Barry Maxine Ogien i lod




Prolog



Nowy Jork

Osiemnaście lat wcześniej


Był listopadowy zimny dzień. W starym samochodzie siedział samotnie czternastoletni chłopiec. Drząc z zimna, obojętnym wzrokiem obrzucał każdego mijającego go przechodnia. Stara kobieta pchająca wózek dziecinny, w którym oprócz bochenka chleba leżała butelka taniego dżinu' i spał kot, zatrzymała się, aby na niego popatrzeć. Na widok jego nie­zwykłej urody zapomniała na moment o trudach własnego życia. Uśmiechnęła się do chłopięcej twarzy, otoczonej aureolą złotych włosów, o wysokich kościach policzkowych, zdecydo­wanej linii szczęki i pięknie wykrojonych ustach.

- Uwodziciel - mruknęła do kota i poszła dalej.

Chłopiec nawet jej nie zauważył. Wpatrywał się intensywnie w ośmiopiętrowy budynek z czerwonej cegły wyglądający na podupadającą fabrykę. Nie była to jednak fabryka. Na poobijanej białej tablicy, wiszącej na ścianie przy wejściu, widniał zupełnie· inny napis. Ileż to razy go już czytał? Trzydzieści? Czterdzieści? Czekał na ojca dopiero od dziesięciu minut, ale te dziesięć minut wydawało mu się całą wiecznością. Znowu ogarnęło go to dziwne uczucie niepokoju. Zastanawiał się, dlaczego właśnie teraz, kiedy było już za późno, aby cokolwiek zmienić?

Znowu spojrzał na tablicę. Duże czarne litery głosiły: STAN NOWY JORK, a poniżej małe, skromniejsze, objaśniały jakby ze wstydem: Zakład Poprawczy dla Niezrównoważonych Umysłowo.

Chłopiec odwrócił głowę z głębokim westchnieniem. Przecież mógł zachować się wtedy zupełnie inaczej. Wykrzywił usta w cynicznym uśmiechu, który zaszokowałby każdego przypad­kowego obserwatora, ponieważ nie pasował do młodej twarzy, ale chłopak wiedział o życiu więcej niż ktokolwiek inny w jego wieku. Zdążył już bowiem poznać wszystkie rodzaje rozpaczy. Mógł wtedy postąpić inaczej. Mógł powiedzieć ojcu o tym, co się wydarzyło, i patrzeć na brak reakcji z jego strony. Mógł też trzymać język za zębami, jak to już wielokrotnie robił. Mógł też uciec z domu, uciec od slumsów i od zimna.

Slumsy. Dreszcz przenikał go na wspomnienie dni, kiedy uciekał przed gangami handlarzy narkotyków, którzy uganiali się za dziećmi, aby je uzależnić i zamienić w ulicznych dealerów. Myślał również o dniach spędzonych w zatłoczonej, walącej się szkole, w której starał się jak najwięcej nauczyć, wiedząc, że nauka jest jego jedyną nadzieją. Tak, mógł uciec, ale nie mógł zostawić Vanessy. Przecież matka umierając wymogła na nim obietnicę, że będzie się opiekował siostrą.

Drzwi budynku otworzyły się i chłopiec, zapomniawszy o zimnie, obserwował z napięciem, jak ojciec idzie w dół po schodach. Ten zmęczony czterdziestoletni mężczyzna wyglądał,

jakby dźwigał cały ten budynek na ramionach. Szedł powoli, prosto do samochodu, nie oglądając się za siebie, za co chłopak był mu wdzięczny. Kiedy otworzył drzwi, zimn1 wiatr wtargnął do lodowatego wnętrza samochodu. Chłopiec szybko schował zsiniałe dłonie do kieszeni swetra. Czy ojciec odwiezie go do szkoły, czy też pojadą razem do domu?

Samochód ruszył z hałasem, a chłopcu łzy napłynęły do oczu. 'Bardzo go to zdziwiło. Nie płakał od czasu śmierci matki, nic nie mogło go zmusić do płaczu - ani bicie, ani rzucane na niego oszczerstwa, ani płaczliwe pytania Vanessy "Dlaczego?" "Dlaczego?" Co miał odpowiedzieć swojej małej siostrze, jeśli on sam nawet nie znał odpowiedzi na własne dlaczego?

Dlaczego to zrobił? Dlaczego pobiegł na posterunek policji, trzymając Vanessę w ramionach i wiedząc, że potem już niczego nie będzie można cofnąć? Czy rzeczywiście popchnął go do tego lęk o bezpieczeństwo siostry, jak mu się początkowo wydawało? A może troska o własną skórę? Czy też po prostu był już tak zmęczony życiem w ciągłym strachu, że nie wahał się zdradzić kogoś bliskiego?

Samochód włączał się właśnie w ruch uliczny. Chłopiec spojrzał na ojca. Jego twarz była ponura i stara.

- Tato... - zaczął, ale zamilkł, bo ojciec podniósł rękę w geście wyrażającym zarówno gniew, jak i beznadziejność. Chłopak doskonale rozumiał jego uczucia.

- Nie rozmawiaj, kiedy cisza jest lepsza niż rozmowa - powiedział ojciec przygnębionym głosem.

Chłopiec pamiętał jeszcze to stare przysłowie z Vermont i z trudem zapanował nad łzami. Vermont. O Boże, czego by nie dał, żeby znowu być w Vermont. Nie dowierzał już swojemu instynktowi, ale wierzył jeszcze w swój zawsze jasny umysł. Postąpił właściwie, zarówno ze względu na Vanessę jak i na siebie. W ten szary listopadowy dzień, czekając na ojca, zrozumiał jedno - nigdy nie zapomni tamtego dni"a i lekcji, jaką wtedy otrzymał. Rób to, co musisz, i zapłać za to należną cenę.

Była to prosta filozofia, ale prawda ta została ciężko zdobyta. Tak, bardzo ciężko zdobyta...


W budynku z czerwonej cegły, zza zakratowanego okna, para ciemnych oczu (śledziła oddalający się samochód. Mężczyzna o ciemnych oczach również wiedział swoje. Nigdy nie pozwoli chłopcu zapomnieć. Nigdy mu nie przebaczy. Nigdy nie pozwoli, aby ten, który go tutaj wpakował, zaznał spokoju...


Yorkshire. Obecnie

- Daaaś... daś... daś... daś.... baaaaś. - Ten głos walczący dzielnie z zimnymi podmuchami marcowego wiatru był jedyną oznaką ludzkiej obecności w do­1i.nie. Bryn Whittaker strząsnęła z twarzy krople deszczu i ponownie złożyła ręce przy ustach, nabierając tchu.

- Daaaś...daś... daś...daś... baaaaś.


Miała sześć lat, kiedy po raz pierwszy spytała ojca, dlaczego woła "daś" zamiast "baś". Z charakterystyczną dla siebie dobroduszną cierpliwością wytłumaczył jej, że "d" jest silniejsze niż "b" i lepiej je słychać. Teraz, jakby na dowód tego, że miał rację, z gęstej pokrywającej dolinę mgły wynurzyły się cienie. Bryn uśmiechnęła się. Zawsze sprawiało jej to radość, chociaż powtarza­ło się codziennie. Becząc i tłocząc się szły ku niej kolejne owce.

Bryn podeszła do przyczepy, opuściła klapę i zdjęła pi~rwszą belę siana. Czerwony sznurek wrzynał się w dłonie, ale nie zwracała na to uwagi. Rzuciła belę na ziemię i zaraz sięgnęła 1:'0 następną. Po rozładowaniu dzie~iątej poczuła, jak po plecach spływają jej strużki potu, ale nie przerwała pracy. Niosąc pierwszą belę do najbliższego paśnika, łagodnie, lecz stanowczo odepchnę­ła na bok tłoczące się owce, wyjęła z kieszeni kurtki nóż, przecięła sznurek, zwinęła go w kłębek i schowała do kieszeni, aby żadne ze zwierząt nie mogło się nim zadławić. Następnie rozrzuciła siano w metalowych korytach i ruszyła po następną belę.

Pracowała metodycznie i z wdziękiem, mimo swojej pokaźnej tuszy. Dopiero po rozłożeniu siana pozwoliła sobie na krótką przerwę, oskrobując gumiaki o koło traktoru. Poprawiła zsuwające się z nosa okulary, weszła do kabiny, uruchomiła hałaśliwy silnik i odjechała, walcząc z niesprawną kierownicą starego ciągnika.

Wyjechawszy na drogę, spojrzała na zegarek. Wszystko poszło sprawnie. Pomachała ręką staremu panu Gomwellowi i uśmiech­nęła się do jego sześciu szczekających terierów. Następnie spojrzała w niebo, szukając jakichkolwiek oznak rozpogodzenia. Nie zanosiło się na nie jednak. Bryn była dumna, że mieszka w najpiękniejszej z sześciu dolin Yorkshire, która wzięła nazwę od przepływającej na wschodzie rzeki Wharfe. Ciągnąca się na przestrzeni ponad czterdziestu mil dolina Wharfe wybiegała aż na żyzne pola Otley. Bryn nie zazdrościła farmerom mieszkają­cym na nizinach żyznych pól. Była szczęśliwa na swojej rodzinnej farmie. Pragnęła tylko, aby zdołali ją utrzymać...

Przebiegł ją zimny dreszcz. Zagryzła wargi, co było u niej oznaką przygnębienia. Kiedy rano opuszczała farmę, było jeszcze za wcześnie na pocztę, a oczekiwanie stawało się nieznośne. Westchnęła głęboko i skręciła z gładkiej asfaltowej drogi na nierówną żwirówkę, prowadzącą do Ravenheights, jedynego domu, jaki kiedykolwiek znała. Niegdyś z radością wyczekiwała przybycia listonosza. Była to często najważniejsza chwila na tej leżącej na uboczu farmie, szczególnie w dniu jej urodzin i w okresie Bożego Narodzenia. Teraz bała się, że może nadejść list od niego, Kynastona M. Germaine. Jakżeż nienawi­dziła tego nazwiska!

Jej oczom ukazał się niski budynek z szarego kamienia, stojący u stóp wzgórza. Widok ten zawsze napawał ją otuchą. Z wysokiego komina unosił się dym, a kiedy chlgnik wjechał z hałasem na podwórze, Violet, ich stary pies pasterski, wybiegł ze stodoły, aby ją przywitać.

- Witaj, staruszko. Chcesz wejść do domu?

Pogłaskała sukę i skierowała się do kuchni, nie zwracając uwagi na biegające po podwórku kury. W wyłożonej linoleum sionce zrzuciła z nóg zabłocone gumiaki i powiesiła kurtkę, nie patrząc do lustra, które wisiało na przeciwległej ścianie. Dobrze wiedziała, co w nim zobaczy, nie było sensu wprawiać się w jeszcze większe przygnębienie.

Suka weszła za nią do kuchni, kierując się od razu w stronę wielkiego kuchennego pieca; położyła się przy nim i zwinęła w kłębek. Szczeniaki, które niegdyś wydała na świat, pracowały teraz przy owcach. Bryn uśmiechnęła się, spojrzawszy na siwą mordę Violet, i rzuciła staruszce jeden z jej ulubionych herbatników.

W kuchni było ciepło i przytulnie. Żółte ściany, w kolorze wybranym przez matkę Bryn przeszło dwadzieścia lat temu, były świeżo odmalowane. Podłogę z zielono-żółtych płytek przykrywał gruby wełniany dywan. Na środku kuchni stał bardzo stary dębowy stół, a na nim wazonik z wczesnymi narcyzami ze szklarni Freda Jacombe'a, który zawsze przynosił je o tej porze roku, w zamian za domowy chleb pieczony przez Bryn. W oknach wisiały białe firanki, a na stole leżał obrus z tego samego materiału. W powietrzu unosił się zapach gotowanych potraw. Kiedy matka Bryn żyła, a ona chodziła jeszcze do szkoły, zawsze po powrocie wbiegała najpierw do ciepłej kuchni i była tak szczęśliwa, że miała ochotę śpiewać.

Potrząsnęła teraz głową i zdjęła wełnianą czapkę. Gęste, kasztanowe włosy rozsypały się na ramionach. Odgarnęła je do tyłu niecierpliwym ruchem. Nie miała odwagi sprawdzić, czy nadeszła poczta. Wolała zejść do piwnicy po ziemniaki, a następnie zabrała się do ich obierania. Potem umyła kapustę i sprawdziła, czy ogromny stek i pudding z nerek, które wstawiła rano do pieca, nie wyschły.

Zrobiła sobie kawę i zaczęła czytać gazetę, opuszczając wszystkie złe wiadomości. Na świecie było tyle bólu i zła. Zawsze wywoływało to u niej uczucie kompletnej bezradności. Coraz silniejszy deszcz zacinał w okna. Wiedziała, że mężczyźni wrócą zziębnięci, mokrzy i głodni. Dorzuciła do kominka w saloniku, dołożyła drew do pieca kuchennego, wyciągnęła odkurzacz i zabrała się do sprzątania. Po godzinie, kiedy dwa traktory wjechały na podwórze, wszystko było już przygotowane: stół nakryty, a jedzenie tylko czekało, by je podać. Jak zwykle, pierwszy do kuchni wszedł ojciec.

- Hej, gołąbeczko, coś tu ładnie pachnie - powiedział, a Bryn odpowiedziała mu uśmiechem. Powtarzał te słowa codziennie, od lat, najpierw kierując je do swojej matki, potem do żony, a teraz do córki.


- Rozpaliłam w kominku, tato. Może chcesz się najpierw trochę ogrzać?

John Whittaker rzucił jej szybkie spojrzenie. Nie zwiodło go to zadane zwykłym tonem pytanie. Więc było to aż tak widoczne? Skinął potakująco głową. Nie powinien się dziwić. Nie sposób było ukryć postępującej choroby. N a sztywnych nogach przeszedł przez kuchnię i z zadowoleniem opadł na ulubiony fotel stojący przed kominkiem. Nigdy przedtem nie czuł się tak staro. Potarł w zamyśleniu czoło, podczas gdy Bill i Sarn, jego dwaj pomocnicy, usiedli na kanapie, wyciągając w stronę ognia uwolnione od ciężkich butów stopy. Na ich twarzach malowało się błogie zadowolenie. John szybko od­wrócił wzrok. Jeszcze nic im nie powiedział. Miał wyrzuty sumienia - powinien był ich zawiadomić, że mogą stracić pracę - ale nie mógł się na to zdobyć. Przeszło sześćdziesiąt lat temu jego ojciec wynajmował do pracy ich ojców. John wiedział, jak trudno będzie tym czterdziestoletnim mężczyznom znaleźć jakąś inną pracę. Szczególnie w tej okolicy.

Niech szlag trafi rząd razem z tą całą Unią Europejską. Co mogą mieć wspólnego farmerzy z Yorkshire ze Wspólnym Rynkiem? Rodzina Whittakerów żyła na tej farmie od przeszło czterystu lat i dawała sobie radę. A teraz... Wyprostował się i przycisnął dłoń do serca. Skrzywił się, czując nagły ból, i szybko spojrzał na siedzących obok mężczyzn, którzy na szczęście niczego nie zauważyli. Zaczął ostrożnie oddychać. Ból powoli ustępował. Pewnie to nic poważnego. Po prostu ostra niestrawność, na którą nie ma żadnej rady. Zaczął masować lewą, całkowicie zdrętwiałą rękę. Widocznie zbyt długo się na niej opierał, dlatego teraz czuł przebiegające przez nią mrowie­nie. Spojrzał w ogień z głęboką troską.

W tym samym czasie Bryn przygotowała dzbanek herbaty i nalała dwa kubki dwudziestoletnim bliźniakom, Robbiemu i Ronniemu Petersom, którzy razem z Samem i Billem pracowali u nich na farmie. Następnie zaniosła tacę z herbatą do saloniku. Wokół niebieskich oczu Johna utworzyły. się drobne zmarszczki, kiedy uśmiechnął się do córki. Wziął od niej kubek i patrzył, jak podaje herbatę jego pomocnikom. Co się stanie z tym najmłodszym z jego dzieci, kiedy jego zabraknie, a gospodarstwa nie da się utrzymać? Farma już była stracona, bez względu na wysiłek, jaki on i jego córka wkładali w to, żeby udawać, że jest inaczej.

Pamiętał dzień narodzin Bryn tak wyraźnie, jakby zdarzyło się to wczoraj. Chodził wówczas tam i z powrotem po tym samym pokoju, w którym teraz siedział, a akuszerka kazała mu gotować wodę i szukać ręczników. Minął dzień, nastała noc. Katy spała w swoim pokoju. Zasnęła mimo podniecenia, jakie odczuwała na myśl o pojawieniu się malutkiego braciszka lub siostrzyczki. Nadszedł wreszcie moment, kiedy akuszerka zawołała go na górę. Jego ukochana Marta siedziała na łóżku z dzieckiem w ramionach. Była blada i wyczerpana, lecz uśmiechała się wesoło.

- Przykro mi, John - powiedziała z udanym zażenowaniem. - To znowu dziewczynka.

Myśląc o tamtych chwilach, John nie mógł zrozumieć, dlaczego Marta usprawiedliwiała się, choć żartem, że urodziła dziewczynkę, którą mieli nazwać Bryony Rose. Dziecko to było jego radością od momentu, kiedy przyszło na świat. Oczywiście, Katy również, poprawił się szybko w myślach, czując wyrzuty sumienia, ponieważ serce mówiło co innego. Katy była... po prostu Katy. Lecz Bryony - Bryn, jak ją wszyscy, z wyjątkiem niego, nazywali - była zupełnie inna niż jej starsza siostra. Od chwili, kiedy zaczęła chodzić i mówić, było oczywiste dla wszystkich - dla Marty, Katy, a później Hadriana - że Bryony Rose i jej ojciec to pokrewne dusze.

- Wszystko w porządku, tato? - wyrwał go z zamyślenia jej cichy głos.

Odpowiedział, uśmiechając się automatycznie.

- Oczywiście, gołąbko.

Serce mu się ściskało, kiedy na nią patrzył. Jeśli ma dać sobie radę, to musi znaleźć męża, najlepiej właściciela jakiejś farmy. Wiedział, że Bryony umarłaby w mieście. Przecież tak kochała wieś. Lecz jakie miała szanse na to, aby wyjść za mąż? Nawet on, który ją tak bardzo kochał, musiał przyznać, że jej figura różni się od figur tych szczupłych współczesnych dziewcząt. Za to włosy miała wspaniałe. Modelki, z którymi Katy pracowała w Londy­nie, oddałyby wszystko, żeby mieć taki piękny kasztanowy odcień. U jego córki był on równie naturalny, jak woda płynąca w Ribble. Cerę również miała nieskazitelną. Pamiętał bezustanne narzekania nastoletniej Katy, że to nie jest w porządku, aby tylko jedna z nich miała tak doskonałą cerę. A jeśli chodzi o oczy...

Pamiętał dokładnie moment, kiedy po raz pierwszy je zobaczył. Podchodząc do łóżka Marty, zerkał ciekawie na zawiniątko, które trzymała w ramionach. Od razu zauważył masę ciemno złotych włosów. Czyż jednak włosy Marty nie były równie pięknie? Lecz kiedy niemowlę otworzyło, jak mu

się wydawało, krótkowzroczne oczka, poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Przecież wszystkie niemowlęta mają niebieskie oczy. Oczy Katy też były niebieskie.

Lecz dziecinne oczka, które wpatrywały się w niego nieru­chomo, były takie same jak te, które patrzyły na niego teraz, dwadzieścia dwa lata później. Gdyby go ktoś spytał o ich kolor, nie potrafiłby go opisać. Najbliższym określeniem, jakie przy­chodziło mu na myśl, był kolor sherry. Oczy Bryony były brązowe, ale były też prawie czerwone. Jak również złote. Czerwonobrązowozłoty kolor z jaśniejszymi punkcikami. Były jednocześnie drapieżne i łagodne, oczy gołębia i oczy tygrysa. Widywał już mężczyzn zauroczonych spojrzeniem jego córki.

Gdyby nie miała tak potężnej postury, pomyślał ze smutkiem. Sam uwielbiał duże kobiety. Taką kobietą była jego Marta, po której Bryony niewątpliwie odziedziczyła figurę. Marta miała pięć stóp jedenaście cali wzrostu i poruszała się z wdziękiem, którego mogłaby jej pozazdrościć sama Junona. Lecz w dzisiejszych czasach większość mężczyzn preferuje dziewczyny, które są chude jak szczapy. Cholerni głupcy. Może jednak gdzieś istnieje odpowiedni dla niej. mężczyzna, musiałaby go tylko odnaleźć. Wiedział jednak, że Bryony wolała być w domu, razem z nim.

- Obiad na stole!

Dobiegający z kuchni okrzyk poderwał siedzących do tej pory w milczeniu dwóch mężczyzn. Typowi mieszkańcy York­shire, pomyślał John podnosząc się z trudem z fotela i podążając za nimi do kuchni. Miał sześćdziesiąt dwa lata, ale czuł się o wiele starzej. Kiedy zasiadał na swoim miejscu przy stole, usłyszał cichy szelest papieru w kieszeni koszuli. Był to list, który przyszedł poranną pocztą. Ogarnęło go przerażenie na myśl o tym, że będzie go musiał pokazać córce.

Mężczyźni w milczeniu, i z rosnącym apetytem, patrzyli na Bryn, wyciągającą z .pieca dymiący pudding. Obserwowali, jak rozwiązuje sznurek zabezpieczający danie przed rozchyleniem się cienkiej serwety, którym było owinięte, jak kroi sześć równych porcji wspaniale uduszonego mięsa i nakłada je na białe talerze. Potem stawia ziemniaki i kapustę. Posiłek przebiegał w skupionym milczeniu, które wyrażało również uznanie dla przygotowanych przez nią potraw. Bliźniacy rzucili się na swoje porcje jak wygłodniałe psy, na co Bryn patrzyła z wyraźnym zadowoleniem. Podobnie jak jej matka lubiła dobrze karmić mężczyzn i obserwować, jak jedzą z apetytem. W świecie, w którym ludzie gonią zawsze za czymś więcej, Bryn uznawała poczucie zadowolenia i bezpieczeństwa za prawdziwy dar od losu.

- Bryn gotuje tak dobrze jak jej matka - powiedział Sam, odsuwając pusty talerz, a dziewczyna zarumieniła się z zado­wolenia.

Podała jeszcze nadziewane suszonymi owocami i duszone w jabłeczniku pieczone jabłka. Dopiero wtedy mężczyźni opuścili kuchnię i powrócili do swoich traktorów, a ona zabrała się do zmywania stosu naczyń. Deszcz przestał padać i do kuchni wpadł pierwszy promień słońca. Wtedy właśnie John, patrząc córce prosto w oczy, położył na stole list.

Spojrzała w milczeniu na znajomy druk na kopercie. Germaine Corporation. Brzmiało to bardzo po amerykańsku.

- Kolejny list - powiedziała cicho, a John skinął głową.

- Tak. Powinnaś go przeczytać.

Kształtne wargi Bryn zacisnęły się w ponurym grymasie.

- Przeczytam go później, tato.

John pokiwał ze smutkiem głową i zasunął zamek podbitej owczym futrem kurtki. Wyszedł na podwórze krokiem cięższym niż wówczas, kiedy wrócił z pola. Bryn patrzyła na wyjeżdżające z podwórka ciągniki, czekając, aż zapadnie cisza. Łzy nabiegły jej do oczu. Otarła je niecierpliwym ruchem dłoni. "Łzy nikomu jeszcze w niczym nie pomogły" - przypomniała sobie słowa matki wypowiedziane tego dnia, kiedy lekarze stwierdzili, że jest chora na raka. Bryn nigdy nie widziała matki płaczącej, nawet podczas tych pięciu miesięcy poprzedzających jej śmierć. Whittakerowie zostali ulepieni z twardej gliny. Zawsze tacy byli i tacy będą.

Wysprzątała dokładnie całą kuchnię, zanim usiadła przy stole i otworzyła list, zaadresowany do pana Bryna Whittakera. Ojciec

lepiej czuł się z owcami niż z jakąkolwiek korespondencją, więc obowiązek· ten zawsze spadał na nią. Pisała listy jasnym, klarownym językiem, toteż nie zdziwiło jej wcale, że Germaine Corporation uznała ją za syna, a nie za córkę właściciela farmy.

Szybko przebiegła oczami tekst. Nie różnił się wiele od poprzednich. Tym razem jednak oferta kupna farmy wzrosła o kolejne tysiąc funtów, a pan Germaine był nawet gotów zakupić owce, w celu, jak napisał, "ułatwienia transakcji". Ułatwienia transakcji... Popatrzyła na znienawidzony podpis. Kynaston Germaine. Ze złością zgniotła list i rzuciła go do kuchennego pieca. Papier odskoczył od ognia i wylądował na grzbiecie Violet; suka spojrzała na nią z wyrzutem, po czym wróciła do przerwanej drzemki.

Bryn pochyliła się i zacisnęła drżące dłonie. Jak długo jeszcze będą w stanie się utrzymać? Bank... bank. Nie potrafiła stłumić gniewnego pomruku. Ten cholerny bank domagał się zwrotu pożyczki. Bardzo szybko dowiedział się o ofercie Germaine Corporation, o co zadbał sam Kynaston Germaine osobiście.

A ostatnio... Czy tylko jej się tak zdawało, czy ojciec rzeczywiście zaczął się poddawać? Kiedy pięć lat temu farma zaczęła przynosić straty, ojciec był pewien, że uda mu się wszystko odwrócić. Odmówił zwolnienia kogokolwiek z pomocni­ków; odpłacili mu za to lojalną służbą, choć od tamtego czasu nie dostali żadnej podwyżki. Jednak w związku z obcięciem subsy­diów rządowych i rosnącą konkurencją nie byli już się w stanie utrzymać. Nawet Bryn zdawała sobie z tego sprawę, chociaż nigdy nie odważyłaby się powiedzieć tego głośno. Wiedziała jednak, że nie może sprzedać farmy temu Germaine'owi. Nigdy!

, Zrobiła sobie herbaty, odsuwając gwałtownym ruchem kubki i butelki po mleku. Przynajmniej Katy to nie dotknie. Katy zawsze miała głowę na karku - chociaż nigdy nie przykładała się do nauki. Bryn wiedziała, że siostra jest zazdrosna o jej celujące stopnie, ale nie przystąpiła do egzaminów i rzuciła szkołę w wieku szesnastu lat. Ale to właśnie ona pojechała do Londynu. Dlaczego nie? Przecież zawsze była taka piękna.

Bryn bardzo tęskniła za siostrą. Przeszła do saloniku i wzięła do ręki dużą fotografię Katy, która zajmowała poczesne miejsce na walijskiej komodzie. Był to jej pierwszy "profesjonalny fotos", jak mówiła. Miała wtedy osiemnaście lat i pracowała w hotelu w Otley jako recepcjonistka. Jeden z gości hotelowych był fotografem i starał się ją poderwać. Katy była oczywiście do tego przyzwyczajona. Mężczyźni zawsze starali się ją oczarować. Ten był nawet uczciwy w swoich zamiarach i na dowód tego, że jest fotografem, zrobił jej to zdjęcie. W przeciwieństwie do Bryn Katy odziedziczyła jasne włosy i niebieskie oczy po ojcu. Na szczęście również po nim odziedziczyła figurę, dzięki czemu wyglądała jak rusałka. Ile razy matka czy ojciec czytali Bryn bajkę o Śpiącej Królewnie, zawsze wyobrażała ją sobie smukłą jak Kaw.

Nie zdziwiło jej, kiedy w wieku dziewiętnastu lat Katy postanowiła przeprowadzić się do Londynu i zostać modelką. Przecież w przeciwieństwie do młodszej siostry nienawidziła wiejskiej samotności i źle się czuła na farmie. Marta zmarła, kiedy Bryn miała dwanaście, a Katy piętnaście lat. John wysuwał różne argumenty, ponieważ instynktownie bronił się przed myślą, że jego dziewczynka mogłaby mieszkać w stolicy, ale Katy zawsze umiała postawić na swoim. Potrafiła być bardzo zdecydo­wana i uparta, pomyślała Bryn, patrząc na fotografię siostry.

Katy mieszkała w Londynie już od sześciu lat i chociaż nigdy nie pisała listów, to czasem zdarzało jej się zatelefonować. Bryn mogła godzinami słuchać opowieści o jej przygodach. Często czuła rozpierającą ją dumę na myśl o starszej siostrze. Mieć siostrę, która jest zawodową modelką! Zwłaszcza że sama wyrosła na tak mało atrakcyjną dziewczynę. Odsunęła tę myśl od siebie i odstawi­ła fotografię na miejsce. Przynajmniej u Katy wszystko było w porządku. Jej świat może grozić zawaleniem, ale siostra nadal będzie bezpieczna. Podobnie jak Hadrian, ich kuzyn, mieszkający w Yorku. Wszystkim dobrze się działo, wszystkim, tylko nie jej.

Wybuchnęła głośnym płaczem. Płakała z powodu ojca, który był chory i przygnębiony, a tak bardzo się starał tego nie okazywać. Płakała z powodu domu, którego dusza na zawsze zostanie unicestwiona, jeśli temu okropnemu Germaine'owi uda się ukraść im farmę i zrobić z niej jakiś obrzydliwy kurort. Płakała również z żalu nad sobą, ponieważ była taka gruba, brzydka i... zagubiona.

Violet, zaniepokojona odgłosem łkań swojej ukochanej pani, podeszła do niej i położyła jej mordę na kolanach. Po chwili Bryn opanowała się na tyle, że mogła spojrzeć na swój problem bardziej obiektywnie. Przecież będzIe opiekować się ojcem. Nic złego mu się nie' stanie. A Ravenheights też nie może spotkać nic złego, ponieważ na farmie pracują oddani ojcu ludzie, którzy będą ją chronić. A jeśli chodzi o nią... jest gruba i zawsze taka była. Co w tym złego? Bezwiednie sięgnęła do stojącej na stole szklanej miseczki i wyjęła z niej cukierek. Czując smak toffi w ustach, od razu poczuła się lepiej.

- Chodź, staruszko, trzeba nakarmić kury, jeśli chcemy, żeby tata miał świeże jajka na podwieczorek.

Violet wydała cichy pomruk, ale nie podążyła za Bryn w chłodny zmierzch podwórza.


Londyn

Katy Whittaker nalała sobie kolejnego drinka. Ostatnio dużo piła. Zaczęło się to, kiedy jej pierwsza praca w charakterze modelki pociągnęła za sobą kolejne" coraz podrzędniejsze, sesje zdjęciowe, a te jeszcze podrzędniejsze, chociaż w domu zawsze chwaliła się sukcesami. Nie potrafiła nawet myśleć o ewentual­nym opuszczeniu Londynu. Nie wyobrażała sobie powrotu na ponurą farmę i pozbawionego wszelkich atrakcji życia, jakie by tam musiała prowadzić. Zrobiła więc to, co zrobiło przed nią wiele kobiet. Znalazła sobie mężczyznę. Bogatego żonatego mężczyznę.

Lecz właśnie dzisiaj przyszedł do jej mieszkania - a dokładnie do swojego mieszkania, ponieważ to on płacił czynsz - i po­wiedział, że między nimi wszystko skończone. Tylko tyle. Pozostały jej dwa dni do terminu następnej zapłaty za czynsz, a ona w żaden sposób nie była w stanie go zapłacić. Była teraz zdana wyłącznie na własne siły. I dokładnie wiedziała, dlaczego tak się stało. Nie była jedyną wiejską "modelką" w tym dużym, bezwzględnym mieście. Ten skurwysyn znalazł sobie nową dziewczynę. Młodszą.

Trzymając w ręku szklankę szkockiej whisky, walczyła ze łzami pijackiego rozczulenia nad sobą. Będzie musiała wrócić do domu. Na farmę. Na tę myśl łzy zaczęły spływać jej po policzkach, rozmazując makijaż. Sięgnęła po dziennik, by zapisać w nim swoją ostatnią smutną historię: zdradę kochanka i utratę możliwości pozostania w mieście; Pisząc to, obrzucała sir Lionela Stavendisha najgorszymi wyrazami. Nagle poderwała się gwałtownie, zrzucając dziennik z kolan. Zaczęła miotać się po mieszkaniu, otwierała szafy, wyrzucała z nich rzeczy i upychała w walizce. Zatrzymała się na chwilę, ponieważ pokój zawirował jej przed oczami. Poszła do łazienki i wrzuciła całą zawartość szafki z kosmetykami do wielkiej torby od Harrodsa. Obeszła mieszkanie i zabrała wszystkie wartościowe rzeczy. W alkoholowym otumanieniu nie zauważyła jednak leżącego pod stołem dziennika.

Nie zobaczy się już z Lomą Vey, która była jej sąsiadką i jedyną prawdziwą przyjaciółką. Młoda prawniczka była w pracy, a Katy nie miała odwagi spojrzeć jej w oczy. Loma nigdy nie akceptowała związku Katy z sir Lionelem. Nie, najlepiej odjechać zaraz.

Upadła na krzesło, łkając rozpaczliwie. Po chwili zmobilizo­wała się jednak i postanowiła zatelefonować do siostry, żeby zawiadomić ją o powrocie do domu.

Harrogate, Yorkshire

Srebmoszary rolls royce zatrzymał się przy świeżo położonym krawężniku, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. W końcu Harrogate było miastem, w którym odbywały się wszystkie ważniejsze konferencje. Natomiast mężczyzna, który wysiadł z samochodu, wzbudzał zainteresowanie każdej przechodzącej kobiety. Chociaż dzień był szary i raczej ponury, włosy mężczyzny tworzyły słoneczną aureolę wokół jego głowy.

- Czy jeszcze ją zastaniemy? - Niezbyt głośny, lecz bardzo wyrazisty głos, niewątpliwie Amerykanina, przebił się przez hałas ulicznego ruchu.

- Tak. Janice na pewno czeka, żeby usłyszeć pochwałę - dobiegł z wnętrza samochodu głos Michaela Forrestera, który był w Anglii przedstawicielem Germaine Corporation.

- To dobrze. - Kynaston Germaine przeszedł przez ozdobną, żelazną bramę i zatrzymał się na żwirowej ścieżce. Był wysokim, mierzącym sześć stóp i cztery cale, szczupłym mężczyzną, z którego emanowała nie zwykła siła. Zlustrował wzrokiem budynek.

- Nieźle to wygląda - zauważył Michael Forrester, stając obok niego.

Wydawać by się mogło, że jeszcze jeden hotel jest zupełnie niepotrzebny w Harrogate. Lecz hotelu Germanicus nie można było nazwać "jeszcze jednym". Korporacja wykorzystała na­grodzony w konkursie projekt, a efekt nie zawiódł niczyich oczekiwań. Czteropiętrowy, zbudowany z kamienia pozyskanego z miejscowych kamieniołomów, budynek idealnie wtapiał się w otoczenie. Równie precyzyjnie zaplanowano ogrody. Białe brzozy łagodziły surowość otaczających go ścian, a na idealnie utrzymanych trawnikach rosły żonkile i tulipany, ujęte w owalne ramy klombów. Każdy z sześćdziesięciu pokoi miał łazienkę, a apartamenty składały się z kilku pomieszczeń. Nie szczędzono kosztów przy budowie. Do pracy zatrudniono miejscowych robotników. Obsługiwał go trzydziestoosobowy zespół, składa­jący się z rodowitych mieszkańców Yorkshire.

- Z zewnątrz wygląda dobrze - przyznał Kynaston Germaine.

Jego zimne niebieskie oczy lustrowały wszystkie najdrobniejsze szczegóły budynku. - Miejmy nadzieję, że nasza sławna dekoratorka równie dobrze poradziła sobie z wnętrzem.

Michael powściągnął uśmiech. Janice Polmander była - we­dług własnej opinii - najlepszą angielską dekoratorką wnętrz. Kyn jednak, zanim zdecydował się ją zatrudnić, obejrzał najpierw wyniki poprzednich jej prac.

- Zaraz się przekonamy - powiedział.

Jego ton nie wróżył Janice nic dobrego, gdyby nie wywiązała się z zadania. Miałaby wówczas ciężki orzech do zgryzienia.

Kawałki marmuru wtopione zostały w stopnie schodów, prowadzących do szerokich podwójnych drzwi hotelowych. Wszystko było w bardzo dobrym gatunku, co Kyn od razu zauważył. Nie zdążył jeszcze podnieść ręki, kiedy drzwi się otworzyły i stanęła w nich projektantka. Janice Polmander była kobietą, która przyciągała uwagę: Dobiegała czterdziestki, ale wyglądała na dwadzieścia pięć. Modnie obcięte czarne włosy okalały bladą, 'kocią twarz. Jej osobowość odpowiadała wy­glądowi. Trudno było odróżnić jej pewność siebie od arogancji, a zaborczość seksualna tej kobiety była doskonale znana w całym środowisku artystycznym. Nikt się więc nie dziwił, że z takim zapałem przyjęła ofertę Kynastona Germaine'a. Uzyskanie wolnej ręki przy dekoracji wnętrz nowego pięcio­gwiazdkowego hotelu stanowiło pokusę nie do odparcia. Już od chwili przekroczenia progu gabinetu Kynastona Janice nie miała wątpliwości, że przyjmie jego propozycję. Kiedy ujrzała jego twarz i wspaniałe, wysportowane ciało, przebiegł ją dreszcz pożądania. Teraz, kiedy praca dobiegła końca, patrzyła na niego zachłannym wzrokiem. Stała, szeroko się uśmiechając, nie zwracając uwagi na to, że zatrzymuje właściciela w progu jego hotelu. Uwielbiała wysokich mężczyzn i natychmiast dostrzegała, jeśli mieli w sobie coś niezwykłego. U Kynastona· były to włosy - o wspaniałym srebrzystym kolorze, kontra­stującym z opaloną twarzą. Jego oczy przypominały laser - były tak zimnobłękitne, że przy pewnym oświetleniu wydawały się prawie srebrne.

- Janice, mam nadzieję, że ta zasadzka nie oznacza, iż hotel nie jest jeszcze wykończony i nie chcesz, żebym to zobaczył - powiedział Kynaston, patrząc na nią z ironią.

Zaczerwieniła się ze złości i gwałtownie otworzyła drzwi.

- Voilil - burknęła. Niechby tylko ośmielił się skrytykować jej pracę!

Ale nie musiał tego robić. Podłogę pokrywały płytki biało­-czarnej sześciokątnej terakoty, a blat w recepcji zrobiony był z najlepszego gatunku drzewa tekowego. Mały, lecz doskonale proporcjonalny żyrandol rozsiewał spod wysokiego sufitu tę­czowe blaski, które odbijały się w kremowych ścianach. Pionowe paski zielonego marmuru przecinały ściany na całej ich wysoko­ści. Wszędzie było mnóstwo roślin, a dyskretnie porozmiesz­czane kanapy i fotele miały zielony kolor. Na ścianach nie powieszono żadnych ozdób ani obrazów, jedynie aksamitne, sięgające ziemi zasłony na oknach - również zielone. Było to proste j piękne wnętrze.

Kynaston skinął głową, nie zwracając uwagi na pełne zachwytu słowa Michaela.

- Obejrzymy wszystkie pomieszczenia. Rozpoczniemy ob­chód od jadalni.

Janice ledwie mogła pohamować złość. Ani słowa pochwały.

Ani... Dziwny wyraz oczu Kyna powstrzymał nagle bieg jej myśli. Po raz pierwszy w życiu straciła pewność siebie. Te oczy widziały wszystko. ~edy lekki uśmiech uniósł w górę kąciki warg, Janice omal się głośno nie roześmiała. Cudownie było spotkać mężczyznę, który mógł jej dorównać. Zaczynała już wątpić, czy taki w ogóle istnieje.

Obchód trwał długo, wszystko było skrupulatnie sprawdzane.

Kyn zwracał uwagę na najdrobniejsze szczegóły, począwszy od wzoru na koronkowych serwetkach w restauracji, a skończywszy na pałeczkach do mieszania drinków w barze. Następnie przeszli do sypialni na piętrze, gdzie w luksusowych apartamentach pościel została uszyta z białego, błyszczącego jedwabiu.

- Tylko ludzie pozbawieni gustu śpią w kolorowej pościeli

- powiedziała Janice aroganckim tonem. Najbardziej dumna była z wystroju sypialni. Każde piętro miało swój kolor; na pierwszym piętrze był to kolor złoty i kremowy, na drugim niebieski i zielony, na trzecim szary i różowy. Natomiast czwarte piętro, przeznaczone dla najważniejszych gości, zdobiła jasna, ostra kolorystyka. Każdy pokój był inny.

Wreszcie znaleźli się w ostatniej-szafirowo-złotej - sypialni na czwartym piętrze.

- No i co? - burknęła Janice. - Nie usłyszałam jeszcze ani słowa na temat mojej pracy. Podoba ci się czy nie? - Oddychała szybko, nie mogąc już dłużej kryć zniecierpliwienia.

- Mike, zastąp mnie na tym zebraniu w Leeds o drugiej, dobrze? - cichym głosem poprosił Kyn.

Michael Forrester zniknął nagle z pokoju iJanice zorientowała się, że zostali sami w . sypialni, w pustym hotelu. Po raz pieJ;Wszy poczuł~, że traci kontrolę nad sytuacją.

- Zrobiłaś dobrą robotę, Janice - powiedział Kyn, pod­chodząc do niej.

Zazwyczaj nie potrafiłaby zaakceptować tego typu pochwały, ale dla tego mężczyzny gotowa była zrobić wyjątek. Tak długo na niego czekała. Wspinając się na palce, przylgnęła do niego całym ciałem i zarzuciła mu ręce na szyję.

Pod zaborczymi ustami Janice wargi Kynastona wygięły się w lekkim uśmiechu. Musiałby być kompletnie ślepy, żeby nie zauważyć znaków dawanych mu przez tę kobietę· Od chwili wyjazdu z Ameryki nie zbliżył się do żadnej, więc teraz jego ciało dawało mu znać, że należy tę okazję wykorzystać. Obrócił się w stronę łóżka i położył Janice na niebiesko-żółtej narzucie w geometryczne wzory.

Zawsze miał wielkie powodzenie u kobiet. Dużą rolę odgrywał w tym wygląd, jak również pieniądze, które posiadał. Były to jednak dodatkowe atuty. Przede wszystkim zaś miał niezwykle rzadką u mężczyzn cechę - rozumiał kobiety. Mogło to wynikać z faktu, że sam zajmował się wychowaniem młodszej siostry, ale również dlatego, że lubił, podziwiał i szanował kobiety, które to od razu wyczuwały. Jego związki były zawsze długo­trwałe i zadowalające, zarówno w łóżku, jak i poza nim. Lubił rozmawiać z kobietami, nie tylko je uwodzić. Uważnie słuchał opinii kochanek i dzielił się z nimi swoimi myślami. A jednak się nie ożenił. Czasami sam się zastanawiał dlaczego, zwykle jednak bywał zbyt zajęty" żeby poświęcić tej kwestii więcej uwagi. Widocznie nie spotkał jeszcze odpowiedniej' kobiety. Nie obawiał się małżeństwa. Po prostu jeszcze się nie zakochał. Teraz, zadowolony, że może skorzystać z jednorazowej okazji, przesunął dłonie po okrytej czarną pończochą łydce Janice. Powoli zdjął jej pantofle i przesunął dłonią po udach. Wreszcie jego ręce natrafiły na jedwabny pas do pończoch; zsunął go z niej jednym ruchem.

Nie spieszył się. Janice patrzyła na niego rozszerzonymi z pożądania oczami. Podniosła się, niecierpliwie rozpięła duże miedziane guziki żakietu i zrzuciła go na podłogę. Równie szybko pozbyła się jedwabnej białej bluzki, zrywając ją z siebie bez rozpinania. Kynaston obserwował ją ze spokojem. Nie mógł wywołać w sobie żadnych żywszych uczuć dla kobiety, która sama nie odczuwała niczego poza zwykłym, zwierzęcym pożądaniem. Spojrzał na jej małe piersi i nie opierał się, kiedy przyciągnęła jego głowę do siebie. Pewny swojej męskości, nie miał nic przeciwko kobiecie, która chciała dominować w łóżku. Janice dobrze wiedziała, czego pragnie, i była zdecydowana to otrzymać. Przez chwilę pieścił ustami jej sutki, co wywołało u niej dreszcze rozkoszy. Potem przesunął dłońmi po jej ciele, najpierw w górę, potem w dół, zatrzymując się między udami.

