Nieracjonalność racjonalności
Zatory na „szczęśliwych szlakach"
Makdonaldyzacja zagościła na dobre w społecznym krajobrazie, ponieważ cechuje ją wysoka efektywność, przewidywalność, kalkulacyjność oraz możliwość manipulowania ludźmi poprzez zastępowanie ich maszynami.
W różnych dziedzinach makdonaldyzacja niesie z sobą jeszcze inne korzyści. Ale oprócz korzyści makdonaldyzacja ma również poważne wady, które zasygnalizowałem w poprzednich rozdziałach. W niniejszym rozdziale przedstawię bardziej systematycznie wysokie koszty makdonaldyzacji. Systemy racjonalne nieuchronnie rodzą nieracjonalności, które ograniczają, potem osłabiają, a może nawet niweczą ich racjonalność.
Nieracjonalność racjonalności jest ogólnym określeniem ujemnych aspektów i skutków makdonaldyzacjp Bardziej szczegółowo pod pojęciem nieracjonalności rozumieny njzeciwieństwo racjonalności i jej kilku wyznacznikówijo znaczy, można przyjąć, że makdonaldyzacja prowadzi do nieefektywności, nieprzewidywalpości, niekalkulacyjności i utraty kontroli nad sytuacją.
Innych skutków ujemnych, których tutaj nie omawiam, takich jak rasizm i seksizm, nie da się objaśnić na podstawie tego procesu. Jeszcze bardziej szczegółowo, nieracjonalność oznacza, że systemy racjonalne są systemami nierozumnymi, przeciwnymi ludziom, ludzkiemu rozumowi oraz ludziom przez nie zatrudnianym lub obsługiwanym. Innymi słgwy systemy racjonalne są systemami dehumanizującymi. Terminy racjonalność i rozum, których często używa się przemiennie, w tej książce określają zjawiska antytetycznęj Zanim jednak przejdę do głównej nieracjonalności racjonalności, jaką jest dehumanizacja, omówię poboczne nieracjonalności, poczynając od nieefektywności.
Nieefektywność:
długie kolejki do kas
Systemy racjonalne, wbrew temu, co obiecują, często stają się całkiem nieefektywne. Przykładem - w restauracjach szybkich dań - są długie kolejki do lady lub wlokący się wąż samochodów przy okienkach drive-through. Efektywna metoda otrzymania posiłku okazuje się nieefektywna.
Aby jakoś temu zaradzić, McDonald's zastanawia się, czy nie wprowadzić w swych lokalach specjalnej telewizji.
Telewizja ta miałaby zajmować stojących w kolejkach klientów, których liczbę ocenia się na 15 milionów dziennie, programami rozrywkowymi, wiadomościami oraz reklamami. (Na podobny pomysł wpadły supermarkety, które zamierzają zainstalować telewizory dla ludzi czekających do kas). Byłby to niewątpliwie krok naprzód w dziedzinie racjonalizacji, jako że ludzie mogliby robić dwie rzeczy naraz - czekać w kolejce i oglądać telewizję.
Z drugiej strony - i to dla nas jest istotne - byłoby to przyznaniem się, że ludzie na szybkie jedzenie muszą czekać w kolejce, innymi słowy, że szybkie jedzenie nie jest wcale takie szybkie, a systemy efektywne nie takie znowu efektywne. Dyrektor firmy opracowującej ten nowy „kolejkowy" kanał telewizyjny mówi: Jedną z największych bolączek klientów są kolejki. Jeśli njożna coś zrobić, żeby im umilić to czekanie, to już dobrze.
Nieefektywność jest charakterystyczna nie tylko dla restauracji szybkich dań (i supermarketów). Co ciekawe, dolegliwość ta dotknęła nawet budzący powszechny podziw przemysł japoński. Weźmy system „na czas", o którym wspomniałem w rozdziale trzecim. Dostarczanie rozmaitych części „na czas" wymaga ciągłego ich dowożenia, a to prowadzi do wzmożonego ruchu ciężarówek, które utrudniają ruch innych samochodów. Ludzie nimi jeżdżący spóźniają się na umówione spotkania służbowe. Z powodu tych spóźnień efektywność spada, wzrasta natomiast nieracjonalność. Sytuacja uległa pogorszeniu, gdy do japońskich sklepów, supermarketów i domów towarowych zaczęto dostarczać towar „na czas", co sprawiło, że na ulice japońskich miast wyjechało jeszcze więcej ciężarówek. Ale nieracjonalność nie ogranicza się do korków ulicznych i spóźnień na umówione spotkania. Ciężarówki bowiem zużywają drogie w Japonii paliwo, nie mówiąc o tym, że przyczyniają się do zatrucia powietrza spalinami. Publicysta Richard Cohen opisuje inny przykład nieefektywności zmakdonaldyzowanego świata: Dobry Boże, za każdym razem, gdy wprowadzano jakiś nowy komputerowy wynalazek, mówiono o korzyści. Ale każda taka korzyść oznacza dla mnie więcej pracy. Tak było z bankomatami. Powiedziano mi - ba, obiecano - że będę mógł wpłacać i podejmować pieniądze o każdej porze dnia bez stania w kolejce. Skończyło się jednak tym, że stoję w kolejce do bankomatu, płacę bankowi za każdą operację, no i oczywiście robię to, co kiedyś robili kasjerzy bankowi (pamiętacie ich jeszcze?). Kiedy zechcę, żeby mi zainstalowali telefon, będę musiał wdrapywać się na słupy telefoniczne, i to w czasie zawiei.
Cohen podkreśla co najmniej trzy różne nieracjonalności: systemy racjonalne wcale mniej nie kosztują, zmuszają ludzi do wykonywania pracy i nie płacą za nią oraz - dla nas najistotniejsze - często są nieefektywne. Zamiast czekać w kolejce do bankomatu, efektywniej pewnie byłoby załatwić sprawę z kasjerem bankowym w banku albo przy okienku drive-through. Dla wielu osób efektywniejsze byłoby przygotowanie posiłku w domu niż pakowanie rodziny do samochodu, jazda do McDonadsa, spożycie hamburgera i powrót do domu. Może nie w przypadku gotowania „od zera", ale na pewno gdy w grę wchodzą „obiady telewizyjne", gotowe posiłki do podgrzania w kuchence mikrofalowej. Mimo to wielu ludzi nadal sądzi, pod wpływem propagandy restauracji szybkich dań, że jadanie w nich jest efektywniejsze.
Nieefektywne z punktu widzenia klienta zjawiska, charakterystyczne dla społeczeństwa racjonalnego, są zwykle bardzo efektywne z punktu widzenia dostawcy dóbr i usług. Bank oczywiście woli, żebyśmy stali w kolejce do bankomatu (chyba że maszyna się zepsuje lub zabraknie w niej pieniędzy), bo nie musi zatrudniać ludzi, żeby nas obsłużyli. Dla McDonadsa najkorzystniej jest, jeśli klienci kupią u niego jedzenie, nie wysiadając z samochodu, po czym odjadą, zabierając z sobą opakowania i cały bałagan.
Właściciele supermarketów uważają, że najefektywniej jest sprzedawać jak najwięcej różnych artykułów spożywczych. Supermarket Giant (Olbrzym) w Wirginii proponuje około 45 tysięcy rozmaitych towarów wystawionych na półkach tworzących 23 alejki. Poza tym w sklepie są: „kwiaciarnia, stoisko z winami, stoisko ze słodyczami.
Fanny May, stoisko delikatesowe, bar z zupami i sałatkami, a na wypadek gdyby klient opadł z sił - automaty z zimnymi napojami i gorącą kawą". Czy dla klienta efektywne jest zapuszczanie się w ten labirynt w poszukiwaniu bochenka chleba i pół litra mleka? Oczywiście, nie, co częściowo tłumaczy popularność sieci w rodzaju Seven-Eleven.
Propagatorzy makdonaldyzacji zachwalają ją jako bardzo efektywną, ale nigdy nie mówią dla kogo. Zwykle korzystają pomysłodawcy. Ludzie powinni jednak pytać: dla kogo ta racjonalność? Jaką korzyść odniesie konsument z tego, że będzie sam przesuwać towary po czytniku kodu kreskowego, a następnie je pakować? Czy efektywniej jest samemu nalewać benzynę? Albo naciskać mnóstwo cyfr na tarczy telefonu, żeby w końcu usłyszeć ludzki głos? Najczęściej ludzie stwierdzają, że nie jest to najefektywniejszy sposób.
