MAREK ORAMUS
DZIEŃ DROGI DO MEORI
I
Kot na balkonie. Bruk
Szary, zwalisty budynek z płyty wyglądał jak dotknięty dobrodziejstwem kaca pijak, który po krótkiej walce podjął decyzję obalenia się na plecy, ale w trakcie tego manewru zasnął. Ściany z biegiem czasu rozjechały się, wiejące często wiatry dopełniły reszty, dach przesunął się na bakier jak czapka - z daleka szkoła wydawała się kombinacją przypadkowych elementów, sczepionych ze sobą byle jak. Z bliska jednak szare pudło prezentowało się solidniej, w każdym razie Skrzeczowąs, zatrzaskując pozbawione zamka drzwi wejściowe, nie obawiał się już, że lada moment cały ten majdan zwali mu się na łeb.
Za drzwiami wchodziło się w ciemny korytarz, rozświetlany burą poświatą, przedostającą się z trudem przez błony okien. Co drugie z nich zabite było nieprzezroczystą płytą albo tekturą. Korytarz, wypełniony wonią stęchlizny i brudu, wiódł wzdłuż szeregu drzwi bez napisów i numerów. Pod ścianami, z których farba zeszła chyba nazajutrz po potopie, poniewierały się strzępy szeleszczącej folii, kawałki jakichś elementów, gruz. Kurz zalegał wszędzie grubym kożuchem. Kopnięta puszka zaklekotała po posadzce i na moment wyrwała Skrzeczowąsa z rozmyślań. Doświadczał uczucia absolutnej obcości tej akurat chwili i tej sytuacji, jak wtedy, gdy wlazł tu po raz pierwszy. Dopiero teraz odkrył, że ściany monstrualnego baraku podają go sobie jak kłopotliwy fant. Zatrzymałsię, oparł rękę o mur, żeby poczuć jego chropowatość i chłód. Serce tłukło się w nim bez powodu, mętlik w głowie nie ustępował. Krótki postój nie przyniósł żadnej ulgi. Drzwi do pokoju doc-dyrów były uchylone, przez szparę wydobywało się światło, znacząc na brudnej szarości złotą linię. Skrzeczowąs nie zamierzał jej przekraczać. Pracę w szkole rozpoczął od rozpaczliwych prób zyskania orientacji, zarówno w plątaninie korytarzy, co okazało się tylko pozornie trudne, jak i w sytuacji. Miał kłopoty z przeniknięciem jej, z umieszczeniem siebie w nowym kontekście zawodowym i towarzyskim. Rola edukatora, osaczonego gąszczem przepisów, zakazów, wymogów, nękanego przez kontrole, traktowanego z najwyższą podejrzliwością -sprawiła mu więcej trudności, niż przypuszczał. Niemało dni osiadło kurzem na jego ubraniu, nim zyskał jakie takie rozeznanie w tej dżungli. Z czasem zaczął brać to na wyczucie: w miarę jak panika cichła w jego głowie, jak stabilizacja miękką dłonią koiła jego mózg, dni układały się same. Ktoś życzliwy wyregulował zegar w organizmie Skrzeczowąsa, przyzwyczaił do regularności słów, czynności, dochodów. Ostrzegawcze myśli coraz trudniej przebijały się przez pancerzyk przyzwyczajenia, coraz mniej im poświęcał uwagi, wbrew dawnemu przyrzeczeniu, że już nie da się wpakować w życiową pułapkę.
No i teraz w jego głowie rozszalał się dzwonek, zaskakując go jak śpiącego ucznia. Zdumiało go, jak cienko zarosły stare blizny.
W pokoju za nie domkniętymi drzwiami zastał czterech mężczyzn: doc-dyrów Oczopląsa i Kutafona, prof-dy-ra Melinosa oraz tykowatego osobnika w wytartym chałacie. Ten ostatni kręcił się w okolicach gruchy agregatu propagandowego - aproba, zdejmując zgrabnie tylną ściankę i szperając z wprawą jedną ręką w tekturowej torbie na narzędzia. Z tektury, mocno wystrzępionej na kantach i zagięciach, nadłamanej, złuszczały się resztki farby. Kutafon z Melinosem asystowali mu radośnie, to podając rozmaite przedmioty czy szmaty, to pochylając się wraz z nim nad zasłanym szpargałami stołem. Oczopląs ze środka pokoju, z rękami w kieszeniach, śledził ich poczynania z szacunkiem.
- Wesół dzień! - powiedział Skrzeczowąs. Zdjął z gwoździa chałat roboczy, powiesił na jego miejscu przydziałowy beret i z chałatem w ręku opadł ciężko na krzesło. -Wesół dzień! - powtórzył głośniej.
Tym razem edukatorzy, zamiast wrzasnąć zgodnym chórem: „Wesół dzień!", odburknęli tylko niechętnie. Oczopląs, dalej z rękami w kieszeniach, odwrócony bokiem, wręcz prychnął lekceważąco. Tylko nieznajomy zwrócił ku Skrzeczowąsowi poczciwe oblicze i uśmiechnął się szeroko.
- Jaki tam wesół - odezwał się młodzieńczym głosem, który kontrastował z przygarbioną sylwetką. W jego twarzy była jakaś skaza, którą uśmiech uwyraźnił. Reperator w ogóle wydał się Skrzeczowąsowi jedną wielką kakofo-nią. Tylko jego ruchy były płynne, wymierzone. Czekał przez chwilę na reakcję Skrzeczowąsa, potem wrócił do aproba.
- Spuścimy teraz płyn chłodniczy - objaśnił Melinosa i Kutafona. - W ten sposób będziemy mogli wydostać ten zbiornik. - Puknął kilkakrotnie w ściankę kluczem, nasłuchując. - Nieszczelny, skubaniec. Trzeba wymienić. Później spróbujemy dostać się do uszkodzonych bloków programowania. Przy okazji wyczyści się filtr, uzupełni poziom chłodziwa w instalacji i będzie grał jak złoto. - Mówił to, nie przerywając rutynowych czynności. Klucz błysnął w jego ręku, był z metalu i Skrzeczowąs od razu nabrał respektu do nieznajomego. Zgrzytnął kurek, płyn miodową strugą zaczął ściekać do wyszczerbionego wiadra.
Klucz stuknął o blat stołu. Dopadli go Melinos z Kuta-fonem, wydzierając sobie narzędzie z rąk.
Reperator położył władczo rękę na skrzyni aparatu jak na grzbiecie wiernego zwierzęcia. Zabębnił palcami w pokrywę i znowu spojrzał na Skrzeczowąsa.
- Ale barachło, co? - Jego uśmiech frapował, wbrew woli nastawiał do chłopaka życzliwie. - Renegaci mają sto razy lepsze. Małe, zgrabne, z ogromnymi ekranami... A obraz jaki!
- Te też są niezłe - powiedział niepewnie doc-dyr Kutafon. Wciąż nie mógł wypuścić klucza. Jego palce gładzi-ły metal pieszczotliwie. - Trzeba je tylko właściwie użytkować.
- Gówno prawda - w głosie reperatora zabrzmiała pobłażliwość. - Te kobyły wysiadają po miesiącu. Grzeją się jak diabli. Bywały przypadki zapalenia, a nawet eksplozji. Nikt mi nie wmówi, że dobre jest dla mnie to, co może mnie zabić.
Kutafon z Melinosem stali w pełnym zakłopotania milczeniu, zastanawiając się, co począć z uzyskaną informacją. Żal im było rozstawać się z kluczem. Wyręczył ich Oczopląs, który zaatakował pierwszy.
- Drogi panie wykonawco ósmej kategorii - rzekł miękkim falsetem, życzliwie nawet, wpatrując się w znak natryśnięty farbą na chałacie reperatora. - Od dłuższego czasu przyglądam się z szacunkiem pańskiej pracy tutaj. Ma pan bez wątpienia zręczne palce i sporą wiedzę o tych agregatach.
- Znam je na wylot - wtrącił prostodusznie młodzieniec. Uśmiechał się, patrząc prosto w oczy Oczopląsa, jakby spodziewał się dalszego ciągu pochwały.
- Ale pańskiej fachowości nie towarzyszy, hm... świadomość zawodowa. Tak między nami mówiąc, nie kocha pan ani nie szanuje swojej pracy. Inaczej nie zdradzałby pan przy byle okazji ważnych tajemnic produkcyjnych ani służbowych, naginając rzeczywistość do renegackich wizji propagandowych. Pan tu uprawia wrogą propagandę, ot co. Jako odpowiedzialny pracownik Frontu Kształtowania Opinii powinien pan doceniać wysiłek i szlachetne intencje Braci Większych, którzy znacznym nakładem sił i środków produkują dla naszego oświecenia te aproby. Niestety - westchnął ze smutkiem - chyba złożę meldunek o tym, co tu usłyszałem.
- Ja to zrobię pierwszy! - podchwycił entuzjastycznie Kutafon.
Uśmiech opuścił stopniowo twarz reperatora, ale jej uszczęśliwiony albo natchniony wyraz pozostał.
- O! - powiedział. - Zbiornik już pusty.
Podważył go jednym ruchem klucza i tą samą ręką pochwycił w powietrzu. Postukał w osmalone grzbiety kasetprogramowania. Potem jął grzebać w torbie. Przez cały czas używał tylko lewej ręki, prawa zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia.
- Mógłbym obejrzeć pańską blokadę? O ile dobrze się orientuję, drugi etap reformy objął też ósmą kategorię -wtrącił się Skrzeczowąs.
- E tam, zaraz objął. Poluzowali dwa milimetry i tyle.
Skrzeczowąs przykucnął i dotknął palcami unieruchomionego nadgarstka. Wyczuł ukrytą pod rękawem mocną, twardą obręcz, połączoną za pomocą przegubu ze sztywnym płaskownikiem wszytym w materiał spodni. Przyjrzał się mechanizmowi: między obręczą a płaskownikiem było około centymetra luzu. Dzięki przegubowi reperator mógł wykonywać ograniczone ruchy dłonią, co zaraz zademonstrował, chwytając z niebywałym kunsztem rozmaite narzędzia.
- Zaraz, zaraz... teraz przypomniałem sobie, że ósmej chyba jeszcze nie ruszyli. Obejmie ją dopiero trzeci etap reformy, w dwóch podetapach. Należy pan więc do grona wyróżnionych. Gremium Złączonych Rąk, a może i sam Wielki Przewodnik, obdarzyli pana zaufaniem...
- I dlatego nie wolno mi krytykować aprobów? - Reperator grzebał w plątaninie rurek, szklanych baniek, zwężek. Wydobył z torby miernik i przejechał nim szybko po grzbietach kaset. Błyskawicznie wymienił je co do jednej i zwrócił się w stronę audytorium. - Owszem, należę do Ligi „Młodość-Postęp". W dzisiejszych czasach trzeba do czegoś należeć.
- Najmocniej pana przepraszam - wybąkał Oczopląs. Reperator zbył go machnięciem wolnej ręki.
- Iii tam - powiedział. - Ale rozumiem pana. Każdy lubi się wykazać, jeśli tylko ma okazję.
- Od razu wyczułem, że z pana swój chłop! - zawołał gromko Kutafon, przysuwając się do aproba.
- Źle mnie pan zrozumiał... - zaczął Oczopląs.
- Zrozumiałem pana należycie. Widzi pan, zbyt daleko posunięta bezkrytyczność wobec rzeczywistości nie jest bardzo ceniona ani tu, ani tam - pokazał wzrokiem sufit. - Ciekawe, czy na własnym polu zawodowym jest pan tak samo gorliwy.
- Kierownictwo mnie chwali...
- To może świadczyć źle o kierownictwie - rzekł tajemniczo jednoręki. - Owszem, można i należy przestrzegać zasad, ale z umiarem, bez popadania w przesadę.
- Jeszcze raz przepraszam...
- Nie można jednak nie zwracać uwagi na to, o czym szumi ulica. Utrzymując w tajemnicy rzeczy oczywiste niczego nie chronimy, robimy durni nie z ludzi, a z siebie. Każde dziecko wie, że te kobyły są do luftu. Grzeją się i dup! - wybuchają. Jeśli mówię o tym otwarcie, to dlatego, że nie Bracia Więksi produkują je dla nas, tylko tacy sami jak my śmiertelnicy. Wewnętrzna ułomność człowieka sprawia jednak, że z powierzonych części, z opracowanej specjalnie dla nas konstrukcji powstaje twór odległy od doskonałości. Mimo to, dla uwiarygodnienia produktu, nakleja się nań znaki firmowe Braci Większych.
— Bez ich zgody? Takie posunięcia powodują przecież utratę autorytetu przez Braci, stanowią nadużycie ich zaufania - zastanawiał się Skrzeczowąs.
- To niegodziwe! - wychrypiał Kutafon.
- Nadużycie - nie. Bracia Więksi nie są w stanie doglądać wszystkiego osobiście. Przynajmniej małą cząstkę pracy nad naszą przemianą musimy wykonać sami. Z początku może nieudolnie - byle samodzielnie. Nie wątpi pan chyba, że oni bez trudu zrobiliby za nas te aproby, nie gorsze od renegackich, a także buty, chałaty i wiele innych rzeczy, które nam kiepsko wychodzą - tylko do czego to prowadzi? Do ubezwłasnowolnienia. A na cóż komu partner, który nic nie wnosi? Nie żądajmy zbyt wiele. Wystarczy, że tchnęli w naszą cywilizację nowego ducha, zainspirowali, wskazali kierunek przemiany... - zamyślił się. - Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim zaczniemy w pełni korzystać z owoców kontaktu. Proces ten opóźnia się wyłącznie z naszej winy. Rozumie pan... nie wszyscy dorośli.
- Więc może pewne innowacje wprowadzono za wcześnie?
- Nie. Musimy uczyć się odpowiedzialności za swój los. Tej samej odpowiedzialności, której brak doprowadził dotragedii Erę Wielkiego Błądzenia. Oni nie mogą wiecznie w nas inwestować. Nasza przemiana wewnętrzna odbywa się w ramach szerokiej - może nawet za szerokiej - samorządności. Ale kiedyś, gdy warunki materialne i świadomość ludzi osiągną pełną zgodność, odpowiedzialność będziemy mieć już we krwi. Bez tego ani rusz.
- Przypuśćmy, że ma pan rację. Ale nie powie pan chyba, że to stosowanie blokad zbliża nas do celu?
- A właśnie że powiem. Blokady, jak panom wiadomo, wprowadzone zostały na polecenie Wodza Wodzów, Hebro Bresticzkera. Ideę, która temu przyświecała, da się streścić następująco. Do czasu kontaktu z cywilizacją Hoam człowiek należał do najbardziej nieobliczalnych ras w kosmosie. Podejmował działania na coraz większą skalę, nie licząc się z nikim i niczym. Ani pytał o skutki, wręcz lekceważył to, co z aplikowanych planecie uderzeń wynikało na jutro i pojutrze. Ta iście dziecięca niefrasobliwość doprowadziła do potwornego zdewastowania własnej planety, wytrzebienia znakomitej większości gatunków żywych, do tragedii własnych społeczeństw wreszcie. Zbyt zdolny w wymyślaniu sposobów i narzędzi potęgujących jego możliwości pozostał człowiek absolutnym inwalidą, gdy szło o umiejętność przewidywania skutków. Był jak gdyby jednostronnie rozwiniętym osiłkiem, używającym tej siły na własną szkodę i pognębienie. Krach Ery Wielkiego Błądzenia to tylko skromna zapowiedź tragedii, która się dopiero szykowała - całkowitego, masowego samounicestwienia. U naszych przodków - westchnął -wszystko się odbywało na ogromną skalę. Hoam nas ocalili, rzecz jasna, otworzyli nam oczy i dusze. Wódz Wodzów w przebłysku genialności zrozumiał, że aby człowiek mógł istnieć nadal, a w przyszłości uniknąć podobnych zagrożeń, należy go pomniejszyć, uskromnić, ograniczyć - do czasu, oczywiście, aż jednostronność jego rozwoju ustąpi miejsca harmonii. Zewnętrznym tego wyrazem było właśnie wprowadzenie blokad w trzecim roku Nowej Ery.
- Myślałem, że chodziło raczej o zademonstrowanie swoistego kompleksu sługi... przez zewnętrzne upodobnienie się do swego pana - zauważył Skrzeczowąs.
- To prymitywna i złośliwa wykładnia, lansowana usilnie przez Renegatów. Należało za wszelką cenę ratować człowieka przed nim samym. Znacie oczywiście żywioły, które zaprowadziły Epokę Wielkiego Błądzenia w ślepy zaułek?
- Zadufanie. Fascynacja. Rozmach. Beztroska! - wyrecytował ochoczo Kutafon.
- Właśnie. Wystarczyło je po prostu zanegować, by doprowadzić do poprawy sytuacji. Tą negacją wszystkich czterech żywiołów od razu stał się genialny wynalazek blokady. Z przyczyn technicznych nie udało się objąć nim każdego, w każdych okolicznościach, niemniej stosowany konsekwentnie przez tyle dziesiątków lat przyniósł już zauważalne zmiany mentalności.
- Nic tylko gratulować - pokiwał głową Skrzeczowąs. - Powiedzmy, że blokady spełniały pozytywną rolę sto lat temu. Dziś - w sytuacji powszechnego, wielkiego niedostatku, nabrzmiewających potrzeb, stosowanie ich mija się chyba z celem. Gdyby część wykonawców - nie wszyscy, pewna liczba - zrezygnowała z blokad... zaczęła pracować na dwie ręce, produkcja zapewne by wzrosła dość zauważalnie?
- Znowu się pan myli - rzekł łagodnie wykonawca. -Przede wszystkim nie osiągnęliśmy jeszcze właściwego poziomu harmonii, nie wyzbyliśmy się do końca szkodliwej jednostronności. Pracy obliczonej na lata nie da się odwalić w przeciągu tygodnia. Natomiast argumentowanie powszechną nędzą - gdyż do tego sprowadza się pański zarzut - pachnie mi demagogią. Naprawdę nie jest aż tak źle, na niektórych odcinkach notuje się stałe tendencje do poprawy. Przypuśćmy jednak, choć to absurd, że zlikwidowaliśmy blokady. Pomińmy uboczny skutek w postaci szoku psychicznego; większość typów ludzkich źle znosi nagłe zmiany. Rzecz wcale nie w dodatkowych rękach, nawet milion dodatkowych rąk niczego nie zdziała, gdy są puste. Coś trzeba do nich włożyć. Stosowanie blokad to nie tylko moda, tradycja czy wyraz uznania dla osiągnięć Hoam. Owszem, praca jedną ręką może świadczyć o przemożnej chęci upodobnienia się do Hoam podkażdym względem. Przede wszystkim jednak jest kapitalnym wyrazem naszego myślenia o przyszłości, zorientowania na przyszłość.
- Nie rozumiem.
- To proste: kiedy nadejdzie czas, nastąpi zespolenie warunków zewnętrznych z wewnętrznymi, materii ze świadomością - harmonijne zespolenie - zdejmiemy nasze ograniczniki. Nie tylko w postaci tych blokad. Co wtedy nastąpi? Wybuch, proszę panów... ale wybuch kontrolowany. Blokada jest jednym z wyznaczników możliwości naszej rasy, świadectwem jej potencji. Można śmiało powiedzieć, że pęczniejemy od możliwości, energia indywidualna i społeczna wzrasta do tego stopnia, iż sami musimy nakładać jej tłumik. Dopóki nie ustąpią bariery niższego rodzaju, musimy być powściągliwi. Lecz przyjdzie taki czas... Nie wierzy pan?
- Czy ja wiem? - wzruszył ramionami Skrzeczowąs. -Tylko po czym poznamy, że ten czas już nadszedł? Kto nam powie?
- No? - uśmiechnął się reperator. - Już zna pan odpowiedź, prawda? - Wrzucił wymontowane kasety do torby, założył zbiornik i umieścił lejek w otworze wlewowym. Teraz już bez żadnego skrępowania pomagał sobie unieruchomioną ręką, której dłoń zdawała się tańczyć wokół nadgarstka. Dźwignął nie bez wysiłku wiadro i precyzyjnie zlał zawartość. Dokręcił tylną ściankę, a Melinos z Kutafonem bez żadnej zachęty przetoczyli aprob na dawne miejsce.
- Gotowe - powiedział wykonawca. Wytarł ręce w pakuły, które troskliwie zawinął w foliową płachtę. Wcisnął małą kostkę w ściance aproba - jedyny regulator odbioru.
- Musi się trochę nagrzać. - Chłopak był gotów do wyjścia. - Kto podpisze?
Po krótkich targach podpisał prof-dyr Melinos. Wykonawca zabrał arkusz, Aawet nań nie spoglądając, po czym wyszedł bez pożegnania.
- Chyba nie doniesie na mnie, co? - zaśmiał się nerwowo Oczopląs. - Głupio się zachowałem, bez dwóch zdań! Strofować takiego światłego aktywistę! - palnął z rozmachem pięścią w otwartą dłoń.
- Dziwny facet - stwierdził w zadumie Skrzeczowąs. -Mam ostatnio szczęście do dziwaków.
Ponieważ ekran odbiornika pozostawał ciemny, Meli-nos z Kutafonem spojrzeli na niego pytająco, Oczopląs zaś - z niechęcią.
- Wczoraj, gdy wracałem do żyjni, jakiś facet w ciężarówce częstował papierosami.
- Jak to: częstował? - wyrwało się Kutafonowi. - Co to niby znaczy: częstował?
- No... rozdawał.
- Za darmo?
- Za darmo.
Tamten pokręcił głową z niedowierzaniem.
- A pan wziął?
- Skąd. Nie starczyło dla wszystkich. Chyba namyślałem się za długo.
- Renegackie? - spytał chytrze Melinos.
- Bo ja wiem? Nie zauważyłem. Działo się to błyskawicznie, w dodatku ciężarówka skakała na wybojach. Papierosy, las rąk, puste pudełko, które też komuś przypadło do gustu... tyle widziałem. Ten facet wysiadł na przystanku. Żaden prowokator, nic z tych rzeczy.
- Taa... - odezwał się prof-dyr Melinos z powątpiewaniem. - Nie prowokator. Może jeszcze gorzej. I nikt go nie aresztował? A pan, kolego?
- Ja? Miałem go gonić?
- Nie mógł pan go zatrzymać, to jasne, brak panu uprawnień. Ale należało przynajmniej zainteresować się, skąd wziął towar. O ile wiem - w głosie prof-dyra wyższość zderzyła się z ironią - renegackich papierosów nie dostaje się w pierwszym lepszym punkcie dystrybucji. A może one z przerzutu, żeby wydrzeć nam ostatni ciężko zapracowany talon, utuczyć pośredników, spekulantów, kombinatorów! A może wonny tytoń z renegackich wytwórni kryje dodatkowe atrakcje w postaci zarazków dżumy, tubery, tyfusu, o jadzie propagandowym nie wspominając?
- Nie sądzę. Widziałem, jak co odważniejsi od razu za-jarali. Wyglądali na zadowolonych.
- Młody pan jeszcze, kolego. Pożyje pan trochę, nauczy się odróżniać prawdę od pozorów. Taa... Minie kilka tygodni, kojfnie paru facetów, tych najbardziej łatwowiernych... To renegackie świństwo nie lubi długo zwlekać. Tubera, trąd albo rak, jeśli nie coś gorszego. Tak jak te ich prezerwatywy z przerzutu: pokryte grubo z obu stron warstwą krętków bladych, tak że człowiek nic jeszcze nie zacznie, a już skończył - roześmiał się z udanego powiedzenia. - Syf! Tryper! Gnilec! - sapnął z tryumfalnym błyskiem w oku. — A jak z taką prezerwatywą wepchasz się do baby, to i ona, ma się rozumieć... O to właśnie chodzi. Teraz pomyślcie: ilu naiwnych używa takich luk-su--sowych prezerwatyw wielokrotnie, z iloma różnymi kobietami... Ilu pożycza sąsiadom... Strach pomyśleć o skutkach.
- Nie słyszałem o tym - rzekł niepewnie Skrzeczowąs.
- Ani ja - odważył się bąknąć doc-dyr Oczopląs i za-pląsał oczami strachliwie. Po czym dotarła doń niestosowność podobnych wątpliwości, więc bardziej stanowczo dodał: - Te prezerwatywy... draństwo jednak...
- Sami widzicie - podsumował dyskusję Melinos. Opierał się o stół, patrząc na Skrzeczowąsa z dezaprobatą.
- A ja myślę - wrzasnął znienacka Oczopląs - że kolega Skrzeczowąs całe to zdarzenie wymyślił! Tak najłatwiej. Jako znany pięknoduch oraz idealista... No co - zaperzał się - ma pan dowody rzeczowe? Albo świadków?
- Podpuszczasz mnie? Spróbuj pojąć swoim ptasim móżdżkiem, co się dla mnie liczy. Ten gest, towarzysząca mu atmosfera życzliwości... W zatłoczonej ciężarówce, gdzie ludzie stoją innym na nogach, przełażą przez plecy - takich rzeczy nie spotyka się co dzień.
- Ty mu papierosa, a on cię nożem - zdążył wtrącić Kutafon.
- Popatrz, popatrz, jak się zagalopował - rzekł Melinos, patrząc na Skrzeczowąsa. - To ci dopiero wzruszająca historyjka. Wypisz, wymaluj - bajka. Dobra wróżka rozdaje papierosy. Co do jej autentyczności... taa... czemu nie, takie rzeczy zdarzają się, kolego Oczopląs - spojrzał na niego surowo. - Przewrotność renegacka nie zna gra-nic. Nienawidzą naszych osiągnięć, pragną szkodzić nam, a przez to i Braciom Starszym — taka jest prawda. Dlatego zawsze powtarzani: czujność, czujność i jeszcze raz czujność. W każdym miejscu i o każdym czasie. Inaczej -koniec. Połkną nas bez popitki.
- Ale kolega Skrzeczowąs regularnie raczy nas tego typu humoreskami - przypomniał Kutafon. - Czy to nie dziwne, że tylko jemu trafiają się podobne przygody? Byłbym za tym, żeby złożyć meldunek o tym zbiegu okoliczności. To sprawa strefowych, nie nasza.
- Proszę nie przesadzać, kolego. Ja również zwróciłem uwagę na regularność, z jaką Skrzeczowąs częstuje nas epizodami z życia. Tego nawet ciekawie się słucha... jak bajek z Marsa. Gdybyśmy teraz zaczęli występować przeciw tym rojeniom, automatycznie nadalibyśmy im znaczenie. Nie walczy się z tym, co niepoważne, rozumie pan? Moja rada taka: szkoda wytaczać armaty przeciw komarom. Pozostańmy raczej przy sformułowanym poprzednio wniosku-ostrzeżeniu: podłość podstępnego renegactwa nie zna granic. A jedyna na nią rada - czujność.
- Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem, panie prof-dyrze - rzekł Oczopląs stanowczo. - Moim zdaniem wykazuje pan skłonność do bagatelizowania szkodliwej postawy jednego z nas. - Wpijał się roziskrzonym wzrokiem w Skrzeczowąsa, a jego zawziętość rzucała się w oczy.
Co on wie, zastanowił się przelotnie Skrzeczowąs.
- Jesteśmy zespołem edukatorów i dlatego musimy znaleźć dość siły, by napiętnować to, co w nas chore. Każdy z nas ma prawo liczyć na pomoc w potrzebie. Właśnie na tym polega koleżeństwo. Jeśli grupie zabraknie zdecydowania wobec błędów jednego z jej członków, kiedyś -w nieporównanie ważniejszych kwestiach i okolicznościach - inni mogą wykazać jego nadmiar wobec całej grupy.
— Do czego pan właściwie zmierza? — spytał Skrzeczowąs, starając się opanować. Krew gotowała mu się w żyłach.
- A do tego - uśmiechnął się doc-dyr jadowicie - że pańskie liche sztuczki mało kogo zwiodą. Pańskie gierki polegają na tym, że przychodzi pan tutaj i co jakiś czas serwuje nietypową scenkę z życia miasta. Są to bredniewyssane z brudnego palucha, które opowiada pan, by zbadać reakcję słuchaczy. Po co pan to robi? Z nudów? Dla rozrywki? A może ktoś za tę rozrywkę panu płaci, co?
- Konkretniej proszę - wysyczał Skrzeczowąs przez zaciśnięte zęby.
- Gdyby był pan prywatną osobą, powiedziałbym: niech tam. Niech sobie próbuje, prowokuje, kombinuje, wymyśla. Szkodziłby pan wtedy najwyżej sobie. Ale jest pan edukatorem, żołnierzem stojącym na szańcu walki z ciemnotą! Jest nie do pomyślenia, aby ten, kto ma walczyć z ciemnotą, sam padał ofiarą ciemnoty. Służył ciemnocie! Jak, do jasnej cholery, mamy wygrać wielką batalię o serca i umysły, gdy tacy jak pan bez przerwy sabotują i paraliżują...
- Wystarczy - przerwał mu Skrzeczowąs. - Posunąłeś się, biedaku, za daleko. Własna gęba wydała na ciebie wyrok. We wszystkim muszą być granice, nawet w matołectwie. - Ruszył w stronę doc-dyra wywracając oczyma, a wtedy Oczopląs zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła na myśl: ukrył się za zwalistą postacią prof-dyra Melino-sa. Po chwili wyjrzał stamtąd strachliwie. Skrzeczowąs rozcapierzył ręce, jakby chciał go pochwycić. Zbliżał się w półprzysiadzie, zgarbiony, z głową wciągniętą w ramiona, pohukując głucho.
Na ten widok Oczopląs od razu odzyskał animusz.
- Chciał się na mnie rzucić! - piał, podskakując jak kogut. - Jesteście, panowie, świadkami, że chciał mnie pobić, a kto wie, czy nie zabić!
- Niech się pan uspokoi - powiedział prof-dyr z niesmakiem. Zamierzał palnąć kolejną gadkę umoralniającą, lecz przeszkodził mu agregat propagandowy, który nagrzał się już dostatecznie. Świadczyła o tym seria donośnych trzasków. Przez zasnuty bielmem ekran przeleciało kilka ciemnych błyskawic, przez chwilę trwała tam prze-pychanka diabelskich łap, w końcu wszystko pochłonęła bura mgła. Wyłoniła się z niej twarz kobiety, to znaczy indywiduum kojarzącego się z kobietą w niesłychanie odległy sposób. Uroda wiedźmy, potargane włosy, łachmany, które litościwie obcinała dolna krawędź ekranu. Twarzporuszała ustami bezgłośnie, trzasnęło, diabły znów roztańczyły się po luminoforze, starte wielką szarą rękawicą. Kobieta mówiła z przejęciem, gorączkowo, lecz jej oczy pozostawały puste.
Aprob jęknął przeciągle i gadająca głowa nagle dostała głosu.
- Jakże wstrętnie jest być kobietą - mówiła gęba wiedźmy i już samo jej skrzeczenie budziło odrazę. - Jakież to nędzne, parszywe, bezwartościowe stworzenie. Samo z siebie ani dla siebie nie znaczy nic. Istnieje wyłącznie przez mężczyznę, dla mężczyzny, w oparciu o mężczyznę - albo ze względu na potomstwo, które z nim spłodziło. Mężczyźnie służy wyłącznie jako obiekt do wyładowywania chuci, jako pojemnik na jego plugawe sekrecje. Dzieciom niezbędna jest, póki się nie usamodzielnią, potem porzucana, o ile nie znajdzie sposobu na zdobycie od czasu do czasu paru dodatkowych talonów, które by można od niej wyłudzić. - Załkała obrzydliwie. - Życie kobiety do pewnego wieku polega na przyjmowaniu w otwory swego ciała wyrostków rodnych o rozmaitym kształcie i grubości, na wystawianiu cycków i dupy pod twarde garście, na wąchaniu odoru z pysków i cielsk naszych wiecznie pijanych i niesytych władców, mężczyzn... Ach, byłabym zapomniała, trzeba jeszcze udawać, że to strasznie przyjemne i podniecające! - Zaskrzeczała sucho w udanej imitacji rozbawienia. - Ale na cóż komu potrzebne stare kobiety? Staruchy, takie jak ja, które już niczym nie potrafią zwabić? Dziś w nocy wymyśliłam dla nas zastosowanie: za jeden czy dwa talony można by do nas strzelać jak do rzutków...
Głów-dyr Wodolej osobiście wyłączył agregat. Stał teraz obok gasnącego ślepia, jak gdyby oczekiwał protestów. Jego czarna skóra kontrastowała efektownie z eleganckim jasnym uniformem.
- Nie wątpię, że PRAWDA O CZŁOWIEKU to ciekawy i wielce pożyteczny program. Szkoła jest jednak szkołą, na dokształt indywidualny mamy czas po pracy. Udało się, proszę kolegów, zebrać dwa pełne oddziały, trzeci i czwarty. Pan, kolego Skrzeczowąs, weźmie ten ostatni.
Kolega Oczopląs pójdzie do trzeciaków, natomiast kolega Kutafon pozostanie w rezerwie na wypadek zebrania jeszcze jednej grupy wiekowej. Proszę zawiązać tasiemki blokad i wychodzić do zajęć. Jak zwykle ostrzegam: tylko bez żadnych eksperymentów. Żadnych własnych pomysłów, trzymać się ściśle programu. Pan, panie prof-dyrze, pozwoli ze mną do gabinetu. Chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii w pewnej sprawie.
Zaraz po wyjściu Skrzeczowąs rozwiązał tasiemkę, mocującą do szwu spodni prawą rękę. Wszyscy tak postępowali, lekceważąc symbol — ale tylko nieliczni ważyli się używać podczas zajęć z uczniami obu rąk.
Lekcja potoczyła się normalnym trybem: rysował na tablicy litery, pisał wyrazy i zdania, potem odczytywał je z przesadnie wyrazistą artykulacją, a uczniowie powtarzali chórem automatycznych głosów. Później przyszła kolej na ćwiczenia i Skrzeczowąs przysiadł za katedrą, żeby odpocząć.
Katedra składała się z rozchwierutanego krzesła i odrapanego stołu, umieszczonych na niewysokim kwadratowym postumencie. Stanowczo nie było to miejsce oblegane przez w czepku urodzonych. Przy każdym poruszeniu krzesło poskrzypywało, jakby dopominało się o wyrozumiałość i łagodne traktowanie. Stół także nie sprawiał solidnego wrażenia. O stabilności samego Skrzeczowąsa, wszechstronnie rozumianej, tylko szaleniec odważyłby się mówić w samych superlatywach. Gdyby nadać jej wymiar czysto fizyczny, a następnie dodać do chybotliwości mebli, człowiek wraz z krzesłem i stołem dawno obaliliby się na podłogę, tworząc zgrabne rumowisko do uprzątnięcia.
Skrzeczowąs, człowiek zwyczajny, zwyczajnie ubrany i myślący, cenił harmonię, wyrażającą się w zgodności poszczególnych elementów świata. Chrome krzesła i stoły były jego braćmi; odkrył to jakiś czas temu. Teraz natomiast otworzyło się przed nim wyższe piętro tej wspólnoty. Wszyscy gramy - myślał. - Cały ten świat. Rzeczy i ludzie umówili się między sobą, że razem stworzą rodzaj nadteatru, przeklęcie dokładną iluzję, gdzie wszelki pozór nabierze znamion rzeczywistości. Te sprzęty, ta iż-ba, ta sytuacja udają tylko krzesło, stół i szkołę, podobnie jak ja udaję edukatora. Kim innym jesteśmy, za kogo innego się podajemy. To wszystko.
Przed nim, na połupanym laminacie leżał dziennik lekcyjny oprawny w tekturę, z której osypywały się włókna. Zdmuchnął je na podłogę jak rój posłusznych owadów. Chętnie zaznajomiłby się bliżej z historią laminatu, służącego za podparcie jego opadającym rękom. Chciałby się dowiedzieć, co porabiał ten kawał płyty zlepionej z odpadków organicznych, zanim wziął udział w nasączaniu pustych głów jadem wiedzy. Nie chodziło bynajmniej o zaspokojenie pustej ciekawości; Skrzeczowąs nie był ciekawy. Chciał tylko konfrontacji absolutnej prawdy - z własną jej rekonstrukcją. Chociaż, prawdę mówiąc, i to niewiele go obchodziło. Otaczające go rekwizyty podobne były do ludzi: wystarczyło raz popatrzeć, by wiedzieć o nich wszystko. Przeszłość okładek dziennika wydawała się równie nieciekawa, ich ojcem i matką były także odpadki, może tylko innego rodzaju, wymieszane z lepiszczem organicznym. Rzeczy, podobnie jak ludzie, rodzą się z przeznaczeniem do powolnego obumierania, a ich historia jest równie jałowa i nieciekawa jak życie. Znowu zdmuchnął na podłogę trochę tekturowych kłaczków. Dziś był dzień złotych myśli. Doświadczając wielkiej wspólnoty ludzi i rzeczy, Skrzeczowąs z czułością rozmyślał o krześle, stole i dzienniku. Przepełniała go miłość do trojga kulawych przedmiotów. Tyle ich łączyło... Ta szkoła, ten świat, ten sam element ustawicznej degradacji w życiorysie.
- Czytaj - powtórzył bezbarwnym głosem.
Chłopiec, do którego skierował polecenie, najmniejszą oznaką nie dał po sobie poznać, że się nim przejął. Brudny, obdarty, stał z głową zwróconą w bok i wpatrywał się tępo w jemu tylko objawiony obiekt, wiszący przed nim w powietrzu. Na ławce, równie brudnej i obskurnej, leżał strzęp papieru zapisany wielkimi literami. Wszystkie te litery na wszelki wypadek widniały na tablicy. Zmagania z analfabetyzmem trwały tu kolejny sezon i nic nie wskazywało na ich rychłe zakończenie.
Iluzja. Gra. Umowa. A temu nagle zachciało się migać.
Grymasić. Manifestować, że nawet najprostsza ze szkolnych ról - klasowego idioty, tumana najtępszego z tępych - przestała budzić jego zainteresowanie.
Skrzeczowąs uśmiechnął się do chłopca z sympatią. Podszedł do niego, przemawiając łagodnie, jak do zwierzątka. Chłopak skulił się odruchowo, choć Skrzeczowąs znany był z tego, że bił rzadko. Za to jego flesze były absolutnie zaskakujące; potrafił strzelić w pysk bez powodu, z uśmiechem na twarzy, co sprawiało, że wzbudzał strach niemal demoniczny. Ale teraz łapa belfra wsparła się tylko łagodnie na chudym barku nieuka, klepnęła go kilka razy, po czym wykonała ruch, jakby chciała przytulić to ludzkie szczenię. Moment zawstydzenia dla nich obu -ręka opadła przed twarzą chłopca, uchwyciła papier i uniosła go wzwyż.
- Kiedyś może się zdarzyć, że od umiejętności czytania lub pisania zależeć będzie wasze życie - rzekł z emfazą i natychmiast ogarnęła go fala rozbawienia. Wystarczyło spojrzeć w ich puste twarzyczki, w kpiące oczy, umykające przed jego wzrokiem, żeby nie dać mu wyczytać, co naprawdę o nim sądzą. Tym razem zasunął wyjątkowo abstrakcyjnie. Kilkoro oczu dopiero po paru sekundach rozszerzyło się z niedowierzaniem, a sen pierzchnął z nich zdecydowanie. Wystawienie sobie sytuacji, gdy od odcyfrowywania tych robaczków, w które z takim mozołem zaklęta została mowa ludzi, zależeć będzie cokolwiek, stanowczo przerastało ich zdolność fantazjowania. A już życie... no, no. Ci malcy byli na swój sposób dorośli, przedwczesna dojrzałość przebijała czasem z ich ruchów, rozmów, reakcji, rzadko uśmiechniętych twarzy. Więc według tego kawalarza życie można osłonić kawałkiem gazety? -zdawały się pytać ich spojrzenia.
- Dawno temu pewien człowiek otrzymał do wykonania szczególne zadanie. Powierzono mu list, aby dostarczył go pewnej osobie. Musiał obiecać, że nie będzie próbował zajrzeć do koperty, ale po drodze nie mógł przezwyciężyć ciekawości. Otworzył list i przeczytał go - przerwał dla uzyskania mocniejszego efektu, a także by dać dzieciom czas na pomyślenie. Wczuły się w rolę posłańca, kto-ry przechytrzył nadawcę listu, i na ich twarzyczkach odmalowała się aprobata. Skrzeczowąs wiedział już, że wybrał zły przykład, lecz musiał brnąć dalej. - W liście było napisane, że posłaniec, ten, który dostarczy list, jest bardzo niebezpieczny i należy go zgładzić. Gdyby więc nie umiał czytać, zostałby zabity.
Albo gdyby dotrzymał słowa, pomyślał.
- Co to znaczy: zgładzić? - zapytał ktoś z kąta.
- Zabić, zlikwidować.
- A powierzono?
- Powierzyć znaczy dać na przechowanie, pod opiekę.
Głucha cisza świadczyła, że nie zrozumieli. Morał bajeczki nie dotarł zupełnie, nadzieje na reanimowanie go były nikłe.
- Można powierzyć rzecz, osobę albo tajemnicę. Oddać ją na przechowanie albo pod opiekę komuś zaufanemu. Po pewnym czasie można tę rzecz odebrać i znowu mieć u siebie w domu.
- Ale po co to robić? Po co tak dawać i odbierać? Żeby się jej pozbyć? Pozwolić sobie ją ukraść? To już lepiej ją wyrzucić.
Ich śmiechy. Dorosłość. Wyższość. Wiedzą lepiej.
- A co to znaczy: zaufanemu?
Mieli rzadkie momenty otwarcia - jak kwiaty wzrastające w wyjątkowo surowych warunkach. Zawsze wtedy jednoczyli się przeciw niemu, przeciw temu, co próbował im wmówić. Ich niezliczone wątpliwości, dotyczące spraw najoczywistszych, sprawiały, że musiał wchodzić w gąszcz dygresji, wyjaśnień, którym nie było końca. Problem główny umykał, a kiedy Skrzeczowąs starał się do niego wracać, spostrzegał, że ich zainteresowanie wygasło.
- Dobrze - powiedział Skrzeczowąs. - Wracamy do tematu lekcji. W takim razie ty przeczytaj - podał kartkę z wierszykiem prowodyrowi klasy, Murzynkowi o imieniu Polifem. Ten wziął ją w pulchne łapki, przebiegł tekst oczami i płynnie, bez pośpiechu przeczytał:
Kot byt słaby, mały, najeżony.
Psy go opadły tuż, tuż pod balkonem.
Kot na balkon, a Cembał wprost na psy go strąca.
Na szczęście lecącego złapała służąca
i mówi z oburzeniem do patrzących dzieci:
- Gdyby to spadał Cembał, niechby sobie leciał.
- Kto potrafi opowiedzieć to zdarzenie własnymi słowami? - zaryzykował Skrzeczowąs. Milczeli solidarnie, dystansując się od jego pedagogicznych machinacji. Wobec tego zajął się objaśnianiem co trudniejszych słów, cierpliwie, jak na lekcji obcego języka. Kiedy uznał, że słowa ani zwroty nie powinny budzić wątpliwości, jeszcze raz odczytał wierszyk.
- Co tam? - podniósł głowę. Kilkoro uczniów poszepty-wało z przejęciem.
- Cembał - powiedział jeden z chłopców. Momentalnie pozostałe głowy zwróciły się ku Skrzeczowąsowi.
Skrzeczowąs nie rozumiał, czego od niego chcą.
- Cembał. Ten, co strącał kota - powtórzył chłopiec. -Kto to był? Hoam? - wyszeptał prawie bezgłośnie.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Bo miał balkon. Oni zawsze mają balkony. Czasem spychają z nich kogoś na bruk. Jak spychają ludzi, to mogą i koty, nie?
- Kto wam nagadał takich głupstw? - Skrzeczowąs słyszał, że podobne wypadki zdarzały się, ale przypisywano je strefowym. - Cembał z tego wiersza jest chłopcem podobnym do każdego z was.
- Ale ja nie mam balkonu! - pisnął jakiś głos.
- Widzicie, ten wiersz powstał w dawnych czasach, kiedy wielu ludzi miało własne balkony.
- A ja, gdybym żyła w tych dawnych czasach, też miałabym swój balkon?
- No... Raczej nie... Ale mieliby twoi rodzice. Mieszkałabyś z rodzicami w wieżowcu, w jasnych pokojach, a przez okna widać by było niebo. Co wieczór wychodzilibyście na balkon, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Klasa zastygła w bezruchu, chłonąc tę groźną wizję.
- Ale Cembał - upominał się chłopiec. - Dlaczego Cembał? Co to w ogóle jest: Cembał?
- To imię chłopca. Tak się nazywał. Pan Krzywonos nie mówił wam o imionach? Ja nazywam się Skrzeczo-wąs, a pan Krzywonos - Krzywonos. Takie są nasze imiona. A temu chłopcu było na imię Cembał.
- Dobrze - nie ustępował uczeń - dlaczego więc ja nie mam imienia?
- W dawnych czasach, kiedy napisano ten wiersz, ludzie nie przywiązywali takiego znaczenia do imion jak dziś. Każde dziecko otrzymywało jedno albo nawet kilka imion, takich samych na całe życie. Dzisiaj na imię trzeba zapracować, otrzymuje się je za zasługi w bardzo uroczystych okolicznościach, a nadanie imienia jest wielkim wydarzeniem w życiu każdego człowieka. Pierwsze imię dostaniecie, kiedy będziecie dorosłe, a każde następne -w nagrodę za pracę i wzorowe zachowanie.
- W takim razie dlaczego Polifem ma imię, a ja nie? Przecież nie jest dorosły.
- Bo Polifem jest prowodyrem klasy i ma czarną skórę. Bo jego ojciec ma czarną skórę. Jest to gwarancja, że będzie dobrze pracował i należycie się zachowywał, więc można dać mu imię już teraz.
Dzieci patrzyły na pucułowatego Murzynka z zazdrością, ale bez wrogości. Rozległy się poszeptywania.
- Spokój! - huknął Skrzeczowąs. - Jeszcze raz odczytam wiersz. „Kot był słaby, mały, najeżony..." Co tam znowu?
- Kot - powiedziało jedno z dzieci. - Co to właściwie za zwierzę? Czy kot to dziecko psa? On mówi...
- Koty jedzą ludzi! - pisnął bohatersko jakiś malec.
- Przenoszą choroby!
- Są fałszywe! Udają przyjaciela człowieka, żeby go potem zjeść. To dlatego psy go tak goniły!
- Chwileczkę. Musimy to zaraz wyjaśnić. Kto z was na własne oczy widział kota?
Podniosła się jedna ręka.
- To było w nocy. Mieszkałem wtedy w piwnicy. Słyszałem takie szuranie w kącie, ale bałem się zawołać ze strachu. Potem zasnąłem i czułem, jak coś mnie gryzie w nogę. Krzyknąłem, a wtedy tata uderzył kijem obok mnie. Zapalił gazetę i rzucił pod ścianę, i wtedy zobaczyłem tego kota. Był olbrzymi, taki... Nie, o taki. Tata go zabił, ale inne uciekły.
- Tata ci powiedział, że koty was napadły?
- No nie, ale... ja tak myślę. To były koty, a tata jednego zatłukł. Rano daliśmy go znajomym, a oni ugotowali z niego zupę.
Skrzeczowąs powlókł się na miejsce obok tablicy, usiadł ostrożnie i przyjrzał się swoim ubielonym palcom. Kreda wżarła się głęboko w linie papilarne; Skrzeczowąs gapił się z niedowierzaniem w labirynty białych kanalików.
- To były szczury - rzekł. - Szczury. Na pewno. Koty nie zachowują się w ten sposób. Koty są szlachetne. Żyją w wielkiej przyjaźni z człowiekiem.
Stanął przy tablicy, próbując naszkicować kota i obok -dla porównania - szczura. Kreda odznaczała się słabo na zmatowiałej, nie pamiętającej wody powierzchni, a liczne wżery dodatkowo utrudniały zadanie. Klnąc wrodzony brak zdolności plastycznych, Skrzeczowąs smarował jakieś maszkary, ścierał je błyskawicznie, próbował od początku i znowu ścierał; chmura białego kurzu unosiła się wokół niego, szczypało go pod powiekami - od złości, a może od sproszkowanej kredy, ale nie dawał za wygraną. Klasa śledziła jego wysiłki z powątpiewaniem, dopingując do dalszych starań. Trzeba walczyć o każdego kota, tłukło mu się we łbie, o każdego, bo to znaczy walczyć0 normalność świata, tego jedynego oślepionego i ogłuszonego przyjaciela. Albo to można przewidzieć, po ilu kotach nastąpi kolejne tąpnięcie, a człowiekowi przyjdzie żyć pod czerwonym niebem, z czterema słońcami nad głową? Dlatego trzeba bić się o każdego kota, nie wolno lekkomyślnie podarować ani jednego i nie wolno zwlekać w tej walce, wmawiać sobie: zacznijmy od jutra, a dziś jeszcze niech trwają wszechstronne przygotowania, śpijmy, nabierajmy siły. Nie! Ani jednego kota więcej, bo życie człowieka, tu, w Europie-7, mierzy się w kotach i dopóki koty biegają po ulicach, jesteśmy względnie bezpieczni. Koty są widomym znakiem, że jeszcze nie wszystko stracone, po kotach przyjdzie kolej na nas. Już przyszła. Dlatego...
Kreda pryskała pod naciskiem. Zaniósł się kaszlem1 w połowie kolejnego wariantu kota zrezygnował. Po razostatni machnął ścierką, odwrócił się i oświadczył bohatersko:- Nie umiem rysować. Jeśli znajdę obrazki albo fotografie przedstawiające koty, jutro wam je pokażę.
Uczniowie z należytą powagą przyjęli tę deklarację. Ich milczenie świadczyło jednak dobitnie, że nie wierzą ani jednemu słowu Skrzeczowąsa. Wiedzieli swoje, życie było ich najlepszym nauczycielem, tam wszystko było konkretne, natychmiast sprawdzalne - nie jak bajędy, które oferował im ten lekkoduch. I obietnice bez pokrycia... Zmuszał ich do przyjmowania na wiarę tego ple-ple, owszem, czynili to, częściowo ze strachu, częściowo w ramach konwencji zobowiązującej do zachowania ról - ale dlaczego tak się zaperzał? Gdy po tylu chybionych próbach zaczynał znowu starą śpiewkę, słuchali jego gderania z konsternacją i dezaprobatą.
- Ja wiem, dlaczego psy chciały złapać tego kota -prowodyr klasy, Polifem, pospieszył Skrzeczowąsowi z odsieczą. - Wzięły go po prostu za szczura.
- Dobra - rzekł z rezygnacją edukator. - Psy mają słaby wzrok i często nie wiedzą dokładnie, za czym gonią. Biegnąc jak najszybciej, usiłują zbliżyć się na tyle, żeby to rozpoznać, a wyglądają wtedy bardzo niebezpiecznie. Nawet gdy nie mają złych zamiarów. Każde żywe stworzenie na widok pędzącego psa umiera z trwogi i pierzcha ile tchu, więc nie dziwcie się małemu kotkowi.
Co ja wygaduję, pomyślał.
- Pan żartuje - wypalił chłopak z dalszych ławek. Uśmiechał się do Skrzeczowąsa jasnymi oczami, otwierając się przed nim jak przed kumplem. - No jasne. Mój wujek też tak potrafi żartować.
- To idź do wujka - powiedział opryskliwie. Promień światła w niebieskich oczach zgasł, Skrzeczowąs zrozumiał, że popełnił zbrodnię. Wszechobecna szarość objęła jego głowę ze stanowczością nagrobka.
Klasie niespodziewanie spodobała się ta odżywka. Rozległo się kilka śmiechów.
Zupełnie niespodziewanie wstała rozczochrana dziewczynka.
- Psy chciały zjeść kotka, bo były bardzo głodne. Chcia-ły go rozszarpać - oświadczyła z powagą - tak jak moją siostrzyczkę. Aten chłopiec... Cembał... spychał go, żeby tego... żeby one go pożarły.
- Jasne, też tak myślę. Zostawmy na razie w spokoju psy i kota, a zajmijmy się chłopcem. Osądźcie: czy Cembał zachował się właściwie? Czy dobrze postąpił?
- Bardzo dobrze - odezwało się kilka głosów jednocześnie. - Pan Krzywonos mówił, że dać głodnemu jedzenie to dobry postępek.
- A gdyby tak ciebie - Skrzeczowąs pochylił się przez stół w stronę najbardziej zagorzałego zwolennika tej tezy - zepchnąć z balkonu prosto w paszcze wygłodniałych psów - cieszyłbyś się, prawda? Przyjemnie poczuć, jak psie zęby wbijają ci się w tyłek!
- Nie - odparł chłopak zdecydowanie - to jest słaby powód do radości, być czyimś jedzeniem. Trzeba tego unikać za wszelką cenę. Cała sztuka polega właśnie na tym, żeby nigdy nie być tym kotkiem.
- Wspaniale. No to posłuchajcie, co ja o tym myślę. Cembał postąpił haniebnie, w sposób niegodny człowieka. Należy bronić słabszych, a nie rzucać ich na pastwę silniejszego. Rozumiecie? Cembał zepchnął słabe stworzenie z balkonu, zamiast udzielić mu pomocy. Na szczęście dobra służąca nie dopuściła do tragedii. Która z osób w tym wierszu: Cembał czy służąca - wydaje się wam godna naśladowania? Z którą chętniej zaprzyjaźniłybyście się, dzieci?
W tej kwestii zdania były podzielone.
- Wydaje mi się, że ta służąca była mądra i dobra. To nieznośnego Cembała powinno się zepchnąć z balkonu na pożarcie psom, z kotka natomiast przyrządzić zupę dla głodnych dzieci, które tam czekały. To byłoby najlepsze rozwiązanie - podsumował prowodyr klasy.
- Ty idioto! - Skrzeczowąs rzucił się w jego kierunku. Pyzata buzia Murzynka poszarzała. Skrzeczowąs nie zdążył go jednak dopaść, gdyż w drzwiach stanął czarnoskóry mężczyzna o siwiejących skroniach. Głów-dyr Wodolej, jak zawsze na miejscu. Na jego widok Skrzeczowąs zatrzymał się, otrzepując machinalnie chałat. Dzieci powoli podnosiły się z ławek.
Głów-dyr pokiwał głową w zamyśleniu.
- Pięknie, pięknie, kolego - powiedział powoli. Zwracając się do prowodyra: - Chciał cię uderzyć? Mów, nie bój się.
- N-nie wiem - plątał się Polifem. - Chyba tak.
- Pójdzie pan ze mną, kolego. - Przywarł do edukato-ra i wspiąwszy się na palce, strofował zajadle jego ucho:- Pańskie nerwy, zdaje się, są w opłakanym stanie. Powinien pan trochę odpocząć. Dlaczego tasiemka blokady rozwiązana? Ostrzegałem pana przecież tyle razy! - Opadł na pięty. - Uczniowie, zrobimy teraz krótką przerwę. Zaraz do was zawita pan doc-dyr Kutafon, który będzie kontynuował lekcję. Wesół dzień, uczniowie.
- Wesół dzień, panie dyrze! - odpowiedziała klasa chórem.
Gabinet głów-dyra Wodoleja, jedyna chyba kolorowa szybka w tej ruderze, z której wyniosły się nawet pająki, zawsze sprawiał na Skrzeczowąsie pozytywne wrażenie. Na czystej podłodze leżał dywanik nieokreślonego koloru, a pod ścianą pysznił się ni to kredens, ni szafka. Na specjalnej podstawce bielało gipsowe popiersie Hebro Bresti-czkera, a mniej więcej o metr w prawo wisiał portret Hebro Bresticzkera w pełnej krasie. Kiedy wzrok Skrzeczo-wąsa przywykł do ciemnej barwy światła, półki za szybkami miodowego koloru zapełniły się grzbietami książek. Był to oczywiście komplet dzieł Hebro Bresticzkera, wydanie dla pedagogów, ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień oświatowych. Zgrabne biurko z krzesłami po obu stronach dopełniało całości wyposażenia; przez moment Skrzeczowąs pozwolił sobie na obrazoburczą myśl, że meble z gabinetu głów-dyra wyciosał osobiście Hebro Bre-sticzker, który był także, jak powszechnie wiadomo, wyśmienitym stolarzem.
- Przyjemnie tu u pana. Podoba mi się pański gabinet. Urządził go pan wykwintnie i ze smakiem.
Wodolej znieruchomiał i patrzył na niego ze zdumieniem.
- Na przykład te światła - pokazał ręką Skrzeczowąs- stwarzają atmosferę spokoju i zaufania. Naprawdę włożył pan wiele inwencji w to pomieszczenie. Można powie-dzieć, że nosi ono wyraźne piętno pana bogatej osobowości. - Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś niezorientowany może odebrać te peany jako zakamuflowaną kpinę, więc znacznie mniej pewnie dodał: - Styl to człowiek, prawda?
- Zupełnie nie pojmuję, o co panu chodzi - przerwał mu opryskliwie Wodolej. - Zastałem to wszystko. Zainstalowali to jacyś ludzie na długo przede mną. I po co pan tyle gada? Jeśli sądzi pan, że tym słowotokiem odwróci pan wyrok, to jest pan w grubym błędzie.
- Ależ panie głów-dyrze... - wyszeptał Skrzeczowąs pobielałymi wargami. Grubiaństwo Wodoleja uderzyło go jak obuchem. - Jaki wyrok?
Wodolej wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, jakby coś ważył w myślach.
- Tak mi się tylko powiedziało. Źle się wyraziłem, po prostu. Nerwy, bez przerwy nerwy... Niech pan nigdy nie zgadza się na objęcie posady głów-dyra, nawet gdyby panu proponowali złote góry - prychnął krótko, zaraz się zmitygował, jeszcze raz prychnął. - Ale czemu pan nie siada? - Usiedli. - Pan wie, że pana lubię, kolego Skrzeczowąs. Czemu pan mi robi takie rzeczy? Dałem panu co mogłem: pracę, regularne przydziały, zarobki...
Skrzeczowąs skrzywił się.
- Wiem: kiepskie. Wszyscy zarabiamy marnie. Euro-pa-7 nie ma tylu funduszy, by płacić nam jak należy. Ale po co się skarżyć? Co to da? A czy my zawsze jesteśmy w porządku? Czy zawsze zasługujemy choćby na te kilkanaście talonów? Ja wiem: zarobki takie, że nie starcza do jutra. Ale zawsze jakieś. Lepsze tyle niż nic. - Odchrząknął, chyba ze wzruszenia, by po chwili gładko mknąć starą koleiną. - Ja zainwestowałem w pana, pan odpłacił mi arogancją i czarną niewdzięcznością. Zamiast jak najdokładniej realizować program, pan bez przerwy uprawiał eksperymenty - takie, siakie, owakie. Byle tylko mącić w młodych główkach. Dotąd chroniłem pana jak mogłem. Cholera jasna, co panu szkodziło siedzieć jak mysz pod miotłą i pracować na dobrą opinię u przełożonych? Za dwa, trzy lata dostałby pan nowe imię, podwyżkę - a tak, co?
Było w jego głosie tyle goryczy, że Skrzeczowąs nie podjął próby obrony.
- Jednego zabierają do strefy, drugi sam się wystawia na odstrzał, a ja, oczywiście, mam meldować w sprawozdaniach, że skuteczność edukacji bez przerwy rośnie. I kim, proszę ja was, mam realizować zadania na froncie oświatowym, zdobywać dla Przewodnika i Braci Starszych nowe pokolenie? Przecież jak tak dalej pójdzie, to zwykły wykonawca nie będzie umiał przeczytać transparentów ani haseł o pomocy Braci! Do tego doszło! Już dziś ponad połowa zatrudnionych nie potrafi się podpisać na listach przydziałów, a trzy czwarte uznaje przeczytanie gazety za zadanie ponad siły. Wymowa faktów jest straszna - ale co to pana właściwie obchodzi? Nie mógł pan przynajmniej znaleźć trochę względów dla Polifema?
- Dlaczego ojciec posyła go do szkoły dla białych? Chyba wie, że poziom nauczania nie jest tu wysoki.
- Poziom nauczania zależy od nas, proszę to sobie zapamiętać. Ojciec Polifema to oryginał, ubrdał sobie, że syn, zaczynając edukację od nizin społecznych, lepiej pozna życie. Mógłby pan mieć w nim protektora... W pańskiej sytuacji to nie do pogardzenia.
- Nie rozumiem.
- Wczoraj otrzymaliśmy listę wezwanych na weryfikację. Jest na niej, niestety, pańskie nazwisko. No, niechże się pan tak nie martwi, jeszcze nie wszystko stracone.
- Komisje rzadko wydają pozytywne werdykty. Chyba nie słyszałem o takim przypadku.
- Mało pan słyszał. Pańska sytuacja jest trudna, ale nie beznadziejna. Nie załamujmy rąk. Komisje składają się z najlepszych fachowców i analizują każdą sprawę nadzwyczaj skrupulatnie. Tylko błagam pana: żadnych demonstracji. Ja, głów-dyr tej placówki, tej samotnej wyspy na morzu nieuctwa, proszę pana i błagam: niech pan będzie rozsądny. W przeciwnym razie zgnoją pana. Słyszy pan? Zgnoją! I wróci pan na śmietnik! - Chwycił za klapy chałatu Skrzeczowąsa i miął je w afekcie. Spostrzegł to, puścił chałat i rzekł zmienionym tonem: - Odebrał pan dzisiejszy przydział?
- Nie. Przydziały rozdziela się przecież po zakończeniu zajęć.
- Tak, tak. Po zakończeniu. Właściwie nie powinien pan dzisiaj dostać, ale niech tam. Tu pokwitować - mruknął, szeleszcząc porubrykowanym papierem. Następnie wyjął z biurka wagę szalkową, kazał Skrzeczowąsowi potrzymać za hak, wydobył półkilowy odważnik i łopatkę ze stylobitu, wreszcie otworzył dolne drzwi szafkokredensu. Znajdował się tam blok szarego kitu, z którego głów-dyr odwalił spory kawał. Dokładał ciasta, aż szale się zrównały. Skrzeczowąs dolepił okruchy do bryły, oklepał ze wszystkich stron i schował ciasto do wyjętego z kieszeni foliowego worka. Każdy wykonawca nosił przy sobie taką folię, po której można było rozpoznać jego kategorię równie dobrze jak po ubiorze. Jeśli folię sprzedał - starał się o kawał gazety, papieru, rzadziej płótna.
- Kwituj pan - przypomniał Wodolej.
Kto miał dostęp do ognia, mógł ciasto upiec, ale większość zatrudnionych zjadała je na surowo. Niekiedy -w wyraźnej potrzebie - wymieniano ciasto na inne dobra. W najlepszej sytuacji byli ci, którzy otrzymywali przydziały z kilku źródeł: nie brakowało im żarcia ani talonów. I oto Skrzeczowąs miał opuścić faworyzowane szeregi wykonawców, objętych przydziałami. Na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Paskudne poranne przeczucie potwierdziło się.
Miasto o tej porze otrząsało się z poranno-południowe-go marazmu. Na brudnych, zawalonych odpadkami trotu-arach nogi ślizgały się jak po lodzie. Jakiś facet leżał we własnych rzygowinach, gmerając niemrawo rękami wokół ust i rozcierając sobie kleistą maź po twarzy. Ludzie mijali go obojętnie. Dalej kobieta z dzieckiem siedziała na podścielonych gazetach, kiwając się monotonnie i ściskając w wyciągniętej ręce dwa albo trzy talony o najniższym nominale. Dziecko zdawało się spać. Skrzeczowąs nama-cał w kieszeni folię z ciastem - zawahał się, a potem wyminął kobietę. Od dziś oboje należeli do tego samego rodzaju miejskiej fauny; dlaczego miał się z nią dzielić? Kończył się czas sentymentów, zaczynał czas bezwzględnej walki o byt.
W drugiej kieszeni palce muskały gładkie pudełko re-negackich papierosów za trzy czwarte miesięcznego przydziału talonów. Z tym także trzeba będzie się rozstać. Zniknie z miasta dobroduszny archanioł, rozdający cukierki, papierosy i ciasto. Myris nie będzie więcej narzekać na jego rozrzutność i głupotę. Myris... Ostre wrzeciono rozwibrowało się gdzieś w jego głowie. Nie zdąży kupić jej obiecanych prezentów, tak samo jak nie zdąży zastosować nowo obmyślanego sposobu rozdawania papierosów. Gdyby podchodzić do pojedynczych osób, można by chyba uniknąć podejrzliwości, jaka natychmiast rodzi się wewnątrz większej grupy. Częstować nie z oryginalnego pudełka - taka demonstracja jest jak czerwone światło na placu, ale - to było sedno pomysłu - z etui na wieczne pióro. Do tego odpowiednia nawijka: - Zapali pan renegata? Trzeba wiedzieć, czym się trują wrogowie. - Porozumiewawcze mrugnięcie oka, uśmiech. I zaraz odejść, nie dać powodów do podejrzeń o prowokację ani interesowność.
Powinienem trzymać się tej roboty, osądził. Bez niej moje możliwości czynienia dobra spadają do zera. Ale to się musiało tak skończyć. Taki finał był do przewidzenia. I nie jednorazowy wyskok go spowodował, ale całokształt. Śmieszne słowo, szedł delektując się tym określeniem. Za co cię wywalili? A, drobiazg, za całokształt. Papierosy trzeba będzie odsprzedać ze stratą - na jak długo starczy odzyskanych w ten sposób talonów? Czy przydziały Myris wystarczą, aby utrzymać ich oboje? Co będzie z mieszkaniem? A może wrócić i prosić głów-dyra o zmiłowanie? Skrzeczowąs doszedł do wniosku, że nie wahałby się ani pół sekundy, gdyby nie pewność, że od Wodoleja nic tu nie zależało.
PRACA ZNACZY ŻYCIE, przeczytał na zwisającym strzępie transparentu. Najbardziej odpowiedni moment, aby naga prawda tych słów przebiła się do tonącego w kwiatach mózgu edukatora.
Smocze ślepia. Owieczki
Eomir Esterhazy, spedytor z ciężkiego transportowca „Hungaria", spoglądał z wnętrza szklanego kiosku w sześciometrową przepaść. Wyglądał jak owad zatopiony w kropli żółtego bursztynu, a kropla wyglądała jak klejnot na ciemnej piersi olbrzyma. Z zewnątrz do kabiny nie przedostawały się żadne dźwięki, tak że plątanina kształtów w przepaści pogłębiała tylko wrażenie niemego filmu. Zmierzch zapadł nagle, bez ostrzeżenia, jakby chciał zaskoczyć cały tutejszy świat w ramach nie znanej nikomu rozgrywki. Od razu włączyło się kilkadziesiąt punktowych źródeł światła z wyposażenia „Hungarii", niepotrzebnych co prawda automatom, ale podtrzymujących kruchy komfort człowieka. Plac, zalany potokami światła, kojarzył się spedytorowi z polem bitwy, na którym trwa gorączkowe przegrupowanie sił przed porannym nieuniknionym starciem. Klocki kontenerów na wysięgnikach rzucały długie cienie, formując się w zgrabne oddziały. Dopiero później wpadło mu do głowy, że obserwuje nie manewry wojenne, ale parę smoków dogrywających partię szachów w towarzystwie kibicujących pobratymców. Smoki przyświecały sobie oczami i Esterhazy próbował określić dla zabawy, ile smoków zgromadziło się wokół planszy - przy założeniu, że każdy ma trzy głowy, a w każdej głowie dwoje gorejących ślepi.
Ta dziecinada, fakt, że jej uległ, mogła świadczyć o po-prawie jego stanu psychicznego. Przestał się bać, kurczowo, całym ciałem odbierać wrogość świata poza granicą szklanej kropli. Ciemność wessała strach i to, co przedtem wywierało przytłaczające wrażenie, nabrało charakteru wesołego miasteczka. Znamienne skojarzenia: od koszarowego dziedzińca, gdzie karne szeregi w milczeniu gotują się na rzeź - do bajki z dobrodusznymi smokami grającymi w szachy. Esterhazy poweselał i zaraz z powrotem zrzedła mu mina: obie wizje zawierały w podtekście walkę, element konfrontacji, za pierwszym razem bardziej ewidentny, za drugim - zakamuflowany. Uświadomił sobie, że jego nerwy są napięte do granic ostateczności.
Nisko, obok platformy, po której gładko spływały na plac kontenery, stał najbliższy z jednorękich strażników Hoam. W blasku reflektorów wyglądał jak uosobienie poczciwości, podobny do kawalarza, który przebrał się za niedźwiedzia i teraz, straciwszy kontakt z resztą hałaśliwej kompanii, bez której jego wygłup tracił sens, rozglądał się po placu z nadzieją, że lada chwila zagubieni wesołkowie go odnajdą. Wystarczyło jednak kilka minut, lekka zmiana oświetlenia, a komediant przeistaczał się w ociosany pień wbity w ziemię — świadectwo osobliwego kultu. Dla powodów znanych tylko obcym bóstwom pień został okręcony futrem o długich, zmierzwionych kudłach. Z tułowia wyrastał bez pośrednictwa szyi szeroki łeb, a dwa talerzykowate wyrostki po obu bokach jako żywo nasuwały skojarzenie uszu. Z tyłu łba sterczał stożkowaty wylot - wypisz, wymaluj pysk, paszcza albo psia morda. Ale Esterhazy wiedział, że ważniejsze zmysły osobnika Hoam mieszczą się po obłej stronie łba, gdzie gładko leżące futro absolutnie nie daje powodów do takich podejrzeń.
Powtórzywszy sobie kilkakroć w myśli tę podstawową prawdę, której kłamały oczy, Esterhazy znowu poczuł się nieswojo. Stwór spoglądał na niego bezoką wypukłością, całkowicie nieruchomy. W ten sposób łowca obserwuje ptaka na gałęzi, przemknęło dyspozytorowi przez głowę. Nigdy wprawdzie nie widział prawdziwego ptaka, prawdziwych drzew ani polowania, a jednak był dziwnie pe-wien trafności tej analogii, odczuwał jakieś upiorne zadowolenie, że tak dokładnie zdołał sobie przełożyć tę sytuację. Ptak na gałęzi - a myśliwy traktował go jako rzecz absolutnie dostępną, zależną wyłącznie od jego kaprysu czy celnego oka. Chwilowo pochłaniają go ważniejsze sprawy, nie chce mu się wyciągać dubeltówki, może respektuje okres ochronny albo dla relaksu wsłuchuje się w głosy lasu. Tego wieczoru Esterhazy był względnie bezpieczny, ale przecież las nie jest tak wielki jak życie długie, los nieraz jeszcze skrzyżuje ich drogi. I Esterhazemu wydało się, że rozumie, dlaczego z całego nadzoru wybrano właśnie jego, nowicjusza, zlecając kontrolę czegoś, co wcale jej nie wymagało: sprawnych automatów wy- i załadowczych. Podstawiając go pod same nochale, ślepia i ryje niewzruszonych Hoam, Konsorcjum chciało go uodpornić, oblec w zbroję, sprawić, by spocił się ze strachu i by ten strach stopniowo okiełznał. By kiedyś w sytuacji nie tak już luksusowej zdołał opanować odruch przerażenia na sam widok tych tępogłowych, kudłatych monstrów. Drugi strażnik Hoam tkwił kilkanaście metrów od pierwszego. Jego psi pysk zwrócony był dokładnie w tę samą stronę co poprzednika; nie bez trudu Esterhazy odszukał jeszcze dwóch i skonstatował, że także ich dziobia-ste potylice wycelowane są w ciemność, gdzie chyba nic interesującego się nie działo. A to by znaczyło, że bynajmniej nie dozorują transportu, nie sprawdzają, ile jest kontenerów, nie porównują z tabelami asortymentów - że wyładunek w ogóle mało ich obchodzi. Są tu, aby pilnować modułu transportowego „Hungarii" i na najmniejszy znak spoza horyzontu zamienią chętnie ten hektar gruntu w roztopione piekło, ani zważając, że najpierw pochłonie ono ich pluszowe jestestwa.
Właśnie to było najstraszniejsze: że instynkt samozachowawczy zdawał się krępować ich tyle co polne kamienie, co minerały wijące się żyłami w czeluściach planet. Długo przebijało się to spostrzeżenie do umysłów ludzi, nawykłych do świata, gdzie wszystko, od ameby po słonia, czepiało się kurczowo okruchów egzystencji. Istot rozumnych dotyczył ten zwyczaj bodaj w najwyższym sto-pniu: w zamian za parę sekund odroczenia wyroku skłonne były do daleko posuniętych ofiar z honoru, godności, lojalności. Minęły bezpowrotnie czasy herosów, w obliczu biologicznego zagrożenia etyka całych narodów szła w kąt. Ten mechanizm sprzyjał Hoam jak diabli, dopóki nie zrozumieliśmy, myślał Esterhazy, jak bardzo są od nas odmienni, nie tylko pod względem kształtu ciała czy liczby rak, że więcej nas dzieli niż łączy i że póki traktujemy ich jak innoplanetarne wcielenie samych siebie, to jakbyśmy popełniali powolne samobójstwo. Który to z prezydentów - Wrexler? Kazinsky? Seąuence? - jego słowa okazały się trwalsze niż nazwisko - otworzył nam oczy, radząc interpretować Hoam jako kamikadze, ale bardziej bezwzględnych. Dla wroga i dla siebie. Jeśli chcecie z nimi wygrać, grzmiał w mowie, którą znało każde dziecko Zjednoczonej Floty, musicie przewyższyć ich bezwzględnością i poświęceniem. Musicie stać się twardsi od kamienia i okrutniej-si od Boga. Nie ma we wszechświecie miejsca dla dawnego człowieka, człowiek łzawy, sentymentalny, miękki jak brzuch żaby umarł wraz z pojawieniem się Hoam. Jeśli przeżył - został zamieniony w niewolnika, w dwunożne zwierzę dostarczające rozrywki i mięsa. Więc wybierajcie: czy bluzgając przez skórę krwią, wypluwając płuca od niedotlenienia i żrąc własne fekalia pozostać człowiekiem, czy pełzać w kurzu i posoce pobratymców u stóp nowych panów. Wybierajcie, jak i ja wybrałem: krwawy pot, nienawiść i nadzieję na szybką śmierć.
Tak im wygarnął. Kilka miesięcy później już nie żył. Wtedy prezydenci zmieniali się często.
Ale w ludziach coś się odmieniło po tej reprymendzie. Obudził się w nich duch. Ktoś musiał otworzyć im oczy. Wiedzieli, że oprócz śmierci nie ma dla nich żadnego spełnienia - i bili się jak wściekli. Do ostatniego. I wtedy chyba nastąpił przełom.
Eomir nie pamiętał tych czasów. Inwazja Hoam na Ziemię, rozpoczęta w 2109 roku, trwała lat siedem i zakończyła się całkowitą klęską człowieka. Niedobitki ratowały się ucieczką w kosmos. Dołączyły do nich statki z baz księżycowych i marsjańskich oraz oddziały ze stacji orbi-talnych, nadspodziewanie bitne, które miały najwięcej czasu na oswojenie się z wrogiem. Reszta planety, pozbawiona osłony satelitarnej i wsparcia wahadłowców, stawiła krótki opór zakończony rzezią. Liczbę wymordowanych szacowano na dziesięć do czternastu miliardów. W porównaniu z nimi dziewiętnaście milionów ocalonych i rozproszonych po kosmosie wydawało się pyłkiem. Na nich miał spocząć cały ciężar dalszej walki.
Prapradziadek Eomira, Salomon Esterhazy, był jednym z bohaterów tej wojny. Jego relacje, w porę zarejestrowane na kasetach, stanowiły cenną pamiątkę rodzinną, a niebawem weszły do kanonu literackiego Floty. Jeszcze jako dziecko Eomir słuchał jego opowieści o szaleńczych rajdach i likwidowaniu hoamskich jednostek, o tym, jak pewnego dnia udało się im przejąć transport zamrożonych Hoam - żołnierzy albo osadników. Ożywiali ich po jednemu, a chirurdzy od razu brali na stół i rozcinali jak wieprze, póki nie dowiedzieli się z grubsza, z czego piekielne misie są zrobione i jak działają. I nikt nie miał wątpliwości, że tak należy, nie zostało krzty miejsca na miłosierdzie ani na rozterki, bo od braku sentymentów zależało przetrwanie cywilizacji, bo tak powiedział Wrex-ler, Kazinsky albo Seąuence, a poza tym było więcej niż pewne, że fachowcy Hoam w tym czasie podobnie preparują naszych, może twojego ojca, żonę albo siostrę, może córkę, pamiętasz, opuściłeś ją, kiedy miała sześć lat, mały, niebieskooki aniołek, po trzech latach kontraktu miałeś wrócić, chciałeś tylko zarobić dla niej trochę grosza, żeby żyło się jej łatwiej niż tobie, nosiłeś przy sobie jej zdjęcie, pokazywałeś kumplom i sam czerpałeś z niego siłę w trudnych momentach - a teraz ona tam, rozpłatana na półtusze, zwalona z innymi zwłokami do dołów, do gigantycznych rowów, na które pełznące powoli spychacze nagarniają zwały ziemi. Taki ostatni sen, takie zejście ze sceny być może przypadło twojej Kasi czy Karolince -i po jaką cholerę miałeś żyć dalej?
Tak wspominał Salomon Esterhazy: rozjeżdżali kosmos od Merkurego do Transplutona, a śmierć podążała za nimi ze swym białym welonem, którym nakrywała to żoł-nierzy Floty, to wojowników Hoam. Wojna miała się ku końcowi, część walczących została zdemobilizowana i wycofana na stałe do stoczni i badań naukowych, które zaowocowały prototypami nowych broni, nowymi rodzajami napędu, ściągniętymi z jednostek Hoam i po pewnym czasie znacznie ulepszonymi. Życie przestało polegać tylko na walce i nienawiści, na tym, by wysyłać do piekła jak najwięcej Hoam. Należało żyć dla pamięci, żeby wychować dzieci i z nich również uczynić żołnierzy bardziej bezwzględnych od kamikadze - a stratę Ziemi na rzecz Hoam jak najszybciej przeboleć. Pozostawał Mars, księżyce Jowisza, Saturna. Stałe bazy padały jednak łatwym łupem Hoam; przestrzeń okazała się lepszą kryjówką. I tak się ustaliło, mimo iż nikt nie podpisywał aktów kapitulacji ani rozejmu: ich pozostał układ Ziemia-Księżyc, a naszym lasem stały się miliardy kilometrów sześciennych próżni. Statki zamieniły się w latające miasta, fabryki i zbrojownie, i tak przetrwało do dziś.
- No, jak leci? - odezwał się szef całej operacji zwany Imbrykiem. Jego nalana gęba z wiechciem włosów na czubku głowy wypełniała cały ekran. - Jakieś niespodzianki?
- Żadnych - powiedział niechętnie Esterhazy. - Na razie wszystko w porządku. Właśnie skończyłem wyrzucać towar i przystępuję do załadunku. Zaczynam od cystern z wodą.
- Przebadane?
- Częściowo. Zostało jeszcze trochę.
- Jaki skład?
- Zwykła woda morska. - Esterhazy przesłał mu skład chemiczny i dalej przypatrywał się zmaganiom na placu. Kontenery z „Hungarii" stały w równych rzędach po jednej stronie; po drugiej, na wspornikach - pękate pojemniki Hoam, przypominające bomby albo batyskafy. Na oświetlonych wypukłościach niczym paciorki połyskiwały sznureczki nitów.
Automaty załadowcze przeformowały szyk i podjechały do kolumny cystern od tej strony, gdzie zespoły pomiarowe zakończyły już pracę. Suwnica z czujnikami okraczałakolejne gruchy, podnosiła kołpak, a najeżony czujnikami łeb zaglądał do środka. Niekiedy sonda z mocnym reflektorem zsuwała się do wody jak wąż - i wnętrze solidnej, z lekka zamazanej kopuły pojawiało się na ekranie. Esterhazy uważnie oglądał każdy cień i dawał zezwolenie na przejście do kolejnego walczaka. Na tle rozświetlonej czaszy, która w miarę odjazdu sondy wypełniała się ciemnością, pokazywały się wyniki analiz. Rejestrator robił ostatnie zdjęcia, kołpak opadał na zbiornik, złącze natychmiast otaczał metalowy pierścień, z którego tryskały ogniste igły. Imbryk też musiał obserwować przebieg procedury, bo nagle powiedział:- Coś mi się tu nie podoba. Te pokrywy.
- Pokrywy? Oglądają je na samym początku - uspokoił go Esterhazy. Uświadomił sobie, że ton głosu Imbryka był taki, jakby szef zwracał się do kogoś trzeciego. Do doktora? Ale doktor miał pełne ręce roboty, sprawy związane z załadunkiem nic a nic go nie obchodziły.
- No to do środka z tym towarzystwem - westchnął Imbryk po długiej chwili z taką miną, jakby na placu stały beczki prochu z przypalonymi lontami. Strażnicy Hoam trwali niewzruszenie na stanowiskach.
Esterhazy wydał dyspozycję; pierwsze obłe gruchy drgnęły i przesunęły się w kierunku kiosku dyspozytora. Kiedy przejechały pod nim i nic się nie stało, poczuł ulgę. Tak, handel z Hoam wymagał mocnych nerwów.
Kiedy wojna ustaje, między walczącymi zaczyna się szukanie okazji do wymiany towarowej. Takie są prawa życia. Zaledwie w dziesięć lat po zakończeniu starć, kiedy przez Ziemię przewaliła się rewolucja zamykająca Wielkie Błądzenie, a otwierająca raj Nowej Ery, na prowizoryczne lądowiska Hoam wyprawiały się wcale liczne jednostki Ploty. Z Ziemi zabierały głównie surowce i półfabrykaty: wzbogacone rudy, wodę morską, złom, rzadziej żywność. Korzystając z okazji, wysadzały szpiegów albo zabierały wykupionych jeńców, uczonych, artystów. W zamian pozostawiały maszyny, głównie budowlane, dźwigi, pompy, środki transportu, kombajny górnicze. Taka struktura wymiany w zasadzie utrzymała się do czasów Esterhazego.
Hoam traktowali te wizyty jako zło konieczne. Potrzebowali urządzeń mechanicznych, zwłaszcza od kiedy maszyna została uznana za jeden z reliktów i symboli Epoki Wielkiego Błądzenia. Umiejętnie podszczuwane tłumy w krótkim czasie rozprawiły się z mechanicznymi wyzyskiwaczami - i raptem okazało się, że nie ma kto pracować, liczyć, przewozić towarów. W ciągu ćwierćwiecza, licząc od rozpętania wojny, ludzkość cofnęła się o tysiąclecie. Z powodu wyginięcia większości gatunków zabrakło nawet siły zwierzęcej, którą by można wykorzystać. Prymitywny przemysł, oparty na pracy jednorękich robotników, zaspokajał głównie potrzeby zbrojeniowe. Mit o nieustannym zagrożeniu z góry, stworzony i podsycany przez propagandę, stał się jednym z fundamentów świadomości przeciętnego Ziemianina w owych latach.
O innych korzyściach Hoam z handlu z Flotą trudno powiedzieć coś pewnego. Na pewno bez entuzjazmu oddawali nieprzyjacielowi ziemskie dobra, gdyż raz po raz towar okazywał się niezupełnie tym, za co go brali naiwni kontrahenci. A to partia jarzyn okazywała się przemyślnie zatruta, a to ziarno skażone genetycznie - a ile razy trzeba było odrzucać cały ładunek w przestrzeń, by nie dopuścić do epidemii... Sprytnie zakamuflowane materiały wybuchowe powodowały uszkodzenia jednostek Floty. W odwet niszczono określoną liczbę obiektów Hoam, równano z ziemią bazy albo fabryki, wysyłając do nieba przeważnie Bogu ducha winnych ludzi, co propaganda sterowana przez Hoam wykorzystywała na swój sposób. O przyczynach ataku każdorazowo informowano przedstawicieli Hoam, stosunki ulegały zaostrzeniu, handel ustawał na pewien czas, ale zawsze dochodziło do nawiązania kontaktów na nowo. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że i maszyny dostarczane przez Flotę rzadko dobiegały okresów gwarancyjnych, nie tylko z powodu niewłaściwej obsługi.
Konsorcjum Handlowe DOLAR PAN było wynalazkiem stosunkowo niedawnym. Dowództwo Zjednoczonej Floty postanowiło zakazać podległym sobie jednostkom handlu na własną rękę. Najpierw doszło do wydzielenia na cowiększych statkach sekcji transportowych, lądujących na powierzchni Ziemi i przejmujących niebezpieczne ładunki, podczas gdy eskorta z palcami na cynglach czekała na orbicie. Każdy z ładowników był na wszelki wypadek zaminowany, przy czym odpalenie ładunków następowało na rozkaz zarówno załogi, jak eskorty. Zespoły specjalistów pracowały nad piętrowymi systemami zabezpieczeń statków, bez przerwy wynajdując w nich - nie bez pomocy Hoam - słabe ogniwa. Rywalizacja kontrahentów zastąpiła dawną, militarną.
Bezpośrednim powodem zmian organizacyjnych -oprócz konieczności wykonywania specjalistycznych badań towaru - były przedłużające się kwarantanny. Czasem i lat nie wystarczało dla uzyskania pewności, że u nikogo z personelu ładowników nie nastąpiło zarażenie wirusami o wyjątkowo długim okresie inkubacji. Z chwilą powstania Konsorcjum handel z Ziemią spadał na barki wyspecjalizowanych załóg, pozostających na własnym rozrachunku, izolowanych od reszty Floty. Na początek otrzymały trochę najstarszych, przeznaczonych do rychłej kasacji pojazdów - i w ten sposób Konsorcjum DOLAR PAN stało się faktem, a z biegiem czasu jakby pomostem między Flotą a Ziemią. Działało na własne ryzyko; jego wewnętrzną sprawą było zapewnienie towarów o odpowiedniej jakości, w pełni bezpiecznych dla zdrowia i życia. Ewentualne epidemie wśród swoich załóg Konsorcjum miało likwidować we własnym zakresie. Flota -oprócz opłat za dostawy - gwarantowała dopływ fachowców, a w uzasadnionych wypadkach - także wsparcie militarne.
Oczywiście tak radykalne posunięcia (bo jednocześnie doszło do powołania spółek górniczych i transportowych) nie przebiegały bezkonfliktowo. Na przykład krążownik „Kartagina" odrzucił ideę Konsorcjum, jak również odmówił pozostania we Flocie. Sztab Żniwny Floty, noszący taką nazwę jeszcze od czasów wojny, a grupujący dowódców ważniejszych jednostek, nieznaczną większością głosów zezwolił „Kartaginie" działać samodzielnie. Niestety, wkrótce zebrano dowody, że konkurujący z Konsorcjumkrążownik imał się sposobów zbyt niekonwencjonalnych. Flota oceniła jego zażyłość z Hoam jako posuniętą zbyt daleko, kiedy zaś udowodniono mu przewóz materiałów strategicznych dla Hoam i uczestnictwo w aktach piractwa wobec Konsorcjum, na „Kartaginę" zapadł wyrok. Załoga, wezwana do opuszczenia statku i zdania go Flocie, szukała ocalenia w bazach księżycowych Hoam. Sztab Żniwny, który przewidział taki wariant, musiał z żalem skosić własne dziecko.
Powołanie wyspecjalizowanego przedsiębiorstwa handlowego, działającego z ramienia Floty, okazało się krokiem we właściwym kierunku. Hoam nie mieli już do czynienia z gromadą rozproszonych jednostek. Doprowadziło to do centralizacji odpowiedzialności. Numery z podrzucaniem dynamitu do kalafiorów, z zatruwaniem ziarna stopniowo ustały. W trzecim roku istnienia Konsorcjum DOLAR PAN oprócz sporych dochodów mogło poszczycić się wynegocjowaniem układów handlowych. Ponure niedźwiedzie o jednej ręce przyznały Konsorcjum prawo do kontroli towarów za pomocą wszelkich dostępnych środków i przed wniesieniem opłaty. Jedyny warunek brzmiał: pobyt ładowników musiał być zakończony w ciągu doby, pod groźbą konfiskaty. W tym czasie ludzie, towary ani pojazdy nie mogły opuszczać lądowiska. Oto dlaczego ekipa z członu lądującego „Hungarii" musiała się spieszyć: doba wyznaczona na pobyt miała się ku końcowi.
Pobyt w kiosku Esterhazy urozmaicał sobie podsłuchiwaniem audycji nadawanych przez miejscową telewizję. Korzystając z pobytu nagrywali je dla „Hungarii"; za pomocą kilku mało skomplikowanych przełączeń spedytor zapewnił sobie prywatny odsłuch. Nie miał wprawdzie obrazu, ale fonia wystarczała mu całkowicie. Wieczorna audycja nosiła pompatyczny tytuł PRAWDA O CZŁOWIEKU, była prowadzona w formie dialogu między kobietą a mężczyzną. Zafascynowała Esterhazego.
- Codziennie służby miejskie wydobywają ze ścieków, śmietników, ze zbiorników kilka do kilkunastu zwłok noworodków - mówiła kobieta, zapewne redaktorka prowadząca program. - Chcieliśmy spytać pana jako naszegoeksperta: dlaczego nie poszukuje się sprawczyń tych czynów?
- Poniekąd to charakterystyczne, że mówi pani: sprawczyń. Pamiętajmy jednak, że w wydanie dziecka na świat zaangażowane są zawsze co najmniej dwie osoby. Oczywiście obserwujemy ucieczkę ojców od niepożądanego potomstwa, co jest zrozumiałe: każdy mężczyzna powinien sam decydować, czy chce zostać ojcem czy nie.
- Podobny sąd można sformułować także w odniesieniu do kobiet.
- Właśnie do tego zmierzam. Każda kobieta musi mieć niezbywalne prawo do decyzji, czy chce zostać matką. Jeśli nie chce, jej decyzja musi zostać uszanowana. Niby dlaczego prawa mężczyzny i kobiety miałyby być w tej mierze rozmaite? Czy tylko dlatego, że biologia właśnie kobietę obdarzyła obowiązkiem bezpośredniego wydawania na świat potomstwa? Moim zdaniem - i nie tylko moim - nie należy potępiać matek porzucających noworodki, karać ich ani nawet poszukiwać. Nasz system prawny wychodzi z założenia, że odpowiedzialność obojga rodziców jest identyczna. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby kobieta przerwała nie chcianą ciążę lub - po urodzeniu -przekazała niemowlę do zakładu ogólnowychowawczego, gdzie z pewnością wyrosłoby na porządnego obywatela.
- Być może przeszkodą jest tu konieczność wniesienia wysokiej opłaty.
- I ja tak myślę. Zakłady ogólnowychowawcze musi jednak ktoś finansować. Społeczeństwa nie stać obecnie, by płacić za lekkomyślność dwojga dorosłych ludzi, którym została pamiątka po upojnej nocy. Niby dlaczego pani czy ja mielibyśmy łożyć z własnych talonów na utrzymanie cudzego bękarta? Jego matka i ojciec fundowaliby sobie niewątpliwą przyjemność - naszym wspólnym kosztem. Gdyby taka praktyka przejmowania nie chcianych dzieci uprawomocniła się, nadużywanie jej przez rodziców stałoby się nagminne. Przyzna pani, że zakład ogólnowy-chowawczy jako środek antykoncepcyjny - to pomysł cokolwiek paranoiczny. Pani wie, ile kosztuje miejsce w takim zakładzie?
- Na pewno sporo. Odbiegliśmy jednak nieco od tematu dzisiejszej audycji, którym jest, przypominam, stosunek człowieka do swego potomstwa. Z tego, co dotąd ustaliliśmy, wynika, że ludzie nie są wzorowymi rodzicami.
- Wynika to, proszę pani, przede wszystkim z szerszej prawidłowości. Całej biosferze ziemskiej obca jest, a właściwie była, troska o potomstwo. Poproszę film. (krótka przerwa) Niektóre zwierzęta, na przykład koty czy psy, ale szczególnie koty, pożerają własne dzieci natychmiast po urodzeniu. Ten oto pies pożera z ochotą krwawy, kosmaty ochłap, który powstał przez rozerwanie na sztuki jego własnego syna. Ale podkreślam: celowały w tym koty, choć nie tylko one, rzecz jasna, wyróżniały się frywol-nym stosunkiem do przyszłości własnego gatunku. Takie na przykład dzięcioły podrzucały swe jaja do gniazd innych ptaków. Niestety, a może na szczęście, ich zdjęcia nie zachowały się w kronikach. Ale nie ma czego żałować, były to ohydne stworzenia, odstręczające wprost swym wyglądem, i właściwie dobrze, że wyginęły - nie szpecą więcej naszego krajobrazu.
- A więc, szanowni telemani, ilekroć znajdziecie na swej drodze martwego noworodka, tyle razy pomyślcie o pokładach zła drzemiącego w człowieku, w tym człowieku, który dla chwili wątpliwej rozkoszy gotów jest potem skazać na śmierć owoc tej występnej skłonności. Kobieto, namyśl się dobrze, zanim pozwolisz wtargnąć do swoich kiszek temu nieokrzesanemu bydlęciu, które zwą mężczyzną. Ulegając mu - myśl o konsekwencjach!
- Mężczyzno, nim zdecydujesz się posiąść tę ckliwą wywlokę, którą zwą kobietą, zastanów się sześć razy. Pamiętaj: najlepsza baba to własna graba! (chórem, ekspert z redaktorką) Kobieto i mężczyzno, strzeżcie się siebie nawzajem! Przykro nam bardzo, ale taka jest PRAWDA O CZŁOWIEKU, PRAWDA O CZŁOWIEKU, PRAWDA O CZŁOWIEKU!!!
Przysłuchując się rozpisanemu na głosy spektaklowi, spedytor doświadczał nieokreślonego niepokoju. Żarliwy apel końcowy wywołał u niego gęsią skórkę. Ogarnięcie problemu i zrozumienie swych odczuć musiał jednak odłożyć na czas późniejszy.
Po cysternach z wodą morską przyszła kolej na wodę słodką i kwas siarkowy - tym razem brali głównie ciecze. Komputer ważył i liczył pojemniki, szukając niezgodności z ustaleniami klauzuli, aby „Hungarii" nie oszukano przynajmniej na ilości. Kontrola cystern z kwasem była nieco bardziej skomplikowana i mniej widowiskowa, gdyż nie można ich było otwierać, ale i z tym automaty sobie poradziły.
- Dobra - powiedział ze swego stanowiska Imbryk. -Zamykaj grodzie. - Na jego górnej wardze zebrały się kropelki potu. Jeśli choć w jednej cysternie coś jednak przeoczyli, ich żywot liczył się na godziny. Wcale nie było powiedziane, że Hoam za każdym razem próbują sztuczek - lecz jeśli już próbowali, z reguły były to numery nasuwające podejrzenie o pakt z samym Belzebubem.
— Grodzie zamknięte. Mysz się nie przeciśnie.
- To mało. Pełna hermetyzacja.
- Jest pełna hermetyzacja.
Od tej pory każda próba naruszenia hermetyczności ładowni powodowała stan alarmu. Imbryk otarł spoconą twarz.
- Zaczekamy jeszcze na doktora. Segment osobowy w porządku?
- Przygotowany i czeka.
- Zaczniemy teraz grzać silniki. Czuję, że chciałbyś coś powiedzieć, Eo.
- Ja? - przez moment zbierał myśli. - A tak, rzeczywiście. - Grunt pod modułem lądującym ugiął się, przez korpus przeleciało drżenie. Szpiczaste pyski Hoam zako-łysały się jak na komendę i momentalnie zastygły w poprzednim położeniu. - Zastanawiam się czasem - powiedział Esterhazy - dla jakich wysokich powodów handlujemy z nimi. Przecież nie dla zysku. My im tonę maszyn -oni nam metr sześcienny wody. Przypuśćmy, że im to się opłaca - ale nam?
- Nam też. - Imbryk odpowiadał Esterhazemu angażując jakby połowę uwagi. - Zapomniałeś o owieczkach. Tona owieczek w transakcji wiązanej kosztuje u nich tyle samo, co tona wody. Bez maszyn nie można ich kupić -więc wozimy maszyny. A woda... bywa nieraz cenniejsza od ludzi.
- Jakiś dziwny ten handel.
- Nie. W handlu nie ma miejsca na dziwy. Coś za coś, dobija się targu - i cześć. Niech im się zdaje, że bez ich dostaw, szczególnie bez wody, długo nie pociągniemy. Niech myślą, że trzymając swoją kosmatą łapę na kurku, zawsze mogą odciąć dopływ. Tymczasem gdybyśmy chcieli liczyć wyłącznie na wodę z Ziemi, dawno zamienilibyśmy się w mumie. Woda, zwłaszcza morska, to kapitalne źródło surowców: sodu, magnezu, germanu, selenu... Po ściągnięciu soli nadaje się do celów laboratoryjnych, do zasilania systemów... - mówił z przerwami, nachylony nad aparaturą. - No i najważniejsze: przekonujemy się, że woda, nasza woda, ciągle jest na swoim miejscu.
- Coś nie tak u doktora? - spytał Esterhazy.
- Nie, w porządku. Radzi sobie. Więc woda... Mając wodę i trochę energii można uprawiać warzywa nie gorsze od ziemskich. Można syntetyzować mieszanki o smaku dowolnych ziemskich owoców...
- Silniki za bardzo się grzeją?
- Nie, nie, wszystko w normie. Doktor kończy swoje. Na zewnątrz spokój?
- Spokój.
- Zwijaj oświetlenie.
Esterhazy wydał dyspozycję i ślepia smoków przyćmiły się, poczynając od skrajnych. Nie minęło dziesięć minut, a cały sprzęt znalazł się u luku z oprzyrządowaniem. Moment - i luk pochłonął teleskopowe maszty oraz wielkie, meduzowate boje w okratowanych kagańcach.
- Wiesz co? - powiedział Esterhazy biorąc wdech i starając się dokładnie przywołać jakąś dawniejszą myśl. -Zastanawiam się nieraz, czy przystoi nam handlować z katami naszych przodków. Tacy staliśmy się praktyczni. Oni nas przepędzili - my im za to dowozimy taśmociągi i koparki. Zadaję sobie pytanie, czyśmy nie za szybko zapomnieli, nie nazbyt chętnie. Jeszcze wczoraj Hoam urywali naszym łby - my już dziś spieszymy z ofertami. I towar za towar. Gładziutko. Rozumiałbym jeszcze, gdyby tobyła konieczność, ale sam przecież mówisz: nie ma żadnego przymusu. Więc po jaką cholerę leziemy im na szpikulec? Żeby udowodnić, jacyśmy to dzielni? Sobie - czy im? Zęby nie utracić kontaktu bojowego? A może zapomnieliśmy Juz o 2109 roku, wybaczyliśmy im zbrodnie - w imię wspólnej szczęśliwej przyszłości?
- Przestań pleść androny - obruszył się Imbryk. -O niczym nie zapomnieliśmy. Jeśli coś konstytuuje człowieka, to przede wszystkim pamięć. To ona sprawia, że ciebie nie można wymienić na mnie, a nas obu na doktora. Ale co innego pamiętać, a co innego pozwolić zapanować nad sobą rozgoryczeniu i poczuciu klęski. Wojna z Hoam była tylko epizodem, ważnym, tragicznym, obfitym w reperkusje - ale epizodem. Życie toczy się dalej -inne życie, i świat toczy się dalej - też zupełnie inny. My również zmieniliśmy się pod wpływem tych potężnych impulsów. Inaczej być nie mogło. Jednym z przejawów tych zmian jest odrzucenie uprzedzeń, które przeszkadzają działać. Pierwszy bym wołał: rozczulajmy się, gdybym miał pewność, że choć jednemu z zabitych przywróci to życie.
- Nie kpij - westchnął Esterhazy - tylko pomyśl. Jeśli zabronicie człowiekowi płakać po umarłych, wzruszać się i mieć wątpliwości, to przestaniecie mieć do czynienia z człowiekiem, a wyhodujecie, wyszkolicie jakieś monstrum na kształt i podobieństwo Hoam. Coś takiego próbują wyprodukować niecałe sto kilometrów stąd. Nie słuchałeś ich audycji dla plebsu... No właśnie. Oto dzisiejsze miary naszej przydatności: sprawność w zabijaniu, zużywać niewiele tlenu i wody, kochać raz na siedem lat... i nie zważać przy wymianie metalowych zabawek na wodę, że ziemia pod dźwigarami jeszcze ciężka od krwi. Czasem wydaje mi się, że pewne rzeczy robimy wbrew naszej prawdziwej naturze. Czy ty nie rozumiesz - podniósł głos, bo Imbryk zdawał się udzielać jego wynurzeniom ledwie ćwierć ucha - że w naszym postępowaniu jest, oględnie mówiąc, coś ogromnie niestosownego, a brak za to klasy, jakiegoś szlachetnego motywu? Względy utylitarne zdominowały etykę. To przecież tak, jakbyśmy naprzeogromnym cmentarzu wymieniali z rasą równie dziką jak nasza: kamienne siekierki, ani zważając na bielejące tu i ówdzie kości czy nagrobki. Czy wy tego nie widzicie? Czy wszyscy jesteście z drewna?
- Przesadzasz - powiedział z wysiłkiem Imbryk. Silniki ciągle grały i nagle umilkły od jednego ruchu batuty niewidzialnego dyrygenta. Strażnicy Hoam zareagowali wysunięciem do przodu monstrualnych chwytaków. Imbryk uniósł ciężki łeb z nastroszonym jak u Irokeza grzebieniem włosów. - Wszystko to bardzo piękne i szlachetne, co mówisz. Właściwie cieszę się, że ktoś ma jeszcze podobne wątpliwości. - Wziął oddech jak przed dłuższą przemową i kiedy Esterhazy już, już spodziewał się tyrady miażdżącej jego wywody, tamten powiedział tylko: -Doktor zakończył robotę. Zwijaj kiosk.
Była to kwestia chwili. Wysięgnik z kioskiem na końcu, przypominający zaciekawionego robala o żółtym łbie, zaczął wsiąkać w szary pień rakiety. Esterhazy zaczekał, aż zasklepią się przed nim pancerne płyty, pogasił ekrany, wygniótł większą część świetlistego robactwa pod palcami, wreszcie uporządkował pomieszczenie, tak by przed startem nie trzeba było już tu wracać - i zameldował się Imbrykowi.
- OK - powiedział Imbryk. - Skocz teraz do pasażerskiego i zgłoś się u doktora. Pomożesz mu przy owieczkach.
Prawdę mówiąc Esterhazy spodziewał się, że to go ominie. Jednocześnie pragnął zobaczyć je z bliska, odczuwał z ich powodu dziwnie radosne podniecenie. Oprócz cystern zabierali coś o wiele bardziej atrakcyjnego i niebezpiecznego: dwadzieścia siedem sztuk autentycznych dziewic, wychowanych pod tym niebem, wysmaganych tym wiatrem, pięknych jak Afrodyty. To doktor mówił o nich: owieczki. Tylko dwadzieścia siedem, bo drugie tyle określił jako niepełnowartościowe lub chore. Resztę zdyskwalifikowała komisja z „Hungarii". Kilka spośród odrzuconych nosiło dobrze zamaskowane ślady przebytych operacji, co sprzeciwiało się kardynalnym punktom klauzuli handlowej.
Te, które mieli zabrać, zostały wyselekcjonowane spośród blisko setki. Esterhazy, przygotowując wyładunek, do znudzenia oglądał spory tłumek tłoczący się od brzasku u wrót raju: blaszanego baraku, wyglądającego przy członie lądującym jak psia buda. Dziewczyny jak marzenie: wysokie, smukłe, długowłose. Boginie, do których facet pokroju Esterhazego mógł tylko wzdychać - a doktor traktował je bezceremonialnie, jak żywe przedmioty. Wchodziły do baraku pojedynczo, zdejmowały krótkie sukienki i prezentowały się w całej okazałości. Z telewizyjnego podglądu Esterhazy zapamiętał jednak nie ich wspaniałe kształty, lecz spojrzenia - pełne nadziei, próśb, rozpaczy... Czuł, że dla tych dziewczyn, z których najstarsze mogły być jego rówieśnicami, dostanie się na pokład „Hungarii" jest sprawą życia i śmierci, niewymownym szczęściem, za które warto zapłacić każdą cenę. Niektóre posuwały się do obietnic wobec doktora, chociaż podczas badania obowiązywało milczenie; doktor wysłuchiwał ich z ciepłą pobłażliwością, ale bez lekceważenia. Esterhazy był mu za to wdzięczny.
