli, tak powoli, że ledwie mogła uwierzyć, że naprawdę to robi, położyła jedną dłoń na jego włosach, a potem drugą, tuląc go do siebie i głaszcząc lśniące czarne fale koniuszkami palców.

Był pan znów na okręcie?

Nie. Tym razem nie... Byłem na nabrzeżu. Było ciemno, ale słyszałem, jak woda pluszcze i niedaleko stały okręty na kotwicy.

Czy to było tu, w Torbay?

Nie – powiedział z głębokim przekonaniem, gdy podniósł głowę.

To był francuski port. Poznałem to po zapachu.

Ręce Anny wciąż były zanurzone w jego włosach, teraz już nieruchome. Zaś ręce Emory'ego jakoś same znalazły drogę i objęły ją w talii, i choć ledwie jej dotykał, czuła gorąco poprzez cienkie warstwy muślinu i jedwabiu, które miała na sobie. Tak samo jak jej palce poruszyły się bez jej udziału, tak stało się teraz z nim, gdy dłonie delikatnie ułożyły mu się wokół wypukłości jej kształtów i nawet śmiały popełznąć w górę, tak że kciuki oparł tuż pod miejscem, gdzie szarfa oddzielała stanik od empirowej spódnicy.

Jak może p... pan mieć pewność, że p... port był francuski?

Nie wiem. Tak samo, jak wiedziałem, że Napoleon jest cesarzem.

Jakoś tak... po prostu znałem to miejsce. – Skrzywił się i zapatrzył na jej usta. – Jakbym często tam bywał. I próbowałem znów tam wrócić.

Próbował pan... po co?

Potrząsnął głową, ale potem przypomniał sobie coś jeszcze i oderwał dłoń od jej talii. Między palcami trzymał rozpięte ogniwa złotego łańcuszka. Gdy go jej podawał, złoto zalśniło jak roztopione w słońcu,

ostro kontrastując z pospolitym żelaznym kluczem zaczepionym na końcu.

Emory wyprostował się i z ponurą miną obracał klucz w dłoni, gdy tymczasem Anna, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękami, ostrożnie je opuściła i splotła za plecami.

Czy pan go poznaje?

Poznaję – odrzekł. – To klucz do kasy ogniotrwałej. Takiej, jaka się znajduje w kabinie kapitana na większości okrętów.

Czy należy do pana?

Potrząsnął głową.

Nie wiem. Zobaczyłem błysk złota w wodzie i... – przerwał, by uspokoić oddech. – Nie wiem. Może jest mój. A może leżał tu od miesięcy czy lat...

Anna wskazała bladopomarańczową plamę, którą klucz zostawił na jego skórze.

Pewnego wieczora zostawiłam szpilkę do włosów na parapecie, a rano była zupełnie zardzewiała i przylepiła się do drewna. Podejrzewam, że gdyby ten klucz leżał w wodzie dłużej niż parę dni, byłoby na nim więcej rdzy. A zresztą młody Blisterbottom przychodzi tu prawie codziennie wykopywać muszle i ostrygi. Znalazłby klucz już dawno.

Althorpe kiwnął głową, choć z pewnym wahaniem.

Ostatnią rzeczą, którą widziałem, nim wpadłem do wody, był klucz.

To mógł być ten.

Wpadł pan do wody?

Stoczyłem się z krawędzi nabrzeża – powiedział. – Specjalnie.

Chciałem przed kimś uciec. Przed tym, kto pociął mi plecy...

Obejrzał się nagle.

Widziałam ślady – rzekła w odpowiedzi na nieme pytanie w jego oczach. – Willerkins mówi, że jego zdaniem rany były zadane umyślnie.

Ktoś zadawał je specjalnie, by sprawić ból.

Nie znalazł na to odpowiedzi ani wytłumaczenia. Jego rozpacz znalazła ujście w przekleństwie, przywołanym na wargi, gdy mrużył oczy, wznosząc wzrok ku niebu. Jego oczy, pod wpływem promieni słońca, zmieniły się z bezdennie czarnych w ciemnobrązowe z bursztynowymi ognikami i Anna zapragnęła wyciągnąć znów ku niemu ręce i wziąć go w ramiona. Przycisnąć go do piersi i pocieszać dopóty, dopóki w taki sam sposób, jak nagle zmieniły się jego oczy, wyraz bólu na jego twarzy nie przeistoczy się w wyraz ulgi.

Jeśli zadam pani pytanie, czy obieca mi pani, że odpowie szczerze?

Spojrzała przytomniejszym wzrokiem i zwilżyła wargi.

Tak. Jeśli zdołam.

Czy wierzy pani, że jestem winien tego, o co się mnie oskarża?

Ciocia ani trochę nie wierzy.

Nie o to pytam.

Nie znam pana dość dobrze, żeby mieć wyrobioną opinię o tym, jaki pan jest i do czego jest pan zdolny – powiedziała szczerze. – Aż dotąd, do czasu tych ostatnich paru dni, nawet mojej cioci nie znałam na tyle dobrze, by móc powiedzieć, czy jej sądy są wiarogodne. Zawsze myślałam... – przerwała, nie chcąc zdradzać sekretów rodzinnych, ale on spojrzał na nią, unosząc brwi w lekkim rozbawieniu, więc ciągnęła dalej ze słabym uśmiechem. – Zawsze utwierdzano mnie w przekonaniu, że ona ma trochę przyćmiony umysł.

A teraz?

Teraz... myślę, że jest ekscentryczna, to pewne, i że robi wszystko po swojemu. Jestem też przekonana, iż sprawia jej przyjemność udawanie przed światem, że jest niespełna rozumu, choć daleko jej do tego. Ma silną wolę, jest uparta, nieustępliwa. Jeśli nie chce zrobić albo powiedzieć czegoś, czego ludzie po niej oczekują, to po prostu tego nie robi.

To brzmi, jakby jej pani zazdrościła.

Zazdroszczę jej odwagi. I swobody. I tego, że nie odpowiada przed nikim, tylko przed sobą. To stanowi wielką różnicę.

Schylił się i podniósł z piasku zmiętą koronkową szmatkę.

Każdy ma taki wybór, panno Fairchilde. Można starać się zadowolić siebie albo zadowolić innych.

Mężczyźnie przychodzi to łatwiej.

Dopiero co sama pani powiedziała, że ciotce się to udało.

Ciotce wiele rzeczy się udawało, bo była bardzo zamożna i nie była zdana na niczyją łaskę, i nikt jej nie musiał wspierać ani utrzymywać. Nie potrzebowała nigdy słuchać cudzych opinii, by sobie wyrobić własną. Co więcej, zaczynam wierzyć, że bardzo tramie ocenia ludzkie charaktery.

Ostatnie słowa wypowiedziała tak ciepło, że Althorpe odruchowo się uśmiechnął. To wystarczyło, by gęsia skórka na nowo pokryła dekolt Anny, a policzki spłonęły rumieńcem.

Powinniśmy wracać – powiedziała, odbierając mu swą chustkę.

Nie oddał jej od razu. Jego dłoń poszła za kawałkiem koronki i ujęła

dłoń Anny, a potem jej ramię.

Ich oczy znów się spotkały.

Może będzie bezpieczniej, jeśli oba klucze zostanąpod pani opieką – powiedział półgłosem, wkładając jej na szyję złoty łańcuszek. Poczuła zimne dotknięcie klucza zsuwającego się pomiędzy piersiami i cieplejsze

muśnięcie jego długich palców ostrożnie odgarniających jej włosy, by wyswobodzić loki z ogniwek. Pomyślała, że robi to trochę zbyt skrupulatnie, a upewniła się co do tego, gdy pogładził ją kciukiem pod brodą i tym samym zmusił do podniesienia głowy.

Anna wstrzymała oddech. Emory miał nieco ściągnięte usta, tak samo jak wtedy gdy zdawało się, że zaraz ją pocałuje. Pragnienie, by to uczynić wyraźnie rysowało się zarówno na jego twarzy, jak i w tym, że pochylił się ku niej delikatnie.

Nie potrafiła się domyślić, co go powstrzymało. Dopiero co był tuż przy niej, pochylał się nad nią, a w chwilę później cofał się sztywno i niezręcznie. Z pewnością nie sprawiło tego nic, co ona zrobiła lub powiedziała, bo sama też czuła, że skręca się z tęsknoty za dotknięciem jego warg, że jej całe ciało dygoce w wyczekiwaniu. Coś jednak odwiodło go od tego zamiaru i kiedy Anna otworzyła oczy, siedział pochylony, zdejmował buty i wytrząsał z nich wodę.

Był tak miły, że udał, iż nie zauważa ciemnego rumieńca na jej policzkach. Nim założył buty, upewnił się, że wytrząsnął każdą najmniejszą kropelkę, a kiedy ukończył te czynności, Anna była już w pół drogi od podstawy skarpy. Pozwolił jej iść przodem i nie próbował jej gonić.

Gdy zatrzymała się na górze, by wyrównać oddech, wiatr zwiał jej włosy na twarz, oślepiając jąna krótko ciemną jedwabistą chmurą. Wciąż jeszcze była rozdygotana, kiedy usłyszała szelest kroków Emory'ego, ale to, co ujrzała w oddali przed sobą, nie dało jej czasu na rozmyślania, na jakie niestosowne przeprosiny zdobędzie się jej towarzysz.

W przerwie między drzewami było widać kręty podjazd przed domem, na którym właśnie zatrzymywała się połyskująca czernią wytworna berlinka. Foryś w eleganckiej liberii zeskoczył z tyłu powozu, by otworzyć drzwiczki i opuścić stopnie. Chwilę później Winston Perry, markiz Barrimore, wyłonił się z ciemnego wnętrza i stanął w blasku słońca.

8

W ielkie nieba! – szepnęła i szybko się odwróciła, jakby chciała uciekać. – Zupełnie zapomniałam. Przysłał mi rano kartę wizytową, zapowiadając swoje przybycie tuż po południu.

Emory skierował wzrok ku domowi i ujrzał wysokiego mężczyznę ubranego na czarno, stojącego obok powozu. Patrzył w stronę morza

i musiał już dostrzec muślinową suknię Anny odcinającą się bielą na tle nieba.

Czy to pani znajomy?

Nazywa się Barrimore. Lord Barrimore. Przyjechał z Brixham z moim bratem, żeby mnie zabrać do domu. Przynajmniej... taki był ich zamiar, ale odmówiłam. Teraz mieszkająw wynajętych pokojach w Torąuay i... i... – rzuciła ukradkowe spojrzenie przez ramię. – Dobry Boże! Zobaczył nas! Idzie w tę stronę! Co ja mam zrobić, żeby mu dać do zrozumienia, że wcale nie chcę jego oświadczyn! Po to przyjechał, wiem, że po to.

Oświadczyn? Zdawało mi się, że pani mówiła, że już jest zaręczona.

Anna wzniosła oczy ku niebu i westchnęła z rezygnacją.

Zdaniem moj ej matki j est tak, j akbyśmy się już zaręczyli, tak samo myśli ojciec i brat, i siostra... Nie wątpię, że jego lordowska mość jest tego samego zdania, choć ja nigdy, w żaden sposób, nie robiłam mu nadziei. Prawdę mówiąc, zawsze starałam się być wobec niego tak niegrzeczna, jak to tylko możliwe, i po prostu nie rozumiem, jak on w ogóle może chcieć poślubić tak niesympatyczną osobę.

Althorpe stłumił uśmiech, gdy po raz pierwszy dojrzał taki wybuch ognia w jej oczach. Zaczął podejrzewać, że ogień ten tlił się cały czas, ale aż do tej chwili starannie go tłumiła. Poczytał sobie za zasługę, że udało mu się zachować nieodgadniony wyraz twarzy.

Przyznaję, że nie widzę go zbyt dokładnie z tej odległości, ale wygląda dość imponująco. Jest bogaty, to widać. Chód ma pewny siebie.

Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, przynajmniej nie uważam się za eksperta, ale on mi nie wygląda na mężczyznę, który zupełnie by się załamał, gdyby pani po prostu powiedziała „nie".

Barrimore był trzysta metrów od nich i jeszcze zasłaniały go kępy drzew, gdy Anna wlepiła w Althorpe'a zdumiony wzrok.

Po prostu powiedzieć „nie"? Człowiekowi, którego moja matka wabiła do ołtarza przez ostatnie pół roku lub dłużej? Który jest przyjacielem i powiernikiem księcia regenta i Bóg wie czyim jeszcze i który ma zostać jednym z najpotężniejszych hrabiów w Anglii? Tak samo mogę powiedzieć „nie" markizowi Barrimore, jak pan mógłby powiedzieć „tak, proszę bardzo" komuś, kto chciałby pana odprowadzić do magistratu.

Gdy tylko padły te słowa, zapragnęła odgryźć sobie język, widząc uśmiech, jaki wywołały na twarzy Althorpe'a, ale już nie dało się ich comąć. Nie było też gdzie się schować. Stali w odkrytym miejscu, na skraju urwiska, i wokół siebie mieli tylko bezmiar wody i przestwór nieba. Annie towarzyszył człowiek, który niczego nie pamiętał, nie

stawiał żadnych ograniczeń swemu sumieniu i nie miał powodów, by zwątpić w swe fałszywe przekonanie, że zawsze ma się wybór, czy zadowolić siebie, czy innych.

Może – zaproponował od niechcenia – powinienem wycofać się z powrotem na plażę i zostawić was samych.

Nie! – zawołała. A potem spokojniejszym, lecz stanowczym głosem dodała – Nie, on już nas zobaczył i byłoby to dwa razy bardziej podejrzane, gdyby pan nagle zniknął za skałą.

Gdy wymawiała słowo „podejrzane", przyszła jej do głowy nowa straszna myśl. Barrimore wciąż jeszcze nie wyszedł zza drzew, ale kiedy ścieżka zakręci na trawę, będzie widział ich doskonale. Gdy zbliży się na odległość, z której zacznie rozróżniać rysy Althorpe'a, czy może nie skojarzyć ich z podobizną na liście gończym, którym wymachiwał pułkownik Ramsey wczorajszego popołudnia?

Dobry Boże! – wymamrotała. – Dla dobra nas obojga... myślę, że powinien pan mnie pocałować.

Emory wybałuszyłoczy.

Słucham?

Niech pan będzie tak dobry i mnie pocałuje! I proszę, niech pan się pospieszy, zanim on sobie zda sprawę, że go widzimy.

Emory otworzył usta, by spytać, o co jej chodzi. Potem je zamknął.

Wiatr znów targał jej włosy i wyciągniętą ręką przytrzymywała je na karku; spojrzenie miała tak zdeterminowane, że lekko wzruszył ramionami i pochylił się ku niej, zaszczycając ją krótkim dotknięciem ust.

W rzeczy samej nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Całowali ją już pruderyjni wielbiciele, i choć w kwestii pocałunków nie miała wielkiego doświadczenia, jej pierwszym odczuciem było rozczarowanie, bo z pewnością nie oczekiwała takiego skromnego, nieśmiałego muśnięcia. Następna myśl kazała jej się obejrzeć ukradkiem w stronę ścieżki.

Barrimore wyłonił się zza drzew. Wydawało się, że zwolnił kroku, jak gdyby coś zobaczył, ale nie na tyle dokładnie, by wierzyć swym oczom.

I ciągle zbliżał się w ich stronę.

W przypływie rozpaczy, zwiększonej niebywałym zuchwalstwem swego postępku, wsunęła ręce w luźne fałdy koszuli Emory'ego.

Czy to najlepsze, na co pana stać?

Najlepsze? Panno Fairchilde, nie rozumiem, co to za gra...

Zapewniam pana, że to nie gra. Jeśli nawet nie obchodzi pana fakt, że wczoraj pokazano mu pana wierną podobiznę, to proszę pomyśleć, czy narzucałby się pan kobiecie, którą zastał pan w ramionach innego mężczyzny?

Jaką podobiznę?

Na liście gończym, który pułkownik Ramsey pokazał cioci. A teraz zechce pan mnie pocałować, jeśli nie ze względu na mnie, to na siebie samego. I tym razem niech pan to zrobi tak, jakby to panu na tym zależało. Utracił pan pamięć, ale, na Boga, chyba nie zapomniał pan wszystkiego!

Znów powinna była ugryźć się w język i zdusić w sobie obraźliwe słowa, ale stało się. Czy to z powodu groźby, że zostanie rozpoznany, czy z powodu wyzwania rzuconego jego próżności, jego oczy pociemniały, przybierając kolor czekolady, a ramiona oplotły się wokół jej talii.

Niech więc to będzie najlepsze, na co mnie stać... – powtórzył zamyślony, przyciągając ją do siebie. – Proszę bardzo. Wedle rozkazu.

Kiedy znów schylił się do jej ust, Anna oczekiwała tego samego, co przedtem. Może liczyła na trochę więcej siły, więcej zdecydowania.

Więcej starania, by ułożyć ramiona we właściwy sposób, aby scena wyglądała na wybuch nieposkromionej namiętności. Nie oczekiwała, że jego ramiona obejmą ją tak mocno, że prawie ją uniosą nad ziemię, ani nie przewidziała, że jego usta spadną na jej wargi tak gorąco, jak jedna z jego błyskawic.

Porażona, wydała cichy, zduszony jęk. Gorąco i ucisk zwiększały się i po chwili zdała sobie sprawę, że wdarł się w jej usta. Rozchylił wargami jej wargi i stłumiwszy jej zdziwione westchnienie, zaczął na dobre penetrować jej usta. Instynktownie spróbowała się usunąć, ale jego ręka wpiła się w ciemną burzę jej włosów i mocno przytrzymała. Anna chciała się bronić przed taką intymnością, odepchnąć łapczywy język, ale jej protesty na nic się nie zdały. Emory trzymał ją coraz mocniej, zagłębiał się w jej ustach, atakował je i wdzierał się głębiej z każdym pchnięciem, póki jej krzyki nie przeszły w szloch, a jej skrępowanie gdzieś nie uleciało, ustępując miejsca falom niewiarygodnej rozkoszy.

Słyszała głośnie dzwonienie w uszach, zagłuszające odgłos przybo– ju. Ręce wciąż miała zaplątane w fałdach jego koszuli i przytulała się do niego coraz bardziej. Powolutku przesuwała dłonie w górę, wodząc palcami po muskułach twardych jak ze stali i po ścięgnach, które napinały się z każdym jego ruchem. Każda kropla oporu wyciekła z jej ciała, pozostawiając ją bezwolną na jego łasce. Wszystkie jej zmysły skoncentrowały się na pożądliwym żarze jego ust, na bezwstydnym uwodzeniu językiem. Bezwład ogarnął jej nogi, od nasady ud po palce zaciskające się w trzewikach. Skórę miała rozpaloną, wstrząsały nią dreszcze odpowiadające każdej gładkiej, zawrotnej pętli, którą zakreślał w jej ustach. A kiedy zwolnił uścisk, wycofał się i postawił ją na powrót na ziemi, wsunęła

dłonie w jego włosy, rozchyliła szerzej wargi i jej język podążył za jego językiem, dopraszając się o więcej, domagając się wszystkiego, co mógł jej dać, z całą prostotą i niewinnością odkrywania nieznanej przyjemności.

Niewyraźnie dotarł do niej pomruk, który wcale nie wyszedł z jej gardła, i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to wydał go Emory.

Czuła jego oddech na policzku, a jego ciało ocierało się o nią, budząc w niej nowe, zagadkowe tęsknoty i pragnienia. Oplótł ją ramionami i przytulił jeszcze mocniej, choć zdawało się to niemożliwe, a jego dłonie... pieścił palcami boki piersi i kiedy zaczęła chwytać ustami powietrze, to nie w odruchu protestu przeciw jego śmiałości, lecz w przypływie jasności umysłu, który uświadomił jej, że musi się uwolnić, póki przytomność umysłu całkiem jej nie opuściła.

Oniemiała, wstrząśnięta ponad wszelkie wyobrażenie oderwała wargi od jego warg. Ciemne oczy, zachmurzone podobnym uczuciem zmieszania i niedowierzania, przez moment szukały jej twarzy. Niezdolna odpowiedzieć na pytania, które, jak dobrze wiedziała, muszą się odbijać w jej oczach, pochyliła głowę, zbyt zawstydzona, zbyt wstrząśnięta, by wyrwać się po prostu z jego objęć. Mężczyzna osłabił uścisk, ale nie uwolnił jej całkiem ze swych ramion. Jakby przyzwoitość nie nakazywała mu, jak należy postąpić.

Dotykając czołem brody Emory'ego, targana nieznanymi emocjami, Anna przypomniała sobie Barrimore'a. Zdyszana obejrzała się w stronę ścieżki, ale w polu widzenia nie było nikogo. Jeszcze jeden mały obrót i ujrzała podjazd, berlinkę i pośpieszną krzątaninę stangreta i forysiów w liberii szykujących się do odjazdu. Chwilę później wielkie koła zaczęły się toczyć po żwirze i doborowa czwórka koni ruszyła galopem ponaglana trzaskaniem bicza.

Anna zamknęła oczy i oparła się o gorące ciało Althorpe'a. Stało się i nie da się tego comąć, i z jakiegoś powodu, chociaż wiedziała, że wypada jej teraz osunąć się na ziemię w głębokim omdleniu, wolała trwać w ochronnym kręgu ramion Emory'ego.

Szczerze mówiąc, jedyna słabość, jaką odczuwała, wywodziła się z pragnienia, by jeszcze raz poczuć na włosach jego dłoń, by odchylił jej głowę i jeszcze raz łapczywie poszukał jej ust.

Ale, ma się rozumieć, nie uczynił tego, lecz trochę się ociągając, puścił jej szyję i uwolnił ją ze swego uścisku.

Pani strategia okazała się skuteczna – zamruczał.

Anna przesunęła palcami po wargach. Były wrażliwe i jakby napuch– nięte. Była taka niedoświadczona i tak łatwo było ją zranić. Czuła ból

w miejscach, w których nigdy by się go nie spodziewała. A ponieważ nie potrafiła w żaden sposób odpowiedzieć na uśmiech z wolna rozkwitający na jego twarzy, zakręciła się wkoło i zaczęła biec do domu z powiewającą burzą ciemnych włosów.

Biegła tak, póki kolka w boku nie zmusiła jej, by zwolniła. Serce waliło jej jak oszalałe i choć przypisywała słabość w nogach męczącej wspinaczce po skałach, w głębi duszy wiedziała, że nie była to jedyna przyczyna.

Znów usłyszała cichy szmer kroków zbliżających się ścieżką i ruszyła naprzód, oddalając się od drzew, nie ośmielając się rzucić okiem za siebie. Nie zniosłaby tego, gdyby jego uśmiech zmienił się w szelmowski grymas. Albo gdyby uniósł brwi z wyrazem kpiny z jej niedawnego stanowczego stwierdzenia, że mężczyźnie łatwiej niż kobiecie jest zrzucić z siebie więzy konwenansu.

Zrzucić? Ona ich nie zrzucała, tylko po prostu skoczyła ze skały głową w dół, a teraz trzeźwa ocena tego, co zrobiła, spadła na nią jak karząca ręka. Osłoniła Althorpe'a, ale co z jej reputacją? Zniechęciła do siebie Barrimore'a, ale jak on zareaguje na taki afront? Zmuszony został do oglądania swej starannie wybranej narzeczonej, rzucającej się w ramiona pierwszego lepszego przybłędy, wyglądającego na muskularnego, źle ubranego prostaka?

Annalea wróciła do domu tą samą drogą, którą wyszła, przez oranżerię. Jej trzewiki stukały pospiesznie po marmurowej posadzce i podążyłaby prosto na górę i zamknęła się w sypialni na resztę swoich dni, gdyby nie zatrzymała jej w holu wysoka, oficjalna postać Willerkinsa.

Ach. Jest panienka nareszcie... Milady prosi, by panienka natychmiast do niej przyszła.

Powiedzcie mojej ciotce... że dołączę do niej, gdy tylko będę mogła.

Postawiła jedną nogę na stopniu, zamierzając przemknąć się obok starego kamerdynera, ale Willerkins wykonał taneczny krok, pasujący do jej kroków, i zastąpił jej drogę.

Powiedziała: natychmiast, panienko. – Schylił się lekko, by potrzeć łydkę, która często brała na siebie impet niecierpliwości jego pani.

Zarówno ona sama, jak i jej laska były w tej kwestii nieugięte.

Anna odgarnęła z twarzy włosy, poplątane i rozwiane przez wiatr, i podążyła w kierunku otwartych drzwi salonu, które wskazywała wyciągnięta ręka Willerkinsa. Nogi uginały się pod nią na myśl, że ciotka stała w oknie i była świadkiem tej samej sceny, która skłoniła Barrimo– re'a do odjazdu w tumanie pyłu.

Ale nie. Okna salonu wychodziły na południe i na wschód. Ciotka w żaden sposób nie mogła z nich widzieć skał. Podjazd, owszem. Tyle mogła zobaczyć. Mogła widzieć powóz Barrimore'a zatrzymujący się, a potem zawracający, choć jego pasażer nie zdobył się nawet na złożenie wyrazów uszanowania.

Z duszą na ramieniu posłusznie wkroczyła do salonu za Willerkin– sem. Kątem oka zauważyła ruch w głębi holu, gdy Althorpe wyłonił się z oranżerii i zamknął za sobą drzwi.

Florencja, ku zmartwieniu Anny, rzeczywiście stała przy oknie. Ogień płonął na kominku i lampy spirytusowe migotały na stolikach, ale krew Anny zapłonęła goręcej, gdy ciotka obróciła się i uniosła śnieżnobiałe brwi.

Na miłość boską, dziecko, gdzieś ty była? Właśnie zajeżdża powóz. Lada chwila możemy oczekiwać gościa.

Wielki Boże! – szepnęła Anna, przyciskając rękę do brzucha. – On wrócił.

Kto wrócił?

Lord Barrimore. Markiz. Ja... on... on musiał być tak rozwścieczony, że zawrócił powóz.

Rozwścieczony? Czyżbyś powiedziała coś, co go rozgniewało?

Anna machnęła ręką, ale słowa więzły jej w gardle i przeszkadzały

zaczerpnąć dość powietrza, by gwiazdy przestały jej wirować przed oczami.

Właśnie wtedy Althorpe wszedł głównymi drzwiami, a jego ciemne oczy mimochodem prześliznęły się po Annie, nim poszukały ciotki.

Obawiam się, że to mnie należy winić za nasze opóźnienie. Poprosiłem pannę Fairchilde, by pokazała mi plażę, na której mnie znalazła, i choć spacer w dół był dość przyjemny, wiatr wzmógł się, kiedy wracaliśmy. Należy się spodziewać burzy.

Tak, cóż, czeka nas burza innego rodzaju. Nie stój tak i nie syp mi piasku na posadzkę. Dla was obojga byłoby najlepiej, gdybyście się usunęli, dopóki nie minie. Nie, nie, Willerkins już poszedł otworzyć drzwi, jest za późno, byście przeszli tamtędy. Chodźcie. Wycofajcie się tędy.

Pociągnęła rzeźbiony ornament na segmencie ściany i szeroka deska boazerii odchyliła się bezszelestnie.

Wszystkie pokoje w domu łączą sekretne przejścia – wyjaśniła rozbawiona. – To całkiem zmyślne, w rzeczy samej. Podejrzewam, że w dawnych wiekach mieliśmy przodka, który nie lubił, by go zaskakiwano. A teraz szybko. I uważajcie na stopnie, tam jest bardzo ciemno.

Nie mając innego wyjścia niż poddać się żądaniu ciotki, Anna pozwoliła się przepchnąć przez odsuniętą ściankę do ciasnego przejścia,

które jak się okazało, biegło między dwoma pokojami. Bez światła trudno było mieć pewność, ale wydało jej się, że widzi równie wąskie drewniane schody prowadzące na drugie piętro w jedną stronę i na parter w drugą.

Niech mnie licho – mruknął Althorpe, kuląc szerokie ramiona w przejściu za Anną.

Zachowujcie się cicho – ostrzegła Florencja. – A we właściwym momencie – sięgnęła przez ramię Emory'emu, by wskazać bliźniacze pokrętło na przeciwległej ścianie, które miało otwierać sekretne przejście do przyległego pokoju – przejdźcie tędy do biblioteki.

Zanim któreś z nich zdołało zaprotestować przeciw zamknięciu w tak ciasnej przestrzeni, ścianka zatrzasnęła się, pogrążając ich w ciemności.

Usłyszeli szczęk mechanizmu zatrzaskującego i przez kilka sekund trwali pogrążeni w ciszy i absolutnej ciemności.

Althorpe stał bardzo blisko. Anna nie widziała go, ale czuła aż nadto wyraźnie jego obecność. Stopniowo, gdy jej oczy zaczęły przywykać do ciemności, poczęła dostrzegać małe szczeliny i smugi światła w miejscach, gdzie gzyms był przymocowany do ścian lub gdzie z upływem czasu drewniane deski rozeszły się w spojeniach. Z góry dobiegało cichutkie szuranie.

Nie cierpię myszy – wymamrotał Emory, wypowiadając na głos myśl Anny. – Wolałbym już być zamknięty koło gniazda żmij.

Nim Anna zdążyła odpowiedzieć, dotknął jej ramienia, nakazując milczenie.

Ona też usłyszała. Głosy. Co najmniej dwa, jeden z pewnością kobiecy, pozdrawiający Florencję z egzaltowaną wylewnością.

Lady Widdicombe! Jakże mi miło znów panią widzieć. Właśnie mówiłam mojemu drogiemu mężowi...

To nie był Barrimore! Nie wrócił, by spojrzeć jej w twarz! Nie wrócił, by wyzwać na pojedynek Emory'ego Althorpe'a lub by z lodowatą pogardą skazać ją na wykluczenie z dobrego towarzystwa.

Annie zrobiło się słabo i kiedy poczuła na ramionach dłonie Emory'ego, po prostu zawisła w jego ramionach, pewna, że odczuł taką samą ulgę.

Proszę mi wybaczyć – szepnął. – Nie ma tu zbyt wiele miejsca...

C... co? Co pan robi?

Próbuję się z panią zamienić miejscami, ale chyba nadziałem się na coś... – Gdy się oswobodził, o czym świadczył odgłos rozdzieranej tkaniny, znów przesunął się na bok. – W porządku. To tu.

Anna prawie obojętnie przyjęła kolejną niespodziankę, gdy Emory naciśnięciem kciuka przemieścił drewniany krążek, odsłaniając coś, co

było dużym judaszem wyborowanym w ścianie, potem odsunął się i poprowadził ją do miejsca, z którego też mogła zerknąć.

Zna ich pani? – spytał, przyciskając usta do jej ucha.

Anna zamrugała, gdy zimny prąd powietrza wionął jej prosto w oko.

Lekko skinęła głową i zaraz zdała sobie sprawę, że z pewnością nie dostrzegł jej gestu. Obróciła głowę, by wyszeptać odpowiedź równie cicho, jak on, ale zamiast na jego ucho, ku ich wzajemnemu zaskoczeniu, natrafiła na jego usta. Trwało to ułamek sekundy, lecz Anna była tak wstrząśnięta, że odskoczyła w tył i z całej siły uderzyła głową w krawędź belki.

Emory dłonią zasłonił jej usta, reagując błyskawicznie i instynktownie. Ale zamiast po prostu cofnąć dłoń, przesunął ją w bok i oparł palce na szyi Anny, pochylając jej głowę tak, że jej wargi wreszcie trafiły tam, gdzie miały się znaleźć: tuż przy jego uchu.

To pana brat Stanley – powiedziała, zmuszając się do szeptu – i jego żona Lucylla.

Wyprostował się i znów wlepił wzrok w otwór. Po chwili opuścił krążek na miejsce i zupełnie niepotrzebnie nakazując jej milczenie, prześliznął się obok niej i wymacał przycisk, który pokazała im Florencja.

Kiedy segment ściany – który okazał się kwaterą półek – odchylił się, Emory wziął Annę za rękę i wprowadził do biblioteki.

Gdy pchnął półki i zamknął przejście, sprawdził, czy jej spódnica jest cała i otrzepał z kurzu i pajęczyn fałdy muślinu. On sam już na skałach zgubił wstążkę do włosów i teraz swobodne czarne pukle zwisały mu luźno i nieporządnie wokół twarzy. Gwoździowi wystającemu ze ściany zawdzięczał dziurę w rękawie koszuli, co w połączeniu z zaciekami soli na spodniach i mokrymi butami sprawiało, iż nie mógł zrobić najlepszego wrażenia na bracie nie widzianym od kilku lat.

Jeszcze coś uderzyło Annę, gdy przyglądała się, jak rozczesuje palcami zmierzwione włosy.

Skąd pan wiedział o dziurze w ścianie?

Co takiego?

Pytam o dziurę w ścianie. Skąd pan wiedział, że tam jest?

Althorpe zmarszczył brwi.

Nie wiem. Wiedziałem... i już – odpowiedział i nagle wydało jej się, że dostrzega cień uśmiechu.

Sama mniej ochoczo przybrała pogodny wyraz twarzy, spoglądając na drzwi.

Przypuszczam, że powinnam się do nich przyłączyć. Pastor wydawał się nieugięty co do tego, żeby nie mówić żonie o pana pobycie

w okolicy Brixham, więc jeśli nie zmienił zdania i jeśli ona przybyła z nim przypadkiem, może nie powinien pan pokazywać im się na oczy i zaczekać w ukryciu póki nie odjadą.

Althorpe niechętnie skinął głową. Anna rozumiała jego rozczarowanie; Stanley był nie tylko jego bratem, ale być może jedyną osobą łączącą go z przeszłością.

Proszę tu czekać. Jeśli jest bezpiecznie, wrócę po pana.

Znów kiwnął głową, ale nim Anna zrobiła pół kroku, schwycił ją za ramię.

Przepraszam.

Za co? – spytała szeptem.

Choć niewątpliwie miał na sumieniu mnóstwo przewinień, za które mógłby szukać rozgrzeszenia, uśmiechnął się szelmowsko.

Za to, że mnie wyrzuciło na pani plażę.

***


Emory odetchnął swobodniej dopiero wtedy, gdy drzwi biblioteki się zamknęły.

Jego spojrzenie pobiegło do zamkniętej kasety na broń. Dziś rano oddał klucz Annalei i widział, jak wsunęła go do wewnętrznej kieszeni w spódnicy. Łatwo było go odzyskać, gdy ocierali się o siebie w ciasnym przejściu, ale po co to zrobił?

Czy miał powody wątpić w lojalność brata? Czy miał powód obawiać się, że ten wyda go władzom? Bardziej nurtowały go pytania dotyczące markiza Barrimore. Kim on był, u diabła, i dlaczego Emory'emu włosy zaczęły stawać na głowie, gdy Annalea powiedziała, kim jest?

Emory go nie rozpoznał, nie doznał spontanicznego błysku pamięci, ale nie należało się spodziewać, że markiz cierpi na taką samą dolegliwość.

Annalea była przekonana, że go zmyliła, rzucając się w ramiona innego mężczyzny, ale co będzie, jeśli Barrimore wbrew ich najszczerszym wysiłkom rozpoznał go i odjechał w pośpiechu, by sprowadzić żandarmów?

Na szczęście markiz znajdował siew sporej odległości od nich i nie miał powodu podejrzewać narzeczonej, że namiętnie całuje kogoś wyjętego spod prawa. Prawdopodobnie nie podejrzewał nawet, że ona zechce całować w ogóle kogokolwiek, namiętnie czy nie, i był mocno zdenerwowany, oglądając to na własne oczy.

Emory też był zdenerwowany. Po tym, jak ich wargi się zetknęły, wciąż na nowo powracał dreszcz, jaki wstrząsał wtedy jego ciałem.

Z ponurym grymasem naładował cztery z pięciu pistoletów skałkowych i podsypał prochu na panewki. Zrezygnował z piątego, który uznał za zbyt stary, by nie groził wybuchem w twarz każdemu, kto by z niego strzelił. Ułożył pistolety z powrotem w ich rypsowych kieszeniach i zostawił kasetę otwartą, upewniając się, że zapasowe ładunki i proch znajdują się w zasięgu ręki.

Zdał sobie sprawę, że to, co właśnie zrobił, to były odruchy człowieka winnego. Ale czy był zdrajcą? Czy popełnił zbrodnie przeciwko swemu krajowi i królowi? A jeśli tak, jak długo może czuć się bezpieczny w Widdicombe House, zanim ktoś przybędzie i porządnie przeszuka całe domostwo?

9

JT roszę mi wierzyć, że jestem po prostu zbyt przerażona na samą myśl o wizycie Stanleya w domu, w którym być może jest ognisko zarazy.

Aczkolwiek całym sercem popieram jego wysiłki ratowania tych biednych dusz, nim zawędrują na niebiańskie równiny, uważam ropiejące krosty i malignę za dość wygórowaną cenę za dobre uczynki.

Ależ kochanie, w Brixham nie ma zarazy.

Mała blond piękność spojrzała na męża zdziwiona.

Wyraźnie słyszałam, jak mówiłeś, że panuje gorączka i czerwonka.

Tak, w domach dwóch parafian, którzy może i nabawili się jakichś żołądkowych dolegliwości od zjedzenia zepsutego mięsa.

Może? – westchnęła i zwróciła się do Florencji. – Sama pani widzi, dlaczego nalegałam, żeby towarzyszyć mu dzisiaj w objeździe? Po prostu nie można mu ufać, że nie narazi własnego zdrowia, no i mojego, dla dobra swojej trzódki.

Wielebny popatrzył na Florencję wzrokiem zbitego psa.

Moja droga żona uparła się, żeby mi wiercić dziurę w brzuchu, dopóki nie zgodzę się na jej wyjazd do Londynu. Wczoraj pretekstem była plotka o inwazji armii francuskiej, która ma jakoby wylądować w naszych stronach, by odbić Napoleona, co czyni okolicę niebezpieczną.

Dzisiaj wymyśliła czerwonkę.

Ale tu naprawdę jest niebezpiecznie – upierała się Lucylla. – Garnizon pełen jest żołnierzy szukających z każdym zaczepki. Na drogach grasują złodzieje i rabusie, hurmem walący w te strony w przewidywaniu

tłumów, które przyciągnie ten okropny człowiek. I to wszystko dzieje się jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem, dokąd go ostatecznie przywiozą.

Zadziwia mnie to, panno Fairchilde – dodała, zwracając się do Annalei – że w takich okolicznościach zdecydowała się pani tu pozostać.

Londyn jest dziesięć razy bardziej zatłoczony – zauważyła Anna.

A na ulicach zawsze kręcą się złodzieje i kieszonkowcy.

Tak, ale podróżuje pani pod opieką brata, wicehrabiego Ormont, i markiza Barrimore'a. Zwłaszcza o tym ostatnim słyszałam, że w całej Anglii nie znajdzie się groźniejszy od niego przeciwnik w pojedynku na pistolety lub szpady. Śmiem twierdzić, że złodziej musiałby rozum stracić, żeby się zbliżyć do pani w złych zamiarach.

Lucylla zawarła wczoraj znajomość z obu dżentelmenami – wyjaśnił pastor.

Istotnie, miałam okazję ich poznać, i przysięgłabym, że to berlin– ka markiza minęła się z nami niecałe pięć minut temu na gościńcu. Widzi pani, ja też miałam przyjemność przejechać się nią wczoraj.

W odpowiedzi na zdumione spojrzenie Annalei, pastor pospieszył z kolejną rewelacją.

Markiz, jak się okazuje, zatrzymał się w Forcie Północnym w sprawach rządowych, kiedy moja żona i kilka dam z Towarzystwa Opieki nad Podrzutkami akurat były tam na lunchu.

Faktycznie pan o tym wspominał – przytaknęła Florencja.

Istotnie tak było – podjęła temat Lucylla. – Dowódca pułku, pułkownik Huxley, zaprosił nas, abyśmy obejrzały piechotę i kawalerię podczas parady. Pani brat i markiz przybyli właśnie w momencie, gdy jedna z dam pytała, czy żołnierze nie mogliby wystrzelić z którejś z wielkich armat. Pułkownik odmówił, raczej grubiańsko, jak uważam. Oświadczył, że nie wolno mu marnować kul na płoche rozrywki i że nigdy nie zlekceważy obowiązku dla kaprysu pięknych dam.

Mam wątpliwą przyjemność znać pułkownika Huxleya od przeszło trzydziestu lat – rzekła Florencja sucho – i mogę zaświadczyć o prawdzie jego słów.

Jak gdyby którąś z nas mogła bawić perspektywa inwazji Napoleona Bonaparte na nasze wybrzeże – dodała Lucylla z wyrzutem. – Bo grozi nam ona na pewno, skoro markiz podjął się osobiście nadzorować przygotowania do obrony fortyfikacji. On pełni jakąś funkcję w ministerstwie spraw zagranicznych, nieprawdaż?

Annalea zdołała się uśmiechnąć.

Zdaje mi się, że współpracuje blisko z lordem Westfordem z ministerstwa.

Wysyła szpiegów i tym podobne? Jakie to fascynujące! Nic dziwnego, że tak mu zależało na rozmowie z pułkownikiem Ramseyem, co przy tych pogłoskach o...

Spotkał się jeszcze raz z pułkownikiem Ramseyem?

Istotnie. Odbyli dość długą rozmowę, lecz nie można było usłyszeć, o czym mówili. Jakiż to wytworny dżentelmen z tego markiza! I absolutnie czarujący. Kiedy wspomniałam, że od wielu lat nie widziałam tak eleganckiego powozu i takiej czwórki koni, nalegał, bym mu towarzyszyła w drodze powrotnej do Brixham. To dlatego nie mogłam się mylić, kiedy zobaczyłam jego berlinkę przejeżdżającą koło probostwa dziś rano i drugi raz przed chwilą na gościńcu. Jaka szkoda, że minęliśmy się z nim dosłownie parę minut.

Prawdę mówiąc, Lucylla wydawała się tak głęboko zawiedziona, że Anna nie mogła się powstrzymać od skojarzenia jej ładnie wydętych warg z takim samym wyrazem na twarzach mnóstwa innych kobiet, które dla markiza ubierały się w głęboko wykrojone staniki i zalotnie poprawiały czepeczki. Bardziej jednak zainteresowała się niepokojącą nowiną, że Barrimore nie pojechał wczoraj prosto do Torąuay, lecz pospieszył do garnizonu w ślad za pułkownikiem Ramseyem i że odbył z nim długą rozmowę w cztery oczy.

Florencja, którą podobnie jak Lucyllę zdziwiło to, że markiz odjechał w takim pośpiechu, przewierciła Annę spojrzeniem.

Ja też żałuję, że nie spotkałam się z nim, kiedy nas odwiedził.

Nie zabawił długo – wymamrotała Anna. – Musiał prawie natychmiast wracać do miasta.

Ach, tak. Może następnym razem będę miała więcej szczęścia. – Lucylla bawiła się kawałkiem koronki na mankiecie, wyraźnie rozdrażniona, że podjęła całą tę drogę niepotrzebnie. – Gdybym nawet z góry wiedziała, że nie spotkam markiza, i tak bym nalegała, by towarzyszyć Stanleyowi.

Florencja uśmiechnęła się.

Zapewniam panią, że wizyty państwa zawsze sprawiają mi przyjemność. – Jej wzrok pobiegł gdzieś za plecy pastora, gdy dodało cicho – Ale coś mi się zdaje, że dziś mamy więcej gości...

Stanley Althorpe obrócił głowę, idąc za jej wzrokiem, i ujrzał brata stojącego bez słowa w drzwiach. Nim zdołał się dźwignąć z krzesła, krew prawie całkiem uciekła mu z twarzy.

Dzięki Bogu – wyszeptał. – Ty żyjesz.

Emory uśmiechnął się lekko, nim odpowiedział.

Obawiam się, że Bóg nie miał z tym wiele wspólnego. To troskliwa opieka lady Widdicombe uratowała mnie od śmierci.

Pastor ruszył naprzód, uśmiechając się coraz szerzej.

No proszę! Kiedy cią pierwszy raz ujrzałem, miałeś skórę tak szarą i zimną, że nie miałem wielkiej nadziei na twoje ozdrowienie. A teraz stoisz sobie, zdrów i cały, i wyglądasz całkiem tak, jak sobie ciebie wyobrażałem przez te wszystkie długie lata.

Emory zniósł entuzjastyczny uścisk młodszego mężczyzny równie dobrze jak parę solidnych klepnięć po ramieniu, lecz w końcu uwolnił się delikatnie z objęć brata.

Nie wyzdrowiałem tak zupełnie, jak by się mogło wydawać – powiedział spokojnie i obejrzał się na Florencję. – Pani mu nie powiedziała?

Nie miałam okazji, przy tych wszystkich opowieściach o zarazie w miasteczku i rzezimieszkach na gościńcach.

Chłopięco przystojna twarz pastora nie straciła nic z radosnego podniecenia, gdy sprawdzał, czy nie dojrzy u brata złamanych kości lub kikutów po uciętych palcach.

Co ty mówisz? Wyglądasz na zupełnie zdrowego.

Jego dolegliwości – powiedziała cicho Florencja – nie widać tak od razu. Ona tkwi tutaj – dodała, stukając się palcem w skroń. – Widzi pan, pastorze, on stracił pamięć. Nie ma żadnych wspomnień, tak by to można ująć.

Żadnych wspomnień? – Pastor zachmurzył czoło. – Chcesz przez to powiedzieć, że nie możesz sobie przypomnieć, skąd się wziąłeś na plaży?

On chce przez to powiedzieć – powiedziała Florencja z westchnieniem – że nie pamięta w ogóle niczego. Nie wie, kim jest, ani kim ja jestem, ani moja siostrzenica... nie żeby ją znał, oczywiście, bo nigdy jej wcześniej nie spotkał aż do tego tygodnia. Ale on nie pamięta absolutnie niczego. Uderzenie w głowę, jak możemy przypuszczać, było na tyle dotkliwe, że uszkodziło mu coś w mózgu, bo kiedy wraca mu pamięć o czymś, to widzi wszystko pomieszane i sprawia mu to ból.

Stanley westchnął.

Ale to znaczy... to absurd! Jak możesz nie wiedzieć, kim jesteś!

Przysięgam, że nie wiem – powiedział Emory. –1 choć dla ciebie to absurd, dla mnie jest to realna rzeczywistość. Ostatnią godzinę błąkałem się jak dziecko, które nagle znalazło się w obcym i przerażającym otoczeniu... Powiedziano mi, że bywałem tu wiele razy, że ten dom, te pokoje powinny mi być znajome, ale – rozłożył szeroko ręce – wątpię, czy bez pomocy znalazłbym drogę do drzwi wejściowych.

Wargi Stanleya poruszały się przez chwilę bezgłośnie, układając słowa, które w końcu wykrztusił przez ściśnięte gardło.

Czy i mnie nie poznajesz?

Emory nie musiał odpowiadać, wyraz jego oczu był na tyle wymowny, że młodszy brat zacisnął szczęki z niedowierzaniem.

Annalea dostrzegła widoczne podobieństwo między oboma mężczyznami; nie można było wątpić, że są braćmi. Podobieństwo było nie tylko fizyczne, choć i takie dawało się zauważyć w linii brody, w kształcie nosa czy szerokości czoła. Jeden z mężczyzn był bardziej ogorzały i więcej doświadczeń wyrzeźbiło swe piętno na jego twarzy, ciało zaś miał bardziej muskularne, świadczące o trybie życia, wymagającym wysiłku fizycznego. Drugi był delikatniejszej budowy, wyglądał raczej na uczonego i mniej przypominał ciemną burzową chmurę na horyzoncie, ale i w nim wyczuwało się twardość charakteru.

W takim razie musimy zrobić co się da, żeby jak najszybciej na nowo zawrzeć znajomość.

Lucylla, kompletnie ignorowana przez obecnych, chrząknęła i delikatnie zakaszlała.

Zgadzam się, że sytuacja jest niezręczna, ale wydaje mi się, że dziś nie tylko jedna osoba w tym gronie musi się przyznać do pewnej ignorancji.

Stanley opuścił rękę i przeniósł spojrzenie na żonę.

Ależ oczywiście. Wybacz mi. W tym zaaferowaniu zapomniałem o dobrych manierach. Lucyllo... kochanie... – przeszedł pospiesznie przez pokój i stanął obok krzesła żony. – Mam wielką przyjemność przedstawić ci mego brata, Emory'ego St. Jamesa Althorpe'a. Był daleko poza Anglią przez całe sześć lat, ale teraz... jak sama widzisz, powrócił.

Emory poruszył się, zamierzając złożyć Lucylli grzeczny ukłon, gdy nagle jej broda opadła, a usteczka wygięte w podkówkę głośno chwyciły powietrze.

Emory Althorpe? Ten zdrajca?

W salonie zaległa cisza i kiedy Florencja z rozmachem uderzyła laską w nogę stołu, wywołało to tak piorunujące wrażenie jak strzał armatni.

Pod moim dachem nie pozwolę rzucać bezpodstawnych oskarżeń – oświadczyła. – To rodzony brat pani męża, a mój bliski i szanowany przyjaciel. I jako taki ma być odpowiednio traktowany.

Gdy laska znów trzasnęła w drewnianą nogę, Lucylla chwyciła się dłonią za gardło i, nie opuszczając dłoni w strachu przed następnym uderzeniem, skuliła się na krześle, drugą dłonią chwytając męża za rękę.

Stanley ujął jej drżące białe palce i mocno uścisnął.

Lucyllo, zdaję sobie sprawę, że wszystko się stało tak nagle i sytuacja jest niezręczna, ale... to jest zbyt obcesowe oskarżenie. Zwłaszcza w tych okolicznościach.

Nic nie szkodzi – odezwał się Emory. – Już wcześniej się dowiedziałem, że jestem osobą niepożądaną w tych stronach.

Niepożądaną? – wychrypiała Lucylla. – Żołnierze w garnizonie dostali rozkazy, by cię zastrzelić na miejscu.

Florencja znów smagnęła nogę stołu i tym razem lampa i dwie porcelanowe figurki podskoczyły jednocześnie ze wszystkimi obecnymi w pokoju.

Naprawdę mają taki rozkaz – zapewniała Lucylla. – Wszędzie kręcą się patrole i dziś rano nagroda za jego schwytanie, żywego lub umarłego – ze stosownym naciskiem wypowiedziała tę ostatnią frazę – została podwojona do tysiąca funtów!

Florencja rzuciła szybkie spojrzenie na Stanleya, szukając potwierdzenia.

Obawiam się, że tak jest. Pułkownik Ramsey znów przesłuchał rybaka i pokazał mu list gończy. Ten człowiek jest przekonany, że mężczyzna, którego widział, i Emory, to jedna i ta sama osoba. Co więcej, pułkownik otwarcie snuje przypuszczenia, że być może uknuto jakąś intrygę dla uwolnienia Bonapartego z pokładu „Bellerofonta", gdy okręt przybije do portu. I jeśli tak jest istotnie– przerwał i spojrzał na brata – wierzy, że Emory jest główną sprężyną zamachu.

Święta Mario, Matko Boża – wybełkotała Florencja. – Czy on nie ma innego zajęcia, tylko wymyślać intrygi? Czy ma za mało staniczków do rozpinania i spódniczek, za którymi może się uganiać, żeby się dobrze bawić?

Czekajcie! – Emory potarł dłonią skroń. – Czekajcie! Bonaparte jest więziony pod czujną strażą angielskich żołnierzy na pokładzie angielskiego okrętu, zmierzającego do angielskiego portu. Jak, zdaniem Ramseya, miałbym dokonać tej sztuki?

Może tak samo, jak to zrobiłeś na Elbie? – podpowiedział z goryczą Stanley. – Tam pilnowało Bonapartego trzy tysiące żołnierzy, a jednak, jak nam powiedziano, przypłynąłeś pewnej nocy i jakimś cudem uwiozłeś go stamtąd.

Jeszcze nie dowiedziono z całą pewnością, że Rory był w to zamieszany – przypomniała Florencja.

Ramsey ma na to świadków: ludzi, którzy przysięgają, że to „Nieustraszona" była tą fregatą, którą ścigali i do której zbliżyli się dostatecznie, by wymienić kilka salw, zanim stracili ją z oczu w szkwale.

Emory zmarszczył brwi.

„Nieustraszona"?

Twój okręt, do licha. Twój przeklęty okręt! Statek, na którym zachciało ci się żeglować dookoła świata w poszukiwaniu przygód, zamiast siedzieć w domu i dbać o sprawy rodzinne!

Gdy tylko z ust pastora padły te gniewne słowa, ich wyraz złagodniał. Stanley zauważył osłupienie malujące się na twarzach Florencji i Anny. Wzniósł ręce w geście skruchy.

Dobry Boże... Emory... tak cię przepraszam, ja... nie wiem, co mnie napadło, ja nie miałem prawa tego powiedzieć. To absurd czynić cię odpowiedzialnym za sprawy, o których z pewnością nie miałeś pojęcia, będąc tysiące mil stąd. A tym bardziej nie masz pojęcia teraz, kiedy... kiedy ledwie przypominasz sobie własne imię.

Emory chwiał się i nawet lekko się potknął. Anna zerwała się i pospieszyła ku niemu, przeczuwając, że zaraz będzie miał kolejny atak, taki sam jak poprzednio.

Nie – odezwał się ochrypłym głosem przez zaciśnięte zęby. Mały mięsień drgał mu na policzku, zdradzając wzburzenie, lecz zdobył się na sztuczny uśmiech, gdy ujął w dłoń zimne palce, które Anna oparła mu na ramieniu. – Nic mi nie jest. – Spojrzał na Stanleya. – W porządku.

Nie masz potrzeby się usprawiedliwiać. Jeśli jestem draniem, to najlepiej będzie, gdy to usłyszę najpierw od własnej rodziny.

Może pan zechce usiąść? – powiedziała Anna. – Może szklaneczkę wina lub brandy?

Florencja poderwała laskę w górę, dobrze oceniając odległość i wysokość, by trafić w dzwonek wiszący przed nią na ścianie.

Świetny pomysł. W takim momencie wszystkim nam dobrze zrobi coś mocniejszego niż herbata. Kiedy już się uspokoimy, będziemy mogli przedyskutować sytuację bez niemądrych uwag i teatralnych gestów. Stanley, czy przywiózł pan ubrania? Śmiem twierdzić, że spodnie, które pański brat ma na sobie, nie dość że nadają mu wygląd czternastoletniego wyrostka, to jeszcze mogą uczynić siedzenie na krześle tak nieprzyjemnym zajęciem, jak leżenie krzyżem i błaganie o litość za wszystkie grzechy znane rodzajowi ludzkiemu.

Hm... tak – powiedział Stanley, kiwając głową. – Przywiozłem komplet ubrań i buty. Są w kuferku w powozie.

To ty wiedziałeś? – spytała Lucylla, wpatrując się w męża. – Wiedziałeś, że on tu jest i nic mi nie powiedziałeś?

Wiedziałem dopiero od poniedziałku, kiedy to lady Widdicombe pierwszy raz po mnie posłała. I jeśli nic nie powiedziałem, moja droga,

to dlatego, że nie chciałem, byś się denerwowała. Wiem, jaka jesteś delikatna, jak subtelne są twoje uczucia. Wziąłem też pod uwagę, że czułabyś się niezręcznie, przyjmując prawie codziennie na probostwie pułkownika Ramseya i jego ludzi.

Niedelikatne parsknięcie Florencji wywołało lekki rumieniec na bladych policzkach Lucy 11 i.

Pułkownik Ramsey ostatnio zachowywał się bardzo przyzwoicie – zaprotestowała. – I chociaż może się wydawać wścibski, chciałabym wierzyć, że nie będziesz sobie fałszywie interpretował mojej z nim znajomości i podejrzewał, że mogłabym postąpić nielojalnie względem naszej rodziny.

Nie, oczywiście, że nie, najdroższa. I nigdy bym...

Moim pierwszym zobowiązaniem jest lojalność wobec ciebie, Stanley. A jeśli okazuję zdenerwowanie, to tylko dlatego, że to ty nie chciałeś mi zaufać i powiedzieć prawdę. Jestem zdumiona, przyznaję.

Kto by nie był w takiej sytuacji? Jednakowoż wydaje mi się, że lady Widdicombe osądza mnie trochę zbyt surowo. – Wysunęła dolną wargę, by zauważono drżenie utrudniające jej mowę. – Nie jestem głupia, tylko się troszczę. O dobro twoje, a także twojego brata.

To zrozumiałe, kochanie – zawołał Stanley, padając przed nią na jedno kolano. – I nie miałem zamiaru sugerować, że możesz postąpić nielojalnie lub zdradzić zaufanie. Ja... tylko chciałem ci oszczędzić niepotrzebnych zmartwień.

Trochę udobruchana Lucylla zwróciła się do Emory'ego, z uniesioną brodą i naprężoną szyją.

Nie ma z mojej strony złej woli, drogi bracie, i mam nadzieję, że wybaczysz mi bezmyślne okrucieństwo. Jestem oczywiście ogromnie zadowolona z poznania cię po tylu latach, i musisz wiedzieć, że gdyby to było możliwe, nalegałabym, byś wrócił z nami do domu.

Florencja szykowała się, by znów unieść laskę, gdy w drzwiach ukazał się Willerkins.

No, nareszcie. Nie byłam pewna, czy słyszałeś dzwonek.

Słyszałem laskę, milady. Całkiem wyraźnie.

Ach tak. A więc, gdybyś był tak uprzejmy, pastor zostawił w powozie kuferek i trzeba go przynieść. Poinformuj też Mildred, że na kolacji będzie dziś pięć osób... rozumiem, że państwo zostaną na kolacji?

Stanley nie odważył się na inny gest, jak tylko ukłon podzięki, mimo że Lucylla kurczowo ściskała mu ramię.

Willerkins skłonił się.

Czy pani jeszcze coś rozkaże?

W istocie tak. O ile pamiętam, ten łobuz Dupre zostawił nam beczułkę bardzo dobrej francuskiej brandy ostatnim razem, gdy mu pozwoliłam schronić się przed celnikami w mojej zatoce. Butelczyna byłaby całkiem na miejscu w takim momencie. I trochę ciasteczek, byśmy jakoś doczekali, aż drób będzie sprawiony i zające nadziane.

Gdy odszedł, Florencja skrzyżowała dłonie na główce laski i rozejrzała się po pokoju.

Przed wojnązagustowałam we francuskich koronkach – wyjaśniła, choć nikt jej o to nie pytał – i nie widziałam powodu, by sobie ich odmawiać przez dwadzieścia lat. Wątpię też, czy jest choć jeden dom na całym wybrzeżu stąd do Kornwalii, który nie ma składziku z towarami z przemytu. I nie uwierzę, że przeszukawszy groty poniżej Berry Head, nie znalazłoby się dowodów transakcji prowadzonych z żołnierzami z garnizonu. Właśnie mi się przypomniało... ale to nieważne, co mi się przypomniało. Najważniejsze w tym momencie jest to, co Rory sobie przypomina lub czego nie przypomina. Dziś ma się dużo lepiej w porównaniu z wczorajszym dniem i jestem pewna, że dwa razy lepiej poczuje się jutro, jeśli wszyscy postaramy się mu przypomnieć szczęśliwsze czasy.

Anna trwała przy boku Emory'ego, nie cofając dłoni z jego uścisku.

Czy wyczuł, że go obserwuje, czy przypadkiem spojrzał w jej kierunku, dość, że nagle uświadomiła sobie, że zagląda głęboko w jego ciemne oczy. Twarz miał obojętną, nie zdradzającą żadnych emocji. Nie potrafiłaby powiedzieć, czy odgaduje wszystkie jego myśli, ale to jedno dotarło do niej równie wyraźnie, jak niedawne uderzenia laski o nogę stołu – Emory nie zamierza być tu jutro rano. Nieważne, czy pamięć mu wróci, czy nie, opuści Widdicombe House przy pierwszej sposobności.

Anna spuściła oczy, by ukryć nagły przestrach. Oczywiście, to całkiem rozsądne z jego strony, że chce odjechać. Powinien odjechać, nim zbyt wielu ludzi dowie się, że tu jest. Lucylla Althorpe z pewnością nie należy do osób dyskretnych. Annie kojarzyła się z damami, które tak często spotykała w salach balowych i na spotkaniach towarzyskich w Londynie i które, osłaniając się wachlarzem, „w największym zaufaniu" opowiadały całkiem obcym ludziom jakiś urywek „prawdy", którą szepnął im ktoś, kto też przysiągł dochować tajemnicy.

A jeśli ciotka ma rację, jeśli najdroższa Lucylla ma wielkie plany zostania następną hrabiną Hatherleigh, wystarczy, by szepnęła właściwą wiadomość do właściwego ucha, a zniknie jedna z przeszkód stojących jej na drodze do tytułu hrabiowskiego.

40

B

urza, którą przepowiedział Emory, rozpętała się na dobre dwie godziny później. Nadciągnęła, pędząc zielonkawe, brzuchate chmury na– pęczniałe od deszczu, popychane wiatrem, którego potężne podmuchy co chwila wstrząsały oknami i zginały wpół drzewa przed domem. Kazano Willerkinsowi pozbierać wszystkie zapasowe świece i lampy, ułożyć drewno w kominkach w salonie i sypialniach, i jeśli będzie trzeba, zmobilizować całą służbę z wiadrami i ścierkami do zbierania wody, kapiącej z sufitów i spływającej po ścianach.

W czasie tych dwóch godzin Stanley rozprawiał jak najęty, prawie nie dopuszczając innych do głosu, szczerze przekonany, że jeśli zda sprawę ze wszystkich zdarzeń ich młodości, to może uda mu się przywrócić bratu pamięć, zanim Throckmorton uderzy w gong o szóstej. Dla Anna– lei, która okazała się gorliwą słuchaczką, była to opowieść o zmarnowanej młodości, o dzikim i niezdyscyplinowanym dorastaniu trzeciego syna, który nie widział nijakiego pożytku ze studiowania teorii filozoficznych ani z uczenia się na pamięć długich fragmentów łacińskich tekstów.

Wiedziała już od Florencji, że Emory był w nienajlepszych stosunkach z ojcem, że dochodziło do bicia i gwałtownych kłótni. Większość awantur wybuchała, gdy Emory występował w obronie biednego Artura, nie zgadzając się z ojcem, że skoro nieustanne ciągnięcie syna za uszy wywołało w chłopcu ptasie urojenia, to trzeba go wyleczyć w taki sam sposób. Stanley przypuszczał, że tylko z powodu Artura Emory wstrzymywał się z ucieczką z domu aż do roku, w którym skończył szesnaście lat.

Ale w tym właśnie roku stary hrabia zmarł na skutek wylewu krwi do mózgu. Gdy głową rodziny został starszy brat William, Artur był bezpieczny, a Rory w tydzień po pogrzebie ojca znalazł się na pokładzie statku płynącego do Indii. Następne sześć lat spędził, żeglując do części świata, które większość ludzi zna tylko jako dziwne nazwy na mapie, a kiedy wrócił, odwiedził Windsea Hall obładowany zwojami egzotycznych jedwabi i dzbanami przypraw korzennych o nieznanych nazwach.

Był w koloniach amerykańskich, w Meksyku i w Peru. Pożeglował nawet na Daleki Wschód i wędrował wzdłuż Wielkiego Muru. Przywiózł stamtąd skóry tygrysie i chińską porcelanę, i wspaniały zakrzywiony miecz, który należał do sławnego samuraja.

Dla Artura przywiózł solidną złotą klatkę, a w niej malutkie żółte ptaszki, śpiewające tak słodko, że wzruszyły brata do łez.

Choć William był rad z powrotu brata, Emory nie wytrzymał sielskiego życia na prowincji dłużej niż miesiąc i znów poczuł we krwi żądzę przygód. Odpowiedział na apel admiralicji i zaciągnął się na wojnę z Francją. Służył jako porucznik we flocie Nelsona, ale po zwycięstwie pod Trafalgarem pożegnał się z flotą i zaangażował w kilka prywatnych przedsięwzięć, dzięki którym stał się właścicielem „Nieustraszonej". Tymczasem Stanley poszedł za głosem swego powołania i osiadł na parafii w Brixham. Trzy lata później poślubił Lucyllę, a trzynaście miesięcy po tym wydarzeniu William Althorpe zmarł nagle, pozostawiając biednego Artura jako następnego z kolei dziedzica tytułu i majątku.

Annalea uważnie śledziła reakcje Emory'ego, by przekonać się, czy opowieść brata obudzi w nim jakieś wspomnienie, ale widać było, że równie dobrze mógłby słuchać opowieści o łańcuchu nieszczęść i przypadkach przygodnie napotkanego nieznajomego. W końcu przestała udawać, że obserwuje go jako ciekawy przypadek choroby, i przyznała się przed sobą, że Emory interesuje ją jako mężczyzna. Przestraszyła się swojej reakcji i podejrzewała, że zaniepokoiła też ciotkę, gdy z takim pośpiechem rzuciła się niedawno, by mu pomóc. Po tym, co zaszło między nimi na szczycie skał, czuła, że wolałaby dać się stratować przez rozpędzony powóz niż zostać z Emorym sam na sam.

Sprowokowała go, by dał z siebie wszystko i, na miły Bóg, uczynił to. Całował ją całym ciałem, nie tylko ustami, i teraz każdy najlżejszy uśmiech, każdy ciepły błysk w spojrzeniu rzuconym ku niej — a było ich wiele – sprawiały, że tamto uczucie, iż cała się rozpływa, odżywało w niej wciąż na nowo.

Kiedy Willerkins przyniósł kufer z powozu pastora, Althorpe przeprosił ich i poszedł się przebrać. Odzież, którą przechowywano na strychu na probostwie, kiedyś należała do niego, lecz mimo to okazała się niewiele lepsza od tej pożyczonej. Nie był już chuderlawym młodzieniaszkiem, który uciekał na morza szukać siedmiu cudów świata, ani słusznej postawy młodym oficerem, który wyruszał na wojnę. Bary miał zdecydowanie szersze i niebieska aksamitna kurtka od munduru, którą przywiózł Stanley, trzeszczała w szwach. Wysoki biały kołnierz lnianej koszuli wydawał się go dusić, a guziki kremowej jedwabnej kamizelki sprawdzały wytrzymałość obszycia wokół dziurek. Nankinowe spodnie pasowały trochę lepiej, ale uda miał tak muskularne, że cienka tkanina opinała się na nich równie nieprzyzwoicie, jak mokre płócienne kalesony, których, choć starała się jak mogła, Annalea zapewne nigdy nie zdoła usunąć z pamięci.

Miał w sobie coś z pirata. Z lśniącymi czarnymi włosami i ogorzałą cerą mogła go sobie łatwo wyobrazić stojącego na rozkołysanym pokładzie wysokiego żaglowca, z dłońmi na kole sterowym, z uśmiechem tak złowieszczym, jak czaszka i piszczele na fladze powiewającej mu nad głową.

Równie spontanicznie jak wyobrażała sobie Emory'ego jako pirata, odrzucała od siebie myśl, że jest zdrajcą. Jeśli był podstępnym, zdradzieckim złoczyńcą, czy jakaś cząstka tej jego przewrotności nie powinna odbić się w jego oczach, czy w sposobie bycia? Jeśli z zimną krwią mordował ludzi, to czy nie powinien zdradzić choćby nieśmiałej chęci zamordowania Lucylli Althorpe, gdy wdzięcząc się do niego, błagała, by opowiedział o swoich wizjach życia na okręcie, spadających na niego jak błyskawica? Przecież nawet Florencja, słuchając jej, zaciskała co chwila dłoń na srebrnej gałce laski.

Gdy Throckmorton pojawił się, by uderzyć w gong na szóstą, burza srożyła się już w całej pełni. Willerkins oznajmił, że powóz pastora odprowadzono do stajni, by podmuch nie zwiał go do morza, i że pozwolił sobie przygotować dla gości dodatkową sypialnię. Oczy Lucylli rozszerzyły się z przerażenia na samą myśl o spędzeniu nocy w Widdicombe House, a gdy wiatr zaczął zawodzić, a deszcz tłuc w okna niczym potężne bicze, zatrwożona zaczęła rozdzierająco szlochać.

Ze względu na podeszły wiek Florencji kolację podano wcześnie, bo już o ósmej. W czasie posiłku złożonego z gotowanych kurcząt, pieczeni baraniej i duszonych cynaderek Anna tylko wodziła widelcem po talerzu, zgarniając na kupkę jedzenie, a potem je rozgrzebując. Jednym okiem zerkała w okno na błyskawice, którym towarzyszyły potężne grzmoty, drugim zaś na Emory'ego Althorpe'a, a jeśli zdołała, od czasu do czasu rzucała jeszcze szybkie spojrzenie na Stanley a, który teraz poczuł się w obowiązku przypomnieć, że Emory nigdy nie lubił cynaderek, nie przepadał za marynowanym węgorzem i źle znosił gastryczne efekty jakie daje kapusta. Lucylla irytowała Annę coraz bardziej, śmiejąc się wysokim, dźwięcznym falsetem prawie ze wszystkiego, co mówił Emory. Przerywała też mężowi, chełpliwym tonem wtrącając do rozmowy coś zupełnie nieistotnego.

Po kolacji wrócili do salonu, gdzie podano brandy. Na tacy obok stała mała tekowa kasetka. Zanim Willerkins zbliżył się do mężczyzn, otworzył kasetkę przed Florencją, która poczęstowała się cygarem, odgryzła koniec i wypluła go mniej więcej w kierunku paleniska.

Dopiero to spowodowało, że Lucylla kompletnie oniemiała, zwłaszcza gdy Emory potarł zapałkę i zapalił cygaro Florencji, a potem od niechcenia wrócił na swoje miejsce i sam też zapalił.

Zarówno ojciec, jak i brat Annalei gustowali w tytoniu, i chociaż w całym swoim życiu nie widziała palącej kobiety, docierały do niej plotki, że królowa od czasu do czasu nie gardzi poobiednim cygarem.

W eleganckich sferach Londynu uchodziło, rzecz jasna, za najwyższy nietakt, gdy dżentelmen palił w obecności damy. Ale oni nie znajdowali się w Londynie, tylko w Devonshire, w odludnym domostwie na szczycie skał omiatanych burzą, a ponieważ to właśnie dama pociągnęła pierwszy dymek, ta reguła bon tonu, jak wiele innych, na które tu nie zważano, wydawała się raczej bez znaczenia.

Annę korciło, by też spróbować cygara, i byłaby to zrobiła, gdyby Lucylla nie klasnęła w rączęta i nie oświadczyła, że to bardzo zabawne tak niegrzecznie się zachowywać. Choć Stanley zdecydowanie jej to odradzał, zmusiła Emory'ego, by zapalił jej cygaro, a gdy to zrobił, dostała ataku kaszlu i potoki łez prawie ją oślepiły. Gdy jej przeszło, jej twarz mieniła się odcieniami barw od szarości do efektownej zieleni.

Florencja i mężczyźni zajęli się popijaniem koniaku, z małymi przerwami, gdy matka natura upominała się o swoje prawa.

Spodziewam się, że na śniadanie znów dostaniemy cynaderki — zauważyła Florencja, gdy strąciła ostatni długi kawałek spopielałego tytoniu. – Mildred za nic nie zmarnuje dobrych podrobów. Podnieście skorupkę ciasta na którejś z jej potraw, a znajdziecie resztki z poprzedniego posiłku, zwykle zamaskowane musztardą lub koprem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miała okazję gotować dla więcej niż jednego gościa, więc na śniadanie albo będzie dosyć jedzenia dla dziesięciu, albo ledwie starczy na zapchanie dziury w zębie.

Pani już okazała nam nadzwyczajną gościnność, lady Widdicom– be. Żałuję, że jesteśmy zmuszeni jej nadużywać.

Nonsens, pastorze. Od nie wiem ilu lat nie miałam pod swoim dachem takich przystojnych dżentelmenów. A teraz was pożegnam i oddalę się do łóżka, bo moglibyście się poczuć skrępowani, gdybym zdrzemnęła się w fotelu.

Przyjęła pomoc Emory'ego przy wstawaniu z fotela i sztywno podeszła do drzwi.

Willerkins zaprowadzi pana, pastorze, do pańskiego pokoju, gdy będzie pan gotów. Zapewnia, że przygotował dla pana jedną z najbardziej cywilizowanych sypialni. Rory, skarbie, ciebie przenieśliśmy znów ze strychu na dół i zainstalowaliśmy w pokoju z wodnym klozetem i prawdziwą wanną. Liczę na to, że nie pomylisz tych dwu urządzeń – dodała z mrugnięciem. – Anno, zechciej mnie odprowadzić na schody, a potem wróć i czyń honory domu. Wszystkich proszę, siedźcie państwo,

jak długo macie ochotę. Wątpię, czy uda mi się pospać przy tych grzmotach, ale po trzech koniakach, z pomocą Willerkinsa powinnam całkiem łatwo trafić do łóżka.

Gdy Florencja ostatni raz złożyła ukłon na dobranoc, Annalea ruszyła z nią korytarzem, niosąc potrójny świecznik, by wzmocnić światło rzucane przez rzadko rozmieszczone kinkiety.

No i? – spytała szeptem Florencja, przysunąwszy się do Anny. – Jak oceniasz ten wieczór?

Anna obejrzała się przez ramię.

Myślę, że wielebny Althorpe naprawdę cieszy się z powrotu brata. W każdym razie bardzo usilnie się stara pomóc mu odtworzyć jakieś wspomnienia. Co do Lucylli...

Florencja zakasłała.

Myślę, że gdyby słodka Lucy 11 a jeszcze przez chwilę rozbierała go wzrokiem, jej spojrzenie wypaliłoby Emory'emu dziury w spodniach.

Cioteczko!

Nigdy tak do mnie nie mów! Nie jestem aż taka stara i zasuszona, by nie doceniać atrybutów zdrowego męskiego ciała. A i ty nie powinnaś udawać przede mną niewiniątka, młoda damo. To nie ja uprawiałam szermierkę na języki z tym ladaco dziś po południu na skałach.

Anna zastygła jak słup soli i nim odzyskała głos, ciotka oddaliła się na kilka kroków mrocznym korytarzem.

Ciocia nas widziała?

Dobry Boże, gdybym tak mogła widzieć wyraźnie drugi koniec pokoju, nie odbywałabym co rano konwersacji z moim wieszakiem. To Ethel cię widziała. Powiedziała Mildred, a Mildred powiedziała Willer– kinsowi, a Willerkins – Florencja zrobiła pół obrotu i uniosła brwi w kierunku, gdzie Willerkins czaił się w ciemności – mówi mi o wszystkim.

Nie żebym sama nie odgadła, że coś się święci, młoda damo, bo przez cały wieczór masz takie zarumienione policzki, i bardzo ci z tym ładnie.

Żałuję, że nie widziałam tego na własne oczy. Willerkins mówi, że twój narzeczony miał osobliwy widok do oglądania.

Och, ciotuniu! To nie była inicj atywa pana Althorpe' a, tylko moj a.

Całkowicie moja. Za wszelką cenę chciałam zniechęcić lorda Barrimo– re'a do oświadczyn i jedyne, co mogłam wymyślić na poczekaniu, to...

Rzucić się w ramiona innego mężczyzny? A Rory oczywiście zrobił ci tę uprzejmość... Proszę, jaki szarmancki! – Florencja ściągnęła usta. – Podejrzewam, że ci się udało zniechęcić markiza. Jak mi zdała relację Ethel, biedak miał kark sztywny z obrazy, słyszała, jak mu trzeszczał, gdy wsiadał do powozu. To cud, że nie stawił się tu dziś wieczór,

żądając pojedynku, i całe szczęście dla nas, że burza nadeszła tak szybko. Z drugiej strony, wcale się nie zdziwię, jeśli wkrótce zjawi się tutaj twój brat z nakazem zabrania cię z tego domu bezwstydnej rozpusty.

Anna jęknęła cicho, gdyż nawet przez myśl jej nie przeszło, że ewentualne reperkusje mogłyby objąć również ciotkę. Świecznik zaczął jej ciążyć, przechylił jej się w ręku i wosk zaczął kapać na podłogę. Anna z pewnością upuściłaby ten ciężar, gdyby znajoma ręka nie sięgnęła jej przez ramię i łagodnie jej od niego nie uwolniła. Emory pojawił się po cichu za nimi i teraz stał obok Anny z twarzą skąpaną w jaskrawożół– tym blasku, a jego oczy odbijały iskierki świec.

Jeśli, moje panie, rozdzielamy winę, upominam się o swoją część.

Sądzę, że na ten osobliwy widok zapracowaliśmy oboje.

Zostawił Annę, która wodziła za nim oczami, gdy przekazywał Wil– lerkinsowi świecznik i zbliżył się do Florencji oczekującej u stóp schodów. Uśmiechnęła się do niego wszystkimi zmarszczkami i dotknęła jego policzka pokrzywioną dłonią.

Ty sam stanowisz osobliwy widok, taki jesteś przystojny – szepnęła. – Gdybym była sześćdziesiąt lat młodsza, albo chociaż czterdzieści...

Pochwycił jej dłoń i przycisnął do ust.

Jeszcze teraz chyba nie dorównałbym pani kroku.

Jej uśmiech trwał jeszcze przez chwilę, a potem ustąpił miejsca westchnieniu rezygnacji.

Nie podejrzewam, że będziemy długo cieszyć się twoim towarzystwem, prawda? Ale chyba nie opuścisz nas bez pożegnania?

Co do tego, daję słowo, chociaż nie potrafię znaleźć słów ani czynów, które wyraziłyby moją wdzięczność.

Florencja znów chrząknęła.

Chciałabym być dość zepsuta, żeby ci coś doradzić.

Ciotka cofnęła rękę, ujęła Willerkinsa pod ramię i odwróciła się w kierunku schodów. Emory stał przy balustradzie, dopóki nie weszli na górę, i jeszcze kilka sekund potem spoglądał na cienie rzucane przez świece unoszone w głąb korytarza.

Anna stała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Biały muślin jej sukni połyskiwał w mroku, rumieńce na policzkach wyglądały jak plamy farby na bladej twarzy.

Dlaczego ciocia sądzi, że może pan odjechać bez pożegnania?

Bo gdybym miał trochę rozsądku, wyjechałbym teraz, wykorzystując burzę.

Jakaż to korzyść? Jak można przemoknięcie i febrę uważać za coś korzystnego?

Ryzykując tylko własnym zdrowiem i nie wystawiając na niebezpieczeństwo nikogo innego.