Analogicznie, systemy racjonalne oznaczają podwójne standardy dla pracowników. Ci, którzy pracują na szczytach organizacji, narzucają racjonalizację tym, którzy pracują na dole systemu - robotnikom przy taśmie montażowej, obsłudze zza lady w McDonaldzie. Wprowadzając systemy racjonalne, właściciele, posiadacze koncesji i dyrektorzy sieci dążą do zwiększenia nadzoru nad podwładnymi. Stanowiska zwierzchników nie podlegają jednak żadnym racjonalnych ograniczeniom, są najbardziej nieracjonalne jak to tylko możliwe. Zwierzchnicy uważają, że w odróżnieniu od podwładnych, potrzebują swobody twórczej. Podwładni natomiast mają ślepo przestrzegać przepisów, regulaminów i nie wykraczać poza ramy systemu racjonalnego. Efektywność zatem narzucana jest tylko podwładnym, a tym u władzy wolno być twórczymi (i nieefektywnymi) do woli.
^nną bolączką instytucji zmakdonaldyzowanych jest niska produktywność. Oznacza to, że pracownicy w takich środowiskach z reguły wytwarzająjsrzez godzinę stosunkowo mało dóbr i świadczą niewiele usługj Na ogół są to olbrzymie instytucje, które nie osiągnęłyby postawionego sobie celu, gdyby nie zatrudniały armii pracowników. Najlepszy przykład stanowią restauracje szybkich dań z hordami stosunkowo mało produktywnych nastolatków. Restauracje szybkich dań mogą pozwolić sobie na tak niską produktywność pracowników, ponieważ płacą im minimalnie. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich instytucji zmakdonaldyzowanego społeczeństwa, w tym banków wyręczających się bankomatami. Zresztą problem prawdopodobnie zostanie rozwiązany, gdy coraz bardziej racjonalne instytucje sięgną po wyrafinowane technologie, które albo zastąpią nieproduktywnych pracowników, albo uczynią ich produktywnymi.
Instytucje zmakdonaldyzowane na ogół nie wymyślają również żadnych nowych produktów. Wspominałem już o niepowodzeniu Raya Kroca na tym polu, słynny Hulaburger. Regułą jest, że systemy takie celują w sprzedawaniu znanych produktów w błyszczących opakowaniach i pomieszczeniach. Na przykład restauracja szybkich dań pakuje zwykłego hamburgera w jaskrawy papier i sprzedaje w karnawałowej atmosferze. Postępowanie takie jest bardzo typowe dla makdonaldyzacji. Na przykład firma Jiffy Lube i jej naśladowcy ograniczają się do wymiany oleju i smarowania, ale ich znak firmowy i jaskrawe barwy wszyscy znają.
Na przykładzie bankomatów Cohen pokazał, że ludzie muszą dopłacać do dehumanizacji i nieefektywności zracjonalizowanego społeczeństwa. Ogromny sukces i zyskowność zmakdonaldyzowanych instytucji, dążenie do upowszechnienia ich w coraz to nowych dziedzinach życia społecznego i fakt, że tylu ludzi chce w takich instytucjach pracować, wskazują, że systemy te przynoszą ogromne zyski.
W artykule zatytułowanym „Jak straciłem (czas i pieniądze) na disneyowskich wakacjach" Bob Garfield podał koszt zmakdonaldyzowanych zabaw. Garfield zabrał swą czteroosobową rodzinę do Disney World, dla którego właściwszą jego zdaniem nazwą byłby Expense World (Świat Dużych Wydatków). Na pięciodniowe wakacje wydał 1700 dolarów, z czego 551 dolarów i 30 centów na wstęp do Świata Disneya. Obliczył, że z tych pięciu dni tylko jakieś siedem godzin było „zabawą na cztery fajerki", a więc godzina takiej zabawy kosztowała 261 dolarów.
Ponieważ większość czasu spędzonego w Zaczarowanym Świecie strawili na przejazdy autobusami, „stanie w kolejkach lub człapanie z miejsca na miejsce, te 17 atrakcji, któreśmy widzieli, wprawiało nas w zachwyt góra przez 44 minuty". Coś, co miało być tanią wakacyjną wyprawą dla całej rodziny, okazało się kosztownym przedsięwzięciem.
Wysoki koszt: w domu taniej
Makdonaldyzacja wcale nie oszczędza naszych pieniędzy. Na przykład za mały napój gazowany właściciel koncesji płaci jedenaście centów, ale sprzedaje go za osiemdziesiąt pięć. Posiłek w restauracji szybkich dań dla czteroosobowej rodziny może kosztować nawet 20 dolarów. To więcej niż koszt składników posiłku przyrządzonego w domu.
Złudzenie zabawy:
chi, chi! krach na giełdzie
Skoro nie jest naprawdę efektywna ani naprawdę tania, to co właściwie makdonaldyzacja, a w szczególności restauracja szybkich dań, proponuje? Czym tłumaczyć jej zawrotny sukces na całym świecie? Po pierwsze, daje złudzenie efektywności i oszczędnoścy Póki ludzie w to wierzą, nieważne, jaki jest stan faktyczny. Ważniejsza może jest owa zabawa, którą podkreślił Stan Luxenberg (lub „zabawa na cztery fajerki" Garfielda). Jak zauważa inny obserwator: „Restauracje to rodzaj miejsc rozrywki". W dzisiejszych czasach ludzie chodzą do restauracji jak do teatru. Odnosi się to również do stałych bywalców eleganckich restauracji: „Wolę jeść byle jakie jedzenie we wspaniałej sali, niż wspaniałe w byle jakiej sali... Zależy mi na ładnym wystroju, skali, teatralności i żeby się coś działo". Barwne dekoracje restauracji szybkich dań i innych przywodzą na myśl wesołe miasteczka. W przypadku McDonald'sa dochodzi jeszcze wszechobecny clown, Ronald McDonald i gromada postaci z kreskówek, żeby ludzie pamiętali, że zawsze czeka ich tu zabawa.
Niektóre lokale mają place i kąciki zabaw dla dzieci.
Zresztą McDonads - dla urozmaicenia swej działalności - „wszedł" w place zabaw. Założył własną sieć Leaps & Bounds, Inc. (Podskoki i Przeskoki) złożoną z 49 placów zabaw, ale we wrześniu 1994 roku sprzedał ją sieci Discovery Zone (Strefa Odkryć). Założona w 1989 Discovery Zone posiada już 330 placów zabaw w całym kraju.
W zamian za Leaps & Bounds McDonads otrzymał 10 procent udziałów w firmie Blockbuster, która ma większość akcji Discovery Zone. Wyposażenie Leaps & Bounds zaprojektowano na podstawie wyposażenia placów zabaw istniejących przy restauracjach McDonald'sa. Rzecznik sieci McDonads powiedział, że pomysł zrodził się na podstawie reklamowego sloganu o "jedzeniu, rodzince i zabawie. Po prostu odwróciliśmy kolejność i na pierwszym miejscu postawiliśmy zabawę". Nie jeden cynik powiedziałby, że McDonads zawsze stawiał zabawę przed jedzeniem.
Z innym pomysłem wystąpił McDonads w Japonii (pod koniec 1993 roku było tam ponad 1000 restauracji McDonaldsa), mianowicie połączył swoje siły z siecią sklepów z zabawkami Toys R Us. W wielu budowanych obecnie sklepach Toys R Us będą się mieścić restauracje McDonadsa. Wchodząc w sojusze z placami zabaw i zabawkami, McDonads wyraźnie daje do zrozumienia, że chodzi mu głównie o zabawę.
Co więcej, restauracje szybkich dań serwują jedzenie, jakie kupowano niegdyś na straganach w wesołych miasteczkach. Rządzi tu „prawo waty cukrowej", na mocy którego ludzie kupią, nie bacząc na cenę, byle co, pod warunkiem że będzie to miało zdecydowany, przyjemny, znany smak. Luxenberg twierdzi, że restauracje szybkich dań często sprzedają „słone cukierki". Jedna z tajemnic frytek u McDonadsa polega na tym, że są one posypywane zarówno solą, jak i cukrem. Ludzie czują smak soli i cukru, rzadko natomiast smak kartofla, który stanowi tu tylko pretekst.
