Kalkulacyjność
Duże hamburgery i małe komputery
Makdonaldyzacja kładzie akcent na rzeczy, które daje się obliczyć, policzyć, ująć ilościowo. W^stocie, ilość (zwłaszcza duża) staje się surogatem jakościj Akcentowanie ilości występuje zarówno przy procesach (powiedzmy, produkcyjnych), jak i wynikach końcowych (na przykład towarach). W przypadku procesów akcentuje się tempo (zwykle wysokie), a w przypadku produktów końcowych liczbę (zwykle dużą) otrzymanych towarów i obsłużonych klientów. Akcentowanie ilości ma liczne pozytywne skutki, z których najważniejszym jest produkowanie i otrzymywanie ogromnych ilości towarów w bardzo szybkim tempie.
Klienci restauracji szybkich dań otrzymują w szybkim tempie mnóstwo jedzenia, zaś menedżerowie i właściciele tych restauracji cieszą się, że zatrudniony przez nich personel pracuje szybko i wydajnie. Znak równości stawia się nie tylko między jakością a ilością, jakość utożsamiana jest także z innymi wymiarami makdonaldyzacji, takimi jak standaryzacja i przewidywalność. Akcentowanie ilości zwykle jednak odbija się ujemnie na jakości procesu i jego wyniku. W przypadku klientów często oznacza to spożywanie w biegu (wykluczające delektowanie się) jedzenia, które w najlepszym razie jest mierne. Personel z kolei nie osiąga satysfakcji z wykonywanej pracy. Tak więc na akcentowaniu ilości cierpi praca, jak również jakość towaru i usług. Wyznaczniki makdonaldyzacji, wśród nich kalkulacyjność, są ze sobą powiązane. I tak na przykład położenie nacisku na rzeczy, które da się policzyć, ułatwia ocenę efektywności, co oznacza, że działanie, które wymaga najmniej czasu, jest zazwyczaj najefektywniejsze. Procesy i produkty ujęte ilościowo stają się bardziej „przewidywalne", ponieważ wiadomo, że te pierwsze wymagają tyle a tyle czasu, drugie zaś - tyle a tyle surowca. Kalkulacyjność wiąże się także z opracowywaniem technologii nie wymagających udziału człowieka, innymi słowy, maszyn wykonujących daną czynność w określonym czasie bądź wytwarzających przedmioty o określonej wadze i wymiarach. I wreszcie, kalkulacyjność oczywiście wiąże się z nieracjonalnością, gdyż nacisk na ilość zwykle odbija się negatywnie na jakości.
Przemysł szybkodaniowy:
„Olbrzymy" i „Wielorybniki"
McDonalds od samego początku akcentował kwantyfikację na rozmaite sposoby, z których trzy najważniejsze to: położenie nacisku na ilość, a nie jakość produktów, wywoływanie złudzenia dużej ilości i sprowadzenie procesu (produkcji i usług) do liczb.
Akcentowanie ilości, a nie jakości towarów McDonads stawia na wielkość. Do niedawna najbardziej widocznym tego dowodem były wielkie tablice, umieszczone zwykle pod jeszcze większymi złotymi łukami, informujące, ile to milionów, a później miliardów hamburgerów sprzedano. W taki oto niezbyt subtelny sposób McDonald's zawiadamiał o swym ogromnym sukcesie. (Teraz, gdy wszyscy już wiedzą o jego powodzeniu i McDonald's nie musi się nim chwalić, zdjęto tablice i zmniejszono rozmiary złotych łuków).Co więcej, jak się przekonamy w rozdziale dziesiątym, protesty przeciwko tym krzykliwym znakom pomogły je praktycznie wyeliminować. Pokazując, jak rośnie liczba sprzedanych hamburgerów, informowano potencjalnego klienta nie tylko o sukcesie sieci, ale i - domyślnie - o wysokiej jakości hamburgerów, napędzającej sprzedaż. Innymi słowy, milcząco sugerowano związek między ilością sprzedanych hamburgerów a ich jakością; ilość miała świadczyć o jakości.
To akcentowanie ilości u McDonadsa znajduje wyraz w nazwach potraw, że przywołamy tu choćby „Big Maca" . Określenie „duży" ma skusić konsumenta, sygnalizuje bowiem dużą porcję jedzenia. Mało tego, określenia tego typu wyrabiają w konsumencie przeświadczenie, że otrzymuje dużą ilość jedzenia za małą ceńęj^yrachowani klienci odejdą przekonani, że zrobili świetny interes, nawet lepszy niż sam McDonald's.
Akcentowanie ilości naśladują inne sieci. Cieszący się dużą popularnością Burger King nie bez kozery nadał nazwę „Whopper" („Olbrzym") mięsnej zawartości bułki, a „Whaler" („Wielorybnik") rybnej (ostatnio przechrzczono ją, a jakże, na „Big Fish", czyli „Dużą Rybę").
Następnie idzie Wendy z rozmaitymi „Biggies" („Sporawymi"), w tym „Sporawymi Frytkami". Aby nie być gorszym, Jack in the Box nazwał swą pizzę „Kolos", Pizza Hut swoją „BIGFOOT", czyli „WIELKA STOPA", Domino postawił na „Zwycięzcę" („Dominator"), Little Cesar na „Wielka! Wielka!", a KFC proponuje Megaposiłek. Sklepy „Seven-Eleven" namawiają na hotdoga o nazwie „Big Bite", czyli „Duży Kęs" i napój „Big Gulp", czyli „Duży Haust", a ostatnio nawet „Super Duży Haust".* Doszło do tego, że restauracje wprowadzają coraz to większe porcje. Na przykład McDonald's sprzedaje obecnie „super duże" frytki, czyli porcję o 20 procent większą od dużej. Do tego mamy „podwójnego McRoyala" i „potrójnego cheeseburgera". Sieci sprzedające mrożony jogurt, które pojawiły się w ostatnich latach, również kładą akcent na ilość. Zamiast napełniać pojemniki po prostu po brzegi, jak czyniono w tradycyjnych lodziarniach, waży się je, aby nie było żadnych wątpliwości, że w każdym znajduje się odpowiednia ilość mrożonego jogurtu, akcentowanie ilości sugeruje, że jakość sieci wolą pomijać milczeniem. W przeciwnym razie swe hamburgery nazywałyby „McPrzepyszny" lub „McPierwszorzędny". Na razie przeciętny klient McDonald'sa wie tylko, że jedzenie, które otrzymuje, nie jest najwyższej jakości: Nikt, ale to nikt, poza kilkoma najważniejszymi dyrektorami McDonald'sa, nie wie, co naprawdę jest w tych kotletach, w dodatku mało kogo to interesuje. Ja raz rozdzieliłem bułkę i obejrzałem sobie tego kotleta w całej jego nagiej krasie. Do złudzenia przypominał druciany zmywak do garnków nasycony różowym detergentem. Wciąż mam go przed oczyma.
Powiedzmy sobie szczerze, że nikt nie zagląda do środka hamburgera. Kupujemy, jemy, wyrzucamy śmieci i odjeżdżamy w siną dal.
Nacisk na ilość w społeczeństwie zmakdonaldyzowanym nie ogranicza się do restauracji szybkiej obsługi. Kontynuując naśladownictwo, producenci proponują takie towary do domowej kuchni jak na przykład domowe śniadania Big Start [Dobry Początek] Campbell Soup Company.
A United Airline przechwala się na przykład tym, że obsługuje więcej miast niż pozostałe linie lotnicze. Na przykład United Airlines nic nam nie mówi o jakości licznych lotów, np. o tym, czy z reguły samoloty przylatują punktualnie.