Jego głos był tak łagodny i stłumiony, jak cienie wokół nich, i Anna próbowała nie zauważać, że jego wzrok, gdy z nią rozmawia, przesuwa się wzdłuż linii jej szyi, na ramiona i głęboki dekolt stanika. Przebierając się do kolacji, najpierw sięgnęła po dzienną bawełnianą sukienkę z wysoko zasłoniętą szyją, lecz zrezygnowała z niej i –jakże niemądrze – wybrała lśniącą jedwabną suknię, przejrzystą jak mgiełka, bynajmniej nie stanowiąca osłony dla piersi.

Dokąd miałby się pan udać? Nie pamiętając, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem, jak może pan podróżować dokądkolwiek? Czy nie wystawia się pan na większe niebezpieczeństwo i nie zmierza na oślep w pułapkę?

Przysunął się bliżej.

Pochlebia mi, panno Fairchilde, pani troska o mnie.

Ja się nie troszczę – zaprotestowała spokojnie. – Ja... ja tylko staram się być praktyczna. Czy nie uważa pan, że to śmieszne, żeby człowiek, który stracił pamięć, w takim pośpiechu wyjeżdżał z jedynego miejsca, w którym może się czuć bezpieczny?

Nie bardziej niż to, że młoda kobieta rujnuje sobie opinię, zamiast po prostu odrzucić propozycję małżeństwa.

Anna wzdrygnęła się, gdy wyjątkowo głośny trzask pioruna zatrząsł domem aż po fundamenty. Jej rumieniec rozlał się aż na szyję i przebiegł dreszczem po skórze.

Dżentelmen – wyszeptała – nie wspominałby o tym incydencie.

Stał na tyle blisko, by pociągnąć lok ciemnych włosów zabłąkany na

jej ramieniu i wziąć go w palce.

Słyszała pani, co brat o mnie opowiadał przez cały wieczór. Jeśli nawet nie jestem czymś gorszym, to możemy spokojnie przyjąć, że nie jestem dżentelmenem, przynajmniej nie w ścisłym tego słowa znaczeniu. A co do zapomnienia o tym incydencie... – powoli nawijał na palec pasmo jej włosów. – Ilekroć na panią spojrzałem, przyłapywałem się na tym, że chciałbym do niego wrócić choć na chwilę.

Najlepiej więc – powiedziała, wstrzymując oddech – nie patrzeć na mnie.

To tak, jakby kazać komuś nie patrzeć na słońce, gdy cały czas potyka się w ciemności.

Uśmiechnął się, a wtedy podłoga pod jej stopami zmieniła się w lotne piaski.

To te jego oczy, stwierdziła. Ciemne, magnetyczne, tajemnicze– nie mogła przed nimi uciec. Dziś przy kolacji za każdym razem gdy na nią

spoglądał, sięgała do poręczy krzesła, by nie dać się przeciągnąć na drugą stronę stołu. Później, w salonie, próbowała skupić uwagę na czymkolwiek innym: na ścianie deszczu majaczącej za oknem, na niebieskich i pomarańczowych płomieniach na kominku, na imponujących pięciu centymetrach popiołu, narastającego na końcu cygara ciotki, ale za każdym razem gdy osłabiała czujność, znów przyciągała ją milcząca postać przy kominku.

Emory Althorpe znajdował się trzy metry od niej, po drugiej stronie salonu, ale mógłby równie dobrze siedzieć tuż obok, przyciskając uda do jej ud, obejmując ją, wyciskając wargami gorące ślady na jej szyi.

Teraz stał pół kroku od niej, a jednak czuła się, jakby był wewnątrz jej skóry. Powietrze między nimi iskrzyło i czuło się, jakby burza wdarła się do holu i najlżejsze zetknięcie miało zapalić ogień błyskawicy, i zamienić ich oboje w popiół.

Jego uśmiech stawał się coraz szerszy, jak gdyby czytał w jej myślach.

Za pochwycony lok łagodnie przyciągnął ją do siebie, schylił głowę i przycisnął usta do jej ust. Oczy Anny pozostały szeroko otwarte i utkwione w jednym punkcie, ale nie było w nich wybuchu jaskrawego światła, nie było natychmiastowego spopielenia. Chłonęła pocałunek stopniowo, zaczynając od ust i dopiero po chwili czując, jak ciepłą spiralą spływa w dół. Gdy owładnęło nią gorąco i rozkosz, zacisnęła powieki i pochyliła się dobrowolnie w jego rozpostarte ramiona. Jej wargi nie potrzebowały zachęty, by się rozchylić na spotkanie powolnego, zmysłowego nacisku jego języka i wydać westchnienie, które niosło w sobie tęsknotę, samotność i bezradność wobec budzących się emocji.

Drzwi za nimi otworzyły się, lecz żadne tego nie zauważyło. Nie zauważyli też wielebnego Stanleya Althorpe'a, który wyszedł z salonu i zatrzymał się tak gwałtownie, że jego żona straciła równowagę i wpadła mu wprost na plecy.

Stanley, co na miłość boską...! – szczęka Lucylli opadła, gdy i ona dojrzała parę trwającą w uścisku.

Anna wyrwała się z objęć Emory'ego i zakryła usta dłonią, tłumiąc krzyk przestrachu.

A to dopiero! – mruknęła Lucylla z oczami okrągłymi i świecącymi jak nowo wybite monety. – I mówisz, że on dopiero dwa dni temu odzyskał przytomność? Śmiem twierdzić, że za następne dwa dni będziemy urządzać ceremonię ślubną.

Krótki, zduszony odgłos przedarł się przez palce Annalei i po raz drugi tego dnia zakręciła się na pięcie, i pędem rzuciła do ucieczki.

Słyszała wołający ją głos Emory'ego, gdy frunęła w górę po schodach, ale nie przystanęła. Podkasała spódnice i pędziła w powodzi jedwabiu, z sercem tłukącym się w piersi, nie ośmielając się spojrzeć na oskarży– ciełskie twarze ani nawet zwolnić, gdy zniknęła im z oczu w mroku górnego podestu.

W holu zapalono tylko dwa kinkiety. W ciemnej przerwie pomiędzy nimi były śliskie fragmenty podłogi i zagięte rogi dywanów czyhające na nieuważną stopę. Annie udało się jednak pokonać te zasadzki i gdy wreszcie znalazła się w swoim pokoju, zamknęła za sobą ciężkie drzwi z trzaskiem rozchodzącym się echem po całym domu.

14

1 Viedy u jej drzwi dało się słyszeć pukanie, było tak ciche i nieśmiałe, że Annalea była skłonna uznać je za wytwór wyobraźni. Minęły prawie dwie godziny, odkąd zamknęła się w pokoju, mając na pocieszenie tylko przewalające się grzmoty i kilka szklanek doskonałego czerwonego wina ciotki.

Jej pierwszą reakcją było zignorować pukanie i każdego, kto ośmielałby się naigrawać z jej poniżenia.

Kiedy pukanie powtórzyło się, nie było głośniejsze, ale miało w sobie coś takiego, jakby ten, kto uderzał zgiętymi palcami w drewno, chciał przekazać, że będzie to robił bez końca, dopóki ona się nie ugnie. Podeszła boso do drzwi, przycisnęła usta do framugi i szepnęła:

Ktokolwiek tam jest, niech odejdzie. Śpię.

Proszę mi wybaczyć, że panią niepokoję, ale muszę się z paniąna chwilę zobaczyć.

Anna wyprostowała się i wlepiła wzrok w drzwi.

Ja natomiast absolutnie nie pragnę pana widzieć.

Proszę. Tylko na chwilę.

Ja zaś proszę – odparła twardo – żeby pan odszedł.

Chcę porozmawiać o ważnej sprawie – nalegał Emory.

Zdaje mi się, że właśnie pan ze mną rozmawia.

Po prawdzie to nie. Rozmawiam z drzwiami.

Na miłość boską! – wykrzyknęła, przekręcając gwałtownym ruchem gałkę. – Jak to możliwe, że pan... – uchyliła drzwi na szerokość dłoni i rzuciła wściekłe spojrzenie Althorpe'owi – ...ma czelność

zakłócać mi spokój? Jak pan może być tak niedelikatny, kiedy nawet najbardziej zidiociały wieśniak o zakutym łbie zdawałby sobie sprawę, że jest ostatnią osobą na świecie, z którą chciałabym mieć do czynienia i prowadzić dyskusję właśnie w tej chwili?

Emory, ubrany tylko w spodnie, wysokie buty i batystową koszulę, zrobił ostrożny krok do tyłu, niepewny, co może wylecieć na niego z ciemności. Zanim doszedł do siebie, drzwi znów się zamknęły i usłyszał gniewny syk:

A teraz... niech pan sobie idzie!

Dla wzmocnienia efektu Anna przekręciła klucz w zamku i wyjęła go, robiąc dosyć hałasu, by nie było wątpliwości, że zakończyła dyskusję. Czekała, nasłuchując, trochę licząc na to, że zapuka znowu, w pełni przygotowana ignorować go do upadłego. Jednak po kilku minutach ciszy opuściła posterunek i odwróciła się z satysfakcją.

Emory Althorpe stał tuż za nią, jak wysokie białe widmo wyłaniające się z cienia.

Wyciągnął ręce i objął ją w talii, żeby nie uderzyła się boleśnie o drzwi, gdy pod wpływem zaskoczenia ugięły się pod nią nogi.

Jeszcze raz błagam o przebaczenie. Nie zamierzałem pani przerazić.

Którędy pan wszedł? Jak...? – Annalea przypomniała sobie, co ciotka mówiła o ukrytych przejściach między większością pokoi, i powiodła dzikim wzrokiem po ścianach i półkach, by zobaczyć, czy nie rozsunęły się jakieś zamaskowane ruchome elementy. – Jak pan się tu dostał?

Pani pokój łączy się z drugim przez garderobę – powiedział spokojnie.

Przeszedł pan przez garderobę?

Jest trochę za mokro, bym wspinał się po wierzbie.

Jego silenie się na dowcipy sprawiło, że uniosła dłoń do skroni.

Panie Althorpe, jestem bardzo zmęczona. Wydaje mi się, że jasno dałam do zrozumienia, że chcę zostać sama...

Po co? Żeby chodzić w kółko po pokoju przez całą noc i martwić się, co moja szwagierka powie lub zrobi jutro rano?

Ona nie zdoła zaszargać mojej reputacji bardziej niż lord Barri– more – powiedziała Anna z westchnieniem. – Ale oczywiście jeżeli poczuwa się pan do wypełnienia moralnego zobowiązania, to proszę bardzo, niech pan mi się oświadczy. Ja odrzucę pańską propozycję i stanie się zadość wymaganiom dobrego tonu.

Oświadczyć się? Mam pani zaproponować małżeństwo?

Powiedział pan, że chce ze mną rozmawiać w ważnej sprawie.

No tak... ale... zapewniam panią, że to nie ma nic wspólnego z propozycją małżeństwa.

Jego zaskoczenie było szczere, że Anna szybko postarała się pokryć kpiną własne zmieszanie.

Aha. Mogę zatem przypuszczać, że nie odzyskał pan pamięci ani sumienia. Błagam, niech mnie pan oświeci, jaki inny powód skłonił pana do wdarcia się do mej sypialni w środku nocy?

Chciałem się przekonać, czy nic pani nie jest.

Jak pan widzi, mam się doskonale. Nie rzuciłam się z okna ani nie naznaczyłam policzka piętnem nierządnicy. Mam jednak pewność, że gdyby był zwyczaj piętnowania głupców, słusznie by mi się to należało, gdyż niczego innego z siebie nie robię przez cały dzień. Tak czy inaczej, za niewielki grzech dwóch nieopatrznych pocałunków, nie przywdzieję włosiennicy i nie będę się biczować do krwi wierzbowymi rózgami.

To, że pani tak myśli, to dla mnie wielka ulga – zadumał się.

A ja czuję ulgę, że panu ulżyło. A teraz proszę, niech pan się wynosi, zanim ktoś nas usłyszy lub zobaczy sam na sam w mojej sypialni, bo w przeciwnym razie będzie pan zmuszony rzeczywiście osłonić mnie swoim nazwiskiem, a ja będę zmuszona się na to zgodzić, i oboje będziemy nieszczęśliwi do końca naszych dni.

Poryw wiatru uderzył w okna i przeciąg wionął przez otwarte drzwi garderoby. Miał dość mocy, by zdmuchnąć świecę płonącą na stoliku, tak że ciemności rozpraszał tylko ogień z kominka. Czując usprawiedliwiony niepokój z powodu bliskości Emory'ego, Anna otarła się o niego i podeszła do okna, by ponownie zapalić tlący się knot

Emory podążył za nią najpierw tylko oczyma, gdyż wyglądała wspaniale w długiej, powłóczystej koszuli i szlafroczku z batystu zwiewnego jak szept. Włosy miała rozpuszczone i rozrzucone na ramionach. Różowe palce wystawały jej spod obrąbka koszuli, a kiedy przeszła w pobliże kominka, światło ułatwiło wszelkie spekulacje na temat kształtów i okrągłości przeświecających przez cienką osłonę przejrzystej tkaniny.

Tak naprawdę to przyszedłem się pożegnać. Pani ciocia wstaje z pierwszym pianiem koguta, więc mogę być pewien, że ją jeszcze zobaczę, nim odjadę, ale nie byłem pewien, jakie pani ma zwyczaje w kwestii snu, a nie chciałem odjechać bez podziękowania za wszystko, co pani dla mnie zrobiła.

Anna stała odwrócona plecami i wpatrywała się w okno.

Nie zrobiłam nic wielkiego.

Czyżby? – Podszedł bliżej i stanął za nią. – Tylko tyle, że znalazła mnie pani twarzą w wodzie i wyciągnęła na piasek, tam wylała mi wodę z płuc i niewątpliwie uratowała mi życie.

Każdy by zrobił to samo – powiedziała, bagatelizując swój czyn wzruszeniem ramion. – Nie powinno to spowodować, że nie będzie pan mógł spać po nocach, uważając się za niewdzięcznika.

Na stole obok niej stała na wpół opróżniona karafka i szklanka na grubość palca napełniona resztką wina mieniącego się czerwono w świetle świecy, co potwierdzało, skąd pochodzi słodki zapach, który Emory wyczuł w oddechu Anny. Mosiężny klucz od kasety z bronią leżał obok – postarał się wcześniej wsunąć go Annie z powrotem do kieszeni. Zauważył też błysk złota świadczący o tym, że nie zdjęła z szyi klucza od kasy okrętowej.

Zapytała mnie pani, co zrobię, gdy stąd odjadę – powiedział cicho – dokąd się udam. Czy to będzie niedyskretne, jeśli ja spytam panią o to samo.

Mnie? To żadna tajemnica. Kiedy brat przyjedzie mnie zabrać, a z pewnością zrobi to, jak tylko pogoda się poprawi, powie mi jasno, że mam wracać do Londynu bez dalszych ceregieli... – przerwała i podniosła rękę, by rozmasować nagłą sztywność karku. – Gdy już tam się znajdę, będzie mi wypadało uczestniczyć jak dawniej w niezliczonych przyjęciach, balach i maskaradach. Uśmiechać się i krygować przed nową paradą wy– moczkowatych wielbicieli, których matka będzie zapraszała, by mnie obejrzeli. I zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem, będę zmuszona poślubić tego, który jej zdaniem będzie miał najwięcej do ofiarowania, jeśli chodzi o bogactwo i wpływy. Urodzę mu dzieci bez słowa protestu i będę je wychowywać, by zajęły właściwą pozycję w towarzystwie.

Nie brzmi to zbyt interesująco.

Zamknęła oczy.

Większość ludzi nie ma interesującego życia, panie Althorpe. Nie możemy wszyscy być piratami i awanturnikami.

Puścił mimo uszu ten gorzki docinek.

Nie martwi się pani, że pani niegdysiejszy narzeczony rozpowie w Londynie o swej zranionej dumie?

Trochę nad tym myślałam i uważam, że skoro to taki arogancki, pompatyczny zarozumialec, nie leżałoby w jego naturze ośmieszać się przez przyznanie, że nie potrafił zdobyć moich względów. I mocno wątpię, czy kiedykolwiek w przyszłości poruszy sprawę związku między nami.

W takim razie wszystko układa się po pani myśli.

Tak, chyba tak – zgodziła się potulnie.

Na dworze trwała jeszcze burza, była już jednak zbyt daleko, by przez zwały chmur przedarło się coś więcej niż króciutki błysk. Pomiędzy błyskawicami było ciemno choć oko wykol i wewnętrzna szyba jak zwierciadło odbijała oświetlone świecą wizerunki Annalei i Emory'ego.

Oboje w mgnieniu oka zorientowali się, że wzajemnie przypatrują się swoim odbiciom.

Gdy jej oczy czujnie śledziły każdy jego ruch, ujął za nadgarstek jej wzniesioną rękę, po czym delikatnie ją opuścił. Ułożył dłonie na jej karku, tuż poniżej granicy włosów i zaczął ugniatać naprężone mięśnie ramion, uciskiem kciuków starając się rozluźnić napięcie szyi.

Zidiociały wieśniak o zakutym łbie? – powiedział do siebie.

To... ulubione określenie mojego brata, gdy chce powiedzieć coś serdecznego o naszym premierze, i to było najlepsze co mi przyszło do głowy w tamtej chwili.

Cóż, przynajmniej pochlebia mi, że pomyślała pani o jakichś serdecznościach pod moim adresem.

Przytomność umysłu zaczęła opuszczać Annę. Zacisnęła opuszczone dłonie w pięści i próbowała zmusić swe ciało do zachowania obojętności. Nic z tego. Wbrew jego staraniom, by złagodzić jej napięcie, czuła, że z każdym pociągnięciem jego kciuków napięcie się wzmaga. Gdy odgarnął na bok lśniące pasmo jej włosów i schylił się tak, że na uchu poczuła jego oddech, wszystko co była w stanie zrobić, to głośno nabrać powietrza.

Zapewniam panią, że gdybym widział najmniejszą szansę, że te oskarżenia przeciwko mnie to tylko koszmarny sen, gdybym był przekonany, że obudziwszy się jutro, odkryję, że jestem tylko jednym z wielu darmozjadów należących do dobrego towarzystwa... – Płytkie westchnienie rozpaczy połaskotało jej ucho. – Gdybym choć wiedział na pewno, że nie jestem już szczęśliwie poślubiony jakiejś skośnookiej jędzy, nie wahałbym się zaproponować, że osłonię panią mym nazwiskiem i mym ciałem.

Anna patrzyła, jak jego usta wtulają się w zagłębienie jej szyi, każdym zmysłem skoncentrowana na ich cieple, na łagodnych muśnięciach jego rąk, na twardej ścianie naprężonych muskułów, napierających na jej plecy.

Co będzie, jeśli to jutro nigdy nie nadejdzie? – zapytała szeptem.

Jeśli nigdy nie odzyska pan pamięci? Co będzie, jeśli pana schwytają, zamkną do więzienia i powieszą... i nigdy nie pozna pan prawdy, kim pan jest i czym się zajmuje?

Jego głos był miękki jak aksamit.

Wtedy będę przeklinał siebie za to, iż straciłem okazję wykorzystania pięknej młodej kobiety, która mogłaby posłać mnie do grobu z tyloma wspomnieniami, że starczyłoby ich na całe życie wieczne!

Anna zapatrzyła się w przestrzeń, oszołomiona doznaniami targającymi jej ciałem. Emory już nie masował jej karku, ale dłonie wciąż opierał na krzywiźnie jej ramion, jak gdyby miał do tego pełne prawo. Jego usta, nie napotkawszy oporu, zsuwały się znów wzdłuż szyi, delikatnymi muśnięciami wytyczając ścieżkę do kołnierza jej szlafroka.

Anna bała się, że dłużej nie utrzyma się na drżących nogach, więc odchyliła głowę na jego ramię. Wygięła szyję i zachęciła jego usta, by nie przestawały zdobywać coraz to nowych obszarów jej skóry. Emory naznaczył wilgotną, krętą ścieżkę do jej ucha, potem na powrót do ramion, a kiedy całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz rozkoszy, otoczył ramieniem jej talię i przycisnął mocno do siebie.

Szlafroczek Anny był zawiązany dość luźno i wystarczyło jedno lekkie pociągnięcie ręki, by wysunąć z pętli satynową szarfę. Poły okrycia rozchyliły się i wargi Emory'ego zwolniły nieco natarcie, gdy kontemplował nie tylko odbicie jej twarzy w szybie, ale i pełną krągłość piersi, w miejscu gdzie wypychały nocną koszulę.

Annalea była samotna i zawstydzona – nie wspominając o tym, że lekko odurzona winem – i wiedział, że tylko skończony drań wykorzystałby jej bezbronność. Tylko skończony drań zagłębiłby usta w gęstej, lśniącej koronie włosów i tylko drań zsuwałby ukradkiem dłoń w dół, centymetr po centymetrze, aż jego palce dotkną bujnej dojrzałości jej ciała.

Czuł, że jej ciało sztywnieje ze zdumienia, ale go nie odepchnęła.

Nie zaprotestowała inaczej niż tylko ulotnym piśnięciem, gdy przesuwał kciukiem po jej sutku, wygładzając i drażniąc już dobrze zarysowane kółeczko, aż czubek stał się dość twardy, by wydobyć pomruk z jego gardła. Kiedy najgorsze już się stało, pozostało tylko rozwiązać wstążki stanika i wsunąć rękę pod leciutki batyst, tak że ciało stykało się z ciałem, jej niewiarygodnie jedwabista skóra z jego szorstkimi zrogowace– niami, które, wiedział to instynktownie, nie dotykały takich śliczności od bardzo dawna.

Emory zaklął cicho, gdy rozgrzana krew zawrzała w jego żyłach, zmieniając to, co się zaczęło jako narastające podniecenie, w twarde, pożądliwe i bolesne napięcie. Poruszył ręką zaplątaną w batystową mgiełkę i zaczął gładzić brzuch Anny, i posuwać się w dół, póki palce nie dotarły do złączenia ud. Materia była dość cienka, by wyczuł miękkie włosy i to, co otaczały. Ustami wtulonymi w szyję Anny wydał następne

ciche westchnienie i zaczął wodzić palcami w tę i z powrotem, za każdym razem głębiej wnikając w to delikatne miejsce. Wnikał tak głęboko, jak na to pozwalała tkanina koszuli, aż stała się wilgotna, a Anna już nie popiskiwała z rozkoszy, lecz zachłystywała się, oddychała szybko, prężąc się i przyciskając mocno do jego palców.

Emory mruczał jej coś do ucha, ale była zbyt rozproszona, żeby go rozumieć. Jej ciało nigdy jeszcze nie doświadczyło tak niepokojącej rozkoszy i chociaż wiedziała co nieco o niezdrowych przyjemnościach, które można wywołać dzięki takim manipulacjom, nigdy nie śmiała sama ich wypróbować. Ledwie mogła uwierzyć, że pozwala mężczyźnie, i to zupełnie obcemu, którego poznała dwa dni temu, na takie bezwstydnie swobodne zachowanie. Wstyd jednak nieoczekiwanie stał się ostatnią rzeczą, która ją obchodziła. Liczyły się tylko jego palce – ich zręczne i zamierzone wtargnięcia, które pociągały jaku krawędzi nieznanej ekstazy.

Otworzyła w końcu oczy, a wzrok początkowo oślepiony światłem świecy nabrał ostrości i zobaczyła w szybie obraz swego wijącego się ciała. Rozchylony szlafrok odsłaniał nagą pierś. Emory wtulał się w jej szyję, wodząc po niej wargami, a jego palce poruszały się między jej udami, napinając koszulę z każdym przejmującym pchnięciem.

Chrypliwy krzyk wyrwał jej się z gardła i wyrwała się rozpaczliwie z jego ramion. Kolana uginały się pod nią nawet wtedy, gdy kurczowo trzymała się aksamitnych kotar, by uniknąć potknięcia. Uderzyła o krawędź stołu, który zakołysał się, wprawiając w wibracje szklankę i wstrząsając lichtarzem. Wcisnęła się w kąt, zagarniając ze sobą aksamitną dra– perię niczym tarczę. Stała, dysząc, ze wzrokiem wbitym z najwyższym przerażeniem w Emory'ego Althorpe'a, który zwykłym sobie kocim ruchem pochwycił szklankę, by nie spadła na podłogę i się nie rozbiła.

Gdy zaprowadził porządek, wyciągnął ręce ku bladej postaci dygocącej w kącie.

Anno...

Nie zbliżaj się do mnie! – krzyknęła, gdy zrobił krok w jej kierunku. Skuliła się jeszcze bardziej i podciągnęła wyżej stłamszoną aksamitną płachtę.

Emory zatrzymał się.

Anno! Wybacz mi. Nie miałem zamiaru cię przerazić.

Nie, pan tylko miał zamiar mnie zniewolić? Wy... wykorzystać mnie, tak żeby pan mógł zabrać do grobu wspomnienia rozkoszy.

Jej sarkazm ukłuł go, ale przyznał, że nie był on bezpodstawny.

Masz rację. Oczywiście masz absolutną rację i dlatego powtarzam: wybacz mi. Jestem łotrem i złoczyńcą i nie będę cię winił, jeśli nazwiesz

mnie każdym z brudnych wyzwisk, które kiedykolwiek przeszły przez usta twojemu bratu, ale musisz też uwierzyć, że nie zrobiłbym niczego, by cię zranić lub skompromitować w jakikolwiek sposób.

Cóż za szlachetna deklaracja – wyjąkała, szczękając zębami – po tym, co pan zrobił.

Nie wiedząc, co zrobić z rękami, przeczesał ze złością włosy i zaczął chodzić wzdłuż krawędzi łóżka.

Anna obserwowała go, trzęsąc się od pulsowania między udami.

Skóra ją piekła, jakby natarto ją szorstkim ręcznikiem i najlżejsze dotknięcie mogło sprawić, że zemdleje.

Przyznaję – powiedział wreszcie – że obecne okoliczności są cokolwiek bardziej kompromitujące niż dwa nieopatrzne pocałunki.

Ładne mi trochę!

No więc, dobrze. Znacznie bardziej. Ale wciąż nie aż tak, by naznaczyć pani pierś piętnem ladacznicy i postawić panią pod pręgierzem.

Może w pana opinii tak nie jest. W opinii kogoś, kto sam się mieni łotrem i złoczyńcą, kto choć nie potrafi sobie przypomnieć, czy ma żonę, to jednak niefrasobliwie szuka drogi do łóżka innej kobiety.

Na chwilę zapatrzył się gdzieś w dal i po czym spojrzał na nią i potrząsnął głową.

Nie jestem żonaty.

Skąd ta pewność?

Oczywiście nie mógłbym przysiąc na Biblię, ale jeśli byłaby w moim życiu kobieta, którą bym kochał dość mocno, by się z nią ożenić – przerwał, by odetchnąć – to bardzo wątpię, czy byłbym tak piekielnie bliski wyskoczenia ze skóry za każdym razem, gdy jestem blisko pani.

Anna nie była pewna, czy zamierzał powiedzieć jej komplement, czy usprawiedliwić swoje zachowanie. W żadnym razie nie chciała, żeby z czegokolwiek wyłaził. W minionym tygodniu złamała więcej zasad, zlekceważyła więcej konwenansów, zadała sobie więcej pytań, kim jest i czego chce od życia, niż kiedykolwiek przedtem. Oszukała brata, okłamała władze, konspirowała, by ukryć przestępcę, i zniszczyła szansę na świetny mariaż. I jeszcze stała tutaj, dygocąc z niepohamowanej żądzy, bo była to żądza, nie oszukiwała się, próbując to inaczej nazwać, która pchała ją w ramiona ostatniego człowieka na ziemi, do którego powinna czuć taki pociąg. Świadomość, że on zmaga się z podobnym przyciąganiem niewiele ją pocieszała. Wprost przeciwnie, przerażała ją i budziła niepokój.

Pora i okoliczności nie są bardziej sprzyjające, niż były dziesięć minut temu – dodał, fałszywie tłumacząc sobie jej milczenie. – Ale jeśli

to cię uspokoi i wyciągnie cię z tego przeklętego kąta, możemy zejść teraz do holu i obudzić mego brata.

Po co?

Jest przecież pastorem, prawda? Ma prawo udzielać ślubu. Jestem pewien, że zdołamy go namówić, by dopełnił formalności.

I to sąpana przeprosiny? Propozycja małżeństwa? Czy tylko jeszcze jeden sposób, żeby dostać to, czego pan chciał od początku?

Emory zmrużył oczy, w których błysnął cień groźby.

Szanowna pani, jeśli naprawdę chciałbym tego, czego tak walecznie broni pani draperią i dumą, wziąłbym to w mgnieniu oka i nic by pani nie mogła zrobić, by tego uniknąć lub mnie powstrzymać. Nie proponuję małżeństwa, żeby spokojnie pójść z panią do łóżka. I w ogóle bym go nie proponował, gdybym myślał, że to spowoduje choćby najmniejszą zwłokę w moim pospiesznym odjeździe z tej posiadłości.

Nic pana nie powstrzymuje, by odjechać teraz, natychmiast – wyrzuciła z siebie, płonąc ze wstrętu, czując, że chce go zranić, że gotowa jest zacząć bić go na oślep.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w mroczny kąt, w którym stała, a potem skłonił się kurtuazyjnie.

W rzeczy samej, nic mnie nie zatrzymuje. Jeszcze raz dziękuję za pani troskliwość w ciągu tych paru dni i błagam o wybaczenie za moje niestosowne wtargnięcie tutaj dziś w nocy. Chciałbym też życzyć pani wiele pomyślności na przyszłość, cokolwiek ona przyniesie.

Przyglądała się, jak przemierza pokój i znika w ciemnej garderobie.

Kilka sekund później usłyszała stłumione trzaśniecie zamykanych drzwi zewnętrznych i wiedziała, że odszedł. Odszedł, a jej na pocieszenie została tylko draperią i duma.

11

A

nnalea odkryła stratę dopiero rano. Nie chcąc nikogo widzieć, specjalnie pozostała w łóżku dłużej, niż miała w zwyczaju, i na wszelki wypadek kazała napełnić wannę, by w parującej kąpieli wygnać z siebie chłód, który zagnieździł się w jej ciele po nagłym wyjeździe Emory'ego Althorpe'a. Właśnie wtedy, rozbierając się do kąpieli, zauważyła zniknięcie klucza. Nosiła łańcuszek na szyi, odkąd Althorpe włożył go jej na plaży, ale teraz, choć przeszukała podłogę przy oknie i w kącie, nie

udało jej się znaleźć zguby. Tak samo zresztą, jak i klucza do kasety z bronią, który wieczorem położyła obok karafki z winem.

Kiedy Broom przyszedł pod drzwi, odesłała go, stąpającego niezdarnie i narzekającego, z powrotem do kuchni z wiadrami gorącej wody, których już nie chciała. Bez pomocy pokojówki ubrała się w prostą suknię o podwyższonej talii i nie wkładając w to wiele serca, przejechała szczotką po włosach, po czym zwinęła je w ciasny węzełek i upięła byle jak na czubku głowy. Zeszła na pierwsze piętro i pospieszyła korytarzem prosto do biblioteki.

Klucz znajdował się w kasecie i wystawał z zamka, tak samo jak wczorajszego popołudnia. Ale zamiast pięciu pistoletów w rypsowych kieszeniach były tylko trzy. Z przedziałów przeznaczonych na spłonki, naboje i proch połowa była pusta. Nowe straszne podejrzenie kazało Annie podejść do wielkiego biurka z czereśniowego drewna, gdzie, jak wiedziała, ciotka trzyma rachunki i zapiski domowe. Niecierpliwym szarpnięciem wysunęła górną szufladę, podniosła wieczko ozdobnej emaliowanej szkatułki, w której Florencja na początku tygodnia umieściła sto funtów z opłat za dzierżawę i ze sprzedaży cydru, i osłupiała, widząc, że kasetka jest pusta.

Boże drogi, on nas obrabował – wyszeptała.

Powiedzmy raczej, że pożyczył parę pensów – sprostowała Florencja, stając w drzwiach. – Musiałam go namawiać, by je przyjął.

Ciociu! On zabrał pistolety i...

I konia, siodło i plecak pełny ciastek roboty Mildred i kurczaków na zimno. Willerkins dołożył kompas i podał nazwę stacji pocztowej koło rogatki w Exeter, gdzie nie mają zwyczaju zadawać nieznajomym zbędnych pytań. Broom oczywiście potraktował to jak rzucenie rękawicy i odpowiedział na wyzwanie, podając całą listę gospód, tawern i burdeli o lepszej lub gorszej reputacji, gdzie moneta lub dwie gwarantują anonimowość.

Ale dokąd on pojedzie? – spytała Anna już spokojnie.

Dokądkolwiek, byle dalej od Torbay. Widzisz, „Belłerofont" wśliznął się w nocy do portu. Napoleon Bonaparte przybył tutaj i tłumy ciekawskich zaczną do nas napływać jak stada owiec czy bydła, choć, szczerze mówiąc, ja nie widzę w tym wielkiej atrakcji. Zawsze uważałam go za tłustego kurdupla w przyciasnych spodniach i byłam pewna, że ostatecznie zła krew wyjdzie na wierzch. Jeśli świnia potrafi ryjem znajdować trufle, to nie zmienia to faktu, że wciąż jest świnią. A skoro już jesteśmy przy dystyngowanych osobach – dodała Florencja – twój lord Barrimore czeka w salonie razem z twoim bratem. Miotałam się jak sza–

łona po całym domu, żeby cię znaleźć i ostrzec, nim wparujesz do salonu nieuprzedzona.

Annie z wrażenia znów zakręciło się w głowie i osunęła się ciężko na krzesło przy biurku.

Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby stanąć twarzą w twarz przed Barrimore'em w tak krótkim czasie po tym, jak go upokorzyła.

Nie chciała też snuć domysłów, jakimi słowami markiz ją powita, jak ostre będą sztylety jego spojrzeń ani jak lodowate jego słowa. Z gniewem brata, a nawet z jego pogardą, jakoś by sobie poradziła, ale myśl, że będzie ją strofował jak rozpuszczone dziewuszysko w obecności Bar– rimore'a, wystarczyła, by krew odpłynęła jej z twarzy z taką szybkością, jakby wyciekała z otwartej żyły.

Zawsze możemy powiedzieć, że byłaś tak wstrząśnięta swą winą, iż rzuciłaś się ze skały i że jesteś zbyt oszołomiona, by przyjmować gości – podpowiedziała Florencja z wyrafinowanym poczuciem humoru. – Ale śmiem powiedzieć, że to tylko odwlecze nieuniknione o dzień lub dwa. A poza tym, mogło być znacznie gorzej.

Annalea potrząsnęła głową.

Niczego gorszego sobie nie wyobrażam.

Cóż, po pierwsze, pastor i ta jego irytująca pliszka mogliby jeszcze tu być, a wtedy być może Willerkins musiałby sprowadzić żandarmów, by mnie aresztowali pod zarzutem morderstwa. Gdy słuchałam jej nieustannego gderania przy śniadaniu, niewiele brakowało, żebym stuknęła się laską w głowę, by doświadczyć czegoś mniej przykrego.

Gdy Anna podniosła głowę, jej oczy srebrzyły się od łez.

Ach, ciotuniu, chciałabym zostać tu z tobą na zawsze.

Florencja splotła dłonie.

Też bym pragnęła, żeby tak się mogło stać, duszko, ale... – zmusiła się do uśmiechu. – Dobry Boże, dziecino, po miesiącu byłabyś równie pomylona, jak my wszyscy. Przeżyłyśmy jednak razem kawałek przygody, nie zaprzeczysz? I odkryłaś, w co wierzę, że nie jestem tak straszna ani tak zdziwaczała, jak opowiada o mnie twoja matka.

Jesteś słodka, miła i szczodra aż do przesady.

Florencja zadrżała i spojrzała w dół na swe dłonie, próbując zachować obojętność, ale wypadło to żałośnie.

Będę ci wdzięczna, jeśli nie powtórzysz tego nikomu, młoda damo, bo to by poważnie nadwyrężyło moją reputację starej wariatki. A teraz chodźmy. – Wyprostowała ramiona i wysunęła brodę. – Nie ośmielą się rzucić w ciebie kamieniem, w takim czy innym sensie, w obecności słabej starej kobiety.

Anna wydała westchnienie rezygnacji, po czym podniosła się z krzesła. Ramię w ramię wymaszerowały z biblioteki i skierowały się do salonu.

A tak przy okazji, dziś o świcie on też miał nos spuszczony na kwintę – rzuciła Florencja półgębkiem. – To nie moja sprawa, oczywiście, ale miałam wyraźnie wrażenie, że nie myśli o pistoletach i koniach, ani o tym, że pakuje się w niebezpieczeństwo. Droga Lucylla w swoim szczerym zapale, żeby być pomocną, aż za ochoczo zdała mi sprawę z tego, co zdarzyło się po moim odejściu.

Ciociu Lal, bardzo mi przykro, ja...

Niech ci nie będzie przykro, kochanie. – Florencja poklepała ją po ręku. – Pragnęłabym tylko, żebyście wymieniali pocałunki wtedy, gdy mogę ocenić ich jakość osobiście. Lucylli aż dech zaparło, gdy mi zdawała relację, ale słyszeć o czymś to nie to samo, co widzieć na własne oczy.

Anna była zbyt zaskoczona, by coś odpowiedzieć, i tylko zerknęła na ciotkę. Po chwili wkroczyły do salonu. Nim zdążyła w pełni odzyskać przytomność umysłu, brat i lord Barrimore zauważyli ich wejście i przerwali cichą rozmowę, by odwrócić się i złożyć ukłon uszanowania. Obaj stali przy kominku, Barrimore, jak zwykle, od stóp do głów w uroczystej pogrzebowej czerni. Antoni, posłuszny nakazom mody, stanowił weselszy akcent, ubrany w zieloną satynową kamizelkę i bufiaste spodnie, i, co dosyć dziwne, miał radosny wyraz twarzy.

A niech cię, droga Anno, stracę przez ciebie pół korony, przegrawszy ten drobny zakład z Barrimore'em – wskazał na zegar na gzymsie kominka. – Byłem przekonany, że będziesz spała do południa. Po prawdzie, muszę przyznać, że gdyby nie jazgot tych hord pod naszym oknem dziś rano, sam byłbym jeszcze w łóżku. Wszystko przez to morskie powietrze. Słońce od świtu wdziera się brutalnie przez zasłony o zupełnie niecywilizowanej porze... – zamachał ręką, by podkreślić, jaka krzywda go spotyka. – Nie przepadam za takim sielskim otoczeniem.

I wciąż nagabują cię jacyś gamonie handlujący jabłkami i przy okazji chcący cię dowieźć swym wózkiem nad samo morze. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego regent znalazł sobie tak nieprzytulne miejsce na wypoczynek, skoro nigdy nie wstaje z poduszek przed późnym popołudniem. A co do pływania w morzu w zawody z dorszami, nie widzę w tym żadnego uroku.

Niewątpliwie słyszał, że pływanie w słonej wodzie jest zbawienne dla zdrowia – wyjaśnił Barrimore – że wzbogaca krew i rozjaśnia umysł.

Nie wspominając o tym, że studzi zapały, które mogłyby wzbudzić córki miejscowej szlachty, co ty na to?

Antoni roześmiał się z własnego żartu, ale w zimnym spojrzeniu Barrimore'a, gdy spoczęło na Annalei, nie było cienia wesołości,.

Najmocniej panią przepraszam, panno Fairchilde, że nie przybyłem na nasze spotkanie zgodnie z umową. Jak wyjaśniłem w swoim liście. .. sprawy służbowe zatrzymały mnie dłużej, niż przewidywałem.

Anna wyczuła w jego głosie ostrzeżenie i choć nie dostała żadnego listu i dobrze wiedziała, że żadnego nie wysłał, stało się dla niej oczywiste, że nic nie powiedział Antoniemu. Nie zdradził jej niedyskrecji i liczył na to, że ona odwzajemni się tym samym i nie zrobi z niego pośmiewiska przed światem. W ten sposób mogli oboje wrócić do Londynu bez uszczerbku dla swojej opinii i uniknąć plotek o bulwersującym skandalu.

Z uczuciem niewysłowionej ulgi natychmiast przystała na ten układ.

Dziękuję panu – odrzekła. – Tak, pana nieobecność jest w pełni usprawiedliwiona.

Pierwszy raz odkąd go znała, dostrzegła wyraźne złagodzenie napięcia w jego wspaniałej szczęce i zdała sobie sprawę, że Winston Perry, markiz Barrimore, zapewne nie nawykł do tego, by być zależnym od czyjegoś miłosiernego gestu.

Sprawy tak się ułożyły, że muszę dziś wyruszyć z powrotem. „Bel– lerofont", uciekając przed tą samą burzą, która nawiedziła nas w nocy, wszedł do portu dwa dni wcześniej i niewątpliwie odpowiednio wcześniej zacznie się też debata w Izbie.

Florencja usadowiła się w fotelu z nachmurzoną miną.

Z pewnością w garnizonie w Berry Head jest dość żołnierzy, by uformować pluton egzekucyjny.

Barrimore wytrzymał spojrzenie Anny przez dłuższą chwilę, po czym odpowiedział na uwagę ciotki:

Całkowicie się z panią zgadzam i zająłbym miejsce w pierwszej linii, by nabić broń i wystrzelić. Niestety, są pewne osoby o mniej gwałtownym usposobieniu, które uważają, że Bonaparte zapłaci najwyższą cenę, jeśli się go pośle z powrotem na wygnanie, gdzie będzie dożywał swych dni ze świadomością, że wszystko przegrał.

Mówi pan takim tonem, jakby pan nie wierzył, że on się z tym pogodzi.

Już raz uciekł z więzienia, może uciec i drugi. Zwłaszcza przy odpowiedniej pomocy.

Czy chodzi ci wciąż o tego renegata bonapartystę, którego Ram– sey zawziął się wskrzesić? – Antoni zmarszczył czoło i przyjrzał się

tacce z serem, pasztetem i trójkątnymi tostami, którą Mildred podała wcześniej. – Powiedziałbym, że pojawiłby się we właściwym miejscu, bo w tych jaskiniach w okolicy od wieków widuje się duchy.

Naprawdę? Więc może to, co widziałem na tamtych skałach nie było wytworem mojej wyobraźni. – Zimne zielone oczy Barrrimore'a spoczęły na Florencji. – Pokazał mi się człowiek, który jakoby zmarł dawno temu, gdy mu zmniejszono głowę na Borneo.

Florencja nawet nie mrugnęła. Wytrzymała spojrzenie Barrimore'a i chociaż oboje wiedzieli, że aluzja dotyczy Emory'ego Althorpe'a, rozmawiali obojętnie jak o pogodzie.

Duchy dość często pokazują się w tych stronach – powiedziała. – Przychodzą i odchodzą, nie szkodząc nikomu.

Wierzę więc, że i ten odszedł?

Z pewnością. Wątpię, czy go pan znów zobaczy, choćby pan czekał całą wieczność.

Barrimore zmrużył oczy i popatrzył prosto na Annaleę.

Jeden raz zupełnie mi wystarczył. Dziękuję.

Anna z trudem powstrzymała się, by nie chwycić ciotki za rękę. Nie miała pojęcia, jaka kara grozi osobie udzielającej schronienia zdrajcy, a tym bardziej całującej go.

Antoni, zajęty rozsmarowywaniem na grzance pasztetu z gęsich wątróbek, nie zwróciwszy uwagi na insynuację markiza, chrząknął i wtrącił się do rozmowy:

Jak pamiętam, udało mi się utwierdzić Annaleę w przekonaniu, że duchy panoszą się w każdym pokoju w Widdicombe House. Czy pamiętasz, Anno, to zdarzenie z naszego dzieciństwa, kiedyśmy tu przyjechali z wizytą? Któregoś dnia tak mnie zirytowałaś, że wieczorem postarałem się, żebyś wybiegła z wrzaskiem z pokoju, przerażona jak nigdy w życiu?

Tak – odpowiedziała. – Pamiętam.

Na litość boską! – Antoni wykrzywił się z odrazą i spojrzał na ciotkę. – Czym u diabła karmi się tutaj drób? Ta gęsia wątróbka smakuje jak mech bagienny.

Florencja, odpowiadając, nie spuszczała oczu z hrabiego.

Nie trzymamy tu gęsi, siostrzeńcze. To są zapewne wczorajsze cynaderki z jakiejś starej owcy.

Antoni przełknął z wyraźną trudnością, wyciągnął chustkę i pospiesznie otarł nią usta.

Ach tak. Zdaje mi się, że kelnerzy u Whitesa zepsuli mi podniebienie. To mi przypomina, droga Anno, że z wielką ulgą zauważyłem, iż

kostka ciotuni dużo mniej jej dokucza. Muszę więc nalegać, byśmy wyruszyli dziś do Londynu. Matka na pewno już otrzymała mój list i wysłała odpowiedź odwrotną pocztą, i lepiej będzie, jeśli ta odpowiedź nie zastanie tu żadnego z nas. Pomijając tłumy przybywające do miasta – nie mogliśmy nawet wynająć powozu dziś rano, by nas tu przywiózł, i musieliśmy skorzystać z berlinki w tym okropnym błocie – Barrimore przypomniał mi o balu kostiumowym u regenta w przyszły piątek i nie zostawiono by na nas obojgu suchej nitki, gdyby nas tam zabrakło.

Tym razem Anna już nie mogła się powstrzymać i dla dodania sobie odwagi chwyciła i uścisnęła rękę ciotki. Inną rzeczą było unikanie zimnego wzroku Barrimore'a w salonie w obecności innych osób, a całkiem inną znoszenie jego towarzystwa przez trzy dni w ciasnym powozie.

Bal kostiumowy – powiedziała Florencja rozmarzona. – Jakie to cudowne. Tak, sądzę, że już czas, by wróciła do domu. Będzie mi jej brakowało, rzecz jasna – lekko uścisnęła zimną dłoń Anny – ale trzymam ją za słowo, że wkrótce znów mnie odwiedzi.

Mieliśmy nadzieję, że uda nam się wyjechać zaraz po południu – Antoni pytająco przeniósł wzrok z jednej na drugą. – Naprawdę wystarczy, jeśli spakujesz tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę można będzie wysłać później.

Zaraz każę Willerkinsowi poszukać Klarysy, by zapakowała, co trzeba. A jeśli panowie obejdą się przez chwilę bez naszego towarzystwa, pójdę na górę i przyniosę ten śliczny pierścionek, który tak ci się podobał wczoraj wieczorem, Anno – ten, który tak idealnie pasuje do twoich oczu. Szkoda by było, byś czekała aż do mojej śmierci, by się nim cieszyć. To tylko zręczna imitacja – dodała mrugając do mężczyzn – ale jest bardzo ładny, a ładne dziewczęta zasługują na ładne rzeczy, chyba się ze mną zgodzicie?

Antoni odpowiedział wzruszeniem ramion, Barrimore zaś tylko zacisnął zęby.

A więc, jeśli tylko, kochanie, pomożesz mi wejść po schodach...

Antoni rzucił się, by pomóc jej wstać, ale Florencja uderzyła go celnie w łydkę i ujęła pod ramię Annę. Przy drzwiach zatrzymała się i obejrzała na gości.

Proszę, częstujcie się serem i pasztetem z cynaderek. Wzdrygam się na myśl, jaką następną potrawę Mildred wymyśli, jeśli taca wróci nietknięta do spiżarni.

Posuwały się korytarzem w ciszy przerywanej tylko głuchymi stuknięciami laski. U stóp schodów Anna cofnęła się i otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale ciotka gestem nakazała jej milczenie.

Wiesz, jakie są te stare korytarze. Straszne w nich echo.

Anna przygryzła wargę i zaczekała, dopóki nie znajdą się w górnym korytarzu blisko sypialni ciotki, ale dłużej już nie mogła wytrzymać.

On wie. Barrimore wie, że Emory tu był.

Tylko podejrzewa – poprawiła ją Florencja. – Widział cię z mężczyzną, który pasuje z grubsza do opisu Emory'ego Althorpe'a, a ponieważ przestaje z tą pokraką Ramseyem i innymi dżentelmenami, którzy wciąż debatują nad rzekomymi zbrodniami Rory'ego, przemyślał sobie to, co zobaczył, i doszedł do bulwersującego wniosku. Fakt, że całowaliście się z tym łobuzem, gdy markiz cię zobaczył, uczynił go tylko bardziej podatnym na sugestię.

Ale co będzie, jeśli opowie o tym, co widział, nawet jeśli nie jest pewien, że to widział? Czy to ściągnie tu każdego żandarma i żołnierza, znajdującego się w promieniu pięćdziesięciu kilometrów? Czy oni nie przeszukają domu od piwnic po strych i nie będą cioci bez końca przesłuchiwać?

A jeśli przeszukają, to co znajdą? Zakurzone dywany i tysiące pająków tkających pajęczyny intryg. Oświadczam ci, że byłam już kiedyś przesłuchiwana przez samego księcia Cumberland, kiedy ci wstrętni ja– kobici zwrócili się do Francuzów o pomoc w przywróceniu na tron swego katolickiego króla. Przez cały miesiąc trzymali mnie w wilgotnej celi więziennej, bo usłyszeli jakieś niemądre plotki, że pozwalam przemytnikom wyładować w mojej zatoce broń i wygnanych Szkotów. Po prostu udawałam niewiniątko, szlochając i załamując ręce, klnąc się na moje dziewictwo, że nie mam pojęcia o nikim zaangażowanym w takie działania.

A miała ciocia?

Co miałam?

Pojęcie.

Florencja podniosła wzrok z wymuszonym chrząknięciem.

Posiadłam wiedzę o sprawach ciała, kiedy straciłam dziewictwo dla przystojnego stajennego w wieku czternastu lat. I miałam dostateczny dochód z przemytu, by kupić i utrzymywać kilka najpiękniejszych koni w Devonshire. Jeśli już poruszyłyśmy ten temat, kilka lat później sprzedałam niektóre z tych koni armii angielskiej za dwa razy większą cenę, niż za nie zapłaciłam.

Anna cicho westchnęła.

Ciocia jest dużo silniejsza, niż ja będę kiedykolwiek.

Nonsens. Nie poznasz swojej siły, dopóki nie znajdziesz siew sytuacji, w której będziesz musiała zrobić z niej użytek.

Anna wyciągnęła ręce, by pokazać, jak drżą.

Czy nie nazwiesz tego taką właśnie sytuacją?

Docinki aroganckiego arystokraty, którego dumę uraziłaś przyprawiając mu rogi? – nieprzystojne parsknięcie, które wydała Florencja, pasowałoby raczej Broomowi. – To zwykłe rozdrażnienie, dziecino. Coś, na czym możesz wypróbować swe kobiece sztuczki. Wbrew pewnej sztywności karku, przysięgam, że ten człowiek jest wyraźnie tobą zainteresowany. Co więcej, postawię mój nowy fiszbinowy gorset, że kilka spojrzeń i trochę trzepotania rzęsami wystarczy, by rzucić go znów na kolana i by oddał wszystko, co posiada, za łaskę twego uśmiechu.

Aleja nie chcę, by padał na kolana – upierała się Annalea. – Ani by mi cokolwiek ofiarowywał, ani nawet by mnie eskortował do Londynu.

Zdaj się na los, znajdziesz jakiś sposób, by to przetrzymać. A teraz chodź tu na chwilę i wybierzmy błyskotkę, która wzbudzi zachwyt u twych przyszłych wielbicieli.

Poprowadziła siostrzenicę do sypialni – ciemnego pokoju wypełnionego pamiątkami z minionych osiemdziesięciu lat, wliczając w to rzeźbione dębowe łoże z baldachimem, mieszczące z powodzeniem cztery osoby. Baldachim i kotary zrobione były z czerwonego aksamitu ściągniętego złotymi sznurami zakończonymi frędzlami; to samo zestawienie kolorów powtarzało się na dywanach i brokatowych tapetach. Sufit był wymalowany w cherubiny i kupidynki, wyglądające zza gęstwiny czerwonych i złotych liści. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało na stare i zakurzone, ale tak się zdawało tylko dlatego, że w każdym zakamarku poutykano mnóstwo rupieci. Obrazy, książki, krzesła, setki figurek i przedmiotów zbieranych przez lata rywalizowały o miejsce ze stołami, gobelinami i małym pianinem zarzuconym stertą zniszczonych książek.

Nigdy przedtem ciotka nie zapraszała Anny do środka; zawsze kazała jej czekać na progu, jak kotlarzowi przy kuchennych drzwiach. Jednym z powodów takiego postępowania mógł być portret młodej kobiety spoczywającej na szkarłatnej kozetce. Kobieta była młoda i piękna, z pełnymi, ponętnymi piersiami i szczodrze zarysowanymi okrągłościami; portret z pewnością namalowano z natury ze wszystkimi szczegółami. Włosy kobiety spływały gęstą kasztanowobrązową kaskadą, rozsypywały się po poduszkach i przewieszały się przez krawędź kozetki. Jedna z dłoni o smukłych palcach spoczywała nad udami w geście zaproszenia.

Byłam dokładnie w twoim wieku, gdy pozowałam do tego obrazu – powiedziała z dumą Florencja. – Wszyscy kawalerowie w całej parafii doprowadzali mego ojca do szaleństwa swoimi kwiatami i wierszami.

Przypominam sobie, że pewien uparty głupiec czytywał sonety pod mym oknem późną nocą, dopóki ojciec nie stracił cierpliwości i nie kazał służbie opróżnić wszystkich nocników na jego głową.

Nigdy nie powiedziałaś mi, dlaczego nie wyszłaś za mąż.

Nie dlatego, żebym nie chciała, moja droga – westchnęła ciotka, – ale dlatego, że mężczyzna, którego kochałam był tak dumny i uparty.

Widzisz, był tylko zwykłym stajennym. Chłopakiem od koni. Nie zważając na to, jak wysoko wspiął się po szczeblach kariery wojskowej, zawsze uważał się za sługę i szanował mojego ojca, moją rodzinę tak bardzo, że nie chciał zmieszać mojej krwi ze swoją. Wyzywałam go od ostatnich głupców; nawet próbowałam uciec się do ostateczności i postarać się o dziecko, ufając, że to go zmusi do ustąpienia, ale niestety, nic z tego nie wyszło, nie było mi to pisane. – Florencja zapatrzyła się na portret i parsknęła: – Kazałam to namalować i powiesić w jego pokoju, by za każdym razem, gdy się obudzi w tej swojej wstrętnej dziurze, miał przed oczyma to, co utracił. Tylko że kiedy dawałam mu portret, byłam na nim przedstawiona w ubraniu. Ten drań kazał go przemalować.

Chyba bardzo do siebie pasowaliście – powiedziała Annalea. – Musiałaś go gorąco kochać.

Tak – powiedziała ciepło Florencja. – Tak, mieliśmy naszą miłość, i nie oddałabym jej za wszystkie książęce tytuły świata. Ty zasługujesz na to samo, Annaleo Fairchilde – dodała z mocą. –1 nie poprzestaniesz na czymś mniejszym.

Moja... sytuacja jest trochę inna.

Dlaczego? Bo twoja matka upatrzyła dla ciebie wielką bryłę lodu w rodzaju Barrimore'a, a twój ojciec jest za bardzo zaangażowany w ambicje polityczne swego syna, by dostrzec, że jego córka ma równie cenne zdolności? Przykro to powiedzieć, ale twoja siostra odziedziczyła usposobienie po matce i nie podważyłaby jej decyzji, gdyby ta ją chciała wydać za drewniany słup... który, jak się zdaje, jej mąż bardzo przypomina.

Ale ty jesteś inna. Masz iskierki w oczach, moja droga. Nie pozwól, by zgasły.

Jak mogę tego uniknąć? Za bardzo we mnie wierzysz, ciociu, nie mam więcej sprytu niż moja siostra.

Gdyby tak było, nie wytrzymałabyś ani godziny w moim towarzystwie. A ja nie tęskniłabym już za tobą, choć jeszcze nie przekroczyłaś progu. A teraz chodź. Pomóż mi przesunąć to rumowisko.

Florencja poprowadziła ją do starego, okutego żelazem marynarskiego kufra stojącego na tle ze szkarłatnej jedwabnej draperii. Piętrzyły się na nim książki i papiery, które ciotka kazała Annalei usunąć i zgarnąć na

inny na wpół zagrzebany sprzęt. Machnąwszy laską, pochyliła się i podniosła ciężkie wieko kufra, potem usunęła kilka warstw czegoś, co wyglądało jak bielizna, gorsety i pończochy pożółkłe ze starości. Pod nimi zagrzebano drugi, mniejszy kuferek, wykonany z politurowanego drewna, zabezpieczony mosiężnym zamkiem.

Przenieś to tutaj – rozkazała Florencja, wskazując na gustowną toaletkę w stylu Ludwika XIV. – Zgubiłam klucz jakieś czterdzieści lat temu, więc zamek jest otwarty. Dalej, otwórz kuferek. Powinien tam być pierścionek z szafirami i pasująca do niego para kolczyków, jeśli dobrze pamiętam.

Anna podniosła wieko i równocześnie uniosła brwi. Pierścionka należało szukać wśród wielu innych, splątanych bezładnie w sieć złotych łańcuszków. Wśród rubinów, diamentów i szmaragdów znalazła trzy szafiry, ale każdy spotykał się z odmownym machnięciem laski. Czwarty pierścionek, ogromny i lśniący, z tuzinem niebieskich kamieni otaczających diament wielkości dużego paznokcia, zasłużył na uśmiech i kiwnięcie głową.

Ten się doskonale nadaje – powiedziała Florencja. – Włóż go, teraz od razu.

Jest cudowny – zgodziła się Anna, wsuwając pierścionek na palec. Pasował doskonale, choć musiała go trochę wcisnąć, by przeszedł przez drugą kostkę. – Nigdy bym nie powiedziała, że te kamienie są fałszywe.

W takim razie przejawiasz dużo rozsądku, moja droga, bo nie są.

Są najprawdziwsze w świecie, zapewniam cię, tak jak i wszystkie ślicz– ności w moim skarbczyku.

Ale na dole mówiła ciocia...

Wiem, co mówiłam, ale gdybym powiedziała, że chcę ci dać błyskotkę wartą kilka tysięcy funtów, ile czasu zabrałoby twojej matce ogłoszenie mnie niepoczytalną starą wariatką i przyjechanie tu w poszukiwaniu reszty skarbów? Wiedz, że chcę, by pierścionek pozostał twoją własnością– dodała z naciskiem. – Żebyś go nosiła albo schowała, odłożyła jako zaczątek własnego majątku, albo też sprzedała w potrzebie.

Sprzedała? Nigdy bym go nie sprzedała!

,–Nigdy" jest słowem, którego trzeba używać z umiarem i tylko po zastanowieniu. W każdym razie pierścionek jest twój, do noszenia, do sprzedania, do ciśnięcia go do klozetu, jeśli straci blask.

Ja... nie wiem, co powiedzieć.

Powiedz „dziękuję" i pamiętaj, że żyjemy tylko raz. Za pięćdziesiąt lat będziemy tylko prochem i nikt nie będzie pamiętał naszych imion,

a tym mniej skandalu wywołanego naszym wyborem, kogo kochać lub nie kochać. A teraz biegnij do swego pokoju i spakuj się. Już prawie południe, a Mildred porzuci służbę, jeśli będzie zmuszona do gotowania dla jeszcze większej liczby gości.

Dziękuję, ciociu. – Wyszeptanym słowom towarzyszył impulsywny uścisk, od którego broda Florencji zaczęła się trząść, a oczy zwilgotniały.

Spodziewam się, że do mnie napiszesz, jak tylko dojedziesz do Londynu – powiedziała z naciskiem Florencja, odchrząkując. – Chcę znać każde słowo wypowiedziane w powozie. I naturalnie, jeśli usłyszysz coś o tym młodym hultaju, którego obcałowujesz bez mego pozwolenia, też chcę o tym wiedzieć.

Och, ciociu – szepnęła. – Rozstaliśmy się w tak okropnych okolicznościach, że on na pewno nigdy nie zechce mnie widzieć.

Florencja ujęła ją pod brodę.

Zapamiętaj sobie, co przed chwilą powiedziałam o słowie „nigdy". Podejrzewam, że to słowo rzadko pojawia się na wargach Emo– ry'ego Althorpe'a.

13


1 o nocy ulewnego deszczu, tylko główna droga była przejezdna dla tak dużego pojazdu jak berlinka. Z Widdicombe House wiodła wzdłuż wybrzeża, przechodziła przez Berry Head, rozległy skalisty cypel otoczony z trzech stron sześćdziesięciometrowymi urwiskami wapiennymi. Miasteczko Brixham, najmniejsze z trzech otaczających port Tor– bay, zbudowano wokół podstawy cypla, a na jego szczycie, jako że wierzchołek przedstawiał idealny punkt strategiczny do obserwacji ruchu okrętów w poprzek Kanału, znajdowały się cztery baterie ciężkich dział, dwa forty garnizonowe i szpital marynarki.

Normalną szybką podróż zastąpiło tego dnia dwugodzinne wleczenie się na odcinku półtora kilometra z Berry Head do Brixham. Droga nie tylko była zalana błotem, ale i zatłoczona powozami i końmi, wiozącymi mężczyzn i kobiety ku najlepszym punktom obserwacyjnym na skałach, by mogli się przyjrzeć ogromnemu okrętowi wojennemu od niedawna stojącemu w porcie na kotwicy. Im głębiej berlinka wdzierała się w ciasne ulice miasta, tym stawało się tłoczniej, bo przybywało przechodniów i przedsiębiorczych sprzedawców placków. Tłumy wypełnia–

ły każdy zaułek i uliczkę z widokiem na wybrzeże. Większość budynków stanowiły wąskie drewniane konstrukcje, które zdawały się pochylać jedna na drugą i wzajemnie wspierać, a wszystkie miały okna otwarte na oścież i roiło się w nich od ludzi leżących na parapetach i krzyczących, machających rękami i rozprawiających zawzięcie.

Tylko ciągłe trzaskanie z bata, połączone z groźbą stratowania przez cztery doborowe wałachy, otwierało wolną drogę przed beri inką. Dwaj forysie w liberii szli na czele pochodu, dodając krzyki i groźby do wysiłków stangreta. Dwaj pozostali z tyłu cierpieli zniewagi, coraz to trafiani kawałkiem zgniłego owocu rzuconym z okna lub chodnika, ale ostatecznie podróżni przedarli się przez Brixham i podążyli nadbrzeżną drogą, okrążając Paignton i dalej do Torąuay, gdzie bogaci goście wynajmowali wille i rozkoszowali się morskim powietrzem. Tam też były tłumy na chodnikach i plażach. W porcie las masztów kołysał się w rytm przypływów i odpływów morza.

Barrimore i Antoni zajmowali w hotelu pokoje wychodzące na port.

Ponieważ nie było sensu załadowywać berlinki ich rzeczami, trzeba było zrobić krótki postój, żeby pozbierać ich walizy i przywiązać je z tyłu w miejscu przeznaczonym na bagaż.

Annalea ucieszyła się, że wreszcie może rozprostować nogi. Oprócz błotnistych dróg porytych koleinami i ciągłego kluczenia pojazdu omijającego przeszkody, męczyło ją ciągłe wysilanie się, by nie zauważać ponurego milczenia Barrimore'a. Antoniemu oczy kleiły się od początku podróży, więc zakończył rozmowę uwagą o szkodliwości nadmiaru świeżego powietrza i natychmiast po wyjeździe z Widdicombe House zapadł w sen, z którego obudził się dopiero wtedy, gdy pojazd zaczął hamować przed hotelem. Co do Barrimore'a, chociaż nie wpatrywał się w Annę bez przerwy przez całą podróż, raz po raz czuła, jak przewierca ją wzrokiem, nie dowierzając, że choć podobnie jak brat ma oczy zamknięte, jest zdolna spać w tak niedogodnych warunkach.

Zaproponowano Annalei, by napiła się herbaty w kawiarence na wprost hotelu, ale wolała przejść się po małym, zacienionym parku po drugiej stronie ulicy, gdzie zwiedzający, snując się chodnikiem, mogli podziwiać imponujący widok portu. Ławki wzdłuż alejki wysadzanej drzewami były pozajmowane, a sama alejka zatłoczona mężczyznami w cylindrach i kobietami w powiewnych letnich sukniach. Pomachawszy Antoniemu, by poinformować go o swoim zamiarze, Annalea ruszyła chodnikiem ku przestronniejszemu trawnikowi i stamtąd po raz pierwszy miała szansę ujrzeć HMS „Bellerofont", zakotwiczony prawie pośrodku wielkiego portu.

Był to trójmasztowy okręt liniowy o ozdobnie rzeźbionej i złoconej galerii okien w poprzek rufy i dwu pokładach działowych, pomalowany w czarne pasy biegnące wzdłuż kadłuba. Jego kapitan, Fryderyk Maitland, wystawił warty, tak że do burt okrętu cumował krąg łodzi, prawdopodobnie obsadzonych przez żołnierzy, którzy zabraniali dostępu flotylli łodzi rybackich, rojących się na zewnątrz pierścienia, jak pszczoły w ulu.

Napoleon Bonaparte, najgroźniejszy francuski generał, samozwań– czy dyktator, cesarz, pan kontynentu europejskiego był teraz ledwie widoczną kropką na pokładzie okrętu. Anna pamiętała opowieści niani o „starym Boney". Dla większości dzieci był on olbrzymem z jednym płonącym okiem pośrodku czoła i długimi zębami, którymi rozdzierał i pożerał niegrzeczne dziewczynki, gdy nie chciały uczyć się lekcji.

Czy zechce pani przypatrzyć się dokładniej?

Młody dżentelmen stojący obok zaproponował jej swoją małą mosiężną lunetę. Była oprawiona w skórę i dobrze układała się w ręku, a kiedy Anna rozsunęła segmenty i przytknęła okular do oka, powiększenie okazało się wystarczające, by mogła rozróżnić grupy oficerów i marynarzy stojących na pokładzie.

Anna opuściła lunetę i okręt skurczył się na powrót do wielkości łupinki orzecha.

Był na pokładzie niespełna dwie godziny temu. Sam Napoleon, proszę pani, bo miał na sobie zielony mundur pułkownika Straży Cesarskiej, a na głowie pieróg marynarski z trójkolorową kokardą.

Gdy Anna zamknęła lewe oko i znów popatrzyła przez lunetę, naliczyła na pokładzie z tuzin mężczyzn w zielonych mundurach, z których prawie każdy miał na głowie pieróg. Oprócz nich było jeszcze kilkunastu w granatowych kurtkach ze złotymi wyłogami, w szkarłatnych tunikach z białymi szarfami, w czarnych i brązowych surdutach i białych spodniach do kolan, i jeszcze paru we frakach i długich spodniach, którzy albo byli cywilami, albo nie potraktowano ich z taką kurtuazją, jak dostojnego więźnia i nie pozwolono im zachować prawa do munduru oficerskiego. Anna nie dostrzegła płonących czerwonych oczu ani długich kłów. Nie potrafiłaby rozpoznać Napoleona Bonaparte, choćby nawet patrzył wprost w lunetę i machał ręką.

Z grzecznym uśmiechem podziękowała uprzejmemu młodzieńcowi i oddała lunetę. Dżentelmen skłonił się i odszedł, a ona jeszcze przez dłuższą chwilę zachowała rozbawiony wyraz twarzy. Ale gdy jej spojrzenie pobiegło ku pobliskiemu drzewu, rytmiczne bicie jej serca zmieniło się nagle w powolne, głuche kołatanie, a oddech chrapliwie wydostawał się przez suche, rozchylone wargi.

130

Istotnie było tam jedno płonące oko wlepione prosto w nią, ale nie było czerwone, tylko ciemnobrązowe. Drugie ukryte było pod zwojem białego bandaża, omotanego na ukos wokół twarzy ostatniego człowieka na ziemi, którego mogła się tu spodziewać. Stał niecałe dziesięć kroków od niej.

Nim wyszedł spod osłony drzew, Emory Althorpe rzucił szybkie spojrzenie w kierunku czarnej berlinki. Miał na sobie obszerny płaszcz z pelerynką , a gdy zbliżał się do Anny, jego poły rozpościerały się szeroko jak skrzydła nietoperza. Plecak przerzucił przez jedno ramię, a kiedy płaszcz się rozchylił – nim zapobiegliwa dłoń znów owinęła go ciasno wokół ciała dziewczyna dostrzegła lufę pistoletu zatkniętego za pas.

Anna z niedowierzaniem wpatrywała się w zbliżającego się do niej mężczyznę. Jej skóra stała się szara jak popiół i niewiele brakowało, żeby zemdlała, zanim znalazł się u jej boku. Szybko chwycił jej ramię, potem bez słowa uniósł skraj bandaża i odsłonił drugie oko, nieuszkodzone i ciemne.

Co... – gwałtownie wypuściła powietrze i uniosła rękę do piersi, by powstrzymać wyrywające się serce. – Co, u licha?

Ten fortel był, niestety, konieczny – wyjaśnił ściszonym głosem.

Nie ujechałem nawet dwóch kilometrów z Widdicombe House, gdy odkryłem, że afisze z listem gończym pułkownika wiszą na każdym słupie wzdłuż drogi. Miała pani rację. Mój portret jest uderzająco wierny.

Bandaż był jedyną rzeczą, którą potrafiłem wymyślić na poczekaniu.

Annalea potrząsnęła głową.

Ale... co pan tu robi? – spytała bez tchu. – Jak pan mnie znalazł?

Nie znalazłem pani – odparł. – Szedłem w ślad za panią.

Szedł pan?

Na zdziwione spojrzenie jednego z przechodniów, wziął ją pod ramię, a potem zaczął iść od niechcenia chodnikiem, odprowadzając ją pod baldachim drzew.

Ściśle biorąc, szedłem za powozem pani narzeczonego. Nie było to zbyt trudne przy tych tłumach wokoło, zwłaszcza że tak imponujący środek lokomocji z daleka rzuca się w oczy.

Oszalał pan – oświadczyła. – Powinien pan teraz być już sto kilometrów stąd.

Prawdę mówiąc, przebyłem nie więcej niż trzy kilometry, gdy byłem zmuszony zawrócić.

Annalea popatrzyła na niego, kręcąc głową ze zdumienia.

Ale dlaczego? Dlaczego pan zawrócił?

Bo ktoś do mnie strzelił.

131

Anna gwałtownie przystanęła.

Strzelali do pana!

Ciemne oko Emory'ego ostrzegło ją, by nie podnosiła głosu. Popędzał ją, by znów ruszyła naprzód.

To był tylko akt nadgorliwości strażnika, ale ściskał w ręku list gończy, kiedy rzucił się biegiem do budynku rogatki po potwierdzenie.

Kluczyłem przez jakiś czas, by zgubić pogoń i trzymałem się lasu, nie bardzo wiedząc, dokąd się udać, gdy w oddali zobaczyłem posuwającą się powoli berlinkę.

I poszedł pan za nami... licząc na co? Że Barrimore zaproponuje panu podwiezienie do Londynu?

Jej niezamierzony żart sprowokował go do uśmiechu, ale to już nie był ten porywający, zapierający dech uśmiech, który tak działał na jej zmysły poprzedniego popołudnia i wieczoru. To była wąska, rozciągnięta kreseczka ust, równie złowróżbna, jak stalowy błysk w jego oku, i na tyle niepokojąca, że Annalea okręciła się na pięcie i obejrzała przez ramię.

Hotel był już niewidoczny za drzewami. Podobnie jak berlinka.

Nie odważę się odejść dalej, bo brat przyjdzie mnie szukać.

Althorpe szedł dalej. Jeśli jakoś zareagował na jej słowa, to wydłużeniem kroku.

Inna rzecz, że zacząłem sobie przypominać różne rzeczy. Te błyskawice, o których mówiłem, wciąż wracają. Zdarzają się coraz częściej; czasem są jak snop światła za moimi oczyma, a innym razem spojrzę na jakąś rzecz – tak jak na lunetę, którą miała pani przed chwilą w ręku – i przypominam sobie, jak wyglądała moja własna, gdzie ją trzymałem, i że miała złote inicjały na futerale.

Więc wraca panu pamięć?

Zbyt wolno – odrzekł ponuro. – Ciągle mam olbrzymie luki i mam wizje, których nie rozumiem, ale trafiają się i zrozumiałe, i nie bardzo mam się czym chwalić, przyznając, że są niepokojące.

W jakim sensie?

Jako że nie znajduję delikatnego sposobu, by to powiedzieć, musi pani ścierpieć moją bezpośredniość, panno Fairchilde, ale niestety, zacząłem wierzyć, że jestem odpowiedzialny za ucieczkę Napoleona z Elby, i że moje usługi były kupione i opłacone przez bonapartystów organizujących jego uwolnienie.

Dobry Boże! Pan się przyznaje...!

Do niczego się nie przyznaję. Nie wtedy, gdy widzę się przywiązanego za przeguby do belki stropowej, kaleczonego setką pociągnięć noża. Gdy ktoś drze ze mnie pasy, a równocześnie wypytuje, co wiem,

co widziałem, co podejrzewam. Czy tak by traktowali kogoś, kto dla nich pracuje?

A pan jak sobie to tłumaczy?

Potrząsnął głową.

Nie wiem, ale jestem przekonany, że to ma coś wspólnego z naszym gościem w porcie.

Anna przygryzła wargę.

Pułkownik Ramsey jest pewien, że przybył pan tutaj, by zaaranżować kolejną ucieczkę. Może się dowiedział o jakimś planie uratowania go.

Może. Ale mnie torturował we Francji ktoś z najbliższego otoczenia Bonapartego.

Jak może pan być pewny, jeśli nie może pan pamiętać...

Pamiętam nóż. Ciągle myślę o nożu, widzę ten nóż. A potem pojawia się myśl, że to wcale nie rzecz widzę i pamiętam, tylko człowieka.

Nóż. Le Couteau. To przezwisko skrytobójcy, człowieka o nazwisku Cipriani, i to on mnie kaleczył, zadając pytania. Torturą chciał wydobyć ze mnie informacje, więc to pewne jak diabli, że nie pracowałem dla Napoleona Bonaparte.

No to... dla kogo pan pracował?

Niech mnie licho porwie, jeśli wiem. Ale proszę posłuchać... – przystanął na moment i popatrzył jej prosto w twarz. – Kiedy pani mnie znalazła na plaży, powiedziała pani, że się odezwałem. Że coś mamrotałem.

Tak. Powiedział pan coś w tym rodzaju: „Muszą poznać prawdę, nim będzie za późno".

Tylko tyle? Nic więcej nie powiedziałem?

To wszystko, co zdołałam usłyszeć.

Zapatrzył się przez jej ramię na pas niebieskiej wody widoczny przez lukę w drzewach. Coś, co dotyczyło „Bellerofonta", niepokoiło go, odkąd pierwszy raz rzucił okiem na okręt stojący w porcie, i teraz to było tam znowu, ulotny cień pamięci, błądzący poza zasięgiem świadomości.

Naturalnie, gdy było to potrzebne te przeklęte błyskawice, nie nadchodziły. Gdy ich nie chciał, pojawiały się z taką gwałtownością, że wysysały z niego siły.

Jeśli pan powiedział: „Oni muszą poznać prawdę" i twierdzi pan, że to Francuzi związali pana i torturowali, by zmusić do mówienia...

mnie to by nasuwało myśl, że wcale pan dla nich nie pracował – mówiła Anna w zamyśleniu. – Mogłoby to nawet sugerować...

Łypnął ciemnym okiem i ścisnął jej ramię aż do bólu.

Sugerować co...?

Że ten nożownik odkrył, iż naprawdę pracuje pan przeciwko nim – zaproponowała z wahaniem. – Że może widział pan lub słyszał coś, czego pan nie powinien, i że chcieli się dokładnie dowiedzieć, co to takiego było, zanim pana zabiją. Chciałam powiedzieć... czy nie po to torturuje się ludzi? Żeby z nich wydobyć, co wiedzą, albo komujeszcze to coś powiedzieli?

Spojrzenie Emory'ego straciło ostrość, gdy rozważał jej słowa. W następnej chwili uniósł powoli rękę i zaczął szperać pod połą płaszcza.

Wyjął żelazny klucz i zapatrzył się nań przez dobrych kilka uderzeń serca, po czym mocno zacisnął go w pięści.

To mój okręt uwiózł go z Elby – szeptał z napięciem, schylając powoli głowę. – Ale zrobiłem to na rozkaz otrzymany z Whitehall.

Whitehall?

Z ministerstwa spraw zagranicznych. – Znów popatrzył w dół na port. – Od Westforda.

Pan sugeruje, że lord Geoffrey Peterson, hrabia Westford, rozkazał panu pomóc Bonapartemu uciec z więzienia?

Emory'emu drgnął muskuł w policzku.

Sugeruję, że działałem z pełną wiedzą – a nawet aprobatą – jakiejś osoby z Biura Marynarki Brytyjskiej.

To znaczy... jako szpieg? Agent pracujący potajemnie dla rządu?

Dla naszego rządu?

Wyczuł nutkę powątpiewania w jej głosie i ściągnął usta w wąską kreseczkę. Obrócił się i znów ruszył naprzód, wykonując jeden długi krok na jej dwa.

Jeśli tak było – powiedziała – to dlaczego nikt nie próbował oczyścić pana nazwiska? Dlaczego pół Anglii na pana poluje?

Gdybym to wiedział, nie potrzebowałbym pani pomocy.

Mojej? W czym ja tu mogę pomóc?

Muszę się dostać do Londynu. Odpowiedź i wyjaśnienie są tam.

Do Londynu! Dopiero co pan powiedział, że nie udało się panu przejechać dwu kilometrów od Brixham i już do pana strzelano.

No tak, ale wtedy nie miałem karty atutowej, prawda?

Jakiej karty? Co pan nazywa kartą atutową?

Gdy nie odpowiedział od razu, obejrzała się i zobaczyła, że drzewa też już zostały daleko w tyle. Już nie znajdowali się w parkowej alejce.

Prowadził ją wąską uliczką, a Anna zbyt była rozkojarzona, by to zauważyć. Właśnie skręcał w jakąś przecznicę, z każdym krokiem uprowadzając ją coraz dalej od hotelu.

Niech pan zaczeka! – krzyknęła. – Proszę zaczekać! Dokąd my idziemy? Dokąd pan mnie prowadzi?

~ Jeszcze kawałeczek, prawie jesteśmy na miejscu.

Na jakim miejscu? – próbowała zwolnić, ciągnęła go za ramię, ale pomimo drugiego szarpnięcia i drugiego protestu, nie przerwał marszu.

Ja muszę wracać! Antoni i Barrimore lada chwila zauważą, że mnie nie ma i podążą moim śladem!