McDonads proponuje coś w rodzaju publicznego teatru. Zamiast złożonej na pół prywatnej karty dań jest tu tablica, na której wymienia się dania niczym tytuły filmów wyświetlanych w kinie. W ten i na wiele innych sposobów jedzenie obiadu zamieniono z przeżycia osobistego i prywatnego w spektakl publiczny.
Również supermarkety nabierają charakteru miejsc rozrywkowych sprzedają bowiem coraz więcej „śmiesznego jedzenia" w rodzaju Hrabia Czekola, płatki Młodocianych Żółwi Ninja, Kiełbaski Na Posłanie (jedzenie dla psa), batoniki owocowe Śmieszne Stopy. Pewien obserwator zauważył:
Kiedy Zakupowicz był młody, Amerykanie śpiewali: „Najlepszy business to show-business", ale już tak nie śpiewają, pewnie dlatego że obecnie każdy biznes przypomina show-biznes. Supermarkety nie stanowią tu wyjątku. Dzisiejsze supermarkety przypominają parki rozrywki urządzone według wątków tematycznych.
Właściciel dużych supermarketów w stanie Connecticut zainwestował pół miliona dolarów w postaci z kreskówek. W jego sklepach chodzą ludzie przebrani za Daisy Duck. Powiedział: „To coś dla ludzi. Klienci są uszczęśliwieni. Przychodzą na zakupy w towarzystwie znajomych, ponieważ wiedzą, że czeka ich dobra zabawa".
Wszystko to jest częścią amerykańskiej obsesji na punkcie rozrywki. Neil Postman, autor książki o nader trafnym tytule: Rozerwiemy się na śmierć, twierdzi, że symbolem tej obsesji stało się Las Vegas, „miasto całkowicie poświęcone rozrywce, oddające ducha kultury, w której wszystkie dyskusje publiczne przybierają formę programów rozrywkowych". Jeśli Las Vegas, które, nawiasem mówiąc, zmakdonaldyzowało gry hazardowe, symbolizuje obsesję na punkcie rozrywki, to makdonaldyzacja symbolizuje nacisk na rozrywkę w przemyśle szybkich dań.
Rozrywkę stawiają sobie za cel także centra handlowe.
Ich wystrój przypomina świat z bajki, teatralne dekoracje do czegoś, co Kowiński nazywa „Spektaklem Handlowym". Ważne role w tym spektaklu grają zarówno konsumenci, jak i personel sklepów należących do centrum. Było nie było, ulubioną rozrywką Amerykanów są zakupy. Centrum handlowe pęka od rekwizytów; w tle sączy się muzyka dla złagodzenia obyczajów klientów.
Niektóre rekwizyty są stałe, inne towarzyszą tylko specjalnym okazjom (na przykład świętom Bożego Narodzenia) lub kampaniom reklamowym. Dla większej uciechy są tu restauracje, bary, kina, a nawet siłownie. Podczas weekendów występują clowni, sprzedaje się baloniki, magicy pokazują sztuczki, orkiestry przygrywają, a wszystko po to, żeby rozerwać klientów podczas ich wędrówki od sklepu do sklepu. Wobec zagrożenia centrów ze strony instytucji w rodzaju „Kupuj-z-domu" jeden z ekspertów od marketingu radzi: „Musicie coś zrobić, żeby w centrach handlowych można się było lepiej zabawić". Można się zatem spodziewać, że w przyszłości centra handlowe staną się integralną częścią show-biznesu.
Ta przyszłość stała się ciałem po otwarciu centrum handlowego Mali of America w Bloomington w stanie Minnesota. W jego środku znajduje się wesołe miasteczko, któremu patronuje Snoopy (Knotfs Camp Snoopy). Czegóż tu nie ma? Kolejka górska normalnych wymiarów, gry komputerowe i strzelnice, nie mówiąc o akwarium, przez które chodzi się przezroczystymi tunelami. Plus Golf Mountain (Góra Golfowa), czyli umieszczone na kilku poziomach pole minigolfowe z 18 dołkami. Plus największa budowla z klocków lego na świecie. Plus bary sportowe o nazwach Hooters i Planeta Hollywood. Plus kino z czternastoma salami! Jeden z krytyków stwierdził: „To nie centrum handlosas; to cyrk".
dziennikarstwo także przystosowało się do wymogów rozrywki. Na przykład zracjonalizowany tygodnik „Business Week" został zaprojektowany z myślą, żeby się go czytało łatwiej niż „Wall Street Journal",, jak również żeby lektura dostarczała więcej rozrywki niż lektura rywala. Nie tylko informujemy, ale i bawimy", głosi reklama „Business Week". Znaleźli się jednak tacy, którzy skrytykowali tę reklamę: „Czy „Business Week" mówi to na serio? Czy mamy się spodziewać nagłówków w rodzaju Chi, chi, krach na giełdzie! Ale ubaw! Twoja firma idzie na dno. Ale fajnie!" Miano „Info-rywki" zyskały sobie dzienniki telewizyjne, wzorujące się na show-biznesie.
Złudzenie rzeczywistości:
nawet piosenkarze sq podstawieni
Cechą charakterystyczną zmakdonaldyzowanego społeczeństwa jest tworzenie iluzorycznych środowisk i wydarzeń („pseudowydarzenia" Daniela Boorstina), że wymienię tu organizowane przez biura podróży wycieczki zagraniczne, nowoczesne kempingi, międzynarodowe wioski w wesołych miasteczkach, takich jak Busch Gardens, rozmowy telefoniczne z komputerem, fraternizowanie się personelu Roya Rogersa z klientami i Nutri/System. Wszystko to należy do czegoś, co Ian Mitroff i Warren Bennis nazwali „przemysłem pozorów". Mają tu na myśli fakt, że całe gałęzie przemysłu produkują i sprzedają pozory. McDonald's na przykład stwarza iluzję, że jego klienci się świetnie bawią, że otrzymują górę frytek i że kupując u niego posiłek, robią doskonały interes. Słynnym przykładem takiej pozorności jest dwóch „piosenkarzy", którzy „nagrali" płytę, tyle że ktoś za nich zaśpiewał. Z wielu przykładów wybrałem supermarkety, gdzie rzeczy są czym innym, niż by się wydawało:
• Sizzlean (niby-„bekon") składa się z wołowiny i indyka, a koszerny bekon nie zawiera wieprzowiny.
• Masła Molly McButter i Butter Buds nie zawierają masła.
• Smak indyka w telewizyjnym zestawie obiadowym bywa sztucznie dodawany, naturalny bowiem usunięto w trakcie preparowania posiłku.
• Cytrynowy zapach w proszku do prania prawdopodobnie nie pochodzi od cytryn.
Taka pozorność i rozmaite pseudowydarzeniami są integralnymi elementami zmakdonaldyzowanego społeczeństwa.
Dehumanizacja: mycie gumowym
wężem w „Korytku i napitku"
Głównym powodem, dla którego uważam makdonaldyzację za nieracjonalną, a w ostatecznym rozrachunku za nierozumną, jest fakt, że ewoluuje w stronę dehumanizującego systemu, który może obrócić się przeciw ludziom, a nawet zechcieć ich zniszczyć.
Zdrowie i ochrona środowiska
Postępująca racjonalizacja narażała nieraz na szwank zdrowie, a nawet życie ludzi. Jednym z przykładów jest niezdrowe jedzenie, zawierające dużo tłuszczu, cholesterol, sól i cukier, bez których Amerykanie świetnie by się obyli, zwłaszcza że wielu z nich cierpi na otyłość, wysoki poziom cholesterolu, wysokie ciśnienie, a także cukrzycę. Restauracje szybkich dań kształtują u dzieci nawyki pokarmowe, które w późniejszym wieku przyczyniają się do tych i innych kłopotów zdrowotnych. Restauracje szybkich dań kształtują nie tylko entuzjastów szybkich dań, lecz także ludzi nałogowo przywykłych do posiłków słonych, słodkich i tłustych. W ostatnim okresie dużo się mówi o szkodliwości takiego jedzenia. Wielu właścicieli koncesji poczuło się zmuszonych zareagować w ten czy inny sposób. Sałatki są jedną z odpowiedzi, choć sosy do nich nadal zawierają dużo soli i tłuszczu. Niektóre restauracje szybkich dań smażą obecnie frytki nie w smalcu, lecz w olejach roślinnych, uboższych w cholesterol. Wprawdzie restauracje szybkich dań musiały wykazać się troską o zdrowie klientów, typowy posiłek w McDonaldzie, nadal składający się z Big Maca, dużej porcji frytek i koktajlu mlecznego, zawjera ponad 1000 kalorii, sól, cukier i tłuszcz.