Ktoś stwierdził, że do McDonald'sa ludzie chodzą nie po to, żeby spożyć smaczny posiłek w miłej atmosferze, lecz żeby „uzupełnić kalorie" McDonald's to miejsce, w którym ludzie napełniają żołądki mnóstwem kalorii i węglowodanów, po czym udają się do innych zracjonalizowanych zajęć. Jedzenie w celu uzupełnienia kalorii jest znacznie efektywniejsze od jedzenia w celu przeżycia kulinarnej przyjemności.
Skłonność restauracji szybkich dań do obniżania jakości w dążeniu do masowej szybkiej sprzedaży dobrze oddaje smutna historia pułkownika Harlanda Sandersa, założyciela KFC, który odniósł wielki sukces - w 1960 roku jego sieć liczyła około 400 placówek - głównie dzięki dobrym przepisom, a także tajemniczym przyprawom (które jego żona początkowo sama mieszała, pakowała i wysyłała).
Sanders nader dbał o jakość swych potraw, zwłaszcza sosu: „Ukoronowaniem sztuki kulinarnej Sandersa był sos, mieszanina przypraw i ziół, do której doszedł po latach cierpliwych prób. Marzył, że któregoś dnia ludzie zjedzą sos, a „głupiego kurczaka" po prostu wyrzucą".
W 1964 roku Sanders sprzedał firmę. Odtąd był już tylko ojcem duchowym sieci KFC. Wkrótce okazało się, że nowi właściciele stawiają przede wszystkim na tempo, a na jakości im nie zależy: „Sos pułkownika, owszem, smakuje wspaniale, przyznali, ale jest zbyt złożony, zbyt czasochłonny, zbyt drogi. Trzeba go było zmienić. Nie nadawał się do restauracji szybkich dań". Ray Kroc, który zaprzyjaźnił się z pułkownikiem Sandersem, pamięta, jak pułkownik narzekał: „Ten zimny wystrój... Zbrukali wszystko. Miałem najlepszy sos na świecie, a te sukinsyny rozrzedziły go, rozwodniły, zrobiły z niego coś tak obrzydliwego, że aż krew mnie zalewa". W najlepszym przypadku klienci restauracji szybkich dań oczekują skromnego, za to mocno przyprawionego jedzenia. Stąd te słonosłodkie frytki, ostre sosy, sacharynowe koktajle. Klienci oczekują rekompensaty ilościowej swych skromnych wymagań odnośnie do jakości. Spodziewają się, że dostaną mnóstwo jedzenia i zapłacą za nie względnie niedużo.
W odpowiedzi na oczekiwania klienta, Taco Bell niedawno ogłosił, że wprowadza nowy posiłek „Big Fill", czyli „Duża Porcja", złożony z pięciu burritos, dających w sumie ćwierć kilo jedzenia za 99 centów, albo nawet mniej.
Góra meksykańskiego jedzenia za niecałego dolara, ale oczywiście ani słowa o jakości.
Wywoływanie złudzenia obfitości
Ta góra jedzenia za małe pieniądze w restauracji hamburgerowej to często bardziej złudzenie niż rzeczywistość. Na przykład duża gąbczasta (i tania) bułka, która otacza Hamburgera, sprawia, że wydaje się on większy, niż faktycznie jest. Aby złudzenie było pełniejsze, mięso i różne dodatki wystają poza bułkę, jak gdyby dla zasugerowania, że porcja musi bvć olbrzymia, skoro nie mieści się w dużej skądinąd bułce^Frytki nakłada się do kartoników specjalnymi łopatkami, aby porcja wyglądała na dużą.
Torby i kartoniki wybrzuszają się u góry, żeby wydawało się, iż frytki ledwie się w nich mieszczą. Kartoniki na dużą porcję frytek w środku są specjalnie pomalowane w paski - to sprawia wrażenie, że frytek jest więcej niż w rzeczywistości. A tak naprawdę, to porcja frytek jest niewspółmiernie mała w stosunku do jej ceny, warta jest tyle co jeden ziemniak. Faktem jest, że na frytkach najlepiej się zarabia. Reiter podaje, że Burger King sprzedaje frytki po cenie wynoszącej 400 procent ich wartości! Napoje u Burger Kinga mają narzut 600 procent. (Częściowo przez ten cały lód, który sprawia wrażenie, że otrzymujemy więcej napoju, niż to ma miejsce w rzeczywistości). I faktycznie, z tego, jak ludzie ciągną do tych lokali i jak szybko rozrastają się sieci restauracji szybkich dań, można wnosić, że interes jest bardzo intratny. Zatem obliczenia klienta muszą być błędne: nie otrzymuje masy jedzenia za małe pieniądze.
Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że w restauracjach typu McDonald's stosunek ilości jedzenia do jego ceny jest chyba korzystniejszy niż w tradycyjnych restauracjach. Restauracje szybkich dań kompensują to sobie jednak znacznie większymi obrotami. Mniej może zarabiają na pojedynczym posiłku, ale za to sprzedają ich znacznie więcej.
Sprowadzenie produkcji i usług do liczb. Akcentowanie liczby sprzedanych towarów i wielkości proponowanych produktów nie jest jedynym przejawem kalkulacyjności restauracji szybkich dań. Innym przykładem jest wielki nacisk na szybkość podania posiłku. W samej rzeczy, pierwsza placówka Raya Kroca nosiła nazwę „Bar szybkiej obsługi McDonald'sa dla zmotoryzowanych". W pewnym momencie McDonald's usiłował realizować zamówienie na hamburgera, frytki i koktajl w ciągu pięćdziesięciu sekund. Przełomowy okazał się rok 1959, kiedy to pobito rekord, podając 36 hamburgerów w 110 sekund. Dziś Burger King stara się obsłużyć klienta w ciągu trzech minut od chwili jego wejścia do lokalu. Okienko drive-through radykalnie skraca czas potrzebny na załatwienie jednego klienta. Szybkość jest niewątpliwie czynnikiem kwantytatywnym, który dla restauracji szybkich dań, ma zasadnicze znaczenie.
W przypadku pizzy dostarczanej do domu szybkość jest nawet ważniejsza. Od szybkości dostaw zależy nie tylko liczba sprzedanych pizz; świeżą, gorącą pizzę należy dostarczyć, zanim ostygnie, mimo że w specjalnie izolowanym pojemniku pozostaje dłużej gorąca. Nacisk na tempo dostaw wywołał już jednak kilka skandali. Bywa bowiem, że młodzi dostawcy pizzy, zmuszani do szaleńczego pośpiechu, powodują poważne, a niekiedy nawet tragiczne wypadki samochodowe.
Jeszcze innym przejawem akcentowania ilości w restauracjach szybkich dań jest skrupulatne odmierzanie każdego składnika posiłku. Na przykład u McDonad'sa dokłada się wszelkich starań, aby surowy hamburger ważył dokładnie 45 g, innymi słowy, żeby z każdego funta (0,45 kg) mięsa otrzymać 10 hamburgerów. Usmażone hamburgery mają średnicę równą 10 cm. Średnica bułki do hamburgera wynosi 9 cm. Dzięki temu usmażony hamburger wystaje z bułki, co sprawia wrażenie, że jest większy niż w rzeczywistości. McDonads wynalazł też tłuszczomierz, dzięki któremu wiadomo, że normalny hamburger zawiera dokładnie 19 procent tłuszczu.