Bez wątpienia to zrobią, dlatego byłbym wdzięczny, gdyby pani przyspieszyła kroku.

Nie, dopóki się nie dowiem, dokąd mnie pan prowadzi! – upierała się.

Gdy zamiast odpowiedzi ruszył w dół następną ciemną, cuchnącą uliczką, zaparła się obcasami w ziemię i krzyknęła z całej siły. Jej nadgarstek wyśliznął się na tyle, że prawie udało jej się wywinąć i uwolnić, ale w następnej chwili znów ją schwycił, twardo obrócił i wepchnął w niszę koło jakichś drzwi, a swym potężnym ciałem zablokował wejście, odbierając jej wszelką szansę ucieczki.

Proszę mnie posłuchać – powiedział lodowatym cichym głosem. – Nie chcę robić sceny ani zmuszać pani do czegoś, czego pani sobie nie życzy, ale jednocześnie nalegam, by poszła pani ze mną. Obiecuję, że wszystko wytłumaczę, kiedy będziemy w gospodzie, ale teraz mamy mało czasu.

W jakiej znów gospodzie? – zapytała.

Poznam ją, kiedy ją zobaczę, ale teraz jeszcze jej nie widzę, więc byłbym rad, gdyby ruszyła się pani z miejsca.

Nie pójdę dalej ani kroku! – Oczy Anny rozwarły się szeroko. – Czy pan kompletnie postradał rozum? Nie dość, że po prostu nie wypada, żebym towarzyszyła panu do jakiejkolwiek gospody z jakichkolwiek przyczyn, to samo przypuszczenie, choćby w najśmielszej fantazji, że zgodziłabym się to zrobić, jest... jest...

Pochylił się tuż nad nią i odwinął brzeg bandaża, tak że czuła na sobie oboje niemożliwie atramentowych oczu.

Nie mam wątpliwości, że przyjdzie pani do głowy sto określeń pasujących do mojego charakteru, i być może jest w nich wszystkich coś z prawdy, ale nie zważając na niestosowność moich przypuszczeń, przecież idzie pani ze mną.

Anna poderwała drżącą dłoń w górę i dotknęła nią nasady szyi.

Czy pan mnie porywa?

Wolałbym to traktować jako wykorzystanie sprzyjających okoliczności – wyjaśnił łagodnie. – Bardzo mi przykro, ale muszę się wydostać z Torąuay i nie potrafię tego zrobić bez pani pomocy.

Ale w ten sposób pan nie uzyska mojej pomocy – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Co więcej, będę marną zakładniczką, jeśli wrzasnę na całe gardło, co mam zamiar zaraz zrobić.

Ciemne oczy zmrużyły się.

Nie radziłbym teraz robić czegoś tak głupiego, panno Fairchilde.

Z powodów, z których niewątpliwie zdaje sobie pani sprawę, nie wyspałem się ostatniej nocy i w głowie mnie łupie jak diabli. Jestem głodny, spragniony, a do tego wyczerpuje się moja cierpliwość, więc jeśli pani się nie zgodzi ruszyć szybko i spokojnie u mego boku, nie zostawi mi pani innego wyboru, tylko zakneblować panią, a potem wziąć na plecy jak worek ziarna.

Pan się nie ośmieli! – krzyknęła z niedowierzaniem.

Proszę nie sprawdzać, na co się ośmielę, a na co nie, Anno. Nie teraz. Nie dzisiaj.

Wytrzymał jej spojrzenie przez dłuższą chwilę, a potem znów opuścił bandaż na oko i zawrócił z bramy w otwartą uliczkę. Anna pozostała w niszy, dopóki nie odzyskała zimnej krwi, potem lekko zadarła brodę i ruszyła w ślad za nim. Ostry hałas gdzieś w dole kazał mu się odwrócić na ułamek sekundy, a wtedy nie zważając na konsekwencje, zebrała w garść spódnice i pomknęła, wyminąwszy go tak szybko, jak się tylko dało, z powrotem w górę uliczki.

Nawet nie czuła, że ją schwycił. W jednym momencie biegła, a w drugim machała nogami w powietrzu, kopiąc jego barki tak mocno, że zabrakło mu tchu.

Przez pełne dziesięć sekund, których trzeba było, by uświadomiła sobie ten nowy afront wołający o pomstę do nieba, wisiała z rękami i głową dyndającymi w połowie jego pleców. Gdy ochłonęła, próbowała krzyczeć, ale z trudem wydała z siebie coś w rodzaju bełkotu oburzenia, w większości stłumionego przez wełnę płaszcza. Próbowała tłuc go pięściami, ale długie wstążki czepka oplatały jej się wokół dłoni i zanim się uwolniła, wiązanie rozluźniło się na tyle, że czepek spadł jej z głowy, a metalowe szpilki posypały się z porządnie upiętego koka i z każdym długim krokiem porywacza następny gęsty brązowy lok spadał jej na oczy.

Skądś w pobliżu słyszała wybuchy śmiechu, więc zaczęła walczyć desperacko, by podnieść głowę, licząc na pochwycenie spojrzenia jakiegoś galanta, który przyjdzie jej na pomoc. Ale śmiech dochodził z okna na piętrze, gdzie na parapecie, machając w słońcu gołą nogą, siedziała kobieta w gorsecie, ściśniętym w pasie na kształt klepsydry, i w jedwabnych majtkach. Ku swemu jeszcze większemu przerażeniu, Anna do–

strzegła więcej otwartych okien i więcej kobiet w różnym stanie roznegliżowania, śmiejących się i pokazujących ją sobie palcami. Nieliczni mężczyźni, których zauważyła, gdy zdołała odgarnąć potargane loki z twarzy, byli zarośniętymi kreaturami, kulącymi się pod ścianami i uśmiechającymi złośliwie, gdy Althorpe ich mijał. Jeden miał nawet czelność spytać, czy mu nie pomóc.

Dobry Boże! – wydyszała. – Gdzie my jesteśmy?

W tej części miasta, o której lepiej, by nie wiedziały szlachetnie urodzone damy – powiedział przez ramię.

Proszę, niech mnie pan postawi! – syknęła, wymierzając mu cios w plecy.

Obiecuje pani zachowywać się grzecznie, jeśli to uczynię?

Nie!

To proszę się cieszyć przejażdżką.

Skręcił za róg, a Anna poczuła, jak żołądek jej podchodzi do gardła.

Och, proszę. Niedobrze mi się robi. Przysięgam, że nie zrobię sceny. Przysięgam na mój honor.

Althorpe zwolnił kroku, potem przystanął. Trzymał ją pod kolanami i kiedy się pochylił, przesunął chwyt do jej bioder, potem do> talii i na koniec pod pachy. Anna stała, chwiejąc się przez pewien czas, póki nie ustał zawrót głowy, a potem zaczęła bić go wściekle po rękach, dopóki jej nie puścił.

Jak śmiesz! – dyszała. – Jak śmiesz traktować mnie w taki barbarzyński sposób! To tak okazujesz wdzięczność? Tak płacisz mojej ciotce za zaufanie? Za ryzyko, na jakie naraziła się, ratując ci życie?

Anno, gdyby tylko był inny sposób...

Nie dałam panu prawa nazywać mnie Anną! – krzyknęła.

Rozpacz, rozczarowanie i piekące łzy płynące wbrew jej woli spowodowały, że tupnęła nogą. Ta dziecinna reakcja sprawiła jej jeszcze jedną niemiłą niespodziankę: zauważyła, że zgubiła jeden pantofel.

Gniew, który zagrzewał ją do walki, zaczął powoli ustępować myśli, że on się zupełnie tym nie przejmuje. Nie przejmuje się, że zgubiła pantofel i czepek. Że jej brat wpadnie w szał, a ciotka poczuje się straszliwie zawiedziona. Nie przejmuje się, że ona też nie przespała nocy i leżała, przewracając się, w wyobraźni czując wciąż pieszczotę jego rąk na swym ciele, dotknięcia jego ust na swej skórze. Nie przejmuje się, że aż do chwili, gdy zraziły ją jego groźby, ona naprawdę chciała mu pomóc.

Powoli ogień w jej oczach przygasał. Rumieniec oburzenia na jej policzkach zmienił się w krwistą plamę – świadectwo zranionej dumy i rozczarowania.

Może pan mi wierzyć lub nie – powiedziała cicho – ale wolałam pana towarzystwo, gdy nie wiedział pan, kim jest i czym się zajmuje.

Niewzruszony nawet błyskiem łez w jej oczach, ręką wskazał jej kierunek, w którym ma pójść. Obróciła się szybko i nie widziała dreszczu, który zmusił go do zaciśnięcia pięści, by powstrzymać drżenie dłoni.

u

w.

czasie, gdy Emory Althorpe załatwiał zakwaterowanie w obskurnej gospodzie, Antoni i Barrimore przeszukiwali alejkę w parku. Towarzyszył im pułkownik Ramsey, który przybył do hotelu zaraz za Barri– more'em i kiedy Anna myślała, że brat z markizem regulują rachunek, naprawdę byli przesłuchiwani przez pułkownika w obecności kilku uzbrojonych żołnierzy w czerwonych mundurach.

Ani Anna, ani jej ciotka nie zgadłyby, jak prędko Lucylla Althorpe radośnie popędzi do pułkownika Ramseya z wiadomością, że jej szwagier ukrywa się w Widdicombe House. Gdy tylko Stanley odwiózł ją rano do domu, zaczęła się uskarżać na migrenę i kazała się położyć do łóżka, upierając się, że niczego jej nie trzeba prócz ciemności i absolutnego spokoju. W nocy przyniesiono na probostwo list informujący o ciężkim stanie jednego z parafian, i Stanley, poprzedniego dnia zapewniany przez brata i Florencję, a teraz przez Lucyllę, że najlepsze, co może zrobić, to wypełniać jak gdyby nigdy nic swoje obowiązki, tak właśnie postąpił. Gdy tylko jego powóz wyjechał z podjazdu, szlachetna Lucylla już miała na sobie czepek i szal i pospiesznie wymykała się tylnym wyjściem.

Dotarcie do koszar w Forcie Północnym, gdzie Ramsey urządził sobie tymczasową kwaterę, zajęło jej dobrze ponad godzinę. W przedpokoju pięć innych osób czekało w kolejce do pułkownika, gdy Lucylla podeszła do młodego adiutanta i podała swe nazwisko. Okazał się na tyle grzeczny, że poprosił ją, by zasiadła na miejscu, które natychmiast zwolnił dla niej jeden z dżentelmenów, ale ona, nie ruszając się z miejsca, wlepiła w adiutanta błękitne oczęta zroszone łzami, wskutek czego wprowadzono ją w powodzi najszczerszych przeproszeń do gabinetu pułkownika Ramseya.

Niecałe dziesięć minut później Ramsey wykrzykiwał rozkazy, musztrując swą straż, i uzbrojony oddziałek natychmiast wyekspediowano do

Widdicombe House. Prawie równocześnie przybył kurier z rogatki z meldunkiem o wymianie strzałów z mężczyzną odpowiadającym rysopisowi Emory'ego Althorpe'a, któremu wprawdzie udało się uciec, ale strażnicy zagonili go z powrotem w sąsiedztwo płaskowyżu nadbrzeżnego i byli przekonani, że jest schwytany w pułapkę gdzieś między miasteczkami Paignton i Torąuay. Egzemplarze listu gończego z podobizną Emo– ry'ego rozdano reszcie garnizonu i rozesłano żołnierzy w grupkach po dwu do sześciu, by patrolowali drogi i skrzyżowania prowadzące do wszystkich trzech miejscowości.

Ramsey, szczycący się siatką szpiegowską, którą stworzył w ciągu zaledwie dwóch tygodni pobytu w Torbay, otrzymał też rutynowe informacje swoimi kanałami, że widziano berlinkę należącą do Winstona Perry'ego, lorda Barrimore'a, na drodze do Widdicombe House, wiozącą markiza i drugiego mężczyznę, w którym rozpoznano Antoniego Fa– irchilde, wicehrabiego Ormont. Pojazd wrócił tą samą drogą z jeszcze jednym pasażerem, panną Annaleą Fairchilde, siostrą wicehrabiego.

To ona – spieszyła z informacją podekscytowana Lucylla. – To ona wczoraj wieczorem rzuciła się w ramiona tego bandyty i całowała go, jakby to nie był pierwszy raz i nie ostatni. Śmiem twierdzić, że jeśli ktoś wie, gdzie on teraz jest albo dokąd zmierza, to tylko ona, jeśli oczywiście nie ukartowali wcześniej, że spotkają się w jakimś im wiadomym miejscu.

Z pewnością nie sugeruje pani, że córka Percivala Fairchilde'a, hrabiego Withama, jest zamieszana w jakiś sposób w spisek bonaparty– stów?

W westchnieniu Lucylli wyraźnie wyczuwało się zniecierpliwienie.

Drogi pułkowniku, ja tylko przekazuję panu, że nie całowali się jak nieznajomi. Jeśli ukradkowe spojrzenia i uśmieszki, które wymieniali przez cały wieczór nie są wystarczającym dowodem ich poufałych stosunków, to miałam też okazję później wieczorem, gdy chciałam wypić szklankę ciepłego mleka, widzieć Emory'ego Althorpe'a wyłaniającego się z sypialni panny Fairchilde. Z jej sypialni! Był bez surduta i bez butów!

Ramseya nie trzeba było dłużej przekonywać. Kazał przyprowadzić powóz i wydał patrolom rozkazy, by ruszały naprzód i zatrzymały berlinkę markiza do czasu, gdy cała trójka pasażerów nie zostanie przesłuchana. Tak się złożyło, z powodu błota na drogach, ogromnego natężenia ruchu i czasu potrzebnego cięższemu z pojazdów na przedarcie się do hotelu w Torąuay, że pułkownik Ramsey właśnie wygładzał zmarsz– ki na mundurze, zbierając się do wysiadania, gdy wysoki osobnik z bandażem wokół głowy – nie taki rzadki widok w miejscowości będącej

siedzibą szpitala marynarki – znikał za drzewami, prowadząc pod ramię uroczą młodą kobietę_.

Co pan u diabła opowiada! – Taka była pierwsza reakcja Antoniego, gdy pułkownik Ramsey wyjaśnił przyczynę ich zatrzymania. – Annalea nie wspominała o żadnym kryminaliście ukrywanym w posiadłości ciotki, ani też gdyby był tam rzeczywiście, nie ścierpiałaby jego obecności! A co do tego, że wcześniej wiedziała o tym łotrze, zapewniam pana, że nigdy nawet nie rzuciła na niego okiem, a co dopiero mówić o jakichś długotrwałych związkach.

Powiedziano mi, a jest to dość wiarygodne źródło informacji, że pańska siostra wydawała się odnosić niezwykle... przyjaźnie... do Al– thorpe'a.

Znana jest z tego, że odnosi się przyjaźnie również do bezpańskich kotów. Czy przez to zasługuje na postawienie pod murem?

Zasługiwałaby, gdyby te bezpańskie koty popełniły zdradę króla i ojczyzny – odpowiedział spokojnie Ramsey.

Niby w jaki sposób? Przez nasikanie na koronę?

Przez udzielenie pomocy korsykańskiemu generałowi i współudział w zorganizowaniu jego ucieczki z Elby. Przez uwięzienie go do Francji, by spotkał się z armią lojalistów i poprowadził ją na drogę śmierci i zniszczenia. Przez wylądowanie tu w Torbay, parę dni przed przybyciem więźnia, by zdążyć zorganizować i zrealizować drugie jego uwolnienie i wywieźć go bezpiecznie do Ameryki, gdzie Bóg jeden wie, jaką rozpęta wojnę i pożogę w swym despotycznym dążeniu do podbicia świata.

Ramsey w ferworze tej przemowy nie zważał, że pryska kropelkami śliny na klapy surduta Antoniego. Ten spojrzał z obrzydzeniem i z przesadną starannością wyjął zza mankietu chusteczkę i zaczął się wycierać.

Moja siostra nawet nie wiedziałaby, jak się zachować, zawierając znajomość z kimś zaangażowanym w działalność, jakąpan opisuje, i gdyby przez czysty przypadek to zrobiła, prawdopodobnie zemdlałaby z wrażenia. Jest bardzo przyzwoitą, dobrze ułożoną, kulturalną młodą damą, dla której tak poważne tematy jak polityka, wojna i intrygi, które pan opisuje, byłyby równie niesmaczne, jak wdepnięcie w łajno. Nie prędzej poświęciłaby czas komuś w rodzaju Emory'ego Althorpe'a niż pospolitemu oszustowi. A jeśli pan mi nie wierzy, sam może pan ją spytać. Czeka przed hotelem, niewątpliwie tak samo niecierpliwie jak Barrimore i ja, żeby się wynieść z tej uroczej okolicy, gdzie wszystko cuchnie rybimi głowami i łajdactwem.

Barrimore nie wniósł nic nowego do sprawy, a Ramsey, mimo zaperzenia, nie ośmielił się przesłuchiwać tak ważnego członka Izby Parów.

Miał też dosyć sprytu, by nie powtarzać markizowi słów Lucylli, że widziała Althorpe'a obejmującego jego narzeczoną i że ten złożył ostatniej nocy wizytę w sypialni panny Fairchilde. Wolał nie wspominać o tym w obecności mężczyzny, o którym mówiło się, że jest najniebezpieczniejszym pojedynkowiczem w Anglii.

Tak – wtrącił się w tym momencie markiz, wyginając swe długie palce, bo dyskusja zaczynała go irytować. – Spytajmy pannę Fairchilde, czy wie o jakichś zdesperowanych kryminalistach, a potem naprawdę zmuszony jestem nalegać, byśmy ruszyli w drogę.

Jednego z recepcjonistów hotelowych posłano, by przeszedł się po parku i poszukał Annalei, lecz wrócił po przeszło dziesięciu minutach i oświadczył, że nie spotkał żadnej osoby odpowiadającej opisowi. Sam Antoni wyszedł więc pospiesznie z hotelu, klnąc z irytacji, a po chwili wrócił po bezowocnym przeszukaniu alejki i oświadczył, że siostra musiała wstąpić do któregoś sklepu lub do kawiarni.

Ramsey rozesłał ludzi, by rozszerzyć obszar poszukiwań, gdy tymczasem Antoni i Barrirnore wzięli na siebie każdy po jednym odcinku alejki i przeszli ją do końca. Dopiero kiedy zaczęli wypytywać przypadkowych przechodniów, młodzieniec z lunetą powiedział, że widział uroczą młodą kobietę ubraną na niebiesko stojącą samotnie przy kracie ogrodzenia. Niedługo była sama; wysoki, barczysty dżentelmen w czarnym płaszczu, wyglądający na rannego weterana, sądząc z bandaża zakrywającego mu pół twarzy, dołączył do niej wkrótce i odprowadził ją gdzieś alejką.

Odprowadził? – powtórzył Antoni, marszcząc czoło.

No tak. Tak to wyglądało. Trzymał ją pod rękę, jak sobie przypominam.

Ramsey szybko wyjął plakat z kieszeni i rozłożył przed młodym człowiekiem, który przez chwilę wpatrywał się w naszkicowaną podobiznę, po czym dłonią zasłonił na niej pół twarzy i kiwając głową w zamyśleniu przyznał, że to mógł być ten sam dżentelmen.

Ramsey zgniótł plakat w pięści i dzikim wzrokiem rozejrzał się po ulicy.

On tu jest. Na Boga, jest tu i ja go dostanę.

Niech pan nie zapomina, że on ma moją siostrę! – syknął Antoni.

Nie zapominam, wicehrabio. Ani nie lekceważę możliwości, że spotkanie było wcześniej ukartowane i że pańska siostra poszła z nim dobrowolnie.

Panie pułkowniku!

Dwóch żołnierzy zbliżyło się biegiem od strony alejki, jeden niósł niebieski jedwabny czepek z długimi zwisającymi wstążkami i kremową

woalkę. Drugi ściskał w ręce mały pantofelek z szarej skóry. Antoni, z twarzą białą jak własny kołnierzyk, rozpoznał w obu rzeczach własność An– nalei.

Panie pułkowniku, my żeśmy to znaleźli parę ulic dalej. But to sobie leżoł zwyczajnie w rynsztoku, no ale z tym kapilindrem to wyszła niezła heca. Żeśmy sie musieli naużerać z jedno tako kurwo, coby go oddała.

Już go wsadziła na głowę i paradowała w niem po ulicy jak we swoim.

Powiedzieliście... kurwą?

Ano. Na Groupecuntlane. Burdelów tam od groma. Dziewczyny nie za bardzo chco gadać ze żołnierzamy, no ale jedna sie trafiła pijaniu– teńka i rozpowiadała, że niby widziała pona z rzeczonom damom na plecach, że ona kopała i piszczała i inne takie. Że on wyglondoł na pirata z cało głowo zakutano. Godoła, że on sobie umyślił wzionść te laleczkę na pokład, bo schodził z niom do portu.

Boże drogi! – wyszeptał Antoni. – On uprowadził Annaleę.

***


Daleko pan nie zajdzie, niosąc mnie na plecach – mówiła Anna– lea –jeśli taki jest pana zamiar.

Emory podniósł wzrok, odrywając się od zapalania pary lamp oliwnych i zobaczył, że ona znów szuka schronienia w ciemnym kącie i przyciska się do ściany jak najdalej od niego, prawie rozpłaszczając się na murze.

Ucieszy to panią zapewne, że bynajmniej nie mam takiego zamiaru. – Wyregulował knoty w obu lampach, zwiększając zasięg światła.

Zostawił jedną lampę na bocznym stoliku, a drugą zaniósł na kulawą umywalkę przy oknie, gdzie postał przez chwilę, wyglądając na ulicę.

Słońce schowało się już sporo poniżej odległego wzniesienia Berry Head i purpurowa mgiełka gęstniała z każdą minutą. Na ulicy było jeszcze sporo przechodniów. Przy wejściach do tawern i burdeli pozapalano już lampy. Przybytki te znajdowały się o rzut kamieniem od wybrzeża i były często odwiedzane przez rybaków, marynarzy i podróżnych – a także złodziei i rzezimieszków – którzy po męczącym pracowitym dniu chcieli wieczorem napić się piwa i popieścić chętną pierś.

Gospoda była jedną z tych, które znalazły się na liście Brooma, i jej właściciel zdarł z Emory'ego upragnione dwadzieścia funtów za przywilej wynajęcia nędznego pokoiku na poddaszu.

Czy mogę spytać, jakie są pana zamiary?

Odwrócił się od okna.

Planuję przeczekać tu z godzinkę, a potem oddalić się pod osłoną ciemności.

I planuje pan mnie ze sobą zabrać? Przewieszoną przez plecy jak worek ziarna?

Emory uśmiechnął się lekko.

Tak naprawdę, to nie. Miałem zamiar panią tu zostawić, z tym dla zabicia czasu – sięgnął po plecak i wyjął z niego małą książeczkę oprawną w skórę. – Żałuję, że nie mogłem znaleźć Romea i Julii w bibliotece pani ciotki, ale myślę, że Sen nocy letniej wyda się pani równie zajmujący.

Spojrzała na książkę, potem na niego.

Chce pan, żebym czytała tę przeklętą sztukę?

Sza, panno Fairchilde. Co za język! Ale ma pani rację, nie chcę, żeby się pani nudziła.

Dlaczego?

Ściągnął z twarzy bandaż. Zakładając go, upchnął prawie wszystkie włosy pod płócienną opaskę, i teraz musiał je energicznie przeczesać palcami, nim na powrót rozsypały się miękkie i gęste na kołnierzu.

A jak pani myśli? – mruknął. – Czy potrafi sobie pani wyobrazić większe zamieszanie w mieście pełnym rzezimieszków i złodziei niż po zaginięciu młodej i pięknej arystokratki? Co najmniej przez parę godzin każdy żołnierz i żandarm w promieniu dziesięciu kilometrów będzie odwołany od swych zwykłych obowiązków i wysłany na poszukiwanie pani.

Bardzo sprytne – powiedziała, patrząc na jego szerokie plecy. – Ale skąd pan wie, że będę tu siedziała cicho i czytała Szekspira, gdy pan odejdzie? Skąd pan wie, że natychmiast nie wybiegnę na ulicę i nie powiem żandarmom, gdzie mają pana szukać?

Przechylił się lekko na bok i ściągnął z ramion ciężki płaszcz.

Przypuszczam, że nie myślałem jasno.

Ja też tak przypuszczam – zaczęła mówić powoli, lecz słowa zamierały jej na ustach, gdy przyglądała się, jak niezgrabnie wyzwala drugie ramię z płaszcza i ciska ciężkie okrycie na łóżko. Górna połowa rękawa płaszcza była poplamiona wokół rozcięcia w wełnianej tkaninie.

Gdy zdjął również surdut, zdała sobie sprawę, że plama jest czerwona, a rękaw koszuli przesiąknięty krwią.

Mój Boże! – szepnęła. – Co się panu stało?

Nic takiego. Przypadkiem udało im się mnie trafić. To zwykłe draśnięcie.

Postrzelili pana! Trzeba mi było powiedzieć!

Przecież powiedziałem. Powiedziałem, że rogatkowy do mnie strzelał.

Ale nie że pana trafił. O ja nieszczęśliwa!

Gdy ranny zerwał przylepioną warstwę płótna i obnażył porozrywane ciało, wynurzyła się z cienia. Rana, tak jak powiedział, nie była głęboka, lecz silnie krwawiła, a odklejanie skrawków podartego rękawa spowodowało nowy krwotok.

Anna rozejrzała się za ręcznikiem, ale choć właściciel gospody zapewnił dzbanek słonawej wody i poszczerbioną miednicę, najwyraźniej pozostawiał inicjatywie gości zaopatrzenie się w przybory toaletowe.

Anna poszukała plecaka i po przetrząśnięciu zawartości, wydobyła dwie chustki do nosa i dużą kwadratową serwetkę, która służyła do owinięcia ciastek Mildred.

Wskazała Emory'emu krzesło i zdjęła krótki niebieski żakiecik

Niech pan siada i pozwoli mi obejrzeć ranę.

Nie ma potrzeby...

Niech pan będzie cicho i siada, bo za chwilę wróci mi choć krzty– na rozsądku i pozwolę się panu wykrwawić na śmierć.

Emory naburmuszył się, ale jej posłuchał, wstrzymując ją tylko na chwilę, by wyciągnąć dół koszuli ze spodni i zdjąć pokrwawiony ubiór przez głowę. Gdy to robił, Annalea nalewała wody do miednicy, a kiedy się wyprostowała, zaniemówiła, gdy zobaczyła go przed sobą z obnażonym torsem.

Od czasu, gdy się po raz pierwszy przebudził w Widdicombe House, nie widziała go bez jakiegoś przyzwoitego przyodziewku, a teraz, gdy światło lampy połyskiwało na jego nagich barkach, poczuła gorąco w brzuchu, zupełnie niepożądane w chwili, gdy musiała polegać na swoim gniewie, by zachować zimną krew.

Zdecydowana nie patrzeć na nic oprócz rany, namoczyła serwetkę w miednicy, a potem wyżęła. Najpierw szybko obmyła krew, która pociekła wzdłuż ramienia, a następnie przetarła i osuszyła skórę coraz bliżej rany. Z natury nie była skłonna do mdłości i nieobcy był jej widok skaleczeń i zadrapań, widziała nawet okropną ranę miażdżoną na nodze stajennego, gdy ogier kopnięciem zdarł mu z łydki kawał ciała. Zdziwiła się więc, że robi jej się słabo, gdy obmywa zwykłe draśnięcie na ramieniu Althorpe'a, i że wyraźnie zakręciło jej się w głowie, gdy posłuchał jej polecenia i podniósł łokieć, by mogła zmyć krew z jego boku.

Gdzieś pomiędzy jednym a drugim pociągnięciem mokrej szmatki przegrała walkę o niezauważanie potężnych muskułów na plecach i barkach. Jego szyja, w miejscu, gdzie miękkie pukle włosów przylegały do skóry, budziła jej szczególną fascynację, podobnie jak ciemny gładki zarost, który pokrywał jego tors. Naturalną konsekwencją było przenieść

wzrok na plecy, na dziesiątki wybrzuszonych białych linii, które boleśnie wyrzeźbiono w jego ciele. Świadomość, czym są, skąd się wzięły, jaki ból musiał znieść, sprawiała, że jej brzuch jakby zapadał się gdzieś w dół.

Odchrząknęła i wypłukała serwetkę.

Powinien mi pan powiedzieć, że jest ranny – powtórzyła znowu.

Czy to by coś zmieniło? – zapytał. – Czy okazałaby mi pani większą przychylność?

Nie – przyznała po krótkim namyśle. – Ale to by wyjaśniało częściowo pana napastliwość.

Moją napastliwość?

Pana zachowanie było niegrzeczne i nieprzyzwoite. Nie przywykłam, by mnie traktowano jak pospolitą dziewkę, żeby mną pomiatano i komenderowano. Nie potrafię z sympatią odnieść się do mężczyzny, który grozi kobiecie użyciem przemocy.

Czy zrobiłem pani jakąś krzywdę?

Z pewnością jestem posiniaczona.

Ucierpiała najwyżej pani duma.

Serwetka ześliznęła się na ranę, co sprawiło, że Emory mimo woli syknął przez zęby.

Za dużo pan się spodziewał – powiedziała.

Ma pani absolutną rację.

I postępował pan z niewybaczalnym brakiem względów, nie tylko dla mnie, ale i dla mojej rodziny. Ojciec jest szanowanym członkiem Izby Lordów. Nie wolno panu publicznie na ulicy uwodzić córki szlachetnie urodzonej osoby.

Spojrzał ze zdziwieniem i mruknął:

Wcale pani nie uwiodłem.

Chciałam powiedzieć uprowadzić. Nie uprowadza się córek szlachetnie urodzonych. Gdyby choć słówko dotarło do uszu ojca, że pozwoliłam, by mnie wplątano w takie intrygi, cóż... – wymachiwała przez chwilę mokrą szmatą, szukając słów, które oddałyby wstrząs, jaki to spowoduje, ale jedyną rzeczą, jaka jej przyszła do głowy, było to, że ojciec pewnie odłożyłby na bok gazetę. – Cóż, moja matka w każdym razie byłaby głęboko upokorzona.

Emory obserwował małą zmarszczkę na jej czole. Uniosła wzrok znad jego ramienia i spotkała jego spojrzenie, a potem znów opuściła oczy, gdyż właśnie wtedy zdała sobie sprawę z własnej pozycji w hierarchii rodzinnej.

Delikatnie ujął jej dłoń.

Proszę mi wybaczyć – powiedział z nieudawanym żalem. – Zdaję sobie sprawę, że jestem lepszy w roli opryszka niż bohatera, ale miałem nadzieję i... tak, nawet zakładałem, że pani mi wierzy. I że ma do mnie trochę zaufania.

Zapatrzyła się na długie palce, zaciskające się wokół jej przegubu i poczuła, jak ich ciepło promieniuje wzdłuż jej ramienia, rozlewa się po piersiach i jeży włoski na karku.

Ale jeśli nawet pani nie potrafię przekonać o mojej niewinności – dodał cicho – to jaką mam szansę przekonać kogokolwiek?

Powoli podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, i w ciągu długiej chwili, gdy tak trwała, wstrzymując oddech, chciała mu powiedzieć, jak bardzo się mylił. Ona mu uwierzyła. I ufała mu, mimo że tyle rzeczy przemawiało przeciwko niemu. Ufała dużo bardziej, niż powinna. Wychowano ją tak, by nie myślała o działaniu na własną rękę, żeby nie wierzyła niczemu, co nie było jej podyktowane przy porannej czekoladzie.

W zamian oczekiwano, że będzie posłuszną, obowiązkową córką, posłuszną żoną i matką, która tak wychowa córki, by powielały sztywne wzorce postępowania narzucone jej przez wyższą klasę. Ale w ciągu niecałego tygodnia wiara w całą tę strukturę społeczną nagle ją opuściła.

Sprawiła to Florencja Widdicombe, która była żywym dowodem na to, że ktoś może złamać reguły i mimo to żyć sobie całkiem szczęśliwie.

Emory Althorpe też się wyzwolił spod ich władzy. Odrzucił każdą regułę, złamał każdy konwenans, kpił sobie z kodeksu towarzyskiego... a mimo to bezbronny, ranny i niewiedzący, kim i czym jest, wydawał jej się bardziej żywy, podniecający i pociągający niż wszyscy stateczni, drakońscy Barrimore'owie w całej Anglii.

Chciała mu wierzyć. I wierzyła. I dlatego, że mu wierzyła, przytłaczał ją ogrom rozczarowania i poniżenia. Emory to dostrzegł. A nawet więcej, wyczuł, że przez to, iż sama przed sobą przyznała się do wiary w niego, poczuła się jeszcze bardziej zagubiona i opuszczona.

Lekko zmrużył oczy, dosyć, by spowodować, że zakłopotana odwróciła głowę. Ale nie była dość szybka i kiedy wstał, wciąż była przy nim. Schwycił ją za ramiona i zmusił, by spojrzała mu w oczy, ale ona tylko potrząsnęła głową, bezskutecznie próbując zaprzeczyć emocjom, które nagle zawrzały jej w żyłach.

Anno... – ujął jej twarz w dłonie. Mięsień zadrgał mu w policzku, gdy badał roztopione granatowe głębie jej oczu, drżącą miękkość ust. – Anno, wybacz mi to, co ci zrobiłem.

Nie zrobiłeś niczego, na co bym nie przyzwoliła chętnie i dobrowolnie.

Ach, lecz gdybym miał najmniejszą szansę, byłbym... – wyszeptał. – Jeszcze chwila lub dwie przy tamtym oknie, z błyskawicami na dworze i gorącem wewnątrz...

Jej rzęsy zadrgały, gdy zacisnęła powieki pod dotknięciem jego kciuka, ocierającego delikatnie wilgoć, która zebrała siew kącikach jej oczu.

Jeszcze moment i ja... ja mogłam cię nie powstrzymać.

Uśmiech rozkwitł na jego ustach, a potem z wolna zamarł, gdy jego

ciało zareagowało na drżenie jej głosu.

Nie wiesz, co mówisz. Obudziłabyś się dziś rano z nienawiścią do mnie.

Naprawdę tak myślę. – Szeroko rozwarła oczy płonące przekonaniem. –1 teraz czuję to samo – dodała słabnącym szeptem. – Ja... ja...

Przesunął szybko opuszkami palców po jej wargach, powstrzymując ją przed dokończeniem myśli. Nawet nie był pewien, czy chciał wiedzieć, jaka to była myśl. W każdym razie nie teraz i nie w tym miejscu.

Widział drgnięcie jej szyi, jakby przełknęła niedopowiedziane słowa i wyczuwał ciepło wzbierające w jej skórze, płonącej ze wstydu. Schylił się ku niej, scałowując ślady łez. Całował jej oczy, skronie i czubek nosa.

Odblaski lampy połyskiwały w ciemnych splątanych pasmach jej włosów, a jego ręce zagłębiły się w jedwabistych falach, przyciągnęły jąbli– żej, trzymały blisko, gdy wargami ponaglał jej wargi, by się rozchyliły na jego spotkanie.

Poddała się skwapliwie, nie czując absolutnie żadnej potrzeby udawania, że nie chce przyjąć pocałunku ani go odwzajemnić. Jej jedynym niechętnym ustępstwem na rzecz skromności było to, że nie jęknęła głośno z tęsknoty, gdy przesuwała ręce w górę jego torsu i oplatała wokół jego szyi. Na koniec dźwięk taki wyszedł z jego gardła; ostrzeżenie, gdy przytuliła się do niego całym ciałem, stłumione bezdźwięczne przekleństwo, gdy jej usta, jak poprzednio, nie chciały poprzestać na niczym innym, jak tylko na najlepszym, na co go stać.

Powstrzymaj mnie – wydyszał, trzymając jej włosy w dygocących dłoniach. – Powstrzymaj mnie, bo sam nie zdołam tego dokazać.

Stanęła na palcach i ciaśniej oplotła go ramionami i całowała, jak jeszcze nigdy nie całowała mężczyzny. Nie wiedziała, że można tak całować, całym ciałem i duszą.

Pomruk Emory'ego stał się głęboki i gardłowy, jego wargi wymagające i zaborcze. Jej piersi dotykały jego torsu, a jego ręce przesuwały się nieustannie, by odkrywać, co nie pozwalało mu zasnąć i dręczyło go prawie przez całą noc, ale napotkał zbyt wiele barier, zbyt wiele jedwabiu, zbyt wiele impertynenckich satynowych kokard. Odgarnął na bok

splątane fale włosów, palcami szukając na oślep w delikatnych fałdach, aż znalazł koniec sznurówki. Kilka szybkich pociągnięć i zebrane fałdy stanika rozluźniły się na tyle, by dało się zsunąć rękawy sukni i koszuli z góry ramion. Następnym pociągnięciem ręki Emory zsunął liche osłony w dół, aż do pasa i wyszeptał następne przekleństwo, miękko i ciepło w satynowo gładkie ciało, gdy przeciągnął ustami w dół i sięgnął po różową koronę jej sutka.

Anna chwytała ustami powietrze i wyginała głowę do tyłu. Palcami czepiała się jego włosów, a jej ciało kołysało się pod wpływem nowych wrażeń, w powodzi słodkich, gorących dreszczy, którymi odpowiadała na każde dotknięcie jego języka. Czuła głębsze, bardziej naglące skurcze w brzuchu i między udami, ale ten ostatni przyszedł bez ostrzeżenia – gorący, dygocący prąd niewypowiedzianej rozkoszy. Pragnienie, by trwało to bez końca, rozlało się po jej ciele i osłabiło jej kolana. Ułożył ją na skłębionych spódnicach. Nie przestawał całować jej piersi. Jego wargi zsunęły się niżej, w ślad za dłońmi, które pośpiesznie ściągały jej suknię, obnażając biodra i uda. Gdy nie przeszkadzała mu nawet ostatnia najcieńsza warstwa jedwabiu, przylgnął do jej gładkiego brzucha, oddechem tak gorącym jak jego usta, gdy drażnił spiczasty trójkąt nad jej udami. Ujął ją za kolana i delikatnie rozsunął nogi, dość szeroko, by dotknąć palcem, a potem ustami ciemnej kępki włosów.

Anna nie wiedziała, jak zareagować na taką intymność. Wstrząs wywołany jego palcami przesuwającymi się po jej ciele był dostatecznie niszczycielski. Świadomość, że teraz to są jego usta i język, sprawiła, że jej skóra o mało nie zapłonęła żywym ogniem. Z pewnością to było najwyższe pogwałcenie wszelkich zasad moralności i skromności, rządzących zachowaniem młodej damy, ale z jakiegoś niewiadomego powodu dama miała ochotę śmiać się w głos. To była rozkosz. Zwyczajna, prosta, zmysłowa rozkosz ze wspaniałym hultajem, który nie widział nic wstydliwego w jej krzykach i który dawał z siebie co mógł, by wywołać ich jak najwięcej.

Kiedy rozkosz stawała się prawie nie do wytrzymania, próbowała oderwać się od niego, ale jego dłonie przytrzymały ją za biodra i objęły, i dowiódł jej, że potrafi wytrzymać jeszcze więcej. Językiem omiatał w szalonym rytmie każdy pominięty dotąd skrawek ciała i Anna nie miała szansy nawet nabrać pełnego oddechu, gdy światło, gorąco i furia wybuchły gdzieś w głębi niej. To sprawiło, że wygięła się w łuk na podłodze, dłońmi wpiła się w jego barki i szyję. Kazało jej palcom gubić się w falach jego włosów, zaciskać się jakby walczyła o życie, gdy prąd nieznanej ekstazy zmuszał ją, by wiła się pod nim.

Gdy napięcie opadło, leżała drżąca. Oderwał usta od jej ciała, ale tylko na kilka krótkich chwil, które zajęło mu ściągnięcie butów i spodni.

Znów był z powrotem, tropiąc wargami dreszcze wstrząsające jej brzuchem, gdy jego ręce głaskały, pieściły i ponaglały jej uda, by znów się rozsunęły, tym razem na przyjęcie gorąca i ciężaru jego własnego obnażonego pragnienia.

Emory zmusił się, by poruszać się powoli, by wchodzić w nią cal po calu. Była dość wilgotna, dość śliska, by przyjąć rosnący nacisk bez protestu, tylko ze zdziwionym westchnieniem. Wczepiła się jednak w jego ramiona, barki, nawet we włosy, aż zaczął się obawiać, że może jest za mała, zbyt przestraszona, by dostosować się do czegoś tak napęczniałe– go i twardego, tak sztywnego, że prawie nie rozpoznawał części własnego ciała.

Na swój sposób dzielił jej przestrach i niepewność. Nie mając żadnych wspomnień wcześniejszych doświadczeń, nie potrafił powiedzieć, co odczuwają kobiety; po prostu czysty instynkt popychał go do czegoś jeszcze, naglił, by powtarzał pchnięcia, aż nie będzie między nimi nic, tylko gorąca namiętność.

Kiedy usłyszał ciche łkanie Anny przy swym uchu i pojął, że nie może posunąć się dalej, przynajmniej bez rozdarcia jej jak plądrujący barbarzyńca. Zatrzymał się, ze ściśniętym żołądkiem, z całym ciałem dygocącym z wysiłku, by uspokoić się i policzyć uderzenia serca. Była dziewicą, rzecz jasna. Była napięta, ściśnięta jak piąstka, a on brał ją na twardej drewnianej podłodze jak dziewkę za dwa pensy, z rozrzuconymi udami i oczyma zaszklonymi strachem przed rozmiarem tego, co próbował w nią wepchnąć.

Dobry Boże...

C.. .co się stało? Co ja źle zrobiłam?

Nic – powiedział zdyszany. – Absolutnie nic.

Czy sprawiam ci ból?

Ty mnie? – Uniósł głowę znad jej ramion i osłupiały popatrzył z mieszaniną niedowierzania i ciekawości. – Ja tu ledwie się mogę powstrzymać, trzymam się zębami i pazurami, by nie zrobić z siebie przeklętego, kompletnego głupca, a ty chcesz wiedzieć, czy sprawiasz mi ból?

Jej oczy istotnie były zaszklone, ale nie z powodu obawy, że on mógłby ją jakoś urazić. Były większe i bardziej granatowe niż oceany, które widywał w swym życiu, i spoglądały na niego prawie przepraszająco, gdy łagodnie zdjęła palce z jego włosów. Dopiero wtedy zrozumiał: bała się, że zbyt mocno ucisnęła posiniaczony tył jego czaszki i że to ból kazał mu się zatrzymać i wycofać.

Zaśmiał się, broniąc się przed wzruszeniem, a potem z całego serca ucałował ją w usta.

Natychmiast rumieniec upokorzenia ściemnił jej policzki, więc zno­wu szybko ją pocałował, a potem powiedział:

- Nie. Nie, ja... ja nie pytałem, tylko próbowałem ci wytłumaczyć,
dlaczego musiałem przerwać. Dlaczego staram się być... ostrożny... i ja
tobie próbuję nie sprawić bólu.

Zagryzła wargi i zastanowiła się nad jego słowami, świadoma jego napęczniałej, pulsującej obecności.

- Wydajesz się bardzo... duży –przyznała szeptem.

To niewinne potwierdzenie to już było dla Emory'ego za dużo. Wy­dał dziki pomruk. Zsunął ręce na jej talię, potem pod biodra i uniósł ją, rozdzierając tak twardo i szybko, że nie zdążyła zapamiętać niczego prócz cichego krzyku zaskoczenia. Fala napięcia przebiegła przez jej ciało, ale on tylko przyciskał ją coraz mocniej i zagłębiał się coraz bardziej. Nie było między nimi niczego, prócz gorąca i narastającego uczucia pona­glenia, które skłoniło go do szeptania zaklęć w jej usta, w naprężony łuk jej szyi.

Nie musiał się martwić. Pierwsze ukłucie poszło w zapomnienie i jej ciało dygotało i omdlewało wokół niego. Fale leciutkich skurczy zaczę­ły wciągać napięcie do środka, tak że chwyciła go mocniej i ciaśniej. Rozkosz znów zaczęła narastać, wzbierając ponad miarę, omiatając go serią ognistych malutkich ukłuć, od których brakło mu tchu i trząsł się jak uczniak na swym pierwszym wypadzie w obszary grzechu. Całe jego ciało zapłonęło niecierpliwością, a ona, wyczuwszy to, poderwała bio­dra wyżej, wciągając go swymi ruchami, zachęcając urywanym odde­chem, by się poruszał, by zrobił coś, co uwolni ją od tego straszliwego i cudownego ucisku.

Emory ulegał jej żądaniu całym ciałem. Zaczął się w nią wsuwać powolnymi rozciągającymi pchnięciami, przejawiając umiejętność i po­wściągliwość, o jakie by się nie posądzał. Wsuwał się w miękką wsysa­jącą go wilgotność tak głęboko, jak mógł, a potem cofał się, osądzając skutek każdego pchnięcia po sposobie, w jaki dźwigała się na jego przy­jęcie, po cichych jękach uniesienia wibrujących jej w gardle. Pod jego naciskiem rozpływała się, topniała i miękła, a on wdzierał się w nią co­raz szybciej, mocniej, z szaleńczą gwałtownością. Wreszcie poczuł, że cudowna ulga orgazmu dzielona przez oboje jest tuż-tuż, o jeden od-

dech. To nadchodziło, rozpalone do białości i promieniejące, jeszcze jedno pchnięcie... i drugie...

Czekaj! – krzyknęła. – Przestań!

Emory wznosił się tuż nad nią, jak ściana naprężonych wypukłych i węźlastych muskułów, biodra majaczyły jak agresywna ruchoma plama poniżej. Potrząsnął głową, nie chcąc przestać, nie mogąc przestać ani uwierzyć, że ona może tego żądać teraz, właśnie teraz, gdy czuł, że za chwilę wybuchnie w nim rozkosz.

Nic nie słyszysz? – wydyszała. – Słuchaj!

Krew pulsowała mu w żyłach, bębniła w uszach, i gdyby był zdolny wydać z siebie artykułowany dźwięk, spytałbyją, co jej zdaniem miałby usłyszeć, gdy całe jego ciało było jak odsłonięty nerw. Ale wtedy i do jego uszu to dotarło i zamrugał gwałtownie, by przywrócić oczom ostrość spojrzenia. Obrócił głowę, pobiegł spojrzeniem ku oknu i jednym płynnym ruchem, wciąż bez tchu, wyszedł z niej i stanąwszy na nogi, kocim ruchem poskoczył ku przeciwległej ścianie, by zgasić obie lampy.

Czekali pogrążeni w ciemności, aż władcze stąpanie kilkunastu par żołnierskich butów nie oddali się w głąb ulicy pod nimi. Emory podszedł do okna i przetarł kółko w zalepionej brudem szybie, Anna zaś uklękła, miętosząc naręcz zgniecionego ubrania, by osłonić swą nagość.

Co to było?

Żołnierze – odparł. – Cały przeklęty oddział.

Żołnierze? – Słowo padło ciche jak oddech. – Czego chcą? Niemożliwe, by już nas szukali!

Nie dałbym za to zbawienia mej duszy.

Rzucił się do miejsca, gdzie rozwiesił płaszcz w nogach łóżka. Anna patrzyła z rosnącym przerażeniem, jak wyjmuje z jednej z głębokich kieszeni pistolet i sprawdza, czy jest proch na panewce.

Co masz zamiar zrobić?

Zdaje się, że zaczynają przeszukiwać ulicę od drugiego końca, i jeśli będziemy mieli szczęście, zajmie im to parę minut, nim dojdą do gospody.

Ale co ty chcesz zrobić?

Przyglądał jej się, gdy sięgał po kalesony i spodnie.

Nie ufałbym gospodarzowi, że zamknie gębę na kłódkę za marnych dwadzieścia funtów.

Spojrzała w dół, a jej nagie ciało bielało w mroku. Szybko wyplątała koszulę z sukni, wciągnęła przez głowę obie części garderoby i zaczęła gmerać przy sznurówkach, zaciągając je wokół stanika i w talii. Trzęsły jej się ręce i widziała, że nie tylko jej ubieranie się idzie tak niezgrabnie.

Emory najwyraźniej miał trudności z zapięciem spodni. Gdy spotkał wzrok Anny, skrzywił się i odwrócił.

To nie mija, ot tak sobie – wymamrotał.

Z pewnością nie, pomyślała, z trudem powstrzymując się od szczękania zębami pod wpływem nagłego chłodu, który ją ogarnął. Uda miała poplamione krwią, dowód, że coś się dokonało, ale wciąż była napięta i trzęsła się w środku, jakby powinno ją spotkać coś jeszcze, coś, co ją ominęło, zanim się wszystko urwało.

Więcej krwi zauważyła na swej dłoni i nadgarstku i zdała sobie sprawę, że to rana Emory'ego znów zaczęła krwawić. Rozmazana czerwona strużka biegła od rany do łokcia, grożąc skapnięciem na podłogę. Anna przyniosła dwie duże chustki do nosa, które znalazła w plecaku, i przyłożyła je do bandaża.

Nie ruszaj się – rozkazała, gdy próbował ją odsunąć nachmurzony. – Ta koszula, którą masz na sobie, jest do wyrzucenia, i masz tylko jedną na zapas.

Jak się pakowałem dziś rano, nie myślałem o takich rzeczach.

No tak – powiedziała, owijając i zawiązując bandaż. – Myślę, że jakoś sobie poradzimy bez ubrania na zmianę przez dzień lub dwa, ale zupełnie nie wiem, jak będę szła tylko w jednym bucie.

My sobie poradzimy?

Idę z tobą.

Absolutnie nie!

Absolutnie tak.

Anno...

I jeśli spróbujesz mnie powstrzymać albo każesz mi tu zostać i czytać jakąś głupią sztukę o leśnych nimfach, wychylę się z okna, gdy tylko zamkniesz drzwi, i wrzasnę na całe gardło.

Nie zrobisz tego!

Z pewnością zrobię. Mój ojciec zna bardzo dobrych adwokatów w Londynie. Jeśli jesteś niewinny, będą potrafili tego dowieść.

Chwycił ją za ramiona i lekko potrząsnął.

To nie dyskusja salonowa, Annaleo. To prawdziwi żołnierze z prawdziwymi muszkietami i chcą mnie zabić, jeśli tylko zdołają, a nie postawić przed sądem.

Więc nie wolno dać im tej szansy – odpowiedziała cicho. – A poza tym, w tej chwili najprawdopodobniej szukają mnie: przerażonej, uprowadzonej młodej arystokratki, która, jak myślą, została porwana na ulicy przez jakiegoś niecnego zbója.

Nie wiem...

Nie ma najmniejszego powodu, by podejrzewali ciebie. Przynajmniej jeszcze nie teraz; dopóki nie przeszukali wszystkiego i nie wiedzą, czy nie siedzę gdzieś przywiązana do krzesła, czekając na doręczenie żądania okupu. Czy nie taki od początku był twój zamiar? Jeśli tak, to nie na długo odciągniesz ich uwagę, jeśli znajdą mnie za dziesięć minut. Wątpię, czy zdążysz dostać się dalej niż do pierwszego skrzyżowania. Z drugiej strony – dodała, wkładając ręce w rękawy spencera – ręczę zbawieniem mojej duszy, że uda nam się wyjść przez frontowe drzwi gospody, ramię w ramię, jak mąż i żona, i nawet na nas okiem nie rzucą.

Na pozór wyglądała dość spokojnie i to, co mówiła, brzmiało przekonująco, nawet uniosła brwi z wyrazem pewności siebie. Wewnątrz wstrzymywała oddech, nie dopuszczając do głosu rozsądniej szej strony swej świadomości, która domagała się, by wzięła książkę i przywiązała się do krzesła, skoro już tak ma być.

Zmrużył oczy.

Przypuszczam, że możesz mieć rację. Ale co będzie, jeśli się mylisz?

Jeśli się mylę, to ciebie zastrzelą, a mnie odeślą do Londynu jako zakałę rodziny. Nic lepszego się nie zdarzy, jeśli będziemy tu stali i sprzeczali się jeszcze przez godzinę.

Jego palce na chwilę zacisnęły się na jej barkach.

Jak tylko bezpiecznie wydostaniemy się z Torąuay, to w pierwszym napotkanym mieście poszukamy przyzwoitego hotelu, w którym cię zostawię.

Jak tylko będziemy bezpieczni – odparła – napiszę list do brata, że mnie nie porwano i że cała sprawa wyjaśni się przy pierwszej okazji.

Czy naprawdę myślisz, że to go odwiedzie od szukania cię? I skąd będzie wiedział, że nie zmusiłem cię do napisania listu, trzymając ci nóż na gardle?

Już ja tak to sformułuję, że będzie wiedział, że napisałam go dobrowolnie.

Dalej patrzył na nią, tocząc walkę ze zdrowym rozsądkiem, ale w końcu hałas na ulicy i determinacja w jej oczach kazały mu wymamrotać niewyraźnie przekleństwo.

Dlaczego czuję, że będę tego żałował? Spieszmy się. Nie pozwólmy im się zbliżyć na tyle, by się nam dobrze przyjrzeli.

Na jej ostrzegawczy grymas, wygładził potargane loki spadające jej na ramię.

W tej chwili wyglądasz zbyt czarująco, by być czyjąkolwiek żoną – mruknął – i nie chciałbym, by zaczęli węszyć wokół nas choćby z tego powodu.

15

A

.nna dopinała guziki spencera, gdy zbiegali po schodach na parter tawerny. Bar był pełen grubokościstych mężczyzn i niechlujnych kobiet o czerwonych twarzach i niejedno z nich obróciło głowę i dało kuksańca swemu sąsiadowi, gdy Emory i Anna przeszli między nimi. W powietrzu unosiła się woń lamp oliwnych i niemytych ciał i pierwszą rzeczą, którą Anna zrobiła, gdy znaleźli się na ulicy, było zaczerpnięcie świeżego powietrza. Zaraz jednak wypuściła je gwałtownie, bo żołnierze byli najwyżej o dziesięć kroków od nich, wyłaniając się z drzwi sąsiedniego budynku.

Emory spokojnie wsunął rękę pod jej łokieć i zaczął iść wolno ulicą w przeciwnym kierunku. Dziesięć kroków, potem dwadzieścia, stworzyło dostateczny dystans, by mogli odetchnąć i by Emory mógł zaryzykować ukradkowe zerknięcie przez ramię. Żołnierze zdawali się nie zwracać na nich uwagi, skupieni na podsuwaniu światła do twarzy trzech mężczyzn, których wywlekli z tawerny. Cała trójka była wysoka i ciemnowłosa. Jeden miał czarną opaskę na oku i na rozkaz rzucony ostrym głosem przez jednego z żołnierzy podniósł ją i pokazał szkaradnie pofałdowaną szramę nad pustym oczodołem.

Ulica, całkiem pusta, sprawiała niesamowite wrażenie. Zwykli obywatele, nie stroniący od dzbana piwa, rozproszyli się w załomach i szczelinach budynków jak karaluchy, na pierwszy odgłos żołnierskich butów na bruku. Paru niedobitków, którzy pozostali, było albo zbyt pijanych, by coś dosłyszeć, albo zbyt wojowniczych, by na to zwracać uwagę.

Odgłosy kopyt końskich i kół powozu kazały Emoiy'emu przykleić się do zacienionego wejścia do budynku i pociągnąć za sobą Annę. Powóz zatrzymywał się przed jednym z burdeli, licznych przy tej ulicy, i gdy stanął, wysiedli z niego dwaj dżentelmeni. Rzucili monetę stangretowi i obiecali drugą, jeśli na nich zaczeka, a potem zataczając się podeszli do drzwi i cierpliwie dobijali się, dopóki ich nie wpuszczono.

Na opustoszałej ulicy głośnym echem zagrzmiały koła drugiego powozu. Wyminął ten pierwszy i zaturkotał obok wnęki, w której stali Emory i Anna, przez krótką chwilę omiatając ich twarze snopem światła ze swoich latarni, po czym znów zostawił ich w cieniu. Stangret zatrzymał się w miejscu, gdzie żołmerzy przytrzymywali trzech mężczyzn na długość muszkietu. Gdy drzwi powozu się otworzyły, wysiadł z nich mężczyzna w granatowym mundurze i przystanął na chwilę, by rozejrzeć się

po ulicy w obu kierunkach, a iskierki światła zalśniły odbite od jego srebrnych guzików.

Coście znaleźli?

Głos pułkownika Ruperta Ramseya był przesadnie donośny i rozchodził się na tyle daleko, że uciekinierzy go słyszeli.

Ci dwaj dżentelmeni – powiedział jeden z żołnierzy z wyraźnym sarkazmem – usiłowali się wymknąć tylnymi drzwiami, gdyśmy wchodzili. Trzeci kopnął ławkę, by nam zablokować drogę, gdy ruszyliśmy w pogoń.

Pułkownik Ramsey uważnie popatrzył na trzech mężczyzn i zwolnił ich machnięciem ręki.

Rozglądajcie się dalej. Ten drań gdzieś tu jest, na Boga, i zamierzam go schwytać. Za mną na drodze jest jeszcze czterdziestu ludzi; powinni przybyć lada chwila i pomóc wam rozszerzyć poszukiwania.

Aż czterdziestu? – syknęła Anna. – Czy nie powinniśmy wynieść się stąd przed nimi?

Emory nie odpowiedział, oparł się ciężko o jej ramię.

***


Rozglądajcie się! Ten drań gdzieś tu jest. Musi tu być. Jeśli utonął, chcę widzieć jego ciało...

***

Boże przenajświętszy! – odezwała się Anna. – Tylko nie teraz!


***


Woda była lodowato zimna, a sól wżerała siew rany, zmieniając jego plecy w żywy ogień. Otworzył usta do krzyku, kiedy otarł się o krawędź nabrzeża, ale zaraz woda wdarła mu się do gardła, dławiąc wszelki dźwięk, tak że tylko bezgłośnie wydmuchnął bąbelki powietrza. Pogrążał się i opadał na dno, zapewne kilka metrów, nie więcej, i kiedy natrafił stopami na miękki muł, czysto instynktowną reakcją było zgiąć kolana i odepchnąć się z całej siły. Wypłynął pod śmierdzącymi deskami nabrzeża, szybko zaczerpnął powietrza, znów się zanurzył i popłynął ku następnemu drewnianemu palowi. Prawdę mówiąc, łatwiej się płynęło, niż uciekało lądem, i to było prawie piękne widzieć w górze światła migocące na pokładach okrętów.

Snop światła padł na wodę cztery metry za nim i jasną smugą rozdarł mroczną głębię niczym spadająca gwiazda. Szukali go. Gdyby im uciekł, Cipriani wpadłby w szał. Niecierpliwie czekał, by go tej nocy wypatroszyć, by kazać mu oglądać własne wnętrzności, gdy będzie rozpruwał mu brzuch cal po calu.

Czy powiedział Le Couteau, gdzie schował list? Nie sądził, aby tak było. A jeśli nawet, to Seamus musiał już wyprowadzić „Nieustraszoną" z portu. Ten łebski Irlandczyk musiał się połapać, że coś źle poszło i miał na pewno dość przytomności umysłu, by ratować okręt i załogę, wydostać ich, nim blokada uwięzi ich w porcie jak w pułapce.

Ale czy zajrzy do kasy okrętowej? Czy będzie wiedział, co zrobić z tym, co tam znajdzie?

Na pewno nie. A to znaczy, że wciąż jeszcze to on sam musi się troszczyć o ratunek dla tego przeklętego świata. A swoją drogą, niech diabli wezmą Westforda. Po jakie licho robi z niego bohatera! I do diabła z Sea– musem, że też musiał stanąć na drodze temu zwyrodnialcowi. Niech szlag trafi króla, królową i całe przeklęte królestwo za to, że nie pozwolą mu umrzeć spokojnie, bez bólu... Gdyby po prostu przestał się poruszać, mógłby znów pójść na dno. Zapaść w ciemność, spokój, ciszę...

Emory!

***


Emory! Słyszysz mnie? Nie rób mi tego teraz. Musisz iść. Musisz stawiać stopy jedna przed drugą i iść naprzód.

Emory, zataczając się, wyszedł na ulicę. Trzymał się za głowę, walcząc z przeszywającym bólem.

Anna ruszyła za nim, oglądając się ze strachem przez ramię, w nadziei, że żołnierze jeszcze są zajęci, a Ramsey wrócił do powozu.

Pułkownik jednak nie wsiadł jeszcze do powozu. Stał jedną stopą na stopniu, z rękami na poręczy, gdy kątem oka dostrzegł jakiś ruch w głębi słabo oświetlonej ulicy.

Co u diabła? Kto to jest? Co tam się dzieje?

Jeden z żołnierzy przeszedł przez ulicę i stanął obok Ramseya.

Wygląda, jakby ten gość i jego dziewczynka nie tracili czasu.

Pułkownik podniósł dłoń do oczu, osłaniając je przed blaskiem latarni swego pojazdu.

Czy nie uważasz, że jej suknia jest niebieska? – spytał zamyślony.

Wszystko jedno. Przyprowadź ich oboje.

Żołnierz w czerwonej kurtce wzruszył ramionami i zawołał:

Hej, wy tam! Stójcie! Pułkownik chce z wami mówić!

Anna rzuciła przez ramię jeszcze jedno wystraszone spojrzenie, gdy żołnierz zaczął ku nim iść. Uczepiła się ręką klapy Emory'ego i gwałtownie nim potrząsnęła.

Proszę cię! – krzyknęła. – Emory! błagam, odezwij się do mnie!

Próbował ją odepchnąć, więc w rozpaczy zamachnęła się mocno

i trzasnęła go w policzek otwartą dłonią. Broda mu podskoczyła i przez chwilę przewracał oczyma, nim znów popatrzył przytomnie. Wciąż czuł oślepiający ból i musiał oprzeć się na niej, by nie stracić równowagi.

Oni tu idą! – zawołała stłumionym głosem. – Żołnierze. Zobaczyli nas! Co zrobimy?

Zamrugał powiekami, a potem na moment je zacisnął, równocześnie podnosząc i zarzucając na ramię plecak, który przedtem upuścił.

Chwycił Annę za rękę i błyskawicznie pociągnął ją jak najdalej od zbliżającego się żołnierza.

Hej, wy tam!

Anna odważyła się zerknąć za siebie i zobaczyła, że żołnierz zdejmuje muszkiet z ramienia.

Powiedziałem: stać!

Emory błyskawicznie ustawił się za plecami Anny, otaczając ją ramieniem w talii i nagle zrobił ostry obrót w prawo i pociągnął ją za sobą.

Zauważyła wąskie przejście dopiero wtedy, gdy ją do niego wciągnął, i nim zdążyła wydać okrzyk obrzydzenia, czując ohydne gąbczaste podłoże pod nieobutą stopą, wydostali się po drugiej stronie na innej brukowanej ulicy. Usłyszała za sobą krzyki i głośny strzał z muszkietu, po czym Emory poprowadził ją jakąś aleją, przynaglając do jak największego pośpiechu.

Skręcili w lewo i przebiegli pół kwartału domów, gdy z boku dobiegły ich krzyki i tupot butów. Większość głosów słychać było z prawej strony, a z lewej mieli nieprzerwaną ścianę budynków, co zostawiło im tylko jeden kierunek ucieczki: pod górę, stromym i dość dobrze oświetlonym odcinkiem drogi, gdzie byliby odsłonięci przez dość długi czas.

Anna biegła, jak nigdy jeszcze w całym swoim życiu, ale wciąż czuła, że jest wleczona przez Emory'ego, który sadził dłuższe i szybsze kroki. Była przerażona, rozpaczliwie brakowało jej tchu; spódnice krępowały jej ruchy, stopy były pokaleczone do krwi przez kamyki i ostre krawędzie bruku. Nie wiedziała, ile jeszcze zdoła przebiec, i czy to uczciwe z jej strony wstrzymywać Emory'ego, gdy on pędzi jak na skrzydłach i pewnie umknąłby, zanim najszybszy żołnierz osiągnie szczyt wzgórza.

Zostaw mnie – wydyszała. – Biegnij! Uciekaj!

Obejrzał się na nią, ale zamiast ją puścić, zacisnął mocniej rękę na jej dłoni.

Chodź. Jeszcze kawałek. Jeszcze tylko kawałek.

Nagle usłyszeli turkot powozu nadjeżdżającego w ich kierunku. Nim ścięli zakręt drogi, zobaczyli odblask latarni powozu i czarną sylwetkę głowy i ramion Ramseya wychylającego się z okna. Krzyczał do żołnierzy, by usunęli się z drogi, wrzeszczał na stangreta, by smagał konie i pędził j ak naj szybciej.

Zostaw mnie – zawołała Anna. – Sam jeszcze zdołasz uciec.

Emory sarknął i pociągnął ją w boczną uliczkę, gdzie jakiś powóz

do wynajęcia właśnie szykował się do skrętu w główną drogę. Z pistoletem w ręku wskoczył na kozioł, spychając zaskoczonego stangreta na drugą stronę, aż ten stoczył się na drogę. Płynnym ruchem wrzucił plecak na tył pojazdu i pchnął Annę na siedzenie dla pasażerów, potem chwycił lejce i smagnął nimi zad konia, który zaskoczony z miejsca ruszył kłusem.

Powóz Ramseya z turkotem wyłonił się zza zakrętu. Pułkownik wciąż wychylał się z okna, wciąż wykrzykiwał rozkazy, gdy go mijali. Rzucił okiem na Emory'ego, gdy światło przesunęło się po mniejszym z pojazdów, a potem, nie przestając krzyczeć, obrócił czerwoną twarzą w stronę, gdzie wypchnięty stangret usiłował wstać, wołając: „Złodziej! Złodziej!".

Emory smagnął konia po bokach, co skłoniło go do galopu. Wielu żołnierzy, którzy gonili ich pieszo, przylgnęło do frontów budynków, chroniąc się przed powozem Ramseya, zarzucającym niebezpiecznie na zakrętach. Ci nieliczni, którzy nie zeszli z drogi nadjeżdżającemu pojazdowi, tchórzliwie rzucili się szukać kryjówek, kiedy Emory wycelował z pistoletu i wystrzelił nad ich głowami. Jeden czy drugi miał tyle przytomności umysłu, żeby sięgnąć po muszkiet i wystrzelić w ślad za uciekinierami, ale reszta tak osłupiała, że tylko gapiła się z niedowierzaniem na oddalający się powóz.

Jedną ręką trzymając lejce, Emory wychylał się na koźle, by kolbą pistoletu porozbijać latarnie wiszące po obu bokach budy powozu.

Nic ci nie jest?

Chyba nie – wydyszała Anna. – A tobie?

Okaże się za parę minut. Trzymaj się mocno. Może się zdarzyć kawałek szalonej jazdy.

Uśmiechnął się diabelsko i znów trzasnął z bata. Powóz Ramseya był cięższy, stracił więcej czasu na pokonanie zakrętu i zanim Emory

znów dojrzał za sobą żółte ślepia łatami, był trzysta do czterystu metrów w przodzie. Jeszcze jedno trzaśniecie bata i uciekinierzy skręcili w prawo, w wąską uliczkę, przemknęli obok słabo oświetlonych drzwi i zmietli latarnie tawerny, po czym wykonali następny, jeszcze ostrzejszy zwrot w kręty zaułek.

Anna kurczowo trzymała się skórzanego uchwytu dla pasażerów, walcząc o życie, gdy powóz zdawał się przechylać na zakrętach niczym okręt na wzburzonym morzu. Słychać było krzyki przestraszonych przechodniów, gdy powóz mijał ich galopem, i przekleństwa ludzi, zmuszonych odskakiwać w bok, by uniknąć stratowania. Emory też krzyczał, trzaskając batem na każdego, kto zbyt wolno ustępował z drogi. Często rzucał okiem za siebie i za każdym razem wiatr zwiewał mu włosy na twarz.

Anna nie musiała wyglądać przez tylne okienko, by wiedzieć, że pościg ich dogania. Nagła salwa z muszkietów powiedziała jej całą prawdę.

Trzymaj się! – krzyknął znów Emory i ściągnął lejce, zmuszając konia do nagłego skrętu w lewo. Pudłem powozu zarzuciło w prawo, wskutek czego Anna poleciała w przeciwną stronę, prawie wyrywając sobie rękę ze stawu i walcząc z atakiem mdłości.

Umiesz ładować broń?

Dobry Boże, na co mi przyszło, pomyślała.

Tak, umiem.

Proch i naboje są w plecaku – krzyknął, odchylając się, by podać jej wystrzelony pistolet i drugi zapasowy. – Naładuj mi oba, jeśli potrafisz.

Co ty chcesz zrobić? Nie możesz ich wszystkich powystrzelać!

Żadnego nie chcę zastrzelić – odpowiedział. – Tylko ich trochę wystraszę, żeby się cofnęli. A teraz szybko. Zaraz będzie zakręt w prawo.

Anna zacisnęła zęby, jedną ręką uczepiła się uchwytu, a drugą położyła na pistolecie, który trzymała między kolanami, gdy tymczasem powóz, trzęsąc się, pokonywał następny ostry zakręt na drodze z pewnością nie budowanej z myślą o pogoni na złamanie karku. Gdy koła znów dotknęły ziemi, spróbowała wstać i sięgnąć po plecak, w którym znalazła cynowy rożek z prochem, płócienny worek z nabojami i wąski pasek jedwabnej przybitki. Załadowała oba pistolety i właśnie chciała krzyknąć na Emory'ego, gdy ozdobny zakrętas w górnym rogu budy rozleciał się w drzazgi.

Drugi strzał trafił w tył powozu niebezpiecznie blisko głowy Anny.

Emory wyciągnął rękę.

Daj pistolety!

Ale Anna już klęczała na siedzeniu i celowała z pistoletu w wąskie tylne okienko. Naciśnięciem kciuka odwiodła kurek i nacisnęła spust,

zamykając mocno powieki przed błyskiem prochu, wybuchającego na panewce. Prawie natychmiast poczuła odrzut broni i podmuch wystrzału. Padła przerażona na tył siedzenia stangreta, gdzie może pozostałaby skulona, gdyby Emory nie wyciągnął jej, chwyciwszy mocno niebieski jedwab sukni.

Ty głuptasie! Daj mi drugi pistolet!

Do diabła! Zajmij się powożeniem! – krzyknęła, wspinając się z powrotem na siedzenie. Złapała drugi pistolet, odciągnęła kurek, wycelowała i wypaliła, tym razem przygotowana na iskry, obłok gryzącego dymu, wybuch i odrzut. Pocisk trafił kilka metrów od ścigającego pojazdu, ale odbił się ze świstem od poręczy z kutego żelaza i rykoszetem wrócił na drogę, gdzie ugodził w ramię jednego z żołnierzy przylepionego do budy powozu Ramseya. Nieszczęśnik wrzasnął, puścił pojazd, i spadłszy na pobocze, turlał się jak czerwono–biała plama.

Potrzebuję czasu na ładowanie wy sapała Anna.

W innych okolicznościach Emory roześmiałby się z sytuacji, w której uprowadzona arystokratka ładuje broń i strzela, by trzymać w szachu nadchodzącą odsiecz. Ale teraz widział tylko jej bladą twarz i ogromne ciemne oczy, i był pewny, że nigdy sobie nie daruje, jeśli z jego powodu spadnie jej z głowy choć jeden włos.

Na podłogę – rozkazał. – Skul się za siedzeniem.

Dlaczego? Co ty...

Zrób to!

Na widok ponurego błysku w jego oczach Anna nie stawiała więcej pytań. Zrobiła, co jej kazał, a on zjechał z drogi, tratując zadbaną zieleń parku. Grudy ziemi i pecyny błota fruwały spod kół. Nie zważając na rabaty kwiatów i starannie obsadzone klomby, Emory kierował konia na przełaj przez park, wyciskając koleiny w miękkiej ziemi, zmierzając, o ile Anna zdołała się zorientować, ku czarnej zbitej masie drzew. Żołądek podchodził jej do gardła, gdy powóz toczył się, jak jej się zdawało na pewną zgubę.

Ale Emory widział to, co było przed nią zasłonięte: jaśniejszy odcień czerni, wskazujący na coś, co w świetle dnia, miał nadzieję, okazałoby się podjazdem i kamiennym łukiem bramy. Powinien ściągnąć konia, póki nie nabierze pewności, ale spojrzenie wstecz na powóz Ramseya powiedziało mu, że nie może sobie pozwolić na zawrócenie i szukanie lepszej drogi. Większy, dwukonny zaprzęg wyraźnie się przybliżył, gdyż mniej zapadał się w ziemię. Co więcej, żołnierze powtórnie ładowali broń i zaraz mieli wystrzelić. Emory słyszał triumfalne okrzyki, gdy ktoś ze ścigających cieszył się, że zapędzili uciekinierów na ścianę drzew.


Parę sekund później radość zmieniła się w przekleństwa, potem we wrzaski wściekłości, gdy stangret był zmuszony raptownie ściągnąć lejce i z całej siły zahamować. Niższy i węższy pojazd przemknął pod arkadą. Osłony osi drasnęły z obu stron kamienną bramę, wysyłając w ciemność deszcz iskier.

Nie było sposobu, żeby powóz Ramseya prześliznął się tą samą drogą, chyba że zdjęłoby mu się koła i ścięło jeden bok. Dlatego zaczął gwałtownie hamować, a jego pasażerowie wykrzykiwali rozkazy do żołnierzy, którzy wystrzelili z muszkietów w kierunku szybko oddalającego się powozu Emory'ego. Kilka strzałów okazało się celnych i wyłupa– ło dziury w drewnianej ramie.

Emory nie łudził się, że na długo pozbędzie się prześladowców.

Podejrzewał, że gdy tylko żołnierze wsiądą z powrotem, koła powozu znów zaczną ryć ziemię i objedzie on park w nadziei przyłapania Anny i jego w miejscu, gdzie dróżka wyłania się spośród drzew.

Musieli się pozbyć powozu. Emory nie widział wielkiej szansy w pieszej ucieczce, ale koń, nienawykły do tak szalonych uników, zaczynał nadymać się jak miech. Jedno z kół zarzucało, grożąc zatarciem osi i z pewnością nie wytrzymałoby długo jazdy po wybojach.

Kiedy przebijemy się przez te drzewa – powiedział, wychylając się w tył, by pomóc Annie usiąść – musimy się wyokrętować. Bądź na to przygotowana; będziemy mieć tylko jedną szansę, by wyskoczyć.

Wyskoczyć? – spytała bez tchu. – Mamy skakać?

Emory dojrzał skraj drzew i z całej siły ściągnął lejce. Powóz otarł się o drugą arkadową bramę i potoczył przez kwadrat drugiego zadbanego ogrodu. Przed sobą mieli kręte uliczki tarasowo zabudowane ele– genckimi hotelami i kawiarniami, a jeszcze wyżej wille, należące do naj– zamożniejszych mieszkańców Torąuay. W umyśle Althorpe'a mignął jakiś obraz i tym razem nie próbował go odpędzić. Przeciwnie, postarał się na nim skoncentrować, a także na szczegółach krajobrazu, które wydawały się mu dziwnie znajome.

Trzymaj się!

Anna wzdrygała się już na sam dźwięk tych dwóch krótkich słów, ale zacisnęła zęby i posłuchała. Gdy koła zawadziły raz i drugi o kamienny murek, wyrzuciło ją z siedzenia na ćwierć metra w górę i opadła na nie ciężko, kiedy znów znaleźli się na brukowanej drodze. Pojazd wylądował z przeraźliwym trzaskiem, rozrzucając na wszystkie strony liście i połamane gałęzie. Koła wytrzymały jeszcze trochę i koń pociągnął ich ze dwadzieścia metrów, nim brak pogubionych śrub zaczął stwarzać poważne zagrożenie.

Emory opętał lejce wokół drążka hamulca i obrócił się, jedną ręką trzymając plecak, a drugą Annę. Cisnął plecak przez krawędź powozu, objął Annę w pasie i skoczył, chroniąc ją własnym ciałem. Wylądował pierwszy, by złagodzić jej upadek, po czym przeturlali się razem w miękką trawę z boku drogi. Gdy rzucili ostatnie spojrzenie na powóz, staczał się rozchybotany po pochyłości ulicy, a jego koła turkotały i skrzypiały jakby zaraz miał się rozpaść na kawałki.

Nie jesteś ranna?

Chyba... nie – powiedziała Anna.

Emory obmacał jej nogi, zbadał kolana i kostki, szukając śladów urazu, którego mogła nie poczuć, zdrętwiała i zszokowana. Była cała i zdrowa. Zadziwiająco zdrowa, jak na delikatną kobietę, dopiero co ściganą, ostrzeliwaną i zmuszoną do towarzyszenia szaleńcowi w dzikiej gonitwie przez ciemny las. Z trudem powstrzymał się, by nie wybuchnąć śmiechem i nie ucałować jej.

Co teraz? – spytała, rozglądając się.

Wysunął brodę, wskazując oświetloną fasadę budynku na szczycie wzgórza.

Jeśli mój umysł znów nie płata mi głupich figli, to powinien być hotel Mannington. Przy wejściu trzymają powozy do wynajęcia.

Cudownie cywilizowane pojęcie – powiedziała oschle, pozwalając postawić się na nogi. – Ale dokąd pojedziemy tym wynajętym powozem?

~ W bezpieczne miejsce, to ci obiecuję. Czy dasz radę iść?

Przygładziła spódnicę i strzepnęła źdźbła trawy z rękawów, po czym uśmiechnęła się do niego, jakby zaproponował jej spacer po Bond Street. Policzki miała zarumienione z podniecenia, a oczy lśniły jej, gdy na niego spojrzała, i wbrew swym wysiłkom, nie mógł się powstrzymać od ujęcia jej twarzy w swe dłonie.

~ Chyba mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że nigdy nie spotkałem kogoś tak dzielnego i pięknego, jak ty, Annaleo Fairchilde, i przysięgam, że gdy to się skończy – pocałował ją z uczuciem dumy i zawadiackiej determinacji –jakoś ci to wynagrodzę.

Miej się na baczności, mój panie. Trzymam pana za słowo.

Chciał ją podtrzymać ramieniem, ale go odsunęła. Po paru niezgrabnych krokach przystanęła, by odrzucić jedyny but, który jej pozostał, uznając go bardziej za przeszkodę niż ułatwienie. Przyczesała palcami rozsypane włosy, a potem to samo zrobiła z ciemnymi skłębionymi falami włosów Emory'ego.