Makdonaldyzacja niesie z sobą jeszcze jedno, bardziej bezpośrednie, zagrożenie zdrowia. Z racjonalizacją produkcji żywności Regina Schrambling łączy rozmaite choroby, zwłaszcza wywołane przez bakterie salmonelli?
Salmonella rozmnożyła się w przemyśle drobiarskim dopiero wtedy, kiedy Amerykanie uznali, że wołowina jest do niczego i zaczęli żądać kurczaków na wszystkie posiłki. Ale ptaki to nie samochody i nie da się przyspieszyć ich produkcji, żeby zaspokoić popyt. Coś trzeba było poświęcić - wypadło na higienę. Kurczaki tuczy się, zabija, patroszy i skubie w takim tempie i w takich ilościach, że na pewno nie są najczystszym artykułem żywnościowym w supersamie.
Schrambling łączy salmonellę także ze zracjonalizowaną produkcją jajek, owoców i warzyw. Ogólnie, różne choroby przypisuje rozmaitym zracjonalizowanym sposobom produkcji.
Cysterny zmakdonaldyzowane stanowią zagrożenie nie tylko dla zdrowia ludzi, ale i zwierząt domowych. Sieci ogromnych sklepów dla zwierząt domowych, takie jak Petstuff i Petsmart, wprowadziły suszarki dla psów. Niestety, niektóre psy zamknięte w klatkach zbyt długo pod nimi przetrzymywano. Kilka zdechło, kilka odniosło obrażenia. Założyciel stowarzyszenia Wypadki przy strzyżeniu psów: Nadzór i Prewencja (Grooming Accidents, Supervision and Prevention, GASP) stwierdził: „Nie wiem, jak można wpaść na pomysł, żeby zostawić psa bez opieki pod suszarką elektryczną. Traktują psy jak auta na taśmie montażowej".
Jeden z marksistów, Tim Lukę, skrytykował niedawno inwazję McDonald'sa w Rosji i podobne doń zjawiska zmakdonaldyzowanego społeczeństwa. Stwierdził, że powstaje w ten sposób „Archipelag McGułag". Nazwa „Archipelag Gułag" odnosi się do skomplikowanego systemu obozów pracy w byłym Związku Radzieckim. Lukę chce zatem powiedzieć, że makdonaldyzacja to nowy rodzaj więzienia dla obywateli rosyjskich, innymi słowy, nowy rodzaj „żelaznej klatki". Luke atakuje McDonald'sa również za „posiłki o wątpliwej wartości odżywczej", „marnotrawstwo" oraz „szkodliwość dla środowiska naturalnego".
Przemysł szybkodaniowy naraził się nie tylko dietetykom, ale i „zielonym". Produkuje bowiem ogromne ilości śmieci, z których część nie ulega biodegradacji. Opakowania z restauracji szybkich dań zaśmiecają cały kraj. Setki, jeśli nie tysiące kilometrów kwadratowych lasu wycina się co roku na oapier zamawiany przez samego tylko McDonald'sa. Restauracje szybkich dań „pożerają" lasy, mimo że niektóre papierowe opakowania zastępuje się styropianowymy. W rzeczywistości ostatnio obserwuje się powrót do papieru, przemysł szybkodaniowy bowiem pod wpływem licznych głosów krytycznych odchodzi powoli od styropianu. Styropianowe śmieci, praktycznie nierozkładalne, tworzą góry odpadków, które przetrwają lata, może wieki.
Dehumanizacja klientów i pracowników
Restauracja szybkich dań proponuje swym pracownikom dehumanizujące środowisko pracy
Pracownicy Burger Kinga wyrazili się następująco: „To taka prosta robota, że matoł by się jej nauczył". I „Nawet wytresowana małpa dałaby sobie radę". I faktycznie, od pracowników wymaga się, aby korzystali zaledwie z drobnego ułamka swoich umiejętności i zdolności. Z punktu widzenia organizacji jest to nieracjonalne, gdyż firma mogłaby otrzymać od pracowników więcej za pieniądze (jakkolwiek marne), które im płaci. Na tym między innymi polega tajemnica sukcesu japońskiego przemysłu. Japończycy wymyślili szereg mechanizmów, takich jak kółka kontroli jakości, aby skłonić pracowników do większego zaangażowania.
W innym sensie minimum umiejętności wymaganych przez restauracje szybkich dań jest także nieracjonalne z punktu widzenia pracownika. Pracownicy nie tylko nie wykorzystują wszystkich swoich umiejętności, ale nie wolno im w czasie pracy myśleć ani ujawniać twórczych pomysłów. Prowadzi to do frustracji, niezadowolenia z pracy, alienacji, bumelanctwa i dużej płynności kadr pracowniczych w restauracjach szybkich dań. W istocie, płynność kadr w przemyśle spożywczym jest najwyższa - w przybliżeniu 300 procent rocznie - ze wszystkich gałęzi przemysłu w Stanach Zjednoczonych. Stąd wynika, że w restauracjach szybkich dań pracownicy wytrzymują średnio cztery miesiące, a w przybliżeniu trzy razy w roku wymienia się cała siła robocza w tym przemyśle.
Wprawdzie z uwagi na naturę tej pracy stosunkowo łatwo zastępuje się odchodzących pracowników, tak wysoka płynność kadr jest jednak niekorzystna z punktu widzenia firmy. Przyjmowanie nowych pracowników i szkolenie ich pociąga za sobą koszty, które przy wysokiej płynności kadr są bardzo wysokie.
Restauracja szybkich dań dehumanizuje również klienta. Jedząc przy taśmie montażowej, klient czuje się sprowadzony do roli maszyny. Spieszy się, zatem nie ma czasu rozkoszować się ani otoczeniem, ani samym jedzeniem. Jeśli można powiedzieć coś dobrego o tym posiłku, to tylko tyle, że jest efektywny i prędko ma się go za sobą.
Niektórzy klienci mogą odnieść wrażenie, że pasie się ich jak trzodę - w sposób wysoce zracjonalizowany. Wiele lat temu zauważono to w telewizyjnym programie „W sobotę wieczorem na żywo" w skeczu pod tytułem Korytko i napitek, będącym parodią nazwy niewielkiej sieci restauracji szybkich dań Burger i Napitek. W skeczu tym pewni kierownicy dowiadują się, że właśnie otwarto nową restaurację szybkich dań o nazwie Korytko i Napitek i postanawiają zjeść tam lunch. W restauracji otrzymują śliniaki, które zawiązują pod brodami. Potem trafiają na długie koryto, podobne do świńskiego, z fasolką po meksykańsku. Raz po raz podchodzi kelnerka z wiaderkiem i uzupełnia zapas. Kierownicy pochylają się, wsadzają głowy w koryto i zaczynają siorbać. Równocześnie podejmują ważne służbowe decyzje. Od czasu do czasu podnoszą głowy, aby zaczerpnąć powietrza i pochłeptać piwa ze wspólnej michy. Skończywszy posiłek, płacą „od łebka". Ponieważ twarze mają wymazane fasolką, przed wyjściem zostają polani wodą, dosłownie, z gumowego węża. Po raz ostatni widzimy ich, jak zostają wypchnięci z restauracji, zamykanej na pół godziny, bo trzeba umyć podłogę. Autorzy skeczu ośmieszali fakt, że restauracje szybkich dań zaczynają traktować klientów jak bydło.
Klientów dehumanizuje także traktowanie ich według scenariusza i inne próby ujednolicenia kontaktów międzyludzkich. „Tego się nie da pogodzić. Jeśli rutynizacja jest widoczna, kontakty międzyludzkie „produkowane taśmowo" mogą wydać się klientom dehumanizujące, jeśli jest ukryta - fałszywe." Z dehumanizacją mamy do czynienia wówczas, kiedy scenariusze zastępują spontaniczne kontakty międzyludzkie.