Hamburgery o większej zawartości tłuszczu kurczyłyby się podczas smażenia i nie mogłyby wystawać poza bułkę, sprawiając wrażenie, że się w niej nie mieszczą. Zadaniem łopatki do nabierania frytek jest nie tylko utwierdzenie nas w złudnym przekonaniu, że w każdej torebce jest mnóstwo frytek, ale również odmierzanie zawsze takiej samej ilość frytek. Nowe automaty do nalewania napojów napełniają każdy kubek pożądaną ilością napoju, nie tracąc przy tym ani kropli.
Arby sprowadził przygotowanie i podawanie pieczeni wołowej do serii dokładnych pomiarów.* Bierze się kawał surowego mięsa o wadze 4,5 kg i na trzy i pół godziny wstawia do pieca o temperaturze 93°C. Gdy temperatura w środku mięsa osiągnie 57°C, wyłącza się piec i zostawia mięso jeszcze na 20 minut, póki temperatura wewnątrz pieca nie spadnie do 60°C. Ponieważ wszystko zostało odmierzone i sprawdzone, Arby może się obejść bez wytrawnego kucharza; każdy, kto potrafi czytać i liczyć, potrafi przygotować pieczeń u Arby'ego. Gotowa pieczeń waży od 4,0 kg do 4,2 kg. Każda kanapka z pieczenia wołową zawiera 85 g mięsa, co pozwala Arby'emu na uzyskanie 47 kanapek (plus minus jedna) z każdej pieczeni.
Czuwanie nad jakością towaru w Burger Kingu polega na przestrzeganiu pewnych liczb. Hamburgery należy wydać w ciągu 10 minut od usmażenia. Frytki nie mogą leżeć pod lampą grzejną dłużej niż 7 minut. Kierownikowi wolno wyrzucić 0,3 procent jedzenia. Działalność restauracji szybkich dań także ocenia się ilościowo, nie jakościowo. Na przykład kwatera główna McDonald'sa ocenia poszczególne placówki na podstawie „liczb wyrażających wielkość sprzedaży na pracownika, zyski, przerób, i notowania JUC (Jakość, Usługi, Czystość)".
Wyższe wykształcenie:
stopnie, punkty, oceny i notowania.
Nacisk na ilościowe ujmowanie zjawisk obserwuje się również w szkolnictwie, które wydaje się skupiać bardziej na „przerobie" studentów („produktów") i ocenach, jakie otrzymują, niż na tym, czego się faktycznie uczą i jakie przeżycia temu towarzysząJCała kariera w szkole średniej lub w college'u daje się sprowadzić do pojedynczej cyfry GPA (grade point average, przeciętna ocen). Uzbrojeni w GPA studenci przystępują do egzaminów, takich jak PSAT, SAT czy też GRE. Uniwersytetom i szkołom podyplomowym wystarczą trzy bądź cztery cyferki, żeby zadecydować o tym, czy przyjąć danego studenta.
Studenci ze swej strony wybierają uniwersytet, biorąc pod uwagę jego notowania. Czy plasuje się w górnej dziesiątce w skali kraju? Czy wydział fizyki należy do dziesięciu najwyżej notowanych? Czy drużyny sportowe należą do najlepszych? Potencjalni pracodawcy mogą przyjąć albo nie przyjąć do pracy absolwentów, w zależności od ich wyników na tle całego rocznika, jak również notowań uczelni, którą ukończyli. Aby zwiększyć swe szansę na zdobycie solidnej posady, studenci zdają jak najwięcej egzaminów w nadziei, że długa lista stopni przekona ewentualnego pracodawcę o wysokich kwalifikacjach kandydata. Listy polecające, wprawdzie też ważne, często zostają wyparte przez standardowe wymierne oceny (na przykład: „należy do najlepszych 5 procent studentów w grupie", „zajmuje 5. miejsce w grupie 25 studentów").
Większość kursów trwa określoną liczbę tygodni i godzin tygodniowo. Na ogół nikt się nie zastanawia nad tym, czy dany przedmiot daje się wyłożyć w ciągu tylu a tylu godzin. Jeszcze mniej uwagi poświęca się temu, czy student jest w stanie opanować dany materiał w przeznaczonym czasie.
Liczba referencji przydaje się nie tylko, gdy człowiek ubiega się o posadę. Ludzie różnych zawodów zaczęli dodawać do swych nazwisk mnóstwo skrótów rozmaitych tytułów, aby przekonać ewentualnych klientów, że znają się na rzeczy. (Fakt, że jestem magistrem i doktorem socjologii ma świadczyć o moich kompetencjach do napisania tej książki, inaczej zapewne byłoby, gdybym legitymował się tytułem uzyskanym w „hamburgerologii").
Jeden z rzeczoznawców towarzystwa ubezpieczeniowego, który na swej wizytówce umieścił skróty ASA, FSVA, FAS, CRA i CRE, powiedział: „Im więcej (literek) dopiszesz do nazwiskŁjym większe zrobisz na nich (klientach) wrażenie". (Sama liczba referencji jednak niewiele mówi o kompetencjach legitymującej się nimi osoby] Dalej, nacisk na liczbę referencji doprowadza ludzi do wymyślania rozmaitych fikcyjnych tytułów. Na przykład jakiś kierownik kolonii letnich, chcąc zrobić dobre wrażenie na rodzicach przyszłych podopiecznych, dopisał sobie do nazwiska WOD. Literki te mogą zrobić wrażenie na laiku, ale ludzie znający obyczaje uczelni wiedzą, że jest to skrót raczej pejoratywnego określenia Wszystko Oprócz Dyplomu, używanego w stosunku do ludzi, którzy studia co prawda ukończyli, ale nie napisali pracy magisterskiej.
Warto tu zauważyć, że mnożą się organizacje, których jedyną racją bytu jest przyznawanie - często listownie - tytułów pozbawionych zupełnie znaczenia.
Nawet wśród profesorów uniwersytetu („robotników", skoro studenci są „produktami") upowszechniło się akcentowanie czynników kwantytatywnych. Coraz liczniejsze uczelnie zachęcają studentów do wypełniania formularzy ocen i ankiet. Studenci oceniają każdy kurs, odpowiadając na pytania ankiety i oceną w skali od jednego do pięciu (od bardzo źle do bardzo dobrze). Na końcu każdego semestru wykładowca otrzymuje coś w rodzaju stopnia za nauczanie. Niewiele tu miejsca, albo zgoła wcale, na jakościowe oceny wykładowców. Pomocne dla uczelni oceny studentów mają również swoje złe strony.
Na przykład studenci mają skłonność do faworyzowania wykładowców, którzy lubią się popisywać, są dowcipni i wymagają od nich niezbyt wiele. Poważny, wymagający wykładowca nie zajmie wysokiego miejsca w takiej klasyfikacji, nawet jeśli jakość jego czyjej wykładów (na przykład głębia myśli) przewyższa jakość wykładów dowcipnisia.
Czynniki kwantytatywne odgrywają ważną rolę nie tylko w nauczaniu, ale również w badaniach i publikacjach. Wywierana na personel akademicki na wielu uczelniach presja „publikuj, bo inaczej przepadniesz", prowadzi do tego, że naukowcy przywiązują przesadne znaczenie do liczby publikacji. W przypadku przyjmowania do pracy lub awansowania woli się życiorys z drugim spisem książek i czasopism od życiorysu z krótkim ich spisem.
Pewien wielokrotnie nagradzany profesor nie uzyskał stałego etatu na uniwersytecie Rutgers, ponieważ, jak się wyraził jeden z członków komisji wydziałowej, „kandydaci na to stanowisko zwykle mają większy stos publikacji". Przesunięcie akcentu na ilość prowadzi do tego, między innymi, że publikuje się rzeczy drugorzędne, ogłasza wyniki badań nie skończonych bądź publikuje się po wielokroć prace osnute na tej samej idei z drobnymi zmianami w trybie jej przedstawiania.