Pięć minut później, w hotelu Mannington, wynajęli zamknięty powóz, Emory wydał polecenia stangretowi, po czym usadowili się w śród–

ku, zgasiwszy świeczki, które płonęły w mosiężnych lichtarzach. O tej porze ruch robił się nieco większy, gdyż liczne powozy zabierały pasażerów na kolację lub przyjęcie. W dole ulicy panowało jakieś zamieszanie, z powodu którego powozy zaczęły się cofać i stangreci wysyłali posłańców naprzód, by dowiedzieli się, co się stało.

Jeszcze nie byli bezpieczni, a Emory nie mógł sobie pozwolić na osłabienie czujności, póki nie zostawią ulic Torąuay daleko w tyle. Ale w tej chwili, gdy trzymał Annę w ramionach, a jej głowa spoczywała wtulona w zgięcie jego szyi, wystarczało mu to, by napięcie mięśni zelżało, a serce wróciło do prawie normalnego rytmu.

16

/"lnnalea stała za ciężką żelazną bramą, przy której Emory zostawił jąpra– wie dwadzieścia minut temu. Przyciśnięta plecami do gęstych zarośli jałowca, przebierała nerwowo palcami nóg w wilgotnej trawie. Było tak cicho, że słyszała własny oddech. W powietrzu bez krztyny wiatru resztki upału dnia wznosiły się oparem nad wilgotną ziemią i owijały wokół wystających korzeni pobliskich drzew. Niebo nad głową Anny rozpościerało się jak nieskończona czarna przestrzeń, poprzekłuwana jak szpilkami milionem świecących punkcików. Daleko w dole widać było port oświetlony latarniami wiszącymi na masztach okrętów, a najgęstsze i najsilniejsze skupisko świateł jarzyło się wokół jasnej jak światło dnia boi „Bellerofonta".

Anna zwilżyła wargi i obejrzała się na majaczący zarys domu. Stał na jednym z najwyższych tarasów wzniesienia otaczającego Torbay, przy ulicy zabudowanej eleganckimi domami, opierającymi się tylną ścianą o zbocze. Sąsiednie domy po obu stronach były odległe o co najmniej pięćset metrów, a ściana drzew dzieląca posiadłości przesłaniała i rozpraszała ich światła.

Emory kazał stangretowi odprowadzić wynajęty powóz na tył domu, gdzie była mała wozownia. Gdy tylko ten zsiadł z kozła, aby otworzyć drzwi, Emory zdzielił go w tył głowy kolbą pistoletu. Potem związał biedakowi ręce i nogi i wepchnął go na powrót do powozu, który wprowadził do wozowni, i zaniknął za nim drzwi.

Dlaczego to zrobiłeś? – spytała Anna, łapiąc oddech.

Gdy tylko pułkownik znajdzie nasz pierwszy powóz, nabierze przekonania, że ukradliśmy albo wynajęliśmy inny. Wolałbym, by ten

oto nasz przyjaciel nie zajechał z powrotem do miasta z opowieścią, że wiózł dwoje umorusanych pasażerów – z których jedno było bose – do pustego domu na wzgórzu. Wetknąłem mu do kieszeni banknot dwu– dziestofuntowy; to mu powinno złagodzić ból głowy, kiedy się obudzi rano.

Potem kazał jej czekać przy jałowcach, a sam poszedł do dużego domu i Annie zdawało się, że już spędził tam nie minuty, lecz całe godziny.

Anna usłyszała słaby hałas – uderzenie, a po nim odgłos drapania – i przycisnęła się mocniej do krzaków. Zaczynała poważnie wątpić, czy ona i jej towarzysz są jeszcze przy zdrowych zmysłach. Ona stała tutaj w ciemnościach, zamiast uciekać jak najdalej i jak najszybciej, on zaś wierzył, że ona zostanie tam, gdzie ją zostawił, i nie posłucha głosu sumienia, który nawoływał ją, by skorzystała z ostatniej szansy odrobienia przynajmniej części tego zła, które już się stało.

Kilka sekund później zobaczyła Emory'ego wynurzającego się z cienia, bez płaszcza i plecaka, i zbliżającego się beztroskim krokiem.

Pusto jak na Saharze – oznajmił. – Wszystko wygląda tak, jak sobie przypomniałem. I wierz mi, obraz tego domu nadpłynął do mnie dopiero przed chwilą, bo inaczej przyprowadziłbym cię tutaj na samym początku.

Znasz ten dom?

Pewnie że znam. Należy do mnie.

Naprawdę? – Zmarszczyła brwi i próbowała nie szczękać zębami.

Zdaje mi się, że wygrałem go od kogoś w bilard. W gruncie rzeczy nigdy w nim nie mieszkałem dłużej niż przez parę dni czy przez parę nocy, więc wątpię by ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby go przeszukać.

Nie wzięła go za rękę, którą do niej wyciągnął, więc w końcu po prostu skinął na nią, by szła za nim, i poprowadził ją do domu. Nie wszedł frontowymi drzwiami, lecz obszedł dom naokoło i otworzył małe tylne drzwi w połowie zasłonięte zaroślami. Gdy znaleźli się w środku, zapalił świeczkę i osłonił ją dłonią.

Chodź – powiedział. – Musimy się pilnować, by nie pokazywać światła w oknach.

Anną roztarta ramiona, bo chłód wydał się tu jeszcze dotkliwszy niż na dworze, a powietrze tak zatęchłe, jak w dolnych komorach krypty.

Podążała za nim, przechodząc przez kilka następnych par drzwi i wchodząc na górę po wąskich schodach. Tam z westchnieniem prawdziwej ulgi zauważyła otwarte drzwi, zza których emanowała czerwonawa po–

świata, i stwierdziła, że zasunął grube adamaszkowe zasłony w oknach i rozpalił na kominku.

Dokuśtykała do kominka i wyciągnęła ręce do ognia, obracając dłonie i poruszając palcami, by roztopić trochę lodu w żyłach. Na skórze i rękawach żakiecika zauważyła zacieki brudu; wolała nie przyglądać się dokładniej spódnicy, włosom ani, Boże broń, postrzępionym czarnym pończochom. Byłaby zdolna – to pewne – popełnić morderstwo za kąpiel, za długie moczenie się w gorącej wodzie, z kłębami pary tak gęstej, że zamgliłaby okna.

Proszę – powiedział Emory, przysuwając krzesło do kominka. – Usiądź. Udało mi się wyciągnąć parę kropli wody ze studni. Nie dużo i z pewnością nie za ciepłej, ale więcej grzeje się w kuchni na dole.

Popatrzyła na niego bez słowa.

Jestem kompletnym barbarzyńcą – powiedział łagodnie. – Siedź sobie. Pozwól, bym teraz ja się tobą zajął.

Drżąc zbyt silnie, by zaprotestować, poddała się i pozwoliła usadowić na krześle. Błyskawicznie zawinął jej brzeg sukni powyżej kolan i zobaczyła, jak potrząsa głową. Zsunął jej pończochy, które wkładała w takim pośpiechu, że i tak były zwinięte poniżej kolan, i cisnął je przez ramię do ognia. Jedwab zajął się z sykiem i każda z pończoch stopiła się na węgielek, wydzielając gęsty czarny dym. Emory sięgnął za siebie i przyciągnął miednicę, którą postawił przy samym palenisku, dodatkowo ogrzewając zawartość rozpalonym kawałkiem żelaza, który wyjął z ognia.

Co robisz?

Obmywam ci stopy.

Co? – Cofnęła stopy i wsunęła pod krzesło.

Mogłaś się skaleczyć na drodze – wyjaśnił spokojnie. – I Bóg jeden wie, po jakim paskudztwie biegliśmy. Nie możesz dostać zakażenia.

Potrafię sama umyć sobie nogi – upierała się.

Wcale w to nie wątpię – odpowiedział. Sięgnął i wyciągnął za kostkę jedną jej stopę, a kiedy napotkał opór, podniósł wzrok i zmarszczył brwi.

Tylko tyle. Po prostu zmarszczył brwi. Anna przygryzła wargę i rozluźniła nogę na tyle, by pozwolić mu trzymać jej kostkę i stopę nad płytką miską.

Czy przez to wszystko nie tracimy cennego czasu? – zapytała, przy– glądając się, jak zanurza w wodzie koniec ręcznika. – Wcześniej mówiłeś, że czas liczy się najbardziej, że im szybciej dotrzesz do Londynu, tym

szybciej będziesz mógł znaleźć odpowiedzi na niektóre swoje pytania.

Zdawało mi się, że to oznacza podróżowanie nocą i dniem.

Myślę, że oboje mieliśmy dość wrażeń jak na jeden dzień, chyba się zgodzisz?

Czuła, jak woda spływa łagodnie po kostce i stopie, słyszała jak kapie cicho do naczynia. Była niewiele cieplejsza od lodu i Anna odruchowo zacisnęła palce nóg, ale rozluźniła je, gdy zaczął mydlić jej skórę małą kostką mydła.

Poza tym – ciągnął –jeśli inni stangreci w Mannington donieśli, że widzieli dwoje ludzi odpowiadających naszemu opisowi, wsiadających do powozu na krótko przed zamieszaniem na drodze, i jeśli nasz stangret zaginął, Ramsey przyjmie, że my... że ja... wymusiłem na tym człowieku, by pospiesznie wywiózł nas z miasta. Wątpię, czy przyjdzie mu do głowy, że przejechaliśmy ledwie kilometr, a potem zatrzymaliśmy się na noc.

Rękami śliskimi od piany masował jej podeszwę, miejsca między palcami, skórę wokół kostki i kawałek w górę łydki. Śledziła ruch jego warg, słyszała głos dobiegający jakby z daleka, ale tok rozumowania nie zajmował jej bardziej, niż gdyby Emory tłumaczył jej twierdzenie Pitagorasa. Każdy jej zmysł był skupiony na ruchu jego rąk; każde gładkie pociągnięcie wywoływało obfitość wrażeń, które miały mało wspólnego z logiką i wnioskowaniem.

Gdy skończył myć jedną stopę, ustawiłjąznównadmiskąi spłukawszy pianę, osuszył delikatnie miękkim ręcznikiem, po czym zajął się drugą.

Anna zacisnęła dłonie na brzegu krzesła i zamknęła oczy, zmuszając się, żeby nie zemdleć lub w inny sposób nie zrobić z siebie idiotki.

Naturalnie brudniejszą stopę zostawił na koniec i zanim skończył mydlenie, pocieranie, płukanie i znów mydlenie, Anna była czerwona od nasady włosów po czubki palców u nóg.

Dziwiło ją, że on wcale tego nie zauważa, choć wcześniej zdawał się czerpać nikczemną satysfakcję z czytania w jej oczach najskrytszych myśli. Skrupulatnie wycierał do sucha drugą stopę, po czym wstał i wyniósł miednicę, by ją opróżnić. Anna opadła na krzesło, nie wiedząc, czy się śmiać, płakać, czy z rozpaczy rzucić się z okna.

Nie było go tak długo, że jej zmysły zdążyły się uspokoić, a oczy nawet zmrużyły się sennie pod wpływem ciepła kominka. Gdy wrócił, niósł okrągłą płytką balię i duże metalowe wiadro pełne wody. Obie te rzeczy postawił przed kominkiem. Napełnił balię na głębokość kilkunastu centymetrów, potem wyjął z ognia pozostałe kawałki żelaza, które wcześniej ułożył na ruszcie, i zanurzył je w wodzie.

Lepsza – zauważył, sprawdzając ręką. ~ A teraz hop do góry.

Do góry?

Wstań, proszę. Chyba że wolisz, żebym cię kąpał jak Kleopatrę, spoczywającą na szezlongu.

Kąpać mnie? – szepnęła ledwie dosłyszalnie.

Tylko tyle mogę zrobić. Byłem na tyle niedbały, że nie zaangażowałem dla ciebie pokojówki.

Powiedział to z uśmiechem, ale w milczeniu Anny wyczuł takie przerażenie, że nagle spoważniał.

Posłuchaj, jest ci zimno, cała drżysz, ubranie masz wilgotne, i szczerze mówiąc, nie pachnie ono zbyt przyjemnie. Znalazłem kilka zapasowych koszul i trochę ubrania w jednej z szaf – nie jest to ostatni krzyk mody, przyznaję, ale przynajmniej są ciepłe, suche i czyste.

Anna poszła za jego spojrzeniem i zobaczyła koszulę i parę męskich obcisłych spodni przewieszone przez oparcie krzesła. Spodni! Tego było za wiele. Zerwała się na równe nogi, o mało się nie potykając, by odgrodzić się od Emory'ego całą szerokością krzesła.

Myślę, że nie, mój panie. Myślę, że przeszłam już zupełnie dosyć jak na jedną noc i nie życzę sobie, żeby obca osoba mnie kąpała i przebierała w spodnie jak dziecko.

Obca? – Lekko wygiął kąciki ust. – Nie wydaje mi się, po dzisiejszym popołudniu...

No cóż, naprawdę jest mi obojętne, co się panu wydaje. A co do tego, co się zdarzyło wcześniej tego popołudnia, to była pomyłka. Bardzo wielka pomyłka. W gruncie rzeczy, przez ostatnich kilka dni... – dolna warga znów zaczęła jej drżeć i dreszcz wstrząsał całym ciałem – .. .robiłam rzeczy, o które nigdy bym się nie podejrzewała...

A teraz ich żałujesz.

Pewnie, że żałuję! Jak bym mogła nie żałować? Byłam ścigana i strzelano do mnie, uprowadzono mnie i grożono mi. Z pewnością przysporzyłam cioci straszliwych kłopotów, nie wspominając o całej mojej rodzinie. Sponiewierałam swoje dziewictwo na twardych deskach podłogi w tawernie i... i... teraz jeszcze chcesz, żebym nosiła spodnie!

Śmierć Filistynom – mruknął cicho.

Co takiego? Coś ty powiedział?

Jej głos był ostry, na granicy załamania, gdy Emory podnosił się powoli z kucek. Wargi Anny zsiniały z zimna, a oczy płonęły jak w gorączce, co nie wróżyło dobrze jej zdrowiu, jeśli on nie zapewni jej zaraz ciepłego i suchego okrycia.

Powiedziałem: tak czy inaczej, wyskakujesz z tego ubrania!

Anna głośno nabrała powietrza i niezgrabnie cofnęła się o krok.

Ani mi to w głowie!

Obszedł naokoło krzesło i widać było wyraźnie, co zamierza zrobić, więc okręciła się na pięcie i rzuciła do drzwi. Uprzedził ją o jedno uderzenie serca, jedną ręką objął w talii, a drugą wokół ramion, skutecznie chwytając ją we własne ciało jak w pułapkę.

Nie! – zawołała. – Nie! Pozwól mi odejść!

Ja tylko próbuję ustrzec cię przed zapaleniem płuc i katarem.

To dorzuć do ognia. To wystarczy.

Nie widziałaś z bliska tego, co ja, gdy ci podwijałem obrąbek spódnicy. Gorąco, obawiam się, tylko pogorszy sprawę.

Odetchnęła głęboko i zacisnęła palce na napiętych mięśniach jego przedramienia.

Proszę! Proszę, puść mnie!

Odgadł, że nie chodzi tylko o kąpiel, i jego ramię zamiast zwolnić chwyt, zacisnęło się jeszcze mocniej.

Nie teraz. Musisz się najpierw uspokoić.

Jestem spokojna! Jestem absolutnie spokojna! Tak spokojna, że nareszcie odzyskałam zmysły! To szaleństwo! Nigdy nie wydostaniesz się z Torąuay, ciągnąc mnie ze sobą. Złapią cię i każdego, kto ci będzie towarzyszył, też złapią! Wsadzą nas oboje do więzienia. Ciebie – ponieważ jesteś szalony, a mnie – ponieważ byłam na tyle pozbawiona rozumu, że ubrdałam sobie, że mogę tak po prostu wszystko rzucić i nie ponosić konsekwencji. Ale się myliłam! Nie jestem aż tak silna. Wszystko, co powiedziałam w gospodzie, było niemądre i teraz chcę, żebyś pozwolił mi odejść.

Doskonale! – Wypuścił haust powietrza i rozpostarł szeroko ramiona tak nagle, że się zachwiała. – Świetnie! Możesz iść. Nikt cię nie zatrzymuje, jeśli tego chcesz. Nawet ocucę stangreta, żeby cię zabrał do Mannington... albo z powrotem do Baltimore'a, wcale o to nie dbam.

Jestem pewien, że markiz przyjmie cię z otwartymi ramionami.

Obejrzała się. Ze zbielałą twarzą na tle mrocznego pokoju wyglądała jak widmo.

Czy ty naprawdę myślisz, że mogłabym do niego wrócić? Że przyjąłby mnie z powrotem po tym wszystkim?

Czemu nie? Z tego, co widziałem, domyślam się, że twój lord Barrimore z entuzjazmem podejmie wyzwanie i pokaże wszystkim, że to jego wybrałaś. – Emory przerwał i jego spojrzenie stwardniało pod wpływem domysłu. – Może zresztą od początku o to ci chodziło.

Ja... nie rozumiem, co masz na myśli.

Doprawdy? Tamto małe przedstawienie na skałach odegrałaś z myślą o nim, nie zaprzeczysz? Mnie pocałować, jego rozzłościć. Dowieść, że nie jesteś taka sama jak te wszystkie panny z dobrego domu, które podsuwa mu się pod nos, by między nimi wybierał.

Potrząsnęła głową.

Nie. To nie dlatego...

No a dzisiaj w gospodzie? Czy to nie było jeszcze jedno przedstawienie? Czy gra nie skończyłaby się za szybko, gdybym cię tam zostawił? Czy nie za mało bym wycierpiał, za mało bym cię cenił, gdybyś wróciła przedwcześnie na łono rodziny?

Jej oczy rozwarły się szeroko i zalśniły ogniem.

Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Wiesz dobrze, ile mnie kosztowało zostanie z tobą.

Twoją reputację? Twoje sponiewierane dziewictwo? Wierz mi, że może jedna panna młoda na dwadzieścia idzie do ołtarza tak czysta jak rumieniec na jej policzkach, i większość oblubieńców dziękuje losowi, że im oszczędził kłopotu.

Anna prychnęła z oburzenia i zamachnęła się, by go spoliczkować.

Z łatwością przytrzymał jej rękę i przez dłuższą chwilę jego oczy rzucały błyskawice, a szczęka zaciskała się kurczowo.

Żebyś nigdy nie ośmieliła się tego zrobić – ostrzegł.

Niby dlaczego? – spytała drżącym głosem, czując się poniżona i zdradzona. – Czy mi oddasz?

Nie – powiedział przeciągle, kryjąc groźbę pod uprzejmym tonem. – Ale mógłbym się pokusić, by oddać cię Barrimore'owi bardziej doświadczoną, niż każde z was mogłoby sobie życzyć.

Zgwałciłbyś mnie jeszcze raz?

Z wolna uniósł brwi.

Nie zdawałem sobie sprawy, że już raz cię zgwałciłem. Oczywiście, jeśli taką bajeczkę miałaś zamiar mu opowiedzieć, to moglibyśmy się postarać dostarczyć mu dowodów.

Anna zacisnęła dłoń w pięść i wymierzyła mu cios w kość policzkową. To uderzenie było sparowane równie łatwo jak poprzednie; chwycił jej rękę z sarknięciem, szarpnął w dół i wykręcił jej za plecami. Przybliżył twarz do jej twarzy, tak że widziała iskierki gniewu wybuchające w jego oczach. Czuła ten gniew w jego pocałunku, bo wargi miał tak twarde, że zdawało się, iż ją posiniaczą, i wpychał język z dzikością, która pozbawiła ją możliwości obrony.

Nagle, szybko jak błyskawica, jego gniew przerodził się w coś innego. Może sprawiło to jej stłumione łkanie, a może jej ciało napierające

na niego gwałtownie, dość że jakakolwiek była przyczyna, furia przeistoczyła się w namiętność, a pragnienie, by ranić ją słowami, zmieniło się w naglącą potrzebę naprawienia ran, które już zadał. Anna poddała mu się prawie natychmiast, otworzyła się na jego karę, całując namiętnie i trzymając w niewoli, póki nie puścił jej nadgarstków i nie zrobił z rąk lepszego użytku. Ujął jej twarz w obie dłonie, obracając jato w jedną stronę to w drugą, starał się dosięgnąć każdego zakątka jej ust. Gdy i tego było za mało, szarpnął rząd guziczków na przodzie spencerka, rozsypując je po podłodze jak zerwany sznur pereł. Sznurówki stanika spotkał podobny los i kiedy okazały się trudne do rozplatania, Emory poradził sobie z nimi szarpnięciem, po którym zostały mu w dłoniach strzępy niebieskiego jedwabiu.

Ściągnął jej z ramion suknię i żakiet, potem rozpiął haftki spódnicy.

Dłonie stulił wokół jej piersi, potem przesunął wokół okrągłości bioder, przeniósł na uda i z powrotem przesunął w górę.

Anna przywarła do jego ramion. Wyciągnęła ręce i zanurzyła palce w jego włosach, przyciskając go do siebie, z oddechem tak urywanym, jak krzyki, które wyrywały jej się z gardła. Emory rozpiął spodnie, potem uniósł ją i przycisnął do siebie. Czuła, jak twardniał i wyprężał się, wślizgując się pomiędzy jej uda.

Była już wystarczająco wilgotna i śliska i nie potrzebował pomocnej ręki, by go prowadziła wzdłuż jedwabistego rozcięcia, ani stłumionego krzyku przyzwolenia, nim wchłonęła go w żar swego ciała. Anna przyjęła go w siebie, prężąc się pod naporem jego męskości wbijającej się i wypełniającej ją. Była równie zdeterminowana jak on i po kilku silnych pchnięciach skwapliwie poddała się jego szorstkiemu rozkazowi, by objęła go nogami w pasie, by ufała, że jej nie upuści, by przejęła inicjatywę i poruszała się z każdym potężnym pchnięciem, póki żądza, by wziąć od niego wszystko, co chciał jej ofiarować, nie wybuchnie z nieposkromioną siłą.

Drżenie wstrząsało całym ciałem Emory'ego. W pokoju nie było łóżka ani kozetki dość obszernej, by mogli się oboje pomieścić, Emory zaś nie potrafiłby się wycofać choćby na tak krótko, żeby położyć Annę na podłodze. Kilkoma niezgrabnymi krokami pokonał odległość dzielącą ich od ściany i kiedy Emory poczuł za plecami Anny pewne oparcie, wsunął się w nią z zapałem, który u obojga wywołał pomruk zaskoczenia.

Anna myślała, że już wcześniej, w tawernie doświadczyła najwyższej ekstazy, ale tamto wspomnienie zbladło w porównaniu z niewiarygodnym uczuciem, którego doznawała teraz. Rozszczepiało jej ciało na tysiąc rozpalonych do białości kawałków i zmuszało do rozrzucenia sze–

roko ramion, drących prawie draperię na ścianie. Sprawiało, że jej biodra wyginały się, przyjmując każde jego pchnięcie, tak że gdy usłyszała przy uchu jego chrapliwy jęk i poczuła gorąco jego długiego, pulsującego wytrysku, schwyciła go tak kurczowo, jak tylko zdołała, a rytm jej własnych spazmów współgrał z pulsowaniem i dreszczem, które rozdzierały jego ciało.

Szał powoli słabnął, pozostawiając ich oddychających ciężko w nierozerwalnym uścisku. On trzymał ręce splecione wokół jej pośladków, ona zaciskała nogi wokół jego pasa, ze stopami skrzyżowanymi w kostkach, i zdawało jej się, że nie starczy jej sił ani zręczności, by je rozewrzeć. Wcale tego zresztą nie chciała, gdy czuła, jak jego wargi przesuwają się po jej karku i w górę po szyi ku uchu.

Wybacz mi – dyszał, a potrzeba mówienia walczyła w nim z potrzebą oddychania. – Wybacz mi, to było... okrutne i niewybaczalne, i... – przerwał i podniósł głowę. Jej ciało dygotało, lecz nie spojrzała na niego. Schowała twarz na jego ramieniu, gdy próbował ją obrócić i zajrzeć w oczy. W końcu poprzestał na podtrzymywaniu jej i czekał, aż łzy, które próbowała ukryć, staną się tylko wilgotnymi plamkami na jego koszuli.

Nie powinienem był mówić tamtych rzeczy – zamruczał jej we włosy. – Nie miałem na myśli niczego takiego. To moja duma, głupia i prymitywna, i podjęcie wyzwania, by okazać się lepszym – te same uczucia, o które oskarżałem Barrimore'a, i... jeśli tego właśnie chcesz, odprowadzę cię – dodał, przeklinając swą arogancję. – Odprowadzę cię rano do Widdicombe House.

Tym razem spojrzała w górę, a jej oczy ciągle były pełne łez.

Nie – wyszeptała. – Nie, wcale tego nie chcę.

I rzeczywiście nie chciała. Teraz była tego pewna. Patrzyła na twardy zarys jego szczęki, gdy przyglądał się jej twarzy, czuła drgnięcia jego ramion, gdy oczekiwał, że go odrzuci. To było szaleństwo i głupota, ale i najbardziej podniecająca rzecz, jaka kiedykolwiek zdarzyła się w jej młodym życiu. Znalezienie Emory'ego Althorpe'a wyrzuconego na plażę ciotki wywróciło cały jej świat do góry nogami i Bóg jej świadkiem, że przeżyje to wszystko do końca, bez względu na konsekwencje.

Zapytałeś mnie kiedyś, czy się ciebie boję – powiedziała, gładząc jego policzek. – Powiedziałam, że nie, ale myślałam, że tak. Tak, przerażałeś mnie wtedy i przerażasz mnie teraz... ale tylko dlatego, że przy tobie zaczynam bać się sama siebie, tego kim jestem wewnątrz tych głupich pęt z jedwabiu i koronki. Nie myślałam naprawdę tych rzeczy, które powiedziałam. To jest jedyne miejsce, gdzie chcę być. Tutaj. Z tobą.

Tak jak teraz. Proszę – dodała leciutkim szeptem, dotykając wargami jego warg. – Nie zostawiaj mnie jeszcze.

Jego ciało odpowiedziało jednym potężnym drgnięciem i gdy sobie zdała sprawę, że ma go ciągle w sobie, zaczęła znów się poruszać, bez wstydu, nie myśląc o niczym prócz narastającej rozkoszy. Ale tym razem on odzyskał panowanie nad sobą na tyle, by ją powstrzymać i odsunąć od siebie na tyle, by zdążyć zedrzeć z siebie ubranie i urządzić improwizowane łoże przed kominkiem.

***


Annalea wycisnęła nadmiar wody z gąbki i przeciągnęła nią po lśniącej powierzchni jego skóry, usuwając ostatnie ślady mydła z brzucha twardego jak tara do prania. Podobnie, jak często zdarzało się w ciągu ostatnich paru godzin, jego ciało wyprężyło się i twarda opuszka kciuka i palec wskazujący uniosły jej brodę.

To tylko woda – zaprotestowała słabo.

Woda, dłonie, wargi – wymruczał – tej nocy wszystko zdaje się mieć taki sam skutek.

Tak, i to już trzeci... albo i czwarty raz próbuję pana wykąpać, a pan nie chce mi pomóc.

Uśmiechnął się i pogładził ciemną kaskadę włosów spadającą z jej ramienia.

I to mówi ktoś, kto skręca się i jęczy za każdym razem, kiedy sięgnę po mydło.

Moje pokojówki – zamruczała prosto w jego usta– nigdy nie myły mnie tak starannie jak szanowny pan.

Miło mi to słyszeć. Jeśli o mnie chodzi, mgliście przypominam sobie pewnego służącego, który... cóż, który próbował być bardzo staranny, kiedy mnie mył. Chyba złamałem mu szczękę i kilka żeber. Czysto instynktowna reakcja. Zapewniam cię, że się nie powtórzy... jeśli kiedykolwiek zechcesz być tak skrupulatna jak on.

Zaintrygowana tym, iż nagle zawiesił głos, otworzyła szeroko oczy i wpatrywała się w zamyśleniu w migające na ścianie cienie. Próbowała odgadnąć, do jakiego jeszcze grzechu mógł ją skłonić. Jej ciało już nie okrywało się rumieńcem od nieprzystojności jego czynów, lecz dygotało w przeczuciu tego, co jeszcze może się zdarzyć. Już nie była skromna i czysta, nie była dziewicą, już nie była nieświadoma tego, co może zdarzyć się między mężczyzną a kobietą. Teraz pozostała w niej tylko ciekawość i palące uczucie niecierpliwości, by poznać tego mężczyznę do głębi, tak jak on znał ją.

W pewnym momencie, gdy wyczerpany zapadł w krótką drzemkę, włożyła męską koszulę, którą znalazł dla niej i którą przeznaczyła na koszulę nocną, i chociaż już kilka razy ją z niej ściągał, pojawiała się wciąż na powrót z zabawną regularnością. Teraz miała ją na sobie, choć delikatna bawełna była pochlapana wodą. Z rozpuszczonymi włosami spadającymi na ramiona i długimi nogami wystającymi spod kusego przyodziewku, Anna przedstawiała bardziej ponętny widok, niż gdyby pozostała naga.

Na moją obronę – zamruczał Emory, unosząc się na łokciach, by musnąć wargami jej szyję – trzeba powiedzieć, że jesteś tak ponętna, iż niewielu mężczyzn w moim położeniu by się oparło.

W jakim położeniu?

Człowieka głodnego uczuć.

Wzrok Anny pobiegł ku plecakowi zapomnianemu na pobliskim krześle.

Ciastka Mildred! – przypomniała sobie.

To nie jest to antidotum, które przychodzi mi na myśl – powiedział, robiąc ponurą minę, gdy wysunęła się z jego ramion.

Otworzyła płócienną klapę plecaka i zanurzyła w nim rękę. Znalazła ciastka, a także mały krążek sera, plastry szynki zawinięte w zatłusz– czony papier i, cud nad cudami, butelkę cydru ciotki.

Emory sięgnął po ręcznik i wytarł się do sucha, przyglądając się, jak Anna znosi te skarby bliżej ognia. Uczta z prawie nagą pięknością, z którą spędził pół nocy na miłosnych igraszkach jest, jak pomyślał, niezaprze– czenie ostatnią rzeczą, którą należy robić, gdy połowa sił militarnych w Torbay go szuka. Lecz była to jedyna rzecz, którą chciał teraz robić, pomimo że raz po raz odczuwał ukłucie niepokoju.

A szklanki? – spytała Anna. – Znajdą się w tym domu?

Wziął butelkę, którą mu wręczyła i odkorkował zębami, po czym wypluł korek do ognia. Pociągnął kilka długich łyków, potem uśmiechnął się i oddał jej butelkę.

Dziś wieczorem czuję się jak barbarzyńca, a ty?

Jej wzrok ślizgał się po jego ciele, dotykając połyskujących, twardych muskułów i męskości skrytej pod ręcznikiem.

Przyłożyła butelkę do ust i pociągnęła z niej, z równym entuzjazmem co on.

Zjesz coś? Już po południu narzekałeś, że jesteś głodny.

Wpatrzył się w kroplę bursztynowego płynu, która przywarła do jej

dolnej wargi i uśmiechnął się.

Przypuszczam, że powinniśmy zjeść nasze przysmaki, skoro mamy szansę.

Wygładziła miejsce na dywaniku i oddała mu butelkę, gdy usiadł obok niej.

Może ciastko?

Potrząsnął głową i zagłębił wargi w zgięciu jej szyi. Gdy jedyną jej reakcją było westchnienie, jak gdyby zmuszała się do pobłażliwości wobec oporu nieznośnego dziecka, odstawił butelkę i wsunął rękę pod jej koszulę, obejmując miękki ciężar piersi.

Może szanowny pan nie jest głodny, aleja tak.

Ty masz swój bankiet przed sobą, ja mam swój.

Trudno się skoncentrować, gdy... – wciągnęła powietrze i upuściła krążek sera, który miała zamiar przełamać na pół. Emory znów się uśmiechnął i uniósł usta do jej ust, lecz zatrzymał się, gdy dojrzał przerażenie na jej twarzy. Okręcił się, idąc za jej spojrzeniem, i uświadomił sobie przy tym instynktownie, że zostawił oba pistolety na stole w połowie szerokości pokoju.

Było to głupie zaniedbanie i zasługiwało na ostry, pogardliwy śmiech, który wydobył się z gardła mężczyzny stojącego w progu – mężczyzny, który własne pistolety trzymał w rękach, oba z odwiedzionymi kurkami, oba wycelowane prosto w serce Emory'ego.

/ estem z natury cierpliwy, monsieur – odezwał się nieznajomy głosem zduszonym i chrapliwym – ale nawet mnie zmęczyło czekanie, choć teraz widzę, że miał pan uzasadniony powód do zwłoki.

Emory poderwał się na nogi z szybkością puszczonej sprężyny. Nie mrugnąwszy okiem, wpatrywał się w pistolety i oceniał dystans dzielący go od drzwi, obliczał szansę pokonania go choćby w połowie, zanim dostanie dwie kule w pierś. Nie warto było podejmować próżnego wysiłku, więc porzucił tę myśl i zaczął przyglądać się badawczo twarzy mężczyzny: szczupłej ptasiej szczęce, czarnym oczom i okrutnemu grymasowi, który wykrzywiał jego wargi.

Emory znał tę twarz. Widział ją w niejednym bolesnym rozbłysku pamięci. Widział też wcześniej pistolety, eleganckie, o charakterystycznym kształcie, z ośmiokątnymi stalowymi lufami i łożyskami z wypolerowanego orzecha inkrustowanego srebrnymi sokołami o rozpostartych skrzydłach.

To były jego własne pistolety, ofiarowane mu przez beja Tunezji.

A mężczyzna, który je trzymał, to był...

Emory poczuł w żyłach przypływ gorąca, niosący w sobie groźbę światła i bólu rozrywającego czaszkę, ale rozpaczliwym wysiłkiem postarał się go zdusić. Z porażającą jasnością, która prawie zapierała mu dech, wiedział, że ma przed sobą Franceschiego Ciprianiego. Wiedział też, po co ten przyszedł.

Jak mnie znalazłeś?

Przyznaję, że było to trudne, przyjacielu. Byłem prawie przekonany, że leżysz gdzieś pod nabrzeżem Rochefort.

Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?

Cipriani wzruszył ramionami.

Ty jesteś jak kot, który zawsze spada na cztery łapy, więc nie zdziwiłem się słysząc, że wciąż żyjesz. Ale nawet jak na ciebie okazałeś się wyjątkowo przebiegły, wyjątkowo zręczny w wymykaniu się żołnierzom dziś wieczór. Prawdę mówiąc, przybyli do gospody prawie w tym samym momencie, gdy sam miałem zamiar ci złożyć wizytę. To była niezła zabawa, przyłączyć się do polowania i obserwować ich śmieszne zabiegi, by cię złapać. Nie straciłem cię z oczu tylko dlatego, że byłem konno i mogłem podążać w ślad za tobą, w przeciwieństwie do nich. – Przerwał i odruchowo machnął jednym z pistoletów w stronę okna. – W was Anglikach nic tak nie burzy rycerskiej krwi, jak myśl o bezbronnej pannie w rękach żądnego krwi łotra, dlatego do rana każdy mężczyzna zdolny do noszenia broni w obrębie stu mil będzie przeszukiwać okolicę, by cię schwytać. Gdybym myślał, że potrafią cię ująć, przyprowadziłbym ich tutaj, ale nie, ty jesteś dla nich za dobry, przyjacielu, i nie mogę ryzykować, że znów uciekniesz.

Skąd wiedziałeś, że jestem w gospodzie?

Och, to był po prostu czysty przypadek, monsieur. Ślepe, cholerne szczęście, muszę wyznać, ale cóż, ja też spadam na cztery łapy, nieprawdaż? Skoro już wiedziałem, że jesteś w okolicy, po prostu obserwowałem drogi i port. Jak powiedziałem, jestem cierpliwy, a dziś... kogóż to ujrzałem jadącego drogą z bandażem na głowie? – przerwał i wzruszył ramionami. – Jaką miałem szansę, mój panie? Tysiąc do jednego?

Dziesięć tysięcy?

Ale skąd wiedziałeś, że jestem w Torbay?

Cipriani uśmiechnął się krzywo.

Nie tak prędko. Wszyscy musimy mieć jakieś sekrety, zgodzisz się chyba? Ich dochowywanie to jest to, co nas różni, ciebie i mnie, bo ty nie jesteś w tym za dobry.

Mięśnie w szczęce Emory'ego napięły się

Ta dama nie jest zamieszana w nasze sprawy – powiedział spokojnie. – Puść ją wolno.

W oczach przysłoniętych ciężkimi powiekami błysnęła skra rozbawienia, gdy zwróciły się ku Annalei, która podkuliła gołe nogi i obciągnęła rąbek koszuli.

Nie zastanawiajmy się teraz nad określeniem „dama". – Czarne brwi powoli unosiły się w górę. – Istotne jest to, że to ona pomogła ci wyprowadzić w pole garnizon żołnierzy i parzy się z tobą przed kominkiem od ładnych kilku godzin... Byłbym zdania, że jest bardzo zamieszana w nasze sprawy.

Spojrzenie Emory'ego pobiegło znów do stołu, gdzie leżały jego pistolety, tak nieostrożnie porzucone. Cipriani chrząknął cicho.

O nie, przyjacielu, nie radziłbym robić takiego głupstwa, o ile tylko nie chcesz, by ostatnią rzeczą, którą zobaczysz, była śmierć twojej uroczej towarzyszki.

Pozwól jej odejść, a ja powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć – odezwał się spokojnie Emory.

Cipriani westchnął.

Znów to samo. Łatwe do przewidzenia. Takie szlachetne. Czy kiedykolwiek mówiłem ci, gdzie wyszlifowałem swoje umiejętności?

Nie? To było na pustyni, w Maroku, gdzie moi nauczyciele specjalnie używali Anglików, by zademonstrować sztukę zadawania bólu. Wciąż na nowo fascynowała mnie ich postawa, gdy widziałem, że można drzeć z nich pasy, a potem rozciągnąć ich poranione ciała na gorącym piasku, by się piekły w słońcu, a oni nie wrzeszczeli nic prócz przekleństw.

Ale gdy się postawiło przed nimi bladolicą piękność i musnęło końcem ostrza policzek lub dłoń, lub pierś... ci sami niezłomni bohaterowie powiedzieli ci dużo więcej, niż kiedykolwiek chciałeś się dowiedzieć.

Pozwól jej odejść – powiedział Emory. – Masz mnie. Przecież po to tu przyszedłeś.

Taki miałem zamiar – przyznał. – Ale jeśli ona wzbudzała twoje zainteresowanie przez tyle czasu... to może moje plany ulegną zmianie.

Widzisz, to działa i w drugą stronę. Zdziwisz się, ile entuzjazmu potrafi okazać młoda kobieta, gdy targuje się o życie kochanka.

Na sygnał dany przez Emory'ego Anna wstała i podeszła, by skryć się za jego plecami. Skrytobójca tylko się roześmiał na ten nieznaczący gest opieki, a śmiech ten był tak zgrzytliwy, że Anna poczuła się tak, jakby tysiące liszek pełzało jej po ciele.

Puść ją. Pozwól jej odejść teraz, bo inaczej przysięgam, że wydrę ci serce gołymi rękami.

Uśmiech nie schodził z warg Korsykanina, gdy gładził kciukami zamki pistoletów.

Niejeden głupiec składał mi tę samą obietnicę, Angliku. I każdemu wepchnąłem z powrotem jego słowa do gardła, gdy wydawał ostatnie tchnienie.

Więc zrób to ze mną– spokojnie rzucił wyzwanie Emory. – Jeśli potrafisz.

Cipriani ściągnął usta i w zamyśleniu postąpił krok do przodu, z podziwem muskając czubkiem buta puszysty indyjski dywan, nim zgniótł ciężką stopą delikatny rysunek kwiatów.

Zawsze byłeś mi cierniem w boku, Angliku. Widzisz, ja wiedziałem od początku... Wiedziałem, że nie wolno ci ufać, od pierwszego dnia, gdy zaoferowałeś cesarstwu swe usługi. Na nieszczęście jego ekscelencja nie chciał odrzucić twojej udawanej przyjaźni, póki miał z niej pewien pożytek. My wszyscy od czasu do czasu mieliśmy z niej pewien pożytek i jeśli już o tym mowa, przyznaję, że twoje umiejętności żeglarskie są niezrównane. Nie potrafię wymienić innego człowieka, który miałby śmiałość pożeglować na Elbę i przeszwarcować cesarza pod nosem tysiąca strażników więziennych. Ale przecież ty wcale nie miałeś zamiaru się wymknąć, czy nie mam racji?

Do czego pijesz?

Cipriani znów odpowiedział chrapliwym śmiechem.

Monsieur, proszę nie udawać niewiniątka. Przejmowaliśmy twoje raporty do Whitehall. Wiedzieliśmy, że zawiadomiłeś flotę o ucieczce i wiedzieliśmy, że oczekujesz, by pojawił się okręt jego królewskiej mości krążący u wybrzeży, gotowy na powrót schwytać więźnia. Wiedzieliśmy, ty głupi draniu, od samiutkiego początku. Nie myśl sobie, że tylko lord Casterleagh ma wysoko postawionych szpiegów. Teraz, rzecz jasna, naj smakowitszym kąskiem jest to, że twoi obwołali cię zdrajcą i ślą za tobą psy gończe. Dość wyrafinowany żart, nie sądzisz? Jeden z ich najlepszych szpiegów ścigany za zdradę stanu?

Emory poczuł na plecach rękę Anny, ale nie zareagował na dotknięcie. Nie miał też wiele czasu, by rozważać milion pytań, które wirowały mu w głowie, gdy Cipriani potwierdził, że nie jest zdrajcą.

W tym wszystkim ciekawi mnie jedna rzecz – mówił dalej Korsykanin – dlaczego jeszcze tu jesteś? Spodziewałem się, że popędziłeś prosto do Londynu.

Po co miałbym jechać do Londynu?

A dokąd biegnie pies, jak nie do swego pana?

Ale Bonaparte jest tutaj, nieprawdaż? No i ty tu jesteś.

Chyba nie wierzyłeś, że pozwolimy, by tak wielkiego człowieka prowadzono zakutego w łańcuchy, stracono lub trzymano w żelaznej klatce, jak się podoba waszemu parlamentowi?

Emory skrzyżował ręce na piersi.

Jeśli jesteś zdecydowany nas zabić, to co ci szkodzi podzielić się z nami informacją, w jaki dokładnie sposób chcecie uwolnić cesarza?

Twoja ignorancja mnie zdumiewa, jeśli oczywiście nie usiłujesz wystrychnąć mnie na dudka. – Oczy Ciprianiego zwęziły się w wąskie szparki. – Albo jeśli miałeś nadzieję w pojedynkę pokrzyżować nasze plany i w ten sposób odkupić winę wobec twego mocodawcy. A jeśli tak jest w istocie –jego uśmiech stał się jeszcze bardziej zły, a oddech syczący – to znaczy, że wciąż jeszcze list jest u ciebie.

A jeśli tak?

Wtedy... – zmrużone oczy błysnęły w kierunku Annalei, wyglądającej zza ramienia Emory'ego. – Wszystkim nam będzie lżej, jeśli po prostu go oddasz.

Cóż, jest z tym pewien problem. – Emory opuścił ręce i rozpostarł je szeroko, a jego nagie ciało zalśniło w świetle z kominka jak marmur. – Jak widać, nie mam go przy sobie. Nie krępuj się, jeśli chcesz mnie przeszukać. Tak jak Anglicy są dobrze znani z pewnych perwersyjnych zwyczajów, jak honor i szlachetność, wy, Francuzi, słyniecie z innych.

Cipriani zamrugał, błyskając oczyma spod przymkniętych powiek.

Powiedz mi, gdzie jest list, a złożę ci tę obietnicę, Angliku: gdy tylko dostanę go do ręki, zabiję dziewczynę szybko i bezboleśnie. Jeśli skłamiesz przede mną, jeśli mnie będziesz zwodził, będziesz słyszał jej wrzaski przez całą drogę do piekła.

Zabij mnie albo ją, to nigdy nie znajdziesz listu.

I nikt inny też go nie znajdzie, co równie dobrze odpowiada naszym potrzebom.

Więc po co robisz sobie tyle kłopotu, by go odzyskać?

Bo nie lubię niedokończonych spraw i ponieważ nigdy nie zawiodłem, gdy miałem spełnić najmniejsze życzenie mojego pana. Poprosił mnie, bym przyniósł mu list z powrotem, pewnie dla tego głupca De Las Casas, który nalega na udokumentowywanie każdego świstka, każdego liścika, każdej rozmowy, ze względu na wiarygodność dzienników, które pisze. A ta sprawa, która ma doprowadzić do naszego ostatecznego triumfu, musi być precyzyjnie opisana dla potomności, by uka–

zać skrajną głupotę i ślepotę naszych wrogów, nie wspominając o ich upokorzeniu. A zatem – wyprostował rękę z jednym pistoletem, mierząc w lewe kolano Emory'ego – zaczynajmy powoli, nie spiesząc się, jeśli to ci bardziej odpowiada. Rozumiesz, że muszę podjąć środki ostrożności i najpierw zrobić z ciebie kalekę.

Niech pan zaczeka! – krzyknęła Anna, występując naprzód zza pleców Emory'ego. – Proszenie strzelać!

Jaszczurcze oczy rozwarły się lekko.

Pani ma coś do zaoferowania, co mnie odwiedzie od wykonania tego zamiaru?

Anno, na miłość boską...

Nie – powiedziała, robiąc parę kroków, by znaleźć się poza zasięgiem długich rąk Emory'ego, i własne ręce splatając za plecami, by nie mógł jej chwycić. –Proszę pana, monsieur. Ja wiem, gdzie jest list. Mogę go panu przynieść.

Ona nie wie – oświadczył Emory, wyraźnie przerażony postępowaniem Anny. – Nie ma najmniejszego pojęcia.

Wiem – upierała się i przysunęła się, najwyraźniej pod wpływem strachu, po kobiecemu tracąc głowę, bliżej Ciprianiego, zamiast trzymać się od niego z daleka. – Bardzo pana proszę. Mogę panu pomóc.

Mam klucz.

Klucz? – Korsykanin nie spuszczał oczu z Emory'ego, ale był też świadomy, że Anna zbliża się ku niemu i jeden pistolet trzymał wycelowany w jasną plamę jej koszuli. – Jaki klucz?

Emory o mało znów nie krzyknął, lecz w ostatniej chwili dojrzał refleks światła odbity od butelki wina, którą Anna ściskała za plecami.

Nie miał pojęcia, jaki plan umyśliła sobie przeciwko mężczyźnie z dwoma naładowanymi pistoletami, ale była to jakaś szansa. Wątła, co prawda, ale nie miał lepszego wyboru. Musiał jej pozwolić spróbować.

Znów spojrzał na stolik. Pistolety, które zabrał z Widdicombe House leżały tam z lufami skrzyżowanymi jedna na drugiej, a obok nich leżał żelazny klucz znaleziony w przyboju. Podczas nocy Anna poskarżyła się, że zwisający klucz uderza ją w brodę, i wtedy go zdjął, zaledwie drugi raz w ostatnim miesiącu. Pierwszy raz zrobił to, gdy zaciągnięto go półprzytomnego do pustego magazynu i powieszono za nadgarstki pod belką stropową. Zaciskał wtedy klucz w pięści, a nawet dłubał ostrym końcem w dłoni, chcąc bólem zadanym sobie odciągnąć uwagę od innego bólu, zadawanego przez Ciprianiego.

Korsykanin poszedł za jego wzrokiem i dostrzegł błysk złota, a potem klucz. Odciągnęło to jego uwagę tylko na moment, ale ten moment

był wszystkim dla Emory'ego i Anny. Natychmiast zamachnęła się butelką i odepchnęła w bok lufę jednego pistoletu, Emory zaś rzucił się naprzód i dał nura w dół, uderzając całym impetem w kolana Cipnaniego i spychając go do tyłu. Oba pistolety wypaliły, a wybuch prochu osmalił Annalei oczy i nos, oślepiając ją na parę chwil, gdy wyczołgiwała się z drogi dwóm mężczyznom, którzy kłębili się na podłodze. Nie mogła sprawdzić, czy Emory został postrzelony, ani czy da radę pokonać niezmordowanego skrytobójcę.

Nie wydawało jej się, by jego furia była wystarczającą bronią, ale on użył jej z dobrym skutkiem, ładując cios za ciosem w twarz i gardło Cipnaniego. Ten nie był w stanie schwycić swego przeciwnika, którego naga skóra wyślizgiwała się z rąk, tak że Emory zdołał się wywinąć, i uniósłszy się na kolana, zadać miażdżący cios pięścią w długi, cienki nos, zmieniając go w krwawą miazgę. Podczas upadku pistolety wyleciały Ciprianiemu z rąk i teraz za jedyną broń miał palce, którymi jak pazurami atakował oczy i gardło Emory'ego. Powietrze wypełniały charczenie i przekleństwa, przerywane odgłosem uderzeń ciała o ciało, gdy dwaj mężczyźni znów zaczęli się kotłować. Korsykaninowi, który zdobył chwilową przewagę, krew ciekła z rozkwaszonego nosa i spływała na twarz i tors Emory'ego.

Anna gorączkowo szukała jakiejś broni nadającej się do użycia, ale walczący zagradzali jej drogę do stołu. Ciągle jeszcze zaciskała dłonie na szyjce butelki, więc z całej siły rąbnęła nią w kark Cipnaniego, ale cios tylko zadudnił głucho, odbijając się od kości, a uderzenie bardziej nadwyrężyło jej własny nadgarstek niż głowę przeciwnika. Przy kominku leżał długi żelazny pogrzebacz, którego Emory używał, poprawiając ogień na palenisku. Anna skoczyła po tę broń, lecz zanim wróciła, mężczyźni zmienili pozycję, rozdzielili się i zerwali na nogi. Przykucnięci, gotujący się do skoku, krążyli jak dwa rozognione koguty podczas wiejskich walk.

Znów się złączyli. Anna była tuż przy nich, tak blisko, że czuła na twarzy ciepłe bryzgi krwi. Ujęła oburącz pogrzebacz i czekała na sposobność, by go użyć. To jeden, to drugi z walczących zataczał się pod ciosami pięści; krzesło fruwało po pokoju, a lampa rozbiła się o podłogę, tworząc mieszaninę oliwy i odłamków szkła. Skądś z głębi wełnianego płaszcza Ciprianiego błysnął nóż o ostrzu długim i wąskim, cienkim na końcu jak igła. Mignęło dwa razy, zostawiając krwawe smugi na torsie Emory'ego, nim zdążył odskoczyć. Korsykanin rzucił się za nim ze wzniesionym błyskającym nożem, zagryzionymi wargami, mamrocząc przysięgi i groźby głosem, od którego Annie włosy stawały na głowie.

Obaj mężczyźni znaleźli się w mrocznym korytarzu. Anna odrzuciła pogrzebacz i podbiegła do stołu. Ręce jej drżały, gdy chwytała jeden z pistoletów. Trzęsła się tak, że musiała naciskać oboma kciukami, by odwieść kurek. Koniec lufy unosił się w górę i w dół, gdy skierowała go ku drzwiom, w których nie było widać nic prócz cieni przesuwających się w ciemności.

Strach ściskał jąza gardło, lecz czekała. Czekała, dopóki jeden z cieni nie wtoczył się przez otwarte drzwi, a potem zamknęła oczy i wypaliła.

Odrzut zatrząsł jej ramionami, lecz zdołała upuścić dymiący pistolet i natychmiast schwycić drugi, odwieść kurek, wycelować, zebrać się w sobie do drugiego strzału. Podniosła wzrok w samą porę, by spotkać osłupiałe spojrzenie Korsykanina, który potykając się, cofał się w cień, z wyciągniętą przed siebie dłonią, której brakowało czterech palców, równo odstrzelonych. Złapawszy oddech, Emory wpadł przez drzwi i zaciśniętymi pięściami chwycił Ciprianiego nisko pod brodą, odchylając mu głowę do tyłu i w górę z taką siłą, że uniósł skrytobójcę w powietrze i rzucił nieprzytomnego na podłogę. Emory – zbryzgany krwią – nie odstąpił od swej ofiary, przykucnąwszy nad leżącym, z pięściami splecionymi razem jak młot, grzmocił z całej siły w lewo, w prawo, i znów w lewo, z każdym uderzeniem wylewając na dywan coraz więcej krwi, plwociny i potu.

Anna w głębi duszy pragnęła, by zatłukł Korsykanina na śmierć, przeraził ją jednak jego wyraz twarzy; w oczach Emory'ego jarzyła się dzika żądza krwi. Anna podbiegła i stanęła tuż za nim, próbując chwycić go za ramiona.

Przestań! Stój! Zabijesz go!

Gniewnie odtrącił jej ręce.

Zasługuje na to, by go zabić!

Ale nie tak! Nie w ten sposób. To morderstwo. To cię czyni nie lepszym od niego.

Emory wymierzył jeszcze jeden cios z takim rozmachem, że omal nie wywinął kozła przez ciało nieprzytomnego mężczyzny. Twarz miał wciąż wykrzywioną wściekłością, gwałtownie chwytał ustami powietrze, jego ciało lśniło, wilgotne od potu i krwi.

Ale przestał bić.

Po chwili podciągnął się niepewnie na kolana, potem stanął chwiejnie, kołysząc się przez dwie lub trzy sekundy, których potrzebował, by zdać sobie sprawę, że Anna jest obok i wciąż ma w ręku pistolet. Spojrzał na nią, wyciągnął rękę i delikatnie wyłuskał broń z jej sztywnych palców. Równocześnie resztką sił, która mu pozostała, przyciągnął jaku

sobie, otulił ramionami i trzymał mocno, a gdzieś w głębi piersi czuł, jak coś się w nim skręca i boli od przemożnego strachu.

Coś ty sobie u licha myślała? – wychrypiał.

W ogóle nie myślałam – załkała. – Po prostu nie chciałam, by znów cię torturował.

Zamruczał coś niewyraźnie i zanurzył usta w jej włosach, kilka razy głęboko westchnął i dopiero, gdy nieco uspokoił oddech, spojrzał w dół na ciało Ciprianiego. Spoczywało w całkowitym bezruchu, jeśli nie liczyć krwi ciurkającej ze skurczonych kikutów, ale Emory znał swego wroga równie dobrze, jak tamten znał jego.

Musimy go czymś związać. Najlepiej sznurami od zasłon.

Anna obróciła lekko twarz.

Jego rękę...?

Masz rację – mruknął – postrzeliłaś nie tę, co trzeba. Ten drań używa drugiej do swej najkrwawszej roboty.

Bez ostrzeżenia uniósł pistolet i wypalił, a kula zmiotła kciuk i roztrzaskała kości w lewej dłoni Ciprianiego.

Anna uczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła, i nie wiedziała, czy ma zemdleć, czy zwymiotować.

A teraz daj mi sznury i pokrowiec z fotela.

Wykonała polecenie i przyniosła długie sznury obszyte złotym galonem, które obwiązywały zasłony, i czerwoną haftowaną poszewkę z poduchy fotela. Milcząc, przypatrywała się, jak Emory drze na pasy płócienne prześcieradło i obwiązuje pokiereszowane dłonie Korsykanina, potem wręczyła Emory'emu sznury, które posłużyły do związania razem stóp i przegubów dłoni Ciprianiego. W trakcie tych czynności zapuch– nięte powieki rannego drgnęły i Cipriani zdyszanym szeptem zaczął wyrzucać z siebie przekleństwa w języku, którego Anna nie rozumiała.

Nie musiała tego długo wysłuchiwać, bo Emory zakneblował kawałkiem szmaty zmaltretowane usta, a potem wsunął brokatowy pokrowiec na głowę rannego. Jeszcze jednym kawałkiem złotego sznura obwiązał pokrowiec wokół szyi i przeciągnął koniec sznura w dół, wokół przegubów, a potem wokół kostek, wyginając ciało w kształt litery S. Zadowolony, że więzy są naprężone dość silnie, by zadławić więźnia, gdyby się poruszył, przeciągnął go w najciemniejszy i najzimniejszy kąt i pozostawił pod ścianą.

Wrócił w krąg światła z kominka, wycierając krew z piersi i twarzy kawałkiem szmaty.

Nic ci nie jest? – spytała Anna. – Czy ta krew...

Emory obmacał sobie ramiona, nogi i żebra.

Jemu jej brakuje. – Szybko podniósł oczy. – A jak z tobą?

Nic mi nie jest. Ale... skąd on się dowiedział, że tu jesteś?

Franceschi Cipriani wytropi czarnego kota w kopalni węgla w środku nocy. – Emory splunął, macając końcem języka rozchwiany ząb.

Nie, mnie nie o to chodziło. Skąd on wiedział, że jesteś w Tor– quay? Powiedział, że słyszał, że tu jesteś, ale od kogo? Kto mu to powiedział?

Mógł widzieć afisze. Mógł słyszeć plotki na ulicy.

Powiedział, że ty masz jakiś list...

Emory podniósł dłoń i potarł skroń poobijanymi, podrapanymi palcami, a z wyrazu jego twarzy widać było wyraźnie, że błądzi w ciemności, tak samo jak i ona.

Może go i mam, ale nie mam pojęcia, gdzie on jest i co zawiera.

Musi być ważny, jeśli już raz cię torturował z jego powodu, a teraz był gotowy cię zabić.

Emory zamachał ręką rozgniewany.

Jestem pewny, że to ważny list. Tylko... po prostu niczego nie pamiętam.

Anna widziała jego rozpacz i zagryzła wargę, by nie drżała.

Przynajmniej wiesz, że nie jesteś zdrajcą. On wyraźnie powiedział, że byłeś jednym z najcenniejszych angielskich szpiegów.

To niewielka pociecha, jeśli nie znajdę sposobu, by to udowodnić. – Zaczął przeczesywać włosy rękami, lecz przerwał, gdy kątem oka pochwycił błysk złota. Pochwyciwszy ze stołu żelazny klucz, wpatrywał się w niego, jak gdyby chcąc zmusić martwy przedmiot, by opowiedział swą historię. – Możesz być niedaleko od prawdy. Jeśli mam ten list, to zapewne jest zamknięty w sejfie na pokładzie „Nieustraszonej". To bardziej prawdopodobne miejsce niż jakiekolwiek inne. Ale gdzie, u licha, jest „Nieustraszona"?

Anna w odpowiedzi tylko zaszczekała zębami. Była przemarznięta i z każdą chwilą robiło jej się zimniej, w miarę jak otrząsała się z szoku po ostatnich dramatycznych wydarzeniach.

Wspominał lorda Westforda – odezwała się po chwili, rozcierając lekko ramiona. – On jest znajomym ojca i... no tak, jego syn Austin, hrabia Lutton – wypaliła po chwili wahania – w zeszłym roku oświadczył się o moją rękę.

No i?

I... odmówiłam mu, oczywiście. On jest bardzo przystojny, ale...

Emory podniósł głowę.

Ale...?

Wydawało mi się, że jest lekkomyślny i ma awanturnicze usposobienie – szepnęła.

Emory litościwie nie wytknął jej paradoksalności tego stwierdzenia.

Podniósł w milczeniu pistolety i zaczął je ładować.

Anna zaś doskonale zdawała sobie sprawę z olbrzymiej różnicy między kimś, kto zabawia się przy stole do gry i na wyścigach konnych, a kimś, kto rzuca wyzwanie samemu diabłu. Emory Althorpe był niepodobny do żadnego mężczyzny, którego znała i nie można go było z nikim porównać. Zycie, jakie prowadził, uczyniło go zdolnym do popełniania szokujących aktów przemocy – tego była właśnie świadkiem. Był też zdolny do wielkiej pasji i do niespotykanej delikatności i miał pewną szlachetną cechę, jakiej brakowało większości dobrze urodzonych osób, z którymi zdarzyło jej się zawrzeć znajomość; jeśli walczył o słuszną sprawę, za nic miał to, co pomyślą o nim ludzie.

Myśl o tym wszystkim budziła w Annie niepokój i niepewność, bo z każdym fragmentem odzyskanej pamięci, on stawał się silniejszy, bardziej pewny siebie, bardziej opanowany. Bała się, że kiedy cała jego przeszłość w pełni się przed nim odsłoni, może w ogóle nie będzie jej potrzebował lub zażąda od niej rzeczy niemożliwych. Już kiedyś dawno temu porzucił tryb życia, który ona wiodła do tej pory. Było możliwe...

nawet prawdopodobne, że nie zechce do niego powrócić, tylko z powodu kilku upojnych godzin w jej ramionach.

To było szaleństwo. To było pożądanie i zazdrość o jego wolność, najczystsza, prymitywna zazdrość. I było to nierozsądne, głupie i całkiem absurdalne zastanawiać się, czy nie pójść z nim dalej, a jednak...

czuła, że staje się silniejsza dzięki samej jego obecności. Była teraz sprytna, była pomocna i sama, jak się przekonała pięć minut temu, zaczęła przejawiać dość zaskakującą zdolność do używania przemocy. Prawdę powiedziawszy, zrobiłaby znów to samo w razie nowego zagrożenia.

Skończyły się dla niej dni siedzenia cicho w kącie, gdy inni rozstrzygają ojej losie.

Skrzyżowała ramiona i podniosła wzrok na Emory'ego.

Oczywiście musisz znaleźć swój okręt, a potem musisz rozmówić się z lordem Westfordem. Jeśli podejrzewasz, że uknuto spisek, by ratować Bonapartego, trzeba mu to powiedzieć.

Już postanowiłem, że pojadę do Londynu – odpowiedział spokojnie.

I co zrobisz? Wejdziesz do Westminster Hall i zażądasz audiencji u lorda Westforda?

Nie wybiegałem myślą tak daleko naprzód – przyznał.

No to będziesz musiał, bo Parlament jest dosłownie oblężony w czasie obrad. Same budynki są otoczone przez tuzin oddziałów Królewskiej Straży Konnej. Wątpię, czy dostaniesz się na tyle blisko, by krzyknąć pozdrowienie przez żelazną kratę. – Przerwała i zapatrzyła się na nienakręcony zegar, stojący na gzymsie kominka. – Jaki dziś mamy dzień?

Poniedziałek. – Podniósł wzrok znad pistoletów. – Ściśle mówiąc, wczesne godziny wtorku. Dlaczego pytasz?

W ten piątek w nocy odbędzie się bal kostiumowy w Carlton House.

Bal? Teraz? Gdy Napoleon Bonaparte jest uwięziony na pokładzie okrętu zakotwiczonego w angielskim porcie i gdy trwają obrady Parlamentu na temat jego losu?

To są dwudzieste pierwsze urodziny lady Charlotty Carrington.

Ona jest piękną, pełną życia wdową, dziedziczką pokaźnej fortuny i obecnie zaleca się do niej regent, który chce, by została jego nową kochanką.

Bal na jej cześć odbyłby się nawet wówczas, gdyby armada hiszpańska stała w Kanale. Każdy, kto nie chce popaść w niełaskę u regenta, nie wspominając o natychmiastowym towarzyskim ostracyzmie, musi przyjść na bal, będzie więc i lord Westford. Ten bal jest głównym powodem, dla którego matka przysłała po mnie brata, by mnie przywiózł do domu.

Emory skrzywił usta.

Domyślam się, że nie opowiadasz mi tego wszystkiego tylko po to, by mnie powiadomić o swoich obowiązkach towarzyskich?

Mówię to dlatego, że bal stwarza świetną okazję, by zbliżyć się do lorda Westforda. Ponieważ będziesz w kostiumie, nikt cię nie rozpozna, a sądzę, że główna rezydencja regenta jest ostatnim miejscem na ziemi, w którym ktokolwiek będzie się spodziewał cię zastać.

Ciemne oczy Emory'ego lekko rozbrysły.

Dlaczego myślisz, że łatwiej będzie dostać się na królewski bal, gdzie goście z zaproszeniami są dokładnie sprawdzani, niż do Westmin– ster Hall?

Będzie łatwiej, bo ja dostałam zaproszenie. Wymaga to oczywiście mojej obecności, by wpuszczono i ciebie.

Wpatrywał się w nią przez całą minutę w ciszy, przerywanej tylko sykiem ognia na palenisku. Mimo przyrzeczenia złożonego w tawernie, Emory nie chciał ryzykować jej bezpieczeństwa, nawet zabierając ją tak niedaleko jak do następnej miejscowości. Był zdecydowany zostawić ją w tym domu. Wiedział jednak, że teraz nie jest to możliwe. Cipriani by

ją zabił, gdyby się wyswobodził, a Emory nie był tak naiwny, by wierzyć, że brak paru palców będzie dla niego przeszkodą. Ale myśl o zabraniu jej aż do Londynu...

Czy zdajesz sobie sprawę – spytał spokojnie –jakie podejmujesz ryzyko? Jakie poniesiesz konsekwencje, jeśli cię przyłapią na pomaganiu mi?

Sugeruję, że ty ufasz mi tak samo, jak ja ufam tobie. A co do konsekwencji, myślę, że będą bardziej druzgocące dla spokoju mego umysłu, jeśli nie zrobię nic. Nie tylko ty jesteś patriotą. Nie noszę na czole flagi ozdobionej herbem, ale zdecydowanie wolę widzieć nad Anglią flagę czerwono–biało–niebieską niż burbońskie lilie.

Byłoby z twojej strony rozsądniej, gdybyś nie wierzyła we mnie za bardzo, Annaleo – ostrzegł ją spokojnie. – Mogę nie być tego wart.

Odwrócił się i zajął się na powrót pistoletami, a Anna wpatrywała się w jego szerokie plecy.

Gdybym była rozsądna – powiedziała prawie niedosłyszalnie – nigdy bym sobie nie pozwoliła na to, by się w tobie zakochać.

18

D ędą szukać młodej kobiety ubranej w modną, elegancką jedwabną suknię – wyjaśniał Emory, wręczając Annie spodnie, męską bieliznę, pończochy, kamizelkę i prosty brązowy płaszcz, którą to odzież wyszperał w jednej z szaf. – A my tymczasem spróbujemy zrobić z ciebie prostego urwisa o wątpliwym zmyśle elegancji.

Nie było to trudne. Pończochy i spodnie z wełny o ciasnym splocie leżały nie najgorzej, ale koszula, kamizelka i surdut były zdecydowanie za obszerne. Udało się za pomocą paska ograniczyć nadmiar bielizny wokół talii, a rękawy koszuli i płaszcza zostały pozawijane w szerokie mankiety, by mogły z nich wyjrzeć choć koniuszki palców. Emory ubierał się obok i pokazywał, jak się nosi poszczególne części tej niecodziennej dla Anny garderoby, dopasowywał kolejne warstwy, a nawet w miarę potrzeby starannie przycinał to i owo nożyczkami. Kazał jej odgarnąć włosy z szyi, by nie przeszkadzały w zawiązywaniu fulara, ale kiedy przyszła kolej na uporanie się z nieposłuszną masą loków, odsunął się i pozostawił jej samej walkę za pomocą szczotki i grzebienia, póki burza włosów nie zmieniła się w gładki, skromniutki warkoczyk na karku.

Kiedy ona zajęta była fryzurą, on pakował do plecaka zapasowe koszule i bieliznę i zwijał kilka wełnianych koców w nieduży węzełek.

Parę pistoletów, którą zabrał z Widdicombe House, wetknął do plecaka razem z zapasem kul i prochu, a do pasa przytroczył swoją własną bron.

Zajrzał raz do Ciprianiego, ale jego jęki ucichły i ranny wydawał się nieprzytomny. Po chwili wahania Emory przeszukał kieszenie skrytobójcy i znalazł ciężką sakiewkę i trzy sztylety. Zawrócił do kominka i rozgarnął ogień, upewniając się, że węgiel spopielił się do końca, a potem wyprostował się i założył płaszcz z pelerynką.

Gotowa?

Anna zrobiła krok naprzód, wychodząc z cienia w krąg światła. Włosy miała ukryte pod filcowym kapeluszem z szerokim rondem. Przez prawe ramię przewiesiła plecak, a pod lewąpachą ściskała zwinięte koce.

Przez ułamek sekundy Emory zobaczył porażająco wyraźnie obraz siebie samego, jak stał zdeterminowany i wyzywający na nabrzeżu Brixham, wystraszony tak, że o mało nie zmoczył spodni, widokiem strzelistych masztów okrętu, który miał go zabrać na dalekie morza i odmienić na zawsze jego życie.

Anna nerwowo popatrzyła po sobie.

Czy coś źle zrobiłam?

Nie. Wszystko jest w porządku. – Zamrugał, by odpędzić wizję, po czym uwolnił ją od wypchanego plecaka. – Gdzieś przed domem powinien być koń Ciprianiego i mamy tę szkapę od powozu. Jeśli dotrzemy do Exeter wczesnym przedpołudniem, złapiemy Palmera do Londynu.

Dyliżans pocztowy? Czy oni nie dostali afisza z twoją podobizną?

Najprawdopodobniej dostali, ale jeśli będziemy mieli trochę szczęścia, okaże się, że wrzucili go do pocztowego worka razem z gazetami i innymi afiszami. Powożący troszczą się przede wszystkim o to, by przebyć dystans między stacjami w jak najkrótszym czasie, co niestety sprawia, że jazda jest diabelnie niewygodna i przyciąga mniej pasażerów niż regularne linie.

Gdy nie zdradzała zachwytu tym pomysłem, dodał:

To daje nam dużo większe szanse niż próba przejechania całej drogi na dwóch zmęczonych koniach.

No myślę – zgodziła się mrukliwie.

Anno... – Podparł jej brodę palcem i zadarł jej głowę. – Nie musisz tego robić, wiesz dobrze. Mogę cię odprowadzić do domu ciotki.

U Florencji będziesz absolutnie bezpieczna. Śmiem twierdzić, że oddział Strzelców Królewskich nie da rady wedrzeć się do jej domu, jeśli ona zagrodzi im drogę. A twoja reputacja...

187

Odłóżmy na bok moją reputację, szanowny panie. Jestem z tobą i razem przejdziemy przez to wszystko!

Jej determinacja skłoniła go do westchnienia rezygnacji.

Skoro się zrobiło jeden krok, trzeba zrobić następny.

Chyba nie zaprzeczysz, że znów cytujesz Szekspira.

Raczej mojego pierwszego dowódcę artyleryjskiego. I jeśli sobie dobrze przypominam, gdy to mówił, przyjmowaliśmy pozycję do walki z trzema francuskimi fregatami naraz.

I zwyciężyliście? Po co pytam! Inaczej by cię tu nie było.

Emory tylko zaśmiał się cicho i zgasił świece. Ostatnią rzeczą, jaką

zrobił, nim zamknął starannie drzwi, było zawieszenie złotego łańcuszka na szyi i wetknięcie klucza pod fałdy koszuli.

***


Podróż, która normalnie powinna trwać dwie godziny, im zajęła osiem. Zmuszeni byli podróżować bocznymi drogami, a czasem na przełaj przez pola, i wybierać leśne drogi, by ominąć miasteczka i osiedla, gdzie ciekawe oko mogło zauważyć dwóch nieznajomych, jednego z zabandażowaną głową, a drugiego osowiałego, sztywnego i znużonego nie do opisania. Gdy dotarli do Exeter, odszukali stację, gdzie dyliżans pocztowy miał przystanek. Zdołali zjeść jakiś posiłek i załatwić przechowanie koni.

W południe, gdy rozległ się charakterystyczny dźwięk rogu pocztowego, zebrali swój skromny dobytek. Podczas gdy Emory płacił za przejazd i umawiał się na podróż do końca linii w Londynie, Anna stała na skraju drogi z pochyloną głową i rondem kapelusza naciągniętym na oczy.

Dyliżans Palmera był pudełkowatą konstrukcją zbudowaną z myślą o prędkości i praktyczności. Pomalowany na brąz, szkarłat i czerń, ze złoconym herbem królewskim na drzwiach, mógł pomieścić wewnątrz czworo pasażerów, jeśli nie szkodziło im, że siedzenia były skąpo wyściełane, a podróż trwała nieprzerwanie, nie licząc czasu potrzebnego na zmianę koni i zabranie poczty po drodze. Rekord – Anna podsłuchała żonę stajennego mówiącą o tym komuś – wynosił szesnaście godzin z Exeter do Londynu, ale teraz, gdy wiadomości o Bonapartem krążyły w tę i z powrotem dzień w dzień, kobieta ta spodziewała się, że nowy rekord padnie, nim tydzień upłynie.

Anna uwierzyła, że przepowiednia się spełni; czwórka koni pędziła równym galopem po drogach, które stanowiły sprawdzian zdolności kół do trzymania się szlaku. Mimo wstrząsów, ku swemu wielkiemu zdzi–

wieniu Anna zasnęła, zanim pierwszy kilometr został za nimi, a ponieważ byli jedynymi pasażerami, mogła skorzystać z ramienia Emory'ego jak z poduszki.

Przespała większość popołudnia, budząc się tylko na krótko koło trzeciej, kiedy woźnica i konwojent zatrzymali się na dziesięć minut, by rozprostować kości i zabrać pocztę. Gdy tylko pojazd ruszył, zapadła na nowo w sen i nie zbudziła się, dopóki Emory nie potrząsnął jej lekko za ramię.

Znajdowali się na głównym skrzyżowaniu w Bath, gdzie musieli zmienić rogatkę, by wjechać na bardziej zatłoczony gościniec West Road prowadzący do Londynu. Tu dołączyli trzej pasażerowie, z których dwaj woleli jechać na dachu, a trzeci, kupiec o świńskiej twarzy, którego pośladki ledwie przecisnęły się przez drzwi pojazdu, wgramolił się do środka obok Emory'ego i Anny, by tutaj kichać i kasłać przez następnych kilka godzin. Nie mogąc wesprzeć się na ramieniu swego towarzysza, Anna zmuszona była oprzeć ramię o twarde drewniane ścianki powozu, lecz powóz tak rzucał, że po godzinie była posiniaczona. Do wieczora, gdy zrobiono drugi krótki postój na posiłek, była gotowa płakać i pomstować na łatwość, z jaką Emory drzemał spokojnie w swoim kącie, nie zwracając uwagi na kupca.

Już nie wytrzymuję tego jego sapania i pociągania nosem – szepnęła. – Jemu cuchnie z ust zepsutymi zębami i tym czymś wstrętnym, co ciągle wyjada z kieszeni.

Courage, mapetite – zamruczał Emory w odpowiedzi. – On opłacił jazdę tylko do Reading, a to będzie, jak mi się zdaje już przy następnej zmianie koni. Na razie świetnie nam się jedzie, i jeśli szczęście się od nas nie odwróci, znajdziemy się na przedmieściach Londynu wcześnie rano.

A co potem? – sarknęła. – Z bólu nie będę w stanie chodzić, siedzieć ani stać. A w dodatku – zaczęła się gwałtownie drapać z boku żeber – podejrzewam, że zaniedbanie domu w Torąuay przysporzyło ci chmarę nowych lokatorów. Przysięgłabym, że te ubrania są żywe – dodała, kończąc wypowiedź syknięciem. – Nie będę potrzebowała kostiumu na bal, jak tak dalej pójdzie. Wystąpię jako ogromny pryszcz.

Emory przezornie powstrzymał się od uśmiechu.

Jeszcze parę godzin i sam osobiście wymasuję ci wszystkie od– gniecenia i siniaki, daję słowo.

Na chwilę przestała się drapać i odchyliła rondo kapelusza.

I przygotujesz mi prawdziwą kąpiel? Z mnóstwem gorącej wody?

Perfumowanej olejkiem różanym – przytaknął.

Przysięgnij.

Przysięgam najuroczyścięj, jak potrafię.

Naburmuszona, pozwoliła mu się lekko popchnąć ku czekającemu pojazdowi, którego dwie przednie latarnie rzucały na drogę jasne kręgi żółtego światła. Mimo zachęt Emory'ego, wciąż wahała się, stojąc przy drzwiach, a przez ten czas drugi powóz zaprzężony w czwórkę koni wyłonił się z ciemności. Konie były spienione od szybkiej jazdy. Chociaż stangret nie nosił żadnej wyróżniającej go liberii, a na powozie nie było herbów ani emblematów właściciela, kształtu i wielkości berlinki połyskującej czernią nie można było pomylić z żadnym innym pojazdem.

Wsiadaj – rzucił Emory, kładąc rękę na jej plecach ponaglającym gestem.

Obejrzała się szybko przez ramię, ale Emory nie patrzył na nią, tylko utkwił odsłonięte oko w drugim pojeździe, który hamował w tumanie pyłu nie dalej niż pięć długich kroków od nich. Emory pospiesznie wskoczył za Anną i zatrzasnął drzwi w momencie, gdy drzwi drugiego pojazdu otworzyły się i wysiadł z niego markiz Barrrimore.

Anna wcisnęła się jak najgłębiej w ciemny kąt. Niewielkie boczne lampy zawieszone nad drzwiami zdawały się zalewać powodzią światła wnętrze wozu Palmera, gdy odliczała pięć, sześć gwałtownych uderzeń serca, które zajęło Barrimore'owi strzepnięcie pyłków z surduta i rozprostowanie długich nóg. Anna czuła jego spojrzenie omiatające dyliżans pocztowy. Czuła, jak wpatruje się, marszczy brwi, zadziera głowę, by lepiej się przyjrzeć, jak jego brwi wyginają się w łuk ze zdziwienia, gdy podchodzi do otwartego okna i...

Odetchnęła z ulgą, gdy woźnica zaciął konie i pojazd potoczył się naprzód, zostawiając za sobą fontannę żwiru. Ostatnie, co zobaczyła, to że teraz przed berlinką stali trzej mężczyźni i że Barrimore, odwrócony tyłem do drogi, wyciągał ramię ku młodej kobiecie, której pomagał wysiąść. Anna wychyliła się, częściowo wysuwając głowę przez okno, przekonana, że oczy ją mylą, ale zakręt drogi nie pozwolił jej dostrzec nic więcej, prócz czarnej alei drzew rosnących po bokach.

Cofnęła się i na moment zamarła na siedzeniu. Potem obróciła się ku Emory'emu. Nim wyjechali z Torąuay, uparła się, by skreślić parę słów do Antoniego, jeśli nie z innego powodu, to by go zapewnić, że żyje i że spotka się z nim w Londynie za kilka dni. To by wyjaśniało, dlaczego brat towarzyszył markizowi Barrimore'owi w podróży do miasta. Trudniej było domyślić się, dlaczego towarzyszyli mu również pułkownik Ramsey i Lucylla Althorpe.

