Tajemnice tragedii w
Gibraltarze
Opowieść o śmierci Generała Sikorskiego
Okoliczności śmierci gen. Władysława Sikorskiego w Gibraltarze 4 lipca 1943
roku pozostają jedną z najważniejszych zagadek najnowszej historii Polski.
Chociaż dzisiaj jesteśmy już pewni, że był to zamach, nadal nie znamy
odpowiedzi na pytania: dlaczego zabito Sikorskiego, kto wydał rozkaz
dokonania zamachu, kto uczestniczył w akcji i jaki był jej przebieg?
TADEUSZ A. KISIELEWSKI
Mimo że władze brytyjskie wciąż nie ujawniły wszystkich dokumentów związanych ze
śmiercią Sikorskiego, na podstawie innych relacji możemy spróbować zrekonstruować
przygotowania do startu, lot i jego tragiczne zakończenie.
O godz. 22.30 (a według innych źródeł nawet nieco wcześniej) polski premier ze swą
świtą i odprowadzającymi osobami odjechał na gibraltarskie lotnisko. Najdalej kwadrans
później do samolotu wsiadło 17 osób, wśród nich 6 członków załogi, w tym pierwszy
pilot, Czech, kpt. Eduard Prhal i drugi pilot mjr W.S. Herring (tej roli podjął się niejako
przy okazji, ponieważ akurat wracał do Londynu). Po wejściu pasażerów do samolotu i
załadowaniu bagaży pilot zgłosił wieży kontroli lotów gotowość do lotu. Przez kwadrans
oczekiwano na zgodę na start. Punktualnie o 23.00 Prhal przeprowadził próbę silników,
a o 23.07 rozpoczął się start.
Od chwili zamknięcia luku pasażerskiego do momentu rozpoczęcia startu upłynęło od 22
do 37 minut. Samolot nie stał przez ten czas nieruchomo, gdyż musiał odkołować na
początek pasa startowego. Już po wejściu pasażerów i wniesieniu bagaży załadowano
worek (worki?) z pocztą, o czym załoga maszyny i jej rzekoma ochrona nie wiedziały.
Jeden z takich worków wypadł później z samolotu i został znaleziony na wschodnim
skraju lotniska.
Od chwili oderwania się od pasa startowego do momentu zderzenia z wodą samolot
przebywał w powietrzu 16 sekund. Według relacji kpt. Prhala z 1953 roku maszyna
wzbiła się na wysokość 300 stóp i wtedy mechanik zameldował, że podwozie zostało
wciągnięte, a Prhal, zgodnie z instrukcją, przymknął gaz i wyrównał samolot. Chwilę
potem, w momencie ustawiania steru wysokości w pozycji do lotu poziomego, poczuł
wstrząs i stwierdził, że ster jest zablokowany. W tym samym momencie mechanik
zameldował, że blokada steru jest otwarta, nie ona zatem była przyczyną awarii. Piloci
bezskutecznie usiłowali odblokować ster. Prhal zawołał do pasażerów: "Uwaga, kraksa!"
(okrzyk usłyszano na wieży kontroli lotów), zamknął przepustnice paliwa i rozkazał
Herringowi wyłączyć iskrowniki silników. Samolot pikował do morza z szybkością 150
mil na godzinę. Według niektórych źródeł maszyna skapotowała. Zatonęła po upływie 6
do 8 minut i opadła na dno na głębokość 30 stóp, rozpadając się na trzy luźno złączone
części.
Zeznania kpt. Prhala
Paradoksalnie, przytoczona tu relacja Prhala wyklucza
wybuch bomby podczas lotu (chociaż właśnie to starał
się zasugerować), a do tego niemal w całości wydaje
się niewiarygodna. Przemawia za tym analiza faktów:
Po pierwsze, Prhal podał, że samolot osiągnął pułap
300 stóp (wysokość tę podaje też we wspomnieniach kpt. R.B. Capes, oficer kontroli
lotów, lecz zważywszy, że katastrofa wydarzyła się w nocy i w dużej odległości od
wieży, jego obserwacja wydaje się mało miarodajna), podczas gdy bezpośrednio po
katastrofie zeznał, że było to 150 stóp. Tymczasem mjr inż. Llewellyn, brytyjski ekspert
od budowy liberatorów (właśnie taką maszyną leciał Sikorski), utrzymywał, że w ciągu
16 sekund samolot tego typu nie mógł wznieść się wyżej niż na 100 stóp.
Po drugie, mało prawdopodobne wydaje się, aby tak szybko zdążono wciągnąć
podwozie, choć szczegół ten nie ma prawdopodobnie nic wspólnego z przebiegiem
tragedii. W każdym razie na opublikowanych zdjęciach wraku samolotu widać wyraźnie,
że nie zostało ono wciągnięte.