Janice cicho jęknęła. Rozchyliła marynarkę Kyna i wsunąwszy mu rękę pod koszulę, przesuwała palcami po jego lekko owłosionej, umięśnionej klatce piersiowej. Drżała z niecierp­liwości, pragnąc mieć go w sobie jak najszybciej. Rozpięła mu pasek od spodni, a dłonie o krwistoczerwonych paznokciach starały uporać się z suwakiem. Kiedy wreszcie poczuła w dło­niach jego męskość, Kyn uniósł lekko jej pośladki i po chwili byli już razem. Janice zamknęła oczy.

Była to chwila, w której mogła udowodnić swoją wyższość.

Kiedy mężczyzna już się w niej znajdował, stawała się panią sytuacji. On był jej więźniem. Teraz jednak, kiedy oplotła nogami plecy Kyna, a nagie ciało przywarło do tego prawie kompletnie ubranego mężczyzny, poczuła się dziwnie bezbronna. Starała się zacisnąć otaczające jego męskość mięśnie, lecz to on dyktował ten boleśnie powolny rytm. Jednak po chwili problem dominacji przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, bo poczuła zbliżający się orgazm i zaczęła głośno jęczeć.

Później, kiedy wracała samochodem do Londynu, poczuła ulgę na myśl, że nie będzie już musiała spotykać się z Kynas­tonem. Był taki... opanowany, taki... silny. Tylko jakaś bardzo wyjątkowa kobieta mogłaby zburzyć ten spokój.

Kiedy Kyn dotarł do Leeds, Michael czekał tam na niego z protokołem z zebrania. Dokument nie zawierał żadnych niespodzianek. Projekt korporacji, dotyczący utworzenia krytego parku, został zatwierdzony, ale miejscowi obrońcy środowiska szykowali się do protestów.

- Niech się tym zajmie Vince Colcort. Powinien być przy­gotowany na wszystkie problemy związane z ruchem Zielonych. - Tak jest - powiedział Michael, notując polecenie.

Plany Kyna dotyczące Yorkshire wzbudzały jego entuzjazm.

Projekt rozwoju pod nazwą "Trzy Wierzchołki" był trzy­stopniowym planem, niezwykle sprytnym, a jednocześnie pro­stym w realizacji. Hotel Germanicus w Harrogate miał być bazą dla gości, którym Kyn proponował pełny zakres wa­kacyjnego odpoczynku. W małej dolince Wharfdale miało powstać, osłonięte szklanym dachem, duże centrum wypo­czynkowe, zapewniające gościom różnorodne sposoby spę­dzania czasu: pływanie, wiosłowanie, grę w tenisa, w squash, jak również saunę i gabinety odnowy biologicznej. W planach było również duże pole golfowe. Trzecim "wierzchołkiem" miał być suchy stok narciarski,· który Kyn zamierzał wy­budować na terenie farmy Ravenheights, oczekując, że przy­ciągnie on wiele osób, pragnących nauczyć się jazdy na nartach, a które następnie mogłyby zainteresować się nar­ciarskim królestwem Kyna w Vermont, gdzie miał swoje hotele. Wszystko zostało genialnie zaplanowane. Przyznawali to również, chociaż niechętnie, wrogowie Kyna.

- Jakie masz wiadomości od Rogera?

Michael przebiegł wzrokiem notatki z rozmowy z Rogerem, jaką odbył pół godziny wcześniej. Roger Gibb, pracujący w głównej bazie w Vermont, nie miał zbyt dobrych wieści do przekazania.

- Czeka na twój telefon. Powiedział, żeby ci powtórzyć, że miałeś rację.

Kyn szybko wystukał numer swojego biura w Vermont.

- Roger? Tu Kyn. Jesteś tego pewien? - spytał bez wstępów.

- Tak - odparł Roger, przyzwyczajony do szybkich i rzeczowych rozmów telefonicznych szefa. - Nikt jeszcze formalnie nie wystąpił, ale stary Ventura zwracał się już do naszych największych akcjonariuszy. Bradley i jeszcze dwóch innych dość nieprzekonująco temu zaprzeczają.

- Niech to szlag! - Ventura był właścicielem największego prywatnego przedsiębiorstwa w Ameryce. Miało ono swoje udziały w tak różnorodnych przedsięwzięciach, jak wydobycie ropy, budowa samolotów, przemysł rekreacyjny i kopalnie cyny. Venrura był właścicielem hoteli i tankowców. Jego firma nieustannie się rozwijała i stale poszukiwała nowych pól działania. Kierował nią Leslie Salvatore Ventura, legendarna postać, zawsze o krok wyprzedzający konkurencję, najlepiej poinformowany, o doskonałej sytuacji finansowej. Nikt tak naprawdę nie wiedział, ile wart jest jego majątek, i nikt jak dotąd nie próbował go oszacować. Kiedy w grę wchodzą biliony dolarów, nie ma sensu zastanawiać się nad dokładną cyfrą.

- Więc rzeczywiście chcą rozbudowywać swoją bazę re­kreacyjną - głośno myślał Kyn. - Wiedziałem, że tak będzie, od chwili kiedy ten stary lis zaczął wyprzedawać swoje huty. Niech to szlag!

Zabawne było to, że i Kynaston, i Ventura mieli ze sobą wiele wspólnego. Obaj wyrośli w nędzy i obaj stali, się bogatymi ludźmi, co zawdzięczali wyłącznie sobie. Obaj też spędzili dzieciństwo w slumsach Nowego Jorku, byli równie przywiązani do tradycji i szanowali więzy rodzinne.

Kynaston miał trzydzieści dwa lata i był dopiero multi­milionerem. W przeciwieństwie do firmy Ventury jego korpora­cja nie była prywatnym przedsiębiorstwem.

- Niech diabli wezmą wszystkich akcjonariuszy - mruknął.

Miał pięćdziesiąt procent akcji, ale Ventura mógł łatwo kupić pozostałe pięćdziesiąt. Równorzędne partnerstwo z takim kolo­sem jak Ventura Industries oznaczało tylko jedno - kolos mógł szybko wchłonąć Germaine Corporation.

- Czy wiesz, kto zajmuje się tą sprawą? - spytał Kyn.

- Mówi się, że jego syn ~ odpowiedział Roger.

- To dobrze - odrzekł Kyn zdecydowanie.

Po drugiej stronie Roger Gibb roześmiał się cicho.

- Wiem, że z synem dasz sobie łatwo radę, ale nie myśl, że stary lis będzie się temu bezczynnie przypatrywał i pozwoli mu zawalić sprawę. Wszyscy wiedzą, że Keith chce rzucić firmę i zająć się sztuką, ale wiadomo również, że ojciec nie zamierza mu na to pozwolić.

Kyn potwierdził tę informację cichym mruknięciem. Starał się uporządkować w myśli wszystkie fakty. Keith był niewąt­pliwie utalentowanym malarzem. Nawet on sam miał w swoich zbiorach jego obraz. Było również oczywiste, że Keith Ventura nie ma głowy do interesów i że nie potrafi się przeciwstawić ojcu. A ponieważ stary uważał syna za swoją własność, Keith nie był w stanie uwolnić się od firmy. Te rodzinne problemy nabrały dla Kyna znaczenia, od kiedy Keith Ventura otrzymał zadanie przejęcia jego korporacji ..

- Na pewno Ventura chce, żeby junior wypróbował na nas swoich sił, zanim powierzy ,mu ważniejsze sprawy - stwierdził.

Roger Gibb uśmiechnął się szeroko. Był przekonany, że starego Venturę spotka srogi zawód.

- Okay, Roger. Informuj mnie o wszystkim na bieżąco. Oni nie ruszą do ataku tak szybko. Ventura jest ostrożny, a poza tym chce, żeby przeprowadził to Keith. Nie będzie spodziewał się kontrataku z naszej strony.

- Tak. Czy coś jeszcze?

- Nie. Rozpoczynam operację kontrataku z Anglii - oznajmił cicho Kyn i przerwał połączenie.

Podszedł do okna, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i przeanalizować wszystkie fakty.

- Mike, ceremonia otwarcia Gennanicusa wyznaczona jest na drugiego przyszłego miesiąca, tak? Przefaksuj listy ak­cjonariuszom i zaproś na przyjęcie każdego, kto ma choćby jeden procent w Gennaine Corporation. Muszą zobaczyć, jak świetnie radzimy sobie bez pomocy Ventura Industries. Zajmij się też finansami, chcę maksymalnie zwiększyć zyski wszystkich akcjonariuszy. Odwoływanie się do chciwości nigdy jeszcze nie zawiodło.

Michael skinął głową. Podziwiał szefa. Inni po otrzymaniu wiadomości, że Leslie Ventura chce ich wykupić, zrezyg­nowaliby ze wszystkiego, sprzedali firmę za możliwie najwyższą cenę i wycofali się. Ale takie postępowanie nie leżało w charak­terze Kyna.

- A jak się przedstawia sprawa farmy... Ravenheights? Czy już zgodzili się na sprzedaż?

- Nie. Ale jestem przekonany, że jedyną przyczyną jest opór syna - dorzucił szybko Michael, nie chcąc się przyznać, iż negocjacje jak dotąd kończyły się porażką. - Mój informator w Otley powiedział, że bank będzie żądał zwrotu pożyczki, więc to tylko kwestia czasu.

- Czy zaproponowałeś tym ludziom kupno inwentarza? To są owce, prawda?

- Tak. To był bardzo dobry pomysł. Jeszcze nie dostałem odpowiedzi, ale jestem przekonany, że teraz podejmą właściwą decyzję.

- Na pewno tak zrobią - mruknął Kyn, będąc już myślami zupełnie gdzie indziej.

Michael obserwował go uważnie. Tyle lat pracowali razem, a jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby Kyn stracił panowanie nad sobą, nawet w trakcie negocjacji z obdarzonymi cholerycz­nym temperamentem członkami rady miejskiej Harrogate.

- Powiedz, czy zawsze udało ci się postawić na swoim? Kyn odwrócił się od okna. Twarz miał zamyśloną, a wzrok błądził gdzieś daleko.

- Nie zawsze - przyznał. Michael dostrzegł, że zbladł pod opalenizną. - Kiedy miałem czternaście lat, zrozumiałem, w jaki sposób można dostać to, czego się pragnie. A kiedy byłem trochę starszy, zrozumiałem również, że zawsze trzeba za wszystko płacić.

Odwrócił się do okna i spojrzał na szare miasto i wiszące nad nim deszczowe chmury. Jego myśli przebiegły Atlantyk w kie­runku Ameryki. Gdzieś tam po drugiej stronie oceanu czekał on. I snuł swoje plany.

Z żądaniem zapłaty...



Nowy Jork

Kiedy Marion Ventura Prescott zobaczyła sędzinę, zasiadającą przy mahoniowym stole, nerwowo zacisnęła dłonie. Brenda C. Foulton obrzuciła ją uważnym spojrzeniem, a następnie przeniosła wzrok na Lance'a Prescotta. Na towarzy­szących im adwokatów nawet nie raczyła spojrzeć. Marion zachciało się śmiać. Nerwy miała napięte do ostatnich granic. Niech ten koszmar wreszcie się skończy.

- Rozumiem, że sytuacja nie uległa zmianie od naszego ostatniego spotkania. - Głos sędziny,. z silnym akcentem z Missisipi, dziwnie zabrzmiał w ponurej sali sądowej.

- Nie, Wysoki Sądzie, nie zmieniła się - odrzekł z zadowo­leniem Bernard Menz, adwokat Marion. - Pan Prescott nie chce zastosować się do ustaleń przedmałżeńskiego kontraktu, który podpisał, poślubiając moją klientkę.

- Wysoki Sądzie, nadal utrzymujemy, że na mojego klienta został wywarty nacisk... -Adwokat Lance'a, Ernest Vent, niewysoki, lecz sprawiający wrażenie bardzo pewnego siebie, urwał, kiedy sędzina uniosła dłoń. Brenda Foulton pochyliła się do przodu. Szelest jej sędziowskiej togi przerwał ciszę, jaka nagle zapanowała na sali. Stalowoszarym wzrokiem przesunęła po siedzących przed nią osobach. Oczywiście wszyscy dobrze wiedzieli, kim jest Marion Prescott, jedyna córka Lesliego Ventury. Trudno byłoby, nawet w przybliżeniu, oszacować stan jej majątku. Miała wiele akcji w różnorodnych przedsiębiorstwach Ventury, luksusowy apartament na szczy­cie Hotelu Ventura Towers, wspaniały dom wiejski w Connec­ticul. Nie licząc futer i biżuterii warta była jakieś pięćdziesiąt milionów.

Na tyle właśnie wygląda, pomyślała bez cienia zazdrości Brenda Foulton, patrząc na jej drobną, szczupłą sylwetkę, w białym kostiumie od Givenchy'ego i ciemnozielonym, jedwabnym krawacie. Ciemne, kontrastujące z jasną cerą włosy zebrane były w węzeł na karku. Jedyną ozdobę stanowiły kolczyki z pereł. Miała wszystkie cechy dziedziczki wielkiej fortuny. Jedynie jej oczy nie pasowały do tego obrazu. Malowało się w nich cierpienie nie przespanych nocy.

Oczy zawsze mówią prawdę, pomyślała sędzina. Spojrzała na męża Marion, który już za chwilę miał się stać jej eksmężem. Lance P. Prescott III, w garniturze, który musiał kosztować co najmniej tysiąc dolarów, jeszcze bardziej niż Marion wyglądał na osobę należącą do naj bogatszej sfery nowojorskiego towa­rzystwa. Jednak w jego przypadku były to tylko pozory. Na początku XX wieku rodzina Prescottów miała ogromny majątek i należała do elity towarzyskiej. Krach na Wall Street pozbawił ich fortuny, pozostawiając jedynie nazwisko i pozycję towarzyską. Rodzina jednak nie zmieniła trybu życia. Mieli na to swoją metodę - robili to, co Lance ,P. Prescott III - zawierali odpowiednie związki małżeńskie. i

- Panie Vent, chciał pan udowodnić fakt, że... - Brenda Foulton zerknęła do notatek i ciągnęła dalej pozbawionym emocji głosem. - Że teść pana Prescotta celowo wywierał na niego presję w sposób odbiegaj lWY od ogólnie przyjętych zasad.

Rzuciła; okiem na prawnika, który już zaczął wyciągać odpowiedni dokument z teczki. Marion spojrzała pytająco na swojego doradcę; ten odpowiedział uspokajającym uśmie­chem.

- Tak, Wysoki Sądzie. - Vent z zadowoleniem wręczył sędzinie dokument. - Jak się Wysoki Sąd przekona, pan Ventura w rzeczywistości groził...

- Panie Vent, ja umiem czytać - przerwała mu surowo Brenda Foulton.

Lance siedział wyprostowany, wpatrując się w sędzinę. Wyglądał na prawdziwego dżentelmena. Tak dobrze odgrywał tę rolę, że nie możn'a się było dziwić ojcu Marion, że uznał go za doskonałą partię dla córki. Kiedy zawiadomienie o ich małżeństwie ukazało się w "New York Timesie", zarówno ojciec Marion, jak i matka Lance'a przeżywali swój szczęśliwy dzień.

- Według mnie ten dokument jest zwykłą umową o pracę, panie Vent.·- Marion ocknęła się z zamyślenia na dźwięk głosu sędziny. - Nie widzę żadnego powiązania między tym dokumen­tem a prowadzoną obecnie sprawą.

- Ale, Wysoki Sądzie, Leslie Ventura szantażował mojego klienta zmuszając go do podpisania umowy przedmałżeńskiej. Uzależniał od tego możliwość otrzymania przez pana Prescotta pracy w firmie farmaceutycznej Ventury.

Brenda Foulton zsunęła okulary na czubek nosa i spojrzała adwokatowi prosto w oczy.

- Panie Vent, pana klient nie musiał podpisywać tego dokumentu - powiedziała autorytatywnym tonem. - Zrobił to z własnej woli. Ponieważ chodziło o wysokie stanowisko i odpowiednio wysoką pensję, nic dziwnego, że się na to zgodził. Zgodził się także na podpisanie kontraktu przedmał­żeńskiego. Panie Menz, czy pana klientka chce zastosować się do warunków wymienionych w kontrakcie?

- Tak, Wysoki Sądzie - pospieszył z odpowiedzią Bernard Menz. - Mam przy sobie czek na pięćset tysięcy dolarów. - Wyjął czek z teczki i wręczył go sędzinie. - Jak również prawo własności samochodu marki Dino Ferrari i pałacu w Stowe, w Vermont, oba dokumenty na nazwisko pana Prescotta.

Sędzina dokładnie przejrzała dokumenty i wręczyła je ad­wokatowi Prescotta; ten odebrał je bardzo niechętnie.

Spojrzała teraz na dwójkę najbardziej zaangażowanych w tę sprawę osób. Oboje byli bladzi, każde z innej przyczyny.

- Ponieważ nie zdołaliście państwo dojść do porozumienia, sąd orzeka rozwód. Sprawa roszczeń materialnych zostaje rozstrzygnięta na korzyść pani Marion Margaret Ventura Pres­cott. Przedmałżeński kontrakt zachowuje swoją ważność. Został on zawarty zgodnie z przepisami obowiązującymi w stanie Nowy Jork. Posiedzenie sądu uważam za zamknięte.

Marion rozejrzała się niespokojnie. Dopiero kiedy Bernard Menz ujął ją delikatnie pod ramię i spojrzał w oczy, zrozumiała, że koszmar nareszcie się skończył. Niepewnie wstała z miejsca i na trzęsących się nogach podeszła do drzwi. Kiedy znalazła się w chłodnym marmurowym holu, odetchnęła głęboko.

- Jak się pani czuje, pani Ventura, jako wolna kobieta? I to tak tanim kosztem? - spytał z. uśmiechem adwokat.

- To nie odbyło się tanim kosztem. Chyba że mówi pan wyłącznie o pieniądzach.

Marion przypomniała sobie wszystkie upokorzenia, jakich doznała na skutek niewierności Lance'a. Czuła się wtedy jak nieatrakcyjna i nic niewarta kobieta. Pamiętała podsłuchane na przyjęciach rozmowy o tym, że Lance lubi wydawać pieniądze V entury, ale nie lubi spędzać czasu z żoną. Przypomniała sobie, z jakim niezadowoleniem ojciec przyjął wiadomość, że zamierza wystąpić o rozwód. Przeszła długą i ciężką drogę, zanim wydostała się z tej otchłani, w którą sama się wtrąciła. Teraz była nareszcie wolna.

- Pani eksmąż walczył bardzo dzielnie - powiedział Bernard Menz. - Nic dziwnego. Pięćset tysięcy dolarów i ferrari nie wystarczy mu na długo. Jego matka też niewątpliwie upomni się o swój udział. - Co do tego Bernard nie miał najmniej szych wątpliwości. Moira Prescott długo nad tym pracowała, aby syn został mężem Księżniczki Ventury. - Myślę, że pan Prescott źle zniesie tę nagłą odmianę fortuny - dodał w typowym dla prawnika stylu.

Marion roześmiała się głośno. Mimo swojego anielskiego wyglądu Lance był wcielonym diabłem, którego właśnie szczęś­liwie się pozbyła. Ale nawet on nie potrafił stawić czoła ojcu. Nagle posmutniała.

- Nikt się nie oprze tatusiowi - szepnęła, a Bernard Menz uznał, że tego nie słyszał.

Kątem oka dostrzegła Lance'a opuszczającego salę sądową. Ich oczy spotkały się na moment i Marion szybko odwróciła wzrok.

- Wyjdźmy stąd, Bernardzie. Tak dobrze poprowadził pa,., moją sprawę, że pozwolę, żeby mnie pan zaprosił na obiad - powiedziała z żartobliwym błyskiem w oczach.

- Z przyjemnością, pani Ventura - powiedział Menz ze szczerym przekonaniem w głosie.

Lance obserwował ich z daleka. Jego zielone' oczy zwęziły się tak, że wyglądały jak oczy jadowitego węża. Jednak kiedy Ernest Vent podał mu rękę, wyrażając w ten sposób sympatię i współczucie, uścisk Lance'a był silny, a uśmiech przyjazny. Nikt by się nie domyślił, patrząc na tego młodego mężczyznę o pięknej twarzy, że dusi go nienawiść i wściekłość, przesłaniając mgłą białą sylwetkę kobiety, która właśnie opusz­czała gmach sądu.

Suka! Cholerna suka!

Marion patrzyła przez chwilę za oddalającym się samo­chodem Bernarda, potem obróciła się i skinęła głową portierowi, stojącemu u wejścia Ventura Towers.

- Chivers - powiedziała przyjacielskim tonem, uśmiechając się promiennie.

- Pani Prescott.

- Od dziś Ventura - poprawiła go cicho i weszła do foyer, kierując się do windy. Kiedy znalazła się w swoim prywatnym apartamencie, zrzuciła biały, obramowany karakułami płaszcz i położyła go na krześle. Długie ciemnozielone, jedwabne firanki okalały okna, z których roztaczał się widok zapierający dech w piersiach. Na ścianach wisiały obrazy Salva'dora Dali, Andy'ego Warhola i oczywiście Keitha Ventury. Popatrzyła obojętnie na porozstawiane wszędzie ogromne bukiety tygrysich lilii. Pewnie są modne w tym tygodniu, pomyślała. Po drodze do łazienki zdjęła buty. Położyła się w wannie napełnionej gorącą wodą, wśród piany delikatnie pachnącej frezjami, i zamknęła oczy.

Powoli się uspokajała. Wreszcie uwolniła się od Lance'a i swojego nieudanego małżeństwa. Jeszcze nie mogła w to uwierzyć. Usiadła w wannie, a jej ,małe piersi wychyliły się spod piany. Usiłowała przypomnieć sobie dzień ślubu. Miała wtedy osiemnaście lat i żyła po stałą ochroną. Żaden mężczyzna nie mógł zbliżyć się do córeczki tatusia, oczywiście z wyjątkiem takich mężczyzn jak Lance Prescott, mężczyzn z rodowodem, których przodkowie przybyli do Ameryki na "Mayflower". Lecz nawet oni mogli zbliżyć się do Księżniczki Ventury, jak ją zaczęła nazywać prasa, jedynie podczas ściśle kontrolowanych okazji towarzyskich. Dlatego nic nie wiedziała o mężczyznach, dosłownie nic. Nie należało się dziwić, że, Lance, który tak umiejętnie starał się o jej rękę, zdołał ją oczarować.

Westchnęła, niechętnie wyszła z wanny, owinęła się w puszys­ty ręcznik i stanęła przed lustrem. Zobaczyła w nim drobną, mierzącą pięć stóp i pięć cali kobietę o ciemnych oczach i czarnych, opadających na ramiona włosach.

- Musisz pogodzić się z rzeczywistością, Marion - powie­działa do swego odbicia. - Jesteś nikim innym jak tylko Księżniczką Venturą. - Nie zrobiłaś przecież nic, aby zdobyć swój ogromny majątek, absolutnie nic. Nigdy w życiu nie przepracowałaś ani jednego dnia. Przewodniczyłaś kilku akcjom dobroczynnym, zasadziłaś drzewo w parku, a to się przecież nie liczy.

Odwróciła się od lustra, podeszła do wbudowanej w całą długość ściany szafy i wyciągnęła pierwszy wieszak, na jaki natrafiła. Była to jasnobrzoskwiniowa spódnica od Emanuela Ungaro i prosta kremowa bluzka. Ubrała się i zaczęła powoli szczotkować włosy. Czuła się zmęczona. Chociaż najważniejsze miała już za sobą, wiedziała, że jeszcze wiele musi zrobić, zanim uporządkuje swoje życie. W tej chwili była zbyt wyczerpana, żeby się nad tym zastanawiać. Podeszła do ogromnego łoża, które podobno było kiedyś własnością Józefiny, żony Napoleona, i położyła się, wtulając twarz w białą jedwabną poduszkę. Dzisiejszy dzień był najgorszym w jej życiu. Dzięki Bogu, że jest już po wszystkim.

Ostry dźwięk telefonu wyrwał ją z drzemki.

- Tak? - rzuciła gniewnie.

- To ty, Marion? Jak dobrze, że jesteś.

Marion natychmiast poznała głos Carole Ballinger, ostatniej towarzyszki życia ojca, miłej kobiety, której syn ubiegał się o mandat senatora. Nigdy do niej nie dzwoniła, więc Marion zamarła z przerażenia.

- Tatuś? - wyszeptała. Carole najwidoczniej jej nie do­słyszała, bo mówiła dalej.

- Słuchaj, Marion, obawiam się, że coś... że wydarzyło się coś bardzo smutnego. Keith... Keith trochę przesadził z nar­kotykarni. Jesteśmy teraz w Pavillion. Czy znasz szpital na Manhattanie? Myślę, że powinnaś tu przyjść. Twój ojciec jest bardzo przygnębiony.

- Och, nie - szepnęła Marion. - Zaraz tam będę. Znalezienie taksówki przy Ventura Towers nie stanowiło

żadnego problemu i już po paru minutach Marion jechała do szpitala. Skulona w głębi auta, nerwowo zagryzała usta. Wiedziała, że Keith palił trawkę, ale to chyba wszystko? Przed oczami pojawił się obraz brata, jakiego zapamiętała przy okazji ich ostatniego spotkania. Była w jego pracowni na Lower East Side, którą utrzymywał, nie zważając na protesty ojca. Siedział przy stole wśród kolegów, którzy rozmawiali o nowej, neoifupresjonistycznej fali sztuki punk, czy też o czymś podobnym. Keith miał na sobie poplamione farbą dżinsy i pił tanie wino. Marion wiedziała, że brat nienawidzi pracy biurowej i chce malować. Może zaczął eksperymen­tować z twardymi narkotykami, aby uśmierzyć frustrację? Chyba wiedziałaby o tym? Popatrzyła niewidzącym wzrokiem przez okno taksówki. Jeśli uzależnił się od kokainy lub heroiny, to przecież ojciec będzie mógł mu pomóc. W spółczes­ne kliniki, takie jak Centrum Betty Ford, za odpowiednie pieniądze czynią cuda.

Zapłaciła kierowcy i wbiegła do holu szpitala. Ogarnęło ją nagłe poczucie winy. Keith zawsze miał do niej zaufanie, szczególnie od czasu śmierci matki. Była jedyną osobą w rodzinie, z którą potrafił szczerze rozmawiać. Wszyscy kuzyni, wujowie i bratankowie pracowali w firmie i zazdroś­cili Keithowi stanowiska dziedzica firmy i spadkobiercy fortuny.

- Och, Keith - szepnęła Marion i opanowała się dopiero na widok Carole Ballinger, która czekała na nią przy windzie.

- Jest na piątym piętrze - powiedziała cicho Carole.

- To piętro intensywnej terapii - szepnęła Marion z lękiem, kiedy otworzyły się drzwi windy i zobaczyła aseptyczne, białe korytarze i pokoje pełne przerażających urządzeń. Wiedziała już, że stało się coś o wiele gorszego, niż przypusz­czała.

Leslie Ventura opierał się ciężko o ścianę i łkał głośno.

Pomimo swoich sześćdziesięciu czterech lat był zawsze w dos­konałej formie. Wysoki, dobrze zbudowany, z gęstą czupryną ciemnych włosów i zdrową opalenizną na twarzy. Energiczny chód i sposób patrzenia na ludzi sprawiały, że wyglądał na dużo młodszego. Teraz wydał się Marion stary i bezradny - ledwie go poznała. Maurice Gorman, który od przeszło trzydziestu lat sprawował funkcję rodzinnego lekarza Venturów, stał obok niego.

- Przykro mi, Les. Boże, jak mi przykro. Nic nie mogliśmy zrobić. Dawka, jaką zażył. Nawet, gdybyśmy od razu przyjechali, to nie przypuszczam.

Korytarz zawirował Marion przed oczami. Zachwiała się i oparła o ścianę. Keith nie żyje. Nie ma go już. Carole natychmiast podsunęła jej krzesło.

- On wcale nie cierpiał, Les - usłyszała słowa Maurice'a. Keith nienawidził bólu. Źle znosił wszystkie choroby.

- Straciłem syna! - ryknął nagle Leslie Ventura tak głośno, że Carole, Marion i pielęgniarka, która właśnie wychodziła z pokoju, podskoczyły z przerażenia. Maurice nie odezwał się. Wiedział, że Keith był dobrze obeznany z narkotykami i zdawał sobie sprawę, że wstrzykuje sobie śmiertelną dawkę. - Co ja pocznę bez niego? - jęknął Leslie ze ściągniętą bólem twarzą·

Maurice dotknął jego ramienia.

- Masz jeszcze Marion - powiedział.

Leslie Ventura wydał z siebie zdławiony jęk.

- Marion nie jest synem! - krzyknął, strząsając dłoń Maurice'a z ramienia. - Nie jest moim spadkobiercą. Dzisiaj się rozwiodła i nawet nie dała mi wnuka!

- Nie wiesz, co mówisz - powiedział Maurice. - Jesteś w szoku.

Udało mu się odciągnąć przyjaciela od ściany i prowadził go korytarzem, nie zwracając uwagi na obie kobiety.

Carole obróciła się do Marion. Kiedy zobaczyła straszny ból, jaki malował się w jej oczach, zrozumiała, co te bezmyślne słowa ojca oznaczały dla jego córki.

- Och, Marion - szepnęła, ale oczy Marion utkwione były w otwartych drzwiach pokoju, gdzie pielęgniarka naciągała prześcieradło na martwą twarz Keitha.

Wszystko stracone, pomyślała Marion. Stracone! Obróciła się i szybko pobiegła korytarzem przed siebie.

Carole została sama. Miała nadzieję, że Leslie Ventura nie straci córki, tak jak stracił syna.

Bryn tak gwałtownie nacisnęła hamulec, że spod kół ciągnika bryzgnęło błoto, a owce rozbiegły się, becząc głośno. Sięgnęła po lornetkę, którą zawsze woziła ze sobą, i skierowała ją w niebo. Tam! Nad bagnem Morreland. Jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Błotniak zbożowy. Z radością obserwowała, jak ptak zatacza powolne kręgi. Ciekawe, ile osób, spoglądających teraz przypadkiem w niebo, weźmie go za zwyczajnego myszołowa, nie wiedząc, że patrzą na rzadkiego drapieżnika.

Oparła się o siedzenie i westchnęła. To Hadrian obudził w niej zainteresowanie ptakami. Kiedy jako młody chłopiec przyjechał z Yorku na te bezkresne wrzosowiska, patrzył z podziwem na to wszystko, co dla niej było codzienną rzeczywistością. Uśmiechając się z zadowoleniem, włączyła bieg i skierowała traktor do paśników. Chciała jak najszybciej uporać się z pracą i wrócić do domu, zanim Katy wstanie. Przez całą noc zastanawiała się, dlaczego siostra, która wczoraj wieczorem przyjechała z Londynu, nie zamieniła z nią ani słowa, a ojca ledwo zapytała o zdrowie i od razu położyła się spać. To było do niej niepodobne. Nigdy nie zachowywała się w ten sposób.

Kiedy Bryn wróciła na farmę, stwierdziła z zadowoleniem, że siostra jeszcze nie wstała. To już bardziej do niej podobne, pomyślała. Katy zawsze wstawała ostatnia. Poszła więc do kuchni przygotować herbatę i tosty. Ostrożnie zaniosła tacę po wąskich drewnianych schodach na górę. Poprzedniego dnia posprzątała i wywietrzyła dawny pokój Katy. Zmieniała też pościel i włożyła do szafy saszetki zapachowe z kwiatów zbieranych i suszonych jeszcze przez ich matkę. Umyła okna, powiesiła nowe [nanki 'i odszukała różowy wazon, który ozdobiła krokusami i przebiśniegami.

Na podeście jak zwykle zaskrzypiały deski. Lekko zapukała, pchnęła drzwi i weszła do środka. Ogarnęło ją dziwne uczucie dawno zapomnianej radości.

- Wstawaj, leniuchu. Owce na wzgórzach czekają na paszę.

- Och, zamknij się! - warknęła Katy, lecz zaraz uśmiechnęła się do siostry. Bryn rozsunęła firanki i do pokoju zajrzało marcowe słońce.

- Cholemie tu zimno - powiedziała Katy. Zapomniała już, że na farmie nie ma centralnego ogrzewania. - Nic dziwnego, że zawsze chodzisz w spodniach i grubych swetrach. - Spojrzała krytycznie na siostrę. - Nic się nie zmieniłaś. Czemu nie zaczniesz się odchudzać? - spytała i zaraz tego pożałowała, ponieważ Bryn natychmiast spuściła wzrok. - Zapomnij o tym, co powiedziałam. Wiesz, że rano zawsze jestem w złym humorze. - Mimo wszystko była zadowolona, że to ona jest ładniejszą z sióstr. Nigdy nie przyznała, nawet przed sobą, że z postaci Bryn emanuje jakieś niezwykłe, wewnętrzne piękno.

Bryn uśmiechnęła się.

- W porządku. Zjedz tosty, póki są gorące. Bez miodu i dżemu. Pamiętałam o tym.

Katy sięgnęła najpierw po kubek z herbatą i skrzywiła się, czując jego ciężar.

- Muszę wyjąć z samochodu swój serwis - powiedziała, patrząc na siostrę znad wyszczerbionego naczynia. - To Spode. Ty się na tym znasz. Czy to dobra marka?

- Spode? Bardzo dobra.

- Ma złote obwódki. Z prawdziwego złota. Tak mówił sir Lionel.

- Sir Lionel?

Bryn popatrzyła na nią ze zdziwieniem. Katy poczuła nagłe wyrzuty sumienia. Potrafiła się tak podle zachowywać, a Bryn zawsze przepełniona była życzliwością dla całego świata. W Londynie każdy starał się zepchnąć człowieka w dół, żeby mieć mniej konkurentów w trakcie wspinania się na szczyt.

- Och, Bryn, jestem taka szczęśliwa, że wróciłam do domu.

Londyn jest straszny. Cieszę się, że tam pojechałam, zostałam sławną modelką i tak dalej, ale to nie był dom.

Katy wybuchnęła płaczem, a Bryn patrzyła na nią bezradnie. Zaskoczyła ją reakcja siostry. Nie przeszło jej przez myśl, że Katy może być w Londynie nieszczęśliwa, ze swoją wspaniałą karierą i tymi wszystkimi przyjaciółmi, o których opowiadała przez telefon. Szybko podeszła do łóżka, wyjęła z rąk Katy kubek, odstawiła go na stolik, następnie wzięła siostrę w ramiona i przytuliła złotowłosą głowę do obfitych piersi.

- Wszystko będzie dobrze. Teraz jesteś w domu - przema­wiała do niej łagodnie.

Z policzkiem przyciśniętym do zielonego wełnianego swetra siostry, Katy zaśmiała się przez łzy.

Dom. Żeby to był dom.

Stowe, Vermont, USA

Dlatego właśnie musimy być czujni, musimy zwracać baczną uwagę na przedsiębiorców, którzy wymachują zieloną flagą. Dziękuję państwu za uwagę.

W małej hotelowej sali konferencyjnej rozległy się entuzjas­tyczne oklaski. Morgan uśmiechnął się z zadowoleniem i skinął głową w kierunku o\ób, które wstały ze swoich miejsc w pierw­szym rzędzie.

- Jestem pewien, że wszyscy tu obecni zechcą przyłączyć się do podziękowań, które składam panu Morganowi za jego interesujące przemówienie - powiedział do mikrofonu lokalny kandydat na prezesa Zielonych w Stowe.

Morgan przepychał się teraz między ludźmi, którzy klepali go po plecach i ściskali ręce. Starał się zamienić z każdym chociaż kilka słów. Byli przecież potencjalnymi członkami Zielonych w Vermont, a organizacja ta była dla Morgana najważniejszą sprawą w życiu. Stanowiła narzędzie, które miało zniszczyć Kynastona Germaine.

Morgan zatrzymał się przy studencie, który wyciągał do niego rękę. Towarzyszący chłopakowi siwy mężczyzna wyglądał na jego ojca.

- To było wspaniałe przemówienie, panie Morgan. Jestem szczęśliwy, że ktoś wreszcie wystąpił przeciwko tym chciwym przedsiębiorcom od wypoczynku - powiedział z młodzieńczym zapałem.

Morgan uśmiechnął się z przymusem.

- Czy pan tu mieszka, panie?...

- Hank. Niestety nie. Spędzam tu z ojcem wakacje.

- Mam nadzieję; że nie mieszkacie w hotelu Germaine'a? - spytał Morgan.

Jego dzisiejsze przemówienie skierowane było przede wszys­tkim przeciwko nowemu hotelowi, który miał zostać otwarty w Nowy Rok.

Student potrząsnął przecząco głową.

- Oczywiście, że nie. Musi pan mieć niezłe plecy, żeby dobierać się do tak potężnej korporacji.

Morgan wzruszył ramionami.

- Ktoś musi się za nich zabrać - powiedział.

Był przystojnym mężczyzną. Miał sześć stóp wzrostu, ciemne włosy, ciemne oczy, wyraziste rysy twarzy i odznaczał się swoistą charyzmą. Ojciec młodego studenta, właściciel i redaktor małego pisma w stanie Maine, od razu dostrzegł tę cechę, dzięki której Morgan był tak popularnym mówcą i ulubieńcem kobiet. Podczas przemówienia zauważył, jak żeńska część audytorium wpatruje się w Morgana z uwielbieniem. Oczami wyobraźni widział już zdjęcie fotogenicznego mówcy w swoim piśmie. Chciał przeprowadzić z nim wywiad.

- Jestem Alfred Johns - powiedział, skoro syn najwidoczniej nie miał zamiaru go przedstawić. - Jestem właścicielem małego pisma. Czy mógłbym zamieścić w nim artykuł o panu?

- Oczywiście, potrzebujemy pomocy prasy - odpowiedział spokojnie Morgan. - Inaczej duże korporacje będą nadal niszczyć świat, aż nic na nim nie zostanie.

- Zgadzam się z panem - oświadczył dziennikarz. - Nie rozumiem jednak, co takiego strasznego zrobiła Germaine Corporation. Nie otworzyli nawet swojego hotelu i...

- Czy Stowe potrzebuje kolejnego hotelu? - wszedł mu w słowo Morgan. - Na pewno nie. Potrzebuje za to więcej drzew, mniej śmieci, więcej materiałów wtórnych...

- Tak, tak, na pewno, ale musi się pan pogodzić z faktami.

Ludzi nie obchodzą losy świata, jeśli ich własne życie jest miłe i wygodne. - Alfred Johns usiłował ostudzić zapał Morgana.

- To właśnie jest tragedia świata - oznajmił czerwony ze złości syn dziennikarza. - Dlatego właśnie potrzebujemy więcej stowarzyszeń zrzeszających Zielonych. Jeśli ludzie się zjednoczą, to można będzie wszystko zmienić.

- Och, dorośnij wreszcie, synu - rzucił ze złością Alfred. - Czemu nie idziesz w ślady Toma? Teraz on...

W tym momencie Morgan przestał ich słuchać. Przypomniał sobie głos, który kiedyś wypowiedział dokładnie te same słowa. Użył tylko innego imienia. "Dlaczego nie idziesz w ślady Kynastona?" Ile razy to słyszał? Od ilu osób? Od ilu nauczycieli w szkole? "Czemu nie uczysz, się tak pilnie jak Kynaston?" Od rodziców. "Kynaston wypełnia swoje obowiązki i na nic się nie skarży. Czemu nie możesz go naśladować?" Od przyjaciół. "Chodź Morgan, kopnij tę piłkę. Kynaston kopie o wiele dalej, a jest od ciebie młodszy". Kynaston. Zawsze Kynaston. Morgan pragnął zebrać tych wszystkich ludzi pod jednym dachem i pokazać im, jakim człowiekiem stał się ich najdroższy Kynaston. Oddałby wszystko, aby móc im uzmysłowić, w jaki sposób ich bohater zagarnia ziemię po to, aby ją zniszczyć, jak dochodzi do bogactwa, krzywdząc ciężko pracujących ludzi. Pokazałby nauczycielom z college'u, w jaki sposób Kynaston wykorzystał ich nauki. Pokazałby tym grającym w baseball chłopcom, jak ciężko musieliby pracować na budowach Ger­maine Corporation i jak mało by zarabiali w porównaniu z pensją wielkiego prezesa. Pokazałby swoim rodzicom...

Westchnął. Niczego już nie może pokazać rodzicom. Nawet gdyby jeszcze żyli, i tak nie mieliby zaufania do Kynastona po tym, co zrobił. On sam nie był na to przygotowany, choć sądził, że bardzo dobrze zna brata. Nie uwierzyłby, że Kynaston zdolny jest do takiego okrucieństwa. Jak bardzo można się pomylić, myślał, boleśnie krzywiąc wargi. Ale to już koniec pomyłek. Teraz był już prawie gotowy, aby stawić czoło Kynastonowi Germaine. Prawie gotowy...

Nagle zdał sobie sprawę z obecności dwóch obserwujących go mężczyzn i szybko powrócił do rze,:;zywistości.

- Przepraszam, ale widzi się teraz tylu skłóconych ojców i synów. Wynika to pewnie z różnicy pokoleń. Przykro mi, muszę już iść. Może innym razem będziemy mieli okazję o tym porozmawiać - zakończył rozmowę i odszedł.

Zatrzymała go wysoka, ciemnowłosa kobieta, ubrana w jas­krawy pomarańczowy żakiet.

- Słyszałam tę rozmowę - powiedziała, wpatrując się w niego wielkimi czarnymi oczami. - Panu naprawdę zależy na tej całej sprawie Zielonych, prawda? - dorzuciła miękko.

Skinął głową.

- Tak. - Powoli opuszczało go uczucie gniewu.

- To są pana rodzinne strony? Czy dlatego nie chce pan tu widzieć żadnych nowych hoteli? Takich jak ten Germaine Corporation?

Morgan obrócił się w jej stronę, a jego oczy nabrały dziwnego wyrazu. Kobieta poczuła dziwny niepokój. Lubiła silnych mężczyzn. Takich, którzy wiedzą, czego chcą. Żywych męż­czyzn. Pełnych wigoru.

- Nie chodzi mi tylko o hotel - oświadczył zimnym tonem.

- Chodzi o wszystko, co się z nim wiąże. Chodzi o... - Przerwał nagle i potrząsnął głową. Smutny uśmiech przemknął mu przez twarz. - Przykro mi, wiem, że daję się ponosić emocjom.

Kobieta uśmiechnęła się.

- Chodzi o coś więcej, prawda?


Morgan rzucił jej szybkie spojrzenie, zdziwiony pieszczot­liwym tonem głosu.

- Tak. Chodzi o coś więcej - przyznał po chwili. - Kilka lat temu straciłem farmę na rzecz Germaine Corporation. Kilka? Powiedziałem kilka? - Roześmiał się gorzko. - Raczej dziesięć, dwadzieścia lat temu. - Przymrużonymi oczami popatrzył na otaczających ich ludzi, następnie przeniósł wzrok na rozpo­ścierający się za oknem widok. Sezon zimowy miał się już ku końcowi, większość gości miała niedługo wyjechać. Tymczasem Germaine Corporation kwitła. Miała swoje hotele w Killington i Sugarbush, dwóch najważniejszych ośrodkach wypoczyn­kowych. Teraz postanowili opanować także to miejsce.

Morgan chciał, żeby Kynaston przyjechał wreszcie do Vermont. - Przykro mi, kochasiu - powiedziała kbbieta smutnym tonem, kiedy zorientowała się, że nie są mu potrzebne żadne pieszczotliwe pociechy. Szkoda. Taki z niego przystojniak...

- Mnie też - dorzucił cicho Morgan, zapominając o stojącej przy nim kobiecie. - Mnie też.


Bryn odkroiła tłuszcz z baraniny i wrzuciła go do stojącego na kuchence garnka. Katy obserwowała ją już od kilku minut, jak obierała marchew, krajała cebulę, pietruszkę i brukiew. Chociaż był to dopiero jej pierwszy dzień w domu, już odczuwała zniecierpliwienie. Nic się nie działo. Nie będzie miała czego zapisać wieczorem w swoim dzienniku. Dziennik! Zerwała się z krzesła i pobiegła na górę. Zaczęła gwałtownie przeszukiwać walizki.4 Nie zabrała dziennika. Niech to szlag!

Poszła do pokoju siostry i otworzyła komodę w poszukiwaniu papieru listowego. Musiała zapisać swoje myśli, czuła, że inaczej oszaleje z nudów. Kiedy zeszła z powrotem do kuchni, Bryn przygotowywała kluski.

Punkt dwunasta zjawili się mężczyźni. Katy patrzyła ze zdziwieniem na bliźniaków, którzy byli zbyt onieśmieleni, aby na nią spojrzeć. Wszyscy w okolicy znali historię Katy Whittaker, która pojechała do Londynu i została mo­delką.