***


O siódmej rano w Londynie panował wystarczająco duży ruch, by ranny żołnierz i młody chłopak zaraz po wyjściu z dyliżansu wmieszali się w tłum. Gdzieś koło północy gruby kupiec wysiadł, ale mżawka wypędziła dwóch pozostałych pasażerów z dachu do wnętrza i Annalea męczyła się przez całą bezsenną noc. Była zgnieciona i obolała, ale przynajmniej czuła pod stopami twardy grunt i pomyślała sobie, że nie pogardziłaby obfitym śniadaniem, gdyby trafiła się przyzwoita gospoda. Po poszukiwaniach dłuższych, niż Annalea uważała za usprawiedliwione, gdyż dla niej każda nędzna tawerna przypominała następną, piwiarnia, do której Emory w końcu wszedł, dalece odbiegała od wszystkiego, do czego była przyzwyczajona. Była ciasna, ciemna i cuchnęła łotrostwem. Ale on poczuł się w tym otoczeniu na tyle swojsko, że ściągnął zwój bandaża z głowy i wetknął go do jednej z głębokich kieszeni płaszcza.

Czy rozpoznajesz to miejsce?

Potrząsnął głową przecząco, lecz jej wydało się, że jakiś błysk w jego oczach świadczy, iż jest przeciwnie.

Mieszkam w Londynie całe swoje życie – powiedziała pod nosem – a jednak nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy.

Nie ma powodu, żebyś miała. Chyba żebyś była złodziejem, rzezimieszkiem czy kimś, kto żeruje na cudzym nieszczęściu. Albo chciałabyś się ukryć tak, by cię nie znaleziono.

Nim zdążyła spytać, co znaczy jego tajemnicza uwaga, gospodarz, chuderlawy mężczyzna utykający na jednej drewnianej nodze, pospiesznie zbliżył się do ich stolika, przedzierając się przez kłęby dymu z fajek.

Czyś ty zgłupiał? – zapytał, a świńskie oczka rozszerzyły mu się z niedowierzania. – Przychodzić tu jakby nigdy nic! Wstawaj! Mówię ci, wstawaj i przejdź na zaplecze, nim ściągniesz na nas pół policji Londynu. Cicho sza! Zwijaj się stąd!

Machając rąbkiem skórzanego fartucha dla pokreślenia swych słów, postawił ich na nogi i zagnał za poplamioną zasłonę, a potem pogonił wąskim korytarzem do mniejszego pokoju na tyłach gospody. Fakt, że pomieszczenie było zajęte przez mężczyznę i kobietę obłapiających się na trzeszczącym barłogu, nie zrobił wrażenia na gospodarzu. Drewnianą nogą kopnął mężczyznę w gołe pośladki i kazał mu się wynosić, a potem popatrzył z irytacją na dziewczynę z baru, która obciągając na sobie spódnice i ściągając rozluźnione sznurówki stanika, szybko wybiegła z izby.

Oddasz mi za to moje pół pensa – krzyknął gospodarz, zaciągając kotarę. – Są tu cały cholerny ranek i parzą się jak króliki, gdy tylko się odwrócę – dodał rozzłoszczony. – A ty, kapitanie... – spojrzał przenikliwie na Emory'ego. – Tak se myślę, że zrobiłeś to tylko po to, żeby moje stare serce zaczęło pompować krew dwa razy szybciej.

Ja, cóż, ja nie...

Nie jesteś przy zdrowych zmysłach, no nie? Dobrześ to rzekł. Żeśmy słyszeli, że Francuzy cię zakatrupiły, no ale wychodzi na to, że Seamus najlepiej wiedział. Wmawiał mi, że się pokażesz wcześniej czy później, jak paskudna wysypka na fiucie.

A Seamus powinien być...

A gdzie miałby być Jak nie u Pega Pottera? Tak sobie wykombinował, że jak będziesz dość głupi, by pokazać gdzieś swoją gębę, to jak nie tutaj, to tylko tam. – Zadarł brodę, by zajrzeć Emory'emu za ramię. – A ten tam to kto?

Przyjaciel. Gdzie jest mój okręt?

Hę? – Oberżysta zerwał się na równe nogi. – To ty nie wisz?

Ja... nie było mnie przez parę dni...

A niech mnie pokręci! Że też na mnie spadło, żeby ci to rzec!

Co takiego?

O „Nieustraszonej". Że ją skonfiksowali.

Skonfiskowali?

Toż mówię! A załogę przymknęli, póki nie nastawiają dosyć szubienic, żeby ich łepetyny zawisły jedna przy drugiej jak jabłuszka na drzewie.

Emory'emu ostrzegawczo zadrgał mięsień w policzku, a oczy przybrały barwę atramentu.

O co są oskarżeni?

Zdrada. Piractwo. Przemyt. Jak nie kijem go, to pałką. Będą mieli połamane karki jak nie za jedno, to za drugie. Seamus i jeszcze paru chłopa zebrali się do kupy, rozbili parę czerepów i ześliznęli się za burtę, ale cała reszta jest pod kluczem.

A okręt?

Stoi w Gravesend i czeka, aż sąd będzie miał z nim przyjemność.

Emory zaklął i podrapał się w głowę.

Dam głowę, że chcesz widzieć Seamusa?

Co? Ach, tak. Tak. Chcę. – Wciąż trzymał dłoń przy skroni. – Zaprowadzisz nas do niego?

Zaprowadzić cię? – Oberżysta skrzywił się. – A toż mówiłem, że jest u Pega.

Ciężki plecak upadł na podłogę, gdy prawa ręka Emory'ego uniosła się w ślad za lewą i obiema ścisnął skronie. Anna dotknęła jego ramienia, a potem zerknęła na oberżystę.

Mógłby pan przynieść nam trochę wody?

Wody?

Piwa. Rumu. Wszystko jedno.

Tak jest – powoli wymawiał słowa, przylgnąwszy wzrokiem do nigdy nie golonych policzków Anny, do zbyt szczupłych barków, do delikatnego rysunku ust. Maleńkie świńskie oczka prawie wyszły mu z orbit, kiedy dojrzał dłoń spoczywającą na rękawie Emory'ego. Anna na wszystkie sposoby próbowała zsunąć z palca pierścionek od ciotki, ale siedział zbyt ciasno. Bezmyślnie zdjęła w gospodzie rękawiczki, które nosiła cały czas od opuszczenia Torbay, i chociaż pokoik był mały i słabo oświetlony, fasety brylantu iskrzyły się jak ogniste latarenki.

Tak jest – wymamrotał. – Piwo. Migiem przynoszę.

Zaledwie oberżysta znalazł się za kotarą, Emory zaczął drżeć i jęczeć przez zaciśnięte zęby.

W porządku – odezwała się Anna. – Wszystko w porządku, niech to się stanie. Nie broń się przed tym.

***

Widać było, że okręt jest hiszpański, choć miał spuszczoną banderę.

Seamus stał obok. Policzki miał prawie tak czerwone jak płomiennnoru– de włosy, gdy wykrzykiwał rozkaz, by dać ognia. Cała bateria ciężkich dział wypaliła prawie równocześnie, żelazne paszcze cofnęły się w łożach, a liny na kołowrotach zatrzeszczały z wysiłku. Chmura dymu i popiołu zakłębiła się nad nadburciem, a podmuch wionął gorącem w spocone twarze załogi, gdy pracowała nad przeciągnięciem armat z powrotem na burtę, przetarciem wyciorem, naładowaniem na nowo i odpaleniem jeszcze raz.

Seamus, potężny Irlandczyk, skoczył na nadburcie i zawisł na jednej ręce na wantach, drugą pokazując cel obsłudze dział. Wykrzykiwał ostrzeżenie, że nieprzyjaciel zbliża się zwrócony ku nim burtą, i sypał celtyckimi przekleństwami, gdy naokoło niego eksplodowały pociski, przebijając drewnianą klepkę, przecinając liny, rozrywając maszty i żagle w ognisty deszcz strzępów płótna i drzazg. Działo obok Emory'ego zostało trafione prosto w lufę, co spowodowało, że rzuciło je do tyłu na koła lawety. Liny, które miały wziąć na siebie impet odrzutu, popękały jak zwykłe nici i ogromna żelazna lufa runęła w tył i stoczyła się na bok,

zgniatając jednego z załogi. Emory krzyknął i rzucił się pędem, ale było za późno. Chłopiec był martwy. Minutę temu stał tu, krzyczał z innymi i zagrzewał do walki, a w następnej minucie był już tylko śliską, czerwoną plamą na deskach pokładu.

***


Emory otworzył oczy. Leżał na plecach, fular miał rozluźniony, a jego końce zwisały przez krawędź wyrka. Anna zrzuciła kapelusz, warkocz miała przerzucony przez ramię, a twarz pobladłą, gdy zwilżała mu czoło wilgotną szmatką. Obok niej, przyciśnięty do ściany, z twarzą prawie tak samo bladą, stał oberżysta.

... i nic nie pamiętał – wyjaśniała mu Anna.

Nie wiedział, jak się nazywa?

Myśmy mu to musiały powiedzieć.

„My" to kto?

Moja ciotka i ja. Na szczęście ona go znała jako chłopca i mogła mu opowiedzieć różne rzeczy o nim i jego rodzinie.

Pani mówi, że on ma animozję?

Anna zwilżyła wargi i zamoczyła szmatkę w płytkiej misce, którą przytrzymywała kolanami.

O ile wiem, to się nazywa amnezja.

Aha. Taka choroba, że się nic nie pamięta?

On nawet nie poznał własnego brata – powiedziała cicho.

Ptaszyny nie poznał?

Nie, nie tego... tego drugiego. Pastora. Ale Artura też nie pamiętał.

On sobie powoli przypomina to i owo – odezwał się Emory, trochę niechętnie przenosząc wzrok z twarzy Anny na oberżystę. – Tomasz.

Tomasz Fysh.

Fysh uniósł brwi.

Ano, tak się nazywam.

Pływałeś na „Nieustraszonej".

A pływałem. Póki chirurg nie rzucił mojej nogi rekinom. Potem to już bardziej mnie ciągnęło do baryłek piwa niż do baryłek prochu.

Straciłeś nogę w tym samym czasie, kiedy chłopiec... został zgnieciony pod lawetą? On był ciemnoskóry i... – Emory z posępnym wyrazem twarzy powiódł palcem po policzku – .. .miał bliznę z jednej strony twarzy.

Oberżysta przytaknął.

Johnny Niezgorszy. Przyłapałeś go na bazarze w Tunezji, gdy próbował ci opróżnić kieszenie. Miał ledwie dziesięć lat, taka chudzina, istna szczapa, pokryty wrzodziejącymi ranami i śladami razów na plecach. Zabrałeś go na „Nieustraszoną", a jego pana, kiedy przyszedł się o niego upomnieć, stłukłeś na kwaśne jabłko i zostawiłeś wiszącego za kciuki na nabrzeżu. Chłopak jakoś się tam nazywał po arabsku, ale żeby to wymówić, trzeba by mieć w ustach garść chrząszczy, więc nazwałeś go Johnny Niezgorszy i obiecałeś mu, że zrobisz z niego niezgorszego żeglarza i że kiedyś będzie dowodził własnym okrętem.

I jak widać nie dotrzymałem słowa – powiedział Emory spokojnie ze zgnębionym wyrazem twarzy.

Nie naplułby ci za to w twarz. Trzymałeś go przy sobie przez sześć lat. Przybyło mu muskułów na piersi i uśmiechu na twarzy, przy którym słońce bladło. Taki już byłeś. Próbowałeś ocalić każdego wykolejeńca, który ci stanął na drodze. Seamus powiedział, że przyjdzie dzień, kiedy to cię wykończy, że masz takie miękkie serce. – Przerwał i popatrzył zakłopotany w stronę Annalei. – Seamus tak powiedział, nic na to nie poradzę.

Muszę się widzieć z Seamusem – odezwał się Emory. –1 potrzebujemy bezpiecznego miejsca, żeby się zatrzymać na parę dni. Możesz nam pomóc?

Tomasz Fysh zaczerwienił się jak piwonia.

Skoro mózg ci omal nie wyciekł uszami, nie będę miał do ciebie żalu, że się pytasz, ale nie byłoby mnie tutaj, gdybyś nie wyciągnął mnie za szyję z gorszych opałów niż te. Pewnie, że ci pomogę, kapitanie. Pomogę tobie i tej tutaj, jeśli zdołam. Daj mi minutkę, żebym powiedział mojej starej, gdzie się podziewam, i piorunem będę z powrotem.

Przepadł za kotarą, zostawiając Annę i Emory'ego samych.

Odczekała chwilę, potem uśmiechnęła się i szepnęła:

Pirat filantrop? Niebezpieczny szpieg o miękkim sercu?

Powtórz to na swoją zgubę, moja pani – mruknął.

Powtórzę – zapewniła go, schylając się, by musnąć wargami jego wargi. – Możesz na mnie liczyć.

Ujął w dłonie jej twarz, nim zdążyła się odsunąć, i pocałował ją tak mocno, że zabrakło jej tchu. Kiedy Fysh wrócił po minucie, musiał głośno chrząknąć, by odsunęli się od siebie.

Możemy iść, kapitanie, jeśli masz chęć.

Pewnie że mam – odrzekł Emory wciąż zatopiony spojrzeniem w oczach Anny. – Bardzo mi na tym zależy.

19

X ysh prowadził ich zaułkami i krętym labiryntem uliczek, wijących się między stłoczonymi, wąskimi domami. Wziął ciężar plecaka na swoje przekrzywione ramię, i stale oglądał się za siebie. Jego rozbiegane oczy czujnie lustrowały ulice i okna mieszkań i tawern, sprawdzając, czy ktoś za nimi nie idzie lub ich nie obserwuje.

Anna kuśtykała za nim, a Emory podążał na końcu. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek była tak wyczerpana i sponiewierana.

Biedne, poobijane stopy piekły ją w źle dopasowanych butach i była pewna, że jej skóra jest jednym wielkim siedliskiem pryszczy.

W dodatku była przekonana, że Fysh prowadzi ich w kółko. Nie miała wprawdzie doświadczenia Wikingów nawigujących po nieznanych wodach, ale wiedziała z całą pewnością z której strony słońce wschodzi, a z której zachodzi, i zdawała sobie sprawę, że już dwukrotnie zawrócili na trasę, którą przebyli wcześniej. Fysh pewnie chciał się popisać przed Emorym swą gorliwością, lecz Annę korciło by dać mu w gębę. I to mocno.

Gdy była już gotowa siąść tak jak stała i się rozpłakać, Fysh dał im znak, żeby się zatrzymali i czekali w cieniu zaułka. On sam ruszył naprzód, sunąc swym utykającym chodem, sprawdzając otoczenie ostatni raz, zanim skoczył na drugą stronę ulicy do małych cofniętych drzwi.

Szyld, z wyrzeźbionym wizerunkiem niebieskiego żaglowca głosił, że jest to gospoda Pod Wesołym Majtkiem.

Anna oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy. Czuła za sobą obecność Emory'ego, ale pierwszy raz nic jej to nie obchodziło, że on zobaczy, jaka jest słaba i znużona, i jak bliska łez.

Drzwi po drugiej stronie otworzyły się i Emory dotknął jej ramienia.

Szybko przebiegli przez uliczkę, trzymając głowy spuszczone i patrząc pod nogi, i dlatego pierwsze spojrzenie Anny, które padło na Seamusa Turnbulla, objęło jego stopy. Były ogromne, obute w znoszone buciory z brązowej skóry i szeroko rozstawione, jakby ich właściciel balansował na rozkołysanym pokładzie. Szeroki, zawinięty mankiet spodni sięgał do łydek i ukrywał nóż, po który błyskawicznie można było sięgnąć.

Spodnie były czarne, dopasowane do nóg potężnych niby pnie drzew, znikające pod długim skórzanym kaftanem z rozkloszowanym tyłem i sznurowanym przodem. Para pistoletów była przypięta do pasa, razem z dwoma dodatkowymi nożami o rękojeściach gładko wypolerowanych od częstego używania.

Tors mężczyzny był szeroki jak drzwi; barki jak dwa głazy na szczycie granitowej skały. A na samej górze... wysoko... Anna ujrzała strzechę najbardziej zmierzwionych i najczerwieńszych włosów, jakie zdarzyło jej się widzieć, otaczających twarz, usianą piegami. Tkwiła w niej para oczu zielonych jak morska woda.

Gdy Anna przyglądała się Irlandczykowi, ten nagle zmrużył oczy i otworzył usta, wydając ryk zadowolenia.

Pozdrowienie było tak głośne, że skuliła się w kącie, gdy tupiąc minął ją i wziął Emory'ego w objęcia, prawie unosząc go w powietrze.

Niech mnie licho, chłopie, jeśli twój widok nie jest balsamem dla mych zbolałych oczu – wykrzyknął, śmiejąc się i klepiąc go po ramionach. – Pruner i reszta chłopaków byli pewni, że ten rzeżnik Korsykanin cię wykończył, aleja powiedziałem: nie. Powiedziałem, że za dużo w tobie diabła, by cię można było zabić. Zostaliśmy w porcie dwa dni, czekając na ciebie. Czekaliśmy, a tymczasem blokada była już tak diabelnie blisko, że nawet gówno by się nie przecisnęło, i tak to wyszło. Nawet wtedy moglibyśmy się jeszcze wymknąć, gdyby wiatr nie spłatał nam figla. Żeglowaliśmy w przeklętym sztilu i mgle tak gęstej, że nie widziałeś swego fiuta, sikając. Nim wyhalsowaliśmy z portu, flota jego królewskiej przeklętej wysokości siedziała nam na karku w pełnej gotowości, z fiutami otwartymi, z podniesionymi flagami, każąc nam się poddać lub zacząć odmawiać ostatnią modlitwę. – Oprzytomniał na moment i za– szlochał. – Fysh ci powiedział, co się stało?

Emory kiwnął głową.

Powiedział, że zatrzymano „Nieustraszoną".

No właśnie. To stało się tak szybko, że nie mieliśmy czasu wystawić chociaż jednej lub dwu naszych armat. Paru z nas zdołało ześliznąć się za burtę, nim kajdany poszły w ruch, ale resztę chłopaków wpakowano pod klucz i zakuto w łańcuchy, jak czarną kość słoniową. Ale Fysh mi powiedział, że ty też miałeś kłopoty. Jak to było z tym wrzuceniem do studni?

Animozja – wtrącił się oberżysta, dumny, że zna takie trudne słowo. – Tak... Dostał w głowę tak, że leżał bez zmysłów i jeśli mi nie wierzysz, spytaj tę damę tutaj.

Damę? – Irlandzki olbrzym obrócił się i popatrzył na Annę, która prawie wtopiła się w ścianę. – Byłeś w studni z jakąś damą?

Annalea jęknęła cicho. Seamus Turnbull wyglądał i odzywał się dokładnie tak, jak według jej wyobrażeń powinien wyglądać i zachowywać się żądny krwi pirat. Aż do tej chwili czuła się całkiem bezpieczna w towarzystwie Emory'ego, patrzyła nawet na ich wyprawę jak na

rodzaj rycerskiej przygody. Ale teraz, gdy połyskujące zielone oczy i złowroga twarz, zapierająca dech w piersiach, dosłownie rozpłaszczały ją na ścianie, mogła tylko żałować, że nie znajdzie w sobie kropli siły potrzebnej, aby wyskoczyć na ulicę i rzucić się do ucieczki.

Jednak nie miała już ani trochę energii i sam wysiłek, by nie stracić panowania nad pęcherzem, wyssał z niej ostatnie rezerwy. Kolana się pod nią ugięły i czuła, że zaczyna się osuwać po ścianie, zapadając się w zimną, ciemną mgłę. Niewyraźnie słyszała głos obok i czuła jakiś nagły ruch, gdy para silnych rąk pochwyciła ją, nim rzeczywiście runęła na podłogę. Powieki miała otwarte jeszcze przez chwilę, w której ujrzała nad sobą twarz Emory'ego, potem zamrugała, zamknęła oczy... i ogarnęła ją nicość...

***


Każdy z jej zmysłów budził się oddzielnie. Najpierw dotarły do niej zapachy, zatęchła mieszanina pieczonego mięsa, mydła, stęchlizny i oleju do lamp. Potem z oddali dobiegły ją głosy śpiewające piosenkę; sprośnym śpiewkom towarzyszył hałaśliwy akompaniament brzęku kufli. Te dźwięki mieszały się z odgłosami z ulicy: turkotem kół, pokrzykiwaniem przechodniów, stukiem podków. Gdzieś w głębi gardła czuła trochę nieprzyjemny smak, słony i drapiący jak kiepski rosół. Język miała opuchnięty, jak gdyby się nie mieścił w ustach.

Jednocześnie było jej zawstydzająco wygodnie i ciepło. Poruszając palcami nóg, z przyjemnością mogła się przekonać, że tonie w grubym piernacie i jest przykryta równie grubą puchową pierzyną. Stopniowo docierały do jej świadomości inne wrażenia. Już nie czuła swędzenia, nie była opatulona w dziwaczną męską odzież. Była naga, i to ostatnie odkrycie, połączone ze wspomnieniem wykrzywionej twarzy Irlandczyka, kazało jej poderwać się w przypływie paniki.

Nie rozpoznała pokoju ani łóżka, w którym leżała. Ale mężczyznę śpiącego w fotelu znała tak dobrze, że aż jej zaparło dech. Głowę miał odchyloną na oparcie fotela, policzek wgnieciony pięścią, którą się podpierał, łokieć balansujący na poręczy. Długie nogi wyprostował i skrzyżował w kostkach, i gdy zaczęła rozdzielać dobiegające ją hałasy na poszczególne dźwięki, rozróżniła wśród nich także lekkie pochrapywanie.

A więc nie śniła. To nie był koszmar senny. Ona naprawdę przejechała pół Anglii dyliżansem pocztowym i została przyprowadzona do jakiejś obskurnej tawerny nad rzeką, gdzie jeden z marynarzy Emory'ego – rudowłosy, zielonoki Irlandczyk przeraził ją tak, że zemdlała.

Rozglądając się ostrożnie po zacienionym pokoju, rozpoznała stół, dwa krzesła, ceglaną podłogę przed kominkiem z ogniem pełgającym na ruszcie. Na małym nocnym stoliku obok Emory'ego znajdowały się dwa pistolety skałkowe o stalowych lufach, butelka wina i dwie szklanki częściowo opróżnione.

W przeciwległej ścianie znajdowało się okno, ale okiennice miało zamknięte i zasunięte zasłony, więc nie było widać, czy jest dzień, czy noc.

Ostrożnie wyciągnęła rękę i wzięła jedną ze szklanek, potem powąchała resztkę czerwonego płynu na dnie i wypiła mały łyczek. Wino było słodkie, trochę rdzawe w smaku, ale spłukało kwaśny smak z gardła. Ten ruch sprawił, że pierzyna się zsunęła, i wtedy dało się wyczuć coś, co uznała za delikatny zapach wody różanej. Czuła, że skórę ma czystą, a włosy wyszczotkowane.

Spojrzała na Emory'ego, ale spał mocno. Był świeżo ogolony i wykąpany. Jego włosy lśniły w świetle lampy jak delikatny czarny jedwab.

Koszula, którą miał na sobie, była rozchylona pod szyją, troczki wisiały luźno na jego piersi.

Mój brat Artur zwykle tak robił.

Zaskoczona spostrzegła, że otworzył leniwie jedno oko.

Co robił? – spytała.

Zakradał się do mojego pokoju nocą i pilnował mnie, kiedy spałem. Siadał w nogach łóżka jak sowa na gałęzi i mówił, że mnie pilnuje.

Że odpędza demony.

I to działało?

Wyprostował się w fotelu i przeciągnął.

Prześladowało mnie wiele demonów. Ale to pomagało spać spokojniej, kiedy wiedziałem, że on tam jest.

Anna podciągnęła kolana i otoczyła je ramionami.

Jak długo tak mnie pilnujesz?

Obrócił się, by spojrzeć w okno, opadł na fotel i zaczął masować sobie kark.

Spałaś większość dnia i prawie cały wieczór.

A ty cały czas tkwiłeś w tym fotelu?

Tylko jakąś godzinę – powiedział, marszcząc brwi – chociaż czuję się, jakby to trwało dłużej.

To łóżko jest z pewnością dość duże dla dwojga – zauważyła nieśmiało.

To prawda, aleja nie jestem święty, moja panno, i było to dostateczne wyzwanie ułożyć cię tutaj i nie pozwolić rękom zabłądzić za

daleko. Poza tym, wyglądałaś tak rozkosznie zwinięta w kłębek i mrucząca jak kotek. Nie chciałem ci przeszkadzać.

To ty mnie rozebrałeś?

Fysh i Seamus też się ofiarowali, z wrodzoną galanterią, ale ja wziąłem to na siebie.

I... wykąpałeś mnie?

Zapewniam cię, że nie było to takie przyjemne jak poprzednim razem. Wymachiwałaś rękami i żądałaś to tego, to tamtego. Na przykład różanego olejku. Twierdziłaś, że ci go obiecałem, i nie dałaś mi spocząć, póki nie przyniosłem tej przeklętej ingrediencji.

Zdziwiła się.

Ja byłam przytomna?

Nie pamiętasz, jak dałaś mi kuksańca, kiedy ci powiedziałem, że powinnaś się zadowolić samym mydłem?

Powoli potrząsnęła głową.

Nie.

Ani wypicia połowy kociołka wołowego rosołu i trzech szklanek wina bez kropli wody?

A więc stąd był ten smak w gardle.

Nie. Nic nie pamiętam.

Przez chwilę coś zamigotało w ciemnych oczach – pokusa, by wymyślić jakieś straszliwe występki i wmówić jej ich popełnienie – ale w końcu tylko się uśmiechnął.

No to teraz masz jakie takie pojęcie, jak się czułem po obudzeniu w domu twej ciotki. Groziłaś mi nawet, że wezwiesz na mnie policję, jeśli ośmielę się wcisnąć cię na powrót w te spodnie.

Nie przypominam sobie, bym mówiła coś takiego, szanowny panie, ale moja niechęć jest prawdziwa. Jak wy nosicie ten piekielny ubiór, dzień w dzień, to jest dla mnie nie do pojęcia. One piją i łaskoczą, i są takie niewygodne na dole, gdzie... gdzie ciało jest szczególnie wrażliwe.

Oczy zabłysły mu, gdy przesunęły się po nagiej białej pochyłości jej ramion.

A gdzież to jest?

Doskonale wiesz, gdzie.

Naprawdę, nie wiem – protestował niewinnie.

Anna zapatrzyła się na jego usta, na jego uśmiech i poczuła nagły ucisk w piersi. Znajdowała się w cuchnącej tawernie w zakazanej dzielnicy Londynu, ukrywała się przed Bóg wie kim z mężczyzną, który, choć był tropiony przez każdego żołnierza, żandarma i każdy magistrat w kraju, potrafił zdobyć się nie tylko na to, by siedzieć i czuwać przy niej, kiedy

spała, ale jeszcze przejmować się taką błahą rzeczą, jak olejek różany, kąpać ją i uspokajać, jak gdyby nie miał nic innego do roboty.

Z trudem przełknęła ślinę i sprowadziła rozmowę na bezpieczniejsze tory.

Twój przyjaciel Seamus wygląda na bardzo zręcznego człowieka.

I trudno go zapomnieć, jak się go raz zobaczy, nie sądzisz? Był załamany, kiedy usłyszał, że mnie się to zdarzyło, i spędził większość dnia, przypominając mi swoje heroiczne wyczyny. Niektóre zacząłem sobie sam przypominać. Niektóre były upiększone nie do poznania. Ale odpowiem na twoje nie zadane pytanie. Żeglowaliśmy razem przez osiem lat, w czasie których on mnie nauczył wszystkiego, co umiem. Przynajmniej on tak twierdzi.

Czy on wie, co się działo z tobą we Francji?

Emory potrząsnął głową.

Wszystko, co potrafi mi powiedzieć, to że o północy brałem udział w spotkaniu z Bonapartem i jego doradcami w noc przed jego poddaniem się władzom brytyjskim. Wracałem potem na pokład „Nieustraszonej", ale ktoś szedł za mną.

Cipriani?

Przytaknął.

Kiedy zawróciłem na brzeg, by z nim pomówić, ktoś inny rąbnął mnie w głowę i wepchnął do powozu. Seamus wziął paru ludzi i próbował ścigać porywaczy, ale... – Emory wzruszył ramionami i gapił się przez chwilę na pustą szklankę, po czym nalał do niej wina.

Czy on coś wie o liście?

Wydaje mu się, że zamknąłem jakieś papiery w kasie, ale sam ich nie widział.

Nie zaciekawiły go na tyle, żeby do nich zajrzeć?

Emory wypił łyk wina i wytarł usta wierzchem dłoni.

Nigdy by nie zajrzał, dopóki nie miałby pewności, że ja nie żyję.

Ale te papiery... mogą dowodzić twojej niewinności?

Nie dowiem się, póki ich nie odzyskam. W każdym razie, nie mając czyjegoś zapewnienia, dowodzącego, że pracowałem dla rządu angielskiego, tym bardziej nie mogę myśleć o udowodnieniu, że nie pracowałem na dwie strony dla osobistych korzyści. W końcu to mój okręt wywiózł tego drania z Elby.

Obserwowała go, jak duszkiem wypija wino, a potem wspiera głowę na oparciu fotela.

Musi być jakieś wytłumaczenie. Cipriani powiedział, że twoje raporty były przechwytywane, że nawet jeśli docierały do Londynu, były

zatrzymywane, nim dotarły do lorda Westforda, ale ten twój Seamus na pewno może zeznawać na twoją korzyść; musi wiedzieć, co się zdarzyło naprawdę.

Emory cicho westchnął, bo już przedyskutował ten temat z Seamu– sem.

Otóż, niestety, nie może zeznawać. Nie ośmieli się postawić stopy w pobliżu angielskiego sądu, bo inaczej będzie osądzony i powieszony za morderstwo.

Morderstwo!

To się wydarzyło kilka lat temu w Portsmouth – udusił tam człowieka. Dość znaczną figurę, jak się okazało: starszego syna pewnego hrabiego.

Przyznał się?

Nie musiał się przyznawać. Byłem tam i widziałem to na własne oczy.

Przyglądałeś się, jak on dusi człowieka? – zapytała. – Dlaczego go nie powstrzymałeś?

Nim dotarło do mnie, że on nie ma zamiaru przestać, było już za późno.

Emory dostrzegł cień, który pojawił się w jej oczach, i odgadł, że przypomniała jej się łatwość, z jaką przestrzelił dłoń Ciprianiemu.

Zaatakował tego młodego dżentelmena i jeszcze drugiego, kiedy kopali psa na śmierć. Wydaje się, że kundel podniósł nogę przy kole powozu dżentelmena, a ten poczuł się obrażony tym gestem. Wyrażając swą dezaprobatę, kopnął zwierzę, aż przeleciało pół szerokości drogi, i tak mu się to spodobało, że zrobił sobie z tego zabawę. Kiedy Seamus ich przy tym zastał, biedny zwierzak nie miał jednej całej kosteczki, a ci dwaj ciągle go kopali, śmiejąc się i robiąc zakłady, jak długo jeszcze pies będzie skomlał. Ten drugi dżentelmen okazał rzadki przypływ zdrowego rozsądku, bo uciekł, gdy spojrzał Turnbullowi w twarz, ale hrabiowski syn był na tyle arogancki, że obrócił się i wyciągnął szpadęs Seamus chwycił go za szyję i... widzisz... wydaje mi się, że on nie zdaje sobie sprawy z własnej siły, zwłaszcza kiedy jest rozwścieczony. Próbowałem go powstrzymać, ale na moje nieszczęście dostałem kulę w moje... no... dolne rejony.

Seamus do ciebie strzelił?

To był wypadek; kotłowaliśmy się na ziemi jeszcze z pięcioma chyba ludźmi z „Nieustraszonej", którzy próbowali pomóc mi odciągnąć go od ciała. Broń wypaliła i przypadkiem trafiło we mnie. Oczywiście on czuł się z tego powodu okropnie. – Emory przerwał i znów słabo się

uśmiechnął. – Z powodu postrzelenia mnie, a nie zadławienia młodego dziedzica. Co do tego ostatniego czynu, uparcie nie okazuje odrobiny skruchy. W rezultacie oskarżono go o morderstwo i wyznaczono nagrodę kilkuset funtów za jego głowę. Westford uważał, że to zwiększa moją wiarogodność jako najemnego łotrzyka – dodał spokojnie – że mam za pierwszego oficera mordercę.

Gdzie on jest teraz? – spytała Anna, spoglądając na drzwi.

Seamus? Wysłałem go przodem, do Gravesend. Spotkam się z nim tam Pod Rogatym Bykiem w nocy po balu u regenta.

Masz zamiar odzyskać okręt?

Tak, jeśli tylko to będzie możliwe. Zanim nie przewiozą moich ludzi do jakiegoś więzienia poza moim zasięgiem.

Ale wciąż jeszcze chcesz się spotkać z Westfordem?

Cipriani nie znalazł się w Torąuay przypadkiem. Przybył tam z określonego powodu, a jeśli tym powodem jest Bonaparte, to trzeba zawiadomić Westforda. Przynajmniej powinien podwoić straże wokół cesarza i wyprowadzić „Bellerofonta" z Torbay, jeśli będzie trzeba.

Jak możesz powiedzieć lordowi o planie ucieczki, jeśli nie wiesz, na czym on polega?

Mam dużą zdolność przekonywania, jeśli się przy czymś uprę – powiedział, wytrzymując jej spojrzenie. – Oczywiście najlepiej by było, gdybym przekonał Westforda, by zwrócił mi okręt albo dał dosyć czasu na odzyskanie listu, na którym tak zależało Ciprianiemu. Mając trochę szczęścia i szybkiego konia, mogę się znaleźć w Gravesend dwie godziny po rozmowie z Westfordem. Jeśli wyśle mnie pod eskortą, to tym lepiej. Jeśli nie... – wzruszył ramionami i nie dokończył zdania.

Annalea przyglądała mu się uważnie.

Ciągle mówisz: ja zrobię to, ja zrobię tamto...

Naprawdę?

Nie masz zamiaru zabrać mnie z sobą, prawda? – spytała potulnie.

Zwlekał z odpowiedzią, póki nie odstawił pustej szklanki, ale ona

nie musiała czekać na odpowiedź.

Ale... dlaczego?

Anno, to jest diabelnie niebezpieczne.

Bardziej niebezpieczne niż uciekanie przed żołnierzami, którzy do ciebie strzelają? Bardziej niebezpieczne niż wytropienie przez zawodowego zabójcę, który omal cię nie zabił? Albo umykanie przez pół Anglii w ciemnościach nocy i ukrywanie się w jakiejś okropnej oberży, która śmierdzi pomyjami i... i innymi rzeczami, o których wolę nie myśleć.

Anno... – wstał i zrobił dwa kroki dzielące go od łóżka i usiadł przy niej. – Nie masz pojęcia, jak bardzo żałuję, że kazałem ci przejść przez to wszystko. Znam cenę, jaką zapłaciłaś, i wiem, że to z mojej winy. Wszystko. Gdybym miał choć ćwierć tych zdolności, które mi przypisujesz, powinienem po prostu odjechać z Widdicombe House i próbować uciec patrolom i żandarmów. Nie powinienem był w żadnym razie zawrócić ani iść za powozem Barrimore'a, ani podchodzić do ciebie w porcie – chociaż nie wyobrażasz sobie, jak długo tam stałem i przyglądałem ci się stojącej w słonecznym blasku, i jak niewiele mnie dzieliło od zamordowania tego młodego durnia z lunetą za to, że z tobą rozmawiał.

Nie podniosła głowy ani nie odpowiedziała uśmiechem, więc westchnął znowu.

To był samolubny postępek człowieka bez sumienia, nie wspominając o szalonym i głupim planie, żeby posłużyć się tobą dla odciągnięcia uwagi ode mnie. Powinienem pójść precz. Powinienem uciekać, do licha, nie przestawać uciekać. A już przenigdy nie powinienem był cię tknąć. Ani tego pierwszego popołudnia na skałach, ani nocą w twoim pokoju, ani później w gospodzie.

Na te słowa uniosła nieco głowę.

A więc żałujesz wszystkiego, co się między nami wydarzyło?

Nie – odrzekł i pogładził jej ramię. – Nie, nie żałuję ani sekundy, od momentu gdy się ocknąłem i wziąłem cię za anioła. Ja tylko... nigdy nie powinienem cię dotknąć, do licha, bo to tylko utrudnia rozstanie.

A ja wiem, że muszę pozwolić ci odejść. Muszę cię tu zostawić. To jedyny sposób, żebym miał pewność, że jesteś bezpieczna.

Ostatnie słowa powiedział szeptem, któremu towarzyszyło zgrzytanie zębów, bo pragnął ją pocałować, ale się nie ośmielił. Nie wtedy, gdy wiedział, że jest naga, miękka i ciepła pod warstwą pledów i gdy gwałtownie zwalczał pokusę, by po prostu zasunąć skobel w drzwiach i pozostać w jej ramionach na zawsze.

Anna nie ułatwiła mu sprawy, gdy uniosła dłoń i położyła ją delikatnie na twardej jak skała krawędzi jego szczęki.

Czuję się bezpieczna, kiedy jestem z tobą. I nie powinieneś brać na siebie winy za wszystko, co zaszło. Gdybyś mnie nie dotknął, to ja musiałabym dotknąć ciebie albo umrzeć z pożądania. Jeśli nazywasz siebie samolubnym i bez sumienia, to ja jestem taka sama, bo niczego więcej nie pragnę, tylko żebyś znów mnie dotykał, żebyś mnie całował i obejmował i... i żebym mogła uwierzyć, że mnie kochasz choć w jednej dziesiątej tak bardzo, jak ja ciebie.

To wyznanie, które wyrzuciła z siebie bez zastanowienia, sprawiło, że głos uwiązł jej w krtani, a skóra okryła się rumieńcem pod jego nagłym, wytężonym, badawczym spojrzeniem.

Tak – odezwała się znowu pewniejszym głosem. – Kocham cię.

I kiedy jestem z tobą, nie boję się niczego.

Patrzył na nią osłupiały.

Anno...

Czyja cię w ogóle nie obchodzę? Ani trochę?

Jak ty możesz o to pytać, do diabła? Myślałem, że można by zarzucić mi brak troski, gdybym pozwolił ci dalej się w to mieszać i kłaść głowę pod topór.

To moja głowa. I mój wybór. Czy nie to mi powiedziałeś na skałach? Że każdy ma prawo dokonywać w życiu swych własnych wyborów?

Nie wtedy, gdy te wybory grożą ci, że zostaniesz zabita. I nie jest to właściwy moment, żeby rzucać mi w twarz moje własne słowa – powiedział z nutką groźby. – Gdyby żołnierze wtargnęli przez te drzwi w tej chwili, wciąż dałoby się im wmówić, że jesteś tu przetrzymywana wbrew swej woli. Nikt by się nie ośmielił sugerować niczego innego, gdyby Barrimore i twój brat stanęli murem za tobą. A oni by cię bronili, bez względu na to, czy by wierzyli, czy nie, w twoje porwanie.

Ale gdybyś została schwytana, gdy będziesz mi pomagać z własnej nieprzymuszonej woli, powleczono by cię zakutą w kajdany i wtrącono do Newgate jak pospolitą złodziejkę. Oskarżono by cię o zdradę, postawiono przed sądem, i uznano za tak samo winną jak mnie, bez względu na to, jaką obronę, z uwagi na młodzieńczą lekkomyślność, zapewniłaby ci rodzina. Jedyne złagodzenie kary, na jakie mogłabyś liczyć uniknąwszy topora katowskiego, to skazanie na zesłanie. Dziesięć lat uprawiania rzepy w Australii to najlepsze, co mogłoby cię spotkać, przyjąwszy, że przeżyłabyś trzymiesięczną podróż.

Anna wyraźnie pobladła, ale nie odwróciła wzroku.

Czy to jest zakamuflowany sposób powiedzenia mi, że ci na mnie zależy?

Zmarszczył brwi z westchnieniem rezygnacji.

To naprawdę nie jest pora...

To jest najodpowiedniejsza pora i miejsce, bo jeśli powiesz: nie, nie będę miała innego wyboru, tylko ci uwierzyć. Nie będę miała innego wyboru, tylko ubrać się i wyjść tymi drzwiami, i już nigdy nie będziesz musiał mnie kąpać ani przynosić mi olejku różanego. – Przerwała, i tłumiąc rozpacz, wzruszyła ramionami z udaną obojętnością. – Z całą

pewnością jednak nie będą mogła wrócić do domu, pomimo twej ufności w poczucie honoru mego brata. Jeśli o to chodzi, sama myśl o spoglądaniu w twarz matce co rano przy śniadaniu sprawia, że statek zesłańców zaczyna mi wyglądać jak niewinna wycieczka. Z drugiej strony, ciocia Florencja jest przekonana, że Barrimore jest we mnie ślepo zakochany. Może gdybym rzuciła mu się do nóg i błagała o jego opiekę, przywróciłby mnie do łask jako swoją kochankę czy... utrzymankę, czy coś w tym rodzaju.

Mars na czole Emory'ego stał się jeszcze bardziej złowrogi. Zdawał sobie sprawę, jaką grę prowadzi Anna, ale zazdrość zawsze jest skuteczną bronią i teraz natychmiast podsunęła mu obraz jej nagiego ciała przed kominkiem, jej lśniącej wilgotnej skóry i włosów spływających na ramiona jak płynne złoto. Tylko że to nie on stał przy niej, umierając z rozkoszy, gdy jej wargi odkrywały tajemnice jego ciała. To był Barrimore,

Jestem pewna, że potrafiłabym go przekonać o mojej skrusze.

Może, gdyby mi zrobił dziecko, zmiękłby trochę, a ja...

Emory wydał dziwny dźwięk gdzieś z głębi gardła i znów wzniósł ku niej ręce, lecz zatrzymał się, gdy był już o włos od dotknięcia jej. Po minucie, gdy odzyskał kontrolę nad gorącem burzącym mu się w żyłach, był nawet zdolny otworzyć oczy i spotkać szeroko rozwarte, szczere, niebieskie oczy Anny.

.. ja bym mu pokazała, jaka się stałam łagodna i posłuszna – zakończyła cicho.

Łagodna i posłuszna? – zawył Emory. – O jakiej godzinie, jakiego dnia i tygodnia należy się spodziewać tego wiekopomnego wydarzenia?

Byłam w pełni gotowa uznać to za swoje przeznaczenie, zanim spotkałam szanownego pana.

Prychnął ze złości.

Nigdy byś nie poślubiła Barrimore'a. On by cię stłamsił i podporządkował i spędziłabyś pół życia, gapiąc się w okno i rozmyślając, co jest za następną doliną.

Ale teraz, kiedy to wiem, kiedy już do mnie strzelano i tropiono mnie, i byłam zmuszona podróżować publicznym środkiem komunikacji z tłustymi, skwaszonymi mężczyznami, którzy cuchną czosnkiem i gnijącymi zębami... powinnam uważać, że mam szczęście, iż mogę być taka stłamszona. I że mam przy sobie takiego mężczyznę jak Win– ston Perry, który gotów jest przebaczyć mi moje grzechy.

Żeby zrobić z ciebie swoją utrzymankę?

Tak, jeśli tak będzie trzeba.

Widząc po jej wysuniętej brodzie, że uparcie będzie trzymać się swego, Emory wymamrotał pod nosem kolejne przekleństwo.

Czy ty chociaż wiesz, co to naprawdę znaczy być utrzymanką?

Wahanie ją zdradziło, bo powtarzała jeszcze jedno z powiedzeń

Antoniego, używane swobodnie, lecz nigdy dokładnie nie definiowane.

Jestem pewna, że mój lord Barrimore mnie poinstruuje.

Tam na dole w tawernie jest pełno mężczyzn, którzy z radością udzielą ci wszystkich potrzebnych instrukcji.

To sprowadź tu któregoś. Albo lepiej dwóch – odparowała sprytnie. – Spodziewam się, że trzeba sporo praktyki, by stać się dobrą utrzymanką.

Zmrużył oczy, a Annie serce zaczęło powoli podchodzić do gardła.

Nie masz zamiaru dopuścić do tego, no powiedz?

Potrząsnęła głową z przekonaniem.

Nawet gdybym cię przywiązał do łóżka za ręce i nogi?

Tylko gdybyś ty przywiązał się razem ze mną.

Pociągająca perspektywa, zapewniam cię, ale... – przerwał i zapatrzył się na Annę, która powoli osuwała się na poduszki. Nie pociągnęła kołdry, lecz zostawiła ją sfałdowaną na kolanach, a gdy się poruszyła kołdra zsunęła się z jej piersi, wystawiając je na światło lampy.

Ale? – podpowiedziała mu.

Ale... – słowo wydobyło się z niewyraźnego pomruku i po nim padło przekleństwo, gdy pochylił głowę i wszystkimi palcami przeczesał włosy w rozpaczy.

Odczekała chwilę, nim wysunęła koniuszek języka, by zwilżyć wargi. Pochylając się w przód, wycisnęła delikatny pocałunek na wierzchu jego dłoni, które wciąż trzymał zaciśnięte we włosach, a potem przechyliła głowę, póki nie zetknęli się czołami.

Żałuję, że sprawiam ci tyle kłopotu – szepnęła.

Wcale nie żałujesz. Widzę, jak rozkwitasz.

Wierzę, że potrafiłabym rozkwitnąć, i stać się równie twardogło– wa, uparta i samowolna jak ty... oczywiście pod wpływem twoich światłych nauk.

Parsknął.

A teraz robisz sobie ze mnie żarty. Z głupiej żałosnej kreatury, która nawet nie potrafi wykrzesać z siebie tyle siły, żeby cię wygonić za drzwi.

Powiedz mi tylko, komu podziękować za tę straszną rysę na twoim charakterze, a chętnie to zrobię– szepnęła, całując go w skroń, w policzek, w łuk brwi.

Podwinęła pod siebie kolana i uniosła się na tyle, żeby wtulić głowę w jego pierś, żeby czuć na skórze ciepło jego oddechu i jego ręce poddające się miękkiej przynęcie jej ciała.

Przypomnij mi – mruknął – żebym podziękował Barrimore'owi, kiedy go spotkam następnym razem.

Za co masz mu dziękować?

Że jest takim głupcem i pedantem. Że był tak diabelnie ślepy i nie dostrzegł, co traci przez swoje sztywne maniery i niewzruszone zarozumialstwo. To całkiem przystojny gość – przyznał niechętnie. – Mógłby cię zwalić z nóg, gdyby okazał odrobinę galanterii i zdobył się na parę porządnych pocałunków.

Przycisnęła do jego włosów usta w pocałunku i uśmiechu zarazem.

Ale ja nawet nie próbuję wyobrazić go sobie ryzykującego życiem i zdrowiem, żeby przynieść mi olejek różany do kąpieli.

To było zupełne głupstwo. Po prostu znów owinąłem sobie głowę tym cudackim bandażem i przeszukałem połowę sklepów nad wodą. Fysh myślał, że oszalałem, oczywiście, a Seamus, no cóż...

Anna przesunęła dłońmi po pochyłości jego barków.

On chyba doskonale zrozumiał.

Kąciki ust Emory'ego zadrgały, gdy podniósł głowę.

Zapytał mnie wprost, czy wiem, w jaką głupią rzecz się pakuję.

I powiedział, iż grozi mi, że porzucę swoją ciężko zdobytą wolność dla ładnej buzi i ponętnego ciała.

I co mu odpowiedziałeś?

Przez chwilę przyglądał się uważnie jej ustom.

Przecież przyniosłem różany olejek, prawda?

Tak.

To niekoniecznie oznacza potwierdzenie – ostrzegł.

Nie prosiłam o żadne przyrzeczenia i ich nie oczekuję.

Uczciwie stawiasz sprawę.

Tak – zgodziła się. – Więc może skończysz tę męczącą dyskusję i lepiej wykorzystasz czas, który nam pozostał.

Jego oczy przybrały atramentowoczarny kolor i widać w nich było mieszaninę podziwu i szacunku i... jeszcze czegoś nieokreślonego. To coś sprawiło, że zrobiło jej się gorąco i uświadomiła sobie, że wszystko, czym była i czym mogła się stać, odbijało się w głębinach tych oczu.

Jaki lepszy użytek? – spytał szeptem.

Anna uśmiechnęła się, wydała głębokie westchnienie i powoli opadła na poduszkę. Jej piersi były białe jak kość słoniowa, gładkie i jędrne, z leciutkim różowym cieniem na koniuszkach, i widziała jak na jego

twarzy rozpala się głód, gdy przeciągnęła smukłym palcem od czubka sutka do satynowej powierzchni brzucha.

Zdejmij te wstrętne spodnie – szepnęła – to chętnie ci pokażę.

ZO

1 rzyniosłem przecież olejek różany, prawda?"

Anna wciąż na nowo powtarzała sobie w myśli jego słowa, gdy drugi raz tej nocy czuwała nad snem Emory'ego. Była w pełni świadoma, że ani wtedy, ani teraz nie padło z jego ust słowo „kocham". Mimo tego, że był opanowany, miał stalowe nerwy, umiał w mgnieniu oka przejrzeć jej intencje, czytać w jej myślach z dokładnością, która obnażała ją na wiele sposobów, nie był zdolny do tego, by ją okłamywać. I to jej na razie wystarczyło. Jemu na tyle na niej zależało, że przyniósł olejek różany. I to było więcej niż dosyć.

Leżał na plecach, nagi pod lekkim przykryciem i Anna pozwoliła sobie przez chwilę zatrzymać leniwie wzrok nad wzgórkiem na złączeniu jego ud.

Po jego pieszczotach czuła ciepło i błogość, ale choć bardzo się starała, nie mogła zasnąć ani nawet zamknąć oczu. Trzeba było ułożyć plan działania i uknuć intrygę, lecz nie mogła myśleć o niczym innym prócz jego bliskości. Teraz wiedziała, że nawet pocałunki – coś, co zawsze uważała za rzecz całkiem niewinną– mogą być tak intymne jak akt miłosny.

Wtuliła się w niego mocniej i pozwoliła palcom błądzić leniwie w ciemnych włosach na jego piersi.

Nie przekonasz mnie, że masz jeszcze siłę, by przystąpić do kolejnych lekcji – wymruczał z zaciśniętymi powiekami.

To twoja wina – odparła, całując jego pierś. – Jesteś bardzo dobrym nauczycielem. A tak naprawdę, myślałam o balu u regenta. Będą nam potrzebne kostiumy, maski...

Fysh już to dla nas załatwił.

Lekko uniosła brwi.

Fysh?

On kupuje piwo z tego samego browaru, który zaopatruje połowę teatrów w Londynie. One zaś mają mnóstwo kostiumów, we wszystkich rozmiarach i fasonach.

Ale sezon się jeszcze nie rozpoczął i teatry są zamknięte.

Wydał zniecierpliwione westchnienie.

Podejrzewam, że tu nad rzeką sezon może wypadać kiedy indziej niż w May fair i Park Lane.

No tak, oczywiście. To zabrzmiało bardzo pretensjonalnie.

Dlaczego? Twój świat zawsze zamykał się w West Endzie; dlaczego miałabyś wiedzieć albo się interesować, jak żyje się tutaj?

Chcę wiedzieć. Chcę, by mnie zajmowało wszystko, co jest ważne dla ciebie.

Otworzył oczy i przez chwilę przyglądał się jej badawczo, po czym pociągnął za długie kasztanowate pasmo włosów zwieszające się z jej ramienia. Owijał je w zamyśleniu wokół palców, póki nie przyciągnął jej ust do swoich, lecz zatrzymał się, widząc jej nagłe zawstydzenie.

Kiedy to wszystko się skończy...

Nie było mu dane dokończyć tej myśli. Nagły rumor gdzieś na korytarzu poprzedził głośne walenie do drzwi i w serii ruchów tak błyskawicznych, że Anna ledwie nadążała je śledzić, Emory wyskoczył z łóżka, schwycił pistolety z nocnego stolika i przylgnął do ściany, odwiódłszy kurki w obu pistoletach, które trzymał przyciśnięte do siebie z lufami wymierzonymi w sufit.

Przyłożył ucho do desek i nasłuchiwał przez chwilę, a potem obejrzał się na Annę i skinął głową.

Kto tam?

To ja, panienko. Fysh. Przyniesłem śniadanie: tosty, placek z serem, baranie bitki, trochę wołowej pieczeni i miseczkę koziego puddingu.

Emory zostawił kurki pistoletów odwiedzione, dopóki nie upewnił się, że to tylko Fysh stoi pod drzwiami i nie czai się za nim oddział żołnierzy.

Upuściłem talerz ciastek i filiżankę, jakem szedł na górę – powiedział Fysh, tłumacząc przyczynę hałasu. – Wrócę i je przyniesę, jeśli pani myśli, że może być jeszcze głodna, jak to wszystko zje.

Niespeszony swą nagością, Emory wciągał w nozdrza zapach jedzenia jak rasowy pies tropiciel, czekając, by Fysh postawił tacę, i zaraz rzucił się na kawał gorącego placka. Odłożył pistolety i jadł palcami, gdy przyglądała mu się zakryta po samą brodę pościelą.

Jakie wiadomości? – spytał Emory z pełnymi ustami.

Fysh wydął usta i popatrzył w sufit, starając się omijać wzrokiem zarys białych ramion Anny i jej rozpuszczone ciemne włosy.

Cały czas to samo. Ciągle jest zamieszanie na górze wokół starego Boney. Mówi się, że chcą go wywieźć z Torbay do Plymouth w przyszłym tygodniu i przenieść z „Bellerofona" na „Nortumberland".

„Northhumberland"? Ależ to okręt liniowy o siedemdziesięciu czterech działach.

Ano tak. Widać potrzeba, żeby wojenny okręt go wywiózł tam, gdzie ma być.

I gdzie go zawiozą?

Nie wim, ale to dwa miesiące żeglugi, takem słyszał. Późno wieczór zadecydowali, że go nie powieszą, ale i nie pieszczą się z nim specjalnie. Chcą, żeby był poza zasięgiem Francuzów i pół armii z nim jedzie pilnować, żeby tym razem został na miejscu.

On nie pogodzi się z drugim wygnaniem.

Fysh wzruszył ramionami i skubnął kawałek sera.

A co na to dobrzy obywatele Londynu?

Obywatele nie wiedzą jeszcze, co się święci. I się nie dowiedzą, póki on nie wejdzie na pokład „Northumberlanda" i ten nie podniesie żagli.

Annę paliła ciekawość, by spytać, kto w takim razie wie, ale nagle zawartość tacy stała się dla niej dużo ważniejsza niż los pokonanego wodza Francuzów. Ślinka jej ciekła na widok smakołyków, a mogła tylko przyglądać się, jak Emory sięga po kolejne kawałki chleba i mięsa, nie zważając na spadające okruchy i sos spływający po rękach.

Emory napotkał jej wzrok i lekko zmarszczył czoło, jak gdyby pytał, czy powinien posłać na dół po serwetki i sztućce. Miał na piersi dwie duże plamy z masła, a uśmiech, który jej posłał, wyrażał beztroską obojętność. Zniecierpliwiona i trochę zirytowana jego kpiną, wyciągnęła nagie białe ramię i ułamała kawałek ciasta. Było pyszne, ociekające gorącym serem, i cała irytacja zniknęła, gdy Emory spojrzał z aprobatą, jak oblizuje każdy okruszek z palców. Próbowała wszystkiego po kolei, nawet koziego puddingu, którego nigdy dotąd nie jadła. Ale idąc za przykładem Emory'ego, oderwała okrągły kawałek tostu i zanurzyła go w szarej maślanej masie. Została nagrodzona smakowitym kąskiem owsianki z porzeczkami słodzonymi miodem.

Coś mówiono o Le Couteau? – pytał tymczasem Emory.

O twoim korsykańskim przyjacielu? Nic.

Emory przestał żuć i odłożył nadgryziony tost. Otarł usta wierzchem dłoni, marszcząc w zamyśleniu czoło.

Nic?

Ani dudu. Jeśli on wykitował, to nie znaleźli jeszcze jego ciała.

Jakby kto o tym słówko pisnął, to by się to rozeszło ino mig.

Więc on nie umarł – powiedział Emory ponuro. – Jeśli znaleźli stangreta i jeśli on się ocknął z wrzaskiem, że go mordują, mimo dwudziestu funtów, które mu wetknąłem do kieszeni, to przeszukano by dom i znaleziono zwłoki.

No tak, to czemu do jasnej cholery... ach, panienka wybaczy, dlaczego na słodkiego Jezusa nie załatwiłeś go, kiedy miałeś okazję?

Teraz będzie wściekły i będzie się mścił.

Jestem pewny, że będzie. Zdobyłeś kostiumy?

Ma się rozumieć. Maski i wszystko. Postarałem się też o peruki i szminki. Własne matki was nie poznają, jak was odpicujemy.

Jeśli nas w tym puszczą przez drzwi, to będzie wszystko w porządku.

Jasna rzecz, że was przepuszczą – mruknął Fysh. – Pytanie tylko, czy stamtąd wyjdziecie.

***


Powóz zajechał przed frontowe drzwi tawerny o wpół do dziewiątej następnego wieczora. Był to obszerny elegancki wehikuł z zamkniętym pudłem, ciągnięty przez piękną parę wałachów ze strojnymi strusimi pióropuszami zatkniętymi w grzywy. Ludzie przystawali i gapili się z otwartymi ustami, jak dwie postacie w maskach i obszernych pelerynach wyskakują z tawerny Pod Wesołym Majtkiem i wspinają się szybko na stopnie powozu, gdy tymczasem stangret w liberii nie marnuje czasu i zacina konie, które ruszają żwawym kłusem. Gapie popatrzyli jeden na drugiego, nie mając pewności, czy naprawdę widzieli to, co widzieli.

Czuję się jak skończony idiota – narzekał Emory, słysząc gwizdy i docinki lecące w ślad za powozem od brzegu rzeki.

Moim zdaniem świetnie się prezentujesz – powiedziała Anna, uśmiechając się pod swą maseczką. – Wesoły nocny wędrowiec.

Czuję się jak idiota i nie omieszkam powiesić Fysha za jaja, kiedy już będzie po wszystkim.

Wydawało mi się, że zrobił dobrą robotę, biorąc pod uwagę, że miał zaledwie dwa dni, żeby wszystko przygotować.

Jechali w milczeniu ulicami Londynu, przemykając się ku West End i Pall Mail. Goście byli zaproszeni na dziewiątą, ale pięć minut przed tą godziną przed bramą stała jeszcze kolejka powozów, czekając na wpuszczenie na podjazd Carlton House. Anna nie była w rezydencji regenta od ponad roku i nie mogła się powstrzymać od rozmyślań, czy książę, który dla podkreślenia swej pozycji miał zwyczaj odnawiać całą posiadłość za każdym razem, gdy jakiś nowy architekt stawał się modny, znów zmienił wystrój wnętrza.

Już na podjeździe panował odświętny nastrój, dzięki latarniom rozwieszonym na każdym słupie i na każdej kolumience, kołyszącym się w gałęziach drzew, powstawianym do donic w wymyślnych francuskich

ogrodach. Wokół sześciu olbrzymich kolumn korynckich na froncie zadaszonej bramy wejściowej udrapowano jedwabne flagi obwieszone światłami. Ponad dwudziestu służących przebranych za arlekinów witało powozy, gdy przejeżdżały pod łukiem portyku i pomagało w wysiadaniu poprzebieranym pasażerom w maseczkach obwieszonym klejnotami.

Anna poczuła uścisk, który miał jej dodać odwagi, i spojrzała w dół na dłoń Emory'ego spoczywającą na jej dłoni. Wiedziała, że palce ma zimne jak lód. Z konieczności spędzili większość dnia w ciasnym pokoju nad tawerną – starając się lepiej poznać wzajemnie, jak to określił Emory. W rezultacie tego poznawania była rozgrzana i zarumieniona, ale teraz czuła się zziębnięta do szpiku kości, a serce tłukło jej się w piersi, jak dziki zwierz w klatce. To, co wydawało się dobrym pomysłem do momentu, gdy powóz wtoczył się w bramę, teraz zdawało się skazane na porażkę. Była pewna, że zostaną zatrzymani przy drzwiach. Przed masywnymi odrzwiami stali wartownicy w bobrowych czapach i szkarłatnych mundurach lamowanych złotem, a więcej Straży Królewskiej pilnowało bramy i podwórza. Na pewno ich zatrzymają, zakwestionują ich tożsamość, przesłuchają i wyprowadzą, jak drobnych złodziei, zanim zdążą postawić stopę na dolnym stopniu.

Oddychaj swobodnie – szepnął Emory. – Własna matka nie poznałaby cię pod tą maseczką i warstwą szminki.

Teraz przyszło pokonać największą trudność. Specjalnie zwlekali, licząc na to, że większość gości już przybyła i przy wejściu będą się mogli wmieszać w tłum przebranych postaci. Matka Annalei była punktualna do przesady i dokładna we wszystkim, a zatem z pewnością wsiadła do powozu na St. James Street zanim wybiła godzina wskazana w zaproszeniu. Przy wejściu matka powinna była pokazać tłoczone złotem zaproszenie, więc Anna Uczyła na to, że jej nazwisko znajduje się na liście sprawdzanej przy drzwiach. Możliwość, że go tam nie będzie, że wyślą służącego po jej matkę lub ojca, by potwierdzili jej tożsamość, była tym, co najbardziej ją dręczyło. To, a także fakt, że dotąd nie wyznała Emory'emu, jaki jest słaby punkt ich planu.

Nadeszła ich kolej i przejechali przez bramę wjazdową. Jasne snopy światła padały z okien, gdy ich powóz wtaczał się na dziedziniec i ktoś otwierał drzwiczki. Ręka w białej rękawiczce wsunęła się do środka i Anna wsparła się na niej. Zebrała jedwabne spódnice leciutkie jak babie lato i ostrożnie wystawiła głowę, żeby pióra i połyskujące serpentyny wplecione w jej włosy nie zaczepiły o framugę. Zrobiła krok w dół na stopień pojazdu, a potem na brukowany dziedziniec i ujrzała przed sobą uśmiechniętego arlekina, wskazującego wejście na schody, zapraszającego jaku jej przeznaczeniu.

Emory ujął ją pod ramię i poprowadził naprzód. Czuła się zagubiona i miała lekki zawrót głowy. Jej skóra zrobiła się lepka, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Ale zrobiła jeden krok, potem drugi, a wtedy dosłyszała, jak z tyłu za nimi zatrzaskują się drzwi powozu, gdy stangretowi kazano zrobić miejsce dla następnego pojazdu.

Podeszli do dworskiego błazna o kamiennej twarzy, trzymającego przed oczyma otwartą księgę oprawną w skórę. Annie wydało się, że rozpoznaje w tym człowieku jednego z sekretarzy regenta.

Państwa zaproszenia?

Anna wlepiła w niego wzrok, zastanawiając się, jak aktorzy mogą oddychać pod grubymi maskami z papier–mache.

Sir? Madam? Proszę podać państwa nazwiska.

Anna poczuła, jak palce Emory'ego zaciskają się na jej łokciu.

Fairchilde – wyrzuciła z siebie. – Annalea Marissa Zofia Widdicom– be Fairchilde. Moim ojcem jest Percival Fairchilde, hrabia Witham, a moja matka – drugie uszczypnięcie, rym razem bardziej znaczące, powstrzymało ją od wyrecytowania całego swego rodowodu – moja matka przybyła wcześniej. Jestem pewna, że znajdzie pan nasze nazwiska na liście.

Na błaźnie jej słowa nie zrobiły żadnego wrażenia, prawdopodobnie nie był w najlepszym nastroju, zmuszony do wtłoczenia swej korpulentnej figury w obcisły kostium w szachownicę z czerwonych i zielonych rombów, uzupełniony czapką z dzwoneczkami dzwoniącymi mu cały czas nad uchem. W dodatku przez cały wieczór pewnie już nasłuchał się podobnych wyjaśnień od ludzi nie mających zaproszeń, wysilających swój spryt, by się dostać na bal.

Tak, rozumiem, ale obawiam się, panno Fairchilde, że muszę panią poprosić...

Ja... my... to znaczy lord Barrimore i ja spóźniliśmy się, bo byliśmy zmuszeni szukać, niestety bezskutecznie, jego zaproszenia. Okazuje się, że dał je swemu kamerdynerowi, a ten przekazał je lokajowi, który położył je w jakimś miejscu, z którego pokojówka musiała je gdzieś przełożyć.

Lord Barrimore? – błazen podniósł głowę znad swego rejestru, brzękając dzwoneczkami. – Tak, oczywiście, milordzie. Nie poznałem pana. Jaki świetny kostium, doprawdy. Zrobił pan z siebie wspaniałego... elfa, czy tak?

To Puk – podpowiedziała Anna. – Ze Snu nocy letniej Szekspira.

A ja jestem Tytanią, królową wróżek.

Uniosła fałdy swej pajęczej szaty i na czubkach palców wykonała pół piruetu, jak gdyby była zbyt podekscytowana uczestniczeniem w tak wspaniałej uroczystości. Jedwab połyskiwał srebrem i był dość przezro–

czysty, by odsłonić kształt jej nóg, co nie umknęło uwagi sekretarza, patrzącego znad swojego pince–nez i w roztargnieniu machającego piórem w kierunku schodów.

Dziękuję państwu. Proszę iść prosto przed siebie.

Emory zaczekał, aż oddalili się na tyle, że ich nie mógł słyszeć, a wtedy schylił się do jej ucha i wychrypiał:

Lord Barrimore?

Jesteś tego samego wzrostu i masz taką samą sylwetkę; nie mogłam wymyślić nic innego na poczekaniu.

A co by było, gdyby on już przybył?

Nie pamiętam, żeby raczył przybyć gdziekolwiek przed północą.

To się po prostu nie mogło zdarzyć.

Przeszli przez otwarte odrzwia do Wielkiej Sali. I tutaj służący w strojach arlekinów czekali, by odbierać okrycia i kapelusze. Dopiero tutaj Anna była zdolna swobodnie odetchnąć. Ponad sto osób podziwiało kasetonowy sufit, złocone meble, wysokie jońskie kolumny okalające wejścia do dwóch przedpokoi. Nawet Anna rozglądała się z zachwytem, bo ogromne lampy z brązu były obwieszone gałęziami i zwojami jedwabiu, tworząc rodzaj altany, połyskującej niby zaczarowana jaskinia ze snu.

Wydaje się, że mimo wszystko ubraliśmy się odpowiednio – mruknęła, oglądając się na Emory'ego, który na próżno próbował obciągnąć za krótką tunikę. Na nogach miał wełniane trykoty w kolorze soczystej zieleni, dość obcisłe, by podkreślały każdy mięsień jego ud. Brunatne skórzane buty ze sznurowadłami z surowej skóry sięgały mu do kolan, gdzie obwiązane były wąskimi pasami jedwabiu, udrapowanymi w rodzaj kokard i szarf z dzwonkami. Tunika ledwie sięgała mu góry ud i ozdobiona była laótkimi bufiastymi rękawami, z których spływało więcej wstążek na świecące rękawy jego koszuli ze złotego jedwabiu. Twarz okrywała mu jaskrawozielona maska chochlika, a włosy ukryte miał pod zatrzęsieniem pomarańczowych pukli.

Naprawdę – powiedziała – mogło być gorzej. Mogła ci przypaść rola Spodka i musiałbyś nosić oślą głowę, co z kolei byłoby jednak dużo lepsze niż....

Nic nie szkodzi – burknął. – Zaczynam się domyślać, że nie tylko Fysh jest odpowiedzialny za wybór kostiumów.

On tylko mnie spytał, czy mam jakieś preferencje.

Stłumione warknięcie z głębi gardła było jedyną jego odpowiedzią,

gdy wskazywał na ośmiokątny westybul i wspaniałą barokową klatkę schodową, gdzie grzeczne arlekiny z laskami udekorowanymi wstążkami serwowały gościom szampana i wskazywały drogę. Anna i Emory

robili co mogli, by wmieszać się z tłum czarodziei, Rzymian i błaznów, gdy schodzili pod lśniącym zadaszeniem na niższą kondygnacją. Często zatrzymywano ich, gdy inni goście przedstawiali się sobie i kobiety rozpływały się w zachwytach nad kostiumami. Nie chcąc zdradzić niezwykłego pośpiechu, Emory przyłączył się do grupy mężczyzn opartych o złotą balustradę, by wziąć udział w podziwianiu malowanej szklanej kopuły wznoszącej się na blisko dwa piętra.

Gdy wychylił się przez poręcz, zaprezentował jędrność swych pośladków sporej liczbie dam o bystrym spojrzeniu, spośród których kilka zapiszczało z zachwytu i musiało rozłożyć wachlarze, by ochłodzić wypieki na policzkach.

Jedną z młodych dam, ubraną w krynolinę i strzelistą perukę podobną do peruk tuzina innych obecnych na balu Marii Antonin, tak pochłonął ten widok, że otwarcie wlepiła wzrok w Emory'ego. Nie rumieniła się ani nie piszczała, lecz porzuciła towarzystwo grupki pań, by utorować sobie drogę przez tłumek i dołączywszy do urodziwego Puka, razem z nim podziwiać złocone desenie balustrady.

Nim zdążyła podnieść maskę i obdarzyć swego sąsiada uśmiechem, przeprosił ją i odsunął się na bok, gdzie obok gipsowego popiersia Karola Jamesa Foxa czekała Anna.

To nie było zbyt grzeczne – zauważyła.

Co?

Zignorowanie królowej Francji.

Emory musiał przebiec wzrokiem po kilku osobach, nim trafił na właściwą, o twarzy upudrowanej na biało, wargach jaskrawo czerwonych i muszce w kształcie serduszka przylepionej do policzka. Zaczął mówić:

Żeby tylko nie straciła głowy pod wpływem...– ale gwałtownie zamilkł w pół słowa.

Anna przypatrywała się, jak gwałtownie nabiera powietrza.

Co się stało?

Idź naprzód – powiedział, biorąc ją pod ramię. – Po prostu przechadzaj się i nie oglądaj za siebie.

Rozkaz został wydany o ułamek sekundy za późno, bo już obróciła głowę, by obejrzeć się przez ramię. Zdążyła zauważyć, że jakaś kobieta wpatruje się w nich, mrużąc oczy, gdy posuwali się w dół kręconymi schodami.

Czyją rozpoznałeś? Kto to był?

Moja szanowna szwagierka, Lucylla Althorpe.

Co? – Anna potknęła się, nie trafiwszy nogą w górny stopień i na parę sekund zawisła niepewnie na ramieniu Emory'ego. – Jesteś pewien?

Bardziej niż bym chciał.

Ale skąd...

Ona już raz rozebrała mnie do naga, w salonie twojej ciotki, i nie jest to doświadczenie, które łatwo się zapomina. Przed chwilą zrobiła to samo.

Anna miała zamiar zapytać, co miał na myśli, ale nagle przypomniała sobie uwagę, którą zrobiła Florencja tamtego wieczora. Powiedziała coś o Lucylli wpatrującej się w Emory'ego tak uporczywie, że jej spojrzenie o mało nie wypaliło dziur w jego spodniach.

Co, na Boga, ona tu robi?

Stanley powiedział, że ma zamiar wysłać ją do Londynu na krótki odpoczynek. Niech to szlag, nie mógł chyba wybrać gorszej pory.

Anna wróciła myślą do spotkania na stacji pocztowej w Bath. Widziała lorda Barrimore'a wysiadającego z berlinki, potem swojego brata Antoniego, a potem...

Pułkownik Ramsey – szepnęła. – Musiał mieć zaproszenie na bal i wprowadzić Lucyllę.

Rzeczywiście galimatias – powiedział Emory, prowadząc Annę przez marmurową rotundę. Zatrzymał się w arkadowym łuku drzwi, by obejrzeć się najpierw w lewo, potem w prawo wzdłuż zatłoczonego korytarza.

To zmusza nas do znalezienia lorda Westforda jak najszybciej, ale niech to licho – podniósł zieloną maskę elfa i nasadził ją na swe kędziory, gdy przeszukiwał wzrokiem morze twarzy wymalowanych i osłoniętych maskami – od czego by tu zacząć?

Niech każde z nas przeszuka jedno skrzydło – zaproponowała bez przekonania. – Mała sala jadalna, złoty salon i biblioteka leżą po jednej stronie, sala recepcyjna, oficjalna jadalnia i oranżeria po drugiej.

Emory myślał przez chwilę, potem powiedział:

Muzyka prowadzi nas do oranżerii, ale domyślam się, że lord West– ford nie jest w najlepszym nastroju do zabawy. Natchnione słowa nieżyjących filozofów bardziej powinny mu odpowiadać.

Opuścił z powrotem maskę na twarz i ujął Annę pod ramię, i iskrząca się srebrem królowa pod eskortą leśnego duszka zaczęli przechadzać się powoli pod gotyckimi łukami portalu prowadzącego do biblioteki.

21

E

mory nie mylił się. Geoffrey Peterson, lord Westford, przebywał w bibliotece, daleko od zgiełku i zabawy. Nie był przebrany w kostium, ale

sądząc z wymizerowanej twarzy i zmęczonego spojrzenia, nie za bardzo się przejmował tym faux pas. Był to mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku, nie mający ani kilograma zbędnej wagi. Miał pospolite rysy i nie do twarzy mu było z krzaczastymi bokobrodami. Jego szpakowate włosy były rzadkie i przeświecała przez nie czaszka.

Stał obok kominka z czarnego marmuru, a twarz połyskiwała mu czerwono w jasnych płomieniach, zarówno od gorąca, jak i pod wpływem burzliwej dyskusji prowadzonej w grupce piratów, klaunów i rycerzy, rzucających kąśliwe uwagi na temat sensowności posyłania Napoleona Bonapartego na wygnanie po raz drugi.

Skąd można wiedzieć, czy tym razem tam zostanie? Uważaliśmy Elbę za diabelnie bezpieczne miejsce i patrzcie tylko, co z tego wynikło.

Trzy, nie, prawie cztery miesiące rozlewu krwi i śmierć dziesiątków tysięcy wspaniałych młodych ludzi. Francja jest pogrążona w chaosie, a my wykazujemy zupełny brak wiary, że angielski wymiar sprawiedliwości znajdzie dla tego człowieka właściwą karę.

Łaskawość i honor mają swe granice – zgodził się inny mężczyzna. Siedział przed kominkiem w fotelu z wysokimi poręczami i z całej postaci widać było tylko rękaw, mankiet i kieliszek brandy.

Czy słyszeliście, co go czeka na Św. Helenie? To naga skała pośrodku Atlantyku, tysiąc mil od najbliższego lądu. Krąży powiedzenie, że wysrał ją diabeł, kiedy przelatywał między Starym a Nowym Światem.

Po krótkiej salwie śmiechu, odezwał się następny głos.

Słyszałem, że sam Napoleon rozważał, czy nie wysłać półtora tysiąca ludzi, by opanować tę wyspę, ale zdecydował, że nie warto marnować prochu. My wysyłamy trzy tysiące, ponosząc Bóg wie jakie koszty, tylko po to, by go pilnowali.

Żeby unieść topór, wystarczyłby jeden człowiek – odezwał się burkliwy głos. –1 koszt byłby żaden, jeśli nie liczyć wydatku na porządne naostrzenie.

Westford odwrócił się od kominka.

Może powinniśmy wznieść gilotynę na Piccadilly? Wówczas moglibyśmy zaprosić wiedźmy, by przybywały i robiły na drutach pamiątki na sprzedaż, gdy my pokazywalibyśmy reszcie świata, jacy staliśmy się cywilizowani po dwudziestu latach wojny.

W niezręcznej ciszy, która zapanowała po tej uwadze, Westford rozejrzał się po bibliotece. Większość uczestników przyjęcia, zajrzawszy do ponurego wnętrza i posłyszawszy, jaki jest temat dyskusji, wolała nie pozostawać dłużej. Dojrzał wysokiego, barczystego mężczyznę w zabawnym kostiumie elfa i uroczą kobietę odzianą w przejrzysty jedwab–

ny welon ściągnięty na jeden bok. Już miał zamiar ich wyprosić, gdy mężczyzna uniósł maskę.

Przez całe dziesięć sekund nie docierało do Westforda, jak wielkie znaczenie ma ten gest. W końcu poczuł dreszcz na karku, włosy mu się zjeżyły i wydało mu się, że arktyczny chłód ogarnia bibliotekę, zmrażając głosy mężczyzn stojących za nim. Każdy jego zmysł skupiał się na wpatrujących się w niego ciemnych, niezgłębionych oczach; westchnienie niedowierzania wydarło mu się z ust i o mało nie potknął się o marmurową kariatydę.

Słyszysz mnie, Westford? –jeden z mężczyzn uniósł pustą szklankę. – Chcesz jeszcze jedną brandy?

Co? A... Nie, nie teraz, dziękuję. Prawdę mówiąc, ja..., no, poczułem, że muszę się rozejrzeć za najbliższym klozetem. Jeśli mi wybaczycie, panowie...

Oddalił się niezgrabnie od kominka, zawadzając biodrem o stół.

Maska elfa znów była na miejscu, ale błysk ciemnych oczu towarzyszył Westfordowi przez całą szerokość biblioteki i na drugą stronę łuku drzwi, do sąsiedniego salonu. Tam zawahał się tylko na krótką chwilę, by się obejrzeć przez ramię, i szedł dalej, chcąc zniknąć ludziom z oczu.

Zaczekaj tu – powiedział Emory, dotykając ramienia Anny.

W żadnym razie – syknęła, zdając sobie sprawę, że mężczyźni skupiają się wokół niej i przyglądają jej się badawczo, zaintrygowani skąpym kostiumem.

Bardziej wyczuwała, niż widziała jego grymas, gdy znów wziął ją pod ramię.

Naprawdę musimy kiedyś porównać nasze definicje takich słów, jak „łagodna" i „posłuszna". Jestem pewien, że kompletnie się różnią.

Anna starała się dotrzymać mu kroku, gdy wyciągał długie nogi, podążając za Westfordem przez salon i na górę małą klatką schodową ukrytą za elegancką złotą draperią. Na górze pospieszyli bez słowa wąskim korytarzem dla służby do prywatnego pokoju audiencyjnego regenta.