Kolejne wątpliwości zdają się obalać wersję kpt. Prhala w całości. Oświadczył on
bowiem, że zamknął przepustnice, tymczasem ppłk Arthur M. Stevens, dokonujący
urzędowej ekspertyzy wraku, stwierdził, iż były otwarte. Wbrew swoim zeznaniom Prhal
aż do chwili wodowania kontrolował więc maszynę - nie spadała ona bezwładnie. Pilot
utrzymywał ponadto, że samolot pikował z szybkością 150 mil na godzinę. Nawet dla
laika oczywisty musi być fakt, że gdyby tak istotnie było, roztrzaskałby się on o
powierzchnię morza i w żadnym wypadku nie mógłby utrzymywać się na wodzie przez 6
Kpt. Eduard Prhal, czeski pilot Liberatora AL 523
czy 8 minut. Taki przebieg katastrofy wyklucza też jednoznacznie symulacja
komputerowa, przeprowadzona w 1992 roku przez prof. Jerzego Maryniaka z
Politechniki Warszawskiej, specjalistę w zakresie wypadków lotniczych, wedle którego
samolot łagodnie wodował. Poza wszystkim innym, jak twierdziło wielu doświadczonych
pilotów, nawet gdyby ster wysokości był rzeczywiście uszkodzony, wykorzy-stując
sprawne silniki, fletnery (niezależne elementy steru wysokości, odchylające się w
przeciwnym doń kierunku) i ster kierunkowy, z pułapu 300 stóp Prhal mógł bez
większego problemu posadzić maszynę łagodnie na wodzie, a nawet próbować zawrócić
na lotnisko (nienaruszony stan fletnerów i steru kierunkowego dokumentują zaś
ustalenia ppłk. Stevensa). Pierwsza z tych możliwości została zatem niewątpliwie
wykorzystana przez czeskiego pilota, wbrew temu, co zeznał później.
Dlaczego więc Prhal kłamał? Na początku lat dziewięćdziesiątych redakcja programu
telewizyjnego "Rewizja nadzwyczajna" otrzymała list, którego autor, podpisujący się
jako "Człowiek stamtąd", twierdził: Czeski pilot był informowany o możliwości awarii
samolotu i równocześnie został zapewniony, że z wypadku wyjdzie cało. Udziału w locie
nie mógł odmówić - grożono ujawnieniem szczegółów z jego prywatnego życia. Gen.
Sikorski poniósł śmierć w chwili, gdy samolot rozpoczynał rozbieg na pasie startowym.
Kres życiu generała położyły dwie kule rewolwerowe. Losy pasażerów liberatora
dopełniły się ostatecznie podczas detonacji.
Pewną rękojmię osobistej wiarygodności anonimowego
autora listu może stanowić fakt, iż wiedział on, że
rezydentem Abwehry w Gibraltarze była wówczas
kobieta, co oznacza, że miał dostęp do informacji o
najwyższym stopniu tajności. W świetle budzącej
wątpliwości relacji kpt. Prhala twierdzenia "Człowieka
stamtąd" (o ile są prawdziwe) nie zaskakują.
Wskazywałyby, że Prhal miał świadomość, że samolot
zakończy swój lot tuż po starcie. Dla doświadczonego
lotnika, a takim był Prhal, manewr wodowania,
zwłaszcza przy spokojnym morzu, nie przedstawiał
wielkich trudności i nie zagrażał jego życiu. Czeski
pilot niewątpliwie celowo tak opisywał okoliczności
katastrofy (dramatyzując charakter upadku samolotu),
by wynikało z nich, że sam przeżył wodowanie cudem,
a zatem nie przyczynił się do śmierci pasażerów.
Co się wydarzyło na płycie lotniska?
Dwie polskie komisje pod kierownictwem płk. pil. Piotra Dudzińskiego, które w czasie
wojny badały okoliczności katastrofy, stwierdziły, że porządek na lotnisku w Gibraltarze
Żałobne wydanie londyńskiego "Dziennika
Polskiego" z 6 lipca 1943 roku
i dozór nad samolotem pozostawiały wiele do życzenia. Brytyjskie dochodzenie
wykazało m.in., że wbrew przepisom dotyczącym ochrony samolotów VIP-ów
wpuszczono na pokład liberatora wartownika, choć samolot powinien być opieczętowany
natychmiast po wylądowaniu i chroniony wyłącznie przez posterunki zewnętrzne.
Ewentualni zamachowcy (lub zamachowiec) mogli więc dostać się do maszyny, udając
wartowników, mechaników, obsługę lotniska albo osoby upoważnione do ich kontroli.
Nie wiemy nawet, ile osób naprawdę wsiadło do samolotu, którym leciał gen. Sikorski.
Podawana w wielu opracowaniach liczba 11 pasażerów i 6 członków załogi wykluczałaby
obecność zamachowca na pokładzie. Jednocześnie wiemy, że Sikorski zaprosił na pokład
kuriera z Warszawy Jana Gralewskiego, którego zwłoki z przestrzeloną głową znaleziono
wkrótce po odlocie samolotu na pasie startowym, oraz tajemniczego polskiego oficera
(ich rolę w wydarzeniach na Gibraltarze omówię szczegółowo w drugiej części artykułu,
która ukaże się w styczniowym numerze "Mówią wieki"). Jeżeli obydwaj znaleźli się na
pokładzie, to pasażerów było dwunastu. Natomiast szef polskiej misji wojskowej w
Gibraltarze ppor. Ludwik Łubieński nie wspominał, aby przy ceremonii pożegnania
zauważył dwunastego pasażera.