Wyrzucał sobie, że angażuje się w sprawy blaszanego baraku bardziej niż powinien. Narastał w nim bunt, gdy myślał, że na jego oczach autentyczna tragedia ludzka po raz kolejny staje się przedmiotem targu - bo ten sam podgląd, którym on cieszył oko, szedł na orbitę, specjalnie dla wielce szanownego jury, złożonego z opasłych knurów. Forsa wysypywała się im z kieszeni, kiedy taksowali przebiegające przez barak panienki i lekkimi ruchami palców dawali wyraz swemu zainteresowaniu. W baraku doktora trwały badania, na górze zaś, w sali balowej „Hungarii", odbywała się licytacja, targ niewolnic na miarę doby elektronicznej. Nawet mniej niż niewolnic: te kobiety zostały sprzedane i kupione, same o tym nie wiedząc. I nic się nie mogło zmarnować — nędzne resztki z targowiska, czyli sam przekaz telewizyjny, zakupi wkrótce jeden z dystrybutorów Floty i po zmontowaniu wyświetli jako film albo reportaż w godzinach największej oglądalności programu.
Pierwsza faza badań przypominała bardziej konkursna miss uzdrowiska: polegała po prostu na prezentacji okazów. Doktor podchodził do poszczególnych kandydatek, oglądał je uważnie, pytał o imiona, obmacywał ze znawstwem, czasem rzucał: - A co o tej, chłopcy, myślicie? - znakował na pośladku i kazał się ubierać. Jeśli okaz był wyjątkowej urody albo jeśli ci z góry mieli takie życzenie, przedbiegi przedłużały się nieco.
Faza druga rozpoczynała się w atmosferze narastającej nerwowości. Stadko dziewcząt powtórnie przepuszczano przez barak. Tym razem droga prowadziła od rzęsiście oświetlonej rampy na stół doktora, gdzie dochodziło do weryfikacji niektórych warunków umowy. Doktor za pomocą rozkazu wydanego głosem uruchamiał tomograf i diagnostat komputerowy, wreszcie osobiście przystępował do dzieła. Odziany w gumowe rękawice, zbrojny we wziernik, w masce na twarzy, cierpliwie zaglądał kandydatkom w brzuchy. Faza ta kończyła się krótką dyskusją z członkami konsylium na „Hungarii", którzy na bieżąco śledzili ustalenia aparatury. Potem następowało odsianie tego, co doktor nazywał ewidentnym nieporozumieniem.
Całodzienne badania malejącej liczby kandydatek miały swoją podskórną dramaturgię i Esterhazy, obserwując doktora, słuchając jego odżywek, myślał nieraz, że ten facet świadomie uczestniczy w widowisku; ba! podejrzewał go o robienie z medycyny teatru, oczywiście nie za darmo. Ale kiedy widział, z jaką serdecznością doktor zwraca się do pacjentek, jak bierze je za rękę, próbuje uspokajać, ociera im łzy białym strzępkiem oderwanym od szpuli, jak zapewnia wszystkie bez wyjątku o szansach na sukces - serce w nim miękło i wstydził się podejrzeń.
Nie mniej ciekawe rzeczy działy się na zewnątrz bla-szaka - i to również pokazywała kamera. Odtrącone piękności - bo zupełnych brzydactw nie było wśród setki -miotały się po placu z rozwianymi włosami, biły pięściami o ściany baraku, tarzały się w pyle, spazmowały i na wszelkie sposoby naśladowały heroiny antycznych tragedii, dopóki nie obstąpili ich strażnicy Hoam i nie pognali do ciężarówek. Esterhazemu krajało się serce, gdy śledził odpływające w pustynię skrzynie ze stłoczonymi kobieta-mi, zwróconymi jak jedna w stronę utraconego raju. Odprowadzały je wzrokiem te, które czekała dalsza rozgrywka. Wywożone krzyczały coś na pożegnanie, nie wiadomo co i do kogo, wymachiwały rękoma, szlochały niema-lowniczo. Co się z nimi dalej działo? Dlaczego zabierali je tak szybko? Esterhazy czuł się wzniosie i podle zarazem: wybawiciel i zdrajca w jednej osobie. Ciężarówki właśnie znikały w kurzawie, gdy zdobył się na przysięgę: my tu niedługo wrócimy i zabierzemy was, uwolnimy i zabierzemy - i wiedział, że kłamie, że tamte są zaprzepaszczone na zawsze. Na zbrojną ekspedycję Floty na razie się nie zanosiło. I dlaczego żałować akurat tych dziewczyn, a nie ich sióstr, braci czy matek - milionów ludzi cierpiących psi los, trwoniących zdrowie i życie na niewolniczej pracy dla Hoam? Tego typu kwestie roztrząsał Esterhazy podczas swego pierwszego ziemskiego dnia po nocnym lądowaniu, czując się wewnątrz kiosku z szyb jak zanurzony w rzadkiej, przezroczystej mazi. Własna niemoc deprymowała go. Mógł tylko siedzieć i patrzeć.
Z pozostałej pięćdziesiątki miała odpaść jeszcze połowa - tu decydowało zdanie grubasów z góry. Szczegółowe badania zdrowotne i wydolnościowe, testy płodności i wszystko inne należało ukończyć przed zapadnięciem zmroku, doktor naprawdę się spieszył. Żelazna granica dwudziestu czterech godzin inspirowała wszystkich wystarczająco, zresztą gdyby pozwolić Hoam na przetrzymanie dziewczyn jeszcze przez noc, mogliby w tym czasie zastosować dodatkowe sztuczki. Już i tak nie było wiadomo, czym zostały nafaszerowane owieczki - bo najprawdopodobniej zostały. Esterhazy nieraz słyszał pogłoski, że dziewczyny z Ziemi są wampirami, a w ich żyłach płynie rtęć. Przenosiły też rozmaite wirusy, udzielając ich obficie mężczyznom podczas pocałunków i w szalone noce. Te wirusy były sprytniejsze od Sherlocka Holmesa: piekielnie trudne do wykrycia, rozregulowywały barierę immunologiczną albo miały tak długi okres inkubacji, że zwykła kwarantanna okazywała się na nic. Kto dobrowolnie zgodzi się na ofiarę z dziesięciu lat życia - tylko dla udowodnienia, że nie uległ infekcji? Mówiło się też, że Hoam wyśmieni-cię opanowali inżynierię genetyczną człowieka i dlatego nie należy mieć z Ziemiankami dzieci, bo to jakby produkować własnym sumptem rzezimieszków, dywersantów, w najlepszym przypadku zboczeńców.
Tak więc w gatunku siarki, którą zostały nafaszerowa-ne owieczki, tkwiło największe niebezpieczeństwo. Nie ulegało wątpliwości, że Hoam, dla których względy etyczne ważyły mniej od puchu, zdolni są do ingerowania w organizmy młodych kobiet na poziomie niewykrywalnym bez bardzo specjalistycznej aparatury. Klauzula wyboru niewątpliwie utrudniała im pracę, gdyż łatwiej spreparować dwie lub trzy owieczki niż setkę, ale z drugiej strony gusty mężczyzn były tak łatwe do przeniknięcia... Kaleczą tyle pięknych stworzeń, ubolewał w duchu Esterhazy, dlatego tylko, że chcemy czuć się odrobinę pewniejsi. Czy wolno nam skazywać na cierpienie tyle niewinnych istnień? I cóż my im oferujemy za tak wielką cenę? Trochę nadziei. Dajemy ją - i zaraz odbieramy, strącając te dziewczyny nie wiadomo w jakie głębie tragedii i rozpaczy. Owszem, musimy być bezwzględni. Upodobniliśmy się do Hoam. Aż za dobrze.
Stając na progu części pasażerskiej Esterhazy aż zmrużył oczy. Za nim z cichym gwizdem zasuwała się przegroda. Dwadzieścia siedem par najpiękniejszych na świecie oczu spoczęło na postawnym młodzieńcu - następnym z ekipy archaniołów, która jeszcze dziś uniesie je do bram niebios. Nowy, jasnoniebieski kombinezon z barwnymi emblematami Konsorcjum, jasna twarz, błąkający się po niej zalążek uśmiechu, życzliwe spojrzenie. Tak wyglądali władcy tego świata. Dwadzieścia siedem kobiet pokochało go w jednej chwili - za to tylko, że istniał.
Esterhazy czuł, że koniecznie musi coś powiedzieć. Bogowie, jeśli już ukazują się śmiertelnym, to nie po to, aby milczeć.
- Witajcie na pokładzie członu lądującego „Hungarii". Gratuluję wam sukcesu i mam nadzieję, że będziecie czuły się tutaj jak u siebie w domu.
Nie wypadło to zręcznie. Doktor skrzywił się na wzmiankę o tym domu, który wszystkie porzuciły z rozkoszą.
Wejście Esterhazego przerwało mu dłuższe przemówienie, w którym informował finalistki, że po rozlokowaniu w fotelach otrzymają posiłek, a następnie człon lądujący wystartuje na orbitę, gdzie połączy się z macierzystym transportowcem.
- Nasz młody przyjaciel Eomir - powiedział wskazując ręką na Esterhazego - postara się pełnić obowiązki stewardesy. Z wszelkimi wątpliwościami, prośbami, kłopotami i tak dalej zwracamy się od tej chwili do niego. Czy wszystko jasne? Są pytania?
Czekali. Esterhazemu wydało się, że na dźwięk jego imienia kilka dziewczyn poruszyło wargami, jakby próbując je powtórzyć. Starał się nie myśleć o tym, że nim minie najbliższe pół roku, dwie lub trzy spośród nich popełnią samobójstwo.
- Co to jest stewardesa? - odważyła się wreszcie niebieskooka blondyna o wspaniałej figurze i spłoszonym spojrzeniu. Jej głos był chropowaty ze zmęczenia.
Doktor cierpliwie udzielał wyjaśnień. Raz czy dwa zirytował się.
- Mówiłem już o tym - wysapał. - Ile razy będę powtarzał?
- Tyle, ile będzie potrzeba, drogi doktorze. Po to tu jesteśmy - odpowiedział mu z ekranu głos Imbryka i wszyscy przypomnieli sobie o jego istnieniu. Doktor zamachał ręką na znak, że podziela ię opinię. Przeprosił dziewczyny i na jego twarz wrócił dobrotliwy uśmiech.
- Teraz ty - ujął Esterhazego za ramię i pchnął lekko w kierunku dziewcząt. Stały zbite w ciasną gromadkę. -Posadź je zgodnie z numeracją na identyfikatorach. Większość z nich w ogóle nie zna liczb.
Musiał brać je za ręce i prowadzić do właściwego fotela; wydawały się kompletnie pozbawione inicjatywy. Jego z kolei onieśmielała obecność tych pięknych kobiet, ich ujmująca nieporadność. Wydawały się łatwiejsze od szklanki piwa. Za jedno słowo czy gest można by mieć każdą z nich. Nigdy już nie będzie z nimi tak blisko. Rozdzielą ich - jego i je - następne dni i tygodnie, każdy z miesięcy, które złożą się na zgubę lub wyniesienie tychdwóch albo trzech spośród bez mała trzydziestu. Wtedy staną się jednakowo nie do zdobycia, zarówno te, co użyją stryczka czy trucizny, jak te, które otoczy przepych i uwielbienie należne królowym. Jaki bożek, u licha, decyduje o losie człowieka?
- Kiedy znowu będziemy mieć taki harem? - zawołał do doktora z przesadnym animuszem. Dotykając przez cienki materiał tych znakomicie uformowanych ciał, starał się zapomnieć o tym, co je czeka.
- Szybciej może niż myślisz - doktor był poważny, już się nie śmiał. Stał pod ścianą, jakby chciał mieć wszystko na oku.
- Nie rozumiem, co to jest harem, proszę łaskawego pana - wyciągnęło szyję jakieś dziewczę.
Jadły jak zwierzątka: pospiesznie, rzucając krótkie spojrzenia na boki. Znamienne - nie dochodziło między nimi do kłótni. Używały przeważnie palców, zgrabne wi-delczyki i wykałaczki wpinając niemal automatycznym gestem we włosy. Niektóre zaczynały od opróżnienia kubka z napojem i kiedy Esterhazy podawał im nowy, widział w ich oczach zdumienie. Wtedy i te, które piły oszczędnie, jakby skąpymi liźnięciami, natychmiast wychylały zawartość, aby także dostać następny. Jeśli Esterhazy podawał go nie dość szybko, reagowały niecierpliwym pomrukiem.
- Radzę nie pić tyle, zaraz startujemy - przestrzegł z ekranu Imbryk. Obserwował przebieg posiłku niemal z zapartym tchem, podobnie jak doktor spod ściany, i Esterhazy pomyślał w pewnej chwili, że tych dwóch łączy rodzaj zmowy, do której on sam nie został dopuszczony.
- Trzy kubki maks! - szepnął doktor. - Bo będą rzygać po starcie!
Dziewczyny siedziały nastroszone, z rozpęczniałymi brzuchami - ale zamiar odebrania naczynia z resztką soku kwitowały gniewnym posykiwaniem. Wydawały się rozczarowane z powodu zbyt szybkiego zakończenia uczty. Koniec jedzenia zaskoczył je w pewnym sensie. Za żadne skarby nie chciały oddać pustych tacek wysmarowanych musztardą. Jeszcze w ostatniej chwili próbowały wylizywać tłuszcz z wgłębień.
_ Eomir, mógłbyś nieco przyspieszyć? - zirytował się Imbryk- - Za kwadrans musimy stanąć na ogniu.
Dziewczyny zrobiły się nagle leniwe i uparte. Już nic nie mówił, nie dyskutował, po prostu wyrywał im tacki i wrzucał do przezroczystego wora. Dwie lub trzy rozkaszlały się, pakując z determinacją do ust całą porcję pieprzu. Może to umiar względnie brak umiaru podzieli je na królowe, samobójczynie i pozostałe barachło? Trudna sztuka rezygnowania...
Na dziesięć minut przed startem zademonstrował im, w jaki sposób zapinać pasy i jak potem odblokować zatrzask.
- Przećwiczmy - powiedział ruszając wzdłuż rzędu foteli. Nie więcej jak pięć chwyciło od razu, o co chodzi.
- Łaskawy panie...
- Tak?
- Nie chce się dopiąć. Proszę...
- Mnie też nie... O, tutaj...
Zaczynał podzielać wyrozumiały dystans doktora do tych ładniutkich zwierzątek. Trzeba było pewnego skupienia, by nie traktować ich jak istot niższych.
Właśnie nachylił się nad siedzącą przy ścianie brunetką, ściskającą bezradnie w piąstce niklowany prostoką-cik. Wyjął go, odnalazł zatrzask i wsunął metalowy języczek w szczelinę. Dało się słyszeć ciche szczęknięcie. W tej samej chwili brunetka nachyliła się i koniec jej sprężystej piersi musnął wierzch dłoni Esterhazego.
- Gotowe - powiedział z dumą Esterhazy. Zapatrzył się w jędrne krągłości, rozpychające bezlitośnie dekolt pasażerki. Chciał dodać: „Prawda, że to łatwiutkie?", ale nie zdążył. Brunetka chwyciła go za szyję i z siłą konia pociągnęła ku sobie. Koleżanka z sąsiedniego fotela, nie mniej wydekoltowana, udzieliła jej wydatnej pomocy. Esterhazy, wychylony do przodu, z ręką jeszcze na klamrze, z biustem w oczach, nie zdołał utrzymać równowagi. Runął na dwie pary smukłych ud. Następne pół sekundy przekonało go, jak bardzo się mylił co do owieczek. Bez wątpienia miał do czynienia z fachowcami wysokiej klasy: jego ręce i głowę objęło jakby imadło.
- Leż spokojnie, łaskawy panie - poradziła brunetka -eśli ci życie miłe.
Wolną ręką - Esterhazego ogarnął spazm śmiechu -sięgnęła do ust, wydobywając spod języka podobne do żyletki ostrze. Niosła je powoli w powietrzu, by kamery, doktor i Esterhazy zdążyli je sobie dokładnie obejrzeć, po czym nagłym ruchem przyłożyła listek stali do naprężonej szyi spedytora.
Esterhazy dusił się ze śmiechu. Ostrze mocniej przylgnęło do skóry i fala wesołości minęła.
- Nie zbliżać się! - to krzyczał doktor. - Położę trupem pierwszą, która się ruszy!
Esterhazy nie widział tego, lecz doktor cofał się mierząc przed siebie z małego pistoletu do dawania zastrzyków. Wziął go ze sobą na wszelki wypadek wraz z paroma ampułkami środków odżywczych i uspokajających. Dotarł do przegrody, wykręconą do tyłu ręką namacał ta-ster, z chyżością, której by mu pozazdrościł niejeden młodzieniaszek, prysnął w ciemną szczelinę i stalowe wrota zasunęły się za nim.
- Nie macie szans - wychrypiał Esterhazy. Jego głos przeszedł płynnie w syk bólu, gdyż któraś z panienek wzmocniła uchwyt. Pozostałe spoczywały grzecznie naswoich miejscach.
- Brzydka zabawa - powiedział Imbryk z ekranu. -Nie sądziłem, że normalnie wyglądający mężczyzna jest dla was aż taką atrakcją. - Jeśli chciał zawstydzić napastniczki, to się zawiódł. Zmienił ton: - Dobrze wam radzę, dziewczęta: puśćcie chłopaka, a ja postaram się o wszystkim zapomnieć. Nie spotka was kara. Film da się jakośwykasować...
- Pan jest dowódcą tej kupy złomu? - warknęła brunetka. - Prawdziwa szkoda, że nie ten chłoptaś. Panie dowódco, jeśli chce pan jeszcze kiedyś pograć z nim w karty, niech pan słucha uważnie: potrzebny nam ten ładownik. Można nawet powiedzieć: niezbędny.
- Puśćcie chłopaka. Przywiązałem się do niego.
- Jeżeli pan nie posłucha, będziemy zmuszone...
- Najpierw pozwólcie sobie coś wytłumaczyć. Żeby niebyło między nami niedomówień: dla mnie on już nie żyje. Żałuję bardzo, lecz nie będzie wymiany. Taki ładny młodzian. Chcecie powiedzieć, że załatwicie go tą żyletką? Zaczekajcie! - dam więcej światła, a wy odsłońcie go trochę, żeby kamera mogła wszystko dokładnie zarejestrować. Nie bądźcie samolubne, ludzie, którzy będą oglądać ten film, też chcą mieć trochę przyjemności.
- Szefie, one chcą przetrzymać ładownik! Wtedy Ho-am... - Esterhazy miał wrażenie, że słoń nastąpił mu na grdykę.
- Dziękuję za ostrzeżenie, chłopcze. Do startu mamy jeszcze jakieś trzy minuty>i staniemy na ogniu punktualnie. Wysłałem właśnie do Hoam umówioną serię znaków oznaczających gotowość do odlotu - i otrzymałem łaskawe przyzwolenie ich kapitanatu. Słyszysz ten odgłos? To silnik. Nawet sam diabeł nas nie zatrzyma. Teraz do was, panienki. Nie chce mi się wierzyć, żebyście spodziewały się, że tak sobie oddam wam ładownik. Wyglądacie przecież całkiem rozsądnie. Mówcie, do cholery, czego naprawdę chcecie. Jeszcze możecie uratować życie. Przejście do innych części statku zostało zablokowane. Wystarczy, żebym wpuścił wam trochę gazu, a wytrujecie się jak muchy.
- Ale pan nie wpuści. Jesteśmy zbyt cennym ładunkiem - w głosie brunetki pojawił się ślad kokieterii.
- Nie wpuszczę - przyznał niechętnie Imbryk. - Właściwie wcale nie mam gazu.
- Niech pan posłucha: musimy udzielić pomocy naszym kumplom z partyzantki. Wystarczy, że pan wyląduje w pewnym miejscu, przechwyci paru ludzi, trochę dokumentów - i po krzyku. Niech nam pan pomoże.
- Najpierw puścicie chłopaka.
- W porządku - brunetka cofnęła ostrze. - Przykro nam, jeśli najadłeś się strachu, mały. Naprawdę nie jesteśmy takie groźne.
- Nie bardziej niż drut kolczasty pod napięciem - powiedział Esterhazy masując grdykę. Zrobił głęboki wdech i z wyrazem bezradności spojrzał na Imbryka.
- Na co czekasz? - zestrofował go tamten. - Dopro-wadź robotę do końca. - Patrzył przez chwilę, jak Ester-hazy oddala się, demonstrując następnym pasażerkom zapinanie pasów. - Bardzo mi przykro, dziewczynki, ale ładownik to nie to samo co rakieta. Nie może podnosić się i osiadać tyle razy, ile nam się podoba. Zwłaszcza z pełnym ładunkiem. Paliwa jest akurat tyle, by wynieść to wszystko na orbitę. Poza tym Hoam mają nas na muszce - wystarczy, że wyjdziemy z korytarza, a z przyjemnością zrobią z nas kulę plazmy. Innymi słowy nie mogę spełnić waszej uprzejmej prośby. Bardzo mi przykro.
- Oszukał nas! - wrzasnęła towarzyszka brunetki. Obie w mgnieniu oka wyswobodziły się z pasów i rzuciły ku Esterhazemu. Ten jednak mógł dać się zaskoczyć tylko raz. Jego ręce i nogi zawirowały w huraganowej parodii wiatraka, błyskawiczne ciosy dosięgły krewkich panien i powaliły je.
- Szkoda kopać takie piękne ciała - stwierdził w zadumie Imbryk. - Myślałem, że jesteś dżentelmenem.
- Byłem - burknął smętnie Esterhazy. Podniósł z podłogi ostrze i schował je do kieszeni. - Zanieście je do foteli - zwrócił się do dziewczyn. - Dlaczego nie startujemy?
- zdziwił się. Kabina zacisnęła się wokół jego głowy, jakby była z gumy. Siedzące posłusznie dziewczyny zwróciły ku niemu piękne twarzyczki w jakimś rybim zdumieniu; obraz falował w oczach, jakby ktoś podgrzewał z tyłu film, na którym zostały uwiecznione. Poczuł, że nogi uginają się pod nim i nagle znalazł się bardzo blisko włochatej wykładziny. Czuł pod palcami jej frapującą szorstkość.
- Dlaczego nie starr... - wymamrotał zdumiony i w tej samej chwili jakby wiatr zerwał się wewnątrz jego czaszki. Jego świadomość zgasła, zdmuchnięta jak świeca.
- ...iic mu nie będzie - głos doktora brzęczał gdzieś niesamowicie wysoko. Moment - i wpłynął przez jakieś niebiańskie okno pod kopułę, gdzie właśnie znajdował się Esterhazy. - O, już przeciera ślepka.
Obok doktora stał Imbryk ze swoją irokeską czupryną.
- Wypij to - ręka doktora z plastikowym kubkiem zawisła w powietrzu. Napój był chłodny, kwaskowaty.
- Masz ochotę zadać tysiąc pytań, co? - uśmiechnąłsię Imbryk. - Nie krępuj się. Coś niecoś mógłbym ci wyjaśnić na dzień dobry.
- Gdzie jesteśmy? Co się ze mną stało?
- Powoli. Jeśli chodzi o ładownik, właśnie dobija na automatach do „Hungarii". My oczywiście znajdujemy się na jego pokładzie. Ładunek w komplecie - potarł dłonią policzek, niby to z zakłopotaniem, a Esterhazemu momentalnie przypomniało się dwadzieścia siedem owieczek. Niestety, były między nimi także tygrysice. - Co się tyczy twojego stanu: po prostu zasłabłeś. Takie rzeczy zdarzają się czasem. Widzisz, nasza wyprawa nie była taką sobie zwykłą wizytą handlową. Od dłuższego czasu żaden z transportowców Konsorcjum nie zabierał z Ziemi kobiet- ta pozycja po prostu znikła z listy towarów oferowanych przez Hoam. Kobiety zostały wycofane. Zabrakło. Znalazł się lepszy kontrahent. Nie wiem - wzruszył ramionami. -Konsorcjum podejrzewało, że Hoam coś knują - aż tu nagle proszę: damy znowu do wzięcia. Ceny bez większych zmian. My z doktorem zostaliśmy wtajemniczeni w plan- bo powstał plan, rzecz jasna - ty natomiast stałeś się elementem wyzwalającym, jądrem krystalizacji konfliktu. Jeśli coś wszczepili lub zasugerowali panienkom, mogliśmy zadziałać w miarę skutecznie na sprawy podkorowe, na ich podświadomość - rozumiesz, stadko młodych samiczek z jednej strony, z drugiej samczyk w pełnej krasie. Wymagana była bliskość fizyczna. Do spotkania tego zostałeś uwarunkowany hipnotycznie. My ze swej strony przesunęliśmy zegary na ładowniku o pół godziny do przodu.
- Po co?
- Żeby fikcyjnie przyspieszyć start i w ten sposób ska-talizować ewentualny zamiar. Jeśli coś miało się wydarzyć, należało to przewidzieć, a nawet wywołać. Nie mieliśmy pojęcia, co się zdarzy, ale wiedzieliśmy - kiedy. Przynajmniej z grubsza. No i dawaliśmy sobie bezcenne pół godziny zapasu na ewentualne bardzo grube niespodzianki. Kiedy zasłabłeś - to są, niestety, koszta psychiczne całego zadania - weszliśmy po ciebie z doktorem i zabraliśmy także te dwie nerwuski. Reszta nawet się nie poruszyła. Nie tracąc ani chwili, wystartowałem.
- No to wszystko w porządku - rozochocił się Esterha-zy. Świat znowu wydawał się jasny i uporządkowany, a z jego mózgu jakby ktoś zdjął ciężką płytę.
- Nie bardzo. Istnieje niestety podejrzenie, że eksces dwóch ślicznotek był tylko zadymą. Że ukrywał, maskował coś zupełnie innego. Pomyśl tylko: jaką ma się szansę zawładnięcia ładownikiem, trzymając na kolanach faceta z załogi. I jak łatwo się ciebie pozbyły... Nie, w ten sposób nie postępują ludzie, którym na czymś straceńcze zależy. Rozumiesz? W gruncie rzeczy była to swego rodzaju rozgrywka: ponieważ czegoś się spodziewaliśmy, należało nam urządzić jakiś cyrk, byśmy nie czuli się zawiedzeni. Hoam nie chcieli naszego ładownika. Z doświadczenia wiedzą, jak takie ładowniki eksplodują, kiedy się je bierze.
- Więc o co im chodziło?
- Ba! - prychnął Imbryk. - Nad tym dumają już łby nie takie jak nasze. Na początek mają niewiele: parę godzin filmu. Notabene Konsorcjum nieźle na nim zarobi. Ale najważniejsze wieziemy my - wypiął dumnie klatkę piersiową. - Samo jądro tajemnicy. Taaak - zamyślił się. - Upłynie dobrych parę miesięcy, zanim dowiemy się, co naprawdę zaszło na naszym ładowniku.
Gdzie rąbią drwa. Drzazga w sercu
W skład komisji wchodzili: zwierzchnik wszystkich dy-rów w Lerum-Lerum, niejaki Whynot - przewodniczący, następnie głów-dyr Wodolej, wojskowy w stopniu pancernika oraz cywil, rozpłaszczony na stole jak żaba. Wszyscy oni siedzieli po prawej stronie ober-dyra Whynota. Po jego lewej ręce, wyraźnie dystansując się od reszty komisji, przysiedli niczym trzy szare sowy kapłani uznanych oficjalnie kościołów. Pierwszą podjętą przez nich czynnością było ustawienie symboli swoich bogów. Umieścili je w równym szeregu na stole, jak gdyby wznosili mur między sobą a resztą świata.
Tylko środkowy z kapłanów i zezujący cywil mieli białą skórę, choć cera obydwu nosiła ślady uporczywego stosowania pigmentów przyciemniających. Cywila zdradzały ponadto jasne włosy i bezwstydnie niebieskie oczy, którymi zamiatał wokół Skrzeczowąsa. Kiedy Skrzeczowąs wszedł i pozdrowił komisję, Wodolej zareagował jako jedyny, nakazując mu zająć niski taboret na środku pomieszczenia. Pozostali kontynuowali rozpoczęte wcześniej czynności: cywil jeszcze bardziej przypadł do stołu, jak gdyby pragnął za nim się schować, ober-dyr Whynot przewracał ważne papierzyska, a wojskowy wyłamywał sobie palce, napawając się gulgotem przeskakujących stawów. Kapłan Boga Śmiertelnie Obrażonego trzykrotnie wysunął przed siebie otwarte dłonie, odpychając złe moce, kto-rych uosobieniem wydał mu się wezwany. Dwaj pozostali nie zwlekając uczynili to samo. Kapłan Boga w Stanie Spoczynku, ten o jasnej skórze, dodatkowo zakrył sobie oczy.
W oczekiwaniu na rozpoczęcie Skrzeczowąs rozglądał się po pomieszczeniu. Niedawno przeszła tędy ekipa remontowa, zapach dezynfektorów wiercił w nosie. Ściany płonęły krwistopomarańczową, jadowitą barwą, umiłowaną przez Braci Starszych. Dostarczali tej farby w każdej ilości, a brali za nią niewiele, toteż cieszyła się powszechnym zastosowaniem. We framugach okien, oddzielonych od muru szczelinami szerokości palca i zachlapanych byle jak na czarno, osadzono plastikowe błony, porysowane, sfałdowane od zmiennych temperatur i mętne. Promienie słoneczne rozsypywały się w nich na pęki iskier, wypełniając wnętrze pokoju miodową poświatą.
Głos zabrał jako pierwszy głów-dyr Wodolej. Trzymał w ręku zagryzmolony karteluszek, z którego mechanicznie odczytywał co trzeba.
- Edukator Skrzeczowąs, lat 29, wykształcenie niepełne niższe, wyznanie nie sprecyzowane, stan cywilny nie określony. Dzieci nie posiada. Zatrudniony w szkole dla białych od piętnastego Noembra sto piątego roku Nowej Ery. Po dwóch trymestrach nienagannej pracy awansowany do rangi doc-dyra. Formalne nadanie imienia podczas miejskiej uroczystości w rocznicę proklamowania Końca Wielkiego Błądzenia, w sto szóstym roku NE. Dotychczas poddawany trzykrotnie okresowym egzaminom, zawsze z wynikiem pozytywnym. Także rutynowe sprawdziany kwalifikacji i kontrole potwierdzały jego przydatność w zawodzie.
- Można powiedzieć: ideał - skomentował pancernik. Wtrącił się pospiesznie kapłan Boga Odwróconego, Ry-chłowczas:- Intryguje mnie ta nieokreśloność wyznania. Jakże tak można - nie wiedzieć, w kogo się wierzy? Bo przecież w jakiegoś boga wierzymy, co, kolego Skrzeczowąs?
Edukator zmusił się do kiwnięcia głową.
- No więc? - naciskał świątobliwy mąż. Także pozosta-li przedstawiciele boskich kongregacji zdawali się hipnotyzować Skrzeczowąsa. Ich miny mówiły wyraźnie: no, który z nas?
- Chyba was rozczaruję, wielebni ojcowie. Jak mogę wierzyć w waszych bogów? W bogów, których nie ma między nami? Ten odwrócony, tamten obrażony, ów na emeryturze...
- Wypraszam sobie! - wybuchnął kapłan Boga w Stanie Spoczynku, podczas gdy wojskowy śmiał się donośnie.
- Wydaje mi się, że miejsce Boga jest wśród ludzi. Co nam po nieobecnych? Jaki sens zanosić modły w próżnię, w kosmiczną pustkę, gdzie nikt na nie nie czeka?
- Koledzy! - krzyknął Rychłowczas do pozostałej dwójki. - Zetknęliśmy się oto z przypadkiem klinicznej niewiary...
- Do roztrząsania zagadnień teologicznych służą świątynie i zgromadzenia wiernych. Może przeszlibyśmy do naszych właściwych prac? - zaproponował słodko wojskowy. Kapłani zamilkli i tylko pożerali wzrokiem poganina. Skrzeczowąs pojął, że wybrał najgorszy wariant rozegrania gambitu. Teraz miał tych trzech przeciwko sobie.
- Hii-ekh! - zapiał cienko ober-dyr Whynot, odchrzą-kując. Klasnął zielonymi okładkami, zatrzaskując ze wstrętem spisane maczkiem grzeszki różnych obiboków. -Proszę się odprężyć, kolego. Co pan taki spięty? Nikt tu nie zamierza obłupić pana ze skóry ani przypiekać na ogniu, hę, hę - beknął kilka razy na znak wesołości. - Nasze spotkanie ma charakter czysto nieformalny. Będziemy zastanawiać się nad kwestiami, owszem, istotnymi, o pierwszorzędnym znaczeniu dla jednostki i zbiorowości... wszak zbiorowość składa się z jednostek, nie? Ekhm, tego... - stracił wątek i rozpaczliwie starał się coś wymyślić. - No więc, proszę ja ciebie, to jest: kolegi, przychodzimy do siebie pełni życzliwości, że tak powiem. My jako komisja wychodzimy panu naprzeciw z życzliwie wyciągniętą dłonią, serdeczni, otwarci - czy i pan wychodzi otwarty naprzeciw nam? Musimy ze sobą współpracować, jeśli chcemy osiągnąć godne uwagi rezultaty. Nie chcemy pana sądzić ani, na Boga Odwróconego, piętnować pańskichposunięć życiowych czy zawodowych - a znalazłoby się tego trochę...
- Protestuję - powiedzieli niemal jednym głosem kapłani Boga Śmiertelnie Obrażonego i Boga w Stanie Spoczynku.
- O co chodzi? - zdumiał się ober-dyr Whynot. Kapłani porozumieli się wzrokiem i przedstawiciel Boga Śmiertelnie Obrażonego rzekł surowo:- Panie przewodniczący, powoływanie się w trakcie wypowiedzi wyłącznie na Boga Odwróconego jest faworyzowaniem jednego wyznania kosztem pozostałych. Jeśli już trzeba wzywać Imienia Pańskiego - a nie wątpię, że rozpatrywany przypadek do tego nas skłania - proszę pamiętać, że osoba urzędowa winna oddawać co należne wszystkim trzem kościołom bez różnicy. Inaczej gorliwość nasza we wzajemnej współpracy niewątpliwie osłabnie.
- Wybacz, wielebny Świstunie, to przejęzyczenie, i ty, świątobliwy Bajacu, nie miej mi go za złe. Moim zamiarem w żadnym razie nie było...
Mitygował się przez dobre kilka minut, aż stało się to żenujące. Wielebny Świstun poruszył się gwałtownie i chłodnym głosem zaproponował powrót do tematu.
- O czym to myśmy... - zastanawiał się Whynot. Nagłe wytrącenia z konceptu były czymś, czego nie znosił dobrze. - Więc jak, edukatorze, macie nas za wrogów, którzy dybią na wasze życie, czy też za przyjaciół wypatrujących okazji, którędy wam podać pomocną dłoń?
- Jak mogę z góry uznać za przyjaciela kogoś, kogo w ogóle nie znam?
- A widzi pan, kolego, i to jest błąd! Skąpi pan zaufania ludziom, którzy szczerze pragną panu pomóc. Ekhm, tego... zamyka się pan w sobie i dodatkowo odgradza murem nieufności - i jakże mamy rzucić panu linę ratowniczą przy takich utrudnieniach? Zgromadzili się tu sami specjaliści, wybitni w swoich dziedzinach fachowcy, którzy wyśmienicie wiedzą, co jest dla pana dobre. Dlaczego pan się nas boi? Wielebnym ojcom reprezentującym kościoły Boga Odwróconego, Boga Śmiertelnie Obrażonego i Boga w Stanie Spoczynku też pan nie ufa? Co?
- Taka postawa bierze się najczęściej z solidnego balastu na sumieniu - podsunął z łagodnym uśmiechem kapłan Boga Śmiertelnie Obrażonego. Stało przed nim gipsowe popiersie o głowie pozbawionej oczu i uszu. Rzeźbiarz wyposażył ją na to miejsce w miniaturowe okiennice, szczelnie zawarte przed światem i człowiekiem. Usta tworzył zamek błyskawiczny z języczkiem uchwytu w jednym kącie.
- Właśnie przez takich zatwardziałych grzeszników, jak ten, Pan nasz uznał, że nie ma dla niego miejsca na tym padole - oznajmił kapłan Boga w Stanie Spoczynku. Miał przed sobą na specjalnej podstawce zatopiony w szklanej kuli budzik. Wskazówki budzika zatrzymały się na dziewiątej dwadzieścia trzy, dokładnie wtedy, gdy Bóg przestał czuć miętę do świata.
- Ależ, ojcowie wielebni - ton głosu trzeciego z kapłanów wydawał się pojednawczy, a nawet lekko strofujący. -Czy nie jesteście zbyt surowi dla słabego grzesznika, któremu nigdy nie wolno odmawiać możliwości powrotu na drogę poprawy? - Jego posążek pokazywał plecy zarówno obserwatorowi z tyłu, jak i temu, co patrzyłby od przodu. Bóg Odwrócony składał się z dwóch jegomościów, którzy po prostu weszli w siebie. „Z przodu plecy, z tyłu plecy, nie widziałem takiej hecy", naśmiewali się z bóstwa Ry-chłowczasa wierni innych wyznań. — Czemu nie chcecie temu człowiekowi dać szansy? Czy nie nazbyt pochopnie przekreśliliście go w waszych duszach? Czyżby wasi bogowie tolerowali takie marnotrawstwo, zezwalali na nie, pochwalali je? To prawda, że świat i ludzie ciężko obrazili Boga, odpłacając mu nikczemnością za jego dobro, aż musiał się od nich odwrócić - lecz czy to znaczy, że nie wolno nam z naszych błędów wyciągać wniosków? Dążyć do poprawy? Musimy wszak naśladować Braci Większych, czyniących co w ich mocy, by przywrócić nam godność istot rozumnych i wydobyć nas z błota, w którym tkwimy po uszy! Uważam - zagrzmiał - że naśladowanie to winno polegać na udzielaniu pomocy jeszcze bardziej poddanym słabości i grzechom od nas samych!
- Z wyjątkiem tych, którym pomóc się nie da - syknąłprzedstawiciel Boga w Stanie Spoczynku. Jego twarz była blada i ścięta oburzeniem.
Kapłan Boga Odwróconego już podnosił się, żeby replikować, wznosił ręce w powłóczystych rękawach i nabierał tchu, kiedy włączył się przewodniczący komisji.
- Spokój, wielebni ojcowie. Porzućcie spory doktrynalne, a przynajmniej odłóżcie je na później. I ja uważam... hm... tego... za przykładem Braci Większych, że szansa należy się każdemu bez wyjątku. Wprawdzie nie każdemu taka sama, równej wielkości i nie zawsze, lecz zależnie od okoliczności, które też mogą być rozmaite... A przecież i wewnętrzne nastawienie oraz zasługi tego, który zbłądził, mają kapitalne znaczenie... To sprawa na dziś podstawowa... Pomyślmy tylko, co by się stało z ludzkością, gdyby nie dobroć, wspaniałomyślność i kosmiczne bez przesady miłosierdzie Braci Starszych, którzy pochylili się nad nami, zeszli z własnej wysokości do naszego błota i nie bali się zbrukać! Oto wzór miłości interkos-micznej, przy którym bledną gwiazdy. I cóż byśmy znaczyli dzisiaj, pogrążeni nadal w mrokach Wielkiego Błądzenia? Jak koszmarną ciemnością byłaby nasza przyszłość! Z tej wielkiej nauki umiejmy czerpać dla siebie, twórzmy na jej podstawie konkretne wzory postępowania!
- Wzrok ober-dyra spoczął na Skrzeczowąsie i przewodniczący z niechęcią przypomniał sobie o jego istnieniu. -Tak jest, drogi kolego - powiedział z o wiele mniejszym entuzjazmem. Iskra pomysłu zagrała w jego oku. - Ciekaw jestem, kolego, waszego zdania na ten temat.
- Na jaki? - zainteresował się Skrzeczowąs.
- Mało lotny macie umysł, kolego. To też punkt przeciwko wara. Ktoś, kto piastuje odpowiedzialne stanowisko funkcjonariusza oświaty, kto pielęgnuje wątłe roślinki młodych umysłów - musi pracować przede wszystkim nad sobą. Musi w lot chwytać polecenia, przenikać na wylot intencje przełożonych i wykonywać je. Co to ja chciałem... - zasępił się. Rychłowczas szepnął mu coś do ucha.
- No właśnie! Co pan sądzi na temat oddziaływania Braci Starszych na rozwój naszej cywilizacji? Jak pan ocenia to oddziaływanie w swoim osobistym przypadku?
- No cóż - rzekł Skrzeczowąs, gdy nie dało się dłużej zwlekać - w zasadzie pozytywnie.
- Nie dosłyszałem.
- W zasadzie pozytywnie - powtórzył Skrzeczowąsgłośniej.
- A konkretniej... - włączył się blady gorliwiec od Boga w Stanie Spoczynku. - Rozumie się, że pozytywnie -gderał napastliwie - ale co to znaczy „w zasadzie"? Po co jakieś „w zasadzie"? Nasz dzisiejszy gość żywi w tej mierze jakieś wątpliwości? Tak to należy rozumieć?
Skrzeczowąs niepewnie pokręcił głową.
- Nie żywię - oświadczył cicho.
- Proszę?
— Nie żywię.
- Czego nie żywisz, bracie mój?
- Wątpliwości.
- To bardzo szlachetnie i wspaniałomyślnie z pana strony - rzekł cywil z drugiego krańca stołu. Przez chwilę jeszcze leżał na nim, jakby się skradał, potem nagłym ruchem uniósł tors i zabębnił palcami po płycie. - Jak w takim razie rozumieć liczne wypowiedzi, w których kwestionował pan celowość pobytu Braci Starszych na naszej planecie i podawał w wątpliwość oczywiste korzyści, jakie ludzkość odnosi ze współpracy z nimi? Jak pan to wyjaśni?
- Nic takiego nie mówiłem.
- Nie? Zaprzecza pan... A kto dwudziestego trzeciego Noembra, w samo Święto Wielkiej Radości, oświadczył, że nie rozumie, z czego ma się cieszyć, skoro tyle lat po wojnie nasza planeta ciągle przypomina wielkie rumowisko? I gdzie to pan wygaduje te androny: w szkole, przybytku oświaty, skąd powinny promieniować wiedza i mądrość. Fuj! Dziatwa szkolna gromadzi się ufnie na naukę, a ten takie rzeczy!
- To i uczniów nakłoniliście już do donosicielstwa?! -nie zdołał powstrzymać wybuchu Skrzeczowąs. Cywil aż pokraśniał z zadowolenia po tej reakcji.
- A kto panu powiedział, panie - wysyczał - że miałem na myśli uczniów? Więc wobec nich też pan wygła-szał wywrotowe opinie? Moi szanowni koledzy zechcą zwrócić uwagę na ten moment: udowodniłem oto, że doc-dyr Skrzeczowąs demoralizował z premedytacją dziatwę szkolną. Nie oparł się pokusie deformowania tych wątłych osobowości, miażdżenia tych bladych kwiatków tylko dlatego, że sposobności nadarzały mu się seriami. Kto wie, czy nie celowo zatrudnił się w charakterze edukato-ra, by pod płaszczykiem tego szlachetnego zajęcia, pod osłoną jego społecznego autorytetu zdobywać coraz to nowe ofiary, mącić w młodych główkach, deprawować i zarażać zgnilizną! Oto komu powierzamy nasze pociechy! Ober-dyr Whynot zatrzepotał gwałtownie rękami.
- Panie kolego - powiedział z niezadowoleniem, ale i respektem do cywila - konkretniej proszę.
- Konkretniej? - tamten jakby się zdziwił. - A bardzo proszę! Same konkrety! Innym razem - mniejsza o to, gdzie i kiedy - tu obecny funkcjonariusz pionu oświaty, Skrzeczowąs, sugerował, że nie rozumie, za co on jako przedstawiciel rasy wyzutej ze swej własności ma kochać Braci Większych, że nie wie, za co winien im dozgonną wdzięczność. Tak! Posunął się do twierdzenia, że nie trafiają do niego hasła o współobowiązku współmiłowania Hoam przez każdego patriotę. Nieustannie też negował konieczność wytężonej pracy dla zapewnienia wymiany handlowej z Hoam na coraz to wyższym poziomie. Wymiana ta - twierdził kłamliwie - przynosi nam tylko straty i dlatego, należy się domyślać, trzeba ją ograniczać albo wręcz z niej zrezygnować! - Wśród członków komisji zapanowało pewne ożywienie. - Mało tego! - ryczał cywil z emfazą. Dźwignął się z krzesła i bił o stół rękami, aż rzadka grzywka rozsypana w kosmyki podskakiwała mu nad czołem. - Doc-dyr Skrzeczowąs publicznie starał się zdyskredytować interkosmiczne miłosierdzie Hoam, utrzymując, że to pozór, że nic takiego nie istnieje! O boskie oczy, które to widzicie... wszystkich bogów uznanych oficjalnie - dodał przytomnie - brońcie naszej młodzieży przed takimi doc-dyrami!
Skończył i ponad to nie był w stanie wyrzec słowa. Jakby zawstydzony, poprawił wyłogi kurtki, obejrzałz uwagą dłonie i usiadł. Przygarbił się. Opadał stopniowo coraz niżej, aż wreszcie legł piersią na stole, przyjmując pozycję początkową. Nakręcony czy co? - myślał Skrzeczowąs. Jego sytuacja nie przedstawiała się wesoło. Atak cywila, przeprowadzony na pograniczu histerii, wyglądał na kontrolowany wybuch - ale zrobił wrażenie na komisji. Po tej demonstracji cywil uznał, że jego rola skończona i natychmiast pogrążył się w apatii. Ober-dyr Whynot przyglądał mu się z zainteresowaniem i szacunkiem, i nawet kiedy już zwracał się do Skrzeczowąsa, ciągle zahaczał o cywila wzrokiem, jakby nie mógł uwierzyć w jego istnienie.
- No tak - powiedział z trudem. - Tak, tak... co myśmy... No więc, kolego Skrzeczowąs, wypadałoby, oględnie mówiąc, ustosunkować się do sformułowanych przed chwilą zarzutów. Nie są to zarzuty błahe, tym bardziej więc należałoby dać im odpór... to jest, chciałem powiedzieć, należałoby wytłumaczyć się w sposób nie pozostawiający wątpliwości... - Łypnął w stronę cywila, ale ten nawet się nie poruszył. - To co - powiódł wzrokiem po komisji - jeśli nikt z kolegów nie ma nic do dodania, pozwólmy mówić koledze doc-dyrowi.
Skrzeczowąs nie od razu skorzystał z prawa głosu. Udawał namysł i dokładne rozważanie tego, co usłyszał.
- Do niczego się nie przyznaję - rzekł wreszcie. - Musiałbym być skończonym idiotą, by rozpowiadać takie rzeczy przy świadkach. To są ordynarnie spreparowane zarzuty, bzdury wyssane z palca. Komu, pytam, zależy na tym, by w wyniku fałszywych oskarżeń pozbawić mnie autorytetu i dobrego imienia? - podniósł głos, a jego twarz poczerwieniała.
Cywil spodziewał się takiej reakcji. Już unosił się znad stołu, potężniał, rósł - a jednocześnie widać było, jak wzbierają w nim furia i zdecydowanie.
- To jest niesamowite! - krzyczał. - To jest zupełnie nie z tej ziemi podejście! Ja sobie wypraszam tego typu akcenty! Tu na ścianie wisi godło naszego potężnego państwa. Miasta tętnią życiem i pracą dla wspólnego dobra, gdzieś wysoko Bracia Więksi kreślą plany naszego szczę-ścia i dobrobytu, a wróg odwraca swoje nikczemne knowania i nazywa mnie idiotą! Ja jestem idiotą — czy on? Proste pytanie, szanowna komisjo: jak może być zdrowy na umyśle ten, kto dopuszcza się myślenia i wypowiedzi w określonym duchu? Aż za jasno określonym! No pewnie, hę, hę - roześmiał się chrapliwie i strasznie - nie może! To wyśmienity wybieg, fingować obłęd, kiedy trzeba beknąć. A więc bez wątpienia: nie żaden tam doc-dyr, nie edukator, nie wypróbowany funkcjonariusz oświaty, ale wróg! - kto wie nawet, czy nie szpieg, ale wróg, wróg, choć tak by się chciało rzec: obywatel...
Znowu osiadał w sobie, wtapiał się w siebie i w swoje miejsce przy stole, jakby duch, co go przed chwilą nawiedził, odleciał bezpowrotnie. Po chwili rozparty na desce nakrytej płachtą folii, z podbródkiem wspartym na kciukach, przyglądał się Skrzeczowąsowi życzliwie. Ten rzucił pytające spojrzenie w kierunku przewodniczącego: ober-dyr Whynot zdawał się naprawdę zakłopotany.
- Czyli tak - powiedział. - Żeby się nie rozdrabniać. Więc, o ile rozumiem, doc-dyr Skrzeczowąs zaprzecza sformułowanym do tej pory zarzutom? W szczególności temu, że wygłaszał sądy godzące w tego... hm...
- Nie mające pokrycia w rzeczywistości - podsunął kapłan Rychłowczas.
- Tak jest: nie mające. To właśnie chciałem powiedzieć - podchwycił Whynot. Czekał. Nic się nie stało. - No, zaprzecza pan czy nie? - spytał bardziej stanowczo.
- Zaprzeczam - zreflektował się Skrzeczowąs. - Jak najbardziej zaprzeczam.
- Chwileczkę - powiedział wojskowy, gdy ober-dyr postanowił już przejść do następnej kwestii, doskonale dlań tajemniczej. Dał przyzwalający znak i pancernik rozpoczął: - Z wojskowego punktu widzenia ważne są czasem pobudki czyjegoś postępowania. Gdybyśmy na przykład w dostatecznym stopniu znali pobudki wroga, zwyciężenie go nie przedstawiałoby żadnego problemu. Pozwolę więc sobie zadać doc-dyrowi Skrzeko... - zajrzał Whynoto-wi przez ramię w papiery - Skrzeczowąsowi pytanie uściślające: czy zaprzecza tak zdecydowanie samemu popełnieniu czynów, czy też ich interpretacji?
- Nie bardzo rozumiem - wybąkał edukator.
- A to takie proste - pancernik posłał mu wyrozumiały uśmiech. - Radzę nie lekceważyć wojska, my też mamy doświadczenie pedagogiczne, szkolimy przecież rekrutów dla armii. Dzisiejsza armia stawia coraz wyższe wymagania, my zaś musimy im sprostać. Chodzi mi o to, czy pan wcale nie mówił nic z tego, co zarzucił panu mój sąsiad, czy też zdarzyły się panu wypowiedzi w tym sensie, lecz zostały one fałszywie odebrane bądź przeinaczone przez świadków?
Znowu przewodniczący musiał ponaglać Skrzeczowąsa.
- No więc nie mówiłem - rzekł bohatersko Skrzeczowąs. - Jednakże mogę polegać tylko na swojej ocenie. Tyle się wypowiada słów i zdań, porusza tyle tematów... nie sposób spamiętać wszystkiego. Czasem poszczególne zdania, wyrwane z kontekstu, oznaczają co innego, niż mieliśmy na myśli, i mogą być użyte przeciwko nam.
Cywil zdawał się drzemać.
- Doskonale - powiedział pancernik - i ja sądziłem, że nie ośmieliłby się pan kwestionować celowości naszej współpracy z Braćmi Większymi. Współpraca ta obejmuje w dużej mierze sfery czysto wojskowe, przeto pogląd taki, głoszony publicznie, można uznać za próbę osłabienia gotowości bojowej społeczeństwa. Musimy sobie bowiem uświadomić, że właśnie ze społeczeństwa, a nie z ogrodów botanicznych - tu zatrząsł się dobrodusznie, ale zatrzymał śmiech w krtani, wydając tylko krótkie kaszlnięcia -rekrutuje się nasza armia, w nim znajduje oparcie i zrozumienie. Próby osłabienia społeczeństwa, siania zamętu w społeczeństwie muszą być traktowane jako działania przeciw armii, a więc na rzecz przyszłego wroga, ktokolwiek miałby czelność nim być. Tak że sprawa jest poważniejsza, niż by się z pozoru wydawało, panie przewodniczący, i wymaga potraktowania z całą wnikliwością.
- Tak jest - gdaknął ober-dyr przygaszonym głosem. -Właśnie zamierzałem... - przewertował papierzyska, wydobył zmięty świstek i zaczai odczytywać: - W dniu... tego... siódmego Enera, to jest w sam dzień urodzin Wodza Wodzów Hebro Bresticzkera, obecny tutaj doc-dyr Skrze-czowąs miał się wyrazić... to jest wyraził się w sposób pozbawiony szacunku o matce Wodza Wodzów, a także kwestionował jego posunięcia polityczne, będące dziś przedmiotem naszego podziwu, dumy i chwały.
- Potwarz! - krzyknął Skrzeczowąs. - Wierutne kłamstwa! Ja protestuję!
- Spokój, panie doc-dyrze - rzekł pancernik. - Niech pan trzyma nerwy na wodzy. - Do ober-dyra: - Proszę kontynuować.
- Podczas prowadzonych przez siebie lekcji doc-dyr Skrzeczowąs przedstawiając uczniom postać twórcy Nowego Ładu na Ziemi ujawniał właściwe nazwisko Wielkiego Wodza, które - jak wszystkim tutaj dobrze wiadomo - brzmi J. T. Bwzdrygienko. Czynił to w taki sposób, by wzbudzić wesołość wśród uczniów.
- Dalej, panie ober-dyrze.
- Miało to na celu wywołanie wśród uczniów braku zaufania do podstaw Nowego Ładu, a tym samym gloryfikowanie Wielkiego Błądzenia. Ponadto doc-dyr Skrzeczowąs wielokrotnie podczas zajęć odstępował od wyznaczonego przez program tematu, robiąc aluzje do aktualnych wydarzeń bądź pozwalając sobie na oceny - z reguły negatywne - posunięć Wielkiego Przewodnika i Gremium Złączonych Rąk.
- To wszystko? - spytał bez zainteresowania pancernik. - Tym razem zrezygnujemy z indagowania pana doc-dyra w tej kwestii, bo i tak wszystkiemu zaprzeczy. Zwrócimy się do kogo innego. Panie głów-dyrze, co pan o tym sądzi? Był pan wszak przełożonym wezwanego?
- No cóż - zaczął Wodolej z wyraźnym zakłopotaniem - początkowo był on dobrze rokującym młodym edukato-rem, energicznym i pełnym entuzjazmu. Potrafił zjednać sobie kolegów i łatwo pozyskiwał sympatię uczniów. Ja sam uległem pozorom, wnioskując o awansowanie Skrze-czowąsa do rangi doc-dyra i uczestnicząc w uroczystości nadania mu imienia jako jego ojciec duchowy. Przyznaję: omyliłem się. Suma naszej wiedzy o poglądach i charakterze Skrzeczowąsa okazała się zbyt nikła. Na swoje usprawiedliwienie przytaczam znaną ogólnie sytuacjęw oświacie. Kryzys nie oszczędził i tej dziedziny: brak sprzętów, pomieszczeń, pomocy lekcyjnych, ale nade wszystko wykwalifikowanych kadr - jako odpowiedzialny za swój odcinek nie mogę grymasić przy przyjmowaniu kandydatów...
- Tere-fere - przerwał mu opryskliwie pancernik. -O tych sprawach wszyscy doskonale wiemy. Coś mi się jednak zdaje, że ostatnio kryzys stał się powszechnym alibi, uniwersalnym usprawiedliwieniem dla każdego. Gdybyśmy w wojsku, zamiast systematycznie podnosić poziom wyszkolenia bojowego, oglądali się na kryzysy, Renegaci dawno by spustoszyli nasz piękny kraj.
- Z pewnością wystraszyli się pańskiego pułku uzbrojonego w kije - parsknął szyderczo głów-dyr.
- Spokojnie, koledzy. Przypominam, że... ekhm... tego... przedmiotem naszego posiedzenia nie są kwestie związane ze strategią oświaty jako całości ani zagadnienia uzbrojenia armii, te bowiem podlegają bardziej kompetentnym organom.
- O, to, to właśnie - wszedł przewodniczącemu w słowo Rychłowczas, kontent z waśni między świeckimi.
- Jedno zdanie, panie przewodniczący - upierał się wojskowy. - Jak gigantyczne są trudności, wszyscy wiemy. W takiej sytuacji tym większe znaczenie ma element ludzki. Funkcjonariusze oświaty, zarówno szeregowi, jak kadra kierownicza, zajmują w tym konkretnym układzie sił pozycję newralgiczną i nie wolno dopuścić do obsadzenia jej ludźmi przypadkowymi. Zastanawiam się, kto wyrządza większe szkody: nieudolny doc-dyr czy też głów-dyr, który go proteguje i osłania.
- Pan mnie oskarża? - wychrypiał Wodolej.
- Koledzy...
- Poza tym wiadomo nie od dziś, że diabła połknie ten, kto zawierzy bladawcom - dodał gniewnie pancernik. Na moment zapanowała cisza.
- Za pozwoleniem, panie przewodniczący - rzekł Bajać, kapłan Boga w Stanie Spoczynku. - Ze zdumieniem stwierdzam na tej sali akcenty dyskryminacyjne, a nawet rasistowskie. Co gorsza padają one z ust człowieka repre-zentującego jedną z najbardziej egalitarnych instytucji. Oświadczam, że nic poza kolorem skóry nie łączy mnie z doc-dyrem Skrzeczowąsem, więc nie jego bronię, tylko jednej z generalnych zasad integrujących nasze społeczeństwo. Wprawdzie rasa czarna sprawuje w naszym państwie rolę kierownicy, ale w nierozerwalnym sojuszu z rasą żółtą i białą. Gdyby reprezentowana tutaj przez pancernika Chwosta instytucja, to jest wojsko, chciała przyjąć zasady rasizmu jako własne, musiałaby rychło ogłosić samolikwidację. Drogi pancerniku Chwoście - Bajać wychylił się znad budzika, który stanął o 9.23, i prawił z namaszczeniem - dał się nam pan poznać jako zwolennik ciekawej doktryny: biali mogą wprawdzie ginąć na polach bitew, lecz od urzędów im wara!
- Nic takiego nie powiedziałem - rzekł niepewnie Chwost.
- Ale zasugerował pan to wystarczająco wyraźnie. Niech się pan modli do Boga w Stanie Spoczynku, aby starł pańską pychę na proch.
- O to, to właśnie - podchwycił Rychłowczas. - I do Boga Odwróconego, jeśli łaska.
- Niech pan nie obraża więcej Boga Śmiertelnie Obrażonego - bałaknął wielebny Świstun - bo to nikomu na dobre nie wyszło. Wprawdzie miłosierdzie boskie jest jak ocean, jak pięć oceanów, ale moim zdaniem daleko mu do nieskończoności.
Skrzeczowąs przysłuchiwał się tym przekomarzaniom, zadowolony, że komisja straciła zainteresowanie dla jego osoby. Po interwencji kapłanów spór jakby stracił na impecie; z lewego krańca stołu dobiegło wyraźne skrzeknię-cie. Cywil, który przez cały czas jednoczył się jak mógł z ukochanym meblem, obejmując go niczym głowonóg wszystkimi czterema kończynami - puszył się teraz w krześle, pęczniał, bujał w górę, dając w ten sposób poznać, że i on ma coś do powiedzenia.
- Co to wszystko znaczy? - zabulgotał. - Czarne jest białe, a białe - czarne! - oznajmił z tryumfem, lekko się tylko zająkując. Chciał kontynuować wywód, ale nagle złapał go potworny tik: mrugał szaleńczo lewym okiemi ściągał prawą stronę twarzy na przemian, obnażając zęby. Dwutakt ten odbywał się w coraz szybszym tempie. Z pozycji Skrzeczowąsa wyglądało to jak wygłup, jak ćwiczenie aktorskie - i tylko oczy cywila świadczyły o rozpaczliwej walce, by skurcz opanować. Minęły dwie sekundy, może trzy, z ust cywila wydobyło się krótkie jęknięcie, połączenie upokorzenia i wściekłości - potem coś pękło w jego twarzy i kurcze opanowały ją bez reszty. Skrzeczowąs zdążył zarejestrować jedynie tyle, że gęba cywila faluje, jakby tańczący pod skórą rój diabłów za wszelką cenę zapragnął wydostać się na powierzchnię - i łapy cywila nakryły teren zmagań. Uczepił się swej twarzy jak obcej maski, mocował się z nią w milczeniu, jakby coś zdzierał, wykonując przy tym wahadłowe ruchy torsem, jak bokser pragnący uniknąć trafienia. Coś sprawiło, że przegrał tę walkę, uległ, zajęczał po raz drugi i nie zważając na pozory wypadł zza stołu wysokiej komisji, przemknął obok Skrzeczowąsa, obalając go razem z taboretem, trzasnęły drzwi, odgłos stłumionych, oddalających się kroków - i cisza.
Skrzeczowąs oczekiwał, że ktoś zareaguje na ten incydent, powie coś, wyjaśni. Nikt się nie odezwał. Wysoka komisja tkwiła na krzesłach jak przymurowana, próbując otrząsnąć się ze zdumienia. Nie pozostało nic innego jak wygramolić się z podłogi na taboret - i Skrzeczowąs uczynił to po namyśle. Zaledwie jednak usiadł, stołek pod nim rozkraczył się i doc-dyr znowu tarzał się po podłodze.
Tym razem zerwał się jak mógł najszybciej. Dezaprobata komisji błyskawicznie skupiła się na nim, chciał usiąść, lecz od stołka odłamała się noga. Przykładał ją bezradnie do poczerniałej rany, z której sterczał spróchniały kieł gwoździa. Stanowczo za wiele było tych prób. Odłożył nogę delikatnie, siadając na pozostałych trzech i tak balansując ciałem, by nie upaść. Zrobił to w samą porę, bo właśnie przewodniczący powiedział:- Co pan właściwie wyprawia, Skrzeczowąs? Jak się panu zdaje: gdzie pan się znajduje? - w jego głosie brzmiał wyrzut, nie tajona pretensja za zakłócanie przebiegu posiedzenia. Ulżył sobie widać nie dość, bo dodał tonem ostrzeżenia: - Niech pan się nie zapomina!
Tyle serca włożył w tę reprymendę, a może dało o sobie znać roztargnienie - że zapomniał o swej roli przewodniczącego. Rozsiadł się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, założył ręce na piersiach i popatrywał na eduka-tora z wyrzutem. Coś było nie w porządku. Moment groźnej ciszy musiał mu przypomnieć, gdzie się znajduje i po co. Poruszyło go to odkrycie. Gwałtownie rozejrzał się na boki, a jego spokój prysł.
- Kontynuujemy! Kontynuujemy, koledzy! - zawołał z wigorem. - Tu mam oświadczenie doc-dyra Oczopląsa, że dnia... ekhm, tego... nie mogę odczytać... bez daty... tu obecny Skrzeczowąs usiłował pozbawić go życia.
Wśród członków komisji zapanowało ożywienie.
- Nie przesłyszeli się koledzy. Czytam szczegółowy opis zajścia: „Doc-dyr Skrzeczowąs w wyniku sprzeczki ruszył w moją stronę miotając... - ober-dyr przybliżył kartkę do oczu - miotając złe błyski. Zmuszony byłem szukać pomocy u śledzącego przebieg incydentu prof-dyra Meli-nosa, którego niniejszym wzywam na świadka". Załącznik: oświadczenie prof-dyra Melinosa. „Oświadczam, że dnia... jak wyżej... byłem świadkiem scysji pomiędzy doc-dyrami Skrzeczowąsem i Oczopląsem. Przedmiotem sprzeczki były braki w zaopatrzeniu handlowym". Podpis nieczytelny — zamilkł, wyraźnie zdumiony.
- To chyba niedobrze, że młodzi edukatorzy kłócą się między sobą, co? - rzekł z nie ukrywaną satysfakcją pancernik Chwost. - U nas w wojsku takie rzeczy są nie do pomyślenia. Banda cywilów - wymamrotał pod nosem z dezaprobatą.
- Znalazłem tu... ekhm, tego... coś lepszego. „W tym samym dniu doc-dyr Skrzeczowąs rzucił się na prowodyra klasy, gdzie miał właśnie lekcję, nie zważając na jego ciemną skórę. Tym samym podeptał cześć jego czarnych przodków, a to ojca Preszpana Kwiatka del Amadeo oraz dziadka Zwanzigstona Teophrasta von Zymes".
- Jak to: rzuciłem się? - zaprotestował Skrzeczowąs. -Nawet go nie tknąłem!
- Panie głów-dyrze, proszę o wyjaśnienie tej kwestii, to przecież pański meld... to jest, ekhm... tego... pański rejon... rewir. Sektor. Był pan osobiście obecny przy...
— O ile wiem, doc-dyr Skrzeczowąs chciał uderzyć chłopca. Przeszkodziło mu moje wejście.
- Chciał? - zainteresował się Chwost. - Po czym pan to poznał?
- No... szedł w jego stronę.
- Szedł? A może biegł? Skąd pewność, że nie chciał mu dać cukierka?
- No... gwałtownie zwrócił się w jego kierunku. Tak się nie zachowuje człowiek mający dobre zamiary. Poza tym miał złowrogi wyraz twarzy. I zgrzytał zębami.
- Zawsze zgrzytam zębami przy dawaniu dzieciom cukierków — wtrącił przytomnie Skrzeczowąs. — W ten sposób ostrzegam młodzież przed zgubnym wpływem słodyczy na stan uzębienia.
- A skąd pan bierze te słodycze? - zainteresował się ober-dyr Whynot. Widać było, że jest to dlań zagadnienie o pierwszorzędnym znaczeniu.
- Wycofuję ten meldunek - powiedział zdecydowanie Wodolej.
- Ależ, kolego...
- Wycofuję. Właśnie przypomniałem sobie, że tu obecnego Skrzeczowąsa ukarałem już za to osobiście udzieloną naganą.
- Skoro tak... tylko czemu nie wpisana do rejestru? -rzekł z niechęcią Whynot zwracając mu kartkę. Dał nura nochalem w papiery. - Cóż my tu jeszcze znajdujemy?
0 - ucieszył się - prawdziwy, ekhm, tego, rarytas. Rary-co? Rary-tas! - Rozprostował papier dłonią. - „Dnia... mniejsza o to... doc-dyr Skrzeczowąs prowadząc zajęcia z oddziałem czwartym narysował na tablicy kota. Najpierw wychwalał koty za ich dumę i szlachetność - rzekomą dumę i szlachetność, rozumie się - potem smarował przez dłuższy czas na tablicy koty". - Podniósł głowę1 spojrzał z niedowierzaniem na Skrzeczowąsa. - Co pan robił w szkole zamiast uczyć dzieci? Rysował koty? Na tablicy? Temu też pan zaprzeczy?
- Na prośbę jednego z uczniów chciałem klasie unaocznić różnicę między kotem a szczurem. Większość dzieci nie miała pojęcia, że to całkiem odmienne zwierzęta!
- I bardzo dobrze! Na co im to? Ja także... ekhm, tego... nie odczuwam potrzeby odróżniania kotów od szczurów. I żyję! Niech pan spojrzy, jak mam się dobrze bez kotów. Gdybym jednak znalazł się w pańskiej klasie, pod pańską gorliwą opieką, zaraz bym został uświadomiony co do kotów. Zgodnie z programem, prawda? Musiałbym znać na wyrywki kocią anatomię, zwyczaje, narowy, umieć wyczerpująco opowiadać o nader szlachetnej naturze tego drapieżnika. No, czemu pan milczy? Chyba nie muszę panu tłumaczyć, co znaczy w dzisiejszych czasach wizerunek kota na murze? A co dopiero na tablicy w tak szacownej instytucji jak szkoła!
- No tak, no tak - pokiwali głowami członkowie komisji.
- Nie rozumiem, co może być niestosownego w tłumaczeniu uczniom, jak wygląda kot - wybąkał niepewnie Skrzeczowąs.
- Niech pan nie udaje niewiniątka! W sytuacji, kiedy toczy się walka o przyszły kształt naszej pomyślności, kiedy wśród rozlicznych zagrożeń i przeciwności idziemy śmiało naprzód, pan w obecności dziatwy szkolnej propaguje kota! Tym, którzy po nas wezmą w ręce dziedzictwo przyszłości, pokazuje pan to wcielenie lenistwa i arogancji, ten symbol krnąbrności i nieposłuszeństwa! Pięknie pan przygotowuje młodzież do spełniania szczytnych zadań, nie ma co! Tu, we własnym gronie, możemy sobie odważnie powiedzieć, że nie stać nas na chodzenie własnymi ścieżkami, gdy Bracia Starsi prowadzą nas pewnym krokiem wąską groblą szczęścia. Dzieci z czwartego oddziału niewiele jeszcze rozumieją, nie potrafią siłami własnych umysłów osądzić, co jest właściwe, a co nie. Pokazując im, kota daje pan tym polnym kwiatkom straszliwy wzór do naśladowania, mówi pan do nich jakby: musicie być takie, jak ten kot! To sabotaż!
- Sabotaż! - ryknęła komisja jednym głosem. O głos poprosił Wodolej.
- Na dowód, że dla wezwanego nie ma rzeczy świętych, przytoczę następujący fakt. Doc-dyr Skrzeczowąs przypisuje odkrycie podstawowych praw i fenomenów fizycznych takim fikcyjnym osobnikom jak Newton, Max-well czy Einstein. Rzeczywiści odkrywcy, czyli Miu-uncątrrwd, Blwcąiuuiy czy, powiedzmy, Hiuuhngrrdb, zupełnie jakby dla niego nie istnieli!
- No, no, no - obruszyła się komisja.
- Zdumiał mnie pan, kolego Skrzeczowąs. Możliwe, że jakiś tam Newton czy Maxwell coś sobie roili - ale to Miuuncątrrwd, Blwcąwdiuun...
- Blwcąiuuiy - poprawił Wodolej.
- ...Blwcąiuuiy i inni uczeni hoamscy byli pierwsi. Nie da się tego zakwestionować. Łapie się pan za głowę - rychło w czas. Za późno na żale, co się stało, już się nie odstanie. Co tam, świątobliwy Bajacu? Czyżbyś chciał bronić tego heretyka?
- Bynajmniej, panie przewodniczący, to i owo nawet dorzucę do bagażu jego przewin. Chcę przede wszystkim zwrócić uwagę szanownej komisji na znamienną zbieżność. Nie dalej jak godzinę temu doc-dyr Skrzeczowąs, o którego postawie moralnej najlepiej zamilczę, odżegnał się ostentacyjnie od wiary w któregokolwiek z oficjalnie uznanych bogów. Ten ważki szczegół nie umknął uwagi fachowców od lat wprawionych w zapasach ze złem - naszej uwagi. Ale wówczas nasze usta musiały pozostać zamknięte - wychylił się, by spojrzeć na pancernika, który bawił się paluchami. - Po tym, co tu zostało wywiedzione, po dokładniejszej analizie osobowości wezwanego zyskałem pewność, jaki rak toczy jego duszę. Wiem, dlaczego Skrzeczowąsowi niemiłe nasze bogi. Innymi słowy mówiąc, znam imię pana, któremu służy jego robaczywy umysł, ale przez delikatność nie wymienię go w tak szacownym miejscu.
- Jakże tak? - Whynot obrócił ku niemu rozpromienioną twarz i dopytywał się z ciekawością: - Co to za zwyczaje? Przerywasz, wielebny ojcze, w najciekawszym momencie. Któż to taki?
- Bóg Chwilowo Nieobecny! - huknął z mocą święty mąż, czyniąc egzorcyzmy z taką intensywnością, jakby oganiał się przed rojem wściekłych szerszeni. Jego aktywność ruchowa udzieliła się pozostałym ojcom; przez dobre kilka minut gestykulowali zajadle, odpędzając sobie tylkoznane widma. Nastrój grozy spotęgował się, gdy drzwi skrzypnęły i do pomieszczenia zakradł się rozanielony cywil. Na ugiętych nogach, skocznie, jakby wykonywał elementy rytualnego tańca, zbliżył się do stołu prezydialnego i sprawnie przylgnął do krzesła. Skrzeczowąs wpatrywał się weń z niemym zdumieniem, jakby zobaczył ducha; cywil spostrzegł jego zainteresowanie i mrugnął okiem łobuzersko.
- Koniec posiedzenia! - ryknął ober-dyr Whynot. - Komisja udaje się na naradę! - Nikt spoza stołu nie ruszył się z miejsca. — No, kolego Skrzeczowąs. Ruszże się pan! Za drzwi! Wynocha!
- Jednakże...
- Żadnego Jednakże"! Co za Jednakże"? Jeszcze ma pan jakieś wątpliwości? Bo my nie. Powiedziałem - za drzwi. Tam czekać. Hajda! Won! Wesół dzień!
Skrzeczowąs z wyraźną ulgą opuścił kulawy taboret. Od pewnego czasu gros jego uwagi pochłaniało utrzymywanie się w pozycji siedzącej; pod koniec debaty właściwie już nie siedział, a kucał, starając się jak najmniej odciążać taboret, który wiercił się pod nim, rozjeżdżał, wierzgał, zdychał. Nogi nieziemsko bolały od takiej gimnastyki.
Po korytarzu snuło się kilkanaście osób w różnym wieku. Część przycupnęła pod ścianami, inne spacerowały, potrącając się i mijając bez słowa. Skrzeczowąs nie wiedział, czy komisja będzie go jeszcze wzywać. Rozejrzał się za wyjściem. Cały przekrój korytarza wypełniała solidna krata, w której uchylały się małe drzwiczki. Rano stał przy nich strażnik, przyglądający się ze znudzeniem szarym cieniom. Teraz strażnik zniknął, a drzwiczki zrosły się z resztą stylobitowej pajęczyny. Po przeciwnej stronie korytarz kończył się ślepym murem. Przysiadła pod nim niezdarnie szklana bulwa aproba; właśnie dobiegała końca powtórka wczorajszego wieczornego programu. Nikt się tym specjalnie nie interesował, zresztą odbiór był kiepski. Umieszczone pod samym sufitem okienka cedziły bury blask.
- Ten przedmiot, który tutaj widzicie, nosił nazwę klu-cza. Drugiego identycznego nie ma na całym świecie. W czasach Wielkiego Błądzenia służył on do ryglowania rozmaitych schowków i pomieszczeń, aby uniemożliwić innym osobom dostęp do zamkniętych tam rzeczy, dokumentów czy pieniędzy.
Potem prowadzący program rozwodził się obszernie0 historii klucza i jego roli w dziejach ludzkości. Skrze-czowąs dowiedział się, że klucz towarzyszył człowiekowi od pradziejów. Wynalazek klucza był podyktowany istnieniem nierówności wśród ludzi, a także dwiema wybujałymi żądzami człowieka: gromadzenia i posiadania.
- Można bez przesady uznać klucz za materializację najgorszych cech natury ludzkiej: skąpstwa z jednej strony, chciwości i pożądania z drugiej. Epoką, która powinna umieścić klucz w swym herbie, były z pewnością lata Wielkiego Błądzenia. Na masową skalę zamykano wtedy nie tylko martwe przedmioty - nośniki bogactwa, ale1 myśli, czyli dzieła sztuki. Zamykano przede wszystkim samych ludzi. Jedni mieszkańcy tej planety za pomocą tego niepozornego przedmiotu odbierali wolność innym, nieraz na wiele lat. Klucz, ten symbol hańby i ucisku, był do niedawna powszechnie obecny wśród nas. Każdy nosił ze sobą kilka, a nawet kilkanaście jego replik. Podejrzliwość, nieufność, ostrożność, zamykanie wszystkiego, wszędzie, zawsze - oto główne cechy tej szkaradnej, minionej na szczęście epoki. Dziś jako społeczeństwo staliśmy się o wiele bardziej otwarci. Otwarte są nasze domy i drzwi naszych żyjni, otwarte budynki publiczne i miasta. Odkąd spotkaliśmy na swej drodze wielką cywilizację Braci Większych, otwarte stały się nasze głowy i serca. Otworem stanęła przed nami cała wielka przyszłość. Wszechświat otworzył się przed człowiekiem jak kwiat. O kluczu, owym relikcie dawnych, podłych czasów, musimy jak najszybciej zapomnieć. Klucz musi odejść. O, tak - prowadzący program złamał klucz i cisnął z pogardą pod nogi. — Nie ma więcej dla niego miejsca w naszym życiu.
Co pewien czas jedne z trojga drzwi wypluwały na korytarz kolejny ludzki wiecheć. Siedzący w kucki pod ścia-na obrzucali nowego krótkimi spojrzeniami, spacerujący zatrzymywali się na moment, nikt o nic nie pytał. Po sekundzie wszystko wracało do normy.
Z drzwi, za którymi obradowała komisja Skrzeczowąsa, wychynął głów-dyr Wodolej i wywołał kolejne nazwisko. Skrzeczowąs przypadł do niego jak pijawka. W ciemnych oczach głów-dyra pojawiło się zdumienie i zażenowanie.
- Panie głów-dyrze - powiedział Skrzeczowąs - chciałbym dowiedzieć się, jaka decyzja zapadła w mojej sprawie.
- Żadna. Komisja, proszę pana, ustala jedynie fakty i ocenia je. Nie jesteśmy od decydowania. - Głów-dyr udzielał odpowiedzi uprzejmie, lecz z rosnącym poirytowaniem. Plik kartek w jego dłoni zatrzepotał gniewnie, a ręka obleczona w przydziałowy drelich odsunęła Skrzeczowąsa stanowczo. - Widzi pan, że jestem zajęty. Niech pan nie utrudnia mi pracy.
- Panie głów-dyrze...
- Przeszkadza mi pan w pracy! - ryknął Wodolej, sprawiając, że wszystkie oczy zwróciły się w ich kierunku. Zajrzał w papiery: - Doc-dyr Tępołeb!
- Obecny!
- Proszę za mną.
- Widziałeś durnia? - rozległ się mocny głos, kiedy już tamci zniknęli za drzwiami. - Władza uderzyła mu do głowy! Daj psu kość, a złapie całą rękę!
Facetem wygłaszającym te odważne słowa okazał się szalony cywil z komisji. Musiał niepostrzeżenie świadko-wać całej scenie, chociaż Skrzeczowąs nie zauważył go wcześniej na korytarzu.
- Kiedyś was z tego rozliczymy - cywil pogroził pięścią zamkniętym drzwiom i położył rękę na ramieniu Skrzeczowąsa. - Chodź, nie ma co tu sterczeć.
- Ale brama... strażnicy...
- Znowu grają w karty w kanciapie albo pierdolą się z archiwistkami. Nie przejmuj się, my to zaraz... - poszperał po kieszeniach, wyjmując wiązkę kluczy ze stylo-bitu. Na widok otwierających się drzwiczek jakaś dwudziestka ludzi porzuciła smętne kontestowanie i kopnęłasię żwawo w stronę kraty; kilku najszybszych istotnie zdołało przecisnąć się wraz ze Skrzeczowąsem i cywilem.
- Ach, swołocz! Ach, niesubordynacja! - wycharczał cywil, napierając na drzwiczki z drugiej strony. Skrzeczo-wąs oparł się o pręty, niby mu pomagał, ale atakujący nie mogli mieć wątpliwości, po czyjej jest stronie. Bure postacie walczyły w skupieniu; cztery albo pięć przemknęło w ostatniej chwili przez malejący prześwit. Gdyby napór nie zelżał, cywil musiałby się poddać; jednakże reszta prącego ku wyjściu bractwa spasowała niespodziewanie. Cywil dopchnął drzwi, szczęknęła zapadka. Pozostali w środku tkwili przez chwilę nieruchomo, gapiąc się z niedowierzaniem, po czym spokojnie, bez buntu wrócili na swoje miejsca.
- Czekam na rogu Szóstej Prędkości Kosmicznej i Świetlanych Perspektyw! - zawołał jeden z tych, którym się udało. Zza kraty odpowiedziało mu czyjeś aprobujące mruknięcie. Cywil schował klucze i znowu objął ramię Skrzeczowąsa.
- My, ludzie pracy, musimy trzymać się razem. Inaczej tacy jak ten czarny cwaniak wykończą nas błyskawicznie.
- Jak to? - zdumiał się Skrzeczowąs. - To pan nie był w tej samej komisji?
- Byłem, nie byłem - jakie to ma znaczenie? Przychodzą do ciebie pewnego wieczora, łapią za wszarz i mówią: spodobało nam się, żebyś szedł do komisji, bratku. Spróbowałbyś wtedy odmówić! - zniżył głos do poufałego mamrotania. - Przecież widziałeś, że nie miałem tam nic do powiedzenia. Nic mnie z nimi nie łączyło. Oni robią, co chcą, tacy jak ja potrzebni im tylko do basowania... Myślisz może, że pozwoliliby komuś spoza ścisłego grona wtrącać się na serio w te ich machinacje? Wszystko mają od dawna ukartowane - czysty przypadek, że znalazłem się z tymi cwaniakami przy jednym stole. Najlepszy dowód, że kazali mi iść do domu. Wcale nie byli ze mnie zadowoleni.
- No widzi pan? Nie opłaciło się tak na mnie napadać - rzekł z wyrzutem Skrzeczowąs. - Niewiniątko! Jakie pan miał prawo? Co pan o mnie w ogóle wie?
- Mówmy sobie lepiej po imieniu, co? Ja nazywam się Kulas. Słuchaj, Skrzeczowąs, nie takie to proste, jak ci się wydaje. Po pierwsze - znasz chyba przysłowie: jeśli wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i one. Nie po to brali mnie do komisji, żebym obstawał za takimi jak ty. Powiedzieli od razu: masz gryźć i szczekać, a jak nie, to w łeb. Potem krótkie szkolenie, a na końcu kartka, proszę ciebie, co i kiedy mówić. Spróbowałbym tylko się wychylić, zrobić coś po swojemu - zaraz dostałbym za swoje! Tobie bym się nie przysłużył, a sobie zaszkodził, rozumiesz? A po drugie, jak nie ja bym na ciebie naskoczył, to kto inny. Ten by ci dopiero przyładował! A tak wyjąłem mu argumenty z garści, powiedziałem swoje w oględnej formie, nienapastliwie... Właściwie powinieneś mi być wdzięczny. Nie powiesz chyba, że nie masz nic na sumieniu, stary byku?
- Wdzięczny? Ja - tobie? Jeszcze czego? Porządny człowiek w ogóle by miejsca nie zagrzał w takim towarzystwie.
Kulas przystanął. Aż go zatkało.
- Ty, co myślisz? - zapiał - że ja zagrzałem? Widziałeś przecież, jak uciekłem stamtąd, bo nie mogłem dłużej wytrzymać tej tendencyjności, tego kłamstwa, nie mogłem patrzeć, jak się tam wijesz niby robak! Dziesięciu na jednego, murwa w kadź! - splunął zamaszyście na chodnik.
Szli obok siebie w milczeniu. Szare gmaszysko, w którym na wszelkie sposoby wymierzano codziennie sprawiedliwość, odsunęło się w tył, ustępując miejsca ponurym miejskim ulicom. Snuli się po nich nieliczni przechodnie, nie licząc kucających pod ścianami koczowników z przegęszczonych izb. Z rzadka przejeżdżały ciężarówki. Raz czy dwa żebrak wyciągnął rękę w ich stronę, licząc na datek. Skrzeczowąs pomyślał, że po takim dniu właściwie nie ma ochoty wracać do żyjni. Przed chwilą Kulas zaproponował, żeby poszli się napić na zgodę.
- Ale ja nie mam ani talonu - ostrzegł go Skrzeczowąs. Nie była to prawda. Rano opchnął renegackie papierosy, nawet dość korzystnie, ale mogło mu się tylko tak wydawać. Z każdym dniem talony traciły na wartości, zwłaszcza wobec renegackich towarów.
- Tutaj - powiedział Kulas skręciwszy w ukrytą bramę. Pchnął odrapane drzwi. Nad nimi widniał szyld wymalowany farbą na murze. BAR NASYCENIE - odczytał Skrzeczowąs. Uderzyło go, że w przeciwieństwie do większości knajp w mieście ta nie była oblegana przez żebraków i głodujących.
Wewnątrz roiło się jak w ulu. Wykidajło, potężne chło-pisko, obrzucił ich taksującym spojrzeniem, ale nie ruszył się z miejsca. Dalej obradowała wesoła kompania, pokrzykując ochoczo. Piwo i wódka lały się strumieniami. Szli przez salę, Kulas niedbale odpowiadał na pozdrowienia, raz i drugi coś krzyknął, czego Skrzeczowąs nie dosłyszał z powodu panującego rozgardiaszu.
- Dogardzielnie! Dzielnie! - darł się chór ochrypłych głosów. - W rylak! I jeszcze raz! Wraz!
- Słyszeliście, że Lerum-Lerum ma się nazywać He-bropol?
- Psia ich mać w torbiel trącana masturgwiżdżem!
- Jak ci się drzemało, Hymcaku? Pozwól, że ucałuję twój plugawy ryj broczący burakiem!
- No to jama! Uśśś...
- Fizda, mówię, i powtórzę jeszcze sześćdziesiąt sześć razy. Jak ona cię traktuje?
- Lej na denko, nie na lustro!
- I ponawiam: jama! Wnętrznościom też się należy!
- We flaki! W kichy! Bez zagrychy!
- Flaszkę renegackiej - powiedział Kulas, dopchawszy się do bufetu. Zapłacił plikiem wymiętych talonów. - Kan-ciapy wolne? Chciałem spokojnie pogadać z przyjacielem.
- Coś się znajdzie - odrzekł bufetowy. - Teoś! - wrzasnął - dwóch do kanciapy ode mnie!
Kanciapa okazała się wnęką za ciężką zasłoną z wy-szarzałego brokatu, z którego aż kapał brud. Ściany obito płótnem, wydobywającym się malowniczo spod listew. Zasiedli na poplamionej, lepkiej od brudu ławie, przed składanym do ściany stolikiem. Kulas otworzył butelkę, nalał.
- No, bracie - wzniósł kieliszek - bez urazy. Takie czasy, że nikt nie jest bez winy.
Wypili. Kotara rozchyliła się, damska ufryzowana gło-wa zajrzała do środka. Moment - i kobieta w wieku produkcyjnym z chichotem mościła się na kolanach Skrze-czowąsa.
- Też bym się napiła - powiedziała przymilnie. Jak na tak wczesną porę była już zdrowo na cyku.
- Chcesz ją nadziać na hak? - spytał Kulas bez krzty finezji.
- N-nie - głos Skrzeczowąsa zabrzmiał dość niepewnie. Gdyby oskrobać tę twarz z pudru i kremu, zetrzeć z niej podłą szminkę, a całość wykąpać i odświeżyć...
- Na pewno? Tu nie musisz się krępować.
- Na pewno.
- Wobec tego nie widzę tu dla ciebie zajęcia, malutka. Żegnamy cię - Kulas dał jej parę talonów. - Spadowa.
- Kieliszeczek - wdzięczyła się, wpatrzona w alkohol. Była tu chyba głównie dlatego, żeby móc pić bez ograniczeń. Skrzeczowąs wyobraził sobie, jak w nocy ci, którzy utrzymają się jakimś cudem na nogach, dymają gromadnie jej drgające zwłoki.
- Nalej jej - zadysponował. Z oczami wbitymi w kieliszek śledziła poczynania Kulasa. Zapomniała o całym świecie. Ramiączko jej dessous opadło, obnażając białą pierś. Skrzeczowąs zapatrzył się w nią chciwie.
- A teraz zjeżdżaj. Chcemy spokojnie pogadać.
- Rzadko tu bywacie, nie przypominam was sobie. -Kieliszek z wódką zatrzepotał w jej ręku. Z wprawą i rozkoszą dopiła resztę zawartości.
- Ty chyba nie słyszysz, co do ciebie mówię - Kulas złapał ją za buzię i wolno obrócił w stronę wyjścia. - Tam na ciebie czekają. Tam cię naprawdę potrzebują. Nie tu.
- Po co te nerwy, synku? Rozumiem, wolisz chłopczyków... - rzekła patrząc na Skrzeczowąsa z odcieniem zawodowej zawiści. Ciągle wydawała się jakby nieobecna. -Tylko czemu taki wystraszony?
- Spierdalaj! - huknął Kulas. - I jeśli jeszcze raz zobaczę w pobliżu twój śliczny pyszczek, poszatkuję ci go na sznycel. Zrozumiano?
Wbrew szumnym zapowiedziom nie mówili o niczym ważnym. Trochę o sytuacji w mieście, o tym, że wprowa-dzenie do miejskiej komunikacji nowego środka transportu adoptowanego z wojskowej ciężarówki niebezpiecznie się opóźnia, o dwóch nowych postumach wzniesionych przy szosie północnej przez fanatyków Boga Chwilowo Nieobecnego. Przy zamawianiu kolejnej butelki zgadało się, do czego doprowadzi dalszy spadek wartości talonów i co będzie musiało przedsięwziąć Gremium, aby ukrócić spekulację melasą i ciastem. Potem zjedli gulasz z melasy i Skrzeczowąs pochwalił potrawę, a Kulas skrytykował. Dwie następne kolejki zeszły im na utyskiwaniu na miejską gastronomię, na poziom zaopatrzenia w żywność i jej jakość. Wódki w butelce ubywało. Wprawdzie z przejścia prowadzącego do kanciap raz po raz dobiegało samcze rżenie i samicze piski, przechodzące w śmiech, ale szczęśliwie nikt ich nie niepokoił. Można powiedzieć, że przypadający im akurat zakazany owoc spożywali w atmosferze powagi i wzajemnego zrozumienia.
Skrzeczowąsowi pierwszemu znudziła się ta sielankowa atmosfera. Sam nie wiedząc kiedy wystartował z nowymi pretensjami wobec Kulasa, za jego postawę podczas posiedzenia komisji. Kulas zachował się dziwnie, zrezygnował z wszelkich prób obrony.
- Ty jesteś swój chłop, Skrzeczowąs, trzymaj z nami, a krzywda ci się nie stanie. Obciach z komisją da się załatwić, nie takie rzeczy żeśmy...
- Ale jak? - denerwował się Skrzeczowąs. - Takie komisje są nieprzekupne, a nawet gdyby były, to skąd wziąć talony na opłacenie tylu osób? I czego właściwie się od nich domagać?
Kulas przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
- As ty głupi, Skrzeczowąs - skwitował jego wątpliwości, a potem już tylko się śmiał. Rycząc ze śmiechu walił kompana otwartą dłonią po ramieniu i pokrzykiwał: - Ej, gdzieś ty się taki uchował, gupolku! Nie, to wyśmienite! -ryczał skręcany nowym spazmem, a łzy spływały mu po twarzy strumieniami. - Dawno nie spotkałem tak surowego fiuta!
Te mało pochlebne opinie z początku drażniły Skrzeczowąsa, ale szczere zaangażowanie przyjaciela w żaba-wę, jego serdeczna radość tak go ujęły, że wkrótce krzyczał i płakał ze śmiechu na wyścigi z Kulasem.
Potem mieli moment otrzeźwienia i Kulas spokojnie, w sposób szalenie wyważony wypowiedział się na temat Braci Starszych, raz po raz ujawniając przed Skrzeczową-sem nie znane szerzej aspekty zagadnienia. Ujął go głównie klarownością argumentacji. Bracia Więksi mają tu swoje interesy, które co prawda nie zawsze pokrywają się z naszymi, ale ogólnie biorąc nie chcą naszej krzywdy. Głównym źródłem zła i nieporozumień jest administracja, która nieudolnie wciela w życie nowe inicjatywy. Teraz panuje pewien kryzys, ale ogólnie biorąc wszystko idzie ku lepszemu. O nastawieniu Braci Większych najlepiej świadczy fakt, że umorzyli poważną część naszych długów - a w polityce liczą się konkrety, czyż nie? W trakcie wywodu Kulas wtrącał co chwilę: - Nie wiem, czy mnie rozumiesz? - a Skrzeczowąs natychmiast zapewniał go o tym.
Czym zakończyła się dyskusja, Skrzeczowąs nie zapamiętał. Jakoś tak nagle w kanciapie znalazło się mnóstwo butelek i ludzi, stolik został złożony i dopchnięty do ściany, o deskę, co do niedawna pełniła rolę blatu, wsparły się szerokie plecy gości. Żadnego nie znał, ale wszyscy oni znali Kulasa, który był tu postacią popularną. Wbity ciasno pomiędzy biesiadników Skrzeczowąs ani na słowo nie dawał się wyprzedzić w wartkiej dyskusji, wolną od kieliszka ręką gorliwie obmacując suwnię, która się napatoczyła nie wiadomo skąd. I tylko momentami z dołu, od przepony, docierało do niego niewyraźne wołanie, ostrzeżenie, że źle zainwestował czas, że nie należy ufać tym ludziom i temu miejscu. Wylewał kolejne kieliszki do gardła, co na jakiś czas uśmierzało wątpliwości, i z całej siły pchał łapę między nogi rozwalonej na podłodze piękności, z której spłynęły dawno resztki kusego kostiumu, a która teraz całym ciężarem zwisła na jednym z mężczyzn, usiłując ściągnąć go z ławy. Srom kobiety był mokry od rozlanej wódki, a druty włosów przypominały paluchom Skrzeczowąsa pewną noc spędzoną w plenerze, kiedy przymrozek usztywnił i posrebrzył jak w teatrze szczecinę wątłych traw. Kulas objął go pańskim gestem,wrzeszcząc do kumpli: „Nasz już jest!", coś perorował entuzjastycznie siedzącym pod ścianą, nad wygiętym robakiem kobiecego ciała; zanim do Skrzeczowąsa dotarło, że to o nim, że to jego chwalą, otrzymywał nową porcję klepnięć. „Swój chłop, pamiętajcie, ja go odkryłem!" -a od przepony czy może od żołądka wołał ten głos coraz dalszy. Aż Skrzeczowąs pod wpływem zmęczenia czy wódki osunął się na jasną plamę u swoich stóp, uczepił się dłońmi spoconych skórnych fałdów, a żółty robal o kobiecych kształtach i głowie jął podrygiwać pod nim spazmatycznie. Nad nim piła wesoło reszta doborowej kompanii, kibicując od niechcenia jego bohaterskim zmaganiom, a przez chór pomieszanych głosów przebijał wyraźnie bas Kulasa oraz jego: „Nasz już jest, nasz już jest" - z regularnością obracającego się koła. Czuł męskie ręce okładające go z rozmachem po plecach i drobne zęby wpijające się w ucho, szarpał się, zmagał z dyszącym pod nim przeciwnikiem, suwnia zaczęła jęczeć zbyt szybko i zbyt nienaturalnie, a on nawet nie usiłował jej uspokoić, przyspieszył tylko kołysanie tej łódki, nasz już jest, zawtórowało echo w jego głowie, odpowiedział mu szmer od przepony, gdzie podobno ulokowane jest sumienie człowieka -w tym momencie Skrzeczowąs zrozumiał, że runda w żółtej łódce dobiegła kresu, należało wysiadać. Podniósł się na czworaki, wspierając na żywym stworzeniu jak na zwale gliny, Kulas już wyciągał do niego ramiona, robił mu miejsce obok siebie, powtarzając w kółko: „Nasz już jest, chłopaki!" Wtedy Skrzeczowąs wspiął się wyżej, czepiając jego koszuli, a następnie z całej siły wyrżnął pięścią w ten spocony pysk, w rozwartą gębę o pożółkłych zębach, i bez tchu osunął się na ziemię, która przyjęła go pocałunkami wilgotnych ust i uściskami śliskich od potu ramion. Objął ją jak umiał najmocniej i tak chciał zasnąć, z twarzą wtuloną w jej włosy - źdźbła traw, mokre od łez albo od deszczu. Chciał zasnąć, utrudzony jak wykonawca ostatniej kategorii, ale z góry spadł piorun, zesłany przez mściwego Boga, pozbawiając go przytomności.
Kodeks suwerena. Potwonk
Ladownik „Hungarii" wyglądał jak kura z dodatkową gą, kiedy przysiadł na wspornikach, by dotknąć piachu netalowym brzuchem. Odlatując, zostawił po sobie meta-owe j ajo, zaryte w ziemi na głębokości trzech i pół metra. Uniesienie jaja zostało poprzedzone płytkim sondowaniem geologicznym. Po ustaleniu, że pod wydmami nie ma ;kał, ~vv brzuchu ładownika otworzyła się klapa, przez któ-•ą wychynął najeżony ostrzami ryj supercichej koparki, >ołączonej ze ssawą. Maszty oświetlenia bez przerwy re-estro^wały poziom drgań sejsmicznych, a gdy studnia by-a gotowa, podnośnik umieścił w niej jajo. Na tę końcową azę operacji Imbryk włączył silniki - rzekomo dla próby. V rzeczywistości chodziło o kamuflaż. Porządne zagrze->anie jaja i ubicie piachu do poprzedniej spoistości wymagało nieco więcej hałasu sejsmicznego. Gdyby któryś ze .trażników Pioam trzymał w tym czasie swoją wypustkę v glebie, szukając soli mineralnych, mógłby z łatwością vykryć znaczny wzrost drgań. Wywołane uruchomieniem ilników wibracje przenosiły się na grunt, maskując kre-ią robotę ładownika. Oczywiście nadmiar piachu pozo-tał w ładowni; podczas lotu dysze rozpyliły go w atmo-ferze, a rozżarzone gazy wylotowe pokryły miejsce startu ozpaloną, radioaktywną skorupą.
Wewnątrz jaja przebywał człowiek. Pogrążony w całkowitej ciszy i półmroku, nie wykonując zbędnych ruchów,Quiston Fa czekał na właściwy moment. Bardzo czułe sejsmografy jaja donosiły mu, że na powierzchni ciągle wre praca. Dostarczone przez „Hungarię" maszyny ładowano na transportery i wywożono w niewiadomym kierunku. W niecałą dobę po starcie ładownika plac załadunkowy opustoszał. Pozostali jedynie niedźwiedziowaci strażnicy, by dozorować zakazanej strefy. Ich liczba stopniowo malała. O ile Quiston Fa mógł się zorientować, raczej unikali miejsca postoju ładownika, ale w końcu jeden z nich odważył się przejść po szklistej skorupie. Skrzypiący odgłos jego klocowatych nóg, miażdżących bąble krzemionki, odzywał się groźnie w słuchawkach.
Po dwóch dniach radioaktywność na powierzchni opadła na tyle, że można było zaryzykować wyjście. Jednakże Quiston Fa nie widział powodów do pośpiechu. Odkąd olbrzymi dowódca ładownika pożegnał go przed rozpoczęciem operacji, wewnętrzny rytm jego ciała uległ przestro-jeniu. Było tak, jakby wraz z przekroczeniem granicy jaja zanurzył się w strefę innego czasu, płynącego wolno i z namysłem. Hurgot silników ładownika, dobiegający z powierzchni aż tutaj, odebrał ze zdumieniem - jak odgłos z zaświatów. Minęły lata, zanim silniki zagrały ponownie, i znowu lata, nim ryk wybrzmiał. Wtedy Quiston Fa zrozumiał, że został pozostawiony samemu sobie, i ogarnęło go poczucie komfortu. Zapadł w leniwy, lekki trans, który był jak drzemka, ale wydobycie się z niego, choćby po to, by włączyć nasłuch powierzchni, wymagało pewnego wysiłku. Grunt dygotał jeszcze, uwolniony od dotkliwego balastu ładownika, a piach rozprężał się, nakryty od góry czapą skrzepłego szkliwa. Wszystkie te procesy obchodziły Quistona najwyżej jako ciekawostka, nie poświęcał im ani ułamka uwagi. Dopiero gdy geologiczne szumy ustabilizowały się, zawrócił z żeglugi po oceanach wyobraźni i z niechęcią wyłonił się z transu.
Ostrożnie, by nie zakłócić ciszy, wysunął z jaja trzy teleskopowe czujniki-anteny, które przebiły się przez piasek, zdążając ku powierzchni. Początkowo Quiston prowadził je równomiernie, śledząc, w jaki sposób maleje zwartość ośrodka. Piach wydawał się czysty i jednorodny;pomimo tego jeden z prętów natrafił na przeszkodę. Pozostałe bez trudu dotarły pod samą powierzchnię. Wtedy wycofał zablokowany teleskop i poprowadził go z lekkim odchyleniem. W ten sposób uzyskał rozmieszczenie czujników w wierzchołkach trójkąta równobocznego o boku mniej więcej dwunastu metrów. Wystarczyło wysunąć pręty ponad piach, by rozejrzeć się po okolicy, ale Quiston Fa nie uczynił tego, poprzestając na zaprogramowaniu radia. Nie zamykając oczu pozwolił, by światła wskaźników rozmazały się przed nim, a potem w ogóle przestał je widzieć, wycofując się w trans.
Powrócił do rzeczywistości, gdy krzątanina na powierzchni wycichła. Nasłuchiwał, jakby pragnął wykryć coś, co pominęła aparatura; potem podłączył się do instalacji zasobnika i oddał mocz. Mimo iż tempo przebiegu procesów życiowych w jego organizmie uległo znacznemu spowolnieniu, musiał to robić co jakiś czas. Sejsmorejestratory nic mu nie mówiły; postanowił zaryzykować wysunięcie jednego z prętów. Czerń ekranu obserwacyjnego ustąpiła miejsca burej poświacie i dopiero po obróceniu kamery wewnątrz panewki okazało się, że to łacha piasku. Na górze był dzień, słońce chyliło się ku zachodowi, ale Quiston wiedział o tym dzięki chronometrowi. Obserwował przez chwilę krawędź wydmy na tle nieba, nim zezwolił kamerze na dalszy obrót.
Lekki przechył końcówki pręta - i Quiston aż zamarł z wrażenia: na ekranie widniał w całej okazałości stwór Hoam o psim pysku utopionym w chmurach, które przesuwały się wolno po niebie jak dekoracja w amatorskim teatrzyku. Quiston Fa wpatrywał się z fascynacją w ten fenomen z innego świata. Nie odrywając wzroku od ekranu musnął klawisz zapisu i nadal gapił się w monument, którym witała go Ziemia. Nie wydawał się sobie nieostrożny; ostrożność nie miała tu nic do rzeczy. Jeśli stwór dostrzegł metalowy sztyft u swoich stóp i wpatrywał się weń, niewiele można było poradzić. Jeśli go nie dostrzegł, pośpiech nie miał sensu. Powoli, jakby chodziło o ćwiczenie, Quiston Fa wyprostował kamerę, po czym bez najmniejszego szmeru wciągnął pręt pod powierzchnię.
Nie nastąpił żaden kataklizm. Quiston rozświetlił nieco mrok w kabinie i rozglądał się po niej roztargnionym wzrokiem. Powiódł ręką w powietrzu, jakby odpędzał muchę; na konsolce zapłonął sygnał gotowości bojowej. Siedział słysząc wyraźnie własny oddech; tylko po to, aby go zagłuszyć niemrawym chrobotaniem słuchawek, założył na głowę metalowy pałąk. I wtedy stwór znowu przeszedł po zaskorupiałej krzemionce. Jego kroki stopniowo wybrzmiały w słuchawkach; Quiston śledził jego dalszą drogę na rejestratorach.
- To się nazywa szczęście - powiedział półgłosem po dobrej godzinie. Bezpośrednio potem miał atak śmiechu. Dotarło do niego, jakim szaleństwem było pozwolić zamknąć się w tym żelaznym kokonie i zakopać za życia w ziemi. Być może Hoam coś podejrzewali, a ten strażnik łaził mu nad głową nie bez kozery. Może wyczuł promieniowanie podczerwone, przesączające się przez grunt? To było mało prawdopodobne, piach wchłaniał całkowicie resztki ulatniające się ze znakomicie izolowanego jaja, a poza tym słońce przez cały dzień nagrzewało glebę. Gorzej, jeśli strażnik wepchnął w piasek swoją oślizgłą wypustkę, podobną do gigantycznej ślimaczej nogi. Jaka jest czułość tego organu? A odporność na promieniowanie? Czy te istoty również miewają okresy zagapienia, rozproszenia uwagi? Parę tego rodzaju pytań błyskawicznie przeleciało Quistonowi przez głowę - lecz wokół jaja utrzymywała się martwa cisza.