Nazwa Niebieski Aksamitny Pokój pochodziła od wystroju pomieszczenia, którego ściany były obwieszone ciemnoniebieskimi panneau obwiedzionymi złotym tłoczonym ornamentem. Każde panneau stanowiło tło dla obrazu, czy to Rembrandta, czy Cuypa, lub malowideł przedstawiających zwycięstwa brytyjskiej armii. Dywan był niebieski, utkany we wzór złotych lilii, w dowód sympatii dla nieszczęśliwej monarchii, a meble obite bladoniebieskim atłasem, z ciężko złoconymi oparciami i nogami. Anna pierwszy raz znalazła się w tak paradnej komnacie, więc rozglądała się z nabożnym podziwem. Przyglądała się ogromnym żyrandolom, bezcennej kolekcji chińskich waz i wycyzelowanym kandelabrom

w kształcie kobiecych postaci trzymających gałęzie palmowe. Znów na– szłają wizja szkarłatnych mundurów straży królewskiej wpadającej przez złocone drzwi, by ich powlec w kajdanach.

Westford spokojnie podszedł do ozdobnego biurka regenta i zapalił parę świec, by wzmocnić słabe światło padające z kinkietów.

Słyszałem, że był pan ostatnio bardzo aktywny – powiedział, spoglądając, jak Emory ściąga swą maskę.

Lepiej być aktywnym niż martwym.

Westford przez chwilę badał go wzrokiem, po czym obejrzał się na Annaleę.

Może wolałaby pani zaczekać w przedpokoju?

Chyba by wolała zaczekać właśnie tutaj – powiedział Emory. – To dzięki pannie Fairchilde jestem żywy, nie wspominając o tym, że mam możność tu z panem rozmawiać.

Ach tak – wycedził Westford. – Nawet nie spytam, Althorpe, j ak miałeś czelność pokazywać się tutaj dziś wieczór. Ani też dlaczego pani, panno Annaleo Fairchilde – obrócił się znów w stronę, gdzie Anna stała w cieniu, z fałdami sukni powiewającymi w przeciągu jak u zjawy – dlaczego pani mu pomaga, ryzykując zrujnowanie dobrego imienia swej rodziny.

Anna poczuła, że ostatnia kropla krwi ucieka jej z twarzy.

Jest pani w nadzwyczaj dobrym nastroju, jak na ofiarę haniebnego porwania – dodał sarkastycznie.

Napisałam do brata list wyjaśniający...

Że straciła pani rozum? Czy że straciła pani coś cenniejszego dla tego łotra i nie widzi pani innego wyjścia, jak tylko pozostać w jego towarzystwie?

Pozostaję z nim, milordzie, bo wybrałam taką drogę – powiedziała zimno. –1 ponieważ wierzę, że oskarżenia, które na nim spoczywają są niesłuszne.

Czy pani sobie zdaje sprawę, co panią czeka, jeśli zostanie schwytana?

Westford nie czekał na odpowiedź, tylko utkwił wzrok w Emorym.

Ściślej mówiąc, co czeka nas oboje, jeśli zostaniemy schwytani w twoim towarzystwie.

Miałem nadzieję, że pan jest w stanie odwołać psy gończe, że się tak wyrażę, i sprostować fałszywą opinię, iż jestem zdrajcą i bonaparty– stą, a nawet że może pan wyjawić fakt, iż przez ostatnie trzy lata byłem przez pana zatrudniony jako szpieg.

Westford utkwił twarde spojrzenie w ciemnych oczach, które go sondowały.

To by było trudne do dowiedzenia, szanowny panie, skoro w ciągu ostatnich kilku miesięcy nie dostałem od pana żadnego oficjalnego raportu. Od czasu, kiedy podjął się pan pożeglowania na Elbę i ponownego spuszczenia na świat tej korsykańskiej plagi.

Wysyłałem panu meldunki – powiedział Emory spokojnie – absolutnie o wszystkim. Powiadomiłem, że uknuto plan przyjścia na ratunek Bonapartemu i że jego doradcy zwrócili się do mnie, bym pożeglował na „Nieustraszonej" na Elbę.

Nie dostałem ani jednego takiego meldunku.

Emory spojrzał zaskoczony.

Musiał pan otrzymać. Wysyłałem je zwykłymi kanałami, zachowując zwykłe środki ostrożności.

Zapewniam pana, że niczego nie otrzymałem. Ani wtedy, ani w żadnym momencie przedtem lub potem, gdy Napoleon wylądował w Antibes i zaczął marsz na Paryż.

Twierdzi pan, że żaden z moich następnych meldunków nie dotarł? Żaden z raportów o szczegółach ruchów Bonapartego? O ruchach jego armii?

Niczego od pana nie otrzymałem. Od pięciu miesięcy lub dłużej.

Dzięki Bogu, że nie był pan jedynym naszym informatorem, bo inaczej nie bylibyśmy uprzedzeni o pozycjach i sile jego oddziałów pod Waterloo.

Emory, speszony, przeszedł pod przeciwległą ścianę.

Jeśli żadne z moich meldunków nie dotarły – powiedział ochrypłym głosem – to jak pan wytłumaczy szyfrowane odpowiedzi, które otrzymywałem, rozkazujące mi kontynuować prowokację na Elbie?

Rozkazujące mi pozostać w obozie Bonapartego?

Na pewno nie pochodziły ode mnie! Nie wysyłałem żadnych takich rozkazów, szyfrowanych czy nie! A jeśli panu się zdaje, że może zrzucić na moje barki winę za swoje zdradzieckie czyny, to doprawdy bardzo się pan myli! Po pierwsze, nigdy bym nie wyraził zgody na ucieczkę tak ważnego więźnia, bo i po co miałbym to robić? Dlaczego, na litość boską, miałbym znów spuszczać na ziemię tę plagę?

Emory zamrugał raz, potem drugi. Podniósł do skroni prawą dłoń; lewą wyciągnął do Annalei, która pospieszyła ku niemu.

To Cipriani. On powiedział: „Meldunki były przechwytywane".

I jeszcze: „Od samego początku wszystko o tobie wiedzieliśmy" i sugerował, że Francuzi mają szpiega w biurze lorda Casterleagh.

Chwyta się pan tego jak tonący brzytwy. Czy po to pan tu przyszedł? – zapytał minister. – Oczekuje pan, że uwiarygodnię tę wydumaną dziwaczną historię?

Oczekuję, że dotrzyma pan słowa, które pan mi dał, że ujawni naszą współpracę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Dał mi pan to przyrzeczenie całkiem dobrowolnie w dniu, kiedy podarował mi pan nakaz aresztowania Seamusa Turnbulla i szantażował mnie pan jego wolnością, bym zadeklarował się jako jeden z pana szpiegów.

Złamał pan to porozumienie w dniu, kiedy pożeglował „Nieustraszoną" na Elbę. I jeśli panu się zdaje, że może się pan targować, oskarżając mnie o zmowę i oczekując, że się ugnę przed pańskim szantażem, to lepiej, żeby pan to sobie na nowo przemyślał! Żadne z pańskich absurdalnych oskarżeń nie jest warte więcej, jak tylko pańskie słowo przeciw mojemu, i to pańskie, obawiam się, nie jest warte marnowania śliny na jego wypowiedzenie.

To nie są absurdalne oskarżenia, Westford – powiedział Emory zduszonym głosem. – Mówię prawdę i niech mnie licho porwie, jeśli tylko ja jestem zostawiony na pastwę losu.

Jeśl i pan j est zostawiony na pastwę losu, to przez pana własne uczynki, nie moje, bo Bóg mi świadkiem, nic nie wiedziałem o ucieczce z Elby.

W takim razie ma pan szpiega we własnym gabinecie i udało mu się wystrychnąć na dudka nas obu.

Gwałtowny ból pulsował Emory'emu w skroni, ucisk gdzieś za oczodołami był tak silny, że prawie nie potrafił myśleć. Liczył na to, że Westford go wesprze, że zaświadczy o jego niewinności i może nawet daruje mu czas potrzebny na dostarczenie na to dowodów.

Chwycił się za głowę, a gdy jego ręka napotkała sztywne pomarańczowe pukle peruki, zerwał ze złością przebranie i cisnął je wraz z maską elfa na środek pokoju. Jego włosy opadły w czarnych falach wokół twarzy, co uczyniło zieloną szminkę i nakrapiane srebrem brwi, które Fysh uznał za stosowne wymalować, jeszcze bardziej groteskowymi.

Mógłbym – odezwał się Westford spokojniej i chłodniej, lecz nadal nieprzekonany – dyskutować o złagodzeniu kary, gdyby oddał się pan w ręce władz. Niech pan to zrobi teraz, tej nocy, a obiecuję, że własnym autorytetem zagwarantuję uczciwy proces.

Emory wzniósł rękę, by rozetrzeć zdrętwiały kark. Jego palce otarły się o złoty łańcuszek i znieruchomiał, mrużąc oczy, gdy podciągał ogniwka, póki żelazny klucz nie wyłonił się spod koszuli.

Meldunki – wybełkotał cicho, prawie jakby mówił do siebie. – Nie miałem czasu zniszczyć tych ostatnich, które pan przysłał. – Utkwił wzrok w Annie. – Zamknąłem je w kasie okrętowej, do licha, razem z...

Tutaj jest! Wiedziałam, że to on! Wiedziałam!

Przenikliwy kobiecy krzyk dobiegał z ciemnego korytarza za nimi.

Wszyscy troje obrócili się ku wejściu, w którym stała Lucylla Althorpe

z wyciągniętą ręką, wskazując palcem w głąb pokoju, na Emory'ego.

Obok niej, mierząc z pistoletu, stał pułkownik Ramsey, a za nimi czterech uzbrojonych wartowników poprzedzało grupkę dżentelmenów, którzy pchali się, by zobaczyć przyczynę zamieszania.

Jednym z nich był Antoni Fairchilde i szok spowodowany nagłym zobaczeniem brata spowodował, że nogi Anny wrosły w podłogę, opóźniając jej reakcję na tyle, że Ramsey zdążył przepchnąć się obok krynoliny Lucylli i wycelował z pistoletu ku przeciwległej ścianie.

Anna krzyknęła i rzuciła się naprzód.

Nie!

Zobaczyła obłoczek dymu, gdy kurek uderzył w krzemień i padła iskra. Ułamek sekundy później proch w komorze zajął się i rozległa się eksplozja wystrzału.

Lucylla zasłoniła uszy dłońmi i pisnęła, padając do tyłu na czterech strażników, którzy właśnie wkraczali do pokoju. Dwaj z nich upadli razem z nią, tworząc kłębowisko drucianych obręczy i koronkowych halek; dwaj pozostali zdołali ominąć plątaninę nóg i pędem przebiec przez drzwi.

Byli uzbrojeni tylko w piki ozdobione wstęgami, ale te ostatnie były trzymetrowej długości z niebezpiecznie wygiętymi stalowymi czubkami.

Anna czuła, że gorąco wystrzału przelatuje obok jej twarzy, ale pocisk ją ominął i wyrwał głęboką dziurę w jednej z obitych ścian. Emory coś krzyczał, ale nim zdążyła się obrócić i podbiec do niego, Westford wystąpił naprzód i zagrodził jej drogę. Rozpaczliwie próbowała dosięgnąć Emory'ego. Był dość blisko, by chwycić ją za ramię, a ona waliła wokół pięścią i czubkami butów i zdołałaby się uwolnić, gdyby nie straciła równowagi i nie zatoczyła się na róg biurka, uderzając się boleśnie.

Z drugiej strony pokoju, zjedna ręką na złoconej klamce, Emory zawahał się i zawrócił ku niej.

Nie! – krzyknęła Anna. – Uciekaj szybko! Ratuj się! Rób to, co musisz, ja sobie poradzę!

Wartownicy byli już przy biurku i rzucili się ku przeciwległym drzwiom, z pikami wzniesionymi w morderczych zamiarach. Ramsey był tuż za nimi, krzycząc i machając pistoletem. Dwaj pozostali wartownicy podźwignęli się na nogi, odsuwając z drogi wściekłą i wciąż szlochającą Lucyllę.

Ciemne oczy Emory'ego napotkały wzrok Anny. Popatrzył na nią bezradnie przez jedną pożegnalną chwilę, nim się obrócił i skoczył w drzwi, które zatrzasnął tuż przed nosem wartowników, a ci wbili w nie końce pik, odłupując drzazgi i kawałki złoceń.

Anna zaczęła kuśtykać boleśnie za nimi, ale została mocno przytrzymana przez brata, który żelaznym chwytem wziął ją za ramię.

Zaraz, zaraz. Nie tak prędko młoda damo!

Na litość boską, Antoni, puść mnie!

Anna? Anno, czy to... dobry Boże, czy to ty?

Antoni, błagam cię! Puść mnie!

Zaskoczony odkryciem, że pod maską przybraną cekinami kryła się jego siostra, istotnie zaczął zwalniać chwyt. Rzeczywiście, miała szansę się wyśliznąć i całkiem uwolnić, gdyby druga złowieszcza postać, cała w czerni, nie wynurzyła się za nią i nie chwyciła jej mocno za drugą rękę.

Okręciła się na pięcie, zamierzając się bronić, rozdając wokół ciosy złotym nożem do papieru, który chwyciła z biurka regenta, ale w ostatnim momencie rozpoznała surowe zimne spojrzenie i kwadratową szczękę markiza Barrimore'a. Opuściła niezgrabnie rękę, ukrywając broń w fałdach spódnicy, w czasie gdy on sięgnął do jej twarzy i pospiesznie zdarł ozdobną maseczkę.

Jego wyraz twarzy, jeśli to możliwe, stał się jeszcze twardszy i zimniej szy, gdy upewnił się, kogo właśnie zdemaskował.

Proszę pana – zawołała. – Proszę mi pozwolić iść za nim.

Barrimore utkwił w niej nieruchome spojrzenie. Jej twarz i szyję

okrywała warstwa teatralnego podkładu do charakteryzacji, zmieszanego ze srebrnym pyłem, który iskrzył się milionem światełek maleńkich jak ostrze szpilki. Oczy miała pełne łez, a wargi jej poruszały się, szepcąc błagalnie jakieś uzasadnienia, ale on tylko chwycił ją mocniej i zacisnął usta w ponurą linię.

Obawiam się, panno Fairchilde, że nie mogę tego uczynić.

Westford zbliżył się do nich.

Istotnie, jest pani prawie w tak trudnym położeniu, jak zbiegły pan Althorpe, i zapewniam panią, że wszystkie łzy świata nie wzbudzą dla pani cienia współczucia.

Anna nawet nie zdawała sobie sprawy, że łzy zaczęły ściekać jej po policzkach, ani nie słyszała pytań, które brat syczał jej do ucha. Ledwie docierało do niej, że znajduje się między Antonim i Barrimore'em, którzy niosą ją, trzymając pod ręce przez przedpokój i do ośmiokątnego westybulu i że w ślad za nimi postępuje Ramsey ze strażnikami. Mgliście zauważała zaciekawione twarze zwracające się ku niej, ale wszystkie jej myśli i obawy krążyły wokół Emory'ego. Tej nocy Carlton House było strzeżone jak forteca przez setkę strażników czekających przed pałacem w pełnej gotowości, by odprawić nieproszonych gości, i drugą setkę wewnątrz, czuwającą, by bezcenne skarby regenta nie zabłądziły do czyjejś kieszeni. Nieuzbrojony mężczyzna w zielonych rajtuzach nie miał lekkiego zadania, starając się im wymknąć.

Z westybulu skierowali się, mijając tłum podnieconych, gapiących się gości, w dół wąskim przejściem dla służby, ukrytym za fałdami kotar.

Antoni musiał puścić ramię siostry i cofnąć się, bo miejsca na schodach starczało ledwie dla dwóch osób idących obok siebie. Gdy zeszli na sam dół, dwoma krokami wysforował się naprzód, by pokazać drogę prowadzącą krótkim korytarzykiem do kuchni, jak można było łatwo zgadnąć po zapachach i trzech drzemiących służących, których minęli po drodze.

W kuchni, tak obszernej, jak należało się spodziewać w domu, gdzie przyjmowano nieustannie tłumy gości, roiło się od służących, kucharzy i dziewek do pomocy, którzy uwijali się jak w ukropie, by zakończyć przygotowania do obiadu. Nie dawało się przejść między nimi, choć widać było wyraźnie, którędy przedarli się Emory i ścigający go wartownicy.

Wzdłuż ich drogi leżały na podłodze porozrzucane tace, a przy nich jedna ze służących stała, lamentując, w sukience ociekającej zupą.

Tędy – powiedział Barrimore, ciągnąc Annę wzdłuż ściany ku jeszcze jednym drzwiom. Antoni przytrzymał je otwarte, by mogli przejść.

Pierwszą rzeczą, którą poczuli, był podmuch zimnego wiatru. Kilka kamiennych stopni prowadziło do tylnego podjazdu, którym dostarczano produkty do kuchni. Dalej rozciągały się zabudowania mieszczące stajnie, wozownię i pralnie.

Każdy skrawek podwórza między budynkami był zastawiony powozami gości. Krzyki i rżenie koni wskazywały prawdopodobną drogę ucieczki Emory'ego, obstawioną przez strażników, teraz już co najmniej kilkunastu, pod wodzą pułkownika Ramseya, podążającego świeżym tropem. Antoni zanurzył się w powodzi końskich ciał i wypolerowanego hebanu, ale Barrimore wolał pozostać w zasięgu migotliwego światła latarni jednego z powozów.

Proszę – zawołała Anna. – Pan nic nie rozumie. Oni próbują zabić niewinnego człowieka.

Większość cel w Newgate zajmują niewinni ludzie, panno Fair– childe – odpowiedział sucho. –1 większość z nich umiera, do ostatniego tchu zapewniając o swej niewinności.

Ale Emory naprawdę jest niewinny. Wiem to na pewno.

Jestem pewnien, że pani to wie, bo w przeciwnym razie, nie byłaby pani tak kompletnie ślepa na swoje zobowiązania wobec rodziny, a także na lojalność dla swego króla.

Emory Althorpe jest równie lojalny, jak i pan. Cały czas, kiedy był we Francji, pracował dla króla i ojczyzny, szpiegując dla naszego rządu. Jak pan sądzi, dlaczego podejmowałby tak straszliwe ryzyko, zjawiając się tutaj dziś wieczór?

Nie potrafię wykoncypować żadnego powodu, panno Fairchilde.

Przybył tu, by się spotkać z lordem Westfordem!

Kamienna twarz pozostała obojętna, choć jej właściciel nerwowo okręcił sygnet na palcu.

Z lordem Westfordem, słyszy pan?

Zapewniam panią, że mam doskonały słuch.

No to dlaczego pan mnie nie słucha! Emory Althorpe został zwerbowany, a raczej zmuszony szantażem przez lorda Westforda, by udawał pirata i rozbójnika w celu szpiegowania Francuzów! Tak dobrze wykonał to zadanie, że przyszli do niego, gdy układali plany wyratowania Bonapartego z Elby. Emory wysłał Westfordowi meldunek – meldunek, którego lord Westford, jak zapewnia, nie otrzymał.

I tak opowiadała dalej, zdając mu sprawę najdokładniej jak potrafiła, z rozmowy w Błękitnym Aksamitnym Pokoju, a potem, w ostatecznej rozpaczy, wyrzuciła z siebie wszystko, co mogła sobie przypomnieć z minionego tygodnia, zaczynając od swego spaceru po plaży tego brzemiennego w skutki poranka, kiedy znalazła Emory'ego na pół utopionego i nieprzytomnego.

Ciągnęła swą opowieść, wyjaśniając, że ocknął się, lecz utracił pamięć o wszystkim, co się z nim działo, że uprowadził ją z ulicy w Tor– quay, to prawda, ale tylko po to, żeby zyskać na czasie. Kiedy omal nie padła ofiarą zawodowego korsykańskiego zabójcy, dobrowolnie towarzyszyła Althorpowi do Londynu, bo uwierzyła, że mówi prawdę.

On ma dowody zamknięte w kasie na swym okręcie, i jeśli mu się nie pozwoli ich przynieść, nie tylko że sam zostanie niesprawiedliwie skazany za zdradę, ale lord Westford – o ile mówi prawdę – nigdy nie odkryje, kto w jego gabinecie naprawdę jest zdrajcą, który przejmował autentyczne meldunki i wysyłał na nie sfałszowane odpowiedzi. Co więcej, oni nie będą mogli udaremnić nowego planu ułatwienia ucieczki Napoleonowi, jeśli, w istocie, już nie został zrealizowany.

Bez tchu, wyczerpawszy wszystkie argumenty, tracąc grunt pod nogami, Anna nie zauważyła, że Barrimore rzucił w jej stronę ostre spojrzenie.

Co pani ma na myśli? O czym pani mówi? O jakim nowym planie?

Ocierała policzki wierzchem dłoni, rozmazując łzy i srebrny makijaż, i nie dosłyszała pytania Barrimore'a, dopóki go nie powtórzył.

Nie znam szczegółów, milordzie. Emory też nie, ale jest przekonany, że wskazówka znajduje się gdzieś w dokumentach, które ma na swoim okręcie. Ten zabójca – Cipriani – żądał, żeby Emory oddał list, który ukradł. Nie wiem na pewno, ale może w tym liście jest coś takiego, co odsłania ten plan lub dekonspiruje szpiega. Wiem z całą pewnością,

że Cipriani był gotów na wszystko, byle tylko Emory nie wydostał się żywy z Torbay. On nawet był gotów mnie zabić, gdyby Emory go nie obezwładnił i nie odstrzelił mu dłoni. Po co by Cipriani robił to wszystko, gdyby się nie bał, że Emory odkryje ich plan i ich powstrzyma? Dlaczego lord Westford zaklinał się, że nie otrzymywał ani nie wysyłał żadnych meldunków, jeśli tak nie było naprawdę, a jeśli tak, to w sztabie wojennym musi być zdrajca, któremu tak samo zależy na schwytaniu lub zabiciu Emory'ego Althorpe'a, jak i naszemu rządowi. Kto mógł mieć dostęp do meldunków? Kto znał właściwy szyfr?

Barrrimore nie podzielał jej entuzjazmu i nie kwapił się do rozwiązywania zagadki. Natomiast wciąż wpatrywał się w nią w niemym zdumieniu.

Powiedziała pani, że odstrzelił dłonie temu zabójcy?

Kiwnęła głową i nie mając czym wytrzeć nosa, użyła swego mankietu.

Tylko jedną. Drugą ja odstrzeliłam.

Pani! Nie, nie, nie trzeba. Nie chcę o tym słuchać.

On nazywa się Cipriani. Franceschi Cipriani. Nazywają go też inaczej... Le Couteau, zdaje się, że tak słyszałam do Emory'ego. To znaczy „nóż".

Tak. Słyszałem o nim.

Słyszał pan?

Wymienia się go wśród najbliższych doradców Bonapartego.

Jestem pewna, że się do nich zalicza, jeśli brał udział w planowaniu nowej ucieczki.

Barrimore zapatrzył się na morze pojazdów, zimnym spojrzeniem śledząc dziesiątki latarń kołyszących się wśród ogrodów różanych.

I mówi pani, że Althorpe ma obciążające dokumenty na pokładzie okrętu?

Przytaknęła.

Na „Nieustraszonej". Ona stoi w Gravesend z załogą aresztowaną i trzymaną pod kluczem.

Więc możemy przyjąć, że ten pani pupil, pan Althorpe udał się właśnie tam, jeśli mu szczęście sprzyjało i nie został schwytany – powiedział Barrimore zamyślony. – Z pewnością tak bym zrobił na jego miejscu, i to jak najszybciej, nim Westford nie dojdzie do tego samego wniosku i nie wyśle pułku dragonów w ślad za nim.

Odetchnął głęboko i po chwili znów chwycił Annaleę za ramię i poprowadził ją wokół olbrzymiego dziedzińca aż na sam przód rzędu powozów. Bez słowa wybrał jeden z nich, zaprzężony w parę mocnych koni i otworzył drzwiczki.

Proszę wsiadać.

Anna zawahała się. To nie była berlinka, i sądząc z herbu na drzwiach, powóz nie należał do Barrimore'a.

Co robimy? Dokąd mamy jechać?

Pomogę pani ulotnić się stąd. O ile, oczywiście, nie woli pani pozostać i poznać osobiście wnętrze celi więziennej.

Anna poczuła, że robi jej się słabo.

Czy to znaczy, że pan mi wierzy? Wierzy pan w niewinność Emo– ry'ego?

To znaczy, że jestem głupcem – odrzekł spokojnie. –1 mocno wierzę, że pożałuję swego braku rozwagi, nim upłynie ta noc. A teraz proszę wsiadać, zanim ktoś wpadnie na pomysł, żeby zamknąć bramę wjazdową. Hej tam!

Strzelił palcami i przywołał grupę stajennych wałęsających się nieopodal.

Lady źle się poczuła. Trzeba ją zaraz zawieźć do domu, a nie mogę znaleźć mojego powozu. Zapłacę za kłopot dziesięć gwinei i zostawię list do właściciela, z wyjaśnieniem.

Stangret pojazdu odłączył się od grupki i wystąpił naprzód.

Z przyjemnością zawiozę pana, milordzie, dokąd pan sobie życzy.

Barrimore wręczył mu banknot dziesięciofuntowy, który natychmiast

zniknął w jego wewnętrznej kieszeni, a potem pomógł wsiąść Annalei.

Dokąd mam jechać, milordzie?

Do Gravesend – odpowiedział markiz głosem ściszonym, tak że nikt inny go nie mógł słyszeć. –1 jeśli dowieziesz nas tam przed północą, dobry człowieku, dostaniesz za fatygę drugie dziesięć gwinei, a następne dwadzieścia, jeśli wystarasz mi się o pistolet i naboje.

Mężczyzna mrugnął jednym okiem i dotknął brzegu kapelusza.

Tak jest, milordzie. Będzie pan na miejscu na czas, by usłyszeć jak zegar bije dwunastą. Tak się składa, że mam ze sobą pistolet i muszkiet. Dla obrony przed nocnymi zbójami, rzecz jasna. Nie wspominając – dodał ze znaczącym mrugnięciem – o rozgniewanych mężach.

22

iD zaleńcza jazda do Gravesend kosztowała po drodze jeszcze parę gwinei. Wyczerpane i okryte pianą konie dwukrotnie zmieniano na świeże w stacjach pocztowych; u gospodarza innej stacji zakupiono płaszcz

z kapturem dla Annalei. Przedtem siedziała w kącie powozu skulona pod fałdami cieniutkiej sukni, a zabłąkany promień księżyca oświecał blaskiem jej twarz. Była zziębnięta, wystraszona, speszona. Nie miała pojęcia, jakie są zamiary Barrimore'a. Nie była pewna, czy przekonała go o niewinności Emory'ego, ani czy nierozważnie nie zdradziła człowieka, którego kocha przed człowiekiem, którym pogardza.

Przepraszam pana – powiedziała w pewnym momencie, przerywając napiętą ciszę, która zapanowała w powozie, gdy wyjechali za miasto. – Zachowywałam się lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie i... i wiem, że nie mogę mieć nadziei, że pan mi wybaczy. Rozumiem też, że pana nienawiść do mnie mogła wpłynąć na pana opinię o panu Althorpie, ale naprawdę, przysięgam panu, niech Bóg mi będzie świadkiem, że nie było moim celem naumyślnie pana zranić czy wprawić w zakłopotanie.

Panno Fairchilde...

Nie, proszę. Proszę mi pozwolić skończyć. Nie zaprzeczam, że nie byłam przychylna... planom nawiązania intymniejszej więzi między nami. Proszę mi również wybaczyć, że mówię o tym pierwsza, ale moja rodzina była prawie przekonana, że był pan bliski złożenia mi propozycji małżeństwa, a ja rozpaczliwie szukałam sposobu, by odwieść pana od postawienia mnie w sytuacji, w której będę musiała panu odmówić...

zamilkła na chwilę, by zwalczyć suchość w gardle. – Ale z pewnością nie poszłam na skały tamtego dnia specjalnie po to, by pana obrazić.

Pocałunek, którego pan był świadkiem, po prostu... przypadkiem się zdarzył. Moje nieroztropne gwałtowne zachowanie zaskoczyło pana Althorpe'a tak samo, jak musiało zaskoczyć pana.

Gdy wyrzuciła z siebie to wyznanie, posłyszała tarcie wełny o wełnę, gdy markiz poruszył ręką.

Z tego co wiem o panu Althorpie, on sam jest dużo więcej niż zwykłym gwałtownikiem.

On nigdy nie działał bez szacunku wobec mnie i mojej ciotki – powiedziała szeptem. – Nigdy nie zmusił mnie, bym zrobiła coś, czego sama nie chciałam. W rzeczy samej, nawet gdy mnie uprowadził z alejki w Torąuay, jakaś cząstka mnie cieszyła się niewymownie, bo przedtem myślałam, że już go więcej nie spotkam. Nigdy nie myślałam, że on po mnie wróci. Myślałam... – jej głos załamał się bezradnie, i on za nią dokończył zdania.

Myślała pani, że będzie zmuszona znosić moje towarzystwo całą drogę powrotną do miasta. I może nawet jeszcze dłużej.

Nie. To nie tak. Nie chodziło o pana towarzystwo, milordzie. Po prostu czułam, że wolałabym być gdzie indziej.

Nad ich głowami kłębiły się zwały chmur, z kilkoma prześwitami, przez które pobłyskiwało światło księżyca. Barrimore nie zapalił lamp wewnątrz powozu i musiała polegać na swym wyczuciu, by rozpoznać, czy się poruszył i czy patrzy w jej stronę.

Teraz patrzył na nią, czuła to wyraźnie. Przyglądał jej się z tą ponurą pogardą i potępieniem, które tak ją przerażały, gdy myślała o długiej podróży z nim z Torbay do Londynu.

Pani go kocha?

Pytanie było dla niej zupełnym zaskoczeniem, ale odpowiedziała bez poczucia winy.

Tak. Z całego serca.

Z całego serca – mruknął. – Zdaje mi się, że to bardzo dużo, panno Fairchilde. Tak dużo, że ja z trudem potrafię sobie to wyobrazić lub zmierzyć. – Po kolejnej, przedłużającej się chwili milczenia zapytał: – I to uczucie jest odwzajemnione? Czy on zadeklarował swe uczucia równie bezwarunkowo?

On... tak. Powiedział, że mu na mnie zależy.

Zależy mu? Niezbyt wiążąca deklaracja ze strony człowieka, który kawał swego dorosłego życia poświęcił na zaspokajanie swej fascynacji wiatrem i morzem. Czy przewiduje pani, że będzie zadowolony z osiedlenia się na wsi i hodowania owiec, gdy ta awantura się skończy?

Annalea mocno zacisnęła splecione dłonie.

Nie wspominał o planach na przyszłość.

Ani nie powiedział pani zbyt wiele o swojej przeszłości, skoro jest dotknięty amnezją, chociażja zaryzykowałbym twierdzenie, że trudno jest zapomnieć tryb życia, jaki prowadził, niezależnie od siły uderzenia w głowę. W pewnych kręgach jego wyczyny przeszły do legendy.

Tak, ale on z każdym dniem coraz więcej sobie przypomina.

I dzieli się z panią każdym szczegółem, który sobie przypomni?

Widzi pani, oskarżenia o piractwo i przemyt nie są bezpodstawne. Uniknięcie brytyjskiego sądu było jednym z głównych motywów, gdy zgodził się na współpracę z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.

Rozmowa na tym się urwała i przez resztę drogi do Gravesend podróżowali w milczeniu. Annaleę piekły oczy, zapuchnięte od płaczu, całkiem opadła z sił i przez kilka kilometrów udało jej się zdrzemnąć w rytm miarowego turkotu kół.

Obudziła ją jakaś zmiana w tym odgłosie. Pojazd zwalniał, toczył się po twardszej nawierzchni tłuczniowej i zjeżdżał w dół ku miastu. Gdy wychyliła się, by popatrzeć w okno, dojrzała światła budynków stłoczonych wzdłuż linii brzegowej portu. Więcej świateł połyskiwało dalej na

wodzie, gdyż latarnie zawieszone na masztach odbijały się od pokładów małej flotylli statków kupieckich zakotwiczonych w porcie Gravesend.

Wspomniała pani, że miał się tu z kimś spotkać. Czy wie pani, gdzie to spotkanie miało nastąpić?

W tawernie – odpowiedziała, trąc zaspane oczy. – Pod Rogatym Bykiem, czy jakaś podobna nazwa, jak mi się zdaje.

Cichy śmiech Barrimore'a zaskoczył ją tak, że obróciła się, by mu spojrzeć w twarz.

Proszę wybaczyć mi niewczesną wesołość, ale nie ma pani zadatków na dobrego szpiega. Na przestrzeni dwóch godzin zdradziła pani miejsce przebywania tego dżentelmena i jego zamiary. Skąd, u diabła, pani wie, że nie mam zamiaru pojechać wprost do najbliższego garnizonu i wysłać stu żołnierzy, by otoczyli tawernę i go aresztowali, albo posłać ich na „Nieustraszoną", żeby zaczaili się na niego na pokładzie?

Serce Anny zwolniło uderzenia i zaczęło kołatać jej w piersi. Wyprostowała się, by w mroku dojrzeć twarz Barrimore'a. Wyjechali z Carl– ton House zbyt szybko, żeby zdążył zabrać kapelusz, rękawiczki lub płaszcz, i przyszło jej do głowy, że prawdopodobnie nigdy przedtem nie podróżował w stroju tak niekompletnym. Włosy, zwykle precyzyjnie ułożone w fale i loki, łagodzące linię wysokiego i szerokiego czoła, rozsypały się w nieładzie. Krawat miał rozluźniony, górne guziki satynowej kamizelki rozpięte.

Gdy pomyślała o jego czole, o jego twarzy, przypomniał jej się sekretarz regenta. Usprawiedliwiał się, że nie poznał „lorda Barrimore" w kostiumie, a przecież prawdziwy lord Barrimore był na przyjęciu w swym zwykłym, nienagannie skrojonym ubraniu i w ogóle nie był przebrany.

I drugi obraz błysnął jej w pamięci; w bibliotece był ktoś siedzący w fotelu przed kominkiem. Oparcie fotela nie pozwoliło jej dostrzec więcej niż rękę trzymającą kieliszek brandy. Ale widziała czarny rękaw z białym mankietem; ktokolwiek to był, też nie nosił kostiumu.

To pan był w bibliotece dziś wieczorem z lordem Westfordem – powiedziała zdumiona, że słyszy własny głos poprzez głośny szum w uszach.

Tak, ja.

A jednak pańskie nazwisko nie było zaznaczone na liście gości przy głównym wejściu.

Główne wej ścia przysparzaj ą czasem kłopotów, a książę regent może dość ostro potraktować gości, którzy wolą nie uczestniczyć w zabawie.

O ile nie mam nic przeciwko panu Althorpe'owi paradującemu w zielonych pończochach z wymalowaną twarzą, ja sam prędzej bym sobie

powbijał drzazgi pod paznokcie, niż się tak pokazał. Co więcej, wróciłem właśnie z podróży, przejechawszy pół kraju w idiotycznej misji, jak się okazuje: w celu sprawdzenia prawdziwości pogłosek o przybyciu na nasze brzegi pewnego dżentelmena. Co gorsza, spędziłem ostatnie dwa dni zamknięty jak w pułapce w karecie z jego gadatliwą szwagierką. Z radością zrezygnowałbym z całej uroczystości na rzecz butelki brandy i okładu z lodu na czoło, gdyby nie paląca konieczność widzenia się z Westfordem i powiadomienia go, że nasz były nadzwyczajny szpieg istotnie wylądował w Torbay, ale jakimś cudem uniknął schwytania.

Nasz... szpieg?

Moja droga Annaleo, nie mogę się spodziewać, że pani o tym wie, bo w przeciwnym razie nasze konspiracyjne działania byłyby bardzo nieudolne, ale pracowałem z Westfordem przez ostatnie pięć lat, pomagając mu porządkować i tłumaczyć informacje, które otrzymywał codziennie od szpiegów rozlokowanych po całej Europie. Co więcej – a będzie to dla pani na pewno ogromnym szokiem – wiem dużo więcej o Emorym Al– thorpie, niż pani ma szansę kiedykolwiek się dowiedzieć. Wiem, skąd się wywodzi, wiem o jego rodzinie, wiem, że ojciec go bił, znam nazwisko pierwszej służącej, z którą poszedł na siano. Wiem o bracie, który wierzy, że urosły mu skrzydła i że potrafi fruwać, i proszę mi wierzyć, po dwóch godzinach w powozie z tą piekielną kobietą, potrafię nawet zrozumieć, że wolał zostawić to wszystko za sobą i uciec na morza.

Wiem także, jak i kiedy go zwerbowano, i że był uważany za nasze najcenniejsze źródło informacji na kontynencie, póki coś nie sprawiło, że zmienił front. Połowa szyfrowanych rozkazów, które otrzymywał, w istocie była napisana moją ręką i tylko podpisana przez Westforda.

Anna znieruchomiała.

Nie jestem p... pewna, czy rozumiem, o czym pan mówi.

Mówię... – pochylił się naprzód, a skórzane siedzenie cicho zaskrzypiało – że jeśli w bardzo małej, starannie dobranej grupie zaufanych współpracowników Westforda jest zdrajca... to musi zostać wykryty. Co więcej, jeśli istnieje na to dowód, a Althorpe go ma, to trzeba ten dowód znaleźć i zabrać jak najszybciej do Londynu.

Jego głos był jak tuman opadającej mgły. Cichy i chłodny, zmroził Annaleę do kości. Barrimore pracował dla Westforda. Wiedział wszystko o roli Emory'ego w wojnie. Wręczał rozkazy...

Czy również je zamieniał? Albo ukrywał? Przepisywał rozkazy w innej wersji za plecami Westforda?

Jej ręce zacisnęły się mocno w pięści i obróciła się, udając, że wpatruje się intensywnie w okno. Co ona najlepszego zrobiła? Doprowadzi–

ła Barrimore'a prosto do Emory'ego, ale o czyje właściwie interesy troszczył się markiz? Jeśli Emory dysponował dowodem, który demaskował zdrajcę w gabinecie Westforda, i jeśli tym zdrajcą jest sam markiz Barrimore, to kto jak nie on, chciałby ten dowód znaleźć i zniszczyć, nim zostaną wyjawione jego zbrodnie?

Powinna była od samego początku coś podejrzewać. Zawsze był taki zimny, taki powściągliwy i nieprzystępny, i nagle tego wieczoru stał się ciepły i rozmowny, życzliwy, współczujący...

Anna omal głośno nie jęknęła. Musi coś zrobić, to oczywiste, ale co? Powinna ostrzec Emory'ego, ale jak? Nie było nawet sposobu, by dowiedzieć się, czy udało mu się wydostać z Carlton House, czy pojechał prosto do Gravesend, czy już dotarł na miejsce, by stawić się na spotkanie z Seamusem Turnbullem.

Gwałtowne stukanie w ścianę powozu przyciągnęło uwagę Anny z powrotem do markiza Barrimore'a. Otworzył zasuwaną przednią ściankę i rozmawiał ze stangretem, wydając mu polecenie znalezienia tawerny Pod Rogatym Bykiem.

Tawerny, której nazwę sama mu bezmyślnie wypaplała.

Rozwarła pięści i wytarła spocone dłonie o płaszcz. Palcami zawadziła o jakiś metal wystający z boku ławki i wtedy przypomniała sobie o nożu do papieru, który ściągnęła z biurka regenta. Ukryła nóż w fałdach sukni, a potem, gdy na dziedzińcu pożyczyli powóz, wepchnęła między ścianę a poduszkę. Ostrze było długie i niezwykle ostre, i choć ani przez chwilę nie wyobrażała sobie, że mogłaby nim dźgnąć żywe ciało, to jednak stanowiło dla niej pociechę, że nie jest tak bezbronna, jak Barrimore przypuszcza.

***


Anna przestała zwracać uwagę na wygląd i zapachy portowych knajp.

Rzeczywiście, gdyby ktoś przeniósł obskurną tawernę Pod Rogatym Bykiem w inne miejsce i zastąpił nią lokal Pod Wesołym Majtkiem, nikt nie zauważyłby różnicy. Powietrze cuchnęło rybami i morską wodą, rynsztoki były zapchane nieczystościami. Para wychudzonych psów warczących i kłapiących zębami nad smakowitym kawałkiem kości przed wejściem do gospody, umknęła ze swoją zdobyczą, gdy drzwi powozu się otworzyły i Barrimore wysiadł na zabłoconą drogę.

Otoczenie wyraźnie nie zrobiło na nim najlepszego wrażenia. Stangret zmarnował trochę czasu i kilka razy źle skręcił, zanim ustalono właściwą nazwę lokalu, i chociaż wszędzie naokoło paliły się światła

i dochodził gwar, sama tawerna była ciemna i cicha i miała pozamykane okiennice i drzwi. Stangret też nie był zachwycony i jeszcze nim zobaczył ostre spojrzenie, które Barrimore rzucił w jego stronę, sięgnął pod siedzenie i ułożył naładowaną rusznicę w poprzek kolan.

Proszę tu czekać – mruknął markiz i zaczął zamykać drzwi powozu.

Jeśli on tu jest, może nie uwierzyć, że pan przybył mu pomóc – odezwała się Anna, mając nadzieję, że drżenie, które czuła w gardle, nie odbije się w jej głosie. – A jeśli go tu nie ma, to podejrzewam, że pan Turabull może pana zastrzelić bez zbędnych pytań.

Barrimore niechętnie przyznał słuszność jej rozumowaniu.

Więc niech pani stanie za mną i jeśli każę pani wracać biegiem do powozu, zrobi to pani natychmiast, czy to całkiem jasne?

Twarz Anny była częściowo ukryta pod kapturem płaszcza, ale mógł dostrzec, że kiwnęła głową. Zobaczyła, jak klepie ręką wypukłość pod żakietem i domyśliła się, że tam ukrył pistolet skałkowy, który dał mu stangret.

Zbliżył się do drzwi i dwa razy mocno zastukał zgiętymi palcami.

Anna podeszła za nim, muskając lekko dłonią kieszeń płaszcza, w której ukryła nóż. Noc była dość chłodna, by jej oddech zamieniał się w mgiełkę, dość wilgotna, by dodatkowo zwilżyć jej skronie, na których już połyskiwały kropelki potu.

Barrimore znów mocno zastukał, a dwa kundle porzuciły kość i zaczęły szczekać. Z okna na piętrze dalej na tej samej ulicy rozległ się krzyk; gniew skierował się najpierw na psy, a potem na trzecią z kolei kanonadę pięści walących w drzwi tawerny.

Zamkli nas – dobiegł zza drewnianych listewek stłumiony głos. – W środku jest febra. Ugaście pragnienie gdzie indziej.

Nie dokucza mi pragnienie – odpowiedział Barrimore ściszonym głosem, napierając na pęknięcie framugi. – Przybyłem z Londynu w sprawie wielkiej wagi.

Przecie mówię, że zamknięte. Przyjdź pan rano.

Rano może być za późno. Człowiek, z którym się przyszedłem zobaczyć...

Nie ma go. Mówię panu. Nikogo tu nie ma oprócz mnie i dwóch dziobatych dziwek.

Barrimore poczekał chwilę, potem zasyczał:

Przyszedłem się widzieć z Emorym Althorpe'em. Czy on tu jest?

Po drugiej stronie drzwi nastąpiła pauza, nim obojętny głos zapytał:

A kto on taki i kto miałby go szukać?

Moje nazwisko jest mało ważne. Ja... – Barrimore lekko się zakrztu– sił, gdy poczuł na karku lufę, zmuszającą go do uderzenia czołem w drzwi.

Stojąca za nim Anna nie zdążyła zareagować, gdy z mroku wyłonił się cień ludzkiej postaci i odciągnął ją w tył, objąwszy ramieniem jej talię. Druga ręka intruza mocno zacisnęła sięnajej ustach, tłumiąc okrzyk zdziwienia. Kątem oka Anna dostrzegła, że trzeci mężczyzna już wspina się na kozioł powozu i z pistoletu z odwiedzionym kurkiem mierzy prosto między oczy przerażonego stangreta.

Pytamy j eszcze raz – szczeknął pierwszy mężczyzna prosto w ucho Barrimore'a. – Coś ty za jeden?

Moje nazwisko nie ma tu większego znaczenia, ale muszę was ostrzec, że młoda dama, którą maltretujecie, to panna Annalea Fairchil– de. Jest tu pod moją opieką i jeśli spadnie jej włos z głowy, zapłacicie, i to drogo, za ten afront.

Człowiek z pistoletem nie miał szansy odpowiedzieć na wyzwanie, bo odsuwany skobel zgrzytnął Barrimore'owi prosto w ucho i drzwi otworzyły się gwałtownie.

Choć sam był wysokiego wzrostu, markiz musiał zadrzeć głowę, by spojrzeć w twarz Seamusa Turnbulla. Irlandczyk przyjrzał się uważnie Annalei, nim mruknął na swoich ludzi, by wprowadzili do środka zarówno ją, jak i Barrimore'a. Trzeci mężczyzna trącił stangreta pistoletem i chwilę później pojazd odjechał.

Annaleę wciągnięto przez ciemne odrzwia i postawiono obok Bar– rimore'a na czas zamykania i ryglowania drzwi. Na chrząknięcie Seamusa Turnbulla zapalono dwie lampy. Jedną ktoś uniósł tak, że światło padło na twarz Anny.

Ciągle jeszcze miała resztki srebra na twarzy i włosach, migoczące lekko w żółtej poświacie, i efekt ten ukazał się zdumionym zielonym oczom.

Co, na rany Chrystusa, panienka tu robi? Skąd panienka wiedziała, gdzie nas znaleźć i kto to może być ten cudak, którego panienka tu przyprowadziła?

Czy Emory tu jest? – spytała niecierpliwie. – Czy wydostał się bezpiecznie z Carlton House?

Pewnie, że się wydostał – rozległ się znajomy głos z drugiego końca pokoju. – Choć nie pomógł mu w tym kolczasty żywopłot, który był próbą dla męskich ambicji.

Anna obróciła się i zobaczyła jasną plamę w kącie, cień jakiejś osoby ubranej w koszulę z długimi rękawami i czarne spodnie.

Emory! – Przepchnęła się obok Barrimore'a, przebiegła przez pokój i rzuciła się w ramiona Althorpe'a. Bez wahania pochwycił ją i obróciwszy, by zasłonić przed wścibskimi oczami pozostałych mężczyzn w pokoju, pocałował ją mocno w usta. Gdy się rozdzielili, chwyciła ustami

powietrze i przesunęła dłonią, po jego policzku. Na twarzy i szyi miał mnóstwo zadrapań, w miejscach, gdzie kolce rozdarły mu skórę. Jedną rękę miał owiniętą zwojem bandaża poplamionego na różowo. – Dobry Boże! – wy dyszała. – Czy nic ci się nie stało?

Nie przejmuj się mną. Jak się tu dostałaś? Jak zdołałaś uciec Bar– rimore'owi?

Wcale nie uciekałam – powiedziała. Na krótko jej uwagę pochłonęły plamy na jego koszuli, gdzie przesiąkła krew ze skaleczeń i zadrapań na jego torsie i rękach. – On tu jest. Przywiózł mnie z Londynu.

On cię przywiózł? – Emory i wlepił wzrok w postać w drzwiach, a jego rysy ściągnęły się pod wpływem zdumienia. – Barrimore?

Markiz lekko się skłonił.

Althorpe. Trudno cię przyskrzynić.

On ma broń – krzyknęła Anna. – Pod surdutem. Z lewej strony.

Seamus zareagował na jej alarmujący ton, pchnął markiza na ścianę

i przeszukał połę jego surduta, by znaleźć wypolerowany pistolet wystający zza pasa.

To on – powiedziała Anna. – On jest tym zdrajcą. Wie, że jesteś niewinny i przybył tu, żeby odnaleźć dowód swej winy i zniszczyć go, nim zostaną ujawnione jego zdradzieckie czyny!

Ja mam być zdrajcą? Dobry Boże, Annaleo! Pani myśli, że ja...?

Że mógłbym...? – zamilkł niepomiernie zdumiony. – Co zrodziło tak absurdalną myśl w pani głowie?

Sam mi pan to wyznał w powozie, mówiąc, że wiedział pan wszystko o działaniach Emory'ego we Francji.

Zwróciła się do Emory'ego:

Przyznał się, że pracuje dla Westforda i wie wszystko o twojej misji szpiegowskiej we Francji. Widział meldunki, które przysyłałeś. Sam wielokrotnie pisał dla ciebie dyspozycje i mógł łatwo je fałszować.

Istotnie, to ja pisałem niektóre – potwierdził Barrimore. – Ale nie wszystkie. I nie byłem jedyną osobą, która miała dostęp do szyfrów.

W ciągu tych tygodni po wylądowaniu Bonapartego w Antibes, przychodziło dziennie dwieście albo i trzysta meldunków. Sama ich mnogość wymagała od nas zatrudnienia kilkunastu dodatkowych ludzi do wyławiania z tej masy ważnych informacji.

Co więcej, dałem poważny dowód zaufania przez to, że nie pojechałem prosto do najbliższego garnizonu i nie pozostawiłem sądowi rozstrzygania o winie i niewinności. Po cóż bym to robił, po cóż bym pani pomagał i świadomie wystawiał się na ryzyko, że zostanę splamiony tą samą smołą, co pan Althorpe, gdybym był winien?

Anna powoli odetchnęła.

Więc pan mu wierzy? Wierzy pan, że Emory jest niewinny?

Dam się przekonać, że stał się pionkiem w rozgrywkach po obu stronach Kanału. Nie uwierzę jednak, że wszystkie oskarżenia spoczywające na nim są niesłuszne, w szczególności jeśli chodzi o ostatnie wypadki, które wystawiły panią na nieobliczalne ryzyko!

Przecież mówiłam panu, że poszłam za nim dobrowolnie. To nieprawda, że mnie uprowadził.

Może i nie – odparł spokojnie. – Ale diabelnie dobrze się uwinął, kradnąc pani serce, nieprawdaż?

Anna wpatrzyła się w ocieniony profil, w mocne przystojne rysy, które dotychczas były zbyt surowe. Chociaż markiz Barrimore dobrze potrafił trzymać na wodzy swe emocje, nie mogła się mylić, wyczuwając nutkę żalu w jego głosie, i nie mogła powstrzymać myśli, czyjej cioteczna babka Florencja nie miała w gruncie rzeczy racji. Może naprawdę był w Annie zakochany i po prostu zbyt dumny, żeby to wyjawić?

Pan sam, milordzie, też diabelnie dobrze sobie radzi w takich sprawach – odparła cicho.

Tak, cóż, pomimo uszczerbku, jakiego doznała przed chwilą moja próżność, potraktuję to jako komplement.

Taka była moja intencja.

Emory chrząknął, by przypomnieć im, że nie są sami w pokoju.

Czy mam rozumieć, że doszliśmy do porozumienia? Czy mam powierzyć Seamusowi utopienie w rynsztoku jego lordowskiej mości, czy pozwolimy temu panujeszcze przez chwilę cieszyć się życiem? I, na litość boską, na co ci ten szpikulec?

Anna spojrzała na długi ozdobny nóż do papieru, który ściskała w ręku. Nie pamiętała, żeby go wyciągała z kieszeni, ani nie była pewna, co ma z nim teraz zrobić, nawet gdy surowe twarze mężczyzn wokół niej złagodniały i zaczęły się wykrzywiać w uśmiechu.

Emory schylił się i łagodnie wyjął z jej palców mordercze narzędzie.

Jeśli, jak pan powiada, wierzy pan w moją niewinność – powiedział, spoglądając na Barrimore'a – czy może pan uwolnić mój okręt i wypuścić z więzienia moich ludzi?

A to w jakim celu? Żeby znów pozwolić ci uciec?

Nie – odparł spokojnie Emory. – Tak się składa, że uciekanie piekielnie mnie zmęczyło. Jeśli papiery wciąż są na pokładzie „Nieustraszonej", to nie tylko pomogą mi oczyścić moje nazwisko, ale też dostarczyć wskazówek co do tożsamości prawdziwego zdrajcy. A poza tym, mam złe przeczucia co do tego, co dzieje się w tej chwili w Torbay.

Jak to, w Torbay?

Napoleon ma być przewieziony do Plymouth, gdzie będzie przekazany na pokład „Northumberlanda", a następnie wywieziony na Św. Helenę, nieprawdaż?

Barrimore zmrużył oczy.

Pańskie źródła informacji są doskonałe, bo nie jest to jeszcze podane do publicznej wiadomości, ale wszystko się zgadza. Wysłano rozkaz do kapitana „Bellerofonta", by wyruszył do Plymouth najwcześniej, jak tylko zdoła.

Więc oni muszą zrealizować swój plan zanim okręt opuści Torbay.

Jaki plan? O czym pan mówi? I kto to są „oni"?

„Oni" to prawdziwy zdrajca i wszyscy spiskujący, by pomóc Bonapartemu uciec z wygnania, zanim wyrok zostanie wykonany.

To niemożliwe. On jest pilnowany dzień i noc. Jest na pokładzie okrętu w samym środku brytyjskiego portu, otoczony przez kilkanaście brygantyn najeżonych armatami i pełnych ludzi czekających w gotowości, by ich użyć.

Emory ponuro potrząsnął głową.

Widziałem ten port, widziałem okręty i nastrój pikniku panujący wokół „Bellerofonta", i zapewniam pana, że jestem w stanie dostać się tam, przespacerować się ze starym Boney po pokładzie i oddalić się razem z nim, nie wzbudzając podejrzeń.

Do diabła! To niemożliwe!

Przeciwnie, całkiem możliwe. Żeby udowodnić mój punkt widzenia, pożegluję tam na „Nieustraszonej" i wykonam dokładnie to, co mówię.

„Nieustraszona" jest pod równie dobrą strażą.

Emory uniósł brew.

Mam zamiar ją wyprowadzić na pełne morze przed rannym przypływem.

Barrimore popatrzył na niego zimnym, taksującym wzrokiem.

Niech pan to zrobi. A ja z chęcią stanę na przednim pokładzie obok pana.

Najpierw musimy się dostać na ten pokład – warknął Seamus. – I nie mieliśmy zamiaru przespacerować się nabrzeżem i zagwizdać po zaproszenie na obiad.

Barrimore przyjrzał się potężnemu Irlandczykowi, który patrzył kpiąco na jego elegancko skrojone wieczorowe ubranie. Z lekkim skinieniem głowy, podkreślającym sarkazm, Barrimore sięgnął do węzła swego krawata i zaczął go rozluźniać.

~ Proszę mi zapewnić stosowniejszy ubiór, a będę szczęśliwy, mogąc pana wesprzeć, nie bacząc na metody, jakich pan użyje.

Emory przez chwilę badał szlachetne rysy Barrimore'a, potem skinął na Seamusa.

Przynieś mu jakieś ubranie. I oddaj mu pistolet: skoro jest nas tylko siedmiu, musimy użyć całej siły ognia, jaką dysponujemy.

Jest nas ośmioro – powiedziała spokojnie Anna. – Masz jeszcze mnie.

Wszystkie oczy obróciły się na nią ze zdumieniem. Jej płaszcz rozchylił się, odsłaniając powódź iskrzącego się jedwabiu. Jej trzewiczki połyskiwały kryształkami, twarz i szyja mieniły się gwiezdnym pyłem, włosy zaś, choć potargane w czasie podróży, wciąż były ozdobione maleńkimi gałązkami wplecionymi w loki. Wyglądała żałośnie, nie tylko dlatego, że prosiła o broń, ale że wyglądała w tym brudnym otoczeniu jak osoba z innego świata.

Ufam – powiedział Barrimore do Althorpe'a – że panu ten pomysł wydaje się równie absurdalny, jak i mnie. Więcej niż absurdalny, w istocie, pomimo jej twierdzenia, jakoby odstrzeliła komuś rękę.

Anna uniosła brwi.

Ja naprawdę bardzo dobrze strzelam, jeśli tylko nie znajduję się w pędzącym powozie albo twarzą w twarz z zabójcą.

Barrimore skłonił się.

Całkowicie pani wierzę, panno Fairchilde. Ale wolałbym nie wystawiać pani na próbę. Nas siedmiu zupełnie wystarczy i nie będziemy więcej dyskutować na ten temat. Pozostanie pani tutaj, dopóki my wszystkiego nie załatwimy, nawet gdybyśmy musieli zamknąć panią w jednym z pokoi, by to na pani wymusić.

Czy to ton, jakim Barrimore wygłosił to oświadczenie, czy sam fakt, że uważał, iż wciąż ma nad Anną pewną władzę, sprawiły, że Emory popatrzył na niego i powiedział, niby od niechcenia:

Niestety, wszystkie drzwi zamykają się od środka.

Pan sugerujesz, że nie posłuchałaby rozkazu, który miałby jej samej zapewnić bezpieczeństwo?

Nie mam szczęścia znać panny Fairchilde od tak dawna jak pan, ale moim skromnym zdaniem, skobel pozostałby zasunięty nie dłużej, niż by nam zajęło dotarcie do końca ulicy.

Anna chciała się uśmiechnąć, by pokazać Emory'emu, jaka jest dumna, że traktuje ją jak równą, a nie jak podopieczną, którą się głaszcze po głowie i usuwa z drogi, ale z wyrazu jego oczu pojęła, że bynajmniej nie był zadowolony z sytuacji. Zapytywała się w duchu, czy gdyby to kto inny, nie markiz Barrimore, próbował interweniować, Emory nie zgodziłby się z nim od razu.

Nie może pan poważnie myśleć o wplątywaniu w to panny Fair– childe jeszcze bardziej – ciągnął Barrimore. – Jeśli pozwolimy jej na uczestnictwo w najmniejszej części planu, jaki pan powziąłeś dla odzyskania okrętu, postawi ją to pozycji grożącej natychmiastową zgubą.

Czy została rozpoznana w Carlton House?

Słucham?

Czy ją rozpoznano?

Barrimore na chwilę zatopił się myślach, przypominając sobie, jak zdzierał jej maskę.

Zmuszony jestem przypuszczać, że tak. Był tam jej brat, a pułkownik Ramsey zwracał się do niej po nazwisku, o ile się nie mylę.

W takim razem powiedziałbym, że nie będzie tu bezpieczniejsza niż na pokładzie „Nieustraszonej". Spodziewam się, że wydano nakaz, jeśli nie jej aresztowania za współudział w przestępstwie, to przynajmniej zatrzymania i przesłuchania.

Nakaz? – szepnęła Anna z nabożnym podziwem. – Aresztowania mnie?

Nie masz się z czego cieszyć – powiedział sucho Emory. – Wątpię, czy powinno to być zgodne z aspiracjami dobrze wychowanych młodych dam z towarzystwa.

Powstrzymała się od przypomnienia mu głośno, że jak dotąd raczej nie robiła tego, co powinna robić dobrze wychowana młoda dama, ale błysk jej oczu wystarczył, by chrząknął znacząco.

W każdym razie – powiedział – pomyślimy o poprawie twojego sprawowania w przyszłości. Tymczasem musimy się zatroszczyć o inną nieustraszoną damę.

23

v_–/d czasu, kiedy opuścili tawernę, mgła znacznie zgęstniała. Świateł w porcie już nie było widać, a te wzdłuż brzegu wyglądały jak owinięte kłębami waty. Gdzieś w tej mrocznej zupie kakofonia dzwonów okrętowych wybiła godzinę i Emory podniósł głowę, starając się wyłowić dźwięk, który on odróżniał od innych tak wyraźnie, jak głos kobiety.

Gdy go usłyszał, machinalnie przyspieszył i Annalea była zmuszona dotrzymać tempa, narzuconego przez jego długie kroki.

Znów była ubrana w spodnie. Zrobione z taniej wełny wisiały na niej luźno, a w talii podtrzymywał je ciasno ściągnięty troczek. Koszula

też była za duża, ale przynajmniej miękka i ciepła, i dość długa, by otulić się nią tam, gdzie wełna nie powinna drapać.

Cała ósemka szła szybko, zachowując milczenie. Mężczyźni byli uzbrojeni po zęby, twarze mieli ponure, a oczy czujnie skupione na zacienionej ulicy i bramach, które mijali.

Gdy dotarli do części portu, w której cumowały mniejsze łodzie rybackie, Seamus wziął ze sobą dwóch ludzi i oddalił się, wydawszy szeptem rozkaz pozostałym, by czekali za magazynem, póki nie usłyszą jego sygnału. Było ciemno i nieprzyjemnie wilgotno. W żadnym kierunku nie można było widzieć dalej niż na rzut kamieniem, ale gdy z mgły dobiegł ich cichy przejmujący gwizd, Emory poprowadził ich nieomylnie do krawędzi molo, gdzie czekali Seamus i marynarze kołyszący się w dole w małej szalupie.

Wartownicy na pewno nic nie widzą przez to paskudztwo i powinno nam się udać dowiosłować pod same ich dupy, a oni nawet nie mrugną okiem – powiedział Seamus. A potem, wojowniczym prychnię– ciem okazując, co myśli o porządku we flocie brytyjskiej, dodał – Jeśli w ogóle chciało im się wystawić straże.

Barrimore zajął w łodzi wskazane mu miejsce i pomógł Annie wsiąść.

Jeśli sobie dobrze przypominam z meldunków, które otrzymaliśmy o „Nieustraszonej", oddano ją pod komendę kapitana sir Izaaka Landovera.

Landovera? – zainteresował się Emory. – To jeden z najbardziej zasłużonych kapitanów brytyjskich. Dlaczego, u diabła, kazano mu siedzieć i pilnować uwięzionego okrętu w takiej zapadłej dziurze jak Gravesend?

Oficjalna wersja głosi, że przechodzi rekonwalescencję po oszpecającej ranie i potrzebuje samotności.

A nieoficjalna?

Nieoficjalnie kapitan miał dość niesmaczny romans z młodą damą – córką wysokiego rangą członka admiralicji, który nie był zachwycony, gdy się dowiedział, że jego wnuk będzie bękartem żonatego mężczyzny.

Emory przez dłuższą chwilę patrzył w ciemną mgłę, nie mając wątpliwości, że słowa markiza zabrzmiały tak, jakby miały stanowić ostrzeżenie dla niego. Podniósł jednak wiosło i całą energię wyładował na wiosłowaniu, pomagając szybko oddalić łódź od gwaru i świateł nabrzeża.

Wkrótce dobiegły ich inne dźwięki: skrzypienie i postękiwanie drewnianych masztów, cichy plusk wody o kadłub, dzwonienie metalowych dzwonów wiszących na końcach rei. Co jakiś czas dobiegały ich wybuchy śmiechu, rozlegające się wysoko nad nimi, lub spostrzegali zamazane światła i wiedzieli, że ich łódź mija jeden z dziesiątków okrętów stojących na kotwicy. Raz usłyszeli chlupnięcie, a po nim dobroduszne

przekleństwo i rozkazy dla marynarza, by nie wspinał się z powrotem na pokład, póki nie potopi wszystkich wszy ze swego ubrania.

Anna nastawiła ucha w stronę, z której dobiegł ją perlisty kobiecy śmiech, ale nie zdziwiła się, bo wiedziała, że żony marynarzy i łatwe kobiety mieszkają na statkach, gdy te stoją w porcie.

Pomyślała, że i ona stała się kobietą łatwą. Mocniej ścisnęła krawędź burty, postanawiając więcej o tym nie myśleć. Wszystko inne było nieważne, prócz tego, że znajduje się w szalupie z siedmioma zdeterminowanymi mężczyznami wiosłującymi zawzięcie, by wykraść okręt strażom floty Jego Królewskiej Mości. Na dnie szalupy stale powiększała się kałuża wody, która pluskała o deski poszycia. To oznaczało, że gdzieś w kadłubie jest przeciek, a ponieważ Anna nigdy nie uczyła się pływać i nie miała pojęcia, jak głęboka jest woda w porcie, miała poważniejsze zmartwienia niż to, że będzie wytykana palcami przez swe otoczenie.

Wiosłowali przez jakiś kwadrans, zanim poziom wody podniósł się na tyle, że Barrimore wyraził zaniepokojenie:

Mogłeś przynajmniej ukraść solidną łódź. Jak, na Boga, orientujesz się, dokąd płyniesz? Możliwe, że wiosłujemy na otwarte morze.

Kilka miesięcy temu na przylądku St. Vincent złamaliśmy drzewce i musieliśmy wymienić parę żelaznych okuć na mosiężne – wyjaśnił Seamus mrukliwie. – Słychać je, jak okręt się kołysze.

Annalea nie była pewna, czy odróżnia brzęk od szczęku, ale poczuła ulgę, gdy Seamus powiedział:

Mamy go na kursie. Jak w mordę strzelił.

Popatrzyła w kierunku, który wskazywał palcem, i zobaczyła, jak z mgły wyłania się widmowy kształt – rozmyty zarys ogromnego kadłuba wznoszący się nad nimi. Snop światła przebijał mętnie z dwóch okien, złożonych z kwadratowych szybek, umieszczonych na skośnie nachylonej rufie. Znaczyło to, że ktoś czuwa w kajucie rufowej. Jaśniejsze, poszarpane wyrwy w mgle znaczyły miejsca, gdzie na pokładzie z olinowania zwieszono latarnie. Kadłub był mokry i oślizły. Wilgoć skapy– wała też kroplami z pajęczyny lin rozpiętej między trzema strzelistymi masztami. Zmieszany zapach ryb, smoły i rozmokłego płótna był mocny, ale czuło się coś jeszcze. Zapach, jaki Annalea poczuła już kiedyś, kiedy statek rzeczny, na którym się znajdowała zbliżył się zbytnio do statku więziennego zakotwiczonego na Tamizie. To był odór niemytych ciał, brudnych pomieszczeń i rozpaczy.

Seamus wyciągnięciem ręki nakazał mężczyznom, by przestali wiosłować. Użył swego wiosła do hamowania, by wytracić prędkość, a kiedy dostatecznie się zbliżyli, dwóch majtków na prawej burcie wyciągnęło ręce,

chroniąc szalupę od uderzenia w drewniany kadłub. Ręka w rękę przeciągali łódź wzdłuż burty okrętu, aż znaleźli się pod zwieszoną drabiną.

Po zabezpieczeniu wioseł i przywiązaniu łodzi do dołu drabiny, Emory zaczął się wspinać jako pierwszy, mając kołnierz podniesiony pod samą brodę, a pistolety zatknięte za pasem, w zasięgu ręki i gotowe do użycia. Czterej ludzie z załogi poszli w ślad za nim, zwinni jak małpy, nawykli do wspinania się po drabinkach i olinowaniu. Barrimore był ostatni, nie żeby sam tak chciał, ale zmuszony przez piegowatą łapę, przytrzymującą go z boku.

Trzymaj się mnie pan, milordzie – burknął Seamus. –1 uważaj na stopnie, bo w razie czego nie mamy czasu pana wyławiać.

Barrimore spojrzał na niego wilkiem i byłby się odciął, ale irlandzki olbrzym był już w połowie drogi na górę. Wyżej, ciemne sylwetki Emory'ego i pozostałych przywarły do nadburcia po obu stronach drabiny.

Pamięta pani, co ma robić? – spytał Anny.

Mam wystrzelić, jeśli zobaczę, że ktoś nadchodzi – powiedziała, szczękając zębami.

Dobrze się pani czuje?

Doskonale. Naprawdę.

Barrimore ścisnął jej ramię, by jsj dodać odwagi, a potem zniknął we mgle, zostawiając wystraszoną Annę, wpatrującą siej ak sowa w szare bagnisko przesuwającej się mgły.

***

Na sygnał dany przez Emory'ego, przeskoczyli cicho przez nadbur– cie i bezszelestnie zagłębili się w śródokręciu. Dwóch ludzi skradało się przodem i dwóch jako straż tylna. Emory skinieniem ręki posłał Seamu– sa do kasztelu dziobowego, sobie zaś przydzielił rufę. Niecałe dziesięć kroków od schodni natrafił na strażnika siedzącego na beczułce z głową przekrzywioną, wspartą o maszt i otwartymi ustami, z których dobiegało głośne chrapanie. Szybki cios w kark kolbą pistoletu pogrążył go w jeszcze głębszym śnie i po krótkiej zwłoce, potrzebnej, by zamienić swoją czarną marynarską kurtkę na szkarłatną tunikę, muszkiet, prochow– nicę i pas z nabojami, Emory ruszył naprzód, w biegu zapinając dwa środkowe guziki munduru.

Przy tylnym luku zatrzymał się, słuchając, jak oddycha jego okręt.

Wydawał się zaniedbany, opanowany przez zbieraninę ludzi nie umiejących się z nim fachowo obchodzić. Emory wyczuwał niecierpliwe drżenie, jak gdyby okręt oczekiwał od niego ratunku, wyzwolenia z rąk takich

niezgrabnych głupków. Tak jakby chciał udobruchać kobietę, Emory pogłaskał dębowe zniszczone drewno luku i zszedł schodami, by przede wszystkim dotrzeć do ładowni, jedynego pomieszczenia na tyle przestronnego, że nadawało się na areszt. Mijał szybko nieruchome czarne sylwetki żeliwnych armat, przyczajone za zamkniętymi furtami działowymi, a znajomy zapach prochu i metalu zagrzewał go do polowania. Usłyszał przed sobą skradające się kroki i cofnął się w cień. Na szczęście byli to tylko Seamus i Barrimore. Im poszło równie gładko jak Emory'emu. Dwaj strażnicy, których napotkali, byli związani jak indyki i wepchnięci do żaglowni.

Althorpe opuścił muszkiet i wskazał na lśniącą nowością kłódkę zamykającą kratę. Seamus podskoczył do jednego z długich dział i wrócił z żelaznym szpikulcem używanym do manipulowania przy urządzeniach celowniczych. Tymczasem pod nimi rozległy się szepty i ostrzegawcze syknięcia, wzmagające się w szum podnieconego ula. Ręce wyciągały się przez otwory kraty, palce chwytały się prętów, lecz ściszone pozdrowienia i parsknięcia śmiechu zostały szybko stłumione rozkazem: „Cicho mi być, durne pały!", wydanym przez Turnbulla.

Wbił szpikulec w zamek i energicznym szarpnięciem zerwał kłódkę. Żaden z ludzi po obu stronach kraty nie czekał, by sprawdzić, czy hałas został zauważony. W parę chwil ciemne postacie wylały się schodami i rozproszyły po pokładzie. Większość uwolnionych marynarzy przystawała na chwilę, by skłonić czoła przed Emorym, nim oddalili się na dziób, do pomieszczeń dla załogi. Gdy ten pierwszy krok się powiódł, było już śmiesznie łatwe wśliznąć się między hamaki śpiących żołnierzy, uzbroić się w skonfiskowaną broń, a potem kopnięciami pobudzić zdumionych żołdaków.

Barrimore nie wiedział, czy zachwycać się, czy szaleć z wściekłości, widząc, z jaką łatwością opanowano okręt. Jedynym obszarem, który jeszcze nie dostał się pod władzę Emory'ego, pozostała wielka kajuta rufowa, gdzie, jak należało się spodziewać, kapitan sir Izaak Landover miał być równie łatwo pokonany, jak reszta jego załogi. Gdy podpływali we mgle, widzieli światło w kabinie, a i teraz promień padał przez szparę nad drzwiami, przed którymi stali.

Czyniąc gest kurtuazji, należnej drugiemu kapitanowi, Emory zastukał.

Proszę.

Emory otworzył drzwi i schylił głowę, by przechodząc, nie zawadzić o framugę. Wciąż był w pożyczonej szkarłatnej tunice, choć widoczne było po dwóch napiętych guzikach, że nie było to jego okrycie. Oczy kapitana Landovera zarejestrowały to tym samym spojrzeniem, którym objął rude kędziory Seamusa Turnbulla i palące spojrzenie markiza Barrimore'a.

Landover siedział przy biurku z gęsim piórem w jednej ręce, a kryształowym kieliszkiem madery w drugiej. Jak na człowieka morza, był szczupły, prawie chudy. Twarz miał przystojną, z wyrazem zmęczenia, gęste brązowe bokobrody i orzechowe oczy.

Powoli odłożył pióro, ale kieliszek nadal mocno ściskał w dłoni, gdy odchylił głowę i zimnym spojrzeniem lustrował twarze trzech mężczyzn stojących naprzeciw niego.

Nie miałem nigdy przyjemności być panom przedstawionym, mogę więc tylko się domyślać, że jeden z was jest poprzednim kapitanem tego okrętu.

Emory wystąpił naprzód.

Poprzedni i obecny kapitan Emory Althorpe do usług, panie kapitanie – powiedział, lekko się skłoniwszy. – Moi ludzie właśnie wdrażają się na nowo do swych obowiązków.

Oczy kapitana Landovera zwęziły się.

Rozumiem. Mówiono mi o pańskiej przedsiębiorczości. Oczywiście, powiedziano mi również, że pan nie żyje.

Przedwczesne oświadczenie, na szczęście.

A moi ludzie?

Oprócz wartowników, których sen jest nieco głębszy niż przed naszą wizytą, pozostali są w jak najlepszym zdrowiu.

Rumieniec, którym z wolna oblekły się policzki kapitana, ściemniał, gdy powoli przesunął rękę ku środkowej szufladzie biurka. Emory wzniósł pistolet z odwiedzionym kurkiem i potrząsnął głową.

Nie radziłbym panu tego robić. Nic pan nie zyska, a dużo straci każdym niemądrym gestem. Okręt jest mój. Ma pan moje słowo, że pan i pańscy ludzie nie doznają uszczerbku i zostaną odprawieni na brzeg, gdy tylko bezpiecznie wyjdziemy z portu.

Sir Izaak opuścił rękę. Palcami przez chwilę lekko postukiwał w blat biurka, a potem uniósł dłoń w geście rezygnacji.

W takim razie gratuluję panu dobrze wykonanej roboty. Czy zechcecie panowie towarzyszyć mi przy kieliszku wina? Odkryłem, że ma pan świetnie zaopatrzoną piwnicę, panie Althorpe.

Cieszę się, że zasłużyła na pańskie pochwały, lecz wolę zaczekać z toastem, aż będę miał co celebrować.

Spuścił kurek pistoletu i wetknął broń za pas, krzywiąc się, gdy się rozejrzał po kajucie. Widać było na pierwszy rzut oka, że wszystkie jego osobiste rzeczy albo usunięto, albo zniszczono i ogołocono pomieszczenie ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Piękna dębowa oszklona szafka w rogu miała wyważony zamek, a szybki zniknęły i zostały po nich tylko

ołowiane ramki. Kufra marynarskiego też nie było; zabrano mapy, plany, książki i, jak się przekonał, otwierając jeden pusty segment szafki po drugim, również dzienniki pokładowe i wykazy okrętowe. Szybkie przeszukanie biurka ujawniło, że splądrowano je równie dokładnie. Jakiś przedsiębiorczy osobnik znalazł nawet uchwyt otwierający sekretny schowek pod dnem szuflady; był pusty, nie licząc paru kłaków kurzu.

Jestem zdziwiony, że zostawili nietknięte zapasy wina – powiedział ironicznie.

Tylko przez uszanowanie mojego rozkazu – zapewnił go Lando– ver słabo. – Ten okręt jest... był przeznaczony do kompletnego wybebeszenia i przebudowy w przyszłym tygodniu. Ale zgadzam się, że byli bardzo skrupulatni w przeszukiwaniu i konfiskacie. Śmiem twierdzić, że nie został ani jeden niewytrząśnięty kubek, po ich wysiłkach pozbawienia pana zysków z pańskiego niecnego procederu. Powiedziano mi, że pańskie ubrania wyprzedano na licytacji, dochód naturalnie miał być zadośćuczynieniem dla korony za cały kłopot.

Naturalnie.

Przyznam, że najbardziej zaimponowały mi pana mapy. Sam kupiłem dwie. Niezależnie od tego – machnął lekceważąco ręką – wyznaję, że byłem zaskoczony, iż tak znikome korzyści ciągnął pan ze sprzedania swoich rodaków.

Emory zostawił kapitana gryzącego wąs i podszedł do małego piecyka na koks, stojącego w kącie. Zwolnił metalowe nity mocujące do podłogi żelazne, wykręcone nogi, a potem, ręcznikami chroniąc dłonie od gorąca, podniósł piecyk i odstawił na bok. Wyważył dwie osmalone deski w podłodze i sięgnął do środka, a po chwili zamknął oczy z ulgą, gdy palcami wyczuł metal. Wyciągnął na wierzch ciężką kasę ogniotrwałą i wręczył Seamusowi, który zaniósł ją na biurko.

Obserwując z satysfakcją, jak wymuszony uśmiech zamiera na twarzy Landovera, Emory wydobył klucz zawieszony na szyi i wsunął go w zamek. Kasa była zapchana papierami: kilkoma szczegółowymi mapami, drugim poufnym dziennikiem okrętowym i czterema dużymi płóciennymi sakiewkami pełnymi złotych monet i nie oprawionych drogich kamieni.

Barrimore pochylił się naprzód, a w jego twarzy odbijało się takie samo zdumienie, jak na twarzy brytyjskiego kapitana.

Czy nie miał pan zaufania do banków?

Czy sądzi pan, że angielski bank przyjąłby francuskie złote liwry bez pytania, skąd pochodzą?

Wszelako... musi pan mieć tutaj małą fortunę.

I drugą w pewnej mniej dociekliwej instytucji w Calais. – Emory ominął wzrokiem Landovera. – Byłem, w gruncie rzeczy, bardzo dobrze opłacany za moje niecne czyny.

Wyszarpnął wierzchni arkusz ze stosu złożonych, oficjalnie wyglądających dokumentów, przejrzał go szybko i odłożył na bok. Przeczytał drugi i odsunął lekceważąco. Trzeci zasłużył na nieznaczne zmrużenie oczu, lecz też w końcu został odrzucony. Było tam dziewięć dokumentów z pieczęciami admiralicji, i dopiero gdy odsunął na bok osiem z nich, Emory odetchnął głośno i wręczył ostatni Barrimore'owi.

Markiz wziął go, krzywiąc się niechętnie.

Lord Westford nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że zatrzymał pan te dyspozycje. Był pewien, że zgodnie z instrukcjami zostaną one natychmiast zniszczone.

Emory wzruszył ramionami.

Nigdy nie byłem dobry w wypełnianiu instrukcji.

Barrimore zmarszczył brwi i przysunął arkusz pod światło świecy.

Na jego grzeczną prośbę Landover zwolnił krzesło i zgodził się mu użyczyć gęsiego pióra i czystego arkusza papieru. Markizowi zajęło kilka minut rozszyfrowanie kodu ukrytego w pozornie frywolnym sprawozdaniu z przebiegu pewnego letniego soiree, i długo przedtem, zanim skończył, wiadomo było, że wydobywa z tego tekstu specjalny zbiór rozkazów przeznaczony dla hultajskiego kapitana „Nieustraszonej". List potwierdzał otrzymanie wysłanej przez Althorpe'a wiadomości, że skontaktowali się z nim ludzie z otoczenia Bonapartego z zamiarem wynajęcia go wraz z okrętem, by pomógł wygnanemu generałowi uciec z Elby.