- My będziemy musiały zjeść przy blacie kredensu - powie­działa Bryn, niosąc dwa talerze. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?

Katy spojrzała na talerz pełen mięsa, jarzyn i puszystych klusek i poczuła, że robi jej się niedobrze.

- Nic się nie zmieniło - powiedziała.

Dopiero po długiej chwili ciszy, jaka zapanowała w kuchni, zorientowała się, że w słowach tych zabrzmiała rozpacz i pogarda, jaką odczuwała, zamknięta w swoim własnym świecie.

- Chciałam powiedzieć - dodała szybko - że dobrze jest być w domu. Londyn jest wielkim i fascynującym miastem, ale dom jest... no... domem. A bycie modelką, wcale nie jest takim wspaniałym zajęciem; jak mogłoby się wydawać. W tej branży jest duża konkurencja i nikt nie przebiera w środkach, aby dojść do celu.

- Nie myśl o tym, Katy - powiedziała Bryn łagodnym głosem. - Jesteś teraz z nami. W Ravenheights. Wszystko będzie dobrze.

Katy roześmiała się głośno. Zaraz jednak zakryła usta dłonią.

Kochana Bryn. Kochana, gruba, brzydka Bryn, która uwielbiała owce i nie kończące się opowieści o partiach krykieta. Katy wiedziała, że Ravenheights nigdy nie będzie jej domem. Bryn nie była w stanie tego zrozumieć i dlatego siostra zdobyła się, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, na altruizm.

- Wiem. Nie macie pojęcia, jaka jestem szczęśliwa, że wróciłam do domu. Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, taty i farmy. Ta farma jest jak sanktuarium. - Głos ją zawiódł. Nie miała już siły na udawanie. Sanktuarium. Raczej jak więzienie, pomyślała.

John Whittaker wstał od stołu, podszedł do córki i niezdarnie ją przytulił.

- W porządku, gołąbeczko. Dobrze zrobiłaś, że przyjechałaś do domu, kiedy świat okazał się dla ciebie nieprzyjazny . Prawda, Bryony Rose?

Bryn skinęła potakująco głową. Patrząc z miłością na smutną twarz. ojca, poczuła nagle, że coś jest nie w porządku. Coś złego wisiało w powietrzu. Ale teraz nie mogła się nad tym zastanawiać.

Katy poczuła się lepiej i nawet zjadła trochę jarzyn z gulaszu.

Mięsa ani klusek nawet nie tknęła. Mężczyźni, którzy czuli się nieswojo, uczestnicząc w tej rodzinnej scenie, zjedli szybciej niż zwykle i wyszli mówiąc tylko "Do widzenia".

Bryn zaczekała, aż ojciec, który zawsze opuszczał kuchnię ostatni, zostanie sam w przedsionku.

- Tato, co się stało? - spytała.

- Nie rozumiem, gołąbeczko.

- Tato! - powtórzyła ostrzej Bryn.

Westchnął. Nigdy nie udało mu się ukryć nic przed młodszą córką. Bez słowa wręczył jej list.

- Przyszedł dziś rano. Chciałem ci o tym powiedzieć później. Teraz, kiedy Katy jest w domu... Ach, gołąbeczko, sam nie wiem, co ci powiedzieć.

Głos mu się załamał. Obrócił się i szybko wyszedł na podwórze. Przez chwilę wydawało się Bryn, że jest nadal tym silnym, niepokonanym mężczyzną z jej dziecięcych wyobrażeń. Wróciła do kuchni. Z zadowoleniem stwierdziła, że Katy poszła już do salonu.

Wolno otworzyła list. Już wcześniej zauważyła, że jest to korespondencja z banku. Przebiegła wzrokiem tekst. W ciągu miesiąca należało spłacić pożyczkę. W przeciwnym razie bank będzie musiał podjąć odpowiednie kroki. Oznaczało to, że muszą sprzedać farmę korporacji Germaine, lub zrobi to za nich bank.

Odetchnęła głęboko. Wiedziała, że taka chwila kiedyś na­dejdzie, ale nie chciała w nie uwierzyć. Nie może stracić Ravenheights. Nie może. Zwłaszcza teraz, kiedy Katy po wszystkim, co przeszła w Londynie, tak bardzo potrzebowała tego miejsca. Będzie walczyć do ostatka, żeby je dla niej zatrzymać. Poczuła silniejszą niż zwykle determinację, aby walczyć o zachowanie farmy. Nie tylko dla siebie, również dla Katy.

Będzie musiała spotkać się osobiście z Kynastonem Germaine. Wytłumaczyć mu całą sytuację. Z pewnością zrozumie.


Marion wysiadła z samochodu i spojrzała na biurowiec Ventury. Jak na Nowy Jork, był to skromny, jedynie trzydziestopiętrowy budynek. Setki biur, w których pracowało tysiące ludzi, grupowały rozmaite przedsiębiorstwa, które składały się na imperium Ventury.

Spojrzała za oddalającą się cicho czarną limuzyną. Teraz będę jeździć do pracy taksówką, pomyślała. Albo nawet chodzić na piechotę. W ten ponury marcowy poranek w budynku paliły się wszystkie światła. Nagle ogarnęły ją wątpliwości i straciła całą pewność siebie. Dotychczas odwiedzała ten budynek jedynie w roli Księżniczki, pięknej kobiety, córki wszechwładnego szefa. Teraz miała wejść tam jako Marion Ventura, której myśli miały zająć prowadzone przez firmę interesy. Zebrała się na odwagę i przeszła przez hol, gdzie powitały ją elegancko ubrane recepcjonistki.

- Dzień dobry, pani Ventura. .

Uśmiechnęła się do nich. Jak szybko rozchodzą się nowiny. Powiedziały "pani Verhura", nie "pani Prescott".

Niepokój powrócił, kiedy wchodziła do windy. Najwyższe piętro budynku zarezerwowane było dla najwyższych rangą urzędników imperium Ventury. Wszyscy pracownicy z po­zostałych dwudziestu dziewięciu pięter walczyli o to, aby kiedyś się tam dostać. A ona po prostu miała zamiar tam wjechać, jak gdyby... jak gdyby była właścicielką tego wszyst­kiego. Ale przecież to w pewnym sensie było zgodne z pra­wdą. Jej ojciec władał tym imperium, a ona była jego córką. Nepotyzm. Słowo· tabu dla przeciętnego Amerykanina, dla Włocha miało zupełnie inne znaczenie.· Dla kogo miałby w pocie czoła pracować mężczyzna, jeśli nie dla swoich dzieci?

Leslie Ventura całe życie naprawdę ciężko pracował, a Marion była teraz jego jedynym dzieckiem. Na myśl o bracie przeniknął ją nagły ból. Ale Keith nie chciałby, żeby zrezygnowała z tego, czego zawsze w. głębi serca pragnęła. Przecież sam często powtarzał jej, że jest zdolna i ma silną osobowość.

Wyszła z windy na wyłożony szaroniebieskim dywanem korytarz. Minęła dębowe drzwi, na których wisiały tabliczki z nazwiskami jej kuzynów; pamiętała ich z czasów dzieciństwa. Były tam również obce nazwiska, świetnych specjalistów, których ojciec zdołał odebrać swoim rywalom.

Skierowała się w stronę biura należącego do Keitha. Było to drugie co do ważności biuro w całym budynku. Największe zajmował oczywiście sam Leslie Ventura, lecz od śmierci syna nie pokazał się jeszcze w firmie. Nie wątpiła, że ojciec powróci do pracy, jak tylko dojdzie do siebie. Tymczasem nie mógł nawet o tym myśleć. Właśnie z tego powodu zjawiła się tu dzisiaj. Chciała pomóc ojcu otrząsnąć się z żalu nad samym sobą.

Zbliżając się do tej części biura, w której urzędował kiedyś Keith, usłyszała gwar ożywionej rozmowy. Otworzyła drzwi i ze zdziwieniem stwierdziła, że w pokoju nie ma sekretarki, która o tej porze powinna być już na swoim stanowisku. Podchodząc do następnych, z lekka· uchylonych drzwi, zatrzymała się na dźwięk dochodzących stamtąd głosów.

- Nie widzę żadnego problemu. - Natychmiast poznała głos stryja Dino. - Jestem prezesem Kopalni Ventura, a kopal­nie od dawna uznawane są za najważniejsze przedsiębiorstwa Ventury.

- Może i tak, ale to wcale nie oznacza, że automatycznie przejdziesz do tego biura - wtrącił Charles Ventnor, jeden z pozyskanych przez firmę specjalistów. Marion poznała go po kanadyjskim akcencie.

Poczuła ucisk w gardle. Kłócili się o biuro Keitha, gdy tymczasem on nie został jeszcze pochowany.

Kiedy wybiegła ze szpitala, bezwzględne słowa wypo­wiedziane przez ojca odbijały się echem w jej głowie. Szła bezmyślnie przed siebie, szukając jakiejkolwiek po­ciechy. Po chwili jednak zaczęła zastanawiać się nad sobą. W głębi serca czuła, że ojciec wcale tak nie myślał. Miała dwadzieścia cztery lata, była rozwiedziona i bardzo bogata. To wszystko mogło prowadzić jedynie do katastrofy. Po­stanowiła zapanować nad swoim życiem i robić to, co sama chce.

Zastanawiała się nad tym, co mogłaby robić. Do tej pory nie miała szans wykorzystać i umiejętności zdobytych w czasie studiów w Radcliffe, które ukończyła z odznaczeniem. Miała więc, przynajmniej teoretyczne, przygotowanie do tego, aby zająć się biznesem. Potrzebowała jedynie czasu na zdobycie doświadczenia, ale przecież nosiła nazwisko Ventura. Ojciec dał Keithowi czas na zapoznanie się z rozległymi interesami firmy. Chciał go uczyć i kształtować, aby w przyszłości syn mógł stanąć na czele firmy.

Mogłaby to być przyszłość również dla niej; dotychczas prócz tego, że słuchała ojca, nic nie· zrobiła ze swoim życiem. Leslie Ventura nigdy nie pomyślał o tym, czym córka chciałaby się zajmować. A teraz· znalazła się tutaj. Pomysł ten wydawał się jej absurdalny, ale była przekonana, że postępuje dobrze. Robiła to, co musiała zrobić. Teraz, stojąc za drzwiami i słuchając tych obrzydliwych przetargów, utwierdziła się w swoim przekonaniu. To ona była dziedziczką Ventura Industries. Musiała tylko dowieść tego ojcu.

Odetchnęła głęboko, pchnęła drzwi i weszła do środka.

Wszyscy obrócili się w jej stronę. Dla dwóch znajdujących się w pokoju mężczyzn była członkiem rodziny, jeden znał ją jako córkę Ventury, ale żaden z nich nie zobaczył w niej nowej następczyni.

- Witam panów - powiedziała, patrząc z uśmiechem na ich zdziwione twarze. - Nikogo nie było w sekretariacie.

- Powiedzieliśmy Felicity , żeby poszła na kawę. - Francis Ventura pierwszy odzyskał głos.

- No tak, to wyjaśnia sprawę... - Marion skierowała się do olbrzymiego biurka.

Dopiero wtedy zobaczyli, że ma w ręku teczkę. Spojrzeli po sobie w. milczeniu. Marion miała uczucie, jakby Keith stał przy niej. Cała ta scena na pewno sprawiłaby mu ogromną przyjemność.

- Więc do rzeczy,. panowie. Chcę jeszcze dziś zwołać nadzwyczajne zebranie pracowników. Stryju Dino, możesz to załatwic, prawda? Oczywiście nie wszystkich, wystarczą tylko przedstawiciele poszczególnych przedsiębiorstw.

- Ee... oczywiście -wykrztusił Dino, patrząc w osłupieniu na bratanicę. Marion wyjęła z torby kilka papierowych teczek. Gdyby oni wiedzieli, że są zupełnie puste, pomyślała rozbawiona i podniosła oczy, udając zdziwienie, że jeszcze ich tu widzi.

- Frankie, bądź tak dobry i poproś Felicity, żeby wróciła do biura. Potrzebuję jej, żeby się przygotować na zebranie.

Frankie zaczerwienił się ze złości. Nie znosił tego zdrobnienia. - Oczywiście - powiedział i szybko wyszedł. Jego męska duma ucierpiała już wystarczająco, nie chciał, usłyszeć kolejnego polecenia.

Dwaj pozostali mężczyźni spojrzeli na Marion wyczekująco, ale była tak zajęta przeszukiwaniem biurka i studiowaniem terminarza Keitha, że wydawała się nie pamiętać o ich obecności. W końcu ruszyli do drzwi i wtedy usłyszała głos Charlesa.

- Nie wiedziałem, że szef ma zamiar robić dzisiaj zebranie. Odetchnęła. Zrobiła już pierwszy krok na swojej nowej drodze. Drzwi znowu otworzyły się i Felicity Wrighton niepew­nie podeszła do biurka. Marion patrząc w jej zdziwione niebieskie oczy zrozumiała, dlaczego Keith czuł do Felicity sympatię.

- Dzień dobry, pani... Ventura... Tak... tak mi przykro z powodu pani brata. Będzie mi go brakować - dodała.


Marion czuła, że dziewczyna mówi szczerze. Łzy napłynęły jej do oczu.

- Dziękuję ci, Felicity . Mnie też będzie go brakowało. Mów do mnie Marion.

- Pan Ventura powiedział, że chcesz się ze mną widzieć - oznajmiła Felicity urzędowym tonem.

Marion wyprostowała się na krześle i skinęła głową.

- Tak. Chcę, żebyś mi przygotowała pełną dokumentację wszystkich przedsiębiorstw Ventury, poczynając od tych naj­większych i przynoszących najlepsze zyski. Chcę mieć do­kładną listę zatrudnionych, kopię tegorocznego. bilansu oraz raport o poprzednim stanie finansów. Interesują mnie również wszystkie nowe kopalnie, które wzbudzają jakiekolwiek kon­trowersje.

Felicity otworzyła szeroko oczy.

- To jest ogromne zadanie, proszę pani. - Marion popatrzyła na nią i Felicity uśmiechnęła się. - Tak pani... Marion. Zaraz się do tego zabiorę. Czy przynieść kawy?

- Tak, poproszę. Czeka mnie długi dzień.


Kynaston Germaine wyjrzał przez okno samochodu. Po­stanowił sam wybrać miejsce na pokryty dachem park rekreacyjny i teraz, objeżdżając okolicę, poddał się jej urokowi - bezkresnym zielonym pastwiskom, oddzielonym od siebie kamiennymi murkami. Natychmiast zapisał w swoim notatniku, że granice parku mają być oznaczone w ten sam sposób.

- Zwolnij, Vince - powiedział. - A co to jest, do diabła?! - wykrzyknął zdumiony.

- To jest wiadukt Ribblehead,' panie Germaine. Imponujący, prawda? - rzekł szofer z dumą.

Kynaston skinął głową. Rzeczywiście, widok był imponujący. Ponad doliną wznosił się rząd pięknych łuków. Kynaston widział już oczami wyobraźni małą parową lokomotywę, która przemierza wiadukt w kłębach białej pary.

Odchylił się na oparcie samochodu marki Daimler Sovereign i słuchał monologu Vince'a na temat lokalnej historii.

- Zbudowano go dla linii kolejowej Settle-Carlisle jeszcze w czasach wiktoriańskich - wyjaśnił Vince.

Kynaston uśmiechnął się.

-:- Interesuje cię kolej, prawda?

- Ten temat interesuje wielu ludzi. W każdym razie tych, którzy widzieli ten wiadukt.

- Tak - przyznał cicho Kynaston, wpatrując się w budowlę.

Pociągi parowe fascynowały wszystkich. Sięgnął po telefon, żeby połączyć się ze swoim biurem.

- Michael, chcę, żebyś zebrał wszystkie informacje na temat wiaduktu Ribblehead. Muszę wiedzieć, czy będzie można wynegocjować wznowienie tutejszej linii kolejowej. Potem rozejrzyj się za starymi pociągami parowymi do sprzedaży. Nie muszą być w dobrym stanie, zawsze możemy je wyremon­tować.

- Rozumiem. Myślisz o rozbudzeniu uczucia nostalgii?

- W głosie Michaela zabrzmiało rozbawienie. - Oczywiście masz rację. Stary pociąg parowy zarobi na siebie w przeciągu jednego roku.

- Otóż to. Gdybyś jeszcze mógł zobaczyć tutejszy krajobraz - mruknął Kynaston, patrząc na wiadukt przez tylną szybę samochodu. Żaden turysta nie oprze się pokusie przejażdżki pociągiem parowym po tych cudownych dolinach Yorkshire. Ponownie wyjął z teczki notatnik i zapisał w nim kilka uwag, nie przerywając telefonicznej rozmowy z Michaelem. - Jak tam sprawa suchego stoku dla narciarzy?

- W porządku. Trzeba jeszcze wykupić ten ostatni kawałek ziemi, ale to kwestia dosłownie kilku dni. Rozmawiałem przed chwilą z bankiem.

- Świetnie. Czy przysłali już próbkę materiału na suchy stok? Pamiętaj, że ta zieleń musi mieć taki sam odcień jak zieleń w ~olinie. Jeśli różnica będzie widoczna, słono za to zapłacimy.

- Twierdzę, że to jeszcze trochę potrwa. Suche stoki mają wszędzie standardowy kolor.

- Może inne tak - powiedział spokojnie Kynaston. - Ale nie mój. - Tymi słowami zakończył rozmowę.

- Już jesteśmy na miejscu, panie Germaine. Niezły tu bałagan, prawda?

Kynaston popatrzył na zakupiony ostatnio kawałek gruntu, zamieniony teraz w plac budowy, i przyznał rację szoferowi. Rzeczywiście panował tu niezły bałagan. Tam, gdzie pracowały buldożery, leżały zwały ziemi. Ogromna wyrwa oznaczała początek budowy drogi dojazdowej.


- Naprawdę chce pan tu wybudować coś takiego przykrytego szklanym dachem, panie Germaine? - spytał Vince. Spędził tu czterdzieści trzy lata i mimo wszelkich starań nie potrafił wyobrazić sobie tej szklanej kopuły.

- Tak - odrzekł Kynaston, czujnie obserwując plac budowy. Z trzech stron plac otoczony był lasem. - To idealne miejsce na park rekreacyjny.

Vince patrzył smutno na ogromny dół w ziemi. Wiedział, że nie ma prawa narzekać. Przez ostatnie sześć miesięcy, zanim pojawiła się Gertnaine Corporation, był na zasiłku. Teraz znalazł pracę na całe życie. Zostanie ogrodnikiem w parku i będzie pracować w zawodzie, którego się kiedyś wyuczył. Miał tylko nadzieję, że ten bogaty Amerykanin wie, co robi.


Marion nie podniosła głowy na dźwięk otwieranych drzwi.

- Postaw tacę na biurku, Felicity. Zjem później. - Nie odrywała wzroku od wydruku komputerowego, zawierającego dane o Ventura Paper.

- Co tu się dzieje, do cholery?

- Przepraszam. Myślałam, że to moja sekretarka z kanapkami.

- Twoja sekretarka? - Leslie Ventura zamknął za sobą drzwi i podszedł do fotela stojącego przed biurki.em. Widać było, że jest wyczerpany. Patrzył na Marion pustym wzrokiem, jakiego nigdy przedtem u niego nie widziała. Opuściła go cała energia. Fakt ten przeraził ją bardziej niż perspektywa, że ojciec zaraz dostanie ataku szału.

- Tak, Felicity - wymamrotała, mobilizując całą swą odwagę. - Wiem, która sekretarka pracuje w tym biurze - powie­dział z sarkazmem Ventura. - Nie wiem natomiast, co ty tutaj robisz. I co to za nadzwyczajne zebranie zwołane zostało na dzisiaj?

- Ja je zwołałam.

- Tyle zdążyłem dowiedzieć się od Dino. Kiedy do mnie telefonował, był bliski histerii. - Przez moment błysk roz­bawienia zapalił się w jego oczach, lecz natychmiast zgasł. - Siedzisz na miejscu Keitha.

Marion zbladła, ale nie poruszyła się. Patrzyła na ojca oczami pełnymi bólu.

- Wiem - odparła cicho. - Kiedy przyszłam dzisiaj do biura, Charles, Dino i Frankie kłócili się o to, kto zajmie to miejsce.

Leslie Ventura skrzywił się boleśnie. Za chwilę, jakby wbrew sobie, uśmiechnął się lekko.

- A ty zdecydowałaś się sama zająć to miejsce, i w ten sposób rozwiązać spór.

- Tak. Rozwiązałam go, wchodząc tutaj i zajmując to miejsce. Leslie spojrzał na wydruk komputerowy w jej rękach.

Przeczytał kilka linijek.

- Ventura Paper. Dlaczego to czytasz?

- Czytam o wszystkich przedsiębiorstwach Ventury. Przynajmniej tyle, ile zdołam w ciągu... - Spojrzała na zegarek. - Trzech godzin i czterdziestu minut.

Leslie przeniósł wzrok na jej twarz. Wyglądała na zmęczoną, ale oczy miały jakiś szczególny wyraz. Uświadomił sobie, że ona również straciła Keitha. Wielokrotnie zastanawiał się, czy Marion nie kocha brata bardziej niż ktokolwiek z rodziny, bardziej niż on, bardziej niż Nadine, jego żona i nadopiekuńcza matka. Zdał sobie sprawę z cierpienia córki i własnej obojętności wobec niej. Zawsze starał się chronić rodzinę. Załamał się jedynie wtedy, kiedy guz mózgu zabił jego ukochaną żonę, i teraz, kiedy narkotyki zabiły jego syna. Wynajął już co prawda prywatnego detektywa, żeby odnalazł dostawcę, który zaopatrywał Keitha, i zamknął go na resztę życia w więzieniu. Ale Marion... Uprzytomnił sobie, że w ciągu ostatnich czterech dni ani razu nie pomyślał o córce.

- Marion, nie powinnaś tu być - powiedział miękko. Popatrzył zaskoczony, jak zrywa się na równe nogi i staje przed nim z płonącym wzrokiem.

- Dlaczego? Dlatego, że nie jestem mężczyzną? Coś ci powiem, tatusiu. Owszem, nie jestem mężczyzną, ale przecież nazywam się Ventura.

- Co to ma do rzeczy? - spytał zdezorientowany Leslie, nie spodziewając się tak ostrej reakcji ze strony córki.

- Wszystko - powiedziała ostrym głosem, siadając z po­wrotem za biurkiem. - Tatusiu, chcę sama zapracować na swoje utrzymanie. A gdzie miałabym pracować, jeśli nie tutaj?

Potrząsnął przecząco głową.

- Nie masz odpowiednich kwalifikacji, Marion.

- Mam lepsze kwalifikacje niż Keith - odparowała. - Ukończyłam Radcliffe z najwyższym odznaczeniem, nie pamiętasz? - To niemożliwe - rzekł szorstko Leslie. - To nadal jest świat mężczyzn i do wykonywania tej pracy potrzebny jest mężczyzna. Nie myślisz racjonalnie. Jeżeli...

- Wręcz przeciwnie - przerwała mu Marion. Nagle opuścił ją strach przed ojcem. Poczuła się silna i zdolna do tego, żeby mu się przeciwstawić. - To ty nie myślisz racjonalnie. Dwa lata temu wprowadziłeś tu Keitha, by nauczył się kierować firmą. Nie bardzo mu się to udawało. Oboje dobrze wiemy, że nie był do tego stworzony. Nie rozumiał, albo nie chciał zrozumieć, świata, w którym ty żyjesz. Ja rozumiem. Mam kwalifikacje, brak mi tylko doświadczenia. Przyznaję to otwarcie. Ale wkrótce je zdobędę. Musisz tylko dać mi szansę. Tak jak dałeś ją Keithowi.

Leslie patrzył na twarz córki, na której malowała się determinacja. Westchnął ciężko.

- Czas już skończyć tę głupią rozmowę, Marion - powiedział zimno. - Wielkie finanse to nie miejsce dla kobiety. Sama byś to zrozumiała, gdybyś potrafiła .myśleć racjonalnie, zamiast pogrążać się w marzeniach o prowadzeniu Ventura Industries. Jesteś piękn!t, młodą kobietą. Powinnaś cieszyć się życiem.

- Chcę to robić. A kariera zawodowa to jedna z większych przyjemności, jakie można mieć w życiu. Sam o tym dobrze wiesz - dodała z naciskiem.

Leslie Ventuni był zbyt wyczerpany, aby wdawać się z córką w dyskusję. Ogarnął go gniew.

- Do diabła, Marion, tego już za wiele - warknął, podnosząc się z fotela i kierując w stronę drzwi. - Nie ma mowy o tym, byś zajęła miejsce Keitha. Odwołuję zebranie i wracam do domu. Porozmawiamy później.

- Nie, tatusiu, nie porozmawiamy - oświadczyła Marion. Ojciec zatrzymał się gwałtownie. W głosie córki było coś szczególnego. Obrócił się i spojrzał na jej drobną postać w przepastnym fotelu.

- Jeśli odwołasz to zebranie, wyjdę stąd i poszukam sobie pracy gdzie indziej. Jeśli to będzie konieczne, zacznę od najniższego stanowiska, tak jak to robi większość ludzi. Ale studia ukończone z wyróżnieniem zawsze robią wrażenie na pracodawcach. Będę ciężko pracować i odniosę sukces. Jeśli nie zatrudnisz mnie w firmie, pójdę do jakiejś rywalizującej z nami korporacji.

- Nie pleć głupstw - mruknął Leslie. - Nikt ci nie da pracy.

- Tak myślisz? - spytała ironicznie. - Żaden z twoich rywali nie zatrudni Księżniczki Ventury? Mylisz się, tatusiu. Pomyśl . tylko, jaką wspaniałą reklamę bym im zrobiła. Księżniczka Ventura pracuje dla konkurencji.

Leslie wpatrywał się w córkę ze zdumieniem. To nie była ta sama Marion. To ktoś inny. Ta... ta... precyzyjnie myśląca i chłodno przedstawiająca swoje racje kobieta to nie była już jego mała dziewczynka.

- Nie zrobisz tego - powiedział niepewnie.

- Zrobię to - odparła Marion. - Ale tylko wtedy, jeśli mnie do tego zmusisz. Tylko wtedy, kiedy się ode mnie odwrócisz. - Marion! - wykrzyknął Leslie. - Nigdy się od ciebie nie odwrócę. Mój Boże, przecież jesteś moim ciałem i krwią.

- Więc tak mnie właśnie traktuj. Zwołaj to zebranie. Przed­staw mnie tak, jak dwa lata temu przedstawiłeś Keitha, jako nową spadkobierczynię. Wszystko mi jedno, jakie dostanę stanowisko, jaką pracę będę wykonywać i w jakim biurze mnie umieścisz. Jeśli tylko dasz mi szansę. Taką samą szansę, jaką dałeś Keithowi.

Patrzyli na siebie z napięciem. Leslie stał przy drzwiach, a Marion siedziała za biurkiem. Nie widział, że drżą jej kolana, i nie zdawał sobie sprawy, ile nerwów kosztuje ją ta rozmowa.

- Uważam, że mnie szantażujesz - odezwał się wreszcie ostrym tonem.

- Nie, tatusiu. - Marian miała łzy w oczach. - Ja się tylko tobie przeciwstawiam. Jesteś zdziwiony, bo nikt tego dotąd nie zrobił. Mama nie chciała, Keith nie mógł, a ja się też zawsze zgadzałam z twoim zdaniem. Ale teraz mam odwagę ci się przeciwstawić. - Odetchnęła głęboko i spojrzała mu prosto w oczy. - Pytam tylko, co masz zamiar z tym zrobić? - dodała cicho.



Bryn niechętnie przejrzała się w lustrze. Dawno nie miała na sobie sukienki i teraz wydawało jej się, że wygląda w niej dziwnie. Sukienka była brązowa, w Czarne kropki, zapinana z przodu na duże guziki. Bryn kupiła ją kiedyś na wyprzedaży w Otley. Od tego czasu minęły już cztery lata, a sukienka nadal była na nią dobra. To znaczy, że nie utyła. Jeszcze przez chwilę przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, po czym wzruszyła ramionami. Włożyła swoje jedyne porządne sznurowane buty, wzięła torebkę i szybkim krokiem skierowała się do drzwi. Katy spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- W co ty się, u licha, ubrałaś?

Bryn zaczerwieniła się. Nie chciała, aby siostra podważała jej i tak wątłą wiarę w siebie. Gdyby Katy wiedziała, w jakiej sprawie jedzie do miasta, na pewno okazałaby więcej wyrozu­miałości, ale Bryn nie miała odwagi powiedzieć jej wszystkiego. Poprzedniego dnia była w szoku: Sądziła, że będą mieli więcej czasu, przynajrp.niej parę miesięcy. A teraz, jeśli nie uda jej się temu zapobiec: będą musieli sprzedać Ravenheights już za kilka tygodni. Nie mogła pogodzić się z tą myślą. Została jej tylko jedna szansa, aby utrzymać farmę. Za wszelką cenę musi zrobić dobre wrażenie na Kynastonie Germaine, tymczasem Katy pozbawiła jej wiary w siebie, chociaż Bryn w głębi serca wiedziała, że siostra ma rację.

- To jest moja jedyna sukienka - powiedziała, uśmiechając się niepewnie. - Mam jeszcze spódnicę i bluzkę, którą nosiłam do szkoły.

Katy pokręciła z niedowierzaniem głową i wybuchnęła histerycznym śmiechem. Bryn wstrząsnęła się nerwowo. W ciągu ostatnich dni Katy bardzo się zmieniła.

- Nie muszę tam dzisiaj jechać. A może wybrałabyś się ze mną?

- Do Harrogate? - spytała drwiąco Katy. - Dziękuję. Wolę zostać w domu.

Bryn zagryzła usta. Od dnia swojego przyjazdu Katy ani razu nie wyszła z domu. Jakby się tego bała. Przed wyjazdem do Londynu siostra potrafiła godzinami poprawiać makijaż przed lustrem, leżeć w wannie i nacierać się kremem. Teraz miała brudne, nie uczesane włosy i bladą, ściągniętą twarz. Zawsze "szczebiotała j~k ptaszek", jak mówił ojciec. Teraz prawie się nie odzywała. Czytała gazetę, krzywiąc się na zamieszczone w niej fotografie modelek, i oglądała australijskie seriale w telewizji.

- W porządku - odpowiedziała Bryn. Chciała, żeby Katy z nią pojechała, ale bała się nalegać. - Przygotowałam wszystko do obiadu, musisz tylko dokładać do pieca i pilnować, żeby nie spaliło się ciasto z kurczakiem. Ziemniaki są obrane i posolone, rzepa też.

Katy skinęła głową. Nie miała pojęcia, jak utrzymać stałą temperaturę pieca, i wiedziała, że zapomni wstawić jarzyny. Podniosła głowę i stwierdziła, że została w pokoju sama. Bryn musiała już wyjść. Nie usłyszała nawet jej "Do widzenia". Z westchnieniem sięgnęła do torebki. Wyjęła tabletkę uspoka­jającą i połknęła ją bez popijania. Nie powinna dopuścić, aby takie drobiazgi wyprowadzały ją z równowagi.

Bryn przekręciła kluczyk w stacyjce samochodu Katy i wy­cofała go z podwórza. Od bardzo dawna nie prowadziła żadnego pojazdu poza traktorem. Teraz ostrożnie włączała biegi. Muszę coś zrobić dla Katy, pomyślała z niepokojem. Tylko co?

Zaparkowała samochód w centrum Harrogate. Kiedy ot­worzyła drzwiczki, podmuch zimnego wiatru uderzył ją w twarz. Zapięła płaszcz przeciwdeszczowy i włożyła chustkę na głowę. Napotkany policjant wytłumaczył jej, jak dojść do hotelu. Zajęło jej to tylko kilka minut. Zatrzymała się na podjeździe i patrzyła na budynek, czując, że opuszcza ją odwaga. Zmusiła się jednak i szła do drzwi. Nieśmiało zastukała i czekała, jak jej się wydawało, bez końca. Wreszcie spostrzegła dzwonek i zaczerwieniła się z zażenowania~ pewnie nikt nie usłyszał jej cichego pukania. Nacisnęła dzwonek i szczelniej owinęła się płaszczem. Po chwili drzwi się otworzyły i Bryn ujrzała mężczyznę w ciemnozielonym uniformie.

- Czym mogę służyć? Przykro mi, ale hotel jest jeszcze zamknięty. Czy pani przyszła z kwiaciarni?

- Nie. - Poznała po akcencie, że mężczyzna jest miejscowy.

- Chciałam zobaczyć się z panem Germaine.

- Czy jest pani umówiona? Pan Germaine ma swoje biuro w Leeds.

- W Leeds? - powtórzyła zgnębiona. - Och, nie. Przyjecha­łani z Hawes.

Odźwierny uśmiechnął się.

- Tak myślałem, sądząc po pani akcencie. Coś pani powiem. Pan Germaine jest w mieście. Wiem na pewno, że dziś po południu wybiera się do Sali Wystawowej. Może...

- O co chodzi, Jakubie? - Michael Forrester pojawił się w holu. - Czy mogę w czymś pomóc?

Bryn zaczerwieniła się ponownie.

- Nie... Właściwie to chciałam się spotkać z panem Germaine, żeby porozmawiać o... pewnej sprawie dotyczącej interesów.

- W sprawie interesów? Jestem asystentem pana Germaine.

Nazywam się Michael Forrester. Może ja będę mógł to załatwić? - powiedział niepewnie. Nie wiedział, czego może chcieć od Kynastona ta gruba kobieta? Miał nadzieję, że nie chce zarezerwować pokoju w hotelu.

Bryn odetchnęła z ulgą. Nie miałaby odwagi przyjeżdżać tu po raz drugi.

- Tak. Może pan mógłby mi pomóc. Chodzi o farmę Ravenheights.

- Ach tak. Proszę tędy. - Micheal dobrze znał tę nazwę. Ta przeklęta farma od kilku miesięcy nie schodziła mu z myśli.

Po drodze do biura Bryn rzuciła okiem na jadalnię, gdzie krzątało się mnóstwo ludzi - jedni odkurzali dywany, inni nakrywali obrusami stoły. Zobaczyła kryształy i srebra stojące na przenośnych blatach, czekające, aż będzie je można ustawić na stołach.

- Jutro odbędzie się wielki bal z okazji otwarcia hotelu - wyjaśnił Michael i poprowadził ją dalej. Weszli do małego pokoju. Podsunął jej krzesło. - Zaraz znajdę odpowiednią teczkę. Aha... Już mam. - Usiadł za biurkiem. - Tak. W naszej ostatniej ofercie podnieśliśmy cenę o dodatkowe tysiąc funtów. Zaproponowaliśmy również dobrą zapłatę za żywy inwentarz składający się z... pięciuset owiec. To całkiem duże stado, prawda?

Bryn skrzywiła się ze złości. Czuła, że ten mężczyzna, ze swoim fałszywym uśmiechem i nienaturalnie serdecznym tonem, traktuje ją z góry.

- Jest to jedno z najlepszych stad w okolicy - rzuciła zaczepnie, ale czuła, że znowu opuszcza ją odwaga. - Chciałam wytłumaczyć panu Germaine naszą sytuację. Rodzina Whit­takerów uprawia tę ziemię od przeszło pięciuset lat. Zawsze mieszkaliśmy w Ravenheights i dobrze nam się wiodło. Ostatnio mieliśmy problemy, ale wkrótce je rozwiążemy. Potrzebujemy tylko trochę czasu. Chciałam prosić pana Germaine, żeby wycofał ofertę kupna ziemi. Bank stara się zmusić nas, żebyśmy ją przyjęli, i w ten sposób mogli spłacić pożyczkę.

- Gdyby pan Germaine wycofał swoją ofertę, wtedy bank pozwoliłby nam pozostać na farmie. Wiem, że by tak było - powiedziała uśmiechając się niepewnie.

Michael Forrester, który kiwał potakująco głową w czasie jej przemowy, westchnął przeciągle. Wszystko było jasne. Dlatego właśnie ponawiał naciski. Czy ta kobieta nie ma pojęcia interesach?

- Germaine Corporation, panno... Whittaker?

- Przepraszam. Zapomniałam się przedstawić. Jestem Bryn Whittaker.

Wyciągnęła rękę ponad biurkiem. Zaskoczony Michael uścisnął jej dłoń. To była Bryn Whittaker?

- A więc, panno Whittaker, pan Germaine zaoferował pani ojcu bardzo dobrą cenę i zrobił to w dobrej wierze. Potrzebne mu są niżej położone pastwiska, gdzie obecnie wypasacie owce, na suchy stok dla początkujących narciarzy. Musi pani zro­zumieć, że pan Germaine, który zainwestował tu duży kapitał, nie może wycofać swojej oferty tylko dlatego, żeby pomóc pani szantażować bank.

Bryn miała uczucie, jakby ktoś pchnął ją nożem prosto w brzuch. Zaczerwieniła się i zbladła. Powoli wstała z krzesła.

- Rozumiem, że rozmowa z panem mija się z celem - powiedziała sztywno. Nie wiedziała sama, czy chce stąd jak najprędzej uciec, ozy też rzucić się na Michaela i rozerwać go na strzępy. Spojrzała na niego, starając się opanować gniew. Rzadko zdarzało jej się tracić panowanie nad sobą, ponieważ z natury była osobą pogodną i życzliwą. Jednak kiedy je traciła...

Obróciła się gwałtownie, wyszła z pokoju i patrząc prosto przed siebie przeszła przez hol. Nie zauważyła nawet odźwier­nego, który otworzył przed nią drzwi.

Michael pokręcił w zamyśleniu głową. Co za nie zwykła kobieta. Na szczęście nie będą już musieli mieć z nią do czynienia. Była taka przygnębiona. Postanowił dołożyć na­stępne sto funtów do ceny żywego inwentarza. To powinno złagodzić cios~


Bryn szła szybkim krokiem w stronę zaparkowanego samo­chodu. Wszystko się w niej gotowało. Wiedziała, że ten okropny człowiek drwił z niej, mimo swojej uprzejmej miny. Uznał ją za głupią, grubą i bezużyteczną. Wsiadła do samochodu, drżąc na całym ciele. Nie pozwolą jej zatrzymać Ravenheights. Była naiwna, sądząc, że jej się to uda. Dla Kynastona Germaine i związanych z nim aferzystów był to jedynie kawałek ziemi, którego potrzebowali, aby ściągnąć narCiarzy.

Wreszcie zdołała się opanować. Wysiadła z samochodu i zaczęła iść ulicami miasteczka, patrząc bezmyślnie na wystawy sklepowe i walcząc ze łzami, które cisnęły się do oczu. Życie jest takie niesprawiedliwe, pomyślała i roześmiała się z tego dziecinnego stwierdzenia.

Nagle zorientowała się, że stoi przed Salą Wystawową. Czyżby przywiodło ją tu przeznaczenie? Wiedząc, że nie ma nic do stracenia, weszła do środka. Kupiła bilet i rozejrzała się. Otaczały ją niedorzecznie nowoczesne obrazy. W domu na farmie ściany zdobiły jedynie miejscowe widoczki. Na wystawie panował przyjemny spokój i cisza, więc Bryn poczuła się wkrótce lepiej ..

Zaraz jednak serce podskoczyło jej do gardła, bo spostrzegła, że do sali wszedł Michael Forrester. Rozejrzał się, dostrzegł swojego szefa i ruszył w jego stronę. Bryn instynktownie poszła za nim.

- Cześć, Kyn. Chciałem ci powiedzieć, że dzwonił Dawson. Mamy zielone światło na budowę pola golfowego.

Bryn słuchała głosu Michaela z niechęcią.

- To dobrze - odparł jego szef.

Słowa te miały zupełnie inne brzmienie niż ostry ton głosu asystenta. Bryn oparła się o ścianę i ostrożnie zajrzała do małej niszy w rogu sali. Mężczyzna o srebrzystozłotych włosach, znacznie przewyższający wzrostem Michaela Forrestera, natych­miast przyciągnął jej uwagę. Nigdy dotąd nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Pod ciemnoszarym garniturem ryso­wały się szerokie ramiona, wąskie biodra i długie nogi. Miał opalony kark, a włosy lśniły złotym blaskiem.

Serce zabiło jej mocno. Cofnęła się i oparła o ścianę, nie chcąc, żeby ją dostrzegł. Nagle ogarnął ją strach. On nie może jej zobaczyć. Już miała odejść, ale powstrzymał ją widok kobiety idącej w kierunku niszy. Była bardzo efektowna, miała czarne krótkie włosy i zgrabną sylwetkę. Ubrana była w długą, jaskrawoczerwoną spódnicę i biało-czarno-czerwoną bluzkę.

- Kyn, kochanie. Tak się cieszę, że dostałam zaproszenie. Nie darowałabym ci, gdybyś o mnie zapomniał.

Słowa te wypowiedziane zostały z londyńskim akcentem, akcentem wyższych sfer. Bryn nie chciała tego słuchać. Pragnęła jak najszybciej wyjść z budynku.

- Jakbym mógł o tobie zapomnieć, Janice. - To był jego głos. Bryn rozpoznałaby go wśród tysiąca innych. - Oczywiście, zatrzymasz się w Germanicusie.

- Gdzieżby indziej - odrzekła ze śmiechem kobieta. Śmiech ten sprawił Bryn ból. Zamarła, kiedy cała trójka opuściła niszę, kierując się do głównej sali. Jeśli mnie zauważą, pomyślała, to umrę. Nikt jej jednak nie, dostrzegł. Nie mogła oderwać oczu od profilu Kynastona Germaine. Był to piękny, męski profil, lecz jej wydawał się naznaczony bezwzględnością i okrucieństwem.

Nadal stała w miejscu, chociaż mężczyźni i kobieta dawno już odeszli. Wreszcie zmusiła się do wyjścia. Idąc do samochodu, uważnie obserwowała przechodniów. Żaden z nich jednak nie miał srebrzystozłotych włosów. Wsiadła do samochodu i powoli zaczęła wracać do rzeczywistości.

Chciała jak najprędzej opuścić miasto. Dopiero w dolinie poczuła się bezpieczna. Zatrzymała się i wysiadła z auta. Podeszła do kamiennego murku, patrząc na rozpościerające się w dole zielone pastwiska. Co się z nią stało w mieście? Wiedziała, że źle poprowadziła rozmowę w hotelu. Była bardzo zdenerwowana, a Forrester okazywał jej swoją wyższość. Było to przykre, ale nie to ją niepokoiło. Przerażające było to, co wydarzyło się na wystawie. Znała swoje słabości, doskonale wiedziała, dlaczego jest taka nieśmiała. Nikt nie mógłby jej przecież uznać za piękną kobietę. Fakt ten nie tłumaczył jednak paniki, jaka ją ogarnęła na widok tamtego mężczyzny. Męż­czyzny, który nawet na nią nie spojrzał. Mężczyzny, który w ogóle nie wiedział o jej istnieniu.

Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Przypomniała sobie blask jego włosów. Słyszała jego głos. Czuła go. Nie rozumiała tylko, co to może znaczyć. Katy! Katy będzie wiedziała. Wsiadając do samochodu, zdała sobie sprawę, że wcale nie musi pytać siostry. Nie ulegało wątpliwości, że po raz pierwszy w życiu odczuła pożądanie. I to akurat do Kynastona Germaine. Gdyby miała odwagę się nad tym zastanowić, uznałaby ten fakt za ironię losu, śmieszne wydarzenie. Instynkt mówił jej jednak, żeby się nad tym nie zastanawiała, ponieważ dowie się tego, czego nie chciała wiedzieć.

To los zgotował jej spotkanie z Kynastonem Germaine. Czuła w tym rękę przeznaczenia. Ślepe fatum zaczęło rządzić jej życiem. Było to okropne. Zawsze potrzebowała poczucia bezpieczeństwa, a teraz nagle została go pozbawiona.

Kiedy wróciła na farmę i weszła do saloniku, Katy nawet jej nie zauważyła. Pisała coś na kartce. Kiedy dostrzegła siostrę, szybko schowała papier do torebki. Pogrążona we własnych myślach Bryn, niczego nie zauważyła.

- Wcześnie wróciłaś. Nie spodziewałam się ciebie przed podwieczorkiem.

- Nie załatwiłam tego, co zamierzałam - odpowiedziała Bryn. Kiedy znalazła się w domu, tamte wydarzenia wydawały jej się zupełnie nierealne. Pragnęła jak najszybciej powrócić do codziennych obowiązków.

- To niedobrze - odpowiedziała Katy automatycznie.