Rozdymając spis swych publikacji, profesorowie, wzorem kierownictwa restauracji typu McDonald's, stwarzają pozory obfitości. Innym sposobem jest wydawanie prac i książek na własny koszt w „wydawnictwach dla próżnych". Takie publikacje, wydawane w bardzo niskich nakładach, docierają zwykle tylko do rodziny autora.
W ten sposób długa na pozór lista publikacji przy wnikliwej analizie może wypaść dość blado.
Innym czynnikiem kwantytatywnym jest ranga łamów, na jakich się publikuje. W naukach ścisłych najwyższe oceny uzyskują artykuły w pismach fachowych, a książki ceni się niżej. Publikacje książkowe mają większe znaczenie i prestiż w naukach humanistycznych; czasem ceni się je wyżej od artykułów w pismach fachowych. Przy czym pewne wydawnictwa (na przykład uniwersyteckie) cieszą się większym prestiżem od innych (na przykład komercyjnych).
Jeszcze bardziej skomplikowanej klasyfikacji podlegają pisma fachowe. W dziedzinie socjologii, na przykład, system formalnej klasyfikacji przewiduje wysokie notowania za publikacje w jednej grupie periodyków, średnie w innej i niskie w jeszcze innej. I tak ogłoszenie artykułu na łamach prestiżowego „American Sociological Review" daje w tym systemie 10 punktów (maksimum), a publikacja na łamach mniej prestiżowego (aby nikogo nie urazić, posłużę się tu fikcyjnym tytułem) „Antarktycznego Przeglądu Socjologicznego" tylko 1 punkt. W ten sposób wszystkim socjologom na świecie można przyznać punkty za publikacje w periodykach. W myśl takiego systemu wykładowca, który za publikacje fachowe otrzymał 340 punktów, powinien być dwa razy lepszy od wykładowcy, który zebrał zaledwie 170 punktów.
Jednakże, jak zwykle w tym przypadku, nacisk na ilość odbija się ujemnie na jakości. Po pierwsze, raczej trudno sobie wyobrazić, żeby dorobek naukowy profesora dało się sprowadzić do pojedynczej liczby. Prawdę mówiąc, skwantyfikowanie jakości idei, teorii bądź odkrycia naukowego nie wydaje się możliwe. Po drugie, taka klasyfikacja tylko pośrednio dotyczy jakości. To znaczy, notowania opierają się na jakości periodyku, w którym opublikowano artykuł, nie na jakości samego artykułu. Nikt nawet nie próbuje ocenić jakości publikacji ani jej wkładu w rozwój danej dyscypliny. Więcej, w periodykach wysoko notowanych mogą pojawić się słabe artykuły, a w nisko notowanych doskonałe publikacje. Po trzecie, w takiej klasyfikacji słabo wypada naukowiec, który pisze doskonałe artykuły, ale mało publikuje. Za to ktoś, kto produkuje wiele miernych tekstów, otrzymuje więcej punktów.
Tak więc system ten nagradza liczbę publikacji, nie wnikając w ich poziom. W tej sytuacji ambitni socjologowie (i nie tylko oni) skłonni są dojść do wniosku, że nie mogą pozwolić sobie na zajmowanie się przez wiele lat jednym zagadnieniem, bo to nie popłaca. Każdy system, który kładzie taki nacisk na liczbę publikacji, doprowadzi do powstania mnóstwa miernych prac.
Wymyślono jeszcze jedną miarę oceny jakości pracy naukowca, mianowicie częstotliwość, z jaką cytowane są jego publikacje. Ocena ta opiera się na milczącym założeniu, że jeśli publikacja jest dobra gatunkowo, innymi słowy, zawiera ważne i nośne idee, to będzie wykorzystywana i cytowana przez innych naukowców. Z tego ma wynikać, że im częściej jakaś praca jest cytowana przez innych, tym lepszy jest jej autor. Corocznie publikuje się rozmaite indeksy częstotliwości cytatów, na podstawie których łatwo obliczyć, ile razy na rok dana osoba jest cytowana na całym świecie. Może się okazać, że jednego socjologa zacytowano 140 razy, a drugiego tylko 70.
I znowu ktoś może dojść do wniosku, że prace pierwszego są dwa razy lepsze od prac drugiego.
Tak oto próbując ocenić jakość metodami ilościowymi, kolejny raz popadamy w tarapaty. Czy wpływy czyjegoś dzieła dadzą się sprowadzić do jednej liczby? Może zastosowanie pomysłów jakiegoś naukowca przez kilka ośrodków silniej wpłynie na rozwój nauki na tym polu niż masa trywialnych cytatów z prac innego? Więcej, samo zacytowanie nic jeszcze nie mówi o tym, w jaki sposób z cytowanej pracy skorzystano. Bezwartościowa praca może sprowadzić na siebie liczne ataki, a przez to być wiele razy cytowana. I odwrotnie, naukowcy pominą milczeniem prawdziwie doniosłe studium, które, na przykład, wyprzedza swoją epokę, co sprawi, że autor będzie miał niską „cytowalność". Jak zwykle, ilość niekoniecznie przekłada się na jakość, a może wręcz świadczyć o „bylejakości".
Nie tak dawno temu Donald Kennedy, wówczas rektor uniwersytetu w Stanford, oświadczył, że uniwersytet zmienia swą politykę kadrową. Zaniepokoiło go bowiem doniesienie, że niemal połowa pracowników naukowych uważa, że władze uniwersyteckie nie oceniają ich prac, a tylko je liczą. Powiedział:
Po pierwsze, wszyscy chyba się zgodzimy, że ocenianie kogoś na podstawie liczby jego publikacji naukowych to pomysł, który się skompromitował.
Nadprodukcja rutynowych publikacji naukowych jest jednym z najgłupszych przejawów działalności współczesnych uniwersytetów. Nie dość, że trwoni czas i środki, to jeszcze odwraca uwagę od naprawdę ważnych prac. *
Kennedy zaproponował, żeby przy podejmowaniu decyzji personalnych rozpatrywać ograniczoną liczbę publikacji. Miał nadzieję, że „obali w ten sposób panujące okropne przekonanie, że oceny pracy naukowej dokonuje się przez liczenie i ważenie publikacji".** Ciekawe, czy Stanford, nie mówiąc o reszcie amerykańskich uczelni, zdoła przenieść nacisk z ilości na jakość?
Ochrona zdrowia:
pacjenci jako zielone banknoty
W instytucjach lekarskich nastawionych na zysk (na przykład w Humanie) od lekarzy oczekuje się, tak samo jak od innych współpracowników, że przyczynią się do zyskowności firmy. Czyni się wiele wysiłków w celu skwantyfikowania rozmaitych faz praktyki lekarskiej. Na przykład ograniczenie czasu poświęconego każdemu pacjentowi i zmaksymalizowanie dziennej liczby przyjęć pacjentów pozwoli firmie obniżyć koszty własne i podnieść zysk.
Nacisk na ilość grozi niestety obniżeniem jakości opieki lekarskiej. Zyski bowiem można podnieść, jeśli się zmusi lekarzy, aby poświęcali poszczególnym pacjentom mniej czasu, przyjmowali więcej pacjentów, odstąpili od czasochłonnych technik diagnostycznych i zabiegów, nie przyjmowali ubogich pacjentów, przyjmowali tylko bogatych pacjentów cierpiących na choroby, których leczenie przyniesie firmie duży zysk.