Postanowił sprawdzić, co ciekawego nagrało się w radiu. Wybrał na chybił trafił. Szumy, jakieś sygnały, wreszcie głos kobiety:- Uwaga, wykonawcy wszystkich kategorii. Nadajemy komunikat o stanie flagi: 82 procent czarnego, 12 procent żółtego, 6 procent białego. Przypominam, że liczby te oznaczają udziały poszczególnych barw: czarnej, żółtej i białej, na urzędowej fladze Europy-7. Flagowym przypominamy o obowiązku aktualizacji barw zgodnie z niniejszym komunikatem. Zwłoka lub niedbalstwo karane będą cofnięciem przydziałów.
Ta sama sekwencja sygnałów, pewnie dla podkreślenia wagi słów. Znowu głos kobiety.
- Przed naszym mikrofonem gościmy eksperta od spraw polityki społecznej. Wesół dzień, panie ekspercie.
- Wesół dzień.
- Moimi ustami nasi widzowie zadają panu takie oto pytanie: o czym świadczy bieżący stan flagi?
- O pełnym rozmachu, choć wielce nieharmonijnym rozwoju naszego społeczeństwa. Jak wiadomo, poszczególne barwy zajmują na fladze tyle miejsca, ile odpowiadające im,rasy - w społeczeństwie. W zależności od liczby białych, czarnych i żółtych obywateli ogłasza się komunikaty takie jak dzisiejszy. Wynika z nich, że dysproporcja między liczbą obywateli czarnych a liczbą obywateli ras pozostałych wzrasta. Świadczy to dobrze o prężności czarnych członków ludności Europy-7, i oczywiście, o regresie demograficznym wśród białej i żółtej części tej ludności.
- Czy nie jest to zjawisko niekorzystne na dłuższą metę?
- Bynajmniej. Nasilają się jednak trudności formalne. Urzędowym godłem Europy-7, ustalonym jeszcze przez samego Hebro Bresticzkera, jest trójkąt pitagorejski... to jest, chciałem rzec, trójkąt Yiuujuija, z kwadratami w kolorze białym, żółtym i czarnym, zbudowanymi na jego bokach. W chwili ustalania godła proporcje pól odpowiadały tylko z grubsza sytuacji demograficznej w państwie. Celem Hebro Bresticzkera było wytyczenie pewnego stanu demograficznego Europy-7, który uznał za harmonijny i do którego należało dążyć. Ideału tego nigdy nie udało się urzeczywistnić i obecnie odchodzimy od niego coraz bardziej. Ulegamy konkretnej sytuacji, z którą trudno dyskutować. Nikt nie zmusi białych i żółtych leni, by płodzili dzieci, jeśli nie chcą lub nie potrafią, hę, hę. Można ich w tym wyręczyć - lecz wtedy dzieci należeć będą już do rasy przodującej. Moim zdaniem nieuchronna jest zmiana dotychczasowego godła na czarny kwadrat z daszkiem, ponieważ udziały biały i żółty zredukują się do cieniutkich kresek. Już obecnie kwadrat zbudowany na przeciwprostokątnej wydłużył się bardzo, stając się prostokątem. Z kolei pola obok przyprostokątnych również odbiegają od formy kwadratu, na skutek niedomiaru. Ale ja bym się tym nie martwił.
- Dobrze panu mówić, a mnie słuchać, skoro oboje należymy do rasy czarnej, przodującej, którą wielkoduszność Braci Większych wyniosła na należne jej miejsce. Jak jednak na pana słowa zareagują przedstawiciele innych ras?
- Niech reagują jak chcą. Proszę przyjąć jednak poprawkę: owszem, rasa czarna zawdzięcza swe wyniesienie wielkoduszności Hoam, ale bardziej jeszcze - ich poczuciu sprawiedliwości dziejowej. Czarny człowiek zawsze był na tej planecie niewolnikiem. Oddanie całej władzy w ręce czarnych stanowiło więc dziejową rekompensatę. W ten sposób historia uregulowała wielki dług wobec naszych czarnych przodków - symbolicznie, rzecz jasna, odpłacając za krzywdy niewolników ich dalekim potomkom.
- Nie przeszkadza to Renegatom twierdzić kłamliwie, że godło Hebro Bresticzkera zostało sfałszowane. Ale wracajmy do tematu. Nie sądzi pan, że przedstawiona przez pana dysproporcja demograficzna wynika ze zbyt liberalnego prawa o pochodzeniu? Wielu nieczarnych deklaruje przynależność do rasy przodującej, powołując się na mniej lub bardziej fikcyjne świadectwa o murzyńskich przodkach.
- Tak, słyszałem o tym. Czynią tak dla przywilejów, chcąc nabrać społecznego znaczenia, dla poprawy samopoczucia wreszcie. Nie przeceniałbym jednak tego zjawiska. W końcu nie to jest najważniejsze, czy obywatel ma czarną skórę, lecz to, czy czarne, że tak powiem, są jego serce i głowa. Tak czy owak gdyby pozostałe rasy dorównały czarnej dynamiką rozrodu, bylibyśmy prawdziwym mocarstwem. Oto aktualne godło Europy-7. Zamieńmy czarny prostokąt o polu 82 na kwadrat o takim samym polu. Jego bok wynosi około 9. Otrzymujemy nowy większy trójkąt Pitago... to znaczy Yiuujuija, o przeciwprostokątnej równej 9. Pozostałe rasy musiałyby wtedy zagospodarować kwadraty o bokach odpowiednio 5 oraz 7 i pół.
Coś się nie zgadzało. Quiston Fa wyłączył rejestrator i wziął się do obliczeń. Do rozwiązania układu dwóch prostych równań komputer był właściwie zbędny. Ideał spo-łeczeństwa pewien facet wyobrażał sobie jako sumę pól kwadratów pitagorejskich o bokach w przybliżeniu 4, 6 i 7. Quiston wyrysował trójkąt i kwadraty na jasnoniebieskim tle, otrzymując godło Hebro Bresticzkera. Następnie zgodnie z komunikatem o stanie kolorów naniósł poprawki. Godło zostało zdeformowane do niepoznaki. Spróbował iść za radą eksperta, budując trójkąt „mocarstwowy". Istotnie, harmonia rozkładu została przywrócona, tylko że suma poszczególnych udziałów przekraczała 160 procent.
- No tak - mruknął - wielki mi ekspert, który myśli, że ludzie przestali liczyć albo liczy, że przestali myśleć.
Powodowany ciekawością, przesunął zapis do przodu.
- ...Epoki Wielkiego Błądzenia. W wytworzonym przez nią modelu kultury powszechny pęd do nagości, obnażania się należał do naczelnych prawideł. Bezkrytyczność ludzi tego czasu wobec siebie, wobec własnego wyglądu budzi dziś tylko zdumienie i politowanie. Dla przykładu: trudno chyba o coś bardziej odrażającego od cielska przekarmionego dwunoga rasy ludzkiej. Ten grubas w życiu prywatnym był z pewnością milionerem, tuczącym się na krzywdzie milionów. Kiedy człapie po plaży, zwały sadła podrygują na nim ohydnie, wydzielając mało rozkoszną woń potu, brudu i tak dalej. Można śmiało powiedzieć, że ciało to jest symbolem upadku jego właściciela. Oto samica tej samej rasy. Karykaturalność jej sylwetki jeszcze bardziej rzuca się w oczy. Gdybyż osobniki ludzkie dysponowały chociaż futrem, które okryłoby litościwie ich pożałowania godne wdzięki. Niestety, są one prawie bezwłose.
Przed skierowaniem na pokład „Hungarii" Quiston miał takich wywodów do wyboru, do koloru - służby Konsorcjum prowadziły stały nasłuch planety dla potrzeb własnych i Floty. To, co tam wydawało się tylko stekiem bzdur, tu zyskiwało wymiar poważny i złowieszczy.
- ...że ciało ludzkie jest odstręczające. Oto bańdzioch grubasa. Piszczele chudzielca. Powykręcane artretycznie paluchy ludzkiej stopy. Męskie genitalia: obwisłe, nieape-tyczne, zwierzęce. Nie lepiej prezentuje się srom kobiety, nawet młodej. Oto biodra kobiety po klimakterium - jejuda, pośladki, piersi. Jak można pożądać tych okro-pieństw?
- A oto biodra trędowatej. Zad chorego na gnilca. Penis syfilityka - wspomógł spikera Quiston. - Przeraźliwy to widok, włos na głowie powstaje. Brr...
- ...zależność ludzkiej formy od świata zwierzęcego sięga dużo głębiej. Oto znamienne zestawienie: ptak -szczur - małpa - człowiek. Co łączy te - nie bójmy się tego słowa - zwierzęta? Bezsprzecznie podobieństwo wyglądu. Głowa, dwie kończyny górne lub przednie, dwie dobie lub tylne. A oto zestawienie poszczególnych szkieletów. Tak, proszę państwa, człowiek jest tylko zmodyfikowanym kretem, żabą, pawianem. Kolejne zestawienie: tak zwane narządy homologiczne. Skrzydło ptaka, łapy kreta i kota, przednia noga konia, wreszcie ręka człowieka. Tak wyglądały bądź wyglądają w naturze. Oto ich układ kostny. Jednakowym kolorem wyróżnione zostały analogiczne części tych pozornie odmiennych narządów. Powtarzam: człowiek to tylko zmodyfikowany kret. Tezę naszą potwierdza analiza dowolnych części ciał tych zwierząt. Oto ich odnóża tylne. A oto głowy.
- A oto dupy - podsumował Quiston Fa. - I gówno z tego wynika.
Uznał, że nadeszła pora, aby wychylić się ponownie. Tym razem wysunął inny czujnik. Zgodnie z przewidywaniami, nad pustynią zapadł mrok i kręcąc kamerą Qui-ston po raz pierwszy w życiu obejrzał gwiazdy z pozycji zwyczajnego mieszkańca tej planety. Nie było to nadzwyczajne przeżycie.
Oględziny okolicy w paśmie podczerwieni także nie wniosły wiele nowego. Grunt promieniował nierównomiernie, zależnie od nasłonecznienia w ciągu dnia. Strażnicy zniknęli. Może na noc kryli się w jakiejś szopie czy baraku, a może dalekie echo, które chwyciła aparatura, zostało wywołane przez ciężarówkę, która ich wywiozła? Drugi z czujników był usytuowany lepiej; Quiston kręcił nim cierpliwie, ale patrzenie z perspektywy mrówki znudziło go. Moment - i pręt wystrzelił dwa metry ponad ziemię. Dalej nic. Pusto. Wydmuchnął pozostałe tulejki,które wybujały jak łodygi niesamowitych, syntetycznych roślin. Obrócił kamery na zewnątrz trójkąta i na rozmaitych pasmach promieniowania przepatrywał wydmy. Nie dostrzegł niczego niepokojącego.
Poruszając się z trudem w ciasnej kabinie zdołał zerwać kombinezon i zastąpić go włochatą opończą. Bielizna i spodnie, które miał na sobie, zostały sporządzone według miejscowych wzorów i sztucznie postarzone. Jedynym problemem była nieskazitelna czystość odzieży, ale Quiston pocieszał się, że w ciągu najbliższych dni z łatwością upodobni się do tubylca. Odnalazł plecak z zaopatrzeniem na drogę i przytroczył go sobie do kostki nad stopą.
Na konsolce zapłonął sygnał procedury wyjścia. Wcześniej Quiston Fa zaprogramował aparaturę jaja na przejście w stan utajony; po odejściu człowieka miał tu zapanować całkowity mrok i chłód. Gdzieś w elektronicznych wnętrznościach pozostanie iskierka, mały czuwający skrzacik, który na hasło uchyli drzwi i uruchomi systemy, a w wypadku zlokalizowania przez obcych - odpali ładunek wybuchowy.
Zanim Quiston wciągnął pręty, od jaja odłączył się rękaw w postaci blaszanej rynny, przepychając się ku powierzchni. Już klęcząc z głową w owalnym otworze, Qui-ston poczuł napływające od góry chłodne powietrze. Ruszył po omacku, starając się umiejętnie korzystać ze schodkowatych wypukłości na łokcie i stopy. Dawały się we znaki godziny spędzone bez ruchu i niemal bez pożywienia: zanim wygramolił się na górę, był porządnie zmęczony.
Powietrze uderzyło go w skronie chłodnym obuchem, jak ściana wody. Pachniało żelaziście, a jednocześnie czuło się w nim przestrzeń. Wysłannik zdziwił się. Poczuł świeżość jak po kąpieli, o której marzył kilkakrotnie pod ziemią. Ziejące gardło rynny poczęło się zwężać i cofać niby cielsko potężnego robala; do kanału osypywał się piasek. Quiston Fa szybkimi ruchami stóp zasypał otwór i nagarnął w to miejsce szklistego żużlu, resztę pozostawiając przyrodzie. Oddaliwszy się o kilkanaście krokówdokładnie otrzepał stopy, zdjął z butów cienkie jak papier ochraniacze i zakopał je w piasku. Ogarnął spojrzeniem miejsce, pod którym spoczywało jajo, i uśmiechnął się z zadowoleniem: ani śladu. Noc była jasna, świecił księżyc. Zidentyfikował kilka gwiazdozbiorów i orientując się według nich, ruszył w stronę miasta.
Pobyt wewnątrz jaja okazał się bardziej wyczerpujący, niż Quiston sądził. Przysiadłszy na szczycie wydmy wyjął z plecaka niewielkie zawiniątko. Odprawił nad nim niezbędne obrzędy, gryzł po kawałku i jadł. Popił posiłek łykiem wody zmieszanej z sokiem cytrynowym. Zanim ruszył dalej, docisnął wszystkie zrosty ubrania i owinął się szczelniej opończą. Chłód zapuszczał pod nią swe lodowate paluchy, usiłując dobrać się do ciepłego ciała.
Noc upłynęła na równomiernym marszu. Nad ranem zdecydował się na krótką drzemkę. Spała zaledwie połowa jego jaźni; w mózgu wyodrębniło się jakby trzecie oko, gotowe w każdej chwili ostrzec przed niebezpieczeństwem.
Odpoczynek dobrze zrobił podróżnikowi. Sen, nawet taki, orzeźwił go i wzmocnił. Wprawdzie chłód zdążył w tym czasie opanować nogi do kolan i ręce do łokci, co się objawiało nieprzyjemnym odrętwieniem, ale Quiston wygonił go stamtąd serią intensywnych ćwiczeń. Akurat wstawało słońce; na tle wielkiej czerwonej tarczy indywiduum zawijające wściekle płachtą opończy, miotające się po piasku w szalonym tańcu, wyglądało jak pterodaktyl zrywający się do lotu.
Lekko dysząc Quiston Fa pokłonił się słońcu, po czym odmówił poranną modlitwę. Zszedł z wydmy i skierował się ku słonecznej tarczy, biorąc lekką poprawkę w bok. Przed oczami miał kontury mapy, rysowanej w ładowniku przez komputer, wiedział więc, że posuwa się we właściwą stronę. Perspektywa wielu godzin marszu o głodzie i chłodzie nie przerażała go. Nic go nie przerażało -oprócz tego, że mógłby niepotrzebnie zadać gwałt lub sam paść ofiarą gwałtu. Quiston Fa był suwerenem.
Początki ruchu suwerenów ginęły w pomroce dziejów. Na pewno wiadomo było tylko tyle, że narodził się na te-renie Europy Środkowowschodniej pod koniec XX wieku. Należał do reliktów starego świata, poprzedzającego inwazję Hoam, pomysły Bresticzkera i farsę Nowej Ery. Dosyć abstrakcyjne idee suwerenów utożsamiano potocznie z porażającą wizją Epoki Wielkiego Błądzenia, czyli ludzkości taplającej się w obfitości wszelkich dóbr i całkowicie wolnej od obcej dominacji. Z nastaniem Nowej Ery suwe-reni przyjęli postawę wyczekiwania, ale Hoam rychło zmusili ich do zajęcia zdecydowanego stanowiska, prześladując półjawne dotąd sprzysiężenie o charakterze raczej kontemplacyjnym. Represje zepchnęły suwerenów do podziemia, ku bezkompromisowemu radykalizmowi. Wraz z falą repatriantów przedostali się na statki Floty, gdzie wprawdzie nie patrzono na nich łaskawym okiem, ale też zezwalano działać bez większych przeszkód. Ich autentyczna nienawiść wobec Hoam była cennym kapitałem.
Co się tyczy źródeł doktryny suwerenistycznej, te były dwojakiego rodzaju. Zalążki ruchu powstały z poszukiwania antidotum na uciążliwą indoktrynację przez prasę, radio i telewizję, na propagandowy młot i agitację do wątpliwych haseł, społecznie mocno niepopularnych. Ta iście cybernetyczna reakcja dość szybko objęła spore połacie ówczesnego świata, co świadczyć może o podobieństwie występujących wtedy na Ziemi nastrojów i problemów. Jedni wpychali idee, drudzy zaś - towary. Jednakowo nachalnie próbowali zawładnąć człowiekiem: mówcy z trybun i natrętna reklama. Pierwsza fala społecznego sprzeciwu była jeszcze niewysoka i poszła jakby bokiem, objawiając się głównie bojkotem mass mediów.
O reklamie wspomina się tu nie bez kozery. Wszystkie poważniejsze monografie zjawiska zgodne są co do kwestii, że znacznie bardziej przemówiła społeczeństwom do wyobraźni - wizja zagrożeń somatycznych, wywołanych spożywaniem pokarmu skażonego chemicznie bądź biologicznie. „Jeszcze dwieście lat jedzenia tego obroku, a do reszty zamienicie się w szkapy. Ci z góry będą was tylko pędzić do roboty, jak to czynią i teraz, a wy nie zdołacie stawić im żadnego oporu, gdyż przestaniecie być ludźmi. Zagrożona jest sama tożsamość człowieka! Jaką przy-szłość szykujecie dla waszych dzieci? Chwytajcie się ostatniej szansy protestu, póki jeszcze ją macie!" Ten cytat z artykułu ówczesnego publicysty wskazuje dobitnie na sposób dobierania argumentów w tamtej epoce.
Tak to już bywa: zagrożenie konkretne, dostrzeganie gołym okiem, rychło dominuje to, którego nie widać. W opinii publicznej to ostatnie prędzej czy później zmieni się w niebezpieczeństwo urojone, w straszak, którym ktoś wywija bez jasno określonego celu. Nasze zwierzęce ciało może się nam wymknąć spod kontroli, grożąc nieprzyjemnymi konsekwencjami - ale mózg? Cóż, mózg nie jest do tego zdolny, panujemy nad nim bez reszty. Śmietnik w głowie? - od tego jeszcze nikt nie umarł. Co innego rozregulowane hormony czy geny. Tutaj też poszła główna kontrofensywa, zaktywizowały się rozmaite kluby zdrowej żywności, federacje konsumentów, partie zielonych oraz ponadpaństwowe ruchy ekologiczne. Poddane takim naciskom rządy, w krótkim czasie, choć olbrzymim kosztem, doprowadziły do radykalnej poprawy sytuacji tam, gdzie hałasowano najbardziej. Gdzie indziej stan rzeczy nie uległ żadnej zmianie, a już zwłaszcza w rejonach dotkniętych chroniczną klęską głodu. Żywe szkielety wytrzeszczały oczy, słuchając z przenośnych radioodbiorników tych baśni; każdego dnia około miliona mężczyzn, kobiet i dzieci marło z braku żywności.
Człowiekiem, który jako pierwszy dostrzegł zbieżność między pozornie zupełnie odmiennymi zjawiskami, był niejaki T.A. Jones, socjolog amator ze stanu Iowa. Twierdził potem, że spędzając po dziesięć godzin w siodełku traktora, sam na sam z rozkołysanymi grzywami zbóż, liczonymi w setki hektarów, z zielonymi połaciami łąk i czapami lasów, zadowalając się tylko towarzystwem lokalnej rozgłośni - miał aż nadto czasu na rozmyślania. Spostrzeżenie, którego dokonał pewnego dnia, całkowicie odmieniło jego życie. Niebawem dał się poznać jako autor licznych pism i książek; te same mass media, które tak uporczywie piętnował, zrobiły z niego guru. To Jones jako pierwszy użył sformułowania „suwerenność organizmu". Za wspólny mianownik wszelkich zagrożeń uznał gwałt.
U schyłku życia, uważany przez jednych za proroka, przez innych za twórcę nowej religii, mistrza etyki, myśliciela itp. ułożył KODEKS SUWERENA, który w ciągu dziesięcioleci zmieniał się dość radykalnie. Filozofia ruchu także przeszła długą drogę. W chwili, gdy Quiston Fa zmierzał przez pustynię ku czerwonemu słońcu,
KODEKS SUWERENA brzmiał następująco:
I Gwałt jest największym złem.
II Świat jest oparty na gwałcie.
III Człowiek ma obowiązek bronić siebie przed gwałtem. Jeżeli jest w stanie to uczynić, zyskuje miano suwerena.
IV Suwereni są braćmi, równymi wobec prawdy. Uznają nad sobą tylko zwierzchność Boga.
V Nie wolno zadawać gwałtu żadnej istocieżywej. VI Uzasadnione jest działanie przeciw siłomzadającym gwałt.
VII O tym, co jest gwałtem i jaką broń wolno przeciw niemu zastosować, decyduje Bóg i sumienie.
VIII Suweren umiera w walce. Jest to łaska zesłana przez Boga. Inne rodzaje śmierci są obojętne lub haniebne.
Tak sformułowane zasady obowiązywały jedynie najbardziej zaawansowanych członków sprzysiężenia. Mniej wtajemniczeni przestrzegali ogólniejszych wskazówek w rodzaju: pozostać sobą niezależnie od okoliczności.
Według suwerenów korodujący wpływ czynników zewnętrznych zagrażał zarówno ciału, jak i umysłowi. Umiejętności obrony ciała nabywało się podczas pierwszego etapu ćwiczeń. Adepci uzyskiwali nieprawdopodobny poziom sprawności fizycznej i opanowywali techniki walki wręcz do tego stopnia, że stawali się praktycznie niedosiężni. Następnie uczyli się filozofii bycia suwerenem. Unikali patrzenia sobie w oczy, by przez wtargnięcie wzrokiem do duszy bliźniego nie zadać mu gwałtu. Roz-mawiali półsłówkami; podział na mistrzów i uczniów właściwie wśród nich nie istniał. Dawanie rad, nawet w najlepszej wierze, mogło być odebrane jako zamach na suwerenność psychiczną bliźniego. Wolno było natomiast wyczerpująco odpowiadać na pytania bądź analizować wspólnie różne zagadnienia praktyczne.
Kto przeszedł pomyślnie cały cykl wtajemniczenia, dowiadywał się w końcu, że suwerenność jest nieosiągalnym ideałem, ku któremu należy tylko z całą mocą zdążać. Wraz z przyjęciem kodeksu adept przyzwalał, by za całą nagrodę było mu to, co osiągnie po drodze do celu. Kiedy uznawał, że jego wtajemniczenie jest wystarczające, żegnał nauczycieli oraz innych adeptów, po czym wyruszał w świat. Zdarzało się, że bardzo szybko przekonywał się o własnej niedojrzałości i wracał. Przyjmowano go z powrotem bez żadnych pytań.
Odpowiedzialność za siebie wyznaczała minimalny poziom odpowiedzialności suwerena. Jeżeli pozwalały na to predyspozycje indywidualne oraz poziom wyszkolenia, su-weren mógł działać przeciw siłom zadającym gwałt na szerszą skalę. Nikt oczywiście nie mógł go do tego zmusić czy nakłonić; nikt poza nim samym nie mógł go z tego rozliczać. Suwerenowi wolno było korzystać ze wsparcia osób bądź organizacji zmierzających do tego samego celu szczegółowego - o ile nie zagrażało to jego własnej suwerenności. Rozkazy nie istniały dla suwerenów; kto poważyłby się rozkazywać suwerenowi, stawał w obliczu śmiertelnego zagrożenia.
Quiston Fa, idąc przez pustynię, zmierzał ku nieznanemu przeznaczeniu; jego przekonania i kwalifikacje miały zostać poddane ciężkiej próbie. Wiedział o tym, ale potrafił obronić się nie tylko od noża, indoktrynacji czy kłamstwa. Ufał sobie na tyle, że postanowił otwarcie wystąpić przeciw gwałtowi we wszechświecie. Prostolinijnie skierował się tam, gdzie według jego rozeznania siły gwałtu atakowały ze szczególną bezwzględnością - czyli na Ziemię.
Może się wydać dziwne, ale największą troską Quisto-na Fa, gdy myślał o przyszłości, było zapewnienie sobieodpowiedniej żywności. Nie mógł jeść ciasta i melasy, jak to z upodobaniem czynili miejscowi, gdyż tym samym zezwoliłby podejrzanym substancjom na wtargnięcie do organizmu. W ten sposób doprowadziłby do skażenia, a nawet do zatrucia go. Zagrożenie głodową śmiercią nie upoważniało do odstępstwa od dogmatu. W sakwie miał trochę wody i chleba, w głowie trochę instrukcji postępowania - więc nie był w sytuacji aż tak bardzo krytycznej. Poza tym nie potrzebował wiele jedzenia i dysponował czasem, mnóstwem czasu. Liczył, że przemyt i czarny rynek są w tej okolicy na porządku dziennym.
Przybysz czuł się przytłoczony - bezmiarem przestrzeni. On, dziecko przestrzeni, wychowane z rojami gwiazd nad głową - dopiero tutaj, na tej glinianej kropce oblanej łzą i otoczonej oparem nieświeżym jak chuch pijaka, doświadczył przestrzeni, poczuł ją na twarzy, w oczach, na skórze. Było to coś nie do wysłowienia. Zdawało mu się, że niegdyś równie wielkie wrażenie robiły na nim niektóre rodzaje muzyki. Ale porównanie było nadzwyczaj ułomne, a próby wskrzeszenia w sobie tamtego dalekiego uniesienia - z góry skazane na niepowodzenie. Samotny piechur, zawieszony między niebem a ziemią, wspominał otwarty kosmos, obcość i milczenie gwiazd. Tam od zawodności niewielkiego systemu zależało życie; tutaj dysponował takim nadmiarem środków, że nawet nagi, z pustymi rękami nie byłby bez szans. To właśnie wydało mu się wspaniałe; nie był tu intruzem. Przybył z daleka, lecz nie jako obcy. Pasował do tego świata jak oderwany na pewien czas fragment, który teraz wracał na swoje miejsce. Quiston Fa szedł nie zmniejszając tempa, a w jego głowie, w mięśniach, kościach i żyłach grała cała orkiestra.
Wkrótce fantastyczny krajobraz Ziemi pochłonął suwe-rena bez reszty. Żałował, że musi ciągle przeć naprzód, podczas gdy w tylu miejscach tej pozornie monotonnej krainy chciałoby się zatrzymać, tyle dziwnych szczegółów obejrzeć. Podczas kolejnego popasu wziął w rękę trochę piachu i patrzył, jak kwarcowe ziarenka przesypują się między palcami. Każde było inne, niepodobne do drugich,miało sobie tylko właściwy kształt, odcień, urodę, a może i przeznaczenie - i mile, połacie całe tego bogactwa, leżące odłogiem, marnotrawione, czekające na swego odkrywcę, były czymś, przed czym wyobraźnia Quistona pierzchała w popłochu.
Słońce tymczasem podążało w górę nieboskłonu. Zrobiło się ciepło, później gorąco, wreszcie żar bijący prosto w twarz zmusił suwerena do wywrócenia opończy. Pocieszał się, że przynajmniej ogniwa elektryczne naładują siędo pełna.
Mogła być mniej więcej dziesiąta, kiedy Quiston Fa uznał, że ma dość. Rozejrzał się w poszukiwaniu skrawka ocienionego miejsca - ale aż po sam horyzont rozciągała się pustynia. Oko ślizgało się po gładkich brzuchach wydm, po rozległych piaszczystych łachach, w daremnym zamiarze odnalezienia choćby krzaczka. Odbite od skrzących się powierzchni światło raziło źrenice, a powietrze tuż nad gruntem zdawało się falować. Przydałby się parasol... ale nie miał nic, z czego mógłby go sklecić.
Daleko nad horyzontem pojawił się ciemny punkcik; Quiston skupił na nim całą uwagę. Ptak? Czy możliwe, żeby już zlatywały się tu sępy? Punkcik rósł niezdecydowanie; kiedy osiągnął rozmiary sporej kropki, Quiston dostrzegł jakby skrzydła, wyłaniające się regularnie po jednej stronie obiektu, niknące po drugiej. Także trajektoria, po której nadpływał, mało przypominała chaotyczne kołowanie ptaka poszukującego żeru. Obiekt poruszał się po linii prostej, która zdawała się celować w samotnego podróżnika.
Klnąc własne gapiostwo, Quiston skoczył ku najbliższemu zagłębieniu, padł na plecy i szerokimi ruchami rąk jął nagarniać na siebie piach. Tak gorączkowe grzebanie się żywcem napełniło go krótkotrwałym rozbawieniem; na szczęście piach był sypki i dobrze przeschnięty, przemieszczanie go nie pozostawiało ciemniejszych śladów wilgoci. Zabawa była pasjonująca, lecz trudniejsza, niż Quiston przypuszczał: przy najlżejszym ruchu piasek osuwał się po śliskim materiale peleryny, trzeba go było nagarnąć naprawdę sporo. Suweren pracował bez wytchnienia, potzalewał mu oczy, kurz zgrzytał w zębach, wreszcie, z wielką kopą gniotącą pierś, wsunął się gwałtownie w ten sarkofag, piach zasypał mu usta i ramiona, nie śmiał już niczego poprawiać, tylko jednym potężnym sapnięciem wyrzucił kurz z nosa i sprzed ust - i wspiął się wzrokiem ku niebu.
To, co nadlatywało, przypominało szopę dźwigniętą z ziemi przez cyklon i niesioną wiatrem po niebie. Podłu-gowate, brunatne, zwaliste, z przodu wyposażone ni to w pług, ni to w daszek, zdawało się nie mieć żadnych szans na utrzymanie się w powietrzu o własnych siłach dłużej niż przez sekundę. Każda następna musiała nieuchronnie zakończyć się katastrofą. A jednak monstrum nie tylko nie spadało, lecz poruszało się do przodu, pędzone czterema olbrzymimi skrzydłami, obracającymi się wolno nad trumiennym kadłubem. Quiston Fa nagle odkrył, co mu ten pojazd przypomina: przewrócony na plecy wiatrak. Widział takie na starych reprodukcjach, zwykle nad siną wodą, wśród pól tulipanów. Dwuspadowy dach wiatraka przebity był centralnie metalowym sztyftem, na którym obracało się celuloidowe śmigiełko, umieszczone tam jakby dla zabawy. Za to z tyłu sterczała potężna rura, wygięta ku górze jak ręka albo noga. Pionowa część nogi na wysokości kostki również została przebita drucikiem, i również tam kręciło się śmigło, nieco większe od poprzedniego, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie posądziłby go o zdolność nadania stateczności takiej kolubrynie. Quiston ochłonął z pierwszego wrażenia. Ciągnąca w poprzek nieba stodoła, rzucając wyzwanie wszelkiemu poczuciu harmonii, lotności, aerodynamiki - jak na ironię spokojnie pożerała przestrzeń. Uszy Quistona Fa były zasypane piaskiem, ale i tak dobiegł go terkotliwy odgłos, jakby ktoś kołkiem przesuwał po drewnianych sztachetach. Jednak i ten dźwięk - bez wątpienia świadectwo pracy jakiegoś silnika - nie był na tyle intensywny, by podejrzewać na serio, że taka terkotka napędza taką masę. Owe śmigła, daszki, odgłosy wydawały się jedynie efektami ubocznymi, ozdobnikami dodanymi przez konstruktorów mimowiednie, dla kawału. Jawny absurd tej machinybił w oczy, w beznadziejnych z technicznego punktu widzenia szczegółach przejawiała się wyłącznie kpina twórców świadomych swej sztuki.
Płynący stylem grzbietowym wiatrak nie Quistona jednak zaszczycał wizytą. Trasa pojazdu wypadała znacznie bardziej na prawo. Frontowa część stała się gorzej widoczna na skutek skrócenia perspektywy, za to burta ukazała się w całej okazałości. Cała w ciemne, równoległe linie, zasmarowana plamami o różnej intensywności brunatnych zacieków - jakby zbita z desek. W regularnych odstępach powierciły ją korniki. Nie wiatrak, osądził Qui-ston, a stara szafa dwudrzwiowa z kominkiem i wentylatorem, podróżująca dla przyjemności. Lada chwila przez otwarte drzwi zacznie wyfruwać egzotyczna garderoba.
I stało się! W ciemnych okienkach burty błysnęło coś okropnie. Strugi energii promienistej smagnęły pustynię, wzbijając fontanny złota. Wydmy jęknęły z rozkoszą, przeszedł przez nie jakby prąd. Wysoki świst przedarł się przez terkotanie.
Quiston nawet się nie poruszył. Nie śmiał. Zamarło w nim serce. W zestawieniu z dobrodusznym, cudacznym wyglądem pojazdu salwa stanowiła potworny dysonans. Jeszcze raz błysnęło i jeszcze raz pustynia przeciągnęła się lubieżnie. Do czego strzelano? Do kogo? Quistonowi trudno było ocenić, o ile chybił nieznany celowniczy, gdyż ciągle trwał zjednoczony z wydmami, wykręcając głowę aż do bólu. Wreszcie najdalszy fragment latającej szafy znikł mu z oczu, a terkotanie oddaliło się dostatecznie -wtedy zaryzykował przekręcenie na brzuch i z tej komfortowej pozycji obserwował oddalanie się fortecy. Powoli wstał. Piasek miał dosłownie wszędzie. Rzucając kosę spojrzenia w kierunku horyzontu zajął się wytrząsaniem intruza. Ziarenka przywarły do spoconej skóry i pozbycie się ich nie należało do czynności łatwych.
Tak go to pochłonęło, że kiedy podniósł głowę, mógł się tylko uśmiechnąć. Tamci zaszli go bezszelestnie od tyłu, wykorzystując szok wywołany przelotem machiny Hoam. Rozwinęli się w półpierścień - Quiston czuł za plecami pozostałych - którego oba końce znalazły się w polu widzenia osaczonego.
Suweren wyprostował się z wolna, strzepując ostatnie urojone strużki z ramion i z rękawów. Byli obszarpańca-mi co się zowie. Ich odzież, kompletowana z przeróżnych przypadkowych rzeczy, spływała spłowiałymi strzępami w dół, tak jednak, by w niczym nie krępować swobody ruchów. Brudni, zarośnięci, ale bez śladu potu na skórze, zaparci w piach żylastymi łydami, nie spuszczali oczu z napotkanego cudaka. Ręce mieli puste, a oczy błyszczały im od ekscytacji. Quiston wyobraził sobie, jak oblizują się wewnętrznie na myśl o łatwym łupie. Zapragnął nadać twarzy wyraz uprzejmości, a nawet rozbawienia, co było trudnym zadaniem. Poczuł tylko, że od jakiegoś czasu szczerzy się głupkowato jak drewniana maska.
- Wesół dzień! - O dziwo, ze ściśniętego gardła udało się wydobyć głos dźwięczny i donośny. - Co to było? - pokazał ręką na południe, gdzie znikła forteca.
To ich chyba zaskoczyło. Nie takiego powitania się spodziewali. Spojrzeli po sobie skonsternowanym wzrokiem, ich ręce szarpnęły się i spoczęły łagodnie na uchwytach pomarańczowych drzazg, zatkniętych za parciane pasy. Quiston, wykorzystując tę chwilę, nieskończenie powolnym ruchem, jakby znalazł się w pokoju pełnym napiętych sprężyn, obrócił się, aby zlustrować teren za plecami. A więc pięciu. Ci trzej podobni do tamtych. Dwaj mieli takie same pomarańczowe drzazgi osadzone na krótkich, może metrowych styliskach. Trzeci, muskularny Murzyn, wyróżniał się postawą i jakby godnością; sposób, w jaki oglądał przybysza, nie pozostawiał wątpliwości, kto z nich jest najważniejszy.
- Czyścioch - powiedział jeden z dzierżących styliska. - Patrzcie tylko, jaki czyścioch!
Wykrzywił się z dezaprobatą, a wtedy pozostali, jak na dany znak, zarżeli odrażająco.
Quiston w ramach nadrabiania straconego czasu natychmiast wykorzystał ich wesołość. Sięgnął do tyłu, nama-cał dwa płaskie guziki i pociągnął pasy takim ruchem, jakby poprawiał fałdy opończy. Klink! - mlasnęła zapadka, unieruchamiając bezcenny plecak. Manewr nie uszedł uwagi obszarpańców, ale zezwolili nań, reagując tylko wewnętrznym nastroszeniem.
Suweren przejął inicjatywę:- Te strzały... to do was? - Miał wrażenie, że nie zrozumieli. - Do was strzelali?
- A do kogo, robaku? - huknął Murzyn, który wyglądał na herszta. - Przecież nie do ciebie. - Zaśmiał się chrapliwie, a kompani zawtórowali mu z niewielkim opóźnieniem.
— Nie wiadomo, czy nie.
- Nie pierdol, platonie! Wystarczy, żebym kiwnął palcem, a moje fiuty posiekają cię na ćwiartki. Pół haziaja stąd - machnął ręką - leży dwóch naszych. Jeden gotów, drugi prawie gotów. Nic już z niego nie będzie. Jeśli myślisz, że załatwił ich katar pustynny, to jesteś w błędzie. Latające sracze kręcą się w tej okolicy od tygodnia i dobrze wiem, że nie bez powodu. Oprócz nas dawno nie było tu nikogo. Dopiero teraz ty. Skąd się wziąłeś? Spadłeś z nieba? A możeś, zrzutku, nasłany, co? Tamci - uniósł ku górze kciuk - nie mylą się w takich sprawach. Dobrze wiedzą, do kogo szyć. Swojemu na pewno nie zrobią krzywdy.
- Pewnie dlatego wyszedłeś bez szwanku - powiedział spokojnie Quiston. Na obliczu Murzyna odbiło się wahanie, czy okazać, że się zrozumiało obelgę. - Hoam strzelali do was, mogli strzelać i do mnie. Trafili waszych, mogli trafić i mnie. To sprawia, że stoimy po tej samej stronie. Jesteśmy sojusznikami - wy i ja.
Banda powitała ten wywód wyciem i gwizdami. Po odprawieniu stosownego rytuału pogardy przyszła kolej na bardziej wnikliwe komentarze.
- Potrzebny nam jak wesz za kołnierzem!
- Weźmy się do kupy, rzekł palec do dupy! Herszt zgromił ich spojrzeniem.
- Sojusznik - wydął ze wzgardą grube usta. - Prędzej maminsynek. Gnilca ma? W takim razie ściągaj kapotę, torbę i buty. W imię naszego sojuszu. - Pomruki jego ludzi umilkły stopniowo. W pełni aprobowali ideę szefa.
Quiston poczuł, jak mimo upału fala chłodu ogarnia jego głowę. Powoli zsunął z ramion rzemienie plecaka i cisnął go przed siebie. Śladem plecaka powędrowała złożona wpół opończa.
- W porządku, rzeczy są wasze. Co uzyskam w zamian?
- Życie, łachu, twoje plugawe, nic nie znaczące życie. Obiecuję ci to, jakem sekretarz generalny tych oto lisów pustyni, Benedykt Kajetan Anzelm Transatlantyk Katedra Nartostrada!
Quiston skinął głową:- Bardzo mi miło. Nazywam się Quiston Fa, idę do Le-rum-Lerum. Przepuśćcie mnie i wskażcie drogę do traktu ciężarówek. Mam mało czasu na dyskusje.
Osobnicy nazwani lisami pustyni aż oniemieli.
- Wielki Lisie! - wykrzyknął najszybszy z nich, prawdopodobnie numer dwa w tej grupie - nie pozwól, aby ten pierdziel dalej nam urągał. Zabawmy się trochę jego doczesną powłoką, zanim spuścimy z niej powietrze. Rad bym popieścić to ciałko, białe i mięciutkie jak u suwni!
- Świetny pomysł, Tombaku Pole Naftowe. - Wielki Lis spojrzał na Quistona ponuro. - Słyszałeś, koleś? Czym prędzej wyskakuj z łachów albo ci w tym pomożemy.
- Byłbym wdzięczny - wycedził suweren - nigdy nie rozbieram się bez pomocy służby.
Wielki Lis pokiwał ze smutkiem głową. Splunął na piasek.
- Wrogu Ludu - powiedział - i ty, Naftalino. Bierzcie go, z łaski swojej.
Obszarpańcy stanowiący końce pierścienia zawyli radośnie i skoczyli do przodu. Suweren cofnął się o krok. Odbicie od piachu, nawet gdy wydaje się dobrze ubity, zawsze jest ryzykowne, ale i tak zdołał wyfrunąć na dwa metry w górę. Potężny kopniak odrzucił Wroga Ludu, który padł bez czucia. Cios za ucho na dłuższy czas odebrał chęć do walki Naftalinie. Lądując Quiston wykonał unik, pozwalając mierzącej weń lancy wbić się w piach aż po nasadę pomarańczowego ostrza. Natychmiast zwalił się na niego kłąb gałganów, ale nie zastał go w tym miejscu. Powietrze zagrało krótko, Qui*ton przerzucił się cudownym sposobem nad kolejnym z napastników, z piekielnym impetem spadł na głowę Wielkiego Lisa, którybez słowa skargi osunął się na ziemię. Ale lot zabrał su-werenowi zbyt wiele czasu. O metr dalej zobaczył wykrzywioną gębę Tombaka Pole Naftowe i broń wzniesioną do ciosu. Ciął go krótko kosą jego kompana, która jakimś trafem została mu w ręku. Fontanna krwi w powietrzu, błyskawiczny obrót, odbicie pchnięcia ostatniego lisa pustyni, wreszcie straszliwe uderzenie końcem drąga w pod-brzusze w mig zamieniło zbója we wrzeszczącą pokrakę. Quiston nie znosił hałasu; przyjął zmierzające ku ziemi ciało walnięciem kolana w klatkę piersiową. Zarzęził urywany oddech - zapadła cisza. Lekki wietrzyk pędził smugi piasku po wydmach. Rycerze pustyni spoczywali w pokoju, nie zdradzając większych aspiracji.
Teraz suweren odkopnął ostrze, które wysunęło się z dłoni ostatniego napastnika, dziwnie lekkie - było z szarego tworzywa - i przedłużając ruch nogi obrócił ciało na plecy. To samo uczynił z pozostałymi. Twarze lisów pustyni pogrążone były w głębokim zamyśleniu. Tombak Pole Naftowe wydawał się być w stosunkowo najlepszym położeniu, gdyż nie żył. Paskudnie rozorana szyja i pierś kazały suwerenowi z pewnym szacunkiem przyjrzeć się pomarańczowej kosie.
- Kto czym wojuje, od tego ginie - pouczył leżących mentorskim tonem. Przed jego oczami przesunęła się odpowiednia sekwencja walki: jeśli nie chciał zginąć z ręki Tombaka, musiał go zabić. Nasunął powieki na jego zdziwione oczy. - Śpij, bracie. Za krótko się znaliśmy, żeby nie być wrogami. - Złożył ręce Tombaka na piersi, odnalazł jego lancę i zacisnął sztywniejące palce trupa na gładkim stylisku. Zanim ruszył w pustynię, odczepił od boku jednego z drabów coś na kształt parasola. Odciął trochę gałganów od kaftana zabitego i rzucił leżącym na głowy, by nie ucierpieli od słońca. Odmówił krótką nowennę w ich intencji. Naprawdę byli jego sojusznikami, miał tylko za mało czasu, by im to wytłumaczyć.
Jakieś czterysta metrów dalej, za linią niskich wydm, piasek został przeorany uderzeniami gorącego pługa. Świadectwem działania wysokiej temperatury były zwały nadtopionej krzemionki u brzegów rynien. Na ich koń-cach, jeszcze do polowy w krwawo-kwarcowej pianie, spoczywały dwa ludzkie bąble - jak larwy wygarnięte pazurem nieznanego potwora, który wzgardził takim łupem i odleciał. Skóra na twarzach i dłoniach byłych lisów pustyni przybrała kolor brązowoczarny, z jaśniejszymi plamami wtopionego piasku. Także ich nędzna odzież nosiła w wielu miejscach ślady nadpalenia. Stanowczo nie był to szczęśliwy dzień dla grupki straceńców pod wodzą Trans-atlantyka Katedry Nartostrady.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę Quiston rozejrzał się po otoczeniu, próbując dociec, dlaczego to schronienie okazało się mniej pewne niż jego. Niczego nie ustaliwszy, łyknął z manierki i powlókł się w pustynię.
Niebawem na gołych do tej pory wydmach pojawił się zarost skąpej roślinności. Pojedyncze kłącza traw, jakieś osty czy szczaw o twardych, graniastych liściach zakończonych kolcami toczyły z pustynią bohaterską walkę. W miarę drogi przybywało roślinności i gatunków, co upewniało Quistona, że zbliża się do skraju pustyni. Dopiero jednak późnym popołudniem, prawie nieżywy ze zmęczenia, dojrzał na horyzoncie bure szałasy osady. Pomiędzy nimi wiła się szara wstążka - szlak ciężarówek.
Mimo że słońce przemierzyło większą część nieboskłonu, upał nie zelżał ani o pół stopnia. Wręcz przeciwnie: pustynia upodobniła się do hutniczego pieca. Piasek pod stopami przypominał biały jęzor, a pod względem temperatury mógłby rywalizować z roztopionym szkłem. Kiedy Quiston starał się zmusić gardło do połknięcia śliny, bolesny skurcz był wszystkim, co udawało się osiągnąć. Wyciągnął prawie pustą manierkę; nadludzkim wysiłkiem powstrzymał się od opróżnienia jej do dna.
Trochę dalej znalazł wąską rynnę między wydmami. Wbił w nią drążek parasola; potem naznosił pustynnego chrustu i postarał się o kilka dłuższych kijów. Umieścił je w poprzek rynny, nakrył opończą i zarzucił mnóstwem drobnych gałązek z suchych, kolczastych krzewów. Schronienie wydawało się nieźle zamaskowane; co najmniej w kilku innych miejscach zauważył podobne skupiska kolczastych kłębów, które uformowały się tak, gdy je cierpliwy wiatr toczył przez piaskowe pola.
- Tak oto stałeś się lisem pustyni - wymruczał, wczoł-gując się do nory. Upał odbierał apetyt, lecz mimo to sięgnął do plecaka. Szczelne opakowania sprawiły, że chleb i plastry wędliny zachowały rozkoszną wilgotność. Dopiero jednak pożarta z najwyższym pośpiechem pomarańcza spowodowała, że Quiston odzyskał częściowo czucie w gardle.
Z jamy przybysz mógł bez większego trudu przyglądać się osadzie, jeśli tych kilka lepianek zasługiwało na tak dumną nazwę. Miał nadzieję, że nie został stamtąd dostrzeżony. Osada wydawała się wyludniona, panował tam kompletny bezruch. Jedyne zagrożenie mogło nadejść z powietrza albo od strony pustyni - ale Quiston ani nie słyszał terkotu, ani nie wierzył, by ludzie Wielkiego Lisa zdecydowali się na pościg po młocce, którą im sprawił. Pocił się jak mysz, pot parował błyskawicznie, zostawiając na skórze osad soli.
Zachowując daleko posuniętą ostrożność zaczął mościć się w piaskowym łożu. Po pewnym czasie udało mu się obrócić na plecy. Z plecakiem pod głową czuł się niemal komfortowo. Sen zaanektował go błyskawicznie; śniło mu się, że spoczywa na stole operacyjnym, nad którym zniża się wielka lampa, paląc jego bezbronne ciało. Wokół stołu krążyły zgarbione monstra o długich łapach; nie mógł dojrzeć ich oczu ani pysków. Bez końca trwał ich obłędny pląs, wreszcie jeden, najbardziej zdecydowany, dał susa pod lampę, prosto na pierś suwerena.
Krzyknął i zbudził się z uczuciem dzikiego przerażenia. Jeden bok zeriby zawalił się, przez otwór zaglądało niebo. Nasłuchiwał, klnąc dudniący w piersiach tłok i daremnie starając się uspokoić oddech. Czuł się, jakby był tarczą strzelecką; gdyby nagle pomarańczowa kosa wytrysnęła spomiędzy gałęzi, mógłby mieć pretensje jedynie do siebie.
Powietrze było o wiele chłodniejsze, a blask rozpuszczony w nim ściemniał. Upłynęło co najmniej kilka godzin. W osadzie było teraz więcej ruchu. Między szałasami kręciły się maleńkie figurki, jedne pochylały się, jakby coś zbierając, inne przebiegały króciutki dystans, przysta-wały, znowu parę kroczków - tak w kółko. W jednym miejscu unosił się dym, ale Quiston nie dojrzał ogniska, palono je z drugiej strony szałasu albo wewnątrz. Kilka razy wiatr przyniósł odgłos przeciągłego nawoływania, ale mogło to być równie dobrze złudzenie. Gardło doskwierało, odrapane i suche jak pieprz.
Z nastaniem zmierzchu Quiston wylazł z nory. Z bliska szałasy osady sprawiały solidniejsze wrażenie - ale ludzie poznikali. Gdyby na własne oczy nie widział mieszkańców, przysiągłby, że nie istnieją. Posłyszał szelest. Błyskawiczny zwrot - nikogo. Żywej duszy. Pustka. Ale osada żyła - czuł to. Mało: wiedziała o przybyciu obcego. Mało: nie spuszczała z niego czujnych oczu.
Nie bardzo wiedząc, co począć, obszedł wszystkie domostwa. W paru otworach okiennych mignęło słabe światło, które nikło, gdy tylko się zbliżał. Miał za mało odwagi albo za wiele rozsądku, by łomotać we drzwi. Wreszcie u wejścia do jednego z domostw dostrzegł skuloną postać. Z bliska okazała się starcem; siedział na ziemi, przekładając wolnymi ruchami niewidoczne kamyki albo patyczki.
- Wesół dzień - powiedział ostrożnie Quiston Fa.
- Matka noc zsyła chłód - odrzekł tamten bez związku, tonem pozornie obojętnym, w którym jednak wyczuwało się skrywane napięcie. - Przychodzisz z pustyni?
- Aha, z pustyni. Zdaje się, że tu można przyjść tylko z pustyni. - Było to dość mało uprzejme jak na sposób prowadzenia rozmowy. - Wyschłem na wiór. Nie macie wody?
- Nie - stwierdził spokojnie starzec. Quiston zrozumiał, że popełnił błąd. - Odejdź stąd. Nie potrzebujemy tu obcych. Obcy ściągają nieszczęście.
- Nim odejdę, muszę wiedzieć z grubsza, w jakim kierunku. No i bez wody nie zajdę daleko.
- Już mówiłem, że nie mamy wody. Skąd brać wodę w miejscu takim jak to?
Quiston Fa powiedział:- Chcę dotrzeć do Lerum-Lerum. Słyszałem, że co jakiś czas przejeżdżają tędy ciężarówki. Gdzie się zatrzymują?
Starzec milczał, całkowicie skoncentrowany na swoich patyczkach-kamyczkach.
- Jak się nie dowiem, będę musiał tutaj zamieszkać -zagroził Quiston.
- Słuchaj, przybyszu, lisy pustyni były tu nie dalej jak wczoraj. Zabrali, co tylko znaleźli. Teraz wy... Naprawdę nie możemy nic dać. Nic więcej nie mamy.
- Jestem sam - powiedział Quiston, czując, jak pieką go policzki. - Nie należę do lisów pustyni. Chyba nawet z nimi nie sympatyzuję.
- Ale jednak słyszałeś o nich. I nadchodzisz rzekomo z pustyni. Musiałbyś natknąć się na nich.
- Tak było - przyznał Quiston z zakłopotaniem. - Nie mieli tym razem wiele szczęścia. Wytropił ich latający sracz i porządnie przypiekł dwóch albo trzech.
- A więc sprytnemu Nartostradzie powinęła się wreszcie noga! - w głosie starego zabrzmiała mściwa satysfakcja. - Jedna albo dwie ciężarówki pojadą przed świtem. Zwykle zatrzymują się tam - pokazał w ciemność. Suwe-ren wetknął mu dwa talony, które tamten wziął bez przekonania. Upewnił się, co trzyma w ręku i jego gorliwość wzrosła. - Woda - powiedział wyciągając zza pleców pod-ługowaty pojemnik. Smród odrzucił suwerena do tyłu. Starając się powstrzymać torsje, oddał pojemnik właścicielowi.
- Właściwie nie chce mi się pić. Żartowałem tylko. Dzięki wyczerpującym wyjaśnieniom odnalezienie sta-cjendy nie przedstawiało trudności. Cztery rury wbite w grunt na skraju traktu podtrzymywały falisty dach. Śmierdziało uryną, zgniłym mięsem, spalonym futrem. Nie zważając na to, Quiston usiadł, wsparty o jedną z rur. Zamknął oczy. Był wypoczęty, nie spał. Siedzenie w jednej pozycji znużyło go, więc ułożył się z plecakiem pod głową i stopniowo pogrążył w transie.
Noc osypywała się wokół wielkimi czarnymi kawałami. Z tyłu osada utonęła w płatających rozum zwidach. Majaki wydostawały się ze snów, odurzone niespodziewaną wolnością, by ruszyć o własnych siłach w świat. Musiały dowiedzieć się o stacjendzie i ciężarówkach, gdyż okrąża-ły bezszelestnie daszek na słupkach, nie zdradzając większego zainteresowania Quistonem, który śledził je spod przymkniętych powiek. Długie, nierzeczywiste kształty mokły w mroku jak topielcy do połowy wyrzuceni na brzeg.
- Tyżeś tam zaległ, Kobio? - odezwał się któryś piskliwie, ale suweren zbył go wzgardliwym milczeniem. Tego jeszcze brakowało, by rozmawiał z cieniami. Było mu ciepło, opończa z wolna wypromieniowywała energię wchłoniętą w ciągu dnia.
Sylwetki zrobionych z pneumy strachów na wróble snuły się wokół jak ćmy, aż zaczęło szarzeć. Wtedy ściemniały; wisząca w powietrzu mgła łykała je z ochotą i wypluwała gdzie indziej. Quiston Fa musiał przyznać ze zdumieniem, że zwid okazał się materialny. Nalot, który wziął za mgłę, nie miał z nią wiele wspólnego, suchy kurz wiercił w nosie, a powietrze było wypalone, jałowe.
Ciężarówki nadpłynęły od strony pustyni z wściekłym parskaniem. Mgła opadła, ścieliła się metrową warstwą ponad ziemią; roztrącające wełnisty woal kwadratowe pyski podobne były do przemierzających siwy ocean okrętów. Ludzkie owady na ich widok poniechały dokuczliwego krążenia, zbijając się w bezradną, nabrzmiałą wyczekiwaniem gromadkę. Quiston także podniósł się z ziemi, przytroczył plecak na piersiach, ogon płaszcza przeciągnął między nogami i spiął z przodu, uzyskując jakby kur-tkospodnie. Manewry wokół odzienia zajęły mu akurat tyle czasu, by ciężarówki zdążyły podjechać. Były przerażająco wielkie; wysoko, jak na grzbiecie słonia, huśtały się nikłe w stosunku do całości naczepy, wypełnione pasażerami. Spoglądali w dół obojętnie, nie wykazując zamiaru opuszczenia loży.
W miejscu, gdzie powinna być burta szoferki, zaczai się jakiś ruch. Półokrągła łuska pękła na dwoje; obie części powoli uniosły się jak skrzydła wielkiego chrabąszcza. W kabinie coś się zakręciło, błysnęło, zmatowiało. Ze swego miejsca Quiston nie mógł widzieć dokładnie. Oczekiwał pojawienia się kierowcy, olbrzymiego, niedźwiedzio-watego Hoam. Zamiast tego usłyszał śpiew:W tym tylko pewien szkopuł tkwił, choć chłop zeń był morowy, że ten interes jego był caluśki papierowy...
- Potwonk - powiedział półgłosem ktoś ze stojących obok.
Blady, szczupły, wyłonił się zza ciężarówki jakby z ociąganiem - ale ponad wszelką wątpliwość był człowiekiem. Rzucała się w oczy jego anemiczność, ogólny brak przekonania: ktoś go zmusił do życia, pchnął w życie wyraźnie wbrew jego woli - a więc w zamian należała się manifestacja niechęci. Potwonkowi nie zależało na życiu. Nie spieszył się ani nie podniecał, w mieście nikt na niego nie czekał. Przyszłość nie obiecywała rewelacyjnych zmian i dlatego nie był jej ciekawy. Nie miał pragnień ani uczuć, był suchy w środku jak wyżarzony w ogniu gliniany ule-piec.
Wszystkie te skojarzenia przeleciały Quistonowi przez głowę niemalże bezwiednie. Potwonk był dziwny, fascynował tym samym rodzajem dziwności co latający sracz. Obrzucił beznamiętnym spojrzeniem oczekujących, otwarł usta jak gumowa lalka, stał tak, jakby nie mógł się zdecydować, wreszcie zaśpiewał następną zwrotkę koszarowej piosenki.
W burdelach był, w pogardzie miał tchórzliwych dezerterów. Lecz on z burdelu także wiał, bo przecież miał z papieru!
Postał jeszcze chwilę. Chyba zastanawiał się, czy na tym zakończyć popis, ale w jego oczach nie było żadnego zamiaru, tylko roztargnienie. Obrócił się ku pace z ludźmi, którzy na jego znak sprawnie posypali się na ziemię. Niektórzy czyścili buty o piach, inni szorowali nim ręce, wielu szybkim wypróżnianiem próbowało przywrócić porządek w rozregulowanych jelitach. Prawdopodobnie postój wypadł po całonocnej jeździe bez żadnej przerwy.
- Glejtblejty - rzekł potwonk podchodząc do oczekujących. Z bliska sprawiał solidniejsze wrażenie. Brał w rękęwyplamione papiery i niemal natychmiast oddawał. Niektórzy dawali od razu po dwa lub trzy talony i Quiston zdecydował się postąpić tak samo. Kiedy przyszła jego kolej, wręczył umazanym paluchom podmięte kartoniki. Usiłował zajrzeć w oczy kierowcy, ale tamten wisiał wzrokiem nad jego ramieniem, daleki i niepochwytny.
Niski, obdarty chłopina z gębą obrośniętą siwą szczeciną kurczowo uczepił się rękawa potwonka.
- Szaliczku, wreszcie się odnalazłeś! Ze dwa roki będzie, jak cię wcięło. Ileśmy się ciebie naszukali! Matka już oczy prawie wypłakała... czyś nie głodny, czy ci nie zimno... Aleś nam napędził stracha, Szaliczku!
Potwonk jednym szarpnięciem oswobodził rękę.
- Nie znam tego człowieka - rzekł inkasując kolejne talony.
- Ale, Szaliczku - chłopina nie rezygnował - to ci będzie nowina! To się wszyscy zdziwią!
Kierowca znieruchomiał. Jakby coś w nim zadygotało. Gałki obróciły się w oczodołach, ale bez niepokoju. Gumowe oblicze wyciągnęło się w namiastce pobłażliwego grymasu.
- Odstąp, fiucie, nie dezorganizuj - pchnął obdartusa, który wykopyrtnął się jak długi. - Ten nie jedzie. - Wyrwał talony ostatniemu w kolejce, szurnął do szoferki, a kiedy wyłonił się z niej, miał w ustach plastikowy gwizdek. Na jego ostre wezwanie kto żyw rzucił się w kierunku burt, by zająć dogodniejsze miejsce. Chłop, który nawet nie usiłował wstać z kolan, nie budził niczyjego zainteresowania. Wykrzywił niemalowniczo twarz i rozmazywał po niej skąpe łzy.
- Szaliczku - szlochał.
Quiston nie spieszył się, ale i nie odstawał. Trzema skokami przebył wyprofilowane zbocze, wnętrze paki wyglądało jak wysmarowane czarnym błotem. Nie było czasu na wahanie, z tyłu napierali inni. Po chwili stał wpra-sowany w ciżbę - a ludzi przybywało. Ktoś jęknął. Posypały się przekleństwa. Facet z boku bez żenady rozpoczął obmacywanie Quistona, starając się wrazić łapy w różne fałdy czy zakamarki; spiorunowany wzrokiem uśmiechnąłsię tylko z wyższością i kontynuował poszukiwania. Plecak wzbudzał jego najwyższe zainteresowanie i gdy po sekundzie suweren ochłonął, palnął intruza między oczy palcami ułożonymi w kaczy dziób, po czym wcisnął się między sąsiadów, pozwalając ciału osunąć się w błoto. Pod stopami poczuł torsje wielkiego silnika.
Podróż upływała w ścisku, kurzu i nieziemskim pragnieniu. Ludzie mdleli i tylko ścisk sprawiał, że utrzymywali się na nogach. Oszołomiony złodziejaszek wił się w grząskim błocie. Dźgał stojących po nogach zakrwawionym ostrzem, daremnie próbując znaleźć tego, który go uderzył. Quiston nie widział go, nie słyszał okrzyków bólu i wściekłości, nie wiedział, że jedna z nóg nastąpiła na kułak z ostrzem, a inna wsparła się całym ciężarem na grdyce złośnika, aż znieruchomiał.
Jechali.
Miasto i psy. Prawda o człowieku
Nogi pasażerów zepchnęły trupa w stronę burty; tam poderwały go ręce stojących najbliżej i przerzuciły na zewnątrz. Gdyby nie liczyć tego dość nieprzyjemnego incydentu, podróż przebiegała raczej sennie. Quiston kiwał się zgodnie z rytmem jazdy, wspominając z pewnym rozrzewnieniem wczasowisko na tych kilku statkach Floty i Konsorcjum, które dane mu było zaszczycić obecnością. Następnie uświadomił sobie przykrą prawdę, że uczestniczy w wariackim przedsięwzięciu i jego szansę na wyjście cało są nikłe. Traciły na wyrazistości motywy, dla których zezwolił na zapuszkowanie się w jaju. Jak to ujmowali mistrzowie? „Kto raz ulegnie, będzie ulegał zawsze" - co uczniowie o najniższym stopniu wtajemniczenia, akolici tacy jak on, parodiowali chętnie: „Kto raz da dupy, będzie dawał zawsze". A Veel Neola, największy kpiarz, który zresztą szybko się wykruszył, komentował: „Dlatego należy mieć twardą dupę. Można to osiągnąć odbierając dziennie po trzy tysiące kopniaków".
Wypełniła go fala nostalgii. Ach, gdyby można... zawrócić? Cofnąć czas? Zacisnął na kilka sekund powieki, otworzył - nic. Bez zmian. Filmy wyświetla się gdzie indziej. Psychologowie ostrzegali przecież: szok adaptacyjny, osłabienie woli, narastanie zniechęcenia. Brak krytycyzmu. Synkrecje. Istotnie: godziny od opuszczenia jaja odbierał jako jedno pasmo maligny. Co będzie dalej? Olbrzymiaciężarówka Hoam z denerwującą solidnością wiozła go ku nieznanemu przeznaczeniu.
Ostatnia godzina dojazdu do miasta dostarczyła suwe-renowi niezapomnianych przeżyć. Słoneczna tarcza oderwała się ciężko od horyzontu i zawisła przed maskami ciężarówek jak gigantyczna ozdoba choinkowa. Silniki bulgotały po swojemu, a jednak - wydawało się - pojazdy stanęły w miejscu. Ludzie drzemali albo wpatrywali się apatycznie w słoneczną banię. Niebo bez jednej chmurki zapowiadało solidną spiekotę.
Quiston, znużony monotonią krajobrazu, wolał przyglądać się towarzyszom podróży. Ani jednego Murzyna, ledwo kilku Mulatów, reszta biali i żółci. Wszyscy bardzo brudni, wychudli, milczący. Ożywienie tych masek wydawało się graniczyć z cudem; kiedy nastąpiło, suweren rozejrzał się zaskoczony. Pokazywano sobie coś za burtą ciężarówki. Spojrzał tam - i oniemiał.
W pierwszej chwili pomyślał, że mu się przywidziało. Wkopana w grunt, nieco pokraczna, bo złożona z metrowych bodaj segmentów, sterczała dumnie, z jakąś prowokacyjną urągliwością - bramka piłkarska. Wszystko było w porządku, może poza tym, że bramki rzadko stawia się na wzgórzach. No i ta mierzyła przynajmniej trzy metry wysokości. Ale proporcje określone przepisami futbolowymi trzymała, o ile Quiston znał się na tym.
W ciężarówkach zapanowała nabożna cisza.
- Postum - rzekł ktoś półgłosem, nakreślił parę znaków w powietrzu, co nie było łatwe z powodu ciasnoty i podrygiwania pojazdu. Wreszcie wzniósł wyprostowaną rękę ku niebu.
— Postum, postum — mamrotały liczne usta. Podniósł się las rąk, jakby wszyscy jednocześnie chcieli zbadać, skąd wieje wiatr.
- Postum - powtórzył Quiston na wpół pytająco; też podniósł rękę.
Dopiero z bliska można się było przekonać o rozmiarach bramki. Rzecz dla gigantów, to pewne. Mijali ją wolno, jakby i kierowców zafascynowało znalezisko, w końcu przystanęli. Potwonk z ciężarówki Quistona wychynął nazewnątrz. Automatycznym ruchem gałek ocznych powiódł po pasażerach - kilku rękom udzieliła się martwica jego spojrzenia; opadły wolno. Ruszył miarowo ku bramce. Tam okrążył z zainteresowaniem słupki, przeszedł z zadartą głową pod poprzeczką, wreszcie kopnął kilkakroć w czerwone pnie. Nasłuchiwał. Wydały dźwięk pusty, ale mocny, zapowiedź, że nie poddadzą się bez walki.
Sąsiad Quistona, który przyglądał mu się ukradkiem, znalazł sposobność do nawiązania rozmowy.
- Drażni go, skurczygnata, już kombinuje, jak by to zepsuć - rzekł wskazując potwonka. - Z daleka jedziesz?
- A bo co?
- Nic. Zdumiało mnie tylko, że i w dalekich stronach ludzie wyczekują - jak my - na nadejście Pana naszego.
- A któż jest waszym panem? - Słowo „Pan" w ustach rozmówcy zabrzmiało jak pisane z dużej litery, przeto Quiston celowo wyrzekł jeż lekkim - ale nie za wielkim - przekąsem. Sąsiad nie zdenerwował się, tylko jego oczy, spokojnie uczepione twarzy suwerena, nasączyła ironia.
- Należysz do wyznawców, którym obojętne, kogo czczą? Przed chwilą przez podniesienie ręki oddałeś mu cześć... - Spoważniał. - Takie postumy, a nawet okazalsze, stają co jakiś czas w pobliżu miasta, mimo że zaraz są niszczone, a ich szczątki buldożery rozwlekają po piasku. Postum to symbol nadziei i oczekiwania. W nocy zmontowali go z kawałków melanzytu ludzie tacy jak ty i ja. Niektórzy musieli oszczędzać przez kilka miesięcy na swój kawałek rury. Oni i ich dzieci cierpieli głód, żeby po-stum stanął choć na kilka godzin. Mieliśmy szczęście, że przejeżdżaliśmy tędy przed przybyciem ekip.
- Dobra wróżba - odezwał się ktoś z boku.
- Chwileczkę - zniecierpliwił się Quiston. - Rozumiem: postum, rozumiem: znak oczekiwania. Na kogo, jeśli wolno spytać?
Ten o ironicznych oczach chłopak, sądząc z twarzy, ale już mężczyzna, bo jakaś twardość przebijała przez jego rysy, zamrugał z niedowierzania powiekami.
- Na Boga Chwilowo Nieobecnego! - huknął basem z tyłu niewidoczny świadek rozmowy. Niemal fizyczniesuweren poczuł zaciskającą się wokół niego obręcz dezaprobaty.
- Wierzycie w kogoś, kogo tutaj nie ma? Kto was porzucił? Wydaje mi się...
- Nie bluźnij, łachu! - zawołał bas. Ironiczne Oczy spiorunował wzrokiem jego właściciela. Dalszy ciąg ka-lumni nie nastąpił.
- Milordowie, jakże tak można - odezwał się inny głos, słodziutki jak cukierek. - Człowiek, praa, domaga się informacji, w dobrej wierze wysila ciekawość, praa -a wy mu grubiaństwem i krzykiem, bez objaśnień?
- Pracuś strefowych - wydyszał Quistonowi w ucho gorący szept. - Współpracuś.
- To ja się, praa, pytam: tak się postępuje z poszukiwaczami prawdy? Tacy z was apostołowie? — Zapadło milczenie, tylko ciężarówka, wstrząsana czkawką silnika na jałowym biegu, kołysała się jak łódź. Obie figurki -drugi kierowca też wysiadł — kontynuowały ćmi taniec wokół postumu. - Ano proszę, niechże mnie który objaśni, praa, w takiej kwestii. Słyszałem ci ja o tym i owym, więc i o Bogu, jak tam chcecie, Chwilowo Nieobecnym, posłyszało się niechcący. Wtajemniczenie moje w tym względzie, praa, przedstawia się niewystarczająco... gorzej niż powierzchownie, powiem uczciwie. A chciałoby się łyknąć jeszcze ze zdroju wiadomości... Dla przykładu ten postum. Któż go mógł wystawić? Trzeba przecie sporo materiału, melanzyt drogi jak cholera, na żyjnie go nie starcza, a ci takie rzeczy... Podkradają i w postumy ładują! Tfu! Dwóch ludzi nie mogło tego dokazać - ani, praa, pięciu. Raczej liczniejsza gromada. Ktoś musiał ich zorganizować. Inna ciekawa rzecz: spawarka. Nie każdy, praa, posiada spawarkę. Nie każdy potrafi się nią posłużyć, fachowca trzeba do tych rzeczy, praa. Kto więc to był, waszym zdaniem?
Milczenie. Tylko ciężarówka kołysała się jak łódź.
- Nie wiecie tego, bo i skąd. Trzeba było od razu w ten sposób. Albo inna kwestia wielce interesująca, która mnie, praa, drąży. Ten postum... co ja tak do niego wracam? -wygląda jak poprzeczka dla ptaka. Czy należy rozumieć,że gdy Bóg Chwilowo, praa, Nieobecny zaszczyci nasz świat obecnością, przysiadzie na tej belce jak papuga?
Zdawało się suwerenowi, że pomruk przeszedł po gardłach, a może tylko silnik brał wyższy ton. Niespodziewanie uaktywnił się oburzony bas. Człowiek obdarzony głosem kaznodziei mówił spokojnie, dobierając słowa, ciągle dla suwerena niewidoczny.
- Postum jest znakiem rytualnym bardzo starożytnego pochodzenia i zawsze wyrażał oczekiwanie. Niełatwo odnaleźć jego prapoczątek. W dawnych czasach, w Epoce Wielkiego Błądzenia, a i wcześniej, tysiące wiernych gromadziło się w nieckowatych świątyniach na wolnym powietrzu, zwanych stadionami. Tam, na prostokątnych placach, dwie grupy kapłanów w specjalnych rytualnych strojach odprawiały nabożeństwo ku czci Boga. Celowo nie mówię „Chwilowo Nieobecnego", ponieważ w tych szczęśliwych czasach był on wśród nich obecny. Przyglądał się nabożeństwom i od czasu do czasu na znak przychylności dla jednej ze stron zstępował do jej postumu pod postacią okrągłego materialnego przedmiotu. Wśród wiernych panował wtedy nieopisany entuzjazm. Zrozumiale, że wierni ci, zwani w tych czasach wiernymi kibicami, przez cały okres trwania misterium czekali głównie na ten moment. Niekiedy Bóg tak był im łaskawy, że jego wejście w postum następowało wiele razy, mimo iż specjalna kasta kapłanów broniła mu tego za wszelką cenę. Święte Pisma mówią o nich wyraźnie: „Tego dnia bronił jak szatan".
- Skąd to wszystko wiadomo? - zdumiał się Quiston.
- Ze Świętych Strzępów. Z czasów Wielkiego Błądzenia, czy raczej Powszechnej Szczęśliwości, mówiąc otwarcie, zachowały się fragmenty papierowych płacht z relacjami z tych ceremonii. Badacze twierdzą, że pochodzą one z różnych miejsc i zostały spisane w różnych językach, co dodaje im wiarygodności.
Współpracuś nie dawał za wygraną, powracając uporczywie do budowniczych tego konkretnego postumu, ale potwonki - drugi kierowca też sprawiał wrażenie zaspanego, nie dowędzonego dorsza - powróciły z oględzin, sil-niki zagulgotały, ciężarówki jak szalone słonie skoczyły naprzód. Szary polip miasta wypełzł zza horyzontu, pod-czołgał się i rozsypał na pojedyncze fragmenty. Jacyś ludzie stali w poprzek przejazdu. Na pace zapanowało poruszenie.
- Strefowi, czterech.
- Nie, trzech tylko. Tamten to rozgrywający.
- Wszyscy w rynsztunku bojowym. Znowu węszą. Wiadomo to?
- Szukają, to i znajdą - błysnął zębami w drapieżnym uśmiechu Ironiczne Oczy. Ale ironia ulotniła się z nich bez śladu. Przypominały stalowe kulki wgniecione w ciasto. Quiston przyjrzał się strefowym, cherlawym, niewy-darzonym osobnikom w workowatych uniformach koloru brudnej słomy. Wystarczyłoby tupnąć, żeby się rozpierzchli. Mają kłopoty z rekrutacją, pomyślał przelotnie. Jedno wydawało się w nich groźne: stanowili formację. Ale jednoczyła ich nie wewnętrzna siła, przekonanie czy choćby najzwyczajniejszy regulamin; jedynym znakiem wspólnoty były buty, tarcze, hełmy i długie przedmioty w rękach - wykrywacze? pałki? Nieco z tyłu, ubrany podobnie, ale pozbawiony rekwizytów szeregowca, kiwał się na piętach rozgrywający. Na pasku pod szyją wisiał mu potężny fallus z kulą sitka na końcu. Ciężarówki wyhamowały tuż przed nimi i wtedy suweren zobaczył szarą aureolę wokół każdej z czterech głów.
- O Boże - westchnął. Kto załatwi tych czterech? Znowu ja?
Pierwszym, który zeskoczył z paki, był mały brzuchaty jegomość. Wyrwał się z ciżby, stoczył po błotniku, wylądował na kaczych nóżkach i potruchtał w stronę patrolu. Strefowi usiłowali pochwycić go niezdecydowanie, ale rozepchnął ich, przypadł do komendanta, coś mu krótko meldował, sprawiając, że łysy czerep tamtego skłonił się ku niemu z zaciekawieniem. Współpracuś przyssał mu się do ucha.
Quiston cofnął spojrzenie do wnętrza paki, usiłując zebrać myśli. Czekać - czy działać? Działać - jak? Pókiś w grupie, nie wychylaj się, wspomniał radę któregoś z instruktorów, bodajże psychologa akcji. Rozluźnił mięśnie.
Podczas gdy na ciężarówkach zapanowało nabożne wyczekiwanie, współpracuś z rozgrywającym zwarli się w sprzężeniu informacyjno-decyzyjnym. Miało ono w sobie coś z aktu miłosnego, tak lgnęli do siebie ci dwaj. Ale długoletnia rutyna obu skróciła czas trwania operacji do minimum; rozgrywający wnet przypomniał sobie o reszcie świata i raz czy dwa potrząsnął łbem, jakby chciał się uwolnić od gorliwości współpracusia. Ten jednak za każdym razem przysysał się mocniej, wreszcie bez żenady objął oficerską szyję ramieniem, nie ustając w wyznaniach godnych Romea.
Ogień wypełzł na lica komendanta. Potakiwał współ-pracusiowi pospiesznie, sugerując zbędność dalszych wyjaśnień. Daremnie próbował dać mu do zrozumienia, że jego wiedza stała się kompletna, a dalsza zwłoka źle służy wspólnej sprawie. Wreszcie szarpnął się jak koń w chomącie, stając na baczność, współpracuś zaś zastygł przez chwilę z wyciągniętymi ramionami. Rozglądał się na boki z bezradnością oseska, któremu mamka wyszarpnęła właśnie z usteczek słodkiego cycusia.
Jeszcze liczył na inny obrót sprawy, oblizując pulchne wargi robakiem języka. Komendant jednak zesztywniał na dobre. Widać jakość dostarczonych informacji nie rekompensowała mu w pełni uszczerbku prestiżu. Ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń bałaknął kilka słów do sitka, nasłuchiwał czujnie odpowiedzi, coś wtrącił szybko, wreszcie zasępił się. Przez ten czas współpracuś tańcował w miejscu, zdając się potwierdzać całą swą postawą, że od tych ustaleń na niebotycznych wysokościach zależy nie mniej niż jego marne życie. Rozgrywający porozumiał się wreszcie jak należy i z kim trzeba, skinął nieznacznie na człekokształtne prosię, z jawną niechęcią poinstruował je o czymś i zastygł w pomnikowej pozie. Brzuchaty skłonił mu się niedbale i z rezygnacją, cofając się wyszedł z jego pola widzenia i nie zważając już na nic puścił się biegiem w stronę zabudowań. Gęsty kurz podniósł się za nim na trakcie.
Gdy odgłos kroków umilkł na dobre, rozgrywający porzucił światłą kontemplację. Szczekliwy rozkaz pobudziłdo czynu strefowych. Stłoczeni na ciężarówkach ludzie dowiedzieli się, że mają schodzić pojedynczo w celu kontroli dokumentów.
Pierwsi dwaj przeszli kontrolę pomyślnie i oddalili się w ślad za współpracusiem. Trzeciego wypchnął tłum; po sprawdzeniu jego papierów strefowi kazali mu czekać.
— Teraz — odezwał się półgłosem Ironiczne Oczy. Zwracał się do szczupłego młodzieńca. Od dłuższego czasu wwiercał w niego sępie spojrzenie, ale młodzian, blady jak chusta, przymknął oczy i udawał nieżywego. Na dźwięk rozkazu drgnął tylko mocno, jakby przeszedł go dreszcz, jeszcze szczelniej zacisnął powieki. Grube krople potu wypełzły mu na skórę.
- No, co tam? Nikt się nie kwapi? Mamy tu coś dla niezdecydowanych! - jeden ze strefowych wykonał ruch, jakby sięgał do baryłek przytroczonych do pasa. Ludzie na pace zafalowali.
- Chwila-moment! - odkrzyknął Ironiczne Oczy. Wyrwał chłopakowi spore zawiniątko i jednym skokiem znalazł się za burtą. Chłopak odprowadzał go nieprzytomnym wzrokiem, na jego twarzy malowała się gigantyczna ulga.
Ironiczne Oczy zmierzał powoli w stronę patrolu. Pakunek niósł pod pachą, podtrzymując go drugą ręką. Na dwa kroki przed wachlarzykiem strefowych przystanął niespodziewanie.
— Uciekaj! — wrzasnął do stojącego z boku mężczyzny. Jednocześnie wyrwał rękę spod pachy, odrzucając jakiś niewielki element. Chwyciwszy pakunek oburącz cisnął go z rozmachem nad głowami strefowych, którzy schylili się odruchowo.
Quiston Fa zobaczył jeszcze, że mężczyzna, który miał uciekać, zrywa się niezdarnie do biegu. Potem ziemia przed ciężarówkami rozstąpiła się z rykiem. Pojazd wspiął się na tylne koła i opadł ciężko do pierwotnej pozycji, o stylobitowy pancerz zagrzechotały odłamki i kamienie. Suwerenowi wydało się, że od wielu godzin tkwi w tym samym miejscu, ogłuszony przewiercającym bębenki gwizdem. Skądś podczołgał się gryzący dym, osa-czył pasażerów momentalnie i zmusił płuca do suchego, gwałtownego kaszlu.
Nie było widać dalej niż na krok. Z przodu ciężarówki kłębiła się bura kurzawa. Zrobiło się luźniej. Quiston raczej poczuł, niż dosłyszał, że ludzki strumień spływa po lewej burcie żywym wodospadem; zanim zdążył pomyśleć, leciał w dół po stromym stoku. Wylądował na kłębowisku ciał, a po chwili kłusował wraz z innymi w stronę, gdzie wiódł go stadny instynkt.
Jak długo uciekał? Płucom brakowało powietrza; schylony, wsparty dłońmi o kolana zarzęził w paroksyzmie kaszlu. Był sam. U wylotu ulicy, którą nadbiegł, welon kurzu mościł się pracowicie pomiędzy murami. Gdzieś dalej syreny zająkiwały się przeciągłym pomiaukiwaniem, inkrustowanym klaśnięciami strzałów.
Szedł, dopóki nogi nie odmówiły posłuszeństwa. Pojedynczy przechodnie pierzchali na jego widok. Względnie solidne domostwa o bezokiennych ścianach ustąpiły miejsca poczerniałym ruderom i ruinom. Widział wydrapane napisy i rysunki, ale nie w głowie mu było zapoznawać się z miejscowymi sposobami zdobienia frontonów. Uspokoił się dopiero, gdy zapadł w jakąś ciemną jamę, między zakurzone, szeleszczące płachty. Przesiedział tam, aż emocje opadły, ale dopiero pragnienie wygnało go z kryjówki - w obcy świat, o którym nie wiedział prawie nic.
Z bliska miasto sprawiało przygnębiające i nierzeczywiste wrażenie. Domy, sklecone z falistych płyt sztucznego pochodzenia, rzadko sięgały powyżej czterech pięter. Zwaliste, niezgrabne, podobne były do szop z wyciętymi otworami dla gołębi. Ciemnorudy kolor ścian niepokoił oczy, przywodząc na myśl fantastyczne osiedle na innej planecie. Niektóre z budynków - nie było ich jednak wiele - odznaczały się jadowitym fioletem i wydzielały specyficzną woń, od której Quistonowi robiło się mdło.
Domyślił się, że tworzywo organiczne musi „dojrzeć", zanim utraci toksyczne właściwości i zmieni kolor. Ale z fioletowych bud wychodzili ludzie — lub wchodzili do nich, trzymając na rękach blade dzieci o wielkich oczach. Większość ścian do wysokości mniej więcej dwóch metrówpokrywały osobliwe wżery, nasycone farbą; plątanina krech tworzyła siatkę, z której trudno było cokolwiek wywnioskować, zupełnie jakby nieznani rysownicy porzucali w połowie żłobione z trudem obrazki bądź inskrypcje, a następnie pastwili się nad nimi za ich nędzę artystyczną. Odór organicznych tworzyw mieszał się ze smrodem kloaki, miasto było pozbawione kanalizacji, a rozkładające się fekalia i odpadki magazynowano z tyłu domostw, by przechodniom oszczędzić przynajmniej ich widoku.
Wkrótce Quiston Fa nauczył się tak lawirować pomiędzy szopami, by minimalizować wpływ cuchnących wyziewów na swoje powonienie. Gdyby był bardziej uważny, spostrzegłby wcześniej, że tak samo postępowali tu wszyscy, działając niemal machinalnie. Odkrycie to kazało mu skupić więcej uwagi na ludziach. Z reguły byli to biali, brudni i wyniszczeni. Widział wielu chorych, okaleczonych lub paskudnie poranionych. Z grubsza wyglądali tak, jak na fotografiach i filmach uzyskanych przez Konsorcjum i Flotę, jednak tam, na górze, teatralność ich łachmanów narzucała się sama przez się. Tu było dużo trudniej zaakceptować przebierańców, ich autentyczność i fakt, że nie odgrywają żadnego spektaklu - mimo iż podobny łachman nosiło się na własnym grzbiecie. Quiston wiedział, że upłynie sporo czasu, zanim jego psychika zaakceptuje realność tego, co rejestrują zmysły. Psychologowie, a jakże, ostrzegali go przed syndromem niewiernego Tomasza: „Zginiesz, jeśli nie uwierzysz dostatecznie szybko".
Zaskoczyło go, że nikt z nikim nie rozmawiał. Ludzie przemykali pod ścianami, przebiegali ulicę, nikt nikogo nie pozdrawiał, nie zatrzymywał. W pewnej chwili na jednej z ruchliwszych ulic dało się odczuć - właśnie odczuć, nie spostrzec - poruszenie. Quiston rozejrzał się: ludzie wsiąkali w otwory w ścianach budynków. Czując, że coś jest nie w porządku, skoczył w najbliższą bramę. Tam już ryglowano drzwi. Panował półmrok, nie wiedział, ile osób tu się schroniło, ale z posapywań i szeptów ocenił, że kilkanaście. Przywarł nosem do szpary utworzonej przez wypaczoną futrynę: w polu widzenia maszerował patrolzłożony z pięciu strefowych i rozgrywającego. Byli wyposażeni w krótkolufową broń, którą trzymali w sposób odbierający wszelkie złudzenia.
Odczekał z innymi kilka minut, zanim powrócił na ulicę. Nie padło ani jedno słowo, jakby takie zachowanie należało tu do stałego, zaakceptowanego rytuału.
Około południa - sądząc po słońcu - Quistonowi tak doskwierało pragnienie, że zaczął zaczepiać przechodniów.
- Woda - powtarzał. - Gdzie mogę kupić trochę wody? Mijali go bez słowa, zdawało mu się, że nawet nieco zaskoczeni. Niespodziewanie biały mężczyzna zaoferował mu pomoc. Wiódł przybysza środkiem jezdni, całkiem pustej, potem chodnikami, pokrzykując na zachodzących drogę. Ciągle się odwracał, jakby bał się stracić obiecane talony, wreszcie uchwycił za szeroki rękaw jego płaszcza. Coś niepokoiło Quistona w zachowaniu, w całej postaci natrętnego przewodnika; wyczerpany, myśląc tylko o rychłym zaspokojeniu pragnienia, zbyt późno odkrył, co. Usłużny tubylec przypominał mu brzuchacza o słodziutkim głosie, wiszącego jak pijawka u szyi łysego komendanta patrolu. Zbieżność z trudem dawała się uchwycić, lecz kiedy Quiston stał się jej świadom, w jego głowie rozdzwonił się alarm. Dyskretnie próbował oswobodzić rękę, lecz współpracuś trzymał kurczowo. Przyspieszając kroku błysnął do pojmanego szczerbatym uśmiechem, robiło się niebezpiecznie, szli wystarczająco długo, by lada moment natknąć się na patrol albo posterunek. Quiston udał potknięcie, zwalając się całym ciężarem na agenta i korzystając z zamieszania zadał mu krótki cios wibrującą ręką, od którego tamten zwiotczał. Podtrzymany przed upadkiem, dał się zaprowadzić pod ścianę najbliższego domu, cuchnącego fioletowego brzydactwa. Tam Quiston wypuścił go z rąk, pozwalając ciału osunąć się na chodnik. Współpracuś siadł jak utrudzony maratończyk, spoglądając z niedowierzaniem i szczerząc zęby głupawo. Zachował wprawdzie świadomość, ale uderzenie zrobiło mu z mięśni galaretę. Suweren zostawił go własnemu przeznaczeniu. Nie było ono godne pozazdroszczenia: w dwa-dzieścia minut później wewnętrzny rezonans spowodował pęknięcie wątroby nieszczęśnika i natychmiastowy zgon. Tylko głupkowaty wyraz jego twarzy wzbogacił się o ton mistycznego zdumienia.
Incydent wzmógł czujność suwerena; wiedział, że wyróżnia się w tłumie i że, być może, jest już nawet poszukiwany. Najrozsądniej byłoby zapaść gdzieś choć na parę godzin. Z drugiej strony musiał krążyć po mieście, szukać okazji, jeśli nie chciał zdechnąć z wyczerpania. Przecież ci ludzie musieli coś pić!
Upał narastał i ulice wyludniały się. Może wejść wraz z innymi do budynku, dumał Quiston, ale osądził, że w zamkniętej przestrzeni miałby mniejsze szansę. Wyzwolony przez gorąc smród wiercił w nozdrzach. Nieliczni przechodnie szukali schronienia w cieniu ścian, wciskali się w mroczne wnęki i tkwili tam bez ruchu. Idąc za ich przykładem, suweren wyszukał chłodne miejsce pod ścianą, skąd mógł lustrować całą ulicę. Ale patrole także nie kochały upału.
Mężczyzna, którego zaczepił tym razem, był czarny. Murzyni mieli tu więcej do powiedzenia i to było widać. Ten chyba zajmował się handlem, jego strój odznaczał się pewnym przepychem, oczywiście na miarę panoszącej się dookoła nędzy. Nie bawiąc się w ceregiele zaproponował Quistonowi upłynnienie opończy, plecaka i butów. Targowali się krótko, bo choć suweren wychodził ze skóry, by wyglądać świeżo i kwitnąco, kpiący wzrok handlarza bez trudu zarejestrował jego zmęczenie oraz próby ukrycia go. Także rejestr towarów pożądanych przez Quistona -jedzenie i woda, a właściwie woda i jedzenie - nie pozostawiał wątpliwości, że dziwaczny kontrahent goni resztkami sił. Poszli klucząc ciemnymi zaułkami; w jednym z nich opadło Quistona kilka szarych cieni; nie było czasu na dyskusję, musiał bić i zabijać, i czynił to mechanicznie, z jakąś mściwą satysfakcją, powaliwszy najpierw z nóg czarnego cwaniaka.
Po młocce razów, jękach i odgłosach padających ciał podniósł go z ziemi, otrzepał i przekręcił ku światłu. Z radością stwierdził, że tamten zachował pełnię przytomne-ści, o czym świadczył bezmiar strachu w jego rozszerzonych oczach.
- Jeśli często próbuje się takich sztuczek - rzekł doń suweren z wyrzutem — należy liczyć się z możliwością wpadki.
Rzut oka na leżących przekonał go, że napastnicy byli miejscowymi zabijakami do wynajęcia po talonie od tuzina. Gdy trzeba było kogoś zmasakrować albo w inny sposób uprzykrzyć mu życie, ochoczo zabierali się do dzieła. Ich łachy, wygląd, brak cenniejszej rzeczy przy którymkolwiek sprawiły, że Quiston zrezygnował ze szczegółowego obszukania ich. Skupił uwagę na jeńcu, należącym ponad wszelką wątpliwość do zamożniejszych mieszkańców miasta.
- W drogę, kolego. Nasza transakcja pozostaje w mocy. Zmieniły się tylko nieco jej warunki.
Nie był pewny, czy Murzyn go zrozumiał. Brak reakcji zupełny. Postanowił przemówić językiem bardziej bezpośrednim.
- Moja propozycja jest taka: życie za życie. Ty mi dasz jedzenie i wodę, a ja z wdzięczności nie skręcę ci karku.
- Panie, ja nic nie mam... - wychrypiał jeniec. - Jeśli cokolwiek łączy mnie z tymi bandziorami, to tylko wspólne powietrze i to niebo nad głową. Moje życie było tak samo narażone jak twoje. Ja nic nie mam - powtórzył.
Quiston zacisnął krawat na jego karku.
- Radziłbym ci mieć - wysyczał. - Dziś od rana zabiłem dwudziestu takich jak ty; jeden więcej nie sprawi mi różnicy. - Wzmógł nacisk i Murzyn szarpnął się gwałtownie, demonstrując ten rodzaj gorliwości, do którego markowania trzeba naprawdę solidnych umiejętności aktorskich.
Podążali długo zaułkami. Czasem mijały ich cienie równie tajemnicze jak oni sami. Wtedy Quiston wsiadał prawie na plecy przewodnika albo łapał go za ramię. W pewnym momencie przejrzał taktykę handlarza i zatrzymał go.
- Nie przeczę, kolego, że możesz być sprytny. Może ci się wydawać, że znudzi mi się w końcu dreptanie w kółkoalbo padnę z wyczerpania. Mam tu coś, co powinno zachęcić cię do pójścia na skróty. - To mówiąc zaaplikował facetowi cios pięścią między oczy. Patrzył, jak gramoli się na klęczki.
Od tego momentu wszystko poszło raz-dwa. Skręcili w jakieś zdewastowane podwórze, potem w labirynt betonowych, ciemnych korytarzy; przedzierali się przez ruiny, wspinali po schodach, a po pewnym czasie zstępowali ku ciemnym czeluściom, omijając biegnące górą tory? sieć energetyczną? kanały? Niczego takiego nie udało się oczywiście zidentyfikować, miasto przez cały czas zdawało się obecne gdzieś blisko, za ścianą, dawało o sobie znać wytłumionymi przez mury odgłosami. Światło dnia ledwie tu docierało, podnoszony przez stopy kurz wiercił w nosie, oblepiał krtań; osiadał chyba od lat. Przy odrobinie skupienia można było zauważyć ciemniejszą ścieżkę, świadczącą, że jednak przechodzono tędy od czasu do czasu. Quiston ucapił bark handlarza i zaciskał palce z taką siłą, że ten tylko syczał z bólu, rwąc do przodu z oszałamiającą chyżością. W pewnej chwili wypadli na otwartą przestrzeń, przebiegli pokrytą wyrwami ulicę, roztrącając nielicznych przechodniów, natychmiast zagłębili się w bramę, gdzie osaczył ich mrok oraz woń stęchlizny Od niewielkiego podwórca, podobnego do jamy wygrzebanej w ziemi, wiodło kilkoro drzwi, pogiętych, odrapanych; handlarz pchnął jedne i prawie wpadł na ponurego dryblasa, zarośniętego jak małpa.
Na widok Quistona dryblas wykonał dość gwałtowny ruch, imając się czegoś u pasa, ale handlarz skarcił go nieartykułowanym pomrukiem i wyminął. Quiston podążył za nim zdecydowanie. Murzyn, pochylony, przez moment mocował się z zamkiem, pokonał go i sforsowali ostatnie drzwi do czegoś, co przy sporej dozie tolerancji mogło uchodzić za ludzką sadybę. Przez zakratowane okna wpadało trochę światła, sprzęty i wyposażenie izby -bo była to izba z wnęką albo dwiema - wręcz porażały surowością. Gospodarz bez słowa skierował się ku ścianie, przekręcił obraz, jeden z kilku, przedstawiający chyba samolot, ale dziwaczny, pokrewny raczej rybie, bo po-dobnie nielotny. Pod obrazem rozpięta była kotarka na wątłej tasiemce. Odsunął ją, obnażając klapę zaopatrzoną w solidne rygle. Quiston, obserwując spod oka jego manewry, wziął w tym czasie do ręki ozdobny sztylet, leżący na stole. Uświadomił sobie, że jest to jedyna rzecz z metalu, jaką widział w mieście. Przedmiot wyglądał na bardzo stary i suweren ważył go w dłoni z przyjemnością.
Handlarz spojrzał na niego raz i drugi. Chyba spodziewał się ponaglenia ze strony Quistona, ale nie doczekawszy się go, z pewnym ociąganiem włożył kluczyk w otwór zamka sejfu. Zwolnił go i odsunął się na bok. - Otwórz - polecił Quiston.
Na widok schowka suwerenowi gały wylazły na wierzch ze zdumienia. Stało tam z dziesięć puszek różnej wielkości, wyprodukowanych przez zakłady Konsorcjum, jeśli sądzić po etykietach. Zawierały piwo, konserwy, coca-colę i kompot, bodajże ananasowy. Wnętrze komory, oświetlone białym, spokojnym światłem, którego tak brakowało w izbie, sprawiało wrażenie specjalnie przygotowanego do zdjęć reklamowych. Suweren zaśmiał się. Wyciągnął rękę ze sztyletem, żeby dźgnąć fatamorganę, przebić ją i w ten sposób zdemaskować jej fałsz.
Rozległo się krótkie szczęknięcie. Trzy czerwone gwoździe błyskawicznie przecięły światło otworu. Handlarz zamierzał prysnąć, ale Quiston chwytem za kark osadził go w miejscu. W samą porę: drzwi odskoczyły, a w progu stanął znany już dryblas z korytarza. W jego ręku połyskiwał matowo nóż z czerwonego tworzywa. Na widok su-werena, przyciskającego do ziemi jego patrona, zatrzymał się zaskoczony.
- Powiedz mu, niech wyjdzie - zakomenderował Qui-ston. Dryblas opuścił niechętnie pomieszczenie, ciągle jakby nie dowierzając własnym oczom.
Quiston puścił właściciela skrytki. Postukał ostrzem sztyletu w czerwone gwoździe. Wgryzły się w dolną krawędź skrytki i tkwiły w niej jak zamurowane.
- Więc tak załatwiasz porachunki, przyjacielu. - Widział już siebie z łapą przebitą na wylot takim gwoździem, pląsającego śmiesznie u okienka z jedzeniem, pod-czas gdy zarośnięty osiłek zabawiłby się trochę, nim by go dorżnął. Ilu przygodnych naiwniaków załatwili w ten sposób ci dwaj? - No, zrób coś z tym. Dużo takich pułapek masz na mieście?
Handlarz, który do tej pory pojękiwał miarowo, widząc, że nic mu nie grozi, w mig odzyskał rezon. Zręcznie odblokował bolce, a potem wyjął dwie puszki, wręczając je Quistonowi.
Suweren pokręcił głową.
- Nisko szacujesz swoje życie i mój apetyt. Wyjmuj, wyjmuj.
Puszkę coca-coli opróżnił od razu, pozostałymi napełnił plecak. Handlarz przyglądał się jego czynnościom ze zgrozą, wydając od czasu do czasu dyskretne spazmy i powtarzając, że jest zrujnowany.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy - rzekł jowialnie Quiston Fa, klepiąc go po ponurej gębie. Handlarz tylko zaskowyczał w odpowiedzi. - No, rozchmurz się, chłopie. Przy dobrej koniunkturze odrobisz to w tydzień. Pomyśl, co znaczy całe życie, które ci daruję, w porównaniu z puszką czy dwiema. Moim zdaniem zrobiłeś dziś naprawdę złoty interes.
Kluczył potem trochę między budynkami, dopóki nie upewnił się, że nikt mu nie depcze po piętach. Właściciel skarbu albo zrezygnował z pościgu, albo postanowił zaczekać na lepszą okazję do zemsty. Miasto nie wyglądało na wielkie. W jakimś ustronnym miejscu długo tarł puszkę o mur, aż odpadło denko. Niby uprzedzano go, że metale na planecie są niesłychanym rarytasem, ale wiedzieć z opowiadań, a przekonać się na własnej skórze to drobna różnica. Co tu było w większej cenie - puszka czy zamknięte w niej żarcie? Nie przejmując się tym nadto, pochłonął zawartość konserwy, a pustą blaszankę beztrosko porzucił w ruinach.
Odpoczywając po obiedzie na brzegu chodnika, rozmyślał o mieście. Dość szczegółowo znał jego plan, sporządzony na podstawie fotografii, których dostarczyły statki i satelity Konsorcjum, usiłował więc zrekonstruować trasę swej wędrówki. Orientacja w topografii miasta stano-wiła wstępny warunek rozpoczęcia krucjaty przeciw gwałtowi. Następnym było uzyskanie niezbędnych informacji. W plecaku miał trzy pigułki: zieloną, żółtą i czerwoną, uszeregowane w sekwencję. Zostały one ukryte w stelażu i zaszyte w materiale. Suweren wydobył pierwszą tabletkę. Trzymał w palcach zielony okruch i przyglądał się mu.
Zawierała informację o pewnym miejscu, do którego musiał dotrzeć. Informacja ta udzielała się tylko konkretnej osobie, gdyby pastylka została połknięta przez kogo innego, efekt byłby żaden. Doktryna suwerenów niechętnie odnosiła się do wszelkiej chemii w ludzkim organizmie, ale naukowcy zdołali wyperswadować Quistonowi, że gdyby został schwytany, lepiej dla niego będzie wiedzieć za mało niż za dużo. Co prawda Quiston podejrzewał, że szło w równej mierze, jeśli nie większej, o zapewnienie sukcesu przedsięwzięciu, ale drobiazgowość nie leżała w jego naturze. Wystarczyło, że o połknięciu kolorowej trucizny decydował sam. Tak więc ani wkraczając na pokład „Hungarii", ani wychodząc w nocy z jaja, ani nawet zwiedzając Lerum-Lerum nie miał pojęcia, na czym polega zadanie, którego się podjął.
Połknął zielone ziarno wiadomości dobrego i złego — pozwoli mu zakiełkować. Nastało późne popołudnie, upał wyraźnie zelżał. Ludzie budzili się z odrętwienia, wylęgali na ulice. Dotychczasowe kluczenie po peryferiach znudziło suwerena, postanowił wypuścić się w kierunku dzielnic centralnych. Na jednej z fioletowych budowli zauważył świeży rysunek stylizowanego kota. Nic mu to nie mówiło. Rysunek był niezręczny, uproszczony, ale nie ulegało wątpliwości, że jego autor miał na myśli kocią rasę. Świadczył o tym okrągły łeb, szpiczaste uszy, wielkie wą-siska po obu stronach pyska, wygięty grzbiet i sterczący w górę ogon. Kiedy tak stał, z budynku wyszedł starszy człowiek z wiadrem. Podszedł do ściany i na sucho zaczął ścierać rysunek.
- Dlaczego pan to niszczy? Dzieci miałyby uciechę. -Słowa Quistona chyba do faceta nie dotarły. Nie odezwał się, tylko jeszcze mocniej tarł ścianę.
Bliżej centrum pojawiło się więcej rysunków, przeważnie startych albo nieczytelnych z powodu pokrycia siatką dodatkowych krech. Teraz jednak, gdy Quiston wiedział, co przedstawiały, z dziką satysfakcją odkrywał znajomy kształt. Z pewnością kot był najpopularniejszym zwierzęciem w mieście — i najbardziej znienawidzonym. O co chodziło? O symbol? Czy na murach toczyła się dyskusja polityczna? Nie miał kogo spytać.
Napisy można było podzielić na dwie kategorie: wydra-pane niżej, na murach, z reguły nieczytelne - i pyszniące się wysoko, w poprzek ulic, na specjalnych tablicach. PRACA TO WOLNOŚĆ! - wołały wielkie litery. RAMIĘ W RAMIĘ Z BRAĆMI WIĘKSZYMI! Potem Quiston wybierał tylko co ciekawsze. AWANS = WIĘKSZY WPŁYW NA DECYZJE. Podpisano: LIGA „MŁODOŚĆ-POSTĘP". Zabawne: czyżby nikt nie chciał awansować? NIE STÓJ Z BOKU! WYSTAWA ARCHITEKTURY HOAM. JUTRO ZALEŻY OD NAS! TRANS-TEL, TRANS-TEL, TRANS--TEL. ŻYJEMY, ABY PRACOWAĆ.
Szedł dalej, ale coś mu nie pasowało. Zawrócił. ŻYJEMY, ABY PRACOWAĆ. Nie odwrotnie, moi państwo? Zbliżył się; pod dumnym napisem jakiś cyrkowiec - plansze były trudno dostępne - nagryzmolił: DEWIZA NIEWOLNIKÓW.
W samym centrum domy były okazalsze: wyższe, staranniej wykończone, choć sam typ budownictwa nie uległ zmianie. Pojawiły się na stałe chodniki, a jezdnią co rusz przemykały wiozące ludzi ciężarówki. Odpowiednio więcej kręciło się uzbrojonych po zęby patroli; Quiston starał się mieć oczy dookoła głowy. Na każdym wolnym kawałku ściany rozlepiono niedawno plakaty, świeży klej ściekał jeszcze spod barwnych płacht. Zreprodukowane na nich zdjęcie pornograficzne przedstawiało nagą kobietę w pozycji siedzącej. W obu dłoniach ściskała sterczące fallusy stojących po bokach mężczyzn. Ku jednemu z fallusów zbliżała ostro wymalowane usta. Trzeci mężczyzna służył jej za krzesło, jego fallus znajdował się wewnątrz łona kobiety. Ona sama była w ósmym, może nawet w dziewiątym miesiącu ciąży - wielkie brzuszysko wypychało sięnachalnie na pierwszy plan. Napis na plakacie głosił: OJCOWIE I MATKA.
Spacerując dalej Quiston przekonał się, że śródmieście zostało dosłownie zalane tymi plakatami. Dwie pozostałe wersje komentarza brzmiały: RODZINA CZŁOWIECZA oraz ŚWIADOME MACIERZYŃSTWO. Ludzie mijali je dość obojętnie, ale grupki wyrostków przystawały, trącały się łokciami i chichotały do rozpuku.
Tu, w centrum, mieściła się większość punktów dystrybucyjnych, gdzie talony wymieniano na towar. Przed wejściem do każdego kłębił się dziki tłum. Od czasu do czasu wydobywał się z niego jak pływak z głębiny - kolejny szczęśliwiec, przyciskając do piersi to, co akurat dawali: koszulę, ciasto, parę butów. Nie opodal rozłożyła się giełda, wymieniano numery i wielkości, a nawet rodzaje zdobyczy. Zmaganiom ludzkim przyglądały się z wyższością milczące aproby. Stały na wysięgnikach, pod specjalnymi daszkami, cierpliwie oczekując wieczora, kiedy to one będą najważniejsze. Gdzieś w studiach dobiegały końca ostatnie gorączkowe przygotowania.