Po tabletkach uspokajających czuła się tak, jakby znajdowała się w miękkiej otoczce. To nawet dość przyjemne uczucie, pomyślała. Nalała Bryn herbaty.

- Wypij i zaraz poczujesz się lepiej. - Podała kubek siostrze i usiadła przed kominkiem.

Bryn szybko odwróciła wzrok od płonących polan. Ich blask przypomniał jej kolor jego włosów. Za oknami wył wiatr, ale grube ściany domu nie przepuszczały zimna i obie dziewczyny, każda z innego powodu, poczuły się lepiej.

Katy chciała, żeby Bryn już sobie poszła. Nienawidziła samotności, ale teraz była jej ona bardzo potrzebna. Jakby wyczuwając tę potrzebę, Bryn szybko dopiła herbatę i wstała z fotela.

- Zmienię pościel. Jeśli jutro będzie pogoda, nie trzeba będzie rozwieszać prania w domu. Nie cierpię tego.

Zdawała sobie sprawę, że robi wszystko, by wreszcie móc poczuć się normalnie.

Kiedy wyszła z pokoju, Katy natychmiast sięgnęła do torby i wyciągnęła zgniecioną kartkę. Zapisywanie własnych myśli stało się jej obsesją. Przeczytała ostatnie zdanie: Ludzie spra­wiają mi b6l. Chcę być sama. Chcę być wolna... Kiedy skończyła pisać, złożyła kartkę i umieściła ją w kopercie z napisem:

Osobiste. Nie czytać, po czym schowała kopertę do torby. Nikt nie może przeczytać jej zapisków. Nigdy.

Kiedy Bryn znalazła się w swoim pokoju, zrezygnowała ze zmiany pościeli i w płaszczu przeciwdeszczowym, który zapom­niała zdjąć, położyła się na łóżku, zwinęła w kłębek i po chwili zasnęła.

Śniło jej się, że jest piękna i szczupła. Mieszkała w zamku, który miał grube mury i stał wśród wrzosowisk. Oblegali go żołnierze w ciemnoszarych kolczugach, a jej ojca nie było już na świecie. Miała na sobie długą białą suknię. Była to suknia ślubna. Poszła do kaplicy, żeby się pomodlić. Ściany drżały, a ona słyszała odgłosy walki. Nagle płomienie świec drgnęły i ktoś gwałtownie otworzył drzwi kaplicy. Wysoki mężczyzna, tak wysoki, że głową prawie dotykał sufitu, podszedł do niej. Kiedy zdjął hełm, objęły ją płomienie. Czuła, że płoną jej włosy, a kiedy opuściła wzrok, zobaczyła, jak jej piękna ślubna suknia nabiera ohydnego brązowego koloru i zaczynają się na niej pojawiać czarne kropki, jak ślady po ospie.

Obudziła się z krzykiem, czując w ciele dziwne, podniecające pulsowanie.


Stowe, Vermont

Morgan usłyszał pukanie do drzwi. Trzy krótkie uderzenia. Nie poruszył się. Siedzieli w warsztacie miejscowego sklepika­rza, nad rozłożoną na stole mapą, na którą padało światło zawieszonej pod sufitem lampy karbidowej. Oprócz Morgana byli jeszcze dwaj mężczyźni. Znowu rozległo się stukanie: jedno uderzenie, przerwa i trzy uderzenia. Na twarzach męż­czyzn pojawił się wyraz ulgi. Morgan uchylił drzwi.

- Tak?

- Głęboka zieleń.

Otworzył drzwi, cofnął się i rzucił szybkie spojrzenie na tonącą w mroku ulicę, po czym zamknął je i zwrócił się w stronę gościa. Mężczyzna mimo nędznej postury tryskał energią.

- Cześć, Greg - cicho powiedział Morgan. - Dawno cię nie widziałem. Cieszę się, że jesteś z nami.

- Ja też się cieszę - odrzekł Greg, a jego małe oczka błysnęły. - Wiesz, że wystarczy jedno słowo, Morgan. Zawsze jestem do dyspozycji - mówił nerwowo, wycierając dłonie o koszulę. W jego głosie dało się słyszeć coś służalczego. Obserwujący tę scenę dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z zakłopotaniem.

- Wejdź, Greg. To jest Klaus Gruber. - Morgan wskazał na wysokiego, przystojnego blondyna, który skinął głową. - A to jest Bruno - dodał nie wymieniając nazwiska.

Greg nie spojrzał nawet w ich stronę. Cały czas patrzył na Morgana oczami wiernego psa. Morgan wyczuł rosnące napięcie. Usiadł przy stole, a Greg poszedł za jego przykładem.

- Panowie, Greg jest moim przyjacielem z dawnych czasów. Z bardzo dawnych czasów - dodał cicho. Wiedział, że obaj mężczyźni natychmiast go zrozumieli i poczuli się nieswojo. - Greg będzie się kontaktował tylko ze mną. A wszystkimi sprawami związanymi z jego działalnością zajmę się osobiście. Zgoda?

Mężczyźni trochę się odprężyli, zadowoleni, że nie będą musieli współpracować z nowo przybyłym osobnikiem. Morgan doskonale ich rozumiał. Uciekinier z domu wariatów nie był dla nikogo pożądanym towarzyszem. Nie znaczy to, że Morgan liczył się z ich opinią. Ich celem była ochrona środowiska, dla niego liczył się wyłącznie plan zniszczenia Germaine Cor­poration. Nic nie mogło mu w tym przeszkodzić.

- Przejdźmy do interesów - powiedział szybko. - Klaus, złożyłeś podanie o tę pracę?

Niemiec skinął potakująco głową.

- Ja. I zostałem przyjęty.

- Nic dziwnego - odparł z uśmiechem Morgan. - Jesteś najlepszym narciarzem, jakiego znam. - Pochlebstwo nic nie kosztowało.

Klaus skinął głową. Na jego przystojnej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Od pięciu lat był instruktorem narciarskim, a do Zielonych należał dopiero od trzech. Klaus podziwiał Morgana. Jeśli Morgan chciał, żeby uczył gości Germaine'a jazdy na nartach, to on nie miał nic przeciwko temu. Wierzył, że tamten wie, co robi.

- Vanessa Germaine przyjedzie z college'u na ferie Bożego Narodzenia. Jest średniej klasy narciarką, a twoim zadaniem będzie podniesienie jej umiejętności - powiedział Morgan z lekkim uśmiechem. Klaus również się uśmiechnął. - Chcę, żebyś zrobił coś więcej, poza udzielaniem jej pomocy na stoku - ciągnął stłumionym głosem. - Vanessa jest piękną, młodą dziewczyną. Ma dwadzieścia lat i jest już dojrzała do romansu. - Przypomniał sobit kiedy ostatni raz ją widział. Miała wtedy dwa lata, blond włosy do pasa i bardzo długie rzęsy. Była blada jak ściana, a jej dziecinnym ciałem wstrząsały drgawki. Wtedy widział ją po raz ostatni. To wszystko przez Kynastona, pomyślał z wściekłością. Gdyby Kynaston nie wtrącał się w nie swoje sprawy, to Vanessa nie musiałaby wzrastać w tych przeklętych slumsach.

- Vanessa... - powtórzył miękko. Spojrzał na Klausa. - Va­nessa jest niewinna - powiedział ostrym tonem. - Ona nie ma nic wspólnego z interesami brata i nawet nie wie, w jaki sposób on zarabia pieniądze.

- Ale umie je wydawać - odezwał się Bruno, który do tej pory nie powiedział ani słowa. Był niskim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Mówił głębokim głosem, urywanymi zdaniami.

Morgan odchrząknął. .

- Klaus, kiedy zdobędziesz jej zaufanie, otworzysz jej oczy na to, co jej brat robi ze środowiskiem naturalnym.

Zadowolony ze swego zadania Klaus skinął głową. Uwielbiał uczyć jazdy na nartach, a romanse z młodymi, pięknymi dziewczynami należały do jego ulubionych rozrywek. Przejrzał plany Morgana. Organizacja będzie miała dobrego szpiega w osobie tcj dziewczyny. Nie rozumiał tylko, jakie zadanie będzie miał w tym wszystkim Greg, ale niewiele go to obchodziło. A jeśli chodzi o Bruna... Uśmiechnął się. Taki facet jak Bruno zawsze jest pożyteczny. Kiedy Morgan pozwolił mu odejść, Niemiec z zadowoleniem opuścił warsztat. Nie musiał wszystkiego wiedzieć.


- Katy, telelon do ciebie! - zawołała Bryn.

- Dzięki. - Z ciężkim westchnieniem dziewczyna podniosła słuchawkę i oparła się o ścianę.

W tym momencie Bryn usłyszała szelest wpadających do skrzynki listów i podeszła do drzwi.

- Czółko, Kate, co słychać na odludziu?

- Maeve? - Katy od razu poznała głos Maeve Finagal. Po raz pierwszy usłyszała o niej po kilku miesiącach pobytu w Londynie. Dziewczyny, z którymi robiła reklamówkę kremów do opalania, opowiadały jej o przyjęciu, jakie wydała Maeve w najmodniejszym nocnym lokalu Londynu, i o tym, kto tam został zaproszony. Katy spodziewała się, że usłyszy same sławne nazwiska. Ale Veronique Finch, znana modelka, zaczęła wymieniać zupełnie nieznane imiona dziewczyn, które wywołały pogardliwy śmiech· u słuchaczek. Dopiero później Jayne Moore, jedna ze starszych modelek, wszystko. jej wyjaśniła. Maeve prowadziła agencję towarzyską, która dostarczała ~ "osób towarzyszących" na różnego rodzaju przy­jęcia.

Katy wiedziała, co to oznacza. Rozrywka dla każdego - dziewczyny z pejczami i kajdankami dla szukających od­prężenia, przemęczonych polityków, angielskie blondynki dla arabskich milionerów, gwiazdeczki, desperacko pragnące przy­podobać się znudzonym producentom, aby dostać się do show­-biznesu.

- Jesteś tam jeszcze?

- Co? Tak, tak. Przepraszam, Maeve - powiedziała Katy, marszcząc brwi. Czego, u diabła, mogła od niej chcieć Maeve Finagal.

- Jak ci się tam powodzi? Liżesz rany?

Katy zaśmiała się bezdźwięcznie. Więc rozeszła się już wiadomość o tym, że sir Lionel ją porzucił.

- Słuchaj, ślicznotko, kiedy masz zamiar wrócić do tego dużego, niedobrego miasta?

Katy dotknęła czoła. Koniecznie musi zażyć tabletkę uspo­kajającą. Rozmowa z Maeve zawsze ją denerwowała i po­zbawiała zdolności myślenia. Katy wielokrotnie była świad­kiem, jak Maeve ściągała z różnych agencji starzejące się modelki i umieszczała w swoim domu w Chelsea, zwodząc obietnicami znalezienia bogatego męża czy szansą wyjazdu do Hollywood.

- Nie wiem, kiedy wrócę - powiedziała wreszcie. Domyśliła się, czego Maeve chce. Zrobiło jej się słabo.

- No więc kiedy wrócisz, to pamiętaj o swoich prawdziwych przyjaciołach. Słyszałam, że Braer wyrzucił cię z roboty. Tylko dlatego, że nie mogłaś pracować z tym wycieruchem Andym. A kto by mógł? Sukinsyny! Wszyscy oni myślą, że dwudzies­topięcioletnia dziewczyna jest za stara na modelkę. W Agencji Finagal jest inaczej. Nasze najlepsze dziewczyny to kobiety, a nie głupie panienki. Kiedy mają dwadzieścia pięć lat, to już wiedzą co nieco o życiu. Na przykład Mandy Martin. Pamiętasz ją, ślicznotko?

Mandy znalazła sobie sławnego producenta z Hollywood.

Ale na jedną Mandy przypadało sto innych dziewczyn. Zwykłych prostytutek.

- Zadzwoń do mnie wkrótce, okay? Koniecznie.

- Okay - odpowiedziała automatycznie Katy. Łatwiej było przytaknąć niż dyskutować z Maeve.

- To świetnie. Jak tylko się zgłosisz, Agencja Finagal natychmiast podpisze z tobą kontrakt. I nie musisz się martwić, że straciłaś to swoje mieszkanko. Załatwimy ci ładny strych w Chelsea. Jesteś rozsądną dziewczyną, Kate. Od razu to zauważyłam.

Dźwięczny śmiech Maeve urwał się nagle i dopiero wtedy Katy zorientowała się, że tamta rzuciła słuchawkę. Stała bez ruchu, wpatrzona w aparat telefoniczny. Więc Maeve, kiedy zobaczyła ją po raz pierwszy, wiedziała, że wcześniej czy później Katy stanie się łupem jej agencji. Wybuchnęła histe­rycznym śmiechem. Przez cały czas, kiedy mieszkała w swoim miłym mieszkanku, z bogatym kochankiem, uważając się za I modelkę, za dziewczynę, której się powiodło, przez ten cały czas Maeve Finagal czekała, kiedy będzie ją mogła zwerbować.

Ruszyła przez sień jak lunatyczka, zastanawiając się, co ma teraz zrobić. Postanowiła zażyć najpierw tabletkę uspokajającą.

Wzięła torebkę z kanapy, wysypała na dłoń dwie tabletki i zaraz je połknęła. Przeszła do kuchni, stanęła przyoknie i zagapiła się przed siebie. Deszcz uderzał o szyby. Bezkresne zielone pastwiska tonęły w szarudze. Nie zauważyła ojca, który siedział przy stole i rozmawiał z Bryn. Myślami była gdzieś daleko. Bardzo daleko.

Bryn nerwowo gniotła w ręku list, wbijając sobie paznokcie w dłoń.

- Sukinsyny - wyrzuciła łamiącym się głosem. - Dodatkowe pieniądze za stado. Jak gdyby sto funtów więcej miało jakiekol­wiek znaczenie.

John Whittaker przycisnął dłoń do serca. W kuchni zrobiło się nagle strasznie gorąco. Odetchnął głęboko. Dziś rano powiedział swoim pracownikom, że w następnym miesiącu będzie musiał ich zwolnić. Było to dla niego silne przeżycie, ale żaden z jego ludzi nie okazał zdziwienia. Whittaker był przecież ostatnim farmerem, któremu udało się tak długo utrzymać gospodarstwo. Poczuł, że nie jest w stanie oddychać. Ogarnęła go panika. Popatrzył na Bryony, która z trudem powstrzymywała się od płaczu. Doskonale ją rozumiał. Musiał jeszcze powiedzieć jej o tym, czego się dowiedział poprze­dniego dnia.

- Słuchaj, gołąbko. Byłem wczoraj w Clapham, aby obejrzeć dom wystawiony na sprzedaż.

- Jest dla nas za drogi - odpowiedziała Bryn.

- Jest pięknie położony i o wiele mniejszy od naszego. Pomyśl, o ile mniej miałabyś w nim pracy.

Nie słuchała ojca. Myślami była w galerii i patrzyła na najpiękniejszego na świecie mężczyznę.

- Jak on mógł to zrobić - wyszeptała, wstając gwałtownie od stołu i przewracając krzesło.

Wtedy dopiero John Whittaker zauważył Katy, która patrzyła przed siebie nieprzytomnym wzrokiem.

Bryn jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i wybiegła na podwórze. Przypomniała sobie, że Kynaston Germaine wydaje dzisiaj swoje snobistyczne przyjęcie. Oczami wyobraźni widziała ogromne kosze drogich kwiatów, kryształowe kieliszki i srebrną zastawę. Pieniądze, które wydał na to przyjęcie, wystarczyłyby na spłacenie długu w banku. A on co zrobił? Stała nieruchomo na środku podwórza, nie zdając sobie sprawy z tego, że zimne krople deszczu spływają jej po twarzy, a gruby sweter nasiąka wodą. Co on zrobił? Napisał list, proponując dodatkowe sto funtów za owce!

- Niech cię szlag trafi! - krzyknęła i natychmiast oprzytomnia­ła. Rozejrzała się. Na szczęście nikt tego nie usłyszał. Wiatr poniósł jej słowa daleko w dolinę. Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. Poszła do stodoły, zdjęła z gwoździa stary sztormiak i włożyła go. Wyciągnęła z kieszeni zgniecioną czapkę i przetarła okulary chusteczką do nosa. Następnie podeszła do stojącej w stodole ciężarówki. Był to stary model, z 1960 roku, zaniedbany i brudny, służący ojcu do przewożenia owiec na targ. Uruchomiła ją z pewnym trudem, za pomocą korby, i wyjechała za bramę.

Z okna kuchni John dostrzegł odjeżdżającą ciężarówkę.

Nowe zmartwienie. Bryony Rose miała jakieś własne plany, o których mu nie powiedziała. Ale jeszcze bardziej martwiło go dziwne zachowanie Katy.

- Posłodzisz herbatę, gołąbko?

Popatrzył na córkę, opierającą się o stół kuchenny i bez­myślnie drącą na strzępy papierową chusteczkę.

Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem.

- Tak, tatusiu. Oczywiście. - Jeśli ma zostać prostytutką, to jej tusza nie będzie miała już żadnego znaczenia.

Czekając, aż zagotuje się woda, John oparł się o zlew. Potem otworzył okno i wciągnął głęboko chłodne, świeże powietrze, mając nadzieję, że Katy tego nie zauważy. Wydawała się być w szoku. Kto by pomyślał, że do tego stopnia przejmie się utratą farmy.

- Posłuchaj, gołąbko, prawdopodobnie niedługo przeniesiemy się do Clapham. Znalazłem tam ładny dom. Jestem pewien, że będzie ci się podobał.

- Tak, tatusiu - powiedziała Katy.

- Zamieszkamy tam we trójkę, ty, Bryn i ja. Urządzimy go sobie tak, żeby był równie przyjemny jak ten. Nalałem ci herbaty. Wypij, póki gorąca. Muszę spędzić barany na niżej położone pastwiska. W nocy może padać śnieg. Dasz sobie radę, Katy? - spytał z troską w głosie.

Oprzytomniała na chwilę·

- Co? Tak, tatusiu. Oczywiście, że dam.

Westchnął z ulgą i ruszył do drzwi, zabierając ze sobą kluczyki od ciągnika.

Katy nie zdawała sobie sprawy, jak długo tu tkwi. Była pewna, że pada deszcz, ale kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła jasne promienie słońca. Odstawiła nie tkniętą filiżankę herbaty i wolnym krokiem przeszła do saloniku. Była okropnie zmęczo­na. Może powinna się zdrzemnąć. Ale przecież nie zaśnie bez środka nasennego. Za każdym razem, kiedy próbowała to zrobić, tak długo leżała bezsennie, że w końcu zażywała tabletkę. Z trudem weszła na schody, wzięła ze swojego pokoju tabletki i wróciła do saloniku. Usiadła przed kominkiem i zapatrzyła się w ogień. A więc miała skończyć tak samo jak te wszystkie nieszczęsne, zdesperowane kobiety. Nie zostanie sławną modelką. Wzięła tabletkę i wolno ją przełknęła. Kawałek płonącego drewna spadł na dywan przed kominkiem. Patrzyła, jak wypala w nim czarną dziurę. Połknęła następny proszek. Dlaczego nie ogarnia jej senność? Z ciężkim westchnieniem rozejrzała się po pokoju. Popatrzyła na kanapę, na której jej matka spędziła ostatnie miesiące życia. Wzdrygnęła się i od­wróciła wzrok. Nie chciała myśleć o matce. Ani o farmie. Komu przyszłoby do głowy, że kiedyś ją stracą? Uśmiechnęła się mimo woli. Dla Bryn mogła to być nawet korzystne, ponieważ zostanie zmuszona do poznania większego kawałka świata.

Miała straszną ochotę na kieliszek wódki, ale w domu nigdy nie było alkoholu. Chociaż...

- No, Katy, wcale nie masz takiej złej pamięci - powiedziała głośno i wstała i fotela. Podłoga uciekała jej spod nóg, ale zdołała jakoś dotrzeć do schowka pod schodami. Przecisnęła się obok worków z kartoflami i natrafiła na dwa brązowe gąsiory, pełne domowego jabłkowego wina. Wyciągnęła jeden z nich.

Był wielki i ciężki, toteż z trudem, słaniając się na nogach, doniosła go do saloniku. Następnie poszła do kuchni po kubek, wyjrzała przez okno na podwórze, ale nikogo nie zobaczyła. Doskonale. Jest więc sama.

Wyciągnęła korek z gąsiora i nalała do kubka bursztynowego napoju.

- Za Londyn - powiedziała i zaśmiała się głośno.

Po pierwszym łyku zabrakło jej tchu. Zapomniała już, jaką moc ma ten domowy trunek.

- Dobra robota, tato - powiedziała z szacunkiem i pociągnęła następny łyk.

Nadal nie czuła się śpiąca. Odkręciła nakrętkę buteleczki, rozsypując tabletki po dywanie. Wzięła jedną i połknęła, popijając winem. Musi zapomnieć o Maeve i o Londynie. To wszystko przez niego. Przez Lionela. Niech go szlag trafi!

Przypomniała sobie, że nic jeszcze nie zapisała dzisiaj w swoim dzienniku. Wyjęła z torebki kopertę z napisem "Poufne", papier i pióro. Położyła się na brzuchu przed kominkiem. Różowe pastylki leżały rozsypane koło niej na dywanie, wzięła więc jeszcze dwie.

To wszystko jego wina - zapisała chwiejnym pismem.

- Tak jest - powtórzyła głośno, popijając z napełnionego ponownie kubka. Niech szlag trafi Lionela. - Gdyby nie on, nadal miałabym swoje mieszkanko...

Urwała. "Mieszkanko" było wyrażeniem, którego używała Maeve, ta wstrętna suka. Przekreśliła to słowo i napisała "dom". Doznała przyjemnego zawrotu głowy, ale po chwili usłyszała głos Maeve, która namawiała ją do "podpisania kontraktu". Pochyliła się nad kartką. Nie chcę wracać do Londynu. Była to szczera prawda. Mogłaby wrócić tylko po to, aby zostać prostytutką. Na pewno wkrótce zaraziłaby się AIDS. Myśl ta napełniła ją przerażeniem.

Wolałabym umrzeć - napisała. Ale czy naprawdę? Łzy napłynęły jej do oczu. Dlaczego nie może zasnąć? Zebrała z dywanu resztę proszków. Nie wiedziała, ile ich było, ale musiała opróżnić cały kubek wina, żeby je przełknąć.

Z westchnieniem zwinęła się w kłębek na dywanie.

- To tutaj - powiedziała Bryn do Robbiego Petersa, wskazując na nowy hotel.

Odnalazła Robbiego w pubie. Najpierw zdziwił się, kiedy ją zobaczył, a następnie przestraszył, gdy mu powiedziała o swoich planach. Była kompletnie odmieniona, zupełnie nie ta sama Bryn, którą znał; taka rozgniewana, że nie potrafił jej odmówić. Robbie, podobnie jak jego bliźniaczy brat, był nieśmiałym chłopcem. Teraz nerwowo spoglądał na hotel. Podjechał tam właśnie elegancki sportowy samochód; mężczyzna w ciemno­zielonym uniformie wskazał jego kierowcy miejsce do par­kowania. Robbie popatrzył z zazdrością na samochód, po czym zamrugał powiekami, kiedy spostrzegł, że mężczyzna patrzy w ich stronę.

- Uspokój się, Robbie, to tylko portier - powiedziała Bryn, rozpoznając postać. Nie mogła jednak liczyć, że będzie on równie przyjazny, jak podczas jej pierwszej wizyty w hotelu.

Z tyłu dobiegły ją niecierpliwe pobekiwania. W ciężarówce znajdowało się dwadzieścia owiec. Specjalnie wybrała barany i kilka samic, które nie były ciężarne.

- Wjedź tutaj. - Bryn wskazała Robbiemu szeroki podjazd. Ażurowa, kuta w żelazie brama była szeroko otwarta.

Robbie posłusznie skierował tam ciężarówkę.

- Co zrobimy, jeśli on wezwie policję? - spytał z przerażeniem.

Nigdy jeszcze nie miał kłopotów z policją i ojciec chyba by go za to zabił. A może byłby z niego dumny? Robbie nie mniał sobie tego wyobrazić. Pamiętał jedynie uczucie, jakie go ogarnęło, kiedy Bryn przedstawiła mu swój plan. Zawsze ją lubił, ale teraz jej zachowanie napawało go strachem. Za­chowywała się' jak ktoś obcy. Niby wyglądała tak samo, w swojej nieforemnej czapce i okularach, zsuwających się na czubek nosa, ale jednocześnie zdawała się być... taka silna i pewna siebie.

- Zanim to się stanie, nas już tu nie będzie - pocieszyła go, chociaż mało ją to obchodziło. Od chwili kiedy wpadła na szatański pomysł, żeby zepsuć eleganckie przyjęcie Kynastona Germaine, nic innego się nie liczyło. Lont został podpalony i nie było już odwrotu. Wcześniej czy później musiał nastąpić wybuch. Przepełniało ją wspaniałe uczucie siły.

W hotelu było pełno gości. Kiedy Bryn wyskoczyła z szoferki i przeszła na tył samochodu, usłyszała przyciszony gwar rozmów. Odźwierny biegł już w ich stronę, ale ona nie zwróciła na niego uwagi.

- Chodź, Robbie, pomóż mi opuścić klapę.


W hotelu Kynaston Germaine pożegnał się właśnie z jakąś ważną osobistością i podszedł do dziennikarza z miejscowej gazety.

- Witam. Cieszę się, że zdołałeś tu dotrzeć. Czy jedzenie jest w porządku?

Z uśmiechem słuchał pochwał dziennikarza, odpowiadał na jego pytania, jednocześnie witając skinieniem głowy prze­chodzących gości. Przyjęcie przebiegało w świetnej atmosferze. "Wielka trzydziestka", jak Michael nazywał wszystkich notabli, przybyła wcześniej i zjadła lunch w jadalni, aby potem móc przyłączyć się do zaproszonych na popołudnie gości.

Największe zainteresowanie głównych udziałowców Ger­maine Corporation budził oczywiście hrabia Vane z małżonką. Hrabia, który był członkiem licznych rad nadzorczych, mógł okazać się przydatny również Germaine'owi.

Kynaston pilnie śledził przebieg całego przyjęcia. Zauważył, że bufet został już do połowy opróżniony, co oznaczało, że jedzenie wszystkim smakuje. Oprócz tradycyjnych zimnych mięs bufet zaopatrzony był w różnorodne dania wegetariańskie. Goście mogli raczyć się także kawiorem, homarem w majonezie i pasztetem z gęsich wątróbek. Na przykrytym zielonym obrusem stole ustawiono misy z sałatkami. Obok nich stały tace pełne ciastek, musów czekoladowych w szklanych pucharkach i kok­tajli z egzotycznych owoców.

Do picia podano czerwone i białe amerykańskie i francuskie wina, szampana i likiery. Kynaston słyszał, jak jeden z gości zakłada się, że sześciu obsługujących przyjęcie barmanów nie potrafi przyrządzić trunku, jakiego tylko gość zażąda. Z przyjem­nością stwierdził, że do tej pory nikt jeszcze nie wygrał tego zakładu. Z odległego krańca. jadalni dochodziły dźwięki dys­kretnej muzyki kameralnej. Zatrudnieni muzycy grali w najlep­szych orkiestrach świata.

Kynaston zauważył, że spora grupa gości przysłuchuje się im z żywym zainteresowaniem. Był wśród nich dziennikarz z "Time­sa". W ogrodzie; pod rozciągniętymi markizami, zebrała się młodsza część towarzystwa. Stały tam namioty z alkoholem i jedzeniem, a miejscowa popowa kapela, której specjalnością była muzyka folk, przygrywała młodym yuppies. Czerwone tulipany i kolorowe prymulki stanowiły świetny akcent kolorystyczny. Kynaston spojrzał z ulgą na wpadające do ogrodu jasne promienie słońca. Markizy nie przepuszczały deszczu, ale mimo wszystko...

Nagle coś przerwało tok jego myśli. Przy grządce tulipanów zobaczył owcę, która z upodobaniem zajadała kwiaty. Nie chciał wierzyć własnym oczom. Ale obraz był dostatecznie wyraźny. Baran, z ładnie wygiętymi rogami, ocierał się właśnie o nogę jakiejś młodej kobiety. Zaskoczona dziewczyna krzyknęła i upuściła talerz z sałatką; pozbawione jakichkolwiek skrupułów zwierzę natychmiast ją zjadło.

Kynaston postanowił wkroczyć do akcji. Dyskretnie przywołał kelnera i wydał mu cichy rozkaz.

- Zasuń zasłony i zapal światła. Wszystkie. - Zaskoczony kelner szybko wypełnił jego rozkaz. Za chwilę jadalnia pogrążyła się w ciemności, a rozbawieni goście patrzyli z zachwytem na cztery ogromne kule, zrobione z niezliczonych kolorowych płytek, wysyłających tęczowe promienie światła.

Kynaston patrzył w osłupieniu na ogród. Dwadzieścia owiec przechadzało się spokojnie pomiędzy gośćmi, którzy przyjmo­wali ten fakt jako doskonały żart.

- Co u diabła... Mike? Co tu się dzieje?

Kynaston spostrzegł swojego asystenta, zajętego właśnie odpędzaniem owcy od żony prezesa banku. Kobieta śmiała się z jego rozpaczliwej miny, która bawiła ją o wiele bardziej niż obecność owiec w ogrodzie.

- To ta cholerna baba. Ona je tutaj przywiozła. - Michael był bliski płaczu. To było nie do uwierzenia. Kiedy portier powiedział mu coś o owcach, Michael nie wziął tego poważnie. Uwierzył dopiero, kiedy sam je zobaczył.

- Jaka baba? - W głosie Kynastona brzmiał gniew.

- Bryn Whittaker.

- Whittaker? Sądziłem, że ta sprawa jest już załatwiona.

- Jest załatwiona. Była. Przynajmniej tak mi się wydawało. Aj! - krzyknął Michael, ponieważ owca stanęła kopytem na jego bucie. - Zostaw te cholerne prymulki! - wrzasnął, kiedy zwierzę najspokojniej w świecie zabrało się do zjadania grządki kwiatowej.

- Co to wszystko ma znaczyć? - spytał gniewnie Kynaston, odciągając Michaela od gości. - Co tu się dzieje?

Michael spojrzał ponuro na szefa.

- Nie wiem. Chyba jest to rodzaj protestu - przyznał wreszcie, zdruzgotany.

Kyn zaklął.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że masz kłopoty?

- Nie wiedziałem, że będą jakieś kłopoty! - krzyknął histerycznym głosem Michael.

- Mów ciszej - wycedził Kynaston przez zęby. - W jadalni zasłony są opuszczone, ale za chwilę wszyscy i tak się o tym dowiedzą. Łącznie z dziennikarzami. Idź i zbierz wsżystkich, którzy bezpośrednio nie obsługują gości. Trzeba zamknąć gdzieś te owce. I to szybko.

- Już idę. - W głosie Michaela zabrzmiała ulga. - Ale... co my z nimi zrobimy?

Kyn przesunął ręką po włosach.

- Nie wiem... Szklarnia jest teraz pusta. Niech tam je wpędzą.

Michael wybiegł, a Kyn spojrzał na obserwujących go z zainteresowaniem gości. Następnie przeniósł wzrok na stadko owiec, pracowicie wyżerających jego nieskazitelną murawę i dorodne tulipany, i nagle ogarnął go śmiech. Nie mógł się powstrzymać. Tak zabawnej sceny nie widział od czasu, kiedy jego dziadek usiłował złapać świnię. Rozłożył bezradnie ręce. W tym momencie zza rogu wybiegł baran, więc Kyn pospiesznie usunął się na bok. Za nim pobiegła reszta owiec. Zatrzymały się dopiero przed bramą. Na podjeździe manewrowała właśnie wielka, stara ciężarówka. Jakaś tęga postać, w znoszonych sztruksowych spodniach i zielonej wełnianej czapce, pokazywała kierowcy, gdzie ma jechać.

- Chwileczkę!

Bryn odwróciła głowę. Zamarła z przerażenia, kiedy zobaczyła, że Kynaston idzie w jej kierunku. Przyjechała tu między innymi dlatego, żeby udowodnić sobie, że Kynaston Germaine zupełnie jej nie obchodzi. Ale kiedy go ujrzała, wiedziała, że się myliła. Teraz zrobił na niej jeszcze większe wrażenie niż w muzeum. Wydawał się jeszcze wyższy, a włosy miały bardziej intensywny srebrzystozłoty odcień. I jego twarz... Nie mogła oderwać od niej wzroku. Jakiż on był przystojny. Jego oczy były jednocześnie zimne i gorące. Przejął ją dreszcz. Cóż ona narobiła?

Kyn zatrzymał się przed tęgą kobietą, ubraną w brudny płaszcz i gumiaki. Zobaczył zieloną wełnianą czapkę, czerwone policzki, pięknie wykrojone usta i ohydne okulary w czarnych oprawkach. Potem spojrzał jej w oczy. Nigdy jeszcze nie widział takich oczu. Wyzierała z nich nienawiść, gniew, strach, ból i jeszcze coś. Gniewne słowa uwięzły mu w gardle. Te oczy przypominały mu oczy tygrysa i... były przepiękne.

- Tak bardzo zależało ci na naszych owcach? - wykrztusiła wreszcie kobieta jadowitym głosem. - To je sobie weź!

Z tymi słowy odwróciła się i pobiegła przed siebie. Nie była w stanie dłużej na niego patrzeć. Płacząc wsiadła do ciężarówki .

Robbie ruszył, wyciskając ostatnie siły ze starego gruchota.


Kyn patrzył, jak odjeżdżają. Na twarzy pozostał mu wyraz zdziwienia i zaskoczenia. Odwrócił się, kiedy dobiegł go głośny śmiech od strony hotelu. Wszyscy byli już w ogrodzie, obser­wując, jak kelnerzy starają się zapędzić owce do szklarni. Przeszła mu ochota do śmiechu. Nie mógł zapomnieć widoku tych przepięknych oczu, w których błyszczały łzy.

- Niech cię szlag trafi, Michael - mruknął. - Przecież mówiłem, żeby obchodzić się delikatnie z farmerami.

Kiedy skręcili w boczną drogę, prowadzącą do farmy, Bryn przestała wreszcie płakać. Robbie, który poczuł ogromną ulgę, gdy wyjechali z miasta, żałował, że nie miał dość odwagi, aby popatrzeć, jak ważni goście zareagowali na owce przed hotelem. Bryn w milczeniu wyglądała przez okno. Nie czuła już ani gniewu, ani dumy ze swojego wyczynu. Zamknęła oczy. Co on sobie o niej pomyślał?

Kiedy wjechali na farmę, Bryn natychmiast zapomniała o sobie. Wiedziała już, że wydarzyło się coś złego. Ojca nie było na podwórzu.

- Czy to nie jest samochód doktora Beana? - spytał Robbie, wskazując na beżowe volvo zaparkowane przed domem.

Lodowaty dreszcz przeniknął Bryn do szpiku kości.

- Tatuś - szepnęła, po czym krzyknęła histerycznie: - Ta­tusiu!

Potykając się, wpadła do kuchni. Ojciec siedział przy stole, blady i zagubiony, trzymając w rękach nie tknięty kubek herbaty. Doktor Bean podniósł głowę i popatrzył na nią smutnym wzrokiem.

Z piersi Bryn wydobyło się westchnienie ulgi.

- Dzięki Bogu, myślałam... - Urwała widząc wyraz twarzy ojca.

John Whittaker z wolna podniósł głowę i popatrzył na nią niewidzącym wzrokiem.

- Twoja siostra nie żyje, Bryone Rose - powiedział głucho. - Katy nie żyje.


Nowy Jork

Lance Prescott postawił pustą szklankę na barze i wpatrywał się w nią ponurym wzrokiem. Breezie, najmodniejszy bar na Manhattanie, po prostu pękał w szwach.

Nowy Jork to miasto, .gdzie wielu ludzi żyje na skraju przepaści. Lance zdołał utrzymać swoją wysoką pozycję towarzyską dzięki pochodzeniu, nazwisku, prezencji oraz opinii wspaniałego kochanka. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze stanowił integralną część nowojorskiej elity. Jadał w najelegantszych restauracjach, współczuł przyjaciołom, którzy ponieśli straty w czarne giełdowe poniedziałki, środy czy piątki. Wyćwiczył się w zakulisowych intrygach. Należał do najlepszych klubów. Był obecny na każdym. przyjęciu, balu, promocji, wernisażu i wszystkich ważnych premierach teatralnych, oczywiście zawsze jako gość któregoś z przyjaciół.

I na tym właśnie polegał problem. Lance należał do tak zwanej starej gwardii, co dawało mu pozycję w towarzystwie i miało inne, praktyczne zalety. W zamkniętym kręgu, grupują­cym jedynie najbogatszych, nie musiał szukać kontaktu z no­wymi ludźmi, którzy wykazywali zwykle dużą podejrzliwość. W świecie, gdzie każdy gotów był każdemu wbić nóż w plecy, stara gwardia trzymała się mocno razem. Mówiono, że chociaż Lance Prescott nie posiada majątku, jest jednym z nich. Jego nazwisko znajdowało się na liście śmietanki towarzyskiej Nowego Jorku.

Był jednym z nich, ale nie mógł korzystać z tych samych co oni przywilejów. Biedni członkowie mogli polegać na swoich przyjaciołach jedynie wtedy, gdy potrafili okazać daleko idącą wdzięczność.

- Jeszcze jeden, Filipie.

Barman natychmiast napełnił mu szklankę. Lance pił w mil­czeniu. Kiedy był w ponurym nastroju, jego twarz stawała się bardziej interesująca. Zbyt słodka uroda nabierała wtedy cech, które pociągały szukające ryzyka kobiety. A Grace Vancouver właśnie do takich należała. Zbliżała się do czterdziestki, miała za sobą dwa nieudane małżeństwa i stale była w złym humorze.

- Cześć, koteńku. Nie spodziewałam się ciebie tutaj. Lance zagryzł wargi.

- Cześć, Grace. Czego się napijesz?

- Zielonej Bogini. Będzie pasować do mojej sukni.

Spojrzał z uśmiechem na zieloną kreację.

- Zielona Bogini, Filipie, dla zielonej bogini.

- To miejsce przypomina mi targ bydła - powiedziała Grace, siadając na stołku barowym i pokazując zgrabne nogi.

- Czy zatem wszystkie kobiety tutaj są krowami, kochanie? - spytał, przeciągając sylaby, a Grace roześmiała się głośno.

- Widzę, że małżeństwo z Księżniczką nie przytłumiło twojego poczucia humoru. To dobrze. - Cedziła słowa z przy­mrużonymi oczami. - Będziesz go znowu potrzebować. - Czy wybrałeś już sobie jakiś nowy wypchany portfel na dwóch nogach?

Zatuszował uśmiechem wzbierającą w nim wściekłość. Miał w tym dużą praktykę.

- A ty? Co byś na mnie powiedziała?

Zaczerwieniła się. Jej pierwszy mąż, stary Francuz, był właścicielem świetnie prosperujących winnic i zostawił jej w spadku pokaźną sumę. Była więc zabezpieczona materialnie. Natomiast drugi mąż okazał się pomyłką. Ten głupiec zbank­rutował, jeszcze zanim zdążyła się z nim rozwieść.

- Obawiam się, że jesteś dla mnie za stary, kochanie - zamruczała. - Lubię troszeczkę młodszych. A propos, słysza­łam, że twoja kochana mama wydaje w sobotę przyjęcie. Oczywiście, przyjdziemy wszyscy. Jesteśmy bardzo ciekawi, co ona potrafi teraz zrobić.

- To znaczy teraz, kiedy ma pieniądze? - zapytał Lance oschle.

- Pieniądze Ventury, kochanie - poprawiła go Grace. - Po­dobno nie wystarczą wam na długo. Ale nawet Moira nie upora się tak szybko z tymi wszystkimi milionami, prawda? Przecież to są miliony, prawda, kochanie.? Wszyscy są pewni, że przynajmniej tyle ci się należało.

- Tak. Przynajmniej tyle - odpowiedział z uśmiechem Lance. W głębi duszy czuł się jednak całkowicie załamany. Cały czas liczył na to, że uda mu się unieważnić przedmałżeńską umowę. Potrzebował przynamniej pięciu milionów dolarów, żeby poczuć się w miarę bezpiecznie. Ale Marion go tego pozbawiła. Suka! Czemu podpisał ten przeklęty kontrakt? Ale stary nie zezwoliłby bez tego na małżeństwo swojej małej Księżniczki. Sukinsyn!

Grace zaśmiała się głośno, zastanawiając się, co się kryje za tą przystojną, fałszywą twarzą.

- Słyszałam, że Księżniczka szykuje się do objęcia rządów w firmie ojca - powiedziała miękkim głosem, patrząc Lance'owi w oczy. Jej słowa odniosły zamierzony skutek. Źrenice męż­czyzny zwęziły się nagle.

- Co takiego?! - wykrzyknął, tracąc całe opanowanie. Grace z przyjemnością przekazała mu dalsze informacje.

- Straszny miałeś niefart, kochanie - powiedziała z nie skrywaną złośliwością. - Marion rozpoczęła pracę w firmie. Gdybyś mógł utrzymać się w rodzinie jeszcze ,parę miesięcy, kto wie, jakie byłyby wtedy warunki rozwodu. Twój adwokat mógłby dowieść, że pomogłeś swojej ukochanej żoneczce zarobić miliony.

Lance nie potrzebował porad prawnych od Grace Vancouver.

- Jeszcze jedną Zieloną Boginię, Grace? - spytał uprzejmie.

Po czym dodał, patrząc na jej zbyt pełne uda, widoczne w rozcięciu sukni. - A może masz już dosyć?

Pierwszą rzecz, jaką zrobił po powrocie do domu, był telefon do adwokata.

- Chcę, żebyś złożył odwołanie od wyroku - powiedział bez wstępu. - Nie obchodzi mnie, na jakiej podstawie to zrobisz. Możesz powiedzieć, że sędzia był stronniczy. Powołaj się na dyskryminację z powodu płci, powołaj się, na co chcesz. Zrób to tak, żebym miał jakiś punkt zaczepienia.

Odłożył słuchawkę, nie czekając nawet, co Vent mu odpowie. Dusiła go wściekłość. Musi wydostać pieniądze od tej suki, z którą się ożenił.

Marion ziewnęła, spoglądając na zegarek. Dochodziła pierw­sza, ale nie miała czasu, żeby zjeść lunch. Wstała i przeciągnęła się. Bolała ją szyja i kręgosłup.

- Nazywam to firmowym skurczem - powiedziała z uśmie­chem Felicity. - Dostaje się go od zbyt długiego siedzenia nad sprawozdaniami finansowymi.

Marion roześmiała się. Pracowała w dawnym biurze Keitha, ale na drzwiach widniała teraz tabliczka. Marian Ventura. Specjalna Asystentka Prezesa.

Nie czuła się jednak tak bardzo specjalna. Kiedy Felicity zamknęła drzwi, podeszła do okna, za którym rozciągał się widok na niebo i drapacze chmur. Gdzieś w dole była Wall Street i Madison A venue z setkami sklepów i wielkim centrum handlowym, którego spora część należała do jej ojca.

Uśmiechnęła się na wspomnienie dnia, kiedy pojawiła się na specjalnie zwołanym zebraniu. Wszyscy byli już na swoich miejscach. Pięćdziesięciu mężczyzn w garniturach. Ani jednej kobiety, z wyjątkiem dwóch sekretarek, które miały proto­kołować zebranie. Wciąż miała przed oczami wyraz twarzy tych wszystkich mężczyzn, kiedy ojciec przedstawił ją jako nową specjalną asystentkę prezesa. Najpierw wyglądali na zszokowanych. Potem na złych. Teraz, po trzech miesiącach, zachowywali się ostrożnie, zdziwieni, że nie przygniótł jej nawał pracy i stres, którego nie szczędził jej nawet własny ojciec.

Leslie Ventura od razu rzucił ją na głębokie wody. Wiele dni musiała przedzierać się przez gąszcz problemów związanych z finansami i marketingiem. Kiedy, ku ogólnemu zdziwieniu, zaczęła się w tym trochę orientować, ojciec kazał jej zapoznać się z siatką przedsiębiorstw składających się na całość firmy. Doskonale wiedziała, dlaczego to zrobił, ale nie zamierzała się poddać. Chciała zrozumieć infrastrukturę firmy. Czuła jednak, że nie wytrzyma, jeśli będzie musiała spojrzeć na jeszcze jeden wydruk z komputera. Na to właśnie wszyscy, łącznie z jej ojcem, czekali. Było to szalenie deprymujące. Pomyślała o mężczyźnie, na którym mogłaby polegać. O mężu, który nie sprzątałby po sobie i nie zakręcał pasty do zębów, ale który czekał na nią w domu i dodawał otuchy.