Jeżeli zamachowiec wszedł do samolotu, mógł to uczynić przed innymi i spokojnie
czekać na ich przybycie (mógł być przecież jedną z dwóch osób zaproszonych przez
Sikorskiego). Mógł też dostać się na pokład w ogólnym zamieszaniu wraz z pozostałymi
osobami albo później, kiedy do samolotu wrzucano worek (worki?) z pocztą. Czy
zamachowiec działał samotnie? Teoretycznie było to możliwe przy założeniu, że jego
zadanie polegało na zainstalowaniu w samolocie ładunku wybuchowego. Przyjmijmy, że
w trakcie kołowania usiłował niepostrzeżenie opuścić samolot, co zauważył Gralewski.
Zeskoczywszy na pas startowy, zamachowiec strzelił do Gralewskiego, którego ciało
wypadło na zewnątrz samolotu.
Jednak taka wersja wydarzeń wydaje się mało prawdopodobna, ponieważ zamachowiec
nie miałby pewności, że Sikorski zginie. Ponadto załoga i pasażerowie samolotu
zapewne zauważyliby śmierć Gralewskiego, co mogłoby spowodować wstrzymanie
odlotu. Należy więc zakładać, że ładunek wybuchowy miał jedynie dobić pozostałych
przy życiu pasażerów, zatrzeć ślady zbrodni, a przede wszystkim upozorować wypadek.
Gwarancję skuteczności dawała natomiast celna kula, żeby zaś w ten sposób uśmiercić
generała i jego świtę, potrzebnych było raczej kilka osób. Do samolotu mógł je wpuścić
ów znany Sikorskiemu i zaproszony przezeń na pokład tajemniczy oficer lub
występujący jako sobowtór Gralewskiego (na jego obecność wskazują niektóre źródła, o
czym więcej w kolejnej części artykułu).
Przy założeniu takiego przebiegu wydarzeń kulminacyjny moment zamachu nastąpiłby
już na początku pasa startowego. Mogło to wyglądać następująco (w grę wchodzą
wyłącznie spekulacje, nie dysponujemy bowiem żadnymi dowodami): Gdy maszyna
zatrzymała się, kończąc kołowanie, zbliżyli się do niej jacyś ludzie, dając niezrozumiałe
znaki. Obecny na pokładzie zamachowiec zwrócił na nich uwagę pasażerów i
zaproponował, by dowiedzieć się, czego chcą nieznajomi. Być może poprosił o otwarcie
luku Gralewskiego, a sam zajął pozycję umożliwiającą szachowanie pasażerów bronią.
Być może jednak zamierzał osobiście wpuścić nieznajomych, lecz został uprzedzony
przez Gralewskiego, którego zastrzelił, gdyż groziło to pokrzyżowaniem planu.
Gdy Gralewski zginął, pozostali zamachowcy wskoczyli do samolotu i wraz z
oczekującym ich oficerem otworzyli ogień do pasażerów oraz - być może - niektórych
członków załogi. Wykonawszy pierwszą część zadania, podłożyli w luku bagażowym
ładunek wybuchowy, a następnie opuścili pokład liberatora, pozostawiając otwarty luk
bagażowy albo niedbale go zamykając. Kiedy samolot po przebyciu całego pasa
startowego zadarł dziób, wzbijając się w powietrze nad wschodnim krańcem lotniska,
jeden z worków z pocztą, leżący widocznie w pobliżu luku, wypadł na zewnątrz.
Podłożona bomba wybuchła natomiast już po wodowaniu samolotu, gdyż spowodowane
przez nią zniszczenia były tak wielkie (dokumentuje to brytyjski raport), że gdyby
wybuch nastąpił w powietrzu, maszyna runęłaby w dół jak kamień, roztrzaskując się na
kawałki porozrzucane na wielkim obszarze dna.
Drugi pilot - zamachowiec czy ofiara
Wreszcie ostatnia kwestia: kto oprócz martwych (rannych?) pasażerów i członków
załogi pozostał w startującym samolocie? Prawie na pewno nie było tam zamachowców,
bo w przeciwnym razie ich zadanie miałoby z założenia charakter samobójczy. W czasie
wodowania jedynym bezpiecznym miejscem w liberatorze była kabina pilotów, i to
dopiero po zapięciu pasów, wątpliwe zaś, czy wystarczyłoby tam miejsca dla
dodatkowych osób. Czy zatem jako jedyny pozostał przy życiu pilot kpt. Prhal? Z
punktu widzenia organizatorów zamachu byłby to poważny błąd. Czeski lotnik mógłby
bowiem próbować przerwać start, albo zawrócić maszynę, nawet mimo szantażu (o ile
taki wobec niego zastosowano) i czekającego go oskarżenia o współudział w zamachu.
Rzetelne wypełnienie przez niego zadania musiała więc nadzorować jeszcze jedna
osoba, i to taka, która w razie potrzeby mogłaby przejąć kontrolę nad samolotem i
doprowadzić misję do końca, a zarazem bezpieczna w czasie wodowania. Jedyną taką
osobą na pokładzie liberatora był drugi pilot.