Na pół godziny przed porą wieczornej emisji dystrybucja została wstrzymana. Kto się obłowił, uchodził z bijącym sercem do żyjni, jeśli ją miał, pozostali, kręcąc się w miejscu, szykowali się na dzień następny. Najbardziej zdeterminowani od razu formowali kolejki, które strefowi rozpędzali ze znudzeniem.
Nad placem Złączonych Rąk królował gigantyczny ekran, umieszczony na dachu - dar Braci Większych dla narodu Europy-7. Ozdobiony nim budynek wyglądał jak dotknięty bielmem cyklop. Plac powoli zapełniał się ludźmi. Licznik cyfrowy wielkości okna wskazywał, ile czasu pozostało do rozpoczęcia programu. W oczekiwaniu na zadziałanie pastylki Quiston postanowił przyłączyć się do widzów.
Hałaśliwy sygnał poprzedził rozjaśnienie ekranu. Wyskoczył świetlny napis: TRANS-TEL, TRANS-TEL, TRANS-TEL, zastąpiony przez wielkie litery: TrT. Znowu sygnał. Jeszcze raz. Wreszcie nad głowami zgromadzonych zatrzepotała twarz rozpromienionego lizusa o wło-sach gładko uklepanych na okrągłej czaszce. Jego dudniący głos rozlegał się po placu jak grzmot.
- Wesół dzień, obywatele. Dziś zaczynamy nieco wcześniej, aby nadać komunikaty. Groźny morderca i gwałciciel wtargnął do miasta i ukrywa się wśród nas do tej pory. Oto jego rysopis... - spiker odczytywał dane, a na ekranie pojawiła się twarz białego mężczyzny o przeciętnej aparycji. Quiston Fa dyskretnie rozejrzał się na boki, by stwierdzić z ulgą, że widzowie wprost chłoną padające spod nieba słowa - ale raczej nie przypisują im realnego znaczenia. Patrząc na ich natchnione twarze można było pomyśleć, że namiętny apel traktują jako abstrakcyjną bajkę na dobranoc. Aproby należały do innego świata, oni do innego. Koniec, kropka.
Komunikatów było kilka, wszystkie do siebie podobne. O porannym incydencie z patrolem ani słowa. Z kolei mignęło kilka obmierzłych mord, należących do ujętych właśnie groźnych morderców i gwałcicieli. W celu umożliwienia im powrotu do społeczeństwa wszyscy zostali poddani terapii C-N, zakończonej pełnym sukcesem. Potwierdzały to ostatecznie gładkie gębusie, zestawione z poprzednimi jakby dla kontrastu. Obraz zgasł, powtórzyła się sekwencja z napisem i sygnałem.
- A teraz, obywatele, zachęcam was do śledzenia naszego programu. Zapomnijcie o waszych nędznych sprawach, miejcie odwagę spojrzeć prawdzie w oczy - śledząc program PRAWDA O CZŁOWIEKU! Mężczyzno, dość na dziś pogoni za talonami. Kobieto, jutro też wydają melasę. U nas znajdziecie coś dla ducha. Tylko w TrT, specjalnie dla was, całkowicie za darmo - PRAWDA O CZŁOWIEKU! Macie dosyć siły, aby jej sprostać? Dosyć uczciwości, aby jej wysłuchać? Prawda o was samych, to przecież PRAWDA O CZŁOWIEKU!
Za każdym razem, gdy spiker wykrzykiwał nazwę audycji, jego gęba znikała, wyparta przez krzykliwy napis złożony z liter o poszarpanych konturach. Towarzyszył im taki sam drażniący sygnał akustyczny. Suweren znowu rozejrzał się dyskretnie. Mężczyźni, kobiety, nawet dzieci wystawiali chciwe oblicza na działanie niebieskich promieni.
Czołówka programu zmontowana została na zasadzie kalejdoskopu: w podzielonym na kilka części kadrze ukazywały się kolejno fragmenty starych kronik i filmów archiwalnych. Zdjęcia były zamazane, wybrane z kopii w kiepskim stanie, część pochodziła zapewne z filmów fabularnych i Quiston pomyślał, że po epoce Wielkiego Błądzenia ocalało dużo więcej, niż przyjęło się mniemać we Flocie. Gdy obraz zastygał w jednym okienku, natychmiast zaczynał płynąć w sąsiednim - w ten sposób ruch przelewał się między nimi jak woda. Fragmenty zmieniały się szybko, trudno było skupić na nich uwagę.
Inaugurowała czołówkę scena egzekucji: pluton, najeżony kołkami luf, dawał ognia i skazaniec osuwał się jak worek. Drugi obraz - grzyb atomowy. Morderstwo w restauracji - facet zastrzelony z pistoletu walił się na obrus. Scena demonstracji ulicznej rozpędzanej przez czołgi. Serie z karabinów do tłumu, przeciągłe jęki. Niskie, szerokie kominy - ni to fabryk, ni krematoriów - wypluwające smolisty dym. Scena chłosty: przymocowanego do dybów delikwenta siekło biczami dwóch rosłych drabów. Zbliżenie drgających pleców. Ryby płynące rzeką do góry brzuchami. Kilku opryszków, bijących samotnego przechodnia, ciosy w głowę, obalenie na ziemię, kopniaki -potem zbliżenie rąk wyjmujących portfel, ściągających zegarek. Żebrak pod murem wyciągał drżący kikut. Nadzy ludzie nad rowem, ręce z tyłu związane. Potem widok rowu, wypełnionego trupami. Żywe kościotrupy, umierające z głodu gdzieś w Afryce. Polowanie, a właściwie rozstrzeliwanie spanikowanych zwierząt przez rozstawionych strzelców. Bomby sypiące się z samolotu jak grad, zaraz potem widok płonących i walących się budynków, uciekający ludzie. Scena egzekucji na krześle elektrycznym, moment włączenia prądu. Jakieś dymy czy opary, buchające z uszu, włosów, ubrania skazańca. Suweren nie był pewien, ale gdzieś w tej gęstwinie mignął chyba obraz Chrystusa rozpiętego na krzyżu.
Trzy albo cztery razy przerwał tę wyliczankę znajomy szyld: PRAWDA O CZŁOWIEKU i towarzyszący mu sygnał. Psy Pawiowa, myślał Quiston, przyglądając się wi-dzom, którzy z zapartym tchem chłonęli spektakl. Dlaczego dopuściliście do gwałtu na sobie?
Wieczór z TrT rozpoczynał się programem o miłości. W krótkiej sondzie zaprezentowano wypowiedzi kilkunastu osób, dobranych tak, by uwypuklić różnice między nimi. Twierdzili zgodnie, że miłość jest fikcją, szkodliwym złudzeniem, biznesem, że wymyślili ją lenie i obiboki, że lansowała ją usilnie tak zwana literatura, że obecnie ten relikt Epoki Wielkiego Błądzenia udało się wyplenić niemal doszczętnie. Czy miłość zwiększa wydajność w pracy? - zapytywał cynicznie aktywista Ligi „Młodość-Postęp". Kamera wykonała najazd na jego rękę przytroczoną do boku, podczas gdy drugą gestykulował swobodnie. Ile miłości trzeba na kilogram melasy? - zagadnęła trzeźwo starsza kobieta sprzed punktu dystrybucji. Na placu gruchnął śmiech.
Główny atak poszedł ze strony aktywistki o dość znacznej urodzie, niezłym makijażu, siedzącej w studio. Na wstępie zganiła miłość publicystycznie, jako zjawisko, powtarzając garść negatywnych opinii na jej temat. Po tym przygotowaniu przeszła do konkretów i Quiston nastawił ucha.
- Miłość - tak zwana miłość - sprowadza się do czysto fizycznego wymiaru. Mężczyźni patrząc na kobietę myślą tylko o jednym: jak zakisić ogóra. Jak zmylić czujność nieszczęsnej i wedrzeć się do niej tym brudnym cuchnącym wyrostkiem koloru nieświeżej padliny - po to, by jak najszybciej doprowadzić do wstrzyknięcia porcji lepkiego świństwa. - Wargi kobiety wykrzywiły się w grymasie odrazy. - Traktują nas jak zbiorniki na własne fekalia. Niektórym mało jeden raz, ledwie skończą, zaraz zaczynają od nowa. Leżą na nas starając się za pomocą tłamszenia, ślinienia, miąchania i podrzucania zadem... ach, zadem! -doprowadzić do wyzwolenia tych paru skurczów, tak dla nich przyjemnych. Wszystko to rzekomo w imię miłości. Obłudnicy! Dla tych paru skurczów pewnego mięśnia w kroku gotowi są do największych zbrodni. Nasza rola, my same w ogóle ich nie interesujemy. Ach, jakie wstrętne są ich łyse pały, ich przekrwione ślepia, spocone gęby,gorący a cuchnący oddech, którym palą nam twarze. — Quiston pomyślał, że w głosie kobiety zabrakło przekonania, recytowała tekst beznamiętnie, jak lalka. - Za co, pytam w imieniu wszystkich kobiet, zostałyśmy skazane na te seanse upodlenia? A kiedy skończą tę maltretację, tę odrażającą masturbację o nasze wnętrza... wnętrzności...
0 nasze wnętrza, odchodzą bez słowa. Wtedy już ani mru-mru o miłości. Oto kwintesencja ludzkiego samca: dosko-czyć, wybranzlować się, kutasa otrzeć wiechciem pakuł —1 adje, bajbaj.
Słowom tym towarzyszyła filmowa przebitka: typ o obleśnej, nalanej mordzie przyciskał do materaca bladą piękność. Między jej rozrzuconymi nogami podrygiwał rytmicznie jego goły tyłek. W jednej ręce trzymał butelkę wódki i raczył się obficie. Najazd kamery unaocznił cierpienie i bezmiar odrazy blond bóstwa: zaciśnięte usta, w wielkich niebieskich oczach - łzy.
Quiston dość szybko stracił zainteresowanie dla tych rewelacji. Przypomniał sobie pewną konkretną ulicę, dom i wejście do niego, niewielką żyjnię na piętrze - zupełnie jakby powrócił do miasta po wielu latach. Wrzucił do ust przygotowaną wcześniej żółtą pastylkę i jął przepychać się przez tłum. Posykiwano na niego, a nawet strofowano, bo przeszkadzał oglądać. Na ekranie pokazywano właśnie psy wskakujące na siebie i kopulujące wściekle. Po zakończeniu samiec zsuwał się z suki i natychmiast odbiegał, węsząc mocno przy ziemi. Potem kogut kilka razy zeskakiwał z kury; po akcie kopulacji oba ptaki rozpoczęły wnikliwe poszukiwanie robactwa, drapiąc glebę łapami. Komentarz spikera wyjaśniał tonem nie znoszącym sprzeciwu, że tak zwaną miłością ludzie maskują zwykłe atawizmy zwierzęce. W gruncie rzeczy między psem a mężczyzną nie ma pod tym względem żadnej różnicy, i taka jest PRAWDA O CZŁOWIEKU, PRAWDA O CZŁOWIEKU, PRAWDA O CZŁOWIEKU!!! Litery o poszarpanych konturach, sygnał. Echo odbijało się w gardzielach ulic. Quiston Fa był jedynym, który rezygnował z dalszej części pokazu.
Zapadł mrok i patrole jakby się rozmnożyły. Ale terazQuiston znał drogę, a instrukcja, każąc startować z placu Złączonych Rąk, bardzo mu ułatwiła zadanie. Budynek, który miał odwiedzić, niczym się nie wyróżniał. Najwyżej trzypiętrowy - według miar sprzed inwazji - zwalisty, ciemny, wydawał się pozbawiony mieszkańców. Pięć rzędów małych okienek, dziupli prawie, w których od czasu do czasu udawało się złowić bielszą plamę twarzy albo stroju, świadczyło jednak o czymś wręcz przeciwnym.
Nie musiał obchodzić budynku, gdyż dzięki pastylce znał dobrze jego usytuowanie oraz ewentualne drogi ucieczki, ale zrobił to dla świętego spokoju. Potem znowu przypadł pod ścianą, obserwując dwa okna na najwyższym piętrze. Odbłyskiwały urągliwie, wpatrzone w dalekie światła.
Druga pastylka zawładnęła jego pamięcią - zdziwił się. Człowiek, którego miał odnaleźć, jeszcze nie tak dawno piastował najwyższe stanowisko w Gremium Złączonych Rąk. Quiston przypomniał sobie jego charakterystyczną postać, twarz z nochalem jak grucha, nalane policzki, oczy, z których ciężkie, nabrzmiałe powieki pozostawiły tylko wąskie szparki. Prawie usłyszał jego chropowaty głos, którym przemawiał w TrT albo na mityngach. Pięć lat temu, w 102 roku Nowej Ery, na skutek gwałtownego kryzysu gabinetowego człowiek ten niespodziewanie został ogłoszony VIII Wielkim Przewodnikiem Ludu Złączonych Rąk, następcą Wodza Wodzów, Hebro Bresticzkera. Spodziewano się, że będzie kontynuował strusią politykę poprzedników, deklarując w przemówieniach uwielbienie dla Ludu Hoam, jego osiągnięć i kultury, a wykonawcom obiecując złote góry. Gdyby nie popełnił poważniejszych błędów, dotrwałby zapewne na dominującej pozycji do śmierci lub zniedołężnienia, zależnie od tego, co nastąpiłoby wcześniej.
Kiedy po raz ostatni wystąpił w TrT i odczytał decyzję o swym ustąpieniu, w cierpliwych zwolenników propagandy wizualnej jakby strzelił grom. Więc jak to - można przestać być Przewodnikiem ot tak, z dnia na dzień? Więc łaska, która spływa na Przewodnika z nieba i z ręki gubernatora Hoam, może być przedśmiertnie cofnięta? Tekilka minut w TrT zrujnowało całą epokę, załamało wiarę w boskość Przewodników. Ale kiedy gubernator Europy-7 połapał się w tym, na skuteczną interwencję było już za późno. Mało tego: wśród Przewodników Europy-7 nastała moda na podobne rezygnacje. Każdy kolejny chciał mieć ostatnie wystąpienie w tym stylu, a tak do niego tęsknili, że kadencje rzadko przeciągały się poza pół roku. Byłych Wielkich Przewodników kierowano do podrzędnych prac, a następnie na emeryturę. Po jakimś czasie ginął po nich słuch. Ludzie szybko zapominają przywódców. Co najwyżej w obliczu bieżących trudności wspominano dobrobyt minionych lat: pamiętacie przydziały za VIII Przewodnika? Ciekawe, co się z nim dzieje, podobno wyjechał z Europy...
Quiston, zaczajony u podnóża melanzytowej gigant-szo-py, zastanawiał się. Nie ulegało wątpliwości, że człowiek, do którego miał dotrzeć, sięgnął wyżyn łajdactwa. Miał na rękach krew swoich poddanych, a nawet współpracowników. Do zaszczytów też nie szedł nieskazitelnie czysty. Chętnie uczestniczył w wyprzedaży swego kraju, a jego mieszkańców traktował jak stado dwunożnego bydła roboczego. Tak wynikało z pigułek i suweren przestraszył się tego obrazu. Jeśli bowiem trzy pigułki - w co wierzył - układały się w chemiczną sekwencję, łatwo było dośpie-wać sobie resztę. Opinia o byłym Przewodniku zabrzmiała jak wyrok. Być może zleceniodawcy z Floty zamierzali zdegradować suwerena do roli maszynki zabijającej na chemiczny rozkaz. Narastała w nim wściekłość. Dlaczego miałby dybać na życie nie znanego mu człowieka? Być aniołem zemsty - czyjej? Pomordowanych pięć i dziesięć lat temu? A ile razy uśmiercenie kata wskrzesiło ofiary? Gdybyż jeszcze ta śmierć zapobiegła nowym, gdyby wynikał z niej jakikolwiek pożytek - jeśli już ujmować rzecz w takich kategoriach. Bezkresna pustka tego aktu, gwałt zadany bez uzasadnienia budził odrazę wyznawcy.
Wniosek nasuwał się sam: ktoś chciał manipulować su-werenem. Zmuszając suwerena do gwałtu, ktoś chciał dokonać go - na nim.
Nie mógł do tego dopuścić. A jeżeli pastylki zwyczajniekłamały! Prawda o człowieku rzadko przecież bywa tak jednoznaczna.
Dlatego ostatni okruch pamięci chemicznej pozostał na swoim miejscu. W sakwie.
Grzebiąc w niej wymacał latarkę. Metalizowany prostopadłościan z piwem wyjął się właściwie sam; wyżął go błyskawicznie do gardła, zmiął w garści, odrzucił. Tektu-rocynfolia nie zdążyła uderzyć o ziemię, a już gnał w kierunku bramy.
Za progiem przylgnął do ściany. Cały zamienił się w słuch. Krew łomotała w uszach. Wolniutko, po pół kroku przesuwał się ku schodom. Cisza w budynku okazała się złudzeniem, cały brzęczał jak ul. Ściany tak rezonowa-ły czy co? Piętro wyżej - niskie tu były piętra - rozwarły się drzwi, łuna przenośnej lampy odepchnęła ciemność. Zawiasy od sracza zaniosły się rzężeniem, przytłumione, dalekie ciurkanie - lampa oddaliła się. Stopnie skrzypnęły ostrzegawczo. Starał się posuwać tuż przy ścianie, gdzie ugięcie melanzytowych desek było minimalne.
- Aj! Uważaj jak idziesz, bękarcie! - zerwał mu się spod nóg oburzony wrzask. Snop światła latarki wydobył kupę łachmanów - Quiston takich tu jeszcze nie widział - z której wystawały właściwie tylko oczy. Obdartus leżał wpasowany tyłkiem w zakręt na półpiętrze, z kolanami pod brodą, głowę wspierał na pierwszym stopniu. Ostre światło latarki demaskowało jego nędzę do tego stopnia, że Quiston poczuł się zażenowany.
- Przepraszam, człowieku. Nie chciałem cię nadepnąć.
- Nie chciałem, nie chciałem. Każdy tak mówi, ale kiedy godzina dyscyplinująca blisko, nic nie robią tylko depczą! - Głos miał skrzekliwy, nieprzyjemny. - I po co się tak skradać? Żeby was wszystkich przerobili na po-twonki, psiakrew.
Wyżej odgłosy nasiliły się. Wieczorne życie mieszkańców Lerum-Lerum kwitło - mimo braku światła. W kilku żyjniach pito cichaczem alkohol, gdzieś blisko, zapominając o ostrożności, chór chrapliwych głosów próbował złożyć się w słowa śpiewki. Quiston skręcił z trasy, przyłożył ucho do cienkich jak tektura drzwi.
Za pięć haustów azbestu życie kładę na stół. Garść talonów bez pokrycia śniła mi się znów...
Głosy rozsypały się w bezładny gwar, teraz trudno będzie je pozbierać. Wznowił wędrówkę. Latryny śmierdziały wyzywająco. Poświecił - odbłysły mu porozumiewawczo wielkie kałuże. Znowu ktoś leżał, człekokształtny kłąb mościł się w kącie, podsiąkając od najbliższego rozlewiska. Jeśli biło w nim serce, demonstrował spokój i daleko posuniętą pogardę dla wygód.
- Tuś mi, deformusie! - ryknął okropny głos. Ognik wątłego światła, jak od papierosa, na moment wydobył z mroku przerażającą gębę. - Zachciało ci się cycków mojej Liberii, co?
- W mordziel pierdzielniaka! Lu go, ojciec! - drugi obwieś z rumorem ruszył do przodu. Światło latarki ujawniło parę obszarpańców na niepewnych nogach, każdy z solidnym drągiem w zaciśniętej pięści. Ze wzruszającą bezradnością osłaniali oczy, jeden przedramieniem, drugi rozcapierzonymi paluchami.
- Spadać stąd, bo wam kości połamię! Migiem! - tupnął nogą. Snopem światła pokazał im drogę ku ciemnej przepaści schodów. Pomknęli jak ptaki, obrzucając się obelgami. Włóczęga na półpiętrze zawył.
Na przedostatniej klatce panował względny spokój. Ani śladu libacji czy balu, tylko w jednej żyjni kłócono się zajadle. Nikt też nie leżał w poprzek drogi, widocznie włóczykijom nie chciało się włazić tak wysoko. Od sracza, oprócz zaduchu, dochodziło chrapliwe sapanie, jakby zwierzę ostatnim wysiłkiem próbowało uwolnić szyję z pętli. Pokonując obrzydzenie odciągnął drzwi. Fetor nasilił się.
Bokiem, wspierając się plecami o ścianę, stał tam otyły łysoń, wzięty jakby żywcem z programów PRAWDA0 CZŁOWIEKU. Przed sobą, na brzuchu, trzymał dziewczynkę, dziecko właściwie. Quiston widział jej nagie udo przerzucone nad opasłym biodrem, biedną sukienczynę1 twarz debilki. Otyły przerwał na moment ruchy frykcyj-ne, ale zaraz na nowo poddał się ich upojnej mechanice, zamknąwszy tylko oczy z rezygnacją. Pot perlił mu się na czaszce. Dziewczynka, nie mogąc wytrzymać jaskrawego światła, odwróciła głowę. Mocniej objęła ramionami byczy kark i wygodniej ułożyła zsuwającą się nogę. Po chwili zapytała:- Tata, kto tam stoi? Kto psysedł? Otyły heblował zapamiętale.
- Tata, boli. - Po chwili: - Cy on ciągle tam jest? Niech on idzie. Chcę, zęby jus posedł. Cy on tes będzie mnie karał?
Nie mógł się pozbyć tego obrazu spod powiek: szczupłej nogi oplatającej spasiony bok, kosmatych łap manewrujących lekkim ciałkiem. Na ostatnim piętrze było tylko dwoje drzwi. Zapukał do właściwych. Brak odpowiedzi. Nacisnął klamkę - żyjnia stała otworem.
Byłby przysiągł, że czuje tu specyficzny zapaszek, ale w tych klatkach z organicznego tworzywa, które latami odparowywało lotne frakcje, powonienie należało spisać na straty. Włączył kciukiem latarkę i od razu zobaczył kogo trzeba.
Przyszedł za późno. Mężczyzna, którego miał odnaleźć, swego czasu VIII Wielki Przewodnik Ludu Złączonych Rąk, dyndał na haku pod sufitem. Quiston machinalnie ujął go za nadgarstek, ale zaraz odepchnął ze wstrętem -ciało zdążyło zesztywnieć. Poświecił wisielcowi w twarz i tu znowu czekała go niespodzianka: mężczyzna ponad wszelką wątpliwość należał do rasy białej. Pastylka zapamiętała Murzyna - a ten był biały. Zgadzały się rysy, wzrost, budowa ciała, wiek, nawet posiwiałe włosy pozostały lekko kędzierzawe. Także ręce, szyja, łydki pod nogawkami należały do białego. Nie chciało być inaczej.
Quiston obejrzał żyjnię. Jedyne krzesło zostało odstawione pod ścianę. Gdyby nieboszczyk je kopnął, musiałoby się wywrócić. Wlazł na nie schylając głowę - sufit był naprawdę nisko - i z bliska spojrzał zmarłemu w twarz. Blada, obwisła, ale wydawało się, że gościł na niej spokój. Hak wyglądał na świeżo wbity, o czym świadczyły czerwone odpryski melanzytu. Kilka z nich znalazł na podłodze.
VIII Wielki Przewodnik Ludu Złączonych Rąk został zamordowany. Quiston poczuł się bezradny. Odciąć ciało? Szukać czegoś - czego? Omiótł światłem skromne wyposażenie żyjni, od której ziało przerażającą martwotą. Miejscowy święty Mikołaj spełnił życzenie facetów bujających się w hamakach o miliardy kilometrów stąd. Ktoś wyprzedził Quistona Fa.
Jeszcze raz obejrzał uważnie sprzęty, wisielca, jego ubranie i twarz. Zbędność tych poczynań aż rzucała się w oczy. Z opuszczonymi rękami stał na środku żyjni. Nic tu nie było do roboty. Nic tu nie było do roboty.
Chleb i pomarańcze. Przez dotyk
- Większość tak zwanej literatury nie posiadała żadnej wartości informacyjnej. Rozważmy typowe pod tym względem zdanie: „Markiza wyszła z domu o piątej". Czegóż się z niego dowiadujemy? Otóż komunikuje się nam, że jakaś osoba zwana markizą opuściła dom udając się w niewiadomym kierunku, a zegary akurat wskazywały piątą. Zwróćmy uwagę na ukryty w tym zdaniu element niepewności, mający na celu wzbudzenie zainteresowania czytelników - tak nazywali się odbiorcy fikcyjnych opowiastek. W istocie nie wiemy, dokąd udała się markiza ani w jakim celu. Tego typu prymitywne wybiegi miały za zadanie skłonienie nie mniej prymitywnych umysłowości czytelników do zaangażowania się w tę historię, wytrwałego śledzenia dalszej drogi markizy. Co z jej trasy po mieście wynikało dla społeczeństwa, jego rozwoju czy bezpieczeństwa, dla nieszczęsnego zwabionego wreszcie? Nic kompletnie. Wręcz mówić należy o niepotrzebnej stracie czasu.
Wiem, że w pewnych środowiskach lansuje się ostatnio pomysł przywrócenia naszemu życiu tak zwanej literatury. Mielibyśmy powołać autorów, którzy wymyślaliby tego typu kit, przeznaczyć cenne środki na powielanie utworów, złożonych z tego rodzaju zdań. Otwarcie powiem: ja takiej potrzeby nie widzę. Weźmy pod uwagę jeden, ale za to bardzo znamienny fakt: pod sam koniec Epoki Wielkie-go Błądzenia produkcja tak zwanych książek szła w tysiące. Czy można się dziwić, że tumaniona tym potokiem głupstwa i głupactwa cywilizacja bez przerwy wstrząsana była miazmatami kryzysów i w końcu musiała upaść?
- No, przesada - zamruczał z niezadowoleniem Ro-dryg Tromboskop de Zanga de Quantmaszyna. Od rana, kiedy dowiedział się, że gubernator Hoam wzywa go na posłuchanie, wpadł w silne rozdrażnienie, byle co wyprowadzało go z równowagi. - Przesada, na Boga Odwróconego. Wyłącz to cholerstwo. Nie dlatego kraje Zapomnianego Racjonalizmu przestały istnieć, że się wydawało tam książki. Wcale nie dlatego.
Prywatna biblioteka Rodryga Tromboskopa de Zanga liczyła siedem pozycji, w tym rzecz, której zazdrościli mu inni: Hrabia Monte Christo od strony 15 do 208. Największym marzeniem tego miłośnika fikcyjnych opowieści było zdobyć pozostałe strony i doczytać powieść do końca. W miarę upływu lat zwątpił, czy uda mu się to kiedykolwiek.
- Niech pan się nie denerwuje, moje słońce. Broda wyżej, o tak. Teraz zajmiemy się szyją. Pamięta pan o mojej radzie, żeby zawsze trzymać głowę wysoko? Nie za sztywno, bo to wygląda nienaturalnie, ale - wysoko. Wtedy barwnik nie zbryla się w bruzdach i fałdach skóry, do czego ma tendencje pod wpływem potu i temperatury.
Barbara, śliczna Mulatka licząca niecałe dwadzieścia pięć lat, nanosiła pigment delikatnymi pociągnięciami waty. Czasem chuchała na swoje dzieło, daremnie starając się wygładzić jakąś krostę czy wżer. - Mało pan dbał o cerę - zwykła mówić przy takich okazjach, a Rodryg chcąc nie chcąc przyznawał jej rację.
Lubił jasne Mulatki i bliski był poglądu, że spośród nich wywodzą się najdoskonalsze okazy żeńskiej części rasy ludzkiej. Ich rysy traciły grubość właściwą murzyńskim, podczas gdy ciała zachowywały w pełni grację i gib-kość czarnego człowieka. A znowu biusty mieszanek - Rodryg niesamowicie lubił to określenie - w niczym nie przypominały wymion kobiet Afryki, były to piękne, kształtne piersi Europejek, zbrojne w nabrzmiałe krwią ciemne guzy, które natychmiast chciało się poskromić.
- Co pan wyprawia, słońce moje? W ten sposób nigdy nie skończymy. A gubernator to nie jakieś tam TrT, u gubernatora musi pan wyglądać porządnie.
- Wiem - westchnął de Zanga pieszcząc twardą pierś pod fartuchem. - W tym sęk, że nie da się tego uniknąć. Co byś powiedziała na mały przerywnik?
- Spoci się pan, cała moja robota pójdzie na marne.
- Ty się postarasz, żebym się nie spocił. Dla mnie to będzie odprężenie.
Zastanawiała się z watką w ręce.
- No dobrze, ale krótko i szybko. - Rozpięła fartuch, pod którym nie miała nic. Kiedy sięgała do jego spodni, przytrzymał jej rękę.
- Dobra z ciebie dziewczyna... ale właściwie już mi przeszło. Widzisz, z mężczyzną czasem jest tak - muskał opuszkami palców jej biodro. - Tutaj - pokazał głowę drugą ręką - ciągle gwałci wszystkie kobiety świata, ale tu -wskazał krocze - już nie. Duch jest wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe - roześmiał się. - Mężczyzna zawsze chce, lecz nie zawsze może, kobieta zawsze może, lecz nie zawsze chce.
- Pięknie pan to powiedział. I trafnie. Znowu się zaśmiał.
- To nie ja. Takie zdania powstawały w Epoce Wielkiego Błądzenia, a nawet wcześniej... W paru słowach sama kwintesencja. A tu wychodzi prymitywny bubek, łeb jak kawał ciasta, zawartość identyczna, i plecie: kit, nie widzę potrzeby, karmili się głupactwem, więc musieli upaść. Twoim zdaniem to godziwe, Barbaro?
- W takim razie niech pan coś zrobi.
- Z czym?
- No, z tym TrT. Żeby nie było podobnych audycji. Przecież to chyba od pana zależy.
- Boże Odwrócony, jakie tobie wszystko wydaje się proste. Zdumiałabyś się, gdybyś wiedziała, jak niewiele ode mnie zależy. Podobnie od moich kolegów. Właściwie nic.
- Zawsze coś od nas zależy - upierała się. - Nigdy nie jesteśmy do końca ubezwłasnowolnieni. Ręce. Pamiętapan, żeby maksymalnie ograniczać liczbę uścisków? Ten pigment nie jest najlepszy. Niech pan nie podaje rąk byle komu.
- Radzisz jak doświadczony mistrz ceremonii, Barbaro - Rodryg uśmiechnął się blado. - Gdyby rzeczywiście można się stosować do twoich rad... Nie podawać - i cześć. Po prostu odmówić. Zrezygnować. Dać sobie spokój.
- A nie można?
— Widzisz, natura nie znosi próżni — to też jedno z tych pięknych zdań. Ani polityka. Puste miejsca prędzej czy później zajmą nowi ludzie, zanim dowiedzą się, o co idzie gra, popełnią masę błędów. A gdzie gwarancja, że przyjdą właśnie ci najlepsi, nie karierowicze... Znasz nasze problemy z rekrutacją. Młodzi, wartościowi ludzie wolą wegetować z dnia na dzień, niż firmować wybory, w których stroną przegrywającą mogą być tylko oni, ich społeczeństwo.
- Może za mało im oferujecie?
- Na pewno. Ale kwestia nie sprowadza się tylko do transakcji kupna-sprzedaży, którą każdy zawiera w swoim imieniu, obstawiając określony rodzaj kariery. - Przyciągnął dziewczynę i ostrożnie, żeby nie zniszczyć makijażu, zanurzył twarz w ciemne, pachnące czymś dalekim włosy. - Renegaci zarzucają nam szantażowanie społeczeństwa. Niby wmawiamy ludziom, że jako władza i tak stanowimy najmniejsze zło. Sugerujemy rzekomo, że po nas przyjdą gorsi i ci dopiero dadzą wycisk - mamrotał. -Pięknie pachniesz - powiedział na głos.
- Robię wszystko, żeby się panu podobać.
- Szkoda, że tylko ty jedna. - Znowu przywarł wargami do jej ucha. - Oczywiście uważam, że takie stawianie sprawy - my albo gorsi od nas - to idiotyzm. Nie robimy tego, już nie musimy. Rzecz idzie obecnie o zmianę charakteru gry. Nadejdzie w końcu taki moment, kiedy będziemy mogli zacząć wygrywać, pod warunkiem, że wykonamy odpowiednie posunięcia. Chodzi więc o to, by okazja, o ile się nadarzy, zastała na miejscu odpowiednich ludzi, którzy będą w stanie z niej skorzystać. O to walczymy przede wszystkim.
- Lecz okazje nie przychodzą same, trzeba je prowokować. Myślę czasem, że miłość ma wiele wspólnego z polityką.
- Kiedyś, dawno temu lansowano ideę maszyny do rządzenia państwem, żelaznej skrzyni bez uczuć i emocji, która by zastępowała chmary ludzi trudniących się polityką. - Pokręcił głową. - Nie da się. Żelazo nie wytrzyma tyle co człowiek. Albo by się poddała po paru dniach, albo by ją zalała krew ludzka. Natomiast automatyczni kochankowie... cóż, ciągle są w cenie.
- Niech mi pan nie wspomina o tym renegackim ob-rzydlistwie. No, prawie skończyłam. - Chuchnęła na ostatnie skorygowane watką miejsce, wzięła ze stołu lustra i demonstrowała Rodrygowi jego twarz ze wszystkich stron.
- Znakomicie, Barbaro, jesteś cudotwórczynią. Co ja bym począł bez ciebie? - pocałował ją ostrożnie, samymi wargami. Z kieszonki wyciągnął zegarek na łańcuszku; bransoleta ścierałaby pigment. - Na mnie czas, jadę już, nie licz dni.
- Myślę, że bez trudu znalazłby pan inną kosmetyczkę - powiedziała dziewczyna do swych skrytych myśli. -Trzymam za pana - pokazała małe piąstki. - Proszę, niech pan pamięta: głowa wysoko. I nie pocić się.
Rezydencja gubernatora Hoam na Europę-7 znajdowała się w tej samej dzielnicy, o parę ulic dalej, lecz de Za-nga dla demonstracji opóźnił wyjazd o parę minut. Podczas gdy kierowca manewrował na podjeździe, melanzyto-we pudło eksponowało bezwstydnie całą swą zwalistość fortecy. Na brudnokremowym tle, wielkie jak trzy samochody, widniało godło Hoam, podobne do wyrwanego z korzeniami, czarnego wodorostu. Potem de Zanga pomyślał, że znak ten przypomina mu dwa kalmary - większego i mniejszego - które zderzyły się głowami i tak zastygły, z wyciągniętymi sztywno mackami.
Poza tym siedziba gubernatora niczym szczególnym nie imponowała. Bloki melanzytu zestawiono i sklejono ze sobą z tą samą pospieszną niechlujnością, która zaraz kazała zastanawiać się, czy to Hoam mają rzeczy doczes-ne w tak głębokiej pogardzie, czy też cała ich rowerowa technika nie zezwala na większą precyzję. Sam gabinet był wielkości hali; daleko pod ścianą stał stół, obok niego czekał jednoręki niedźwiedź - de Zanga musiał przejść chyba ze dwadzieścia kroków, zanim znalazł się w pobliżu. Surowość wnętrza podkreślał jedyny element ozdobny: złoty sztandar Hoam z tym samym czarnym znakiem pośrodku.
- Witaj, dostojny gubernatorze. Wzywałeś mnie - i oto jestem.
Skłonił się na przepisowe trzy sekundy. Między płytami posadzki, wielkimi jak tratwy, ziały liczne szpary wypełnione kitem. Krawędzie płyt ani myślały stykać się ze sobą, a ich powierzchnie pełne były wżerów i chropowatości.
- Spóźniłeś się - powiedział gubernator swoim skrze-kliwym głosem, tak łatwo wpadającym w przeróżne poświsty. - Ostatnio stale się spóźniacie.
Rodryg Tromboskop skłonił się po raz drugi. Taki początek rozmowy nie wróżył niczego dobrego.
- Wybacz, dostojny gubernatorze. Człowiek, jak ci wiadomo, jest istotą wielce niedoskonałą, a czas zawsze sprawiał nam szczególnie wiele kłopotu.
- Czyżby? - gubernator drgnął i przedrobił kilka kroczków. Zaraz jednak wrócił do stołu, o który wsparł się ciężko łapą. - Wolno postępują u was pozytywne zmiany, stanowczo za wolno. A jak tam twój hoamski? Może -jak to obiecywałeś wiele razy - porozmawiamy wreszcie w cywilizowanym języku? Miałeś chyba dość czasu, by go opanować?
- Nie - rzekł de Zanga de Quantmaszyna - wobec braku postępów postanowiłem przerwać lekcje. Wyszedłem z założenia, że żaden pożytek z profanowania przeze mnie waszej świętej mowy. Czy chciałbyś, abym kaleczył ją, przeinaczał znaczenia? Ucierpiałoby tylko na tym porozumienie. Zamiast gadać godzinę, tracilibyśmy dzień, nie mówiąc o starganych nerwach.
Gubernator wydał świst niezadowolenia. Odbił od stołu i jął przemieszczać się w stronę płaskich koryt pod ścia-na, wypełnionych mączastą breją. Idąc z wyraźnym wysiłkiem, obrócił się do de Zangi, stając w trzech czwartych tyłem. Z tej pozycji jego język poruszający się w lufie pyszczka wyglądał jak wirujące ostrze golarki.
- Zawsze znajdziecie jakiś na pozór rozsądnie wyglądający wykręt! Wasze myślenie jest jak woda: ostrze argumentów nie natrafia na żaden opór. Uff! - Wstąpił na niewysoki podest, sięgający powierzchni koryt. Kiedy chciał się odświeżyć lub pożywić, wsadzał tam sinoróżowy jęzor, który wysuwał spomiędzy futra w nodze, i nie krępując się obecnością gościa, ciągnął sole. Chlipał przy tym okropnie. De Zanga - i nie on jeden - uważał takie zachowanie za objaw lekceważenia. Ale właściwie za co Ho-am mieliby szanować istoty, które z taką zajadłością plugawią własny wizerunek? I prawdę mówiąc, nie można zarzucić takiemu gubernatorowi świadomego okazywania pogardy ludziom, myślał de Zanga. Gardzić znaczy wszak angażować emocje, tym samym nobilitując obiekt pogardy - na przeciwnym biegunie jest tylko czysta obojętność. Nie można gardzić polnym kamieniem za jego kamien-ność, trzeba go tylko tak brać pod stopę, by nie ponieść szwanku.
- Przejdźmy do właściwego tematu rozmowy. Wezwałem cię tu, przed godło i sztandar Ludu Hoam, aby ci zadać pytanie: jak długo jeszcze Gremium Złączonych Rąk będzie zwlekać z wyłonieniem XII Wielkiego Przewodnika? Strasznie się żółwi ta sprawa...
- Ślimaczy.
- Ślimaczy. Wiedziałem, że to od zwierzęcia. Przeciągacie w nieskończoność mianowanie XII Przewodnika Ludu Złączonych Rąk. Chciałbym wierzyć, że powoduje wami ostrożność - ale dokąd może zajść lud pozbawiony Przewodnika?
- Na twoje pytanie mogę zaprezentować tylko własny osąd zjawisk. Jak zwykle mogę się mylić.
- Te wasze wieczne zastrzeżenia - świsnął gubernator z niechęcią.
- Istotnie, wyłonienie Wielkiego Przewodnika trwa tym razem dłużej niż w analogicznych przypadkach w prze-szłości. Wynika to z kilku powodów. Jak doskonale wiadomo także waszej dostojności, od pewnego czasu Wielcy Przewodnicy po nader krótkim okresie sprawowania władzy zmuszeni byli wskutek popełnionych błędów do składania urzędu. Nasza ostrożność - miło, że została zauważona - uzasadnia się przekonaniem, że lepiej długo się namyślać, niż krótko i byle jak rządzić, powierzając stanowisko Wielkiego Przewodnika człowiekowi przypadkowemu bądź nieudolnemu.
- Uff! Nie można ci odmówić daru przekonywania. Sama jednak ostrożność na nic się nie przyda. Ostrożność nie gwarantuje, że kolejny wybór będzie lepszy od poprzednich. Potrzebna jest analiza błędów, wskazanie ich przyczyn, a dopiero potem dobór takiego przywódcy, który ich nie powtórzy.
- Święte słowa, wasza dostojność.
- A więc?
- Wasza dostojność, cały szkopuł w tym, że nie wiadomo, skąd wynikają błędy. Nie umiemy sobie poradzić z tym zagadnieniem. Pewne reguły, dotąd pożyteczne, okazują się na nic, gdyż są zbyt ogólne. Po ostrożności jako przyczynę zwłoki wymieniłbym bezradność. Po prostu nie wiemy, gdzie tkwi zło.
- Nie wiecie? Uff, uff! To mi dopiero wyznanie! Tkwi tam, gdzie wasze postępowanie jako Gremium rażąco rozmija się z zasadami racjonalnego kierowania społeczeństwem!
- Idem per idem. Zło jest tam, gdzie źle. Kryzys należy bezwzględnie powstrzymać, a następnie go przezwyciężyć.
- Co mam przez to rozumieć?
- Że tworzenie diagnoz na zasadzie „to samo przez to samo" mija się z celem. Z kolei wskazówki drugiego rodzaju są dla nas bezużyteczne z powodu swej ogólności. Mówiłem już o tym. Istnieje jeszcze jeden powód naszej zwłoki.
- Tak?
— Być może naszym poprzednikom władza w Europie-7 wydawała się gratką. Zostać Wielkim Przewodnikiem ozna-czało dożywotni splendor, zaszczyty, dostojeństwo. Nam -mnie i kolegom z Gremium - wybór na Wielkiego Przewodnika kojarzy się głównie z zagrożeniem. Czy wasza dostojność wie, że w ostatnim okresie trzech spośród byłych Wielkich Przewodników zginęło w dość tajemniczych okolicznościach?
Hoam poruszył się gwałtownie.
- Wiem i ubolewam. Patrząc jednak szerzej, można by rzec, że los sam wymierzył sprawiedliwość. Nie mogę oprzeć się poczuciu, że w ten sposób odpokutowali za przeszłe zaniedbania.
- Wasza dostojność nie mówi chyba serio?
- Tak to widzę. Waszemu rozumieniu zjawisk i życia obce jest chyba poczucie zależności między popełnionymi czynami a dziejową — oczywiście w skali jednostki — sprawiedliwością, wymierzaną przez los. Decydować - znaczy odpowiadać. Najwyższy czas, aby związek ten stał się dla was oczywisty. - Gubernator wyciągnął z brei siny jęzor podobny do nogi ślimaka giganta i przerzucił go z wysiłkiem do sąsiedniej michy. - Nie słyszę, co mówisz.
De Zenga zwlekał. Nagle kudłaty gubernator, posilający się cierpliwie, wydał mu się tylko zwierzęciem na wybiegu. Zmęczonym, zużytym zwierzęciem. Próbował ode-gnać to dziwne wrażenie, ale nie mógł.
- Nic nie mówię - rzekł.
- Dziwne, że nie chcesz mówić - gwizdnął gubernator. - Z milczenia niewiele wynika.
- Przygotowaliśmy pewne propozycje...
- Słucham.
— Dyskutowaliśmy na przykład możliwość powołania Przewodnika zbiorowego. Wtedy decyzje zapadałyby kolegialnie...
— Żeby podzielić odpowiedzialność, co? Żeby kompletnie ją rozmyć! Wykluczone. Jest królestwo, musi znaleźć się król. Ein Volk, ein Reich, ein Fiihrer.
- Skąd wasza dostojność...
- A co? Trzeba się douczać, gdy ma się do czynienia z takimi oczajduszami jak wy. Tradycja sprawowania władzy za pomocą matactw, bardzo zakorzeniona w historiiludzi, nie tylko z Epoki Wielkiego Błądzenia, żyje zapewne i w was, choć o tym nie wiecie. A może tylko udajecie, że nie wiecie? No, dalej. Wspominałeś coś o propozycjach, a dotychczas usłyszałem tylko jedną, w dodatku bez sensu.
- Wasza dostojność - zaczął de Zanga. Odchrząknął. Nie mógł patrzeć na jęzor taplający się z wolna w kleistej mazi, a nie patrzeć było ponad jego siły. Przyszło mu do głowy, że czynność wykonywana przez gubernatora nie ma nic wspólnego z jedzeniem. - Właściwie to nie propozycja, a prośba — ryzykował jak diabli, ale cóż było począć. - Wasza dostojność zna nas przecież lepiej niż my sami. Niech wasza dostojność sam wyznaczy Przewodnika.
- Żebyście potem mówili: czego chce od nas ten Hoam, sam go przecież mianował? Z punktu widzenia moich wymagań wszyscy jesteście jednakowo ułomni... Ale powiedz mi tak szczerze: nic ci nie daje do myślenia prosty fakt, że wezwałem tu ciebie jednego spośród siedmiu głów, które liczy Gremium?
- Och, wasza dostojność, w najśmielszych snach nie marzyłbym... w Gremium Złączonych Rąk byłem dopiero czwartym zastępcą Przewodnika...
- Sytuacja w Gremium, jak również fakt niemożności wyłonienia w normalnym trybie i czasie Wielkiego Przewodnika, były i są stałym przedmiotem naszej troski. Tak, prosicie o pomoc - więc otrzymacie ją. Nie leży w zwyczaju Ludu Hoam pozostawianie potrzebujących bez wsparcia. Wprowadzimy do Gremium jedną, może dwie dodatkowe osoby. Przejdą one u nas specjalne przeszkolenie. Oczywiście, jeżeli wcześniej uda się wam jednak wyłonić Przewodnika, tym lepiej. Jego także weźmiemy na przeszkolenie. Na dziś wystarczy, audiencja zakończona. Jeżeli chciałbyś o coś spytać, teraz masz okazję.
- Co oznacza ów symbol, którego Lud Hoam używa jako godła?
Gubernator podniósł niedźwiedzi łeb i zatrząsł nim, poświstując.
- Rozpływ prądów - powiedział. - Ile wpłynie, tyle musi wypłynąć. Najbardziej uniwersalne prawo wszechświata. Nawet tego nie wiecie?
Rodryg Tromboskop de Zanga de Quantmaszyna wpadł do swoich apartamentów jak burza.
- Barbaro - wolał już od wejścia. - Natychmiast roz-magnesuj mnie z tej szminki! Sekretarz! - Szczupły, niemłody mężczyzna z blokiem do spisywania dyspozycji przycupnął z boku fotela. - Notuj. Zebranie Gremium na basenie o piątej. Zawiadomić wszystkich zastępców, obecność obowiązkowa. Program: sprawozdanie czwartego zastępcy z audiencji u gubernatora. Wyłonienie XII Wielkiego Przewodnika Ludu Złączonych Rąk. Dyskusja nad sposobem uczczenia pamięci tragicznie zmarłych IX, X i XI Przewodników...
- Według rozkazu. A co z ósmym?
- Z ósmym czym?
— Z ósmym Przewodnikiem? Prawda, pan jeszcze nic nie wie. Podczas gdy pan konferował z gubernatorem...
- Boże Odwrócony, też nie żyje?
- ...otrzymaliśmy zawiadomienie, że w nocy znaleziono byłego VIII Wielkiego Przewodnika Ludu Złączonych Rąk powieszonego we własnej żyjni.
Rodryg Tromboskop wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
- Samobójstwo? - spytał bez wiary.
- Raczej zabójstwo. Tuż przed godziną dyscyplinującą widziano rosłego mężczyznę wchodzącego na najwyższe piętro. Blokowy posłał natychmiast do strefy, ale zanim strefowi przybyli, podejrzany zdążył się ulotnić.
- Nigdy ich nie ma tam, gdzie są potrzebni. Poza tym nie widziano nikogo obcego?
- Nie, o ile wiem. W bloku toczyło się normalne życie. Mieszkańcy przygotowywali się do pójścia na spoczynek.
- Gotowe - zameldowała Barbara.
- W porządku, dziękuję ci. - Dotykał z przyjemnością skóry na twarzy, jakby przed chwilą pozbył się maski. -Teraz odpocznij, a od drugiej do wieczora bądź cały czas w pogotowiu. Być może będę musiał wybrać się do TrT.
- Będę czekać na wezwanie - powiedziała. Słuchał, jak stukot jej delikatnych pantofelków stopniowo oddala się.
- Nie należy jej ufać - sekretarz ściszył głos. - Przez taką lalę Renegaci mogą mieć dostęp do wielu ważnych tajemnic państwowych.
De Zanga żachnął się.
- Toteż jej nie ufam. Nikomu nie ufam, nawet sobie -dodał pojednawczo. - Ale ktoś musi farbować mi pysk i zapisywać moje polecenia.
— Ponadto wóz z renegackiej wytwórni w Enklawie przywiózł towar. Nie wpuściliśmy ich, bo mieli przywieźć dopiero jutro.
- Co? Kto podjął taką decyzję? Odjechali?
- Zapowiedzieli, że będą czekać pod bramą do pańskiego powrotu.
- Wpuścić ich natychmiast, wóz rozładować. Dlaczego postępujecie jak głupcy? Świeże jarzyny wam obrzydły? Może wolicie melasę?
- Panie czwarty zastępco, tyle się dzieje ostatnio... Sam pan przecież kazał wzmóc środki bezpieczeństwa.
- Tak, tak. Co zapisałeś? Sekretarz odczytał.
- No to do roboty.
Sekretarz wyszedł, natomiast Tromboskop de Zanga ani ruszył się z fotela. Grynszpan Mercator Zapotocki martwy, huczało mu w głowie. Więc i jego dosięgli. Nic mu nie pomogło zakonspirowanie w zwyczajnej żyjni zwyczajnego bloku. Okazało się, że i tam mieli na niego namiar. Przed nimi nie sposób się ukryć. Ich nie sposób oszukać.
Wbiegł sekretarz.
— Człowiek z konwoju dostawy upiera się, żeby pan go przyjął. Mam kazać go wychłostać?
- Nie, wpuść go za piętnaście minut. Barbaro, makijaż, szybko!
Wysoki blondas. Przystojny, dobrze odżywiony. Żre lepiej od samego Wielkiego Przewodnika. Jak to patrzy tymi niebieskimi latarkami. Miałby tu powodzenie, Barbara latałaby za nim jak szalona. Kłania się. Przedstawia. Mówi.
- Czcigodny zastępco, oto jest rzecz, której sobie ży-czyłeś. Jedna z tych, których posiadanie bardzo poszerza ludzką wyobraźnię.
Rozwija wielki arkusz - chyba mapę. Podchodzi i wręcza ją siedzącemu. Papier ma naturalną skłonność do zwijania się, de Zanga musi przytrzymać nieposłuszny brzeg mapy. Terytorium Europy-7 sprzed inwazji. Te plamki to chyba miasta? Boże Odwrócony, ileż tego było! Jak gwiazd na niebie, jak gwiazd!
- Tu - pokazuje blondas - znajdujemy się obecnie. -Puka paznokciem w jakiś punkt na mapie, niedaleko niebieskiej plamy oceanu. - A tu - mówi bez sensu - tylko piasek i ocean.
Piasek i ocean. Hasło? Hasło! De Zanga czuje, jak palce Renegata wpychają pod płachtą jego palcom jakiś zwitek. Przejmuje go machinalnie.
- W rękaw, w rękaw - mruczy blondas niewyraźnie i jakby do siebie. Rodryg pojmuje go i chowa zwitek w rękawie. - Rękaw - mówi nieco głośniej rozluźniony blondas - tak nazywa się ten kanał, o tutaj. Oryginalnie, prawda? Nasi przodkowie miewali niekiedy dziwaczne skojarzenia...
I już się wycofuje, pytając jeszcze, czy do jakości warzyw nie ma żadnych zastrzeżeń. Nie, są bez zarzutu. De Zanga reflektuje się i w ostatniej chwili dziękuje za mapę. Blondas próbuje bagatelizować dar, rewanżuje się podziękowaniem za regularność opłat, żegna się, razem z sekretarzem wychodzą. Sekretarz spogląda dziwnie na blondasa. Zauważył coś? Zazdrości mu komitywy z zastępcą? Ech, wieczne podejrzenia...
Po wyjściu wszystkich przez wiele minut siedzi bez ruchu. Rulon mapy trzyma jak berło. Grynszpan Mercator Zapotocki, VIII Wielki Przewodnik nie żyje. Wszystko przepadło. Runęło w pył. Teraz wystarczy tylko się wychylić, żeby podzielić jego los. Zwitek w rękawie pali jak rozżarzona sztabka.
De Zanga spostrzega, że ma w oczach łzy. Nad kim tak się rozczulił, nad Mercatorem - czy nad sobą? Już nam nie doradzi... a bez jego mądrości jesteśmy jak dzieci. Wszystko pójdzie w rozsypkę. Koniec nadziei. Nie udało się.
Nie, jeszcze nie koniec. Mercator przewidział własną śmierć. Liczył się z możliwością likwidacji. Wspominał o tym zbyt często, aby był to przypadek. Jeszcze nie przestał działać: może pojawi się jakaś rada, wskazówka. Wiadomość. Może ten cholerny zwitek? Nic się nie zakończyło, póki my żyjemy. Niespodziewana wizyta Renegatów. Dar. Podobno za każdym razem, gdy szykuje się zmiana Przewodnika, darują swemu kandydatowi coś związanego z Epoką Wielkiego Błądzenia. Mapa szeleszcząca na kolanach. Jaki świetny papier. Tyle miast, domów, w każdym z nich ludzie... ani pyłu po nich nie zostało. Komu my chcemy zagrać na nosie? Przeciw komu walczyć? Podzielić los tamtego pyłu...
Trzeba przeczytać wiadomość. Czwarty zastępca Przewodnika złazi z fotela, nogi ma jakieś drewniane, nie swoje. Przy biurku ostro wertuje papierzyska. Udaje mu się wpuścić między nie zwitek, uchwycić go kciukiem za rożek. Chodzi wywijając plikiem arkuszy, gromko wykrzykuje:- Banda fałszerzy i kłamców! Komu wierzyć? Tu ani jedna cyfra nie jest prawdziwa, ani jedna! Potem rumień się, człowieku, przed dostojnym gubernatorem, świeć przed nim oczami! - Wali raz za razem otwartą dłonią w papiery, zwitek - dwie, może trzy kartki - już wyprostowany.
Zagląda ukradkiem, tak by przebiec jedno, dwa zdania. Chodząc, jęcząc, łapiąc się za głowę, osuwając na fotel, to dobierając papierów z biurka, to znów ich ujmując - dociera wreszcie do końca dokumentu. Już nie jęczy przesadnie, nie sierdzi się na prawo i lewo. Nie ma siły udawać.
Na dwóch kartkach spisany został testament Grynsz-pana Mercatora. Czwarty zastępca czuje, że mu słabo. Zamyka oczy. Szybkie, pochyłe pismo VIII Przewodnika wyświetla mu się pod powiekami.
Stało się zatem to, czego się obawiałem. Nasze postępowanie zostało rozszyfrowane, ocenione i ukarane. MANE, THEKEL, FARES. Przyznaję, że taka forma odwetu Nad-zorców zaskoczyła mnie. Rozważałem możliwość eksterminacji fizycznej osób uznanych przez nich za winne - ekstremalną wprawdzie, lecz tylko możliwość. Bogu Odwróconemu jej właśnie spodobało się nadać kształt realny. Żegnajcie.
Świat nigdy nie kończył się na umarłych. Na pytanie: co dalej? - sami musicie udzielić odpowiedzi. Jeśli postanowicie zrezygnować, nikomu nie będzie wolno tej decyzji potępić. Jeśli natomiast uda wam się przemóc strach, taktyka postępowania musi ulec zmianie.
Przede wszystkim należy zrezygnować z obsadzania stanowiska Wielkiego Przewodnika figurantami, bo to kosztuje ich życie. Nie wiadomo, jak daleko wstecz sięgnie odwet Nadzorców, ja jestem ostatnim żywym spośród byłych Przewodników. Sądzę jednak, że Ukryty Przywódca winien wyjść z ukrycia, o ile będzie gotów zrównoważyć stawkę własnym życiem. Taki jest warunek zaprzysiężenia go jako XII Wielkiego Przewodnika Ludu Złączonych Rąk. To samo dotyczy każdego następnego.
Rozważaliśmy swego czasu kwestię, kim w tej arcytrud-nej sytuacji powinien być prawdziwy przywódca Ludu. Winien on reprezentować jego interesy, jego tylko dobro mieć na względzie. Winien dla niego wyrzec się osobistych korzyści i przywilejów wynikających ze sprawowania władzy. Nie można pić szampana i bawić się wesoło, mając nogi i ręce skute kajdanami. Przywódca winien więc poświęcić się dla dobra ogółu. Dyskutowaliśmy, jak daleko ma sięgać to poświęcenie. Teraz nikt chyba nie ma wątpliwości.
Żegnajcie. List ten piszę niemal w ostatniej chwili, a jego przekazanie wiąże się z wielkim ryzykiem. Wiem, że jestem przez Nadzorców poszukiwany. Nigdzie nie zamierzam uciekać, powitam ich na progu mej żyjni, jak przystało na króla tej krainy, który zrzekł się władzy w imię wyższego celu. Żegnajcie. Kiedyś - oby jak najpóźniej -spotkamy się wszyscy w Krainie Ciszy.
Grynszpan Mercator VIII Wielki Przewodnik Ludu Złączonych RąkA jeśli testament Grynszpana został spreparowany przez Renegatów? Albo przez Nadzorców? Sam nie wie, co by wolał. A jeśli — Boże Odwrócony! — list jest autentyczny?
Siedzi tak i dygocze z zamkniętymi oczami, póki lekkie skrzypnięcie drzwi nie wyrywa go ze stanu adoracji własnego nieszczęścia.
- Każe pan podać świeży chleb i owoce?
- Tak, koniecznie! - ożywia się, zaczyna krążyć po pokoju. Potem wpada mu na myśl, że ze względu na pamięć VIII Przewodnika stosowniej byłoby odmówić. Jakże objadać się frykasami w obliczu tej strasznej śmierci? Ale chleb już stoi wraz z tacą na biurku, osobno na niklowanej paterze pysznią się pomarańcze. Ach, jaki zapach! Gdybyś mógł go poczuć, wielki Grynszpanie!
Tromboskop sięga po kromkę, wącha ją, potem wbija zęby w spieczoną skórkę. Wielki Grynszpanie, jak ta skórka cudownie chrupie w zębach! Bierze pomarańczę, nie cackając się, rozrywa skórę palcami, aż sok tryska na ważne papiery państwowe. Pochłania żarłocznie broczące sokiem kawały, pospiesznie, jak zwierzę ciało innego zwierzęcia. Nie potrafi się zdecydować, co lepsze: chleb czy pomarańcze, dopóki taca i patera nie opustoszeją. Wtedy myje zlepione palce pod kranem, wyciera o spodnie, przypomina sobie o brodzie i twarzy, też myje, rozwala się w fotelu i dopiero po tych czynnościach spokojnie rozważa naganność własnego postępowania. Ty tu - obżarstwo, on gdzieś tam - zimny, z pętlą na szyi i odbiegającym od niej kikutem sznura. Na sznurze ślad po świeżym cięciu. Sabaty ludzi z Epoki Wielkiego Błądzenia -przypomina sobie słowa programu PRAWDA O CZŁOWIEKU - polegały na totalnym obżarstwie i pijaństwie, połączonym z ekscesami seksualnymi. Rozstrój żołądka, zawał serca, utrata przytomności były na porządku dziennym wśród ich uczestników. Zwady między pijakami należały do uświęconego rytuału i nierzadko kończyły się śmiertelnie. Za pretekst tych ohydnych, wielodniowych nieraz libacji służyć mogło wszystko: narodziny, wesele, wszelkiej maści rocznice, specjalne dni w kalendarzu, nawet zgon bliskiej osoby. Czyż może dziwić, iż tak daleceposunięta degeneracja, połączona z rozrzutnością spowodowały w końcu krach zgniłej formacji społecznej? To ona pozostawiła ogryzek z naszej kwitnącej niegdyś planety!
Kwitnąca planeta. Owoce ziemi. Kiedyś ziemia wydawała takie owoce jak te, które zjadł. Fakt,że znalezły się na jego stole świadczył, że pozostała do tego zdolna. Czemuż więc, u licha, nie chleb i pomarańcze są codziennym pokarmem ludzi tego kraju, a melasa i ciasto? Oto gdzie tkwił szkopuł. Czy Grynszpan Mercator Zapotocki zastanawiał się nad tym w podobnych okolicznościach?
Kiedy VIII Wielki Przewodnik ujmował ster rządów w Europie-7, Rodryg Tromboskop opuszczał właśnie Urząd Kontroli Rzemiosła, którym kierował. Był jednym z tych rezolutnych młodych ludzi, którzy uwierzyli w oficjalnie lansowane hasła, że należy dążyć do wybicia się za wszelką cenę. CHCESZ KSZTAŁTOWAĆ RZECZYWISTOŚĆ - AWANSUJ! - wołały wielkie litery. Oczywiście był to wybieg, gdyż droga do awansu wiodła przez ślepe posłuszeństwo i ścisłe wykonywanie poleceń. Z początku Rodryg był ciekaw, od jakiego szczebla zaczyna się owa wymarzona samodzielność. Z biegiem czasu zmądrzał na tyle, że stracił dla sprawy zainteresowanie - ci, co decydowali, także działali w ramach narzuconego systemu ograniczeń. Ale tkwił już w układzie na tyle mocno, że zdążył nabrać rutyny i jego praca nie ucierpiała z powodu zasadniczych wątpliwości. Aparat władzy umiał takich docenić. Rodryg szedł w górę.
Mimo iż pracował w tym samym budynku, nigdy nie zdarzyło mu się spotkać Wielkiego Przewodnika, o czym skrycie marzył. Tak minęło kilka lat. Ustąpienie Grynszpana Mercatora wywołało szok w Europie-7, a także w innych Europach. Rodryg Tromboskop walczył z bólem głowy, usiłując pogodzić ów akt rezygnacji z tym, co obserwował dookoła. Nie ulegało wątpliwości, że oto kibicował suwerennej decyzji, która uderzyła w jego myślenie huczącym młotem, wywracając przy okazji to i owo. Na zewnątrz oczywiście pozostał bez zarzutu: sumienny, pryncypialny.
Plotki podawały różne przyczyny ustąpienia. PodobnoGremium Złączonych Rąk rozważało najpierw wykluczenie Grynszpana ze swego składu, ale w uznaniu przeszłych zasług zezwoliło winowajcy, by odszedł na własną prośbę.
Pewnego razu wezwano Rodryga w nadzwyczaj pilnej sprawie. Wszedł do małego pokoju i zastygł: w fotelu czekał zdegradowany Przewodnik. Rodryg miał go wprowadzić w zagadnienia kontroli rzemiosła, który to urząd tamten właśnie obejmował. Rozmowa rychło przeskoczyła na ciekawsze tematy i Tromboskop oniemiał z zachwytu, gdy były dygnitarz zaproponował mu prywatne spotkanie. Hamował jednak zadowolenie, gdyż komitywa ze zdegradowanym mogła zaszkodzić jego własnej karierze.
Stało się wręcz przeciwnie. Grynszpan polubił go, a z góry wnet nadeszła dyspozycja, powołująca Rodryga do prac w bezpośrednim zapleczu Gremium. Jak się okazało, miał pełnić rolę ukrytego łącznika między jednym z zastępców a byłym VIII Wielkim Przewodnikiem. Ten dokładał starań, aby młodemu entuzjaście rozjaśnić w głowie, i tak stopniowo Rodryg uzyskał rozeznanie w grze, którą toczyło Gremium Europy-7.
Podległość kontynentu wobec Hoam wydawała się całkowita. Nadzorcy podzielili go na dziewięć numerowanych państewek wielkości dawnej Francji. Żadne z nich nie miało dostępu do morza, a główne skupiska ludności zostały także odsunięte od rzek. Cel tego posunięcia nie był jasny. O pozostałych kontynentach nie wiedziano nic pewnego. Podobno kiełkowało tam życie na poziomie bakterii. Oba wielkie mocarstwa Ery Wielkiego Błądzenia wzięły rzekomo atak Hoam za zmasowany nalot rakiet przeciwnika. Odpaliły zatem własne, dopełniając dzieła zniszczenia. Tak wyglądała wersja Hoam tuż po wielkiej wojnie. Z czasem ewoluowała ona do postaci obecnej: że statki Hoam zamierzały ratować rozpasaną ludzkość przed nią samą. Niestety, przybyły za późno.
Grynszpan Mercator włożył hełm Wielkiego Przewodnika w sytuacji, gdy nikt inny nie przejawiał na to specjalnej ochoty. Ludność trwała w apatii, Hoam zaś nieustannie zawężali przestrzeń życiową, koncentrując mie-szkańców Europy-7 w kilkunastu punktach, a resztę osad likwidując. Pogarszał się ciągle stan zdrowotny, średni wiek uległ obniżeniu do czterdziestu lat. Brud, choroby, podłe wyżywienie lub wręcz głód, praca ponad siły, w dodatku jedną ręką - dziesiątkowały ludzi. Wielkie powstania w Europie-3 i 4 Nadzorcy zdławili łatwo, a bunty wykonawców w Europie-7 załatwiano we własnym zakresie, zgodnie z doktryną IV Wielkiego Przewodnika, że lepsze kule strefowych od laserów latających sraczy. Nie umniejszało to wymowy faktu, że przez sto lat trwania Nowej Ery kolejni Przewodnicy nie potrafili uporać się z żadnym z problemów społecznych. Nie wypracowali żadnych skutecznych metod postępowania wobec Nadzorców - poza psią służalczością - i Mercator boleśnie odczuł brak wsparcia z tej strony. Wzorzec wprawdzie istniał, ale negatywny: działać inaczej niż dotąd. Zmienić taktykę.
Plan był prosty: udawać, że wszystko idzie po staremu. Tworzyć fakty na małą skalę, w rozproszeniu. Metodą małych kroczków przyzwyczajać Nadzorców do zmian. Jednocześnie próbować wymusić na nich więcej żywności i wody. Zahamować „zaganianie do rezerwatów" (tej analogii dostarczyły ocalałe strzępy podręcznika historii Ameryki). Ocalić, co się da, z materialnych pozostałości po Epoce Wielkiego Błądzenia.
Aby jednak móc podejmować decyzje poważniejsze, bardziej ryzykowne, należało zmodyfikować Gremium. Grynszpan zaproponował, by prawdziwy Przewodnik ukrywał się w składzie Gremium, jego miejsce zaś zajmował firmujący decyzje zastępca. Gdyby zdarzyło się posunąć za daleko, należy błyskawicznie obarczyć winą i wydalić figuranta, zanim sami Nadzorcy zdążą wobec niego zadziałać represyjnie. Ten pomysł budził szczególnie wiele wątpliwości, w grę wchodziły ambicje, poczucie zagrożenia... opierali się zwłaszcza starsi, nastawieni konserwatywnie, którzy we własnym mniemaniu otwierali listę kandydatów na odstrzał. Grynszpan Mercator przebudował więc ostrożnie skład Gremium, wprowadzając kilku swoich ludzi. Ci znali jego poglądy i akceptowali je.
Kłopoty pojawiły się nieoczekiwanie. Wyglądało, żeNadzorcy dokładnie wiedzą o zamiarach Gremium. Gryn-szpan szukał donosiciela, nie znalazł, założył przeto, że technika Nadzorców umożliwia im podsłuch, a może i podgląd przebiegu obrad, konsultacji, nawet pozornie mało ważnych rozmów prywatnych.
Aby temu zapobiec, należało zastosować ukryty kod porozumiewawczy. Po poprzednich ekipach odziedziczyli coś w rodzaju języka dotykowego, uzupełnianego zależnie od potrzeb aluzjami lub metaforami. Grynszpan dopracował go i wyuczył tej mowy zastępców. Zebranie Gremium Złączonych Rąk przybrało charakter określony w nazwie. Rodryg znał je już z autopsji; za X Przewodnika powołano go jako siódmego zastępcę. Przypuśćmy, że akurat wypłynęła sprawa wody. Przewodnik albo wyznaczony zastępca wygłaszał krótkie wprowadzenie, po czym rozpościerano ekran, gaszono światła i wyświetlano film. Fotele były ustawione ciasno, by siedzący mogli się dotykać. W ciemności przekazywano sobie resztę informacji, seans dobiegał końca, konspiratorzy rozchodzili się w milczeniu, rozpoczynając stadium łapania pomysłów.
System ten, niewygodny i mało komunikatywny, gwarantował jednak większą dyskrecję wobec Nadzorców. Z biegiem czasu rozprzestrzenił się w innych Europach jako kod ścisłego wtajemniczenia. Gdy do Europy-7 przybywał z wizytą Wielki Przewodnik, dajmy na to, Europy-3, uściski obu przywódców, którym świadkowały delegacje, kamery TrT i zgonione tłumy, rzadko kończyły się przed upływem kwadransa. Za pomocą systemu klepnięć, gestów, półsłówek przekazywali sobie serie znaków rozpoznawczych oraz podstawowe informacje. Wymiana ta była kontynuowana i później. Rodryg Tromboskop zapamiętał z dzieciństwa odmieniany setki razy w TrT motyw dwóch rozanielonych pierdzieli w strażackich hełmach na głowach. Hełmy, wypolerowane do połysku, budziły podziw chłopców takich jak on.
Same obmacywanki, gaszenie światła, wypowiadanie się przez aluzje, przysłowia, idiomy czy sytuacje literackie nie gwarantowały całkowitej szczelności systemu. Przywódcy, jak to leży w ich zwyczaju, dążyli do maksymal-nej, nieskrępowanej szczerości. W sukurs przyszła im metoda basenowa. Dwustronne rozmowy w wodzie nie były żadnym novum, w Europie-7 obrady Gremium w upalne dni od dawna odbywały się w basenach. Grynszpan pojął w mig kapitalne możliwości, jakie stwarza basen: w wodzie, gdzie sygnały można przyjmować całym ciałem, „przepustowość" języka dotyków znacznie wzrasta. Aby Nadzorcy nie wywnioskowali czegoś z czułych obłapianek albo wręcz z ruchów wody, w basenach montowano urządzenia do falowania, wszelkiej maści wodospady, dmuchawy natleniające wodę, śruby burzące ją i tak dalej. Pływało się rzecz jasna gorzej, ale zawsze można było skoczyć w wir żywiołu, gdy zachodziła konieczność szybkiego omówienia jakiejś kwestii.
Bezpośrednią przyczyną ustąpienia Grynszpana Mer-catora było kategoryczne żądanie skierowane do gubernatora Hoam, aby zaprzestano koncentracji ludności. Grynszpan powołał się na historyczny przykład Indian amerykańskich i spytał wprost, czy Lud Hoam zamierza wygubić ludność Europy-7, stosując godne potępienia metody w stylu Epoki Wielkiego Błądzenia. On sam oczywiście ani przez chwilę nie wątpił, że akcja ma na celu dobro i poprawę poziomu życia ludności Europy-7, wspomniał o przyjaźni, współpracy i tak dalej - komunały gładko lały mu się przez gardło - ale czemu w takim razie służy ograniczanie przestrzeni życiowej w ten sposób? Na miejscu dawnych siedlisk nie powstają żadne obiekty. Gubernator w pierwszej kolejności zażądał trefnego podręcznika i skonfiskował go. Próbował sprawę bagatelizować, ociągał się z odpowiedzią, wykręcał - Grynszpan poszedł więc na całego i oświadczył, że skoro tak, Gremium rozważy celowość poinformowania o tym przez TrT. Na takie dictum gubernator świstał przez dłuższy czas ze wzburzenia. Zalecił działania rozważne, prawił o nielojalności, nieodpowiedzialności i braku zaufania. Pożegnał się ozięble, wręcz szorstko. Grynszpan pojął, że przesolił. Jeszcze tego samego dnia Gremium pozbawiło go hełmu Przewodnika i wykluczyło ze składu. „Zaganianie do rezerwatów" jednak od tego momentu praktycznie ustało.
Wydawało się, że metoda VIII Wielkiego Przewodnika święciła sukcesy.
Szósty zastępca, Kulebrans Cyngiel Proch, zauważył podczas jednej z basenowych dyskusji, że Grynszpan przy okazji prowadził swoją osobistą grę i rezygnacja była mu jak najbardziej na rękę. Przyjął stanowisko Przewodnika, lecz nie lubił go, wolał rolę teoretyka, ideologa, chciał dostarczać pomysłów, interpretacji, sugerować drogi postępowania. Słowem, chciał produkować to wszystko, czego braku tak dotkliwie doświadczył rozpoczynając kadencję. W Urzędzie Kontroli Rzemiosła, gdzie praca sprowadzała się do wyrokowania, czy prezentowane wyroby wystarczająco ściśle naśladują hoamskie wzory, nie zagrzał długo miejsca. Orech Orepowienko Spytek wystarał się dla niego o zwyczajną lokatorską żyjnię bez wygód; o taką prosił, by - wedle swego zdania - znaleźć się bliżej życia.
Do nory tej, o której wiedziało wąskie grono zaufanych, de Zanga przekradł się dwa albo trzy razy. Wstrząsnął nim nie tyle widok pomieszczenia, ile zmiany, jakie zaszły w samym lokatorze. Popielata od wieloletniego stosowania pigmentu twarz wydobywała się z półmroku i zapadała weń, gdy spacerował z kąta w kąt. Postarzał się, by tak rzec, kompleksowo. Aż trudno uwierzyć, że w takim otoczeniu powstały jego najważniejsze koncepcje, z których korzystali po dziś dzień.
— Handlarze nie są w stanie kontrolować całego rynku - tłumaczył - nie postawią przy każdym kliencie licznika, żeby mierzyć jego zachcianki. Mimo to doskonale orientują się w upodobaniach, prowadząc badania wyrywkowe. -Umówili się wcześniej, że handlarze oznaczają Nadzorców.
- Jak to robią? - zainteresował się de Zanga. Grynszpan przechodząc musnął jego szyję. „Aproby",nadał. - Jest tam kupa zagadkowych części. - Oparł dłoń na ramieniu gościa. „Dlatego nie chcę aproba".
- Chodzi mi o metodę, nie o środki - uściślił Rodryg.
- Statystyka, mój drogi. Chcąc zorientować się w gatunku piasku, nie trzeba oglądać pod lupą każdego ziarenka, dość zaczerpnąć garstkę stąd, potem stamtąd...
Żeby zbadać temperaturę w basenie, nie trzeba wkładać termometru do każdego wiadra wody po kolei, nawet jeśli się nie wie, że rozkład ciepłoty jest z grubsza równomierny. A przecież w naszym basenie od dawna nie występują większe fluktuacje. - Basen oznaczał Europę-7, woda lub piasek - jej ludność. Były to niemal standardowe elementy kodu. - Wracając do handlarzy: nie wolno nam uprzedzać ich życzeń, a już niech nas Bóg Odwrócony broni przed samoobsługą, zastępowaniem ich, wykonywaniem za nich roboty.
- Twoim zdaniem - oni by tego chcieli?
- O niczym innym nie marzą! Przecież oczywiste, że szuka się metod przerzucenia części pracy na kupujących. Można wtedy zwiększyć obrót, zatrudnić mniej personelu, zysk rośnie, biznes się kręci. Ideałem jest maszyneria, która raz rozpędzona, dalej obraca się sama. Takie społeczne perpetuum mobile.
- Cóż więc robić, by nie dać się oszukać przy transakcjach?
Grynszpan wziął go za rękę i poprowadził do okna.
- Chcą nas przyzwyczaić do samoobsługi. Udaje im się - raz lepiej, raz gorzej. Trzeba to kontrować w miarę możliwości. „Na przykład zliberalizować system prawny, prawo jest represyjne, służy zemście".
„Jak zluzujemy, wykonawcy zaleją ulice i nas zjedzą. Nie poradzimy sobie. Muszą czuć respekt".
„Spróbujcie dogadać się z nimi. Gdy zrozumieją, o co nam chodzi, poczują się współodpowiedzialni. W represjach znajcie umiar. Nie wolno ich stosować bezlimitowo, bo to za drogo kosztuje. Przestrzegać tu zasady: dużo hałasu, mało efektu. Mało szkody. Nie niszczyć swoich. Nie niszczyć siebie. Nie wmawiać ludziom bez końca, że są podli, zdradliwi, nic nie warci". To warunki bytowania czynią z człowieka zwierzę. Można ten proces spowolnić lub przyspieszyć. Wybierajcie.
Tak wyglądały te ich rozmowy. Kto wie, czy bez nich Grynszpan wpadłby na pomysły, które przypłacił życiem.
Pukanie, skrzypnięcie drzwi.
- Szlachetna Livia Przepaska Chyć-Podrąż zapytuje, czy pan ją przyjmie.
- Prosić.
Weszła, a raczej wpłynęła: jak zwykle piękna, z burzą kasztanowych włosów spiętrzonych wokół głowy. Zacną Barbarę, jeśli ją widziała, pewnie teraz skręcało ze złości.
- Chcesz renegata? - spytała, wydmuchując dym i sadowiąc się na jego kolanach. Objął ją w talii. „Co cię przygnało?", nadał.
Nie spieszyła się z odpowiedzią.
- Ostro pracujesz, jak widzę. O, były grane pomarań-czki - zadzwoniła lakierowanym paznokciem o brzeg patery. - I chlebek... Nie, nie kłopocz się, jadłam u Wycwan-ka...
A więc przysłał ją tym razem Wycwan.
- Nie za dużo tych papierzysk? Jak tak dalej pójdzie, sam zamienisz się w papier. Ktoś przyłoży zapałkę i fiuu - poleciało... - Podstawiła mu pod nos wonny dekolt. Stłamsiła niedopałek na stosie pism urzędowych. - Podawali przez TrT, że niezbędny ci masaż. Postanowiłam wziąć udział w konkursie.
- Musiałbym się umyć...
- Daj spokój, twój czas jest zbyt cenny, aby trwonić go na konwenanse. Tak chodź. O, jeszcze farbka za uchem...
- Zaczekaj - olśniła go pewna myśl. Zdjął łapy z ponętnych bioder Livii i zanurzył je w pianę kartek na biurku. Testament VIII Wielkiego Przewodnika znajdował się na swoim miejscu. Zastępca złożył go dwoma ruchami i nakrył dłonią. Kiedy rozkładał kartki udając, że coś sprawdza, ręka ze zwitkiem powędrowała już z powrotem. Bez dalszych ceregieli wpakował ją Livii pod sukienkę.
- Gdzie twoje majtki, stara bezwstydnico? - zasyczał przez zęby.
- Nie mam - krygowała się. - Wyprałam. Wycwan mi potargał.
Wobec tego przesunął rękę wyżej i umieścił zwitek pod suknią, która w tym miejscu szczelnie opinała brzuch. Li-via zachichotała głupkowato i przytrzymała karteluszek przez materiał końcami palców.
Pocałował ją w szyję.
- Zjawiłaś się w samą porę. Zgadujesz chyba moje ży-czenia, właśnie zamierzałem po ciebie posłać. „Wszyscy zastępcy muszą jak najszybciej przeczytać ten dokument".
- O - roześmiała się perliście - widzę, że czeka mnie trochę pracy. - Zsunęła się z kolan Rodryga, wzięła go za rękę i poprowadziła do sypialni. Znała drogę.
Livię wymyślił Wycwan wkrótce potem, jak de Zanga, świeżo upieczony Ukryty Przewodnik, zaproponował mu pozycję wice w utajnionej strukturze.
„Będziemy sporo rozmawiać przez dotyk, ty i ja - nadał Wycwan po wyrażeniu zgody. - Wątpię, czy powinniśmy spotykać się częściej niż dotąd bez obudzenia podejrzeń Nadzorców. Nie możemy też obłapiać się byle gdzie jak para pedałów. Mam dziewczynę, która będzie kursować między nami i przenosić najtajniejsze dyspozycje i wiadomości".
Rodryg nie krył sceptycyzmu, dodatkowy pośrednik zwiększał ryzyko. Z drugiej strony z kobietą można wejść do łóżka, zgasić światło, nakryć się narzutą i pod pozorem gry miłosnej nagadać się do woli. Wtedy nawet Bóg Nadzorców mało co odczyta z ruchu palców.
- Ładna chociaż? - spytał bez entuzjazmu.
- O, bracie - stęknął Wycwan - prawdziwy cud.
W rzeczy samej, Livia wyglądała jak wcielenie bogini. Dochodziło do tego nonszalanckie zachowanie - jakby świat został stworzony specjalnie z myślą o niej. Rodryg usiłował maskować nadzwyczajne wrażenie, jakie na nim wywarła, ale Wycwan natychmiast go przejrzał.
- Dostaniesz ją na kilka dni - rzekł biorąc go pod ramię. „Żebyś mógł się oswoić z nowym środkiem przekazu. Będzie na każde twoje skinienie. Musi ci spowszednieć. Nie można przecież pożądać swego telefonu, prawda?"Livia spoglądała na nich spokojnie, wzrokiem istoty, która doskonale wie, o czym mowa.
„A jeśli nas zdradzi? - upewniał się Rodryg. - To znaczy, jeśli wyda nas Nadzorcom?"„Zabiję ją. Wyrwę jej język, a ją samą zarażę gnilcem, żeby konała powoli, w degradacji własnego ciała, śmiercią najstraszniejszą dla pięknej kobiety".
„Dużo narobisz, gdy cię szatkownice Nadzorców przerobią na melasę".
„Spokojna głowa. Ona wie, że nawet jeśli przylecą po nią latające sracze, znajdzie się takie pięć minut, kiedy będzie musiała przejść po gołej ziemi. Zresztą po co miałaby tak ryzykować?" „A Renegaci?"„Że niby miałaby kombinować dla nich? Wątpię. Renegaci kładą na nas lachę".
Zgodnie z umową wziął dziewczynę na próbę - i na dwa tygodnie oszalał dla niej. Oddawała mu się z entuzjazmem, jakby za każdym razem ziszczało się jej najskrytsze marzenie, a jednocześnie na swój sposób stra-ceńczo, niemal do granicy wewnętrznego samounicestwienia, i de Zanga nie widział jeszcze kobiety, która by to robiła z takim zapamiętaniem. Wydawało się, że każdy z orgazmów strąca ją w przepaść narkotycznego odurzenia, z którego wydobywała się z trudem i niechęcią. Jej oczy były nieobecne, kiedy w nie patrzył, świat zdawał się dla nich przezroczysty; dopiero po pewnym czasie powracała do nich świadomość.
Jak na telefon zajmowała piekielnie dużo czasu. Później, kiedy już zdążył oswoić się z Livią i sypialnia-ne spiskowanie szło im coraz sprawniej, Wycwan zaproponował przejście na wyższy etap konspiracji: dziewczyna miałaby przekazywać supertajne informacje za pomocą skurczów pochwy. Ona sama wydawała się zapalona do projektu i de Zanga ze zgrozą pomyślał, że oboje z Wy-cwanem traktują to jako zabawę, uprawianą pod pretekstem zagrożenia. Trójkowy układ, atmosfera umownego strachu -jak w kinie - dostarczały im być może szczególnego rodzaju podniet. Wiedział, że w repertuarze Livii język skurczów nie byłby niczym nowym, a i Wycwan zarwałby chętnie niejedną noc, by go porządnie dopracować - na modłę alfabetu Morse'a albo czegoś w tym guście. Ku ich rozczarowaniu Rodryg odmówił, argumentując kiepską przepustowością takiego łącza informacyjnego.
- Muszę mieć przyszłość na względzie - wytłumaczył Livii. — Ta metoda eliminuje impotentów, a ja coraz częściej czuję się zmęczony.
Czasem, gdy Livia nie szczędziła mu doznań, żałował swej stanowczości. Byłaby bez wątpienia mistrzynią nowego języka. Zacna Barbara w porównaniu z nią okazała się mrukiem, jeśli nie wręcz niemową.
- No, mój drogi - powiedziała Livia, pozbywając się sukni - pędzel z kutasa masz dzisiaj jak w banku. - Zdjęła buty, by następnie co do joty spełnić obietnicę.
„Mów, o co chodzi", nadał. Doskwierała mu słodka ociężałość; na szczęście wystarczyło muskać tylko palcami to boskie ciało, spocone teraz i gorące.
„Kulebrans proponuje odwet".
Drgnął. Spodziewał się tego. „Szczegóły".
„Czterech za czterech. Na początek nasz gubernator".
„Inni wiedzą o tym?"„Wycwan".
„Jego zdanie?"„Obstaje przy hipotezie Grynszpana - że Nadzorcy są sztuczni, psują się i zużywają. Nikt przecież nie widział nigdy Nadzorcy-dziecka. Przybywają do nas od razu w postaci dorosłej i przeciętnie po pięciu latach wycofuje się ich. Tyle zdołano ustalić obserwacyjnie".
„To pewne?"„Jak wszystko, co o nich wiemy. Oni są do siebie niesamowicie podobni - jak kopie. Trzeba by ich oznaczyć dla odróżnienia, potem obserwować systematycznie... Rozumiesz skalę trudności".
„Ale można prześledzić harmonogram wymiany gubernatorów, u nas i gdzie indziej. Czy ktoś to robił?"„Nie, o ile wiem. Czy to coś da? Mogą ich przecież zabierać do regeneracji, a potem używać tego samego egzemplarza do innych celów. Mogą wreszcie wycofywać ich wcześniej".
„Po co?"„Dla podładowania informacją. Dla renowacji. Dla zmylenia przeciwnika".
„Niech Wycwan zleci komuś zbadanie tego". Westchnął. Sto lat razem, a nic o nich nie wiadomo. „Wycwan popiera projekt Kulebransa?"„Nie. Twierdzi, że nasz gubernator zostanie lada chwi-la wymieniony. Jest zużyty. Szkoda energii na likwidację takiego rupiecia. No i nie ma sensu mścić się na maszynach".
„Rękę karaj, nie ślepy miecz", podsunął Rodryg.
„Właśnie".
Zastanowił się. Zatem Nadzorcy byliby tylko rodzajem żywych maszyn, mechanicznych strażników utrzymujących porządek w każdym z rezerwatów? Kto im rozkazywał? Kto produkował? Rodryg chłonął groźną wizję nieznanego a potężnego przeciwnika i zwątpienie znowu zasnuło jego umysł jak chmura. Jakże walczyć z kimś, kogo się nie zna? Kogo nie sposób dopaść? Jeśli teoria Nieznanych Wrogów, animujących ludzkość przez okręcone futrem automaty, miała cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, zgładzenie czterech Nadzorców mijało się z celem.
„Nie zgadzam się na plan Kulebransa. Załatwienie nawet tysiąca Nadzorców niczego nam nie da - oprócz ofiar po naszej stronie. Ściągniemy tylko na siebie terror, poleje się krew - nasza - to będzie cały nasz zysk. Wiemy aż za dobrze, że zdolni są do masowego mordu". Ciało leżącej przy nim kobiety jakby odprężyło się. Pod maską fry-wolności czaił się strach, jak u każdego. „Postąpimy inaczej. Niech im się wydaje, że śpimy. Że niczego nie zauważyliśmy, że pokonali ostatni bastion naszego oporu: nasze myśli, godność, nadzieję. Niech im się zdaje, że można nas zabijać bezkarnie. My tymczasem będziemy prowadzić krecią robotę i czekać na okazję. Ktoś się w końcu o nas upomni". „Kto?"„Może Renegaci, a może Bóg... Chwilowo Nieobecny? Pewnego dnia Renegaci zawstydzą się, że tak haniebnie sprzedali nas w traktatach, a Bóg zatęskni do swoich... Musimy być na ten dzień przygotowani, żeby nas nie zaskoczył, bo okazja minie i nie powtórzy się więcej". Poruszyła się niecierpliwie.
- Pójdę już - powiedziała. - Czas leci. - Włączył światło i patrzał na jej dojrzałe, ledwo ostygłe ciało. Gdy kobieta o takich kształtach ubiera się i odchodzi, to jakby coś umierało. Poczuł pustkę w mózgu i tęsknotę do czegoś nieuchwytnego.
Stała przed nim, już gotowa, poprawiając włosy lekkimi ruchami. Wyskoczył z łóżka i przylgnął do niej w parodii afektu.
„Gdzie masz zwitek?"„W bucie. Uspokój się. Znam swoje powinności".
- Przyjdź na basen o piątej - powiedział. - Koniecznie.
- Będzie coś ciekawego? Skinął głową.
- Tak mi się zdaje. Dziś wybierzemy XII Przewodnika.
- O - rzekła unosząc brwi - udało się znaleźć kandydata na samobójcę. Któż nim został? - Odwróciła głowę i z twarzą nagle skamieniałą kontemplowała wzór na tapecie. - Oszalałeś - powiedziała cicho, zmienionym głosem.
- Nie. Idź już. - W samym środku upalnego dnia dreszcz przebiegł mu po plecach.
Życie w klatkach. Samoograniczająca się hodowla
Skrzeczowąsowi śniła się woda. Zawsze, gdy doskwierało mu pragnienie, jego sny roiły się od garnków, cystern i wiader, w których bulgotała, kipiała od obfitości, przelewała się woda. Tej nocy wiadra, koryta, rynny znów odezwały się błogosławionym pluskiem. Skrzeczowąs nachylał się i pił, pił bez opamiętania. Jego pragnienie zdawało się nie mieć granic. Chciało mu się krzyczeć ze szczęścia, zawiadomić wszystkich ludzi, że oto w jednej chwili świat zamienił się w raj. Jak to możliwe, by inni tego nie dostrzegli? Jakiś niepokój zalągł się w jego duszy. Ta woda nie przynosiła ulgi, nie dawała zaspokojenia. Gardło i usta Skrzeczowąsa były suche, wyszlifowane pustynnym żarem — język szeleścił w nich jak zeschły liść. Chciał coś powiedzieć, zawołać - tylko skowyt wydobył się spomiędzy zaciśniętych zębów.
Otworzył oczy - a może dawno miał je otwarte. Nie zobaczył niczego, ciemność otulała go szczelnie i kategorycznie. Czuł mdłości, napływające falami od środka. Właściwie bez przerwy balansował na krawędzi rzygnięcia i na myśl o tym uśmiechnął się kwaśno: od trzech dni prawie nic nie jadł. Dla żołądka nie była to jednak dostateczna przeszkoda: podjechał do góry, naparł, przełykiem szarpnął skurcz, potem drugi. Na wszelki wypadek Skrzeczowąs przekręcił się ku ścianie, ale zgrzeszył optymizmem- ledwie trochę lepkiej śliny wyciekło mu na brodę. Otarł ją rękawem. Skurcze przypomniały mu o spotkaniu ze strefowymi; stłuczony bark rozpulsował się ogniskiem bólu.
Wbrew oczekiwaniom szarpanina wnętrzności przyniosła wyraźną ulgę. Tylko gardło domagało się płynu, najlepiej zimnego - lecz to można było przetrzymać. Poprawił się na pryczy i wsłuchał w przestrzeń. Z ciemności dochodziło chrapanie, dyszenie i lepkie parskanie, z bełkotliwym odgłosem czyjeś wargi filtrowały powietrze. Przypomniał sobie, że znajduje się w noclegowni, doprowadzony wczoraj przez strefowych. Widział, kiedy do niego podchodzili, ale był tak osłabiony z przepicia i głodu, że ani w głowie mu było uciekać. Od razu na powitanie poczęstowali go pałą, która owinęła się miłośnie wokół barku i chlasnęła sprężystą końcówką gdzieś między łopatki. Dobrze pomyślane, nie ma co. Czy podobna, aby te pały dostarczali Renegaci? Wiedzą przecież doskonale, że to na nas. Skurwipołcie, na wszystkim muszą zarobić. Za jego ból ktoś na pokładzie zakutego w stal krążownika zje zaraz wykwintne śniadanie. Do śniadania wypije...
Aż go zakłuło w oczach. Pomyślał o piwie i Bóg Odwrócony natychmiast ukarał go za pychę. Głupotą jest wzbudzać w sobie żądze bez szans na ich zaspokojenie. Ktoś zacharczał gwałtownie, jęknął i ucichł. Inne oddechy natychmiast zareagowały na to naruszenie rytmu, przycichły i jakby wyczekiwały.
- W umizgacz skurwipołcia! - zaproponował głos nabrzmiały złością.
- Nożem śmierdziela - zamruczał inny. Charkot nie powtórzył się. Stopniowo noclegownia wracała do ustalonego rytmu.
Po spotkaniu z Kulasem i balandze w knajpie Skrzeczowąs ocknął się gdzieś w ruinach bardzo wczesnym rankiem. Twarz go piekła, nie pozwalając na najlżejsze muśnięcie. Zdawało mu się, że na jego szyi wyrósł gorący, napuchnięty bąbel, który lada chwila eksploduje. Nie miał lusterka, aby się obejrzeć, ani wody, by choć przemyć stłuczenia. Spluwał po prostu na końce palców i pocierał po omacku najbardziej bolące miejsca. Kilka razy dostrzegł na palcach brunatne ślady skrzepłej krwi.
Ostrożne masowanie własnej gęby, służące po części terapii, a po części kosmetyce, wyczerpywało go. W przerwach przeszukał kieszenie. Talony, które miał przy sobie rozpoczynając jubel w NASYCENIU, ulotniły się. Jakoś nie potrafił zmusić się do rozpaczy po stracie. Parę talonów niewiele zmieniało w jego sytuacji, pozwalało najwyżej przez kilka dni grać na zwłokę. Puste kieszenie oszczędzały mu przynajmniej złudzeń. Wobec przyszłości stawał wyzywająco nagi i bezbronny.
— Życie, ty sukinsynu - wybełkotał — teraz możesz mnie dopaść. Masz okazję. Chodź i weź mnie. Nie mam siły się bronić.
Jeszcze mu ćmiło pod czaszką, nogi plątały się, musiał się wesprzeć o kamień. Demonstracyjna bufonada ani na jotę nie polepszyła samopoczucia. Życie ani myślało stawić się na wezwanie, cierpliwość jak zwykle była jego mocną stroną. Ale to ono się ugięło, wykonując pojednawczy gest, nie on: w wewnętrznej kieszonce, dobrze ukrytej i zapiętej na guzik, znalazł trzy tabletki renegackiej wódki w proszku, z dawnych dobrych czasów, troskliwie owinięte w bibułkę.
Miał przyszłość, która rysowała się. Twarde, zaokrąglone krawędzie pod palcami.
Kiedy jako tako ukończył toaletę i nieco przyszedł do siebie, do głowy wpadła mu najoczywistsza myśl pod słońcem: wróci do żyjni. Do Myris. Jakoś jej wytłumaczy. Razem coś zaplanują. Zajmie się jego ranami. Pożałuje. Pocieszy. Przygarnie — pomoże zdjąć łachy i zaprowadzi do ciepłej jeszcze pościeli. Przemierzając uśpione ulice, przemykając pod murami, jak najbliżej bram, wyobrażał sobie Myris otwierającą mu drzwi, zbierającą drobną garstką koszulę na piersiach. Kto cię tak zmasakrował, zdziwi się, strefowi czy żule? Nie, tego typu subtelności są poza jej zasięgiem. Może powie: biedaku, tyle razy cię przestrzegałam, że masz na siebie uważać...
Po drodze kilkakrotnie zmieniał wersję. Na schodach, zadowolony z przyczajonej na klatkach szarówki, z podniesionym kołnierzem i głową utopioną w ramionach, postanowił: żule. Ale przed samymi drzwiami zadecydował, że strefowi zabrzmią jednak bardziej przekonywająco.
Długo nikt nie otwierał. Zaczął szperać po kieszeniach wiedząc, że klucza tam nie ma. Wreszcie w szparze drzwi ukazał się mizerny człeczyna, strzelający oczyma na boki. Kiedy skoncentrował uwagę na przybyszu, jego przerażenie osiągnęło zenit. Skrzeczowąs uznał, że się pomylił, odwrócił się i chciał iść piętro wyżej - ale nie, poznawał charakterystycznie odrapaną balustradę, znajomy rozkład powybijanych szyb upewnił go, że o pomyłce nie może być mowy. Mężczyzna chyba go oczekiwał, bo sam zaczął, nie indagowany:- Pani nie ma, teraz ja tu mieszkam z kobietą i dziećmi, zechce pan rzucić okiem na przydział - potrząsnął wymiętym papierem — podpisy, pieczęcie, wszystko jak trzeba, pani wyprowadziła się wczoraj, zaraz z rana, nie, żadnych rzeczy nie zostawiła, sprzęty wywiózł kwaterunek, resztę ona zabrała ze sobą.
Skrzeczowąs chwiał się u progu jak porażony. Było mu słabo. Wczoraj? Rano? Więc on szedł przed komisję, a ona już... Ścierwo! Nie, to niemożliwe...
- Mogę wejść?
- Ale po cóż pan chce wchodzić, drogi panie, mało to razy pan tu wchodził? Ja wiem, że pan tu mieszkał, możliwe, że przeżył pan tu swoje szczęśliwe chwile, teraz ja i moje dzieci przeżyjemy tu nasze szczęśliwe chwile, dobrze panu radzę, niech pan odrzuci sentymenty, i na cóż chce pan rozdzierać rany pamięci zaglądając w stare ką-ty?
- Nie zostawiła żadnej wiadomości? Adresu?
- Nie, drogi panie, nic. Może zapomniała, zapytam jeszcze dzieci. - Zanurkował tułowiem w głąb, nie puszczając drzwi. - Nie, nic takiego nie zauważyły, ale dam panu pewną radę, jeśli pan pozwoli. Nie należy żałować, gdy odchodzą, bywa, że mężczyźnie wychodzi to na dobre, czy pan uwierzy - zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu -sam czasem wyobrażam sobie, że moja Clarisse mnie opuściła, jak tak się przyjrzeć dokładnie, to w porównaniu ze mną jest pan dzieckiem fortuny, przed panem cała przyszłość, świat stojący otworem - a przede mną co?
- Ale moje rzeczy...
— Nic nie zostało, proszę pana, już mówiłem. Wprowadziliśmy się do pustych ścian i nawet teraz śpimy na podłodze. Urzędnik mówił, żeby się szybko decydować, bo da komu innemu, pierwszy raz w życiu mieliśmy szczęście, niechże pan nie płacze, tak już jest na całym świecie, że ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, i ktoś musi nie mieć fartu, żeby innemu się powiodło, dzisiaj pan, jutro ja, co za różnica, jak pan dobrze całą rzecz rozpatrzy, z pewnością dojdzie do wniosku, że my obaj to dwie strony tego samego, jak orzeł i reszka w monecie. Słyszał pan zapewne o pieniądzu? Niech pan wpada częściej, ale ja muszę iść do dzieci, Clarisse jeszcze nie wróciła od tego przydzia-łowca, musimy jakoś okazać mu wdzięczność, pan rozumie, uczynny człowiek ma prawo spodziewać się rewanżu, a moja Clarisse to ponętna sztuka i całe nasze bogactwo zarazem, ma tak do niego chodzić przez pół roku, pochodzi, pochodzi i pewnego dnia nie wróci, co to będzie, tak że niech pan nie odgrywa pokrzywdzonego, ja dziś śpię w pańskiej żyjni, a kto inny śpi z moją Clarisse, naprawdę nie wiem, który z nas korzystniej wylosował, to od słowa los, drogi panie, ponad wszelką wątpliwość nic tu nie zostało, nic, naprawdę nic.
Żeby nie zetknąć się z wykonawcami, którzy o tej porze spieszyli hurmem do pracy, nadludzkim wysiłkiem wlazł piętro wyżej i tam zabarykadował się w kiblu. Odór z rur podziałał znieczulająco jak narkoza; zasypiał beztrosko wśród łomotu i przekleństw tych, którzy pragnąc odbar-czyć pęcherz lub kiszkę stolcową musieli gnać na inne kondygnacje.
Obudziło go brutalne szarpnięcie i ból od uderzenia czerepem o twardą posadzkę. Skóra na gębie opinała kości czaszki jak po źle wyliczonym przeszczepie. Poprzez wirujące przed oczami kręgi dostrzegł wygięte w pałąk plecy blokowego i jego przetarte na siedzeniu spodnie. Blokowy Parszywka zlustrował fachowo wnętrze sracza, zajrzał do rury, odlał się do niej na wszelki wypadek, wytarł dłoń o włosy na potylicy i ruchem pełnym satysfakcji zatrzasnął drzwi. Odchodząc prawie potknął się o zwłoki Skrzeczowąsa i jego oblicze zmarsowiało.
- Spływaj stąd, zenek, bo cię spuszczę po schodach. Widzisz przecie, że twoje żyjnie zaorał kwaterunek. Także samo twoja flama już tu nie koczuje. Lepszego fagasa sobie znalazła, chłe, chłe. - Podczas gdy Skrzeczowąs gramolił się z trudem na czworaki, blokowy obiegł go sprytnie i z rozmachem kopnął w dupę. - W szczycie porannym będziesz mi tarasował sralnie, śmieciu jeden.
- Nie ma pan przypadkiem trochę wody, panie Parszy-wka? - Skrzeczowąs postanowił udawać, że nic szczególnego nie zaszło. Z blokowym był od dawna w dobrej komitywie, bo mieszkanie bez zezwolenia razem z Myris tego wymagało.
- Wody? - zdumiał się blokowy, jakby usłyszał o niej po raz pierwszy. - Jeszcze czego. Won mi, szmondaku, sprzed patrzałek, bo poślę po strefowych! - Wahał się przez chwilę, ale po namyśle zaaplikował intruzowi kolejny kopniak, aż klasnęło. Jednakże od momentu, kiedy Skrzeczowąs utrzymał się na nogach, nie odważył się na dalsze poufałości. Pchnął go tylko silnie ku schodom i wy-prychnął: - Won! Tu mieszkają porządni obywatele!
Kilka ulic dalej mieścił się najbliższy punkt dystrybucji alkoholu. Oprócz napierających co sił posiadaczy talonów kręciła się tam bez przerwy zgraja podejrzanych typków, którzy nie mając żadnych szans na zaspokojenie pragnęli przynajmniej pokibicować zmaganiom. Dawali w ten sposób świadectwo przynależności do wielkiej społeczności pijaków, z której tylko przypadkiem i na pewien okres wykluczył ich złośliwy los. Regularnie wpadał między nich patrol strefowych, bijąc od niechcenia pałami po grzbietach, lecz była to dla jednych i drugich powinność tak rutynowa, że strefowi nie wkładali w nią serca, nękani zaś nałogiem osobnicy nie czynili nic, by uniknąć razów.
Ci z kompletem talonów znajdowali się na szczycie hierarchii; chowając za pazuchę plastikowe butle po smarach i lakierach, kanki ze stylobitu z dorobionymi wieczkami, sprytnie polutowane puszki po konserwach - pryskali bezzwłocznie w długą. Oczy mieli utkwione w ziemi, jakby wypatrywali wilczych dołów, a po drodze strząsaliz siebie dawnych i przyszłych znajomych, których wielu przypominało sobie o obowiązku odnowienia bądź zawarcia przyjaźni. Po nich w najlepszym położeniu byli czę-ściowcy, którym do sukcesu brakowało jednego lub paru talonów. W zależności od brakującej ilości wystawiali na wyłogi chałatów odpowiednią liczbę palców, kładąc dłonie na piersi gestem Napoleona. Co pewien czas, któryś z nich porzucał smętny spacer i mknął do kolejki, by po tęgim półgodzinnym maglowaniu wraz z resztą akcjonariuszy udać się w ruiny w celu skonsumowania działek.
Wszyscy pozostali przed dystrybpunktem tworzyli grupę beztalonowców. Z nich, jako się rzekło, najmniejsze szansę mieli ci, co dysponowali jedynie pragnieniem. Nieco większe - właściciele kwarty bądź pół litra zbędnej wody. Zbędnej - czyli najczęściej odjętej od ust własnym dzieciom, kobiecie czy chorej matce. Spacerowali oni leniwie, wykonując raz po raz charakterystyczne faliste ruchy na wysokości brzucha, jedną lub obydwiema rękami, zależnie od wielkości zapasu. Wodniści, zwani także fa-lowcami lub roztworowcami, nie musieli kryć się ze swym bogactwem, gdyż w przeciwieństwie do renegackich tabletek posiadanie wody było dozwolone. Często wśród fachowców czaili się prowokatorzy, czyhający na spirytus w rozpuszczalnych kostkach.