Krytyka Garfielda dotycząca Świata Walta Disneya, dostarcza jeszcze jednego przykładu dehumanizacji klientów: Naprawdę wierzyłem, że czeka nas prawdziwa zabawa oparta na dobrych pomysłach, a zamiast tego trafiłem na pretensjonalną, sfabrykowaną, techniczną odmianę fantazji, która z prawdziwą fantazją niewiele ma wspólnego.
Wodospady, uliczki prowadzące do kolejnych atrakcji, zimne, wyuczone na pamięć zachowania pracowników obsługi, obsesyjnie sprzątane tereny, dyscyplina niczym w totalitarnym socjalistycznym państwie typu Północna Korea, całkowicie bierny charakter samej rozrywki, słowem, antyteza fantazji, znakomite technowidowisko (...) Zamiast wyzwolić wyobraźnię, Disney ją niewoli.
Podobnie jak „auta" i „łódki", które przesuwają się po stalowych szynach przez „Królewnę Śnieżkę" i „Świat Ruchu" oraz jazdy „Trasą szybkiego ruchu", Disney jest precyzyjnym, sterowanym komputerem mechanizmem przepychającym około 30 milionów gości przez zawsze te same, wyliczone, niezmienne, zaprojektowane przez inżynierów atrakcje. Pozwalają zabić czas, ale nic ponadto. Każdemu się podobają, ale nie przyzywają...
Wyobraźcie sobie na przykład, co czuje człowiek przeżywający pozorowane zanurzenie w atrapie łodzi podwodnej i rzekomą podróż wzdłuż sztucznych raf koralowych i podwodnej fauny, wiedząc jednocześnie, że o godzinę z okładem od jego domu są dwa wspaniałe oceanaria.
Tak więc wizyta w Świecie Walta Disneya nie tylko nie dostarcza podniety dla wyobraźni, ale jest ogłupiającym, odczłowieczającym przeżyciem.
Ujemny wpływ na stosunki międzyludzkie Dehumanizacyjny wpływ restauracji szybkich dań przejawia się także w ograniczaniu do minimum kontaktów międzyludzkich. Weźmy na przykład kontakty między obsługą a klientami, które z natury rzeczy są w najlepszym razie efemeryczne. Ponieważ pracownicy restauracji szybkich dań zmieniają się co kilka miesięcy, w dodatku pracują przeważnie w niepełnym wymiarze, klient, nawet stały, rzadko może nawiązać z nimi trwalsze i bardziej osobiste kontakty. Minęły już te czasy, kiedy kelnerka lub kucharz w pobliskiej knajpce byli naszymi dobrymi znajomymi. Do przeszłości należą miejsca, gdzie personel wiedział, kim jesteście i co najchętniej zamawiacie.
Kontakty klientów z obsługą McDonadsa są krótkotrwałe. Zamawianie, otrzymywanie jedzenia i regulowanie należności nie wymaga dużo czasu. Pracownicy i klienci czują się popędzani, chcą jak najszybciej przejść do następnego punktu - klienci do jedzenia, pracownicy do L- obsługiwania następnych klientów. W tej sytuacji praktycznie nie ma czasu, żeby mogła nawiązać się jakaś więź między nimi. Tym bardziej nie nawiąże się więź między klientami a pracownikami w okienku drive-through, gdzie z powodu tempa obsługi i fizycznych barier pracownik jest zamazaną sylwetką w oddali.
Do bezosobowości i anonimowości związków między klientem a obsługą przyczynia się uczenie pracowników, żeby zachowywali się jak aktorzy na scenie - w sposób określony scenariuszem. Dlatego klienci odnoszą niekiedy wrażenie, że mają do czynienia z robotami, których wyuczono paru zdań, a nie z bliźnimi. W scenariuszu tym założono, że klienci się spieszą, co często odpowiada stanowi faktycznemu, nie będą więc chcieli konwersować z obsługą. Jedynym wyjątkiem od omawianej tu ogólnej reguły, że goście nie wysiadują godzinami po posiłku, jest skłonność emerytów do tego, by traktować restaurację McDonald's jako miejsce spotkań towarzyskich, zwłaszcza przy śniadaniu albo kawie. Być może jednym z powodów sukcesu restauracji typu McDonald's jest okoliczność, że pasują one do naszego bezosobowego społeczeństwa, które żyje w wiecznym pędzie (patrz: rozdział ósmy). We współczesnym świecie ludzie nie życzą sobie nawiązywania kontaktów tam, gdzie można się bez tego obejść. Restauracje szybkich dań dają im dokładnie to, czego chcą.
Znacznym ograniczeniom podlegają nie tylko stosunki j pomiędzy klientem a pracownikiem, ale również między samymi pracownikami. Pracownicy pracują na ogół po kilka miesięcy, więc mało prawdopodobne, że się za przyjaźnią. To kolejna różnica między Stanami Zjednoczonymi a Japonią, gdzie stałe zatrudnienie pomaga w nawiązywaniu długotrwałych znajomości w miejscu pracy.
Co więcej, japońscy robotnicy często zbierają się po godzinach pracy oraz w czasie weekendów. Charakter zatrudnienia - przejściowy i „na godziny" - w restauracjach szybkich dań wyklucza możliwość zawierania takich osobistych znajomości pomiędzy pracownikami.
Ograniczone są także kontakty między klientami.
Wprawdzie reklamy McDonald'sa usiłują ludziom wmówić co innego, dawno minęły czasy, kiedy znajomi spotykali się w pobliskiej knajpce, żeby pogadać przy kawie lub obiedzie. Restauracje szybkich dań się do tego nie nadają.
Już same krzesła zaprojektowano tak, żeby zbyt długo na nich nie siedzieć. A instytucja drive-through zupełnie wyklucza możliwość kontaktów między klientami.
Ponieważ restauracje szybkich dań znacznie ograniczają, a nawet eliminują autentyczną fraternizację, ludziom pozostaje „fałszywe bratanie się" albo w ogóle zaniechanie wszelkich kontaktów z innymi ludźmi. Przykazanie numer 17 dla pracowników Burger Kinga brzmi: „Pamiętaj, bądź zawsze uśmiechnięty".* Kasjerom Roya Rogersa, którzy życzyli mi „powodzenia na szlaku", było najzupełniej obojętne, co mnie spotka „na szlaku". (W istocie, teraz przychodzi mi do głowy, że było to po prostu uprzejmie wyrażone życzenie, żebym „spadał"). Obecnie wielu pracowników żegna nas, życząc „przyjemnego dnia". Nie są bynajmniej zainteresowani ani zatroskani tym, czy uda nam się reszta dnia. Mamy tu do czynienia znowu z grzecznym rytuałem; tak naprawdę mówią „spadajcie!" lub „zróbcie miejsce następnym klientom".
Konsultanci firmy Nutri/System pomagającej uzyskać szczupłą sylwetkę otrzymują szczegółowe instrukcje, jak zachęcić klientów do powrotu. Po pierwsze muszą „witać klienta po imieniu i z entuzjazmem". Znajomość imienia klienta stwarza złudne wrażenie życzliwości, podobnie jak entuzjastyczne powitanie. Konsultantom zaleca się również, żeby „w rozmowie z klientami okazali wrażliwość".
Konsultantów zaopatruje się w błyszczącą tabliczkę zatytułowaną „Krótki poradnik indywidualnego podejścia do klienta". „Ściągawka" ta zawiera wszystko - od zracjonalizowanych pseudoindywidualnych powitań do rad, jak się zachować w trudnych sytuacjach. Mając do czynienia z klientem wymagającym dużo uwagi, konsultant powinien powiedzieć: „Cieszę się, że pan/pani przyszedł, bo właśnie o panu/pani myślałem/myślałam. Czy służy panu/pani nasza dieta?". Ale czy konsultant faktycznie cieszy się, że klient przyszedł? Czy naprawdę o nim myślał? Czy rzeczywiście go obchodzi skuteczność diety? Łatwo się domyślić, jak brzmi odpowiedź na te pytania w zmakdonaldyzowanym społeczeństwie.