Nastawione na zysk instytucje lekarskie nie są osamotnione w swoich dążeniach do podporządkowania opieki lekarskiej tego typu kalkulacjom - wszystkie biurokracje medyczne zmierzają w tym samym kierunku. Nawet instytucje nie nastawione na zysk (na przykład szpitale publiczne i przychodnie profilaktyczne) poddawane są różnym naciskom zewnętrznym, zmuszane do zatrudniania zawodowych menedżerów i wprowadzania skomplikowanej księgowości. Co najmniej jeden związek zawodowy lekarzy strajkował przeciw administracyjnym wymogom dotyczących liczby wizyt, liczby przyjęć oraz przeciw systemowi bodźców uzależniających zarobki lekarza od jego „produktywności".
Także płatnicy zewnętrzni, czyli firmy ubezpieczeniowe i państwo, popychają medycynę w kierunku większej kalkulacyjności, wprowadzając programy określania spodziewanych kosztów i projekty tworzenia zespołów diagnostycznych. Instytucje te coraz bardziej niepokoi rosnąca spirala kosztów opieki lekarskiej, próbują więc je ograniczać, precyzując, za jakie zabiegi i ile będą płacić.
W ten sposób mogą odmówić refundowania niektórych zabiegów, nie zgadzać się na hospitalizację w innych szpitalach bądź pokrywać tylko część kosztów zabiegów i hospitalizacji. Koncentrowanie się na opłatach, czasie i tak dalej może odwrócić uwagę lekarzy od pacjenta. Ujął to (dość romantycznie) pewien lekarz, działacz związkowy: „Jeszcze tylko lekarze widzą w pacjentach ludzi, a nie zielone banknoty".
Praca: pieniądz - łakoma rzecz
Wprowadzając zarządzanie naukowe, Taylor chciał ująć w liczby wszystko, co miało jakikolwiek związek z pracą. Odrzucono metodę „stąd dotąd" i wzięto pod lupę wszystkie czynności pracownika składające się na wykonanie danego zadania. Wszystko, co można, sprowadzano do liczb, które następnie analizowano za pomocą wzorów matematycznych.
Szukając sposobu zwiększenia ilości surówki, jaką hutnik mógł załadować w ciągu jednego dnia, Taylor starał się zmierzyć pracę: „Stwierdziliśmy, że brygada ładuje każdego dnia przeciętnie 12 i pół tony na głowę. Ze zdumieniem odkryliśmy po bliższym zapoznaniu się z zagadnieniem, że pierwszorzędny hutnik powinien ładować dziennie 47 lub 48 ton surówki, a nie 12 i pół". Aby podnieść załadunek czterokrotnie, Taylor najpierw przeanalizował, w jaki sposób pracowali najlepsi członkowie brygad (nazywał ich „ludźmi pierwszej klasy"). Podzielił wykonywane przez nich czynności na najprostsze składowe i stoperem mierzył czas trwania każdej z dokładnością do setnej części minuty.
Na podstawie takich wnikliwych analiz Taylor i jego współpracownicy opracowali najlepszy sposób ładowania surówki do pieca. Następnie znaleźli hutnika, którego udało się namówić, żeby pracował ich metodą. Był nim niejaki Schmidt, zdolny, ambitny robotnik i człowiek, który uważał, że „pieniądz to łakoma rzecz", jak powiedział jeden z jego kolegów. Schmidt nie miał nic przeciwko temu, żeby być wysoko opłacanym robotnikiem. Taylor użył bodźca ekonomicznego, mianowicie obiecał Schmidtowi dniówkę w wysokości 1,85 dolara zamiast 1,15 dolara, jeśli ów zgodzi się pracować według jego wskazówek. Po starannym przeszkoleniu i pod kontrolą Schmidt pracował szybciej (i więcej zarabiał). Następnie Taylor zwerbował innych robotników i przeszkolił ich w taki sam sposób.
Schmidt i jego następcy musieli pracować 3,6 raza ciężej niż poprzednio za płacę wyższą o 60 procent.
Taylor bronił tego wyzysku na różne sposoby. Twierdził na przykład, że byłoby to nieuczciwe w stosunku do robotników, którzy pracowali wydajnie w innych działach, gdyby ładowaczom surówki zaczęto nagle płacić 3,6 raza więcej. Ponadto Taylor dodawał, że doszedł wraz ze współpracownikami do wniosku (nie pytając naturalnie robotników o zdanie), że pełniejszy udział w podziale zysków nie leży w interesie robotnika. Według Taylora „ładowacz surówki, którego płaca wzrosła o 60 procent, zasługuje na gratulacje, nie na politowanie.
Inne przykłady:
komputer mnie zmusił
Tendencja do kładzenia nacisku na czynniki kwantytatywne silnie dotknęła przynajmniej trzy dziedziny - telewizję, sport i politykę. Innymi dziedzinami, o których warto wspomnieć w tym kontekście, są: gotowanie, prasa i komputery.
Telewizja
Programy telewizyjne charakteryzuje niemal całkowita dominacja czynników ilościowych nad jakościowym. O tym, czy program zostanie nadany, decyduje nie jego wysoka jakość, ale spodziewana popularność, a co za tym idzie, przewidywane dochody z reklam, które zapewni.
Wiceprezes sieci telewizyjnej ABC do spraw programowych nie krył, że kładzie nacisk na kalkulacyjność: „W telewizji komercyjnej program układa się pod kątem zachęcenia widzów do obejrzenia reklam towarzyszących poszczególnym pozycjom... Wartości twórcze, estetyczne (jakość) są ważne, ale odgrywają drugorzędną rolę". Na przestrzeni lat komercyjne sieci telewizyjne zrezygnowały z wielu dobrze ocenianych przez krytyków pozycji, ponieważ miały małą oglądalność.
Aby przewidzieć, który program będzie miał wysokie notowania, potencjalne programy sprawdza się na próbce widzów. Nadaje się zwiastuny nowych programów rozrywkowych, a te, które widzowie przyjmą z entuzjazmem, wybiera się do stałej emisji. Firmy oceniające notowania poszczególnych programów telewizyjnych, na przykład Nielsen, decydują o ich losach. Powiada się często, że „Nielsen to telewizja". Jeden z dyrektorów ABC określił to tak: „Właściwie to zawsze zajmowaliśmy się tymi rzędami cyferek... na ich podstawie podejmuje się decyzje programowe". Notowania te ocenia się za pomocą wyrafinowanych mierników umieszczanych w domach ludzi, którzy stanowią próbkę amerykańskich widzów.
Dzięki zastosowaniu współczesnej technologii widzowie ci muszą tylko przycisnąć specjalny guzik pilota, kiedy zaczynają oglądać telewizję i kiedy kończą. Od czasu do czasu miernik błyska, co jest sygnałem dla widzów, żeby potwierdzili, czy rzeczywiście wciąż oglądają dany program. Przypuszczalnie wkrótce zostanie wprowadzony ulepszony licznik, który będzie mierzył oglądalność bez pomocy widzów.
Ocenę oglądalności danego programu przeprowadza się na podstawie danych uzyskanych od próbki widzów oglądających ten program. Naturalnie notowania takie nie mówią nic o jakości programów. Często doskonałe programy mają niskie notowania. Dobrym przykładem jest wysoko oceniany przez krytyków program „Odlot", który regularnie otrzymywał niskie notowania. Ta różnica między jakością a notowaniami sprawiła, że powołano do życia rozgłośnię publiczną (PBS). Rozgłośnia ta jest finansowana z pieniędzy publicznych i dlatego może przywiązywać większą wagę do jakości programów niż do ich notowań. Faktem jest, że kiedy NBC skasowała emisję „Odlotu", program zaczęła nadawać PBS. W Europie telewizja do tej pory była przeważnie państwowa. Nie musiała dbać o wysokie notowania programów, wymagane przez komercyjnych sponsorów, mogła więc sobie pozwolić na przykładanie wagi do ich jakości.