Skrzeczowąs należał do elity, czyli chemików. Oferowali oni komponent najcennniejszy: pastylki, czyli wsad. Zwykle stawali nieco z boku, jakby bez zainteresowania, chwytając się znacząco za guzik. Później, gdy szpicle strefowych zaczęli węszyć nie do wytrzymania, chwytanie za guzik stopniowo zanikło. Za znak rozpoznawczy służyło samo stanie bez ruchu, w charakterze słupa obok trasy, którą falowcy obracali w tę i nazad. Zarówno chemicy, jak i falowcy rozpoznawali się bez pudła, jednak zwykle zwlekali z ofertą, po części ze względu na możliwość wpadki, a po części dlatego, że strona rozpoczynająca negocjacje stawiała się od razu na słabszej pozycji. Jeżeli jednak kontrahenci znali się z poprzednich transakcji — Lerum--Lerum nie było w końcu aż tak wielkim miastem — mogli bez żadnych ceremonii zagadać do siebie i odejść, zważa-jąc jedynie, by nikt z tłumu nie podążył ich tropem. W takim wypadku należało rozdzielić się, zgubić współpracu-sia, a następnie dotrzeć do umówionego miejsca. Współ-pracusie zresztą niechętnie szli w ruiny: zbyt często dostawali tam w czapę.
W ten prosty sposób Skrzeczowąs zyskał nie tylko wodę, ale i towarzysza do pijatyki. Był nim zasuszony wykonawca dwunastej kategorii imieniem Garbień, który nalegał, by libacja odbyła się w jego żyjni.
- Muszę opiekować się dziećmi - podkreślił.
Po otwarciu odrapanych drzwi wkroczyli do mrocznej klity. Stęchła woń uderzyła w nozdrza. Garbień, pochylony, witał się z dziećmi, które z okazji jego powrotu prześcigały się w radosnych okrzykach. Skrzeczowąs widział w półmroku ich blade twarzyczki i błyszczące wilgotno paciorki, którymi z zaciekawieniem taksowały przybysza. Odwrócił głowę: z boku wślepiała się w niego jeszcze jedna para gorejących oczu. Równocześnie dobiegł go stamtąd suchy szloch, a może tylko dłuższy oddech. Na ostatku owionął go zaduch choroby: opary moczu z kibla, zapach długo leżącego ciała, nie zmienianej od dawna pościeli.
— To Sisteria, moja była... — gospodarz szukał odpowiedniego określenia. Pociągnął Skrzeczowąsa dalej. -Nic z niej nie będzie. Na straty.
Odblokował błonę w oknie, przez które wpadło trochę światła. Miał około litra wody, ale dzieci podniosły rwetes, więc nalał im po małym kubku.
- Dla niej szkoda - kiwnął głową w kierunku zasłony, za którą leżała chora. - Nic z niej nie będzie - powtórzył.
Dzieci z wielką uwagą obserwowały podróż białej tabletki na dno słoja. Wylądowała bezgłośnie i nagle rozpadła się majestatycznie na kawałki. Garbień znalazł ułomek sfatygowanego widelca i zamieszał roztwór. Mleczna barwa cieczy wyklarowała się, a trącony widelcem słój wydał dźwięczny odgłos.
- Przegryzła się.
Podzielili wódkę na dwie nierówne części. Skrzeczowąs otrzymał większą. Dzieci - chłopiec i dziewczynka - chu-de, nędznie odziane, koniecznie chciały spróbować. Gar-bień dał im na łyżeczce. Odbiegły z niechęcią do swoich zabaw.
Teraz Skrzeczowąs odlał ze swej porcji odrobinę i zwilżył brzeg koszuli. Używając kawałka ułamanego lusterka najpierw obejrzał swą obitą gębę, a potem ostrożnie przetarł najbardziej poturbowane miejsca alkoholem. Pomacał łapą po ciemieniu i aż zawył: pokrywała je lita skorupa skrzepłej krwi, oblepione nią kłaki sterczały jak druty ze szczotki. Garbień wylał mu na ranę trochę wódki dla dezynfekcji, przyklepał ostrożnie dłonią, usiadł. Kręcił głową z dezaprobatą.
Pili, mało co przegadując do siebie. Dzieci nieustannie odwoływały ojca, to chciało im się sikać, to jeść. Skrzeczowąs też by coś zjadł, ale nie miał śmiałości prosić. Nie wypadało. Garbień, odchodząc, za każdym razem zabierał ze sobą wódkę w słoiku. Ani na jotę nie ufał gościowi.
Po godzinie picia chudy wykonawca rozgadał się nagle.
- Spisałem ją na straty. Już tak czwarty miesiąc. Żyjnia, urwisy, pranie, sprzątanie, talony - wszystko na mojej głowie. Za co mnie to spotkało? Powiedziałem jej: moja cierpliwość ma swoje granice. Wezmę w końcu, wystawię — i cześć.
- Jednakże zastanów się, bracie - tłumaczył pełen szlachetnego uniesienia Skrzeczowąs. Przypomniał sobie Myris i jego zapal lekko przygasł. — Jakże chcesz tak postąpić z żywym człowiekiem? Opuścić go, kiedy jest w potrzebie? A gdyby tobie przydarzyła się choroba? Czy ty w Boga nie wierzysz?
— Właśnie dlatego, że wierzę! — uniósł się wykonawca. Pięściami podparł chmurne czoło, zagapił się w blat. -Dlatego, że wierzę - wystawię! Postąpię dokładnie tak, jak z nami postąpili nasi bogowie! Zwróć uwagę, jacy oni do siebie podobni. Jak krople wody! Tylko imiona różne -reszta taka sama! Czyś nigdy nie zastanawiał się, czemu nie ma ich tutaj? Ten się obraził, tamten odwrócił, trzeci znużony, więc poszedł na emeryturę, inny udał się na emigrację wewnętrzną... Żadnego nie obchodzi, co się z nami dzieje. Kiedy tylko znaleźliśmy się w opałach, oni na-tychmiast zwiali, zrejterowali haniebnie, wydając nas na pastwę losu. Dziwi cię, że ktoś pragnie naśladować ich pod tym względem? Lepszy jestem od każdego z nich, trzymając ją - kiwnął ku zasłonie - tyle czasu.
- Masz rację, zdradzili nas, oszukali, a teraz śmieją się w kułak, każdy w swoim kącie. - Język plątał się Skrzeczowąsowi. - Za to mamy ich wielbić? Za to oddawać cześć tym uzurpatorom? A niedoczekanie! Ale ty, bracie, bądź od nich solidniejszy. Bądź tym, na którego można liczyć. Niech tym bardziej wyjdzie na jaw ich nikcze-mność. Ty, marny człowiek, z trudem wiążący koniec z końcem, kombinujący, jak przeżyć do jutra, bądź silniejszy od tych mocarzy i sprawiedliwszy od ich sprawiedliwości.
Garbień bełkotał coś w odpowiedzi, kolebiąc się nad słoikiem z resztą wódki. Dzieci pobiły się i wrzeszczaływ kącie.
- Dlatego proszę cię: nie wystawiaj swojej kobiety. Przypomnij sobie, jaka była dla ciebie dobra i ile dała ci szczęścia...
Tamten palnął pięścią w stół, aż łupnęło.
- Szczęścia? O czym ty mówisz? Nigdy nie była dla mnie dobra, nigdy nie dała mi krzty szczęścia!
- Przesadzasz, bracie. Może chciała, ale jej nie pozwoliłeś? Może starała się, a ty tego nie zauważyłeś? Może gdybyście żyli w innej rzeczywistości, jej zalety wydałyby ci się bardziej oczywiste? Słuchaj, nie istnieją ludzie zupełnie źli, są tylko tacy, którzy za cholerę nie potrafią rozwinąć tkwiącego w nich dobra. Może i z nią tak było. Może ty jej przeszkodziłeś, może inni ludzie.
Garbień milczał ponuro, a jego plugawa gęba rozszczepiała się łagodnie na dwoje i bardzo wolno zlepiała z powrotem.
— Cała sztuka polega teraz na tym, żeby przetrwać. Lecz jakże przetrwać i po co - bez innych? Jeśli my pomożemy innym, oni pomogą nam i wszystko potoczy się jak należy. A jeszcze nie jest powiedziane, że bogowie opuścili nas na dobre. Kiedy zobaczą, że nie załamujemy rąk, że sobie tu radzimy bez nich, może zawstydzą sięi powrócą? Bóg Chwilowo Nieobecny w samej nazwie zapowiada powrót. Zauważ: Chwilowo Nieobecny. Wróci do nas, jak tylko pozałatwia dużo ważniejsze sprawy.
- Chyba sam w to nie wierzysz - bluźnił śmiało Gar-bień. — Cóż może być ważniejszego od tego, co się tutaj dzieje? Jeśli jakieś sprawy dalekie są dla niego ważniejsze od nas, to przecież on tak samo nie nasz, jak i pozostali! Cha! cha! - zaniósł się wisielczym śmiechem - świat to taki, że nawet Bóg nie ma odwagi, żeby w nim przebywać.
- Akurat! - Skrzeczowąs czuł, że brakuje mu argumentów. W tym momencie olśniło go. - On już wraca! Już jest niedaleko! - wypalił. - Dawno już by tu był, ale zatrzymał się w Meorii, żeby odpocząć przed decydującą rozgrywką i naradzić się ze swymi archaniołami. Nie może tak po prostu wkroczyć, nic o nas nie wiedząc. Nie było go przecież tyle lat... najpierw musi zebrać trochę informacji, ustalić plan, odzyskać siły. Nie próżnował przecież, gdyśmy na niego czekali. Gdzie indziej natrudził się, ile wlezie! - Zafascynowało go to odkrycie. - Tak! - wykrzyknął. - Z tego, że nas zostawił, wynika, że gdzie indziej musi być dużo gorzej. Tam była niezbędna jego interwencja, nie tu. Tu jeszcze mogliśmy wytrzymać trochę czasu o własnych siłach.
Garbień opadł czołem na blat pod wpływem siły perswazji. Przed nim, po obu stronach słoika z nie dopitą wódką, leżały jego spracowane ręce.
Na kolana Skrzeczowąsa wgramoliły się dzieci.
- Opowiedz nam o tej Maorii - prosiły.
- O Meorii - poprawił. - O Meorii? - zdumiał się. -No, jest to wspaniałe miasto położone między górami, piękne jak z bajki. Przez okrągły rok kwitną tam kwiaty, a drzewa rodzą soczyste owoce. Powietrze, przejrzyste i orzeźwiające, wyśmienicie nadaje się do oddychania. Po ulicach, między budynkami urządzonymi z wielkim przepychem, chodzą ludzie dobrzy i piękni, nie tacy jak ja i wy. Mają kolorowe, bogate stroje. Niektórzy mają skrzydła. Nikt nigdy nie był tam głodny i do nikogo nie czuł nienawiści. W całym mieście jest tyle wody, że ludzienapełniają nią wielkie zbiorniki i pływają w niej jak ryby, a kiedy idą szczęśliwi przez miasto, woda z cudownych fontann pryska im pod nogi jak deszcz. Mimo że bez przerwy świeci tam słońce, wcale nie jest gorąco. Nierzadko dwie albo trzy tęcze jednocześnie błyszczą im nad głowami, rozpięte jak mosty na niebie. A jakie kolory! - aż oczy bolą patrzeć. Mali chłopcy i dziewczynki stają przed wystawami cukierni albo sklepów z zabawkami; sprzedawca podaje im porcje lodów tak wielkie, że z trudem mogą je zjeść, albo daje tyle zabawek, ile tylko zdołają unieść. Każdy dorosły natomiast na śniadanie dostaje tyle piwa, ile zapragnie. Mimo to na ulicach nie widać wcale pijaków, a kac jest zjawiskiem nie znanym, podobnie zresztą jak inne dolegliwości.
- I nikt tam nie choruje? - upewniał się malec.
- Nikt. Raz tylko pochwycono pewnego chorego, ale okazało się, że zaszła pomyłka. W związku z brakiem chorób niepotrzebni są lekarze i lekarstwa. Ponieważ wszyscy mieszkańcy są dla siebie nadzwyczaj uprzejmi i grzeczni, zbędni stali się strefowi. Na wzgórzu nad miastem stoi wysoki zamek, skąd widać dokładnie każdy dom, wszystkie place i ulice. Władca Meorii wychodzi codziennie na taras, aby sprawdzić, czy nikomu niczego nie brakuje.
Własny bełkot działał nań usypiająco. Spał na stole Garbień, spały jego dzieci, wtulone w Skrzeczowąsa drobnymi ciałkami. Cieniutkie rączęta obejmowały go za szyję. W żyjni zrobiło się ciemno.
- Proszę pana - dobiegło zza zasłony.
- Tak, słucham.
— Niech pan przyniesie dzieci do mnie, tutaj śpią cowieczór.
Wstał, zatoczył się ku ścianie, odbił od niej plecami i macając ostrożnie stopą posuwał się ku chorej.
- Tutaj, tutaj -jej głos wydawał się nieco silniejszy. Oddał jej dzieci i słyszał szelest pościeli, którą je nakrywała.
— Proszę pana?
- Tak?
- Chciałabym panu podziękować. To bardzo piękne, co pan mówił. Nie wiedziałam, że gdzieś jest takie miasto. I tak się pięknie nazywa...
- Jest - zapewnił Skrzeczowąs - musi być.
- I Bóg Chwilowo Nieobecny zatrzymał się tam na ostatni postój. Och - westchnęła - byłam pewna, że wróci. Dziękuję. Dał mi pan tyle nadziei. Czuję się taka silna! Jutro wstanę, muszę posprzątać, tyle tu do zrobienia... Mój mąż to dobry człowiek, ale ma trudne życie, a ja mu go nie ułatwiałam. Myślę, że nie byłam dla niego dobra. Dlatego zgorzkniał, dawniej taki nie był. Ale wybaczam mu to. Powie mu pan jutro, że mu wybaczyłam?
- Sama mu pani powie. Co...
- Tak mi się chce pić. Ma pan coś do picia?
- Zostało trochę wódki.
- Może być.
Słuchał odgłosów jej przełykania. Oddała mu puste naczynie.
- Czuję się taka silna. Pan to sprawił. Dlaczego ta woda była taka gorzka? Kompletnie straciłam smak. Czy pan jest kapłanem?
- Czym?
— Sługą i prorokiem Boga, który powraca. Musi się znaleźć ktoś taki. Tak jak on nie może tu przyjść bez przygotowania, tak i my nie możemy go przyjąć bez przygotowania. Musi znaleźć się ktoś odważny, kto rozgłosi wiadomość o jego powrocie. Przecież o tym nikt nie wie! Ja sama dowiedziałam się dopiero dzisiaj. Pan musi rozgłosić tę wieść, słyszy pan?
- Tak - powiedział Skrzeczowąs bez zainteresowania. Po głowie latały mu strzępki różnych myśli. Meoria? Skąd mu się to wzięło? Nigdy nie słyszał tej nazwy. I te bajdy o fontannach, piwie i szczęśliwych ludziach. Niektórzy mieli skrzydła. I trzy tęcze nad głową. Zachichotał.
Poczuł się zmęczony i senny. Kobieta umilkła, nie słyszał nawet jej oddechu. Przez ściany niosły się śpiewy, kłótnie i wszelkiego rodzaju wieczorny tumult. Przypomniał sobie, że trzyma w ręku naczynie, przyłożył je do ust - było puste. Nie wypuszczając go z ręki, zaczął cofaćsię najciszej jak umiał i kiedy dobił do ściany, lekko i wygodnie ułożył się pod nią, a dobry Bóg, obserwujący go z wysokiej Meorii, potrącił palcem pstryczek, by litościwie wyłączyć jego jaźń.
Chyba zasnął i śniła mu się Myris. Zanurzona w lepkim oplocie snu, wymykała się jego dłoniom. Wybierała się gdzieś i nie chciała go z sobą zabrać, chociaż prosił; z rozpaczy rzucił się, by zatrzymać ją choćby siłą, ale tam, gdzie stała, kłębił się tylko blady opar. Ręce przeszły przezeń jak przez dym. Miotał się po śnie w przeświadczeniu, że zły czarownik ukrył przed nim Myris, że sprzysięgły się przeciw niemu czarcie siły, wobec których niewiele wskóra. Rezygnacja nasączała umysł, wracało poczucie rzeczywistości. Sen pierzchł, dolegliwość straty pozostała.
Myris. Już nie przytuli się do jej policzka, nie dotkniesmukłych ud o gładkiej skórze.
Ból bezsilności. Nic nie można poradzić.
- Myris! - zawołał w ciemność i przeraził się. Chór gromkich charkotów, świstów i bulgotów uległ załamaniu. Nastała zła cisza. Skądś dobiegło nieżyczliwe mamrotanie wyrwanych ze snu. Skrzeczowąs skulił się na swojej pryczy.
W żyjni Garbienia obudził go płacz dzieci. Dawno nie popił solidnie, więc słynne pytanie skacowanych birban-tów: „Gdzie ja jestem?" smakował jakby na nowo.
Garbień targał go za ramię.
— Wstawaj, pomożesz mi ją wynieść.
- Co się stało?
- W nocy, Bogu Odwróconemu niech będą dzięki, umarła. Dzieci odkryły, że coś z nią nie tak. Pożyczyłem wózek od blokowego, pomożesz tylko znieść ciało na dół, resztę sam załatwię.
- Która godzina?
- Nie wiem, jeszcze wcześnie. Jak się dobrze zwiniemy, zgarnie ją ranny patrol sanitarek.
Kobieta okazała się nadspodziewanie ciężka - a może oni opadli z sił. Najpierw nieśli zwłoki, potem wlekli po schodach jak tłumok, wreszcie, dysząc jak zgonione psy,walczyli z trupem, który stawił opór godny wyjątkowo złośliwego przeciwnika. Na dole dreptał już blokowy, żeby dokonać oględzin, stwierdzić zgon i spisać notatkę do ewidencji.
- A ten facet to kto? - zapytał, wskazując Skrzeczową-sa. Żywi ciekawili go bardziej od umarłych. - Widzę go pierwszy raz.
- Znajomy - pospieszył z wyjaśnieniem wykonawca. -Ktoś musi zostać przy dzieciach.
- Aha, znajomy. Poszukiwany przez strefę?
- Nie.
— Jeszcze nie — rzekł z naciskiem blokowy. — Ludzie dzielą się na trzy kategorie: tych, którzy byli, są albo dopiero będą poszukiwani przez strefę. - Było to zdaje się jego ulubione powiedzonko. Patrzył na Skrzeczowąsa nieufnie. - Na mój wkus nie wygląda kwitnąco.
- Wszyscy byśmy inaczej wyglądali, gdybyśmy rodzili się w pałacach - uciął Garbień. - No, jazda.
Załadowali ciało na wózek. Blokowy odszedł z zamiarem przerzucenia list gończych, ot tak, na wszelki wypadek. Garbień ruszył z wózkiem, na którym kolebał się ponury bagaż, a Skrzeczowąs wrócił do dzieci.
Wbrew temu, czego się spodziewał, zniosły śmierć matki bardzo dzielnie. Nieszczęście chyba jeszcze do nich nie dotarło. Nawet niewiele płakały. Skrzeczowąs chciał je pocieszać, gdy siedziały naburmuszone od rozespania na brzegu posłania, ale nic odpowiedniego nie przyszło mu do głowy. Nakazał im surowo kłaść się do spania, a sam zaległ pod swoją ścianą i niemal natychmiast zasnął.
Pamiętał jak przez mgłę, że wrócił Garbień, zasiadł przy stole i ćmiąc jakieś świństwo wspominał zmarłą. Dopił wódkę ze słoika, zaszlochał. Skrzeczowąs rozumiał, że przy takiej okazji człowiek czuje potrzebę wypowiedzenia kilkunastu wzniosłych słów, ale ględzenie wykonawcy działało mu na nerwy. Czekał, kiedy zostanie wyproszony za drzwi, ale Garbień nie kwapił się z tym. Wódka sprawiła, że wczorajszego kompana traktował niemal z czułością.
- Masz jeszcze wsad? To zaczekaj, jak wrócę z roboty,pośpij sobie, odpocznij, zajmij się dziećmi. Ja postaram się skombinować deczko wody.
Z początku Skrzeczowąs był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Potem zbudziły się dzieci, zaczęły hałasować domagając się śniadania. Skrzeczowąs zwlókł się z podłogi, ale przeszukanie nędznego domostwa nie na wiele się zdało. Znalazł tylko podeschły kawałek ciasta, który wręczył maluchom po podzieleniu na pół. Podczas gdy jadły, zauważył sfatygowany plakat nalepiony na drzwiach. Przedstawiał parę aktorów z popularnego niegdyś serialu Konsorcjum. Stali przodem do widza i gapili się prze-sympatycznie. Mężczyzna otaczał partnerkę ramieniem, a ona skłaniała ku niemu głowę, jakby się przytulała. Oboje uśmiechnięci, radośni, szczęśliwi szczęściem niedosiężnym dla tutejszych i już dla tego jednego powodu godni uwielbienia.
Pokręcił się w pobliżu okna, rozważając pewną kwestię. Potarł dłonią podbródek; zarost zachrzęścił pod palcami. Wreszcie podjął decyzję i skierował się ku szafce ściennej, w której podczas poszukiwań zauważył coś frapującego. Na pogiętej półce, zasłanej zeschłymi okrucha-mi ciasta, zastawionej nieforemnymi, obtłuczonymi naczyniami, wetknięto w kąt zawinięte w folię dwie paczki równo przyciętych karteluszków. Wyjął je i obejrzał. Brzegi obcięcia równe, jakby wykonano je maszynowo. Z jednej strony karteluszków z pierwszego stosu wizerunek zwężającej się kratownicy, celującej szpicem w niebo -trochę jak rakieta na kosmodromie, ustawiona do startu. Tyle tylko, że u podnóża, rozmazane z powodu kiepskiej techniki druku, widniały jakieś żuczki. Ludzie? Drzewa? Fontanny? Domy? Cóż to musiał być za gigant! Podpis głosił: Wieża Eiffla, Paryż.
Kartoniki z drugiego stosu przedstawiały posąg ze wzniesioną ręką. Ręka ta dzierżyła dziwny przedmiot o niewiadomym przeznaczeniu. Pędzel? Głowa posągu obwiedziona była jakby obręczą, z której wytryskiwało pięć ostrych szpikulców. Druga ręka ściskała pod pachą jakby książkę albo prostokątną tablicę. W tle błękitniało niebo. Podpis: Statua Wolności, Nowy Jork.
Na odwrocie karteluszków zreprodukowano wizerunek kota. Wykonany dziecinną, specjalnie jakby niezdarną kreską, kot zwracał ku oglądającemu okrągły, wąsaty pysk ze szpicami uszu i wielkimi skośnymi oczami o so-czewkowatych źrenicach. Prężył ogon. BĄDŹ DUMNY, apelował napis nad wygiętym grzbietem zwierzęcia.
Skrzeczowąs zdjął po jednym obrazku z każdego stosu i schował do wewnętrznej kieszonki, gdzie ukrył pastylki. Pozostałe zawinął w folię i odłożył na swoje miejsce. Myśląc o tym, co zobaczył na karteluszkach, położył się znów na podłodze. Większe wrażenie wywarł na nim posąg. Kogo przedstawiał? Malarza? Prawodawcę? Edukatora z Epoki Wielkiego Błądzenia?
Zgodnie z jego obawami dzieci nie na długo zajęły się ciastem. Hasając po żyjni, kompletnie nie przejmowały się gościem. Ten był najpierw pewien, że w żyjni znalazły schronienie dwa wcielone diabły. Następnie doszedł do wniosku, że padł ofiarą podstępu: Garbień zostawił go z nimi za jakieś straszne przewinienia z przeszłości. Nie mógł sobie przypomnieć za jakie. W końcu podniósł się z podłogi bohatersko z zamiarem stawienia czoła przeciw-nościom.
Dwa złe duchy o niewinnych twarzyczkach już na niego czekały. Odsunął je bezceremonialnie. Chciało mu się jeść, a zwłaszcza pić. Zamiast tego znalazł ułomek lusterka i przejrzał się. Niewątpliwie twarz sklęsła, ale jednocześnie nabrała odcieni głębokiej żółci i fioletu. Także czaszka pod naciskiem dłoni prezentowała się solidniej. Zaczął dłubać brzegi strupa i żreć bezmyślnie brązowe okruchy, aż spostrzegł na palcach krew. Sądząc po słońcu, było koło południa. Nie miał pojęcia, co robić.
Powracający po dniówce Garbień zastał go w stanie skrajnego wyczerpania. Do jego nadejścia kilkakrotnie powtórzył dzieciom opowieść o świętym mieście w górach, ale tym razem były dociekliwsze, rozpytywały o każdy szczegół. Zmuszało to umysł Skrzeczowąsa do męczącego kombinowania, ale też pozwalało zabić czas. Tak czy owak dzieci były zachwycone. Nikt dawno nie opowiedział im tylu bajek. Utyrany ojciec położył na stole dziennyprzydział ciasta i balon wody, ale one prawie nie zwróciły nań uwagi, wbijając zachwycony wzrok w Skrzeczowąsa. W zamian za wódkę Garbień dał mu trochę ciasta, co pozwoliło oszukać głód. Dzieci także zjadły po kawałku, popiły wodą i wydawały się szczęśliwe.
- Polubiły cię szczeniaki - stwierdził w zadumie wykonawca. - No, zdrowia.
Skrzeczowąs zauważył, że kiedy tamten odchodził od stołu do dzieci, nie zabierał już ze sobą wódki.
- Znalazłem ulotki - powiedział, gdy trochę wypili.
- Tak? Więc idź, zamelduj w strefie, jeśli jeszcze nie wpadłeś na ten pomysł. Człowiek musi płacić za własne gapiostwo.
- W ogóle nie były ukryte. Z początku myślałem, że chciałeś, żebym je znalazł.
Wykonawca zaśmiał się sucho, jakby kaszlał koń.
- Długo bym musiał myśleć, żeby to wymyślić.
- Chcę tylko powiedzieć, że nie szperałem ci po żyjni. Szukałem jedzenia dla dzieci. Swoją drogą mógłbyś tu posprzątać.
- Zrobię to - obiecał Garbień - ale jeszcze nie teraz. Wczoraj ktoś miał się zgłosić, ale nawalił. Dziś rano kompletnie zapomniałem, że trzymam trefny towar. Jak sobie przypomniałem w robocie, miałem ochotę kopać własną mordę. Obejrzałeś obrazki?
- Wziąłem sobie po sztuce na pamiątkę.
- Słusznie. Będziesz miał co pokazać w strefie. Od razu inaczej zaczną z tobą gadać. Skocz, parę talonów nie chodzi piechotą.
— Nie — powiedział Skrzeczowąs ze złością — ty sam skocz. Powiesz, że ja sam je przyniosłem i zmusiłem cię do przechowania. Możesz jeszcze dodać, że próbowałem cię agitować za krajami Zapomnianego Racjonalizmu.
- Jak już się zdecydujesz, to pamiętaj, że trzymam cię tymi tabletkami. Smakuje mi twoja wódka, ale jak mnie przycisną, powiem, że wsad biorę od ciebie od dwóch lat.
- A j a, że równie długo korzystam z twojej wody. Krótko mówiąc, dostaniemy po dziesięć lat paki... albo zesłania, jak dobrze pójdzie. Może nawet załapiemy się do jednego kontyngentu. Tylko - co z dziećmi?
Garbień obserwował baraszkujące brzdące. Obrócił na Skrzeczowąsa powilgotniałe oczy.
- Cóż, wygląda na to, że tym razem dopisało mi szczęście. - Pomilczał. - Wiesz... jej śmierć wytrąciła mnie jednak z równowagi. Był człowiek - nie ma człowieka. Nie przypuszczałem, że tak to przeżyję. Życzyłem sobie jej śmierci, chciałem, by umarła i uwolniła mnie od siebie -teraz, kiedy spełniła moje pragnienie, czuję się bardzo podle. - Nachylił się nad stołem. - Ty jej dawałeś coś do picia?
- Nie... pamiętam - obita facjata Skrzeczowąsa poczerwieniała.
- Nieważne. Bo widzisz... cuchnęło jej z gęby wódą, że hej. Ona miała wodnego raka. Nie wolno jej było nic pić. - Patrzył na Skrzeczowąsa spode łba. - Ale nam wolno. Zdrowia.
- Wypijmy za Sisterię - zaproponował Skrzeczowąs. -W czasach Wielkiego Błądzenia wierzono powszechnie, że dusze zmarłych idą wprost do nieba,- Czyż można się zatem dziwić, że ta chora cywilizacja upadła z wielkim hukiem? - Garbień udanie sparodiował typowe zakończenie pogadanki TrT. - Dusze zmarłych idą tam i dzisiaj. Natomiast ciała...
- Właśnie, co z ciałami?
- Sanitarki zwożą je w jedno miejsce, do tej wielkiej przetwórni Hoam za placem Szczęśliwych Posłusznych. Mam tam kumpli w ekipie specjalnej. Cała ich robota sprowadza się do rozbierania nieboszczyków i rzucania na ruchome ruszta. Twierdzą, że połowa każdego transportu to żywi.
- Co z nimi robią?
- To samo co z resztą. Nikt nie ma czasu, żeby się patyczkować. Bardziej żwawych spychają żerdziami ku środkowi, żeby nie spadli z taśmy. Wyobraź sobie zwały białych robaków na żelaznej wstędze, niektóre jeszcze się poruszają, podczas gdy mechanizm niesie je ku czarnej gardzieli. Z góry chlustają rozmaite chemikalia, które ich myją i dezynfekują, wreszcie rozpuszczają... ale to już wewnątrz. Po minucie takiej kąpieli z człowieka zostaje tro-chę galaretki między szczebelkami, które zmywa woda. A przy wodzie pracuję ja - uśmiechnął się krzywo. - Czasem aż do naszych stanowisk słychać opętańcze ryki. Rozumiesz, takie obmywanie z ciała na żywca nie musi być miłe. Podziwiam tych kumpli, do takiej roboty trzeba trochę odporności. - Zamyślił się. - Biedna Sisteria, pewnie już ściekła do zbiornika, wymieszali ją dokładnie z resztą towarzystwa, czegoś dodadzą, coś odciągną, podgrzeją, odparują - a jutro lub pojutrze zjemy po kawałku pysznego ciasta, które z niej uformują. Czemu się krzywisz? Chcesz powiedzieć, że nie lubisz ciasta? Hoam tylko zmechanizowali i przyspieszyli pewien naturalny proces. Zawsze przecież tak było, trupy grzebano w ziemi, skąd po rozłożeniu na związki proste wyciągały je korzenie roślin, rośliny pożerał człowiek lub zwierzęta, które też z kolei służyły za pożywienie...
- Tylko że sam proces był długotrwały, wpisany w naturalne cykle przyrody. Skondensowanie go przez Hoam ujawniło w nim...
- Coś niestosownego? Szybko, wolno - co za różnica? Golnij sobie, wyglądasz, jakbyś dopiero teraz dowiedział się, co naprawdę pakujesz do usteczek... o czym marzy twój żołądek, kiedy jest pusty.
- Ależ oni traktują nas jak... bydło! O określonej porze trzeba zadać tyle i tyle paszy, którą należy wyprodukować możliwie najtańszym kosztem. Chciałbym znać skład tego ścierwa!
- Nic by ci to nie dało. Czekaj, powiedziałeś - bydło? Brawo, zaczynasz myśleć, mój chłopcze. Owszem, jesteśmy rodzajem samowystarczalnej hodowli. Nic się nie marnuje. Z nieboszczyków mamy jedzonko, natomiast z gówien i z moczu, z odpadów i resztek, których nie da się wsadzić w ciasto ani w melasę, powstają świetne tworzywa organiczne: melanzyt, stylobit, bitufit. Oto prawdziwie szatański pomysł: każdy pasąc swój własny kał-dun przyczynia się do ogólnego dobrobytu. Z mięsa obywateli, co wyzionęli ducha - wytworne obiady, z tego, co wydalą - wyśmienite sprzęty oraz dach nad głową.
- Sądzisz, że ludzie wiedzą o tych rewelacjach?
- Większość zapewne nie zastanawia się nad tym. Nieliczni coś przeczuwają, ale wolą unikać wgłębiania się w szczegóły - w obawie, że dogrzebaliby się niewygodnej prawdy. Przypuszczam, że nawet są zadowoleni z panującej sytuacji, dopóki nikt niczego od nich nie wymaga. Gdyby przyszło im na serio, własnymi rękami budować drogi i osiedla, uprawiać i nawozić ziemię, siać, pilnować upraw, zbierać i tak dalej, pewnie by się czuli skrzywdzeni przez los. Uważają, że tak jak jest, jest dobrze. Nikt nie chce zmian. To typowa cecha hodowli: zgoda na ubezwłasnowolnienie w zamian za paszę, stajnię i tak zwany święty spokój. Hoam dostarczają ciasta i melasy. Hoam dostarczają ubrań. Hoam wznoszą dla nas budynki, w których wolno nam mieszkać. Bardzo fajnie. A że przy okazji straciliśmy prawo decydowania o istotnych sferach naszego życia - kogóż to obchodzi? Kogo martwi? Ciebie, mnie, może jeszcze trzech albo czterech facetów w tym mieście. W masie tworzymy społeczeństwo zadowolone, które ani myśli się wysilać, aby żyć odrobinę niewygod-niej, ale godniej. - Zaśmiał się swoim śmiechem kaszlącego konia. - Zresztą sam widzisz, jakie te nasze wygody -powiódł wokół ręką. - Tak że analogia z hodowlą jest tu jak najbardziej na miejscu. Kurnik pełen ptactwa, chlew pełen tuczników — oto czym jesteśmy.
Skrzeczowąs pokiwał głową. W kącie żyjni trwała w najlepsze zabawa w punkt dystrybucji. - Ty to mówisz? - rzekł z goryczą. - Ty, który masz dzieci?
- Cóż dzieciom do tego?
- To, że jeżeli masz rację, należą do rasy skazanej... jeszcze nie wiem na co.
- Ja ci podpowiem: na wytrzebienie. Nie bój się ostrych słów, ostre słowa pomagają myśleć. W bliższej lub dalszej perspektywie grozi nam wytrzebienie. Poprzedzi je faza degeneracji, która już się właściwie zaczęła. Hoduje się przecież po coś, prawda?
- Więc wiesz o czekającej nas zagładzie i masz dzieci. Po co?
- Bo spłodziłem je wcześniej, niż zmądrzałem. Bo jeszcze nie straciłem nadziei. Bo dzięki nim moja walka ma sens.
- Walka?
- A coś myślał? Że naprawdę wszyscy tu spasowali? Powsadzali łby w piasek? Hodowca tylko na to czeka. Kim ty byłeś, zanim cię zweryfikowali?
- Co to ma... Edukatorem.
- I edukatorowi muszę tłumaczyć takie rzeczy? W momencie, gdy hodowani pojmą zamiar hodowcy, mogą uczynić dwie rzeczy. No?
- Pogodzić się z losem albo próbować mu się przeciwstawić.
— Świetnie. Pogodzonym niewiele można pomóc. Cóż w ramach istniejących warunków radziłbyś nie pogodzonym?
- Trzeba zdradzić im zamiar hodowcy.
- Hm. Przypuśćmy, że nie jest on w pełni jasny. Ale tego, coś zaproponował, nie wolno z dwóch powodów naraz. Po pierwsze, gdyby hodowca zorientował się, że został zdemaskowany, mogłoby to przyspieszyć jego decyzję o likwidacji hodowli. Nie ma wątpliwości, że leży to w sferze jego zdolności technicznych i jako problem wyłącznie techniczny, a nie na przykład moralny, byłoby rozpatrywane. Po drugie: cóż byśmy osiągnęli przez ogłoszenie zamiarów hodowcy, nawet gdybyśmy je znali? Strach, panikę - w najlepszym wypadku utratę nadziei. Tłum odrzuci błyskawicznie proroków apokalipsy, o ile nie wskażą mu natychmiast dróg ocalenia - a tego jak dotąd nie potrafimy. - Pociągnął skręta. - Spytasz, co pozostaje. Działania pośrednie. Przede wszystkim - wystawił przed siebie pięść i kolejno odginał palce - badanie zamiaru hodowcy. Bardzo mało wiadomo o Hoam. Nie przypadkiem tak pilnie strzegą swoich tajemnic, trzeba poszukać ich słabych stron. Następnie: tworzenie elitarnej grupy - ludzi mądrych, odważnych, nie żałujących życia - która w sprzyjającym momencie pokieruje powstaniem. Kolejna sprawa, obejmująca już szersze kręgi: wpajanie przekonania o wartości własnej rasy, o wielkości jej kultury, znaczeniu jej historii. Służą do tego między innymi te niepozorne karteczki - machnął ręką przez dym w kierunku szafki. -Nie dla ładnych obrazków ludzie narażają siebie i swojerodziny, nie z sentymentu dla Epoki Wielkiego Błądzenia je drukują. W każdym razie nie tylko.
- Powiem ci uczciwie: nie bardzo wierzę w skuteczność tego typu sposobów. Czyżbyś spodziewał się, że produkując i rozdając określoną liczbę obrazków doprowadzisz do wyeliminowania wpływu Hoam na naszą sytuację? To ma być antidotum na ich dominację? Radzę ci zatem dołączać do każdego obrazka stosowne zaklęcie, może odczarujesz rzeczywistość - ironizował Skrzeczowąs.
- Zaklęcie, oczywiście, zostało dołączone - odpowiedział poważnie wykonawca. Dym ze śmierdzących skrętów gryzł Skrzeczowąsa w oczy. - Odwróć obrazek i zobacz, co jest z tyłu. Hasełko i rysunek, prawda? Magia? Taką właśnie magią próbujemy działać na ludzi...
- ...którzy bez skrupułów pozbywają się półżywych członków rodziny, żeby zapewnić sobie więcej miejsca w żyjni i święty spokój. Pokaż mi lepszy dowód na ostateczne zdziczenie! Nawet ty, ze swoim zimnym dystansem do rzeczywistości, pragnąłeś pozbyć się matki swoich dzieci, która była z tobą na dobre i na złe! Obłuda! Z jednej strony świetliste idee, wolność, ach, wolność dla wszystkich, z drugiej - plugawa codzienność, podłości popełniane w imię wygodnictwa i konformizmu.
Garbień przyjął ten wybuch nad podziw spokojnie.
- Widzisz, Skrzeczowąs, rozumienie pewnych mechanizmów bynajmniej nie chroni od podległości im. Za mało wiesz, żeby mnie sądzić. Czemu ludzie pozbywają się swoich chorych, kalek, niedołężnych? Bo są ciężarem, którego utrzymanie przekracza próg wytrzymałości najsłabszych. Powiesz: społeczeństwo jest zdysocjowane, podzielone, rozbite; trudy życia, nędza, głód powodują, że każdy, kto chce przeżyć, wybiera postawę egoistyczną. Kto ma dla siebie za mało, nie będzie się dzielił. A jednak musisz przyznać, że na szerszą skalę jest to zjawisko zwiastujące kataklizm. Chciałem się pozbyć Sisterii - ale jej nie udusiłem, co zdarza się w tym mieście nagminnie. Ty mogłeś pójść do strefy, żeby mnie zacynkować - nie poszedłeś. Dlaczego obaj zachowaliśmy się wbrew logice tego społeczeństwa? Po prostu pozostały w nas pewne rezerwy czło-wieczeństwa. — Otarł czoło. — Nasza hodowla podlega takiemu limitowaniu niezbędnych do życia dóbr, że zdobywanie ich wiąże się z rezygnacją z tak zwanych wartości wyższych.
- Twoim zdaniem limitowanie jest zamierzone?
- Chciałbym wierzyć, że nie. Z racjonalnego punktu widzenia przy niedostatku dóbr łatwiej sterować. Ale, na Boga Chwilowo Nieobecnego, jeśli właśnie najprostsza droga do ujarzmienia cywilizacji wiedzie przez złachma-nienie i upodlenie jej przedstawicieli, sponiewieranie jej dorobku, obrócenie wniwecz materialnych pomników jej myśli? Jeśli to stała kosmiczna, a nie rutyna barbarzyńców, przybywających z gwiazd? Ta wizja dręczy mnie po nocach, bo jeśli jest prawdziwa, wszelki opór traci sens. -Westchnął, pociągnął spory łyk ze słoika. - Pocieszam się jednak, że dostaliśmy się - jako hodowla - w ręce mało zasobnego gospodarza. Że ci Hoam po prostu cienko przędą. Że zasobność materialna nie jest ich mocną stroną, coś szwankuje w ich organizacji, technice. Zrozum, Skrzeczowąs, to może być wyścig. Przegra ten, kto się wcześniej rozsypie, oni albo my.
Dzieci zmęczyły się i poszły spać, marudząc przedtem, kiedy wróci mama. Zapadł wieczór, nastała noc, a oni obaj siedzieli nad wódką, przy kulawym stoliku, spoglądając na siebie ze zdumieniem. Skrzeczowąs myślał, że w jego czarnej serii błysnął jednak jasny prążek szczęśliwego trafu. W jego głowie zrobiło się jasno, przestronnie i zapanował tam spokój. Garbień natomiast myślał, że Bóg Chwilowo Nieobecny zesłał mu tego człowieka, który tak umiał słuchać i chłonąć, i zastanawiał się, do czego mógłby go użyć w najbliższej przyszłości. Siedzieli zgłębiając bezbrzeżną tajemnicę, która właśnie im dwóm, wybranym z całego miasta, pozwoliła otworzyć przed sobą dusze.
- Najgorsze w naszej sytuacji jest to - powiedział Garbień znużonym głosem - że robimy przeciw sobie pewne rzeczy, których robić nie powinniśmy. Niejako sami, własnymi rękami, trzymamy siebie w ryzach. Sami paskudzi-my własny wizerunek, dostosowując go do wymogów Ho-am, urojonych, rzecz jasna, bo innych nie znamy. Bardzo jesteśmy gorliwi, uprzedzając i odgadując ich życzenia. I ta przeklęta czołobitność na każdym kroku! Bolą mnie zęby, jak słucham o ich wielkoduszności, o tym, jak nas dźwignęli z łez padołu i wiodą ku doskonałości, której sami są wcieleniem. Te nieustanne zapewnienia o wiecznej miłości, te weryfikacje, kontrole, drżączka przed każdą próbą naruszenia status quo, te spętane ręce wykonawców, by przynajmniej w ten sposób upodobnić się do jednorękich! - Jego spokój prysł, twarz poczerwieniała od gniewu albo od alkoholu. - Pytanie istotne brzmi: czy w tych nikczemnych aktach przejawia się obiektywne prawo społeczne, czy tylko nasza wyjątkowa podatność na skurwienie? Z czegoś te malownicze wiernopoddańcze hołdy muszą, do diabła, wynikać! Kiedyś sądziłem, że na każdą próbę integracji zbiorowość wytwarza spontanicznie antybodziec. Rozumiesz, niby przez zamydlenie hodowcy oczu przesadnym posłuszeństwem wyjmujemy mu z rąk pewien instrument regulacji. - Potrząsnął głową. -Niestety, w postępowaniu takim nie ma żadnej chytrości ani przewrotności, elementy, którymi ogranicza się hodowla, pełnią rolę dokładnie według zamiaru hodowcy. Czyli więzy ograniczają swobodę, a nie maskują siłę czy coś w tym guście. De facto więc kryptodziałania hodowli, wyrodniejąc, zwracają się przeciwko niej.
- A nie da się z nich zrezygnować? Jak doszło do ich ustanowienia?
- Na skutek nacisku na hodowlę. Spowodował on samoograniczenie hodowli, czyli wytworzenie czegoś w rodzaju bariery zaporowej. Zbiorowość w ramach niewielkich luzów, jakie posiada, produkuje otoczkę ochronną, którą stara się oddzielić od niekorzystnego czynnika. Postępuje na pozór irracjonalnie: ścieśniając się jeszcze bardziej, niż do tego zmusza zewnętrzny układ sił.
- Bardzo efektowny paradoks - ocenił Skrzeczowąs -ale nie rozumiem go. Jaki pożytek dla hodowli miałby wynikać z samoograniczenia?
- Taki, że zewnętrzny nacisk nie działa bezpośrednio, ale właśnie poprzez otoczkę. Hodowla zachowuje się tro-chę jak żywy organizm: ma „świadomość", że może sama tę otoczkę regulować. W jej położeniu, nawet gdy tego nie wykorzystuje, stanowi to luksus nie do pogardzenia. Otoczka pełni także rolę swoistego indykatora nacisku. W przypadku wyraźnego zwiększenia nacisku ta wątła ochrona zacznie rwać się, pękać, aż w końcu pryśnie zupełnie. Krótko mówiąc samoograniczenie hodowli polega na wyznaczeniu jakby poziomu zbiorowego instynktu samozachowawczego, granicy, której nie należy przekraczać bez dalekosiężnych konsekwencji o negatywnym charakterze. Nikt nie wie, gdzie ta granica dokładnie przebiega. Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że z powodu ogólnej strachliwości poziom ten może być ustawiony z nadmiernym zapasem, za wysoko. Zbyt wiele działań pożytecznych uznaje się z asekuracji za zagrażające całości hodowli. Prawdopodobnie tak musi brzmieć diagnoza w chwili obecnej: otoczka, którą wytworzyliśmy, jest za gruba.
- Za bardzo się ograniczamy?
- Tak. W utrzymywaniu tak grubej otoczki zainteresowana jest popierana przez Hoam władza. Ekstremalny przypadek przerostu samoograniczenia polegałby na tym, że zewnętrzne zagrożenie zostałoby zdjęte, ale otoczka by pozostała, utrzymywana sztucznie, ba! władza obawiając się zemsty społeczeństwa dążyłaby do pogrubienia jej za wszelką cenę. Na szczęście - tu Skrzeczowąs jeszcze raz posłyszał jego kaszlośmiech - w dającej się przewidzieć przyszłości grozi nam raczej teoretyczne rozpatrywanie takiej możliwości. Co robić z samoograniczeniem dziś? Należy sprowadzić je do niezbędnego minimum - albo wręcz zlikwidować.
Szarzało, gdy rozpuszczali ostatnią kostkę renegackiej trucizny. Dzień, który wstawał, był dla Garbienia wolny od pracy, jak każdy co dziesiąty dzień w kalendarzu. Pili to przemawiając do siebie uprzejmie, to wykrzykując głosami pełnymi entuzjazmu. Skrzeczowąs zapragnął uściskać Garbienia, wycałować jego pijane ryło; zerwał się z miejsca ochoczo, lecz w tej samej chwili podłoga rozstąpiła się pod nim, a ciemna czeluść pochłonęła wszystko.
Ocknął się w rumach, z rojami szerszeni huczącymi we łbie. Jakiś kamień uwierał go dotkliwie w bok; po długotrwałej walce wyszarpnął go spod siebie i trzymając przed oczami przez dobrą minutę chłonął jego dziwaczny kształt. Poznał paczkę ulotek z Garbieniowej szafki. Natychmiast wstąpił w niego bojowy duch. - Naprzód! -ryknął, żeby dodać sobie animuszu. Padł na twarz, nim zrobił pierwszy krok.
Leżąc i drzemiąc zachował poczucie rzeczywistości: ktoś go kopnął i odszedł. Po chwili wrócił i zaczął zdzierać zeń chałat. Skrzeczowąs był mu za to wdzięczny, miał tylko nieznaczne pretensje, że tamten bezceremonialnie wykręca mu rękę, by oswobodzić ją z rękawa. Z drugą ręką nie poszło mu już tak łatwo, gdyż Skrzeczowąs leżał na niej, ściskając z całej siły ulotki. Rabuś postawił więc nogę na plecach pijaka i pociągnął. Chałat został mu w rękach, pozbawiony jedynie prawego rękawa. Z cennym łupem znikł w ruinach.
Skrzeczowąs wiedział doskonale, że musi za wszelką cenę zmienić miejsce pobytu. W przeciwnym razie rabuś wróci z posiłkami, pozbawią go butów i całej reszty, nadto odbiorą ulotki. Ten argument przeważył. Walcząc z grawitacją, miał wrażenie, że przenosi góry; marsz na półśle-po kosztował nie mniej wysiłku. Parł przed siebie, aż wyczerpanie uniemożliwiło dalszy ruch. Po omacku wlazł w jakiś zakamarek, gdzie po raz kolejny jego dusza z nadzwyczajną łatwością odkleiła się od reszty ciała. Jak przez grubą zasłonę z waty dobiegł go dialog dwóch podekscytowanych głosów.
- Mówię ci, że to tutaj. Klient nabuzowany w sztok. Pisz pan trup. Jak kocham rypanie, tu leżał.
- I wyparował, co? Latający nieboszczyk! Zabili go i uciekł!
- Musi zaległ w pobliżu. Był bezwładny jak kloc. Skrzeczowąs zastanawiał się, o kim mowa. Jego umysłdziałał jasno i precyzyjnie. Dwóch kompanów martwiło się o trzeciego. Nic go nie obchodziły cudze problemy.
Dobrze po południu spostrzegł, że gorąco mu i niewygodnie. Otworzył oczy i nie zobaczył nic. Powietrze wokółfalowało, pełne wirujących czerwonych bąków. Spoczywał pod niskim murem, przywalony stertą skorodowanych blach ze stylobitu; wczołgując się w płytką rynnę musiał potrącić stos, który zwalił się na niego, i temu zawdzięczał względnie bezpieczną kryjówkę.
Dalsze wydarzenia pamiętał jak przez mgłę. Droga do dystrybpunktu zajęła mu chyba ze sto lat. Dotarł tam od tyłu, posuwając się podwórzami domostw, tuż obok zbiorników ściekowych. Chciał cisnąć ulotki w ciżbę, ale nie miał siły. Pamiętał dokładnie, iż w momencie rzutu należy ustawić je bokiem do kierunku lotu, aby prąd powietrza rozdzielił kartki i by pokryły one jak największy obszar. Śnieg na chodniku, manna z nieba, powtarzał uparcie. Od ulicy dobiegł gwar, podniecone krzyki. Dowieźli towar, pomyślał sennie. Teraz idealny moment. Ale nie miał siły. Siedział, wsparty o ścianę, z goryczą przeżuwając własną klęskę. Gdzie się podziały obrazki? Obok przebiegli jacyś ludzie, potem następni, zrobiło się pusto.
- ...z tej bramy - powiedział donośny, pewny siebie głos. Skrzeczowąs przyglądał się swoim rękom, niesamowicie brudnym. Leciutki wietrzyk potrącał pustą płachtę folii. Tylko parę obrazków leżało obok jego nogi. Pochwycił je zgrabiałymi paluchami i przybliżył do nic nie widzących oczu. Otwór bramy od strony ulicy przesłoniło kilka sylwetek.
Nachylali się nad nim dwaj strefowi oraz współpracuś. O dwa metry dalej czaił się rozgrywający.
- Endy ssiekli - wybełkotał Skrzeczowąs wskazując kierunek. Jeden ze strefowych pochwycił jego rękę i wyjął z niej ulotki.
- Hońssie jich! - zaapelował Skrzeczowąs.
- To chyba nie on - powiedział współpracuś niepewnie. - Ledwie zipie, nabombiony w bryzg. - Pobiegł ku drugiemu wylotowi bramy, lecz zaraz wrócił. - A może on? - zastanowił się.
— Przyłapany z dowodem w ręku — rzekł zdecydowanie rozgrywający. Twarz mu pojaśniała. — Bierzemy fiuta do strefy.
Piekący ból w ramieniu. Okratowany furgon. Ciemny korytarz o charakterystycznej woni więzienia.
- Imię?
- Chsze... chrze... chowąs! - język nie chciał go słuchać. Rozgrywający za barierką naradzał się z rozgrywającym z patrolu.
- Przyłapany z dowodem w ręku - rzekł ten ostatni. Drugi wątpił.
- Nie wygląda na sprawcę. Pijany przecież w trzy dupy. Takim nie w głowie te rzeczy...
- Mówię chyba wyraźnie, że złapany z dowodem.
- A czy ja mówię, że nie? Tacy potrafią się maskować. - Na obliczu posterunkowego odmalowała się walka. -Przyszły nowe instrukcje na temat ulotek. - Mruczał coś patrolowcowi do ucha.
Ten aż się zatrząsł z oburzenia.
- Jak to wypuścić? Przyłapany z dowodem czy nie? -tłumaczył coś gorączkowo posterunkowemu, który kręcił głową i rozkładał bezradnie krótkie łapy. Potem gdzieś telefonował.
Wstał i pokręcił głową.
- Odstawcie do noclegowni.
- Do dupy z taką robotą! - sierdził się patrolowiec. -Najpierw łapiemy ich z narażeniem życia, a potem wypuszczamy bezkarnie! Niech huj strzeli tych patałachów z góry! - ujął Skrzeczowąsa za kołnierz i pchnął przed siebie z wściekłością.
Rogi myśliwych zagrały hejnał i Skrzeczowąs obudził się. Boki miał poobijane, ramię rwało, w głowie huczało. Hejnał powtórzył się i zamienił w sygnał programu: PRAWDA O CZŁOWIEKU, wykonany z archanielską przesadą. Sygnał wyparł z mózgu wszystkie myśli, mościł się wygodnie wśród obolałych zwojów.
- Wstawać, lenie śmierdzące! - rozległy się krzyki atandy. Sygnał zagłuszył je bez trudu.
Głośniki huczały:- Tak zwane udomowienie zwierząt polegało na narzuceniu im następującej umowy: w zamian za jedzenie i kąt do spania - ofiara z samego siebie. Z własnego życia. Dodajmy dla ścisłości, że jedzenie było nad wyraz podłe i w niedostatecznej ilości, a spanie byle jakie. W miaręprzechodzenia do coraz to wydajniejszych metod tak zwanej hodowli jakość karmy systematycznie spadała. Pod koniec Epoki Wielkiego Błądzenia zwierzęta były faszerowane paszami w niczym nie przypominającymi ich naturalnego pożywienia. W czasie przyspieszonego tuczenia były stłoczone w ośrodkach odosobnienia, gdzie dziesiątkowały je choroby i zimno. Po osiągnięciu odpowiedniej wagi mordowano je masowo w zmechanizowanych rzeźniach. Ich szczątki, przyrządzane na rozmaite, najczęściej wymyślne sposoby, były nieodłącznym składnikiem hałaśliwych sabatów ludzi.
- Wstawać, bydlaki! - ryczała atanda.
- Epoka Wielkiego Błądzenia - huczały głośniki - oznacza zatem szczytowe nasilenie wykorzystania istoty pozornie niższej przez istotę pozornie wyższą. Słowa „pozornie" są tu jak najbardziej na miejscu. Wiadomo, jak wysoki stopień organizacji charakteryzował społeczności tak zwanych owadów - i jak niski stopień rozumności cechował cywilizację człowieka, która w końcu musiała się zawalić pod ciężarem własnych błędów.
Dopóki bije serce. Krew w depozycie
- Działo się to dawno temu, kiedy żył jeszcze nie tylko mój dziadek, który był wtedy małym chłopcem, ale i dziadek mojego dziadka. Ludzie pamiętali świetnie Wielkie Błądzenie, wspominali okropności wojny, rachowali zabitych i zakopywali ich do ziemi. Tak się postępowało ze zmarłymi, póki Hoam nie wpadli na pomysł, żeby to zmienić. Latające sracze krążyły po niebie tak gęsto, że chwilami zasłaniały słońce i w biały dzień robiło się ciemno. Ci, którzy ocaleli z wojny i pogromów, rwali sobie włosy na głowie, odchodzili od zmysłów, a bardzo wielu wspinało się na najwyższe piętra nielicznych zachowanych budynków i skacząc stamtąd rozpaczliwie poszukiwało śmierci.
Jednym z tych, którzy nie poddali się rozpaczy, był szlachetny Pierdzimuszka, którego imię przejmowało najeźdźców trwogą. Miał dwóch oddanych przyjaciół: Pierdzipuszkę i Pierdzibułę. Oczywiście każdy z nich przedtem nazywał się inaczej, lecz przyjęli nowe imiona, żeby nie dać się schwytać.
— Pierwszy raz słyszę — wtrącił kłótliwie chudy Skręt - żeby od samej zmiany imienia człowiek stawał się nietykalny.
- Boś głupi, mój Skręcie, i tyle ci powiem - skarcił go Suchostój. Ci dwaj wadzili się ze sobą, kiedy tylko mieli okazję. - Toż wiadomo, że ten, kto dostaje nowe imię, za-raz opływa w splendory i z dnia na dzień powodzi mu się coraz lepiej. Dlatego najbogatsi mają dużo imion, które pięknie brzmią, a my tylko po jednym, w dodatku plugawym. Mówią, że niektórzy nie używają nawet połowy swych imion ani ich nie pamiętają! - Roześmiał się zawistnie. - No więc jeśli przyjmując nowe imię można sobie zagwarantować majątek, stanowisko, zaszczyty, suweńki prima sort, to pewnie i nietykalność, nie? - dokończył tryumfująco.
- Dobrze gada, dać mu melasy, chłe, chłe - rozległy się pochwały. Zakrzyczano je: — Cicho tam! Uspokójcie się! Niech gada Skrzeko!
— Nie w tym rzecz, że zmiana imienia zmienia sytuację człowieka. Dawniej były inne porządki. W Epoce Wielkiego Błądzenia każdy dostawał imię, które było zapisane w specjalnych rejestrach, razem z informacjami0 właścicielu. System tych rejestrów był tak pomyślany, że gdy szukano kogoś o znanym imieniu, w ciągu paru minut wiedziano o nim wszystko: jak wygląda, gdzie mieszka, co robi, jaką ma rodzinę, co komu winien... no wszystko.
- I kogo sunął ostatnio też?
- I to też. Wielu protestowało przeciwko takim zwyczajom, inni znowu opowiadali się za ich utrzymaniem.
1 teraz wyobraźcie sobie, że Hoam dostają w łapy te rejestry. Sporo oczywiście uległo zniszczeniu, inne przestały być aktualne, bo ludzie w nich opisani zostali zabici na wojnie - ale wszyscy, którzy przeżyli, nadal byli gdzieś w tych katalogach. Wystarczyło tylko znaleźć, przeczytać, obejrzeć zdjęcia - już wiedzieli o fiucie co trzeba.
- Albo o suweńce.
- Albo o suweńce. Tak. Ale Pierdzimuszka, nie w ciemię bity, słyszał wcześniej o rejestrach. Dlatego zmienił imię. Przychodzą Hoam do rejestrów, szukają tu i tam: nie ma. Szukają gdzie indziej: brak. Po całym świecie szukają - klapa. Tym sposobem niczego konkretnego o Pierdzimuszce nie wiedzieli. O swoim wrogu. Ani gdzie szukać, ani kogo.
- Łebski był facet, ni ma bata.
— No. Tak z nimi pogrywać...
- Jednego nie rozumiem - Skręt pchał wszędzie swoje trzy grosze. - Jakże mogli nie znaleźć, kiedy mieli imię. A mówiłeś: imię razem z informacjami. Kto zna imię, ten wie wszystko.
- Aleś ty głupi, mój Skręcie. Myślałem, żeś na dziś wyczerpał swój przydział głupot. Przecież zmienił imię i wtedy zmieniły się również informacje! A on pozostał taki sam!
- Nie całkiem tak - sprostował Skrzeczowąs. - W rejestrach znajdowało się tylko to, co do nich załadowano. Przypuśćmy, że szukali wszędzie pod hasłem: Pierdzimu-szka. A tam nie było nic. Puste miejsce. Na tym to polegało.
- A te rejestry przetrwały do dziś?
- Chyba tak - tyle że stały się kompletnie bezwartościowe. Ci, którzy w nich mieszkali, dawno pomarli. A tym, co żyją, tobie, Skręcie, tobie, Mamałygo, czy tobie, Suchostoju, zdążyli zmajstrować nowe katalogi, nie? Czasu im nie brakowało.
- Jutro zmieniam imię - stwierdził Skręt stanowczo.
- A ja pójdę i powiem, żeś zmienił, i na jakie! Nie wymigasz się, bratku, z tej ćwiartki ciasta, coś mi winien!
- Cicho! Nie gardłować! Niech gada Skrzeko!
- Podobnie jak dzielny Pierdzimuszka postąpili wszyscy jego kompani: Pierdzipuszka, Pierdzibuła i inni. Żyli, rozrabiali - a tak, jakby ich nie było. W Epoce Wielkiego Błądzenia kto nie znajdował się w rejestrach, ten jakby nie istniał.
- Jednak to były głupie czasy. Za nic bym nie chciał trafić do tych tam rejestrów.
- Chciałbyś, chciałbyś, pierwszy byś pędził, żeby się zgłosić. Kto nie był w nich ujęty, ten nie dostawał przydziałów ani talonów, ani w ogóle niczego. Powiedzieliby o tobie: nie ma takiego fiuta, więc nic mu się nie należy.
- E, chyba że tak...
- Nie myślcie tylko, że Pierdzimuszce zawsze się udawało. Zdarzyło się, że Hoam złapali Pierdzipuszkę. Najpierw obiecywali mu złote góry: powiedz nam, gdzie sątwoi kumple, wydaj ich imiona, a dostaniesz wszystko, co człowiek może mieć na tej ziemi. Odpowiedział: ja nie pragnę niczego. Dobrze mi z tym, co mam. Nie rezygnowali: uczynimy cię bogatym i sławnym, będziesz kąpał się w piwie i latał nad chmurami, i dla ciebie będą najpiękniejsze dziewczyny. Będziesz mieszkał w pałacu, pił i jadł, ile brzucho pomieści, a inni będą ci usługiwać. Odpowiadał: dlaczego ten człowiek tyle dla was znaczy? A więc znasz go, krzyczeli. Nie, słyszałem o nim tylko. Kusili go dalej: uczynimy cię królem, będziesz miał armię i poddanych, będziesz mógł ich sądzić, wydawać wyroki. Odpowiedział: nie sposób rządzić nikogo nie krzywdząc. Nie da się prowadzić wojen bez rozlewu krwi. Nigdy o tym nie marzyłem. Nie wiedzieli, że przejrzał ich grę. Tak sobie myślał: więc Pierdzimuszka aż tyle dla was jest wart? Aż tak go nienawidzicie? Jak mogę zdradzić takiego człowieka? Ja wam go wydam, a wy zabijecie najpierw mnie, potem jego. Albo odwrotnie. Wtedy nie będzie nikogo, kto by mną nie gardził. I dalej uparcie milczał.
Na to oni zmienili podejście i zaczęli mu grozić: jeśli go nie wydasz, zabijemy cię. Czeka cię śmierć w męczarniach. Czy warto dawać własne życie za tego buntownika? Odparł: i tak mnie zabijecie. Zdrajcom się nie płaci, zdrajców się likwiduje. Zaczęli go torturować. Sądzili, że przez ból, jakiego niewielu doświadczyło przed nim i po nim, uda się go złamać. Lecz on ciągle kręcił głową albo odpowiadał: nie wiem, o co wam chodzi. Zdawał sobie sprawę, że długo tak nie wytrzyma. Tracił siły, jego opór malał. Bał się, że w końcu jednak ulegnie bólowi. Wypatrzył więc okazję, póki czuł się jeszcze dość sprawny, i rzucił się na swych prześladowców. Zginął - ale nie zdradził nikogo. Hoam nie mogli skorzystać z rejestrów, a Pierdzimuszka ze swymi ludźmi jeszcze długo uprzykrzał im życie. Często wspominał przyjaciela. Mawiał: on nie zapomniał o nas, nam nie wolno zapomnieć o nim. Póki bije moje serce, będzie żył w mej pamięci.
Gapili się w milczeniu w posykujące ognisko. Udało się zebrać trochę melanzytu, a czasu mieli co niemiara: robotą nikt się tu nie przejmował. Wyjmowali ciasto z zanadrza.
Stanowisko grupy Skrzeczowąsa znajdowało się na skraju wielkiego rozkopanego placu. Z lewej strony koparka Renegatów tkwiła zaryta w ziemi jak skamieniały przedpotopowy potwór, z prawej ciągnęły się zwały zrytego gruntu. Mały, zgrabny mikrobus przedzierał się przez nie jak żuczek. Obdarci i usmoleni mężczyźni podnieśli oczy znad kopcącego ogniska, oderwali je od porcji ciasta opiekanych na płaskich kamieniach, obserwując chybota-nie żuczka na co większych wzniesieniach. Sprytniejsi natychmiast wbili zęby w parujące ciasto. Licho wie, kto tam jedzie i po co.
Mikrobus sforsował wreszcie największe pobojowisko i raptem dał za wygraną: drogę przegradzał głęboki rów. Wysiedli dwaj mężczyźni. Jednego poznali, był nim ober-szef atandy, któremu podlegali strażnicy poszczególnych grup. Drugi, wysoki, ciemnowłosy, w ciemnych okularach, które mimo skrzywionych w półuśmiechu ust nadawały mu posępny wygląd, nosił bajerancką kurtkę renegatkę, jakby nadymaną, z mnóstwem klamerek, kieszeni, półokrągłych szwów czy zawijasów i innych ozdóbek. Do tego obcisłe spodnie i buty jak ze snu; profanowanie ich zeschłą gliną wzbudzało mimowolny sprzeciw.
- No, jak tam, fiuty? Macie wreszcie okazję się wykazać - zagaił oberszef przymilnie. - Który z was umie posługiwać się spawarką?
Nikt się nie poruszył. Nikt nie wstał ani nawet nie zareagował na niby-powitanie.
- Merda ogonem - burknął ktoś obok Skrzeczowąsa i parsknął przez nos.
Gęba oberszefa wydłużyła się.
- To jest kolega Braban z Trans-Telu. Słyszeliście chyba o Trans-Telu, co? Potrzebuje pięciu ochotników do pracy w terenie.
Milczenie. Posykiwał palący się melanzyt. Ci, którzy dogryzali ostatnie kęsy, koncentrowali się na żarciu, inni uważnie obracali ciasto, zdając się nie zwracać uwagi na namiętne słowa apelu.
- Murwa, przestańcie wreszcie szamać to gówno! Świata nie widzą poza żarciem! - Oberszef kopnął z roz-machem jeden z kamieni, który wraz z ciastem wpadł do ognia. - Więc nie ma ochotników? - zgrzytnął zębami i poczerwieniał od kompromitacji przed gościem. - W takim razie was pięciu - pokazał ręką. - Wstać i odmasze-rować. Na miejscu otrzymacie dokładne instrukcje, co i jak. Spisywać mi się jak należy. Zabierzcie pasy, murwa. Ty -skinął na strażnika - ładuj się razem z nimi.
Szczupły obrzucił wstających krytycznym spojrzeniem. Coś zaszeptał oberszefowi do ucha.
- Hej, ty tam. Wracaj na swoje miejsce - szef pokazał chudego Skręta, którego wątła sylwetka wzbudziła wątpliwości fachowca z TrT. - Ty - pokazał na Skrzeczowąsa. - Wstań. Ten dobry?
Usadowili się na podłodze. Straszliwie rzucało. Widoczne przez tylną szybę ognisko odpływało w dal, oberszef stał w rozkroku na jego tle. Teraz da im szkołę, pomyślał Skrzeczowąs. Przekładał z ręki do ręki rozgrzane ciasto, parząc sobie nim usta. Licho wie, dokąd ich wiozą i po co.
Po krótkiej jeździe przez miasto kolega Braban otworzył im drzwi.
- Wyłaźcie - powiedział znudzonym tonem. - Załadujcie te rury na ciężarówkę. Pasy macie? To założyć. - Nie było wątpliwości, że uważa blokady za wymysł idioty. Stojąc przy mikrobusie obserwował od niechcenia, jak piątka mężczyzn pomaga sobie w unieruchamianiu prawych rąk.
Rury z melanzytu, dość ciężkie, czerwonawe, czekały ustawione w pryzmę. Przenoszenie ich z jedną ręką uwiązaną u pasa należało do zajęć uciążliwych, zwłaszcza w miarę malenia Stosu. Musieli przyklękać, łapać z jednej strony rurę przytwierdzoną u biodra dłonią, potem z drugiej - by po specjalnym trapie wejść na skrzynię. Tam układali rury wszerz naczepy, by ładunek nie rozproszył się podczas transportu. Kiedy skończyli, na ciężarówce zostało dokładnie tyle miejsca, by mogli się tam wcisnąć.
Po drodze pobrali trochę sprzętu, zabrali także dwóch pasażerów. Pierwszym był osobnik należący do tej samej kasty co kolega Braban. Wskazywały na to strój, postura, ogólne zachowanie; był nieco od tamtego starszy, włosy miał bardzo jasne. Zasiadł bez słowa przy kierownicy,a ciemnowłosy przeniósł się do środka mikrobusu. Drugi pasażer okazał się niepospolitym oryginałem: srebrno-brzuchy, w nasuniętym na oczy hełmie, niedbale elegancki, sprawiał wrażenie faceta, dla którego sprawy doczesne dawno straciły urok. Znudzenie otaczało go jak aureola. Jakieś kable odbiegały mu z licznych pudełek na piersiach do nausznych buł. Poruszał gębą rytmicznie, podczas gdy górna część okrągłej twarzy pozostawała nieruchoma jak przeszczep z manekina. Tylko oczka spod płaskiego daszka żywo lustrowały otoczenie — małe, blade groszki, co to myk-myk, to tu, to tam.
- No jak, fiuty? - odezwał się ni to jowialnie, ni to familiarnie, w sumie antypatycznie. Wydął z gęby białawy balon, który pękł z trzaskiem, wciągnął powoli zwiotczałe strzępki w otwór gębowy i z pasją zaczął miażdżyć je zębami. - Ej, pogoniłoby się brygidkę zamiast jechać w te wydmy - zabulgotał moszcząc się obok kierowcy. - Czadu - polecił. Trzasnęły drzwi.
Złożony z dwóch pojazdów konwój najkrótszą drogą przebił się za miasto, okrążył je, by wreszcie odbić ku pustyni. Po trzech, może pięciu kilometrach ciężarówka i mikrobus zjechały z drogi między wydmy.
— Zrzućcie te rury — polecił oryginał w hełmie — tak, żeby żadnej nie uszkodzić. Te blokady zostawcie. W dupie mnie strzyka, kiedy na nie patrzę. — Po czym trzasnął przy gębie balonem.
- Hola, dobrodzieju! Czy mnie słuch nie myli? - rozległ się okrzyk kogoś, kto do tej pory czaił się w szoferce ciężarówki. Wygramolił się z niej słusznego wzrostu bla-dawiec, którego skóra nosiła ślady uporczywego stosowania pigmentu. Miał na sobie szeroką powłóczystą szatę, czarną w żółte koła. - Te blokady może i niewygodne, lecz podkreślają intencję dążenia do doskonałości, wzorem Braci Większych. Nie pusty efekt się liczy, kochani moi, lecz intencja i czyste serce, których świadectwem te blokady.
Grubas w hełmie zesztywniał. Aż zaprzestał żucia. - Czemu więc, wielebny Bąjacu, nie zawiozłeś tych rur na intencji, tylko na ciężarówce. Czemu nie zlepisz ich do kupy czystym sercem, tylko taszczysz ciężką spawarkę?
- Bóg w Stanie Spoczynku wybaczy ci twoją demagogię - rzekł pogodnie Bajać. - Oczywiście pewne minimum materii musi być zawsze zaangażowane w realizację bożych planów. Myliłby się jednak, kto materii przypisywałby znaczenie decydujące. A już postulat, by praca była lekka, by ułatwiać ją sobie diabelskimi sztuczkami... nie, wybaczcie, nie mogę mówić o tym z szacunkiem. Pracę, która nie wymaga trudu ani poświęcenia, wykona każdy głupi. Jakaż zasługa tego, komu wszystko idzie jak z płatka? Gdzie wdzięczność Bogu w Stanie Spoczynku, którego łaska w ogóle umożliwia jakiekolwiek przedsięwzięcia? Praca powinna być ciężka, by służyła w pełni chwale bożej.
- Praca powinna być ciężka pod warunkiem, że nie my ją wykonujemy - zaśmiał się przez zaklejone usta sre-brnobrzuchy. - Powiedzże mi jednak, drogi Bąjacu, jakim sposobem twój Bóg wpływa na ten świat, skoro, jak sam potwierdza swą nazwą, znajduje się w stanie spoczynku?
- O, to bardzo proste. Uruchomił przedtem mechanizmy, które działają dotychczas. Co do twego poprzedniego zdania... cenię złośliwość, ale złośliwość skierowaną właściwie. Nie unikam pracy, nie lękam się trudu. Trzebaż lepszego dowodu niż moja tu obecność? Rzekniesz mi może, panie Obcass, kto przywiózł te rury, tych ludzi, te powrozy; kto natchnął was ideą i parł do jej realizacji?
- Ba, wdziałeś nawet odpowiedni strój roboczy.
- To moja sukienka duchowna. Nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się okazja do niesienia pomocy duchowej. Denerwują was blokady, marzycie, by się ich pozbyć. Zapamiętajcie sobie: sztuka i sens w tym, by umartwiać ciało, nakładając nań dodatkowe obciążenia.
- Gdybym chciał brać cię dosłownie, świątobliwy ojcze- beknął Obcass - dawno bym się zaćwiczył na śmierć, zagłodził i zmarniał. To, co propagujesz, jest przeciw naturze. Nie pojękiwanie w błocie pociąga nas i dodaje splendoru, i nie gębę całą w liszajach chce się całować z rozkoszą. A wy co się gapicie? - huknął ku ciężarówce.
- Rączki w obrączki i działać!
Zbliżył się do kapłana i strzelił z balona przed jego natchnionym obliczem. Ten machinalnie otarł twarz. Nastę-pnie Obcass objął go ramieniem i powiódł między wydmy. Zatopili się w przyjacielskiej pogawędce.
Rury z pustym łoskotem padały na piach. Dwóch ob-dartusów odciągało je dalej. Szorujący czerwonawe brzuchy piasek zdawał się poświstywać melodyjnie. Rozładowali mikrobus - i ekipa jak na komendę zaległa w cieniu ciężarówki.
Podszedł jeden z Brabanów, ten o jasnych włosach, ważniejszy.
- Wstańcie - powiedział i przyglądał się im krytycznie. — Wy dwaj na bok. A wy — zwrócił się do pozostałych — chodźcie za mną.
Braban Ciemny kręcił się przy skrzyniach, wyjmując sprzęt: statyw, kamerę, płócienne krzesła plażowe, tubę z uchwytem. Jedna ze skrzyń zawierała skłębione części garderoby. Braban oglądał je bez pośpiechu, jedne odkładał na bok, inne wrzucał z powrotem. W końcu kazał nałożyć wybrane rzeczy, temu chałat, tamtemu pantalony, trzeciemu opończę z kapturem. Rozdeptany kapelusz otrzymał jeden z tych, którzy od początku wyglądali odpowiednio.
Obcass z kapłanem Bajacem wrócili sypiąc żarcikami. Uwalili się na rozstawione na piasku krzesła.
- No, pokażcie tych elegantów.
Na widok przebierańców twarz Bajaca stężała. Zgrzytnął zębami, ręką nakreślił kilka egzorcyzmów.
- Nie przesadzaj, wielebny, to tylko statyści. Wiem, nie wyglądają filmowo, ale w tej okolicy wybredność w doborze stroju należy do cech rzadkich. - Skłonił się do jego ucha: - Nie chciałbyś chyba, by przeniewiercy wyglądali pociągająco... Widz mógłby przypadkiem nabrać do nich sympatii.
Klasnął w ręce. Sięgnął po tubę.
- W porządku, fiuty, zagracie teraz w moim filmie. Weźcie każdy po rurze, ty pod pachę, ty na ramię, ty obejmując oburącz, jak brygidkę. Masz brygidkę? Nie? Dobra rzecz, brygidka, można jej strzelić w krótki róg... Ty możesz ciągnąć po piasku... Teraz idźcie w tamtą stronę, jakbyście się skradali. Nie wleczcie się jak emeryto-wane biurwy! Więcej przekonania! Niesiecie te rury w pewne miejsce i chwilowo jest to najważniejsza sprawa w waszym życiu. Więcej szacunku, kosztowało was wiele wyrzeczeń, żeby je zdobyć. Musicie też uważać, żeby nie dać się złapać. No, jazda!
Zakrył oczy, jakby oślepiło go słońce.
- Nie, nie tak, w dupę stempel. Idźcie pojedynczo. Ty z brigidką, opanuj się, to tylko rura. Murwa w kadź, coś ty za patałachów mi tu przyprowadził?
Braban Jasny pochylił się ku niemu z szacunkiem. Mamrotał dusery, słodziutki jak piwo z melasy. Obcass skinął głową z zadowoleniem.
- Ile dostawaliście dziennie za robotę? - zwrócił się do statystów. - Walcie śmiało.
- Przydział ciasta na dwóch. Plus porcja melasy co dziesięć dni.
- Taak. No więc u mnie, o ile będziecie dobrze się spisywać, dostaniecie jeszcze po talonie na wódkę... na dwóch. A może i na łebka? - zastanowił się. - Tylko musicie się starać. No, co tam? - zwrócił się do strażnika, który od pewnego czasu niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, włażąc Obcassowi niemal na kolana.
- Chciałbym zaproponować... ee... zapytać, czy pańska łaskawość... - dukał ze wzrokiem wbitym w ziemię - to znaczy, czy wasza pańskość zezwoli mi... jak tamtym... za talon na wódkę.
- Chcesz zagrać w moim filmie, to zrozumiałe. A kto ich będzie pilnował?
- Nikt. Oni nie uciekną. To dobre chłopaki.
- A jeśli jednak uciekną?
- Nie. Tu nie ma gdzie uciec - podniósł głowę. - Za ciasto i wódkę... potrafię tak jak oni.
Teraz już w szóstkę wychodzili ze skóry, by dogodzić srebrnemu. Pot lał się z nich ciurkiem. Wreszcie przeszli do etapu kręcenia. Słuchali z nabożnym podziwem zaklęć tej niesłychanej kasty: filtry, ekspozycja, dubel, panorama.
— Czemu oni tak się pocą? — warknął w pewnej chwili Obcass. - Wychodzą przecież przed świtaniem, kiedy jest jeszcze dość zimno. Trzeba coś z tym zrobić!
- Może obsypać ich szronem? - podsunął Braban Jasny.
- Czyżbyś nie wiedział, drogi Obcassie, że człowiek poci się od wysiłku? - wtrącił się konsultant. - Mróz czy go-rąc ma tu znaczenie drugorzędne - uśmiechał się, a ton jego głosu był jadowicie uprzejmy. - Raczej powinna buchać z nich para.
- Posypać ich talkiem albo suchym lodem! - ryczał Obcass przez tubę. - Tak jest! Teraz znakomicie! Uwaga... kamera, start!
Mało co widząc przed sobą od gorąca, złości i dziwnej mgły blokującej oddech w piersiach, Skrzeczowąs taszczył przy nodze rurę niby łuskę potężnego pocisku, wystrzelonego Panu Bogu w okno. Zdarta skóra na rękach zaczynała piec, ale kiedy pomyślał, że dłużej nie wytrzyma, Obcass uznał za stosowne zakończyć popisy. Wydał Bra-banowi Ciemnemu krótką dyspozycję, ten kopnął się ku skrzyniom i nad krzesełkami wykwitł kolorowy parasol.
- Właściwie od razu postawcie też namiot. Zaczyna piec jak sto skurwysynów - gruby przeciągnął ręką po hełmie, jakby ocierał zeń pot.
To była dopiero robota! Mocowali się z masztami, usiłując dźwignąć z ziemi zwiotczałe cielsko, tchnąć życie w skórę zdartą jakby z bajkowego potwora. Najdonośniej klął strażnik; krótkie chwile pokory zostawił za sobą i teraz dążył do odzyskania dominacji w grupce.
Wreszcie namiot podniósł się z kolan, ręce miał długie, przybite do piasku, rękawy powłóczyste, obszerne, z malutkiej główki sterczał kikucik chorągiewki, która merdała gnuśnie dwoma wiotkimi różkami. Hełmiasty wraz z Bajacem błyskawicznie wprowadzili się tam; gdy ponownie wyjrzeli na świat, tchnęło od nich wilgocią wy-chlanego piwa i niechęcią do wszelkiej pracy.
Braban Ciemny rozpakował jednak spawarkę i zaczęły się próby łączenia poszczególnych rur. Nikt tego nie umiał. Melanzyt pryskał pod łukiem, topił się, prawie palił, zanim jednak zdążyli przyłożyć koniec następnej rury, pierwsza wystygła na dobre i należało zaczynać od początku.
- Ach, bezkurcje! Ach, niezdary - pieklił się Obcass. -Co za stonogi żeś mi tu sprowadził?
Braban Jasny masował pieściwie jego skroń złożonymi w chytry uśmieszek wargami. Gniew jego pana stopniowo czezł, a zadowolenie rozwalało się na grubych rysach jak wierzyciel w domu dłużnika.
- Już, fiuty, bez gadania. Dobrze wiem, o co wam chodzi. Dostaniecie po talonie na ryj, jeśli mi to stanie w ciągu godziny czy dwóch.
- Ale właściwie co? - zainteresował się strażnik. Zapadło milczenie. Strażnik zorientował się, że przesadził.
- Posłuchaj, fiucie. Sam mnie prosiłeś, żebyś mógł wejść i robić. Wszedłeś i robisz. Łaskawie zamknij więc mordę, bo cię krew zaleje.
Pomysł racjonalizatorski, który pozwolił posunąć dzieło do przodu, pochodził od Skrzeczowąsa. Podczas gdy po dwóch ludzi z każdej strony dociskało rury do siebie, on ciągnął łukiem po szwie. W ten sposób wytwarzała się jakby spoina, bo roztopiony melanzyt nie miał gdzie spływać i chcąc nie chcąc zalepiał szczelinę. Hełmiastego tak uradował niespodziewany postęp robót, że głośno chwalił Brabana Jasnego, który stał skromnie za wziernikiem kamery. Zdawał się nie odczuwać upału.
Do południa zespawali trzy rurociągi: dwa krótkie, jeden długi.
- Teraz - rzekł uroczyście hełmiasty - odpocznijcie nieco. Najgorsze za nami. Teraz już pójdzie z górki, w dupę stempel.
Znowu znurkowali w chłodne płuca namiotu, a gdy się wynurzyli z cienistych odmętów, wionęło od nich wilgocią i zadowoleniem. Sześcioosobowa gromadka w tym czasie - strażnik ostatecznie uznał się za jednego z nich - usiłowała dojść sensu całego przedsięwzięcia.
- Rurociąg - mówił Skrzeczowąs rysując kreskę na piasku - i drugi rurociąg, i trzeci. Trzy rurociągi. Teraz połączymy je w jeden i zakopiemy w ziemi.
- E, wymyśl coś lepszego - rzekł Suchostój. Z powodu nieobecności Skręta czuł się nieswojo; nie miał się z kim kłócić.
- Może chcą ustawić jakiś znak? - Rysował w zamyśleniu trzy kreski w różnych położeniach, otrzymując całyszereg ciekawych figur: F, I, Z, T, C i nie dokończone P, podobne do szubienicy. To wyczerpywało wszystkie kombinacje. Rzucił z niechęcią kawałek elektrody, która upadła prostopadle do krótkich kresek i połączyła je. Przez moment wpatrywał się w ten układ z niedowierzaniem.
- Jasny gwint! - wykrzyknął - niech mi wyrwą jaja, jeśli to nie postum!
- Postum? Gdzie? - Suchostój rozglądał się trwożliwie po pustyni.
- Tu, ofiaro. W częściach. Mamy poprzeczkę i dwa słupki. Wystarczy zlepić tu i tu - co powstanie?
- Ale na co im postum? Będą zanosić modły? - niepokoił się strażnik.
- Może podejrzewają, że to my te postumy... rozumiecie, własnymi rękami...
- Głupiś. Widzieli przecież, że nam nie szło.
- Mogli pomyśleć, że udajemy.
- Tak ci się zdaje? Przecież mają wszystko na filmie. Są tam nasze gęby, co do jednej. Trzeba im więcej? Jutro zobaczysz siebie w TrT, a pojutrze już będziesz czekał w kolejce do syntetyzatora ciasta.
— O, cholera. Tak, tak, o to im cały czas chodzi. Aleśmy wpadli.
- Przestańcie panikować. Jeśli hełmiasty tego nie wyjaśni, nie kiwniemy palcem.
- A co z talonami? - pisnął żałośnie strażnik.
— A jeśli chcą tylko sprofanować postum? Wolno im w tym pomagać? Czy Bóg Chwilowo Nieobecny nie zemści się na nas za to bezeceństwo?
- Jak można sprofanować postum? Palnij się w łeb, co ty wygadujesz.
- Pewnie, że można. Można nasrać pod nim albo naszczać.
- I po to taskaliby tylu ludzi, sprzętu, tracili tyle czasu dla takiej drobnostki?
— Najlepiej zapytajmy.
- Myślisz, że ci powiedzą?
- Skąd wiesz, co się dla nich liczy? Znasz ich?
— No, fiuty, dość lumpowania. Musicie teraz złożyć cośtakiego. - W dwóch palcach otylec trzymał rozwinięty kartonik. Braban Jasny wyjął go uroczyście i przeniósł jak relikwię przez pięć metrów gorącego piachu. Prysnęły ostatnie wątpliwości.
- To postum - zdobył się na odwagę Skrzeczowąs. -Na co on panu w tym miejscu?
- Nie za dużo chciałbyś wiedzieć, młokosie? Zapewniam cię, że nie zamierzam się tu modlić. A zresztą - machnął ręką - powiem ci. Przeklęci przeniewiercy z Kościoła Boga Chwilowo Nieobecnego - nie mdlej, wielebny ojcze — widzą w tych bramkach symbol swego kultu. Zbierają się pod nimi, by wznosić smętne pienia, wyciągać w górę ręce i odprawiać tym podobne głupoty. Porządni ludzie chcą widzieć w TrT, jak ciężarówki rozwłóczą to nędzne barachło po pustyni. Do nas, pracowników Frontu Kształtowania Opinii, należy spełnianie takich życzeń wyrażanych masowo. Masz coś przeciwko temu?
- Ja i koledzy obawiamy się, że na podstawie pana filmu możemy zostać pociągnięci do odpowiedzialności i przykładnie ukarani za stawianie postumów wokół Lerum-Le-rum.
- Ha-haha! - zaryczał hełmiasty, a brzuch, opięty srebrno, trząsł się przed nim jak worek. - Ha-ha-ha! Ludzie, przecież to tylko inscenizacja! Nikt was palcem nie tknie! Jeszcze otrzymacie talony i pochwałę, żeście przysłużyli się dobrej sprawie. Oni myślą - zwrócił się do Bajaca - że aktor odtwarzający zabójcę może zostać osądzony za morderstwo. Ha-haha!
Bajać się nie śmiał. Ze skupionym obliczem rozważał jakiś pomysł.
Przystąpili do pracy i w stosunkowo krótkim czasie bramka leżała na piachu jak nie dokończony szkielet gigantycznego latawca. Podkopali słupy postumu i zaczęli napierać od tyłu, ale ciężar przerastał ich możliwości. Widząc to Braban Ciemny zaczepił linę do ciężarówki, maszyna stęknęła, zabulgotała, poprzeczka zatrzeszczała, wydawało się, że pęknie, lecz wieloczłonowy grzbiet oderwał się od piachu i majestatycznie popłynął ku niebu. Podpory wpadły w dołki, z ust sześciu zjuszonych robotąmężczyzn wyrwał się okrzyk entuzjazmu. Ich dzieło nie grzeszyło urodą, rury zostały połączone nierówno, pod wpływem naprężeń termicznych postum wypaczył się i pokrzywił, lecz mimo tego - stał. Stał i nic nie wskazywało, by miał upaść! Podbiegli, by objąć jego słoniowe nogi i nie dać konstrukcji runąć.
- Jednego nie rozumiem - dziwił się chłodno Obcass. -W jaki sposób te sukinsyny załatwiają to w trzy godziny gołymi rękami?
Kapłan Boga w Stanie Spoczynku, poszarzały na twarzy, nie mówił nic. Jego popielate wargi mamrotały egzor-cyzmy. Ręce nie przestawały kreślić magicznych znaków w powietrzu.
Skrzeczowąs czuł jakby uwznioślenie. Czuł się dumny, że przyłożył rękę do stworzenia tego pomnika, wyrastającego z ziemi ku niebu. Kiedy Obcass nakazał im zgromadzić się pod postumem w celu zamarkowania udziału w nabożeństwie, nikt się nie zawahał.
- Dobra, wystarczy! - krzyknął Obcass. Rozeszli się niechętnie. - Tłumy demontujemy w studiu i będzie jak tralala!
- Tylko nie tłumy! Żadnych tłumów! Tych sześciu wystarczy! Widzowie gotowi pomyśleć, że przeniewierców jest wielu! Apage! Tfu! Zgiń, przepadnij!
Postum opierał się dzielnie także i wtedy, kiedy powtórnie zaczepiona lina naprężyła się, szarpnęła. Poprzeczka zaskrzypiała ostrzegawczo - spod słoniowych nóg strzeliły fontanny piachu. Postum zwalił się na pysk - ale spoiny wytrzymały. Powoli opadał kurz.
- Postawcie to - Obcass kaszlnął i pociągnął Bajaca do namiotu. Już wcześniej Braban Ciemny polecił wnieść tam kilka skrzyń ze sprzętem. Poły namiotu opadły, tak że nie było widać, co się dzieje w środku. Raz tylko przez szparę błysnęło ostre światło żarówki, demaskując długi, biały kształt, lecz zaraz czyjaś ręka zebrała ciaśniej materiał, likwidując prześwit. Braban Jasny pozostał w namiocie. Ciemny natomiast przysiadł pod kolorowym daszkiem, jakby nie spodziewał się rychłego powrotu ważnia-ków. Skrzeczowąs, Suchostój i czterej pozostali nie spie-szyli się więc. Osadzili postum solidnie, pogłębiając doły na słupy i znacznie dokładniej uklepując piach. Ponieważ nikt się nimi dłużej nie zajmował, zalegli w cieniu ciężarówki.
Sądząc po pozycji słońca na nieboskłonie, była czwarta lub piąta. Doskwierały głód i pragnienie.
W namiocie Obcass i Bajać leżeli na brezentowych łóżkach polowych, przegrodzonych u wezgłowi niewielkim stolikiem. Szklane brzucho karafki, którą na nim postawiono, wypełniał przezroczysty płyn. Do karafki tuliły się dwie szklaneczki z dzióbkami, wyskalowane na ściankach bocznych w mililitrach. Po wewnętrznej części ścianek spływały jeszcze oleiście resztki cieczy z karafki. Obaj leżący mieli wilgotne usta, zamknięte oczy i nie odzywali się do siebie. Obaj obnażyli ręce, w żyły zgięcia łokciowego wpiły im się srebrne pyszczki igieł-pijawek, przedłużone rurkami, z początku równie przezroczystymi jak karafka, teraz natomiast zabarwionymi na rubinowe. Przewody kończyły się gruchami sporych zbiorników, do których krew ściekała wesolutkim strumyczkiem, tracąc rubinowy odcień na rzecz głębokiego, posępnego karminu przechodzącego w czerń. Leżący zaciskali miarowo palce obnażonych rąk, oddychali spokojnie. Braban Jasny, ubrany w biały kitel, nadzorował tok zabiegu, gotów w każdej chwili do interwencji - lecz wszystko przebiegało jak należy. Podwieszona u szczytu namiotu łodyga elektrycznego kabla rozkwitła na końcu żarówką, dającą zbyt ostre światło, które raziło w oczy.
- Nalej - Obcass poruszył się, westchnął, jakby coś sobie przypomniawszy, lecz nie nalegał, gdy Braban Jasny nie poruszył się nawet. Bajać, dziwaczny w swoim czarnoksięskim przebraniu, podniósł ciężkie powieki, spojrzał na miejsce wkłucia i na nowo zapadł w odrętwienie.
- Nalej - powtórzył Obcass.
- Nie pora jeszcze - rzekł sucho Braban, zbliżając do oczu stoper. - Ostatnio narzekał pan, że idziemy za szybko.
- A szliśmy?
- Pewnie. Za szybko przeprowadzona zabawa w ogóle mija się z celem.
- Wiem. Nie męcz mnie. Dużo jeszcze?
- Nie ma ani połowy.
Pompowali w skupieniu. Krew migotała w plastikowych przewodach. Z boku, dla nie wtajemniczonego obserwatora, mogło to wyglądać jak osobliwy zakład albo ceremoniał.
- Co oni tam robią? - zapytał Obcass z wysiłkiem. Braban podniósł głowę, wycofał się i wyjrzał ostrożnie przez szparę.
- Nic. Leżą.
- Jak skończymy, wydaj im po porcji ciasta i wódkę. Chcę mieć tu spokój do rana.
- Stanie się, jak kazałeś.
- Tak sobie myślę, że nie będziemy już dziś kręcić... chociaż przed zmierzchem najlepsze światło. Ostatnią sekwencję załatwimy jutro przed odjazdem. Wielebny ojcze?
- Słucham.
- Wpadło mi do mózgownicy, że w archiwum powinno być sporo zdjęć z demontażu postumów. Sam posyłałem ekipę co najmniej kilka razy. Dla nas lepiej, że nic z tego nie mogło się ukazać. Trzeba wyciągnąć ten materiał... przejrzeć i zmontować. Prosty knif, a doda naszej robocie autentyczności.
- Po co? Czy nie jest dość autentyczna?
- Jest, pewnie, że jest... ale nie produkujemy tego filmu tylko dla tłuszczy. Ani nawet dla siebie. We wszystkim, czego się człowiek tknie na tym świecie, sięgać trzeba granic doskonałości... Jak mamy szansę stworzyć dzieło sztuki - czemuż nie skorzystać?
- W takim razie zgoda. Ku chwale Boga w Stanie Spoczynku.
- Czas minął - poinformował Braban Jasny.
- Więc czemu zwlekasz, synu? Niech litościwy Bóg w Stanie Spoczynku ma cię w swej opiece.
Karafka uniosła się z podstawki, a płyn, ciurkając bezgłośnie, wypełnił obie szklaneczki. Braban dolał precyzyjnie do kreski, spojrzał na stoper, zanotował w bloku, przyjrzał się pobieżnie gruchom, pełnym do połowy, i dopiero wtedy zajął się serwowaniem. Wydobył skądś nie-wielką tackę, położył na niej serwetkę, którą przytrzymał kciukiem, a następnie umieścił obok szklaneczkę.
- Proszę, ojcze wielebny.
Świątobliwy Bajać rozwarł powieki i opuścił na szklaneczkę nieobecny wzrok. Wolną od igły ręką pochwycił naczynie i opróżnił je z wprawą.
- Twoje szlachetne zdrowie, panie Obcass. Za nasz sukces.
- Niech służy - odrzekł tamten. Braban odebrał puste naczyńko, a serwetkę przytknął do kącika ust Bajaca, gdzie przelało się trochę alkoholu. Potem Obcass, podtrzymywany przez Brabana jak ciężko chory na szpitalnym łożu, wylał sobie miarkę do paszczy. Łypnął dziękczynnie spod okapu hełmu. Opadł na wezgłowie; oddychał lekko i równo.
- Zimno mi - oznajmił po chwili - czuję, jakby wyciekała ze mnie dusza. Ojcze Bajacu, czy to prawda, że starożytni utożsamiali krew z duszą?
- Były takie próby, oczywiście całkowicie błędne. I ja odczuwam chłód, który tak rozumiem: nasz organizm jako układ hydrauliczny sygnalizuje nam pewne zagrożenie. Spuszczanie płynu z układu powoduje reakcję nerwową, rodzaj wewnętrznego niepokoju, który objawia się właśnie w formie chłodu.
Braban Jasny wylazł z namiotu, kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Powietrze pociemniało i biały chałat Brabana, kroczącego uroczyście po piasku, wydał im się upierzeniem wielkiego, egzotycznego ptaka. Być może wydałby się im suknią anioła - gdyby słyszeli o aniołach. Ptak stanął przed nimi i powiedział:- W podziękowaniu za całodzienny trud pan Obcass polecił wydać wam ciasto i wódkę. Otrzymacie także po odrobinie wody. Na dziś robota skończona. Noc spędzimy tutaj, mam nadzieję, że nie będzie zbyt zimna. Rano wrócimy do miasta.
- Czy pozwoli pan zapalić ognisko? Rozbilibyśmy i spalili te uszkodzone rury...
- W porządku, palcie, byle nie tutaj. I uważajcie, żeby dym nie szedł w stronę obozowiska.
Miny sześciu obwiesiów wskazywały, że satysfakcjonuje ich postawienie sprawy w ten sposób. Braban Jasny wręczył Ciemnemu klucze od skrzyni aprowizacyjnej, a sam wrócił do namiotu. Już wcześniej odłączył igły, oznaczył zbiorniki z krwią i umieścił je w chłodziarce. Jego podopieczni spoczywali jak blade mumie: w bezruchu, dociskając tampony nasycone środkiem dezynfekującym. Skontrolował stoper i zabrał się do płukania rurek, najpierw wodą, potem spirytusem. Zwinął je, oznaczył, umieścił w schowku, by następnego dnia były gotowe do użytku.
Skończywszy przysiadł na składanym krzesełku, zapatrzył się w twarze tych, którzy już tyle razy mu zawierzyli. Miejscowi królowie życia, w takiej jak ta chwili, wydani byli na jego łaskę i niełaskę. Kiedyś ich śmierć ucieszyłaby go, możliwe, że nawet pragnął jej w skrytości ducha. Dziś już nie: okazało się, że bardziej może im szkodzić -oraz im podobnym - gdy są żywi. Zaczął więc ochraniać z całym wyrachowaniem te rzadkie egzemplarze. Nie uważał się za sługę, choć potrafił go znakomicie udawać. Mogąc w dowolnej chwili przeciąć nić życia każdego z tych dwóch nicponi, hodował ich w pewnym sensie - i ta myśl na krótką chwilę wywołała cień uśmiechu na posępnym obliczu Brabana Jasnego.
Do jakiego stopnia człowiek ponosi odpowiedzialność za swoje czyny? Pytanie, oczywiście, retoryczne. Kiedy jednak trochę przycisnąć człowieka, zaraz usiłuje winą za własną nikczemność obarczyć sytuację. Prawdziwą tragedią tego małego narodu, myślał Braban, podobnie jak innych małych narodów w okolicy, był brak wielkich zbrodniarzy, takich na miarę historyczną, jak choćby Stalin czy Hitler. Wielcy zbrodniarze dostarczyliby tej paranoicznej sytuacji tak pożądanego alibi, racji bytu, usprawiedliwienia. A tak - mizerne, plugawe, niemalownicze zło kłębiło się nie zagrożone nad tą ziemią, wnikając bez przeszkód do serc i umysłów ludzi. Zatruwało je też jakby z musu, byle jak, bez finezji. Nawet zbrodnia na dużą skalę - bo jak inaczej określić fakt zniewolenia tylu milionów ludzi na tylu tysiącach mil kwadratowych - musi mieć swój parter, i tu był właśnie parter zbrodni, dołowanie zła, po-wolne toczenie przez nie społeczeństwa. Co gorsza, żadni święci Jerzy - tak mu się wydawało - nie mieli tu nic do szukania. Należało cierpliwie, dzień po dniu drążyć w przeciwną stronę, odkręcać, pracować na mrówczy sposób, wykorzystując błędy i gapiostwo przeciwnika, próbować innych dróg, gdy się nie udawało - no i czekać. Czekanie należało tu do ważniejszych umiejętności. A nadzieja, zamknięta na cztery spusty na dnie serca, i bez tego przyczyniała bólów duszy i rozterek życiowych.
Podniósł się, żeby nalać wódki. Jego pacjenci wypili już po dwie setki, co przy siedmiu dziesiątych litra krwi, pobranych od każdego, pozwalało określić graniczną dawkę na drugie tyle. Ustawił szklaneczkę na tacce, obok umieścił serwetkę; pijani oczywiście nie zważali na takie drobiazgi, ale Braban Jasny dbał o nie ze względu na własne samopoczucie. W teatrzyku, który urządzał, był może nie najlepszym aktorem, lecz za to bardzo wymagającym widzem.
Wbrew obawom ogień udało się rozpalić stosunkowo łatwo i Skrzeczowąs pomyślał, że dzień kończą podobnie, jak rozpoczynali: kopcącym ogniskiem, pieczeniem ciasta, posykiwaniem melanzytu. Brakowało jedynie płaskich kamieni. Zastąpili je kawałkami rozbitych rur, które wprawdzie miękły od gorąca, ale swoją rolę spełniały znakomicie. Płomienie lizały szarawe buły, pokrywając je stopniowo warstwą kopciu, wódka rozwiązywała języki. Bez dwóch zdań, całkiem udany dzień!
- Pewnego wieczora Pierdzimuszka zebrał swoich fiutów na odprawę. Słuchajcie, fiuty, powiedział. Krąży tu w pobliżu sporo latających sraczy, a my ciągle na piechotę i na piechotę. Ściągnijmy jeden i wybierzmy się nim do miasta. Zobaczymy, co tam słychać, rozejrzymy się, pogadamy z ludźmi, wrócimy - i tak nam minie dzień.
Nawet najwięksi malkontenci musieli przyznać, że to oryginalny projekt. Intrygowało ich jedynie, w jaki sposób Pierdzimuszka wymusi posłuszeństwo na latającym sra-czu. Niektórzy do tego stopnia wątpili w jego słowa, że zakładali się o duże stawki, mówiąc: nie dajmy się podpuszczać, żadnej przejażdżki nie będzie. Inni odpowiadali:czy zdarzyło się kiedykolwiek, aby Pierdzimuszka nas oszukał?
- Patrzcie - powiedział Suchostój.
Z wnętrza namiotu wyłonił się Braban Jasny, pchając przed sobą hełmiasto-srebrną postać Obcassa. Trzymał go z tyłu za oba ramiona, by nie pozwolić mu runąć. Mimo odległości i zmierzchu rzucała się w oczy bladość lic delikwenta oraz jego ogólne zmanekinienie. Musiał zauważyć ogień, gdyż spróbował wyciągnąć rękę, ale był na to za słaby. Nie skoordynowany bełkot wydobył się z jego otworu gębowego.
- Tełaz... najlepsze światuuo...
- Tak, tak - potwierdził Braban Jasny, mimo iż było już prawie ciemno. Okręcił manekina wokół osi, popychając przed sobą znikł wraz z nim w namiocie.
- Piją metodą na depozyt - objaśnił strażnik. - Spuszczają krew, a rano przetaczają z powrotem. Dla takich kac nie istnieje. Zaraz mogą szyć solidnie od nowa.
- Tylko że łatwo się przy tym przekręcić - zauważył Suchostój.
- Jak znają swoje dawki i jeden trzeźwy pilnuje, żeby ich nie przekroczyć, nie ma w tym nic groźnego. Owszem, ręce skłute, jak kto lubi często w ten sposób.
- Muszą mieć aparaty do przetaczania.
- No. Na pewno mają. Po to te skrzynie. Nawijaj dalej, Skrzeko.
- Nie wiedzieli, że Pierdzimuszka miał czarodziejskie pudełko, w którym została zaklęta moc latających sraczy. Właściciel takiego pudełka mógł im swobodnie rozkazywać. Pudełko to wręczył Pierdzimuszce jego przyjaciel, który je zbudował. Podobno rozszyfrował tajemnicę latających sraczy, obiecywał nawet zapoznać z nią Pierdzimu-szkę. Prawdopodobnie nie zdążył, gdyż wkrótce potem znaleziono go martwego. Zostało po nim tylko to pudełko. Pierdzimuszka wiedział, jak się nim posługiwać, lecz nie był pewien, czy wystarczy mu umiejętności i wiedzy na okiełznanie takiego olbrzyma. Wahał się, rozmyślał nad tą kwestią i - co tu kryć - bał się. Aż pewnego wieczoru postanowił, że nie ma co dłużej zwlekać, i to był wieczórpodobny do dzisiejszego: zapadał powoli, ludzie Pierdzi-muszki palili ognisko, a niektórzy sposobili się do snu.
- Myślicie, że ta skrzynka istniała naprawdę?
- Cholera wie. Podobno Pierdzimuszka ukrył ją potem gdzieś wysoko w górach. Kto ją znajdzie, będzie mógł rozkazywać latającym sraczom.
- Patrzcie - powiedział Suchostój.