Postanowiła wyjść na lunch. Do diabła z nimi wszystkimi!

- Wrócę o drugiej - powiedziała do Felicity, która podniosła zdziwiony wzrok znad stosu dokumentów. - Gdyby ktoś dzwonił, w żadnym wypadku nie mów, że wyszłam na lunch. Powiedz, że jestem... że poszłam do portu, sprawdzić dokumenty przewozowe.

Na ulicach czuło się już wiosnę. Marion kupiła duży bukiet żonkili i jabłko od ulicznego sprzedawcy. Zawędrowała aż do Central Parku. Usiadła na ławce, jadła jabłko i cieszyła się, że jest na wagarach. Zobaczyła młodą parę, która szła w jej kierunku, trzymając się za ręce. Niczego i nikogo poza sobą nie widzieli. Dziewczyna była wysoka i szczupła, a chłopak niski i krępy. On był czarny, a ona biała. Oboje mieli na sobie dżinsy i skórzane kurtki i wyglądali . na tak szaleńczo w sobie zakochanych, że Marion musiała odwrócić wzrok.

Ruszyła wolno w kierunku biura i myślała o miłości. Po tym wszystkim, co przeszła, wiedziała już, że nigdy nie była zakochana. Krótkotrwałe zaślepienie, jakiemu uległa, kiedy poznała Lance' a, nie miało żadnego znaczenia. Pomyślała o widzianej w parku parze. Pójdą do domu, rzucą się na łóżko, zedrą z siebie ubranie i będą się kochać, dawać sobie miłość, niepomni niczego poza własnym pożądaniem. Tak bardzo im zazdrościła.

- Był pilny telefon od twojego adwokata, Marion - powie­działa Felicity, gdy tylko jej szefowa stanęła w drzwiach biura. - Prosił, żebyś natychmiast do niego zatelefonowała.

- Dobrze. Dziękuję ci, Felicity - mruknęła Marion, wręczając jej kwiaty.

Kiedy znalazła się w swoim biurze, zatelefonowała do kancelarii Bernarda.

- Cześć, Marion. Nie chcę cię martwić niepotrzebnie, ale Lance...

Słuchała w milczeniu, jak adwokat wylicza jej wszystkie problemy związane z odwołaniem od wyroku sądowego.

- Jakie są szanse na obalenie przedślubnego kontraktu?

- Prawie żadne. Nie martw się, Marion. Jak już mówiłem, robią jedynie rozpaczliwe próby.

- Ale nadal jestem rozwiedziona?

- Oczywiście. Nie musisz się tym martwić. Możesz wyjść za mąż choćby jutro. Będę cię informował o wszystkim na bieżąco. Nie będziesz już musiała występować w sądzie, jeśli to cię gnębi.

Ale nie to ją gnębiło. Nie martwiła się sprawą Lance'a. Bernard na pewno da sobie z tym radę. Martwiła się sobą. Słowa Bernarda nadal dźwięczały jej w uszach. "Możesz wyjść za mąż choćby jutro". Ale za kogo? - pomyślała ze smutkiem. Wszyscy mężczyźni, jakich znała, podobni byli do Lance'a. Każdy z nich chętnie ożeniłby się z dziedziczką fortuny Ventury, która teraz była już kimś więcej niż Księżniczką.

Łzy napłynęły jej do oczu. Miała dopiero dwadzieścia cztery lata. Chciała być zakochana. Ale w kim mogła się zakochać? Na świecie było przecież tylu mężczyzn. Na pewno jest ktoś, kto mógłby pokochać ją, a nie jej pieniądze. Pożądać jej, a nie władzy, jaką dawała Ventura Industries.

Hadrian Boulton wjechał na podwórze Ravenheights. Wysiadł z samochodu i stał przez chwilę bez ruchu, patrząc na farmę, z którą wiązało się tyle wspomnień. Nic się tu nie zmieniło. W kuchni jak zawsze paliło się światło, ale nie było słychać śmiechu i wesołych powitań. Nie czuło się również zapachu świeżo pieczonego chleba.

Przyjechał tu, kiedy miał dziesięć lat. Jego matka, Joan Whittaker, była młodszą siostrą Johna i poślubiła nauczyciela z Yorku. Poznali się na Wyścigu Rowerowym Trzech Wzgórz, wspólnie wznosili radosne okrzyki na cześć miejscowego zwycięzcy. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale dobrze im było razem. Pobrali się i osiedli w Yorku. Po pięciu latach urodził im się syn, a Coli n Boulton otrzymał stanowisko dyrektora szkoły. Życie płynęło im spokojnie.

Dzieciństwo Hadriana nie obfitowało w żadne nadzwyczajne wydarzenia. Był zawsze zadowolonym chłopcem, łatwo nawią­zywał kontakty z rówieśnikami, miał zdolności do matematyki. Martwił się tylko tym, że kiedy pójdzie do liceum, to koledzy będą mu dokuczać, że· jest synem nauczyciela. Liceum było jednak na tyle duże, że nie musiałby być w klasie ojca. Pewnego sobotniego poranka, niedługo po jego dziesiątych urodzinach, Hadrian siedział w domu i oglądał w telewizji filmy rysunkowe, a rodzice pojechali po zakupy do supermarketu na obrzeżach miasta. I nigdy już nie wrócili. Jakiś pijany kierowca spowodował wypadek; zginęli na miejscu.

W ten sposób został nagle zupełnie sam i czuł się bardzo osamotniony nawet wtedy, kiedy wujek John i ciocia Marta przyjechali do niego ze wsi. Nie znał dobrze wujka - czasami odwiedzał farmę razem z rodzicami, ale wizyty te nie były zbyt częste. Pamiętał, że lubił patrzeć na owce, karmił kurczęta i szukał kurzych jajek razem ze swoją ulubioną kuzynką, Bryn.

Powrócił teraz myślami do pierwszych miesięcy swojego pobytu na farmie. Na początku było mu ciężko, czuł się zagubiony, przestraszony. Ale Marta Whittaker miała świętą cierpliwość. Kiedy jej mąż zaczynał się martwić, czy chłopak kiedykolwiek się ustatkuje, skończy z bójkami w szkole i przestanie dokuczać Katy, mówiła zawsze: ,,zostaw go w spokoju" .. I jak zwykle, John słuchał rad żony.

Hadrian wracał ze szkoły razem z Bryn. Wchodzili zawsze do kuchni pełnej zapachów chleba, ciasta i potrawki z królika. W pierwszym okresie pobytu na farmie często .zamykał się w swoim pokoju, aby cierpieć w samotności. Ale ciotka Marta wywabiała go stamtąd kusząc ciasteczkami w kształcie motyli. Rozmyślnie też uczyniła go odpowiedzialnym za opiekę nad kurami. Wystarczyło tylko powiedzieć, że' biedne kury muszą być bardzo głodne, żeby Hadrian zapominał o własnym cier­pieniu. Teraz wydawało mu się to dziwne, ale kury były jego wybawieniem. Po roku stał się zupełnie innym chłopcem. Miał oczywiście nowe problemy, a największym z nich była Katy. Katy była o niego zazdrosna i kiedy nikt nie słyszał, nazywała go "kukułką". Ale Bryn wynagradzała mu wszystko. To właśnie ona zapoznała go z życiem na wsi, z nazwami kwiatów, pokazała mu nory borsuka, nauczyła go, jak poznać, gdzie chodził lis, i to nie po śladach, a po zapachu. Pomagała mu w szkole i zawsze brała jego stronę.

Ktoś otworzył drzwi kuchni i Hadrian zobaczył ukochaną kuzynkę, którą traktował właściwie jak rodzoną siostrę. Nagle poczuł się winny. Bryn tyle dla niego zrobiła, przyjęła go z miłością, otaczała bezustanną, serdeczną troską. Powinien być tutaj wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowała. Oczywiście nie mógł przewidzieć, co zrobi Katy, ale czuł, że zawiódł Bryn.

Opuścił farmę, kiedy miał dwadzieścia lat. Marta już wtedy nie żyła, a Katy wyjechała do Londynu. Wiedział, że marzeniem Johna było, żeby przejął farmę, ale on nie mógł tego zrobić. Tęsknił za Yorkiem. A Bryn namawiała go do wyjazdu, zapewniając, że dadzą sobie z ojcem radę. Teraz, kiedy patrzył na nią, żałował tego, co zrobił.

- Cześć, Bryn - powiedział cichym głosem, podchodząc do niej.

Spojrzała na niego w milczeniu. Chociaż nazywał się Boulton, był wysoki jak wszyscy Whittakerowie. Miał ciemne włosy, smagłą cerę i ciepłe szaroniebieskie oczy. Patrzyła na lekki zarost na jego brodzie i przypomniała sobie z czułością, że już jako nastolatek musiał się codziennie golić.

Starała się zająć myśli tymi wspomnieniami, byle nie myśleć o Katy. O osamotnionej, umierającej Katy. Katy...

- Hadrian - powiedziała ciepłym głosem. - Brakowało mi ciebie.

- Wiem - rzekł z żalem. - Żałuję, że tak dawno mnie tu nie było.

Skinęła głową.

- Bardzo dawno - przyznała cicho. W jej głosie nie było jednak cienia wyrzutu.

Patrzyli na siebie i znowu byli rodziną. Rodziną, która zawsze trzyma się razem.

Podeszła bliżej i ukryła twarz w jego ramieniu.

- Och, Hadrianie - powiedziała łamiącym się głosem. Objął ją mocno.

- Wszystko będzie dobrze, Bryn - mruknął, nie znajdując innych słów pocieszenia.

W uścisku jego silnych ramion niemal w to uwierzyła.


Morgan wyszedł z podmiejskiego domku, należącego do skarbnika organizacji Zielone Vennont. Odetchnął z ulgą. Miał za sobą ciężki dzień. Wizyty w szkołach i za­znajamianie dzieci z ekologią uważał za wyjątkowo nudne i frustrujące, a wręczanie ulotek na ulicy było po prostu koszmarem. Zerkał nerwowo na zaparkowane przy chodniku samochody. Musiał być ostrożny. Wiedział, że Kynaston wynajął całą armię prywatnych detektywów, aby "go śledzili. Droga do warsztatu zabrała mu więc, zamiast dziesięciu, aż dwadzieścia pięć minut. Za to mógł być pewien, że nikt za nim nie idzie. Zapukał do drzwi w umówiony sposób.

Warsztat był pusty, ale wyglądał, jakby pracowało w nim mnóstwo osób. Miniorganizacja Morgana - zwana Głęboką Zielenią - liczyła jedynie czterech członków, lecz ci czterej warci byli tysiąca tych, którzy stanowili szacowną fasadę stowarzyszenia. Stół zarzucony był żelastwem i różnymi pudłami. Leżała tam także jakaś szaroniebieska bryła.

- Jak poszło?

- Dobrze - odpowiedział krótko Morgan. Miał teraz co innego na głowie. - Jak posuwa się prawdziwa praca?

- Dobrze. - Greg uśmiechnął się. - Mówiłem ci, że nie będzie żadnych problemów.

Morgan przyjrzał się małpiej twarzy starego przyjaciela. Malowało się na niej rozbawienie i jakaś niecierpliwość. Poznali się w szpitalu. Wysoki, przystojny Morgan fascynował małego, brzydkiego człowieczka z Arkansas. Dla Grega Morgan był uosobieniem siły. Od razu zwierzył mu się ze wszystkich podpaleń, jakich udało mu się dokonać, i opowiedział o służbie w marynarce i o długim szkoleniu, po którym go wyrzucono.

- Odpręż się, Greg - łagodnie powiedział Morgan. Obser­wowanie reakcji przyjaciela weszło mu już w nawyk. Znał wszystkie objawy jego zmiennych nastrojów. - Pamiętaj, że teraz nie jesteśmy w miejscu odosobnienia. - Świadomie użył słowa, którym zwykli określać szpital.

Na twarzy Grega pojawił się wyraz ulgi.

- Wiem, że nie jesteśmy. I to dzięki tobie.

- Nie musisz mi stale za to dziękować. - Morgan uśmiechnął się patrząc na przedmioty rozrzucone na stole. - Rób dalej to, co robisz - dodał.

Greg spojrzał na "niego z błyskiem w oku.

- Myślisz o nim, prawda? Ja to wiem.

Morgan szybko odwrócił wzrok. W chwili słabości zwierzył się Gregowi ze wszystkiego, co go spotkało. Podczas tych koszmarnych lat w szpitalu, kiedy osiągał rzadkie momenty

jasności umysłu i kiedy przestawały działać leki, dni wydawały mu się bardzo długie. Musiał wtedy mieć kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Opowiedział Gregowi o Kynastonie. Nie musiał się obawiać, że tamten go zdradzi. Darzył Morgana niewol­niczym przywiązaniem.

Zabrał się teraz do studiowania kopii projektów nowego hotelu Germaine Corporation, który powstawał na obrzeżach miasta. Piękny luksusowy hotel dla bogaczy. Kynaston rów­nież był bogaczem. Ale nie zawsze. Dobrze wiedział, co znaczy mieszkać razem z karaluchami. Wiedział, co znaczy rozpacz. Ale Kyn wydobył się z tego już dawno temu, podczas gdy on...

- Zniszczę go, Greg - powiedział cicho Morgan. - Będę go niszczył stopniowo, żeby mógł to odczuć. Ostrożnie. Kawałek po kawałku. Rozwalę wszystko to, co ten chciwy, zdradziecki skUlwysyn zdołał zbudować. Odbiorę mu wszystko. - Tu spojrzał na swojego towarzysza. - A ty mi pomożesz, Greg, prawda, że mi pomożesz?

- Oczywiście - odparł Greg z zapałem. Poczuł przypływ adrenaliny w żyłach. Oczami wyobraźni widział już ogarnięte ogniem budynki i piękne, żółte i czerwone płomienie.

Morgan spojrzał w zamyśleniu na ceglaną ścianę warsztatu.

- Dostanę cię, Kyn - rzekł cicho. - Nawet jeśli to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.


Nowy Jork

W mieście drapaczy chmur zawsze można znaleźć jakiś pałacyk wciśnięty pomiędzy olbrzymie budowle. Pałacyki te zbudowane zostały przez rodziny Vanderbiltów, Astorów, Rockefellerów i Gettych. Był tam również pałacyk Ventury, ze ścianami porośniętymi bluszczem, z sześcioakrowym ogrodem. Wnętrza wyłożono wschodnimi dywanami i ozdobiono rzeźbami Brancusiego, Moore'a i Rodina.

Marion doskonale pasowała do tego przepychu. Miała na sobie suknię od De Florentino z brzoskwiniowego jedwabiu i pantofle od Maud Frizon. Mimo to czuła się jak dziewczynka zaproszona na obiad do domu ojca.

Dopiero przy stole mogła przyjrzeć się ojcu i dostrzegła zmianę, jaka w nim zaszła od czasu śmierci Keitha. Wyglądał teraz znacznie lepiej.

- Tatusiu... ja... chciałam ci podziękować za zaproszenie. Ostatnio nigdzie nie bywam.

- Nie trzeba było rozwodzić się z mężem - powiedział surowo Leslie. - To pierwszy rozwód...

- W rodzinie od siedemdziesięciu pięciu lat - przerwała mu niecierpliwie Marion. - Wiem o tym, tatusiu. Stale to słyszę.

- Nie mów do mnie takim tonem! - krzyknął Leslie, aż Marion podskoczyła na krześle.

Wiedziała, że powinna go przeprosić, ale nie mogła się do tego zmusić. Spojrzała na niego spokojnie.

- Mój rozwód to moja sprawa.

Leslie poczerwieniał z gniewu, ale nic nie powiedział. Pochylił się nad talerzem z takim wyrazem twarzy, że Carole postanowiła poprawić nastrój.

- Jak ci idzie praca, Marion? - spytała.

- Dobrze. Chociaż w gruncie rzeczy wcale nie tak dobrze - odpowiedziała dziewczyna. - Trudno jest nauczyć się wszys­tkiego od razu.

- Myślisz, że poznanie struktury firmy nie jest do niczego potrzebne? - podstępnie spytał Leslie.

- Oczywiście" że jest potrzebne - odpowiedziała szybko, domyślając się, że ojciec zastawia na nią pułapkę. - Uważam jedynie, że wertowanie ton papieru i uganianie się za księgo­wymi, którzy robią wszystko, by nic ci nie powiedzieć, nie jest najlepszą drogą do tego celu.

- Masz już więc dosyć? - spytał szyderczym tonem Leslie.

Opanowała wzbierający w niej gniew.

- Chciałam tylko powiedzieć, tatusiu, że nie poznam wszystkich arkanów firmy, przeglądając jedynie góry pa­pierów.

Leslie spojrzał na nią z uznaniem. Podziwiał opanowanie córki. Kto daje się ponieść emocjom, ten nie potrafi dowieść swoich racji. Był zadowolony z jej pracy i zdziwiony umiejęt­nościami. Po miesiącu wiedziała o firmie więcej niż Keith po całym roku pracy. Zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem, oczywiście tylko przypadkiem, nie znalazł w niej swojej następczyni.

- Jeśli chcesz stanąć kiedyś na czele firmy, Marion, będziesz musiała wiedzieć wszystko o każdym z jej oddziałów. - Podkreślał po kolei słowa, stukając palcem o blat stołu.

- Będziesz musiała wiedzieć, co dzieje się w każdym

z tych oddziałów. Będziesz musiała wiedzieć, kto się czym zajmuje, kiedy i gdzie, i w jaki sposób powstał zysk lub strata. Będziesz musiała znać każdą śrubkę, każdy najmniejszy tryb całej tej ogromnej maszynerii. Tak jak ja.

Marion skinęła potakująco głową. Czuła, że rozmowa z ojcem zbliża się do punktu zwrotnego, i musiała ją dobrze rozegrać.

- Wiem o tym, tatusiu, ale to przecież ty zbudowałeś tę firmę. Wszystko o niej wiesz, ponieważ zdobywałeś tę wiedzę przez pięćdziesiąt lat. Rozpoczynałeś od nieruchomości, prawda?

Ważyła każde słowo. Wiedziała, że ojciec słucha jej bardzo uważnie i że od tej rozmowy zależy cała jej przy­szłość.

Leslie kiwnął głową i zastanawiał się, do czego córki zmierza.

- Zaznajamiałeś się z działalnością firmy w trakcie jej tworzenia. Popełniałeś błędy, uczyłeś się na błędach i więcej ich nie popełniałeś. Sprzedałeś nieruchomości razem z zatrud­nionym tam personelem. Poznawałeś stopniowo rynek, nauczyłeś się przewidywać, czego ludzie będą potrzebować. Proces ten trwał trzy lata i dopiero wtedy zająłeś się kopalniami. Odpowiedz mi uczciwie, tatusiu. Czy okazałam się kompletną idiotką? Czy poddałam się, jak tego wszyscy po mnie ocze­kiwali? Czy też okazało się, że potrafię wykonywać tę pracę? Myślę, że udowodniłam tobie i wszystkim w firmie, że jestem jej w stanie podołać, chociaż robiłeś wszystko, aby mi się to nie udało. Nie mogę jednak zajmować się każdym zagadnieniem. Powinnam teraz zrobić to, co ty kiedyś zrobiłeś. Zająć się jedną sprawą. Być za nią odpowiedzialna i dokładnie ją poznać. W ten sposób nauczę się wszystkiego.

- Masz słuszność - niechętnie przyznał Leslie. Tyle czasu minęło od uruchomienia firmy, że już prawie zapomniał o jej początkach, kiedy rzeczywiście uczył się wszystkiego w trakcie jej powstawania. Patrzył teraz na córkę z uczuciem podobnym do szacunku. - Ta praca polega nie tylko na wiedzy - powiedział ostrzegawczym tonem. - Mężczyzna... osoba, która obejmuje stanowisko prezesa, musi być bezwzględna. Musi podejmować setki decyzji, które innych przyprawiłyby o zawrót głowy. Musi umieć wyrzucać ludzi z pracy w czasie złej koniunktury i nie ronić nad nimi łez. Musi poruszać się po giełdzie jak rekin w poszukiwaniu łupu. Czy rozumiesz, o czym mówię, dziew­czyno? - zapytał, uważnie obserwując córkę.

Skinęła głową. Nie aprobowała wszystkich posunięć ojca i na pewno nie naśladowałaby ich, gdyby została prezesem firmy, ale nie miała zamiaru go o tym informować. Miała czas, by go przekonać, że współczucie można połączyć z biznesem.

Popatrzył na nią podejrzliwie. Wiedział, że Marion nie zgadza się z jego metodami. Ale to jest dżungla i jeśli ta dziewczyna nie będzie twarda, to rozerwą ją na strzępy. Jeśli chce dać jej szansę, musi ją najpierw nauczyć reguł gry, w której trzeba grać szybko i nie można mieć żadnych skrupułów.

Marion czuła, że zbliża się moment przełomowy. Czekała w napięciu.

- Kiedy Keith... zanim... umarł - z trudem wykrztusił Leslie - powierzyłem mu zadanie przejęcia Germaine Corporation. Słyszałaś o niej?

Serce mocno jej zabiło. Zwyciężyła! Przekonała ojca!

- Tak, słyszałam. Specjalizują się w rekreacji, prawda? - Wiedziała, że budują nowy hotel w Stowe, gdzie miała willę. Nie, gdzie Lance miał willę.

- Tak. W porównaniu z naszą to mała. korporacja. Mają tylko dziesięć milionów rocznego obrotu, ale rozwijają się bardzo szybko. Co gorsza, weszli już na teren Europy. Musisz być ostrożna. Kynaston Germaine jest bardzo bystry. Mogłabyś się od niego wiele nauczyć. To jedyna rada, jaką mogę ci dać. Reszta należy do ciebie.

Spojrzała na ojca.

- To znaczy... chcesz, żebym zajęła się przejęciem tej korporacji? - spytała cicho. - Żebym ją przejęła wbrew woli właściciela? Chcesz... żebym temu człowieka ukradła to, co stworzył?

- Właśnie tego chcę - szorstko odpowiedział Leslie, nie zwracając uwagi na przerażony wzrok córki. - Chcesz udowod­nić, że jesteś zdolna do prowadzenia Ventura Industries? Więc daj mi Germaine Corporation.


Bryn stała nad otwartym grobem. Padał deszcz. Kolorowe kwiaty leżące na brzegu mogiły tworzyły jedyny jasny akcent na szarym tle. Dusiły ją łzy. Obok niej stali ojciec i Hadrian. Pastor śpiewał psalm. Nie mogła oderwać wzroku od prostej drewnianej trumny Katy.

Podniosła głowę i popatrzyła na niebo. Krople deszczu spływały po szkłach jej okularów. Nie wycierała ich. Nie chciała patrzeć, jak opuszczają trumnę do ziemi. Było to zbyt straszne. Przecież Katy sama to zrobiła. Sama doprowadziła do tego, co się stało. Zabiła się. Jak to możliwe, żeby ktoś mógł być tak zdesperowany, tak pozbawiony wszelkiej nadziei, żeby odebrać sobie życie. Nie mogła tego pojąć. Zaczęła myśleć o tym, jak zemści się na Kynastonie Germaine, człowieku, który popchnął jej siostrę do samobójstwa. Gdyby nie ograbił ich ze wszystkiego, co kochali, Katy żyłaby dzisiaj. To on ją zabił. Miała go teraz przed oczami. Wysoki, przystojny, wzbudzający pożądanie. Skurwysyn! Nienawidziła go z całego serca.

Deszcz przestał padać. Pastor zamknął Biblię i stał w mil­czeniu z pochyloną głową. Wszyscy myśleli teraz o Katy. Wszyscy prócz Bryn, która planowała, jak zemści się na Kynastonie Germaine. Chciała, żeby cierpiał tak, jak cierpi teraz jej ojciec i jak cierpiała Katy, zanim połknęła te wszystkie proszki.

Nie wiedziała jeszcze, jak to zrobi, ale wiedziała, że prędzej umrze, niż zrezygnuje z ukarania tego najpodlejszego z ludzi.


Kynaston Gennaine obrzucił wzrokiem Mi­chaela Forrestera, który usiadł naprzeciwko niego.

- Masz dzisiejszą prasę?

Michael wręczył mu gazety bez słowa. Kynaston zaczął je spokojnie przeglądać, pozostawiając przygnębionego przyjaciela w spokoju. W czasie pracy nie miał tak nieskazitelnego wyglądu jak przy oficjalnych okazjach. Marynarka wisiała na oparciu krzesła, a górne guziki koszuli były rozpięte, ukazując opaloną klatkę piersiową. Podwinął również rękawy. Wygląda jak młody lew, pomyślał Michael. Za młody, aby mieć tyle władzy i bogactwa. Jak on to osiągnął?

- Nie jest tak źle, jak się spodziewałem, ale liczyliśmy na coś o wiele lepszego.

Głos szefa wyrwał Michaela z nie pozbawionych uczucia zazdrości rozmyślań. Podniósł głowę. Niebieskie oczy Kyna miały lodowaty wyraz.

- Nie. Robilimy wszystko, co tylko było możliwe.

Kynaston uśmiechnął się. Forrester był uosobieniem rozpaczy.

Zasłużył sobie na to. Można było uniknąć całej tej cholernej sytuacji i rozegrać sprawę inaczej. Spojrzał na fotografię, którą zamieścił "Journal". Rozbawiła go, chociaż umieszczono ją po to, aby ośmieszyć Germaine Corporation. Fotograf uchwycił moment, w którym wyjątkowo uparta owca, trzymająca w pysku pęk żonkili, opierała się kelnerowi, usiłującemu wypędzić ją z ogrodu. W tle widać było roześmianych gości. Sam artykuł był zabawny, utrzymany w lekkim tonie; podkreślał jednak, że owce były formą protestu przeciwko zawłaszczeniu farmy Ravenheights, w Cragsmoor, okręgu Three Peaks. Kynaston dobrze wiedział, że każdy pragnący się wybić młody dziennikarz może mu przysporzyć nie lada kłopotów. .

- Kontaktowałeś się z Whittakerami? - spytał. Michael skinął głową ..

- Wczoraj. Jakiś mężczyzna odebrał telefon, ale nie chciał rozmawiać.

- John Whittaker?

- Nie. Powiedział, że jest krewnym. Przyjechał z Yorku na pogrzeb.

Kyn zmarszczył brwi.

- Umarł ktoś z rodziny? Ale chyba nie córka, Bryn? - zapytał z niepokojem w głosie.

- Nie. Ten mężczyzna powiedział, że Bryn nie może podejść do telefonu. Spytałem, czy możemy ustalić termin jakiegoś spotkania, ale najwidoczniej zadzwoniłem w nieodpowiedniej chwili. W tej sytuacji nie mogłem nalegać.

- Słusznie postąpiłeś - powiedział Kyn.

Dobrze pamiętał dzień pogrzebu rodziców. Oboje zginęli w katastrofie kolejki podziemnej, w drodze do pracy. Miał wtedy siedemnaście lat, a Vanessa pięć. Nagle zostali zupełnie sami, nie wiedząc, w jaki sposób zapłacić za czynsz, i bojąc się, że Vanessa zostanie zabrana do sierocińca. Pogrzeb rodziców był pogrzebem biedaków, najtańszą ofertą domu pogrzebowego.

Vanessa płakała za matką, kiedy opuszczano trumnę do grobu. On nie płakał. Od czasu kiedy skończył czternaście lat, jego stosunki z ojcem pozostawiały wiele do życzenia, ale był to ojciec, z którym wiązały go także dobre wspomnienia. Należały one do okresu, kiedy mieszkali w Clearmont, zanim opuścili Vermont i przenieśli się do miasta. Kiedy stał wówczas na cmentarzu, trzymając łkającą Vanessę w ramionach, czuł się tak zdruzgotany, jak gdyby cały ciężar świata zwalił się na jego wątłe ramiona.

- Dobrze zrobiłeś - powtórzył cichym głosem. - W takim wypadku trzeba rodzinę zostawić w spokoju. Odczekaj kilka tygodni i skontaktuj się z nimi ponownie.

- Ale wtedy będą już załatwione wszystkie formalności sprzedaży.

Kyn spojrzał zdumiony na Michaela.

- Już? Kiedy zostały podpisane dokumenty?

Michael z przerażeniem spojrzał w zwężone, zimne źrenice szefa.

- Wydaje mi się, że sześć dni temu. Powinny zostać wysłane po tym, jak bank zażądał spłaty długu. Nie powstrzymywałem działań banku. Zaraz wszystko sprawdzę.

Po chwili wrócił z dokumentami.

- Tak. Miałem rację. Wszystko zostało podpisane. Zgodnie z prawem, za pięć tygodni farma będzie naszą własnością.

Kynaston wziął od niego papiery. Podpisał je John K. Whittaker. Nosiły datę sprzed trzech dni. Czy śmierć w rodzinie nastąpiła przedtem, czy potem? Przeniknął go dreszcz. Ta sprawa bardzo mu się nie podobała.

- Osobiście zajmę się przejęciem tych gruntów - powiedział oschłym tonem.

Michael wyszedł z pokoju. Kynaston długo wpatrywał się w papiery, który czyniły go prawnym właścicielem farmy Ravenheights, wraz z całym inwentarzem i gruntami. Z doku­mentu patrzyła na niego para złocistobrązowych oczu .

Bardzo dobrze pamiętał dzień, kiedy musieli wyprowadzić się z farmy dziadka w Clearmont. Była to mała farma, typowa dla Vermont, i dziadek był bardzo nieszczęśliwy, że najmłod­szy syn chce ją opuścić. Ale w latach sześćdziesiątych wszystko uległo gwałtownej zmianie. Przedtem można było utrzymać się z hodowli krów, uprawy dyni i sprzedaży jabłek. Na wiosnę zbierano syrop klonowy, co również dawało jaki taki zarobek. Ale w latach sześćdziesiątych wiele farm zbankrutowało.

Podszedł do okna i spojrzał na ogród. Na trawniku widać było jeszcze ślady owczych kopyt.

Miał dziewięć lat, kiedy przeniósł się z rodzicami do Nowego Jorku. Od samego początku nienawidził tego miasta, jego szarości i smogu. Nie było tam pokrytych śniegiem gór, porośniętych drzewami wzgórz, które jesienią płoną wszystkimi kolorami. Nie było kościołów z białymi wieżyczkami, cichych, krętych uliczek, ładnych domków w zadbanych, pełnych kwia­tów ogródkach. Przygnębiały. go drapacze chmur, a szare, ciągnące się bez końca ulice wydawały się ohydne. Zrobiłby wszystko, żeby móc wrócić do Vermont, podobnie zresztą jak Morgan.

Odwrócił się od okna i podszedł do biurka. Postanowił przejrzeć dane dotyczące farmy Ravenheights. Natychmiast ujrzał tygrysie oczy Bryn. Nie mógł sobie przypomnieć, jak ta kobieta wyglądała. Pamiętał tylko, że miała potężną posturę i była ubrana jak strach na wróble. Ale te oczy... Tak piękne i tak pełne złości. Spotkało ją to samo, co kiedyś spotkało jego. Zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę telefonu.

- Carpenter? Tu Kynaston. Jedź do okręgu Three Peaks i zrób listę farm w pobliżu Ravenheights, Cragsmoor. Nie, nie chcę budować, chcę kupić. Farmę leżącą najbliżej Ravenheights. Tak... właśnie tak. Mam nowy pomysł.

Ponownie zaczął wertować dokumenty. Musiał mieć grunty należące do Ravenheights, nie było innego wyjścia, jeśli nie chciał stracić milionów dolarów. Ale przecież zawsze jest jakieś inne wyjście.

Zamyślił się głęboko. Był znowu czternastoletnim chłopcem, który drżał z zimna, czekając na ojca w samochodzie zaparkowanym przed budynkiem z czerwonej cegły. Nie, pomyślał ponuro, nie zawsze istnieje inne wyjście. Chociaż spróbuje je znaleźć dla Bryn Whittaker.

W tym momencie odzyskał pogodę ducha.


John Whittaker źle się poczuł. Zatrzymał traktor i oparł się na kierownicy, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Nie pomagało. Otworzył drzwi kabiny i zsunął się na ziemię.

Patrzył przed siebie, usiłując zachować spokój. Spojrzał na dolinę. Widok był piękny. Pastwiska pokrywała świeża, wiosen­na trawa. Wysoko w górze krążył myszołów. John czuł, że ogamia go gorąca fala, która dochodzi aż do gardła i utrudnia oddychanie. Przytulił rozgrzany policzek do chłodnej ziemi. W dychał jej zapach i myślał o Marcie. Przez czterdzieści lat zasypiał z głową opartą o jej krągłe piersi.

Serce biło mu jak oszalałe. Poczuł straszny ból. Teraz już wiedział, że zostało mu niewiele czasu. Może tylko kilka minut. Ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Myślał o swoim życiu. Niczego nie żałował. Poślubił dobrą kobietę i darzył ją szczerym uczuciem. Miał dwoje uroczych dzieci. Miał również okazję opiekować się tak wartościowym chłop­cem jak Hadrian.

Marta... Przymknął na chwilę oczy. Niedługo będzie razem z Martą. I z Katy. To wspomnienie go zabolało. Zawiódł Katy. Nie potrafił jej pomóc. Myszołów zataczał nad nim koła. Spojrzał na owce. Na pewno dziwi je, że zatrzymał się tutaj, zamiast podjechać do paśników.

Bryn.

Ta myśl przesłoniła mu wszystko. Nie czuł już wilgoci, jaką nasiąkło ubranie, ostrego bólu w sercu, nie słyszał nawet swojego głośnego oddechu ..

Bryn. Co się stanie z Bryn?

Zamknął oczy. Ciałem wstrząsały dreszcze, ale ledwie zdawał sobie z tego sprawę. Niech się ktoś zaopiekuje Bryn, niech ją ktoś pokocha.

Dreszcze ustały. Ustało również bicie serca. Owce otoczyły go półkolem. Ciszę w dolinie zakłócił jedynie przeciągły "krzyk" myszołowa .


Lance Prescott podszedł do lustra i poprawił krawat. Matka obserwowała go czujnie. Tak dobrze znała wszystkie jego słabości i chciwość. Lance był jej dziełem. Mimo skromnego pochodzenia udało jej się wyjść za mąż za Clive'a Prescotta III. W ten sposób dostała się do grona amerykańskiej arystokracji Wschodniego Wybrzeża. Mąż zachował się bardzo taktownie i zmarł młodo, a ona została szacowną wdową po jednym z członków starej gwardii. Ubierała się skromnie, ale elegancko. Nauczyła się grać w brydża i zawierać odpowiednie znajomości. Miała więc pewne atuty towarzyskie, ale jej największym skarbem był Lance.

Po ślubie Moira nie planowała dziecka. Kiedy jednak poznała sytuację majątkową męża, zmieniła zdanie. 'Dzieci dorastają i zawierają odpowiednie małżeństwa. Uznała, że jeśli nawet potomek Clive'a Prescotta III nie będzie miał pieniędzy, to będzie posiadał coś o wiele ważniejszego - pochodzenie. Córka bez trudu znajdzie sobie męża milionera, ponieważ oprócz pochodzenia będzie miała również klasę. Ale spotkało ją rozczarowanie. Urodziła syna. Oczywiście miało to też swoje dobre strony. Zyskała szacunek męża. Z niepokojem obserwowała rozwój dziecka i odetchnęła dopiero wtedy, kiedy wiadomo było, że jego uroda przetrwa do wieku dorosłego. Zawsze pilnowała, żeby Lance był dobrze ubrany, żeby chodził do najlepszych szkół i miał odpowiednich przyjaciół. Jej zabiegi. nie poszły na marne. Umiejętnie zaaranżowała jego małżeństwo z Marion Ventura, przeprowadzając przedtem gruntowny wy­wiad na temat Księżniczki. Kalendarz miała wypełniony ter­minami spotkań, towarzyskich, w których powinna uczestniczyć Marion. I teraz cały jej misterny plan poszedł na marne. Nie mogła sobie tego darować. Spojrzała gniewnie na syna, który wciąż poprawiał krawat.

- Jest dobrze. Zostaw go. Za chwilę przyjdą goście - powie­działa szorstko.

Lance westchnął ciężko. Niech szlag trafi to całe przyjęcie.

Musiało kosztować masę pieniędzy. Miał z matką wspólne konto w banku i jak na razie nie mógł tego zmienić. Moira nie chciała słuchać żadnych argumentów.

- Zostaw! - powiedziała, kiedy Lance. ruszył w kierunku drzwi. - Służąca otworzy. Na litość boską, przecież to ja wydaję przyjęcie. Wszystko musi być zrobione jak należy. Chodź przywitać się z gośćmi.

Byli to Molly i Jerry Tinspinowie, którzy wszędzie przychodzi­li pierwsi. Zaraz po nich pojawili się inni członkowie starej gwardii. Biżuteria i stroje kobiet były skromniejsze niż zwykle. Moira miała na sobie swoją jedyną suknię od Valentino i biżuterię należącą kiedyś do babki Clive'a. Nikt nie chciał przyćmić strojem gospodyni, ponieważ nie było to w dobrym tonie. Wszyscy wiedzieli, że pieniądze, które Lance dostał po rozwo­dzie z Marion Ventura, nie są duże, ale Moira jest jedną z nich i dobrze zna swoje obowiązki. Przez całe lata Prescottowie korzystali z gościnności przyjaciół, teraz więc musieli się im odwdzięczyć. Moira nie zawiodła ich zaufania. Podała gościom kawior i homary, a do picia Mouton-Rothschild iChandon. Wszyscy mogli podziwiać zgromadzone przez Prescottów dzieła sztuki i pozwalali gospodyni sycić się tą chwilą.

Lance także nie zawi.ódł zaufania matki. W tłumie gości na pewno znajdzie się jakaś bogata i ładna dziewczyna. Ktoś taki jak Marion, ale mający mniej władczego ojca. Nie chciał być przegrany, chociaż stale przegrywał, nawet z własną matką· Odczuwał gorycz, frustrację i nienawiść. Niech szlag trafi Marion Ventura! Niech szlag trafi Nowy Jork! Niech szlag trafi matkę i tych wszystkich gości, którzy jedzą i piją za jego pieniądze!

Gdyby mógł coś zrobić, cokolwiek, żeby się na nich wszystkich odegrać. Nie wiedział, że jego życzenie miało wkrótce się spełnić.


Wszyscy przyszli pożegnać Bryn, kiedy opuszczała Ravenheights. Sam i Bill, bracia bliźniacy - Robbie przyniósł jej bukiet żonkili - a nawet Walter Gornwell ze swoimi sześcioma terierami, który zmienił trasę codziennego spaceru, żeby się z nią zobaczyć. Bryn podziękowała mu za to serdecznie, po czym odwróciła się i spojrzała na pusty dom. Pod piecem nie palił się ogień, a pies nie leżał w kuchni na podłodze, ponieważ pani Kennedy zabrała go do siebie.

- Jesteś gotowa, Bryn? - spytał Hadrian, patrząc na nią zatroskanym wzrokiem.

Skinęła głową i podeszła do samochodu. Zabrała ze sobą jedną walizkę z ubraniami, kufer książek, ulubiony wazon matki i krykietowe trofea ojca.

- Do widzenia, gołąbko. Życzę ci szczęścia! - zawołał Sam, kiedy Bryn siedziała już w samochodzie.

Pomachała mu ręką, ale nie była w stanie wykrzesać z siebie żadnego żywszego uczucia. Od dnia, kiedy Bill znalazł jej ojca, leżącego na polu pośród stada owiec, czuła się wewnętrznie sparaliżowana i wszystko robiła automatycznie.

Hadrian popatrzył na nią, chcąc coś powiedzieć, ale zrezyg­nował z tego zamiaru. W jaki sposób mógłby ją pocieszyć? Wyjechał z podwórza, uśmiechając się do przyjaciół, którzy machali im na pożegnanie.

Przed oczami Bryn przesuwała się teraz cała jej przeszłość. Patrzyła na małą, porośniętą drzewami dolinkę, gdzie matka lubiła urządzać pikniki, na drzewo, na które wchodzili z Had­rianem i Katy, i na owce, które nie były już jej własnością. Miała ochotę wybuchnąć płaczem, ale nie zrobiła tego. Pewnie nie mogłaby nawet płakać. Jej świat legł w gruzach. Nawet gdyby bardzo tego pragnęła, nie mogła wrócić do domu, ponieważ nie miała już domu. Westchnęła ciężko i spostrzegła, że Hadrian przygląda jej się z niepokojem. Biedny Hadrian. Przez te ostatnie dwa tygodnie był dla niej taki dobry.

- Nie przejmuj się - powiedziała cicho. - Nie będę płakać. Hadrian spojrzał w lusterko na wijącą się drogę.

- Lepiej byłoby, żebyś płakała - szepnął, ale Bryn go nie usłyszała.

Musiało go dziwić jej zachowanie. Przepłakała pierwszą noc po śmierci ojca, a potem nie wspominała już ani jego, ani Katy. Nie mówiła również nic na temat swojej przyszłości, co bardzo martwiło Hadriana, który był wyjątkowo wrażliwy i potrafił wczuć się w cudze smutki. Niektórzy uważali jego delikatność za objaw słabości, ale wbrew pozorom miał wyjątkowo mocny charakter.

- Polubisz York - odezwał się niepewnie. Chciał za wszelką cenę odwrócić uwagę Bryn od okna, ponieważ za zakrętem ukazało się właśnie pastwisko, na którym znaleziono martwego Johna. - Wiem, że teraz trudno ci w to uwierzyć, ale za jakiś czas na pewno będzie lepiej.

Ku jego zdziwieniu skinęła potakująco głową.

- Tak. - Jej oczy zaświeciły żółtym blaskiem, jak oczy tygrysa. - Wiem, że tak będzie.

Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Bezwiednie nacisnął pedał gazu. W głębi duszy wątpił w to, że może być lepiej.

- Bryn, wiesz, że zawsze kiedy będziesz mnie potrzebowała, będę przy tobie?

- Wiem - powiedziała cicho. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. - Czy na pewno nie masz nic przeciwko temu, żebym zamieszkała razem z tobą? Jeśli kiedyś będziesz chciał przyprowadzić na noc jakąś kobietę, mogę wtedy przenocować w pensjonacie.

- Nie bądź głupia. Poza tym nikogo teraz nie mam. Odpowiedź Hadriana zdumiała Bryn. Kuzyn był przystojny, miał dobrą pracę i był najwspanialszym mężczyzną, jakiego mogła sobie wymarzyć kobieta. Coś musiało być nie w porządku z mieszkankami Yorku.

Widok miasta wprawiał zwykle Bryn w stan pewnego podenerwowania. Tym razem jednak nie wyrwał jej ze stanu odrętwienia. Jedynie myśl o Kynastonie Germaine wzniecała w niej gniew i nienawiść, a także dziwny smutek.

Kiedy Hadrian zatrzymał samochód przed swoim domem, Bryn cmoknęła go w policzek.

- Dziękuję - powiedziała ciepłym głosem. - Cieszę się, że nie jestem teraz sama.

- Nie jesteś sama, borsuczku - Hadrian użył jej dawnego przezwiska. - Masz przecież mnie.

Pomyślał o dziwnym zwrocie w ich życiu. Piętnaście lat temu został sierotą i zamieszkał z Bryn, która stała się jego podporą. Teraz wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Miał nadzieję, że będzie mógł jej pomóc, tak jak ona kiedyś pomogła jemu. Ale nie był tego całkiem pewien. Z kuzynką działo. się coś dziwnego. Znał ją dobrze. Bryn miała silną osobowość, chociaż wiele osób uznawało jej nieśmiałość i chęć niesienia wszystkim pomocy za oznakę słabości. Jednak w ciągu dwóch ostatnich tygodni wyraz jej oczu bardzo się zmienił i czuł się dziwnie nieswojo w obecności tej dziew­czyny. W jej oczach dostrzegł skupienie, gniew i jeszcze coś bardzo groźnego.

Bryn nie chciała go martwić i przysparzać mu dodatkowych kłopotów. Musi dać sobie radę. Ale czy na pewno da sobie radę? Przypomniał jej się Kynaston Germaine - wysoki i złoto­włosy. Nagle opuścił ją strach. Tak. Na pewno da sobie radę. Miała przecież pewne plany. Wiedziała, co ma robić, i pozo­stawało jej jedynie obmyślić sposób dostania się tam. Ten podły człowiek zabrał jej siostrę, ojca i dom. Już nic więcej nie może jej zrobić, za to ona może zniszczyć jego życie.