Dlatego telewizja europejska jest na wyższym poziomie w porównaniu z telewizją amerykańską. Ale nawet europejska telewizja państwowa lubi nadawać najpopularniejsze programy amerykańskie. Więcej, można oczekiwać, że wraz z nastaniem w Europie prywatnych stacji telewizji satelitarnej i kablowej jakość programów zbliży się do jakości programów oglądanych przez Amerykanów.
Sposoby prognozowania popularności programów z biegiem lat udoskonalono. O tym, że jedne programy przechodzą, inne zaś zostają odrzucone, decydują nie liczby absolutne, lecz notowania w określonych grupach demograficznych. Właściciele towarów reklamowanych w telewizji, sprzedający swoje towary jakiejś konkretnej grupie demograficznej, poprą program adresowany do tej grupy, choć ogólnie nie cieszy się on popularnością - wystarczy, żeby w tej grupie demograficznej był oglądany.
I tak, na przykład, chwalony przez krytykę program „Po trzydziestce", ogólnie nisko notowany, utrzymał się na antenie, ponieważ był masowo oglądany przez konsumpcyjnie nastawionych yuppies.
Sport
W ostatnich czasach znacznie spadła jakość rozmaitych dyscyplin sportowych, a może została złożona na ołtarzu kalkulacyjność. Na przykład dochodowość transmisji telewizyjnych rozmaitych imprez sportowych zupełnie zmieniła charakter tych imprez. Znaczna część tych dochodów przypada zespołom sportowym, które w takich okolicznościach poświęcają interes kibiców, a nawet idą na rozmaite kompromisy, byle tylko zarobić jak najwięcej.
Weźmy na przykład przerwy w meczu, które zarządza się po to, aby telewizja mogła nadać reklamy. Dawniej reklamy nadawano w normalnych przerwach - w połowie meczu lub w trakcie zmiany rozstawienia. W ten sposób jednak nadawano je rzadko i nieregularnie, nie dawały zatem takich dochodów, jakie potencjalnie można było z nich uzyskać. I dlatego w meczach piłki nożnej i baseballu wprowadzono regularne przerwy na reklamy. Właścicielom koncesjonowanych klubów sportowych te przerwy niewątpliwie się opłacają, ale ucierpiała na nich jakość meczów sportowych. Bywa, że przerwa na reklamy przerywa dobrą passę jakiejś drużyny. Nie ulega kwestii, że przerwy na reklamy w telewizji zmieniają charakter niektórych rozgrywek sportowych, a od czasu do czasu wpływają na ich wynik. Zakłócają harmonię tych imprez.
Kibice przed ekranami mogą przynajmniej obejrzeć reklamy; widzom na stadionie nie pozostaje jednak nic innego, jak czekać, aż przerwa dobiegnie końca i gra zostanie wznowiona. Właściciele drużyn uważają, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia wobec dochodów z reklam, których zresztą stale przybywa.
Sport nie jest odosobniony: partie polityczne też skróciły i uprościły swoje konwencje, przystosowując się do potrzeb i wymagań transmisji telewizyjnych.
Sam sport, rzecz jasna, premiuje jakość gry zarówno jednostki, jak i drużyny, czego przykładem może być utalentowany gwiazdor koszykówki Shaquille O'Neill i wspaniale zgrana drużyna nowojorskich Knickerbockers. Równocześnie ważną rolę w sporcie grały zawsze czynniki kwantytatywne. W wielu wypadkach jakość jest bezpośrednio związana z ilością - im lepsza gra, tym więcej punktów i zwycięstw.
Z biegiem lat jednak coraz silniejszy nacisk kładziono na kwantytatywne atrybuty sportu: Współczesny sport charakteryzuje nieodwracalna tendencja przekształcania każdego osiągnięcia sportowego w wyczyn, który można skwantyfikować, zmierzyć. Nagromadzenie wszelkich dziwacznych statystyk jest znakiem firmowym piłki nożnej, koszykówki, hokeja i lekkiej atletyki, gdzie dokładność ilościowego ujęcia osiągnęła - dzięki postępom techniki - taki stopień, że stoper musiał niestety powędrować do lamusa.
Skwantyfikowany został nawet sport o bardzo wysokich walorach estetycznych, jakim jest gimnastyka artystyczna.
Jak zracjonalizować i skwantyfikować zawody w gimnastyce, w estetyce? To proste. Trzeba ustalić skalę ocen i zebrać sędziów, a potem wyliczyć średnią ich ocen... W Montrealu Nadia Comeneci osiągnęła ni mniej, ni więcej tylko 79,275 punktów. Nie wolno nie doceniać pomysłowości Homo Mensor. * Nacisk na ilość może niekiedy odbić się na jakości samego meczu. Na przykład gwiazdor koszykówki, który stara się zdobyć jak największą liczbę punktów, żeby się popisać przed kibicami, będzie denerwował kolegów i rozkładał grę drużyny. Ale jest to niczym w porównaniu z działaniami właścicieli klubów sportowych, którzy, śrubując wyniki, dążą do zmakdonaldyzowania sportu.
W koszykówce makdonaldyzacja przybrała postać tzw.
zegara - 24-sekundowego dla drużyn zawodowych i 35-sekundowego dla drużyn akademickich. Oznacza to, że drużyna atakująca musi zakończyć akcję strzałem przed upływem, odpowiednio, 24 i 35 sekund. Do niedawna koszykówka była grą na luzie. Drużyna atakująca tak długo kozłowała, aż któremuś z zawodników udało się zająć dogodną pozycję do rzutu. Kibice koszykówki tamtej epoki podziwiali strategię gry, zwinność zawodników.
Drużyna mająca niewielką przewagę mogła pod koniec gry próbować „zamrozić" piłkę, to znaczy grać, nie strzelając, aby w razie chybienia nie dać przeciwnikom szansy na atak, mogliby bowiem wyrównać wynik, a nawet przejąć prowadzenie.
Na przestrzeni kilkudziesięciu minionych lat szefowie koszykówki (zawodowej i akademickiej) doszli do wniosku, że kibice wychowani w epoce McDonald'sa lubią, gdy mecz ma szybkie tempo i wysoki wynik. Innymi słowy, oczekują po meczu tego samego co po McDonaldzie - szybkiej obsługi i dużo „strawy". Uznano więc, najwyraźniej słusznie, że szybsze mecze zakończone wyższymi wynikami przyciągną więcej widzów i przyniosą wyższe zyski. Wtedy też wymyślono owe 25- i 35-sekundowe zegary, dzięki którym mecze obecnie mają szybsze tempo i wyższe wyniki, gdyż zawodnicy częściej decydują się na strzał. Jednakże taki „pędź-i-strzelaj" styl gry, narzucony przez wprowadzenie owych zegarów, odbija się niekorzystnie na jakości meczu, wyklucza bowiem rozmaite manewry i strategie, które dodawały grze dramaturgii. Z drugiej strony styl „pędź-i-strzelaj" w koszykówce pasuje jak ulał do stylu , jedz-i-zjeżdżaj", obowiązującego w zmakdonaldyzowanym świecie obiadów kupowanych bez wysiadania z samochodu i zjadanych w drodze.