Od strony pustyni nadciągał majestatycznie latający sracz. Potrzaskiwanie ogniska, odgłosy rozmowy zagłuszyły jego dalekie terkotanie, toteż wyłonił się z brzucha nocy jak widmo. Czy zwabiła go opowieść Skrzeczowąsa? Na tle czarnego nieba, upstrzonego piegami gwiazd, emanował upiorną zielenią, jak gdyby wypełniająca go substancja eteryczna nie mieściła się wewnątrz i wyciekała wszystkimi szparami. Płonął na zielono, buchała z niego zielonofioletowa aura - i rósł w oczach.
- Ale wielki. Prawdziwy król latających sraczy - sapnął strażnik z szacunkiem. Terkotanie stało się zupełnie wyraźne, zagłuszyło nawet psykanie palącego się materiału rur.
- Mówię wam, że to ten sam, którego dosiadł Pierdzimuszka. Albo duch tamtego. Musiałeś, Skrzeko, nieopatrznie wypowiedzieć zaklęcie, które go wzywało. On usłyszał - i się zjawił. Ratuj nas nieszczęsnych, Zjednoczony Triumwiracie!
- Przestań panikować, Suchostoju. Zawsze byłeś taki przesądny? Popatrzy sobie na nas i odleci.
W namiocie Braban Jasny także coś posłyszał. Przed chwilą odłożył blok, w którym wykonał ostatni zapis, podkreślając go dwukrotnie. Nachylił się ku świątobliwemu Bajacowi, który zabulgotał, a potem zaczął mruczeć przez zaciśnięte zęby.
- Dobry pomysł mi nasuunąłeś, panie Obcass. lideal-ny. Tych sześciu huncw... ff... trzeba odstawić do sstrefy... Niech bekną za sstawianie postuumów. Tak! Stawiali czy nie? Sam widziałeśś, panie Obcass, jeszcze jak stawiali!
Bajać zamilkł, ale dziwny odgłos nasilił się. Braban wypadł przed namiot i oniemiał: środkiem nieba płynął największy latający sracz, jaki dane mu było obserwowaćkiedykolwiek. Być może wyolbrzymiała go ciemność oraz seledynowofioletowa poświata - jakby szatan rozwiesił na nieboskłonie swą chorągiew. Wyglądało to jak negatyw płonącego domu z bierwion i desek. Braban chłonął niesamowity obraz - po raz pierwszy widział latający sracz z takiej odległości - wreszcie odzyskał przytomność umysłu. Zaczął krzyczeć do zgromadzonych przy ogniu, rozbłyskującym wśród wydm.
Strażnik usłyszał go jako pierwszy.
- Co tam się dzieje? Czemu ten tak wrzeszczy?
- Pójdę sprawdzić - zadeklarował się Skrzeczowąs. Skręcił ku ciężarówce, minął ją i spostrzegł, jak biały chałat - w mroku rozmazana plama - sunie ku niemu od namiotu.
- Zgaście ognisko! Zasypcie piaskiem ognisko! - krzyczał Braban Jasny. Terkotanie nad jego głową ustabilizowało się, latający sracz zawisł na niebie jak witraż, jak demonstracja obecności nieziemskich mocy, które wypełzły z ukrycia, aby dać upust swemu szaleństwu. Zgrzytli-wy odgłos rozerwał ciszę, a sierp stężonej jasności ciął pustynię, aż jęknęła, otwierając w niej stumetrową ranę. Rów ten wessał ognisko wraz z siedzącymi przy nim mężczyznami, wódką i ciastem, ominął ciężarówkę i postum, pochłonął mikrobus, skręcił ku namiotowi, ale go nie tknął, podmuch zerwał tylko zielony płaszcz, zmiął go w kłąb, rzucił z pogardą w pustynię. Kolorowy parasol, pod którym spał Braban Ciemny, zerwał się i odleciał.
Fala gorąca rzuciła Skrzeczowąsa za ciężarówkę: leżąc widział, jak rów żarzy się w mroku niby monstrualne usta, które obsiadły miliony świetlików. To tylko zdołał sobie uświadomić: miliony świetlików, gdy kolejny zgrzyt wyrzucił z czeluści latającego sracza kolejny piorun. Ciężarówka podskoczyła na kołach i przypadła do ziemi w geście spóźnionej i zbędnej ostrożności. Rozpruta wszerz, buchająca parą, w jednej chwili zajęła się ogniem, ale wkrótce płomienie przygasły i tylko lizały okopcone burty. Piach, rozgrzany do czerwoności, zaśpiewał wysoko. Muśnięty brzegiem rozpalonego jęzora, Skrzeczowąs potoczył się dalej. Stracił przytomność. Wydawało mu się, że światzastygł w oczekiwaniu na jego powrót, aby groteskowe w swej nieprawdziwości wydarzenia mogły potoczyć się dalej. Latający sracz zawisł jak lampa tuż nad jego karkiem, czyhając na sposobność zadania ostatniego ciosu.
Schronił się, zagrzebał w chytre półuśpienie nadzwyczaj starannie, pewien, że póki śpi, nikt nie ma prawa go tknąć. Ale sen rwał się, wypychał go z siebie jak woda -i stawiając na swoim, wystrzelił go w końcu nad powierzchnię zdarzeń. Wiele kurczowych godzin ze snu okazało się zaledwie sekundą, a piekło, jak to piekło - szalało w najlepsze. Nowy sierp gorąca smagnął ziemię nieco dalej, gdzie stał namiot; brezentowy kłąb, doścignięty przez płonącą żmiję, zajął się w mgnieniu oka. Pustynia, zainspirowana takim ponagleniem, podjęła pieśń już trojgiem wykrojonych w niej ust.
Od zeszklonego jęzora ciągnęło miłe ciepło. Zabarykadował się w sobie, zatrzaskując powieki, zasłaniając ramionami uszy, myśląc tylko o jednym: czy zdąży uciec w rejony spokoju, nim zostanie zamieniony w popiół. Mimo tej osłony naliczył jeszcze dwa zgrzytnięcia działobitni Hoam, po których nastąpiła dłuższa przerwa. Zaciekawiła go: przez soczewki łez zobaczył rozmazaną ciemność wraz z pełgającymi w niej iskierkami. To, że ciągle żył, wydawało się koszmarnym nieporozumieniem, kpiną Boga i kaprysem Hoam. Prawie się modlił o zakończenie tej farsy. Latający sracz ciągle czaił się nad pogorzeliskiem, ale wyglądało, jakby czyjaś gigantyczna ręka przewiesiła go w inne miejsce nieboskłonu. I odpływał. Skrzeczowąsowi chciało się krzyczeć. Odpływał!
Dopóki jednak zielony owad nie wtopił się w czerń, edukator nie wykonał ruchu. Ciało przestało go słuchać. Złowieszcze terkotanie dawno ucichło, kiedy przekręcił się na bok, by ogarnąć pozostałą część nieba. Gwiazdy paliły się ironicznie, jakby nic szczególnego nie zaszło. Spróbował się podnieść. Udało się, choć nogi miał jak z galarety. Poza stłuczonym od upadku bokiem i wykręconą nogą nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Ciężarówka płonęła bez entuzjazmu, a właściwie już gasła. Przy marnym świetle płomieni nie było widać po-bojowiska. Najbliżej, za burtą wraku, bielał piaszczysty szaniec; dalej królowała ciemność. Rów, który w normalnych warunkach przesadziłby z łatwością, okazał się nie do sforsowania. Wyrżnął z impetem w przeciwległy stok i gramolił się wśród grzechotania skorupek stopionej krzemionki. Strużki cieplutkich ziaren przemykały mu między palcami. Za szańcem, w ciemnym polu, ktoś dla zabawy zagrzebał się w piasek, a raczej dał się wciągnąć przez wir, który go skręcił, obalił i zaczął przeżuwać, zanim zastygł.
Skrzeczowąs przypadł do leżącego, zgruchotał delikatny pancerzyk krzemionki, chciał pociągnąć - ręce wypełniła mu zimna śliskość, od której przeszedł go dreszcz. Białawy strzęp fartucha leżał z tyłu na piasku jak tren, wyłaniał się z mroku w miarę dygotania płomieni.
Leżący jęknął. Skrzeczowąs zobaczył jego twarz, a w niej spokojne, otwarte od wielu minut oczy. Nachylił się ku nim, powodowany odczuciem solidarności ucałował chłodną skórę na czole.
- Spokojnie, spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Braban Jasny poruszył tułowiem, jakby chciał się zaśmiać. Nic z tego nie wyszło.
- Żyjesz? Jesteś ranny? - zapytał. Gdyby Skrzeczowąs nie pochylał się nad nim, nic by nie usłyszał.
- Głupio zabrzmi, ale nic mi nie jest.
- To dobrze. Bóg miał cię w swojej opiece. Nie to co mnie. Za dużo grzechów... kara.
- Co ty gadasz, chłopie. Wyjdziesz z tego, na pewno. Musisz tylko chcieć.
- Nie - wydyszał Braban. W jego szepcie pojawiła się jednak ulga. - Posłuchaj, musisz się ocalić za wszelką cenę. Za wszelką cenę, rozumiesz? Oni mogą wrócić w każdej chwili.
Mówił trochę głośniej, jakby widok Skrzeczowąsa dodał mu sił.
- Musisz się ukryć. Z góry widać cię jako czerwoną plamkę.
- Mimo ciemności?
- Tak. Najlepiej wejdź do kabiny ciężarówki. Tam jużwybuchło, co miało wybuchnąć, a dymić będzie do rana. Nie zaśnij, bo możesz się zatruć wyziewami. Weź tę kasetę - namacał rękę Skrzeczowąsa, włożył w nią masywny kanciasty przedmiot, zacisnął na nim palce edukatora. Z jego dłoni uciekła już cała siła. - Oddasz ją... przyrzeknij, że oddasz...
- Przyrzekam - rzekł Skrzeczowąs. Czekał na dalsze słowa, które nie nastąpiły. - Komu mam oddać?
Odpowiedzi nie było.
Przypadł do twarzy Brabana rozpalonym policzkiem, czując jej lodowaty chłód. Odłożył kasetę na pierś zmarłego, a ciężką głowę ujął w obie garście, jakby ją chciał dźwignąć. Tak pozostał: na klęczkach, jak futbolista zrywający się do ataku, z ciężejącą kulą głowy między kolanami. - Komu mam oddać? - załkał. Jasne włosy rozsypały się po jego ręce, z tej strony, gdzie nie zdołał obgryźć ich żar.
Dalekie terkotanie przywróciło go rzeczywistości. Skok przez rów znów się nie powiódł. Kabina ciężarówki wydała mu się pułapką, przez moment chciał wyrwać w ciemność i wiać ze wszystkich sił, byle dalej. Zielonofioleto-we oko demona wychynęło z mroku, lustrując zryty plac, lecz widocznie nie zauważyło żeru, bo powoli odpłynęło za ramę kabiny. Skrzeczowąs, mokry ze strachu, pojękując jak pies, nie śmiał się ruszyć. Latający sracz oczywiście przyczaił się za ciężarówką, chcąc go wywabić, a następnie zamurować, zaszklić w piaskowy nagrobek. No, kto kogo? Do rana nie wylazł z ukrycia.
Zdaje się, że wbrew radzie Brabana Jasnego przytrafiła mu się drzemka. Nerwowa, ciężka od przeczuć i widziadeł. Szarawa mgła rozpuściła płaszcz nocy, zmyła zeń cekiny gwiazd. Nad piaskowym szańcem opar snuł się leniwie; kicha odwalonego gruntu podążała gdzieś dalej i nikła we mgle. Skostniały wytoczył się z szoferki. Z ręki wypadł prostokątny, błyszczący przedmiot. Ki diabeł? Badał palcami gładkie boki, precyzyjnie ukształtowane krawędzie.
Kaseta. Braban Jasny.
Tak leżał, jak go zostawił. Oczy miał zamknięte, naskórze ślady kopciu i piasek, włosy opalone z jednej strony, usta półotwarte, jakby zamierzał jeszcze coś powiedzieć. Od strony rowu pokrywała go krzemionka, którą ruszając się poruszył. Kitel, niegdyś biały, do wysokości piersi podsiąknięty krwią, wyglądał jak łachman. Utopione w piasku nogi powinny wystawać w miejscu, gdzie biegł rów; widocznie zawinęło je głębiej. Skrzeczowąs wciągnął powietrze do płuc; zemdliła go woń przypalonego mięsa. Cofnął się w popłochu. Rozpiął koszulę i umieścił kasetę na piersiach.
Braban Jasny biegł od namiotu, kiedy nastąpił atak. Gdzie to mogło być? Mgła nie pomagała w poszukiwaniach. Potykając się, poszedł wzdłuż rowu. Wkrótce drogę przegrodził inny rów, krzyżujący się z tamtym. Tutaj? Namiot wyparował. Nie było namiotu.
Natknął się na nich niespodziewanie, wyrośli mu niemal spod nóg. Byli wprasowani w nasyp jak Braban -tylko głębiej. Łóżka, na których leżeli, nie zdążyły się zająć, ale płótno zetlało od gorąca i ciała osunęły się niżej. Wyglądało, jakby wielebny Bajać i reżyser Obcass chcieli tylko wyjrzeć, zobaczyć, co się święci, każdy ze swojej piwniczki. Gdyby nie spuszczać wzroku za nisko, to zdawać by się mogło, że nie ucierpieli bardzo. Skóra na twarzach lekko tylko przyrumieniona, a z szat na piersi sterczały tylko nieliczne strąki skręconej przez gorąc tkaniny. Dla przygodnego widza zostali utrwaleni warstewką najsubtelniejszej, cieniutkiej krzemionki, przezroczystej jak szkło. Oczy mieli otwarte, choć przymglone od temperatury. W szarawych gałkach rodził się dopiero ognik niepokoju, który nie zdążył eksplodować paniką - tak pozostali, figurki z wosku, spreparowane do awangardowego przedstawienia. Pogodni, snujący plany, ufnie czekający nowego dnia.
Idąc dalej kopnął w białawy pojemnik, ukośnie zaryty w piasku. Drzwiczki odłączyły się i wsparły o grzbiet nasypu, gorąc zlizał z nich lakier, ale zawartość wydawała się nie naruszona. Stanowiły ją dwie pękate butle, które tylko trochę przekrzywiły się w uchwytach. Wypełniała je czarna substancja. Krew szatana, pomyślał. Gapił sięw nią tępo i długo, dopóki mechanizm zrozumienia nie zaskoczył w jego głowie. Wpatrywał się w przegotowaną krew zakopanych w piasku lekkoduchów, którzy łatwo ją znajdą, gdy poczują taką potrzebę.
Mgła podniosła się nad pustynią, a Skrzeczowąs kluczył po zrytym straszliwie terenie. Teraz dopiero mógł ocenić zajadłość rozpętanych tu mocy. W jednym z rowów znalazł strzępy blachy - mikrobus, sądząc po rozrzuconych wokół szczątkach skrzyń. Poszedł wzdłuż szramy do końca, tam gdzie musiało być ognisko — lecz niczego nie znalazł prócz osieroconego buta i kawałka nie dopalonego materiału, jakby ronda kapelusza. Tylko piach na dnie rowu był w tym miejscu ciemniejszy.
Odwrócił się. Łzy żłobiły kopeć na jego brudnej facjacie. Nad spacyfikowanym terytorium sterczał urągliwie nietknięty postum, który z takim trudem wznosili przez cały wczorajszy dzień. Tkwił samotnie na wyspie, wytyczonej sztychami laserowej łopaty. Śmierć, która przytrafiła się jego budowniczym, rozpatrywana w kategoriach nagrody, kary lub zwykłej zapłaty, nabierała niepojętego sensu. Daleko, stąd niewidoczne, rozpościerało się miasto. Pomyślał, że przed wyruszeniem w drogę rozsądnie byłoby obszukać zwłoki, zabrać talony, przeczesać rumowisko skrzyń, znaleźć coś do picia... nie miał siły. Ani odwagi — dotykać zabitych. Oparł czoło o melanzytowy słup, objął go, przywarł doń. Kaseta ugodziła go ostrym kantem pod żebra, przypominając o przyrzeczeniu. Przytrzymał ją palcami. Potykając się, przeskakując wyryte w pustyni drogowskazy podążył ku Lerum-Lerum.
Ślepcy w ciemności. Mięso kreta
Człowiek, który go prowadził, nosił dźwięczne imię Ła-zęga. Powiedział, że wróci za parę minut. Co dziwniejsze, wrócił.
- Chcą, żebyśmy tam weszli. Zapraszają nas.
- Dlaczego?
- Normalnie, z ciekawości. To trochę inni ludzie niż ci, z którymi stykałeś się dotychczas.
Schylając się mocno pod powałą podstemplowaną słupami z melanzytu poszli środkiem podziemnego wykopu. Łazęga oświetlał drogę prymitywną latarką własnej roboty; dawała przyćmione światło, od którego ciemność gęstniała jeszcze bardziej. Dotarli do zapory, która okazała się drzwiami, przewodnik zastukał w nie umówionym sposobem, ktoś zwolnił rygle od wewnątrz, weszli.
Pomieszczenie - zagrzebana w ziemi piwnica - pamiętało chyba czasy Wielkiego Błądzenia. Widać było ślady licznych zabiegów renowacyjnych: ściany zostały odnowione i pomalowane piekielną pomarańczówką Hoam, wyrwy w murze pieczołowicie połatane, a nieznany artysta ozdobił całość freskami. Sufit w obawie przed zawaleniem wzmocniono belkami z melanzytu. Długi stół z ławami zajmował cały środek, pozostawiając pod ścianami tylko tyle miejsca, by dało się przejść. Na stole leżał obrus, sporządzony z finezyjnie posztukowanych arkuszy folii; całą powierzchnię blatu zaścielały jak liście - kolorowe papier-Id, ułożone w zestawy. Prawdopodobnie chodziło o jakąś grę. Grający - mężczyźni i kobiety w liczbie kilkunastu -rozsiedli się na ławach, przemiennie, epatując strojami, których kolory i krój w porównaniu z uliczną szarzyzną mogły z powodzeniem uchodzić za wymyślne. Rozmawiali przyciszonymi głosami, ale swobodnie, wytwarzając atmosferę jakby uroczystości, może nawet misterium. Gdy Quiston Fa wraz z Łazęga stanęli w drzwiach, wszystkie Spojrzenia natychmiast skierowały się w ich stronę. Rozmowy umilkły. Zza stołu powstał starszy osobnik, zmarszczył się, oczy wzniósł ku stropowi, jakby sprawdzał zamocowanie belek, po czym przemówił z emfazą i dźwięcznie.
- A witajcież nam, drodzy nieznani przyjaciele, którzy do nas przybywacie. Promień waszej obecności wśród nas rozświetla ten dzień, który zapadnie głęboko w naszą pamięć. Witamy was tym, co mamy: szczerą intencją, otwartymi sercami, życzliwie i z ciekawością. Proszę do stołu, sprawicie nam wielką radość zajmując miejsca między nami.
Ku sporemu zdumieniu Quistona nie ruszyli się z miejsca, póki Łazęga w wysokich słowach, choć równie krótko, nie odpowiedział na to powitanie. Gospodarz wysłuchał go z wyraźną satysfakcją, choć bez zdziwienia, jakby chodziło o żelazny punkt ceremonii. Następnie podszedł i wziął każdego z gości w objęcia, pocierając policzkami o ich policzki. Posadzono ich; suwerenowi przypadło miejsce między młodą kobietą a nieco starszym od niej mężczyzną. Łazęga zasiadł po przeciwnej stronie stołu, tak że Quiston, chcąc go widzieć, musiał nieustannie zwracać się ku kobiecie.
Wymyślność strojów, ich przepych - jak na miejscowe warunki, oczywiście - ożywiały towarzystwo, sprawiały, że nikt tu nie siedział osowiały, apatyczny, każdemu chciało się gadać, uśmiechać, każdy też interesował się tym, co do niego mówią, i starał się zainteresować innych. Z początku Quistona drażnił nadmiar ostentacyjnej serdeczności, akcentowanie tego wychodzenia ku drugim, doszukiwał się w nim pozy, przesady, fałszu nawet - lecz rychło dał spokój. Uznał, że trafili po prostu między na-wiedzonych lekkoduchów o ciągotach artystowskich, którzy zakończyli właśnie próbę amatorskiego przedstawienia i nie zdejmując kostiumów, zasiedli do podwieczorku. Kobieta po prawej miała na szyi olbrzymią kryzę, która opadała jej na nagie ramiona. Suknia z lekkim dekoltem wyglądała na zdobioną ze szczególnym zacięciem: małe guziczki w rozmaitych kolorach, ponaszywane to tu, to tam, układały się w deseń, teraz niewidoczny. We włosy, ufarbowane, zaczesane kunsztownie, powpinała ni to perełki, ni spinki, podtrzymujące jakieś kolorowe bibułki czy piórka. Na twarz nałożyła tyle makijażu, że wyglądała jak sąuaw na wojennej ścieżce. Zerkała w stronę suwe-rena zalotnie spod fioletowych powiek, uśmiechała się doń ładnymi ustami, całkowicie utopionymi w szmince. Szczupłe ręce wspierała lekko o krawędź stołu; podzwa-niały na nich stylobitowe bransolety, a kilka kawałków stylobitowego drutu na palcach symbolizowało pierścionki. Nadeszła pora, aby się przedstawić. - Pochlebiam sobie, że niektórzy spośród szanownych zgromadzonych mieli okazję zetknąć się z moją skromną osobą. Mówią na mnie Łazęga, ponieważ nigdzie dłużej nie zagrzewam miejsca. Przykro mi wymieniać moje mało szlachetne imię w tak dystyngowanym towarzystwie, ale przyzwyczaiłem się do niego i pozwólcie, że przy nim pozostanę. — Przerwał mu gwar oburzonych głosów, gdyż imię bardzo się wszystkim podobało. Zresztą protesty zostały zaraz zagłuszone przez oklaski: wierność, nawet imieniu, była tu w dużej cenie. - Dziękuję - Łazęga wzniósł ręce na znak, że chce kontynuować. - O ile więc mnie znacie jak zły szeląg, o tyle wątpię, byście spotkali wcześniej pana Quistona Fa. - Odczekał, aż suweren ukłoni się obecnym. - Gdzie był, co robił, niech pozostanie na razie słodką tajemnicą. Od siebie dodam, że gość nasz zajmuje się zgłębianiem pozostałych z przeszłości dzieł pisanych; jestem pewien, że przeczytał więcej niż my wszyscy razem i właściwie literatura nie ma dla niego tajemnic.
Oklaski. Suweren, ciągle stojąc, podziękował za ciepłe przyjęcie i zgodnie z prawdą oświadczył, że wcale jeszczenie przeczytał wszystkiego. Wywołało to nieopisany entu-zjazm oraz huczne oklaski. Po ich umilknięciu przyszła kolej na członków trupy: wstawali i zwracając się do gości, wyraźnie wymieniali swe imiona. Były to przeważnie rozbudowane wieloczłonowe konstrukcje, inspirowane słownictwem z Epoki Wielkiego Błądzenia, czy raczej wyobrażeniem o słownictwie tej epoki. Na przykład mężczyzna obok suwerena nazywał się Turkiestan Syrop of Ra-chatłukum, kobieta zaś - Hetera Lilia Kons y Casablanca. Oczywiście ich urzędowe imiona były zgoła odmienne: jakiś Parszywiec czy Gizd, jakaś Riepscis albo Wywłoka.
- Przybył pan stamtąd? - zagadnęła Hetera Lilia, celując palcem wskazującym w sufit.
Suweren uśmiechnął się.
- Droga pani, nie godzi się mówić o mnie w towarzystwie tak czarującego stworzenia - skinął ku niej głową. Zauważył, że było to równie dobrze przyjęte, jak oczekiwane.
- W takim razie niech nam pan opowie, jak ubierają się kobiety tam, skąd pan przybył.
- A skąd ja przybyłem? Ojej, macka mi wylazła... Aż tak bardzo rzuca się w oczy, że jestem z Kasjopei?
- Tak... to znaczy nie... Och, nie chciałam pana urazić - szepnęła spłoszona.
- Proszę sobie niczego nie wyrzucać, to moja wina, że muszę mieć sekrety. Kobiety... cóż, pozostają zawsze i wszędzie takie same. Nadal usiłują rozwiązywać odwieczną sprzeczność mody, polegającą na tym, by jak najwięcej odsłonić i pozostać jeszcze ubranymi.
- Wspaniale pan to ujął! - klasnęła w ręce młodzie-żówka z drugiej strony stołu. Jeden z członów jej imienia brzmiał bodaj Mimoza. O twarzy, zapaćkanej bezlitośnie makijażem, niewiele dało się powiedzieć. We włosach nosiła imitację pielęgniarskiego czepka, który musiała wypatrzyć na starym zdjęciu albo ilustracji.
- Wypijmy zdrowie naszych znakomitych gości - zaproponował Turkiestan Syrop. Wziął ze stołu mały czerwony krążek i trzymał przed ustami jak denko szklaneczki. Inni naśladowali go w tej mierze. Uśmiechali się, oczekując na reakcję gości. Quiston Fa, wzorem Łazęgi,wyszukał zatem przed sobą podobny element, ujął go w palce i zbliżając do ust, skinął mężczyźnie uprzejmie. Wszyscy uśmiechnęli się do niego, a także do siebie nawzajem, by po niedługiej chwili odłożyć krążki na poprzednie miejsce.
Teraz suweren postanowił wykorzystać pretekst i bez żenady przyjrzał się rekwizytom służącym do tej zabawy. Przed każdym z zaproszonych rozłożone zostały kolorowe krążki oraz paski tektury, rozmaitej średnicy i długości. Najwięcej miejsca zajmowało białe koło wielkości talerza - i właśnie drobne literki na folii układały się w napis: TALERZ. Po jego lewej stronie znajdował się żółty pasek z napisem: WIDELEC, po prawej - dwa analogiczne paski NÓŻ I ŁYŻKA. Mniejszy pasek nad TALERZEM nosił miano ŁYŻECZKI. Obok niej po prawej - czerwony krążek: WINO, którym Turkiestan Syrop niedawno wznosił toast. Nieco w prawo od WINA leżał krążek większy, zielonego koloru, z napisem PIWO (ORANŻADA). Na lewo od WIDELCA drugi co do wielkości krążek na stole, czyli DESER, towarzyszył mniejszemu, w tonacji jasnego fioletu. FILIŻANKA, odczytał suweren i podniósł wzrok na siedzących nad identycznymi kompletami ludzi.
Większość stanowili biali, mniejszość żółci, ale zauważył także Mulatów i jednego Murzyna. Wszyscy, także mężczyźni, mieli pomalowane twarze. Wszyscy przed przyjściem tutaj coś kombinowali z włosami. Przy powszechnym braku wody efekt był przeważnie opłakany, lecz widocznie miało to mniejsze znaczenie niż sam fakt odmiany, zmiany wyglądu, wejścia w inną skórę. Stroje także były rozmaite, mniej udane, bardziej, wszystkie dość ubogie i suweren jeszcze raz pomyślał, że podstawową zasadą obowiązującą zgromadzonych tu przebierańców jest, by nie wyglądać zwyczajnie, po ulicznemu. Reagował na indagacje uprzejmie, z humorem, starając się, by jego słowa zawierały tę odrobinę ciepła, którą czuł dla tych ludzi z powodu ich rozpaczliwego położenia. Nie umknęło jego uwadze, gdy ktoś z gości brał w ręce barwne paski, kładł je do białego koła, poruszał nimi, niby coś nabierając, potem podnosił do ust, opuszczał - QuistonTĘf istocie nie pomylił się wiele, biorąc tekturki za rekwizyty do jakiejś osobliwej gry. Przy stole toczyła się gra, może tylko w co innego, niż mógłby domniemywać. Ludzie tu grali w normalność, zachowywali się dziwacznie — w miarę własnego wizerunku normalności. Jesteśmy ludźmi jak ty, przybyszu, i jak ty pozostaliśmy normalni, mówiły ich oczy i zachowanie.
Freski na ścianach przedstawiały portrety kobiet i mężczyzn, przy czym wysiłek malarza, by przedstawić modele jak najpiękniej, wręcz rzucał się w oczy. Było tam także trochę scen rodzajowych, między nimi scena uczty: przy stole uginającym się od potraw i trunków siedzieli sztywno wytworni biesiadnicy. Tak samo jak tutaj, pomyślał suweren. Na środku stołu, tego realnego, nie z malowidła, rozpościerały się wielkie płachty półmisków, waz, salaterek, tac i tak dalej. Quiston wziął je najpierw za serwety; teraz niektóre z nich podawali sobie zachwyceni biesiadnicy, nabierali z nich ochoczo, oddawali dalej. Bardzo przestrzegano, by nie uprzedzać kobiet, wdzięczono się do nich, umizgiwano. Organizator przyjęcia pamiętał o napojach; powycinane w kształty butelek kartoniki nie pozostawiały wątpliwości co do swego przeznaczenia.
- Panie Quiston, pobyt pana tutaj jest wielką okazją -powiedziała Lilia y Casablanca. - Czy jako specjalista od literatury zechciałby mi pan wyjaśnić pewną kwestię?
- Z przyjemnością.
- Na pewno nie czytałam tyle co pan, więc mogę się mylić... Czy potwierdzi pan opinię, że zajmowanie się literaturą jest szkodliwe?
- Nie. Sądzi pani, że gdybym tak uważał, zajmowałbym się tym?
— Pańskie osobiste zaangażowanie niczego jeszcze nie dowodzi — powiedziała ostrożnie. — Przepraszam, będę musiała być ostra... a nie chciałabym pana zranić.
— Proszę się nie krępować, mnie niełatwo dotknąć.
- Czyżby? - w jej oczach zagrała iskierka pomysłu, któremu nie pozwoliła się rozwinąć. Zasłoniła się powiekami. - Można przecież zajmować się literaturą z nienawiści. Można czytać - a pewnie i pisać - książki po to, by się nimi zbroić — przeciw człowiekowi.
- Innymi słowy wróg literatury musi ją znać, chcąc tym skuteczniej ją zwalczać.
- Tak. Ją - i człowieka.
- Rozumiem, do czego pani zmierza. Jednak nawet przy założeniu tak nikczemnych intencji zajmowanie się literaturą nie może przynieść szkody. Wręcz odwrotnie. Widzi pani, książki mają cudowną moc odmieniania człowieka, wydobywania z niego tego, co najlepsze. Literatura jest jednym z tych czarodziejskich wynalazków ludzkości, które działają w niepojęty sposób - i pozostają ciągle niezniszczalne. To znaczy można zniszczyć fizyczne nośniki literatury: książki, filmy, ludzi wreszcie, za każdym razem popełniając zbrodnię - jednak literatura jako fenomen jest ponadmaterialna. Jest ona jakby duchem, który niezmordowanie wciela się w coraz to inne kształty, pleni się w najmniej spodziewanych miejscach i okolicznościach. Gdybym miał być wrogiem tego ducha, wolałbym chyba umrzeć.
- Przemawia przez pana egzaltacja.
- Raczej wyrachowanie. Żal by mi było życia na walkę z czymś, czego zwalczyć nie sposób. Żeby nie brzmiało to zbyt górnolotnie: literatura wydaje mi się zbyt potężnym medium, bym miał mu stawać na drodze. Wolę się z nim przyjaźnić.
Cały stół słuchał ich dyskusji. Po odpowiedzi Quistona rozległy się skąpe oklaski.
- Czasem podejrzewam, że duch ten cieszy się tajnym poparciem samego Pana Boga.
Śmiechy. Ktoś zapytał:- A propos: jakiego pan jest wyznania - jeśli to nie tajemnica?
- Wierzę w Boga - powiedział suweren.
- W którego Boga?
- Po prostu w Boga. Za mało o nim wiem, żeby precyzować bliżej.
Lilia Kons spokojnie czekała na swoją kolej.
- Panie Quiston, nasza dyskusja jeszcze nie skończona.
- Służę uprzejmie.
- Kiedy pytałam pana o motywację zajmowania sięksiążkami, miałam na myśli coś poważniejszego. Zgoda: przypuśćmy, że przesiadywanie w bibliotece nikomu nie zaszkodzi. Rozrywka dobra jak każda inna. - Wzięła od-cbch. - Szkodliwa jest sama literatura. Literatura jako taka.
- Mogłaby pani to uzasadnić?
- Ponieważ koncentruje się na brzydocie człowieka, lubuje się w pokazywaniu, do jakich podłości, potworności potrafi być zdolny. Czytając książki trudno oprzeć się wrażeniu, że świat wypełniają doszczętnie osobniki złe, podłe, sprzedajne, zdegenerowane moralnie. Przecież wizerunek człowieka, który wynika z literatury, w niczym nie odbiega od tego, co lansuje TrT.
- Zbieżność jest pozorna. Gdyby literatura mówiła to samo co TrT, nie zostałaby zakazana. Coś musi je dzielić, i to radykalnie.
- I powie nam pan, co to takiego?
- Spróbuję. Istotnie, człowiek nie zawsze bywa piękny, dzielny, szlachetny czy wzniosły. Każdy z nas może z łatwością przywołać wspomnienia sytuacji, kiedy zachował się podle, skrzywdził kogoś, opuścił w potrzebie, stchórzył. W człowieku pełno jest zła. Człowiek bywa niezwykle paskudny. TrT mówi: tacy jesteście i tacy pozostaniecie na zawsze, skazani na własną brzydotę i podłość. Jedynie interkosmiczne miłosierdzie Hoam może was wspomóc. Literatura mówi: ze skłonnością do zła, ze słabością, która w was jest, można i należy walczyć. Można w tej walce zwyciężać. Za jeden ze swych podstawowych obowiązków literatura uznaje obnażanie zła - i w tym nasza wielkość, że nie boimy się prawdy o sobie, jakakolwiek by była. Człowieczeństwo polega na wypowiadaniu wojny przeciwnościom, na zmaganiu się z tym, co w nas niedobre - i na zwyciężaniu. Cóż by to była za satysfakcja, gdyby każdy otrzymywał siebie w gotowej, doskonałej formie, gdzie broń Boże coś tknąć czy zmieniać. Jak nieciekawy, wręcz odstręcząjący byłby wtedy świat! Człowiek pozostawałby niewolnikiem zakodowanego w nim programu, wierząc na ślepo w jego nieomylność. Czy nie lepsze jest to, co mamy?
- Panie Quiston - rzekł jakby z wyrzutem mężczyzna z końca stołu - przecież pan zna naszą sytuację. Rozpaczliwie poszukujemy sojuszników, a literatura powinna być jednym z nich. Powinna pomagać, nie stać z boku, dodawać otuchy, nie przygnębiać. Czy więc nie mamy racji, domagając się od autorów, by prezentowali wizerunek człowieka... lekko skorygowany?
- Lekko? - zdumiał się suweren. - Jak lekko? Czy człowiek, któremu domalowaliśmy zaledwie aureolę, jest już odpowiedni, na miarę potrzeb, czy dopiero taki, od którego bije oślepiający blask? Najpierw przestańmy manipulować sobą, potem wymagajmy, by nie czynili tego inni. Sztuka, proszę państwa, nie znosi, gdy ją zaprzęgać do podejrzanych zadań; wtedy odkleja się od życia, narowi i idzie w swoją stronę. Sztuka nie po to powstaje, by coś konkretnego załatwić; to nie dźwig, który coś za nas przeniesie. Siła słowa polega na trafnym nazywaniu rzeczy, zjawisk oraz relacji między nimi; z chwilą, gdy słowo przestaje je nazywać, staje się bezużyteczne.
- Ale ludzie, którzy znajdują się w wyjątkowo krytycznym położeniu i nie widzą żadnych środków, by przeciwstawić się losowi, zmuszeni są korzystać z każdej szansy.
- Krótko mówiąc, mała dyspensa, co? Tak już jesteśmy biedni, że przysługuje nam taryfa ulgowa? - zrobił przerwę, ale nikt nie podjął tematu. - Całe życie człowieka jest wyjątkowe. Nie ma innych ludzi niż wyjątkowi. Innych sytuacji niż niepowtarzalne. Starożytny myśliciel, Pascal, stojąc wobec bezmiernej pustki kosmosu, powiedział: dlaczego jestem tu, a nie tam? Czemu nie jestem tą pustką, ziemią pod mymi stopami, choćby powietrzem, które wdycham? Pascal pomaga każdemu z nas zrozumieć własną wyjątkowość. W tej wyjątkowości jesteśmy jednak na tyle typowi, że nie widzę żadnego uzasadnienia dla przyznania taryfy ulgowej - właśnie nam. Czemu nie starożytnym Etruskom albo Inkom? Tyle było ginących narodów. - Czuł, mówiąc, niechęć, z jaką przyjmują jego słowa. - W książkach, których wymagacie, chcielibyście znaleźć przeciwwagę dla TrT. Ostrzegam: jeśli zużyjecie literaturę dla neutralizacji jakiegoś tam TrT, zabrakniejej do rzeczy ważniejszych. Literatura ma rozpalać w was ducha, i nie cukierkowo-usypiające opowiastki to załatwią, ale wiercenie dziury w brzuchu, szarpanie za bebechy, które alarmuje: nie śpij, człowieku. Świat zależy dziś bardziej niż kiedykolwiek od tego, jak wielu z nas nie śpi. A TrT - zobaczycie, prędzej czy później wywróci się samo.
Czuł, że ich nie przekonał. Inne lektury, inne życie, inne wymagania. Aż tak bardzo inne? A on tu przybył, żeby ich zbawiać. Po raz pierwszy od postawienia stopy na tej ziemi odczuł tak dotkliwie farsowość własnego położenia. Może to oni mają rację, nie on? Ludzie są słabi, a zatem należy im się filozofia przykrojona w sam raz do potrzeb. Ani kawałek nie może wystawać. Z wszystkiego, co stanowi nadmiar, trzeba zrezygnować?
Lilia Kons y Casablanca klasnęła w ręce:- Będziemy tańczyć! - Także pozostali goście mieli chyba dyskusji powyżej uszu: skrupulatnie poskładali kartoniki i jeden z nich - dyżurny? - zebrał je błyskawicznie do wielkiej koperty. Co większe tace i półmiski zginał beztrosko na pół. Folia zjechała ze stołu, który okazał się trzema precyzyjnie złączonymi segmentami o składanych pod blat nogach ze stylobitowych rurek. Ławy powędrowały pod ściany, stoły zostały wyniesione do przylegającego do piwnicy schowka. Spomiędzy zebranych wystąpił kwartet sztywnych od ważności facetów, ściskających instrumenty muzyczne. O ile suweren mógł się zorientować, tylko jeden z muzykantów dysponował prawdziwymi skrzypcami; pozostali musieli się zadowolić piszczałkami i gitarami własnej roboty.
Postali trochę nieruchomo, jakby koncentrując się przed występem. Uderzyli znienacka, wydając tony chropowate i niesamowite. Quiston, który podświadomie oczekiwał jakiegoś walca albo tanga, rozglądał się zaskoczony. Nadzieja, że może uda mu się rozpoznać parę taktów, okazała się płonna. Płynęła zgrzytliwa melodia, nierówna jak obroty zdezelowanej sieczkarni, szarpiąca nerwy, wibrująca nieprzyjemnie na zakrętach. Kojarzyła się bardziej z piaskiem przesypującym się w wyczyszczonych przez słońce szkieletach lisów pustyni niż z atmosferąfrywolnej zabawy. Mimo to przebierańcy dobrali się parami i zaczęli tańczyć. Ruchy ich sprowadzały się do miarowego przysiadania, rozłączania się i podchodzenia do siebie, obracania się w kółko, plaskania otwartymi dłońmi w dłonie partnera. Następny kawałek był wolniejszy, pary połączyły się. Także i tej melodii Quiston nie znał. Inny był jej rodzaj, inne tempo, ale zgrzytliwy charakter pozostał bez zmian.
- Nie wiedziałem, że jesteś tak subtelnym znawcą literatury - powiedział Łazęga, przyglądając się tańczącym. Czuło się w jego głosie tajoną pretensję.
- Wcale nie jestem. Trochę czytałem - i tyle.
- Nie mogli cię zrozumieć. Dzieli was cały świat.
- A ty? Czy mnie rozumiesz?
- Staram się.
- To i tak dobrze. - Pomyślał, że przemawia przez niego gorycz - ale Łazęga pozostawił ostatnią uwagę bez komentarza. Lilia, Lilka, jak ją ochrzcił nie wiedzieć kiedy, wyróżniała się wśród tańczących. Ile dobrego zrobiłby tu solidny instruktor, muzyk, plastyk albo choreograf, pomyślał. Trzeba przysyłać tu fachowców, a nie bujających w obłokach idealistów, dosyć mało przydatnych w tych okolicznościach. Także zamiast przerzucać wódkę w pastylkach i papierosy należy wysyłać kasety, książki, sprzęt odtwarzający, a choćby kredki, struny do gitar czy papier. Nawet gdyby się miało do tego grubo dopłacać. Dlaczego nikt jeszcze na to nie wpadł, do cholery?
- Czy zatańczy pan ze mną? Bardzo proszę - Lilka Kons, podniecona zabawą, z lekko przyspieszonym oddechem, z rumieńcem pod makijażem, wydawała się prawie piękna.
- Nie umiem. Nie znam waszych tańców.
— Nauczy się pan, to prościutkie. W najgorszym razie będzie pan improwizował.
Miał sporo szczęścia, bo zaledwie weszli pomiędzy pląsających, orkiestra zagrała niesłychanie rzewny i wolny kawałek. Lilka przywarła do niego bez żenady, poczuł dotyk piersi, osłoniętych tylko cienkim materiałem. Jej uda ocierały się o niego wolno, bez żadnego związku z prze-mieszczaniem się z miejsca na miejsce. Wsparła głowę na jego ramieniu, jakby znali się od lat i nie mieli sobie kompletnie nic do powiedzenia. Na swój sposób było to przyjemne.
- Nie zna pan przypadkiem jakichś piosenek? A może potrafi pan recytować wiersze? - zapytała ze środka tego sennego kołysania, głosem odurzonym i sennym.
- Nie. - Był zły na własną totalną nieprzydatność. Przeszukał pamięć, z góry pewien rezultatu. - Nie znam.
- Jestem przekonana, że pan zna, potrzeba panu tylko trochę czasu na przypomnienie. Z pewnością ma pan swoich ulubionych poetów, których pan czytuje.
- Owszem. Ale teraz wszystko wyleciało mi z głowy. Odebrała to jako kolejny komplement.
- Mnie także świetnie się z panem tańczy. Proszę powiedzieć: dlaczego pan taki jest?
- Jaki?
- Taki odległy... niedosiężny. Taki - skryty. Nie można się do pana dostać.
- A chciałaby pani?
- Nie - dopóki i pan nie zechce. A jeszcze pan nie chce, prawda? Mam pomysł: organizujemy niedługo wieczór poetycki. Przyjdzie pan?
Pomyślał, że właściwie należałoby rozeznać się w ich upodobaniach, przekonać się, co oni czytają, czym żyją. Być może po prostu co innego wydaje im się literaturą -i tu tkwi przyczyna nieporozumienia.
- Zdziwi cię pewnie wiadomość, że w Lerum-Lerum jest więcej takich miejsc. Oczywiście nie zawsze są to piwnice... choć przeważnie. Podziemne miasto... - zaśmiał się Łazęga. Prowadził pewnie, skrótami, w stronę następnego punktu kontaktowego. - Spęd, na który nadzialiśmy się dzisiaj, należy do rzadkości ze względów bezpieczeństwa. Podstawową grupą jest piątka. Piwnica to takie centrum, ogniskujące różne sfery konspirowania.
- Na przykład?
- Sam już dobrze nie wiem, ile tego narosło. Salony kosmetyczne, kursy makijażu, domy mody, oczywiście na niewielką skalę, ćwiczenia dobrych manier i pięknej roz-mowy... Są kursy tańca, grupy poetyckie i śpiewacze, działają biblioteki, a ostatnio nawet galerie i muzea. Zbiory dzieli się pomiędzy piątkę, która za nie odpowiada i przechowuje je. Gdy trzeba urządzić ekspozycję, każdy przynosi to, co przejął. Po imprezie zabierają eksponaty i ukrywają do następnego razu. Przypomnij sobie orkiestrę, która ci grała do tańca: to kwintet. Razem starają się o repertuar, wykonują instrumenty, ćwiczą, występują.
- Widziałem czterech.
- Widocznie piąty nie mógł się stawić. Zachorował, nie mógł zgubić adoratora albo, nie daj Boże, stracił instrument. To się zdarza. Piątki muszą być przygotowane, że ktoś lub coś nawali.
- A strefowi? Nie prześladują was?
- Kilku nawet bierze udział w działalności podziemnej. W tajemnicy przed swymi kumplami i rozgrywającymi, rzecz jasna. Dawniej strefa koszmarnie deptała nam po piętach. Wpadka goniła wpadkę. Od czasu Gryn-szpana Mercatora, VIII Przewodnika, klimat trochę się poprawił. Można powiedzieć, że działamy na wpół legalnie. Przymykają na nas oko. Nie wierzę, żeby o nas nie wiedzieli.
- Właśnie, jak to tłumaczysz? Przecież nadal lansuje się ostry kurs, a TrT nie ustaje w mnożeniu pomysłów na prostowanie człowieka.
- Mnie się zdaje, że na górze od pewnego czasu usiedli rozsądni ludzie. Od Mercatora się zaczęło. Wiedzą, że to, co robimy, jest nawet nie pożyteczne - jest konieczne, także z ich punktu widzenia. Może wobec Hoam udają, że nie mają o nas pojęcia albo że nie mogą sobie z nami poradzić. Ich sprawa. Audycje TrT służą wyłącznie mydleniu oczu Hoam.
- A jeśli nie?
- Wtedy jest gorzej, niż sobie wyobrażamy.
- Nie próbowaliście porozumieć się z Przewodnikiem lub z Gremium? Utworzyć jakieś tajne kontakty, żeby jedna strona lepiej rozumiała intencje i punkt widzenia drugiej? Stoicie przecie - przynajmniej teoretycznie - po tej samej stronie barykady.
- Tak uważasz? Ja bym dyskutował. Wspólne knucie władzy i opozycji przeciw Hoam jest pomysłem ciekawym, lecz nie wiadomo, na ile realnym. Nie ma żadnej pewności, że oni sobie tego życzą. My nie ufamy im - oni pewno nie ufają nam. Po drugie: takie kontakty trudno utajnić. W przypadku przeniknięcia do Hoam wiadomości o porozumieniu tego typu należałoby spodziewać się kontrakcji. Jak daleko sięgającej - trudno przewidzieć. Przypuszczalnie pod nóż poszłoby całe Gremium wraz z Przewodnikiem, nastąpiłoby zaostrzenie prawa i okupacja. Nawiązanie stosunków niesie Gremium więcej zagrożeń niż korzyści.
- A wam?
- Podobnie. Konspirowanie jest ciężką harówą, wynaturzeniem życia. Ludzie czepiają się każdego łutu nadziei, wiadomość o kontaktach z Gremium spowodować by musiała wewnętrzne rozmiękczenie u wielu. W przypadku zmiany kursu znaczna część naszych struktur zostałaby wydana na pastwę strefy i zlikwidowana. Nie wolno ryzykować. Słyszałeś pogłoski, że nowy Przewodnik zwariował?
- Coś mi się obiło o uszy.
- Gra między nami a Gremium toczy się i tak, mimo nieformalnych zasad i braku kontaktów między graczami. Przyjmuje się, że gra władzy i opozycji musi w sumie dawać zero, to znaczy, ile jeden wygra, tyle drugi straci. Takie podejście mam za fałszywe, z reguły tracą obaj. Można jednak grę tak ułożyć, by obaj partnerzy na niej zyskiwali. Warunki gry dyktują przecież wspólnie, choć w ograniczonym zakresie; także one mogą być przedmiotem gry.
- Według ciebie, jaką formę gra przybrała obecnie?
- Partnerzy jednak zyskują na grze. Każda ze stron nadaje do drugiej sygnały w postaci konkretnych posunięć. Czasem rozszyfrowanie ich wymaga z naszej strony zwiększonego ryzyka. My odczytujemy nieustannie poziom wolności, który oni ustalają. Od orientacji w tej mierze zależy sukces naszych posunięć. Oni z kolei grają z Hoam o to - mam nadzieję - by wydzielić nam jak najwięcej. Gra nasza przypomina jakby niemą rozmowę śle-pych, z których jeden, idąc przodem, otwiera - lub powinien otwierać - nowe korytarze, a drugi zagospodarowuje je. Trzeba tak to czynić, by zły czarownik, rządzący labiryntem, nie zdołał się zorientować, że między ślepymi istnieje komitywa i wspólnota dążeń. Ślepi postępują w ten sposób w imię iskierki nadziei, że kiedyś obaj dojdą do światła. Zaczekaj tutaj, sprawdzę co i jak. Miej oczy i uszy otwarte.
Łazęga prysnął, a Quiston na wszelki wypadek przeszedł jeszcze z dziesięć metrów, zanim wsiąkł w jakiś zaułek. Ulica wydawała się pusta. Znaczy, kręcili się po niej ludzie, ale nie o aparycji zawodowych prześladowców.
- Chodź pan - wyrwał go z zamyślenia obcy głos. Należał do chłopaka, który przyglądał mu się z rękami w kieszeniach. Zły, że dał się zaskoczyć, Quiston wylazł niechętnie z wnęki.
- My też zawsze tu się chowamy - objaśnił chłopak beztrosko. Zanurzyli się w cielsko bloku z jego okropną kakofonią wyziewów. Na drugim piętrze w niewielkiej żyjni zastali Łazęgę i jeszcze czterech mężczyzn.
- To ten, co szuka Zabój ada? - z grupki wysunął się krępy osobnik w samych spodniach. Pot na skórze uwydatniał muskulaturę. Nie mówiąc nic więcej obszedł su-werena dookoła. - Wracajcie do zajęć - zakomenderował, stając powtórnie przed gościem. Trzej członkowie sekcji i chłopak odeszli niespiesznie do przyrządów.
Quiston nie od razu zrozumiał, że znajduje się w siłowni kulturystycznej. Z żyjni wyekspediowano wszystkie meble; na powbijanych w ściany hakach wisiały jakieś szmaty - ubrania albo ręczniki. W sufit przemyślnym sposobem zostały wmontowane dwa drążki; wystarczyło lekko podskoczyć, by ich dosięgnąć. Barczysty mężczyzna - zastępca krępego? - mruknął coś do pozostałych, wskazując im przyrządy. Jeden kandydat na osiłka zawisł na drążku, podciągając się z trudem, drugi uczepił się drążka w ścianie, który Quiston dopiero teraz zauważył, i ćwiczył mięśnie brzucha, podnosząc i opuszczając wyprostowane nogi. Zastępca krępego legł na rozłożonym na podłodze kawałku maty, a chłopak, który przyprowadził Qui-stona, gnąc się z wysiłku przywalił go rurą z melanzytu. Leżący wycisnął ją kilka razy, a następnie polecił chłopakowi, aby na niej usiadł. Wyciskanie zwiększonego ciężaru szło mu o wiele gorzej.
- Wzięliśmy go zamiast Śmierdziela - rzekł do Łazęgi krępy, wskazując chłopaka. - Jeszcze nic nie umie, ale jest chętny... i ma dojście do ciasta. Cholera, przez te ćwiczenia człowiek łazi bez przerwy głodny. - Zauważył zaciekawienie Quistona i zapytał: - Interesują pana nasze ćwiczenia? Chciałby pan spróbować?
- Nie wiem, czy bym sprostał... Chyba nudziłoby mnie spędzanie czasu w ten sposób. - Szkoda, że nie zdołał powstrzymać uśmiechu. - Po co to robicie?
Krępy przez chwilę spoglądał z niedowierzaniem to na niego, to na Łazęgę.
- Odpowiedz mu - poradził prostolinijnie Łazęga. Kulturyści przerwali na chwilę, po czym wolno wrócili do wykonywanych ćwiczeń.
- Dla poprawienia wyglądu i samopoczucia. Chcemy, aby nasze ciała prezentowały się znośnie dla oka i były sprawne. Ciało ludzkie samo w sobie jest poezją, trzeba tylko wydobyć ją na wierzch - głosi pierwsza zasada kodeksu atletów. Gołowąs!
Chłopak zsiadł z rury i zbliżył się ostrożnie.
- Czwarta zasada kodeksu atlety!
- Nie nam będzie urągać TrT, porównując nas do spasionych knurów - bośmy się brzuchów pozbyli! - wyrecytował adept.
- Druga.
- Dbaj o swoje ciało, bo gdy się znajdziesz w opałach, nikt inny ci nie pomoże.
- Druga, durniu, nie trzecia!
- Człowieka można deformować na rozliczne sposoby. Deformacja ciała jest równoznaczna z deformacją ducha.
- Dobrze, możesz odejść. Spyra! - zwrócił się do osobnika z rurą - przypilnuj, żeby zrobił czysto parę pompek. Walczymy z deformacją, która jest w nas, drogi panie. Nie interesują nas zwyrodnienia za górami, za lasami. Jak pan widzi, nie jesteśmy przesadnie ambitni: bierze-my się za to, co najbliżej. Zaczynamy od siebie. Na co panu Zabój ad?
- Powiem natychmiast, jeśli to pan nim jest.
- Niestety - rzekł z zakłopotaniem krępy. - Chciałbym nim być - i nie chciałbym zarazem. - Zahaczył wzrokiem o Łazęgę, który z niewielkim opóźnieniem skinął głową. -Od paru dobrych dni Zabójada nie ma na tym świecie.
- To pewna wiadomość?
- Na sto procent. Gadałem z kimś, kto widział, jak Żabojad zdychał. Przypiekli go z latającego sracza na pustyni.
- Co Żabojad robił na pustyni? - zaniepokoił się Łazęga.
- Mówię przecież, że zdychał. No i co pan teraz zamierza, panie Quiston? Coś musiałby mi pan powiedzieć, jeśli mam panu pomóc.
Suweren wahał się, jak postąpić. Adept uczepił się właśnie nóg ćwiczącego na drążku. Tamten podciągnął się dwukrotnie i obaj opadli na podłogę.
- Sam nie wiem, czego szukam. Potrzebuję jakiegoś punktu zaczepienia. Aten świadek śmierci Żabojada... niczego sobie nie przypomina?
Krępy patrzył na niego wyczekująco.
- Żabojad niczego mu nie przekazał? Niczego nie kazał powtórzyć?
- Panie Quiston - rzekł wolno kulturysta - kim pan jest, do cholery? Za czym pan węszy? Pana wyjaśnienie nic mi nie wyjaśnia. Nie da się dalej w ten sposób, że pan dowie się wszystkiego, a my niczego.
- Jestem z góry - powiedział suweren. - W mieście piąty dzień, na Ziemi - siódmy. Albo dziesiąty. Zależy, jak liczyć.
- Konsorcjum? Flota?
- Z góry - powtórzył z naciskiem suweren.
- Niech pan to udowodni.
- Żabojad też był z góry.
- Hm... Nawet jeśli tak, nie wiedziałem o tym. Niech pan zrozumie, chciałbym pana wesprzeć, a nie mogę -bez gwarancji, że jest pan tym, za kogo się podaje. - Zaśmiał się sucho. - A za kogo pan się podaje?
- Znajdźmy tego świadka, póki nie jest za późno.
- Bardzo panu pilno, jak widzę. Gołowąs, przerwa! Spyra, na drążek!
- Mam powody, żeby się spieszyć. Tak się składa, że ludzie, których szukam, podejrzanie szybko rozstają się z tym światem.
- No, dobrze. Przypuśćmy, że znajdziemy tego świadka. Co wtedy?
- Pozwolę panu przysłuchiwać się rozmowie.
- Pan mi pozwoli?
- Tak. Przecież powiedziałem. - Podniósł wzrok.
Kulturysta wpatrywał mu się w oczy, jakby chciał przeniknąć go do głębi. Wzruszył ramionami, obrócił się na pięcie i krzyknął do ćwiczących:- Skończcie sami, Spyra. Ja wybywam.
O ile suweren mógł się zorientować, podążali w stronę centrum. Miasto, jak zwykle przed wieczorem, dobywało ostatnich sił, podobne swą rozpaczliwą aktywnością do ciężko rannego zwierzęcia, które niedługo zdechnie. Qui-ston zadumał się, jak dalece każdy dzień tutaj miał wymiary ostateczne, ludzie gonili rojami jakby w przekonaniu, że jutro jest sprawą zbyt niepewną, aby na nie stawiać. Eschatologia tej krainy zdumiewała go, dopóki nie uświadomił sobie, że także jej podlega.
Po drodze przystanęli raz albo dwa, aby rzucić okiem na nowy plakat zatytułowany: DOBROBYT. Przedstawiał otwartą gębę, zdeformowaną i wstrętną, wypełnioną częściowo przeżutą melasą. Wyraźnie widoczne braki w uzębieniu, czarne, nadpróchniałe pieńki, ciągnące się spomiędzy nich włókna melasy, nitki śliny - wszystko w obramowaniu pokrytych wrzodami warg składało się na budzący odrazę obraz. Łazęga zauważył, iż jest to stop-klat-ka z jednominutowego filmu pod tym samym tytułem, piętnującego zachłanność człowieka. Według twórców filmu, upowszechnianego przez TrT bardzo natrętnie, cecha ta objawiała się głównie w żarciu łapczywym i zwierzęcym, w obżarstwie sięgającym granic szaleństwa.
Nieco dalej, przytwierdzone do muru jakimś piekielnie mocnym klejem, który zdążył ledwo co zaschnąć, bieliłysię niewielkie kartki z wpisanymi odręcznie nazwiskami, zatytułowane: UWŁACZAŁ GODNOŚCI ISTOTY ROZUMNEJ. Wszystkie dotyczyły pochwyconych na gorącym uczynku oddawania moczu w miejscach publicznych. Nałożone kary opiewały na sumy od 65 do 90 talonów, przy średniej miesięcznej wypłacie 24 talonów. Na ścianie było też parę spłowiałych listów gończych, pooranych gwoździami, o nazwiskach i zdjęciach wyskrobanych do imen-tu. Większość anonimowych winowajców poszukiwana była za długi oraz za pasożytniczy tryb życia. Obszerny rejestr gróźb dotyczył tych, którym zachciałoby się pomagać degeneratom. Kulturysta z Łazęgą chcieli już iść dalej, kiedy Quiston wypatrzył na dole niepozorny komunikat, który również wyglądał na świeżo nalepiony. Była to lista ośmiu nazwisk z wyjaśnieniem, że wyżej wymienieni wielokrotni recydywiści nie rokowali żadnych nadziei na przywrócenie społeczeństwu przy użyciu zwykłych metod. Za pomocą aparatury dostarczonej przez Braci Większych dokonano więc interwencji chirurgicznej w centralną część systemu nerwowego każdego z winowajców. We wszystkich wymienionych przypadkach operacja zakończyła się sukcesem.
Kulturysta powiódł wzdłuż listy grubym paluchem. Zatrzymał go na przedostatnim nazwisku od dołu, jakby nagle stracił dla tej sprawy zainteresowanie.
- Murwa w kadź - powiedział załamującym się głosem- nasz Śmierdziel. Dopadli go, dranie.
Quiston szarpnął Łazęgę za rękaw, wskazując brodą komunikat. Kulturysta bił głową o ścianę i suweren spoglądał nań niemal z rozbawieniem. Tak ostentacyjne okazywanie bólu zawsze miał za coś niestosownego.
- Wytłumacz mu, Stratovan. On nic nie rozumie.
- Co tu jest do rozumienia? Przerobili chłopaka na po-twonka, i tyle. Miej się teraz, człowieku, na baczności, żebyś na niego nie wpadł. Lepiej już chyba zabić go z litości...
- Potwonk? - zdumiał się suweren. - Chyba gdzieś słyszałem...
- Ja myślę, że pan słyszał. A może i widział. Kto wie...
- Stratovan obrzucił Quistona niechętnym spojrzeniem.
- Daj spokój - wtrącił Łazęgą pojednawczo. - Szkoda chłopaka, ale nikt z nas nie zawinił, że tu takie zwyczaje.
Przez pewien czas szli w zupełnym milczeniu.
- Nikt właściwie nie ma pojęcia, co to jest potwonk. Przepis na otrzymanie go jest makabrycznie prosty: bierze się zdrowego, normalnego fiuta prosto z ulicy, robi mu się coś w głowę - i potwonk gotowy. Po kilku dniach, gdy rany się zasklepią, wypuszczają go między ludzi. Kto znał go wcześniej, niech lepiej pryska co sił w nogach. Potwonk w niczym nie przypomina pierwowzoru, chyba tylko wyglądem. Ale i wygląd, cholera, przy tym się zmienia. - Zastanowił się. - Na ulicy mignął ci znajomy pysk, idąc dalej, zastanawiasz się: on? nie on? Odwracasz się: już cię łapie za ramię. Dziwi się, że go nie poznajesz, tak, owszem, chorował trochę. Wygląda istotnie jak po dłuższej chorobie, blady, anemiczny jak z nie dopieczonego ciasta. Ciało ma takie jakieś... niezdrowe - właśnie jak ciasto. Siadasz z nim, przypuśćmy, do rozmowy, i uderza cię obcość jego ruchów, mimiki, sposobu mówienia... jakby ktoś wydłubał go w środku i podmienił całą instalację. Taka żywa lalka. Je, pije, mówi, porusza się - lalka. Czujesz narastający strach. Najlepiej wtedy uciec, nie ma co strugać bohatera; inaczej on omami cię słowami, zacznie się lepić, lgnąć do ciebie jak pedał. Równiacha: natychmiast zaczyna cię namawiać na suweńki. Zna takie dwie niedaleko. Masz kłopoty ze strefą? On załatwi. Brak ci talonów - zaraz wyjmuje harmonijkę. Jednego tylko nie znosi: alkoholu. Mówisz: napijmy się solidnie - już ucieka, nie ma czasu. Tego jednego mogę wam życzyć z czystym sumieniem: żebyście nigdy nie spotkali potwonka, który był waszym bliskim kumplem. I teraz Śmierdziel, uhrr... - zgrzytnął w bezsile zębami.
- Kto wykonuje te operacje?
- Cholera wie. Może Hoam, a może inne potwonki? Z czasem przerobią nas wszystkich, wymienią, uczynią podobnymi do siebie, zobaczycie.
- Nie tak prędko - rzekł twardo Łazęgą. - Najpierw musieliby mnie zabić.
- Akurat, dużo masz do powiedzenia, jak leżysz na stole, a chirurg pcha ci nóż między półdupki mózgowe.
- Dużo ich jest? - zapytał Quiston.
- Potwonków? Któż to może wiedzieć? Może parę dziesiątków, a może już parę setek. Kiedy zaczęło pojawiać się to draństwo? - wzrokiem szukał pomocy u Łazęgi. - Ja usłyszałem o nich po raz pierwszy ze dwa lata temu. Pamiętasz, TrT rozwodziło się nad zaletami nowej metody leczenia patologii, opracowanej przez Hoam. Nazwano ją terapią C-N, centralno-nerwową... Niby rewelacja, a okazywało się, że dopiero w fazie badań, eksperymentu. Potem zdaje się nastąpiła dłuższa przerwa...
- Może nie mogli opanować metody?
- Może. I chyba przed półrokiem... tak, coś koło tego... natknąłem się na pierwszego. Ludzie spluwali na jego widok. Wtedy też zaczęły pojawiać się te komunikaty. Po-twonki zaaklimatyzowały się w naszej rzeczywistości, wrosły w pejzaż, jak to wytwornie ujmuje TrT. Tfu! Mówią - ściszył głos - że całe TrT, Gremium, wszystkie ważniejsze urzędy zostały przez nich obsadzone. Kto nie podda się operacji, zaraz wylatuje. Mają porobione coś w głowach i Hoam sterują nimi jak chcą.
Dość blisko placu Złączonych Rąk Stratovan zreflektował się nagle, że powinni zajrzeć jeszcze w jedno miejsce. Odbili od głównej ulicy i po niedługim marszu znaleźli się w ruinach, których obecności tak blisko centrum Quiston nigdy by nie podejrzewał. Usłyszeli przeraźliwy gwizd, w ruinach coś się zakręciło, szastnęło, przepadło. Przystanęli, bez skutku wypatrując przyczajonych napastników. Po chwili młody głos poradził im wracać.
- Możesz wyjść, Ślepowronie - zawołał Stratovan. -Cóż to, nie poznajesz mnie? To już zapomniałeś, kto cię wyciągnął z łap strefy?
Obrośnięty dryblas wylazł niechętnie z ukrycia i zbliżył się, mamrotając słowa usprawiedliwienia.
- Nie mogę was wpuścić - oświadczył - gmina odprawia nabożeństwo i mistrz zakazał przepuszczać obcych.
- Oj, Ślepowron, Ślepowron - mruknął dobrotliwie Stratovan, patrząc łakomie na olbrzyma. Z pewnością widział go już w swojej piątce. - Gdyby nie to, że tak cię lubię, chyba bym ci przydzwonił w ucho. Chcesz powie-dzieć, że już mnie nie znasz? A czekajże, niewdzięczniku, jeszcze ci się przydarzy niejedno. Wtedy ja powiem, że cię nie znam.
- Nie należycie do gminy - powiedział niepewnie olbrzym.
- Nikt od razu nie należał. Ludziom trzeba dać trochę czasu do namysłu. Pewnie nie wiesz o tym, ale sam mistrz wiele razy zapraszał mnie na nabożeństwo... w charakterze sympatyka. Dziś, kiedy zamierzam skorzystać z zaproszenia, ty nie chcesz mnie wpuścić.
Gadał z takim przekonaniem, że suweren nie wiedział: blefuje czy też mistrz rzeczywiście go zaprosił? Najwyraźniej był to również dylemat Ślepowrona.
- W porządku, niech pan idzie - zdecydował wreszcie. - Ci dwaj zaczekają tu na pana.
Kulturysta pokręcił głową.
- Niedobrze, Ślepowron. Z takim rozumieniem swoich powinności nie zrobisz w gminie kariery. Powiedz mi szczerze: kiedy składałeś śluby, przysięgałeś być dla gminy użytecznym?
- Skąd pan... no, przysięgałem.
- Mistrz, kiedy mnie zapraszał, powiedział, że mogę przyprowadzić gości. A moi goście to nie są podobne do ciebie fiuty z ulicy. I nie prowadzę ich bez powodu. Chcecie mieć rosół w kostkach do nabożeństw? To puszczaj.
Ślepowron wzdychał z zakłopotaniem, namyślając się ciężko.
- Właściwie...
- Pomyśl tym swoim pancernym rozumem - Strato-van kuł żelazo póki gorące. - Masz chyba wyraźnie powiedziane: swoich puszczać, zatrzymywać wrogów. Kto dla ciebie jest wróg, Ślepowron?
- No... strefa, Hoam, współpracusie... i wszyscy nieznajomi. - Odważył się spojrzeć znacząco w stronę Qui-stona i Łazęgi.
- Chłopie, to są dla ciebie przyjaciele lepsi ode mnie, tylko jeszcze o tym nie wiesz. Mogą dużo zrobić dla gminy. Bądźże rozsądny...
- Chwileczkę - Quiston uznał za stosowne wtrącić siędo rozmowy - tak się składa, że znalazłem tutaj niepotrzebne pięć talonów. A właściwie dziesięć. - Wyjął je z torby. - Gmina z pewnością ma znaczne potrzeby...
- O, tak! Jeszcze jak znaczne! Preparaty ofiarne drożeją z dnia na dzień, nie wiadomo właściwie, gdzie łazić za nimi. Pośrednicy śpiewają sobie coraz więcej, bo czują pismo nosem, wiedzą, jak nam na tym zależy. Przechodźcie, oczywiście. - Zgrabnym ruchem wyjął talony z ręki suwerena i umieścił w schowku na piersiach. - Chcecie brać udział w spożywaniu ofiary? — zapytał takim tonem, jakby poświęcił na nią własną wątrobę.
- Ależ skąd! Co za pomysły! - uspokoił go Stratovan. - To znaczy, bardzo byśmy chcieli dostąpić tego zaszczytu, ale nie należymy przecież do gminy. Szukamy kogoś... i przy okazji chcielibyśmy obejrzeć uroczystość.
- O, dziś będzie coś specjalnego - rozmarzył się Ślepo-wron - a ja, psiakrew, akurat na bramce. Zazdroszczę wam, cholera. Macie - wręczył każdemu po blaszce wyciętej z konserwy wieprzowej Konsorcjum.
Minęli jeszcze dwie linie straży, ale blaszki Ślepowrona za każdym razem okazywały swą wszechmoc. Od ostatniego posterunku, gdzie oddali blaszki, powiódł ich przewodnik. Quiston chciał zapytać, dlaczego tak kluczą, lecz w tym samym momencie posłyszeli coś w rodzaju wspólnej recytacji albo chóralnej modlitwy. Jednocześnie spośród osmolonych zgliszczy wyłonił się niewielki placyk, na którym zgromadziło się około pół setki wiernych.
Centralną część placyku zajmował ołtarz w formie prostego stołu; obok płonął ogień, podgrzewając zawieszony na trójnogu kociołek. Przy ołtarzu stały trzy osoby odziane na biało: mężczyzna w wielkiej kucharskiej czapie na głowie i z łychą wystruganą z melanzytu w ręku oraz dwie kobiety. Jedna dzierżyła nóż, który wyglądał na autentyczny, o stalowym ostrzu, a druga chochlę. Na dany znak użyczały mistrzowi tych rekwizytów, po czym odbierały je z powagą.
- Łaskawi państwo pozwolą: sekta czcicieli żywności. Stójcie tu, a ja rozejrzę się trochę - powiedział Stratovan i ulotnił się jak duch.
- Niech będzie pochwalona żywność - zaintonował kucharz tęsknym barytonem.
— W każdej formie i w każdej ilości — odpowiedzieli wierni z entuzjazmem.
- Czytanie z Księgi Przepisów. Pieczeń barania z pieca. - Kapłan wziął spoczywającą na specjalnej podstawce grubą księgę w sztywnych okładkach, ucałował ją i zaczął czytać: - Każdą pieczeń baranią, chcąc, żeby była krucha, obwinąć w serwetę umoczoną w occie i zakopać na parę dni, najwyżej pięć, w piwnicy w ziemi lub w ogrodzie, a nabierze kruchości jak najlepsza zwierzyna. Nie można jednak zakopywać dwa razy w to samo miejsce, bo czuć będzie stęchlizną.
Oczyścić pieczeń baranią ze zbytniej tłustości, żył i błon-ki; zbić mocno, sparzyć octem na pół godziny, naszpikować ząbkami czosnku i utrzeć czosnek z solą i tym natrzeć, nasolić i gdy z półtorej lub dwie godziny poleży, upiec w piecu, polewając własnym sosem, który się zbiera z brytfanny. Osypać mąką i zrumienić, a wydając, zebrać tłustość z sosu. Bardzo jest dobra, jeśli do połowy upieczoną wyjąć z pieca, a następnie dodusić w rondlu ze śmietaną.
Zebrani bez reszty pochłonięci byli tekstem przepisu. Usta niektórych poruszały się wolno, oczy były przymknięte z błogości albo dla lepszego skupienia. Od czasu do czasu przez tłumek przebiegał jakby jęk, podkreślający szczególnie ukochane słowa. „Pie-eczeń!" - jęczeli wierni. Albo: „Czo-osnek!" „Tłu-ustość!" „Dodusić!" Im bliżej końca czytania, tym gorliwość słuchaczy w wynajdywaniu magicznych słów nasilała się; ostatnie wersety wykrzyczeli razem z kucharzem.
- Tyle jest słów Świętej Księgi na dzień dzisiejszy -podsumował kapłan i jeszcze raz ze czcią ucałował jej strony.
- Oby jak najszybciej przemieniły się w żywność! - odkrzyknął tłum bez wahania.
W tym momencie stało się coś dziwnego: nieopodal miejsca, gdzie stali Quiston z Łazęgą, dwóch obszarpań-ców grzmotnęło na ziemię, aż zadudniło. Inni wyznawcyrozstąpili się z szacunkiem, jakby wyczyny tych dwóch stanowiły niezbędny element rytuału. Wyglądali na dotkniętych atakiem padaczki: podrygiwali gwałtownie, wyginali ciała w łuk, z oślinionych ust wydobywało się ni to rzężenie, ni skowyt, padały jakieś słowa, trudne do zrozumienia, coś jakby „Słabo mi" albo „Nie wytrzymam dłużej". Potem przeszło to w nieartykułowane gulgotanie, w zniekształcone: „Jeść-jeść-jeść", a może „Głód-głód--głód", pięty leżących drapały ziemię, a ich garście zagarniały pył, drobne drzazgi, kamyki - obsypywali się tym, jakby właśnie byli mięsem, które woła przypraw.
- Taniec pieczeni - szepnął mu w ucho Łazęga. Istotnie, ruchy leżących z czasem uspokoiły się, jakbypieczeń została pokonana przez gorąc patelni. Podobne występy trwały w kilku innych miejscach.
- Bóg dał ludziom Świętą Księgę, aby wiedzieli po wieczne czasy, jak korzystać z jego darów. Niestety, za sprawą księcia ciemności, który zstąpił tutaj pod nieobecność Stwórcy, na ziemi pozostały jedynie nieliczne z pięknych zwierząt, owoców i jarzyn, o których wzmiankuje Księga. Z tego powodu musimy zadowolić się nędznymi resztkami i z nich przyrządzać nasze ofiary. - Kapłan w kucharskiej czapie zamachał groźnie łyżką. - Na dzisiejszą uroczystość Sekcji Aprowizacji udało się zorganizować mięso kreta, jednego z nielicznych zwierząt, które przetrwały w głębi ziemi. Spożywając ten dar starajmy się wyrobić sobie pojęcie o wspaniałościach potraw opisywanych w Księdze. Sekcja Aprowizacji - wystąp!
Do ołtarza zbliżyła się trójka osób, z których środkowa niosła coś na tacy. Kucharz odebrał tacę, wzniósł ją ku niebu, coś nad nią pomruczał, wreszcie oddał łyżkę jednej z pomocnic i w dwa palce każdej ręki ujął czerwonawy strzęp, obracając się z nim we wszystkie strony. Wyglądał jak praczka, która szuka sznura, by powiesić ostatnią sztukę bielizny. Wierni jednak na ten znak błyskawicznie padli na kolana: przez parę minut na placyku panowała cisza.
- Dzięki ci, Panie, za ten dar wspaniały, którego równie dobrze mogło z nami nie być, ponieważ czasy są cięż-kie i niespokojne. Racz też w przyszłości z podobną hojnością obdarzać twych cierpliwych wyznawców. - Odłożył mięso na tacę i oderwał się od ołtarza, ruszając między wiernych. Ci pchali się ku niemu, aby lizać palce, którymi dotykał kreta.
- No, jak tam? Nie nawróciliście się przypadkiem? -Stratovan stanął obok nich i tylko lekko przyspieszony oddech świadczył o tym, że gdzieś odchodził. - Nie ma go tutaj. Idziemy czy też życzycie sobie uczestniczyć w spożywaniu ofiary?
- Co się teraz stanie? - zapytał suweren.
- O, wiele rzeczy. Porąbią mięso na kawałki i ugotują z niego rosół, celebrując to i przeciągając do granic możliwości. Jeżeli mają sól, ci, którzy jeszcze nie znają jej smaku, będą jej kosztować. Być może odbędzie się ceremonia przyjęcia do gminy nowych wyznawców. Na końcu rzucą się na rosół i ponieważ jest ich zbyt wielu, więcej wysmarują się nim, niż go zjedzą.
- Dość szczegółowo, widzę, zna pan ich zwyczaje -rzekł Quiston kąśliwie.
Stratovan zanucił:- „Ten, kto miał jedną, zna je wszystkie..." Każdy ma jakieś ciemne kartki w życiorysie, proszę pana. No, w drogę.
- Sekcja Rosołu - wystąp! - zagrzmiał kucharz. Tłum śpiewał, gdy opuszczali placyk:Pochwalona niech będzie żywność, Przyjdzie kiedyś czas szczęśliwości. Bóg człowiekowi dat apetyt Nie po to, aby pościł.
Warty wydawały się zaskoczone, że ktoś opuszcza nabożeństwo. Ślepowron patrzył na nich zdumiony. Oczy miał wielkie, rozmarzone.
Umiejmy czekać cierpliwie, Ziemia jest wielką patelnią, Nie braknie mięsa, chleba i sosu Tym, którzy przy niej zasiądą.
Śpiew wiernych ledwo tu docierał, ale Quiston doskonale rozróżniał słowa, gdyż Stratovan ekshibicjonistycz-nie nucił razem z nimi.
- No, na mnie czas, muszę lecieć - Łazęga żegnał się w pośpiechu. - Jakby co, wiesz, gdzie mnie szukać -zwrócił się do Quistona.
Na placu Złączonych Rąk zastępy telemanów zaczęły się już gromadzić w oczekiwaniu na wieczorną audycję. Krążyli przez pewien czas w gęstniejącej ciżbie. Przy wschodniej ścianie budynków okalających plac zebrało się szczególnie wielu gapiów. Otaczali szczupłego mężczyznę o nerwowej twarzy, który przysiadł na jakiejś paczce czy rurze w środku półkolistej przestrzeni. W całej jego ubogo odzianej postaci wyczuwało się skonsternowanie, ale jego głos był spokojny i pewny.
- ...rzekł Bóg do śmierci. Cóż mogła uczynić śmierć? Wzięła swoją kosę, którą każdy z nas kiedyś poczuje na karku, i zeszła na ziemię, do miasta, gdzie mieszkała ta rodzina. Odnalazła budynek i przez okno wpłynęła do środka. Chora matka leżała w łóżku, dzieci tuliły się do niej, płacząc. Ojciec całymi dniami pracował poza domem, rano wyszedł do pracy głodny, ponieważ choroba żony pochłonęła wszystkie ich dochody. Widząc, jakie w tej rodzime panuje ubóstwo, jak dzieci rozpaczają z powodu bliskiego rozstania z matką - śmierć zawahała się.
Czy śmierć może mieć wątpliwości? Czy ta blada wiedźma o lodowatym oddechu może posłuchać głosu serca? Śmierć to naprawdę twarda bestia, nie trafiają do niej żadne prośby ani apele. Nie da się jej nastraszyć ani przekupić. Wykonuje swą powinność zimno i bezwzględnie, ona jedna nie zna litości. Ale teraz, widząc małe dzieci, które niechybnie zginą bez matki, odwróciła się bez słowa. Nie minęło wiele czasu, jak znów stanęła przed obliczem Boga.
„Boże - powiedziała - ty wiesz, że zawsze służyłam ci wiernie. Bez szemrania, w terminie wykonywałam twoje rozkazy. Nigdy dotąd nie zawiodłam, nigdy też o nic cię nie prosiłam".
Bóg na te słowa podniósł tylko wysoko siwe, strzępiaste brwi.
„Nie każ mi zabierać matki tym dzieciom. Gdybyś widział nędzę panującą w tej żyjni, słyszał płacz dzieci, chy-ba nie wysyłałbyś mnie po tę duszę. Wróć tej kobiecie zdrowie i spraw, by nie cierpiała dłużej".
Ale Bóg odpowiedział: „Odkąd to śmierć wtrąca się do najwyższych planów? Czym prędzej zabierz tę kobietę".
Blada wiedźma powtórnie zjawiła się u wezgłowia chorej. Dzieci zobaczyły jej kosę i jeszcze bardziej zaczęły lamentować. Akurat wrócił do domu ojciec, niosąc trochę ciasta i wody. Razem z dziećmi ukląkł przed śmiercią; zaczęli ją błagać, by oszczędziła ich matkę i żonę. I śmierć zawahała się po raz wtóry.
Kiedy Bóg zobaczył ją u stóp swego tronu, powiedział surowo:„Znowu nie wykonałaś mojego rozkazu, o śmierci".
„Nie. Chyba się starzeję, staję się sentymentalna. Dawniej nie miałam przecież takich wątpliwości. Czy naprawdę nie możesz zmienić swoich planów względem tej kobiety?"„Nie - odrzekł Bóg i zastanowił się. - Nie potrafisz już solidnie wykonywać swoich obowiązków. Zejdziesz więc na dno oceanu, tam w ziarenku piasku mieszka mały czarny robaczek. Odnajdziesz go i przyniesiesz tutaj".
Na dnie morza jest wiele ziaren piasku. W którym skrył się czarny robaczek? Rozgryza śmierć jedno ziarenko - nic. Rozgryza drugie - puste. Trzecie, czwarte, dziesiąte, setne - z podobnym rezultatem. Wreszcie po tygodniu cierpliwej pracy odnalazła w kolejnym ziarnku maleńkie żyjątko.
Bóg ledwo spojrzał na czarną kropkę na jej wyciągniętej dłoni. „Widzisz, śmierci, skoro ja, który cały świat stworzyłem, pamiętam o tym robaczku zagrzebanym w mule oceanu, jakże mógłbym zapomnieć o ludziach? O kobiecie, mężczyźnie, o ich dzieciach? Idź i czyń swą powinność".
Po raz trzeci zeszła śmierć do miasta i nie patyczkując się więcej, zabrała chorą kobietę. I co się okazało? Dzieci, które miały zginąć, wyrosły na dzielnych ludzi. Dobrzy sąsiedzi zajęli się nimi, kiedy ojciec pracował na ich utrzymanie. One z kolei zaopiekowały się nim, gdy był stary i niedołężny.
Opowiadający spojrzał na siedzących najbliżej. Uśmiechnął się do nich.
- Właściwie to już koniec opowieści. Bóg dobrze wie, co robi, nawet kiedy nam wydaje się inaczej.
- A ten świadek? - zaniepokoił się Quiston.
- Patrzy pan właśnie na niego.
- Wielu ludzi ma pretensje do Boga - mówił mężczyzna - że odżegnuje się od interwencji w losy świata, które od tylu dziesiątków lat układają się jak najgorzej. Dlaczego zostaliśmy przypisani, narzekają, do tego skrawka ziemi przeklętej, na której pod dostatkiem jest tylko cierpienia, głodu, łez i upokorzenia? Ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że sens życia polega na cierpieniu, na tym, by człowiek zdążył odebrać co swoje. Chociaż ziemia, którą otrzymaliśmy, jest dla nas okrutna i niegościnna, nie należy marzyć o opuszczeniu jej, o oderwaniu się od tego skrawka. Pewnego dnia powróci tu Bóg i usłyszymy jego głos: - Rzuciłem was na tę ziemię jałową, na ten kwadrat kamienia, aby was wypróbować. Chciałem się przekonać, ile łez trzeba w nią wlać i ile potu, żeby przemóc jej wrogość. Za to, żeście nie przeklinali jej i mnie, ale w milczeniu znosili swój los, nagrodzę was, jak potrafię: ziemia ta stanie się dla was rajem.
Na plac Złączonych Rąk opadał rzadki mrok. Rozbrzmiały hałaśliwe tony sygnału TrT; słuchacze przygodnego kaznodziei jęli się rozchodzić w nadziei na większe atrakcje. W przeciągu kilku minut wokół szczupłego mężczyzny prawie się wyludniło. Quiston, który do tej pory jakby drzemał, doznał niespodziewanego olśnienia. Jego ręce same powędrowały gdzie trzeba, ściągając pas torby i dopinając poły opończy wokół ud. Kątem oka zauważył, że Stratovan także obwiązał luźne rękawy wokół nadgarstków i stał sprężony i czujny.
Opowiadacz nie ruszał się ze swej rury, a uśmiech zakłopotania błąkał się po jego twarzy. Wokół niego wyrosło pięć barczystych postaci w brunatnych trykotach; dwie z nich zdążyły chwycić go za ramiona. Nie działo się nic; ostatni zagapieni słuchacze pryskali na bezpieczną odległość. Quiston zarejestrował przechodzącym w mushinumysłem, że dwaj napastnicy poczęli ciągnąć słabo opierającego się mężczyznę prosto w czeluść bramy, podczas gdy pozostali cofali się wolno, ubezpieczając odwrót. Jeden z nich wysunął się nieco w stronę Quistona i Strato-vana. Z tyłu, nad placem, grzmiały trąby archanielskie TrT.
- Dobrze wam radzę, fiuty, lepiej stąd spadajcie, bo stanie się wam krzywda - ostrzegł wysunięty tonem, z którego przebijało przekonanie, że wyświadcza im przysługę. Możliwe jednak, że powiedział coś zupełnie innego, zanim uderzenie suwerena zmiażdżyło mu twarz i odrzuciło na bok zbyteczne ciało. Nie zwlekając Quiston skoczył do przodu, czując obok siebie poruszającego się jak napięta sprężyna Stratovana. Rozpierało go to wspaniałe uczucie, które zdarza się mężczyźnie najwyżej kilka razy w życiu, kiedy wszystkie przeciwności, zaklęte w konkretny, materialny kształt, znajdują się w zasięgu pięści. Rywal, którego wybrał, zrobił zwód, wyprowadzając jednocześnie cios; Quiston umknął go, złapał w nadgarstku wyprostowaną rękę i z rozmachem opuścił ją na kolano. Trzasnęła łamana kość. Ciało w trykocie pod wpływem bólu wyzwoliło się z uprzęży treningowych nawyków; było niemal bezbronne, kiedy Quiston potężnym kopniakiem w biodro unieszkodliwił je ostatecznie. Z boku zakwilił wysoko przeciwnik Stratovana - i znowu parli razem ku ostatniej dwójce, która zastygła w bezmiernym zdumieniu, tak szybko się to działo.
Skrzeczowąs poczuł jedynie, iż nadludzka siła odrywa od niego prześladowców i zamienia ich w ryczące z przerażenia worki. Ryk ten dwukrotnie załamał się, jakby pod wpływem uderzeń pneumatycznych młotów. Leżał w bramie, przyglądając się stropowi naśladującemu nieudolnie półokrągły owal, a jeden z tych, co tak łatwo odebrali go brunatnym, przyciskał go do ziemi w ten sposób, że poruszenie ręką albo nogą zdawało się niewykonalne. Wybawca pochylał się nad nim jak brytan nad kością, wypatrujący, czy kto nie zamierza odebrać mu łupu. Jakaś rezygnacja opanowała umysł Skrzeczowąsa. Ci albo tamci - co za różnica? Nadchodziła pora regulowania zobowiązań. Od dłuższego czasu odnosił wrażenie, że za dobrze mu sięwiedzie jak na ten świat i że lada chwila ktoś wystawi mu za to rachunek.
- Nie powiem, przyjemnie wybrać się z panem na wieczorną przechadzkę - powiedział drugi ze zbawców. Jego krępa postać rysowała się wyraźnie na tle jaśniejszego wylotu bramy. - Było dla mnie zaszczytem znaleźć się po pańskiej stronie. - Głos wydawał się Skrzeczowąsowi znajomy.
- Dziękuję za pomoc - rzekł oschle ten, który przyciskał Skrzeczowąsa. Jego oddech nie zdradzał śladu przyspieszenia. Poluzował uchwyt, ale i tak sprzeciwić się jego woli graniczyło z cudem.
- Od początku domyślałem się, kim pan jest - odezwał się pierwszy. Nie doczekawszy się żadnej zachęty do rozmowy, tonem usprawiedliwienia dodał: - To miasto wydaje się za ciasne dla takiej spółki jak nasza. Musimy się rozstać. Jak to mówią: dwa krety w barszczu przygód to niezdrowy nadmiar.
Osobnik, do którego skierował swe słowa, puścił Skrzeczowąsa i wstał.
- Dziękuję za pomoc - powtórzył wyciągając rękę. -Najważniejsze, żeśmy zdążyli. Może się jeszcze spotkamy.
- Może. - Stratovan odwzajemnił uścisk i pochylił się nad leżącym. - Panie Skrzeczowąs, to ja, Stratovan. Nic pan nie ucierpiał? - Ujął go za rękę i jednym szarpnięciem postawił na nogi. - Ten gość nazywa się Quiston Fa i jest pana przyjacielem. Może mu pan wierzyć bardziej niż mnie, a nawet niż sobie. - Obejrzał się ku wylotowi bramy. - No, zmywajmy się.
U wejścia do bramy gromadzili się ciekawscy. Fioletowa poświata nad ich głowami dodawała mrokom nie-samowitości. Słowa pogadanki TrT przewalały się nad placem jak kule armatnie.
Strąceni aniołowie. Desperacko szukając szatana
Ciężarówka zahamowała, kierowca zobaczył wycelowany w siebie pistolet i usłyszał:- Zachowuj się spokojnie. To jest napad. Najważniejszą rzeczą w takich przypadkach jest nietracić zimnej krwi. Toteż kierowca powiedział znudzonym głosem:- W porządku. Wsiadajcie. - Zreflektował się jednak, że to nie przelewki, gdyż drab nie przestawał groźnie potrząsać bronią, więc dodał: - Mam nadzieję, że nie żywicie złych zamiarów, panie rzezimieszku.
Ten spojrzał na niego z wyraźną ulgą, śmignął za siebie pistoletem wyciosanym z kawałka melanzytu, po czym wgramolił się do szoferki. Jego kompan, jeszcze bardziej brudny i nielicho obdarty, próbował leźć w ślad za nim, ale kierowca powstrzymał go stanowczo.
- Wyrzuć to najpierw - rzekł, podając mu manekina naturalnej wielkości. Manekin twarz miał jak żywą, na sobie bardzo porządne odzienie z oznakowaniami Konsorcjum, toteż drugi ze zbójców zawahał się. Ale kierowca już podawał mu kolejną kukłę i zbójca, chcąc ją przejąć, musiał uwolnić ręce. Tym razem aż stanął jak wryty, gdyż oblicze manekina uderzająco przypominało mu jego własne. Oglądał się ostatnio w kawałku lusterka, widokwłasnej gęby wywarł na nim wyjątkowe wrażenie, więc i teraz jego reakcja była usprawiedliwiona.
Kierowca musiał huknąć na zbója, któremu doskwierało poetyckie usposobienie, a w głębi duszy był też sentymentalny. Porzucone obok siebie manekiny spoglądały tępo za oddalającą się ciężarówką. Raptem piersi ich rozerwał ognisty ptak; płomień ogarnął błyskawicznie człekokształtne stwory z masy plastycznej, która pod wpływem temperatury prężyła się i skręcała. Wyglądało to tak, jakby dwóch żywych ludzi konało w ogniu, zaświadczając o gasnącej łączności ze światem ostatnimi nie kontrolowanymi skurczami.
W małej klitce za kabiną kierowcy Quiston ze Skrze-czowąsem rozbierali się na wyprzódki, wypełniając pomieszczenie wonią dawno nie mytych ciał. Starli ze szczęk pianę depilatora, specjalnymi tamponami zwilżonymi w spirytusie starali się domyć szyje, ręce, resztę twarzy. Na włosy była tylko jedna rada: czapki, na paznokcie - rękawice. Skóra opierała się jak mogła kosmetycznym zabiegom. Nałożyli uniformy pracowników Konsorcjum, zapakowali śmierdzące łachy do pojemnika, tupiąc butami o blaszaną podłogę starali się przyzwyczaić stopy do cywilizowanego obuwia. Jak para podstarzałych aktorek wydzierali sobie jedyne lusterko.
Ciężarówka stanęła, do kanciapy wsunęła się rumiana gęba kierowcy.
- Mam złożyć krótką wizytę na dworze XII Przewodnika. Jeden z was może mi towarzyszyć.
Quiston spojrzał na Skrzeczowąsa, a Skrzeczowąs na Quistona.
- Ty idź - rzekł edukator - nie ciekawi mnie ta menażeria.
Rezydencja XII Wielkiego Przewodnika prezentowała się więcej niż skromnie. Luksus władcy skrojony jest przeważnie na miarę nędzy krainy, nad którą panuje. Weszli od podwórza, gdzie ciężarówki Konsorcjum zajeżdżały co kilka dni, by wyładować pełne kontenery, a zabrać puste. U wejścia czekał chudzielec z blokiem stenograficznym w ręku; nic nie mówiąc pognał przed siebieolbrzymimi susami. W końcu korytarza rozwarły się drzwi; stojący przed nimi goryle bezceremonialnie obmacali gości i pchnęli dalej. Sala była obszerna, umeblowana w stylu późnohoamskim, z wyjściami do przyległych pomieszczeń. Chudzielec, nachylony nad uchem siedzącego przy biurku mężczyzny, mamrotał coś z przejęciem. Mężczyzna chyba go nie słuchał, jego czarny profil pozostał niewzruszony.
- Czcigodny Przewodniku Ludu Złączonych Rąk - zagaił kierowca. Skłonił się, więc suweren poszedł za jego przykładem. - Zechciej przyjąć wyrazy wdzięczności za poświęcenie chwili twego cennego czasu naszym niegodnym osobom.
Urwał, spostrzegłszy zmianę. Przewodnik, siedzący do tej pory bokiem, zwraca się ku gościom. Dokładnie połowa jego twarzy pokryta jest czarnym pigmentem; druga połowa wydaje się teatralnie blada. Oprócz Przewodnika i sekretarza w pomieszczeniu znajduje się kobieta, szczupła Mulatka w białym fartuchu, i druga, biała, bardzo piękna, w obcisłej sukni podkreślającej jej kształty. Chmura kasztanowych włosów opada na jej nagie ramiona.
- Ja nazywam się Stanley, a to kapral Smith and Wes-son z eskorty.
Przez moment Przewodnik gapi się na nich z niedowierzaniem. Porywa się od biurka, wywraca fotel, wymachując garściami pełnymi papierów mknie prosto do przeciwległej ściany. Odwraca się, wraca. Nie daje nikomu dojść do słowa.
- Znakomicie, że panowie przyszli. Właśnie panów oczekiwałem. Przejrzymy teraz, jeśli łaska, ostatnie projekty ulepszania człowieka, jakie sporządziłem ostatniej nocy. Wpadłem, proszę panów, na genialny pomysł. Tym razem zastanawiałem się nad sercem - i co wymyśliłem? Serce jest zbędne. Z serca należy zrezygnować. Zamiast serca włożymy mały motorek, zaklepiemy, zaszyjemy... nikt nie poczuje różnicy. Eureka! - wykrzyknął tryumfalnie, rozprostowując szeleszczące rulony. Pokrywały je gęsto esy-floresy, okrążające kółka z wpisanymi w nie cyframi. - Oto schemat ideowy. A to już przekrój poprzeczny,usytuowany tak ze względu na konieczność szyfrowania szczegółów. Kiedy odwrócić tak, robi się z tego przekrój podłużny... ale cyt! to najwyższy stopień tajności! - Zwinął pospiesznie rulony, przywarł do kierowcy, objął go za ramię. - Muszę panów przestrzec: tu aż się roi od szpiegów. Chcą mi wykraść moje pomysły. Widzi pan tamtego? - pokazał palcem na sufit. - A tego w kącie? Dzień i noc niuchają, lornetują, podsłuchują, dranie. - Mówił niby szeptem, lecz słyszeli go wszyscy obecni. - To co, zgadzają się panowie, by wejść w skład najwyższej komisji? Gestykuluje: jedną rękę ma czarną, drugą białą.
- Czcigodny Przewodniku, obawiam się...
- Ha! - zagrzmiał Przewodnik, miotając się między ścianami. - Strach was obleciał! Uprzedzałem, że wejście do komisji to nie ciastko drożdżowe, trzeba zaryzykować wszystko... więcej niż wszystko! Ale wolę jasne postawienie sprawy od gry na zwłokę. Przyzwyczajony jestem, że stoję sam na placu. - Ściszył głos. - Pracuję teraz nad nowym, rewelacyjnym projektem. - Podniósł palec do góry, oczy skierował w bok i jakby nasłuchiwał. - Mózg, proszę panów: na cóż on człowiekowi? Zamiast mózgu - mały kalkulatorek. Mam już odpowiedni pomysł, dopracowanie go zajmie mi najwyżej dwa dni. To jak w końcu: wchodzicie do komisji czy nie?
- Czcigodny Przewodniku...
- Przewodniku, Przewodniku - przedrzeźniał gościa de Zanga. Zapluł się na samym środku sali, zamachnął się projektami i cisnął je w stronę ociężałych komód, przypominających przyczajone żółwie. Rulony utknęły między pokracznymi wazami na wzór hoamski, a luźne papiery zaścieliły podłogę. - Wyznam ci, komisjo, mały sekret - gadał półgłosem, niby aktor na stronie, a wszyscy doskonale słyszeli każde słowo. - Sęk w tym, że ja udaję tylko Przewodnika. Niech sobie myślą, że nim jestem. Mnie to nie przeszkadza. Chcą Przewodnika - więc mają. Idę, jak szanowna komisja widzi, na całość, mając na względzie racje wyższe, czyli dobro moich projektów. Tak naprawdę jestem genialnym reformatorem... ale sza! sza! Ściany mają uszy, oczy i dupę. Co to jest? - wyrwałz dłoni Stanleya prostokątny przedmiot zapakowany w kopertę.
- Czcigodny Przewodniku... to jest reformatorze, dowiedzieliśmy się, że do twych prac niezbędny jest katalog części i urządzeń. Oczywiście bez trudu mógłbyś wymyślić je sam... ale po cóż tracić czas? Genialny umysł nie powinien trudzić się nad byle drobnostką, zwłaszcza że pewne użyteczne elementy dawno wymyślili inni. Czemu z nich nie skorzystać?
Przewodnik rozerwał opakowanie. Trzymał książkę w wyprostowanej ręce, odchyliwszy głowę do tyłu i przekrzywiwszy ją nieufnie.
- Katalogi - tak! Jak najbardziej! Widzę, że moja sława reformatora zatacza coraz szersze kręgi. Siedź w kącie - a znajdą cię! Ale to nie ten katalog, niestety - posłał książkę śladem rulonów. - Katalogu firmy „Trzej musz-kieterowie" potrzebowałem w zeszłym tygodniu. Teraz niezbędny mi jest katalog firmy „Monte Christo". Nie słyszeli panowie? Znana firma, produkująca... nie, do stu diabłów, mówiłem przecież wyraźnie: Mon-te Chris-to! Co za karygodne lekceważenie obowiązków. Skazuję cię, komisjo, na krzesło elektryczne!
- Łaski, czcigodny Przewodniku! Także ten katalog znajduje się w naszym zasięgu. Powiedz tylko słowo... przeglądałem go wczoraj!
- Na wczoraj! Na wczoraj go potrzebuję! Żadnego ale! Ordnung muss sein! To was nauczy solidności! Krzesło, mówię! - Sekretarz odtoczył od biurka fotel; do jednej z jego nóg przytroczony był sznurek z dyndającą na końcu wtyczką. - Siad! - de Zanga popchnął Stanleya na poduchę skaju, włączył wtyczkę do gniazdka. - Puflfl Już nie żyjesz. Teraz ty, kapralu. Coś brzydko pachniesz... Rozumiem, nasikałeś sobie do portek ze strachu. Puff! Obaj nie żyjecie. Słyszysz? nie żyjesz, wysoka komisjo. Fiu--bździu - zamachał rękami. - Tyle z was zostało. Posłuchanie skończone, muszę teraz pomyśleć. Ale następnym razem nie pokazuj mi się bez katalogu „Monte Christo", wysoka komisjo!
Kopniakiem pchnął fotel na poprzednie miejsce, zasiadł na nim i skamieniał w pozie, w jakiej go zastali.
Po przybyciu do Enklawy Quiston ze Skrzeczowąsem przede wszystkim skorzystali z dobrodziejstw cywilizacji. Wypluskali się w wodzie jak małe dzieci. Najedli się i napili. Odwiedzili doktora, który zaaplikował im środek na grzybicę skóry. Suweren z rozbawieniem obserwował przemianę swego ubogiego krewnego w człowieka XXII wieku. Pierwszą fascynacją Skrzeczowąsa okazała się woda. Potrafił spędzać na basenie całe godziny, a kiedy wieczorem suweren przychodził po niego, edukator wyłaził na brzeg z ociąganiem i niechętnie. Drugą okazały się kobiety. Po raz pierwszy w życiu Skrzeczowąs zobaczył tyle damskiej nagości. Widok ten przyprawiał go o zakłopotanie z powodu czysto męskich reakcji, jakich doznawał na widok gołych ud i biustów. W szczególnie krytycznych sytuacjach rzucał się do wody i wściekle bijąc rękami pozorował pływanie. Budził w ten sposób wesołość obecnych i zwracał na siebie uwagę, więc żeby mu pomóc, suweren namówił przygodnie poznaną panienkę, by poszła z jego nieśmiałym przyjacielem do łóżka. W rezultacie na cały kolejny dzień stracił go z oczu. Trzecią i ostatnią fascynacją Skrzeczowąsa okazała się biblioteka. Tam utonął ostatecznie. Quiston pozostał sam.
Korzystając z wolnego czasu zamknął się w obserwatorium, aby wśród drzemiących pod pokrowcami lunet i aparatów przeanalizować swoje postępowanie. Przede wszystkim próbował rozstrzygnąć, w jakiej mierze przez zbyt daleko posuniętą podejrzliwość i egoizm zawinił śmierci VIII Przewodnika. Trzecia pastylka, którą po wydostaniu się z żyjni Grynszpana Mercatora natychmiast zażył, wyjaśniła mu ostatecznie, iż cel jego działań był dokładnie przeciwny do wyobrażonego: miał chronić życie Grynszpana, nie zaś na nie nastawać. Pastylka odsyłała go do Żabojada, którego również nie znalazł. Było też kilka szczegółowych kwestii etycznych, które chciał rozważyć. Lecz po wielkiej odmianie ostatnich dni koncentracja przychodziła z trudem. Umysł zasypywał go stosami obrazów, scen, strzępami dialogów - byle dalej od medytacyjnej surowości. Walczyć z tym nie było sensu. Jeśli sumienie traktowało te kwestie jako błahe, nie należało sięupierać. Quiston, zrezygnowany, powlókł się do przydzielonego mu pokoju. Czuł się pusty i zbędny. Wiadomość od dowódcy Enklawy, Barbittera, będąca grzecznie sformułowanym zaproszeniem, a de facto wezwaniem, powitał w tej sytuacji niemal z entuzjazmem.
Barbitter okazał się postawnym mężczyzną po pięćdziesiątce. Obrzucił wchodzącego szybkim spojrzeniem i jakby się spłoszył.
- Myślałem, że suwereni nikomu nie patrzą w oczy -powiedział, gdy siadali. Nalał piwa do kryształowych kufli.
- Są różne szkoły - westchnął Quiston. - Ja, jak pan widzi, odstaję w tym miejscu od doktryny. Pochlebiam sobie, że nie mam wzroku bazyliszka.
- Przepraszam, że nie znalazłem wcześniej dla pana czasu. Dobrą miał pan drogę? Strażnicy Hoam nie niepokoili? - Suweren odpowiadał ruchami głowy i Barbittero-wi jakby skończył się koncept. Pociągnął tęgo z kufla. -A co pan powie na temat stosunku doktryny do ran?
- Egzamin?
Barbitter znowu się spłoszył.
- Proszę nie traktować mojej ciekawości w ten sposób. Nieczęsto zdarza mi się spotkać człowieka pańskiego pokroju... Kiedyś interesowałem się filozofią suwerenów, chciałem nawet zostać adeptem, ale brakło mi charakteru. Znam jednak trochę literatury, niektóre rzeczy chyba nawet dość dobrze...
— Na przykład?
- Suwereni. Dzieje doktryny Phelpsa. Suweren jest panem samego siebie. Nikt nie może narzucić mu swej woli. Jest niedosiężny, mimo iż materialny. Nic nie może go złamać. Wierzy w Boga i oddaje mu cześć. Los i cierpienie świata nie są mu obojętne - wyrecytował.
Quiston milczał przez jakiś czas.
- Cóż - rzekł - prawie zapomniałem tych słów. Nie uwierzy pan, ale coraz częściej nawiedza mnie przeświadczenie, że doktryna zwekslowała z właściwego kierunku. Phelps i inni robią z nas granitowe skały, zaryte w ludzkim mule. W gruncie rzeczy ten, kto dba głównie o swą etyczną nieskazitelność, staje się egzotyczną odmianą Nar-cyza. Świat i ludzie niewiele mają zeń pożytku. Nic im nie może dać, nic pomóc.
- Przemawia przez pana gorycz.