Restauracje typu McDonald's wywierają ujemny wpływ również na inne kontakty międzyludzkie. Weźmy na przykład tak zwany „rodzinny obiad". Trudno sobie wyobrazić długi, wypełniony rozmowami posiłek leniwie spożywany w restauracji szybkich dań. Co więcej, w miarę jak dzieci dorastają, dzieci i rodzice zaczynają jadać osobno - dzieci wpadają do restauracji szybkich dań z rówieśnikami, a rodzice składają tu wizytę o dogodniejszych dla siebie porach. Rzecz jasna instytucja drive-through jeszcze bardziej ogranicza możliwość spożycia rodzinnego obiadu. Połykanie jedzenia podczas jazdy samochodem z pewnością nie przyczynia się do integracji rodziny. Oto co pisze o kryzysie „rodzinnego obiadu" pewien dziennikarz:
Czy rodziny, które jadają obiady w KFC, kołysząc się na plastykowych krzesełkach lub nie, odmawiają modlitwę, zanim włożą do ust chrupiące brązowe kurze udko? Czy tata spyta syna, co robił tego dnia? Może by spytał, gdyby właśnie nie uświadomił sobie, że zapomniał o ogórkach konserwowych i musi po nie wrócić. Czy mama w tej sytuacji spyta małą Mildred, czemu koniugacja czasowników francuskich trzeciej grupy sprawia jej trudności? Zresztą równie dobrze rodzina ta mogłaby siedzieć w domu z nosami utkwionymi w telewizor i pałaszować gotowe dania odgrzane w kuchence mikrofalowej. Wiele się dzisiaj mówi o rozpadzie rodziny, nikt jednak nie widzi, że w dużym stopniu przyczyniają się do niego restauracje szybkich dań.
W istocie, jak zauważono wyżej, posiłki zjadane w domu obecnie niewiele się różnią od posiłków w restauracjach szybkich dań. Rodziny przestały jadać razem lunch już w latach czterdziestych, a śniadania w latach pięćdziesiątych. Dzisiaj to samo spotyka wieczorny posiłek. Nawet jedzony w domu dzisiejszy obiad w niczym nie przypomina tradycyjnego obiadu. Zapatrzeni w restauracje szybkich dań ludzie wolą coś szybko przegryźć, „uzupełnić zbiornik", tu skubnąć, tam chrupnąć, zamiast po prostu zasiąść do stołu i zjeść obiad z prawdziwego zdarzenia. A ponieważ sam akt jedzenia wydaje się nieefektywny, ogląda się jednocześnie telewizję. Z kolei telewizja w porze obiadu najchętniej nadaje programy w rodzaju Kola fortuny, które ze względu na swą hałaśliwość i towarzyszące im emocje niesprzyjają prowadzeniu rodzinnych rozmów.
Technologicznym gwoździem do trumny rodzinnego posiłku okazała się kuchenka mikrofalowa oraz szeroki wybór posiłków do odgrzania, które przygotowano z myślą o tym urządzeniu. Ponad 70 procent amerykańskich gospodarstw domowych posiada kuchenkę mikrofalową.
Ankietowani przez „Wall Street Journal" Amerykanie stawiali ją na pierwszym miejscu pośród wszystkich urządzeń kuchennych. W zmakdonaldyzowanym społeczeństwie kuchenka mikrofalowa uchodzi za postęp w stosunku do restauracji typu McDonads. Jeden z przedstawicieli konsumentów stwierdził: „Restauracje szybkich dań przegrywają z nimi, bo w domu nie trzeba stać w kolejce". Z reguły klienci domagają się posiłków, które można podgrzać w kuchence mikrofalowej w czasie krótszym niż dziesięć minut, podczas gdy w przeszłości skłonni byli poświęcić pół godziny, a nawet godzinę, na przygotowanie posiłku. Nacisk na tempo spowodował naturalnie pogorszenie smaku i jakości, ale ludziom to wcale nie przeszkadza: „Nie jesteśmy już tak wybredni w stosunku do jedzenia jak kiedyś". Tempo przygotowywania potraw w kuchence mikrofalowej, jak również ich duży wybór, umożliwia członkom rodziny jadanie o różnych porach i w różnych miejscach.
Nawet dzieci mogą same sobie „pichcić", dzięki zestawom takim jak „Kuchnia Malucha", „Mały Smakosz", „Moje Własne Potrawy". W wyniku tego pichcenia, które zastąpiło tradycyjne gotowanie posiłku, zatracono być może bezpowrotnie poczucie bezpieczeństwa i dobrobytu, jakie czerpał człowiek z rodzinnych spotkań przy obiedzie. Postęp w dziedzinie kuchenek mikrofalowych trwa. Na niektórych potrawach pojawiły się już specjalne pasemka przybierające niebieską barwę, kiedy potrawa jest gotowa do spożycia. Przemysł obiecuje pasemka, które będą przekazywały te informacje bezpośrednio kuchence mikrofalowej. Kiedy gotowanie będzie polegać na wciśnięciu kilku guzików, kuchnia zamieni się w swoistą stację benzynową. Każdy przyjdzie, wciśnie kilka guzików, napełni się i wyjdzie. Sprzątanie ograniczy się do wyrzucenia plastikowych talerzyków. W ten sposób następuje koniec rodzinnego obiadu; ludzie powinni zadać sobie pytanie, czy mogą sobie pozwolić na taką stratę: Wspólny posiłek to główny rytuał zachęcający rodzinę do codziennego spotykania się przy stole.
Jeśli go zaprzepaścimy, będziemy musieli wymyślić inny sposób na podtrzymywanie więzi rodzinnej.
Zastanówmy się, czy warto rezygnować z radości, jaką daje jedzenie.
Homogenizacja
Innym dehumanizującym skutkiem sukcesu, jakie odniosły restauracje szybkich dań, jest postępująca homogenizacja Stanów Zjednoczonych, a po nich reszty świata. Zanikanie różnorodności wynika z wzorowania się sieci restauracji o charakterze etnicznym na modelu McDonald'sa. Trudno znaleźć w nich dziś coś naprawdę oryginalnego. Jedzenie zostało zracjonalizowane i przystosowane do gustu przeciętnego konsumenta. Jak na ironię teraz, kiedy więcej ludzi może skosztować etnicznego jedzenia, jedzenie to utraciło swą autentyczność. Sieci te również wystrojem wnętrz w taki czy inny sposób naśladują McDonadsa.
Ekspansja tych sieci na całe Stany Zjednoczone sprawia, że poszczególne regiony i miasta mało się między sobą różnią. Podróżując po kraju, turyści natykają się na podobieństwa, zamiast zaznawać smaku różnicy. Odnosi się to w coraz większej mierze do całego globu. Nawet w najbardziej egzotycznej scenerii spotyka się amerykańskie sieci restauracji szybkich dań. Weźmy choćby nowe lokale McDonaldsa i KFC w Pekinie. Co więcej, w wielu krajach właściciele lokalnych restauracji zaczynają się wzorować na McDonald'sie. W Paryżu turystów wprawia w zdumienie liczba amerykańskich restauracji, ale jeszcze większy szok wywołują ich lokalne odmiany - wszelkie croisssanteries szybkiej obsługi. Można by myśleć, że dla Francuza rogalik jest świętością i nigdy się nie zgodzi na racjonalizację jego produkcji i sprzedaży, ale właśnie tak się rzeczy mają. Wprawdzie system szybkich dań obniżył jakość rogalika, nie przeszkodziło to w rozprzestrzenieniu się takich lokali w całym Paryżu, co z kolei świadczy o tym, że paryżanie chętnie poświęcają jakość na rzecz tempa i wydajności. (W tym miejscu ciśnie się na usta pytanie: jeśli nawet paryski rogalik dał się okiełznać i przyczynił się do sukcesu szybkiego jedzenia, to czy coś w ogóle się oprze amerykanizacji?. Tak czy owak, rozprzestrzenianie się na całym świecie amerykańskich i lokalnych restauracji sprawia, że stopniowo wszystkie kraje stają się do siebie podobne. Kiedyś podróżowano w poszukiwaniu różnic, teraz ludzie chcą jednolitości i „przewidywalność".
Podobnie jak restauracje szybkich dań niwelują różnice w jedzeniu, tak katalogi sprzedaży wysyłkowej znoszą różnice sezonowe. Kiedy Ellen Goodman otrzymała na początku jesieni katalog bożonarodzeniowy, skrytykowała ten szczególny aspekt racjonalizacji następująco: „Rozszerzenie sprzedaży wysyłkowej na cały kraj doprowadziło do tego, że drukuje się katalogi nie biorąc pod uwagę ani pór roku, ani różnic klimatycznych. W pełni lata rozsyłają „zielone" jeszcze bożonarodzeniowe oferty, licząc, że dojrzeją w drodze do klienta, a jeśli nie dojrzeją?" Występuje tu jeszcze inna nieracjonalność, mianowicie zamówione towary często przychodzą z opóźnieniem, albo w ogóle nie przychodzą. Prezes Biura Poprawy Jakości Usług w Nowym Jorku stwierdził: „W przypadku zamówień przez pocztę największe kłopoty są z doręczeniem i opóźnieniem doręczenia".