Istnieją trzy nie zweryfikowane informacje, czy też raczej pogłoski, które zdają się
przemawiać na rzecz powyższej tezy. Po pierwsze, sierżant na wieży kontroli lotów
widział podobno przez lornetkę jakąś postać idącą po skrzydle unoszącego się jeszcze
na wodzie samolotu. Po drugie, ciała drugiego pilota mjr. Herringa nigdy nie
odnaleziono, lecz ponoć ktoś widział go w gibraltarskim szpitalu, skąd następnie
pospiesznie go ewakuowano. Po trzecie, jeden z oficerów RAF miał się zwierzyć
mieszkającemu w Paryżu Polakowi, że w 1943 roku zaproponowano mu udział w
zamachu na gen. Sikorskiego. Oficer odrzucił ową ofertę, lecz przyjął ją niejaki por.
Johnson, którego dwa tygodnie później (przed zamachem?) awansowano aż do stopnia
pułkownika.
Czy obecność mjr. Herringa jako drugiego pilota na pokładzie samolotu była
rzeczywiście przypadkowa, czy też należał on do spisku? Czy mjr Herring i por. Johnson
to jedna i ta sama osoba? Zbyt wiele tu niewiadomych, aby dysponując dzisiejszą
wiedzą, rozstrzygnąć tę zagadkę.
Informacja "Człowieka stamtąd" o szantażowaniu Prhala i pogłoska o por. Johnsonie
sprawiają wrażenie, że w 1943 roku prowadzono wśród lotników brytyjskich i państw
sprzymierzonych werbunek pilotów-zamachowców. Czy werbownik nie obawiał się, że
zostanie zadenuncjowany kontrwywiadowi MI-5? Jeżeli nie, to albo świadomie wybierał
kandydatów podatnych na szantaż, a w takim razie miał dostęp do ich tajnych teczek
personalnych, co świadczyłoby, że sam pracował w kontrwywiadzie, albo zobowiązywał
ich pod przysięgą do zachowania tajemnicy, powołując się na rzekomy rozkaz (rządu
brytyjskiego?). Trudniej zrozumieć, dlaczego nie obawiał się zeznań obydwu pilotów,
które musieli złożyć przed komisją śledczą po udanym zamachu. Być może werbunku
dokonano w taki sposób, że wykluczało to identyfikację werbownika, a być może piloci
zostali zapewnieni, że komisja nie będzie podważała ich wersji katastrofy. Wiadomo, że
brytyjskie tajne służby unikają stawiania oskarżeń, gdy nie mają niezbitych dowodów
winy. Istnieje wreszcie trzecia możliwość, że Prhal i Herring również mieli zostać
zlikwidowani. Przeznaczeniem ładunku wybuchowego byłoby więc nie tylko
zmasakrowanie ciał pasażerów i zatarcie śladów dokonanego na lotnisku morderstwa,
lecz także usunięcie niewygodnych świadków, jakimi byli obydwaj piloci. Ładunek, o
którego potężnej sile nie zostali uprzedzeni, być może zabił Herringa, a u Prhala
spowodował szok, przejawiający się chwilową utratą mowy bezpośrednio po uratowaniu.
***
Zrekonstruowany powyżej przebieg katastrofy w Gibraltarze 4 lipca 1943 roku to
oczywiście tylko hipoteza. Wiąże ona w sposób możliwie spójny wszystkie znane fakty,
nie rozwiązuje jednak wielu zagadek. Może też zawierać - i zapewne zawiera - elementy
niezgodne z autentycznym przebiegiem wydarzeń. Śledztwo w sprawie śmierci gen.
Sikorskiego, prowadzone najpierw przez polskie władze emigracyjne, później zaś przez
historyków, od początku miało charakter poszlakowy i jak dotychczas jedynym pewnym
ustaleniem jest to, że katastrofę spowodował zamach.
Tajemnice brytyjskich archiwów
Według ustaleń Normana Daviesa dokumenty brytyjskiego wywiadu dotyczące tragedii w Gibraltarze
spoczywają w Public Record Office w Kew pod Londynem w dwóch teczkach datowanych na rok 1943. Jedną
z nich, opatrzoną liczbą 25, odtajniono w 1968 roku (a więc zgodnie z normalną pragmatyką urzędową po
upływie 25 lat). Na drugiej teczce widnieje adnotacja "+35", co oznacza, że jej zawartość zostanie
prawdopodobnie odtajniona w 2003 roku.
Polski historyk Jacek Tybinka podaje natomiast, powołując się na własną kwerendę w PRO, że wciąż są
niedostępne dwie inne teczki dotyczące śmierci Sikorskiego. Pierwszą, o sygnaturze AIR 2/15113,
zatrzymano w Ministerstwie Lotnictwa, choć z jej oznaczenia ("+25") wynikałoby, że powinna zostać
przekazana do archiwum w 1994 roku. Druga teczka (sygn. AIR 2/18812) zgodnie ze swym oznaczeniem
zostanie odtajniona 1 stycznia 2002 roku, jeśli oczywiście wcześniej nie podzieli losu poprzedniej. Wydarzeń
w Gibraltarze prawdopodobnie dotyczy także wciąż niedostępna teczka brytyjskiego Ministerstwa Obrony
(sygn. DEFE 24/71).