- Pytał pan o stosunek do ran. Odpowiedź człowieka, który nie przeżył naznaczenia raną, nie może być wiele warta. Sam moment i fakt otrzymania rany jest haniebny, zranienie jest upokorzeniem zesłanym przez Boga. Efektem zranienia winno być jednak doświadczenie, wewnętrzne opancerzenie, czyli summa summarum jest to łaska. Różne ośrodki różnie odnoszą się do zagadnienia ran, interpretacja w dużej mierze zależy od okoliczności. Phelps, stary ortodoks, uważa oczywiście, że to znak od Boga, ostrzeżenie, upomnienie, by zejść z fałszywej drogi.
— Lub wezwanie do wzmożenia ostrożności.
- Tak. Względnie sygnał, że sprawa przerasta siły pojedynczego człowieka i trzeba cofnąć się, pozyskać sojuszników. Powiedzmy, że ma rację.
- Czy według pana Phelps był suwerenem?
- A co on sam twierdzi na ten temat?
- Że nie był.
- W takim razie prawdopodobnie był.
- Zechce pan to wyjaśnić bliżej?
- Suwerenem nie można być, suwerenem można się tylko stawać. Suwerenność jest nieosiągalnym ideałem i na swój sposób grobem.
- Coraz bardziej mnie pan zadziwia.
- Do usług. Suwerenność w dzisiejszym rozumieniu jest pewnym wariantem doskonałości - a doskonałość to martwota. Doskonałość to cecha bytów ukształtowanych ostatecznie, nie wymagających zmian. Ich podstawową wadą jest kompletna nieprzydatność w niedoskonałym świecie... Niech pan spróbuje odnieść te rozważania szerzej, na przykład do Boga. Wszystko, co Bóg może uczynić dla ludzi, to za nich umrzeć. Bluźnierstwo, zapewne. Bezpieczniej mówić o sobie. Bywa, że to, co robię, wydaje mi się bezsensownym szaleństwem. Wie pan, co pisze Mirra? Że tacy jak ja, powodowani kompleksem wyobcowania, nieprzydatności i tak dalej, pakują się w beznadziejne sytuacje i w końcu giną. Nazywa nas strąconymianiołami. Według niego to, co robimy, podejmujemy nie z miłości do ludzi, tylko dla własnego spokoju. Nie z pobudek filantropijnych, tylko z egoizmu. Żeby szata wydawała się bielsza. Uznaje takie motywacje za faryzejskie.
- I pan się z nim zgadza?
- Jeżeli chce się dobrać doktrynie do skóry, zaczyna od dobrej strony. Ale może dosyć tego grzebania w woskowych wnętrznościach pięknoducha?
Barbitter skinął sztywno głową.
- Pan oczywiście obejrzał zapis z kasety, którą Żabo-jad przekazał Skrzeczowąsowi?
- Tak. Zaraz po przyjeździe tutaj.
- Co pan o tym myśli?
- Nowego materiału - w sensie faktów, spostrzeżeń -jest tam raczej mało. I przeważnie chodzi o relacje z trzeciej ręki, porządnie zniekształcone.
- Krótko mówiąc, pana zdaniem nie uzasadnia to wieczornej wizyty latającego sracza i zbombardowania całego obozu, tak żeby nikt nie wyszedł żywy?
- A skąd pan wie, że pacyfikowali obóz właśnie ze względu na tę kasetę? Raczej przelatywali tamtędy przypadkiem i zwabił ich blask ognia. Może nawet strzelał automat?
Barbitter wstał i przeszedł się po pokoju.
- Widzi pan, w tej grupce było zbyt wielu ważniaków. Trzej ludzie z TrT, w tym jeden naprawdę szycha, oraz kapłan Boga w Stanie Spoczynku, też nie byle kto. Tacy faceci nie urządzają sobie pikniku na pustyni bez gwarancji całkowitego bezpieczeństwa. Nie wiedzieli niestety, że w obozie znajduje się przedmiot, który ściąga laserowe szpady. Latający sracz strzelał z powodu kasety - albo konkretnego człowieka, którego podejrzewał o jej posiadanie. Wszyscy inni zginęli niejako przy okazji. Czyli taśma musiała zawierać coś, co uzasadniało taką rzeź.
- Rozśmiesza mnie pan - powiedział suweren - posądzając Hoam o etyczne niuanse. Sugeruje pan, że załoga latającego sracza przeżywała rozterki, wybierając sposób postępowania. Wiedzieli, że najłatwiej totalnie spacyfiko-wać cały obszar - i że wtedy zginą też ci ludzie rzekomoszalenie użyteczni. Zapewne, Hoam drżą nad losem każdego człowieczka, ronią łzy, gdy zdarzy się im przypiec go albo połamać. Ci sami Hoam, którzy zadawanie śmierci na skalę przemysłową mają za splunięcie, w pańskiej historyjce zachowują się jak rycerze króla Artura. - Pociągnął z kufla. - Teraz niech pan posłucha mojej wersji. Patrol w latającym sraczu przepatruje pustynię przez noktowizory. O, plama gorąca. Współrzędne. Zniżamy pułap. Tak, zgłaszali, że w tym sektorze będzie coś, do czego nie prażymy. Ale co to znaczy - nie prażymy? Ludziki tak sobie życzą? Nauczymy ich zatem moresu. Pół godziny kanonady aż szumi, odlot. Rozerwali się, jutro jakoś wytłumaczą pomyłkę. Lepiej przecież przesolić z nadmiaru czujności, niż podarować lisom pustyni albo szmuglerom, prawda? - Westchnął. - Popełnia pan błąd, przypisując Hoam ludzkie myślenie.
Barbitter słuchając przechadzał się po gabinecie. Uśmiechał się, jakby wywód Quistona wprawił go w dobry humor.
- Prawie mnie pan przekonał. Nawet bez prawie -całkowicie jestem przekonany, że pańska wersja lokuje się bliżej prawdy od mojej. Proszę jednak podejść do kwestii od tej strony: co z każdej z tych wersji wynika? Według pana przypadkowo przelatujący patrol postrzelał sobie dla rozrywki. Co dalej? Nic - rozłożył ręce. - W tak zinterpretowanym wydarzeniu nie widać celowego zamiaru, tylko przypadek informacyjnie pusty. Według mnie strzelano z jasno określonego powodu, który jest dostępny poznaniu. Jeśli mam rację, musi być na tej kasecie, zgadza się pan?
- A jeśli pan się myli?
- Wtedy zostajemy przy obecnym stanie posiadania. Wolę moją wersję od pańskiej, gdyż daje szansę. Z kryminologii wiadomo, że istnieje jeden rodzaj zbrodni praktycznie nie do ugryzienia: te, których sprawca nie planował, wykorzystując zbieg okoliczności. Zakładam więc, że nie z takim przypadkiem mamy do czynienia.
- Jest jeszcze jedna możliwość: Hoam mogli wyobrażać sobie, że taśma zawiera niewygodne dla nich rewela-cje... a w rzeczywistości niczego takiego tam nie ma. Fałszywy alarm, rozumie pan? Po prostu nie znali jej, domyślali się tylko, co to za pasztet. Z nadmiaru ostrożności, na wszelki wypadek, wybili obóz do nogi. Barbitter skłonił się z rewerencją.
- Oczywiście, ma pan rację. W ten sposób jednak wracamy w ciemność. Ja wolę uchwycić się tej jedynej jasnej nitki, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie prowadzi do kłębka. Do pana mam prośbę: by obejrzał pan raz jeszcze taśmę Zabójada - oto kopia - zwracając szczególną uwagę na takie miejsca, których ujawnienie bardzo by się Hoam nie podobało. Czekam na pana jutro o dziewiątej.
Biblioteka świeciła pustkami: ze trzy osoby kręciły się przy katalogach oraz obok przeglądarki nowości. W czytelni, na centralnym miejscu, obłożony książkami, ufortyfikował się Skrzeczowąs. Policzki pałały mu niezdrowym rumieńcem. Zauważył wchodzącego Quistona, spojrzał na niego wzrokiem zbitego psa i próbował uśmiechnąć się przepraszająco. Natychmiast, jakby przerażony, że za dużo czasu strwonił na głupstwa, zatopił się w lekturze.
Zza odsuwanej konsolki bibliotekarka przyglądała mu się z roztkliwieniem. Nieczęsto zdarzało się, by ktoś spędzał całe dnie na wertowaniu książek. Traf chciał, że dziewczyna, którą Quiston naraił Skrzeczowąsowi, zajmowała się biblioteką.
- Ten ma zdrowie, nie? - powiedział Quiston, wskazując podbródkiem miejsce, gdzie toczył się straszliwy papierowy bój.
- Prawdziwy relikt - odparła bibliotekarka z roztargnieniem. - Martwię się o niego. Wygląda, jakby miał gorączkę...
- Rozpoznaję typowe objawy choroby, zwanej szałem marzyciela. Po dłuższym lub krótszym okresie organizm zaatakowanego wraca zwykle do normy.
- Wiesz, nie spotkałam jeszcze takiego... On jest -szukała odpowiedniego słowa - żarłoczny. Miłości też todotyczy.
- Dziwisz się? Ma do odrobienia trzysta albo czterysta lat. Ale to dobry chłopak, nie przeszkadzajmy mu. - Na-chylił się do ucha dziewczyny. - Potrzebuję czegoś na temat Hoam.
Odepchnęła kasetkę nabitą ćwiekami guzików.
- Jest tego cała góra. W rok nie przeczytasz.
- Wcale nie zamierzam. Interesują mnie rzeczy w miarę nowe. Dodaj dwie, trzy najpoważniejsze monografie. I filmy. To mój numer końcówki; będę walczył w pokoju.
Wyjął dwie puszki piwa z automatu i podał bibliotekarce.
- Zanieś mu, niech się chłopak ochłodzi. Od ciebie będzie mu lepiej smakowało.
Zaczął od odstrzelenia pozycji, które już znał. Piśmiennictwo na temat Hoam mnożyło się w zastraszającym tempie. Z monografii zostawił tylko świeżo wydaną pozycję Hoam - istota nieznana. Jej autorzy, występujący pod pseudonimem Matejićko Svet, zaraz na wstępie wskazywali, że jedną z najściślej chronionych tajemnic Hoam jest ich pochodzenie. Od stu lat, mimo usiłowań, niczego wartościowego nie udało się ustalić w tej mierze. Zawiodła nawet radiodetekcja. Przeszukano blisko półtorej setki planet w promieniu dobrych dziesięciu parseków, wypatrując radiowych szumów, które prawie zawsze zwiastują cywilizację. Taka, która przenosi się na międzygwiezdne odległości, musi dla swych celów przerabiać olbrzymie ilości energii. Nie jest możliwe ekranowanie tak szczelne, by nic nie wyciekło, na żadnym paśmie. Mimo tego ani Flota, ani armady głównych jej sprzymierzeńców, Sin-Ho i Rubbeneków, nie odnalazły planety Hoam. Svet oznaczył ten paradoks jedynką.
Paradoks numer dwa konstatował brak wśród najeźdźców dzieci. Osobniki Hoam pojawiały się od razu w postaci dorosłej. Skąd się brały? Kto je produkował? Matejićko Svet popuszczał tu wodze fantazji, rozważając kilka hipotez, z których najbardziej malownicza uznawała Hoam za bioroboty hodowane genetycznie. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że organizmy ich działają na zasadzie metabolizmu, przemiany materii. Sekcje wykazały, iż mogą płodzić potomstwo, gdyż dysponują odpowiednimi narządami. Czemu zatem nie czyniły tego? Co ich powstrzymywało? Svet przypominał - co było jawną sugestią - żezwierzęta w niewoli także rozmnażały się niechętnie. Brak rozrodczości Hoam nazywał paradoksem numer dwa a.
Blok kolejnych kilku rozdziałów poświęcony został przejawom aktywności zbiorowej Hoam. Były one mocno zawężone, jeśli nie liczyć współdziałania dyktowanego względami natury społecznej, militarnej, zawodowej. O życiu Hoam, nie obejmującym sfery działań narzuconych z góry, wiedziano niewiele, jedna z radykalnych opinii stwierdzała, iż coś takiego jak wolny czas, margines do indywidualnego zagospodarowania w przypadku Hoam po prostu nie istnieje. Nie rozpoznano w ich zachowaniu indywidualnym ani zbiorowym żadnych form obyczajowych względnie ludycznych. Svet, oznaczając to spostrzeżenie trójką, ubolewał nad losem biednych istot o tak szalenie zredukowanych osobowościach, wciśniętych bez reszty w gorset odgórnie rozumianego pożytku.
Wyprowadzenie ostatniego paradoksu zajęło badaczom znacznie więcej miejsca. Poświęcili je głównie na skonfrontowanie materiałów historycznych. Od samego początku wojny ludzkość zaznała bezpośredniego kontaktu z egzemplarzami Hoam, nigdy jednak nie udało się utrzymać przy życiu tych, które schwytano, dłużej niż przez kilka godzin. W momencie pojmania ruszał w nich proces psychicznej i fizycznej degradacji jako efekt wbudowanego każdemu, niezawodnego systemu autodestrukcji. Gaśli w oczach, jedni wcześniej, inni później, a ponieważ dotyczyło to stu procent populacji jeńców, w grę wchodził zabieg wyłączenia, zastosowany świadomie, z absolutną pewnością i w odpowiedniej chwili. Żadne sztuczki w rodzaju usypiania jeńców gazem niczego nie zmieniły: czynnik zadający kosmatym wojownikom śmierć działał bezwzględnie.
Hoam umierali na coś, co można by określić jako wylew krwi do mózgu. Związane z tym obrażenia wewnętrzne miały różne rozmiary, zależne - jak zgodnie wskazywały raporty - od indywidualnego losu osobnika. U wziętych żywcem notowano najmniejsze zmiany, do tego stopnia, że w niektórych przypadkach obywało się bez rozerwania naczyń. Wojownicy, którzy ginęli na miejscu, mieliwnętrza czaszek dosłownie utopione w niebieskiej posoce, jakby wewnątrz ich mózgów nastąpił mikrowybuch. Stwarzało to podejrzenie, iż czynnik decydujący o włączeniu programu destrukcji dysponuje oglądem sytuacji zewnętrznej i wie dokładnie, ile ma czasu. W zależności od tego regulował tempo zniszczenia w mózgu Hoam czegoś, co pod żadnym pozorem nie mogło wpaść w ręce wroga.
Nic więcej z tego nie wynikało, dopóki Erwin E. Franek, chirurg z krążownika „Kalifornia", nie wpadł na pomysł pobierania próbek krwi Hoam i badania ich na spektrometrze masowym. Okazało się, że charakteryzuje je zwiększony udział germanu, selenu i krzemu. Znaczne ilości tych pierwiastków znajdowały się w mózgach zniszczonych mikrowybuchem, nikłe - we krwi ciężko rannych, którzy konali najdłużej. U tych ostatnich skład krwi pobranej z mózgu nie odbiegał rażąco od typowego. Franek nie potrafił zinterpretować poprawnie swego spostrzeżenia; uczynili to za niego inni. Według najbardziej sugestywnej hipotezy decydował czynnik czasu. W momencie uznania organizmu za stracony, program wbudowany Hoam przyjmował za priorytet zniszczenie centrum sterowania - poprzez rozłożenie go na substancje proste i rozprowadzenie po całym ciele. Do zakończenia procesu należało więc utrzymywać danego osobnika przy życiu. „Wolna agonia" w dowolnej chwili mogła ulec akceleracji. W mózgach jeńców, których usiłowano poddawać eksperymentom, coś się ostatecznie rozpryskiwało, dając znany efekt zmiażdżenia tkanek - jakby ukryty wewnątrz nich policjant pozostawał czujny do ostatka.
Krótki rozdział poświęcony został analizie znanych z wojny przypadków przechwycenia zamrożeńców Hoam. Prawdopodobnie były to egzemplarze przeznaczone dopiero do operacyjnego udoskonalenia. Ponieważ próby ożywienia kończyły się niepowodzeniem, krojono je przeważnie na zimno. Wiedza o Hoam była wtedy w powijakach; Matejićko Svet nazywał te spotkania, które nigdy potem się nie powtórzyły, „bezpowrotnie straconymi szansami".
Dalej następowały wspomnienia bezsilnych lekarzy, którzy mogli jedynie przyglądać się agonii dobrodusznychniedźwiedzi. Czwarty paradoks w ujęciu Matejićko Sveta brzmiał: przez sto lat nie trafił się wśród Hoam ani jeden przypadek zdrady. Dobrze świadczyło to o programie „awaryjnego wyłączania". Svet przyznawał lojalnie, że inni badacze kładli nacisk raczej na kwestię instynktu samozachowawczego Hoam, którego brak on sam uznawał za efekt uboczny sterowania.
Monografia kończyła się stawiającą włos na głowie wizją cywilizacji skrajnie totalitarnej, która program neu-rologiczno-biologicznej przebudowy społeczeństwa obrała za naczelną swą powinność. Zasięg operacji według Sveta obejmował całą planetę. Poddane zabiegowi „nicowania woli" jednostki zglajszaltowane, wyzute z tożsamości, wcielano w skład formacji o charakterze militarnym. Władcy Hoam w dziele ubezwłasnowolnienia własnych obywateli osiągnęli przepastne wyżyny; celem przyświecającym tym autokratom miała być według Sveta „ekspansja na wszystkich kosmicznych azymutach". W rozdziale tym, więcej mającym wspólnego z beletrystyką niż z nauką, Svet posunął się nawet do sformułowania uniwersalnych, pankosmicznych praw istoty rozumnej, naruszanych rażąco na planecie Hoam, a także próbował dociekać w jakim stopniu upoważnia to sprzymierzone siły do interwencji.
Ponieważ w tym miejscu wywody badaczy definitywnie zamieniały się w gawędziarstwo, podporządkowane z góry przyjętej tezie, Quiston zakończył lekturę. Obejrzał materiał filmowy, odtworzył kasetę Zabój ada i zaznaczył fragmenty warte szczegółowszej analizy. Zapadł wieczór, su-weren wyszedł na spacer, by uporządkować myśli. Po powrocie jeszcze raz przejrzał filmy.
Barbitter czekał punktualnie w swoim gabinecie. Zapytał gościa, czy zdążył zjeść śniadanie, ponieważ jemu samemu to się nie udało. Na jego biurku stała taca prostych kanapek, przygotowanych własnoręcznie. Wyglądał, jakby w ogóle nie kładł się spać, ale suweren nie chciał o nic pytać. Podziękował za zaproszenie do udziału w posiłku i zasiadł na wczorajszym miejscu.
- Widziałem, że smakowało panu nasze piwo - rzekłdowódca, podając mu dwie butelki i otwieracz. Sam zajął się kanapkami. W termosie miał kawę. - Ja będę jadł, a pan pokaże, co pan wybrał, dobrze?
Quiston bez słowa wepchnął kasetę w otwór. Automat przewinął ją i zatrzymał w oznaczonym miejscu. Na ekranie ukazała się twarz czterdziestoletniego może mężczyzny w rudej peruce i ciemnych okularach. Nagrany na kasecie materiał składał się prawie wyłącznie z wypowiedzi; w trosce o bezpieczeństwo zeznających każdemu zakładano tę samą perukę i okulary. Zdaniem Quistona zmniejszało to wiarygodność ich słów, ale liczyło się w końcu to, co mieli do powiedzenia, nie jak wyglądali.
Mężczyzna mówił:- Gubernatorzy w Europie-7 zmieniają się przeciętnie co cztery, pięć lat. Prawidłowość tę udało się ustalić na trzydzieści lat wstecz.
Barbitter jadł, kompletnie lekceważąc ten słowotok.
- ...po tym okresie gubernator musi być wymieniony na skutek zużycia. Zauważono, że nowy gubernator rzadko korzysta z wypustki do ciągnięcia soli mineralnych, natomiast zużyty bez przerwy moczy ją w korytach z pożywką.
Głos zza kadru zapytał:- Czy to oznacza, że żywotność spreparowanych Hoam wynosi cztery, pięć lat?
- Nie. Może wcześniej odbywają przeszkolenie albo są przeprogramowywane do nowych zadań? Nie wiemy, czy zużyte egzemplarze poddaje się renowacji i kieruje z powrotem do użytku. Wiele na to wskazuje.
- Na przykład?
- Względy ekonomiczne chociażby. Sprowadzenie każdego transportu kosztuje, jest niebezpieczne - stąd nakaz eksploatowania każdego egzemplarza jak najdłużej. Obecnie staramy się poznać indywidualną historię każdego Hoam... Jest to trudne między innymi z powodu problemów identyfikacyjnych. Dla nas Hoam wyglądają identycznie.
Obraz znikł; automat przewijał taśmę.
- Rów był usytuowany jakieś pół dnia drogi na połu-dniowy zachód od Fergoli. Czy muszę wyjaśniać, co tamrobiłem?
- Niekoniecznie. Pól dnia drogi według tutejszych miar oznacza odległość około piętnastu kilometrów - wyjaśnił komentator zza kadru.
- Przerzucaliśmy po prostu pewien towar i musiałemzaczekać, aż...
- Proszę te szczegóły pominąć, są zbędne. No i mając na uwadze względy bezpieczeństwa...
- Tak jest. Miejsce było dobre, dużo nierówności, rosło sporo trawy, kurkusu i cierniaka. Mogłem bez obawy tam zostać, krążyłem jednak po okolicy, żeby znaleźć coś ekstra. Nigdy nie wiadomo, kiedy jakaś dziura czy zapadlisko może się przydać. Tak się błąkając tędy i owędy, trafiłem wreszcie na ostro zjeżdżony plac, którego przedtem na pewno tam nie było. To znaczy była, pamiętam, taka lekka równinka, ale śladów gąsienic nie było na pewno.
- Czy ślady wyglądały na świeże?
- Świeże i wyraźne, jak wczoraj zrobione. Patrząc dalej zobaczyłem jakby nasyp, zwały piachu przesuniętego z jednego miejsca na drugie. Od razu pomyślałem sobie: komu przyszła ochota przesuwać takie góry po pustyni? Co za różnica, czy wydma jest tu, czy trochę dalej...
- I poszedł pan wzdłuż tego niby-nasypu?
- Ano, poszedłem. Było to zrobione niechlujnie, nierówno, może ten ktoś się spieszył, więc myślałem, że na pewno znajdzie się jakaś dziura albo załom, resztę wy-grzebię rękami, jakby co. W pewnej chwili patrzę: coś jakby parowało. Snuje się taki dymek. Było rano, ale słońce nieźle już dawało się we znaki. Przeszedłem to miejsce, ale patrzę: paruje. Cholera, co tak paruje, myślę sobie.
- Proszę opowiedzieć, co pan zobaczył w rowie.
- No, tego widoku nie zapomnę do końca życia. Jeszcze teraz czasem śni mi się po nocy. Leżały tam ze dwie warstwy Hoam. Dwie na pewno, a może i więcej. Spychacz dobrze nagarnął piachu i gdyby nie ta blacha, byłby wszystko dokładnie zasypał. Ale w pustyni była taka blacha, chyba jeszcze od czasu wojny, czarna i pogięta jak wszyscy diabli. Ustawiła się nad rowem jak daszek, także w tym miejscu zrobiła się szczelina, szeroka może na tyle, o — pokazywał rozstaw rękami.
- Trzy czwarte metra - dobiegło zza kadru.
- A długa gdzieś tyle. - Kamera zjechała na nogi opowiadającego: wykreślił krechę na ziemi, przez moment zastanawiał się, gdzie postawić drugą. - No, tak jakoś.
- Dwa metry, dwa i pół.
- Akurat słońce tak stało, że to wszystko, co działo się w środku, widać było jak na filmie. Jak w TrT. Hoam tam leżeli, przysypani ziemią. Nieżywi.
- Skąd pan to wiedział?
- Nie ruszali się, a poza tym... futra mieli takie wymięte. I ciała zesztywniałe, jak drągi obrośnięte kłakami. Znalazłem kawałek patyka i szturchnąłem... Ciekła z nich taka maź fioletowa... głowy mieli rozrąbane, rozszarpane jakby z tyłu, stamtąd płynęła ta jucha. I mieli wywalone wypustki, takie ogromne, różowo-białe. Łaziły po nich muchy. To z tej szczeliny tak parowało.
- Ile sztuk Hoam mogło tam leżeć? W tej wnęce?
- Kilka. Z pięć albo sześć. Żadnego nie widziałem w całości. Dwóch było zwróconych do mnie głowami, a jeden nogami. Pod nimi leżał chyba jeszcze jeden, może dwóch. Trudno się rozeznać w takim kłębowisku.
- Wszystkie były nieżywe?
- Panie, to był najstraszniejszy moment, jak jeden się poruszył. Chyba chciał się gramolić do mnie, ale miał mało siły. Odskoczyłem jak oparzony, ale zaraz wróciłem, bo wiedziałem, że nic mi nie grozi. Też miał łeb rozpłatany co się zowie i z przodu cały był zafarbowany na granatowo. Świsnął do mnie parę razy tak smutno, że jeszcze dziś przechodzą mnie ciarki, jak sobie przypomnę. On tak się jakoś obrócił, chyba ku słońcu, i wtedy zobaczyłem, że trzyma swoją wypustkę w głowie jednego z tych nieżywych. Poruszał nią wolno, jakby jadł... porzygałem się, takie to było... no i smród.
- Czy oprócz pana ktoś jeszcze to widział?
- Odszedłem stamtąd, bo musiałem przejąć kuriera z towarem. Mówię mu: mamy trochę czasu, jest spokój, chodź, coś ci pokażę. Nie chciał iść, ale w końcu się zgo-dził. Zaprowadziłem go do szczeliny. Ten Hoam chyba już nie żył, nie ruszał się i nie świstał. Tylko wypustkę ciągle trzymał we łbie kumpla. Siedzielibyśmy tam dłużej, ale rozumie pan, towar na plecach, spiekota, latające sracze - a do domu daleko. Słońce się przesunęło i oświetlało już ledwie kącik szczeliny. Smród też się zrobił nie do wytrzymania. Ten kurier powiedział: chodźmy stąd lepiej, bo jeszcze złapiemy jakiego hoamskiego gnilca. No i poszliśmy.
- Czy kurier mógłby potwierdzić pańskie słowa?
- Móc mógłby, gdyby latający sracz nie przypalił go, jak szedł z towarem między Fergolą a Garnuką. Szli w nocy. Zawsze mówiłem: lepiej chodzić w dzień...
— Jak dawno temu miało miejsce to wydarzenie?
- To, jak zginął?
- Nie, to, kiedy znalazł pan rów z martwymi Hoam.
- Jeden był żywy. No, z siedem lat z okładem. Może i osiem... kawał czasu...
- Byłem pewien, że pan to wybierze. Cóż... Flota będzie musiała poszperać w zdjęciach satelitarnych z tego okresu - powiedział Barbitter. Powąchał parujący otwór termosu, zakorkował go, a termos odstawił. Nalał sobie piwa. Zaczekał, aby przekonać się, jaki będzie następny fragment. - Darujemy sobie rewelacje o polu magnetycznym, stosujemy ten numer od dwóch lat. - Widząc pytający wzrok suwerena dodał: - Jak zachowywali się strażnicy Hoam, kiedy wracaliście do Enklawy? Bardzo się naprzykrzali?
- Wręcz przeciwnie. Trzymali się na dystans... Wydawali się jakby otępiali czy senni.
- Właśnie. Stanley po prostu włączył pole elektromagnetyczne. Aż przyjemnie spojrzeć, jak to na nich działa. Stosujemy je z rozmysłem i oni o tym wiedzą. Niech pan sobie wyobrazi, że sprawa stała się nawet przedmiotem oficjalnego protestu Hoam. Wyraziliśmy zdziwienie, że przeszkadza im ulepszony napęd naszych ciężarówek... pole miało być ubocznym efektem modernizacji. Zadeklarowaliśmy się zrezygnować z ulepszeń pod warunkiem wnikliwego uzasadnienia protestu i pokrycia strat. Dlaczego mielibyśmy dla ich wygody dopłacać do transportu?
- roześmiał się. - Nie poszli na to. Nie chcieli się przyznać, jakie to dla nich ważne. Mogliśmy sobie gratulować: wcześniej trudno było przerzucić paczuszkę książek, nie mówiąc o ludziach. Bezbłędnie wyczuwali wszelkie schowki, demaskowali fałszywe ściany... jakby widzieli na wylot. Ma pan coś jeszcze?
- Nie na tej kasecie - powiedział Quiston. Wyjął ją i zastąpił inną. - Znalazłem dość intrygujący fragment w materiałach biblioteki. Pomyślałem, że skoro rzecz jest ogólnodostępna, to pewnie mało kto ją zna. - Zerknął na opis. - Zdjęcia wykonano silnym teleobiektywem z członu lądującego „Saratogi", trzy i pół roku temu. - Włączył odczyt.
Obraz był zamazany z powodu odległości i kiepskiej przejrzystości powietrza. Chwiał się w kadrze, potem uciekł i wrócił. Widocznie operator dopiero nacelowywał kamerę. W polu widzenia znajdował się jeden ze strażników Hoam, dozorujący wymiany ładunków. Stał nieruchomo na tle nieba z tą posągową stanowczością wszystkich Hoam. Kiedy ni stąd, ni zowąd, przewrócił się, zakrawało to na dowcip. Gramolenie się kosmatego stwora wyglądałoby może i pociesznie, gdyby nie trwało tak długo i zostało uwieńczone powodzeniem. Czuło się narastającą panikę w poczynaniach strażnika; starał się użyć broni jako laski. Po kilkunastu próbach zaniechał usiłowań i znieruchomiał na piasku.
- Zemdlał? - zainteresował się Barbitter. Quiston cofnął zapis. Kurzawa przesłaniała strażnika, lecz nie na tyle, by domniemywać, że oddano do niego strzał albo ugodzono go w inny fizyczny sposób.
Operator zdjął kadr z leżącego i pokazał sąsiednie posterunki. Wśród Hoam zapanowało ożywienie: kręcili głowami, gestykulowali chwytakami - ale nie ruszali się z miejsc. Teraz widzowie mogli podziwiać sprawność operatora w posługiwaniu się transfokatorem. Wydmy błyskawicznie odpłynęły ku horyzontowi, stały się niepozorne, rozmyte. Trzech Hoam, ujętych w planie amerykańskim, dyskutowało nerwowo. Jeden z nich pokazał kilka razy w stronę wydm, jakby się czegoś domagał. Kurzawa dodawała scenie dramatyzmu.
- Dobry mają wzrok, skurczybyki - powiedział Barbitter. - Albo niesamowicie sprawną łączność wewnętrzną.
Kadr znów poleciał w pustynię jak szyba superszybkie-go pojazdu. Dwaj najbliżej stojący strażnicy ruszyli ku leżącemu, jeden pochylił się nad ciałem, drugi przepatrywał okolicę z bronią gotową do strzału. Schylił się, podniósł karabin, który zarzucił sobie na plecy. Chwycili towarzysza za nogi i powlekli za wydmy. Wrócili stamtąd sami i rozeszli się na swoje pozycje.
- Dobili go? - spytał Barbitter. Suweren wzruszył ramionami.
Przez dłuższy czas nic się nie działo; montażysta filmu zdecydował się na cięcie. W następnym ujęciu za wydmami pojawił się grzbiet diplodoka, w którym Quiston rozpoznał krytą ciężarówkę. Grzbiet zatrzymał się za wydmami. Wyszedł zza nich Hoam, który nie był strażnikiem, ponieważ nie miał broni. Wydawało się, że chce obejrzeć miejsce wypadku, ale minął je. Odebrał od strażnika broń poszkodowanego, tą samą drogą wrócił, grzbiet diplodoka zaczął wypełzać z kadru. Operator ruszył za nim, lecz wkrótce pojazd przepadł między wydmami.
- No, proszę - powiedział Barbitter - pan wyszperał tę ciekawostkę, panu przysługuje pierwszeństwo w skomentowaniu jej.
Quiston zastanawiał się przez chwilę.
- Hoam posunęli się do eksperymentów biologicznych na własnej rasie. Obserwujemy w tej chwili stadium posteksperymentalne. Wiele lat temu - nie mniej niż sto - eksperyment został uznany za zakończony i nastąpiła faza „wdrożeniowa". Notabene ciekawe byłoby zapoznać się z ideologią, która tę gigantyczną operację uzasadniała. W pierwszym etapie ekspansji Hoam opanowali kilka planet, wśród nich Ziemię, potem pojawiła się kwestia utrzymania ich. Do osiągnięcia obu tych celów posłużyli się biorobotami - nazywam tak poddane biologicznym przeróbkom istoty inteligentne. Podczas wojny bioroboty pełnią rolę bitnych i nieustraszonych żołnierzy, ponieważ pozbawiono ich instynktu samozachowawczego. Kiedy rozpoczyna się okupacja, charakter ich działalności ulegazmianie z militarnego na socjotechniczny. Najpierw wyłaniają spośród podbitych lojalne wobec siebie przedstawicielstwo, które w zamian za przywileje chętnie wyręcza ich w ujarzmianiu współziomków. Gdy już uda się ustalić nową równowagę społeczną, pilnują tylko, by nie dochodziło do znaczniejszych odchyłek od wytyczonej linii.
Daleko idące ingerencje w ustrój istoty rozumnej powodują uboczne skutki, do których należy przyspieszone zużywanie się biorobota. Przerobione egzemplarze degenerują się z czasem i muszą być wycofane, gdyż odmawiają posłuszeństwa. Tego typu przypadek awarii obserwowaliśmy na filmie z „Saratogi". Po zgrubnej regeneracji niektóre z nich wracają do służby.
- W jakim charakterze?
- Nie wiem. W miarę zużywania się biorobota powierzane mu obowiązki muszą być coraz prostsze. Ostatnim ogniwem w tym łańcuchu wydaje mi się funkcja strażnika - do stania w bezruchu, z laserem w garści, nie trzeba filozofa. Ładowniki Konsorcjum, te oazy jasności, humanitaryzmu, gdzie praw jednostki przestrzega się ściślej niż matematyki, przeładowują towary sąsiadując bok w bok z wykańczalniami rodem z koszmarnego snu. - Poruszyła go ta wizja. Przypomniał sobie strażnika Hoam zapatrzonego w niebo, żegnającego się z obcym światem, gdzie rzuciła go perfidia jego władców. Nagle porwał go ogrom indywidualnej tragedii każdej z tych istot, którym przeznaczono przepłynąć wpław ocean cierpienia, zanim zużyją się i zdechną. Nie trwoży się postawić stopy na radioaktywnej skorupie ten, czyje życie liczy się na tygodnie. Quiston zacisnął zęby. A jeśli ów Hoam, z głową podniesioną ku niebu, wypatrywał tam - Boga? Ostatniej instancji odwoławczej od swojej tragedii?
Przyłożył kufel do ust i słuchał, jak piwo szumi w gardle.
- A jak pan widzi organizatorów tej hekatomby? - zapytał Barbitter. - Pamięta pan modną w swoim czasie hipotezę supercywilizacji?
- Owszem. Powiem uczciwie: nie przypadła mi do gustu. Władców biorobotów okrzyknięto supercywilizacją wyłącznie z powodu obcesowości i bezkompromisowościw użytkowaniu istot żywych, do tego rozumnych. Z faktu, że ktoś je traktuje jak narzędzia, wysnuto wniosek, iż Hoam od ich panów dzielić musi rozwojowa przepaść. To tak, jakby obwoływać stolarza geniuszem tylko dlatego, że przestał dbać o piłę i hebel, ponieważ nimi gardzi. Supercywilizację w jej działaniach cechować winny, według mnie, nie pogarda oraz niedbalstwo, lecz wysoka efektywność. Tymczasem obserwacja gospodarki tych su-perłotrów każe przypuszczać, że sprawność inicjowanych przez nich procesów jest niska. Wszystko, niech pan zauważy, leci im z rąk. Z tego choćby powodu nie chce mi się wierzyć, by opracowali skuteczną metodę regenerowania biorobotów. Łatwiej spisać na straty. Te rowy... wie pan. Supercywilizacją kojarzy mi się z wizją dbałych, skrupulatnych konstruktorów i budowniczych, rozczulających się nad każdą śrubką. Tu raczej mamy do czynienia z traktowaniem tych przerobionych nieszczęśników jak artykułów jednorazowego użytku, w ramach gospodarki prymitywnej, rabunkowej, doraźnej, krótkowzrocznej, nie robiącej kwestii z ceny, którą musi zapłacić społeczeństwo. Do objaśnienia znanych mi faktów nie trzeba żadnej supercywilizacji, wystarczy dobra tyrania.
- Panie Quiston - powiedział uroczyście Barbitter -pańskie poglądy na temat Hoam pokrewne są moim własnym. Przyjemnie trafić na człowieka, który myśli niezależnie, a jednak... podobnie. Mam wrażenie, że znalazłem w panu sojusznika. - Przełożył pustą tacę po kanapkach dalej na biurko, spod kufla wyjął jakąś kartkę. -Jest tu coś, co powinien pan wiedzieć. Trzydzieści lat temu statek Sin-Ho zabłąkał się w okolice podwójnego układu Luyten 726-8. Jedna z planet okazała się zamieszkana przez Hoam. Działobitnie jednostek hoamskich rozpyliły intruza na fotony... ale wcześniej zdążył nadać wiadomość. Ze względów wojskowych nie publikowano jej... zachodziła też konieczność sprawdzenia. - Spojrzał na Quistona uważnie. - Planeta Hoam istnieje. Można do niej dotrzeć. Oczywiście, odkryto by ją tak czy owak, wszystkie hoamskie jednostki mimo kluczenia, obierania różnych fikcyjnych kursów kierowały się w końcu w jednąstronę. Sektor poszukiwań ciągle się zawężał. Mieszkańcy tej planety fizycznie bardzo przypominają znane nam niedźwiedzie - lecz na tym rejestr cech wspólnych wyczerpuje się. Tworzą dość prymitywne społeczeństwo, żyjące z pasterstwa, rolnictwa, wznoszące pierwociny przemysłu. Tyle na razie udało się ustalić.
- To by wyjaśniało, dlaczego radiodetekcja wykluczyła tę planetę.
— Tak. Nie rejestrowano szumów radiowych, bo ich po prostu nie było. Trochę przeszkadzały obydwa Luyteny, ale nie one przesądziły o negatywnym wyniku nasłuchu.
- Kto zatem broni dostępu do planety? Kto przerabia zacnych rolników na załogi latających sraczy? Kto instaluje im bezpieczniki w mózgownicach, skoro nie oni sami? Mają zaborczych sąsiadów?
— Wykluczone. Z pewnością wiadomo więcej, ale nie nam. Rozważyć należy i taki wariant, że społeczeństwo pastuchów żyje na swej planecie jak u Pana Boga za piecem, w błogiej nieświadomości, co dzieje się pod powierzchnią albo na orbicie.
- Czemu więc Hoam przez dziesiątki lat dokładali starań, by utrzymać jej położenie w tajemnicy?
— Wkraczamy tu na teren domniemywań. Postawmy się w roli handlarzy niewolników. Znaleźliśmy dobre, wydajne źródło towaru... naturalnie będziemy chcieli jak najdłużej zachować je dla siebie. Kiedy zostanie wyczerpane, nie będzie potrzeby go maskować.
- A co w zamian? - dopytywał się Quiston. - Rozkręciliśmy interes, który wymaga stałego dopływu niewolników. Nie możemy się bez nich obejść.
- Musimy znaleźć ich gdzie indziej - powiedział Bar-bitter ponuro.
Przez moment Quiston nie rozumiał.
- Tutaj? - spytał bezgłośnie, samym ruchem pobladłych warg.
Barbitter kiwnął ciężką głową.
- Między innymi. - Milczał przez chwilę. - Wiadomość ze statku Sin-Ho sprzed trzydziestu lat zawierała wystarczająco dużo dobrych zdjęć, zakodowanych cyfrowo, abypokusić się o szacunek liczby ludności na planecie Hoam. Żyło tam nie mniej niż miliard osobników. Po trzydziestu latach wielkie połacie lądu stały się praktycznie bezludne. Uchowało się kilka milionów osobników, które pierzchają na widok wszystkiego, co lata.
- Stąd wniosek, że zagrożenie przychodzi z zewnątrz? Barbitter znowu potwierdził.
- Można tak przyjąć. Wraca koncepcja supercywilizacji.
- To kruchy argument. Może być i tak, że w wyniku długotrwałej eksploatacji biologicznej doszło do trwałego rozszczepienia w łonie rasy. Rozłam ten utrzymuje się po dziś dzień. Jedni Hoam wyszli w kosmos, drudzy zostali zepchnięci do poziomu koczowników i pełnią rolę zwierzyny łownej.
- Tacy innoplanetarni Morlokowie i Elojowie?
- Oczywiście. Tylko a rebours. Zresztą spór na ten temat wydaje mi się jałowy. Mówmy lepiej o nas.
- Dwa tygodnie temu na pustyni, niedaleko stąd, usiadł człon lądujący transportowca „Hungaria". Tak, ten sam, którym i pan przyleciał. Zabierali wodę, kwas siarkowy i dziewczyny. Ta ostatnia pozycja pojawiła się na listach frachtowych pierwszy raz po dłuższej przerwie. Podejrzewano, że Hoam przez ten czas coś kombinowali. Doktor badający dziewczyny już poprzednio wykrył u nich ślady operacji na mózgu... Tomograf pokazywał niewielkie zgrubienia w międzymózgowiu... dokładniej w okolicach wzgórza. Wyglądały jak osobliwa narośl, nowotwór albo coś w tym rodzaju. Niektórzy badacze upierają się, że były to blastule.
- Były?
- Powoli. Doktor, zgodnie z ustaleniami, odrzucał takie wadliwe egzemplarze. Tajemnicze narośle intrygowały go jednak - nie tylko jego zresztą - i w końcu uzyskał zgodę na zabranie kilku panienek ze śladami operacji. Miał tego dokonać właśnie tym razem. Okazało się jednak, że panienek ze śladami operacji już nie ma.
- Jak to? - Quiston aż przesunął się na skraj fotela.
- Przejęzyczyłem się. Operowane dziewczyny pojawiły się w zwykłej proporcji, jednak żadna z nich nie przeszłaoperacji głowy. Mimo tego tomograf wykrył około dziesięciu przypadków anormalnych zgrubień w międzymózgo-wiu. Teraz proszę się postawić w sytuacji dowódcy ładownika. Po konsultacji z górą postanowił zabrać kilka sztuk operowanych metodą bezśladową. Doktor wybrał cztery. Od tej chwili kamery starały się nie spuszczać z nich oka. W klinikach Konsorcjum poddano je szczegółowym badaniom, podobnie jak inne pasażerki z grupy. Nie rozdzielano ich właśnie dlatego, by nie wzbudzać podejrzeń u podstawionych. Poddano je także stałej inwigilacji, która jednak nie dała dosłownie nic. Podstawione zachowywały się normalnie, nie unikały swego towarzystwa, ale i nie kontaktowały się ze sobą za wiele. Przypuszczalnie w ogóle nie wiedziały, że coś jest z nimi nie w porządku.
Badań nie można było ciągnąć w nieskończoność. Z drugiej strony należało działać niezwykle ostrożnie, by przez fałszywy ruch nie zaprzepaścić okazji. Dziewczynom powiedziano, że przebyły badania pomyślnie i w najbliższym czasie zostaną przewiezione na statki, które opłaciły im podróż. Tam wyjdą za mąż, znajdą pracę albo odbędą przeszkolenie. Teraz nic już nie uzasadniało trzymania ich razem. Z tych czterech jedną wezwano od razu na rozmowę, co również nie powinno obudzić niczyjego niepokoju, ponieważ dziewczyny uprzedzono o czekającej je serii wywiadów. Fachowcy Konsorcjum i Floty zagrali va banąue: po prostu wszystko jej szczegółowo opowiedzieli. Prosili o zrozumienie, o współpracę. Dziewczyna wyglądała na szczerze zdumioną. Z jej słów wynikało, że wytłumaczyła sobie, iż ci ludzie wzięli ją za opętaną przez diabła. Zapewniała z płaczem, że tak nie jest. Tym samym nie pozostało nic innego jak stół operacyjny. Domyśla się pan dalszego ciągu?
- Nastąpił wylew krwi do mózgu.
- Nie natychmiast. Trochę się uszarpali, zanim udało się ją obezwładnić. Czas, proszę pana, czas. Program już działał. Na stole dziewczyna miotała się jak naprawdę opętana, gryzła, drapała. Zanim udało się ją unieruchomić, program załatwił ją definitywnie. Tomograf zdążył zarejestrować jedynie ostatnie fazy mikrowybuchu, naj-ciekawsze zdjęcia zostały poruszone. Jedno nie ulega wątpliwości: blastule zaktywizowały się, największe spustoszenie dokonało się właśnie w otoczeniu wzgórza. - Odetchnął głębiej. - Pora na wnioski. Najważniejszy sprowadza się do tego, że Hoam - czy ktokolwiek inny - zdołali doprowadzić do wyprodukowania ludzkich odpowiedników sterowanych niedźwiedzi. Kilka tak spreparowanych egzemplarzy zaoferowali Konsorcjum i Flocie. Prawdziwie szatański pomysł, swoją drogą. Zna pan chyba stare powiedzenie: gdzie diabeł nie może... Ale do rzeczy. Statki Konsorcjum i Floty chwilowo okazały się dla nich niedostępne, zostawmy je więc, są daleko... Gdzieś bliżej powinno być takich preparantów więcej, nie sądzi pan?
Quiston słuchał nieuważnie, będąc pod wrażeniem tych rewelacji. Ostatnie zdania monologu Barbittera usłyszał jednak wyraźnie.
- Potwonki - powiedział z niedowierzaniem. Zbędny element gładko wskoczył na swoje miejsce. Jak można było tego nie dostrzegać! - Potwonki! - powtórzył, waląc pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. - Mamy ich wunder-waffe!
Przez dłuższą chwilę w gabinecie panowało milczenie. Wreszcie Barbitter powiedział:- Proszę mi rzucić otwieracz.
Boże, myślał suweren, potwonki i Hoam. Dwa wcielenia tej samej upiornej idei. Strażnicy Hoam jakościowo nie różnili się niczym od nie dowędzonych kierowców ciężarówek. A ci ostatni - pierwsze zwiastuny nadciągającej nawałnicy. Złoże - planeta w podwójnym systemie Luyte-na - naprawdę uległo wyczerpaniu. Gwałt, przeciwko któremu tak buńczucznie wyruszył, szczerzył zębiska, jakby chciał powiedzieć: cóż, chłoptasiu, teraz wiesz, przeciw komu startujesz. Jeszcze możesz uratować głowę.
- Panie Barbitter - powiedział wstając - dziękuję za piwo i za wiadomości. Chciałbym zadać panu pytanie.
- Proszę.
- Potraktował mnie pan jak uczniaka, któremu trzeba wyłożyć lekcję - tak, by miał wrażenie, że do wszystkiego doszedł sam. Po co ten pozór? Pomyśleć, że udało się pa-nu zapędzić mnie nawet do biblioteki - potrząsnął głową jak ktoś, kto spostrzegł poniewczasie, że dał się nabrać. -Przecież pan to wszystko już wiedział.
- Chętnie wyjaśnię, panie Quiston. To nie tajemnica. Chciałem, by poczuł się pan ściśle związany z zagadką Hoam. Żeby ten gigantyczny gwałt przylgnął do pana, nie dając chwili spokoju. Jakie są pana dalsze plany?
- Wracani do miasta.
- Tak myślałem. Widzi pan, za przerażającymi faktami, za wydarzeniami wywołującymi skurcz serca stoi czyjaś inteligencja. Na naszych oczach realizuje się czyjś monstrualny plan. Kiedy myślę, co jeszcze może się stać, słyszę dobiegający z kąta chichot szatana. Szatan śmieje się, widząc naszą bezradność. Cieszy się z niej, pewien, że nie w naszej mocy leży zdemaskowanie go. Ktoś jednak musi tego dokonać - i dokona. Pod warunkiem, że wie, czego szukać.
Wstał zza biurka, podszedł do okna i otworzył je. Wdarło się słońce, pchała się zewsząd rozbuchana zieleń, śpiewały ptaki. Ptaki? Strugi wody szumiały, rozpylane z deszczowników. Dowódca Enklawy nie zauważył tych cudów.
Należało wracać do miasta. Suweren wykorzystał resztę dnia na leniuchowanie nad wodą. Po kilku dniach regularnego wczasowania na skórze pojawiła się lekka opalenizna. Po grzybicy nie zostało ani śladu. Powrót do brudnych łachów, kurzu, smrodu, pragnienia, nieustannego zagrożena wydał mu się odstręczający i nierealny. W skrytości ducha liczył, że natknie się na Skrzeczowąsa i dziewczynę, ale widocznie oboje nie wychylali nosa z biblioteki. Skoro tak, nie pragnął ich widzieć. Właściwie ich nieobecność była mu na rękę - nikt nie zakłócał toku jego rozmyślań.
Późnym wieczorem zwlókł się z brzegu basenu. Wstąpił do stołówki, żeby coś zjeść, i do baru, żeby coś wypić. Ściemniło się, gdy wracał do pokoju. Enklawa prezentowała się jak dobrej klasy uzdrowisko, żywcem wyjęte z Ery Wielkiego Błądzenia: drzewa, kolorowe lampiony, zapach zieleni w powietrzu. Okna bungalowów świeciłysię ufnie, nieświadome istnienia latających sraczy. Qui-ston z ciężkim sercem myślał o czekającym go wkrótce wygnaniu z tego raju.
W plamie światła, poprzecinanej cieniami kołyszących się lekko gałęzi, poruszył się ludzki kształt.
- Nareszcie przyszedłeś - poznał głos Skrzeczowąsa, łamiący się, podbiegający szlochem. - Tyle przeczytałem, tyle zrozumiałem... a w środku sama gorycz i klęska. Książki kłamią! Myślałem, że czynią człowieka szczęśliwym, a one tylko odbierają sens życiu i strącają cię w nicość. Czemu nie zostałem w Lerum-Lerum!
Quiston z pijacką powagą przyjrzał się komediantowi, wywrzaskującemu przed nim swój monolog.
- Oto zgubne skutki przesytu: naczytał się człowiek i cierpi. Jedni piszą księgi, dając upust swoim kompleksom, drudzy je czytają i płaczą. Opamiętaj się! - potrząsnął nim wcale nie delikatnie. - Literatura nie zbawi świata! Autorzy opisują to, do czego tęsknią w skrytości ducha, wyją do zakazanego owocu jak wilki do księżyca. Impotenci tworzą wspaniałych kochanków. Niewolnicy marzą, by panować. Tchórze biorą się za opiewanie czynów bohaterskich. Powołują papierowych tytanów i zamiast siebie wysyłają w papierowe boje. Literatura to wielka blaga — a gdzieś obok szumi prawdziwe życie.
- Tak mi ciężko... Pomóż mi! - Skrzeczowąs przypadł do suwerena i rozbeczał się bezwstydnie na jego piersi.
- Nie - rzekł Quiston, kładąc mu dłoń na ramieniu -ja tobie nie mogę już pomóc. Podniosłeś się z kolan, stoisz o własnych siłach. Teraz sam będziesz pomagał innym.
- Jak to? - Skrzeczowąs aż przestał szlochać ze zdumienia. - A ty?
- Mnie już nie ma - powiedział spokojnie suweren. Zdziwił się, jak lekko to przyszło. - Mam przeczucie, że niedługo zginę
.
Ludzie i potwonki. Basen pożądania
Stanley odczekał, aż wartownicy - wielgachne chłopi-ska o ślimaczych ruchach - rozsuną skrzydła bramy, a następnie wjechał w prześwit ciężarówką. Przepływali powoli za szybą szoferki, odżywieni jak należy ciastem i melasą, o doskonale bezmyślnych twarzach, na których nie drgnął żaden muskuł.
- Nic - powiedział Stanley z rozczarowaniem, ale i z pewną ulgą.
- Spokojnie. Przy bramie też bym nie stawiał. Co innego za parę lat, jak się zrobi nadmiar...
Quiston Fa podróżował tym razem jako Zehenthair, a Skrzeczowąs jako Xenna. Obaj mieli zdeformowane nosy i uszy, ufarbowane włosy i ogólnie skorygowane oblicza. Skrzeczowąs odzywał się mało z dwóch powodów: boleśnie przeżywał rozstanie z rozkoszami Enklawy, a poza tym Xenna, którego udawał, miał wargi cienkie jak blizna po cięciu szablą. W tym miejscu zawodziła wszelka kosmetyka; Skrzeczowąsowi założono więc parę rozpuszczalnych szwów, które ułatwiały mu zaciskanie ust. Szwy puszczały po sześciu godzinach - ale przez ten czas musiał się przemęczyć. Odstawiwszy towar, mieli zrzucić uniformy Konsorcjum i wysiąść w umówionym miejscu, gdzie po zakończeniu zadania w mieście - chodziło bodaj o jakieś pomiary - oczekiwali już prawdziwi Xenna i Zehenthair. Ludzie Łazęgi, jak poprzednio, oczyścili wcześniejteren i obstawili go, by nikt niepowołany nie zakłócił przebiegu wymiany.
Przez pół drogi z Enklawy Stanley i Quiston spierali się o moment włączenia generatora, mimo że kwestię tę wałkowano już starannie w Enklawie. Stanley zwracał uwagę, że pozytywny wynik próby może spowodować poważne perturbacje, narażenie ludzi i sprzętu. Quiston był przeciwnego zdania, twierdził, że jeśli Enklawa wobec samych Hoam wyłgała się argumentem efektu ubocznego, musi dalej postępować z żelazną konsekwencją. Cóż to za efekt uboczny, który można wyłączać na zawołanie? -Wjeżdżając na podwórze musimy puścić maszynkę w ruch - tłumaczył - i bardzo źle, że nie robiłeś tego dotąd za każdym razem. Jeśli wśród asystujących przy wyładunku były jakieś potwonki, to już mają dowód, że oszukujemy. Jeśli nie było - nasze szczęście. Jeśli będą - nie mogą nas przyłapać na sprzeczności. Barbitter miałby grube nieprzyjemności w razie zdemaskowania generatora.
Niby to samo postanowiono w Enklawie, ale Skrzeczowąs odnosił wrażenie, że Stanley i Quiston chcieli raz jeszcze przekonać się wzajemnie do tej wersji. Uczyniwszy to, zamilkli. Podejście rysowało się groźnie - lecz było jedyne.
Przesuwanie się wydm za szybami działało usypiająco. Klimatyzator mruczał kojąco, podróżowali w luksusowy sposób. Quiston, jadąc tak, rozmyślał o śmierci. Według Phelpsa, a także innych teoretyków, pewne oznaki mogły orientować suwerena, jak blisko niego porusza się biała pani i kiedy zamierza go uwieść. Analizując rozmowę, którą Barbitter sprowokował podczas ich pierwszego spotkania, suweren doszedł do wniosku, że z jego strony stała się ona niezamierzoną Spowiedzią. To, czy dowódca Enklawy był „zdolny honorowo", w ujęciu doktryny, by Spowiedź odebrać, pozostawało sprawą marginalną. Zresztą po namyśle Quiston i tak rozstrzygnął ją pozytywnie.
Quiston nawet nie tak bardzo przejmował się przygnębiającymi wnioskami, póki nie przyszedł mu do głowy, dziwaczny pomysł. Rozważał go dosyć długo, zanim zdecydował się pójść z nim do Barbittera.
- Dzień dobry, panie Quiston. Nie spodziewałem się pana, prawdę mówiąc. „Sądziłem, że ustaliliśmy wszystko jak należy.
- Przychodzę w sprawie osobistej.
- W takim razie proszę siadać. Piwa?
- Chętnie. Jako badacz Phelpsa zna pan chyba jego Oznaki Zagrożenia? Po zastanowieniu uznałem początek naszej pierwszej rozmowy za Spowiedź.
Barbitter kiwnął głową.
- I ja myślałem o tym. Cóż, brak chyba zdecydowanych przeciwwskazań, by traktować rzecz w ten sposób.
- Przyszedłem tutaj, aby kontynuować Sekwencję. Dowódca zmartwiał. Nawet się nie poruszył. Suwerenmówił dalej:- Nie muszę, wiem. Dokonałem świadomego wyboru. Chciałbym powołać pana na świadka i powierzyć panu kłopotliwy fant.
Po długiej chwili Barbitter poruszył ustami; spomiędzy jego zdrętwiałych szczęk wydobyły się tylko dwa słowa:- Zgadzam się.
- Głowiłem się, jak zdemaskować to, co siedzi w mózgu potwonka. Rozwiązanie, które mi się nasunęło, wygląda dość... niekonwencjonalnie. Jeśli go nie wyznam, zablokuję Sekwencję, ale też, być może, nikt inny na nie nie wpadnie. Trudność polega na tym, że należy popełnić zbrodnię. - Spojrzał na Barbittera, lecz ten jakby nie istniał. - Należy zwabić potwonka nad wannę z ciekłym helem i niespodziewanie odciąć mu głowę. Głowa wpadnie do helu, a błyskawiczny odpływ ciepła zablokuje mechanizm.
- Ha, ha! - roześmiał się Barbitter z ulgą. - Ha, ha-ha! - śmiał się na całe gardło. - Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie takiej operacji. Ani nie dysponujemy tu wanną z ciekłym helem, ani potwonkami. A już wykonać dekapitację tak, by właściciel niczego nie zauważył... cóż, realizacja pańskiego pomysłu wymaga nie lada kunsztu. Kosztowny moralnie - technicznie prawie niemożliwy.
- Myślałem o tych dziewczynach z „Hungarii" - rzekł ponuro Quiston. - O owieczkach.
Wyraz rozweselenia pierzchł z rysów Barbittera.
- Oni znajdą sposób. Mają środki techniczne, czas i ludzi, by opracować plan i należycie przygotować realizację. Mają wreszcie kilka potwonków, więc mogą się pomylić raz i drugi. Widzi pan teraz, że nie żartuję.
Milczeli przez parę kamiennych minut.
- Wiem, że pan się mną brzydzi - mówił Quiston. - Ja sam brzydzę się sobą. Dlaczego akurat mnie zdarzyło się wymyślić tę okropność? Jakie pokłady diabelstwa skłoniły mnie do jej wyznania? Pragnę z całej siły, by pomysł mój nie doczekał się zastosowania - lecz jednocześnie wiem, że prawdopodobieństwo realizacji jest wysokie. - Odetchnął głęboko. - Odpowiedzialność biorę na siebie. Mnie uratować nie można, tych dziewczyn chyba też nie. Usprawiedliwiam się - westchnął.
- Pomysł pański przekażę. Gdy przyjdzie do ostateczności...
- Już przyszło - zauważył suweren.
- ...dobrze będzie dysponować jakąś nadprogramową ideą. Jeszcze może być i tak, że ludzkość będzie panu wdzięczna.
- Bodąjbym został przeklęty.
- Pozostaje kwestia o pierwszorzędnym znaczeniu dla pana: jak zaklasyfikować ten następny krok Sekwencji? Moim zdaniem najwięcej przemawia za Wydaniem Niewinnych. Wespół ze Spowiedzią otwiera ona pęk sekwencji zstępujących. Niech pan uważa na siebie.
Quiston sięgnął po kufel i opróżnił go jednym haustem.
— Dziękuję, że zechciał pan uczestniczyć ze mną w tym paskudztwie.
U drzwi Barbitter zatrzymał się, aby go przepuścić.
- Mam wiadomość z ostatniej chwili, która może coś zmienić: podobno Flota się ruszyła. Proszę jednak, by zachował ją pan wyłącznie dla siebie.
- Coś się szykuje?
— Nie wiem nic więcej.
Co ma czynić człowiek napiętnowany świadomością? Jedynie nie zbaczać z drogi. Kiedy gwałtu nie można pokonać w inny sposób, należy przyjąć go w siebie, wchło-nać, strawić, zniszczyć. Tak jak zrobił to Chrystus, pierwszy znany suweren w historii ludzkości, ponad wszelką wątpliwość ostatni tej klasy. Myśl o dalekiej z nim wspólnocie, do której Quiston odwoływał się ze wszystkich sił, stanowiła jedyną pociechę, jakiej doznał podczas podróży do miasta.
Z włączonymi generatorami wtoczyli się na podwórzec i Stanley rozpoczął zwyczajne manewry, aby jak najkorzystniej ustawić ciężarówkę do wyładunku i wyjazdu. Wykonawcy podtoczyli niewielki dźwig, który stał tutaj specjalnie do tego jednego celu, zapięli haki do uchwytów kontenera, przez ściany szoferki docierały odgłosy komend i pokrzykiwania. Podwozie uniosło się zwolnione od ciężaru, wskaźnik na tablicy sterowniczej potwierdził, że kontener spłynął z platformy na beton.
- Na tych nie działa - stwierdził Quiston wychyliwszy się przez opuszczoną szybę. Wykonawcy, w liczbie pięciu, z przywiązanymi do blokad prawicami, pracowali jakby nigdy nic. Od bramy popatrywali ku nim znudzeni wartownicy. - Jaka jest charakterystyka pola?
— Dwa generatory dają w przybliżeniu elipsoidalny rozkład natężenia. Symetryczny względem obrysu ciężarówki.
- Ile mocy na skali?
- Dwie trzecie maksimum.
- Rozejrzę się trochę. Jeżeli któryś z nich się zbliży, uderz całością.
Wyskoczył z szoferki. Wykonawcy, którymi dyrygował poważny, surowy z wyglądu mężczyzna w jasnozielonym chałacie, przekładali właśnie haki na uchwyty pustego kontenera. Quiston podszedł do brygadzisty.
- Pusty? - spytał, wskazując kontener.
- Oczywiście. Chce pan sprawdzić?
- Wierzę panu. Ci ludzie - pokazał wykonawców - to stali pracownicy? Nie przybył nikt nowy?
- Nikt, proszę pana. To dobra praca, każdy trzyma się jej jak może. Smoluch! - krzyknął - odciągnij te liny na bok! Dobra - machnął ręką - podnosić!
W drugiej ręce, unieruchomionej przez blokadę, trzy-mai jakieś notatki. Quiston wcisnął mu niepostrzeżenie pudełko papierosów. Zawrócił ku szoferce. W ciemnej gardzieli korytarza, który wiódł do gabinetu Przewodnika, tkwił jak blady okruch chudy sekretarz z nieodłącznym blokiem pod pachą. Przyglądał się przeładunkowi, coś po-gadując do siebie. Quiston skinął na niego; sekretarz zawahał się, rozejrzał, a potem trzema błyskawicznymi susami znalazł się obok. W tej samej chwili blok wypadł mu zza pazuchy, a on sam, w pozycji żaby, badał stan betonu rozcapierzonymi paluchami. Wykonawcy, którzy dotąd śledzili pilnie, jak kontener płynie nad platformą, jednomyślnie uznali przygodę sekretarza za ciekawszą.
Połyskliwa szyba nadawała czerniejącej za nią sylwetce Stanleya wymiar niemal ponadludzkiej bezwzględności. Sekretarz cierpiał straszliwie, stężałe rysy, zaciśnięte usta i powieki świadczyły o tym, co przeżywał. Mięśnie miał zesztywniałe, nie był w stanie zrobić kroku o własnych siłach. Quiston niemal doniósł go do zbawczego progu, posadził, wrócił po blok i położył go obok.
- Co się stało? - zapytał z obłudną troskliwością, pochylając się nad poszkodowanym.
Sekretarz przyszedł do siebie błyskawicznie. Podniósł powoli głowę, jego małe oczka wwierciły się nienawistniew intruza.
- Jeszcze się pytaj! - zapiał żałośnie. Postąpił ku ciężarówce, ale zaraz cofnął się jak oparzony. - Włączają jakieś świństwo, od którego człowieka aż kole w głowie! Oto co się stało! Przewrotne renegactwo! - dorzucił z wściekłością.
- Wracaj do swojej żyjni, Długopisie! Twoje nerwy są w krytycznym stanie, musisz odpocząć. - Długopis na widok kobiety o kasztanowych włosach porwał swój blok, gładząc go troskliwie, po czym bez słowa wsiąkł w czerńkorytarza.
- Przepraszam za ten incydent, kapralu. Co się właściwie stało? Zasłabł?
- Właśnie usiłowałem się dowiedzieć. Nazywam sięTheo Zehenthair. — Livia Przepaska.
— Miło mi panią poznać.
Trzymając kruchą dłoń w swojej Quiston utwierdził się w przekonaniu, że właśnie tę kobietę widział w gabinecie Przewodnika podczas swojej ostatniej wizyty. Wysoka, wspaniale zbudowana i wprost nieziemsko piękna, mogła mieć najwyżej trzydzieści lat. Dopiero z bliska uwidaczniała się w pełni jej klasa. Kiedy mówiła, nieznacznie się uśmiechając, w jej oczach zapalały się złote gwiazdki. Lekka, dopasowana suknia uwydatniała piersi, które sterczały wyzywająco. Tylko szminka, której dziś użyła, była raczej podłej jakości: przeciągnięta raz czy dwa poza kontur ust wydawała się rozmazana i lepka, jakby wyjątkowo źle znosiła upał.
Prawie ocierając się o suwerena, Livia skierowała się ku ciężarówce. Quiston, zapatrzony w jej nogi i ponętne biodra, którymi żonglowała z zadziwiającą wirtuozerią, zbyt późno pojął, co to oznacza. Silnik ciągle był w ruchu, więc pole utrzymywało się albo mogło być włączone w każdej chwili. Livia doszła do miejsca, gdzie upadł sekretarz, zatrzymała się, podniosła rękę do twarzy, zawróciła. Quistonowi wydało się, jakby osłaniała kurcz mięśni szczękowych, ale włosy, które opadły falą, uniemożliwiły bezbłędny werdykt. Kiedy znów stanęła przed nim przerażająco blisko, jej oczy spoglądały ze zwykłym rozbawieniem. Tylko uśmiech miała cokolwiek przygaszony.
- Długopis należy do tych ludzi, którzy boją się śmiertelnie na sam wasz widok. Mnie pan nie przestraszy tak łatwo, kapralu. Dobrze wiem, że nie wydzielacie żadnego zabójczego promieniowania.
- Ja tylko w czwartki pod wieczór, proszę pani. I tylko na specjalne życzenie zwiedzających.
Uśmiechnęła się czarownie, doceniając jego wysiłek, a taktownie nie wspominając o efekcie.
- Jest pan oczywiście kapralem z eskorty, prawda? -zapytała kiwając głową, jakby w przekonaniu, że tylko kaprali stać na ten rodzaj dowcipu. — Bardzo mi pan przypomina kaprala, który odwiedził nas zeszłym razem. Nie zna go pan przypadkiem?
- Jak się nazywał?
- Smith and Wesson - powiedziała, a Quiston poczuł, że oblewa się rumieńcem.
- Niestety, proszę pani.
- To dziwne. Myślałam, że w małej Enklawie każdyzna każdego.
- Mamy masę pracy. Ludzie częściej przebywają z urządzeniami niż we własnym towarzystwie.
- Kobiety też tam są? Ładne?
- Żadna nie dorównuje pani - skłonił głowę. Mówienie prawdy przychodziło mu dużo łatwiej.
- Och, z pewnością pan przesadza. Podobno to stary sposób Renegatów: mówienie kobiecie komplementów, kiedy zamierza się ją poderwać.
Zastanawiał się, co odpowiedzieć.
- Obawiam się, że samymi słowami trudno dokazaćtakiej sztuki.
- Pokrywam się gęsią skórką na myśl, że mógłby pan przejść do czynów. Proszę nie zaprzeczać: żywi pan wobec mnie jakieś nieczyste zamiary.
- Ja? Skąd. Po prostu w pani obecności czuję się jak... jak piorunian rtęci - odpalił głupkowato.
Po jej pięknej buzi przemknął grymas zakłopotania.
- Te wasze techniczne dowcipy... Za mało mam wiedzy, żeby je rozumieć. Nie obraził mnie pan przypadkiem?
Otrząsnąwszy się z pierwszego zauroczenia Quiston zaczął nawet bawić się sytuacją. Wykwintniś, miotał epitety pod swoim adresem. Lew salonowy. Uwodziciel amator, żadnej nie przepuści.
- Wie pan co, kapralu? - powiedziała, przymykając oczy - bardzo przyjemnie się z panem gawędzi. Organizujemy dziś przyjęcie, na które pana zapraszam. Będą wszyscy wielcy ważniacy... K'Rutzy Himmel, Jay-Tzehn T. Szuwax, Orech Orepowienko, Kulebrans, oczywiście Wy-cwan i oczywiście ja... Nawet sam Wielki Przewodnik obiecał, że wpadnie. Co pan na to? Wieczorkiem, w chłodnym powietrzu, nad basenem, znaleźlibyśmy może okazję do pogawędki, pan i ja.
- Wątpię, czy zauważyłaby mnie pani wśród tłumu adoratorów. Ma pani bardzo wysoki iloraz urody.
- Czasem objawiam też pewną inteligencję. Więc jak?
- Czuję się zaszczycony - rzekł Quiston. Z trudem odpędził łaskotliwą myśl, żeby się zgodzić. - Muszę jednak eskortować ciężarówkę do Enklawy. Lisy pustyni... rozumie pani.
- Po co mieliby się zasadzać na pusty kontener? Kapralu Zehenthair, ja mówię poważnie. Po prostu niech pan wysiądzie gdzieś w mieście.
- Znakomite ma pani pomysły. Ciekawe, jak zareagują strażnicy Hoam, gdy zauważą brak jednego człowieka przy wjeździe.
- Och, dacie im wódki, żeby widzieli podwójnie. Albo spojrzycie na nich srogo, żeby dostali mdłości.
Mimo gorącego dnia Quiston poczuł nagły mróz.
- Pani Livio, bądźmy realistami. Królowa, która namawia prostego giermka na słodkie tete-a-tete, nie wzbudza mojego zaufania. Trudno mi uwierzyć w takie kaprysy.
- A jeśli powiem: król chce z panem rozmawiać?
- O czym? Dlaczego akurat ze mną?
Wzruszyła ramionami; Quiston musiał użyć całej siły woli, by nie gapić się na jej piersi.
- Wiem tylko, że to pilne. Proszę jednak, byśmy zachowali pozór romansującej pary. Jeśli o mnie chodzi, uczynię wszystko, by panu ułatwić zadanie.
- Ktoś nas śledzi?
Podniosła oczy ku niebu i zaraz je opuściła.
— Któż to może wiedzieć, kapralu Zehenthair? Niech pan traktuje mnie jak ciężką egoistkę, która lubi czasem uszczknąć coś dla siebie. - Pochyliła się ku niemu i szepnęła: - Zagra pan z nami?
— Jutro przed południem — powiedział Quiston.
- Jedenasta?
- Zgoda.
- Punktualnie o jedenastej niech pan idzie od najbliższego skrzyżowania w stronę miasta. Dokładnie po trasie ciężarówki. Podjadę po pana. - Roześmiała się perliście, ukazując białe zęby. Jej dłoń o długich palcach przysiadła na piersi kombinezonu jak motyl. Zauważył, że lakier na paznokciach złuszczył się; wyzierały spod niego szarawekońcówki. Dłoń wykonała ruch, jakby zamierzała powędrować wyżej - zamiast tego motyl wzbił się w powietrze. - Proszę pamiętać, o jedenastej. Będę czekała na pana.
— Jeszcze jedno. Przywieźliśmy Hrabiego Monte Chri-sto dla czcigodnego Przewodnika.
- O! A skąd pan wie, że Przewodnik poszukiwał tegotytułu?
- Nie wiem. Dostaliśmy książkę z poleceniem przekazania. Czy możemy ją wręczyć?
- Dziś raczej nie. Przewodnik jest lekko niedysponowany. Niech pan ją ma przy sobie jutro. Wesół dzień, kapralu.
Patrzył, jak odchodzi; zdawało się, że płynie w powietrzu, a kroki jej niebiańskich nóg nie mają z tym nic wspólnego. Przed samym wejściem zwycięskim ruchem odrzuciła chmurę kasztanowych włosów, obróciła się profilem i po chwili zanurzyła w cień korytarza. Wykonawcy zamarli z otwartymi gębami, pusty kontener chwiał się z tyłu na linach.
- Opuszczaj pudło, pierdoło! - zawołał brygadzista do dźwigowego. - Jak długo panowie mają czekać przez twoje pierdolone gapiostwo?
- Powiedz mi, Stanley, co się działo z polem w momencie, jak sekretarz był przy mnie? - zapytał Quiston, gdy już bezpiecznie wydostali się poza bramę.
- Ten chudy? Nic się nie działo. Po prostu przyłożyłem całostkę, jak kazałeś.
- A kiedy upadł, zdjąłeś?
- Przestraszyłem się i zdjąłem.
- Do ilu?
- Z powrotem do dwóch trzecich.
- Dobrze. Teraz wychodzi ta piękność. Co robisz?
- Czekam, aż podejdzie. Wtedy spokojnie aplikuję jej całostkę.
- Co zauważyłeś?
- No... utrzymała się na nogach. Podniosła rękę do twarzy. Potrząsnęła grzywą i odeszła.
- Żadnego skurczu, grymasu?
- Szyba była trochę zakurzona, ale...
- No?
- Myślałem, że się śmieje.
- A ty, Skrzeczowąs?
- Siedziałem głębiej od Stanleya. Według mnie zachowywała się normalnie.
- Waszym zdaniem - jest potwonkiem czy nie?
- Trudno rozstrzygnąć. Możemy głosować, jeśli ci na tym zależy. - Stanley puścił kierownicę jedną ręką i gestykulował zamaszyście. - Coś mi się zdaje, że spartolili-śmy robotę. No, chłopaki, dojeżdżamy. Zrzucajcie ciuchy, pora się rozstać. Swoją drogą, co sobie z nią pogruchałeś, Quiston, to twoje! - krzyczał do tyłu, przez otwarte drzwi kanciapy. - Nie wyłaźcie, dopóki nie dam znaku.
- Mógłbyś pożyczyć mi zegarek? - spytał suweren.
- Serio? Masz. Pyło- i wodoszczelny, przeciwwstrząso-wy, pokazuje godziny, liczy kilometry i opowiada bajki na dobranoc. Na pewno oddasz?
Wymiana przebiegła bez większych komplikacji. Qui-ston dołączył do ludzi Łazęgi, aby tym łatwiej go odnaleźć i przekazać sugestie Barbittera odnośnie potwonków. Gdzie zawieruszył się Skrzeczowąs, nie wiedział. Mało się tym przejął; byli umówieni na nocleg w jednej z met, gęsto rozsianych po mieście.
Rewelacje o potwonkach Łazęga przyjął spokojnie, choć z pewnym niedowierzaniem. Widać było, że musi oswoić się z tą wiadomością. Ustalono, że w najbliższych dniach dwie lub trzy grupy dokonają kilku napadów na potwon-ki, fingując kidnaping albo grożąc im pozbawieniem życia.
- Tylko dobierz tęgich zabijaków, którzy zagrają swe role przekonywająco. Inaczej z całej akcji nici.
- Już ty się nie martw. Trafiają do mnie takie zbiry, że sam byś miał pietra.
Drugi z omawianych punktów dotyczył rzeczy bardziej skomplikowanej: pojmania dwóch albo trzech potwonków i wystawienia ich na trasie przejazdu ciężarówki. Reszty miało dokonać pole elektromagnetyczne, solidnie testując ich mózgi.
Pozostałe sprawy dotyczyły typowo organizacyjnegodrobiazgu: odpowiedzialnych, terminów, skrzynek kontaktowych. Niby nie było tego wiele, a jednak Quiston wyszedł z narady przemaglowany jak bielizna roztargnionej praczki. Plecak wypchany wiktuałami ciążył mu niemiłosiernie, więc chociaż ledwo zapadł zmierzch, skierował swe kroki w stronę mety. Tam czekała go jeszcze pogadu-cha z gospodarzem, zanim kompletnie znużony mógł się wyciągnąć na wyrku w kącie, za parawanem, który - to było więcej niż pewne - gospodarz traktował jako jeszcze jeden przejaw ekstrawagancji przybysza.
W nocy Quistonowi przyśniła się Livia. Usta jej do tego stopnia zasmarowane zostały szminką, że z daleka wyglądały jak wielka czerwona rana. Na jego oczach szminka zaczęła czernieć i odpadać. Nie przejmując się tym kompletnie, Livia ze snu przyzywała go ruchem dłoni, powtarzając: - Przygotowałam ci kąpiel, przygotowałam ci kąpiel... Drugą ręką mieszała wodę w wannie, skąd dobiegał zachęcający chlupot. Quiston wahał się, czy ulec namowie: nad wanną kłębiły się dziwne opary. Livia wyciągnęła rękę z wody i wtedy Quiston zobaczył, że palce są sczerniałe, zżarte jakby przez chemikalia lub skorodowane. Z uczuciem ulgi obudził się.
Jaśniało. Plusk nie ustawał. Zza okna dobiegały podniecone głosy. Dopiero po dobrej chwili Quiston uświadomił sobie, że pada deszcz. Pierwszy, odkąd tu przybył. Ludzie na ulicy łapali go w różne egzotyczne naczynia, a nawet w płachty; jego gospodarz wstał, aby do nich dołączyć. Wrócił szczęśliwy i roześmiany, niosąc w pordzewiałej puszce kwaterkę deszczówki.
Skrzeczowąs nie zjawił się na noc. Dotarł dopiero nad ranem, zdążył przedrzemać godzinkę, zanim Quiston bezlitośnie postawił go na nogi. Gospodarz wychodził do pracy, należało przed nim opuścić żyjnię. Suweren dał mu puszkę mięsiwa i, ucinając wylewne podziękowania, wyszli. Był piękny letni poranek. Powietrze wydawało się rześkie i kryształowo czyste...
- Jak w Epoce Wielkiego Błądzenia - zażartował Skrzeczowąs.
Okazało się, że wieczór i dużą część nocy spędził w gro-nie wyznawców Boga Chwilowo Nieobecnego. Domagali się niezliczenie wiele razy powtarzania opisów Meorii, żądali dokładnych o niej wiadomości. Skrzeczowąs, nieświadom niczego, informował ich hojnie. Całe miasto powtarzało sobie jego opowieści, a historyjki o Pierdzimuszce, Pierdzipuszce i Pierdzibule znało chyba każde dziecko. Uczucie euforii osłabiło czujność Skrzeczowąsa, więc gdy dowiedział się wreszcie, kędy go wiedli jak barana namiętni słuchacze, było o wiele za późno, żeby się wycofać.
- Więc jak mówisz, synu, ile oddalona jest od nas ta Meoria? - dopytywał się mężczyzna udający przygłuchego. Mógł mieć pięćdziesiątkę, co na tutejsze stosunki oznaczało sędziwy wiek. Nazywano go Przybłędą, bo nikt nie wiedział, skąd się przyplątał i kiedy.
- O dzień drogi. Dokładnie o dzień drogi stąd - odpowiedział Skrzeczowąs, rad że traktują go jako najwyższy autorytet w tej mierze, a jednocześnie z pewnym znudzeniem człowieka, który doznał spełnienia i teraz brak mu jedynie czasu do kontemplacji tego stanu.
- I twierdzisz, że Bóg Chwilowo Nieobecny na pewno tam jest? Nie gdzie indziej?
- Na pewno. Rozłożył się tam obozem dla niepospolitego piękna tej krainy, a jednocześnie po to, by porządnie przygotować i wyekwipować swoje niebiańskie wojsko. Muszą jeszcze trochę odpocząć, obejrzeć broń, omówić sposoby... Chodzi o to, że kiedy uderzą, nie może być mowy, żeby coś zawiodło. Muszą mieć absolutną pewność.
Powtarzali z upodobaniem najbardziej smakowite frazy:- E... wyekwipować wojsko. E... absolutną pewność.
- Wspominałeś o broni - drążył temat dociekliwy Przybłęda. - Jakąż oni szykują tam broń? Musiałoby to być coś specjalnego... by poradziło na Hoam, ich ciężarówki... nawet na latające sracze...
- Broń... hm. No pewnie, że ją mają. Mało tego: mają jej pod dostatkiem. Tyle że wystarczyłoby do uzbrojenia armii trzykrotnie liczniejszej. - Wezwany do ukonkretnie-nia relacji, Skrzeczowąs postanowił improwizować. - Podstawowym orężem każdego anioła jest miecz ognisty. Gdziekolwiek nim wskaże, wszystko zostaje spalone napopiół. Ziemia, powietrze, ludzie - bez wyjątku. Nic się nie ostanie. Niektórzy mają pistolety, z których wylatuje śmierć. Na kogo taki pistolet skierują - mrze, sam nie wiedząc jak i kiedy. Na grubego przeciwnika mają specjalne działobitnie, plujące w niebo kulami wielkości średniej żyjni. Te działobitnie mają regulowany zasięg; wieczorami aniołowie dla płochej rozrywki zakładają się, który z nich celnym strzałem strąci z firmamentu gwiazdę.
- E... e... strąci gwiazdę - powtarzali słuchacze w zadumie.
- Ale powiedz tylko, złociutki: czy twoim zdaniem ten trening, na pewno forsowny, nie przeciąga się trochę? -wiercił dziurę w brzuchu Paproch, znany z radykalizmu. - Dlaczego oni nie przychodzą? Przecież my tu cierpimy. Nie myślisz, że po prostu o nas zapomnieli?
Skrzeczowąs co sił zapewniał, że to wykluczone. Czuł jednak, że tym razem nie pokonał ich nieufności. Kiedy w końcu zrozumiał, czego od niego chcą, do czego przez cały czas zmierzali, załkał wewnątrz jak dziecko.
- Nam się wydaje, że oni jednak o nas zapomnieli. Ćwiczenia — rzecz jasna; przegląd armii — obowiązkowo. Plany taktyczne - jak najbardziej. Ale tuż obok wygodne życie, codzienne kąpiele, spacery, wieczorami strzelanie do gwiazd... samemu nie chciałoby mi się nigdzie ruszać od takich cudowności. A jeśli okaże się, że z dnia na dzień przyjdzie rozkaz ruszać gdzie indziej, a nas zostawić własnemu losowi?
- Cóż więc radzicie? - chwycił przynętę Skrzeczowąs, coś niewyraźnie przeczuwając.
- Nie ma innego wyjścia, jak tylko wybrać się do Meo-rii i osobiście pokłonić Bogu Chwilowo Nieobecnemu. Trzeba mu się przypomnieć. Powiedzieć otwarcie: jest tak i tak, dłużej już nie wytrzymamy, ratuj. Powinna moim zdaniem pójść delegacja, złożona z ludzi, owszem, szanowanych, lecz i takich, którzy wytrzymają trudy podróży. Nie można przecie stawić się przed Bogiem, słaniając się na nogach albo dysząc jak zgoniony pies. Nie uchodzi. Więc my tu własnym sumptem wyłoniliśmy taką delega-cję. Było trochę przepychanek, bo wszyscy chcieli iść. Trzeba, żeby zaprowadził ją na miejsce ktoś, kto zna drogę.
- Ale ja nie znam! - wyrwało się Skrzeczowąsowi.
- Ej, coś kręcisz, kochany. Dobrze pamiętamy, jak mówiłeś: Meoria to tylko dzień drogi stąd. Dlaczego nie chcesz nas zaprowadzić?
- Zrozumcie, nie w tym rzecz. Nawet gdybym chciał...
- Wiemy: my ludzie prości. Ty może nie chcesz nas prowadzić, bo się nas wstydzisz. Wzięliśmy to pod uwagę. Przecież i Bogu Chwilowo Nieobecnemu nie możemy się pokazać jak ostatni oberwańcy. Co by sobie o nas pomyślał? Ci więc, którzy zostali wyznaczeni jako delegacja, sprzedali cały swój dobytek, zostawiając tylko trochę talonów rodzinom, a za resztę sprawiając sobie ubranie i wyposażenie na drogę. Mogą się zebrać w gotowości choćby jutro. Potrzebują jedynie przewodnika. Owszem, gdybyśmy znali kogo innego, zwrócilibyśmy się do niego. Ale nie znamy. Ty jesteś jedynym, któremu Bóg Chwilowo Nieobecny powierzył wielką tajemnicę miejsca swego pobytu. Na pewno nie zrobił tego przypadkiem, bo Bóg w swoim dziele nigdy nie jest przypadkowy. Powiedział ci: Stacjonuję w Meorii, bo chciał, żebyś zrobił z tego użytek. No, nie daj się prosić.
Tak oto wyglądał problem Skrzeczowąsa. Edukator był załamany i płakał. Ludziom nie potrafił odmówić; zgodził się pójść z nimi i nawet w porywie szlachetności wręczył im zabraną z Enklawy sakwę pełną wszelkiego dobra, którą przyjęli z przeznaczeniem na drogę. Teraz zaś rozpaczliwie szukał wyjścia z pułapki, w którą sam się wpakował.
Pierwszą rzeczą, którą zaproponował mu suweren, było zjedzenie śniadania. W tym celu znaleźli ustronne miejsce i Quiston, nie szafując zbytnio zapasami, wydzielił dla każdego po porcji z plecaka. Następnie zaczął zadawać Skrzeczowąsowi pytania nader nieprzyjemne.
- Jakże to jest z tą Meoria, Skrzeczowąs? Jest w końcu - czy jej nie ma?
- Nie ma, pewnie, że nie ma - stwierdził butnie edu-kator. - Wymyśliłem ją przecież!
- Nie ma - powtórzył w zamyśleniu Quiston Fa. - To, że ją wymyśliłeś, niczego nie dowodzi. Człowiek niczego sam z siebie nie tworzy ani nie wymyśla. Wpada tylko na rozwiązania, na które Bogu podoba się, by wpadł. Ale ty mówisz mi przecież, że Meorii nie ma. Jakże więc wpadłeś na coś, czego nie ma? Jak mogłeś rozpowiadać o czymś, czego nie ma? Jakim cudem ludzie, z których żaden nie jest głupszy od ciebie, mogli uwierzyć w coś, co nie istnieje? Chcesz powiedzieć, że opowiadałeś im o niczym, a oni z entuzjazmem uwierzyli w nic?
- No... nie - stęknął Skrzeczowąs.
- Pewnie, że nie. Historia nie zna dotąd takiego fenomenu, by nic mogło porwać ludzi bardziej niż coś. Posłuchaj, Skrzeczowąs. Meoria istnieje, niedaleko stąd. Ci ludzie o tym wiedzą i ja o tym wiem. Ty także o tym wiesz, tylko chwilowo zapomniałeś. Problem w tym, gdzie ona jest oraz jak tam dojść. Sam mówiłeś, że to tylko dzieńdrogi.
- Ja mówiłem? Dobrze, niech będzie, że mówiłem. Skąd jednak pewność, że Bóg rzeczywiście tam się zatrzymał? Że zmierza w naszą stronę? Że w ogóle obchodzi go, co tu się wyprawia?
— Ustalmy raz na zawsze, Skrzeczowąs: jest Bóg Chwilowo Nieobecny w Meorii czy go nie ma?
- Nie - powiedział bohatersko Skrzeczowąs - miał być. Spodziewano się go, lecz po drodze zatrzymały go pilniejsze sprawy! Tak właśnie! - wykrzyknął z triumfem.
- Pilniejsze. Dla Boga nie ma spraw pilniejszych i mniej pilnych. Wszystkie są jednakowo palące. Ale wracając: twierdzisz, że Bóg wcale nie zatrzymał się w Meorii. Czy nie wczoraj jeszcze wmawiałeś ludziom coś przeciwnego?
- Jednakże...
- Chcesz powiedzieć, że świadomie oszukiwałeś ich?
Okłamywałeś?
- Mówiłem tak, wiedząc, co chcieli usłyszeć.
- I według ciebie ludzie chcieli usłyszeć nieprawdę? Ci sami ludzie, którym w dostatecznej ilości dostarcza jej powszedni dzień? Którzy tkwią w niej po uszy? Sądzisz, że udałoby ci się zwieść więcej niż jednego czy dwóch? Nie,Skrzeczowąs, miałem o tobie lepsze mniemanie. Myśl sobie nadal, jeśli chcesz, że ludzie obcujący na co dzień z kłamstwem bliżej niż z własną żoną czy mężem daliby się jeszcze raz oszukać. Że nie poznaliby się na kimś, kto jeszcze raz próbowałby podsunąć im łgarstwo.
- Tak? Tak myślisz? Spójrz więc na te tłumy, wyczekujące co wieczór na program TrT. One proszą, wręcz domagają się, by karmić je kłamstwem! Łaszą się i proszą: rzućcie nam jeszcze trochę kłamstwa!
- Bo nie mają wyboru. Robią tak z nikczemnej przewrotności, która mieszka w każdym człowieku. Wystarczy jednak pokazać im trochę światła, a zbiegną się przy nim jak ćmy. Przy gadających pudłach nie zostanie pies z kulawą nogą. - Westchnął z rezygnacją. - Mówmy jednak o tobie. Widzisz, ty sam nie wiesz, jakim jesteś szczęściarzem. Żyję dłużej od ciebie i mówiłem do ludzi wiele razy. Nigdy to, co mówiłem, nie porwało nikogo. Nigdy nie podszedł do mnie słuchacz głodny słowa, prosząc: opowiedz coś jeszcze. Cóż dopiero taki, który rzekłby: prowadź choćby do piekła. A już moja wyobraźnia nie jest w stanie wystawić sobie sytuacji, gdy ludzie sprzedają dobytek i po prostu zjawiają się z pytaniem: kiedy ruszamy? Wszystko to sprawiły twoje słowa. Zastanów się: coś, co było w nich zawarte, spowodowało w ludziach tę przemianę. Uświadom sobie wreszcie, że otrzymałeś wielki dar słowa, lecz równie łatwo, jeśli nie łatwiej, możesz go utracić, o ile użyjesz go do celów nikczemnych, niezgodnych z przeznaczeniem. Przez trzy dni bez przerwy siedziałeś w bibliotece, więc ci powiem: dziewięciu na dziesięciu autorów zgromadzonych tam traktatów zazdrościłoby ci twego daru. Nie brak wśród nich ludzi zdolnych, zapewniam cię. Coś jednak sprawia, że ich słowa - przemądre! - brzmią martwo, hałasują jak kawały blachy rzucane na stos i niczego nie poruszają w człowieku. Dzieje się tak, ponieważ zadeklarowali służbę rozmaitym bożkom: pieniądzom, rozgłosowi, wątpliwym ideom. Utracili więc dar, który posiadali, teraz markują go tylko, a życie ich przemieniło się w tragedię. Nie bądź głupi, nie postępuj jak oni. Nie denerwuj Boga Chwilowo Nieobecnego, który bez ciebie dość ma powodów do irytacji.
- Więc co mi radzisz?
— Iść z nimi. Przecież im obiecałeś. Wiedza, jak trafić do Meorii, znajduje się w tobie. Myślę, że stać cię na drobiazg wydobycia jej? - Spojrzał na zegarek. - No, na mnie czas. Czekaj na mnie po zakończeniu Gorącej Przerwy w ruinach u starego Buffona. Zaopiekuj się też moim plecakiem - powiedział, przekładając pudełko piwa do kieszeni płaszcza. W drugiej umieścił książkę dla Przewodnika. - Gdybym nie wrócił, zrobisz z nim, co uznasz za stosowne. Proszę, żadnych pytań. Cześć.
Do jedenastej było jeszcze sporo czasu, ale Quiston zamierzał obejrzeć skrzyżowanie i przyległe ulice. Nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Punktualnie o umówionej porze zaczął iść nie od skrzyżowania, ale w jego stronę, stale mając je na oku i tak manewrując, by w każdej chwili mieć do wyboru kilka tras ucieczki. Jeśli Livia Przepaska zastawiła nań pułapkę, ani myślał dać się złapać.
Był przygotowany na różne niespodzianki, a jednak zaskoczył go widok żółtego jeepa, z piskiem opon biorącego zakręt. Livia zwolniła, rozejrzała się i nie dostrzegła go. Pomachał jej ręką. W zamian obdarzyła go tak cudownym uśmiechem, że zawstydził się podejrzeń.
- Wsiadaj, rycerzu - powiedziała, dodając gazu.
Przejechali zaledwie dwie przecznice, lądując pod domostwem, którego dach wyzierał znad kamiennego muru. Przed bramą z autentycznej blachy dwóch wartowników w mig otrząsnęło się z ospałości. Livia zaparkowała w wyasfaltowanej zatoce, ocienionej i chłodnej. Gdyby nie pobyt w Enklawie, Quiston zostałby zaszokowany przez otoczenie: wszędzie drzewa, pełno zieleni i kwiatów. Wy-strzyżone gazony dawały się smagać łagodnym siknię-ciom deszczowników. Białe ściany, okna z żaluzjami sprawiały wrażenie sadyby, w której rzeczywiście mogli zagnieździć się ludzie.
- Czy mogę pana pocałować na powitanie? - Zanim zdążył zareagować, musnęła ustami jego policzek. Mężczyzna w takich chwilach powinien być sprytny; korzystając z okazji, Quiston obejrzał sobie jej biust niemal w całości. Podniósł wzrok i napotkał roziskrzone spojrzenie orzechowych oczu.
- Przeobraził się pan do niepoznaki - orzekła. - Nos panu wyzgrabniał przez noc... - musnęła go palcem. - Jaki piękny płaszcz... Czy umiejętność mimikry należy do obowiązkowego wyszkolenia kaprali? - Tym razem jej paznokcie były w najwyższym porządku.
- To mój strój wieczorowy. Sypiam w nim, jadam, a także chodzę na bale.
- W takim razie proszę za mną. Król się niecierpliwi. - Naturalnym ruchem, jakby znali się od lat, ujęła Qui-stona za rękę. Miała na sobie półprzeźroczystą, nieprawdopodobnie wydekoltowaną suknię, trzymającą się na niej jakimś cudem. Nie weszli do ciemniejących za otwartymi drzwiami wnętrz, lecz skierowali się w bok, gdzie rzucone niedbale wśród traw połyskiwało niebiesko lustro basenu.
Nad wodą, przy jego dłuższym boku, wyrosły dwa kolorowe parasole. Pod nimi, na leżakach, spoczywali dwaj mężczyźni. Pierwszy ubrany był w płócienną koszulę, szorty i sandały, które zsunęły mu się ze stóp. Wydawał się pogrążony w głębokiej drzemce. Jego głowa, złożona na oparciu leżaka, znajdowała się w cieniu parasola, reszta ciała, porzucona byle jak, została wydana na pastwę słońca. Twarz miał bladą, pozbawioną pigmentu, oczy zamknięte, wpadnięte w głąb czaszki rozległymi sinymi plamami, a dolna warga zwisała mu z rezygnacją. Quiston nie bez zdumienia rozpoznał w nim Przewodnika.
Drugi z mężczyzn, opalony blondyn w samych kąpielówkach, śledził przybliżającą się parę. Jego marsowe oblicze stopniowo rozpogadzało się.
Stanęli przed nim, Livia puściła rękę Quistona.
- No i jak ci w dzióbku, Wycwanku? Mówiłam, że na mnie można liczyć.
Mężczyzna dźwignął się z leżaka. Jego niespełna czterdziestoletnie ciało wyglądało na wyćwiczone i sprawne. Mięśnie grały pod skórą, kiedy się poruszał. Niebieskie oczy omiotły Quistona prawie z rozbawieniem, zatrzymując się chwilę na jego płaszczu i butach.
- Kapral Theo Zehenthair z Enklawy - Wycwan Adonis „Twarda Sztuka" z Lerum-Lerum - dokonała prezentacji Livia.
- Witam. To przebranie świetne. Wygląda pan jak ktoś, kto spędził tutaj z dziesięć lat - Wycwan mrugnął łobuzersko okiem, ale w całej jego sylwetce wyczuwało się napięcie. Wymienili krótki uścisk dłoni. Zastępca osunął się na leżak, wystawiając szeroką pierś na działanie słońca.
Przewodnik poruszył się, mamrocząc coś przez sen.
- Spił się wczoraj jak bela, dziś odpoczywa. Słonko wyciągnie z niego kaca, kąpiel - wskazał basen - dopełni reszty. Jeszcze zdąży go pan poznać, kapralu.
- Nie jestem kapralem. Wycwan uniósł brwi.
- Nie? Więc kim pan jest?
- Nazywam się Quiston Fa.
- Wspaniale. Kogoś pan reprezentuje? — Owszem. Siebie.
Zaraz za wyłożonym kafelkami nabrzeżem basenu rozpościerała się spora połać trawnika, przegrodzonego równo przyciętym żywopłotem. Przed nim, w cieniu niewielkiego krzewu o różowych kwiatkach, stała biała skrzynia, przypominająca lodówkę. Za żywopłotem, w pewnej odległości, wyrastał drugi żywopłot, równoległy do tamtego, przesłaniający pnie niskich drzew. Quistonowi wydało się, że między drzewami, w plamie cienia, coś przemknęło albo się poruszyło. Starał się wyostrzyć wzrok, ale złudzenie nie powtórzyło się.
Wycwan wyglądał, jakby uszło z niego pół życia. Przetoczył głowę o ćwierć obrotu po oparciu leżaka i także zapatrzył się w rozbuchaną zieleń. Piękna Livia, szczerząc się jak idiotka, postanowiła wyrwać obu mężczyzn z odrętwienia. W tym celu sięgnęła do zatrzasku na plecach; materiał sukni, dotąd napięty i obcisły, zwiotczał na niej wydając syk ulgi. Livia wysunęła się z niego wężowym ruchem, ukazując najpierw swoje piersi nie z tej ziemi, potem brzuch i biodra, a wreszcie wykroczyła z białożółtej wylinki jak owad po przepoczwarzeniu. Prostowała bez pośpiechu zgrabne nogi. Sprytny plan powiódł się jedynie w odniesieniu do Quistona; Wycwan, pogrążony w myślach, nie poświęcił striptizerce krzty zainteresowania. Jeśli chodzi o Przewodnika, ten spał jak zabity. Przyjąłdobrowolnie rolę statysty i wywiązywał się z niej bez zarzutu.
Zbędny pokrowiec na skrzypce ciała Livii zwisł bezsilnie z oparcia leżaka. Przeciągając się bezwstydnie, zezwoliła promieniom słonecznym na lubieżne obmacywanie jej wdzięków. Podczas tej prezentacji stała bokiem do mężczyzn, lecz chyba nie zaspokajało to jej ambicji, bo w pewnej chwili wykonała gwałtowny zwrot. Wzgórek łonowy miała wygolony, gładki jak u dziewczynki; w zestawieniu z wyzywającą dojrzałością całego ciała sprawiało to dziwaczne wrażenie.
Pochyliła się obok leżaka; z przenośnego odtwarzacza zaczęła wyciekać leniwa muzyczka. Tanecznym krokiem podeszła do Quistona.
- Napije się pan czegoś? - spytała. - Nie gorąco panu w tym płaszczu? - musnęła ręką ceglaste wyłogi, jakby chciała zgarnąć mu go z ramion.
- Da się wytrzymać. To płaszcz elektryczny, w upały absorbuje energię i oddaje ją podczas chłodu.
Wycwan zlustrował jego strój z tajonym zainteresowaniem i bodaj z pewnym szacunkiem.
— Wy, Renegaci, jesteście jak dzieci — rzekł z uśmiechem. - Te wasze sztuczki... płaszcze na tranzystorach, skarpetki termojądrowe, elektronowe kalesony...
- W butach mam wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia - pospieszył z uzupełnieniem Quiston.
- Kto wie, czy nie. Wie pan, do czego sprowadza się różnica między nami? My do konkretnych kwestii i sytuacji podchodzimy uczciwie, wy nie potraficie obejść się bez rozmaitych wybiegów, kruczków, parawanów. Proszę spojrzeć: na dowód, że nie mamy nic do ukrycia, zrzuciliśmy nasze ubrania. Obnażyliśmy się, może nawet do przesady - jego wzrok prześlizgnął się beznamiętnie po pysznych kształtach Livii Przepaski. - Gest, którego pan wydaje się nie doceniać, a cóż dopiero mówić o skopiowaniu go.
Quistona z lekka zamurowało.
- Innymi słowy taki przymusowy naturyzm, co? Kto się nie rozbierze, tego w łeb. Przykro mi, panie Wycwan, że okazałem się prostakiem, który słabo rozeznaje się w te-go typu subtelnościach. Sądziłem prostolinijnie, że rozebraliście się z powodu gorąca i ponieważ zamierzacie ponurkować w basenie. W gestach politycznych tego typu ani gustuję, ani się rozeznaję, bo uważam je za kuriozalne.
- Ależ...
- Drażni mnie takie przymusowe okazywanie dobrej woli. Przypuśćmy, że zaraz wyjmę pistolet i na znak zacnych intencji odstrzelę sobie duży palec u nogi. Pan oczywiście bez namysłu powtórzy ten idiotyzm, prawda? Brak palca lepszy niż brak zaufania. Pozostanę w ubraniu tak długo, jak uznam za stosowne, jeśli pan pozwoli.
- Całkiem inaczej wyobrażałem sobie to spotkanie. Nawet nie chce mi się tego tłumaczyć. Fakt, że woli się pan pocić, niż pozbyć płaszcza, nastraja mnie wobec pana podejrzliwie. Co pan tam ukrywa? Jaką mam gwarancję, że przyszedł pan bez broni?
- Taką samą jak ja, że pan nie chowa przy sobie na przykład bomby.
- Coś takiego - żachnął się Wycwan.- Niby gdzie miałbym ją ukryć? W kąpielówkach?
- Niekoniecznie. W klatce piersiowej. W brzuchu. W głowie. - Zawiesił głos, wytrzymał moment denerwującego milczenia. - Ludzki organizm jest pojemny jak worek.
- Przestaniecie się kłócić czy nie? Jak można wygadywać takie rzeczy w obecności damy? — zestrofowała ich Livia. Ruszyła ku lodówce, podtrzymując w dłoniach swoje balony. Wyjęła trzy szklanice o grubych dnach, zmatowiałe od szronu, z wetkniętymi słomkami, ustawiła je na małej tacce, po czym wróciła do mężczyzn. Własna nagość zdawała się jej nie obchodzić.
- Koktajl - zwróciła się do Quistona. - Wygląda trochę nietypowo, ale na upały znakomity. Sama przyrządzałam.
Quiston uśmiechnął się uprzejmie. Sięgnął po naczynie i zdziwił się: szkło było ciepłe. Słomka okazała się patyczkiem z listewką na końcu, służącą chyba do nabierania. Koktajl rzeczywiście nie przypominał koktajlu, raczej krem kakaowy z zastygłymi tuż pod powierzchnią bąblami powietrza. Całość kojarzyła się z plastikową atrapą z wystawy kiepsko prosperującej cukierni; pachniała rów-nież nijako. Potrzymał szklankę w rękach i odłożył, nie zważając nic a nic, że gospodarze z rozkoszą pałaszują zawartość.
- Panu nie smakuje? - odezwał się Wycwan z pretensją, a Livia przywdziała minę zmartwionej uczennicy. Grudki kremu podobne do tłustych robaków obsiadły im wargi, tak się spieszyli. Zlizywali je skwapliwie.
- Proszę wybaczyć mi nietakt. O tej porze mój organizm przyjmuje tylko soki owocowo-warzywne. - Wydobył z kieszeni pudełko. Piwo było ciepłe, ale nie tragicznie. Pijąc, starał się ignorować Przepaskę, by nie napotkać jej urażonego spojrzenia.
- Panie Quiston, winienem panu pewne wyjaśnienie. Livia, jak widzę, zapałała do pana sympatią, ale to ja prosiłem ją o sprowadzenie pana tutaj. Mówiąc bez ogródek, poszukujemy kontaktu z Enklawą, a jeszcze lepiej z Konsorcjum lub Flotą.
- Dotąd takich kontaktów nie było?
- Przecież pan wie. Gdyby były, musiałbym brać w tym udział.
- Dobrze, przypuśćmy, że panu wierzę. Wolno spytać o powody tak nagłego zwrotu?
- Zaczął się jakiś ruch wokół Ziemi, Księżyca i dalej. W moim posiadaniu znajduje się luneta astronomiczna, podarowana jednemu z byłych Przewodników przez Enklawę. Nie umiał ani nie zamierzał z niej korzystać, więc odkupiłem ją od niego. Od tej pory nabrałem zwyczaju codziennie godzinkę poświęcać niebu, Księżycowi, planetom. W przestrzeni zaczai się jakiś ruch, którego przedtem nie było. Coś się dzieje.
— Jak mam to rozumieć?
- Zachodzą wielkie przegrupowania jednostek Hoam wokół Ziemi i w rejonie Księżyca. Podobno ruszyła się też Flota.
- Wielka mi nowość. Z zasady przecież jednostki Floty pozostają w ciągłym ruchu.