Ochrona zdrowia:
jesteś tylko numerkiem
Jak już wskazywałem w poprzednich rozdziałach, medycyna podlega stopniowej racjonalizacji, innymi słowy, daje się zdominować strukturom i instytucjom, które charakteryzuje efektywność, przewidywalność, kalkulacyjność i dążenie do manipulowania ludźmi poprzez zastępowanie ich maszynami. Działalność tych racjonalnych systemów prowadzi jednak do nieracjonalnych skutków.
Nie chcę przez to powiedzieć, że medycyna sprzed racjonalizacji była jakimś ideałem i że należy do niej wrócić.
Po pierwsze, nie sądzę, aby dało się odwrócić proces racjonalizacji. Po drugie, praktyka lekarska w przeszłości borykała się z wieloma problemami. I wreszcie, wprawdzie skupiam się tu na nieracjonalnościach, przyznaję, że racjonalizacja medycyny pod pewnymi względami jest korzystna. Na przykład postęp technologiczny przyczynił się do podniesienia skuteczności leczenia i ratowania życia. Kontrola sprawowana przez firmy ubezpieczeniowe i rząd zapewne powstrzyma szpitale przed windowaniem cen za leczenie, na czym skorzystają pacjenci.
Z punktu widzenia lekarza proces racjonalizacji prowadzi do licznych nieracjonalności. Na szczycie listy znajduje się przesunięcie nadzoru nad procesem leczenia z lekarza na zracjonalizowane struktury i instytucje w, przeszłości swobodę działania lekarza praktykującego prywatnie ograniczały jedynie opinie kolegów oraz wymagania i życzenia pacjenta.
W medycynie zracjonalizowanej działania lekarza podlegają większemu nadzorowi, sprawowanemu przez struktury społeczne i instytucje, które nie tylko go kontrolują, ale również zmuszają do spełniania poleceń menedżerów i biurokratów nie będących lekarza. W ten sposób lekarze przestają panować nad procesem leczenia. Prowadzi to do ich niezadowolenia z pracy i poczucia wyobcowania (które może spowodować ich zwrot w kierunku związków zawodowych).
Kiedyś praca lekarza miała w sobie coś tajemniczego, podniecającego, ale wraz z racjonalizacją czar prysł. Dziś lekarze, zamiast polegać na swej wiedzy i intuicji, muszą podporządkowywać się przepisom, regulaminom, decyzjom zwierzchników lub wymaganiom narzucanym przez technologię. I to również może być źródłem niezadowolenia i poczucia wyobcowania lekarzy.
Proces racjonalizacji spowoduje zapewne pewien spadek profesjonalizmu zawodu lekarza. Profesjonalizm daje poczucie władzy i pozwala utrzymać wysoki status zawodowy. Rozmycie władzy lekarzy prowadzi, z definicji, do obniżenia ich statusu zawodowego, a to z ich punktu widzenia jest bardzo nieracjonalne.
Również z punktu widzenia pacjentów racjonalizacja medycyny prowadzi do szeregu nieracjonalności. Z powodu dążenia lekarzy do jak największej efektywności pacjenci mogą odnieść wrażenie, że są produktami na taśmie montażowej.
Z kolei dążenie do „przewidywalności" położy kres indywidualnemu podejściu do pacjenta, ponieważ przepisy i regulaminy wymagają, żeby lekarze traktowali wszystkich pacjentów jednakowo. Dotyczy to również szpitali, gdzie pacjentem opiekuje się za każdym razem inna pielęgniarka. W ten sposób pielęgniarki nie mają okazji dobrze poznać swych pacjentów.
Nacisk na kalkulacyjność sprawia, że pacjent czuje się bardziej numerem niż człowiekiem. Ograniczanie czasu wizyty i maksymalizacja zysku mogą doprowadzić do obniżenia jakości usług lekarskich świadczonych pacjentom. Podobnie jak lekarze pacjenci będą poddawani coraz ściślejszemu nadzorowi wielkich organizacji i instytucji, które jawią się pacjentom jako odległe, obojętne i nieprzeniknione. I wreszcie, pacjenci będą coraz częściej mieli do czynienia z technikami i aparaturą medyczną. W istocie, coraz więcej takich aparatów jest do nabycia w aptekach, dzięki czemu pacjenci mogą się sami badać w domu. Tak więc racjonalizacja medycyny doprowadziła do wzrostu dehumanizacji i depersonalizacji praktyki lekarskiej.
Szczytem nieracjonalności tej racjonalizacji byłby nieplanowany spadek jakości praktyki lekarskiej i pogorszenie się stanu zdrowia pacjentów. Coraz racjonalniejsze systemy medyczne, nastawione na obniżkę kosztów i podnoszenie zysków, mogą bowiem doprowadzić do pogorszenia jakości ochrony zdrowia, zwłaszcza w przypadku ludzi biednych. Na skutek racjonalizacji medycyny przynajmniej część ludzi zapadnie bardziej na zdrowiu, a może nawet umrze. Pogorszeniu ulegnie ogólny stan zdrowia społeczeństwa. W jakim stopniu - będzie można ocenić dopiero w przyszłości, oczywiście pod warunkiem, że system ochrony zdrowia będzie podlegał dalszej racjonalizacji. A ponieważ trudno sobie wyobrazić, żeby miało się tu coś zmienić, zarówno lekarze jak i pacjenci muszą się nauczyć panować nad działalnością zracjonalizowanych struktur i instytucji, żeby zapobiec jej nieracjonalnym skutkom.
Wyższe wykształcenie: jak w rzeźni
Współczesny uniwersytet stał się pod wieloma względami miejscem wysoce nieracjonalnym. Wielu studentów i wykładowców odstręcza panująca na uczelniach atmosfera gigantycznej fabryki. Czują się jak roboty podporządkowane biurokracji i komputerom lub nawet jak bydło przerabiane na mięso. Innymi słowy, dzisiejsze uniwersytety dehumanizują. Masy studentów, wielkie akademiki i olbrzymie sale wykładowe nie sprzyjają nawiązywaniu znajomości. Bardzo liczne audytoria i ściśle określony czas wykładów praktycznie uniemożliwiają bliższy kontakt z wykładowcami. Studenci w najlepszym razie mogą od czasu do czasu porozmawiać z asystentami prowadzącymi ćwiczenia. Stopnie, wystawione na podstawie testów wielokrotnego wyboru sprawdzanych poprzez komputery, wywiesza się nie podając nazwisk studentów, lecz numery ich legitymacji. Krótko mówiąc, studenci mogą się czuć jak przesuwające się na pasie transmisyjnym naczynia, w które mechanicznie wlewa się wiedzę i mechanicznie sprawdza jej poziom.
Naturalnie postęp techniczny prowadzi do jeszcze wyższej nieracjonalności w nauczaniu. Już i tak niewielki kontakt między wykładowcą a studentami jeszcze bardziej maleje, gdy na scenę wkraczają środki audiowizualne - telewizja oświatowa, wewnątrzuniwersytecka, instrukcje zapisane w komputerze lub programy komputerowe. Wkrótce możemy być świadkiem ostatniego kroku w dehumanizacji kształcenia - wyeliminowania nauczyciela, a tym samym jakichkolwiek kontaktów między nauczycielem a studentem!
Praca: czujesz się jak robot
Biurokracjom często zarzuca się, że są dehumanizującymi środowiskami pracy. Ludzie zatrudnieni przez biurokracje często mają do czynienia z bezimiennymi, anonimowymi biurokratami. W gorszej jeszcze sytuacji są klienci, którym trudno jest dotrzeć do odpowiednich urzędników, a co dopiero mówić o nawiązaniu osobistego kontaktu z kimś, kogo poszukują, u kogo zabiegają o jakiś produkt albo usługę. Dodatkowe komplikacje wynikają z upowszechnienia nowych technik. Klientowi dzwoniącemu do dużych biurokracji odpowiada nagrany na taśmę magnetofonową głos, który zaczyna od zapewnienia, że firma niezwykle ceni sobie fakt, iż do niej zadzwonił (jeszcze jeden przykład udawanego braterstwa, na który ludzie rzadko dają się nabrać), po czym nakazuje cierpliwe czekanie, a w słuchawce rozlega się wesoła muzyczka. Istnieją także całkowicie skomputeryzowane systemy, które po kolei instruują klienta, jakie numery ma wcisnąć, żeby dotrzeć do konkretnego urzędu. Tam jednak znowu może odezwać się komputer. Takie „rozmowy" telefoniczne są rzecz jasna bardziej dehumanizujące od kontaktów z anonimowym biurokratą.