Mimo wielokrotnych apeli strony polskiej władze brytyjskie odmawiają ujawnienia wszystkich materiałów
związanych z tragedią w Gibraltarze. Co więcej, rząd JKM odmawia zwrotu stronie polskiej większości
dokumentów państwowych odnalezionych przy gen. Sikorskim, nie tłumacząc nawet, dlaczego przywłaszczył
sobie i przetrzymał przez ponad pół wieku cudzą własność.
Gen. Sikorski zginął, ponieważ był przeszkodą w realizacji czyichś planów. W myśl
zasady, że winnych zbrodni należy szukać wśród tych, którzy odnieśli z niej korzyść,
mogli to być Niemcy, Brytyjczycy, Rosjanie oraz opozycyjnie nastawieni do Naczelnego
Wodza Polacy. Ustalenie, komu z nich najbardziej zawadzał, nie będzie oczywiście
równoznaczne z wykryciem faktycznych mocodawców zamachu w Gibraltarze, lecz w
sytuacji, gdy wciąż nie można liczyć na odtajnienie kluczowych dokumentów
archiwalnych, być może pozwoli postawić prawdopodobną hipotezę.
Paradoksalnie, najtrudniej doszukać się doniosłego motywu, którym mieliby kierować się
Niemcy. Śmierć generała była im rzecz jasna na rękę, choćby dlatego, że mogła
zachwiać morale polskiego społeczeństwa i zasiać w nim zwątpienie w sens dalszej walki.
Jednak brak jakichkolwiek śladów, które wskazywałyby na udział Niemców w zamachu, a
takie wyszłyby niewątpliwie na jaw po wojnie, po spenetrowaniu przez aliantów
niemieckich archiwów i przesłuchaniu licznych świadków. Co więcej, latem 1943 roku, po
skierowaniu przez stronę polską prośby do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o
zbadanie sprawy Katynia (co spowodowało zerwanie przez ZSRR stosunków z polskim
rządem w Londynie), Niemcy nie mieli żadnego interesu, aby zabijać Sikorskiego.
Sikorski był jedyną, oprócz gen. Kazimierza Sosnkowskiego, znaczącą postacią polskiej
emigracji. Był też skłonny zawrzeć ugodę ze Stalinem, a dobre stosunki z ZSRR były
wówczas dla Wielkiej Brytanii priorytetem. Czy Churchillowi mogło więc zależeć na
usunięciu generała? Wbrew potocznej opinii, trudno doszukać się takich motywów.
Przeciwnie, wiadomo, że w 1943 roku Churchill był bardzo zaniepokojony możliwością
odsunięcia Sikorskiego od władzy przez opozycję.
Mało prawdopodobny wydaje się też polski wariant zamachu. Liczne relacje wskazywały
wprawdzie na ambicje gen. Władysława Andersa jako motyw takiego kroku, jednak
szczątkowy materiał źródłowy nie pozwala na wyciągnięcie żadnych konkretnych
wniosków. Sformułowanie żony generała Heleny Sikorskiej, że gen. Anders był główną
przyczyną śmierci jej męża, trudno interpretować jako zarzut wydania rozkazu
zabójstwa, bowiem nie potwierdzają tego żadne dowody.
Wreszcie wariant radziecki: Niezręczne rozegranie sprawy Katynia przez stronę polską
Stalin przyjął jak wybawienie. Otrzymał silny argument propagandowy, dzięki czemu
mógł wreszcie 25 kwietnia 1943 roku zerwać stosunki dyplomatyczne z Polską bez
ściągania na siebie potępienia Zachodu. Nie był to jednak koniec jego kłopotów, bowiem
ze strony polskiej zaczęły mnożyć się pojednawcze wypowiedzi, by załagodzić konflikt.
Jak się przypuszcza, rozpoczęta 25 maja 1943 roku podróż Sikorskiego na Bliski Wschód
miała na celu nie tylko dokonanie inspekcji 2. Korpusu i spacyfikowanie "buntu"
Andersa, ale też nawiązanie poufnych kontaktów z Kremlem. Po dwóch latach zmagań z
rządem polskim Stalin nie zamierzał jednak dopuścić, aby "sprzymierzeniec jego
sprzymierzeńców" utrudnił mu przygotowywaną rozgrywkę. Sikorski cieszył się na tyle
dużym autorytetem w obozie alianckim, że odrzucenie składanych przez niego ofert
poprawy wzajemnych stosunków byłoby dla ZSRR niewygodne. Usunięcie generała
pozbawiało natomiast stronę polską jedynego męża stanu, z którego zdaniem -
przynajmniej w pewnym stopniu - liczyły się mocarstwa zachodnie.