- Zmienił się jednak jego charakter... na bardziej uporządkowany. Statki Floty łączą się w formacje i ściągają z obrzeży układu ku centrum. Spoza układu nadlatująjednostki Sin-Ho i Rubbeneków. Trudno o wyraźniejsze zwiastuny wojny, panie Quiston.
- I to wszystko dostrzegł pan przez lunetę? A mówicie, że Renegaci produkują podłe przyrządy.
- Kto mówi, kto mówi? Jasne, że nie przez lunetę. Mniejsza, przez co, fakt pozostaje faktem. Krótko mówiąc, coś się szykuje, coś grubszego tym razem, w dodatku szybciej, niż się spodziewaliśmy. Stąd konieczność porozumienia z Flotą w trybie, jakby to ująć, awaryjnym.
- Nie wierzę w wojnę - powiedział Quiston. - Renegaci nie mają w niej żadnego interesu. Hoam kolonizują Ziemian, a Renegaci jednych i drugich. Kto jak kto, ale oni potrafią kalkulować, co im się opłaca. Nie sądzę, aby siedząc na szczycie tej potrójnej piramidy, odczuwali jakikolwiek dyskomfort. Także gospodarczo, o ile wiem, prosperują znakomicie. Ludzie, którym się wiedzie, nie są skorzy do bitki.
- Pan mi prawi o pokoju, a ja widzę nadlatujące eskadry - rzekł z przekąsem Wycwan. - Nie wiem, co się opłaca Flocie, wiem, co opłaca się nam. Porozumienie, które proponujemy, zostałoby oczywiście zawarte za plecami Hoam. Z naszego punktu widzenia jest ono niezbędne, byśmy mogli zachować wpływ na bieg wypadków.
- Nie wiadomo, czy Flota życzy sobie tego samego.
- Udowodnimy swą przydatność. Na początek damy trochę informacji. Nadto oferujemy wielką swobodę działania tutaj oraz pomoc w rozpracowywaniu Nadzorców.
- Hm - powiedział Quiston i pociągnął piwa - jeszcze miesiąc temu byłoby to sporo. Dziś czy jutro może nie wystarczyć. Dobrze, zrobię co w mojej mocy. A co z tutejszą opozycją?
- Współpracujemy od dawna, ściśle od kadencji Gryn-szpana Mercatora. Hasają jak nigdy dotąd. Sądzi pan, że cała ich działalność kulturalna i edukacyjna byłaby możliwa, gdybyśmy jej nie tolerowali?
- Niewiele wiem na ten temat - skłamał Quiston. Li-via zaprzestała kokietowania go i ostentacyjnie zajęła się opalaniem. Przewodnik spał, plama słońca powoli wpełza-ła na jego skrzywione usta. - Podobnie zresztą jak na te-mat Hoam... Nadzorców. Dlaczego nazywacie ich Nadzorcami?
- Bo nas nadzorują. Nie ufają nam. Nigdy nam nie ufali - w tonie Wycwana pojawiło się żebranie o wiarę dla tych zapewnień. Spostrzegł, że przeholował, jego głos podbiegł chłodem. - Musieliśmy lawirować w niesłychanie ciasnym prześwicie. Właściwie od początku była to walka o utrzymanie tego prześwitu, o to, by nie zostały zatrzaśnięte ostatnie możliwości.
- Według pana: na czyj rachunek pracują Nadzorcy?
- Jak to - na czyj? Na własny. Suweren pokręcił głową.
- To tylko jedna z hipotez, nie najmocniejsza, moim skromnym zdaniem. Więcej przemawia za tym, że Nadzorcy również komuś podlegają. Że tylko wykonują polecenia.
- Dobrze - nadspodziewanie gładko zgodził się zastępca - powiem panu. Może być tak, że Nadzorcy Nadzorców są tutaj, na Ziemi. Dlaczego więc, spyta pan, nikt dotąd nie widział żadnego z nich? Otóż dlatego - podniósł palec do góry — że są oni istotami żyjącymi w środowisku wodnym. Z tego właśnie powodu odgrodzili nam dostęp do wszelkich akwenów.
- Próbują się tutaj zaaklimatyzować?
- Cholera wie. Właśnie tego typu zagadki moglibyśmy rozwiązywać wspólnie.
- Nie chciałbym kwestionować waszych zacnych intencji... lecz ktoś, na czyje biurko spadnie wasza propozycja, pomyśli pewnie tak: kiedy nóż na gardle, nie brak im radykalizmu. Czy on przypadkiem nie sztuczny? Na ile ufać ludziom, którzy swój kraj zamienili w kolonię, w samoob-sługującą się hodowlę?
- A pan co by zrobił na naszym miejscu? Mieliśmy po prostu świadomość, że jeśli zaprzestaniemy samoobsługi, Nadzorcy natychmiast nas wyręczą. Klatka, w której coś się zacięło, wzbudzi ich irytację, więc nie myśląc wiele, przyślą monterów, by usunąć usterkę. Nie muszę chyba dodawać, że pragnęliśmy tego uniknąć za wszelką cenę.
- Gratuluję sukcesu. - Czy to pod wpływem słońca,czy wypitego piwa, rozmowa zaczęła nużyć suwerena. Płaszcz wcale nie spisywał się tak świetnie jako zapora przeciw upałowi. Po regularnych kąpielach w Enklawie lazurowa toń wody kusiła bardziej niż nagość Livii Przepaski. Wstał i podszedł do brzegu basenu. Woda była przezroczysta, lekko rozfalowana. Łamiące się na drobnych zmarszczkach światło pląsało po wyłożonym jasnymi kafelkami dnie. Od strony parasoli wyczuł jakby falę mentalną; odwrócił się w samą porę, by powstrzymać ich w pół ruchu. Z nogą wysuniętą do przodu zastygł Wy-cwan, jakby chciał skoczyć do wody i rozmyślił się. Livia także zerwała się z miejsca. Przygryzła dolną wargę, podtrzymując rękami przyciężkie arbuzy. Jedynie Przewodnik siedział jak przedtem, ale i w jego zachowaniu nastąpiła zmiana. Nie spał już. Otworzył oczy i wpatrywał się w Quistona nieprzytomnie.
- Czcigodny Przewodniku, proszono mnie o przekazanie tej książki - rzekł suweren, podając mu tom Hrabiego Monte Christo w lakierowanej okładce. Przewodnik z niechęcią naprowadził na nią źrenice, palcami sztywnymi jak cęgi ujął książkę. Gładził ją jak futerko ulubionego zwierzątka, ostatkiem woli musnął kolory okładki - opadł na oparcie. Książka, jakby podzielając znużenie de Zangi, wysunęła mu się i spadła obok leżaka.
Czyżby coś było w basenie? Obszedł go, tym razem tak, by nie mieć osobliwej trójki za plecami. Pochowali się w swoje leżaki, markując zajętych produkcją opalenizny wczasowiczów. Śledzili jednak jego poczynania spod zmrużonych powiek. Było cicho, muzyczka snuła się po wodzie, lekki wietrzyk nie łagodził spiekoty. Gdzieś, odsunięte na bezpieczną odległość, hałasowało i śmierdziało miasto.
Basen, spory jak na tutejsze warunki, mierzył z grubsza dwadzieścia metrów na osiem. Przy krótszych bokach ustawiono ławeczki; Quiston zatrzymał się obok tej, która była bardziej oddalona od domostwa. Zdjął płaszcz, złożył go w kostkę i jeszcze z ręką na zrostach ubrania zawahał się. Rozerwał zrosty; bluzę oraz spodnie ułożył tak, by w razie potrzeby błyskawicznie wciągnąć je na siebie. Na-gi, jedynie w zegarku Stanleya na ręku, szeroko uśmiechając się do Livii, podążył w kierunku drabinki. Błyskawicznie znalazła się obok.
- Będzie się pan kąpał? Cudownie! - W oczach miała autentyczny zachwyt. - Ja z panem, dobrze?
- Najpierw sprawdzę, czy nie ma piranii. - Uchwycił mocno poręcze, włożył nogę do wody. Ciepła. Wzburzył ją, chcąc oszacować gęstość i napięcie powierzchniowe. Nic mu to nie dało. Od strony leżaków dobiegło krótkie sapnięcie: to Wycwan zarzucił sobie bezwładnego Przewodnika na ramię, doniósł go do krawędzi basenu i, wierzgnąwszy, zwalił do wody.
- Zaraz przyjdzie do siebie - rzekł z zadowoleniem, otrzepując ręce przesadnie komicznym gestem. Zajął miejsce na leżaku, ale nie zapadł weń, tylko lekko przysiadł, gotów w każdej chwili zerwać się dla ratowania Tromboskopa.
Przewodnik poszedł na dno jak kamień. Jego biała koszula zlała się niemal z odcieniem kafelków. Musiał mieć trochę powietrza w płucach, bo odbił wolno od dna, woda sama wyniosła go do góry. Ślamazarne ruchy, które wykonywał rękami, niewiele mogły mu pomóc. Na powierzchnię wyłoniły się najpierw jego plecy i tył głowy, jakby bez pośpiechu kontemplował podwodne życie basenu. Trwało to denerwująco długo. Wreszcie Tromboskop postanowił zakończyć popisy: jednym ruchem wyszarpnął głowę spod lustra, wyparsknął wodę i bez pośpiechu pożabkował wzdłuż basenu. Przy przeciwległym krańcu dno podnosiło się, stanął tam pod ścianą, zanurzony po pierś, milczący - ale żywy.
Quiston obszedł drabinkę i bez dalszych ceregieli ładnym łukiem wsunął się do wody. Miał wrażenie, że lustro ucięło czyjś krzyk. Zamierzał wynurzyć się na dłuższej osi basenu i popłynąć śladem Przewodnika. Po drodze zmienił zamiar. Wskakując miał płuca pełne powietrza i sunąc nad dnem wypuszczał je nosem jak rasowy pływak, przy szczelnie zaciśniętych ustach. Kaskady bąbli grały przy uszach, rwąc ku powierzchni. W wodzie było coś dziwnego. Nie zauważyłby różnicy, gdyby nie regularne kąpielew Enklawie. Ta woda była szorstka. Ustępowała z drogi ciężko, niechętnie. Czuł, jakby przeciskał się między ławicą rybek o drobnych, ostrych jak igiełki ząbkach, o łuskach jak żyletki - i każda z rybek za punkt honoru uznała otrzeć się o niego albo przynajmniej obdarzyć ca-łuskiem.
Nie pomyślał tego wszystkiego, nie zdążył. Po omacku, bo nie chciał ryzykować otwierania oczu, dobił do przeciwległego brzegu, wyprysnął z basenu jak piłka, psim ruchem otrząsnął się z wody.
Już ku niemu biegli. Czterech muskularnych mężczyzn z długimi żerdziami rwało od strony cienistej plamy. Mieli do pokonania jeszcze paręnaście metrów. Wycwan, zwrócony ku nim, ponaglał ich okrzykami. Livia zamarła obok drabinki jak żona Lota. Najbliższe zagrożenie stanowił jednak Tromboskop, który w tempie sprintera pokonał długość basenu; wynurzył się niemal u stóp suwere-na, ciemny jak mors, ociekający wodą. Usiłował pochwycić go za nogę, ale chybił, więc tylko mocno wybił się z wody, żeby stanąć od razu na brzegu. Quiston wyczekał, aż ciało napastnika znajdzie się przez chwilę w martwym punkcie; wtedy strzelił go z całej siły nogą w czoło. Gdyby nie trafił, na mur wylądowałby w basenie, ale cios był precyzyjny. Plaśnięcie w czoło, chrobot miażdżonej kości, plusk wpadającego w wodę ciała zlały się w jedno. Quiston czyn ten przypłacił poślizgiem i uderzeniem kości piszczelowej o kafelkowaną krawędź. Pociemniało mu w oczach.
Sycząc z bólu wybiegł na spotkanie tym czterem. Chcieli jak najszybciej go dostać, dlatego runęli nań hurmem. Kije raczej im przeszkadzały, kiedy Quiston przemknął między nimi, stały się właściwie bezużyteczne. Od tego momentu pięści i nogi suwerena zaczęły zbierać okrutne żniwo. Widział tylko otaczające go ciała, zamarłe w różnych stadiach ruchu, bił w nie z całej siły, tak by zabić, by od razu zabić, nie czekając na rezultat, kontynuował taniec śmierci, a im kolejno żerdzie wysuwały się z bezwładnych rąk, gdyż nie nadążali za melodią tego tanga, od którego świszczało w uszach, a prąd powietrza błyskawicznie osuszał skórę. Zapomniał o bolącej nodze,chciał tylko jednego: ich życia - i nawet przelotnie zdumiał się, że tak niefrasobliwie się go pozbywają.
W ciągu tych trzech albo czterech sekund Wycwan minął słup soli w kształcie kobiety, ale widząc, że Quiston uwinął się wcześniej, przystanął.
- Nie tylko potwonk, ale i tchórz! - Obelga sprawiła, że podjął decyzję: chciał zrobić obrót i wiać, lecz jego masywne ciało okazało się za wolne jak na ilość czasu, którą dał mu do dyspozycji suweren. Żelazna ręka capnęła go za bark i omsknęła się po nim - lecz to wystarczyło. Dwa ruchy dały wypadkową, która zachwiała Adonisem. Qui-ston poczęstował go z byka, mierząc w środek twarzy, czując wyraźnie, jak nos tej twarzy składa się i umyka gdzieś w bok. Padającemu zaaplikował straszliwy hak, po którym głowa Wycwana zakolebała się jak bokserska gruszka. Nie patrząc pod nogi przekroczył zwłoki. Livia Przepaska obudziła się z letargicznej zadumy, jej piękne rysy ułożyły się w grymas przerażenia. Przez mgnienie oka zawahała się, czy nie pobiec ku zwycięzcy, jednak strach wziął górę. Zaczęła uciekać w kierunku domostwa. Dopadł ją na mokrym, wystrzyżonym trawniku. Poślizgnęła się, upadła, w następnej chwili miał ją pod sobą. Zdążyła tylko przewrócić się na plecy - już sięgał jej szyi. Chciał tylko pogłaskać ją, pocałować, uspokoić, zapewnić, że nic się nie stało. Z niejakim zdumieniem odkrył, że zamiast tego miażdży brutalnie jej usta. Deszczownik splunął wzgardliwie po skłębionych ciałach i skierował strugę wody na inne miejsce. Quiston, ciągle nieprzytomny z pożądania, zjechał ustami do tych piersi z marzeń erotomana, do bezbronnych wzgórz, które teraz należały tylko do niego, przycisnął z pasją to wspaniałe ciało, a ono ze-sztywniało pod nim w odpowiedzi, naprężyło się i szarpnęło nagle raz i drugi, łamane wewnętrzną rozkoszą, aż odsunął się, w samą porę, by obserwować ostatnie rozbie-gające się do swych domów podskórne mrówki. Zajrzał Li-vii w oczy — gasły, nie był pewien, czy poznaje go jeszcze. Rękę trzymał ciągle na jej szyi, uświadomił sobie wreszcie, jak mocno ją zaciska. Oczy dziewczyny stały się spokojne, nieco zdziwione, wpatrzone wysoko, usta poważne, ktoś znowu rozmazał na nich szminkę.
Jeszcze nie wierzył. Ujął boską rękę Przepaski, puścił - opadła bezwładnie. Gramolił się niechętnie na kolana, wreszcie stanął u stóp tej, którą zabił - i stał jak idiota, z bezsensowną erekcją, a zachłystujący się śmiechem de-szczownik częstował go strugami lodowatej wody.
Porzucił śpiącą królewnę o kasztanowych włosach. Deszczownik sikał po niej beznamiętnie. Zabrał z ławki ubranie i powlókł się jak straceniec w stronę domu. Po-twonki, wszędzie potwonki, mamrotał niby zaklęcie. Świat bez potwonków. Żałował, że tu przybył, potem - że nie dał się zabić. Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia.
Ani troszcząc się, czy go kto zobaczy albo usłyszy, buszował po pomieszczeniach. Nie odbiegały standardem od tego, co widział w Enklawie. Znalazł wreszcie: szczelnie wypełniony barek. Przecież potwonki nie piją? Z pierwszej z brzegu butelki od razu pociągnął parę ostrych łyków, płucząc dokładnie jamę ustną. Resztę zawartości wylał sobie we włosy, mocno trąc drugą ręką. Następnie nalał na podstawioną garść wódki, odetchnął i wtarł ją sobie w odbytnicę. Zapiekło straszliwie. Odciągnął napletek z członka i powtórzył operację. Aż zawył. Przemył oczy jakimś koniakiem czy whisky, nalał obficie wyborowej do uszu, wciągnął bohatersko porcję jarzębiaku do nosa, a następnie dwie butelki calvadosu rozsmarował po skórze całego ciała. Stał w kałuży złożonej z rozmaitych alkoholi, u brzegu wspaniałego dywanu, dobrze już pijany. Ktoś, otwierając drzwi, zakłócił przebieg tej orgii. Quiston po prostu rozbił mu butelkę na głowie. Musiał teraz włożyć buty, by nie poranić stóp. Odczytał to jako sygnał do nałożenia ubrania. Dwie butelki koniaku umieścił w kieszeniach płaszcza, z trzecią, racząc się obficie, wyszedł z domu na parking.
Żółty jeep czekał na swoim miejscu. Quiston uruchomił go - jego przeszkolenie obejmowało tę umiejętność -i skierował ku bramie. Musiał zatrąbić, by ruszyć wartowników. Na widok Quistona zawahali się, brama poczęła się zamykać. Wycelował w malejący prześwit i dodał gazu, wrota odskoczyły, po chwili gnał byle dalej od feralne-go skrzyżowania. Coś wielkiego, gorącego plasnęło w fasadę budynku, który został z tyłu, odrzucił pustą butelkę, która rozbiła się w drobny mak na chodniku, z nowej zerwał zakrętkę zębami, pił, nie patrząc, gdzie jedzie, ludzie pryskali na boki, z góry opadała kurtyna ciemności, zmusił się jeszcze do ostatniego decydującego wysiłku, by obrać drogę jak najbliżej ruin i mety Buffona, z przeciwnej strony wyskoczyła ciężarówka, zero szans na wyminięcie, skok, byle nie upaść, nie upaść ze względu na butelki, tam było jego życie, a poza tym kto raz upadnie, temu bardzo trudno się podnieść, jacyś ludzie uskakiwali do bram, gwizdki strefowych w dali, jeep wprasowany w ciężarówkę, łoskot, dym, jęki, chyba strzały, wszystko to z tyłu, coraz bardziej z tyłu, nareszcie zbawcze ruiny, droga myli się, tak trudno zapamiętać, byle wytrzymać, kluczyć, nie trafią po śladach, świat chwieje się w oczach -czy to już może piekło? Jakieś podwórze, drugie, sterta gruzu, płyta, co przegradza drogę, wali w nią chyba od stuleci, nagrodą za wytrwałość jest cud, płyta uchyla się, widać pobladłe, nabiegłe strachem, lecz jakże poczciwe oblicze Skrzeczowąsa. Za nim drepce stary Buffon. - Ratujcie - szepce Quiston i wali się z nóg.
Skażenie wewnętrzne. Ósmy punkt kodeksu
- Popatrz, znowu lecą.
Istotnie, ciągnęły w poprzek rozgwieżdżonego nieba dwiema równoległymi strużkami, jak szeregi niesłychanie wolnobieżnych pocisków przeciwlotniczych. Były poza stratosferą albo wychodziły z niej i dopiero nabierały szybkości. Startowały chyba z drugiej strony gór, z głębi kontynentu, może nawet gdzieś z Afryki, nieodmiennie kierując się na północ i w górę. Stopniowo wchłaniała je ciemność.
- Kiedy byłem chłopcem, wyobrażałem sobie, że żyjemy we wnętrzu gigantycznej piłki. Polubiłem ten pomysł, starając się jak najdłużej ocalić go przed różnymi mądralami, którzy wychodzili ze skóry, aby mnie go pozbawić. Na wszelki wypadek nie dociekałem, jakim cudownym sposobem po wewnętrznej stronie piłki spacerują Słońce i Księżyc. Za to obecność gwiazd moja kosmologia wyjaśniała szczegółowo: ktoś, kto żył po drugiej stronie piłki, powbijał w nią masę złotych gwoździ, gwoździków i diamentowych szpilek. W zależności od głębokości wbicia po naszej stronie wystawały ich ostrza - niniejsze i większe kiełki, albo tylko same koniuszki. Promienie Słońca, które wędrowało wtedy po drugiej połowie piłki, wyczarowywały z tej mozaiki wrażenie rozgwieżdżonego nieba. Do dziś jeszcze czasami tak myślę — Skrzeczowąs zaśmiałsię, ale zaraz spoważniał. - Wracając do tematu: Buffon został przy tobie, a ja ruszyłem na miasto, żeby się rozejrzeć. Wróciłem bardzo szybko, bo patrole zbierały się do czesania ruin. Skrzyknęło się paru chłopaków i przetransportowaliśmy cię poza trzecią linię.
Trzecia linia oznaczała siatkę najlepiej zamaskowanych kryjówek specjalnego przeznaczenia.
- Nic nie pamiętam.
- Byłeś kompletnie nawalony. W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak się nabzdryngolił. Na tej przeprowadzce zeszło nam całe popołudnie.
— Coś mówiłem?
- I owszem. Bez przerwy mamrotałeś o potwonkach. -Spróbował naśladować pijacki bełkot: — Wszędzie, wszędzie potwonki. Oblazły cały świat. Puść mnie, ty potwon-ku. Nawet śmialiśmy się trochę z twojej nowej obsesji. Śmiejcie się, potwonki, karciłeś nas. Bez przerwy domagałeś się wódki. Miałeś ze sobą dwie butelki, jak dotarłeś, wiesz? Zanim wyłączyło cię na dobre, jedną zdążyłeś częściowo wypić, a częściowo wylać. Lałeś sobie koniak do oczu, uszu i nosa. - Pokręcił głową z dezaprobatą. - Najpierw myśleliśmy, że się tylko upiłeś, potem - żeś zwariował.
- Nie bardzo się myliliście. Jak długo leżałem nieprzytomny?
- Do Gorącej Przerwy następnego dnia. Nad ranem pokrzyczałeś trochę przez sen. Sprawiedliwie obdzieliłeś obelgami wszystkie potwonki do siódmego pokolenia wstecz oraz pewne osoby konkretne. Jakąś kobietę błagałeś o przebaczenie. Resztę sam pamiętasz.
O tak, pamiętał. Pijackie przebudzenia nigdy nie są wesołe, lecz to było prawdziwym koszmarem. Rzucili go na legowisko jak stał: w ubraniu, butach, nawet w płaszczu. W głowie mu huczało, gdy zataczając się poszukiwał wyjścia. Noga rwała, dawały się we znaki drobniejsze stłuczenia. Czyjeś litościwe ręce podtrzymały go, gdy blask dnia walnął między oczy obuchem. Oddając mocz pod jakąś wygryzioną przez pocisk ścianą, zastanawiał się, po co przeżył starcie na basenie.
Zainteresowało go, która godzina, ale zegarek odmówił posłuszeństwa. Należał do skrajnie tandetnych błyskotek po sześć centów sztuka, z cyfrowym wskaźnikiem na płynnych kryształach. Produkowano go chyba wyłącznie z przeznaczeniem na eksport do Europy-7 i Stanley zgrzeszył optymizmem, posądzając go o wodoszczelność. Szybka zaparowała, do środka dostała się woda z basenu. Bateria zamokła i dawała za mało prądu, patrząc z boku szkiełka widziało się chaotycznie przesypujące się cyferki. Zerwał zegarek z nadgarstka, już go miał wyrzucić, gdy przez barierę oszołomienia coś się przebiło do ospałej mózgownicy.
- Gdzie Skrzeczowąs? Zawołaj go - zwrócił się do mężczyzny, który go wyprowadził. Edukator zgłosił się niemal natychmiast. W jego szeroko rozwartych oczach zdumienie walczyło o lepsze ze współczuciem.
- Wódki - rzekł krótko suweren.
- Czy nie uważasz...
- Wypita? Rozbiłem?
- Nie, ale...
- Dawaj, nie ma czasu. To sprawa życia i śmierci. Edukator przyniósł butelkę, w której została połowazawartości, ale nawet kiedy stawiał ją przed Quistonem, z jego ruchów przebijało niezdecydowanie.
- To wszystko?
- Jest jeszcze jedna, pełna. Przyszedłeś trochę obładowany.
- Przynieś.
Zamiast tego Skrzeczowąs usiadł naprzeciwko. Przyglądał się bez słowa wylewaniu złotawej cieczy do garści i dokładnemu wcieraniu w nadgarstek, na którym widniał jeszcze odbity ślad po pasku zegarka.
- Czego się gapisz? To moje lekarstwo, jedyne, jakie znam. Nie mam pojęcia, na ile skuteczne i czy w ogóle skuteczne. Jestem chory. Zarażony. Nie bój się - rzekł uspokajająco do edukatora, który zerwał się z krzesła i powoli cofał ku drzwiom — ten rodzaj zarazy nie fruwa w powietrzu. Trzeba ją połknąć. Wypić. Przynieś mi kawałek czystej folii, trochę papieru i coś do pisania. Nie zapomnij o butelce! - zawołał za znikającym.
Gdyby miał więcej zimnej krwi, wróciłby do basenu nabrać trochę szorstkiej wody dla ekspertyzy. Teraz mógł się najwyżej domyślać, co w niej było. Mikroby? Ameby? Wyrafinowana chemia? Ale wrócić tam znaczyło igrać w nieodpowiedzialny sposób ze śmiercią. Gdyby dał się zabić, też niczego by się nie dowiedział. Na jedno wyszło.
Wszedł Skrzeczowąs. Ostentacyjnie postawił butelkę na stole. Zawierała, jak poprzednia, trzygwiazdkowy koniak produkcji Konsorcjum, nic wykwintnego tam, na górze, ale tu, oczywiście, delikates. Suweren zauważył spojrzenie przyjaciela błądzące po tłoczeniach etykietek.
- Otwórz - polecił - tę świeżą. I golnij sobie porządnie. Po mnie nie mógłbyś pić. — Z pewnym rozbawieniem obserwował niezdecydowanie edukatora. W końcu ochota na spróbowanie alkoholu przeważyła. - Moja torba w porządku? Wyjmij z niej po puszce konserw i rozdaj tym, co mnie tu przynieśli. Piwo zostaw, jutro będę gotów płacić za nie własną krwią.
- Może byś tak powściągnął swą wspaniałomyślność? Konserwy przydadzą się na wyprawę.
- Na jaką wyprawę?
- Do Meorii.
Cholera, pomyślał. Nic się nie skończyło. Nie wystarczy jęczeć, biadolić, wzdychać, odgrywając ludzki wrak. Życia to nie rozczuli. To zbyt szczwany gracz na takie blotki.
— Skąd wiesz, że z wami pójdę?
- Nie masz innego wyjścia. W mieście robi się ciasno. Poszukiwali cię przez TrT- Serio?
- Musiała cię liznąć automatyczna kamera tam, gdzie poszedłeś. Wlazłeś w jej pole widzenia i zaraz się wycofałeś.
- Instynkt, bracie.
- Ale zdjęcia wystarczająco wyraźne. Kto cię zna, nie ma wątpliwości. Będziesz musiał zmienić kolor oczu i uczesanie - uśmiechnął się pierwszy raz od rana.
- Tak czy owak, wydaj im po konserwie. Na pustyni liczą się tylko płyny. Zorganizujemy prowiant w mieście.
- Ciężko będzie. I drogo.
- Poza tym to przecież tylko dzień drogi - mrugnął do niego okiem. Skrzeczowąs wyszedł, Quiston natomiast pociągnął z flaszy, obejrzał folię pod światło, rozpostarł ją na stole, dwoma palcami ujął zegarek i przeniósł go z najwyższą ostrożnością na środek arkusza. Tam, gdzie zegarek leżał, roztarł dłonią trochę alkoholu. Debatował nad sposobem zawinięcia przesyłki, tak by nic, co znajdzie się w środku, nie miało szans na ulotnienie się po drodze.
- Odprawiłeś ich? - spytał, gdy Skrzeczowąs znowusię zjawił.
- Nie. Będą pilnować, dopóki się nie zmyjemy.
- Dorobiłem się własnych goryli, co? Goryle goryla. Dobrze. Potrzebuję kawałka sznurka, żeby to związać -wskazał paczuszkę z zegarkiem.
- Mamy lepiec.
- Znakomicie. Poczekaj. Jaka jest możliwość przerzucenia tego szybko do Barbittera?
- Stanley przyjedzie dopiero za kilka dni.
- Wiem. Ten zegarek dziś jeszcze musi znaleźć się w Enklawie. W środku jest to, co mnie zainfekowało. -Poweselał, pozwalając rozkwitnąć łutowi nadziei, że może ostra dezynfekcja alkoholem zrobiła swoje. - Tam mają mikroskopy, analizatory, zbadają co trzeba, pomierzą, porobią zdjęcia... Ale musimy to przerzucić zaraz. Poślij kogoś zaufanego po Łazęgę. Ja w tym czasie napiszę raport.
- Sądzisz, że Łazęga dysponuje skrzynką kontaktową z Enklawą? Nic mi o tym nie wiadomo.
- Nie musimy wiedzieć wszystkiego. Jeśli organizacja jest na tym poziomie, co myślę, to musi tak być. W najgorszym razie Łazęga powie nam, do kogo się zwrócić. Jeśli skrzynki nie ma, ktoś musi przekraść się pierwszy, otworzyć szlak. Nie istnieją straże, przez które nie da sięprzekraść.
- Uhm - powiedział z powątpiewaniem Skrzeczowąs -a co zrobisz, jeśli skrzynki nie ma i nie znajdzie się nikt wystarczająco odważny i godny zaufania?
- Wtedy pójdę sam.
Formułowanie zwięzłych, pełnych treści zdań sprawiało mu trudność. Ułatwiał sobie zadanie przez częste po-ciąganie z butelki. Alkohol rzadko wpływa korzystnie na styl czy precyzję wywodu, ale picie na kacu powoduje w pewnym momencie krótkotrwałe przejaśnienie przed kolejnym zwaleniem się w czarny dół. Quiston pragnął zgrać dwa elementy: napisanie raportu z wizytą Łazęgi, któremu wystarczyłoby dać kartki do przeczytania. Dziwił się potem, za sprawą jakiego cudu zamiar ten się powiódł.
- Przyjemnie tak siedzieć. Jak spokojnie... - rozmarzył się Skrzeczowąs. - Jakby zstąpił duch i odmienił oblicze Ziemi.
- Cisza przed burzą.
Przedwczoraj dowlekli się do Garnuki. W Lerum-Le-rum zaczynało się zamieszanie. Patrole organizowały regularne łapanki, dudniły wybuchy, poszukiwano zamachowców, strefowi przypominali wściekłe psy - tylko z ich oczu, z ruchów przebijała coraz gorzej maskowana panika. Łazęga wsiąkł, z innymi z organizacji też trudno się było skontaktować. Na mieście przebąkiwano o powstaniu.
Dzień później, wraz z pierwszą falą uciekinierów, dołączyli członkowie delegacji Skrzeczowąsa. Wieści, które przynieśli, przyspieszyły decyzję wymarszu. Stało się jasne, że wkrótce Garnuka - kilkanaście chat, które Quiston obszedł w noc oczekiwania na ciężarówki - zalana przez skonany, głodny i zdesperowany tłum, zamieni się w coś bardzo przypominającego piekło na ziemi.
Kiedy ludzkie kłębowisko uspokoiło się nareszcie i posnęło na tobołkach z nędznym dobytkiem, Quiston ze Skrzeczowąsem wyszli ze sto metrów w pustynię. Sen jakoś nie lepił się do nich. Przysiedli na wydmie, cierpliwie wyglądając świtu.
— Według ciebie, o co im chodziło?
- Komu?
- Tym na basenie.
- Chcieli wsadzić swojego potwonka do Enklawy albo i do Floty. Wybór padł na mnie. - Szczęki suwerena zacięły się. - Ta kobieta o kasztanowych włosach ściągnęła mnie na polecenie pierwszego zastępcy. Pod pretekstemopalania rozebrała się do naga... a muszę powiedzieć, że miała co pokazać. Oczywiście gapiłem się na nią jak cielę na malowane wrota. Było chyba ukartowane, że ma mnie kokietować - rzekł z nostalgią w głosie. - Faceta, któremu latają przed oczami czerwone serduszka, dużo prościej załatwić. Podali taką dziwnie wyglądającą pastę, którą sami żarli, aż im się uszy trzęsły. Potem namawiali do zdjęcia ubrania i popływania w basenie.
- Nie musiałeś tego robić.
- Nie musiałem w ogóle tam iść. Tylko że siedząc na tyłku łatwo dorobić się odcisków, a trudno czegoś dowiedzieć. Woda była czysta, nie budziła podejrzeń. Ostatnie usunął Wycwan, gdy wrzucił do niej Przewodnika.
- A ci ludzie z kijami? Mówiłeś, że nie posługiwali się nimi zbyt biegle.
- Moim zdaniem w ogóle nie byli przygotowani do walki. W paście znajdowało się jakieś świństwo likwidujące odruchy obronne albo coś w tym guście, w wodzie natomiast zostały rozpuszczone substancje albo mikroby o podobnym działaniu. Jakby drugi stopień chemiczno-biologi-cznej sekwencji. Żeby nie basen w Enklawie, nie wyczułbym żadnej różnicy. - Zamyślił się nad groźną wizją suwerena w roli potwonka. - Podczas pływania zawsze się trochę łyknie, przez usta, przez nos... Faceci z żerdziami mieli stać na brzegu i trzymać mnie w wodzie, a właściwie pod wodą. Przewodnik prawdopodobnie wdałby się ze mną w szamotaninę, lecz nim bym go udusił, tamci rozstawiliby się i zdążyli przystąpić do dzieła. Gdyby uznali, że dosyć popiłem, wydostaliby mnie, a następnie poddali operacji C-N.
- Dalej twierdzisz, że wszyscy oni byli potwonkami?
- Ci z kijami nie musieli nimi być. Zostali wynajęci albo otrzymali rozkaz. Czaili się między drzewami. Wycwa-na mam za mózg całej operacji. Przewodnik wyglądał na rekonwalescenta. Musieli go operować wtedy, gdy przyjechaliśmy ze Stanleyem - albo trochę wcześniej. Pamiętasz, że wieźliśmy dla niego Hrabiego Monte Christo, ale Livia Przepaska nalegała, by odłożyć wręczenie, bo Przewodnik niedomaga. Przynależność Livii do grona potwon-ków nie podlega dyskusji, co nie znaczy, że przyjemnie przyczynić się do wyprawienia takiej kobiety na tamten świat. Mechanizm zadziałał z właściwą sobie skutecznością. - Westchnął ciężko. - Widziałem z bliska, jak umiera potwonk. Jak człowiek. Pod tym względem zmienili niewiele.
- Nie musisz sobie niczego wyrzucać. Grała przeciw tobie nieczysto, poniosła konsekwencje.
- Prawda, zdradziła mnie - lecz ja nie musiałem zdradzić jej. —Przerwał, coś ważył w myślach. - Myślę, że nie goniłem jej w celu pozbawienia życia, po prostu ordynarnie chciałem ją zerżnąć. Gdyby nie mechanizm, który błędnie zinterpretował mój zamiar, nic nie byłoby w stanie mnie powstrzymać. Starożytni wojownicy nie przypadkiem po zdobyciu miasta folgowali sobie przede wszystkim seksualnie. Tak zwany szał bitewny sprzyja nie tylko porzucaniu konwenansów, ale też nieprzytomnie podnieca. Bliskość śmierci jest drugim znakomitym afrodyzjakiem. Wyobraź sobie takiego zalotnika: nagi, mokry, usmarowany krwią... miała moment zawahania, jak zareagować. Wybrała ucieczkę. Resztę znasz.
- Masz pewność, że niczego nie połknąłeś?
- Nie. To najgorsze. Może jakiś krab rozrasta się we mnie, a ja cieszę się, że zdrowie w porządku. Co mogę jeszcze zrobić, ile wódki wypić? - W mroku jego sylwetka rysowała się ostro, jak wyciosana z kamienia. - Uśmie-jesz się z mojej ostatniej obsesji: czy któryś z tych skurwysynów nie uszedł przypadkiem z życiem. Czy psim swędem nie wywinął się od piekła. Walcząc z kilkoma, nawet słabymi, trudno o stuprocentową skuteczność. Fachowcy od komputerów mówią: za dużo zmiennych. Zawsze zdarzy się nieczysto trafić, z nieodpowiednią siłą, w złym momencie. Na poprawki nie starcza czasu... a dobijać leżących nie wypada.
- Mówisz o tym z takim spokojem... Jakbyś rozbierał samochód na części.
- Wybacz - starał się być ironiczny, ale kipiała w nim złość. - Twoje rozterki są wątpliwościami teoretyka. Za kogo ty mnie uważasz? Za świętego? Za anioła? A jeślistworzono mnie na przyziemne zwierzę, dla którego anielski poziom skrupułów stanowi abstrakcję?
- Kpisz ze mnie.
- Nie kpię z ciebie.
- Wiesz, czasem cię podziwiam - a czasem się ciebie boję. Mieszka w tobie dwóch różnych ludzi.
- I jeszcze chcieli dokwaterować trzeciego.
- Bywa, że widzę w tobie istotę jakby z innego świata, mało pokrewnego mojemu. Twoja bezkompromisowość w zabijaniu na przykład... Nie czujesz, że odróżnia cię od zwykłych ludzi?
- Głupie kryterium - osądził Quiston. - Gdyby według niego traktować wszystkich wielkich, średnich i małych rzeźników, jacy stąpali po tej ziemi, okazałoby się, że połowa ludzkości pochodzi z innych światów.
- Nie to miałem na myśli. Odbieranie życia jest prawem boskim. Korzystanie z tego prawa przez zwykłych śmiertelników stanowi uzurpację.
- Człowiekowi zostały przyznane niektóre boskie prawa. Prawo kierowania się w postępowaniu wolną wolą. Prawo sądzenia czynów własnych i cudzych. Także prawo zabijania w obronie własnej lub cudzej. Zbierajmy się, niedługo świt. Nic z tego sporu nie wynika - oprócz tego, że każdy pcha swój wózek, jak umie. Gdzie się z nimi umówiłeś?
Na skraju osady czekało kilku spośród uczestników delegacji. Otaczali siwego, rozczochranego obszarpańca, którego oczy, dobrze zamaskowane siatką zmarszczek, od lat zdawały się otwierać tylko po to, by sprawdzić, czy świat nadal znajduje się na swoim miejscu. Jeden z delegatów powiedział:- Ten facet dotarł tu wczoraj własnym sumptem. Twierdzi, że chce iść do Meorii, aby wraz z nami błagać Boga Chwilowo Nieobecnego o zmiłowanie nad światem.
Wszyscy spojrzeli na suwerena, pełniącego rolę jakby kierownika technicznego wyprawy. Powątpiewanie odbiło się na jego twarzy. - Jak się pan nazywa? - zwrócił się do starego.
- Mówią na mnie Przybłęda, bo zwykle pojawiam siętam, gdzie mnie nie chcą. Proszę pana i błagam o włączenie w skład delegacji.
Quiston obejrzał go krytycznie.
- Nie wytrzyma pan drogi.
- Nikt z nas nie wytrzyma, jeśli Bogu Chwilowo Nieobecnemu tak się będzie podobało. Niechże pan nie będzie małostkowy, panie Quiston. Ze względu na upał nie możecie iść szybko. Jak tylko zobaczę, że staję się dla was zawadą, zawrócę.
Quiston pokręcił głową.
- Nic z tego. Mając na względzie pańskie dobro...
- Któż może z góry wiedzieć, co jest dobre dla człowieka? Pan to wie? Może dla wyprawy dobre jest, bym wam towarzyszył? Jeśli mnie przepędzicie, wyruszę i tak. Pójdę za wami, dopóki nie znikniecie mi z oczu, a potem po śladach. Człowieka wolnego nie sposób powstrzymać, panie Quiston.
- Zabił nam klina stary Przybłęda, co? - uśmiechnął się blado Skrzeczowąs. - Posłuchaj, zabierzmy go. Był jednym z autorów pomysłu.
- Ta samobójcza wyprawa stanie się tylko trochę bardziej samobójcza przez to, że wezmę w niej udział - argumentował stary. - A co będzie, jeśli naprawdę zaczniemy kluczyć, błądzić, zawracać? Może przyda się para starych oczu i trochę doświadczenia?
— Dobrze — postanowił w jednej chwili Quiston — potrzeba nam pańskiej wiary i pańskiego ducha. Niech się pan zbiera.
— Juhu! — zakrzyknął Przybłęda, jedną rękę wzniósł nad głowę, drugą wsparł na boku i odtańczył tryumfalny taniec z przytupem. Gęsty kurz podniósł się spod jego łapci, ale nie zważał nań, podrygując pociesznie i wykrzykując swoje: - Juhu! - Zasapał się, jak to stary, ale nie tak bardzo, jak Quiston przypuszczał. Delegaci wzięli go pod ramiona, klepiąc po plecach z uznaniem.
Quiston opuścił Garnukę jako ostatni, chcąc sprawdzić, czy nikt nie śledzi odchodzących albo nie wybiera się za nimi. Osada spała - snem złym, niespokojnym, ale mocnym. Na wszelki wypadek okrążył ulepione z błota i trzci-ny chaty, obierając fałszywy kierunek. Kiedy chaty znikły mu z oczu, zatoczył kolisko i doszlusował do procesji.
Prowadził Skrzeczowąs, utrzymując dokładnie taki kierunek, jak ustalili. Za nim człapali gęsiego pozostali. Przybłęda lazł mniej więcej pośrodku węża; radził sobie nie gorzej od innych. Wyglądał schludnie i uroczyście, gdyż delegaci zadbali o jego strój. Spostrzegłszy suwerena, stanęli natychmiast, jakby samo jego pojawienie się gwarantowało, że wszystko w porządku.
- Hej, nie czas jeszcze na popas! - krzyknął.
Zlekceważyli jego apel. Wąż rozsypał się na człony, które czerniały na piasku. Pozrzucali plecaki, wydobywając z nich jakieś płachty, drążki, linki, frędzelki, wstążeczki. Zaczęli to montować w dwu- i trzyosobowych grupkach; wkrótce nad głowami zakołysały się haftowane chorągwie. Niektóre sprawiały wrażenie wysłużonych, inne -całkiem nowych; kobiety z miasta musiały spędzić nad nimi niejedną godzinę. Pomarudziwszy przy chorągiewkach, wąż podjął wędrówkę. Towarzyszyła jej ponura pieśń, która rwała się, falowała wzdłuż szeregu w miarę, jak podawał ją sobie nieskładny chór.
Szli tak do wschodu słońca. Mieli je teraz dokładnie za plecami, wielkie, czerwone, dziwne. Paproch za radą Qui-stona zarządził postój. Usłuchali skwapliwie; tyki chorągwi powbijali w piasek, składali plecaki, przysiadali obok nich jak wielkie ptaki. Niebo było niewinnie błękitne, pojazdy Hoam, jeśli nadal gdzieś zmierzały, przestały być widoczne.
Quiston nakazał wszystkim posilić się. Mniej zdecydowanym wytłumaczył, że podczas upału będą zmuszeni do znacznego wydatku energii, którą trzeba zapewnić zaraz. Późniejszy posiłek byłby mało efektywny, stanowiąc dodatkowe obciążenie dla organizmu. Ostatecznie opory prysły, gdy wyjął z torby trzy puszki, wydzielając każdemu po kawałku mielonki. Przymykając z rozkoszy oczy, kładli do ust różowe kostki. Za to napoje dozował niezwykle oszczędnie.
Potem szli mniej więcej do dziewiątej. Przybłęda zaczął słabnąć, czego należało się spodziewać, ale i pozostaliwyraźnie opadli z sił. Co gorsza, także Quiston wyglądał kiepsko. Od opuszczenia Lerum-Lerum czuł się, jakby domieszano mu ołowiu do żył. W głowie mu szumiało, regularnie chwytały go dreszcze. Przypisywał to przewlekłemu kacowi — lecz mimo gorąca było mu ciągle zimno, pocił się i nie mógł opanować drżączki. Na postojach starał się siadać trochę z boku, by nikt nie dowiedział się o jego kłopotach.
Uczestnicy procesji migiem wychylili przydziałowe porcje wody. Quiston postanowił przestać się rozczulać nad własną przypadłością, podszedł do siedzących i powiedział:- Liznęliśmy pustyni, poczuliśmy też troszkę upału. -Słońce, które dotąd mieli z tyłu, w miarę wznoszenia się zaczęło zachodzić ich z boku. - Ani myślę ukrywać, że najgorsze dopiero przed nami. Musimy przygotować się na różne niespodzianki. Jedną z nich są latające sracze.
Nic nie mówili. Patrzyli uważnie.
- Spróbujemy być mniej widoczni z góry. W tym celu musimy się rozciągnąć. Zwiększymy odstępy do dziesięciu metrów. - Urwał, bo szarpnął nim dreszcz. - Jeśli, co nie daj Bóg, Hoam jednak nas wywęszą, pozostaje jedno wyjście: zagrzebać się po szyję w piasku. Jakie miejsca wybierać? Najlepsze są równe, poziome powierzchnie, dobrze nagrzane od słońca. Zaczynamy od wykopania rowu -trzema ruchami rąk rozgarnął piasek - siadamy w nim -usiadł. - Pierwsza faza polega na zasypaniu nóg. Piasku po obu stronach musi być naprawdę sporo, nie będzie czasu, żeby dopożyczać. Plecaki kładziemy pod kolana, o tak. - Przyjąwszy pozycję wioślarza zasypał się błyskawicznie po pas, kładąc się w rynnie nasunął na tułów oba boczne zwały.
Śledzili jego poczynania bez entuzjazmu. Leżał w ciepłym wyżłobieniu i nie chciało mu się podnosić. Choroba kiełkowała w jego organizmie.
Zmobilizował siły. Wstał i powtórzył całą operację nie opodal poprzedniego stanowiska. Mimo iż starał się uważać, drobiny kwarcu zgrzytały w zębach.
- Musimy to przećwiczyć. Występujcie po kolei.
Nikt się nie poruszył. Powiedli zmartwionymi spojrzeniami po swych nowych szatach, które wprawdzie lekko straciły na świetności, lecz pomysł obsypywania ich piaskiem uznali za zdecydowanie mało dorzeczny.
- Posłuchajcie: jeśli latający sracz dopadnie tak liczną grupę w otwartej przestrzeni - a na pustyni nie ma gdzie uciec - zostanie po nas tylko wspomnienie.
- On nie przesadza - poparł instruktora Skrzeczowąs - przeżyłem atak latającego sracza i mówię wam: to piekło. Z pięciu ludzi trafionych jednym piorunem została ciemna plama.
Widać było, że skłonni są raczej przecenić niż zlekceważyć możliwości hoamskich machin. Znowu powiedli zatroskanym wzrokiem po swoich ubraniach — i znowu nikt nie ruszył się z miejsca.
- Panie Quiston - odezwał się Paproch - przecież Bóg Chwilowo Nieobecny wie o naszych planach i widzi nas jak na dłoni.
- Proponuję, by powtórzył pan to latającemu sraczowi. Z pewnością wzruszy się i odleci.
- Nie to miałem na myśli. Jeśli władca Meorii życzy sobie nas widzieć, nie może przydarzyć się nam nic złego. Jeśli nie, daremne nasze starania. Nawet gdybyśmy zakopali się sto metrów pod ziemią, zły los i tak nas dosięgnie.
Trudno było przeciwstawić się tej swoistej logice. Quiston pokręcił głową.
- Człowiek winien liczyć najpierw na siebie, potem na boskie miłosierdzie. Pochowajcie przynajmniej chorągwie. Przy takim oświetleniu muszą być widoczne z daleka.
- Panie Quiston, idziemy do Meorii, by załatwić konkretną sprawę. Idziemy - a nie skradamy się. Pokazujemy nasze znaki jak ludzie wolni, a nie kryjemy się z nimi jak złodzieje. Nie czynimy z naszego zamiaru żadnej tajemnicy, przeciwnie: obnosimy się z nim, chcemy być z daleka widoczni. Musimy uczynić, co w naszej mocy, by Bóg Chwilowo Nieobecny nas nie przeoczył.
- On wie o was i tak. Wie, że jesteście dzielnymi ludźmi, którzy zasługują na wysłuchanie. - Quiston próbowałwalczyć z Paprochem przy użyciu jego logiki. - Po cóż jednak, do cholery, kusić licho?
- Ufamy naszemu Panu bezgranicznie - poparł Papro-cha któryś z delegatów. - Większym problemem jest -mówił dalej delegat - czy obraliśmy prawidłowy kierunek. Bo coś mi się zdaje...
Wszystkie spojrzenia skierowały się na Skrzeczowąsa, który tylko zagryzł wargi.
- Myślałem o tym. Kierunek jest sprawą drugorzędną - rzekł Paproch z wiarą - najważniejsze, aby iść. Jeśli Bogu Chwilowo Nieobecnemu spodoba się, byśmy doszli, dojdziemy bez względu na wszystko. Jeśli nie - możemy błądzić i sto lat. Nie spodziewacie się chyba, że Meoria czeka za horyzontem? Gdyby tak było, od lat docierałby stamtąd bitewny zgiełk, setki machin bojowych Hoam szturmowałyby nieustannie święte mury! Na szczęście cud nie ukazuje się oczom byle chłystka. Jeśli Bóg Chwilowo Nieobecny uzna nas za godnych tego, dostąpimy objawienia. A jeśli nie...
Pod wpływem tych wywodów złość opuściła Quistona, ustępując miejsca łagodnej rezygnacji. Właściwie pasywność delegatów była mu na rękę. Wlekli się markotni, z pozwieszanymi głowami, a chorągwie, którymi próbowali osłaniać się od słońca, kiwały się nad nimi jak przetrącone skrzydła.
Quiston, zamykający jak zwykle pochód, zaczął rozmyślać o Przewodniku. Z czwórki: sekretarz - Livia - Wy-cwan - Tromboskop on właśnie najdłużej czekał na operację przekształcającą go w potwonka. Jak reagował, widząc zacieśniający się wokół niego pierścień? Zdumieniem, przerażeniem, paniką? Czyjego pozorowana schizofrenia była rozpaczliwą próbą ocalenia się? Błąd, który kosztował go życie, polegał na naiwności: do ostatniej chwili wierzył, że karta się odwróci, ale nic w tym kierunku nie czynił. Poruszał się, jak inni z Gremium, wewnątrz zaklętego kręgu rozwiązań, a nie znajdując wśród nich antidotum, zmuszony był skapitulować. Dlaczego nie odwołał się do środka najprostszego, którym była ucieczka? W miarę wzrastania dystansu od Garnuki dolegliwościsuwerena nasiliły się. Ostatnią porcję alkoholu zużył w przededniu wymarszu, skończyło się też piwo. Na domiar złego chwyciła go ostra biegunka; co pewien czas musiał raptownie odłączać od reszty towarzystwa, pędzić między wydmy i folgować jelitom. Do wygrzebanych dołków składał cuchnącą, zielonkawą, śluzowatą maź, żywcem przypominającą ekskrement stwora z innej planety. Kocim zwyczajem zasypywał ją piaskiem. Najwięcej kłopotu sprawiało utrzymanie higieny; korzystał z gazet, które przewidująco zabrał z Lerum-Lerum, ale ponieważ należało je oszczędzać, używał także gorącego piasku. Szorował się nim do czysta; wkrótce miał go pełno w spodniach, w butach, za paznokciami. Smród zielonego gówna wlókł się za nim jak welon. Wiedział już, że kolejna faza Sekwencji to Upokorzenie.
Wskutek kłopotów osobistych stracił z oczu kłopoty grupy. Widział, jak Paproch i inni konsultują coś ze Skrzeczowąsem, docierały doń urywki rozmów - nic go one nie obchodziły. Uczestniczył w wyprawie jedynie fragmentarycznie, lecz z atrakcji pustyni niewiele zostało mu oszczędzone. Pamięć wzrokowa rejestrowała poszczególne kadry: powbijane w piasek tyki z chorągwiami, sylwetki pielgrzymów w stożkowatych, na chińską modłę sporządzonych kapeluszach. Ulokowany pod szczytem wydmy obserwator omiatał wzrokiem swój sektor pustyni. Meo-ryjscy pielgrzymi zdjęli plecaki i przysiedli jak kury w rozżarzonym piachu. Skrzeczowąs, chodzący od jednego do drugiego, wydzielał wodę. Związek między obrazami wydawał się niepochwytny.
Pod wieczór, kiedy maligna ustąpiła, powróciły dylematy rzeczywistości, w którą wkroczył. Z przeraźliwą wyrazistością pojął, że Rodryg Tromboskop dlatego nie uciekał przed operacją C-N, gdyż nie miał dokąd. Przypominał nawykłą do życia w klatce barwną papużkę - mroźne powietrze wolności fascynowało ją, lecz działało zabójczo na wątlutki organizm. Inne papużki, żyjące w tej klatce wcześniej, przyzwyczaiły hodowcę do swego posłuszeństwa. Z asekuracji, z tchórzostwa szło ono zbyt daleko. Z czasem tradycja podległości staje się w takich zwiąż-kach uświęconym rytuałem, hodowca przywyka do niej i nie wyobraża sobie bez niej wzajemnych relacji. Papużkom coraz trudniej naruszyć ją albo złamać. Każda, nawet najbardziej nieśmiała próba dochodzenia przez nie swych praw wywołuje u hodowcy podejrzenie, że w klatkach zakiełkowały ziarna buntu. Im spokojniejsze były papużki, tym większe rozdrażnienie hodowcy w razie niesubordynacji, tym drobniejsze incydenty kwalifikuje jako naganne, wymagające radykalnych środków.
- Miałeś jedno wyjście, Przewodniku: stanąć na czele rewolucji - rzekł Quiston do cieni sunących po piasku. -Z jednej strony zabrakło ci wyobraźni, odwagi, autorytetu; z drugiej - gorliwych wyznawców. Bo i skąd miałeś ich zdobyć? Twoi poprzednicy wyryli swą czołobitnością koleinę do tronu gubernatora, która okazała się dla ciebie za głęboka. Niech ci piasek lekki będzie.
Szli wytrwale, aż słońce, które tego dnia paliło z wyjątkową bezwzględnością, stoczyło się nad widnokrąg. W grupie zapanowała milcząca zgoda, że należy pozrzucać plecaki i szukać miejsca na nocleg. Jakby na zamówienie otworzyła się przed nimi niewielka kotlinka, osłonięta z trzech stron wydmami. Tam się zatrzymali. Wypili po niewielkim kubku wody, siedząc i spoglądając na siebie z niedowierzaniem, jakby dziwili się swojej obecności i swemu przeznaczeniu.
- No to doszliśmy - powiedział Paproch zwracając się do Skrzeczowąsa. - Jeśli okaże się, że zmyliliśmy drogę, jutro wyruszymy dalej.
Skrzeczowąs nie odzywał się. Pustynia, wyzłacana przez zachodzące słońce, roztaczała przed gośćmi cały swój majestat. Można by uznać, że odkryli wymarzone miejsce na biwak, lecz ponad wszelką wątpliwość nie było tu Meorii.
Z nastaniem zmierzchu, gdy trochę odpoczęli, nadeszła pora posiłku. Quiston oddał na ten cel ostatnie swoje konserwy i pudełko z napojem. Jego plecak schudł, zapadł się w sobie, kryjąc tylko niezbędny zestaw kilku tajemniczych przedmiotów.
Jadł niewiele i bez smaku; nieustannie wstrząsały nimdreszcze. Kiedy ściemniło się na dobre, odwołał Skrzeczowąsa i wytłumaczył mu, jak ma rozlokować ludzi. Wiadomość, że przyjaciel wybiera się nocą w pustynię, wprawiła edukatora w osłupienie.
- Gdyby nadleciał latający sracz, niech ludzie rozbiegną się po jak największym obszarze. Na noc wystawić warty. Ty wiesz, że najbezpieczniej w rowach wybitych przez laser. Proszę, nie zatrzymuj mnie. Jeżeli do rana nie wrócę, nie czekajcie na mnie. - Położył mu rękę na ramieniu. - Bóg Chwilowo Nieobecny pomoże ci jakoś się z tego wykaraskać.
Za linią wydm odwrócił się, by spojrzeć na obozowisko. Sylwetka Skrzeczowąsa odcinała się słabo na tle nieba. W świetle gwiazd grzbiety wydm rysowały się jak przyprószone srebrem. Między nimi, tam gdzie rozłożyli się Paproch, Przybłęda i cała reszta, mościła się ciemność. Kiedy odwrócił się powtórnie, wszystko w niej utonęło.
Wtedy poszperał w swym steranym plecaku, wyjmując prostokątny przedmiot nie większy od ćwiartki tabliczki czekolady. Odchylił z boku zatrzask, przyłożył do wyłogu płaszcza, zacisnął. Wskaźnik łyknął prądu i na znak gotowości rozjarzył się zielonkawo. Quiston zorientował go poziomo, trzymając w tym położeniu zwracał w różne strony. Z grubsza szli we właściwym kierunku. Od jaja, zarytego w pustyni, dzieliło go niespełna pięć kilometrów.
Ponad godzinę stracił na ich pokonanie, chociaż wskaźnik prowadził jak po sznurku. Siły opuszczały suwerena, szarpały nim dreszcze, odczuwał nudności, w skroniach zajadle łomotała krew. Ciągle doskwierała stłuczona noga. Cyferki w okienku wskaźnika zmieniały się przerażająco wolno. Wreszcie wykwitło na nim zbawcze zero, zgasło, a dodatnie wartości na nowo zaczęły narastać po przecinku. Pod nogami zagrzechotały odłamki stopionej krzemionki.
Przeszedł ponad jajem i musiał zawrócić. Nie poznawał tej okolicy. Gdyby nie elektroniczny skrzacik, współpracujący z drugim, zagrzebanym w ziemi, nigdy by tu nie trafił. Znowu stanął na zerze. Gdzieś obok musiało być wejście. Przyłożył po trzy środkowe palce każdej ręki do płyt-ki pod okienkiem, rozstawiając je w zapamiętany sposób. Nic nie nastąpiło. Usiłował skoncentrować się, szło mu to z trudnością, do dreszczy i gorączki dołączyły zawroty głowy. Uchwycił pudełko z determinacją, dając mechanizmowi czas na odblokowanie się. Po kilku sekundach, długich jak agonia, rękaw rozepchnął piasek i czarna studnia rozwarła się niemal u jego stóp.
Jeżeli trwała wojna, istniała tylko nikła szansa, że startując jajem na orbitę zostanie tam przechwycony przez przyjaciół. Nikła - ale istniała. Myślał o niej schodząc rynną, wdychając lekko zatęchłe powietrze, które niosło woń rzeczy dawno zapomnianych, świata utraconego, a będącego tak blisko, pozostawionych w nim spraw. Dowlókł się do fotela i zwalił nań, ciężko dysząc. Większość układów już działała, bo skrzacik, uprzedzony o zbliżaniu się człowieka, przygotował, co mógł, na jego powitanie. I czekał. Człowiek nie kwapił się korzystać z jego usług. Quiston ocknął się niespodziewanie dla samego siebie. Przez mózg przewaliły mu się roje obrazów, których znaczenia nie rozumiał, czuł tylko kryjące się za nimi zagrożenie. Wiedział, że powinien się bać. Z trudem przypomniał sobie, gdzie się znajduje i po co. Utoczył napoju z dozownika; chłodny płyn przyniósł niemal natychmiastową ulgę. Odłożył bidon, by zająć się aparaturą. Zasadniczo syntetyzowanie alkoholu było w sterowniach zabronione, ale też misja Quistona nie należała do standardowych. Trochę uszarpał się z komputerem, który wzbraniał się wydać spirytus bez uzasadnienia. Quiston napisał: DEZYNFEKCJA. Komputer zażyczył sobie potwierdzenia przez diagnostat. Klnąc w bezsile Quiston okleił się czujnikami, które ani rusz nie chciały trzymać się brudnej i spoconej skóry; zły, niecierpliwy i słaby gapił się w ekran. Werdykt automatu brzmiał: GRYPA. Zalecane środki: ASPIRYNA.
Na szczęście w porę przypomniał sobie o stłuczonej nodze. Gdyby nie ona, musiałby chyba pochlastać się nożem. Zastanawiał się, skąd go wziąć, kiedy ekran zakomunikował wspaniałomyślnie o uznaniu jego zamówienia. Uzasadnienie: WZGLĘDY HIGIENICZNE.
Ćwiartkę spirytusu zmieszał z nieco mniejszą ilością napoju. Golnął od razu prawie połowę, czując, jak GRYPA, stopniowo anektująca jego organizm, waha się, słabnie i ustępuje. Chciał ją dobić, wypijając alkohol do reszty, ale nie wiedział, czy jeszcze raz zdoła ubłagać komputer. Jeśli wybierał się daleko, musiał oszczędzać paliwo.
Zakrzątnął się koło pulpitu, żeby powłączać pozostałe urządzenia i systemy. SILNIK: wyprowadzenie ze stanu utajenia, by można startować w każdej chwili. GOTOWOŚĆ BOJOWA: ponowne uzbrojenie ładunku - który automat z chwilą wejścia człowieka rozbroił - i przygotowanie go do detonacji. NASŁUCH RADIOWY. Z radia zawsze miał najwięcej pożytku. Gorączkowo zastanawiał się, jak postąpić. Nie uśmiechało mu się startować na oślep po to tylko, by załatwił go pierwszy lepszy hoamski laser. W eterze zrobił się tłok, przestrzeń gadała różnymi językami, głosami dalekimi - i wyraźnymi jak zza ściany, podnieconymi i beznamiętnymi, żywymi i automatycznymi. Te ostatnie musiały być szyfrowane. Przebijały przez nie piski i świsty, i Quiston nie od razu zorientował się, czemu zawdzięcza całą tę kakofonię. Głowę miał jak owiniętą watą, myśli przedzierały się przez nią z wysiłkiem, a większość tonęła w wacie. Narastała w nim niechęć do podejmowania czegokolwiek, chciało mu się ni to spać, ni drzemać; na razie gapił się w światełka. Odkrył w sobie zamiłowanie do wygód, nigdzie nie zamierzał się ruszać. Na wspomnienie procesji ciągnącej pod kwadratowymi chorągwiami przez pustynię chwycił go spazmatyczny śmiech, przechodzący w kaszel; także swoich ostatnich dokonań nie potrafił rozważać inaczej jak z rozbawieniem. Bidon z wódką stał na wyciągnięcie ręki - aż korciło go, by ją wylać. Uchwycił półprzeźroczystą butlę, w której telepała się z wolna opalizująca ciecz - nagle, pragnąc jakby zaskoczyć swoje drugie ja, przypiął się rozpaczliwie do rurki. Wata niechętnie odlepiła się z mózgu, a rozmazany świat momentalnie skrystalizował się i wyostrzył.
Startować nie było sensu. Gdzieś nad jego głową wrzała bitwa. Pakować tyle wysiłku, tyle ryzykować, żeby um-rżeć czterysta kilometrów wyżej — już raczej zostanie tutaj.
Przez dobre parę minut trwała w nim przepychanka intencji, dopóki alkohol nie zaczął rozchodzić się po organizmie. Uświadomił sobie powagę sytuacji. W bidonie zostało najwyżej pięć centymetrów słupa cieczy. Poziom ten z właściwym fizycznym miernikom brakiem polotu wyznaczał miarę jego suwerenności.
Pragnął z kimś porozmawiać. W pamięci komputera zapisano długości fali do skomunikowania się z Enklawą. Barbitter?
- SZYFROWAĆ? - zapytał komputer.
W jego pamięci znajdowała się także księga szyfrów, z której w razie potrzeby wybierał stochastycznie coś odpowiedniego. Dane o rodzaju szyfru kodował od razu na wstępie. Komputer odbiorca dokonywał błyskawicznej de-szyfracji, a do adresata spływał znowu otwarty komunikat. Fakt, że przypomniał sobie to wszystko, natchnął Quistona otuchą.
- TAK - wystukał na klawiaturze. Otworzył mikrofon i powiedział: - Quiston Fa do Enklawy. Quiston Fa do Enklawy.
- Zgłasza się Enklawa - usłyszał niemal natychmiast, jakby po tamtej stronie tylko czekano na jego sygnał. Głos ten nie mówił nic o właścicielu, ponieważ dokonujący błyskawicznej deszyfracji impulsów automat podawał je w formie blaszanej, wysterylizowanej z emocji paplaniny. Zwłoka była nie do wykrycia dla ludzkiego ucha; ten po drugiej stronie tak samo wysłuchiwał maszynowego głosu i pewnie tak samo pałał do niego wstrętem.
- Chciałbym osobiście rozmawiać z Barbitterem.
- Pan Barbitter nie jest obecny. - Moment wahania. -Jest zajęty.
- To go odszukajcie i sprowadźcie, do cholery. Sprawa tego wymaga. Odezwę się za dziesięć minut.
Wyzerował precyzyjnie licznik sekund, starając się, by trwało to jak najdłużej. Bał się własnego wnętrza, tego, co tam teraz mieszkało. Przyczaiło się czekając, aż bidon pokaże dno. Żeby zagłuszyć złe myśli, pozwolił otoczyć sięradiowemu zgiełkowi, który lal się hojnie spoza atmosfery-- Enklawa do Quistona Fa. Mówi Barbitter. Skąd pansię odzywa?
- Siedzę trzy metry pod ziemią i nie wychylam nosa. W linii prostej dzieli nas jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Jestem tu względnie bezpieczny.
- To dobrze... chociaż istnieje obawa, że mogą pana namierzyć. Przed wieczorem kręciły się tu dwa latające sracze, ale teraz chyba gdzieś wsiąkły.
- Jeśli dotąd nie namierzyli, to już nie namierzą. Mają, zdaje się, pilniejsze sprawy na głowie. Co się dzieje poza atmosferą?
- Od rana trwa wielka bitwa między Hoam a Rubbe-nekami, Sin-Ho i Flotą. Sztab Żniwny znowu kosi. Bez przerwy siedzimy przy teleskopach i nasłuchu. Wygląda na to, że nasi mają się nieźle.
- Panie Barbitter, czy moja przesyłka wraz z listem dotarła do pana?
- A jakże. Gratuluję, panie Quiston, czystej roboty. Dumny jestem, że właśnie panu udało się ostatecznie wykończyć tych sukinsynów. Tutaj nie zaczynaliśmy żadnych badań, odbiłem sobie tylko pański list. Akurat szedł wahadłowiec ewakuacyjny na górę, wstrzymałem nieco odlot, żeby wsadzić tam swojego kuriera. Przekazałem też trochę własnych sugestii. Mieliśmy niewąskie szczęście, wahadłowiec dostał się pod ostrzał, ale dotarł. Natychmiast potem zamknięto ostatnie korytarze. Przez radio dostałem potwierdzenie o przejęciu przesyłki. Wie pan, co zawierała?
- No... zegarek, który przeciekał.
- Wraz z wodą z basenu dostały się do zegarka kil-kukomórkowe pierwotniaki. Do końca życia nie przestanę błogosławić Stanleya za jego rozmiłowanie w tandecie. Orientuje się pan, jak zbudowane są takie zegarki? Jeden scalak, bateria, cyfrowy wskaźnik na płynnych kryształach. Wszystko. Kiedy zalała to woda, całość oczywiście nawaliła, ale niewielkie pole magnetyczne utrzymało się i zdezorientowało pierwotniaki.
- Chce pan powiedzieć, że miały one zmysł magnetyczny? A może to formy inteligentne, z którymi należałoby negocjować?
- Niech pan jeszcze przez chwilę powstrzyma się od kpin. W laboratorium fachowcy wydobyli je za uszy i zaczęli badać. Niektóre przetrwały w stanie utajonym, bo część wody odparowała. Panie Quiston, to rewelacja.
- Nie widzę w tym nic rewelacyjnego.
- Bo pan jeszcze nic nie wie. Pamięta pan swoją wizytę u mnie przed odjazdem? Proponował pan wtedy, żeby tak potwonka... do wanny z helem... - Czekał, chyba na potwierdzenie, lecz Quiston zawzięcie milczał. — Nie docenił pan konkurencji. Znaleźli się tacy, którzy wcześniej wpadli na pański pomysł... i zrealizowali go w nieco uproszczonej wersji. Pan chciał bodaj ucinać głowy - oni zwabili potwonka nad wannę z ciekłym helem... czy z azotem, nie pamiętam dokładnie... po prostu wpakowali go do cieczy gazowej. Głową w dół, ma się rozumieć. Niech pan, broń Boże, nie myśli, że entuzjazmuję się tym albo uważam ten wyczyn za wielkie osiągnięcie ludzkości. Tak nas przycisnęło, żeśmy musieli odwołać się do ostateczności. Mechanizm oczywiście zainicjował rozpad, ale gaz zmroził wszystko błyskawicznie. Nie będę pana wtajemniczał w dalsze szczegóły, wielu rzeczy po prostu nie wiem, w każdym razie wyosobniono ten twór i rozebrano, zdejmując warstwę po warstwie. Panuje zgodność, że jest to coś o wielkim stopniu komplikacji, co wykonuje operacje logiczne. Taki jakby dodatkowy układ sterowania, demontowany naszemu pokładowemu komputerowi.
- Komputerowi? - zdumiał się Quiston.
- No, mózgowi. Co się z panem dzieje? Twór ten składa się z części bardziej elementarnych, z których każda pełni określoną rolę, zależnie od specjalizacji. Najważniejsze są biologicznymi mikroprocesorami o wielkiej skali integracji. Nareszcie ich dopadliśmy. Teraz niech pan uważa: komórki pobrane z mózgu potwonka, z tej narośli, i pierwotniaki z zegarka Stanleya to podobno jedno i to samo. Rozumie pan?
Quiston usiłował się skupić. Sens słów Barbittera przebijał się doń bardzo opornie.
- I teraz niech pan uważa: w tym basenie, w wodzie, musiało zostać rozpuszczone to plugastwo. Pan naprawdę się tam kąpał? Dobrze się pan czuje?
- Niedobrze - powiedział suweren. Barbitter musiał go nie dosłyszeć, bo tokował dalej z poprzednim zapałem:- Sformułowano już kilka teorii całościowych. Opowiem panu tę, którą sam wyznaję. Hoam wyhodowali te pierwotniaki, takie żywe tranzystory, co ja gadam, nie ma porównania, jeśli chodzi o możliwości i skalę komplikacji. Raczej żywe mikroprocesory albo jeszcze gorzej. Każdy taki elektroniczny pantofelek może egzystować samodzielnie, ale przeważnie łączy się z innymi w układy. To ci dopiero, co? Niech pan pomyśli, co można wyprawiać z takimi bio-chipami. Ciarki mnie przechodzą. Hoam, posługując się nimi, produkowali potwonki. Z początku umieszczali budulec w mózgu mechanicznie, metodą głębokich zastrzyków. Ostatnio zarzucili ją jako zbyt łatwo wykrywalną. Wyhodowali bio-chipy, które można wypić albo wchłonąć, na przykład przez błonę śluzową. Wtedy one, powodowane jakimiś cholernymi tropizmami czy ta-ksjami, dążą z krwią na miejsce przeznaczenia, tam wysiadają i dopiero tworzą układy. Nakładają się warstwami zgodnie z zakodowanym planem, aż budowa zostanie zakończona. Trwa to prawdopodobnie do kilku dni. Zaczęto już doświadczenia na myszach. Żeby pan wiedział, jak to idzie! Praktycznie każdy dzień przynosi nowe rewelacje. Teraz niech pan dobrze uważa: klucz do wszystkiego utopiony był w wodzie. Ściśle mówiąc w basenie. Pan go wydobył i dostarczył, ludzkość będzie panu wdzięczna.
- Dużo mi z wdzięczności - powiedział Quiston albo i nie powiedział.
- Pamięta pan fragmenty o wodzie z kasety Żabojada? Kompletnie je zlekceważyliśmy. Hoam dobrze wiedzieli, dlaczego spalili obóz. Cieszę się, że jednak wyszło na moje. Panie Quiston, co z panem?
- Nic - odparł dobrodusznie suweren, gdyż właśnie opróżnił bidon do dna i poweselał.
- Pan przecież kąpał się w tym basenie, nie? Może jest pan odporny? Specjaliści Floty pragną przeprowadzić z pa-nem wyczerpujący wywiad. Są żądni szczegółów, pragną pana zbadać. Ależ to fascynująca sprawa. To wydarzenie mojego życia, a pewnie i pańskiego, co? Musi pan wracać na górę, panie Quiston. Rzecz jasna nie teraz, byle zabłąkany łachudra pana zestrzeli. Pańskie życie jest bezcenne z punktu widzenia nauki.
- W dupie mam naukę.
- Co takiego? Nie zrozumiałem.
- Ma pan jakieś wieści z miasta?
- Z Lerum-Lerum? Potwonki zaczęły wyłapywać ludzi, doprowadzając do wybuchu powstania. Podobno latające sracze nie pozostawiły kamienia na kamieniu. Ludzie Ła-zęgi i Stratovana biją się teraz o to, co zostało.
- O te ruiny?
- Dziwi się pan? Przecież to ich ojczyzna. Wolą umrzeć w walce, niż dać się złapać żywcem, bo wtedy przerobienie na potwonka każdy ma jak w banku.
Quiston pomyślał, że ucieszyła go ta wiadomość. Sto lat obróbki nie na wiele się zdało. Dopóki ludziom chce się ginąć w imię godności i tym podobnych dupereli, nieprzeliczalnych na talony, melasę ani ciasto, nie jest zupełnie źle.
- Czy próbowaliście ich wesprzeć?
- Jak? Enklawa zablokowana, te latające szafy regularnie się tutaj kręcą. Jeszcze wieczorem mieliśmy je na radarze... Tak? Jaki latający sracz? - Dłuższy moment milczenia. Beznamiętny głos automatu spokojnie przełożył krzyk Barbittera. - Panie Quiston, one są w pobliżu. Są tutaj, do cholery. Chryste, chyba pana namierzyły. Jeden odleciał w tamtą stronę. Wyłączam się.
Automatyczny głos wybrzmiał. Cisza wierciła mózg. Jeśli Barbitter nie przesadził, latający sracz lada chwila powinien pojawić się na wizji. Metalowe łodygi wystrzeliły z piachu na pełną wysokość. Obracał kamery w obsadach. Ciągle nie pokazywały niczego. Rzucił się do wyjścia. Pod wpływem alkoholu umysł pracował jasno i precyzyjnie. Wdrapując się po poprzecznym użebrowaniu rynny, wypełzł na powierzchnię. I oczywiście od razu dostrzegł otoczonego zieloną aurą upiora.
- Jesteś, bestio - wycharczał przez zaciśnięte zęby. Do wnętrza jaja zjechał na brzuchu i zanim jeszcze dobrze usadowił się w fotelu, mechanizm wessał rękaw i zasklepił otwór. Quiston uświadomił sobie, że latający sracz wisiał gdzieś nad przedłużeniem trasy z obozu do jaja. Swoim zwyczajem Hoam napawali się losem ofiar, pyski laserów węszyły po piasku, bezbłędnie osaczając żer. Prawie zobaczył śpiących pielgrzymów, bezbronnych jak wielkie ryby wyrzucone na brzeg.
Liczył na to, że żaden nie zbudzi się i nie sprowokuje ataku swą paniczną ucieczką. W złą godzinę zdradził się z tym pragnieniem: ekrany rozbłysły oślepiająco, po czym zalała je czerń. Powoli wpełzał na nie obraz. Wyglądało to tak, jakby ktoś dla zabawy odpalił w samym sercu pustyni gigantyczną porcję magnezji. Silnik jaja zawarczał jak podrażniony tygrys, fotel z pilotem przechylił się, aby złagodzić skutki przeciążenia. Kamery wraz z łodygami wsiąkły w pancerz jaja, przez który przebiegło niespokojne drżenie. Dławiąc się mocą, silnik dawał o sobie znać przytłumionym rykiem, jajo kolebało się na poduszce sprężonych gazów. Zdawało się, że pancerz nie wytrzyma ciśnienia — lecz to pustynia okazała się słabsza. Gazy wylotowe rozerwały ponad trzymetrową warstwę nadkładu, odwaliły go na boki i natychmiast runęły przez tak powstały krater, unosząc pojazd jak piłkę. Pilot od razu wprowadził go w lot koszący, nie chcąc nabierać wysokości. W centrum siatki celowniczej na ekranie sylwetka sracza usadowiła się statecznie, jak gdyby Hoam nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia.
Bezczynność hoamskiej załogi trwała może sekundę. W rogu kadru cyfrowy wskaźnik odmierzał malejący bez litości dystans. Działobitnie sracza rozpoczęły gwałtowną kanonadę, łukowate kosy plazmy leciały w ciemność i tam ginęły, wbrew swemu przeznaczeniu. Najcelniejsze z nich ledwo omywały boki jaja, jakby chciały je zahartować.
Burta hoamskiej jednostki rosła w oczach. W ostatniej sekundzie stało się jasne, że nawet sam diabeł nie wydrze mu tej zdobyczy. Z ust suwerena wydobył się ni to char-kot, ni skowyt, który trudno byłoby uznać za pieśńtryumfu. Pamiętał dokładnie, że pozostała jeszcze jedna, ostatnia rzecz do zrobienia: zamknął oczy i nacisnął guzik wyzwalający ładunek wybuchowy.
Skrzeczowąs, pożegnawszy suwerena, przez pewien czas patrzył za nim w ciemność. Z ciężkim sercem wrócił do obozowiska, gdzie większość piechurów sposobiła się do spędzenia nocy. Próbował rozlokować ich zgodnie z zaleceniami Quistona, ale mało zważali na jego perswazje. Kładli się byle gdzie, zbici w ciasną gromadkę. Bez wybitnej znajomości ludzkich charakterów można było wyczytać w nastroju w obozie, że wycieczka zakończyła się fiaskiem.
- Pójdę za wydmy, ktoś musi czuwać. I tak nie chce mi się spać - poinformował Paprocha, na co ten odrzekł tajemniczo:- Idź. Tak będzie dla ciebie lepiej.
Rozżalony, ułożył się na zboczu wydmy. Za sobą miał obóz, cichy jak śmiertelna choroba. Wystarczyło minąć grzbiet, by znowu znaleźć się wśród nich. Tylko po co? Może nad ranem wróci Quiston, by jak zwykle wydobyć go z tarapatów?
Zasnął niespodziewanie, twardym, bez reszty anektującym umysł snem znużonego do granic człowieka. Obudził go strach. Podczas snu wślizgnął się pod skórę Skrzeczo-wąsa - i tam pozostał.
Na polu piasku kładła się zielonkawa, niewyraźna poświata. Księżyc dostał po mordzie, świecił bezwstydnie posiniaczoną facjatą. Skrzeczowąs przetarł oczy, z ręką przed twarzą znieruchomiał. Zrozumiał.
Latający sracz, ten sam, który załatwił Suchostoja, Brabanów i resztę, przybył upomnieć się o niego.
Chciał zerwać się, uciekać - nie zdążył. Za wydmą rozerwało się małe słońce. Piach, cięty krótko laserową szpicrutą, zaśpiewał pod tym impulsem. Każde ziarenko jak najszybciej starało się oddać połknięty foton; zgodny wysiłek wydm, rozchlastanych fosą, zlewał się w kwantową skargę, płynącą od ziemi ku niebu. Fala żaru przewaliła się nad Skrzeczowąsem, zasypując go zwałami gorącego piachu.
Salwa Hoam rozpętała piekielne moce. Z trzewi pustyni odpowiedział jej ryk mieszkającego tam smoka, który sierdził się straszliwie. Ryk narastał. Skrzeczowąs gramolił się, chcąc stawić czoło nowemu zagrożeniu. Blisko, przed horyzontem, trysnęła spod ziemi fontanna ognia, wynosząc srebrzysty bolid, który pomknął w kierunku fortecy Hoam. Ryk przeszedł w świst, bolid taranował ho-amską jednostkę. Oślepiające szpady zupełnie się go nieimały.
Wydawało się, że bolid przewierci hoamczyka na wylot. Nic podobnego. Latający sracz po prostu go połknął. Uwięził. Poniechawszy kanonady próbował strawić zdobycz, szarpnął się w powietrzu - by po długiej chwili majestatycznie przełamać się wpół. Z poszarpanych wyrw lunęły potoki światła, rozległ się grzmot, kawały odłamków świszczały wokół. Gdzieś za grzbietami wydm szczątki fortecy wyrżnęły o pustynię, aż jęknęło.
Zgodnie z przewidywaniem kotlinka została zamieniona w rozpalone bajoro. Teraz dostojnie wypromieniowy-wała ciepło. Pytanie, czy kto ocalał z pożogi, wydawało się nie na miejscu.
Skrzeczowąs padł twarzą w piach. Tłukł go pięściami. Z szału boleści wyrwała go terkotka: latający sracz zmartwychwstał. Pozbierał się jakoś, poskładał i oto nadpływał, by ostatecznie uwolnić niedobitka od dylematów jego niskiej egzystencji. Edukator, widząc go, wstał. Nie chciał umierać na kolanach. Do jego policzków, gdzie łzy wyżłobiły dwie wilgotne ścieżki, przywarły miłośnie ziarenka piasku.
- Chodź tu, ty synu szczura. Ty pokrako napędzana gównem. Chodź tu, zabij mnie.
Czekał. Latający sracz nie spieszył się. Przed oczami Skrzeczowąsa przeleciała szczupła twarz suwerena. Zaciśnięte usta, uważne spojrzenie. Kiedy wróci nad ranem, nie zastanie nikogo.
Forteca Hoam zaczęła nagle strzelać, gęsto, chaotycznie. Laserowe warkocze wrzynały się w niebo, nie czyniąc mu krzywdy. Z ciemności wyprysnął zwinny jak zabawe-czka niszczyciel Sin-Ho, swobodnym łukiem opadł nadgrzbiet kolosa, w najniższym punkcie trajektorii między pojazdami przeskoczyła blada iskierka. Zielona aura zgasła natychmiast, a zamieniony w martwy złom hoam-czyk powtórnie zwalił się między wydmy. Ptaszek, który zadał mu śmiertelny cios, zniknął z wesołym świergotem.
Wyrwany zielonej śmierci po raz trzeci. Skrzeczowąs podniósł głowę i zajrzał gwiazdom w oczy. Z niebem było coś nie w porządku. Ktoś wziął w dłonie gumową piłkę, wgniatając do środka gwoździe oraz szpilki. Niektóre zamieniły się w wielkie, srebrzyste wrzeciona. Było ich pełno. Ciągle rosły. Bajkowa noc cudów trwała. Gapił się, słysząc narastające brzęczenie, aż w przypływie raptownego olśnienia zrozumiał, że widzi statki Floty.
W Meorii dostrzeżono je również. Przeleciały daleko, gdzie nie sięgały już działobitnie - wchłonęła je ciemność.
- Dostali posiłki, jutro na pewno uderzą - zamruczał Bóg Chwilowo Nieobecny. Oderwał wzrok od nieboskłonu, by przyjrzeć się dziesiątce świeżo zwerbowanych ochotników. Z wyglądu przypominał Przybłędę: ta sama twarz, wiek, sylwetka. Żeby się o tym przekonać, przeszli przez pół miasta. Tylko zamiast łachów tamtego nosił gustowną długą szatę, będącą służbową panterką w zielone i brązowe plamy.
- Cieszę się z waszego przybycia i witam w Meorii -powiedział zmęczonym głosem. Miasto wyglądało niezupełnie tak, jak je przedstawiał Skrzeczowąs. Część wspaniałych budynków leżała w gruzach, większość ocalałych ścian poznaczona była wyrwami po pociskach, okopcona od ognia albo przeszyta drobniejszym ściegiem karabinów maszynowych. Sklepy z zabawkami, dawno splądrowane, świeciły pustkami, cukiernie odstraszały ciemnością i chłodem. W drewnianych ramach wystaw jak w dziąsłach trzymały się resztki wybitych szyb. Pokaleczone przez szrapnele piękne drzewa stały z niemym wyrzutem i pełne pretensji. Z suchych fontann nikt nie mógłby się napić, a u wylotów pokrytych wyrwami ulic niezgrabne barykady broniły dostępu tajemniczemu wrogowi. Aniołowie w mocno przybrudzonych szatach uśmiechali się do przybyszów, machając przyjaźnie oliwnymi gałązkami. Mieli po-targane włosy, a oblicza oblepione maską sadzy. Najwyżej co trzeci uzbrojony był w samopał.
- Cherub Rafael z polecenia komendanta. To jest, chciałem powiedzieć, archanioła Michała. - Młody anioł meldował się, dysząc z utrudzenia.
- Gdzie komendant?
- Dowodzi osobiście odcinkiem piątym. Rano spodziewa się ataku. Prosi o wsparcie.
- Mam tylko tych dziesięciu.
Cherub Rafael obrzucił nowych spojrzeniem pełnym krytycyzmu. Z głębi pustej ulicy rozległ się odgłos czyichś kroków. Nadbiegał jeszcze jeden mężczyzna. Poznali Qui-stona Fa.
- Zabierz także i tego - powiedział Bóg Chwilowo Nieobecny.
Epilog
Jako pierwszy wylądował w Lerum-Lerum lekki krążownik „Świeradów-Zdrój", którym dowodził znany z eks-centryzmu komandor Cholewiasty. Zgodnie z przyjętym we Flocie pompatycznym obyczajem imię tego statku winno brzmieć „Poland", „Europę", w ostateczności „Warsaw", ale Cholewiasty nazwał go „Świeradów-Zdrój" na cześć wujka prababki ze strony matki, który za czasów Wielkiego Błądzenia pędził spokojny żywot w tym właśnie miasteczku. Krewny ów niczym szczególnym się nie odznaczył, złośliwi powątpiewali nawet w jego istnienie, ale komandor utrzymywał, że stateczne egzystowanie wujka jest jego skrytym ideałem. Istotnie, los nie dał wielu okazji do nudy ani jemu, ani dzielnej załodze, która za swym dowódcą poszłaby w ogień.
Ledwo dźwigary „Świeradowa" z lekka ostygły, z luków wyjechały automatyczne maszyny i zabrały się do kopania płytkiego, szerokiego rowu. Rozpoczęły przed świtaniem, w południe betonowały koryto szybko zastygającą mieszanką, zalewając jakieś przewody, płytki i różnej maści dziwactwa, które ocalała z pogromu ludność i tak potem powyciągała. Pod wieczór, gdy obiekt był na ukończeniu, mieszkańcy, śledzący z zapałem postęp robót i zgadujący, co też ma powstać, przekonali się ze zdumieniem, że maszyny zbudowały płaską rynnę o długości czterystu metrów oraz głębokości dwudziestu centymetrów. Na jed-nym końcu rynny stał „Świeradów-Zdrój", na przeciwległym - Muzeum Braterstwa, bardziej okazały z dwóch zachowanych budynków w mieście. Drugim był piętrowy barak Urzędu Kontroli Rzemiosła, ale mieszkańcy mówili o nim „gmach" i byli z niego dumni.
Wyjaśnienie zagadki płaskiej rynny nieco się przeciągnęło z dość osobliwego powodu. Kiedy zdumieni obywatele Europy-7 przekonali się, że tuzin strażackich węży leje do rynny wodę, dosłownie poszaleli. Kto żyw rzucił się, by ją pić; jedni zażywali w niej kąpieli, inni kopnęli się w try miga po rozmaite garnki, puszki, bukłaki i tym podobne, by choć małą cząstkę skarbu zachować na później. Jeszcze inni improwizowali niewielkie przepierki. Woda stawała się coraz zimniejsza; najdzielniejsi wytrzymali w niej do samego końca, to znaczy do momentu, kiedy zaczęła ścinać się w lód. Wtedy zafrapowana ludność skupiła się wyłącznie na śledzeniu dalszego ciągu czarodziejskich obrzędów.
O wpół do siódmej tor lodowy właściwie był na ukończeniu. Ostatni automat wygładzał nawierzchnię, jeżdżąc po niej tam i z powrotem, nie zważając nic a nic na chmarę dzieciarni, a także dorosłych, którzy obsiedli go jak mrówki. Od czasu do czasu ktoś spadał na lód, ktoś inny próbował zająć jego miejsce. Śmiechu i zabawy było co niemiara.
Punktualnie o siódmej opadł trap na „Świeradowie", w otworze wyjściowym stanął siwiejący mężczyzna w średnim wieku, odziany w obcisły, błyszczący kombinezon w szerokie ukośne pasy, białe i czerwone. Był nim komandor Cholewiasty we własnej osobie. Pozdrowił niedbale tłum wzniesioną ręką i począł schodzić po żelaznych stopniach. Nikogo nie dziwił jego strój, ponieważ wiadomo było powszechnie, że Renegaci ubierają się na parady wyłącznie w ten sposób. Za komandorem wysypała się reszta załogi w liczbie stu siedmiu mężczyzn i kobiet, którzy stanęli w cieniu plastikowych palm, posadzonych przez automaty wzdłuż toru tuż po zakończeniu betonowania. Pod jedną z palm umieszczono zaimprowizowaną mównicę; komandor zbliżył się do niej, żeby wygłosić przemówienie do mieszkańców.
- Drodzy mieszkańcy byłej Europy-7, przynosimy wam upragnioną wolność. - Od tego zdania zaczęła się mowa komandora, trwająca w sumie cztery minuty i czterdzieści trzy sekundy. Poświęcił ją głównie kwestii szerzenia szczytnej idei olimpijskiej. Po zakończeniu mowy nie padł żaden okrzyk, nie rozległy się oklaski ani owacje. Załodze nie wypadało wiwatować na cześć własnego dowódcy, natomiast tubylcy nie znali zwyczajów panujących w cywilizowanym świecie. Z zapartym tchem oczekiwali na dalszy ciąg. Polegał on na złożeniu przez komandora przysięgi olimpijskiej oraz wręczeniu mu piątego kółka olimpijskiego. Była to podniosła ceremonia. Komandor, zamykając część oficjalną, odszedł od mównicy. Znalazł się na początku toru, gdzie wisiał transparent z napisem: START. Podano mu łyżwy, które niedbałymi przyłożeniami umieścił pod podeszwami, i stojąc już na białym pasie przyjął tajemniczy meldunek, który brzmiał:- Panie komandorze, temperatura lodu minus dwa.
- Spocznij! - ryknął komandor z mocą. Następnie z wielką wprawą jął się ślizgać po lodowym jęzorze, wywołując nieopisany entuzjazm. Zwłaszcza mieszkańcy miasta cieszyli się jak dzieci. Wśród nie milknącej wrzawy Cholewiasty dotarł do drugiego krańca; uczynił to w niespełna trzydzieści osiem sekund, jak pokazała specjalna elektroniczna tablica z nazwiskiem zwycięzcy. Lekko tylko zdyszany, komandor równie łatwo pozbył się łyżew i cisnął je tubylcom, którzy oczywiście pobili się o nie. Specjalna trzyosobowa komisja medyczna w białych fartuchach ogłosiła komunikat, że komandor wylosowany został do badań antydopingowych. Ponieważ spodziewano się czegoś podobnego, przeprowadzono je wcześniej na statku. Dały wynik zdecydowanie negatywny. Cholewiasty znowu pozdrowił oniemiały tłum. Chłopcy okrętowi podali mu frak i białe rękawiczki, które wdział bezpośrednio na kostium łyżwiarski, a zebrani zamilkli, spodziewając się nowych atrakcji.
Sztywny od wytworności, z obliczeni niezwykle uroczystym, komandor wstąpił na schody Muzeum Braterstwa. Melanzytowe dechy, wypaczone od gorąca, na pewno nieułatwiały podejścia, ale sforsował je bez trudu, dostając się do głównej hali i zresztą jedynej. Eksponowano tam obrazy, grafiki i rzeźby, których tłum nie rozkradł tylko dlatego, ponieważ uznał je za bezwartościowe. Wizerunki i postacie ludzi były brzydkie, rozlazłe, odstręczające, wykonane byle jaką techniką i z najbardziej pośledniego materiału. Wizerunki i posągi Hoam - przeciwnie: wy-subtelnione, szlachetne w rysach, uwznioślone. Normalnie był tu jeszcze megafon, który włączał się co pewien czas, nadając komentarz dyskredytujący poszczególne części ludzkiego ciała, a następnie złożoną z nich całość. Megafon ten znikł wcześniej w tajemniczych okolicznościach.
Komandor Cholewiasty z powagą właściwą w świątyniach sztuki wodził skupionym wzrokiem po płótnach, grafikach, statuach, posągach. Kiwał głową z uznaniem. Pragnął wpisać się do księgi zwiedzających, ale nikt nie pomyślał o tym wcześniej. Zachowanie komandora znane jest z relacji wielu naocznych świadków, ponieważ maszyny Renegatów specjalnie z myślą o publiczności wyrwały jedną ścianę muzeum, zastępując ją kilkoma stalowymi podporami. Miejscowi tłoczyli się między nimi, podczas gdy załoga „Świeradowa" waliła bez żenady głównym wejściem.
W końcu komandor uznał, że napatrzył się dosyć. Skinął urękawiczoną dłonią. Wystąpiła najpiękniejsza panna z załogi, Carol, wręczając dowódcy na poduszce z białego atłasu - kilof. Słowa, które przy tym wypowiedziała, brzmiały: - Czyń swą powinność tym żelazem. - Poduszka oczywiście zaraz poleciała w tłum, który stoczył o nią zażartą walkę, drąc atłas na strzępy. Ani zważając na ten drobny incydent, komandor krokiem wodzireja zbliżył się do najbardziej okazałej figury, przedstawiającej białego niedźwiedzia na dwóch łapach, wpatrzonego w przyszłość. Przez chwilę kontemplował pyszne pociągnięcia dłuta, ważąc w dłoniach kilof, zamachnął się, uderzył. Walił z taką pasją, że biały alabaster pryskał aż pod sam sufit. Ludzie z załogi nie pozostali w tyle za umiłowanym dowódcą. Nie wiadomo, skąd wzięli tyle kilofów, którymipłatali kunsztowne posągi, rwali grafiki, pruli bezcenne płótna - w każdym razie niewielu widziało się wtedy bezczynnych.
Nie jest prawdą, jakoby zamiarem komandora było całkowite zdewastowanie budynku. Dokonał tego tłum, który rzadko potrafi wyczuć, gdzie kończą się granice żartu i dobrego smaku. W krótkim czasie, gołymi rękami, mieszkańcy Lerum-Lerum roznieśli budynek doszczętnie, pozostało tylko zgarnąć rumowisko i podpalić. Prowizoryczne śledztwo wykazało, że powodem katastrofy była walka o stalowe podpory, które istotnie w zdumiewający sposób ulotniły się z muzeum. Ich brak, połączony ze zbyt daleko idącą spontanicznością tłumu, spowodował zawalenie się dachu, śmierć trzech osób i poranienie wielu innych.
Rano na miejscu muzeum stanął bardzo wykwintny barak, zbudowany w nocy przez automaty. Napis nad wejściem głosił: SZPITAL. Mało kto wtedy wiedział, co to za dziwo. Pierwszymi pacjentami zostali poranieni; wszyscy zdrowi im zazdrościli. Wielu spośród tych, co nie doznali żadnego uszczerbku, zgłaszało się do badań, gdyż naiwność lekarzy ze „Świeradowa" nie znała granic. Po prostu kwalifikowali każdego.
W kilka dni później „Świeradów-Zdrój" z ekscentrycznym komandorem odleciał, aby wziąć udział w dalszej fazie walk. Został po nim szpital, plastikowe palmy oraz betonowa rynna, w której zaraz stopniał lód, potem wyparowała woda. Nieco dłużej bronił się beton, ale i on musiał ulec. Ostatecznym zwycięzcą okazał się piasek, który zasypał rynnę dokładnie.
Wkrótce po wizycie krążownika Skrzeczowąs przeżył prawdziwy szok. Wyobrażał sobie, że gdy Hoam odejdą, w mieście momentalnie pojawi się w bród jedzenia, wody, same zbudują się domy, naprawią ulice. Nic takiego się nie zdarzyło. Dla mieszkańców było to pewnym zaskoczeniem. Najbardziej zawiedzeni zaczęli sarkać, a nawet otwarcie domagać się powrotu dobrodusznych niedźwiedzi.
Kolejny wstrząs Skrzeczowąs zawdzięczał rewelacjom na temat potwonków, bio-chipów i całej reszty. W tym czasie każdy bardziej rozgarnięty mieszkaniec Europy-7znał na pamięć teorię rozwoju elektronicznych pierwotniaków. Skrzeczowąs wiedział na przykład, że na pewnej planecie, której ciągle poszukiwano, ewolucja poszła dwiema drogami. W bulionie pierwotnym było tam sporo związków krzemu, germanu, selenu i tak dalej, ogólnie: półprzewodników. Żywe organizmy, które z czasem powstały, wykształciły na podstawie tego surowca zmysły elektroniczne, których sprawność zależała od tempa obróbki informacji. Wzrastająca specjalizacja doprowadziła do podziału tamtejszej fauny: jedna odnoga dała „normalny" świat zwierzęcy, druga - elektroniczne pierwotniaki, które łącząc się w kolonie tworzyły coraz bardziej skomplikowane układy logiczne. One też jako pierwsze doprowadziły do „wyprodukowania" inteligencji. Dysponując wielką mocą obliczeniową, a prawie żadną - wykonawczą, bio-chipy nauczyły się żerować na przedstawicielach drugiej odnogi, wpływając w coraz większym stopniu na ich indywidualne zachowanie. Ta szczególna forma para-zytyzmu zablokowała rozwój „wielkich a głupich", podporządkowując ich z czasem „mikrym a mądrym".
Początkowo pasożytowanie bio-chipów sprowadzało się do wczepiania kolonii w skórę żywiciela i podróżowania wraz z nim. Sprytne pierwotniaki rychło odkryły drogę bardziej skuteczną: przenikały do centrów nerwowych żywicieli i wpływając na przepływ informacji nauczyły się sterować prymitywami zgodnie z własnym widzimisię. Opanowały także trudną sztukę wstrzemięźliwości, warunkującą przetrwanie. Zajeżdżenie żywiciela, co było bajecznie proste, powodowało likwidację całej kolonii. We własnym interesie nauczyły się więc regulować własne potrzeby.
Tak utrzymywała jedna szkoła badaczy. Inna stwierdzała kategorycznie, że bio-chipy nigdy nie dorobiły się inteligencji w ludzkim rozumieniu tego słowa. Świat realny był dla nich dostępny pośrednio, w sposób ułomny; zbliżały je doń najpierw zdominowane okazy miejscowej fauny, potem różne rasy kosmiczne, w które przesiadały się w miarę wzrastania promienia ekspansji. Możliwe więc, że intencje ich same w sobie nie były dobre ani złe,że zło wyrządzały niejako mimowiednie, nie znając innego sposobu dostępu do Jajemnic świata, jak tylko przez czyjeś zmysły. Bez radykalnego sprzeciwienia się własnej naturze nie potrafiły postępować inaczej. Wyrzec się starych metod ani mogły, ani chciały. Można pałać odrazą do tasiemca, lecz cóż on sam zawinił, że tak go ukształtowały ewolucyjne mechanizmy? Za miarę własnych działań bio-chipy obrały skuteczność, gwarantując zaanektowanym pewne minimum środków. Ludzkość na własnej skórze przekonała się, że nie byli to hojni szafarze. Wykorzystanie istot rozumnych z różnych planet mieli rzekomo za równie naturalne jak my - eksploatację rud czy innych konkrecji.
Fakt, iż nie odkryto rodzimej planety bio-chipów, uniemożliwiał zweryfikowanie tych poglądów. Zakładano, że opuściły ją tysiące, może miliony lat temu, przeskakując z planety na planetę, z układu w układ. Ta nowa wersja panspermii nie wszystkim była w smak. Świat naukowy pogrążył się w sporach, z których dla zwykłego zjadacza ciasta niewiele wynikało. Rozpętały się także dyskusje, czy uprawnione jest przenoszenie bio-chipów do organizmów żywych istot, niekoniecznie obdarzonych wysoką inteligencją. Radykałowie domagali się wypalania każdego śladu tego diabelstwa, ich adwersarze argumentowali korzyściami, jakie wkrótce z zagospodarowania bio-chipów odniesie ludzkość oraz rasy zaprzyjaźnione. Jak zawsze stały za tym wpływy i pieniądze.
- Więc jak to? - zachodził w głowę Skrzeczowąs. -Przez sto lat nie okupował nas nikt? Dlaczego nikt nie usiłował tego sprawdzić? Nadzorowali nas podobni do nas nieszczęśnicy, a resztę roboty ochoczo wykonywaliśmy sami? - Jego umysł trzeszczał w szwach, usiłując przeniknąć ten paradoks.
Najbardziej przygnębiające sądy na ten temat wyszły od Mirry, nowego guru suwerenów, którzy, fetując sukces Quistona, traktowali go jako zwycięstwo nie tyle człowieka, co doktryny. Liczba nowych adeptów szła w setki tysięcy, życie zwykłego śmiertelnika wśród chmar suwerenów stawało się nie do zniesienia. Mirra wskazywał, iżpodatność ras na skurwienie jest stałą kosmiczną, skoro metoda bio-chipów sprawdziła się tylekroć, w różnych zapewne warunkach, i przetrwała tysiąclecia. Wyglądało na to, że rozumne istoty wolą narzucić sobie daleko idące ograniczenia w imię spokoju, ciepełka, wygody niemyśle-nia i niedziałania - niż choćby przekonać się, czy zagrożenie utrzymuje swój realny charakter. Owa „niewola na wiarę" brać się miała z przemożnego wpływu instynktu samozachowawczego, czyli - mówiąc prostacko - tchórzostwa, co także miało być normą nie tylko ziemską. Instynkt ten, gdy dominuje, prowadzi nie ku ocaleniu, a właśnie przeciwnie - do zagłady. Etycy gadali o imponderabi-liach, etolodzy o woli przetrwania, szaleni lingwiści i kom-puterolodzy nie ustawali w próbach porozumienia z cywilizacją bio-chipów, bo i tak je określano.
W miarę jak Skrzeczowąs starzał się, coraz mniej go to obchodziło. Przetrwał jako relikt innych czasów i ta reli-ktowość stała się dla niego źródłem utrzymania, zawodem, trochę pozą. Nagrania kasetowe fikcyjnych historii i autentycznych wspomnień przyniosły mu niewielki majątek: ot dom, kobietę, dzieci, wnuki oraz przedmiot dumy i skrajnej obsesji - basen w ogrodzie. Trzy razy dziennie kontrolował, czy kto mu nie dosypał bio-chipów do wody. Sąsiedzi śmiali się z jego dziwactwa. Coraz rzadziej odwiedzali go dziennikarze, zadając coraz głupsze pytania. Jedno z nich powtarzało się zawsze: czy naprawdę, na własne oczy, widział Boga Chwilowo Nieobecnego?
Skrzeczowąs, gdy był młodszy, zgodnie z przekonaniemodpowiadał:- No jasne, że widziałem. - Potem, zdając sobie sprawę, że z niego kpią, pomijał te prowokacje wyniosłym milczeniem. Na starość znowu zażarcie bronił swego. Mrugając załzawionymi oczami o zaczerwienionych powiekach i bladych tęczówkach najpierw poruszał szczękami, jakby coś przeżuwał, zaciskał palce na poręczach fotela, a wreszcie skrzeczał swoje: - Pewnie, że go widziałem. Wpadł na krótko, załatwił co trzeba i poleciał dalej. Spieszył się jak diabli. Tam był niezbędny, a nie tu. - Nigdynie wyjaśnił, co rozumie przez enigmatyczne „tam". Kiwał się w fotelu, wydawało się że zasypia. - Tak, tak - skrzeczał nagle, jakby chciał przekonać sam siebie - nie ma co narzekać. Gdzie indziej musi być dużo gorzej.
Spis rozdziałów
Kot na balkonie. Bruk
Smocze ślepia. Owieczki
Gdzie rąbią drwa. Drzazga w sercu
Kodeks suwerena. Potwonk
Miasto i psy. Prawda o człowieku
Chleb i pomarańcze. Przez dotyk
Życie w klatkach. Samoograniczająca się hodowla
Dopóki bije serce. Krew w depozycie
Ślepcy w ciemności. Mięso kreta
Strąceni aniołowie. Desperacko szukając szatana
Ludzie i potwonki. Basen pożądania
Skażenie wewnętrzne. Ósmy punkt kodeksu
Epilog