Właściciele drużyn baseballowych już dawno doszli do wniosku, że kibice wolą mecze zakończone wysokimi wygranymi, z wieloma wybiciami piłki, obieganiem boiska i zaliczaniem punktów od pojedynków miotaczy, które często kończyły się wynikiem 1:0. Toteż podjęto szereg kroków, aby zwiększyć liczbę punktowanych obiegów.
Używa się elastyczniejszych piłek, które lecą dalej niż dawne. Na niektórych boiskach przybliżono do bazy linię oddzielającą pole wewnętrzne od zewnętrznego, aby ułatwić zawodnikom obieganie boiska. Sztuczna murawa (wciąż używana na wielu boiskach, mimo wielu zarzutów, między innymi, że jest niebezpieczna dla zawodników) sprawia, że niska piłka pędzi znacznie szybciej, co zwiększa szansę, że wyśliźnie się ona graczowi drużyny przeciwnej, dzięki czemu wybijacz zdąży dobiec do bazy.
Najnowszym wynalazkiem Ligi Amerykańskiej (ale nie bardziej od niej przywiązanej do tradycji Ligi Narodowej), mającym na celu zwiększenie liczby wybić i biegów wokół boiska, jest tak zwany dyżurny wybijacz. Kiedy kolej wybijania przychodzi na niezbyt wprawnego w tym miotacza, jego miejsce zajmuje wyznaczony zawodnik, którego specjalnością (czasami jedyną) jest właśnie wybijanie piłki. Dyżurni wybijacze zdobywają więcej wybić, częściej obiegają boisko i zaliczają więcej punktów niż miotacze na ich miejscu.
Nowy wynalazek w baseballu Ligi Amerykańskiej niewątpliwie przyczynił się do wyższych wyników meczów, ale źle wpłynął na jakość gry. Na przykład kiedy miotacze muszą sami wybijać, często uciekają się do tak zwanego poświęcenia wybicia, co wymaga sporej zręczności. Dyżurny wybijacz natomiast rzadko poświęca kolejkę, aby dać szansę zawodnikom unieruchomionym na boisku. Miotacze (wybijacze rezerwowi) zatem nie mogą się sprawdzić w wybijaniu. Wreszcie, nie musząc wybijać, miotacze, którzy rozpoczęli mecz, mogą dłużej zostać na boisku, co z kolei ogranicza rolę ich zmienników. W ten oto sposób baseball stał się innym sportem. Innymi słowy, nacisk na ilość spowodował zmianę jakości gry (ktoś mógłby powiedzieć, że na gorszą). * Jednakże specjalizacja w baseballu zrekompensowała to z nawiązką i niewątpliwie dzisiaj korzystamy znacznie częściej, a nie rzadziej, z rezerwowych podających. Doszło do tego, że pojawiły się wręcz wyspecjalizowane role rezerwowe - „rezerwowy na dłużej", który wkracza do akcji wcześnie i „wykańczacz", kończący grę, w której jego zespół prowadzi, a także rezerwowi, którzy specjalizują się w zastępowaniu lewo- i praworęcznych wybijających.
Polityka
Dziedzina polityki też dostarcza wielu ciekawych przykładów akcentowania kalkulacyjności. Na przykład kandydaci na ważne stanowiska polityczne obsesyjnie śledzą wyniki badań opinii publicznej i w razie potrzeby zmieniają swe stanowiska i zachowania stosownie do zaleceń doradców, którzy lepiej od nich orientują się, co wpłynie na wzrost ich notowaSj Czasami dla zdobycia głosów polityk decyduje się zająć określone stanowisko w jakiejś sprawie, nie analizując słuszności tego stanowiska ani nie zastanawiając się, czy jest ono zgodne z jego przekonaniami.
Także telewizja wpłynęła na życie polityczne, na przykład zmieniła charakter przemówień. Na telewidzach większe wrażenie robi to, co widzą, niż to, co słyszą. Podczas kampanii prezydenckiej w 1984 roku ogólnokrajowe dzienniki telewizyjne przeznaczały 15 sekund na przytoczenie fragmentów przemówień poszczególnych kandydatów. Cztery lata później czas ten skrócono do 9 sekund (zwanych „migawkami dźwiękowymi"). Dlatego kandydaci skupiają się głównie na trwającym 10 do 15 sekund fragmencie swego przemówienia, który według ich przewidywań trafi do ogólnokrajowych dzienników. W ten oto sposób telewizja przyczyniła się do wyraźnego obniżenia jakości wystąpień politycznych, a tym samym do obniżenia jakości debaty publicznej na ważne tematy polityczne.
Również wystąpienia kandydatów w studiu telewizyjnym jakościowo się pogorszyły. Przed pojawieniem się telewizji przemówienia wygłaszano przez radio i z reguły trwały one około godziny, w latach czterdziestych skrócono je do pól godziny. W początkowej fazie rozwoju telewizji przemówienia polityczne też trwały 30 minut, ale potem politycy zaczęli bardziej ważyć swe słowa i ich przemówienia uległy skróceniu - średnio do niespełna dwudziestu minut. W latach siedemdziesiątych zastąpiono je 60-sekundowymi filmikami reklamowymi kandydatów. W dzisiejszych telewizyjnych debatach kandydatów na prezydenta każdy z nich otrzymuje minutę do dwóch na przedstawienie swego stanowiska w danej sprawie. Dla kontrastu przytoczmy taki oto opis: „W każdej z siedmiu debat w senacie w 1858 roku Lincoln i Douglas przemawiali po dziewięćdziesiąt minut na jeden tylko temat: przyszłości niewolnictwa na terytoriach podległych Stanom Zjednoczonym".
W polityce zagranicznej dziedziną, w której mania wyrażania wszystkiego w formie liczb sięgnęła szczytu, jest odstraszanie nuklearne. Może się to obecnie wydawać mniej istotne, ponieważ zimna wojna się skończyła, ale jak dotąd brak oznak rezygnacji z odstraszającej siły nuklearnej ze strony tak Stanów Zjednoczonych, jak i Rosji. Obie strony posiadają potężne arsenały nuklearne, wystarczające do wielokrotnego zniszczenia przeciwnika. A mimo to rokowania dotyczące porozumień o redukcji zapasów broni jądrowej często załamywały się z powodu trudności w ocenie „względnej siły uderzeniowej" odnośnych rodzajów broni. Dokładne dane są niewątpliwie ważne, jeśli chce się osiągnąć równowagę, ale obie strony pochłonięte szczegółowymi obliczeniami przeoczyły fakt o charakterze jakościowym, mianowicie nawet gdyby usunęły większość swej broni jądrowej, to i tak zachowają zdolność zniszczenia przeciwnika, a nawet całego świata. Oto jeden z najbardziej jaskrawych przejawów nieracjonalności racjonalności.
Inne dziedziny
Książka kucharska to jeden z najstarszych przykładów kładzenia nacisku na kalkulacyjność. W oryginalnym bostońskim podręczniku kucharskim (1896) Fannie Farmer podkreślała znaczenie dokładnego odmierzania produktów, kładąc podwaliny pod racjonalizację domowej kuchni.
Przed śmiercią zdążyła jeszcze zmienić amerykańską terminologię kuchenną; wszelkie „szczypty", „odrobiny" i „czubate łyżeczki" (nie znosiła takich ogólnikowych zwrotów) zastąpiła własnymi, precyzyjnymi, standardowymi, naukowymi terminami i przedstawiła metodę gotowania, która była łatwa, niezawodna i dostępna nawet dla niedoświadczonych kucharek. Właśnie Fannie Farmer, „matce płaskich miar", zawdzięczamy popularyzację takich precyzyjnych kuchennych zwrotów jak „płaska łyżeczka", „pół łyżeczki", „miarka", „termometr w piekarniku" i „piec przez 40 minut w temperaturze 350 stopni".