Tajemniczy kurier z Warszawy
Wszelkie hipotezy dotyczące tragedii w Gibraltarze, obok spekulacji na temat
mocodawców zamachu, muszą uwzględniać także pytanie, kim byli jego bezpośredni
wykonawcy. Śledztwo prowadzone dotychczas przez historyków koncentruje się wokół
postaci Jana Gralewskiego, posługującego się w Polsce pseudonimem Paweł Pankowski, a
w Hiszpanii - Jerzy vel Paweł Nowakowski, który 8 lutego 1943 roku został wysłany z
Warszawy przez polskie Państwo Podziemne celem przetarcia drogi do Hiszpanii. Według
notatki odnalezionej w jego dzienniku, przybył do Gibraltaru 22 lub 23 czerwca. Szef
tamtejszej Polskiej Misji Morskiej ppor. Ludwik Łubieński stwierdza natomiast, że w nocy
z 3 na 4 lipca przyszedł ten kurier Gralewski, co oznacza, że albo informacja w dzienniku
jest fałszywa, albo kurier wcześniej ukrywał się gdzieś w Gibraltarze i dopiero teraz
zameldował się u szefa Misji. W każdym razie 4 lipca rano ppor. Łubieński zaprowadził
Gralewskiego do Sikorskiego. Chociaż pierwotnym zadaniem kuriera było wyłącznie
"przetrasowanie" szlaku do Hiszpanii, co jednoznacznie określił dowódca AK gen. Stefan
Rowecki w swej depeszy do Londynu z 14 czerwca, ten w rozmowie z generałem
oświadczył, że posiada ważne dokumenty zaszyfrowane kodem AK. Ponieważ w
Gibraltarze nikt nie potrafił ich odszyfrować, Sikorski postanowił przewieźć Gralewskiego
do Londynu w miejsce Łubieńskiego. Wyłania się oczywiście pytanie, dlaczego generał
postanowił zabrać kuriera z sobą, zamiast po prostu przejąć od niego dokumenty? Być
może chciał go np. wykorzystać jako kuriera do kraju, a może chciał usłyszeć od niego
relację o sytuacji w Polsce, a w Gibraltarze na taką rozmowę brakowało czasu?
Niezależnie od tego, jakimi motywami generał się kierował, inicjatywa mogła wyjść tylko
od niego osobiście, a Gralewski nie mógł się wcześniej spodziewać zaproszenia do
samolotu. Tym samym mało prawdopodobne wydaje się, aby to on był zamachowcem.
Historyków nie przypadkowo frapuje jednak postać kuriera z Warszawy. Około północy z
4 na 5 lipca, kilkanaście minut po starcie liberatora AL-534 z polskim premierem i jego
świtą na pokładzie, na płycie gibraltarskiego lotniska znaleziono bowiem ciało
Gralewskiego z kulą w głowie. Jego rzeczy osobiste, zidentyfikowane później przez żonę,
wyłowiono natomiast z wraku samolotu, co oznacza, że był on już na jego pokładzie lub
miał się tam wkrótce znaleźć. Na tym nie koniec zagadek. Niezależnie od do dziś nie
wyjaśnionych okoliczności śmierci kuriera, związany z nim wątek ma wyraźne drugie
dno. 24 czerwca do Gibraltaru przybyła przez Portugalię grupa 95 polskich żołnierzy,
internowanych uprzednio w hiszpańskim obozie Miranda de Ebro. Wśród nich znajdował
się mężczyzna podający się za Jerzego Nowakowskiego - tak samo, jak przybyły z Polski
kurier. Około południa 4 lipca wizytujący uwolnionych żołnierzy Sikorski rozpoznał go,
zwracając się do niego słowami: O, dobrze, że jesteś, że cię tu widzę, pojedziesz ze
mną, zabiorę cię ze sobą. Jak wspomniałem, aby zwolnić w samolocie miejsce dla
Gralewskiego, Sikorski postanowił pozostawić w Gibraltarze Łubieńskiego. Tymczasem
kilka godzin później zaprosił na pokład znanego sobie "mirandczyka", nie troszcząc się o
to, czy znajdzie się dla niego miejsce. Niekonsekwentne postępowanie Sikorskiego musi
budzić nasze zdziwienie. Żadna z relacji nie potwierdza przy tym, aby ktokolwiek ze
świty generała rzeczywiście pozostał z tej racji na terenie brytyjskiej enklawy. Nie
wiemy też, czy na pokładzie samolotu znaleźli się ostatecznie i Gralewski, i
podszywający się pod niego "mirandczyk". Jeżeli tak było, to prawdopodobnie doszło do
konfrontacji, której efektem była śmierć prawdziwego kuriera.