Hadrian mieszkał na, bardzo eleganckiej ulicy, gdzie rosły lipy i kasztany. W każdym domu było sześć dużych mieszkań i mały, wspólny ogród. Całe otoczenie zachwyciło Bryn. Dziwiła się, że nigdy przedtem tego nie dostrzegła. Ale kiedy tu bywała, miała jeszcze swoją ukochaną farmę. Teraz, kiedy już nie była z nią związana, poczuła się całkowicie wolna. Katy mówiła często, że ich dom jest jak kamień młyński zawieszony na szyi, że izoluje ją od świata, a ona nigdy tego nie mogła zrozumieć.

Czyżby Katy miała rację?

- Chodź. Napijemy się herbaty - powiedział Hadrian z wy­muszoną beztroską.

Mieszkanie było takie, jak je zapamiętała. Dwa duże okna wychodziły na. ulicę. Dawniej uważała, że to przygnębiający widok. Teraz zachwyciła ją skrzynka z kwitnącymi karłowatymi tulipanaDj1i, stojąca na parapecie. Rozejrzała się z zaciekawie­niem. Na podłodze leżał ciemnozielony dywan, a ściany były jasnoniebieskie. Zasłony, obicia krzeseł, poduszki i kanapa również były w odcieniach błękitu. Zrobiło to na niej wrażenie bezpiecznej, podmorskiej kryjówki.

- Słuchaj, Hadrianie. Może powinniśmy zatrzymać rzeczy Katy. Mogą ci się przydać.

Potrząsnął głową.

- Nie, Bryn. Teraz to są twoje rzeczy i uważam, że powinnaś je sprzedać, tak jak postanowiłaś. Katy też by je sprzedała, gdyby potrzebowała pieniędzy.

- Tak, wiem o tym - powiedziała cicho, przypominając sobie dzień, kiedy zaczęła przeglądać rzeczy należące do siostry. Zapakowała ubrania i wysłała je do organizacji dob­roczynnej. Biżuterię zamknęła w szkatułce, w której przedtem przechowywała jakieś drobiazgi odziedziczone po matce. Koper­ta z napisem "Poufne", znaleziona w torebce Katy, leżała nie tknięta na samym dnie walizki. Katy zawsze strzegła swojej prywatności i Bryn nawet teraz nie chciała jej naruszać.

- Pójdę po walizki - rzekł Hadrian. - Wiesz, gdzie jest kuchnia, prawda, borsuczku? Zrób herbaty - poprosił. Nie miał na nią specjalnie ochoty, ale chciał, żeby Bryn mogła się czymś zająć.

Rozejrzała się po kuchni w poszukiwaniu odpowiednich naczyń. Kiedy herbata była już gotowa, Hadrian stanął w drzwiach i spojrzał na Bryn. Miała na sobie brązową suknię w czarne kropki. Włosy niedbale ściągnęła gumką. Nie dostrzegł jej otyłości, szerokich bioder i podwójnego podbródka. Widział jedynie kobietę o pięknej, szlachetnej duszy, pogrążoną w bez­granicznym cierpieniu.

- Nie ma mleka - powiedziała, podając mu kubek.

- Nic nie szkodzi. - Przyciągnął kuzynkę do siebie. - Wszystko będzie dobrze, Bryn.

Przymknęła oczy. Jak dobrze byłoby zdać się całkowicie na Hadriana. On by jej nigdy nie zawiódł, nigdy by nie zdradził. Ale kto ją właściwie zdradził? - pomyślała nagle, opierając mu głowę na ramieniu.

- Hadrian, zobaczyłam twój samochód... o, przepraszam, nie wiedziałam... - Usłyszała nagle młody, wesoły głos.

Zaczerwieniła się i odsunęła gwałtownie. W drzwiach kuchni stała drobna kobieta, z krótkimi kręconymi, jasnymi włosami, piegowatym noskiem i wesołym, zaraźliwym uśmiechem.

- Ty zawsze wiesz, kiedy wracam do domu, Lynette - zażar­tował Hadrian i popatrzył na Bryn, którą zawsze peszyli nieznajomi. - Lynette, to jest Bryn. Formalnie jest moją kuzynką, ale traktuję ją bardziej jak siostrę. - Wyraz zdziwienia ustąpił z ładnej buzi Lynette. - Bryn, to jest Lynette Granger, moja sąsiadka i zmora mojego życia.

- Dobrze wiedzieć, że spełniam jakąś pożyteczną rolę - powiedziała wesoło i wyciągnęła rękę do Bryn. - Miło cię poznać, Bryn. Hadrian dużo mi o tobie opowiadał.

Bryn z uśmiechem uścisnęła dłoń dziewczyny.

- Witaj, Lynette.

- Bryn. To bardzo niezwykłe imię.

- To zdrobnienie od Bryony.

- Bryony? Tak jest o wiele ładniej. Ja używałabym jedynie tej formy.

- Nigdy o tym nie myślałam - powiedziała Bryn.

- Czy pozwolisz, żebym cię nazywała Bryony?

- Tak. Ojciec zawsze nazywał mnie Bryony. Albo Bryone Rose, kiedy narozrabiałam.

Hadrian patrzył na nie ze zdziwieniem. Albo mu się wyda­wało, albo te dwie kobiety nawiązały między sobą porozumienie. Bryn też to czuła. Lynette Oranger była kimś szczególnym. Kimś, kto może odegrać w jej życiu ważną rolę.

- Powiedz mi teraz, Hadrianie, dlaczego tak nagle wyjecha­łeś? - Lynette natychmiast zorientowała się, że pytanie to jest zupełnie nie na miejscu. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza.

Hadńan spojrzał na Bryn; ta lekko skinęła głową.

- Opowiadałem ci o latach spędzonych na wsi, prawda? - zaczął, uważnie obserwując Bryn. - O tym, jak mieszkałem razem z ciotką i wujem.

- Tak - odpowiedziała, czekając na dalszy ciąg.

- A więc, moja kuzynka, Katy... siostra Bryn, umarła.

- Zatelefonowałam do niego i poprosiłam, żeby do mnie przyjechał - wyjaśniła Bryn. Hadrian był pierwszą osobą, która jej wtedy przyszła na myśl. Osobą, na której zawsze można było polegać.

- Tak mi przykro, Bryony - powiedziała Lynette. - Ja również straciłam siostrę. Miałam wtedy czternaście lat, a Vi­vienne dwadzieścia. To był wylew krwi do mózgu. Siedziała przy stole i uczyła się, a za chwilę... już jej nie było.

- Katy... Katy popełniła samobójstwo - wykrztusiła Bryn. Słowa te zaszokowały Lynette. Twarz jej pobladła. Patrzyła teraz na Bryn rozszerzonymi ze zgrozy oczami.

- O mój Boże. Tak mi przykro. Nie wiem, co powiedzieć.

- Lynette jest pielęgniarką - odezwał się Hadrian. Chciał uświadomić Bryn, że jego znajoma jest godna zaufania.

- Jestem również dietetyczką i fizjoterapeutką. Szkoła pielęg­niarska bardzo mnie nudziła - wyjaśniła.

- Bryn będzie przez pewien czas mieszkać u mnie - oznajmił Hadrian. - Będziesz więc mogła przygarnąć ją pod swoje opiekuńcze skrzydła.

Lynette zrozumiała tę aluzję. Bryony znajdowała się w szoku, więc Hadrian chciał otoczyć ją opieką. Skinęła potakująco głową.

Pragnąc na chwilę zostać sama, Bryn poszła przygotować herbatę dla Lynette.

- Zrobiłam ci herbaty - powiedziała. - Zapomniałam cię tylko spytać, czy słodzisz.

- Dziękuję. Nie używam cukru.

Bryn spojrzała na jej smukłą sylwetkę.

- Tak też myślałam.

Na wargach Lynette ukazał się lekki uśmiech. W ciele Bryony Rose również mieszkała inna, szczupła dziewczyna. Postanowiła wydobyć ją na światło dzienne. Doskonale wie­działa, jak się do tego zabrać - taktownie, z wyczuciem, a jednocześnie stanowczo.

- Jak ci się podoba mieszkanie? - spytała wesoło. - Ładne, prawda?

Bryn skinęła głową.

- Gdybyś zobaczyła mój dom... - Urwała nagle, bo zdała sobie sprawę, że Lynette nigdy nie zobaczy Ravenheights.

Sąsiadka rzuciła Hadrianowi pytające spojrzenie.

- To była jej rodzinna farma. Bryn musiała ją sprzedać - wyjaśnił.

- To musiało być okropne - powiedziała Lynette. - A gdzie jest twój ojciec, Bryony? Hadrian mówił mi, że jego wuj mieszkał na farmie przez całe życie. - Szybko zorientowała się, że znowu zadała niewłaściwe pytanie. Dobry Boże, co jeszcze spotkało tę biedną dziewczynę?

- Mój ojciec umarł pięć dni temu - brzmiała odpowiedź Bryn. Lynette siedziała w milczeniu i patrzyła na Hadriana.

Łączyła ich przyjaźń. Kiedyś na pewno próbowałaby uwieść przystojnego sąsiada, ale teraz była szczęśliwą mężatką i wystarczała jej przyjaźń. Porozumieli się wzrokiem. Hadrian wiedział już, że Lynette zajmie się Bryony Rose. Jej serce przepełnione było współczuciem dla ludzi. Bryony straciła wszystko, co było jej drogie. Musi rozpocząć nowe życie.

Tak, pomyślała Lynette. O to właśnie chodzi. Musi rozpocząć nowe życie, stać się zupełnie inna. Uważnie spojrzała na Bryn; ta poczuła jej wzrok na sobie i podniosła głowę.

- O czym myślisz? - spytała czując instynktownie, że musi to być coś bardzo dla niej ważnego, i bała się usłyszeć odpowiedź.

Lynette postanowiła zagrać w otwarte karty.

- Myślę właśnie o tym, jak pięknie mogłabyś wyglądać - powiedziała spokojnie.

Widać było, że Bryn raz na zawsze uznała siebie za grubaskę i okropną brzydulę. Lynette przypomniała sobie, że Hadrian mówił jej, iż jedna z jego kuzynek jest modelką. To także musiało pogłębiać kompleksy Bryn.

- Bryony, mogłabyś być piękną kobietą, gdybyś trochę schudła - powiedziała szczerze, ale na twarzy Bryn malowało się powątpiewanie. - Zacznijmy od początku. W opinii ekspertów od urody włosy odgrywają najważniejszą rolę. Ty masz piękne włosy i domyślam się, że to twój naturalny kolor, prawda?

Bryn chwyciła swój koński ogon i spojrzała na niego podejrzliwie. Były to po prostu jej włosy - dość gęste, ale łatwo się przetłuszczały. Musiała je myć co drugi dzień. Nie uważała, żeby miały jakiś szczególnie piękny kolor.

- Oczy są także bardzo ważne - ciągnęła Lynette. Uklękła przed siedzącą przy stole Bryn i zdjęła jej z nosa ciężkie okulary w czarnych oprawkach. - Nigdy przedtem nie widziałam takich oczu. - Potrząsnęła w zdziwieniu głową. One są...

- Piwne - dopowiedziała Bryn.

- Nie, nie piwne - zaprzeczyła Lynette. - Raczej pomarańczowe. Może nawet czerwone. Nie umiem opisać ich koloru. Przejdźmy zatem do czegoś łatwiejszego. Masz ładnie ukształ­towaną twarz. Kiedy schudniesz, uwidocznią się kości policz­kowe i linia szczęki. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale wyraźnie widię, jak będziesz wyglądać.

Lynette klęczała przed Bryn, patrząc na nią swoim pogodnym i szczerym wzrokiem. Bryn poczuła, że cały pokój wiruje jej w głowie. Zrozumiała, że Lynette naprawdę wierzy w to, co mówi. Oczy Bryn przypominały teraz oczy tygrysa. Gdyby rzeczywiście w jakiś sposób wyładniała, jej szanse dokonania zemsty na Kynastonie Germaine byłyby większe.


Kiedy Vince zatrzymał samochód przed farmą Ravenheights, Kynastona ogarnął gwałtowny niepokój. Nie wiedział dlaczego. Nie spodziewał się, że spotkanie z Johnem i Bryn Whittakerami będzie przebiegać w przyjaznej atmosferze. Wręcz przeciwnie. Spodziewał się wrogości z ich strony. Był jednak przekonany, że uda mu się przekonać ich do zamiany. Gospodarstwo, które dla nich znalazł, leżało w odległości trzydziestu mil od Ravenheights. Nie przewidywał więc specjalnych trudności.

Widok domu wprawił go w zdumienie. Nie sądził, że będzie tak stary, prawie zabytkowy. Budynek, który przejął razem z farmą Duckworth, był bardziej nowoczesny. Wysiadł z samo­chodu i stanął po kostki w błocie, nie zważając na ostre podmuchy wiatru. Rozejrzał się po gospodarstwie.

Wiedział, że na farmie są stodoły, prawnie uznane za zabytki, i że nie wolno mu ich rozebrać. Zafascynowany spojrzał na sowę, która bezszelestnie wyfrunęła z otworu wentylacyjnego jednego z budynków gospodarczych. Widział miejsce, gdzie niegdyś stała studnia. Dom jednak był pusty. Kynaston poczuł się zawiedziony. Pomyślał o kobiecie z oczami koloru bursztynu, którą widział tylko przez chwilę i która zrobiła na nim wielkie wrażenie. Wiedział, że jej tu nie znajdzie. Coś zostało z tego miejsca bezpowrotnie zabrane.

Podszedł do okna i zajrzał do kuchni. Zobaczył starą, wykładaną kafelkami podłogę, drewniane belki i odpadający ze ścian tynk. Zaglądał w przeszłość. Zamyślił się i obszedł całe podwórze. W tym miejscu czas się zatrzymał. Teraz już wiedział, co ma z nim zrobić.


Limuzyna wioząca Marion wjechała na pas startowy, gdzie czekał już samolot odrzutowy Lear należący do Ventura Industries. Ojciec Marion wollił podróżować luksusowo wyposażonym DClO. Samolot wystartował punktualnie i wresz­cie mogła się odprężyć. Bała się latania, ale przed ~yjściem z domu zażyła łagodny środek uspokajający. Kiedy zasłaniała okienko firanką, pojawił się przed nią niewysoki, ale wyjątkowo przystojny steward.

- Czy słońce świeci pani w oczy, pani Ventura?

- Nie. - Marion uśmiechnęła się. - Robię to z tchórzostwa. Czy można zasłonić wszystkie okna i zapalić światło?

- Oczywiście - odpowiedział steward z uśmiechem. - Może już pani odpiąć pasy.

- Kiedy będziemy w Burlington? - spytała.

- Za niecałe dwie godziny. Czy mógłbym jeszcze coś dla pani zrobić?

Podniosła głowę. Ich oczy spotkały się na chwilę. Serce zabiło jej mocniej. Steward zorientował się, że jego słowa mogły być inaczej zrozumiane, i zaczerwienił się gwałtownie. - Myślałem o kawie, herbacie lub kieliszku wina. A może mogę zaproponować pani koktajl?

- Poproszę kawę. Czarną, bez cukru - powiedziała Marion i aby go uspokoić, wyjęła z teczki papiery i rozłożyła je przed sobą na stoliku.

Kiedy steward przyniósł jej kawę, udawała, że jest zajęta czytaniem. Gdy odszedł, odchyliła się na oparcie fotela. Zrozumiała, że ten chłopak boi się jej, i odczuła to jako wymierzony w nią cios. Był przerażony. Bał się, że może zostać wyrzucony z pracy. Chciało jej się płakać. Zapomniała już, że ma do przeczytania życiorys Kynastona Germaine. Podniosła do ust filiżankę. Ręce jej drżały. Uśmiechnęła się z goryczą. Jej osoba napawała mężczyzn strachem! To pieniądze i władza ojca wprawiały ich w przeraże­nie. Ogarnęło ją przygnębienie. Zamknęła oczy.


Zanim jeszcze zdążył włożyć klucz do zamka, usłyszał dochodzące z mieszkania dźwięki muzyki. Kiedy wszedł do saloniku, ujrzał Lynette i Bryn, leżące na podłodze i wykonujące ćwiczenia gimnastyczne. Kiedy po raz pierwszy zobaczył je w. tej sytuacji, stanął oniemiały, a one wybuchnęły głośnym śmiechem. Bryn miała wtedy na sobie tę okropną brązową sukienkę w czarne kropki i wyglądała jak siedem nieszczęść. Dzisiaj ubrana była w czarny kostium gimnastyczny, a jej twarz zaróżowiła się z wysiłku.

- Dobrze, Bryn. Bardzo dobrze ci idzie - mówiła Lynette.- Wiem, że to trudne, ale ten wysiłek się opłaci. Kiedy wzmocnią ci się mięśnie brzucha, jeszcze bardziej zeszczup­lejesz. No, jeszcze dwa ćwiczenia.

Hadrian usiadł na kanapie i obserwował kuzynkę. Była taka zdeterminowana. Już teraz widać było, że zeszczuplała. Hadrian cieszył się ze względu na nią, ale jednocześnie ogarniał go pewien niepokój, którego przyczyny nie potrafił wytłumaczyć.

- Dobrze. Teraz chwila odpoczynku i przejdziemy do ćwiczeń biustu, żeby twoje piersi stały się tak twarde i jędrne jak moje. - Lynette ujęła w dłonie swoje duże, lecz kształtne piersi, a Hadrian głośno chrząknął, chcąc przypomnieć jej o swojej obecności. Obie kobiety spojrzały na niego, a Lynette uśmiech­nęła się.

- Muszę wam powiedzieć, moje panie, że nie przypusz­czałem, iż moje mieszkanie stanie się salą gimnastyczną.

- Och, tak mi przykro. Nie pomyślałam... - zaczęła Bryn, która nagle zdała sobie sprawę, że w tym domu mieszkają przecież sąsiedzi.

- On żartuje - zapewniła ją Lynette, podnosząc się zgrabnie z podłogi.

Bryn popatrzyła na nią z zazdrością. Czuła się strasznie obolała.

- Musimy się czegoś napić - oznajmiła Lynette. - Czy pamiętasz, co ci mówiłam o odwodnieniu? - zapytała, nalewając wody mineralnej do szklanki.

Bryn skinęła potakująco głową. Hadrian obserwował ją uważnie. Lynette dokonała prawdziwych cudów. Z oczu Bryn zniknął wyraz zagubienia i przerażenia. Czasem, kiedy wracał do domu, zastawał obie dziewczyny rozmawiające i śmiejące się wesoło.

- Jak ci poszło w pracy? - spytała Bryn, oddychając ciężko.

- Dobrze. A nawet więcej niż dobrze. - Wstał z kanapy i uśmiechnął szeroko. - To jest już oficjalna wiadomość. Moi pracodawcy zaproponowali mi, żebym przystąpił do spółki. Zaoszczędziłem wystarczająco dużo, żeby zostać wspólnikiem firmy Wright, Carter i Phipps. A może powinienem był powiedzieć Wright, Carter, Phipps i Boulton?

Hadrian pracował w jednej z najlepszych firm buchalteryjnych w Yorku.

- To wspaniale! - zawołała Bryn i serdecznie go uściskała.

- Gratuluję - zawtórowała jej Lynette. - Ale to było oczywiste. Sam wiesz, że bez ciebie nie daliby sobie rady. Jesteś geniuszem, jeśli chodzi o liczenie.

Bryn piła wodę mineralną z plasterkiem cytryny. Słodkie, tuczące napoje należały już do przeszłości. Hadrian upił łyk z jej szklanki.

- Jeśli tak dalej pójdzie - powiedział - to zmienisz się nie do poznania.

- On ma rację - dodała ze śmiechem Lynette. - Nie masz pojęcia, jak utrata wagi może człowieka zmienić. Nie tylko fizycznie.

I Bryn zrobiło się nagle gorąco. Czy .naprawdę jest to możliwe?

Czy nikt by jej nie rozpoznał? Nie słuchała rozmowy, jaką prowadziła Lynette z Hadrianem na temat jego nowej sytuacji zawodowej. Wszystkie jej myśli pochłonęła osoba Kynastona Germaine. Na pewno był dokładnie zorientowany we wszystkim, co dotyczyło jego interesów. Musiał więc się dowiedzieć o śmie­rci ojca i Katy. Niewątpliwie zdawał sobie sprawę - szczególnie po tym incydencie z owcami w czasie uroczystego otwarcia hotelu - że strata farmy potwornie ją rozwścieczyła.

- Co ty na to, Bryn?

- Słucham? - Bryn spojrzała na Hadriana nieprzytomnym wzrokiem. - Przepraszam, zamyśliłam się.

- Proponowałem, żebyśmy dziś wieczór poszli do restauracji. Cała nasza czwórka: ty, Lynette, Phil i ja.

- To świetny pomysł. Ale ja będę jadła wyłącznie sałatę.

- Zawsze mi się wydawało, że nie lubisz sałaty. - Hadrian, zerknął z uśmiechem na Lynette.


Ustalenie diety Bryn okazało się zadziwiająco łatwym zada­niem. Dziewczyna szybko pojęła, że nie powinna jeść tłustych potraw ani szukać pociechy w słodyczach.

- Tatuś nie cierpiał sałaty. Hadrian dobrze o tym wie. Nazywał ją potrawą dla królików - powiedziała.

Dieta, którą stosowała, nie była dla niej wielkim wyrzecze­niem. Postanowiła przecież schudnąć. Czy naprawdę mogłaby odmienić swój wygląd? Hadrian zauważył, że w jej oczach pojawił się tygrysi błysk. Zerknął na Lynette, która najwidoczniej niczego nie zauważyła. Coś było nie w porządku. Czuł również, że gdy dowie się wreszcie, o co chodzi, nie będzie to dla niego przyjemna wiadomość.


Stowe, Vermont

Marion zameldowała się w Chateau Lake Louise o czter­nastej, a dwie godziny później Morgan wiedział już, że tam jest. Miał całą siatkę szpiegów, której nie powstydziłaby się CIA. Osoba Marion niezbyt go zresztą interesowała. Uznał ją za jeszcze jedną milionerkę, która przyjechała na spóźnione narciarskie wakacje. Jednak na wszelki wypadek polecił ją obserwować.

Nie rozpakowała nawet walizek. Od razu wypożyczyła narty i popędziła na stok. Jej samopoczucie natychmiast uległo zmianie. Od dawna nie czuła się tak dobrze. W górach, wśród śniegu, odzyskała poczucie wolności. Kiedy zjechała do podnóża Mount Mansfield, Ventura Industries była dla niej jedynie odległym wspomnieniem. Zrozumiała, dlaczego Kynas­ton Germaine właśnie tutaj zbudował swoje hotele. Nagle oprzytomniała. Przyjechała tu przecież w pewnym celu. Była to brudna robota, ale musiała ją wykonać, żeby udowodnić ojcu swoją wartość.


Podczas pobytu w restauracji Bryn mówiła niewiele. Siedziała pogrążona we własnych myślach. Nie wiedziała zresztą, co mogłaby wnieść do tej lekkiej, inteligentnej konwersacji, jaka toczyła się przy stoliku. Umiała mówić jedynie o owcach. Po kolacji wszyscy postanowili przejść się po mieście. Na Stonegate zatrzymali się przed sklepem z ubraniami. Bryn wpatrywała się w najnowszą letnią kolekcję.

- Jakie to piękne - powiedziała cicho.

- Niedługo będziesz mogła kupić sobie coś z tej kolekcji - powiedziała z uśmiechem Lynette. Po zastosowaniu ostrej diety i intensywnych ćwiczeniach fizycznych Bryn schudła osiem kilo. Lynette zdawała sobie sprawę, że teraz proces tracenia wagi będzie wolniejszy, ale liczyła na to, że za pięć miesięcy, w sierpniu, jej podopieczna będzie miała już zupełnie inną figurę.

Bryn wzruszyła ramionami.

- Zobaczymy.


Mąż Lynette, Phil, zmienił taktownie temat rozmowy. Bryn wiedziała jednak, że eleganckie stroje będą jej potrzebne, jeśli ma zamiar wejść do świata, w którym obraca się Kynaston Germaine. Będzie potrzebowała tylu rzeczy, że postanowiła sprzedać wszystkie wartościowe przedmioty, jakie posiadała. Swoje własne oraz te, która pozostawiła Katy. Sprzeda całą biżuterię-, z wyjątkiem tych trzech drobiazgów po matce. Postanowiła, że zajmie się tym nazajutrz.

Kiedy wrócili do mieszkania, Bryn poszła prosto do kuchni.

Zrobiła herbatę dla siebie i dla Hadriana. Do swojego kubka wsypała trochę słodziku. Nie używała już cukru.

- Hadrian, w jaki sposób można oficjalnie zmienić nazwisko? - spytała nagle.

- Nie wiem. Dlaczego pytasz? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Bo chcę zmienić nazwisko.

Zimny dreszcz przebiegł Hadrianowi po plecach. Wiedział, że coś się szykuje. Czuł to.

- Dlaczego, Bryn? I jak chcesz się teraz nazywać?

- Bryony Rose. Tak sobie pomyślałam... Przecież Bryony jest moim prawdziwym imieniem. Rose jest również moim imieniem. Praktycznie więc niczego nie zmieniam.

- Poza tym, że pozbywasz się nazwiska Whittaker - wytknął jej ostro Hadrian. - Dlaczego chcesz to zrobić? Czy jesteś... Czy na pewno dobrze się czujesz? - Zaczął podejrzewać, że dziewczyna przechodzi załamanie nerwowe.

Bryn wiedziała, o czym kuzyn myśli. Popatrzyła na niego ze smutnym uśmiechem.

- Dobrze, Hadrianie. Ale nie powiedziałam ci wszystkiego. O Katy. - Odstawiła kubek i z gracją wstała z krzesła. Wyjęła z torebki ostatnie zapiski Katy. - Ani tatuś, ani ja nie pokazywaliśmy ci tego, ponieważ... chcieliśmy to najpierw sami przemyśleć. Ale teraz uważam, że powinieneś to prze­czytać.

Hadrian popatrzył na kartkę, którą Bryn trzymała w ręku. Nie miał ochoty zapoznawać się z jej treścią.

- Nie pokazałaś tego prowadzącemu śledztwo, prawda? Wiesz, że złamałaś prawo?

- Tatuś nie chciał, aby ktoś to odczytywał w sądzie. Czuł się winny, że obciążył hipotekę farmy długami, co z kolei do­prowadziło do tego, że Kynaston Germaine mógł ją nam odebrać.

- Germaine? A co on ma do tego? - spytał Hadrian.

Zebrał trochę wiadomości na temat Germaine Corporation.

Kiedy wyszło na jaw, że chcą wejść na angielski rynek, jego firma starała się - jak się potem okazało, bezskutecznie - o możliwość prowadzenia niektórych spraw korporacji.

- Wszystko - odpowiedziała Bryn. - To przez niego Katy się zabiła.

Hadrianowi nie podobał się sposób, w jaki kuzynka· mu to oznajmiła. Nie wierzył w to, co mówiła. Niechętnie wziął kartkę, którą mu podała. Od razu poznał pismo Katy. Zrobiło mu się zimno, kiedy odczytał tych kilka krótkich zdań. Nie kochał Katy tak mocno jak Bryn, ale mimo wszystko... Żadna istota ludzka nie zasługiwała na takie cierpienie. Zaczął wierzyć słowom kuzynki. Katy przeżyła utratę farmy o wiele ciężej, niż mógł się tego spodziewać.

- Nie wiem, co powiedzieć - odezwał się cichym głosem. Bryn zdecydowała w tej chwili, że nie będzie go prosić o pomoc. Nie chciała wykorzystywać jego dobrej woli. Po­stanowiła pojechać sama do Ameryki.

- Nie mogę pozwolić, żeby mu to uszło bezkarnie - powiedziała cicho jakby do siebie. - To, co stało się z Katy. I z tatusiem.

Hadrian spojrzał na nią przerażony.

- O czym ty myślisz, Bryn?

Wyjęła mu z dłoni kartkę i wrzuciła ją do torebki. Nie miała odwagi spojrzeć Hadrianowi w oczy. Podeszła do okna i popat­rzyła na oświetlony kościół. Nigdy go przedtem nie zauważyła. Wieże i wysokie, łukowate okna tonęły w złotym blasku.

- Bryn?

Odwróciła się od okna. Hadrian nie widział dobrze Jej ukrytych za okularami oczu, ale wiedział, że błyszczą jak oczy tygrysa.

- Bryn już nie istnieje - powiedziała twardym głosem. - Nazywam się Bryony Rose. Jutro rano dowiem się, jak zalegalizować moje nowe nazwisko.

- A potem? - spytał.

- Potem będę przestrzegać diety i wykonywać ćwiczenia.

- A potem?

- Obetnę włosy. Lynette mówi, że są za długie.

- I co jeszcze?

- Sprawdzę, czy będę mogła nosić szkła kontaktowe.

- Rozumiem. Chcesz, żeby Bryony Rose różniła się całkowicie od Bryn Whittaker.

- Tak. Ona musi być inna. Zupełnie inna.

Podszedł do niej.

- Dlaczego, Bryn?

- Bryony.

- Dlaczego, Bryony?

Popatrzyła mu w oczy.

- Bryn była ofiarą, Hadrianie. Nie chcę być nadal ofiarą. Muszę się zmienić. Poza tym chcę być ładna. Najwyższy czas, abym stała się kobietą. To nie ma nic wspólnego z Kynastonem Germaine - skłamała, nie odwracając wzroku, chociaż ciemny rumieniec wystąpił jej na policzki.

Na szczęście Hadrian tego nie zauważył.

- Chcesz się zemścić na Kynastonie Germaine, tak?

- Tak.

- Czy naprawdę wierzysz, że zemsta przyniesie ci zadowolenie?

W jej oczach znowu pojawił się tygrysi błysk.

- To nie jest zemsta, Hadrianie. To zwykła sprawiedliwość.

Tacy ludzie jak Kynaston Germaine uważają, że mogą robić, co im się podoba, i nie ponosić żadnych konsekwencji. I przeważnie tak się dzieje. Ale nie w tym wypadku. Kynaston skrzywdził moich bliskich. Nie chcę, żeby skrzywdził innych. Chcę... sprawdzić, co robi, dowiedzieć się wszystkiego na temat Germaine Corporation. Sprawdzić, czy istnieje możliwość wytoczenia mu sprawy sądowej, albo czy można opisać naszą historię w gazetach, aby ostrzec przed nim innych.

Dobrze wiedziała, że to, co mówi, jest kłamstwem. Nie przypuszczała, żeby istniały jakiekolwiek podstawy do wszczęcia kroków prawnych przeciwko Kynastonowi Germaine. Mogło się jednak zdarzyć, że będzie potrzebować pomocy Hadriana, gdyby udało jej się w jakiś sposób dotrzeć do księgowości korporacji. W inne sprawy nie chciała go wciągać. Nie będzie to czysta walka. I na pewno okaże się niebezpieczna. Hadrian powinien w tym czasie siedzieć spokojnie w Ariglii.

Skinął głową. Wiedział już, w jaki sposób może jej pomóc.

- Dobrze. Mam swoje dojścia. Zobaczymy, ile informacji uda mi się zdobyć.

Nie musiała mu przypominać, ile zawdzięczał jej rodzinie. Zawsze będzie o tym pamiętał.


Morgan wszedł swobodnym krokiem dn Trapp Family Lodge i bez trudu odnalazł drogę do sali, w której podawano gościom kawę i herbatę. Miał na sobie ciemnozielone spodnie i czarny. sweter. Z gładko zaczesanymi włosami i opaloną twarzą wyglądał jeszcze bardziej uwodzicielsko. U siadł przy stoliku sąsiadującym ze stolikiem Marion Ventura. Marion przebywała w Stowe już cały miesiąc i Morgan był pewien, że coś planuje. Sezon narciarski już dawno się skończył, a ona nie wyjeżdżała. Poza tym było w niej coś, co nie przystawało do zewnętrznego, bardzo kobiecego wyglądu. Patrzył teraz na nią okiem mężczyzny. Emanowała z mej niesamowita kobiecość. Czuł to wyraźnie, chociaż myślał o zupełnie innych sprawach.

Sezon już się skończył, a ona nie wyjeżdżała. Na dodatek co drugi dzień zmieniała miejsce pobytu. Odwiedziła już wszystkie najlepsze hotele w mieście. A w zeszłym tygodniu prze­prowadziła się do Top Notch, gdzie był podgrzewany basen i kort tenisowy.

To wszystko intrygowało i niepokoiło Morgana. Zasięgnął informacji u swoich szpiegów w Nowym Jorku, ale nie dowiedział się niczego ciekawego. Poinformowali go, że Marion niedawno się rozwiodła i że wszyscy są zdumieni jej nowym stanowiskiem w Ventura Industries. Niewątpliwie musiała jeszcze nauczyć się wielu rzeczy. Zastanawiał się, czego mogła uczyć się w Stowe. Nie wróżyło to jednak nic dobrego. Czuł, że kolejna korporacja chce zawłaszczyć Vermont.

Podszedł do jej stolika. Kiedy podniosła głowę, zobaczyła wysokiego mężczyznę, patrzącego na nią z uśmiechem.

- Cześć - powiedział.

Automatycznie odwzajemniła uśmiech.

- Cześć.

- Czy mogę się przysiąść?

Zawahała się. - Nie jestem...

- Chcę porozmawiać o interesach - uspokoił ją Morgan. - Reprezentuję organizację Zielony Vermont. Wydaje mi się, że moglibyśmy zacząć działać wspólnie.

Spojrzała na niego z uwagą. Coraz bardziej mu się podobała. Lubił silne kobiety. Pod tym względem był podobny do Kyna. Silne, piękne kobiety.

- To jest chyba stowarzyszenie ekologiczne - powiedziała.

- Tak - odparł i usiadł przy jej stoliku. Opuścił powieki. Wiedział, że to dodaje mu uroku.

Piła wolno herbatę. Musiała się zastanowić. Z jednej strony byłoby głupotą nie nawiązać kontaktu z lokalnymi Zielonymi, ponieważ w dużej mierze zgadzała się z ich poglądami. Ale z drugiej strony... Spojrzała ponownie na siedzącego przed nią mężczyznę. Instynkt mówił jej, że należy on do gatunku niebezpiecznych.

- Nie bardzo wiem, co mogłabym zrobić dla pana, czy też dla pańskiego stowarzyszenia, panie...

- Morgan. Po prostu Morgan.

Zesztywniała. Dlaczego nie podał nazwiska?

- Jak już powiedziałam, nie bardzo rozumiem, dlaczego wybrał pan akurat mnie. Chyba że przeprowadza pan rekrutację nowych członków?

Kiedy Morgan pochylił się do przodu, Marion instynktownie cofnęła się na oparcie krzesła. Uśmiechnął się. Był to uśmiech mężczyzny, który zna swoją siłę.

- Niczego bardziej bym sobie nie życzył - powiedział uwodzicielskim tonem. - Przeciągnięcie Marion Ventura na stronę Zielonych pomogłoby rozwiązać wiele problemów na skalę światową.

Zaśmiała się głośno.

- Wątpię.

- A ja nie. Ventura Industries to gigant. Wypuszcza ogromne ilości ścieków do rzek i szkodliwych gazów do atmosfery. Niszczy lasy. Eksploatuje złoża. Osoba, która jest u steru, mogłaby się stać wielką pomocą·

Mówił to w niezwykle przekonywający sposób. Wyraz jego oczu diametralnie się zmienił. Stał się ostry i zdeterminowany. Chociaż jego zasadniczym celem było zniszczenie Kyna, nienawidził z całego serca wszelkich przedsiębiorców.

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Widzę, że wierzy pan we wszystko, co pan mówi. Pochylił się do przodu i zanim zdążyła zaprotestować, wziął

jej ręce w swoje dłonie.

- Oczywiście, że wierzę.

Poczuła, że jego palce dotykają delikatnie jej nadgarstków. Gorący prąd przebiegł jej przez ręce aż do ramienia.

Wyrwała mu dłoń, a w oczach błysnął gniew. Ten mężczyzna zaczął budzić w niej nienawiść.

- Przykro mi, ale muszę pana rozczarować, Morgan - po­wiedziała. - Już dawno postanowiłam zrobić coś pod kątem ochrony środowiska.

Jej szybkie przejście do ofensywy zaskoczyło Morgana, ale zaraz znalazł sposób, żeby zepchnąć ją na pozycje obronne.

- Wiem, po co pani tu przyjechała. Chce pani zapoznać się ze wszystkimi atrakcjami turystycznymi, wypróbować najlepsze hotele. Czy naprawdę myśli pani, że o niczym nie wiem?

Marion zamarła z przerażenia. Czyżby nie potrafiła ukryć prawdziwej przyczyny swojego przyjazdu do Vermont? Jeśli ten człowiek ją rozszyfrował, mógł to również zrobić ktoś inny. A może wykazywała zbyt wiele zapału w poznawaniu wszyst­kiego, co było tu do poznania?

- Nie wiem, o czym pan mówi - zdobyła się wreszcie na odpowiedź.

- Nie? - Morgan kołysał się na krześle. - Czy chce mnie pani przekonać, że Ventura Industries nie jest zainteresowana wejściem na' zimowy rynek turystyczny? W tej chwili zajmujecie się raczej wypoczynkiem letnim, prawda?

Była to prawda. Był to również powód, dla którego jej ojciec chciał mieć bazę turystyki zimowej.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego miałoby to pana interesować, czy też pańskie stowarzyszenie, panie... och, zapomniałam. Pan nie ma nazwiska? Zastanawiam się, czy władze nie byłyby ciekawe, jak brzmi pana nazwisko.

Strzał był celny. Dostrzegła jego przerażony wzrok. Wypros­tował się gwałtownie i wstał od stolika. Morgan był bardzo wysoki. Cofnęła się instynktownie. Napięcie między nimi wyraźnie wzrosło.

Po chwili mężczyzna uśmiechnął się, chociaż oczy zachowały czujność.

- Mogłem się tego spodziewać po Księżniczce Venturze - powiedział przeciągając sylaby.

Zacisnęła usta. Nienawidziła tego przydomku.

- Ale osoba, która ma być prezesem firmy - ciągnął - powinna być bardziej przewidująca. Pani powinna przewidzieć

atak. A jeśli zbuduje pani tutaj jeden z tych gigantycznych budynków, to ja gwarantuję pani atak.

Uśmiechnęła się.

- Widzę, że jest pan gorzej poinformowany, niż myślałam - odparła zadowolona, że jej rozmówca jednak wszystkiego nie wie.

Zesztywniał.

- Co pani chce przez to powiedzieć?

- Chcę powiedzieć, panie... Morgan - postanowiła posłużyć się tym imieniem jako bronią psychologiczną - że nie mam zamiaru budować nowego hotelu w Stowe. Uważam, że jest tu już dosyć hoteli.

Patrzył na nią przymrużonymi oczami. To spotkanie przybrało inny obrót, niż się tego spodziewał. Marion Ventura nie dawała się zastraszyć. Postanowił posłużyć się perswazją.

- Czy pani chce, żebym w to wierzył? Czy pani uważa nas za głupców?

Zaczerwieniła się.

- Jak już panu mówiłam, zgadzam się z polityką ekologiczną. Istnieją inne sposoby na zdobycie bazy sportów zimowych niż budowanie...

Nagle uświadomiła sobie, że powiedziała za wiele. Wzięła torebkę i chciała odejść. Po wyrazie jego twarzy zorientowała się jednak, że popełniła duży błąd.

- Planujecie przejęcie własności - rzekł cichym głosem.

- Nigdy tego !lie powiedziałam - odparła ostro.

- Czyjej? - spytał.

Szybko przebiegł myślami wszystkie korporacje zajmujące się sportem zimowym, ale żadna z nich nie wydała mu się odpowiednia dla Ventury. Będą chcieli dostać coś najlepszego. Nie interesuje ich rynek przeznaczony dla średnio zamożnych obywateli. W Stowe był to...

- Kynaston Germaine - powiedział.

W oczach Marion pojawił się lęk, którego nie potrafiła ukryć. - Nigdy tego nie powiedziałam - powtórzyła. Fatalnie to rozegrała.

Nagle zauważyła, że stojący przed nią mężczyzna blednie, a w jego oczach pojawia się wyraz szaleństwa. Pokręcił głową, a dłonie zacisnęły się nerwowo.

- Nie - wykrztusił wreszcie. Nie pozwoli jej przejąć Ger­maine Corporation. To on musi zniszczyć Kynastona. To on mu wszystko zabierze i będzie patrzył, jak cierpi. - Nie pozwolę pani tego zrobić - dodał, patrząc na nią wściekłym wzrokiem.

Cofnęła się o krok.

- Muszę już iść. - Przyciskając torebkę, okrążyła stół i szybkim krokiem skierowała się do drzwi.

Patrzył za nią przez chwilę czując, jak złość go opuszcza. Właściwie powinien być zadowolony z tego odkrycia. Musi jej tylko przeszkodzić w przejęciu korporacji Kyna. Ale jak to zrobić? Zielony Vermont nie był na to przygotowany. Morgan potrzebował innych sojuszników, ludzi obracających się w tych samych kręgach co Ventura. Ludzi wielkiego biznesu. Ludzi, którzy będą mieli w tym swój interes, takich jak Lance Prescott.


Nie tylko Morgan myślał teraz o Marion Ventura. W swoim biurze w hotelu Germanicus Kynaston odsunął rachunki i zamyś­lił się. Hotel był pełen gości, z czego należało się cieszyć. Prace nad zadaszonym parkiem postępowały w zawrotnym tempie, a suchy stok narciarski w Three Peaks miał zostać niedługo ukończony. Nawet prace na farmie Ravenheights dobiegały końca. Pomyślał o smutnej i niespodziewanej śmierci Johna Whittakera. Ale gdzie była teraz jego córka? Czy nie, powinien jej odszukać? I co dalej? Przecież nie zwróci jej rodziny. Nie mógł zapomnieć jej dziwnych oczu, które wyglądały jak oczy tygrysa. Poczuł się zmęczony. Powinien wrócić do domu. Bardzo tęsknił za Vermont i za górami. Odsunął od siebie myśli


- Na początku będzie się pani dziwnie czuła - powiedział młody człowiek do Bryn. - Oczy są bardzo wrażliwe, ale szybko się pani przyzwyczai i sama będzie zakładać szkła kontaktowe.

Pół godziny później Bryn wyszła od okulisty, zostawiając u niego swoje ciężkie okulary w czarnych oprawkach. Z uśmie­chem zadowolenia ruszyła do domu, gdzie czekała na nią Lynette.

- Niech ci się przyjrzę... Bryony, wyglądasz wspaniale!

- Pociągnęła Bryn do lustra. - Widzisz, jak wszystko się zmieniło? Przedtem połowa twojej twarzy zakryta była przez te okropne szkła. Teraz możesz zobaczyć, jaki ładny masz nos. A oczy... Bryony, one są naprawdę przepiękne.

- To samo powiedział okulista - stwierdziła Bryn i zaczerwieniła się gwałtownie.

Lynette skinęła głową.

- Będziesz słyszeć teraz wiele komplementów. Niedługo zajmiemy się twoimi włosami. Trzeba będzie pójść do fryzjera i zdać się na jego opinię, w jakiej fryzurze będzie ci do twarzy.

Bryony skinęła potakująco głową. Mogła jeszcze zaczekać. Kynaston Germaine i tak jej nie ucieknie.


Hadrian westchnął ciężko, prowadząc samo­chód wąskimi ulicami Yorku. Siedząca obok niego Bryony rzuciła mu spojrzenie.

- Czy coś się stało?

Pokręcił głową.

- Nie.

Bryn nie spuszczała z niego wzroku.

- Mnie nie oszukasz - powiedziała z wyrzutem. Uśmiechnął się lekko.

- Jesteś czarownicą, Bryony Rose.

Zaśmiała się cicho, patrząc przez okno. Ulice zasłane były złotymi jesiennymi liśćmi, co przypomniało jej, że zbliża się zima i niedługo w Stanach zacznie się sezon narciarski...

Ogarnął ją strach. Kilka dni temu, w tajemnicy przed wszystkimi, kupiła bilet na samolot. Nagle zdała sobie sprawę, że już niedługo znajdzie się na terytorium Kynastona Germaine. Nigdy dotąd nie miała żadnych tajemnic i źle się czuła okłamując Hadriana. Zdawała sobie sprawę, że popada w obsesję, która może ją zniszczyć, ale już nic nie mogło jej powstrzymać. Czasami miała ochotę wszystko mu przebaczyć. Nie mogła jednak zapomnieć. Nawet drobiazgi przypominały jej te wszyst­kie wydarzenia. Często chciało jej się płakać. W bezsenne noce myślała o Kynastonie Germaine i o tym, co zrobi, kiedy się znajdzie w Stowe. Przed tygodniem nadeszły pieniądze za Ravenheights i Bryn była teraz dość zamożna. Mogła zniszczyć Germaine'a za pomocą jego własnych pieniędzy.