Biurokracja, która z założenia miała być efektywna, często jest straszliwie nieefektywna. Załatwienie jakiejś sprawy, zwłaszcza nietypowej, wymaga nieraz złożenia wizyty całej armii niechętnych urzędników. A nawet typowa sprawa grozi zwykle uwikłaniem się w machinę biurokracyjną, z której trudno się wydostać.
Współczesne skomputeryzowane samoloty (takie jak Boeing 757 i 767) stanowią ciekawy przykład nieracjonalności racjonalności. Zamiast lecieć „na czuja" lub korzystać z pomocy staroświeckich autopilotów przy prostych manewrach, współcześni piloci, wcisnąwszy kilka guzików, wyciągają się wygodnie w fotelach, samolot zaś sam leci na wyznaczone lotnisko i siada na wybranym pasie startowym. „Dziś coraz więcej zadań pilotów powierzamy urządzeniom" - stwierdził jeden z urzędników Federalnej Agencji Lotniczej. Nowe, zautomatyzowane samoloty są pod wieloma względami bezpieczniejsze i bardziej niezawodne niż starsze modele mniej zaawansowane technicznie. Jednakże piloci zależni od komputerów mogą stracić umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji w sytuacjach awaryjnych. Jeden z dyrektorów linii lotniczych powiedział: „Jeśli podporządkujemy pilotów komputerom, to odzwyczają się oni od myślenia. A ja nie mam komputerów, które będą za nich myśleć, po prostu nie mam". Tak więc dehumanizacja, do której doszło w przypadku tych samolotów, grozi - w sytuacjach awaryjnych - śmiercią pasażerów.
Taśma montażowa samochodów jest niewątpliwie klasycznym przykładem systemu racjonalnego, który doprowadził do powstania nieskończonego zgoła łańcucha nieracjonalności. I tak, masowa produkcja samochodów spowodowała ogromne zapotrzebowanie na benzynę, a to z kolei uzależniło Stany Zjednoczone (i wiele innych krajów) od narodów wydobywających ropę naftową i spawiło, że dla ochrony dostaw ropy i dla utrzymania niskich cen, są skłonne iść na wojnę. Weźmy inną nieracjonalność. Oto taśma montażowa odniosła niezwykły sukces, umożliwiając produkcję milionów samochodów rocznie.
Ale wszystkie te samochody, zjeżdżające z taśmy rok po roku, zniszczyły środowisko, zatruły je spalinami. Piękne okolice zostały pokiereszowane przez autostrady i drogi.
Do tego dochodzą tysiące zabitych i dziesiątki, setki tysięcy rannych rocznie w wypadkach samochodowych.
Inna nieracjonalność racjonalności samochodowej taśmy montażowej jest związana z kalkulacyjnością. Weźmy słynną sprawę forda pinto. Konkurując z innymi producentami małych aut, Ford pospiesznie wdrożył do produkcji model Pinto, chociaż próby wykazały, że w razie uderzenia od tyłu nastąpi rozerwanie przewodów paliwowych. Kosztowna taśma montażowa Forda Pinto już czekała i dlatego fabryka postanowiła rozpocząć produkcję bez żadnych zmian. Decyzję tę oparto na analizie ilościowej. Oszacowano, że w tej sytuacji zginie 180 osób i tyleż osób zostanie rannych. Oceniając każdą z tych ofiar na 200 tysięcy dolarów, dyrekcja fabryki Forda uznała, że drożej wypadłoby dokonanie zmian w samochodzie, które miały kosztować niecałe 11 dolarów od sztuki. Mimo że z punktu widzenia zysków rozumowanie takie może wydawać się racjonalne, decyzja dyrekcji fabryki kłóciła się ze zdrowym rozsądkiem, ponieważ poświęcono życie ludzi w imię niższych kosztów i wyższych zysków. To tylko skrajny przykład wielu podobnych decyzji, które zapadają codziennie w przemyśle samochodowym, jak również w innych dziedzinach życia społeczeństwa podlegającego makdonaldyzacji.
Wprawdzie ryzykowanie życia ludzi w imię racjonalizacji jest niewątpliwie szczytem dehumanizacji, dużo się mówi o dehumanizacji pracujących przy niej dzień w dzień robotników. W rozdziale drugim pisałem, że Henry Ford, choć sam wzdragał się przed monotonną pracą, głosił pogląd, że większości ludzi ona odpowiada ze względu na ich ograniczoność umysłową i brak ambicji. Powiedział: „Nie zauważyłem, żeby monotonna praca komukolwiek zaszkodziła... Przeprowadzono skrupulatne badania i nie znaleziono ani jednej osoby, której od tej pracy pomieszałoby się w głowie". Dzisiaj wiemy już, że dehumanizujący charakter pracy przy taśmie montażowej wpływa ujemnie na ludzi przy niej pracujących.
Świadczy o tym niezbicie osowiałość robotników, wysoka absencja i płynność kadr. A ogólniej, większość uważa, że praca przy taśmie montażowej wyobcowuje. Jeden z robotników opisuje swą pracę następująco: Stoję w jednym miejscu, metr na metr, przez całą noc. Przerwę w pracy robię tylko wtedy, kiedy taśma stanie. Wykonujemy jakieś 32 operacje przy każdym aucie, 48 aut na godzinę, 8 godzin dziennie.
32 razy 48 razy 8. Sami obliczcie, ile razy przyciskam ten guzik.
Inny robotnik wypowiada się podobnie: „O czym tu mówić? Nadjeżdża samochód, spawam, nadjeżdża samochód, spawam, nadjeżdża samochód, spawam. Sto jeden razy na godzinę". Inni nie ograniczają się do tylko opisu, lecz ironizują: „W malarni praca jest zróżnicowana... Dokręcam przewód, odkręcam butlę z farbą i rozpylam. Dokręcam, odkręcam, rozpylam, dokręcam, odkręcam, rozpylam, ziewam, dokręcam, odkręcam, rozpylam, drapię się w nos". Jeszcze inny robotnik, zatrudniony przy taśmie montażowej, tak mówi o dehumanizacji: „Czasami czuję się jak robot. W kółko naciskam jeden guzik. Jak jakiś wariat".
Powyższe spostrzeżenia robotników potwierdzają liczne badania naukowe stwierdzające wysoki stopień wyobcowania robotników pracujących przy taśmie montażowej.
Wyobcowanie to wynika z faktu, że racjonalność taśmy montażowej prowadzi do nieracjonalności, którą jest dehumanizacja pracy robotników przy niej zatrudnionych.
Wyobcowani czują się nie tylko robotnicy fabryki samochodów, ale również ludzie zatrudnieni w innych warunkach, które wzorowano, przynajmniej częściowo, na taśmie montażowej. W naszym gwałtownie makdonaldyzującym się społeczeństwie wielu z nas jest ofiarami wynalazku taśmy montażowej.
Wnioski
Wbrew propagandzie McDonald'sa i rozpowszechnionemu mniemaniu restauracje szybkich dań i ich „klony" nie są słuszne; nie zasługują nawet na miano systemów w pełni racjonalnych. Przysparzają klientom kłopotów zdrowotnych, szkodzą środowisku naturalnemu, dehumanizują (a więc są absurdalne) i często wywołują skutki przeciwne do zamierzonych - na przykład obniżenie efektywności zamiast jej podniesienia. Nie neguję bynajmniej dobrych stron makdonaldyzacji, ale z przytoczonych przykładów wynika, że wiążą się z nią poważne problemy, które każą ją kwestionować. Z tych problemów, tych nieracjonalności ludzie nie zdają sobie sprawy, ponieważ zmakdonaldyzowane systemy wygłaszają pod swym adresem wyłącznie same superlatywy.