Zastanawiającą zbieżność pseudonimów obu mężczyzn, których Sikorski zaprosił do
Londynu, jak i niekonsekwentne zachowanie generała, tłumaczy się niekiedy faktem, że
"mirandczyk" był sobowtórem przybyłego z Warszawy kuriera, celowo się pod niego
podszywającym. Przy takim założeniu, Sikorski widząc go w szeregach uwolnionych z
internowania żołnierzy, przypominałby mu jedynie o tym, co postanowił już rano. Mało
przekonująca wydaje się natomiast hipoteza postawiona przez autorów programu
"Rewizja nadzwyczajna", że zarówno "mirandczyk", jak i człowiek, który zjawił się u
Łubieńskiego, byli sobowtórami autentycznego Gralewskiego, którego później znaleziono
zastrzelonego na płycie lotniska. Zakładając, że na rozkaz generała do liberatora
zaproszono dwóch fałszywych kurierów, jak wytłumaczyć w takim wypadku obecność w
pobliżu samolotu ciała autentycznego Gralewskiego, który do nikogo się wcześniej nie
zgłaszał i nikt go nie zapraszał na pokład maszyny? Zważmy też, że podstawienie przez
zamachowców aż dwóch ludzi podszywających się pod kuriera z Warszawy, zwłaszcza
jego sobowtórów, ogromnie zwiększałoby ryzyko dekonspiracji. Dlatego bezpieczniej
będzie przyjąć, że Gralewski miał co najwyżej jednego sobowtóra, natomiast to on sam
zameldował się w nocy z 3 na 4 lipca u ppor. Łubieńskiego. Co robił między tą datą, a
odnotowanym przez siebie przybyciem do Gibraltaru - niestety nie wiemy. Zastanawia
jednak, że w dzienniku Gralewski dał dyspozycję, gdzie ma zostać pochowany po
śmierci, być może zdając sobie sprawę, że grozi mu realne niebezpieczeństwo.
Depesza z Lizbony
Kim jednak mógł być sobowtór Gralewskiego? Depesza ekspozytury polskiego wywiadu w
Lizbonie z 25 czerwca 1943 roku informowała centralę w Londynie, że Gralewski Jan,
pseudonim Pankracy (?!) wyjechał 23. Odwołany z puczu na Gibraltar celem ewakuacji
do Londynu pod nazwiskiem Nowakowski Jerzy.
Tę lakoniczną informację można rozwinąć następująco: Było wówczas tajemnicą
poliszynela, że gen. Anders lub jego otoczenie szykowali w Iraku pucz przeciwko
Sikorskiemu, do czego jednak ostatecznie nie doszło. Człowiek występujący w depeszy
pod nazwiskiem Gralewski, który miał prawdopodobnie odegrać w owym puczu ważną
rolę, został odwołany z Bliskiego Wschodu. Polski wywiad, którego oficerowie w
większości należeli do wrogich premierowi tzw. kół legionowo-sanacyjnych, być może nie
tylko relacjonował tu bieg wydarzeń, lecz sam czynnie brał w nich udział. Gralewski 23
czerwca wyjechał do Gibraltaru, czyli - jak wówczas mówiono - na Gibraltar i stamtąd
miał być wkrótce przerzucony do Londynu. Nie chodziło zatem o jakiś "pucz gibraltarski",
gdyż wówczas depesza mówiłaby o odwołaniu z "puczu na Gibraltarze". Jeżeli to on był
owym znanym Sikorskiemu "mirandczykiem", dołączył do grupy uwolnionych jeńców
dopiero w Gibraltarze, bowiem depesza wyraźnie stwierdza, że nie był w Lizbonie.
Czy jednak jest możliwe, aby gen. Sikorski nie wyraził zdumienia, spotykając wśród
byłych jeńców z hiszpańskiego obozu oficera, którego niedawno widział na Bliskim
Wschodzie? Wydaje się to możliwe wyłącznie pod warunkiem, że ten oficer był używany
do różnych tajnych misji i jego obecność w żadnym miejscu i z żadną tożsamością nie
powinna była dziwić wtajemniczonych. Skądinąd wiadomo, że wśród 95 "miranczyków"
było co najmniej 20 oficerów wywiadu, którzy przybyli z Bliskiego Wschodu lub Algierii.
Wskazywałoby to jednoznacznie na powiązania fałszywego Gralewskiego z polskim II
Oddziałem. Okazanie przez Sikorskiego zaskoczenia w oczywisty sposób
dekonspirowałoby owego oficera - stąd taka, a nie inna, reakcja generała.
Trudniej natomiast wytłumaczyć w wypadku takiej hipotezy, dlaczego Sikorski przeszedł
do porządku dziennego nad bliźniaczym podobieństwem kuriera z Warszawy i przybyłego
z Bliskiego Wschodu oficera. Być może więc wcale nie byli oni sobowtórami. Gdyby było
inaczej, to dlaczego generał nie zastanawiał się, czy dla "mirandczyka" wystarczy
miejsca w liberatorze? Chociaż tych zagadek prawdopodobnie już nigdy nie uda się
wyjaśnić, bez wątpienia depesza z 25 czerwca mówi o człowieku podszywającym się pod
autentycznego Gralewskiego. Jego istnienie potwierdza jeszcze jedno źródło: spisy osób,
które w czasie wojny przeszły przez Gibraltar. W jednym z nich jako pasażer transportu,
który pod koniec lipca 1943 roku odpłynął z Gibraltaru do Afryki Północnej, figuruje
strzelec piechoty Jerzy Nowakowski, pseudonim Paweł Pankowski. Jak pamiętamy,
obydwoma tymi nazwiskami posługiwał się zastrzelony w nocy z 3 na 4 lipca Gralewski.