Co więcej, instrukcje były dość szczególne, gdyż rozkazywały Emory'emu zgodzić się na podstęp. Zapewniono go, że HMS „Reliant", liniowy okręt o sześćdziesięciu czterech działach, będzie czekał, by interweniować, i kazano się poddać po pozorowanym stawieniu oporu.

Pasażerowie „Nieustraszonej" mieli być zabrani na okręt wojenny, po czym fregacie Althorpe'a pozwoli się uciec z całą załogą.

Westford nie napisał tych rozkazów – mruknął Barrimore, nawet nie zadając sobie trudu przeczytania do końca. – Ani też ja.

Jest pan pewien?

Markiz znów przysunął papier do światła.

Na Boga, zaświadczam, że to znakomite fałszerstwo; podpis jest idealny, szyfr poprawny. Prawdę mówiąc, gdybym nie szukał dziury w całym, nie znalazłbym nic podejrzanego. Ale tutaj... – Brzeg papieru prawie dotykał płomienia, więc Emory miał zamiar chwycić list i odsunąć od ognia, gdy Barrimore zgiął kartkę w taki sposób, by obaj, Althorpe

i Turnbull widzieli papier podświetlony od spodu. – Znak wodny jest niewłaściwy.

Gdzie tu woda? – zdziwił się Seamus. – Ten papier jest całkiem suchy.

To znak wytwórcy, odciśnięty w papierze, zostawiony przez walec, gdy arkusz był prasowany i formowany. Można go zobaczyć tylko oglądając papier pod światło, o tak, i jak wyraźnie widać, pośrodku arkusza jest stylizowana litera R.

Obaj mężczyźni ciągle wyglądali na zbitych z tropu, nawet Lando– ver wyciągnął szyję, by zajrzeć Barrimore'owi przez ramię, gdy ten wodził palcem wokół słabego zarysu litery R ledwie widocznego pod ciasnymi linijkami pisma.

To powinno być T z przekreśloną nóżką – wyjaśnił. – Jeden ze szwagrów Westforda kupił papiernię i zaczął dostarczać mu papieru cały rok przedtem, nim Bonaparte uciekł z Elby. Lord używał tego papieru wyłącznie na swoje najbardziej sekretne rozkazy.

Kto jeszcze o tym wiedział?

Nikt. Tylko ja i hrabia. Ale było prawdopodobnie... no, ze sześć osób lub trochę więcej, które znały szyfry, jakich używaliśmy, i mogły mieć dostęp do zapasu starego papieru.

Emory podszedł długimi krokami do rzędu okien złożonych z kwadratowych szybek i zapatrzył się przez chwilę na mgłę, nim odwrócił się do Barrimore'a.

Tak więc to dowodzi, że nie działałem z własnej inicjatywy, że nie zaprzedałem się Francji i że postępowałem zgodnie ze szczegółowymi rozkazami, które, jak wierzyłem, wyszły prosto spod pióra Westforda!

Byłbym skłonny zeznawać na pana korzyść, jeśliby sprawa trafiła do sądu – zgodził się powoli Barrimore. – Choć nie ukrywam, że nie zgodziłbym się zaświadczyć o pana zdrowym rozsądku, skoro nie zakwestionował pan sensowności tych rozkazów. Jaki sens miałoby realizowanie tak karkołomnego projektu, kiedy Bonaparte był już pod kluczem?

Sami się temu dziwiliśmy – przyznał Emory. – Doszliśmy w końcu do wniosku, że oni nie mieli zamiaru zabrać go z powrotem na Elbę, gdy go schwytają. W każdym razie nie żywego.

Nie jestem pewien, czy dobrze pana rozumiem.

Seamus odchrząknął.

My żeśmy myśleli, że chcecie mieć powód, żeby zabić tego łobuza zamiast go trzymać jak jakiego króla na jego własnej wysepce.

Pan ma na myśli zamordowanie go? – Landover znów włączył się do rozmowy, prychając z obrzydzenia na myśl o tym, co mu zasugerowano.

A pan nigdy niechcący w czasie sztormu nie strąciłeś człowieka za burtę? – zapytał Seamus z uśmiechem.

Nigdy!

No to będziesz pan miał czyste sumienie, jak staniesz przed świętym Piotrem.

Gdybym odmówił przyjęcie tego zlecenia – dodał Emory, wracając do tematu – Cipriani znalazłby kogoś innego. Kogoś, z kim flota brytyjska nie miałaby sposobu się kontaktować i wydawać mu dyspozycji.

Albo na kogo spadłaby wina, gdyby projekt się nie powiódł, co na nieszczęście się stało – powiedział uszczypliwie Barrimore. Znów wpatrywał się w sfałszowany rozkaz, ze zmarszczonym czołem obracając pierścień na palcu. – Mówił pan, że był jeszcze jeden list? Ten, który Cipriani tak bardzo chciał odzyskać.

Emory znów zaczął przeglądać papiery w kasie, ale dźwięk, który usłyszał, kazał mu zdjąć błyskawicznie rękę z dziennika okrętowego i chwycić pistolet. Był to odgłos strzału, i mimo że zniekształcony przez mgłę i grubość kadłuba, Emory nie miał wątpliwości, że mógł pochodzić tylko z sąsiedztwa szalupy.

Cisnął Seamusowi klucz od kasy i pobiegł do drzwi.

Zostań tutaj i nie spuszczaj z oczu kasety.

***


Annalea siadła zszokowana, obie dłonie zacisnąwszy na ustach, z oczami łzawiącymi od chmury gryzącego prochu wiszącej we mgle.

Pistolet miała pod nogami, zatopiony pod przeszło półmetrową warstwą wody, która zebrała się na dnie łodzi. Tak duża głębokość wody, powodująca, że łódź była bliska zatopienia, skłoniła ją do decyzji o opuszczeniu posterunku i pójściu w ślad za innymi na górę po drabince.

Wydawało jej się, że całą wieczność siedziała w przerażającym milczeniu, wyobrażając sobie wszelkie możliwe strachy skradające się ku niej we mgle. Dobiegały ją dźwięki odbite od kadłuba i odgłosy pod kilem łodzi; ślizgania i szurania, których wolała nie identyfikować. Słyszała głosy z innych okrętów, niosące się echem po wodzie, niektóre jakby odległe o trzydzieści metrów, inne o trzy. Ruch powietrza był wystarczający, by co pewien czas tworzyć wyrwy w przesuwającej się mgle, przez które Anna dostrzegała światła, a nawet rozróżniała kształt drugiej fregaty, stojącej kilkaset metrów od dziobu.

Nie miała pojęcia, co się dzieje na pokładzie „Nieustraszonej". Była zziębnięta, wystraszona, przemoknięta na wylot i nie wiedziała, czy

Emory jest żywy czy martwy, czy mu się powiodło, czy przegrał, czy wszyscy całkiem o niej zapomnieli. Nie wiedziała, czy pierwsza twarz, którą zobaczy, nie będzie należała do żołnierza w czerwonej kurtce, celującego z muszkietu w jej pierś.

A wody na dnie szalupy wciąż przybywało.

W całym swoim życiu nigdy nie wspinała się po drabinie, z wyjątkiem ozdobnego urządzenia z kutego żelaza w bibliotece ojca. Nigdy nie była na pokładzie tak wielkiego okrętu; jej znajomość obiektów pływających ograniczała się do promów, które przewoziły uczestników przyjęć z jednego brzegu Tamizy na drugi, i do małych zdobnych chwostami gondoli, unoszących się na jeziorze, na których gorliwi konkurenci czytywali złą poezję.

A to był prawdziwy okręt. Okręt bojowy, który nosił widoczne blizny, wyżłobione w belkach przez kule armatnie, i zadrapania zostawione przez bosaki przy abordażu. Chociaż furty działowe były zamknięte, Anna naliczyła piętnaście dział na środkowym pokładzie i dwanaście na górnym, i jeszcze parę mniejszych zainstalowanych na przednich i tylnych nadburciach.

Gdy woda zaczęła chlupać o górną krawędź burty, Anna nie miała innego wyboru, jak tylko chwycić się mocno grubych lin. i wykonać pierwszy chwiejny krok na szczebel. Sprawdziła, czy pistolet ma zabezpieczony przy pasie, nim chwyciła drabinkę, ale nagle łódź się zakołysała i Annę rzuciło z impetem o kadłub. Pistolet zaczepił się o linę i został wyszarpnięty, a kiedy wylądował na ławce szalupy, spust sam się nacisnął. Strzał poszedł nieszkodliwie w burtę łodzi, ale jego odgłos odbił się echem jak grzmot kanonady, co przeraziło Annę do tego stopnia, że straciła oparcie pod stopami i ześliznęła się w lukę między szalupą a drabiną. Zdołała się uchronić od wpadnięcia do morza, ale o mało nie wyrwała sobie rąk ze stawów, gdy wisiała na linach, które obcierały i piekły wnętrze dłoni. Wszystko, co mor gła zrobić, to sięgnąć za siebie i wgramolić się z powrotem do szalupy. Tymczasem na górnym pokładzie rozległy się głosy, czyjeś głowy zaczęły wyglądać zza nadburcia i groźny rząd muszkietów wycelował w dół przez burtę.

Anna przywarła do drabiny i zatkała usta rękami. Ktoś do niej krzyczał, ale ona wciąż słuchała odgłosu wystrzału rozchodzącego się po zatoce, odbijającego się od kadłubów okrętów, wzmocnionego przez wodę, zniekształconego przez mgłę.

Drabina zaskrzypiała, ocierając się o kadłub, gdy ktoś po niej zszedł, i chwilę później Annalea miała przed sobą zatroskaną twarz Emory'ego.

Nic ci nie jest? Co to było? Co zobaczyłaś?

Potrząsnęła głową.

Nic takiego. To było głupie. Głupia pomyłka. Ja... łódź zaczęła tonąć i... ja... próbowałam... ale pistolet mi wypadł i...

Stojąc prawie po kolana w wodzie, Emory nie musiał patrzeć w dół.

Nie było też czasu ani na to, by ją pocieszać, ani by czynić jej wymówki.

Chwilowa cisza, która zapanowała po wystrzale, teraz zaczęła wypełniać się krzykami, gdy załogi innych okrętów nawoływały się nawzajem, próbując ustalić źródło hałasu. Popychając Annaleę przed sobą, Emory prowadził ją w górę po drabinie, gdzie jeden z załogi czekał, by ją wciągnąć po paru ostatnich stopniach i postawić na pokładzie.

Tylko szybko i cicho! – rozkazywał Emory. – Wyciągnijcie kotwicę i poślijcie ludzi na reje. Jak tylko kotwica puści, chcę mieć postawione i wybrane wszystkie żagle, żeby schwytać ile się da wiatru. Postawić na dziobie ludzi o najlepszym oku i najczujniejszym nosie, by nas prowadzili przez tę zupę.

Jest, kapitanie!

Przepraszam – załkała cicho Anna, odgarniając włosy z twarzy.

Mogliśmy wpaść w tarapaty! – powiedział Emory. – Na pewno nie zostałaś zraniona?

Tylko moja duma.

Uśmiechnął się i pocałował ją lekko w czubek głowy, a potem zwrócił się do kucharza, zrzędliwego małego Hiszpana o nazwisku Juan Diego.

Zabieram pannę Fairchilde na dół do swojej kabiny i poszukam jej suchego ubrania. Tymczasem sprawdźcie, jak stoimy z zapasami żywności i słodką wodą. Jeśli mamy ich dosyć, popłyniemy w dół Kanału. Jak tylko wydostaniemy się z portu, otwórzcie beczułkę rumu dla ludzi, jeśli jaka się znajdzie. Niewątpliwie pozbawiono ich dziennej racji, gdy byli gośćmi króla. I niech dostaną sucharów, żeby zapchali sobie brzuchy, póki ich nie nakarmisz wołowiną. Będę z powrotem na pokładzie, nim podniosą kotwicę, i chcę poczuć zapach gotowanego szpondra, kiedy się tam znajdę.

Tak jest, senor Kapitan Generał! I... witam pana z powrotem na pokładzie.

Diabelnie dobrze jest wrócić, panie Diego.

24

O eamus czekał w kajucie rufowej z Barrimore'em i Landoverem.

Ogniotrwałą kasę zamknięto i na powrót umieszczono w schowku pod podłogą, a piecyk przyśrubowano na poprzednim miejscu i dorzucono świeżych węgli do jego brzucha. Szybko wyjaśniwszy okoliczności

wystrzału, Emory zawiesił klucz na szyi i posłał Seamusa na górę, by do jego powrotu objął komendę na pokładzie. Barrimore'owi powierzono eskortowanie brytyjskiego kapitana i jego ludzi.

Emory pogrzebał w marynarskim kufrze Landovera i wyjął czystą, suchą koszulę i spodnie. Annalea wzięła odzież, ale była zbyt wystraszona, by spojrzeć mu w twarz, wiedziała bowiem, że teraz, gdy zostali sami może się spotkać z bardziej surową reprymendą, a przynajmniej z pełnym wyrzutu spojrzeniem.

On jednak ponaglił ją tylko, by zdjęła mokre rzeczy i wzięła sobie co trzeba z kufra Landovera. Kazał Diego nagrzać wody, na wypadek, gdyby chciała się umyć – i nawet się uśmiechnął, dogadując jej, że wciąż ma na twarzy resztki gwiezdnego pyłu. Przypilnował też, żeby przyniesiono dzbanek gorącej kawy, gdy tylko woda się zagotuje. Wyszedł, obiecawszy wrócić, gdy położy „Nieustraszoną" na właściwy kurs, a Annalei udało się opanować zaledwie na tyle, że nie wybuchnęła łzami natychmiast, kiedy drzwi się za nim zamknęły. Dlaczego, nie była całkiem pewna. Może dlatego, że pocałował ją przy wszystkich swoich ludziach. A może dlatego, że nie pocałował teraz, przed powrotem na pokład...

Poruszając się jak staruszka na zesztywniałych kończynach, ułożyła na łóżku suche ubranie i podeszła do okien rufowych. Niewiele przez nie widziała oprócz ściany brudnej szarej mgły, ale gdy odzyskała równowagę, zauważyła, że pasma mgły zaczynają zwijać się i poruszać jak derwisze. Kotwica już nie trzymała okrętu i teraz był w ruchu. I unosił ze sobą jeszcze jedną szansę powrotu Anny na łono rodziny.

Pomyślała, że powinna napisać list, który kapitan Landover mógłby doręczyć, gdy zostanie odesłany na brzeg, ale co mogła powiedzieć rodzicom, by ich przekonać, że nie straciła resztek rozumu? Była teraz nie tylko kobietą łatwą, ale i kobietą upadłą. Wydano rozkaz jej aresztowania i sama przed sobą z trudem potrafiła usprawiedliwić swoje postępowanie, a cóż dopiero przed innymi.

Z westchnieniem oparła głowę o zimną szybę. Zakochanie się było wątłym argumentem na jej obronę, a fakt, że Emory przyniósł jej olejek różany, nie wydałby się bardzo przekonywający, gdyby go opisała. Z ciężkim sercem musiała przyznać, że Barrimore miał rację. Nie potrafiła sobie wyobrazić kapitana Emory'ego Althorpe'a prowadzącego spokojne życie wiejskiego szlachcica, kiedy było jeszcze tyle do odkrycia za horyzontem.

A jeszcze mniej prawdopodobny wydawał się jego obraz w otoczeniu żony i gromadki dzieci, zadowolonego, że siedzi przed ogniem płonącym na kominku i czyta książki o przygodach innych. Prawdę mówiąc, wydawało się prawie pewne, że znów opuści Anglię. Choćby i dowiódł swej niewin–

ności, nie wyglądało na to, by mu się to na coś przydało, a gdy wojna się skończy, on też się Anglii na nic nie przyda. Gdy szpiegowanie przestanie być potrzebne, szpiedzy będą tylko ciężarem dla państwa.

Gdyby była absolutnie uczciwa, musiałaby powiedzieć sobie, że skoro już wydostał się z portu na otwarte morze, ona sama też nie będzie mu potrzebna. Przecież nawet nie umie pływać, na litość boską. Byłaby mu ciężarem, zawadą, nawet przeszkodą...

Przecież niczego jej nie obiecywał. Unikał brania na siebie jakichkolwiek zobowiązań. Sama sobie stwarzała wizje przyszłości; po prostu przyjęła, że po wszystkim, co się wydarzyło, wszystkim, przez co razem przeszli, kiedy wyzwoli swą załogę i wypłynie z Gravesend, weźmie Annę ze sobą, dokądkolwiek się uda i cokolwiek zrobi.

Wpadło jej w oko słabe błyśniecie i zapatrzyła się na diamentowy pierścionek od ciotki. Czy Florencja przewidywała, że nadejdzie czas, gdy Anna będzie potrzebowała sama się o siebie troszczyć? Mając pierścionek, nie znajdzie się w ubóstwie. Jest wykształcona i ma nienaganne maniery, gdy nie zachowuje się jak awanturnica. I należy jej się spadek po babce, którym będzie mogła dysponować od dnia swoich dwudziestych pierwszych urodzin, za długich osiemnaście miesięcy. Dwa razy za długo...

Nie, nie będzie wybiegać myślą tak daleko i rozmyślać o tym, co ją może spotkać.

Skłoniła głowę i zaczęła obracać pierścionek wokół palca, lecz nagle jej dłonie znieruchomiały, bo zdała sobie sprawę, że taki sam zwyczaj ma Barrimore, który często bawi się swoim wielkim złotym sygnetem. Zamknęła oczy i nie miała pojęcia, jak długo stała tak, chłodząc czoło o szybę, gdy usłyszała za sobą odgłos otwieranych drzwi.

Przyniosłem ci kawy – powiedział Emory po chwili. – Jeszcze się nie przebrałaś?

Nie poczuła się ani trochę pewniej, słysząc jego uwagę o czymś tak oczywistym.

Nie. Nie... ja przyglądałam się, jak okręt rusza w drogę, dziwiłam się, że wy coś widzicie przez tę mgłę.

Głos ją zawodził, gdy na niego patrzyła; na jego twarz zapierającą oddech nawet teraz, gdy była podrapana i pokryta strupami. Zdjął już szkarłatną tunikę i nosił tylko białą koszulę i czarne spodnie. Włosy spadały mu na kołnierz luźnymi, połyskującymi falami. Ręce – dość mocne do ciągnięcia lin na fregacie rzucanej sztormem i dość łagodne, by doprowadzić ją do szlochu z rozkoszy – trzymały drewnianą tacę z dwoma kubkami, dzbankiem kawy i dużą butelką rumu.

Tak naprawdę mgła wydaje się gęstsza niż jest. Ludzie w bocianim gnieździe widzą całkiem nieźle, i jeśli tylko nie nadziejemy się na skałę, wszystko będzie dobrze. W Seamusie zawrzała jego irlandzka krew i nie może znieść mojej obecności na pokładzie, kiedy próbuje dowieść, że nie stracił wyczucia.

Stracił wyczucie?

Okazuje się, że tej nocy, kiedy próbował przeprowadzić okręt przez blokadę, była mgła i pożeglował prosto na działa brytyjskiej fregaty.

Ach tak. A tym razem mu ufasz?

Całkowicie. – Zmrużył oczy. – Czy coś się stało?

Nie, nic. – Zmusiła się do słabego uśmiechu. – Po prostu... to takie dziwne, że już nie ściga nas tuzin powozów...

Cóż – postawił tacę na biurku – przy odrobinie szczęścia mgła w porcie się utrzyma, a dopóki słońce jej nie wypali, nie zauważą, żeśmy zdjęli cumy. Do tego czasu powinniśmy być daleko w Kanale.

Przez chwilę przyglądał się Annie w milczeniu, a potem zawrócił do drzwi, by je zamknąć. Zdmuchnął większość lamp, które rozbłyskiwały jak jasna boja z okien galerii, i zostawił tylko jedną skromną świeczkę migoczącą w mosiężnym kinkiecie.

Zatrzymamy się, nim wyjdziemy na otwarte morze, by wysadzić na brzeg kapitana Landovera i jego ludzi. Myślałem... że może chciałabyś się wyokrętować razem z nimi.

Nagły rumieniec oblał jej policzki.

Dlaczego tak myślałeś?

Po pierwsze, właśnie wykradliśmy flocie z jej własnego portu zdobycz wojenną i nie potraktują nam lekko tej zniewagi. Po drugie, nie mam pojęcia, jak nas przyjmą w Torbay. „Bellerofont" jest w końcu okrętem wojennym i jestem pewien, że jego kapitan trzyma działa w gotowości na wypadek jakiegoś kłopotu.

Chcesz mi więc powiedzieć, że będę zawadzać?

Nie, ty nigdy nie zawadzasz. Ja tylko myślałem o twym bezpieczeństwie. I nie, nie mam zamiaru sprzeczać się z tobą. Zrozumiałem, że to szaleństwo próbować z tobą wygrać. Jeśli chcesz zostać, nie wspomnę więcej o tej sprawie.

Chcę zostać – powiedziała miękko.

Uśmiechał się dostatecznie długo, by rumieniec na jej policzkach jeszcze pociemniał, potem rozejrzał się za czymś, by zająć ręce. Wziął dzbanek kawy i nalał trochę do kubków, dodając do obu zdrową porcję rumu.

~ Wypij, to cię rozgrzeje.

Wzięła kubek, ale nie wypiła. Było jeszcze coś, co go trapiło; mogła to wyczytać w jego oczach lub raczej w sposobie, w jaki unikał jej spojrzeń.

Musiałeś poczuć ulgę, że lord Barrimore ci uwierzył.

To pierwszy krok – przyznał.

I masz swój okręt. On jest bardzo... – urwała, nie znalazłszy właściwego słowa. Rozejrzała się po kajucie, nie wiedząc jak opisać statek najeżony działami i smagłych ludzi bez zębów. – Dzielny. Naprawdę bardzo dzielny okręt. I jestem zadowolona, że pamięć ci wraca.

Przez chwilę patrzył na swój kubek, a potem wyciągnął rękę i wylał zawartość przez okno. Wróciwszy do stołu, nalał sobie czystego rumu.

Przypominam sobie, jak mówiłaś kiedyś, że wolałaś mnie, gdy nie miałem pamięci.

Byłam zła.

Byłaś wściekła – poprawił ją, uśmiechając się słabo i przełykając spory łyk rumu. –1 oskarżałaś mnie, że traktuję cię jak zwykłą nierządnicę.

Byliśmy w miejscu publicznym, a ty przewiesiłeś mnie sobie przez ramię, jak worek ziarna.

Znów popatrzył na swój kubek.

Na swoją obronę powiem, że przez ostatnie parę lat nie szlifowałem manier. Nie zajmowałem się niczym innym, tylko pakowaniem się w najgorsze awantury.

Nie wyobrażam sobie...

Podniósł rękę.

Pozwól mi skończyć. Proszę. Diabelnie się staram zrobić teraz właściwą rzecz, ale jeśli będziesz mi ciągle przerywać, mogę nigdy tego nie wykrztusić. Widzisz, ja naprawdę sobie dużo przypominam. Przypominam sobie, że robiłem pewne rzeczy, z których nie jestem zbyt dumny, rzeczy, których wolałbym nigdy nie wyznawać, i pewnie bym ich nigdy nie wyznał, gdyby nagle nie stało się to dla mnie tak ogromnie ważne, żeby to zrobić. Próbuję powiedzieć to, że jest więcej niż cień prawdy w oskarżeniach przeciwko mnie. Dosyć, w istocie, aby dać West– fordowi do ręki coś, by mnie trzymał w szachu, by mnie zmusił do zgodzenia się na „zaoferowanie" moich usług Koronie.

Lord Barrimore powiedział mi to samo w powozie, w drodze z Londynu.

Ciemne, niezgłębione oczy popatrzyły na nią bez mrugnięcia.

Doprawdy? Co jeszcze ci powiedział?

Niewiele. Tylko że prawdopodobnie wie o tobie więcej niż łaskawie zechcesz mi kiedykolwiek powiedzieć, i że nie wszystko to jest przyjemne.

Grzecznie to ujął. No, ale Barrimore to grzeczny gość. Mogę nawet skorygować moją opinię o nim, bo pewnie mógłby cię uraczyć opowieściami, po których uciekłabyś, wrzeszcząc, w objęcia rodziny.

Teraz z kolei Annalea schyliła głowę.

Nie bardzo rozumiem, dlaczego teraz mi to wszystko mówisz.

Ja też nie rozumiem – mruknął. – Wolałaś mnie, kiedy nie miałem pamięci... No, a ja wolałem siebie, kiedy nie miałem sumienia. Kiedy wszystko było dla mnie wielką czarną pustką i obchodziło mnie tylko to, by mieć cię nagą w łóżku.

A teraz? Co cię obchodzi teraz?

Moja wolność. Mój okręt. Moi ludzie. Rodzina, którą samolubnie ignorowałem przez parę ostatnich lat, obowiązki, które lekceważyłem lub po prostu nie dopuszczałem do świadomości ich istnienia. – Postawił pusty kubek na stole. – Czy ty nie chciałabyś znów zobaczyć się z rodziną?

Wzruszyła lekko ramionami i znów podniosła wzrok.

Myślałam, że chciałabym zobaczyć Antoniego. Z nich wszystkich on jeden może by mnie wysłuchał i może nawet uwierzył, że nie postanowiłam umyślnie zrujnować sobie życia.

Głos jej zniżył się do szeptu, gdy Emory podszedł i stanął przed nią.

Przez pełną minutę nie robił nic, tylko patrzył na nią. Usta, oczy, okrągłość policzków, wspaniałe rudobrązowe pukle włosów, które od wilgoci zwijały się na jej skroniach – wszystko oglądał tak dokładnie, jak gdyby nie dowierzał, że jego pamięć, tak kapryśna ostatnimi czasy, zarejestruje każdy szczegół. W końcu straszliwe napięcie jego szczęk zelżało i powiódł kciukiem po górnej wardze Anny.

Kiedyś, tak sobie myślę... kiedy to wszystko się skończy, oczywiście... chciałbym jeszcze raz odwiedzić twoją cioteczną babkę Florencję, w nadziei, że zobaczyłaby mnie w lepszym świetle, że zrozumiałaby, że nie stałem się skończonym łajdakiem, jakiego zrobili ze mnie przeciwnicy, lub przynajmniej zobaczyłaby, że jest pewna możliwość odkupienia. Miałem również nadzieję... – Przesunął kciuk z jej wargi na policzek i zdziwiła się, że jego ręka drży. – Miałem nadzieję, że jeśli nie masz innych zobowiązań na resztę swego życia, panno Fairchilde, że pozwolisz mi starać się o ciebie, jak przystało.

Jej oczy na chwilę zasnuły się srebrną mgiełką, potem zalśniły.

Starać się o mnie?

Jestem nawet gotowy obiecać, że tym razem nie będzie dotykania. Ani nawet skromnego pocałunku w rękę; nic, dopóki nie zostaniemy na dobre zaślubieni.

Zaślubieni? – słowo to wymówiła najcichszym szeptem, pokonując falą słabości, która spłynęła aż do jej stóp.

Tak – powiedział z cieniem rozbawienia. – To jest chyba to, co robi dwoje ludzi, kiedy się kochają?

No tak, ale...

Westchnął i jego dłoń ujęła jej szyję.

Spytałaś mnie o to już raz przedtem, a ja wtedy nie chciałem dać ci właściwej odpowiedzi. Teraz trudno powiedzieć, by okoliczności były bardziej sprzyjające, ale... chcę, żebyś wiedziała, że cię kocham, Anna– leo Fairchilde. Dużo bardziej niż jest rozsądne przyznać mężczyźnie o tak nadszarpniętej reputacji. Nie wiem, kiedy to się stało, ani jak się stało.

Po prostu stwierdziłem, że z twojego powodu chcę być lepszym człowiekiem. Dlatego, że mi zaufałaś. Że mi wierzysz. Że patrzysz na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami i mówisz, że nic więcej się nie liczy.

No więc... odkryłem, że się liczy. Liczy się bardzo.

Oszołomiona, westchnęła cicho i to było wszystko, na co mogła się zdobyć, bo jego usta przycisnęły się delikatnie do jej ust. Nie było to z pewnością najlepsze, na co go było stać, gdyż jego wargi pozostały zamknięte, a oczy otwarte szeroko. Ale to było dosyć. Więcej niż dosyć.

Kiedy znów mogła mówić, a było to trudne, gdy serce podskoczyło jej do gardła, waląc jak bęben w dżungli, odezwała się z wielką łzą połyskującą w kąciku oka.

Jeśli tego właśnie chcesz, z pewnością będę cię trzymać za słowo, że twoje konkury będą skromne i stosowne. Ale tymczasem...

Tak. Co tymczasem?

Czy mógłbyś łaskawie – szepnęła – po prostu znów mnie pocałować?

Odetchnął z ulgą, gdy schylał się, by uczynić zadość jqj prośbie.

Rozchylił wargi, a jego oddech stał się cieplejszy, gdy zmieszał się z jej oddechem. Pocałunek był powolny, wilgotny i głęboki, stanowił istotną poprawę w porównaniu z poprzednim. Tak wielką, że Anna nie była nawet świadoma, że rozpiął jej guziki surduta i koszuli, dopóki nie poczuła gorąca jego palców pieszczących nagie ciało.

Powiedziałem, że cała ta skromność zacznie się po tym, gdy dotrzemy do Widdicombe House – sprostował.

Tak powiedziałeś? – Uśmiechnęła się, drżąc z niecierpliwości. – Istotnie. A do tego czasu będę najszczęśliwsza, leżąc w twoim łóżku, naga czy nie.

Pocałował ją jeszcze raz, a gorąco jego ust współzawodniczące z gorącem rozlewającym się w jej ciele. Stała nieruchomo, kiedy zdzierał z niej surdut i koszulę, a potem przytuliła się mocno, dysząc, gdy jego dłonie

przesunęły się do jej talii, do jej ud. Zdarł jej spodnie z bioder, buty kopnął na środek pokoju, i nie widziała powodu, by się ukrywać za skromnym trzepotaniem rzęs, kiedy znajdował ją wilgotną i pełną pożądania.

Łóżko było wąskie, zbudowane jak półka wpuszczona w ścianę.

Więcej miejsca było na biurku, więc z niecierpliwym zamachem ręki Emory zgarnął z blatu papiery i przybory do pisania, nie dbając o to, że atrament rozlał się na podłodze. Opuścił ją, jaśniejącą i miękką w swej nagości, oderwawszy od niej brutalnie gwałtowne usta tylko na moment potrzebny, żeby paść przed nią na kolana. Uniósł jej uda i rozsunął, war– gi zaś i język zagłębił w niej, jak człowiek zgłodniały.

Szok podziałał na nią jak iskra na proch i eksplozja była natychmiastowa. Każdym pchnięciem języka Emory sprawiał, że jej ciało wyginało się w łuk, wyprężone w spazmach, które wstrząsały nią aż po czubki palców u nóg. Za każdym razem, kiedy napinała ciało napierając na niego, naciskał mocniej, unosił ją wyżej, aż nieomal oślepiła ją potęga jej szału.

Gdy ona wciąż nie mogła złapać tchu wstrząsana rozkoszą, on wyprostował się i zrzucił z siebie ubranie. Uniósł jej nogi i ułożył sobie na barkach, a potem wszedł w nią tak głęboko, że musiała chwycić się krawędzi biurka, by nie ulecieć w przestrzeń. Rozkosz była gwałtowna, prawie rozdzierająca, a on oceniał siłę każdego pchnięcia po intensywności jej krzyków. Obserwował jej twarz, obserwował dzikość ogarniającąjąi mijającą w serii dreszczy, cały czas szepcząc do niej słowa zachęty, a słowa jego były rytmiczne i prymitywne, jak namiętność szalejąca w jej ciele.

W końcu poddał się z chrypliwym, urywanym stęknięciem. Wiedział, że już dłużej nie potrafi się wstrzymywać. To było jak gdyby się pogrążał w aksamicie, a może jedwabiu, i czuł swe ciało rozciągające się i wybuchające na przemian, wypełniające ją gorącym prądem jego ekstazy.

Wydawali krzyki równocześnie i razem drżeli w zanikających falach rozkoszy. Dygotali i prężyli się, i wyginali, by wychwycić do ostatniej kropli jego siłę. Kiedy zaś szał minął i gorąco się rozpłynęło, opadła przed nim, zwisając bezwładnie w jego ramionach, niezdolna do niczego więcej, niż pozwolić mu złożyć się delikatnie na blacie.

O, Boże! – dyszała. – O, mój Boże!

Emory wciąż miał ciało rozedrgane i krew wciąż niespokojnie krążyła mu w żyłach, gdy uniósł głowę ze zgięcia jej ramienia. Chciał coś powiedzieć, ale ciche szczęknięcie w mroku za nimi kazało mu się obejrzeć przez ramię. Wykrzywił usta, gotów głośno skląć kogoś, kto ośmielił się przychodzić do jego kajuty bez pozwolenia, ale nie dojrzał nikogo. Drzwi były zamknięte. Nic nie zostało poruszone ani nie słychać było kroków stukających w pospiesznym lub zawstydzonym odwrocie wzdłuż zejścia na pokład.

Kiedy jednak znów spojrzał w oczy jaśniejące zdumieniem, zapomniał, co go oderwało, i wszystkie myśli i cały zasób energii skupił na miękkich różowych ustach, które czekały na niego niecierpliwie.

25

lsist, który Emory wykradł z biurka Napoleona ostatniej nocy na Aix, pochodził od młodszego brata cesarza, Jeróme'a. List doręczono Bonapartemu wcześniej tego samego popołudnia przez zmordowanego kuriera, który nie szczędząc konia, pędził bez zatrzymania, tak że biedne zwierzę przekoziołkowało i padło, gdy tylko z niego zsiadł. Emory przypominał sobie, że zdziwił się, widząc później ten list, leżący otwarcie na biurku z innymi papierami, i przy pierwszej sposobności wsunął go do kieszeni, sądząc, że ma wielkie znaczenie. Przeczytał go potem na pokładzie „Nieustraszonej" i omal nie cisnął w ogień z niesmakiem, bo podjął tak ogromne ryzyko, by go przechwycić, i wszystko tylko po to, by przeczytać jakieś komentarze do spraw rodzinnych. Była w nim mowa o zdrowiu ich matki, madame Merę, i o poruszeniu, jakie zapanowało w mieście po wizycie Napoleona w Malmaison, gdzie żegnał się z dwoma swymi nieprawymi synami. Była też wzmianka o jego czteroletnim następcy, 1'Aiglon, czyli Orlątku, i o tym, żeby go zabrać z Paryża i oddać pod opiekę babki. Była też gorąca dyskusja o pieniądzach i rentach i wzmianka o tym, że chociaż niektórzy głupcy mogą wierzyć obietnicom sprzymierzonych armii, że będzie wolno madame Merę dożyć jej dni w spokoju, to jednak powinna jak najszybciej znaleźć się na statku płynącym do Ameryki. Przygotowania zostały poczynione, trwają negocjacje nad uzyskaniem pozwoleń na opuszczenie Francji. Naturalnie będą czekać niecierpliwie, aż pułkownik Duroc dołączy do nich, jak było ustalone. Wszystko jest w porządku. Du– roc już wyruszył i możliwe że przybędzie jeszcze przed tym listem. Wysoką sumę w złocie zapłacono Le Renardowi, by zapewnił bezpieczeństwo nie tylko na Aix, ale i w Anglii.

Wszystko jest w porządku". Chciano zwrócić szczególną uwagę na te słowa, bo podkreślono je dwukrotnie. O ile dobrze pamiętał, Emory nie widział pułkownika Duroca w ciągu tamtego dnia ani wieczora, ale wciąż kręciło się tam tylu oficerów, że nie był w stanie przypomnieć sobie wszystkich, nawet gdyby nie stracił pamięci po uderzeniu w głowę. I kim u licha był Le Renard? Oczywiste było, że to pseudonim, ale

choć Emory wtykał nos w każdą depeszę, list i dokument, które trzymał w kasie, nie było tam wzmianki o żadnych lisach, ani też, żeby być ścisłym, o wilkach, jastrzębiach czy czaplach.

Po wyjściu z otulonego mgłą portu w Gravesend czytał ten list wciąż na nowo, aż go oczy bolały. Przez dwa dni, kiedy płynęli pod pełnymi żaglami, powtarzał sobie jego treść słowo po słowie, aż się jej wyuczył na pamięć, mając nadzieję, że gdzieś między wierszami kwiecistej epistoły znajdzie wskazówkę, jak Napoleon Bonaparte miał zamiar uciec swym stróżom. Nie ulegało wątpliwości, że uruchomiono pewien plan.

Emory był też prawie pewien, że list stanowi klucz do zagadki. Po cóż w przeciwnym razie Cipriani by go torturował? Dlaczego Le Couteau po prostu go nie zabił, nie owinął mu kostek nóg łańcuchami i nie wrzucił jego ciała do rzeki?

Kim jest pułkownik Duroc? I, do ciężkiej cholery, kto to jest Lis?

Czy jest on odpowiedzialny za podrobione dyspozycje i czy jest zamieszany w nowy projekt uratowania cesarza od wygnania?

Próbując wykryć, co jest między wierszami, Emory przyglądał się listowi pod różnymi kątami, ale nic mu się nie rzuciło w oczy. Rozwiązanie zagadki tkwiło w tym tekście, wiedział to na pewno; po prostu on nie potrafił go dostrzec. Jego francuszczyzna była bez zarzutu, ale każdy język ma swoje niuanse, od których zależy znaczenie lub podtekst zdania, więc kazał Annalei przeczytać list na głos, wysilając umysł, by wyzwolić jakieś utracone wspomnienie. Ale jej pomoc okazała się raczej przeszkodą, gdy przyłapywał się na tym, że obserwuje, w jaki sposób porusza ustami wymawiając słowa, jak ściąga brwi w skupieniu, jak światło świecy czyni przezroczystą batystową tkaninę koszuli i odsłania zarys jej piersi. Częściej niż co drugi raz, gdy zaczynali poważną dyskusję o szyfrach i tłumaczeniach, kończyli nadzy w kłębowisku wilgotnych prześcieradeł.

Barrimore przeczytał list, ale oświadczył, że jego francuszczyzna jest czysto akademicka. Nie wiedział o nikim w Whitehall, kto mógł sobie wybrać pseudonim Lis czy Le Renard, by prowadzić tajną misję z Francuzami, ale zapewnił Emory'ego, że po powrocie do Londynu przewróci każdy kamień, by rozszyfrować tożsamość zdrajcy.

Co do Emory'ego, nie sądził, by było to potrzebne. Był pewien, że kimkolwiek jest zdrajca, będzie obecny w Torbay, gdy tam przybędą.

Duroc – mamrotał Emory. – Kim u diabła jest pułkownik Duroc i dlaczego to nazwisko brzmi tak znajomo?

Pewnie dlatego, że powtarzałeś je z tysiąc razy – podsunęła mu Annalea – nawet przez sen. I to wbrew moim najszczerszym wysiłkom, by zająć cię czym innym.

Teraz też go rozpraszała, bo usadowiła się na jego kolanach, obejmując chłodnymi białymi udami jego uda. Wachta wybiła pięć szklanek, gdy się obudziła i zobaczyła go siedzącego przy biurku, z listem i kartkami pełnymi własnych gryzmołów przed oczyma. Boso przeszła na drugą stronę kajuty, gdy on nawet nie podniósł wzroku, choć na pewno zauważył, że wśliznęła się naga na jego kolana i wtuliła się w ciepło jego ciała.

Otoczył ją ramionami i pocałował w czubek głowy. Jej włosy pachniały rumem, po kąpieli w jedynym dostępnym dużym naczyniu, a mianowicie w przepiłowanej beczce, którą Diego wyszperał w ładowni.

Skóra Anny pachniała kobiecością, miękką i ciepłą, i dwiema godzinami, które spędzili wcześniej, omdlewając w miłosnym uścisku.

Czuję się, jakbyśmy wciąż żeglowali we mgle – żalił się. – Nie widzimy, co jest przed nami, a nawet nie wiemy, czego wypatrywać.

Weschnęła i zagnieździła się wygodniej w zgięciu jego ramienia.

Może plan już udaremniono? Nie widzę, jak mogłoby się powieść uwolnienie go z „Bellerofonta". Sam przecież widziałeś: okręt znajduje się w środku portu, otoczony przez pierścień łodzi pełnych żołnierzy. Nikt nie może się wśliznąć na pokład niezauważony i nikt się nie wyśliźnie.

Gdyśmy stamtąd wyjeżdżali, sto małych stateczków stało w zatoce dzień i noc. Teraz musi ich być dwa albo i trzy razy więcej. Nawet gdyby przypuścić, że cesarz zsunie się za burtę, ktoś musi go zauważyć w wodzie.

Napoleon nie umie pływać. Jest śmiertelnie przerażony, gdy w wannie ma za dużo wody.

W takim razie jedyna możliwość to ucieczka na pełnym morzu, ale to przecież całkiem nieprawdopodobne. Trzeba by drugiej armady, by go wykradła flocie brytyjskiej, i byłby to otwarty akt rozpoczęcia wojny. Więc, trzeba zapytać, dlaczego, na litość boską, on się w ogóle poddał.

Emory oparł głowę o wyściełany podgłówek i w roztargnieniu pogładził Annę po włosach.

To jest jeszcze jedno pytanie, które sam chciałbym zadać. Dlaczego wydawał się taki niefrasobliwy, kiedy oznajmiał swój zamiar oddania się spokojnie w ręce zwycięzców? Zachowywał się zbyt beztrosko, jak na człowieka, któremu grozi egzekucja.

Anna przywarła do niego mocniej i zsunęła rękę w dół, między ich ciała.

Może wiedział, że Parlament nie usankcjonuje sięgnięcia po topór. Może uznał za oczywiste, że nie mogą z zimną krwią zamordować człowieka, który zdał się na ich łaskę.

Po Elbie zaklinał się, że nie zniesie nowego więzienia. Generał Mon– tholon obawiał się nawet, żeby nie targnął się na swoje życie po Waterloo.

To by oszczędziło wszystkim sporo kłopotów.

Emory potrząsnął głową.

Uważał to za niegodny, tchórzliwy sposób zakończenia sprawy.

Czytałam kiedyś, że uważa się za boga. Może wierzy, że nie może umrzeć jak zwykły śmiertelnik, że jeśli go zabiją, to odrodzi się w innej postaci, że powstanie z martwych. Szczerze mówiąc – przerwała i zaczęła się kręcić, wprowadzając jego rękę tam, gdzie była najbardziej oczekiwana – myślę, że on po prostu jest szalony. Powinni go zamknąć w Bedlam, gdzie będzie cesarzem wszystkich innych szaleńców.

Emory wlepił w nią wzrok.

Coś ty powiedziała?

O zamknięciu go w Bedlam?

Nie. Przedtem.

Zmarszczyła brwi.

Że uważa się za nieśmiertelnego boga?

Emory gwałtownie wychylił się do przodu, a jego dłonie naprężyły się, kiedy ją objął wpół i uniósł ze swych kolan. Chwycił list i wpatrywał się w niego przez moment, a na twarzy z wolna rysował mu się wyraz najwyższego zdumienia.

Nie wierzę – mruknął. – Za cholerę nie mogę uwierzyć! Duroc, ty draniu! Jak mogłeś pomyśleć, że ci się to uda!

W przypływie energii, zerwał się i podskoczył do łóżka, szybko naciągnął spodnie i przenosząc ciężar z jednej nogi na drugą, wskakiwał w buty.

Co ci jest? Co ja takiego powiedziałam? – spytała Anna.

Objął ją wzrokiem, a potem przeniósł spojrzenie na okna. Nad horyzontem niebo było perłowoszare, morze w dole wciąż czarne jak atrament, ale wkrótce miało zacząć świtać i jeśli jego obliczenia były poprawne, od Torbay dzieliło ich nie więcej niż czterdzieści mil morskich.

Wrócił do miejsca, gdzie stała Anna, i ujął w dłonie jej twarz, całując ją tak mocno, że usta zaczęły ją piec.

Czy ci powiedziałem, że cię kocham?

Bardzo mi miło usłyszeć to jeszcze raz, ale...

I że jesteś dzielna i piękna, i mądra, i że mam zamiar napełnić cię dziećmi, żeby też wszystkie były tak dzielne i piękne, i mądre jak ty?

Teraz szybko – znów ją pocałował – ubieraj się. Muszę iść pomówić z Barrimore'em.

Ale zaczekaj...

Nie dokończyła. Odszedł z nagim torsem i stalowymi oczyma, zostawiając po sobie tylko echo ciężkich kroków.

***

Dostać się na pokład „Bellerofonta"? – Barrimore ścierał pięściami sen z oczu i zwieszał nogi z rozkołysanego hamaka. – Chyba pan oszalał.

Może i tak, ale jeśli mam rację, mogę za jednym zamachem oczyścić swoje nazwisko i z pana zrobić bohatera.

W czym pan ma rację? Do czego, u diabła, pan zmierza? I która to godzina, na litość boską?

Już upłynęła połowa czasu do pięciu szklanek. Wiatr i prądy nam sprzyjają. Powinniśmy wejść do portu dobrze przed południem. Moje pytanie to, czy kapitan Maitland będzie honorował białą flagę?

Brwi Barrimore'a podskoczyły w górę.

Ma pan zamiar wprowadzić „Nieustraszoną" do portu? Baterie portowe zmiotą ją z powierzchni wody.

Nie stanie się tak, jeśli pan ich przekona, że leży w interesie kraju wpuścić nas na pokład „Bellerofonta".

Ja mam to zrobić?

Do licha, jeśli ja się mylę, to pan i tak zostaniesz bohaterem. Schwyta pan tego ladaco Althorpe'a sam jeden i przyprowadzi go przed sąd.

Obaj mężczyźni obrócili się, gdy Aimalea wyłoniła się za nimi, z włosami w nieładzie, z końcami koszuli wypuszczonymi na wierzch spodni i zwisającymi do kolan.

Czy pani wie, o co tu chodzi? – zapytał Barrimore.

Nie – odparła. – Niczego mi nie powiedział.

Uwierzcie mi – powiedział Emory. – Oboje będziecie lepszego zdania o stanie mego umysłu, jeśli zatrzymam dla siebie swoje przypuszczenia, dopóki nie znajdziemy się na „Bdlerofoncie".

***


Było tak, jak przewidziała to Anna, lecz stateczków w porcie przybyło trzykroć więcej, niż widzieli za poprzednią bytnością i wszystkie wypełniali po brzegi poszukiwacze sensacji. Mężczyźni w wyjściowych ubraniach, damy w falbankach i z parasolkami sączyli wino z kryształowych szklanek i chrupali maleńkie ciasteczka przez cały dzień, śledząc znaki, które załoga wystawiała po obu burtach „Bellerofonta", wskazujące, że sławny więzień „udał się na śniadanie" lub „wrócił do swej kajuty". W nocy kobiety wątpliwej konduity oblegały łodzie rybackie i barki i było tak ciasno, że prawie można było chodzić po łódkach, które tworzyły zbite gromadki. Od wczesnego wieczora szeroka półkolista zatoka stanowiła

niezwykły widok, z tawernami jarzącymi się od świateł od wybrzeża do podnóża skał.

Poprzednio Emory zamierzał minąć Torbay i zbliżyć się do lądu od zachodu, znaleźć miejsce do kotwiczenia w górze wybrzeża i stamtąd udać się lądem do Brixham. Ale zamiast tego, zgodnie z jego nowym planem, w samo południe, pod jaskrawym słońcem, pod pełnymi żaglami bielejącymi na wszystkich masztach i wydętymi przez wiatr, „Nieustraszona" prosto z Kanału skierowała się ku wejściu do portu, nie robiąc sekretu ani ze swego przybycia, ani tożsamości. Fregata wdzięcznie wykonała zwrot z wiatrem – posłuszna ostrym ostrzeżeniom z kilkunastu uzbrojonych szalup patrolujących wejście – i zatrzymała się w odległości trzech mil.

Althorpe nie omieszkał sprawdzić odległości od baterii garnizonowych, i chociaż furty działowe trzymał zamknięte, załoga była rozstawiona na stanowiskach bojowych, gotowa odpowiedzieć ogniem, gdyby szalupy nie honorowały białej flagi.

Barrirnore, w swym czarnym wieczorowym ubraniu, wydobytym z kufra i wyczyszczonym, i w starannie zawiązanym krawacie, został odwieziony szalupą do najbliższego okrętu z działami, a stamtąd zabrany do portu. Na pokładzie „Bellerofonta" tłum marynarzy i oficerów zebrał się przy nadburciu, większość z lunetami skierowanymi najpierw na „Nieustraszoną", a potem na jedną z szalup, która manewrowała, przedzierając się między łodziami rybaków. Ona z kolei napotkała cztery barkasy pełne żołnierzy w czerwonych mundurach, a Barrirnore znów przesiadł się na inną jednostkę i został odeskortowany przez pierścień straży do kadłuba okrętu wojennego.

Annalea, przyglądająca się niespokojnie z pokładu „Nieustraszonej", zobaczyła, jak Barrirnore zawisł niczym połeć słoniny w fotelu na linach, na którym wciągnięto go na pokład. Spojrzała na Emory'ego, który stał przy niej, ale ten nie odrywał od oka lunety. Szczęki miał zaciśnięte, usta ściągnięte w wąską linię, i w krótkich chwilach, gdy przerywał obserwację, palce bielały mu od zaciskania na krawędzi burty.

Godzinę później szalupa ruszyła w powrotną drogę, z białą flagą powiewającą ostentacyjnie na grotmaszcie.

Co to znaczy? – spytała Anna szeptem.

Jeszcze nie wystrzelili z armat; powiedziałbym, że to dobry znak.

Kiedy szalupa zbliżyła się na odległość głosu, porucznik dowodzący jednostką przedstawił siebie i swój statek. Przekazał pozdrowienia od kapitana Fryderyka Maitlanda, dowódcy HMS „Bellerofont", z żądaniem, by kapitan „Nieustraszonej" stawił się na pokładzie jego jednostki.

Uważaj, chłopie! On nie daje gwarancji bezpiecznego przejścia – zauważył sucho Seamus.

A ty się spodziewałeś, że da?

Irlandczyk odchrząknął i zamiast odpowiedzieć, splunął za burtę.

Kiedy mnie nie będzie, miej na oku kanonierki. Jeśli zaczną się zbliżać lub spróbują nas okrążyć, stawiaj żagle i chwytaj wiatr. Jeśli nie wrócę – spojrzał uroczyście na swego towarzysza – uwolnij „Nieustraszoną" wszystkimi środkami, jakie będą konieczne. Następnym razem nie będą z tobą tak nieostrożni, przyjacielu.

Seamus znów chciał splunąć, ale miał zbyt sucho w ustach.

Emory obrócił się do Annalei.

Zanim wybuchniesz i zaczniesz mi wyliczać dwadzieścia różnych powodów, dla których powinienem cię zabrać ze sobą, pozwól, że ci tego oszczędzę. Jeśli wynikną jakieś kłopoty, to ostatnim miejscem, w którym bym cię chciał widzieć, jest pokład „Nieustraszonej". Barrimore zaofiarował swą opiekę i jaja przyjąłem w twoim imieniu. Bez względu na to, co się stanie... – zawahał się, i było oczywiste, że musi się opanować, nim dokończy – podałem Barrimore'owi nazwisko mego bankiera w Calais i wydałem dyspozycje, aby przekazał ci wszystko, co mam. Powinno tego być więcej niż dosyć, byś mogła zadzierać nosa przed kim chcesz i jak długo chcesz.

Nie chcę twoich pieniędzy! – wykrzyknęła z rozpaczą. – Chcę ciebie.

Podparł jej brodę palcem.

„Oby ona mogła ze mnie zrobić świętego, albo ja z niej grzesznicę" – zacytował, uśmiechając się, gdy dotknął wargami jej warg. –Nie miej mnie jeszcze za zgubionego, bo mam zamiar dołożyć wysiłków, byś mnie miała jeszcze przez długi czas. Aż tak bardzo nie przepadam za Barrimore'em.

Opuścił rękę i wskazał drabinę gestem zaproszenia.

Czekaj – burknął Seamus. – Nie idź tak bez żadnej broni prócz twoich jaj, przecież mogą cię osaczyć. Na pewno cię obszukają przed wpuszczenim na pokład, ale mam tu coś dość małego, by pasowało tam, gdzie żaden prawdziwy mężczyzna nie ośmieli się włożyć ręki.

Emory spojrzał na pistolet, który Seamus położył mu na dłoni. Był to kieszonkowy pistolet z zamkiem skrzynkowym, zbudowany tak, by pomieścić mechanizm zapłonowy wewnątrz specjalnego bębenka.

Noś szablę i parę pistoletów na widoku, a wtedy gwarantuję, że nie będą szukać innej broni. To cacko jest dobre tylko na jeden strzał, ale narobi hałasu za dwadzieścia. Spust chodzi trochę ciężko, żebyś sobie niechcący czegoś nie odstrzelił, więc musisz mocno nacisnąć. A co do pani – popatrzył na Annaleę – byłyby z nich podłe sukinsyny, gdyby panią przeczesali, więc jak pani myśli, że se z tym poradzi...

Nie – powiedział Emory, patrząc na drugi pistolet, który pojawił się w ręce Seamusa. – Żadnej broni. Opieka Barrimore'a nie byłaby warta splunięcia, gdyby Anna weszła na pokład uzbrojona.

Podszedł do drabiny, na ułamek sekundy odwrócił się plecami i to wystarczyło Annie, by pochwycić broń z ręki Seamusa i wsunąć ją za pasek. Poutykała luźne fałdy koszuli wokół lufy i zapięła kurtkę, a potem poszła za Emorym, ufając, że bezpiecznie ustawi jej stopy na szczeblach drabiny, gdy będą schodzili do łodzi z żołnierzami czekającej w dole.

26

1 1 MS „Bellerofont" był pancerną fregatą wyposażoną w siedemdziesiąt cztery działa i obsadzoną załogą złożoną z trzystu czterdziestu ludzi.

Liczba ta ostatnio zwiększyła się o blisko setkę, wliczając oficerów, doradców, przyjaciół i emisariuszy, którzy przybyli z Napoleonem z Francji.

Pokłady były zatłoczone wartownikami w szkarłatnych tunikach, marynarzami w pasiastych koszulach i płóciennych spodniach, oficerami marynarki w niebiesko–złotych mundurach i cywilami w ponurych czarnych surdutach i surowych białych kołnierzach. Wszyscy co do jednego wpatrywali się w Emory'ego Althorpe'a, gdy wstępował na pokład przez schodnię, i kręcili głowami, jak gdyby śledzili ruch piłki tenisowej, obserwując, jak fotel na linach, kołysząc się, wciąga Annaleę na pokład.

Kapitan Fryderyk Maitland rozpoczął karierę we flocie krótko po tym, jak obywatele Francji szturmem zdobyli Bastylię. Wówczas to, w wieku dwudziestu lat został zamustrowany jako aspirant. Zdobył zaszczyty podczas kampanii nad Nilem, a później walczył pod Trafalgarem pod wodzą Nelsona. Jeden z najbardziej szanowanych kapitanów we flocie angielskiej, znany był z uczciwości i prostolinijności. Kiedy wziął na siebie zadanie przywiezienia Bonapartego do Anglii, bynajmniej nie bawiła go atmosfera festynu, która zapanowała zarówno na pokładzie, jak i wokół portu.

Mając u boku czterech poruczników i kilku aspirantów, stał na przednim kasztelu i wyglądał w dół znad nadbudówki. Z jednej strony, nie był zachwycony zuchwalstwem kapitana przestępcy w domaganiu się audien– cji. Z drugiej, nie mógł całkiem ukryć swego podziwu dla tupetu Emory'ego Althorpe'a, przybywającego na pokład okrętu liniowego, obsadzonego pełną załogą, tylko z cienkim rapierem u boku i dwoma jedno– strzałowymi pistoletami. Całą tę broń zabrano mu przy wejściu na okręt.

Annalei Fairchilde kapitan przyjrzał się tylko trochę bardziej przenikliwie.

Słyszał historię jej uprowadzenia krótko po tym, gdy się wydarzyła, a zupełnie odmienną wersję– godzinę temu od markiza Barrimore'a. Zauważywszy, w jaki sposób zeskoczyła z fotela–windy i natychmiast rzuciła się ku Althorpe'owi, by stanąć u jego boku, przestał wątpić, która wersjajest prawdziwa, i zastanowił się, jak odniósłby się do tego jej ojciec, widząc urodziwą młodą damę ubraną w strój marynarski, z rozpuszczonymi włosami i cerą zdrowo zarumienioną pod wpływem wiatru i morza, i pewnie innych rzeczy, o których lepiej nie myśleć. Maitland, mężczyzna żonaty i ojciec czterech głupiutkich córek, nie bardzo wiedział, jak się odnieść do całej sprawy, wolał więc obrócić wzrok ku Althorpe'owi.

Zdaje pan sobie sprawę, kapitanie, że teraz znalazł się pan na terytorium brytyjskim i podlega pan natychmiastowemu aresztowaniu.

~ Jeśli po tym, co pan usłyszy, uzna pan za stosowne mnie aresztować, to proszę się czuć w pełni upoważnionym do zlekceważenia białej flagi.

Maitland poczuł na skórze mrowienie, ale zachował spokój.

Zapewniam pana, że wysłucham pana z uwagą.

Emory rozejrzał się po zatłoczonym pokładzie.

To, co mam panu do powiedzenia, kapitanie, powinno być powiedziane bez świadków – potoczył wzrokiem po pokładzie.

Kapitan spojrzał lodowato.

Panie Witherspoon – powiedział do swego pierwszego porucznika – zechce pan łaskawie towarzyszyć naszym gościom do mojej dziennej kajuty. Proszę też wysłać ludzi na maszty i informować mnie o wszelkich ruchach na tym pirackim statku. Proszę trzymać obsługę dział w gotowości i, na miłość boską, oczyścić pokłady z tej francuskiej hałastry.

***


Dzienna kajuta kapitańska zajmowała całą szerokość okrętu, a jej umeblowanie stanowił, między innymi, długi stół z dwunastoma krzesłami. Podłogę pod nimi pokrywało rozciągnięte płótno pomalowane w czarne i białe kwadraty, udające płytki. W jednym rogu stała złota klatka z papugą, w drugim czekali w pogotowiu ordynansi, których jedyną reakcją na nagłe wtargnięcie tylu ludzi, było lekkie zadarcie głów.

Maitland skierował kroki prosto ku szczytowi stołu i wręczył swój dwurożny kapelusz ordynansowi.

Panno Fairchilde, panie Althorpe, lordzie Barrimore... – wskazywał im miejsca. – Bardzo proszę. Ogilvie, sądzę, że państwo nie odmówią kieliszka brandy.

Gdy ordynans postawił na stole butelkę i kieliszki, został odprawiony. Barrimore odmówił zajęcia miejsca przy stole i wolał stanąć przy oknach galerii; Witherspoon, jedyny z oficerów „Bellerofonta" uczestniczący w spotkaniu, pozostał przy drzwiach.

Oszczędźmy sobie formalności w tych czterech ścianach – zaproponował Maitland. – Oczywiście z małym zastrzeżeniem, panie Althor– pe, że nie jesteśmy głupcami, którzy tolerują marnowanie czasu. Już popuściłem panu cugli bardziej niż doradzałby mi osąd sytuacji, w dużym stopniu wskutek interwencji Barrimore'a. Jego zdaniem, ma pan dowód, który oczyszcza pana z niektórych oskarżeń, ciążących na panu, mianowicie oskarżeń o zdradę i bunt. Nie znajduje się pan tutaj przed sądem, więc nie jestem w prawie ani uznać, ani odrzucić tego dowodu na pierwszy rzut oka; ostatecznie o pańskiej winie lub niewinności musi zawyrokować wyższa władza.

Dobrze o tym wiem, kapitanie – odrzekł Emory. – Pozwoliłem sobie jednak przynieść tu pewne dokumenty i domagam się, aby wziął je pan pod swą pieczę i dopilnował, by dostarczono je bezpiecznie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Annalea, starając się nie rzucać w oczy obecnym, obejrzała się na Barrimore

i dostrzegła jego zaciśniętą szczękę. Wcześniej zaoferował przejęcie sfałszowanych rozkazów, ale Emory powiedział, że nie będzie ryzykował, iż znów trafią w niepowołane ręce. Jednakże, skoro admiralicja zaufała Maitlandowi na tyle, by oddać podjego straż najpotężniejszego wroga, Emory uznał, że i on może powierzyć kapitanowi pakiet dokumentów.

Dokumenty wydobyto z ceratowego woreczka i rozłożono przed Maitlandem na stole. Przez następne dwadzieścia minut Emory wyjaśniał, jaką rolę odegrał w wypadkach ostatnich trzech łat; rolę szpiega i najemnego kapra z okrętem i armatami do wynajęcia. Swój niezwykły sukces w przełamaniu blokady floty zawdzięcza głównie rozkazom z Whitehall, nakazującym kapitanom przymknąć oko na jego statek, gdy ten będzie się prześlizgiwał koło nich. Wszystko to potwierdził Barrimore, łącznie z treścią sfałszowanych dokumentów, dowodzących, że kapitan „Nieustraszonej" został zaangażowany do popłynięcia na Elbę.

Maitland rzadko przerywał tę relację. Dawało się też wyczuć, że skłania się ku akceptacji faktu, iż Althorpe nie jest kompletnym szaleńcem i że nie przybył na pokład „Bellerofonta" prosić o rozgrzeszenie.

Podejrzenie to potwierdziło się, gdy Emory poruszył temat planów cesarza na najbliższą przyszłość.

One nie są zgodne z planami pańskimi ani rządowymi – powiedział spokojnie. – On, kapitanie, nie zamierza wrócić na wygnanie.

Jednak przypominam panu, Althorpe, że on nie ma wyboru. Ma być przekazany na „Northumberland"...

Tak, i wywieziony tym okrętem na wyspę Św. Heleny, maleńki skrawek skały i trochę ptasich odchodów na południowym Atlantyku.

Ale zapewniam pana, że nie uda się tam spokojnie.

Twarz Maitlanda pociemniała.

Jeśli zajdzie taka potrzeba, uda się tam w łańcuchach, zapewniam pana.

Emory nabrał powietrza i powoli, starannie akcentując słowa, zaczął mówić:

Człowiek, którego pan trzyma na pokładzie „Bellerofonta", może rzeczywiście zostać wysłany na wyspę Św. Heleny, czy to w łańcuchach, czy bez nich, tyle tylko, że nie jest on Napoleonem Bonaparte.

Maitland, Barrimore, nawet Annalea popatrzyli na Emory'ego zdumieni. Milczenie, jakie zaległo w kajucie, było tym wymowniejsze, że kontrastowały z nim odgłosy dochodzące z łodzi kręcących się w porcie, i trwało tak długo, że obecni zdążyli rozróżnić jeden głos wybijający się nad inne, rubasznie targujący się o skrzynkę świeżej wieprzowiny.

Maitland sięgnął po kieliszek i pociągnął spory łyk brandy.

Przyjmuj ę, że ma pan powody, by składać tak zdumiewaj ące oświadczenie, aczkolwiek nie jestem przekonany, czy chcę tego wysłuchiwać.

Jeśli pan pozwoli, przeczytam list od Jeróme'a Bonapartego, w którym zauważy pan wzmiankę o pułkowniku Duroc. To nazwisko było dla mnie zagadką, dopóki sobie nie przypomniałem, że podsłuchałem kiedyś jednego z adiutantów Napoleona, wspominającego żołnierza nazwiskiem Duroc, który rzucił się na ostrze szabli wymierzone w Bonapartego. Zdarzyło się to na początku kariery generała, ale nigdy nie zapomniał o tym akcie odwagi i poświęcenia.

Maitland obruszył się.

Sugeruje pan, że ten Duroc powstał z martwych, aby znów się poświęcić? I wrócił ni mniej, ni więcej tylko przebrany za Napoleona Bonapartego?

Annalei prawie zaparło dech. Spojrzała na Barrimore'a, który wpatrywał się osłupiały w Emory'ego, jakby gorzko żałował, że wywlókł swą rewelację z pokładu „Nieustraszonej" i naraził się na upadek swej kariery w Whitehall, co było nieuniknione, gdy dowiedzą się tam, że dał cień wiary tak dzikiemu pomysłowi.

Emory spokojnie pochylił się i skrzyżował ramiona na piersi.

Choć ten pomysł brzmi dziwnie, kapitanie, czy mógłbym zaproponować, aby zaprosił pan do nas generała? Jeśli się mylę, sam podsunę ręce, by

mi je skuto kajdanami. Ale jeśli mam rację, oszczędzi pan rządowi brytyjskiemu tak wielkiej kompromitacji, że nigdy nie dałoby się jej zmazać.

Zaprosić go tutaj, by sprawdzić tożsamość? Niech mnie kule biją, jeśli pan nie jest szalony, a do tego zuchwały, spodziewając się, że on łaskawie zrobi krok ze swej kwatery, by osobiście potwierdzić takie wariactwo.

Proszę go tu zaprosić na kieliszek brandy ze starą przyj aciółką. Niech mu pan powie, że dama o nazwisku madame Muiron przybyła, by złożyć mu wyrazy uszanowania, a zdziwi się pan, jak szybko zaakceptuje zaproszenie.

Kim u diabła jest madame Muiron? – zapytał Maitland, odruchowo spoglądając na Witherspoona i Barrimore'a, którzy obaj potrząsnęli głowami, nie rozumiejąc.

Muiron jest nazwiskiem, którego używał podczas sześć lat trwającego romansu z aktorką, panną Georges. Na pewno już dotarła do niego wiadomość, że jakaś młoda dama przybyła na pokład w dziwnych okolicznościach, a skoro panna Fairchilde przypomina z wyglądu...

On miałby uwierzyć, że admiralicja brytyjska wpuściła na pokład jego kurtyzanę? Doprawdy, Althorpe, tego już za wiele!

Wątpię, czy prawdziwy Bonaparte by uwierzył, ale człowiek podstawiony za niego może się na tyle zdenerwować, by chcieć zaspokoić ciekawość. A jego doradcy, jeśli zależy im na kontynuowaniu maskarady, mogą sobie nie życzyć, by panna Georges narobiła zbyt wiele zamieszania, jeśli się odmówi jej żądaniu audiencji.

Wypieki na policzkach Maitlanda stawały się coraz intensywniejsze. Opróżniwszy kieliszek, napełnił go ponownie, lecz pozostawił brandy nie tkniętą. Stukał palcami w powierzchnię stołu, wydając głuche odgłosy, jak bicie w bęben.

Barrimore wspomniał, że ostatnio doznał pan ciężkich obrażeń głowy. Tak ciężkich, że spowodowały utratę pamięci i większości pana władz umysłowych.

Zapewniam pana, kapitanie, że poza napadami bólu głowy, w pełni odzyskałem zmysły.

Maitland dalej stukał palcami i snuł głośne rozważania:

Powiedziano mi też o niedawnym schwytaniu i aresztowaniu niejakiego Franceschiego Ciprianiego, korsykańskiego patrioty znanego z biegłości w podrzynaniu gardeł. Znaleziono go skrępowanego i zakneblowanego w pewnym domu w Torąuay, pobitego i ciężko okaleczonego, tak że o mało nie wykrwawił się na śmierć w czasie transportu do szpitala. Wskutek tego popadł w gorączkę i w malignie wykrzykiwał, że postrzeliła go kobieta. Nie powtórzę dokładnie określeń, którymi ją opisał, ale ogólne cechy zdają się pasować do wyglądu panny Fairchilde. –

Jeszcze raz utkwił wzrok w Annalei, a jego dłoń znieruchomiała. – Czy jest w tym coś z prawdy?

On próbował nas zabić – wyjaśniła Anna rzeczowo. – Posłano go, by zabił pana Althorpe

a, ale nie ukrywał, że ma zamiar zabić i mnie.

Maitland skrzywił się jeszcze bardziej.

Miałem okazję być przedstawiony pani ojcu, młoda damo. Czy jest on wprowadzony w pani działalność?

Anna mocniej zacisnęła dłonie splecione na kolanach.

Nie miałam okazji rozmawiać z ojcem od kilku dni, kapitanie.

Pani brat jest tu, w Torbay, czy wie pani o tym?

Antoni? Tutaj? Ale jak...

Z konieczności prawie co godzina otrzymuję informacje o osobach przybywających w tę okolicę i o wyjeżdżających. Wicehrabia Or– mont przybył z Londynu dziś wczesnym rankiem z lordem Westfordem i pułkownikiem Rupertem Ramseyem.

Musieli jechać całą drogę bez odpoczynku – mruknął Barrimore.

Z komunikatu, który otrzymałem wnioskuję, że sprowadziły ich sprawy nie cierpiące zwłoki. Dotyczy to zwłaszcza Ramseya, który informuje mnie, iż garnizon w Berry Head jest w pełnym pogotowiu, i przysięga mi, że ani Althorpe, ani jego okręt nie zbliżą się bardziej niż na sto metrów do portu. Niewątpliwie już zobaczył „Nieustraszoną" i pewnie wiosłuje do nas.

Nigdy nie spotkałem osobiście tego pana, ale wygląda mi na entuzjastę swojej pracy – zauważył Emory.

Westford był równie pochlebnego zdania o pana gorliwości. Powiedział – tu kapitan utkwił zimne spojrzenie w Emorym – że miał pan czelność wtargnąć na maskaradę w Carlton House bez zaproszenia, narazić biura regenta na podziurawienie kulami, i oddalić się, jakby dwustu ludzi ze Straży Królewskiej nie było niczym więcej, jak drobną niedogodnością.

Emory powiódł palcami po szramach na policzku.

Zapewniam pana, że to nie było takie łatwe, jakby się mogło zdawać.

A wykradniecie pańskiego okrętu z Gravesend? Czy to też przecenianie pańskich talentów?

Wyraz twarzy Emory'ego wyrażał niemiłe zdziwienie, że ten oficer marynarki jest tak dobrze poinformowany.

Nie jestem tu po to, by wykraść pańskiego więźnia. A co do „Nieustraszonej", mój porucznik ma rozkaz wyprowadzić ją z portu na pierwszy znak, że grożą jakieś kłopoty, i wziąć kurs z wiatrem, póki wystarczająco nie oddali się od Anglii.

Maitland patrzył przed siebie nieruchomym wzrokiem i postukiwał palcami w takt długiej litanii powodów, dla których nie powinien temu

wszystkiemu wierzyć. Podrobione dokumenty, skrytobójcy, oszuści...

damy z towarzystwa ubrane jak pospolici marynarze, kapitanowie rozbójnicy, trwoniący talent dany im od Boga na podstępy i intrygi...

Niech mnie kule biją– mamrotał. – Zaczynam wierzyć, że mistyfikacja, która się tu rozgrywa, jest zamachem na mnie. Poruczniku Wi– therspoon, proszę mi przynieść najmocniejszą parę łańcuchów na nogi, jaką mamy na pokładzie.

Tak jest, kapitanie!

A potem proszę przekazać moje uszanowanie generałowi Bonapartemu i zapytać go, czy mógłby nam poświęcić parę chwil.

Jak to, kapitanie? – młody oficer zdawał się zaskoczony.

Po prostu proszę wykonać polecenie, poruczniku.

Tak jest! Natychmiast, kapitanie! A... a jeśli on odmówi?

To niech pan go zakuje w łańcuchy, do diabła. Jest w końcu więźniem na tym okręcie, a nie primadonną!

Tak jest, kapitanie!

Porucznik pospiesznie wyszedł z kajuty, a wzrok kapitana stopniowo łagodniał, w miarę jak opróżniał kieliszek, który następnie odstawił z przesadną ostrożnością.

Módl się pan, żebym tego nie pożałował – odezwał się z wahaniem – bo inaczej te parę zadrapań na pana twarzy istotnie wyda się panu drobnostką.

Byłby rzucał dalsze groźby, gdyby ostry dźwięk gwizdka na górze nie oznajmił przybycia na pokład nowych gości.

***

Kapitan wyszedł, przeprosiwszy obecnych, a wówczas dwaj porucznicy trzymający wartę za drzwiami, zostali zaproszeni do środka. Anna– lea starała się jak mogła czerpać siłę z uśmiechu, który Emory posłał w jej stronę, chcąc podtrzymać ją na duchu, lecz była to słaba pociecha.

Nie mogła myśleć o niczym innym, tylko o absolutnym nieprawdopodobieństwie jego przekonania, że więzień na pokładzie „Bellerofonta" nie jest Napoleonem Bonaparte. Nic dziwnego, że nie powiedział ani Barrimore'owi, ani jej samej o swych podejrzeniach! Poważnie wątpiła, czy w przeciwnym razie byliby tutaj.

Emory wstał i, podszedłszy do niej, stanął za jej plecami, opierając się o ścianę obok miejsca, z którego dwaj aspiranci obserwowali go czujnym wzrokiem. Zastanawiając się, czy wyczuł, że straciła w niego wiarę, Anna spuściła wzrok na ręce. Dłonie miała skurczone i wilgotne. Wywracał jej

się żołądek i zapragnęła, żeby był jakiś sposób akceptowany w towarzystwie, zapytania dwóch oficerów marynarki o kamiennych twarzach, gdzie na okręcie wojennym chodzi się, by zwymiotować na osobności.

Barrimore stał przy oknie, z rękoma splecionymi za plecami, z twarzą tak nieobecną, jakiej jeszcze u niego nie widziała. Ze swego miejsca mogła dostrzec, jak zaciska i otwiera pięści, mimo że z daleka wydawał się spokojny i nieruchomy jak posąg. Znów popatrzyła na jego ręce i zmarszczyła czoło, zastanawiając się, co się zmieniło, a po chwili uprzytomniła sobie, że jego palce były gołe. Zniknął ciężki złoty pierścień, który zwykle obracał, by rozładować irytację, i dlatego nie pozostało mu nic innego, jak tylko wyginać palce. Miała nadzieję, że nie zgubił rodzinnego klejnotu w porcie w Gravesend, bo wówczas na liście przewinień Emory'ego przybyłoby jeszcze jedno.

Za drzwiami w zejściówce dało się słyszeć jakieś zamieszanie i chwilę później kapitan wetknął głowę przez drzwi, prowadząc lorda Westforda, pułkownika Ramseya i nieprzytomnie patrzącego Antoniego Fairchilde'a.

Na rany Jezusa! – wykrzyknął Antoni, podbiegając do Annalei. Sama już prawie powstała z krzesła, lecz on już ją poderwał i ściskał tak mocno, że omal nie udusił. – Ty głuptasie, czy ty masz pojęcie, co się działo w domu przez te parę ostatnich dni? Cholernie się wysilałem, żeby ukryć przed matką najgorsze, naprawdę. Kłamałem jak najęty, opowiadając jej, że zachorowałaś i musiałaś zostać z ciocią Florencją jeszcze tydzień, ale nie dało się ukryć przed nią opowieści o twoich wyczynach w Carlton House.

Plotkarze i żartownisie posunęli się tak daleko, plotąc bzdury i wyrażając jej współczucie, że po pół godzinie trzeba ją było zanieść do domu w lektyce. Do rano nowina rozeszła się po całym Londynie jak przeklęty pożar i ojciec musiał kazać jej pilnować, żeby nie rzuciła się z okna.

Antoni, tak mi przykro. Ja...

A to co? To tutaj? – spytał, rozchylając poły jej surduta. – Pistolet! Ty nosisz pistolet!

Mogę wyjaśnić...

Pistolet, jak mi Bóg miły! Moja siostra paraduje z pistoletem! – Wyrwał jej broń zza pasa i przez chwilę wymachiwał nią dziko, nim obrócił wściekłe spojrzenie ku Barrimore'owi.

Czy pan o tym wiedział? Czy pan wiedział?

Markiz rozłożył ręce, ale nie miał do powiedzenia nic, co mogłoby ułagodzić rozwścieczonego wicehrabiego.

Skoro jest pan bezpośrednio odpowiedzialny za zabranie jej z Carlton House, nie pozostawia mi pan innego wyboru – oświadczył Antoni załamującym się głosem –jak tylko żądać wyrównania rachunków.

Lord Westford sięgnął szybko, wyjął Antoniemu pistolet z rąk, położył go na stole i pchnął, by znalazł się poza zasięgiem rozgniewanego brata Anny.

Jestem pewien, że to wszystko da się doskonale wytłumaczyć, jeśli tylko zaczeka pan, by usłyszeć, co się wydarzyło.

Ależ tak, Antoni, bardzo cię proszę – zawołała Anna. – Po prostu wysłuchaj, co Emory ma do powiedzenia...

Emory? – Znowu na nią napadł, nie zważając na protesty. – Bądź pewna, że z nim też się rozprawię, dużo wcześniej niż sąd. Gdzie jest ten łajdak? No, gdzie on jest?

Okręcił się na pięcie, z furią w oczach, i nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, rzucił się na drugą stronę pomieszczenia, zamachnął pięścią i trafił Emory'ego w kość policzkową. Cios był tak silny, że Althorpe cofnął się chwiejnie i pomimo ostrego rozkazu kapitana, dwa następne ciosy poszły w ślad za pierwszym, jeden rozciął Emory'emu wargę, i po brodzie pociekła mu strużka krwi. Emory nawet nie próbował się zasłonić, tylko otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na plamę krwi, a zmuszony okolicznościami Westford w końcu zdołał odciągnąć rozwścieczonego młodego lorda.

Dość tego! – Maitland był oburzony. – Nie pozwalam na to na pokładzie mego okrętu! Jeśli pan chce pomścić obrazę reputacji pańskiej siostry, ma pan do tego wszelkie prawo, Ormont, ale nie tutaj i nie teraz.

Nie wolno ci tego robić, póki sąd i ława przysięgłych nie dostaną, co się im należy – oświadczył pułkownik Ramsey, wywijając złożonym dokumentem. – Mam tu nakaz aresztowania Emory'ego Althorpe'a pod zarzutem zdrady, buntu, piractwa i morderstwa. Co więcej, mam prawo aresztować wszystkich ludzi na pokładzie jego okrętu, i nalegam, kapitanie, aby po zakuciu go w łańcuchy i przetransportowaniu do mego aresztu, wycelował pan działa w „Nieustraszoną" i zażądał poddania się.

Ja natomiast nalegam, by powierzono go mojej pieczy – zawołał lord Westford, wyciągając inny złożony arkusz pergaminu, wyglądający bardzo oficjalnie. – A ponieważ moje nakazy pochodzą prosto z White– hall, z całą pewnością mają priorytet przed wszystkimi innymi.