- Bryony! - Głos Hadriana wyrwał ją z zamyślenia.

- Kiedy masz taką minę, przypominasz mi Violet - powiedziała żartobliwie.

Hadrian roześmiał się na wspomnienie starego owczarka.

- Zatrzymaj samochód.

- Co? - Spojrzał na nią z niepokojem. - Źle się czujesz?

- Czuję się dobrze, ale tobie coś dolega. Co się stało?

Wzruszył ramionami, zauważył, że zwalnia się miejsce do parkowania, i szybko je zajął, wyprzedzając jakiś sportowy wóz. Następnie obrócił się i spojrzał na Bryony, która siedziała skulona na swoim siedzeniu.

- Nie powinnaś się tak chować - powiedział łagodnie.

I miał rację. W ciągu ostatnich czterech miesięcy Bryony przeistoczyła się w zupełnie inną kobietę. Miała teraz zgrabne nogi, jędrne piersi i zarysowaną linię talii.

- Powinnam jeszcze bardziej schudnąć.

- Nie, nie powinnaś. Już dosyć, Bryony. Nie możesz być taka szczupła jak Katy. Ona jest zupełnie inaczej zbudowana. Jeśli będziesz dalej chudła, to stracisz dobrą figurę.

Zapanowała cisza.

- Wiem, że masz mi jeszcze coś do powiedzenia,. Hadrianie - powiedziała w końcu Bryn.

Hadrian westchnął ciężko.

- Wyglądasz świetnie, Bryony. Jesteś wysoką dziewczyną, zaokrągloną tam, gdzie trzeba. Wiem, że teraz zaokrąglenia nie są modne, ale nie każdy lubi dziewczyny chude jak patyki. Wczoraj Lynette powiedziała ci, że masz odpowiednią figurę. Nie ma więc powodu, żebyś się nadal głodziła.

- Tak, ale...

- Ale ty postanowiłaś jeszcze schudnąć. Chcesz wyglądać jak modelka na wybiegu? - Hadrian mówił do niej ostrym tonem i wcale nie miał zamiaru go zmieniać. Musiała to zrozumieć. Bał się, że wpadnie w jakąś chorobę.

Bryony zapatrzyła się w okno. Wiedziała, że Hadrian ma rację, ale walczyła z czasem. Kynaston był już od dawna w Stanach, więc musiała doprowadzić się do jak najlepszej formy.

- Hadrianie, wiesz, że muszę... To znaczy chcę dobrze wyglądać - poprawiła się szybko.

- Wyglądasz dobrze, Bryony - rzekł z przekonaniem. - Nie zauważyłaś, że mężczyźni oglądają się za tobą?

Zaczerwieniła się na wspomnienie tego, co zdarzyło się w ostatni piątek. Przechodziła ulicą, na której prowadzone były roboty drogowe, i nie mogła się opędzić od zaczepek robot­ników.

- Oni żartowali.

- Oni nie żartowali - poprawił ją Hadrian. - Pamiętasz, co powiedział ten rudy?

Skinęła głową.

- Powiedział, że... miło zobaczyć dziewczynę, która ma jakieś kształty.

- Tak, dziewczynę, która ma biodra, to właśnie miał na myśli. Jak aktorki w filmach z lat trzydziestych i czterdziestych, jak Rita Hayworth i Marilyn Monroe. One nie były chude jak szczapy. Wiesz przecież, że twój chód się zmienił. Pamiętasz, jak Lynette ci powtarzała, żebyś się nie garbiła i trzymała głowę wysoko? Poruszasz się z takim wdziękiem, że twój wzrost nie ma żadnego znaczenia, a twoje kształty przypominają Jane Russell. Poruszasz się... jak...

- Jak wielki statek pasażerski, a nie jak zwinny jacht. Roześmiał się. To był żart w stylu dawnej Bryn.

- Czy nie możesz zrozumieć, że już nie jesteś gruba? Jesteś wysoka i zaokrąglona gdzie trzeba. Nie jesteś gruba.

Spojrzała na niego z uwagą. Czuła, że mówi to zupełnie szczerze.

- Naprawdę uważasz, że jestem atrakcyjna?

- Chyba żartujesz. Kiedy mężczyzna idzie z dziewczyną ulicą i wszyscy zwracają na nią uwagę, tak jak na ciebie, to wydaje mu się, że idzie z miss świata.

- Trochę przesadzasz.

- Ale tylko trochę. Jeśli chcesz zdążyć do fryzjera, to musisz się pospieszyć.

Wysiadła z samochodu i przebiegła szybko przez jezdnię. Miała na sobie granatowe spodnie i żakiet, który uwydatniał jej figurę, a twarz bez makijażu promieniała zdrowym blaskiem.


Bryony zapakowała niewiele rzeczy, ponieważ dopiero w Stanach miała zamiar sprawić sobie całą garderobę. Chciała, żeby jej ubrania były modne i w najlepszym gatunku. Również suknie wieczorowe... Nigdy w życiu nie miała sukni wieczorowej ani nawet sukienki koktajlowej. Stroje, które widywała w tele­wizji, przy okazji transmisji z pokazów mody, należały do innego świata. Teraz, kiedy miała wejść w ten świat, postanowiła ubierać się elegancko.

Napisała krótki list do Hadriana, że wyjeżdża na wakacje, ponieważ chce pobyć trochę sama. Gdyby poznał jej plany, nigdy by jej nie pozwolił wyjechać samej do Stanów. Włożyła do torebki paszport, wyrobiony na nowe nazwisko, i jeszcze raz sprawdziła bilet i czeki podróżne.


Przejrzała się w lustrze i nagle ogarnęło ją zwątpienie. Co ona zamierza zrobić? Wyjechać z kraju. Zostawić Hadriana i udać się na terytorium wroga.

Przez ostatni miesiąc Hadrian zbierał informacje na temat Kynastona Germaine.

Wiadomości, które jej dostarczył, były zadziwiające. Okazało się, że Kynaston nie odziedziczył żadnego majątku, czego przedtem była prawie pewna, ale doszedł do wszystkiego sam. Urodził się w biednej rodzinie. Nie był nigdy żonaty, chociaż posądzała go o kilka rozwodów. Najbardziej zaskoczył ją fakt, że nie można było znaleźć śladu żadnej skandalicznej afery związanej z jego korporacją. Przekonała się natomiast, jak ogromne wpływy posiada Kynaston Germaine, i walka z taką potęgą wydała jej się jeszcze bardziej beznadziejna. Jedyną nadzieją była Marion Ventura.

Hadrian spotkał się z tym nazwiskiem w czasie służbowych podróży do Leeds. Świat wielkiej finansjery dzięki komputerom, telefonom i faksom skurczył się do małych rozmiarów. Nowe stanowisko córki Lesliego Ventury wzbudzało w nim dużo emocji. Hadrian dowiedział się również o ostatniej wizycie Marion w Stowe, gdzie Germaine Corporation budowała nowy hotel.

Bez pomocy Hadriana Bryony nie dałaby sobie rady. Był nie tylko doskonałym księgowym. Studiował ekonomię, bankowość i handel. Znał się na problemach przejmowania własności. Poinformował ją o możliwości przejęcia korporacji przez większą firmę. Wtedy zaczęła pracowicie studiować wszelkie dostępne dokumenty dotyczące Ventura Industries, starając się znaleźć w nich jakiś punkt, który mógłby być dla niej za­czepieniem. Niczego jednak nie znalazła. Mogła tylko cieszyć się faktem, że zagrażała Kynastonowi Germaine. Gdyby wszyst­ko ją zawiodło... Gdyby ona zawiodła... Ale nie zawiedzie. Winna to była ojcu. I Katy. Miała przed sobą długą drogę i wiele musiała się jeszcze nauczyć. Postanowiła kupić sobie takie stroje, jakie noszą kobiety z otoczenia Kynastona, i nauczyć się trudnej sztuki makijażu. Przeszła już trzymiesięczny kurs dykcji, aby zmienić akcent. Robiła wszystko, co wydawało jej się konieczne, aby zrealizować swój plan. Przez ostatnie dwa miesiące pobierała naukę jazdy na nartach na suchym stoku pod Leeds.

Oczywiście w tajemnicy.

Ponownie ,ogarnęły ją wątpliwości. To, co zaplanowała, stało się nagle betsensowne i niewykonalne. Czekało ją jeszcze wiele pracy, zanim będzie gotowa do walki z Kynastonem Germaine. Ale się nie podda.

Wyjrzała na dwór, żeby sprawdzić, czy Lynnette nie ma gdzieś w pobliżu, i zamknęła za sobą drzwi. Miała nadzieję, że nie sprawi Hadrianowi zbyt wielkiej przykrości, wyjeżdżając bez pożegnania.

Kiedy Hadrian wrócił do domu, natychmiast zauważył białą kopertę leżącą na kredensie. Szybko przeczytał krótki list. Ani przez chwilę nie wierzył w to, co napisała Bryn. Sprawdził, czy teczki dotyczące Germaine Corporation nadal leżą na miejscu. Nie było ich. Zostały tylko papiery yentura Industries. Nagle przypomniał sobie, że Bryn chciała zniszczyć Germaine'a właśnie poprzez tę firmę.

- Och, Bryony - powiedział cicho. - On cię zje żywcem. Wiedział już, co zrobi. Zwolni się z pracy i przeleje pieniądze do banku w Nowym Jorku. Jego paszport był jeszcze ważny. Wiedział, że może znaleźć Bryony jedynie poprzez Ventura Industries. Jeśli ona się z nimi skontaktuje... Tak czy owak musiał do nich w jakiś sposób dotrzeć. Najlepiej, gdyby dostał u nich pracę. Miał wysokie kwa­lifikacje, a Ventura Industries stale zatrudniała nowych pra­cowników.

- Znajdę cię - powiedział. - Poza tym czuję, że w Nowym Jorku... - Urwał, zdziwiony własnymi słowami. Nie wiedział jak, ale czuł, że Nowy Jork zmieni również jego życie.


Marion Ventura podeszła do okna w swoim apartamencie w Ventura Towers. Popatrzyła na tętniące życiem miąsto. Czuła się okropnie samotna. Z westchnieniem przeszła do łazienki i odkręciła kran z gorącą wodą. Wrzuciła do wanny aromatyczną sól i z przyjemnością zanurzyła się w pachnącej pianie.

- Trzymaj się, Marion - szepnęła do siebie. - To tylko zwykły obiad. - Uśmiechnęła się. Tylko obiad. Dlaczego się okłamuje? Miała zjeść obiad z Kynastonem Gennaine'em i wiedziała, że to spotkanie nie będzie przebiegać w przyjaciel­skiej atmosferze.



Kierownik sali w Chasens rozpoznał Kynas­tona Germaine i wylewnie go powitał. Kynaston uśmiechnął się do niego życzliwie.

- Czy moja znajoma już jest?

- Nie, sir.

- Zaczekam na nią przy stoliku.

Wyobraził sobie, co pomyślą goście tej modnej restauracji, kiedy zobaczą go razem z Marion Ventura. Cała nowojorska elita przeczyta o tym jutro w gazetach. Rozdzwonią się telefony i wszyscy będą przekazywali sobie tę wiadomość.

Zamówił whisky i czekał. Znudził go już Nowy Jork, ale miał pewne interesy do załatwienia. Przez cały miesiąc robił to samo, co Marion Ventura: przeprowadzał rozmowy z udziałowcami, z którymi ona rozmawiała, starał się dotrzeć do wszystkich informacji, które Marion chciała zachować w sekrecie. Nie było to miłe zadanie. Dowiedział się, że kupiła już dwadzieścia dwa procent akcji od jego udziałowców. Postępowała bardzo sprytnie. Zwracała się do tych, którzy potrzebowali pieniędzy, proponując im jednocześnie, że kupi udziały w ich firmach. Działała ostrożnie i wyjątkowo skutecznie. Kynaston wiedział, że znalazł godnego siebie przeciwnika.

Marion wysiadała z taksówki przed restauracją. Denerwowała się tym spotkaniem. Wygładziła suknię od Balenciagi, która miała lekkie wycięcie z przodu i głęboki dekolt na plecach. Szyję zdobił naszyjnik z szafirów i brylantów, zaprojektowany przez Bulgariego.

Kynaston wstał z miejsca, kiedy podeszła do stolika. Włosy miała spięte w węzeł na karku, a oczy rzucały szybkie, nerwowe spojrzenia. Kynaston odprężył się trochę i odsunął dla niej krzesło. - Jestem wdzięczny, że zgodziła się pani na to spotkanie.

- Czy napije się pani aperitifu, madame? - zapytał kelner po francusku.

Marion odpowiedziała mu w tym samym języku, zamawiając kieliszek zimnego wermutu.

Kynaston uśmiechnął się.

- Wermut to dość niezwykły wybór. Czy sądziła pani, że nie mówię po francusku?

Spojrzała na niego zdziwiona.

- Dlaczego miałabym tak pomyśleć?

Patrząc w jej szeroko otwarte niewinne oczy, Kynaston rozluźnił się.

- Przepraszam, jestem przeczulony. Nie pochodzę z wyższych sfer, więc zawsze wyobrażam sobie, że na przykład zamawianie trunków po francusku ma mi przypomnieć o moim wiejskim pochodzeniu.

Zaczerwieniła się.

- Zupełnie nie miałam tego na myśli.

- Nie - powiedział cicho Kynaston. - Teraz to wiem.

Odwróciła wzrok. Kynaston był bardzo atrakcyjnym męż­czyzną i zdawała sobie sprawę, że powinna zachowywać się ostrożnie. Jego szczerość rozładowała agresję, która była jej potrzebna przy rozmowie. Myśli Kynastona biegły tym samym torem. Sądził, że będzie jadł obiad z twardą kobietą interesu, tymczasem jej oczy przypominały mu oczy sarny. Marion zamówiła melona i łososia. Kynaston zdecydował się na stek i ze znawstwem wybierał wina.

- Muszę przyznać, że zdziwił mnie pański telefon - powie­działa, obracając w dłoni pusty kieliszek.

Potrząsnął głową.

- Nie bawmy się w to, Marion - rzekł spokojnie. - Nie mogła być pani zdziwiona.

- Faktycznie, może nie byłam. Ale muszę przyznać, że nie czekałam na to spotkanie.

Uśmiechnął się.

- Inny mężczyzna uznałby to za obelgę, ale ja postaram się nie zwracać na to uwagi. .

Oblała się rumieńcem. Normalnie nigdy nie wypowiadała takich bezmyślnych kwestii.

- Przykro mi. Nie miałam. na myśli niczego złego. Chodzi tylko o to, że z zawodowego punktu widzenia nasza sytuacja jest dość niezręczna.

Kyn zauważył, że wszyscy goście patrzą w ich stronę, toteż z rozmysłem zniżył głos.

- Widać, że chodziła pani do szkoły w Szwajcarii - powie­dział. - Sytuacja nie jest niezręczna, panno Ventura, lecz po prostu niebezpieczna.


- Mów do mnie Marion - zaproponowała nagle. - A do szkoły chodziłam we Francji.

Zauważył, że wyprostowała się na krześle. Wiedział, co teraz nastąpi. Mogła mieć oczy sarny, ale serce lisa.

- Okay, a ja jestem Kyn.

- W porządku, Kyn. Może przejdziemy do interesów?

- Dobrze - zgodził się Kynaston. - Powiedz mi, dlaczego myślisz, że masz prawo do przejęcia mojej korporacji?

Osłupiała. Nie spodziewała się tak prostego, bezpośredniego pytania.

- Ja... - Urwała chcąc się zastanowić. - Myślę, że mam prawo do wykorzystania obecnej sytuacji. Ty robisz to samo. Wiesz, co znaczy biznes.

Potrząsnął głową.

- Jeden zero. Nigdy w życiu nie przejąłem cudzej firmy. Spróbuj jeszcze raz.

Zaczerwieniła się.

- Może twoja korporacja nie jest wystarczająco duża. Napięcie, które odczuwał przed chwilą, zupełnie go opuściło.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Może to firma pani ojca jest zbyt duża? Może nie pamiętacie, jak się tworzy nowe kompanie? Może pogrążyliście się w zastoju?

Wiedziała, że Kynaston atakuje jej ojca. Podejrzewała nawet, że ma rację, ale nigdy by się do tego nie przyznała.

- A może zacząłeś się bać? - przypuściła atak.

Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Nie miał ochoty prowadzić długiej wojny z Ventura Industries. Musiał się zastanowić, jaką wybrać taktykę.

- Masz rację - przyznał spokojnie. - Boję się.

Popatrzyła na niego zaskoczona. Czyżby ten mężczyzna uważał ją za głupią?

- Trudno mi w to uwierzyć - powiedziała. Wzruszył ramionami.

- Nie rozumiem dlaczego. Założyłem Germaine Corporation, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Wziąłem pożyczkę z banku. Na początku byłem tylko ja sam. Pracowałem bez przerwy, prawie nie sypiałem. Miałem na utrzymaniu małą siostrę, więc sprzedałem wszystko, co posiadałem, z wyjątkiem jednego dobrego garnituru, pary butów i zegarka. Przez pierwsze pół roku żyłem w strachu, że wyrzucą nas na ulicę i staniemy się takimi samymi biedakami, jak ci, którym czasem rzucasz parę groszy. To chyba normalne, że boję się stracić to, co tak wiele dla mnie znaczy.

Powrócił myślami do tamtych czasów. Mówił teraz jeszcze ciszej, tak że Marion musiała pochylić się do przodu, żeby go lepiej słyszeć.

- Wszystko zaczęło się od slumsów - ciągnął, wprawiając ją tym w zdziwienie. - Kupiłem nędzną czynszówkę i zawarłem umowę z jej mieszkańcami. Ja dostarczałem materiały budow­lane, a oni pracowali za darmo. W tych budynkach mieszkali bezrobotni hydraulicy i stolarze. Po sześciu miesiącach dom nadawał się do zamieszkania, był czysty i przyzwoity. Jeździły windy, ze ścian znikły napisy. Później sprzedałem ten dom, oczywiście z klauzulą zabezpieczającą interesy mieszkańców. Pieniądze, które za niego otrzymałem, nie znaczyły nic z punktu widzenia Ventura Industries, ale było ich więcej, niż mój ojciec zarobił przez całe życie. Wyniosłem się wtedy z Nowego Jorku i kupiłem pierwszy hotel, a właściwie wiejską karczmę w Con­necticut. Była w strasznym stanie, ale ją wyremontowałem i ponownie sprzedałem.

Teraz mogłem już zatrudniać ludzi, ja, mały Kyn Germaine, chłopiec z farmy w Vermont i mieszkaniec slumsów. Miałem własną sekretarkę, prowadziłem rozmowy z ludźmi, którzy chcieli u mnie pracować. Wszyscy byli bardzo biedni, a w ich oczach rozpacz mieszała się z nadzieją. Patrzenie na nich sprawiało mi ból - dodał szeptem.

Marion słuchała go zafascynowana i głęboko przejęta.

- Dziewczyna wybrana przeze mnie na sekretarkę pochodziła z rodziny, w której było sześcioro dzieci i tylko jedna osoba miała pracę. Sprzedałem karczmę z zyskiem i utworzyłem Germaine Corporation. Zbudowałem swój pierwszy hotel w Su­gar Bush. - Spojrzał jej w oczy. - To ja zbudowałem ten hotel, Marion - powiedział z naciskiem. - Tak jak wszystkie inne. A teraz mi powiedz, czy one rzeczywiście będą twoje, jeśli je przejmiesz?

Marion odchyliła się na oparciu krzesła. Różne myśli krążyły jej po głowie. Z jednej strony była mu wdzięczna za to, co jej powiedział. Z drugiej strony wiedziała, że Kyn przyjął bardzo dobrą strategię.

- Myślę, że chcesz wzbudzić we mnie poczucie winy.

Uśmiechnął się lekko.

- Oczywiście, że chcę. Walczę o utrzymanie mojej kor­poracji, mojej korporacji, Marion. Dla niej ryzykowałem nie tylko swoją przyszłość, ale również przyszłość mojej siostry. Jeśli to będzie konieczne, będę walczyć, aby ją utrzymać. To, co mówiłem, nie było kłamstwem. Powiem ci nawet, że pojutrze wracam do Stowe. Vermont jest moim domem. Nie mogę i nie chcę mieszkać gdzie indziej. Oczywiście będę robił wszystko, żeby mój hotel był najlepszym hotelem i żeby Germaine Corporation rozwijała się nadal, a ja będę stał na jej czele.

Westchnęła ciężko. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że pogłębił jej wątpliwości co do etycznej strony jej postępowania. Musiała jednak odrzucić takie myśli, ponieważ zadanie, które miała wypełnić, było testem wymyślonym przez jej ojca.

- Powiedz mi, Marion - zwrócił się do niej Kynaston. - Czy jesteś w stanie stworzyć sieć własnych hoteli? A może jesteś po prostu leniwa?

Milczała przez chwilę zaskoczona.

- To wcale nie jest tak proste - powiedziała wreszcie.

- Wiem - odparł łagodnie. - Ale zapomnijmy teraz o twoim ojcu. To ty musisz podjąć decyzję, co teraz zrobisz. Musisz się zastanowić, czy zgadzasz się z ojcem, ćzy też nie. Czy będziesz jego wspólnikiem, czy zaczniesz działać na własną rękę i robić to, co uważasz za słuszne dla firmy. Czym innym jest wzbudza­nie strachu, a czym innym wzbudzanie szacunku. Cokolwiek jednak zdecydujesz, musisz zrozumieć jedną rzecz. Nie będę patrzył bezczynnie, jak zabierasz mi to, co należy do mnie.

Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Zdziwił ją ich szczery wyraz.

- Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale jeśli będziesz się upierać przy przejęciu mojej korporacji, to tak się stanie.

- Czy to groźba? - spytała, chociaż nie odczuwała strachu.

- Nie - poprawił ją łagodnie. - To ostrzeżenie.


Bruno siedział za kierownicą starego forda i uważnie obserwował drzwi restauracji. On - właściciel Germaine Cor­poration - wyszedł pierwszy. Tuż za nim w drzwiach ukazała się dziewczyna. Na jej widok Bruno wyprostował się i zacisnął ręce na kierownicy. Kiedy Morgan powierzył mu to zadanie, Bruno wycinał z gazet fotografie i notatki, dotyczące Marion Ventura. Teraz stwierdził, że w rzeczywistości jest ona o wiele ładniejsza niż na fotografiach. Marion i Kynaston rozstali się przed restauracją. Kynaston przywołał taksówkę, a Księżniczka Ventura wsiadła do lśniącej czarnej limuzyny.

Bruno pojechał za limuzyną, która zawiozła Marion do Ventura Tower. Potem odszukał czynną budkę telefoniczną. Była to niebezpieczna dzielnica, na wszelki wypadek sprawdził więc, czy ma w kieszeni żyletkę. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

- Tak? - spytał ktoś cichym głosem.

- Głęboka zieleń - powiedział Bruno, starając się mówić szeptem. - Dziewczyna spotkała się z Germaine' em.

Po drugiej stronie Morgan poczuł, że ogarnia go wściekłość. - Miałem nadzieję, że nie będziemy musieli martwić się dodatkowo o Marion Ventura - powiedział.

- Nie musi się pan o nią martwić, szefie - odparł Bruno, zdziwiony, że szef mógł się przejmować tak drobną sprawą. - Mogę się nią zająć.

- Zaczekaj - powiedział Morgan. Znał sposób działania Bruna i wiedział, jak szybko potrafi on realizować swoje zamiary. - Musimy być ostrożni. Ojciec tej dziewczyny ma mnóstwo pieniędzy i jest bardzo wpływowy.

Bruno westchnął ciężko.

- Więc co mam robić?


Morgan był człowiekiem, który zawsze lubił mieć więcej niż jedno wyjście z sytuacji. Wiedział już, jak ma postąpić z dziewczyną, ale gdyby to się nie udało, trzeba będzie znaleźć inny sposób.

- Śledź ją i melduj o każdym jej ruchu. Chcę mieć także plan biurowca. Sprawdź również jej mieszkanie. Zobacz, czy można się tam dostać.

Bruno skinął głową.

- Czy myśli pan o napadzie?

Morgan uśmiechnął się.

- Myślę, że Nowy Jork jest bardzo niebezpiecznym miastem i że włamywacze interesują się przede wszystkim drogimi apartamentami.

- Wielu ludzi zginęło z rąk włamywaczy - odpowiedział Bruno.

Oddalony o wiele mil od Nowego Jorku, w swojej kwaterze w Stowe, Morgan poczuł zadowolenie, że ma na usługach takiego człowieka. Z drugiej jednak strony trudno go było kontrolować. - Może. Ale raczej nie podjąłbym takiego ryzyka. Mam pomysł, jak usunąć ją z drogi i jednocześnie zarobić potrzebne naszej sprawie pieniądze.

Bruno roześmiał się głośno. To był cały szef. Zawsze wybiegał myślami w przód.

- Dobrze, szefie. - Wyszedł z budki telefonicznej, wsiadł do samochodu i podjechał pod Ventura Tower. Zamyślił się. Miał tępy wyraz twarzy i przypominał buldoga. Jego wygląd wpro­wadzał ludzi w błąd. Bruno wcale nie był tępy, lecz bardzo bystry.


Hadrian wziął walizkę i ruszył do wyjścia. Czuł się zmęczony długim lotem, a ostatni tydzień w Yorku był bardzo wyczer­pujący. Bez trudu zdobył pozwolenie na pracę. Natomiast, aby otrzymać zieloną kartę, musiał wykorzystać wszystkie swoje znajomości.

Za radą przyjaciela, który znał Nowy Jork, Hadrian zamówił telefonicznie pokój w niezbyt drogim hotelu. Wsiadł do taksówki i podał adres. Kiedy jechali obrze,Żami Manhattanu, starał się dostrzec słynne drapacze chmur. Były jednak schowane w lis­topadowej mgła.

Pokój hotelowy był mały, lecz czysty. Mimo zmęczenia Hadrian rozpakował walizki, wykąpał się i wziął do ręki książkę telefoniczną. Nie spodziewał się w Nowym Jorku aż takiej liczby hoteli. Nie był to dobry sposób na znalezienie Bryony. Poza tym nie przypuszczał, że kuzynka zatrzyma się tu na dłużej. Zawsze bała się miast. Na pewno już stąd wyjechała.

Ale w Nowym Jorku była Ventura Industries; Hadrian skontaktował się z nią i umówił na rozmowę w sprawie pracy. Życiorys, który im posłał, zrobił bardzo dobre wrażenie. Był prawie pewien, że dostanie u nich posadę.



Stowe

Kynaston Gennaine zatrzymał się gwałtownie na widok idącej w stronę klubu kobiety. Słowo "idąca" nie było w tym wypadku odpowiednie. Poruszała się z niespotykaną wprost gracją, dosłownie płynęła po chodniku. Ubrana była w długi szary płaszcz,. szyty na Wzór wojskowych, który uwydatniał jej kobiece kształty. Miała długie zgrabne nogi i szczupłe kostki.

Nie mógł oderwać od niej wzroku. Kiedy kobieta zbliżyła się do wejścia i rozpięła płaszcz, ujrzał duże, jędrne piersi, rysujące się pod obcisłą, zieloną sukienką. W ciemnych, gęstych włosach przebłyskiwały rudawe pasemka. Widać było, że jest to ich naturalny kolor.

Wszedł za nią do klubu. Była wyższa, niż początkowo sądził. Zdjęła płaszcz, odsłaniając szerokie ramiona i szczupłe ręce. Miała ładne wcięcie w talii i mocno zarysowaną linię bioder. Kynaston poczuł się nagle onieśmielony jak nastolatek. Obserwował ją z uwagą. Kiedy odwróciła się i usiadła przy stoliku, zobaczył, że nosi okulary prze­ciwsłoneczne. Przeniósł wzrok na jej usta. Miała pełne, pięknie wykrojone wargi i wysokie kości policzkowe. Po­myślał ze złością o zasłaniających oczy okularach. Kobieta poprosiła o lemoniadę, co wydało mu się dość dziwnym zamówieniem.

Bryony podniosła szklankę do ust i wypiła duży haust. Kynaston zauważył, że nie pije małymi łyczkami jak większość znanych mu kobiet. Bryony była zmęczona; miała za sobą podróż z Nowego Jorku. Pożegnała to miasto z uczuciem ulgi. Musiała tam spędzić trochę czasu, żeby sprawić sobie nową garderobę, kupić kosmetyki i zasięgnąć porad specjalistów od makijażu. Rozglądając się po klubie poczuła nagłe zażenowanie. Była jedyną kobietą, której nie towarzyszył' mężczyzna. Był to jej pierwszy wieczór w Stowe, ale uważała, że powinna pokazywać się jak najwięcej. Wszyscy powinni wiedzieć, że przyjechała. A szczególnie jeden mężczyzna. Miała na­dzieję, że wygląda teraz jak kobieta światowa. Znalazła się wreszcie na terytorium swojego największego wroga. Terytorium Kynastona Gennaine.

Do centrum miasta dojechała autobusem. Nie wiedziała, jak duże jest Stowe i czy będzie mogła wszędzie dojść pieszo. Bez trudu znalazła miejsce w Stoweflake Townhouses, które wy­najmowało bungalowy z ogródkami.

Westchnęła ciężko, nieświadoma, że ktoś śledzi każdy jej ruch. Była w Stowe, ale co właściwie miała teraz robić? Jej plany nigdy nie przybrały konkretnego kształtu. Chciała go znaleźć, uwieść i zniszczyć. Teraz jednak nie bardzo wiedzia­ła, od czego zacząć. Całe popołudnie chodziła po mieście. Kupiła okulary, ponieważ oślepiało ją słońce, odbijające się od śniegu. Zorientowała się, że ciągle ma je na nosie, podniosła więc rękę, żeby je zdjąć, i zobaczyła Kynastona Germaine.

Serce zabiło jej tak mocno, że z trudem łapała oddech. Kynaston miał na sobie białe spodnie, niebieską koszulę i sweter narzucony na ramiona. Bryony była przerażona. Przypomniała sobie scenę z muzeum w Harrogate, kiedy bała się, że on może ją zobaczyć. Ale przecież była teraz zupełnie kimś innym. Była Bryony Rose. Wszyscy mówili jej, że jest piękna i czarująca. Niestety, sama tego nie czuła. Wiedziała, że piękne kobiety są pewne siebie, a ona ciągle była nieśmiała i łatwo się peszyła.

Kynaston patrzył jej w oczy. Opanuj się, przekonywała siebie w duchu. Jesteś przecież kobietą światową... Wzięła do ręki menu i otworzyła je, udając, że czyta. Serce waliło jej jak młotem. Poczuła tę dziwną mieszaninę wściekłości i pod­niecenia, podobnie jak wtedy, kiedy go zobaczyła po raz pierwszy. Ogarnęła ją rozpacz. Nie przypuszczała, że uczucia Bryn Whittaker mogą dotyczyć także Bryony Rose. Jakże się myliła!

Kynaston stał tak blisko, że czuł zapach jej perfum. Nie pamiętał, żeby jakakolwiek inna kobieta wywoływała w nim aż takie pożądanie.

- Czy pozwoli pani, że się przysiądę?

Po plecach Bryn przebiegł dreszcz. Nigdy nie zapomni tego głosu. Podniosła głowę i popatrzyła w twarz, która nękała ją w snach od chwili, kiedy ją zobaczyła po raz pierwszy. Najpierw chciała powiedzieć "nie", ale w porę uprzytomniła sobie, że najbardziej martwiła się o to, w jaki sposób nawiąże z nim kontakt. A jednak los jej sprzyjał. Powinna skorzystać z tej okazji.

- Jeśli pan chce - powiedziała, patrząc znacząco na wolne stoliki.

Wydawał się nie zauważać jej chłodu. Przysunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Dotknął pod stołem kolan Bryony. Gwałtownym ruchem cofnęła się. Wiedziała, że popełnia błąd. Powinna unieść brwi i spokojnie zmienić pozycję. Zachowała się jak naiwna wieśniaczka. Kynaston ze zdziwieniem zauważył, że mocno się zaczerwieniła. Jej nerwowość była urocza, a jednocześnie bardzo osobliwa. Przecież piękna kobieta powin­na być przyzwyczajona do męskiej adoracji. Dlaczego tak gwałtownie zareagowała na zwykłe, przypadkowe zetknięcie się ich kolan?

- Polecam pani kuchnię regionalną - powiedział i dał znak kelnerowi; ten natychmiast podał mu kartę. - Pozwoli pani, że zamówię?

- Mam własny rozum - rzuciła ostrym tonem Bryn i natych­miast pożałowała tych słów. Jego obecność pozbawiała ją rozsądnego myślenia.

- Zapamiętam to sobie - odparł spokojnie, chociaż znowu zaskoczyła go swoją niezwykłą odpowiedzią. Na szczęście miał wprawę w rozmowach z kobietami i w prowadzeniu tego typu rozgrywek. Ale przy tej kobiecie zaczynał mieć pewne wątp­liwości. Dlaczego zachowywała się tak dziwnie? Spojrzał na jej dłonie. Z ulgą zauważył, że nie ma obrączki. Niezadowolony ze swojego nagłego zaangażowania, szybko przerzucił wzrokiem kartę i złożył kelnerowi zamówienie. Bryony zrobiła to samo. Kelner skłonił się i odszedł.

- Pani jest z Yorkshire, prawda? Wyprostowała się gwałtownie.

- Skąd... Ach, poznał pan po akcencie. - Miała nadzieję, że brzmi to lekko i żartobliwie. - Czy jest on aż tak wyraźny?

- Nie jest wyraźny - uspokoił ją Kyn. - Po prostu byłem ostatnio w Yorkshire i wydawało mi się, że poznaję ten akcent.

Yorkshire było tematem, którego nie chciała poruszać.

- Ach tak - powiedziała nonszalancko. - Chciała, żeby Kynas­ton zrozumiał, iż ten temat ją nudzi.

Uśmiechnął się lekko. Nie był przyzwyczajony, żeby kobiety traktowały go tak chłodno, chyba że chciały odgrywać rolę "trudnych do zdobycia". Gra ta wyszła już co prawda z mody, ale niektóre kObiety ciągle jeszcze z niej korzystały. Nie przypuszczał jednak, że właśnie ona. Intrygowała go. Nagle coś mu mignęło w pamięci... Co to mogło być? Nie chodziło o włosy, bo jeszcze nigdy nie widział takiego koloru. Nie zapomniałby też kobiety z taką figurą. Może po prostu przypo­minała mu piękne doliny w y orkshire.

- Wino, sir? - Kelner odpowiedzialny za trunki przerwał jego dalsze rozmyślania. Kyn zamówił kalifornijskie Chardon­nay. - Madame?

- Ja nie piję - rzuciła Bryony takim tonem, że kelner wycofał się zaskoczony.

- Czy pani zjada mężczyzn na śniadanie? - spytał ją rozbawiony Kyn. - Śmiertelnie pani tego biedaka wystraszyła.

- Naprawdę? - spytała zażenowana.

- To był tylko żart - szybko powiedział Kyn. Znowu popełnił gafę. Przy tej kobiecie zachowywał się jak nastolatek na pierwszej randce.

Pojawił się kelner.

- Przykro mi, że tak gwałtownie zareagowałam na propozycję napicia się wina - odezwała się Bryony, ale kelner nie zareagował. Spokojnie nalewał wino do kieliszka Kynastona. Pomyślała, że rozmowa z kelnerem pewnie nie należy do dobrego tonu. Była wściekła na siebie. Chciała udawać świato­wą, wyrafinowaną kobietę, a była po prostu żałosną wieśniaczką.

Kynaston obserwował ją uważnie. Chociaż nie zdjęła okula­rów, łatwo można było odczytać jej reakcję z wyrazu twarzy. Była szczerze przejęta tym, że sprawiła przykrość kelnerowi. Uśmiechnął się. Podniosła głowę i zobaczywszy uśmiech na jego twarzy, uznała, że wyśmiewa się z jej zachowania. Szybko odwróciła głowę. Ogarnął ją gniew. Nienawidziła tego mężczyz­ny z całego serca! Nie mogła doczekać się chwili, kiedy wreszcie go pokona.

Kelner odszedł, a Bryony ciężko westchnęła.

- To zabrzmiało tragicznie. Ma pani jakiś problem?

- Gdybym miała jakieś problemy, to na pewno nie zwierzałabym się z nich obcej osobie.

- No, tak, naturalnie. Zapomniałem, że istnieje coś takiego jak angielska powściągliwość. - Nagle wyciągnął do niej rękę. - Nazywam się Kynston Germaine. - Bryony odsunęła się gwałtownie, jakby oczekiwała uderzenia. Popatrzył na nią uważnie. Tu chodziło o coś innego. Jego pierwsze wrażenie było mylne. To nie była jedynie nieśmiałość. Ani nerwowość.

Przygryzła wargi. Znowu zachowała się jak idiotka. Jeśli ma zamiar pokonać tego mężczyznę, to musi nauczyć się walczyć jego własną bronią. Wyciągnęła do niego rękę, której drżenia nie mogła opanować.

- Bryony - powiedziała, a po chwili dodała: - Bryony Rose. - Pod dotykiem jego palców ręka zadrżała jej jeszcze mocniej.

- Piękne imię - powiedział.

- Moje własne - rzuciła wyniośle.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Wcale w to nie wątpiłem. A może powinienem? - dodał cicho.

Zbladła. Desperacko szukała jakiegoś wytłumaczenia.

- Mówiono mi, że moje imię brzmi sztucznie. Jak pseudonim aktorki. - Zaśmiała się. Ona aktorką! Nie potrafi nawet odegrać tej małej scenki w restauracji.

- A więc nie jest pani aktorką. Nie można jednak dziwić się ludziom, że biorą panią za aktorkę. Przy pani urodzie...

Znowu odżyła w niej dawna Bryn Whittaker. Gdyby mogła usłyszeć te słowa siedem miesięcy wcześniej, kiedy stała przed ciężarówką, a jej owce niszczyły mu ogród i zjadały kwiaty. Potrząsnęła głową. Bryn musi odejść na zawsze.

- Jeśli nie jest pani aktorką, to czym się pani zajmuje? - spytał ze szczerym zainteresowaniem. Ta kobieta intrygowała go coraz bardziej.

Miała ochotę powiedzieć mu, że jest hodowcą owiec, i zobaczyć wyraz jego twarzy. Powstrzymała się jednak. Wzruszyła lekko ramionami.

Obserwował ją uważnie. Wyraźnie coś ukrywała. Kobiety zawsze mają swoje sekrety. Jego życie też nie było pozbawione tajemnic... Na przykład Morgan. Szybko stłumił tę myśl. Miał przed sobą ważniejsze zadanie. Musi rozszyfrować tę kobietę, a wiedział, że nie będzie to łatwe.

- Tajemnicza nieznajoma? Zawsze marzyłem, żeby taką spotkać - powiedział uwodzicielskim tonem. - Co panią sprowadza do Stowe, Bryony Rose? - spytał. Ciężko się z nią rozmawiało. Nigdy jeszcze nie spotkał tak małomównej kobiety. Był to kolejny problem do rozwiązania.

- Nic szczególnego - odpowiedziała Bryony. - Chciałam zmienić klimat. Zmienić kraj.

Skinął głową, myśląc o czymś innym. Żeby chociaż zdjęła te cholerne okulary!

- To tłumaczy pani przyjazd do Ameryki - zaczął ostrożnie.

- Ale dlaczego w Vermont? Nie jest to miejsce, do którego często przyjeżdżają Anglicy. Jeżdżą raczej do Kalifornii czy do Nowego Jorku.

- Nienawidzę tego miasta - powiedziała z przekonaniem.

- Byłam tam kilka dni, i to wystarczyło.

- Doskonale panią rozumiem. - Był zadowolony, że znaleźli wreszcie temat rozmowy, który nie wywoływał żadnych kont­rowersji. - Ja też zawsze wyjeżdżam z Nowego Jorku tak szybko, jak to tylko możliwe.

Spojrzała na niego z sympatią, ale było to jedynie przelotne odczucie. Ta przystojna twarz była przecież twarzą najgorszego wroga. Wyczuł, że znów zapanował między nimi zły nastrój, ale nie miał zamiaru się poddać.

- Chyba jest tu pani od niedawna - rzekł łagodnym tonem.

- W przeciwnym wypadku na pewno bym panią zauważył.

- Przyjechałam dziś po południu.

- A więc szczęście mnie nie opuszcza - powiedział enigmatycznie.

Zorientowała się, że miał to być komplement. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie umiała sobie jeszcze radzić z tego typu rozmową.

- Czy ma się pani gdzie zatrzymać?

- Tak. Dziękuję - odparła uprzejmie.

- Teraz jest dużo wolnych pokoi, ale gdyby pani przyjechała w listopadzie...

- Zapłaciłam za dwa tygodnie z góry. Nie wiem, jak długo tu będę - skłamała.

Posmutniał. Nie chciał, żeby już za dwa tygodnie ta kobieta zniknęła z jego życia. Nikt nigdy nie oddziaływał na niego w ten sposób. Nie był to jedynie czysty pociąg fizyczny. Ta dziewczyna była inna niż wszystkie. Mogła stać się kimś najważniejszym w jego życiu.

- Powinna pani zostać tu trochę dłużej. Liście dopiero zaczynają zmieniać kolor. Ten wczesny śnieg zaskoczył nas wszystkich, ale dopiero za miesiąc Vermont będzie naprawdę piękne.

- Myślałam, że interesuje pana wyłącznie sezon zimowy.

Wtedy może pan zarobić najwięcej pieniędzy, prawda?

Kynaston spojrzał na nią spod zmrużouych powiek. Stał się nagle czujny. Ta nagła zmiana nastroju zaniepokoiła Bryony.

- Dlaczego pani tak sądzi? - spytał.

Rozpaczliwie szukała najlepszego wyjścia z sytuacji.

- Rozpoznałam pańskie nazwisko - wykrztusiła z trudem.

- Zdaje się, że przechodziłam dziś koło pana hotelu. A może nie ma pan nic wspólnego z Germaine Corporation?

Uśmiechnął się, ale nadal był czujny.

- Owszem, jestem właścicielem tej firmy. Jest pani wyjątkowo spostrzegawczą osobą - powiedział cicho, ale w jego głosie zabrzmiała groźba. Bryony doszła do wniosku, że ma już tego wszystkiego dość: strachu, nieskutecznych prób obrony, ataków; a przede wszystkim pożądania, które ogarniało ją na widok tego mężczyzny. Jak na jeden dzień, stanowczo tego za dużo.


- Jestem inteligentna - rzuciła arogancko. - A poza tym jestem zmęczona. Nie będę czekać na deser.

Położyła pieniądze na stoliku, wstała i szybko odeszła. Nie obchodziło jej, co Kynaston sobie pomyśli. Nie mogła już dłużej słuchać jego głosu i znosić męki pożądania.

Kynaston odprowadził ją wzrokiem. Nie musiała mu mówić, że jest inteligentna. Doskonale o tym wiedział. Rzuciła mu wyzwanie. Postanowił więc podjąć walkę. Ale jeśli ona rzeczy­wiście nie znała reguł gry, to byłoby dla niej lepiej, gdyby się ich szybko nauczyła.


Hadrian stał przed budynkiem Venlum In­dustries. Miał jeszcze mnóstwo czasu. Był zły na siebie, że przyszedł tak wcześnie. Znudzonym wzrokiem patrzył na długą, czarną limuzynę, która zatrzymała się przed domem. W otwar­tych drzwiach samochodu ukazała się para niezwykle pięknych nóg w czarnych pończochach i pantoflach na bardzo wysokim obcasie. Za chwilę ujrzał małą dłoń z pomalowanymi na jasny kolor paznokciami, która szukała oparcia przy wysiadaniu.

Podszedł bliżej. Był zadowolony, że ma na sobie nowe, eleganckie ubranie i wygląda na stuprocentowego biznesmena.

Kobieta, którą obserwował, wyjmowała jakieś rzeczy z tyl­nego siedzenia samochodu. Nie chcąc być zauważonym, pod­szedł do budki telefonicznej. Nie widział pełnych zainteresowa­nia spojrzeń, które rzucały mu przechodzące kobiety. Nagle jego uwagę zwrócił niski mężczyzna w jaskrawym garniturze, który prowadził na smyczy dziesięć chartów afgańskich. Ledwie go było widać zza tego psiego kłębowiska.