Mężczyzna, który udawał się do Afryki, był więc zatem zapewne konsekwentnie
podszywającym się pod niego, nawet po jego śmierci, "mirandczykiem".
Próby ustalenia autentycznej tożsamości tego człowieka spełzły dotychczas na niczym,
ponieważ nie dysponujemy żadnymi wiarygodnymi dokumentami lub świadectwami.
Znane są natomiast różne, trudne do zweryfikowania, pogłoski, jak np. zanotowana
przez księdza Antoniego Furgała w sierpniu 1943 roku informacja o tajnym rozkazie
nakazującym każdemu polskiemu oficerowi zastrzelić niejakiego Wiktora Suchego,
oficera Polskich Sił Zbrojnych. Inne plotki mówiły o trzech rzekomych kurierach z
okupowanego kraju, którzy pod koniec czerwca dotarli ponoć do Gibraltaru. Mieli to być
Stanisław vel Franciszek Izdebski (pseudonim "Pantaleon Drzewicki"), rzekomy
emisariusz PPS, który wyruszył z Warszawy 28 marca i pojawił się w Gibraltarze 24
czerwca, Tadeusz Miodoński (pseudonim "Aris") pochodzący rzekomo z Krakowa oraz
Józef Dunin-Borkowski (rzekomo ze Skarżyska-Kamiennej). Wszyscy posługiwali się
pseudonimami, ale ich nazwiska również nie były prawdziwe. Nie ma też żadnych poszlak
lub przesłanek pozwalających zidentyfikować ich narodowość, która zresztą nie musiała
być przecież tożsama z narodowością ich rozkazodawców. Pewne jest tylko to, że takich
kurierów nikt z Polski nie wysyłał.
Wciąż tajemnica
A zatem nadal nie jesteśmy w stanie ustalić, kto dokonał zamachu na gen. Sikorskiego i
kto wydał jego rozkaz. Teoretycznie w grę wchodzi co najmniej pięć możliwych sytuacji.
Po pierwsze, zamachowcami mogli być Polacy działający na rozkaz polskich wrogów
generała. 26 marca, gdy Sikorski dopiero leciał z Gibraltaru do Kairu, wicepremier i
minister spraw wewnętrznych Stanisław Mikołajczyk, minister Karol Popiel i wiceminister
spraw wojskowych gen. Izydor Modelski odebrali tajemnicze telefony, informujące ich w
języku polskim, że samolot Sikorskiego uległ katastrofie, a wszyscy pasażerowie zginęli.
Mogła to być jednak równie dobrze akcja dezinformacyjna obcego wywiadu.
Kolejne warianty opierają się na założeniu, że za zamachem stał pośrednio lub
bezpośrednio ZSRR jako państwo najbardziej zainteresowane usunięciem polskiego
premiera. Radzieckie służby specjalne mogły wykonać zadanie samodzielnie bądź też
cudzymi rękami. Bezpośrednimi zamachowcami mogli być np. Polacy świadomi lub nie,
że wykonują rozkaz Kremla. W pierwszym wypadku mogliby sądzić, że realizują wolę
polskich przeciwników Sikorskiego, w drugim - byliby po prostu agentami, być może
nawet rekrutującymi się spośród oficerów Wojska Polskiego. Jeszcze inna ewentualność
to Brytyjczycy, którzy także mogli działać nieświadomie, zakładając, że wykonują tajny
rozkaz rządu Jego Królewskiej Mości. Ten, kto przekazałby taki rozkaz zamachowcom,
musiałby być do tego oczywiście upoważniony z racji swego stanowiska w strukturach
brytyjskich tajnych służb. Nie można tego wykluczyć, zważywszy, że ówczesnym szefem
Secret Service na obszar Morza Śródziemnego był radziecki agent Kim Philby. Jednak
gdyby zamachu rzeczywiście dokonali - wbrew woli swego rządu - Brytyjczycy,
należałoby się spodziewać, że w jakiś czas później nastąpiłaby w Secret Service
dyskretna czystka. Sprawa byłaby też zapewne znana w kręgach MI-5 oraz MI-6 i
najprawdopodobniej jakieś informacje o niej przeciekłyby po tylu latach do licznych dziś
publikacji na temat brytyjskiego wywiadu.
Warto zauważyć, że we wszystkich naszkicowanych tu wariantach władze brytyjskie
miały istotne motywy, aby za wszelką cenę zatuszować sprawę: czy to z obawy przed
własną kompromitacją (odpowiadały za bezpieczeństwo Sikorskiego), czy też chcąc
uniknąć zadrażnień z Rosjanami. W każdej z tych ewentualności bezpośrednim
uczestnikiem zamachu mógł być mężczyzna podszywający się pod Gralewskiego, a być
może będący nawet jego sobowtórem, którego jedna z hipotez identyfikuje z
tajemniczym Wiktorem Suchym. Rozszyfrowanie jego tożsamości i roli, jaką odegrał,
stanowi najprawdopodobniej klucz do tajemnicy tragedii w Gibraltarze.