W tej chwili nigdzie go nie przekażę – powiedział szorstko Maitland. – Nie mam też zamiaru mierzyć z dział w jakikolwiek cel. Panie Witherspoon! Gdzie u diabła pan się podziewał?

Porucznik stał w drzwiach z twarzą szarą jak popiół.

Ja... no... to jest, pan generał życzy sobie złożyć panu uszanowanie, kapitanie.

Zanim stał Napoleon Bonaparte i jego adiutanci: były Wielki Marszałek Henri–Gratien Bertrand i pułkownik Charles–Tristan de Montholon.

Czy przybyliśmy o niewłaściwej porze, kapitanie? – zapytał Bertrand, wyraźnie rozbawiony całym tym krzykiem i wymachiwaniem dokumentami. – Przypuszczam, że możemy wrócić tutaj, kiedy będzie pan miał spokojniejszą chwilę.

Za chwilę będę całkowicie spokojny – powiedział Maitland, rozglądając się po kajucie. – Proszę, zechciejcie panowie wejść.

Marszałek zaczekał, dopóki Antoni nie odstąpił w tył i nie stanął obok siostry, a potem usunął się i złożył ukłon cieniowi majaczącemu za nim. Generał Napoleon Bonaparte, były cesarz Francji i pan kontynentu, wkroczył władczo do kajuty, z rękami założonymi na plecach, z guzikami ciemnozielonego munduru napiętymi na wystającym obfitym brzuszku.

Pierwszą reakcją Annalei było zdziwienie, gdyż pomimo że oglądała wiele rysunków przedstawiających go z drabiną potrzebną mu jakoby do wsiadania na konia, wydał jej się znacznie niższy, niż sobie wyobrażała. Miał wydęte policzki i podwójną brodę, co harmonizowało z wydęciem jego warg. Włosy miał bardziej rude niż brązowe, sczesane do przodu, tak że pojedynczy jedwabisty pukiel spadał mu na czoło.

Przenikliwe, ciemnoszare oczy, znane z tego, że pod ich wejrzeniem dorośli ludzie miękli w kolanach, obiegły pomieszczenie, a potem poszukały Annalei. Gdy doszło do rękoczynów, przesunęła się, by stanąć za Barrimore'em, i teraz w świetle padającym przez okna za nią, jej ciemne włosy zaiskrzyły się czerwonymi i złotymi refleksami.

Marszałek Bertrand pochylił się, by szepnąć coś Bonapartemu do ucha, ale generał podniósł rękę, przerywając mu.

Powiedziano mi, że mam gościa, madame Muiron, starą przyjaciółkę i osobę bardzo mi drogą – ale widzę przed sobą tylko tę... tę kobietę wątpliwego pochodzenia. Czy to pan wymyślił ten głupi dowcip, kapitanie?

Niestety, sytuacja ani trochę nie jest zabawna, generale. Zaprosiłem pana tutaj w nadziei, że potrafi pan wyjaśnić pewne wątpliwości dotyczące pańskiego aresztowania.

Moje poddanie się, kapitanie, nastąpiło ściśle według zasad etykiety wojennej. Co więcej, nie tylko ta pora wydaje mi się dziwna na takie wyjaśnienia, ale nie wydaje mi się, by miał pan władzę prowadzić jena własną rękę. Gdy skończy pan swoją grę, niech się pan czuje uprawniony znów się do mnie zwrócić. Tymczasem zostawiłem wyjątkowo smaczny udziec barani stygnący na moim stole.

Obrócił się, by odejść, a jego spojrzenie przemknęło po samotnej postaci stojącej przy drzwiach. Zatrzymało się... znów przeniosło się w bok i spoczęło ze zdumionym błyskiem rozpoznania na Emorym

Althorpie. Emory'emu wciąż ciekła krew z wargi i jej krople pobrudziły przód koszuli. Generał słabo się uśmiechnął.

Powinien pan pamiętać, by się schylić w drzwiach następnym razem.

Doskonała rada, pułkowniku Duroc – odparł cicho Emory. – Wezmę ją sobie do serca następnym razem, kiedy będę urządzać zasadzkę.

W szarych oczach mignął drugi błysk zdumienia – a może paniki? – nim marszałek Bertrand nie stanął pomiędzy dwoma mężczyznami.

Pan w żadnym razie nie może nie wiedzieć, do kogo pan mówi, monsieur.

Ach tak. Proszę mi wybaczyć pomyłkę. Po tym, jak pan abdyko– wał z tronu hiszpańskiego, zachował pan rangę generała, pomimo tego, że pański brat był bardzo niezadowolony ze sposobu, w jaki pozwolił pan Wellingtonowi wypędzić się z półwyspu.

Bertrand przez chwilę patrzył osłupiały, a potem obrażony wypiął pierś.

Nawet nie zaszczycimy odpowiedzią tak skandalicznej obrazy, monsieur. Zechce pan ustąpić miejsca, by jego ekscelencja mógł przejść.

Gdyby to był jego ekscelencja, byłbym skłonny pana posłuchać – powiedział Emory, przesuwając się równolegle do marszałka, by ustawić się jako solidna przeszkoda w drzwiach. – Chociaż jest on nieco cięższy niż powinien, talia jego brata też się znacznie zaokrągliła, odkąd koronował się na cesarza Francji. Włosy są trochę jaśniejsze, broda bardziej okrągła, ale jeśli nie widzi się postaci inaczej, jak z dużej odległości i przez lunetę, nie można się domyślić, że ma się do czynienia nie z tym Bonapartem.

Nie z tym Bonapartem? – chwycił powietrze Maitland.

Istotnie, kapitanie. Pozwoli pan, że przedstawię generała Józefa Bonaparte – powiedział gładko Emory. – Starszego o rok od Napoleona, ale na tyle podobnego, że był przyczyną niejednego fałszywego raportu o miejscu pobytu cesarza.

Bertrandowi krew odpłynęła z twarzy.

Pan się myli – wydyszał.

A pan jest głupcem, Bertrand, myśląc że mógłby pan nas nabrać na takie oszustwo.

Kapitanie – francuski oficer obrócił się wkoło – nalegam, by pan natychmiast usunął stąd tego szaleńca.

Co zamierzaliście uczynić? – pytał Emory. – Czekać, dopóki pański brat nie znajdzie się bezpiecznie w Ameryce, a potem zrzucić przebranie i wyjawić światu oszustwo? Ile pan zapłacił Le Renardowi, by zagwarantować, że będzie pan przetrzymywany na pokładzie okrętu pośrodku portu, gdzie dostęp dla odwiedzających będzie poważnie ograniczony i szansa zdemaskowania znacznie mniejsza?

Barrimore, do tej pory stojący spokojnie, osłupiały jak i pozostałe osoby, popatrzył twardo na lorda Westforda.

To był pański pomysł – powiedział dosadnie. – Pan, w istocie, gwałtownie nalegał, by więzień pozostał w izolacji.

W izolacji, tak, z ograniczoną swobodą mchów – odparł West– ford porażony oskarżeniem. – Ale tylko dlatego, by nie ośmielił się zaryzykować drugiej ucieczki! Nie wtedy – spojrzał na Emory'ego – nie wtedy, gdy nie wiadomo, co porabia Althorpe. Dobry Boże, człowieku, ty chyba nie sugerujesz...

On sugeruje, że w kurniku jest lis, milordzie, i że trzeba go wypłoszyć – powiedział cicho Emory. – Dzięki dokumentom, które teraz są w rękach kapitana Maitlanda, ustaliliśmy, że Le Renard to ktoś, kto ma dostęp do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i jest więcej niż fragmentarycznie zaznajomiony z szyframi używanymi w tajnych meldunkach.

Westford wyglądał na prawdziwie zrozpaczonego, lecz po chwili obrócił się i wlepił wzrok w pułkownika Ramseya.

Renard. Na Boga... byliśmy razem w Oksfordzie – wyszeptał. – Miałeś przezwisko Lis, z powodu twojej zręczności we wprowadzaniu kobiet do swoich pokojów i wyprowadzaniu o każdej godzinie dnia i nocy. I dokładnie miesiąc temu byłeś w Londynie, pracując dla ministerstwa.

Ramsey obrócił się, a jego ręka spoczęła na pistolecie, który nosił przy pasie. Wyciągnął go i odwiódł kurek, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.

Nie – powiedział. – O nie. Nie posłużę panu za kozła ofiarnego.

Co to, to nie.

Miałeś pan najwyraźniej obsesję na punkcie schwytania Althorpe

przez ostatnie parę tygodni – zauważył Barrimore. – Powiedziałbym, że to pan wyglądał na kogoś zdecydowanego znaleźć kozła ofiarnego.

Jasne, że chciałem schwytać tego sukinsyna – syknął Ramsey. – On jest zdrajcą i mordercą.

Emory spojrzał ponuro.

Już drugi raz oskarża mnie pan o morderstwo, pułkowniku. Przyznam panu, że mogę być winny paru zbrodni, które mi się przypisuje, ale nigdy nikogo nie zamordowałem. Zabiłem, tak, w uczciwej walce, wystawiając na ryzyko życie własne i moich ludzi, ale nigdy dla czystej przyjemności zabijania.

Nigdy?

Nie! – Emory zerknął przelotnie na Annaleę. – Nigdy, do wszystkich diabłów!

Więc możemy dodać kłamstwo do pańskich przewinień, bo są świadkowie pana zbrodni. Wszyscy trzej zidentyfikowali pana jako

człowieka, który z zimną krwią, rozmyślnie zadusił na śmierć nieuzbrojonego człowieka na ulicach Portsmouth. Szli za panem aż do pańskiego okrętu, gdzie to władze spotkały się później z salwą z dział. Odcumował pan i wypłynął na morze, nawet nie pomachawszy ręką na pożegnanie. – Chwycił mocniej kolbę pistoletu i zgiął palec na spuście. – Ten człowiek, którego zostawił pan poturbowanego i broczącego krwią w brudnej uliczce, to był mój brat, i w dniu, w którym zasypałem ziemią jego grób, poprzysiągłem uroczyście, że to samo zrobię z panem.

Twarz Emory'ego pociemniała, i patrząc na niego, Annalea poczuła, że jej żołądek znów się skręca. Przypomniała sobie, że opowiadał jej o tym, jak Seamus Turnbull zaatakował młodego pijanego lorda, który skopał psa na śmierć. To Seamus udusił brata Ramseya, nie Emory, ale wina najwyraźniej została przypisana temu ostatniemu.

Niech pan opuści broń, pułkowniku – doradził Westford. – Nie pomoże pan swojej sprawie, a jeśli Althorpe jest winien zamordowania pańskiego brata, obiecuję, że za to odpowie.

On nie ma za co odpowiadać – zawołała Annalea, występując naprzód. – On tego nie zrobił!

A kim, u diabła, pani jest, by świadczyć o jego charakterze? – spytał Ramsey z kropelką śliny tworzącą się w kąciku ust. – Kobietą, która opiera swe sądy na sile tego, co on jej wtyka pomiędzy uda!

Antoni był w swej reakcji o ułamek sekundy wolniejszy od innych, ale znajdował się najbliżej i on to pierwszy zaatakował Ramseya całym swym ciężarem, uniósłszy go w powietrze, a potem cisnąwszy nim z furią o ścianę. Broń wystrzeliła z obłoczkiem dymu, kuła przeleciała przez okna galerii, rozłupując ramę i tłukąc dwie szybki. Drugi strzał rozległ się prawie natychmiast, kula dosięgła Ramseya w sam środek czoła, zostawiając za sobą nadzwyczaj dużą, okrągłą, czerwoną dziurę. Pułkownik Ramsey na chwilę zatopił wzrok w dymiącym pistolecie tkwiącym w wyciągniętej ręce Barrimore'a, a potem jego ciało osunęło się bezwładnie na podłogę.

Dobry Boże! – Maitland spoglądał to na markiza, to na bezwładne ciało, a potem znów na markiza. – Dobry Boże, pan go zabił!

Wolałby pan, żebym czekał, aż się okaże, że ma drugi pistolet ukryty gdzieś w ubraniu? – Barrimore opuścił broń. – Tę, którą Antoni zabrał Annalei. – Markiz poczekał, aż dym rozwieje się z lufy, a potem położył starannie pistolet na stole. – Spodziewam się, że zdawał sobie sprawę, iż ta opowieść o krzywdzie i zemście nie wystarczy, by oczyścić go z poważniejszego oskarżenia o zdradę.

Wszyscy jesteście pomyleni – oświadczył Bonaparte zza żywej tarczy utworzonej przez dwóch swoich marszałków, Bertranda i Mon–

tholona. – Nalegam, by pozwolono mi wrócić natychmiast do mojej kwatery!

Najpierw musimy się od pana dowiedzieć prawdy – powiedział Emory, wyjmując mały kieszonkowy pistolet i przyciskając go do policzka Korsykanina. –1 proszę mi wierzyć, generale, jestem w odpowiednim nastroju, by użyć tej broni, jeśli pan zaraz nie wyzna prawdziwego imienia, jakie dano panu przy urodzeniu.

Bonaparte wahał się przez chwilę, jakby wciąż zaprzeczał oskarżeniu, po czym rozchylił wargi w uśmiechu i wydał krótkie parsknięcie.

~ Skoro panu tak na tym zależy, monsieur, nazywam się Józef Ludwik Bonaparte, i nie wstydzę się pochwalić, że dobrze zagrałem tę rolę. Mój brat istotnie jest już w pół drogi do Ameryki, gdzie będzie powitany z królewskimi honorami, i znów zajmie miejsce na czele armii – armii, którą poprowadzi do ostatecznego zwycięstwa nad angielskim nieprzyjacielem.

Maitland powoli podszedł do drzwi. Jego oczy same stanowiły wspaniałą broń, jarząc się spod zmarszczonego czoła. Gdy Bonaparte okazał zdrowy rozsądek i skulił się między swymi dwoma oficerami, Emory z pewnym ociąganiem pozwolił kapitanowi zabrać sobie pistolet.

Nie spuszczając oczu z twarzy generała, Maitland starannie spuścił kurek i zwrócił się do Witherspoona.

Niech pan ich stąd zabierze. Niech ich pan zabierze, nim się nie zapomnę i osobiście ich nie powystrzelam. Niech ich pan zabierze na dół i trzyma pod kluczem w ich kwaterach. Proszę wystawić straże przy drzwiach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i nikogo nie wpuszczać ani nie wypuszczać bez mego wyraźnego pozwolenia I, panie Wi– therspoon... niech pan wyśle człowieka, niech zapieczętuje bramy. Nie chcę, by znów w nocy zginęły jakieś papierry. Nie możemy pozwolić, by pochwycono choć słówko szepnięte na tym okręcie, póki nie będzie postanowione, jaki kurs przyjąć. Zakujcie ich w żelazo i wrzućcie do ścieku, jeśli będzie trzeba.

Tak jest, kapitanie. Z przyjemnością, kapitanie.

Generał rzucił przez ramię ostatnie triumfalne spojrzenie, nim Wi– therspoon wyprowadził go za drzwi wraz ze świtą. Gdy wyszli, Maitland obrócił płonące oczy do Emory'ego i oddał mu pistolet.

Czy pan lub panna Fairchilde chcielibyście podzielić się z nami jeszcze jakimiś małymi niespodziankami?

Emory zerknął na Annaleę i uniósł brwi.

Nie. Wydaje mi się, że na dziś to już wszystko.

Maitland mruknął coś pod nosem i podszedł do stołu, prawie nie zwracając uwagi na ciało Ramseya rozciągnięte na podłodze. Opuścił

pistolet, starannie, równo ułożył go przed sobą, a potem opuścił ręce na blat i ukrył w nich twarz.

Co, na wszystkich świętych, ja mam teraz zrobić? Cały świat wierzy, że mamy w ręku Napoleona Bonaparte. Gdy wyjdzie na jaw, że on znów uciekł... że nigdy go nie mieliśmy... że daliśmy się oszukać, jak dzieci...

Zwrócił nieprzytomne spojrzenie ku oknu, rozmyślając niewątpliwie o swej zaprzepaszczonej karierze. Bitwy, w których zwyciężał, przestaną się liczyć, zaszczytne odznaczenia pójdą w niepamięć. Przejdzie do historii jako głupiec, który przyjął kapitulację Józefa Bonapartego i pozwolił jego bratu popłynąć za ocean, by budował tam nowe imperium.

Westford także zajął miejsce przy stole, zacisnął dłonie wokół czoła, i przyciskając je do oczu, jakby chciał zrównoważyć ciśnienie w czaszce, nim ta eksploduje. Antoni nalał sobie pełną szklankę brandy, wypił alkohol kilkoma łapczywymi łykami, odstawił szklankę z głośnym stuknięciem i stanął przy oknach.

Annalea chciała spojrzeć mu w oczy, ale twarz miał stale odwróconą, a ręce trzymał splecione za plecami. Emory, natomiast, bardzo pragnął napotkać jej spojrzenie, choć to, co miał jej do przekazania, było mieszaniną różnych uczuć. Podstęp został odkryty, ale ona znów go nie posłuchała i wniosła na pokład pistolet, i z tego powodu zginął człowiek. Co gorsza, nie mogli nawet być pewni, czy Rupert Ramsey istotnie był Lisem.

Ty, Althorpe, jesteś bardziej obeznany ze zwyczajami Korsykan niż ktokolwiek inny w tym pokoju – powiedział Westford, masując skronie. – Dokąd on mógł się udać? Gdzie by się czuł bezpieczny? Czy to możliwe, że wyśliznął nam się z rąk i jest już w drodze do Ameryki?

Jego młodszy brat Lucjan spędził tam cztery lata. Niewątpliwie stworzył tam bazę lojalistów.

Urabia westchnął

Ten łobuz ma rację. Amerykanie powitają z otwartymi ramionami żołnierza jego kalibru. Wyruszą zapewne na północ do Kanady i połączą siły z Francuzami w Quebecu. Znów będzie rządził wielkim, bogatym imperium.

Emory ruszył się od drzwi. Warga przestała mu krwawić i zwilżył płócienną serwetkę w wodzie, którą znalazł na bocznym stoliku, a potem użył jej do wycierania plam z brody i szyi.

Imperia – powiedział w zamyśleniu – potrzebują następców.

Co takiego?

Jego syn wciąż jeszcze jest w Paryżu. Napoleon nie opuściłby Francji bez swego Orlątka.

Minęło ponad sześć tygodni od jego rzekomej kapitulacji. Byłby głupcem, gdyby pozostał we Francji tak długo.

A ile czasu Bonny Prince Charles pozostawał w górach Szkocji po klęsce czterdziestego piątego roku? – spytał Emory.

Maitland wyprostował się i obrócił głowę ku Emory'emu, nawet Antoni spojrzał na niego przez ramię.

W tym czasie za głowę księcia wyznaczona była nagroda trzydziestu tysięcy funtów, ale żaden z wiernych górali nie zdradził jego kryjówki. Trzymali go w ukryciu przez trzy miesiące, czekając, aż można go będzie przewieźć bezpiecznie przez Kanał. W naszym wypadku nie ma pośpiechu; nikt nie szuka Napoleona, bo wszyscy wierzą, że on jest tutaj, na pokładzie „Bellerofonta". Zresztą jeśli maskarada okazała się skuteczna w jedną stronę, równie dobrze może zadziałać w drugą. Peruka, bokobrody, i może wystąpić w przebraniu Józefa. I nie zapominajcie, iż gdyby powstały jakieś podejrzenia, ma pewność, że w porę otrzyma ostrzeżenie od naszego tajemniczego przyjaciela Le Renarda.

No tak – powiedział Antoni, spuszczając wzrok na Ramseya – wydaje się, że przynajmniej ten jeden problem mamy rozwiązany.

Emory potrząsnął głową.

Nie byłbym taki pewien.

A to dlaczego? – spytał Antoni. – Sam pan słyszałeś, że był w Londynie, w Whitehall w tym czasie, gdy wysyłano sfałszowane dyspozycje. Znał się na tej robocie równie dobrze jak Westford czy Barrimore, czy... ja sam, jeśli już o tym mówimy. Znam francuski prawie tak biegle jak Barrimore i niejeden raz proszono mnie, bym pomagał przy tłumaczeniach, gdy codziennie napływało tak wiele meldunków.

Czy pan znał szyfry? – spytał Emory.

A gdybym je znał, to czy powinienem się do tego przyznawać w tym pokoju pełnym niezrównoważonych indywiduów? – parsknął wicehrabia.

Antoni zrobił słuszną uwagę i Annalea spojrzała na Barrimore'a, ciekawa, jak zareaguje na nazwanie go niezrównoważonym indywiduum. Twarz miał jak z granitu, stał nieruchomo, tylko kciuk lewej ręki poruszał się, pocierając puste miejsce na środkowym palcu, gdzie powinien być jego pierścień.

Anna znów popatrzyła na swoją dłoń i poczuła na karku lekki dreszcz.

Ileż to razy spoglądała na ten sygnet, przyglądała się, jak migotał w słońcu lub połyskiwał w świetle świec, gdy obracał go na palcu? Odziedziczył go po dziadku ze strony matki, razem z niewielką posiadłością i tytułami należnymi dziedzicowi Ashworth. Anna była pewna, że te fakty znała tylko garstka osób. Ale jej matka, śledząca najdrobniejsze informacje, które przyniosłyby korzyść przyszłemu małżeństwu, setki razy powtarzała nie kończącą się litanię mało znaczących szczegółów.

Dreszcz zmienił się w rumieniec. Anna przypomniała sobie, że zrobiła jakiś docinek na temat pierścienia, najprawdopodobniej pod wpływem irytacji, i wtedy on sprostował jej błędną interpretację i wyjaśnił, że element herbu, który nazwała siedzącym wilkiem, jest w istocie lisem siedzącym na tylnych łapach, motywem rzadko używanym w rodzinnych herbach.

Barrimore wcale nie zgubił pierścienia. Zdjął go specjalnie, by nie ryzykować, że znów przyciągnie czyjąś uwagę.

Na pokładzie „Nieustraszonej" twierdził, że jego francuszczyzna jest czysto akademicka, ale Antoni powiedział właśnie, że jest biegła, co było logiczne, skoro pracował nad szyfrowanymi depeszami wysyłanymi na terytorium nieprzyjaciela i przychodzącymi stamtąd. Wcześniej, w czasie jazdy do Gravesend, pod wpływem jego pytań Anna nabrała podejrzeń, ale jemu udało się starannie je rozproszyć. Zaledwie parę minut temu usiłował rzucić podejrzenie na Westforda, a potem z zimną krwią zastrzelił Ramseya... licząc na co? Że martwy pułkownik istotnie stanie się kozłem ofiarnym?

Podniosła oczy i napotkała jego wzrok. Wiedział, co ona myśli, a ona wiedziała, że on wie. To był on. Lis. To był Le Renard.

27

A

nna zerknęła na Emory'ego, ale ten był zajęty rozmową z Westfor– dem. Antoni, schylony nad stołem, nalewał następny kieliszek brandy, zasłaniając jej widok na kapitana, i na odwrót, temu ostatniemu nie pozwalając dojrzeć, jak Barrimore przysuwa się do Anny. Markiz jedną ręką ścisnął jej ramię i coś ostrego ukłuło ją boleśnie w krzyż, przebijając marynarską kurtkę jakby to było masło.

Jedno piśniecie – wycedził przez zęby – a przebiję pani kręgosłup. Spędzi pani resztę życia w fotelu na kółkach.

Zamknęła usta i zdusiła w sobie krzyk. Jego twarz, z oczami jak dwie bryłki zielonego lodu, znajdowała się tuż przy jej twarzy.

D... dlaczego? – wydusiła z siebie. – Dlaczego?

Zamiast odpowiedzi, wbił głębiej koniec ostrza.

Niech pani spyta, czy może ich przeprosić na chwilę. Udaje, że mdleje... udaje cokolwiek tak długo, aż pozwoli nam to wyjść z kajuty.

Żadnych sztuczek, bo zabiję panią, a potem jej kochanka. Nie mam absolutnie nic do stracenia, panno Fairchilde, więc lepiej niech mi pani wierzy.

Wierzyła mu. Dlaczego nie miałaby wierzyć. Jego oczy i głos były śmiertelnie zimne, palce zaciskał na jej ramieniu jak żelazne szczypce.

Teraz, jeśli pani łaskawa – powiedział zimno. – Proszę to zrobić.

Przeniosła wzrok na czterech mężczyzn skupionych na końcu stołu.

Dlaczego nagle wydali się tak oddaleni? Dlaczego żaden nie zdawał sobie sprawy z małego dramatu rozgrywającego się dziesięć kroków od nich?

P... proszę mi wybaczyć – szepnęła.

Nikt nawet się nie obejrzał. Nikt nie spojrzał w jej stronę.

Poczuła, że ostrze wbija się głębiej i uświadomiła sobie, że tak zaschło jej w gardle, iż nie może wydobyć z siebie głosu.

Przepraszam – wykrztusiła nieco głośniej. – Za nic nie chciałabym sprawiać panu kłopotu, kapitanie, ale czy byłoby możliwe, bym wyszła na pokład, na świeże powietrze? Nagle... w tym zamkniętym pomieszczeniu zrobiło mi się duszno... i źle się poczułam.

Maitland poderwał się z przeprosinami.

Proszę mi wybaczyć mój brak wrażliwości, panno Fairchilde. Natychmiast przydzielę pani kogoś, by panią wyprowadził.

Wyznaję, że mnie też zrobiło się trochę za ciepło – powiedział Barrimore zza jej pleców. – Chętnie służę moim towarzystwem... jeśli nikt nie ma nic przeciw temu, oczywiście.

Annalea pomyślała, że ta ostatnia uwaga i uśmiech są prośbą o przyzwolenie ze strony Emory'ego, gdyż ten obejrzał się i szybki błysk niepokoju, który zmarszczył mu czoło, ustąpił złośliwemu skrzywieniu warg.

Jeśli Anna się nie sprzeciwia, to ja też nie.

Nie do pana należy sprzeciwiać się lub nie, młody człowieku – upomniał go sucho Maitland. – Proszę pamiętać, że ja jeszcze nie zdecydowałem, co należy z panem zrobić.

Emory okazał zrozumienie dla rozterki kapitana, składając mu trochę żartobliwy ukłon, a potem przesunął się do drzwi, by je otworzyć, gdy Anna i Barrimore obejdą stół naokoło.

Annalea czuła, że nogi ma jak dwie kłody, a serce biło jej tak głośno, że była pewna, iż on musi je usłyszeć, gdy przesunęli się bliżej. Ale jego uwaga była podzielona między nią a Westforda i Maitlanda, którzy właśnie podsumowywali swą rozmowę.

Wyszła z kajuty w jasne promienie słońca, popychana przez Barrimore

, skierowała się w poprzek nadbudówki do wąskich schodów prowadzących w dół na główny pokład działowy. Zejście bardziej przypominało drabinę niż schody, więc była pewna, że Barrimore będzie miał trudności z trzymaniem się blisko niej i że nie może sobie pozwolić na to, żeby pokazać nóż marynarzom i żołnierzom kręcącym się po pokładzie. Byli tam

ludzie z obsługi armat i inni balansujący w górze wśród takielunku, na wszystkich pokładach widać było czerwień i biel mundurów piechoty.

Gdyby się potknęła, udała, że traci równowagę, krzyknęła...

Niech pani nawet o tym nie myśli – ostrzegł. – Tyle pani z tego przyjdzie, że jeszcze jeden niewinny człowiek straci życie.

Zasługuje pan na pogardę – odpowiedziała.

Pani zaś jest co do joty taką ladacznicą, jak Ramsey panią opisał.

I dodam, że wkłada pani w to zdumiewająco dużo zapału. Głęboko mnie pani zaszokowała zeszłej nocy, kiedy wróciłem do kajuty i zobaczyłem panią rozciągniętą na biurku, wczepioną w niego, beczącą jak owca jego imię za każdym razem, kiedy w panią wchodził.

Zatrzymała się i obróciła głowę.

Pan nas widział?

Przez chwilę. Liczyłem na to, że pani kochanek jest zajęty na pokładzie przy tych manewrach we mgle i że pani mu towarzyszy.

Wrócił pan ukraść papiery!

On nie przywykł do ścisłego wykonywania rozkazów. Oczekiwano od niego zniszczenia wszelkiej korespondencji pomiędzy nim a biurem Westforda.

Doszli do drabiny. Słońce chyliło się ku zachodowi i świeciło przez wanty, tworząc wzór szachownicy na pokładzie. Powietrze pachniało solą i rybami. Gorąco promieniowało z dębowego poszycia. Jej stopa naprawdę obsunęła się przy schodzeniu po wąskich szczeblach, ale Barrimore chwycił ją za kurtkę i podtrzymał. Na dole wymusił skręt ku otwartemu przejściu w burcie i od wolności dzieliło go już tylko kilka metrów pokładu. Chociaż Annalei nigdy przez myśl nie przeszło, że mogłaby poczuwać się do złożenia z siebie szlachetnej ofiary królowi i ojczyźnie, wiedziała że nie może dopuścić, by on dotarł do zejścia. Porządni ludzie – ojcowie, synowie, bracia, kochankowie – umierali niewinnie w ciągu stu dni wznowienia walk po ucieczce Napoleona z Elby, a to właśnie Barrimore przyczynił się do tej ucieczki. Posłużył się Althorpe'em, a potem rzucił go bezlitośnie wilkom na pożarcie. Jedynie szczęśliwy przypadek sprawił, że ona w mglisty poranek wybrała się na spacer do zatoczki. Gdyby tak się nie stało, spisek nigdy nie zostałby wykryty.

Spojrzała w górę na wznoszący się przed niąbezanmaszt, na pękate zwoje lin i przypomniała sobie cytat o tym, że to dobry dzień na umieranie.

Niech pani się nie zatrzymuje – usłyszała przy uchu szept Barrimore'a.

Najpierw niech mi pan powie dlaczego. Dlaczego pan to zrobił?

Jest pan bogaty, zajmuje wysoką pozycję. Należy pan do szlachty, na

litość boską –jak pan mógł zrobić coś tak haniebnego, tak .., niehono– rowego?

Gdybyśmy mieli przed sobą miesiąc, madame, potrafiłbym pewnie wyjaśnić swe motywy, ale skoro mamy tylko kilka minut, wystarczy powiedzieć, że ogromne zasoby bogactwa przypisywane nazwisku Peny są iluzoryczne. Mój ojciec roztrwonił rodowy majątek prawie do ostatniego pensa na hazard i złe inwestycje. Na każdej z posiadłości, które przejąłem w spadku, ciążyły długi tak znaczne, że groziły wystawieniem jej na licytację.

Chodziło o pieniądze? – Znów się zatrzymała i tym razem obróciła się wokoło, by popatrzeć na niego. – Sprzedał pan własny kraj dla pieniędzy?

Niech pani spróbuje przez kilka lat radzić sobie bez nich, a zdziwi się pani, jak staną się ważne. Na początku wcale nie miałem zamiaru „sprzedać kraju". To zaczęło się dość niewinnie, ot, kilkaset funtów tu, kilka funtów tam, za informację, którą można było uzyskać z tuzina różnych źródeł. Nikt człowiekowi nie mówi, kiedy jest młody i głupi i ma pretensje do całego świata o swoje niedole, że kiedy raz zaprzeda duszę diabłu, to on już nie popuści. Schwyta cię w swoje szpony, a jeśli spróbujesz się wyrwać, wypatroszy cię, zanim piśniesz. Nim zdałem sobie z tego sprawę, było już za późno i trzeba było brnąć dalej. To... – zamachał ręką, obejmując tym gestem „Bellerofonta" – to miał być mój ostatni wypad na ciemną stronę, a potem... cóż... Ameryka jest kontynentem wielkich szans, jak mówią. A ja naprawdę miałem nadzieję, że pani pojedzie ze mną. – Z uznaniem powiódł wzrokiem po jej zaczerwienionych policzkach, po lśniących puklach włosów. – Byłaby pani wspaniałą hrabiną. Jeszcze może pani być, bo, widzi pani, obawiam się, że Al– thorpe nigdy nie oczyści swego nazwiska. Podobnie jak Westford.

On ma listy. Może dowieść, że są sfałszowane.

Jak? Na podstawie znaku wodnego?

Annalea nie spodziewała się, że coś może ją jeszcze bardziej przerazić, ale gdy dojrzała lodowaty uśmiech markiza, wiedziała, że nie miała racji.

Nie było zmiany znaku?

Wymyślenie tej bzdury określiłbym jako błysk geniuszu z mojej strony.

Dziwna rzecz – odezwał się znajomy głos za nimi – ale właśnie mówiliśmy o tym samym.

Barrimore odwrócił się. Emory stał w słońcu, rozstawiwszy nogi, by utrzymać równowagę na lekko kołyszącym się pokładzie. Westford, Antoni i Maitland zwartym frontem stali za nim, z ponurymi twarzami, choć żadna z nich nie była tak ponura, jak twarz Emory'ego, gdy wzrok

jego biegł wzdłuż stalowej lufy pistoletu, który trzymał wycelowany w głowę Barrimore'a.

Nóż markiza zalśnił wzniesiony w górę i zatopił się w miękkim ciele pod uchem Anny.

Cofnijcie się, panowie. Cofnijcie się albo panna Fairchilde drogo zapłaci za waszą brawurę.

Rozejrzyj się wokoło, Barrimore – powiedział Emory. – Jak myślisz, dokąd uda ci się uciec?

Na pokładzie panowała pełna grozy cisza, bo marynarze przerwali swe zajęcia, by obserwować starcie arystokraty i osławionego kapra. Na sygnał dany przez Maitlanda, rząd czerwono umundurowanych żołnierzy ustawił się w poprzek nadbudówki, a drugi wystąpił naprzód i szczęk kurków ich muszkietów był jedynym dźwiękiem w nieruchomym powietrzu.

Ostrze zmusiło Annę do odchylenia głowy na ramię Barrimore'a.

Zamknęła oczy, gdy ukłucie przebiło jej skórę. Nie musiała widzieć wyrazu twarzy Emory'ego ani pozostałych mężczyzn, by wiedzieć, że ciepła strużka, którą czuje na szyi, to krew.

Myślę, że mam zupełnie wystarczające możliwości dostania się na brzeg –powiedział Barrimore jedwabistym głosem tuż nad jej uchem.

Nawet jeśli tak, jeśli zdołasz wydostać się z okrętu, dokąd pójdziesz? Jak długo utrzymasz nóż na jej gardle, nim ci się ręka zmęczy, albo nim zrobisz fałszywy krok – Emory syczał te słowa przez zęby – albo obrócisz się, wiedząc, że jestem tuż za tobą.

Masz dla mnie inną propozycję?

My dwaj możemy to rozstrzygnąć na miejscu, w tej chwili. Jeśli wygrasz, opuścisz okręt z gwarancjąbezpiecznego dostania się na brzeg.

Słuchaj pan, Althorpe... – zaczął Maitland.

Zgoda – odrzekł Barrimore, przerywając kapitanowi. – Ty i ja, tu i teraz; zwycięzca odchodzi wolny. Przyjmuję, oczywiście, że mamy słowo kapitana jako oficera i dżentelmena, iż warunki zostaną dotrzymane.

Anna wstrzymała oddech. Wydawało się, że okręt też wstrzymał oddech, bo lekki wiaterek zamarł i proporce powiewające wysoko na masztach zwisały nieruchomo. Anna czuła za plecami bicie serca Barri– more'a i ucisk palców trzymających ją za ramię. Nie potrafiła ocenić, jak głęboko skaleczył ją nóż, ale czuła, że przód jej koszuli robi się mokry od krwi.

Wszystkie oczy utkwione były jednak nie w niej, tylko w posępnej twarzy Maitlanda.

Niech cię licho, Althorpe – wymamrotał. – O tym powinna rozstrzygać wyższa władza.

Na pokładzie tego okrętu, kapitanie, pan jest najwyższą władzą. Jest pan tu sędzią i ławą przysięgłych. I jeśli zechce pan, żeby załatwić sprawę tu i teraz, jestem więcej niż chętny dać satysfakcję temu człowiekowi.

Maitland przez dłuższą chwilę wytrzymał spojrzenie Emory'ego, nim przeniósł wzrok na Westforda. Hrabia w odpowiedzi skinął głową.

Barrimore odjął nóż od gardła Annalei. Przebiegła pędem przez pokład i rzuciła się w otwarte ramiona Emory'ego.

Fala podniecenia rozeszła się po pokładzie i jeszcze nim zdecydowano o wyborze broni, ludzie cofnęli się, odsłaniając krąg wolnej przestrzeni.

To ja powinienem z nim walczyć – upierał się Antoni. – Ja go wyzwałem już wcześniej.

Dobrze – rzekł Emory, tuląc Annę i posłał wicehrabiemu fałszywy uśmiech wdzięczności –jeśli przegram, może pan zająć moje miejsce.

On jest znakomitym strzelecem i mistrzem szpady – członkiem le cadre noir\ Fechtowałem się z nim czasami i znam jego pchnięcia.

A poza tym Anna jest moją siostrą To ja powinienem pomścić zniewagę!

Jestem żoną Emory'ego – powiedziała stanowczo Anna – w każdym znaczeniu tego słowa, choć nikt nie pobłogosławił jeszcze naszego związku. Jeśli już przy tym jesteśmy, czy możemy prosić pana, kapitanie, jeszcze i o tę drobną przysługę, gdy ta sprawa się zakończy?

Na twarzy Antoniego malowało się osłupienie, a Emory uśmiechał się rozbawiony, gdy Maitland wyprężył pierś i skłonił się niezgrabnie.

Będzie to dla mnie zaszczyt i przyjemność, młoda damo.

***

Emory zdjął kurtkę i kamizelkę i pozostał tylko w koszuli i spodniach. Markiz zdjął surdut i kamizelkę i po kolei ważył w ręku kilkanaście szpad, które przedstawiono mu do wyboru.

Nie mógłbyś po prostu zastrzelić go tak jak stoi i skończyć z tym?

spytała Anna, gdyż jej obawa o Emory'ego zaczęła wypierać niedawny przypływ lojalności wobec króla i ojczyzny.

Obrócił się i przez chwilę patrzył na nią, a drgający mięsień na policzku zdradził, że jego spokój jest złudny. Ujął delikatnie jej twarz w dłonie i pocałował ją długo i głęboko, nie troszcząc się o to, kto na nich patrzy. Gdy został przywołany do porządku jej rumieńcem, odprowadził ją łagodnie i oddał bratu pod opiekę, potem ujął szpadę, którą wybrał, i lekko przeciągnął kciukiem po ostrzu. Pochwycił koniuszek klingi i sprawdził wytrzymałość stali, zamachnął się kilka razy w powietrze i skinął z aprobatą.

Po drugiej stronie pokładu Barrimore też zakończył serię efektownych próbnych pchnięć. Obejrzał się na przeciwnika zatopionego w pocałunku i skrzywił się pogardliwie.

Jeśli jest pan już gotowy...

Obaj mężczyźni odrzucili formalne reguły rządzące pojedynkiem.

Każdy z nich wiedział, że będzie to walka na śmierć i życie. Zaczęli od zwykłych standardowych pchnięć, roztaczając powoli precyzyjne piękno powolnych, czujnych kroków, którymi zacieśniali okrążenia, zwróceni ku sobie. Jeden i drugi w napięciu oceniał postawę przeciwnika, jego chwyt i pozycję, w jakiej trzyma klingę, i robił niewielkie poprawki we własnej postawie.

Zdaniem Antoniego jest pan mistrzem – zauważył kpiąco Emory.

Członkiem le cadre noir.

Barrimore skinął głową.

Miałem okazję uczyć się u Riveaux w Brukseli, ale znalazłem braki w jego teorii obrony. Bardziej odpowiada mi włoska szkoła Strecciego, chociaż muszę powiedzieć, że cenię też subtelną strategię lansowaną przez Hiszpana Leopoldiego.

Emory zataczał kręgi, a biel jego zębów połyskiwała w słońcu na przemian z klingą.

Mnie uczył ten Celt, Turnbull. Nauczył mnie, że się zabija albo samemu zostaje się zabitym.

Trudno podważyć logiczność tej zasady – zgodził się Barrimore.

Ale brakuje w niej paru szczegółów technicznych.

Szybciej niż oko mogło nadążyć, runął naprzód, zadając pchnięcie końcem ostrza i tnąc krawędzią, gdy się cofał. Ten błyskawiczny atak zostawił krwawą smugę na udzie Emory'ego, a Barrimore znów się zbliżał, zadając serię pchnięć i ripost, które zmusiły Emory'ego do czujności i kontrowania przy każdym kroku spiesznego odwrotu.

Starcie skończyło się równie szybko, jak wybuchło, a Barrimore oddalił się i znów krążył, uśmiechając się z zadowoleniem na widok obrażeń przeciwnika, które zadał mu po mistrzowsku. Emory, oprócz zranienia na udzie, miał czerwoną smugę wysoko na ramieniu, jeszcze jednana lewym nadgarstku, czwartą zaś na zgiętej dłoni, która ociekała krwią przez ósemkę jego gardy. Zgubił też wstążkę, którą miał związane włosy i teraz rozsypały mu się na biel sztywnego kołnierza.

Szepty za nimi potężniały do szumu, gdy zaczęto robić zakłady co do wyniku. Żołnierze stłoczyli się przy relingach wzdłuż górnych pokładów. Nie było wanty, która by nie była oblężona przez marynarzy; żeby znaleźć się wyżej, ludzie stawali nawet na lufach armat.

Barrimore znów zadał pchnięcie. Ostrza krzyżowały się raz po raz.

Emory przyjmował cięcia i odparowywał, i tym razem zdobył przewagę, kończąc atak umiejętnym obrotem nadgarstka, który doprowadził do skrzyżowania kling i wygiął ich czubki w dół w położenie bastard gar– dant, tak że nie zagrażały nikomu, najwyżej pokładowi pod ich stopami.

Bardzo dobrze – powiedział Barrimore, szczerze zdziwiony zręcznością ruchu.

Szybko się uczę – odparł Emory, znów skręcając nadgarstek, by przełamać obronę. Wykonał małą rotację, robiąc fintę w lewo, i kiedy Barrimore powstał, by zablokować pozorowane pchnięcie, jego przeciwnik uderzył z prawej, przecinając jedwabną koszulę markiza i zostawiając jaskrawą czerwoną pręgę na jego torsie. Okręcił się znów i odparował cios z przedramienia, tak blisko ucha Barrimore'a, że nadciął pukiel jego włosów. Markiz skontrował, ruszając do przodu szybko i energicznie, zmuszając Emory'ego do odskoczenia w bok, by uniknąć zderzenia z kolumną grotmasztu.

Marynarze rozsunęli się, by zrobić więcej miejsca. Wydawano okrzyki zachęty i zakładano się gorączkowo. Wiadomość o tym, co się dzieje na pokładzie, przedostała się do pobliskich łodzi i chociaż ich pasażerowie nie mogli widzieć przebiegu starcia ani jego uczestników, zdawano im relację i oni też robili zakłady, gdy precyzyjnie opisywano im każde trafienie i cięcie.

Althorpe ruszył do ataku, odpłacając za piekące skaleczenie na żebrach. Barrimore był dobry – za dobry, by dać przeciwnikowi najmniejszą przewagę, i Emory znalazł się obrócony twarzą do słońca, a plecami do schodów, bez możliwości wycofania się. Koszula zaczęła przylepiać mu się do pleców, a twarz zlewał pot. Zdawał sobie sprawę, że markiz po prostu się z nim bawi, prowadzając go w tę i z powrotem seriami fint i pchnięć, które płytko kaleczyły ciało i nie czyniły uszczerbku niczemu, prócz jego dumy. Spróbował wykonać półobrót – zręczny klasyczny ruch, który okazał się kompletnym fiaskiem i zasłużył na jeszcze jeden żartobliwy klaps klingą Barrimore'a. Zamiast wydostać się na otwartą przestrzeń, Emory został uwięziony na dolnym szczeblu zejściówki ograniczonej dwiema drewnianymi poręczami.

Barrimore uśmiechnął się krzywo i pchnął czubkiem szpady, mierząc prosto w środek torsu Emory'ego. Zasłoniwszy się klingą w ostatniej chwili, Emory chwycił poręcz i wybrał tym razem klasyczny ruch Turnbulla, podciągając się w górę i wykonując zamach obcasami butów, by kopnąć markiza prosto w brzuch, zaskakując go i kupując sobie parę cennych sekund oddechu.

Niekonwencjonalne awanturnicze posunięcie starło wyraz rozbawienia z twarzy Barrimore'a, gdy ten ruszył do przodu rozwścieczony, wymachując klingą tak szybko, że oko nie nadążało za jej ruchem. Emory zmuszony był wycofać się ku burcie, odparowując potężne pchnięcia jedno po drugim z wibrującymi zamachami, które dodawały siły ciosom. Otwarta luka w schodni była bezpośrednio za nim i skręcił ku niej, z przekleństw przeciwnika i potu zalewającego mu twarz wnioskując, że Barrimore skończył zabawę. Nacierał z furią, tnąc, siekąc i pchając z mistrzowską umiejętnością i brutalną siłą.

Emory znalazł się przy relingu. Brakowało mu miejsca i szybko wyczerpywał się zasób jego manewrów obronnych.

Zobaczył błysk stali w ręku nacierającego Barrimore'a i przyjął pchnięcie lewą ręką. Schwycił przedramię przeciwnika blisko nadgarstka i posłużywszy się własnym rozpędem markiza, przyciągnął go na tyle blisko, żeby móc uwięzić jego dłoń i szpadę pod swoją pachą. Trzymając mocno, Emory wykonał ostry skręt całym ciałem, wyginając uwięzione ramię do tyłu, póki kość nie trzasnęła w łokciu. Równocześnie naparł na Barrimore

i jednym czystym cięciem szpady przejechał po gardle markiza. Ten wydał krzyk bólu, który utonął w jasnoczerwonej pianie.

Barrimore, potykając się, zrobił dwa kroki w przód, ze zwisającym złamanym ramieniem, ze szpadą wciąż zaczepioną o bezwładne palce i osunął się na pokład. Lewą ręką schwycił się za rozpłatane gardło, ale nie zdołał zatamować krwi, i życie uchodziło z niego szybciej, niż zdolny był je zatrzymać. Chwiał się przez chwilę w prześwicie schodni, a potem, jakby okręcając się w zgrabnym piruecie, przewalił się w bok i wypadł za burtę.

Po króciutkiej chwili ciszy załoga okrętu wybuchła rykiem. Emory upuścił szpadę i zgięty w pół, z dłońmi opartymi na biodrach, wielkimi haustami wciągał w płuca powietrze. Annalea wyrwała się bratu i rzuciła w dół po drabinie i przez pokład. W ostatnim momencie chwyciła chwiejącego się Emory'ego, by nie runął twarzą na pokład.

W porządku – dyszał. – Nic mi nie jest. Ja tylko... muszę odzyskać oddech.

Był pan diabelnie dobry, kapitanie Althorpe – oświadczył Ma– itland, wkraczając pomiędzy nich.

Istotnie – zgodził sięWestford, krzywiąc się na przekór ochrypłym wiwatom i dobiegającym zewsząd okrzykom. – Ale, niestety, to rozwiązuje tylko jeden z naszych problemów.

Emory zachłystując się, jeszcze kilka razy wciągnął głęboko powietrze, po czym się wyprostował, ciasno obejmując ramiona Annalei.

Jeśli panowie zechcą okazać mi jeszcze jeden dowód zaufania i dadzą mi czas potrzebny na podróż do Paryża i z powrotem, to sądzę, że rozwiążą nasz drugi problem ku zadowoleniu wszystkich.

Co pan sugeruje? – spytał Westford.

Sugeruję, że wiem, gdzie jest nasz zaginiony przyjaciel, i potrafię sprowadzić go tutaj, nim ktokolwiek w admiralicji domyśli się prawdy.

28

Annalea siedziała przy samym oknie karety i wyglądała na ulice, którymi jechali. Nigdy przedtem nie była w Paryżu i pragnęła, by starczyło im czasu na spokojną, długą przejażdżkę po mieście. Musiała wystarczyć jej obietnica Emory'ego, że przywiezie ją tu kiedyś, by mogła obejrzeć wszystkie piękne zamki, domy i pałace, które pobudowały pokolenia francuskiej arystokracji, a które teraz w większości należały do zupełnie obcych ludzi, których jedyną przepustką do szlachectwa było to, że ciągle jeszcze nosili głowy na karku.

Anna nie była nawet w połowie tak zdenerwowana, jak się spodziewała. „Nieustraszona" opuściła port w Torbay dwie godziny po śmierci lorda Barrimore'a, tak że kapitanowi Maitlandowi ledwie starczyło czasu na zebranie swych oficerów, przyniesienie Biblii i odprawienie pospiesznej ceremonii ślubnej. Jej ślubnym strojem był krótki marynarski kubrak i płócienne spodnie. Wokół szyi miała omotany bandaż, a uśmiech tak promienny, jak słońce oświetlające twarz. Emory upierał się, że powinni powtórzyć swe ślubowanie w prawdziwym kościele, ale ona była szczęśliwa, będąc po prostu panią Emory St. James Althorpe. Tak szczęśliwa, że uśmiechała się za każdym razem, gdy spoglądała na swą dłoń i obok diamentu połyskującego w pierścionku ciotki widziała zakrzywiony spłaszczony żelazny gwóźdź, z którego Emory uparł się wyklepać ślubną obrączkę.

Wzięła głęboki oddech, usadowiła się wygodniej i poprawiła fałdy jedwabnej sukni. Koronkowa chusteczka, którą nosiła wokół szyi, również wymagała poprawienia, by zasłonić podropiały czerwony strup. Anna poprawiła niecierpliwie elegancką fryzurę, nie mogąc dosięgnąć swędzącego miejsca. Czy to możliwe, że trochę więcej niż dwa tygodnie temu, przed jej banicją do Widdiccombe House, ufryzowane loki i drapiąca koronka były na porządku dziennym? Dwa tygodnie nieukiadania włosów

i spacerów na wietrze po skałach i plaży, w połączeniu z przyzwyczajeniem się do miękkich batystowych koszul, które bywały jej jedynym okryciem, gdy znajdowała się z mężem sam na sam, wyraźnie nastawiły ją niechętnie do ciasnych staników i stalowych szpilek do włosów.

Również Emory najzwyczajniej stracił panowanie nad sobą, po tym, kiedy pokojówka, fryzjer i garderobiana opuścili w końcu jej pokój. Po prostu osłupiał, kiedy Anna wyszła z sypialni w przejrzystej jedwabnej sukni, z włosami elegancko upiętymi w lśniące pukle. Seamus też rozdziawił usta. Obaj mężczyźni zerwali się niezgrabnie na równe nogi, a Annie z trudem udało się nie roześmiać na cały głos.

Jakąś godzinę później dostała ataku śmiechu, kiedy Emory przeszedł podobną przemianę – ale nie w eleganckiego, dobrze wychowanego dżentelmena, tylko w lokaja w liberii w różowym satynowym fraczku, obcisłych białych spodniach do kolan i butach z klamrami. Włosy schował pod pudrowaną peruką, ale jego groźne spojrzenie wyzierało spod warstwy makijażu, potrzebnego, by stonować brązowy odcień skóry.

Seamus wyglądał tylko trochę mniej zabawnie ze swoim beczkowatym torsem napinającym guziki czarnego żakietu, z marchewkoworudymi włosami poskromionymi i wciśniętymi pod rondo cylindra.

Dwaj mężczyźni i zdenerwowana oblubienica. Nie były to najodpowiedniejsze siły, które powinno się wyekspediować do ujęcia najbardziej osławionego więźnia świata, ale oni już odwiedzili Chateau de Malmaison i widzieli bramy najeżone żelazem, małą, osobistą armię „ogrodników" i „służących", którzy udawali, że pracują przy uprawie ogrodu. Tylko prawdziwy zamach mógłby wydostać stamtąd Napoleona, wiedzieli więc, że muszą wykazać się nie lada sprytem.

Fortel? Przebranie pomogło raz, pomoże i drugi – zapewniał Emory. – Napoleon w żaden sposób nie mógł się dowiedzieć, że jego brat został zdekonspirowany, a ponieważ jego matka, madame Merę, jest ślepo oddana Józefinie i nie tolerowałaby, by tam, gdzie jest miejsce cesarzowej, postawiła nogę inna kobieta, każdy romans czy flirt powinien być aranżowany w najwyższej tajemnicy, tylko z jednym lub dwoma zaufanymi ludźmi do ochrony.

Jesteś pewien, że on ryzykowałby wyjazd z Malmaison dla schadzki ze starą kochanką?

Po pierwsze, panna Georges nie jest taka stara przy swoich dwudziestu ośmiu latach, a on jest tak samo nią zauroczony, jak ja tobą. Po drugie, nie widział jej od czasu wygnania na Elbę. Wysyłał jej listy z wymówkami po swym lądowaniu w Antibes, ale żaden z jego kurierów nie mógł jej znaleźć lub, jeśli znalazł, był zbyt wystraszony, by przekazać

wiadomość, że ona odmówiła spotkania. Gdyby był mną i gdybym to ja przez sześć tygodni był uwięziony jak w pułapce w pałacu z moją matką, i otrzymałbym liścik od kobiety, która mogła... tak, która była w stanie doprowadzić mnie do szaleństwa, to pognałbym ile sił, by się z nią spotkać.

Ponieważ, gdy to mówił, jego dłonie spoczywały na jej nagich piersiach, a ona z zapałem demonstrowała swą gotowość opanowania sztuki zachowywania się jak dobra utrzymanka, dopiero po chwili dotarł do niej sens jego słów.

Zdaje mi się, że bardzo dużo wiesz o tej pannie Georges – zauważyła, nieruchomiejąc.

Syknął przez zaciśnięte zęby i splótł ręce wokół jej talii.

To bardzo sławna aktorka.

Piękna?

Tak, bardzo.

Znasz ją?

Przełknął i otworzył oczy.

Byłem jej przedstawiony.

Anna pochyliła się naprzód. Zaparła się mocno rękoma o boki łóżka i zapytała:

Jak dobrze ją znałeś?

A co to za pytania?

Takie, które wymagają odpowiedzi – powiedziała stanowczo.

Cieszyło ją napięcie, które pojawiło się na jego twarzy, potężne drgnięcia, które wstrząsały jego ciałem, wilgoć na jego czole, głośny oddech i pomruki wydobywające się z jego gardła z każdym pchnięciem jej bioder.

Jak dobrze ją znałeś? Skąd wiesz, że ona doprowadziłaby cię do szaleństwa?

Plotki – mruknął zdyszany. – Mężczyźni też plotkują. Przysięgam, że tylko słyszałem plotki. Plotki, niech mnie licho!

***

Powóz toczył się aleją wysadzaną drzewami, odgłos kół przywołał Annę do teraźniejszości. Zażądała czasu na poprawienie kolorów na policzkach, a kiedy znów wyjrzała przez okno, zwalniali właśnie, skręcając w podjazd wysypany żwirem.

Dom wybrany na schadzkę był mały i czysty, stał przy spokojnej alei ciągnącej się wzdłuż leniwych wód Sekwany. Było to jakieś trzy kilometry od Malmaison i gdy kareta pocztowa przetoczyła się obok,

Anna zobaczyła tu i ówdzie cienie wyglądające zza grubych pni dębów i wymieniające z Seamusem umówione sygnały. Więcej ludzi czekało nad rzeką przy dwóch łodziach, aby przewieźć więźnia przez Sekwanę, skąd mieli popędzić karetą do Calais i zabrać go na pokład „Nieustraszonej".

Powóz zatrzymał się i Emory otworzył drzwi. Pomógł Annie wysiąść i stanęli oboje w późnopopołudniowym słońcu, przyglądając się domowi w stylu klasycznego baroku, z wysokimi oknami i ścianami z jasnego kamienia.

Przybyliśmy godzinę wcześniej, niż napisaliśmy w liście. Seamus zdołał otworzyć drzwi, ale nie starczyłoby nam czasu, gdybyśmy chcieli stworzyć wrażenie, źe ktoś tu mieszka. – Emory wskazał na słoneczną plamę w ogrodzie, gdzie pośrodku różanego klombu wybudowano altankę z kutego żelaza. – To powinno być dość daleko, by go zmylić.

Biedak wstydzi się nosić okulary, więc dopóki będzie się znajdował trzy metry od ciebie, wszystko, co dostrzeże, to blada rozmyta plama. Świetlisty ciemnowłosy anioł, bardzo podobny do tego, którego ujrzałem, ocknąwszy się w domu twej ciotki.

Popatrzyła w górę i stłumiła dreszcz emocji.

Ty będziesz bliżej niż trzy metry od niego; czy nie boisz się, że cię rozpozna?

Będzie widział ten różowy błazeński kostium i zlekceważy tak nieznaczącą osobę, jak zwykły służący.

Bądź ostrożny – szepnęła. – Bo dla mnie znaczysz bardzo wiele.

Skłonił głowę i pocałował ją, potem skinął na Seamusa i odprowadził ją do różanego ogrodu.

Anna przysięgłaby, że minęło sto godzin, zanim usłyszeli lando skręcające na podjazd. Emory usadowił ją tak, by była odwrócona od domu, i ustawił ich karetę w taki sposób, by wymusić na drugim pojeździe zaparkowanie w miejscu, skąd był dobry widok na altankę.

Lando było małe i obskurne. Nie było herbów na drzwiach, złoconych kół ani ornamentów wokół okien. Koń wyglądał dość żwawo, ale daleko mu było do szóstki lub ósemki dobranych karoszy, jakie dawniej służyły do podróży cesarzowi.

Jeden z trzech prostacko wyglądających służących, ubranych w zwykłe czarne kurtki i spodnie, zeskoczył szybko z tylnego stopnia i stanął z boku, lustrując drzewa, dom i aleję, którą właśnie przejechali. Nie wyglądał na zadowolonego, gdy zobaczył Seamusa przewieszonego przez powóz przed nimi, pracującego pilnie ze szmatą w ręku nad polerowaniem pojazdu, i kiwnął na jednego z pozostałych osił–

ków, by ten ruszył przodem. Trzeci człowiek otworzył drzwi powozu i opuścił stopień.

W drzwiach ukazała się głowa i wymieniono kilka słów. Pierwszy osiłek, który był takim samym lokajem jak Emory lub Seamus, potrząsnął głową i wciąż okazywał swe niezadowolenie z sytuacji, ale wtedy wzrok Napoleona Bonaparte padł na altankę, na kobietę siedzącą w dużym oknie w plamkach słonecznego światła, i niecierpliwa dłoń skinęła, nakazując słudze zamilczeć.

Wykazując gorliwość kogoś, kto mniej się troszczy o własne bezpieczeństwo niż o pospieszenie w ramiona kochanki, Napoleon wysiadł i ruszył szybko podjazdem, a potem wąską ścieżką do ogrodu. Gdy cesarz go mijał, Emory wykonał oficjalny ukłon, potem od niechcenia ruszył za nim. W ręce odzianej w rękawiczkę niósł tacę z butelką szampana i dwoma kryształowymi kieliszkami.

Moja najdroższa Marie... – zawołał Bonaparte po francusku. – Moja najmilsza, najdroższa Marie! Nie masz pojęcia, jak się martwiłem przez tych parę miesięcy!

Lekko poirytowany, z brzuszkiem trzęsącym się trochę od szybkiego marszu, generał pokonał ostatni zakręt ścieżki i zatrzymał się onieśmielony przed łukowatym wejściem do altanki. Słońce stało nisko na niebie i parę chmurek różowiło się, zapowiadając wspaniały zachód. Anna czekała do ostatniej chwili, a potem powoli wstała i obróciła ku niemu twarz.

W pierwszej chwili pomyślała, że to ten sam człowiek, którego widziała na pokładzie „Bellerofonta". Były nieznaczne różnice, to pewne, ale jeśli bracia nie stali obok siebie, rozumiała, jak łatwo można było ich pomylić albo celowo zamienić. Napoleon był tęższy, włosy miał rzadsze, nos ostrzejszy, a oczy...

Siła jego oczu była niezwykła; wyrażały przebiegłość i bezwzględność. Była w nich arogancja i zarozumiałość, samozadowolenie i pewność siebie – ale kiedy spojrzeniem poszukał twarzy Anny i nie zobaczył znajomych rysów, oczy te zachmurzyły się rozczarowaniem człowieka, który już zbyt wiele razy był zdradzony przez los.

Kim pani jest? Gdzie jest Marie?

Obawiam się, ekscelencjo, że nie mogła tu dzisiaj przybyć – powiedział Emory, wyłaniając się za nim. Z tacą w ręku, odchylił lnianą serwetkę, by odsłonić stalową lufę jednego z pistoletów.

Bonaparte błyskawicznie się odwrócił. Zobaczył broń, zobaczył krzywy uśmiech na białej upudrowanej twarzy, a dalej stangreta i trzech ochroniarzy rozbrajanych i zakuwanych w kajdanki przez kilku mężczyzn pod dowództwem rudego olbrzyma.

Kim pan jest? – spytał zimno. – Co, u diabła, pan tu robi? Jeśli to rozbój, to wysilacie się na próżno, bo ja nic nie mam.

Pan mnie nie poznaje? – Emory odstawił tacę i ściągnął perukę.

Jestem zdruzgotany, ekscelencjo. Pański brat Józef od razu mnie poznał.

Gdy tylko uwolnił czarne jak sadza włosy, oczy Bonapartego rozszerzyły się.

To ty! Franceschi zapewniał mnie, że nie żyjesz.

Pański pies gończy musi teraz troszczyć się o własne zdrowie, które, muszę bez przykrości powiedzieć, nie jest w tej chwili najlepsze. Jeśli się nawet wyliże, to przez resztę życia będzie potrzebował kogoś, kto będzie mu kroił jedzenie na talerzu. A co do Józefa... cóż, on też nie miał szczęścia. Przesyła ekscelencji gratulacje i słowa przeprosin. Wydaje się, że nie będzie w stanie stawić sią na pana spotkaniu z admirałem Cockbumem.

Na jakim spotkaniu? – Pytanie zostało wypowiedziane z prych– nięciem niedowierzania. – Kto to jest Cockburn?

Kontradmirał sir George Cockburn, dowódca HMS „Northum– berland". On i jego okręt czekają w Plymouth, by zabrać pana do pańskiego nowego domu na idyllicznej wysepce na południowym Atlantyku – na wyspie Św. Heleny. Może pan o niej słyszał?

Bonaparte zrobił krok wstecz, potem drugi, prawie potykając się o szpaler róż. Obrócił się, ale altanka miała tylko jedno wejście, w którym pod łukiem bluszczu z kutego żelaza stała Annalea, trzymając drugi pistolet wycelowany prosto w jego pierś.

Generał obrócił się wolno, by spojrzeć w twarz Emory'emu. Jeśli poczuł strach lub panikę, nie pokazał tego po sobie; oczy mu płonęły, a usta rozciągnęły się w smutnym uśmiechu.

A więc wysłali swego śmiałego jastrzębia, by schwytał orła. Jak to pasuje. – Jego uśmiech rozwiał się, a błysk w oczach stwardniał. – Powinienem pozwolić Cipiemu cię zabić wiele miesięcy temu.

Po fakcie wszyscy jesteśmy mądrzejsi.

Seamus zbliżył się w pośpiechu ścieżką, rozcierając podrapane kostki palców.

Ten łobuz miał szczękę twardą jak kowadło, ale już wszyscy są spokojni. Związani jak gęsi do pieczenia. Nie dadzą rady wszcząć alarmu, póki nie przeżują swych knebli. Ekscelencjo... – skubnął rudy kosmyk włosów, lecz dalej kierował swe słowa do Emory'ego. – Ludzie udali się do łodzi i już jest prawie ciemno.

Mam odłożone miliony w bezpiecznym miejscu –powiedział spokojnie Bonaparte. – Połowa bogactw zrujnowanej arystokracji, którymi

jestem gotów podzielić się z panem, panie Althorpe. Więcej złota i klejnotów niż pomieściłoby się w ładowni pańskiego okrętu.

Już mam złoto i klejnoty, ekscelencjo. Dużo więcej, niż zamierzam wydać w tym życiu lub w następnym. A poza tym obiecałem żonie, że dołożę starań, by wyprostować moje kręte ścieżki, i nie chciałbym jej rozczarować.

Bonaparte spojrzał na Annaleę, na pistolet, który trzymała pewną ręką. Ściągnął wargi i splótł ręce za plecami, a Anna przysięgłaby, że złożył lekki ukłon w hołdzie dla piękności i odwagi, potrzebnej, by mieć przewagę nad takim mężczyzną.

Chciałbym się pożegnać z rodziną.

Emory potrząsnął głową.

Obawiam się, że to niemożliwe.

Mój syn jest oczekiwany w Malmaison przed końcem tygodnia...

obrócił twarz ku zachodzącemu słońcu i przez króciutki moment jego oczy zaszkliły się, gdy pomyślał o straconych możliwościach, o chwale, która znów mogła być jego udziałem, gdyby nie ten ostatni okrutny zwrot losu. – Pięć dni – wyszeptał. – Jeszcze tylko pięć dni. No cóż... – spojrzał na Emory'ego z uśmiechem. – Mówi pan, Św. Helena? Miejsce to nie jest mi znane, lecz spodziewam się, że przy waszej angielskiej gościnności wytrzymam tam jakiś czas.

Wsunął jedną rękę za połę surduta i ruszył przez trawniki ku brzegowi rzeki. Seamus i jeszcze dwóch ludzi podążali za nim, utrzymując dystans kilku kroków i wyrażając tym szacunek dla cesarza.

Anna, która do tej pory wstrzymywała oddech, odetchnęła z ulgą i opuściła rękę z pistoletem.

Już po wszystkim? Tak po prostu? Ale co znaczyło..., jakiś czas"?

Emory wytarł serwetką puder z twarzy. Zbliżył się i wyjął broń z jej

ręki, spuszczając kurek.

Zdaje się, że chodziło mu o to, że nie zamierza pozostawać uwięziony dłużej niż ostatnim razem. Faktycznie – obejrzał się przez ramię – prawdopodobnie właśnie omawia tę sprawę z Seamusem.

Uniosła brwi ze zdziwienia.

A co Seamus na to?

Emory spuścił oczy.

Połowa skarbów kontynentu... To duża pokusa.

Ty się jej oparłeś – zauważyła.

Ja mam ciebie – odparł, schylając się do jej warg. – Taki skarb starczy na potrójne życie.

Epilog

xi nnalea stała pośrodku oranżerii z rozpostartymi ramionami i głową odchyloną w tył. Lekko zdyszana od wirowania jeszcze się uśmiechała, gdy w obrocie przed oczami mignęły jej drzwi. Stała tam Florencja Wid– dicombe, z dłońmi skrzyżowanymi na srebrnej gałce laski, a śnieżnobiałymi brwiami uniesionymi z wyrazem rozbawienia.

To słońce – wyjaśniła Anna nieśmiało, opuszczając ręce. – Te wszystkie kolory...

Spojrzała w dół i rozpostarła miękkie białe fałdy muślinu swej sukni. Promienie słońca, przeświecając przez wysokie witrażowe okna, pokolorowały ją na niebieskie, złote i różowe cienie.

Czy mogę przyjąć, że wysiłki Willerkinsa nie poszły na marne?

Anna rozejrzała się wokoło. Armia służących sprowadzona z miasteczka wysprzątała oranżerię, salę balową, salony i tuzin sypialni, które miały się wypełnić gośćmi zaproszonymi z okazji drugiej ceremonii ślubnej, którą obiecał jej Emory. Ślubu udzielić miał jego brat, Stanley, a lord Westford zapowiedział przyjazd aż z Londynu. Krążyła nawet plotka, że regent wyraził życzenie odetchnięcia morskim powietrzem i ma zatrzymać się w Torąuay na parę dni. Choć nigdy nie przedostało się do publicznej wiadomości, jak blisko od klęski znalazło się imperium, regent wyraził swą wdzięczność Emory'emu i załodze „Nieustraszonej". Wszyscy zostali całkowicie uwolnieni od zarzutów, a w prasie podano, że kapitan Emory St. James Althorpe okazał się ni mniej, ni więcej tylko bohaterem, który w ciągu tych długich, niebezpiecznych lat narażał życie wiele razy, szpiegując dla Anglii.

Florencja, zrzędząc, weszła do pokoju, gdy służący pospiesznie minął ją, zmierzając do wysokich francuskich drzwi. Druga armia służących pracowała przed domem z grabiami i pędzlami, odnawiając tarasy i ogrody, by przywrócić im dawną świetność.

Właśnie otrzymałam list z wiadomością, że mogę spodziewać się przybycia twych rodziców w porze kolacji. Czekam więc, wstrzymując oddech, podobnie jak Mildred, która pali trochę piór od Ethel i konsultuje się ze swym widmowym doradcą, by zaplanować idealny posiłek.

A cóż to za widmowy doradca?

Nie wiedziałaś, że ona odmawia ugotowania czegokolwiek, jeśli jej zmarły mąż tego nie zaaprobuje? W wieczornym pacierzu zawsze modlę się za tego człowieka, w nadziei, że to doceni i nie doradzi jej wsypania zbyt dużo kopru do flaczków.

Matka nie cierpi flaczków, jakkolwiek by były przyprawione.

Wiem. Kazałam Mildred przygotować ich mnóstwo. Jeśli będę mieć szczęście, powinno to posłać twą matkę do łóżka, nim będę zmuszona użyć przemocy. Dzięki niech będą Panu w niebiosach, że Lucylla Althor– pe okazała poczucie przyzwoitości i od powrotu z Londynu pozostaje w odosobnieniu na probostwie, bo musiałabym jej parę razy przyłożyć laską i z satysfakcją liczyłabym uderzenia. Twój mąż okazał godną podziwu rezerwę, że jej nie udusił. A przy okazji, gdzie on się podziewa?

Był całe rano z Arturem – odpowiedziała Anna. – Zdaje się, że widziałam ich niedawno na jabłoni.

Słyszałam, że obiecał zabrać go na pokład „Nieustraszonej", gdy będzie uporządkowana i wyremontowana.

Anna przytaknęła.

*– Chce go zabrać do bocianiego gniazda, gdzie poczuje się, jakby naprawdę latał. Ja to wiem. Byłam na górze i z trudem mogłam schwytać oddech, tak było pięknie.

Spodziewam się, że znów cię wycałował, kiedyście tam stali – powiedziała sucho Florencja. Kiedy rumieniec Anny zdradził, że Emory uczynił znacznie więcej, ciotka zachichotała: – No to nic dziwnego, że zabrakło ci tchu, duszko. Przypominam sobie, jak pewnego letniego dnia robiłam to na dachu stajni i czuło się wtedy, jakby cała ziemia kołysała się to w jedną stronę, to w drugą.

Na dachu? – Anna uniosła brwi, bo myślała, że wystarczająco dziwne jest uprawiać miłość na podłogach, biurkach i w bocianim gnieździe.

Istotnie. Niewiele brakowało, byśmy skręcili karki, ale to był taki upalny dzień, on był bez koszuli i muskuły miał tak cudownie zlane

potem. Przyniosłam zimnej lemoniady, widzisz, i tak to się potoczyło krok po kroku, ani się obejrzałam, jak miałam spódnice na głowie i...

lekko wzruszyła ramionami i obejrzała się na Willerkinsa, który wszedł do oranżerii, niosąc ogromny bukiet czerwonych róż. Laska ciotki poderwała się ze zwinnością kobry, trafiając go w łydkę.

Dokąd, u licha, masz zamiar to zanieść?

Popatrzył zbolały.

Pani sama mi kazała nastawiać kwiatów w alkowach.

Nie tych kwiatów, głupcze. Specjalnie zamówiłam czerwone róże do mojej sypialni. Jest dosyć róż i innych kwiatów, by zmienić cały dom w wielki burdel, ale te róże chcę mieć w swoim pokoju.

Tak, proszę pani. – Skłonił się i odwrócił. – Błagam o wybaczenie.

Florencja zaczekała, żeby sobie poszedł, po czym potrząsnęła głową

z irytacją.

Daję słowo, że ten stary traci pamięć, bo przecież wie, jak uwielbiam czerwony kolor. Czasami mi się zdaje, że powinnam była go zostawić w stajni przy jego koniach.

W pierwszej chwili umknęło Annie znaczenie tego, co ciotka właśnie powiedziała, ale gdy wreszcie zrozumiała, zrobiła okrągłe oczy.

To Willerkins jest tym stajennym, w którym ciocia się zakochała?

Może teraz nie prezentuje się najlepiej, ale kiedy był młody, dobry Boże! – westchnęła. – Kiedy był młody mógł mnie rzucić na kolana jednym spojrzeniem. Przysięgam, że nie ma w tym domu fotela, dywanu, zakamarka, z których byśmy nie zrobili dobrego użytku przez te wszystkie lata. Nawet teraz często mam okazję nazywać go starym rozpustnikiem – co jest jeszcze jednym powodem, dla którego powinien pamiętać o czerwonych różach. Wie, jak mnie pobudzają kiedy ich płatki rozsypie się między prześcieradłami.

Podczas gdy Anna wciąż wpatrywała się w nią zdumiona, Florencja zerknęła na drzwi i powiedziała półgłosem:

Może powinnam pójść sprawdzić, czyje dobrze ustawi. – Obróciła się do Anny i mrugnęła porozumiewawczo. – Jeśli znikniemy na parę godzin, nie przysyłaj nikogo, by nas szukał. Jeśli ktoś będzie miał pytania nie cierpiące zwłoki, jestem pewna, że potrafisz udzielić odpowiedzi.

Dopiero kiedy ciotka odeszła i rytmiczne postukiwanie jej laski zmieniło się w słabnące echo, Anna zdołała oderwać wzrok od drzwi. Towarzyszył temu uśmiech zadumy i inne echo szepczące jej do ucha – powtarzające radę daną jej przez ciotkę, gdy poszły do jej sypialni szukać pierścionka z szafirem.

Nie oddałabym jego miłości za wszystkie książęce tytuły świata.

Zasługujesz na to samo, Annaleo Faircbilde. I nie wolno ci poprzestać na niczym mniejszym."

Nie poprzestała. Wbrew wszystkim przeszkodom, które los postawił na ich drodze, nie poprzestała, a nagrodą jest mężczyzna, który kochają duszą i ciałem. Florencja wpadła w euforię, gdy ujrzała ich wysiadających z powozu i rozpłakała się, gdy powiedzieli jej, że pobrali się na pokładzie „Bellerofonta". To nie powstrzymało jej laski od machnięcia i posiniaczenia łydki Emory'ego, za to, że nie był uprzejmy jej zaprosić, ale wszystko zostało wybaczone, gdy poprosili, by im pozwoliła urządzić bardziej oficjalną ceremonię tutaj, w Widdicombe House.

Anna wyszła na taras i osłoniła oczy ręką przed jaskrawym blaskiem słońca. Przed sobą zobaczyła Artura, czyhającego z rozpostartymi ramionami na bezdomnego kota, jak jastrząb krążący nad swą ofiarą. Stanley i Seamus Turnbull byli z nim razem, ale Emory gdzieś przepadł.

Wielki Irlandczyk zobaczył ją pierwszy i wskazał na skały. Po dziesięciu minutach szybkiego marszu znalazła tam Emory'ego. Był na plaży. Stał prawie w tym samym miejscu, w którym wyrzuciło go na brzeg niecałe dwa miesiące temu. Przygotowując się do nadchodzącej ceremonii, obciął włosy i zaczął ubierać się w eleganckie surduty z dobrze dobranymi koszulami i ciasno zawiązanymi krawatami, ale rękaw miał poplamiony od wspinania się z bratem na drzewa i zdjął buty i skarpetki, by brodzić boso w falach przyboju.

Zasługujesz na tyle samo, Annaleo Fairchilde."

Śmiejąc się sama do siebie, ostrożnie schodziła ścieżką, lecz on się nie obejrzał, póki cichy szelest piasku nie zdradził jej obecności. Emory wyciągnął ramiona. Kiedy się w nie rzuciła, była szczęśliwa, pozwalając mu całować się długo i bez pośpiechu.

Mój ciemnowłosy aniele – mruczał. – Stałem tutaj i rozmyślałem, co by się ze mną stało, gdybyś tamtego dnia nie wyszła na spacer.

Lepiej o tym nie myśleć – odpowiedziała, przytulając się do niego mocno.

Masz rację – przyznał, znów przyciskając jej usta do swoich.– Lepiej nie myśleć.

Od autorki

Często jestem pytana, skąd czerpią pomysły na książkę, i wielokrotnie odpowiadam pustym spojrzeniem i wzruszeniem ramion: To się po prostu zdarza. W tym wypadku pomysł podsunęła mi wzmianka w książce historycznej mówiąca o tym, że Napoleon i Józef Bonaparte istotnie byli na tyle podobni, że po klęsce pod Waterloo próbowali zamienić się miejscami. Zaczęłam zastanawiać się, co by się stało, gdyby mistyfikacja się udała i gdyby Napoleon uciekł do Ameryki...

Napoleon został jednak zesłany na wyspę Św. Heleny na południowym Atlantyku, gdzie pozostał aż do swej śmierci w roku 1821. Od tamtego czasu przez półtora wieku prowadzono spekulacje na temat dokładnej przyczyny jego śmierci. W pewnym okresie przypisywano ją złośliwemu nowotworowi żołądka, lecz najnowsze badania DNA wykonane na pasmach włosów Napoleona wykazały niezwykle wysokie stężenie arszeniku, co sugerowałoby, że najprawdopodobniej został stopniowo otruty.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Canham Marsha W jaskini lwa
Canham, Marsha My Forever Love
Canham Marsha Highland  Honor klanu
Lekcja 1 2 ocena szybka jak b%b3yskawica
Canham Marsha Honor klanu
Canham Marsha Zelazna roza
Jak błyskawicznie zmienić negatywne emocje na linii czasu
Canham Marsha Mroczna strona raju T012
012 Canham Marsha Mroczna strona raju
HT012 Canham Marsha Mroczna strona raju
12 Canham Marsha Mroczna strona raju
Chcę mieć komputer szybki jak błyskawica
Darmowa Promocja w Internecie jak błyskawicznie i za darmo wypromować każdą stronę
Harlequin Temptation 012 Marsha Canham Mroczna strona raju
Jak fotografować błyskawice
Marshall Sahlins jak my
Blyskawiczny e mail marketing Jak pisac maile ktore skutecznie i szybko sprzedaja
Fast text Jak pisac krotkie teksty ktore blyskawicznie przyciagna uwage