Kalkulacyjność cechuje nie tylko produkcję żywności, ale i jej konsumpcję. Na przykład przemysł jedzenia dietetycznego ma obsesję na punkcie wszystkiego, co się da skwantyfikować. Dokładnie mierzy się wagę początkową, jej ubytek (lub przyrost) i odstępy czasu.
Spożywa się dokładnie odmierzone porcje jedzenia. Wszystko odbywa się pod ścisłą kontrolą. Dla ułatwienia życia klientowi na opakowaniach żywności dietetycznej podana jest jej waga, zawartość kaloryczna i mnóstwo innych szczegółów.
Nic w tym dziwnego, że organizacje, takie jak Weight Watchers czy Nutri/System, potrafią dokładnie obliczyć dzienne spożycie kalorii, zawartość kalorii w poszczególnych produktach i tygodniowy ubytek wagi. Zaskakuje natomiast to, że tak strasznie zależy im na zaopatrywaniu klientów w to „błyskawiczne" jedzenie. Na przykład Nutri/System chełpi się, że jego obiad „daje się przygotować w ciągu pięciu minut, nie wymaga więc długiego siedzenia w kuchni". Nie ustając w wysiłkach, których celem jest dalsze skracanie czasu potrzebnego do przygotowania posiłków, Nutri/System proponuje obecnie potrawy do odgrzania w kuchence mikrofalowej, które można podawać na talerzach już 90 sekund po wyjęciu ze spiżarki.
Ciekawym przykładem kładzenia większego nacisku na ilość niż na jakość jest gazeta USA TODAY znana ze „słonopaluszkowego dziennikarstwa", to znaczy bardzo powierzchownych artykułów. Zamiast się wgłębiać w zagadnienia, USA TODAY publikuje wiele krótkich, łatwych i przyjemnych artykulików. Na przeczytanie tej gazety potrzeba tyle czasu co na spożycie posiłku w restauracji szybkich dań. Jeden z redaktorów powiedział: „USA TODAY musi szybko sprzedawać swe wiadomości". Ktoś zwrócił uwagę na analogię z restauracjami typu McDonads i lekceważenie jakości przez USA TODAY, mówiąc: „Tak samo jak rodzice, którzy co wieczór zabierają dzieci do innej spelunki szybkiej obsługi, lodówkę zaś mają załadowaną lodami, USA TODAY daje czytelnikom tylko to, czego chcą. Żadnego szpinaku, żadnych otrąb, żadnej wątróbki". Okoliczność, że gazetę daje się przeczytać podczas jednej wizyty w restauracji szybkiej obsługi, przypomina mi zdanie z filmu Wielki chłód wypowiedziane przez Michaela (granego przez Jeffa Goldbluma) pisującego do tygodnika przypominającego „People": „Pracuje w firmie, w której obowiązuje tylko jedna zasada: nie pisać tekstów dłuższych niż coś, co przeciętny czytelnik może przeczytać, robiąc kupę". Biura podróży organizujące wycieczki zagraniczne kładą nacisk na liczbę „zaliczonych" miejsc, nie na dokładne ich zwiedzanie. Jasne, że przez dzień lub dwa nie da się „poczuć" Paryża, a w ciągu krótkiej wizyty w Luwrze można co najwyżej pobiec do Mony Lizy, rzucić okiem na arcydzieło i pobiec z powrotem do autokaru. Ogląda się mnóstwo (często z okien autobusu) w wielu różnych krajach, ale takie zwiedzanie jest bardzo powierzchowne. Po powrocie z podróży turyści chełpią się ogromną liczbą zwiedzonych krajów, obejrzanych ciekawostek, napstrykanych zdjęć i nakręconych kaset wideo. (I zamęczają znajomych pokazami swych przezroczy i filmów). Jednakże ze względu na charakter takich wypraw zwolennicy zorganizowanych wycieczek zagranicznych czują się przyparci do muru, gdy mają znajomym opowiedzieć coś o zwiedzonych krajach i ciekawostkach, które widzieli.
Komputer
Nie wyczerpie się tematu ilościowego ujmowania zjawisk natury ekonomicznej charakterystycznego dla współczesnego społeczeństwa, nie wspominając o roli komputerów. Cążenie do skwantyfikowania praktycznie wszystkiego wzmocniło się pod wpływem błyskajwicznego rozwoju i upowszechnienia się komputera. Pierwszy komputer zbudowany w 1946 roku ważył 30 ton i potrzebował 19000 lamp próżniowych (które nieustannie się przepalały), zajmował całą salę i miał dość ograniczone możliwości. Teraz mamy komputery o wiele mniejsze, za to o znacznie większych możliwościach, nie mówiąc o minikomputerach używanych we wszystkich niemal biurach i w wielu domach. Niesłychany wzrost liczby i możliwości komputerów, jak również zmniejszenie ich wymiarów, stał się możliwy dzięki wynalezieniu w latach siedemdziesiątych „kostki".
„Kostka" jest ścinkiem kryształu krzemu wielkości połowy paznokcia. Zastąpiono nią dużo większy tranzystor, który wcześniej wyparł lampę próżniową. Dzięki „kostce", będącej silnie zminiaturyzowanym układem elektronicznym, można produkować coraz mniejsze komputery (podręczne, notesowe), poręczniejsze od poprzedników, tańsze, a co najważniejsze, wykonujące więcej operacji w szybszym tempie.
Gdyby nie wynaleziono komputera, nie znane by nam dziś były rozmaite zjawiska charakterystyczne dla społeczeństwa nastawionego na ilość, albo miałyby inną formę.
Oto przykłady tych zjawisk:
• Rejestracja wielkiej liczby studentów na dużym uniwersytecie stanowym, ewidencja ich ocen, stałe uaktualnianie średnich ocen.
• Badania lekarskie polegające na przeprowadzeniu całej serii analiz krwi i moczu pacjenta, których wyniki oprócz normalnych odczytów zawierają mnóstwo rozmaitych wskaźników.
Pozwala to na efektywne stawianie diagnoz lekarskich i przejmowanie roli lekarza przez pacjenta.
• Wynalazek i upowszechnienie się karty kredytowej („plastikowe pieniądze"). Dzięki komputerom można przeprowadzać miliardy transakcji z udziałem kart kredytowych. Z kolei upowszechnienie się karty kredytowej ułatwiło konsumentom wydawanie pieniędzy i przyczyniło się do wzrostu obrotów handlowych.
• Telewizja może na bieżąco informować o wynikach wyborów.
• Badania opinii publicznej w kwestiach politycznych i odnośnie popularności audycji telewizyjnych prowadzi się praktycznie bez przerwy.
Mimo że społeczeństwo już przedtem dążyło do nadania cech kalkulacyjności rozmaitym dziedzinom życia społecznego, rozwój komputeryzacji znacznie ułatwił i przyspieszył realizację tych dążeń.
Wnioski
Kalkulacyjność, drugi wyznacznik makdonaldyzacji, polega na akcentowaniu kwantyfikacji. Faktem jest, że w społeczeństwie poddanym makdonąWyzacji nacisk kładzie się bardziej na ilość niż na jakość Przejawia się to w rozmaity sposób, ale najbardziej w podkreślaniu ilości, a nie jakości towarów, w powszechnym usiłowaniu wywołania złudzenia obfitości i w dążeniu do kwantyfikacji produkcji i usług.