Hadrian szybko przeniósł wzrok na limuzynę. Kobieta stała teraz przy samochodzie. Była zachwycająca. Jej mała głowa była zgrabnie osadzona na długiej szyi, twarz miała wyraźnie zarysowane kości policzkowe i piękny, prosty nos. Włosy upięte były z tyłu głowy, uszy zdobiły złote kolczyki. Ruszyła w stronę budki telefonicznej. W tej samej chwili pojawiła się tęga kobieta z parą owczarków alzackich, które bezskutecznie próbowała utrzymać. Czerwona i Spocona pokrzykiwała na psy.

- Spokojnie, chłopcy! Spokojnie!

Było już jednak za późno. Charty afgańskie zdążyły je spostrzec. Na chodniku zakotłowało się. Z masy skłębionych psów dochodziły jedynie odgłosy poszczekiwań i pisków.

Marion usłyszała ciche warknięcie i odwróciła się gwałtownie.

Zobaczyła śmiesznie ubranego mężczyznę, biegnącego w jej kierunku i trzymającego na smyczy charty. Poczuła, że coś miękkiego ociera się o jej nogę tak mocno, że prawie straciła równowagę, i spostrzegła dużego owczarka.

Natychmiast zbladła. Od czasu, kiedy jako dziecko została pogryziona przez psa, zawsze się ich bała. Krzyknęła i rozejrzała się, szukając sposobu ucieczki.

- Spokój, Jip. Leżeć, Fiti. Niech pani uspokoi wreszcie swoje psy.

- Moje psy? To pana psy rozpoczęły tę walkę. Proszę je natychmiast zabrać.

Jeden chart, który miał właśnie zamiar rzucić się na owczarka, dotknął w tym zamieszaniu nogi Marion. Krzyknęła głośno. Hadrian w jednej chwili znalazł się przy niej. Zauważył przerażoną twarz Marion i oszalałe ze strachu oczy.

- Spokojnie. Już do pani idę.

Rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku, skąd dochodził głos. Zdziwiło ją, że głos tego człowieka przebił się przez psi jazgot. Zobaczyła wysokiego, bardzo przystojnego męż­czyznę, przedzierającego się do niej i odsuwającego spokojnym ruchem blokujące przejście psy. Wyciągnął rękę, której Marion natychmiast się uchwyciła. Mimo to nie była w stanie zrobić kroku. Dwa charty oplątały smyczą jej nogi.

Nagle rozpętała się prawdziwa wojna. Marion zamknęła z przerażenia oczy, aby nie widzieć tych wszystkich błys­kających kłów. Słyszała, jak mały człowieczek wymyśla otyłej kobiecie. Było to nawet zabawne, ale w tej chwili nic nie mogło jej rozśmieszyć.

Hadrian, który kochał zwierzęta i umiał się z nimi ob­chodzić, wiedział, że wystarczyłoby zdecydowanie odsunąć psy, a nie zrobiłyby jej żadnej krzywdy. Ale dostrzegł, że kobieta śmiertelnie się ich boi. Szybko odsunął kolanem owczarka, podszedł do Marion i wziął ją na ręce. Zdziwił się, że jest taka lekka i pomimo wysokich obcasów sięga mu zaledwie do ramienia.

Marion chwyciła się kurczowo swojego wybawcy. Ukryła twarz na jego ramieniu i poczuła przyjemny zapach igieł sosnowych, całkowicie inny niż zapach drogich wód toaleto­wych, których używali mężczyźni z jej otoczenia.

Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości od walczących psów, powoli uniosła głowę. Oczy mężczyzny, który trzymał ją w ramionach, były prawie granatowe. Jej dłonie obe­jmowały opalony kark i dotykały ciemnych, gęstych włosów. Sprawiało jej to dziwną przyjemność. Hadrian szedł pewnie przed siebie. Wiedział, że powinien postawić ją na chodniku, ale nie miał ochoty wypuścić jej z objęć. Wreszcie Marion stanęła na drżących nogach. Nie była pewna, czy jest to wynik przeżytego strachu, czy też ma to inną przyczynę. Spojrzała na nieznajomego; ten uśmiechnął się do niej serdecznie.

- Bardzo dziękuję - powiedziała. - Byłam naprawdę prze­rażona.

- One nic by pani nie zrobiły - odpowiedział. - Właściwie wcale nie były panią zainteresowane.

Jego głos zafascynował Marion. Pierwszy raz w życiu słyszała taki ton głosu i nie wynikało to wcale z obcego akcentu. Był niezwykle ciepły i jednocześnie głęboki i prawdziwie męski. Działał na nią uspokajająco.

- Wiem - przyznała. - Ale mimo wszystko... - Przycisnęła dłoń do serca i potrząsnęła głową.

Hadrian roześmiał się.

- Przepraszam. Oczywiście, nie śmieję się z pani, ale ten widok. .. - Spojrzał na walczące psy i ich właścicieli i wybuchnął śmiechem.

Był to szczery i tak zaraźliwy śmiech, że Marion również musiała się roześmiać. Nagle zorientowała się, że ma potargane włosy. Szybko je poprawiła i wygładziła spódnicę.

- Czy już dobrze się pani czuje? - spytał Hadrian. Posmutniała. Wiedziała, że ten mężczyzna zaraz odejdzie i zostawi ją samą. Szukała wymówki, żeby go jeszcze przez chwilę zatrzymać.

- Trochę kręci mi się w głowie. Chyba powinnam napić się kawy.

Uśmiechnął się.

- To na pewno dobrze pani zrobi. Chodźmy. Może zna pani jakąś dobrą kawiarnię w pobliżu?

Zaprowadziła go do małego bistra, którego specjalnością było capuccino. Nie był zdziwiony, że rozmawia z włoskim kelnerem w jego ojczystym języku. Już wcześniej podejrzewał, że czarne włosy i oczy odziedziczyła po jakimś włoskim przodku.

- Czy ratowanie kobiet z opresji należy do pana stałych zajęć? - spytała żartobliwie.

- Tak - odpowiedział poważnie. - Ratuję przynajmniej trzy dziennie. Czasem pięć, jak mam dobry dzień.

Roześmiała się.

- Nie mogę rozpoznać pana akcentu? Skąd pan pochodzi, z Europy Wschodniej?

- Na litość boską, nie. - Hadrian zaśmiał się. - Pochodzę z Yorkshire. Tam się urodziłem i wychowałem. To północna Anglia. .

- Wiem, gdzie to jest - odparła wyniośle, ale jej oczy błyszczały radośnie. - Nie jestem aż takim nieukiem.

Kiedy podniósł filiżankę z kawą do ust, zauważyła, że jego spinki od mankietów ozdobione są ciemnoczerwoną emalią. Zdziwiło ją to i jednocześnie zachwyciło. Wszyscy jej znajomi nosili spinki z brylantami.

- Czy przyjechał pan do Ameryki na wakacje? - spytała nieśmiało.

Potrząsnął głową.

- Nie, ja... - Nagle przypomniał sobie o czekającym go spotkaniu w sprawie pracy i spojrzał na zegarek. Odetchnął z ulgą. Miał jeszcze dwadzieścia minut. Ale za dwadzieścia minut będzie musiał ją opuścić i ta myśl go przygnębiła. - Przyjechałem tutaj do pracy - powiedział wreszcie, zorien­towawszy się, że Marion czeka na odpowiedź. - Mam nadzieję, że ją dostanę. Za dwadzieścia minut mam rozmowę·

Marion natychmiast straciła dobry humor. Wiedziała, że mężczyzna niedługo odejdzie, i nie miała pojęcia, co zrobić, żeby znów się spotkali.

- Dokończmy więc kawę - powiedziała przygnębionym głosem.

- Jeszcze czas. To niedaleko stąd. - Hadrian był zły na siebie, że rozmowa przybrała tak nieciekawy obrót.

- To dobrze. - Marion wyraźnie się ucieszyła i poczuła się lepiej. - Niech mi pan coś powie o Yorkshire. Czy tam jest pięknie?

- Tak. Nawet bardzo - odparł z uśmiechem. - W lecie kamienne murki nabierają złotego koloru. Ciągną się całymi kilometrami. W dolinach, przez które płyną strumienie, pasą się owce i rosną stuletnie dęby.

- Och - szepnęła Marion. - Chciałabym tam pojechać.

- A sam York. .. - Głos Hadriana stał się cieplejszy. - Katedra to najpiękniejszy budynek na świecie. A na wąskich, brukowa­nych uliczkach straszy.

- Duchy - wyszeptała Marion i przebiegł ją dreszcz. Hadrian zaśmiał się i ujął jej dłoń. Zerknął na zegarek.

- Niech to diabli - powiedział. - Muszę już iść. Westchnęła ciężko. Powoli wysunęła rękę z jego ciepłej

dłoni. Hadrian wstał od stolika. Koniecznie chciał dostać jej numer telefonu i zachodził w głowę, jak ma to zrobić. W milczeniu wyszli na ulicę i skierowali się w tę samą stronę.

- Co pana skłoniło do opuszczenia Yorku? - spytała Marion, która szła wolno, aby przedłużyć ich spotkanie.

- Nie mam tam już nikogo - rzekł niepewnie. Nie chciał kłamać, ale musiał zachować pewną ostrożność. - Została mi tylko kuzynka, którą traktuję jak siostrę. Chcieliśmy zmienić otoczenie. Przylecieliśmy do Ameryki kilka dni temu.

- Bardzo mi przykro - odparła Marion. - Dobrze znam to uczucie, kiedy odchodzi bliska osoba. Mój brat zmarł pół roku temu, a nadal za nim tęsknię.

Hadrian dotknął jej dłoni. Marion nigdy jeszcze nie czuła się tak swobodnie w towarzystwie mężczyzny. Wydawało jej się, że zna go od lat, a jednocześnie wszystko było dla niej podniecającą nowością. Jego obcy akcent, dobór spinek, umys­łowość, poczucie humoru i ciepło, które roztaczał. Miał silną osobowość. Nigdy jeszcze nie spotkała podobnego mężczyzny. Nawet najbardziej twardzi wspólnicy ojca nie mogli poszczycić się takim spokojem i siłą.

- Mówiono mi, że w zimie to miasto jest zupełne inne - odezwał się Hadrian, kiedy podeszli do budynku Ventura Industries. Prawie zapomniał, że przyszedł tu w sprawie pracy, ale przypomniał sobie o Bryn. - Podobno jest wtedy bardzo nieprzyjemnie i bardzo zimno. Nie mam odwagi samotnie stawić temu czoła.

Marion omal nie podskoczyła z radości.

- Rozumiem, że pana kuzynka jest tutaj.

- Tak, ale teraz jest w... Vermont - zaryzykował Hadrian, zastanawiając się, czy rzeczywiście tak nie jest. - Przez całe życie mieszkała na wsi i nie znosi miasta.

- Ale panu podoba się Nowy Jork? - spytała. To miasto było jej domem i chciała, żeby ten mężczyzna również je pokochał.

- Tak. Ma w sobie... Nie wiem, jak to określić. Jakąś niesłychaną potęgę. Tak jak samotne skały na wrzosowiskach mają w sobie moc starożytności, to miasto posiada taką samą magiczną siłę, tylko na innej płaszczyźnie ..

- Wiem, co ma pan na myśli. - Marion uśmiechnęła się· Tak byli zajęci sobą, że ni~ zauważyli starego forda, który jechał za nimi powoli.

- Mówiono mi również, że jest to najbardziej brutalne miasto świata - dodał Hadrian. - Jeśli od razu nie znajdę pracy, moje zezwolenie... - Urwał, żeby nie pomyślała, że zaczyna narzekać.

- Na pewno pan znajdzie - powiedziała z mocą·

Rozbawiła go jej wiara w pozytywne załatwienie sprawy.

- Mam nadzieję. Zresztą niedługo się dowiem. To jest miejsce, gdzie odbędę pierwszą próbę. - Wskazał na budynek

Ventura Industries.

- Tutaj? - spytała zdziwiona.

Spojrzał na nią. Zdumiał go ton, jakim zadała to pytanie.

- Tak, tutaj. Czemu nie? Czy to nie jest solidna firma? Słyszałem, że jest jedną z największych firm na rynku.

- Tak. To prawda - przyznała. Właściwie nie powinna się dziwić. Ventura Industries stale przyjmowała nowych pracow­ników. - Jest to największa firma na świecie. Jakiego rodzaju pracy pan szuka?

- W dziale księgowości.

- Pan jest księgowym? - Nie potrafiła ukryć zdziwienia.

Roześmiał się·

- Czyżby miała pani coś do zarzucenia księgowym? - spytał z udawanym gniewem. - Muszę pani powiedzieć, że byłem wspólnikiem najpoważniejszej, powtarzam: najpoważniejszej firmy w Yorku.

Nienaturalny, afektowany głos, jakim wypowiedział te słowa, tak nie pasował do jego młodej, przystojnej twarzy, że Marion wybuchnęła radosnym śmiechem. Przypomniała sobie dni, które spędziła w dziale księgowości. Bez po­wodzenia.

- Niech się pan nie tłumaczy. Darzę księgowych najwyższym szacunkiem. Może mi pan wierzyć.

- Proszę posłuchać... Zastanawiałem się właśnie, czy nie zechciałaby się pani zlitować nad biednym człowiekiem z York­shire i pokazać mu któregoś dnia miasto. A może zjedlibyśmy razem lunch albo obiad?

- Z przyjemnością - odpowiedziała. - Oto moja wizytówka. Stary ford zatrzymał się przy krawężniku. Bruno wyciągnął aparat fotograficzny i zrobił kilka zdjęć Marion i towarzyszące­mu jej mężczyźnie. Marion uśmiechnęła się i szybko weszła do budynku. Zaintrygowany Hadrian podążył za nią. W jej oczach błyszczały wesołe iskierki i zupełnie nie przypominała tej bladej, przerażonej dziewczyny, którą zaledwie pół godziny temu ratował przed psami.

- Jeśli nie będzie miał pan innych spotkań w sprawie pracy, to może spotkamy się jutro? - spytała. - Wezmę pana na wycieczkę, od Statuy Wolności aż do Broadwayu.

- Świetnie - powiedział Hadrian, zerkając na otrzymaną od niej wizytówkę. - Marion Ven... - Zmarszczył brwi i spojrzał na nią. - Pani jest Marion Ventura? - spytał wreszcie.

Skinęła głową. Przestraszył ją dziwny wyraz jego twarzy.

- To śmieszne, że spędziliśmy tyle czasu razem, nie znając swoich nazwisk, prawda? - powiedziała szybko i nerwowo ..

- Tak, dziwne - przyznał ponuro.

- A pan nazywa się...? - Czuła, że coś poszło nie tak.

- Przepraszam. Nazywam się Hadrian Boulton. - Wyciągnął do niej rękę.

- Miło mi pana poznać - rzekła, ujmując podaną jej dłoń.

Hadrian zdobył się na uśmiech, chociaż czuł się przygnębiony. Wybrał Ventura Industries nie tylko dlatego, że chciał odnaleźć Bryony, ale przede wszystkim dlatego, że chciał jej pomóc. Już wcześniej zastanawiał się, czy nie udałoby się pokonać Ger­maine'a przy pomocy Ventury? Znajomość z Marion mogła być niezwykle przydatna. Ale tylko' w tym wypadku, gdyby nią odpowiednio pokierował. Ventura Industries mogłaby przejąć Germaine Corporation. Ale on musiałby użyć Marion jako narzędzia. A kiedy Bryony byłaby już bezpieczna, odejść...

- Dzień dobry, Marion Ventura - powiedział żartobliwie, ale głos odmawiał mu posłuszeństwa. Dlaczego to musiała być właśnie ona?


Morgan wysiadł z autobusu i rozejrzał się uważnie. Miał spotkać się z Brunonem, ale w Nowym Jorku mogli go śledzić szpiedzy Kyna. Spotkanie musiało być więc krótkie.

- Co nowego?

Bruno wręczył mu bez słowa kopie planów budynku Ventury.

Morgan przejrzał je szybko. Trzeba będzie wszystko dobrze zaplanować. Ale przecież był mistrzem planowania.

- Obserwowałeś dziewczynę?

- W dzień i w nocy. - Bruno zrelacjonował incydent z psami.

- Mam też jego zdjęcie.

Morgan skinął głową i wysiadł z samochodu. W dziesięć minut później stał przed domem, który należał do Lance' a i Moiry Prescott. Pokiwał w zamyśleniu głową i skierował się do klubu Old Gold, gdzie ostatnio często bywał Lance. Bardzo chciał się z nim spotkać i chociaż Prescott jeszcze o tym nie wiedział, mieli do omówienia ważny interes.


Bryony wypożyczyła samochód i pojechała w góry. Na początku czuła się tak, jakby siedziała nie za kierownicą, ale obok kierowcy. Miała jednak zaufanie do siebie i wiedziała, że szybko przyzwyczai się do prawostronnego ruchu. Stale patrzyła na mapę, żeby nie zmylić drogi. Farma Coldstream znajdowała się w odległości zaledwie trzech mil od miasta, u stóp malowniczej góry Mansfield. Nic dziwnego, że Kynaston chciał ją kupić. Bryony musiała się tylko dowiedzieć, dlaczego niejaki Elijah P. Ellsworthy nie chciał jej sprzedać.

Dowiedziała się o całej sprawie zupełnie przez przypadek.

Poprzedniego dnia zwiedzała miasto i wstąpiła na lunch do Trapp Family Lodge. Usłyszała tam rozmowę dwóch kelnerek. Mówiły o starym Ellsworthym i jego farmie. Bryony nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie usłyszała nazwiska Germaine. Młodsza kelnerka bardziej była przejęta faktem, że Kynaston tak rzadko pokazuje się w kawiarni, starszą natomiast inte­fesowała sprawą jego zabiegów o kupno gospodarstwa.

Bryony rozglądała się ciekawie. Krajobraz był przepiękny.

Zachwycała obfitość klonów, które tak rzadko wYStępują w Yorkshire. Liście drzew mieniły się wszystkimi kolorami: były żółte, pomarańczowe, rdzawe, różowe i czerwone. Przez otwarte okno samochodu obserwowała siedzące na płotach rudziki. Należały do innego gatunku niż angielskie, były dużo większe i miały czarne szyje. Biała strzałka wskazywała drogę do farmy. Bryony zjechała z szosy na wąską asfaltową drogę. Gospodarstwo w niczym nie przypominało Ravenheights. Dom zbudowany był częściowo z drewna, a częściowo z kamienia. Pies, który powitał ją szczekaniem, również nie przypominał Violet. Był to szaro-brązowy ogar ze smutnymi oczami.

Wysiadła z samochodu i zamarła z przerażenia. Z uchylonych drzwi domu wyłoniła się najpierw lufa strzelby, a potem stary mężczyzna. Zdumiał się na widok stojącej przy samochodzie kobiety. Patrzył na nią uważnie. -Była ładna, miała długie nogi i lekko zaokrąglone biodra.

Opuścił strzelbę, uciszył psa i postąpił parę kroków w przód.

Miał siwe włosy, opaloną twarz i widać było, że przez całe życie pracował przy gospodarstwie. Przypominał Bryony ojca. - Pan Ellsworthy? - spytała, ruszając wolno w jego stronę, nie spuszczając jednak oczu ze strzelby.

- Taa. - Spojrzał uważnie na idącą ku niemu kobietę. Uznał, że ma dobrą figurę i jest odpowiednio ubrana. Nie cierpiał kobiet w dżinsach, ale ta dziewczyna - każdą osobę płci żeńskiej, która nie przekroczyła czterdziestki, uważał za dziew­czynę - miała na sobie elegancką wełnianą sukienkę. Sposób, w jaki się poruszała, przywodził mu na myśl filmy z Ritą Hayworth.

- Przepraszam, że nie zapowiedziałam telefonicznie swojej wizyty, ale nie byłam pewna, czy zechce się pan ze mną spotkać. Chodzi mi o Germaine Corporation.

- Ach. Oni przysłali tu panią, żeby mnie ułagodzić, co? Muszę przyznać, że mają dobry gust - powiedział z żartobliwym błyskiem w oczach.

Uśmiechnęła się do niego.

- Źle mnie pan zrozumiał, panie Ellsworthy. Nie przyjecha­łam tu w imieniu pana Germaine, tylko we własnej sprawie. To... Trudno mi to wytłumaczyć. Czy zechciałby mi pan powiedzieć, dlaczego nie chce pan sprzedać farmy Germaine Corporation?

- Nie zechciałbym. To moja sprawa - rzucił ostrym tonem.

- Ale moją sprawą jest również ugoszczenie młodej damy, która się u mnie zjawiła. Przygotowałem właśnie dzbanek lemoniady? Może się pani napije?

- Chętnie - odpowiedziała Bryony. - Nigdy jeszcze nie piłam prawdziwej, domowej lemoniady. W Anglii jej nie robimy.

- Hm - mruknął Elijah Ellsworthy.

Bryony ostrożnie wchodziła po schodkach werandy, ale ogar tylko powąchał jej buty. Z zaciekawieniem rozejrzała się po wnętrzu. Dębowe belki na suficie, stary piec, kominek - wszystko było solidne, wykonane z dobrych materiałów.

- Niech pani siada. - Elijah przyniósł dwie szklanki lemoniady i postawił je na stole.

- Dziękuję. Właśnie podziwiałam pana kominek.

- Myślę, że wy, młode damy, jesteście teraz przyzwyczajone do kominków opalanych gazem?

- Wcale nie - odparła, uśmiechając się szeroko. - Na swojej farmie w Yorkshire gotowałam na bardzo starym kuchennym piecu. Używałam twardego drewna, ponieważ inaczej nie można było utrzymać w nim jednolitej temperatury.

- Dębu? - spytał Elijah, siadając przy stole.

- Tak - odparła, siadając naprzeciwko niego. Wygładzając sukienkę, nie dostrzegła wyrazu uznania, jaki pojawił się w jego oczach. - Jodła też była niezła, ale musiała być naprawdę sucha.

Stary mężczyzna skinął głową.

- Albo naprawdę pochodzi pani ze wsi, albo nieźle panią ktoś przeszkolił. Czego pani chce ode mnie?

- Ja... chciałabym wiedzieć, dlaczego nie chce pan sprzedać farmy panu Germaine - powiedziała. Już wyrobiła sobie pogląd na temat gospodarza. Uznała, że nie jest aż tak groźny, na jakiego wygląda, i że jest niewątpliwie uczciwym człowiekiem.

- Mówiłem już. To moja sprawa.

- Także i moja, gdyby chciał pan sprzedać farmę komuś innemu. Mogłabym złożyć panu pewną propozycję lub wesprzeć pana w negocjacjach z Germaine Corporation. Co pan woli.

Spojrzał na nią spod zmrużonych powiek, tak że Bryony poczuła się nieswojo i zajęła się piciem lemoniady.

- Jest wspaniała. Czy mogłabym dostać przepis? - Jasne.

Czekała na dalszy ciąg, ale Elijah siedział w milczeniu.

Współczuła przedstawicielom Germaine Corporation, którzy musieli prowadzić z nim negocjacje. Uśmiechnęła się nagle wesoło.

- Co w tym jest śmiesznego? - warknął Elijah.

Wzruszyła lekko ramionami.

- Nic specjalnego. Wyobraziłam sobie tylko, jak pan odsyła z kwitkiem Kynastona Germaine.

Na twarzy Elijaha pojawił się uśmiech.

- Nie udało mi się tego zrobić. To twardy facet. I bardzo dziwny. Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałem. Nie należy do tych miejskich cwaniaków. Słyszałem, że urodził się i wychował w Vermont. Tym gorzej... Pani jest kobietą, jak się patrzy.

Zerknęła na niego ze zdziwieniem.

- Słucham?

- Pani jest prawdziwą kobietą, która wygląda i zachowuje się jak kobieta. Moja Betty była taka sama. Mówiłem, że się nie zgadzam, a ona tylko się uśmiechała i zanim mogłem się zorientować, już robiłem to, co chciała.

Bryony uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Mogę teraz odpowiedzieć pani na pytanie. Odziedziczyłem tę farmę po ojcu. Sprzedawaliśmy syrop klonowy, mieliśmy też bydło i kilka sztuk koni. Betty urodziła mi dwóch synów. Jeden zginął w Wietnamie, a drugi w wypadku samochodowym.

Elijah mówił spokojnie, ale Bryony wyczuwała w jego słowach cierpienie.

- Moja Betty już nie żyje, a nie mamy żadnych krewnych, którym mógłbym zostawić gospodarstwo. Jestem za stary, żeby pracować. Postanowiłem więc sprzedać farmę temu Germaine. Ale on buduje wielkie, nowoczesne hotele dla bogatych głupców. Nie chcę, żeby coś takiego zrobił z mojego domu. Jest pani zadowolona?

Uśmiechnęła się ciepło.

- Tak. Wydawało mi się, że poda pan właśnie taki powód. Myślałam więc... Mam sposób, żebyśmy oboje dopięli swego.

Elijah spojrzał na nią z uwagą. Znał się na ludziach, a do tej dziewczyny poczuł szczególną sympatię. Nie podobało mu się tylko, że w jej słowach brzmi gniew. To nie było kobiece.

- Co pani ma przeciwko temu Germaine, pani...

- Och, przepraszam. Jestem Bryony Rose. - Wyciągnęła do niego rękę. - A jeśli chodzi o pana Germaine, to jest to mój interes - powiedziała stanowczo.

- W porządku. Jaki jest więc pani plan?

- Chcę od pana kupić farmę, panie Ellsworthy.

- Ma pani pieniądze?

- Tak. Ja też miałam kiedyś farmę. W Yorkshire - dodała łamiącym się głosem. - Sprzeda mi ją pan?

Elijah opadł na oparcie krzesła i patrzył na nią przymrużonymi oczami.

- A dlaczego miałbym to zrobić?

- Ponieważ zapewnię panu możliwość pozostania na farmie - odparła z uśmiechem. - Moglibyśmy też nadal prowadzić gospodarstwo, wynajmując siłę roboczą. Oczywiście, pan by nimi kierował.

Na twarzy Elijaha pojawił się szeroki uśmiech.

- To wielka obietnica. Ktoś mógłby powiedzieć, że zbyt wielka, żeby ją traktować poważnie. Ale mam do pani zaufanie. I tak muszę sprzedać komuś tę farmę. Równie dobrze mogę sprzedać ją pani.


Lance skinął głową na barmana i zajął swoje ulubione miejsce przy klubowym barze. Zamówił Manhattan i poczuł, że ktoś siada obok niego. Gdy odwrócił głowę, dostrzegł zupełnie mu nie znanego mężczyznę·

- Cześć. Pierwszy raz w klubie? - spytał. - Tak. Czy napije się pan czegoś, Lance?

Nie zdziwiło go wcale, że ten mężczyzna zna jego imię, ale instynkt podpowiadał mu, że nieznajomy może być niebezpieczny.

- Dziękuję. Zamówię następny Manhattan.

Morgan złożył zamówienie.

- Spotykamy się chyba po raz pierwszy - powiedział Lance. - Tak. Ale mamy wspólny interes. Mariom Ventura. - Morgan uśmiechnął się triumfalnie na widok zmienionej twarzy rozmówcy.

- Zupełnie mnie nie interesuje,· z kim ona chodzi do łóżka - burknął Lance, wstając ze stołka.

Morgan złapał go za ramię.

- Mnie również nie. Nie mówię o współżyciu z tą damą, przynajmniej nie w sensie fizycznym...

Lance usiadł z powrotem. Jego matka wydała już połowę pieniędzy, które uzyskał przy rozwodzie, a romans z Giną Knight, najmłodszą córką tekstylnego milionera, również nie rokował żadnych nadziei, ponieważ Gina zaczęła interesować się sławnym kierowcą rajdowym.

- Co pan ma przeciwko Marion Ventura? - zapytał z ciekawością.

- Nic. Tak się zdarzyło, że przypadkiem stanęła na mojej drodze - odparł Morgan.

Lance' a przebiegł zimny dreszcz, a Morgan znowu się uśmiechnął. Prescott okazał się beznadziejnym słabeuszem, ale był rozgoryczony i bardzo chciwy.

- Więc co chce pan zrobić? - spytał ostrożnie Lance. Miał ochotę wstać i uciec, a jednocześnie zżerała go ciekawość. Z całego serca nienawidził Marion po tym, co mu zrobiła.

- Mam zamiar usunąć ją z drogi - wyjaśnił Morgan tak spokojnie, jak gdyby miał do czynienia z małym dzieckiem. - A przy tej okazji obaj możemy się wzbogacić.

Lance'owi zabłysły oczy. - Niech pan to powtórzy.

- Powiedziałem, że możemy się wzbogacić. Obaj.

Serce Lance'a zabiło mocno. Jak pięknie brzmiały te słowa.

- W jaki sposób?

- Postaram się, żeby Leslie Ventura dał nam trzydzieści milionów dolarów.

Leslie popatrzył na Morgana, zastanawiając się, czy ma do czynienia z szaleńcem.

- To bardzo dużo pieniędzy - wykrztusił wreszcie. - Ale dlaczego Leslie Ventura miałby nam dać trzydzieści milionów dolców?

Morgan uśmiechnął się w duchu. Lance był wyjątkowym głupcem. Nie to, co on - silny mężczyzna, który nikomu nie pozwala się wykorzystywać. Przed oczami stanęła mu twarz dwunastoletniego Kynastona. Z nosa ciekła mu krew. "Zabiję cię, Morgan. Przyjdzie dzień, że cię dostanę". I tak się stało.

Otrząsnął się ze wspomnień i sięgnął po szklankę. Kiedy obrócił się w stronę Lance' a, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.

- Interesuje to pana, czy nie?

- Trzydzieści milionów? Oczywiście, że mnie interesuje.

A co ja miałbym zrobić?

Morgan wzruszył ramionami.

- Nic specjalnego. Zatelefonuje pan do kogoś.

- Tylko tyle? Co pan zamierza?

- To proste. Porwiemy Marion Ventura.


W drodze powrotnej z farmy Bryony musiała włożyć słoneczne okulary, ponieważ słońce raziło ją w oczy. W nowym hotelu Kyna frontowe drzwi były zamknięte, postanowiła więc wejść od tyłu.

Kynaston, który siedział przy biurku, zauważył jej cień i zerwał się raptownie. Bryony, zaskoczona jego gwałtownym ruchem, odskoczyła od okna. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Kynaston pierwszy otrząsnął się ze zdziwienia i otworzył szeroko okno. Jego bliskość natychmiast podziałała na Bryony.

- Cześć - powiedziała bez tchu.

- Cześć, Bryony Rose - powiedział Kynaston, pożerając ją wzrokiem. Zmarszczył brwi na widok okularów. Niech to szlag trafi, czy ona nigdy ich nie zdejmuje?

- Po prostu Bryony... - powiedziała ostro. Tylko ojciec nazywał ją Bryony Rose.

- W takim razie powinnaś nazywać mnie Kyn.

- Dobrze, Kyn - wykrztusiła.

- Wejdź. Dostaniesz kawy - Odwrócił się, zamierzając pójść otworzyć frontowe drzwi, kiedy za plecami usłyszał szelest.

Bryony potraktowała dosłownie jego zaproszenie i właśnie wchodziła przez okno. Wysoko podwinięta suknia odsłaniała piękne uda. Zwinnie zeskoczyła na podłogę.

Spojrzał na nią zdziwiony. - O co chodzi? - spytała.

- O nic. Myślałem, że będziesz wolała wejść drzwiami.

Zaczerwieniła się ze wstydu. Na farmie przyzwyczaiła się do pokonywania różnych przeszkód w budynkach gospodarczych i stodołach, tak że wchodzenie przez okno nie było dla niej niczym dziwnym.

- Po co chodzić dookoła? Równie dobrze można wejść przez okno - rzuciła gniewnie, starając się ukryć zażenowanie.

- Właśnie widzę - powiedział z uśmiechem. Próbował wyobrazić sobie różne znane mu kobiety, jak wchodzą przez okno. Na próżno. Zaraz zaczęłyby się martwić, że podrą rajstopy albo potargają włosy. Bryony była inna. - Usiądź, proszę· Jaką pijesz kawę?

- Z mlekiem i jedną kostką cukru.

Nie poprosiła go o słodzik. Inna kobieta poprosiłaby o czarną kawę, aby nie stracić figury. Ta przesadna, paranoiczna dbałość o sylwetkę doprowadzała go do szału. Jak gdyby wszystkie kobiety uważały, że poza wyglądem zewnętrznym nic innego nie ma znaczenia. Jakby ich umysł i osobowość nie mogły stanowić żadnej atrakcji.

Bryony usiadła na krześle przed jego biurkiem. Podał jej kawę i zajął swoje miejsce. Nie dała mu wyboru, chociaż w pokoju stała niska, wygodna kanapa.

- Chciałam porozmawiać o interesach, panie... Kyn - powie­działa, oddychając szybko. Trudno jej było się skoncentrować, kiedy on znajdował się tak blisko. Był bez marynarki i krawata, w koszuli z podwiniętymi rękawami. Patrzyła na jego opalone ręce, muskularną klatkę piersiową i lekko zmierzwione włosy. Wyglądał, jakby właśnie wstał z łóżka. Na samą myśl zrobiło jej się gorąco.

- Tak? - Był rozczarowany. Będzie musiał jej wytłumaczyć, że nie powinna szukać wym6wek, kiedy chce się z nim zobaczyć. Odchylił się na oparcie krzesła i spytał lekko drwiącym głosem: - Co masz na myśli, Bryony?

- Farmę Coldstream - powiedziała bez ogródek. Z zadowo­leniem patrzyła, jak zaciska wargi. Nie czuł się już tak ważny.

- Co wiesz o tej sprawie? - spytał, mając się na baczności.

Ta farma nie była mu koniecznie potrzebna, ale jej zakup stanowił dobry interes. O co jej chodzi? Znowu postawiła go w niezręcznej sytuacji. Była jedyną osobą, która go stale zaskakiwała. Zaczynało to być denerwujące.

- Jeśli się nie mylę, chciałeś kupić farmę od Elijaha Ellsworthy'ego?

- Zgadza się.

- Ale on nie chciał jej sprzedać? - spytała rzeczowym tonem.

Nie był to głos, o jakim śnił poprzedniej nocy.

- Nie ukrywał swoich uczuć - rzekł spokojnie. - A na ich poparcie miał strzelbę·

- Całkiem sporą. - Wbrew sobie, uśmiechnęła się. - I groźnego psa - dodała.

- Rodem z piekła - przyznał. Nagle znieruchomiał. - Byłaś tam?

- Oczywiście. I mam dla ciebie propozycję.

Uśmiechnął się, lecz jego wzrok pozostał czujny. Bryony wydawała się spięta i tak na czymś skoncentrowana, że wzbudziło to jego podejrzliwość. Doskonale wiedział, że go pragnie, podobnie jak on jej. Chciał wziąć ją w ramiona, i całować te rozkoszne usta, ale instynkt zalecał ostrożność. Patrzył na jej wargi, a Bryony, świadoma tego spojrzenia, poczuła, że przenika ją dreszcz pożądania. W końcu Kynaston obrócił się gwałtownie na krześle i oparł ręce na biurku.

- No, dobrze, Bryony - odezwał się wreszcie. Musi zatrzymać ją przy sobie, czy to w charakterze kochanki, czy też nie­przyjaciela. A jeśli przy tej okazji ma robić z nią interesy, to i niech tak będzie. - Jaką masz dla mnie propozycję?

Dla Bryony nadeszła teraz triumfalna chwila.

- Chciałam ci zaproponować, żebyś kupił moją farmę.

Spojrzał na nią marszcząc brwi.

- Twoją farmę?

- Tak. Moją farmę. Dziś rano kupiłam ją od pana Ellsworthy'ego.

Nie było to ścisłe, ale Elijah podał jej rękę na przypieczęto­wanie umowy i Bryony uważała, że gest ten znaczy więcej niż podpisanie aktu kupna.

Kynaston starał się nie okazać, jak bardzo zdziwiła go ta wiadomość.

- Naprawdę? To było... bardzo sprytne posunięcie z twojej strony.

Radość zwycięstwa opuściła Bryony. On wcale nie stracił zimnej krwi, nic nie robiło na nim wrażenia.

- Domyślam się, że nadal jesteś zainteresowany tą farmą?

Kynaston skinął potakująco głową.

- To dobrze. Może porozmawiamy ocenie? - spytała z uśmiechem.

Oczywiście nie miała zamiaru sprzedawać. Chciała napisać list do Marion Ventura i zaproponować jej kupienie farmy, która mogła stać się idealnym miejscem dla nowego kompleksu hoteli Ventury. A gdyby Marionjej nie chciała, postanowiła zachować ją dla siebie. Zrobi wszystko, aby farma nie dostała się w jego ręce.

- To dobry pomysł. Może pójdziemy dziś wieczorem na kolację i omówimy wszystko? - zaproponował lekkim tonem, ale wzrok miał lodowaty. Jak, u diabła, przekonała tego starego farmera, żeby sprzedał jej swoje gospodarstwo? Co chciała zyskać? O co jej naprawdę chodzi?

- Tak. Oczywiście. Dziękuję - wyjąkała Bryony. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie tę rozmowę.

Uśmiechnął się ironicznie. Nie przyjęła jego zaproszenia entuzjastycznie. Oboje wstali z miejsc. Kiedy do niej podszedł, cofnęła się gwałtownie, a jej pełne piersi uniosły się i opadły. Kynaston czuł wyraźnie przebiegające między nimi fale pożą­dania. Wiedział, że ta kobieta pragnie go tak samo gorąco, jak on jej. A może była po prostu nieśmiała? Może, mimo swojej atrakcyjności, nie miała wielu doświadczeń seksualnych i dlatego zachowywała się tak nerwowo i niepewnie? Wezbrało w nim dziwne uczucie.

- Bryony... Nie mogę się doczekać wieczoru. - Musi być ostrożny. Każdy niewłaściwy ruch może ją spłoszyć. I to na zawsze.

- Och .. tak... ja też. - Z niepewnym uśmiechem cofnęła się w kierunku drzwi, a kiedy znalazła się na zewnątrz, szybko pobiegła do samochodu. Drżała ze zdenerwowania.

- Przyjadę po ciebie o ósmej! - zawołał. - Mieszkasz w Stoweflake Townhouse, prawda? Domek numer pięć?

- Tak. Będę gotowa o ósmej - odpowiedziała. Chciała jak najszybciej uciec, ale w głębi serca czuła się szczęśliwa. Teraz miała już pewność, że on się nią interesuje. Dopięła swego! Zmusiła go, żeby zwrócił na nią uwagę! To było więcej, niż mogła się spodziewać. Długie miesiące ćwiczeń i forsownej diety nie poszły na marne. On naprawdę jej pożądał.

Nagle radość ją opuściła. Dziś wieczorem mieli spotkać się na pierwszej randce. Powinna kontynuować to, co rozpoczęła. Powinna postarać się, żeby pożądał jej jeszcze bardziej. Nawet... nawet... Potrząsnęła głową. Nie. Nie wytrzymałaby, gdyby jej dotknął.

Wiedziała jednak, że musi zrobić to, co nakazuje obowiązek.


Bryony stała przed lustrem i przyglądała się swemu odbiciu. Zaraz po powrocie do domu napisała obszerny list do Marion Ventura i wysłała. go ekspresem. Zostało jej niewiele czasu na przygotowania. Wzięła prysznic, umyła włosy i wybrała jedną ze swoich trzech wieczorowych sukni.

Była to kreacja w kolorze lawendy, przetykana drobnymi, srebrnymi nitkami. Bryn nie znała nazwy materiału, z którego została uszyta, ale zachwycała ją jego lekkość. Górę stanowiły dwa zachodzące na siebie kawałki tkaniny, a dekolt na plecach miał głębokie wycięcie. Założyła też kolczyki z ametystami i srebrną broszkę, która należała do matki. Kiedy skończyła układać włosy, odezwał się dzwonek przy drzwiach.

Szybko złapała srebrnoszarą torebkę, prezent od Lynette. Wiedziała, że ładnie wygląda, ale była potwornie zdener­wowana.

Dzwonek zadźwięczał ponownie. Na pewno wszystko dobrze się ułoży. Na razie sprawy szły po jej myśli.

W momencie kiedy uchyliła drzwi, Kynaston natychmiast ją poznał. Patrzył oto w te niezwykłe oczy, których nikt był w stanie zapomnieć. Zachodzące słońce rozświetlało jej twarz. Krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach. Bryn Whittaker wyglądała tak pięknie, że nie mógł oderwać od niej wzroku.

- Co... - Nie dokończył pytania. Ta kobieta mogła być dla niego zagadką, a w najgorszym wypadku nieprzyjacielem. Ich ponowne spotkanie nie było przypadkowe. Zdał sobie sprawę, że powinien coś powiedzieć. - Stale sprawia mi pani niespo­dzianki, panno Rose - odezwał się cicho, świadomy wielo­znaczności swoich słów. O co jej naprawdę chodziło? Nie wiedział, ale czuł, że dla niego nie znaczy to nic przyjemnego. Wiedział także, że nikomu, nawet tej kobiecie, nie pozwoli zrobić z siebie głupca.

Bryony odczuła zmianę nastroju; Kynaston patrzył na nią teraz w zupełnie inny sposób. Może wydawało się jej tylko, lecz jego oczy lśniły lodowatym blaskiem.

W umyśle Kynastona kawałki skomplikowanej łamigłówki zaczęły układać się w całość.

- Chciałbym, żebyśmy poszli na kolację do Charlie B. Mają tam świeże kalmary i niezłą piosenkarkę country.

Na myśl o kalmarach wstrząsnęła się lekko, ale postanowiła skupić uwagę na muzyce country. Patrzył na nią badawczo. Poczuła, że uginają się pod nią kolana. Miała ochotę uciec i zaszyć się w jakimś spokojnym miejscu. Nie dała jednak niczego po sobie poznać. Jej tygrysie oczy wytrzymywały lodowaty wzrok. Uciekłaby, ale... Poza strachem czuła jeszcze coś...

Kynaston zauważył, jak się zaczerwieniła, i przez cienki materiał sukni dostrzegł nabrzmiałe sutki. Odwrócił się szybko, czując przemożną chęć porwania jej w ramiona.

- Samochód czeka - powiedział, wskazując na niski sportowy wóz, zaparkowany przy krawężniku.

Wiedziała, że musi się uspokoić i chłodno rozegrać tę partię, ale przychodziło jej to z wielkim trudem. Kynaston zachowywał się zupełnie inaczej niż przy ich poprzednich spotkaniach. Był o wiele mniej przyjacielski i Bryn poczuła się zagrożona.

- Zapnij pas - powiedział spokojnie, kiedy wsiedli do samochodu. Wyglądała na bardzo zdenerwowaną. Ale jeżeli instynkt go nie mylił, to rzeczywiście mogła być zdener­wowana. Był bliski rozwiązania całej tej zagadki. Nic dziw­nego, że Bryony odskakiwała za każdym razem, kiedy się do niej zbliżał. Prawdopodobnie w ogóle nie mogła znieść jego obecności. Myśl ta nie sprawiła mu' jednak oczekiwanej satysfakcji, a raczej ból.

Bryony obserwowała go kątem oka. Patrzyła z zachwytem na jego płynne ruchy, kiedy zmieniał biegi, i napinające się mięśnie ud, kiedy naciskał pedał gazu. Gdy zatrzymali się przed restauracją, nie czekała, aż otworzy jej drzwiczki, lecz szybko wyskoczyła na chodnik.

Kynaston spojrzał na nią przymrużonymi oczami. Więc było to dla niej aż tak trudne? Po wizycie w Ravenheights polecił Michaelowi zasięgnąć informacji. Dowiedział się wtedy o sa­mobójstwie siostry Bryony i o śmierci jej ojca. Przejął się tą wiadomością i kazał sprawdzić wszystkie okoliczności związane z tymi zgonami. Ze zdziwieniem przyjął wiadomość o trybie życia Katy w Londynie. Stan zdrowia Johna Whittakera prze­mawiał za tym, że powinien już dawno zrezygnować z pracy na farmie. Był pewny, że Bryn Whittaker nie miała pojęcia, jak ciężko chory był jej ojciec.

Patrząc na jej lekki, seksowny chód, nie mógł uwierzyć, że jest tą samą dziewczyną z Ravenheights. Niewątpliwie poddała się bardzo ostrej kuracji odchudzającej i zaczęła nosić szkła kontaktowe zamiast okularów. Włosy... Nigdy przedtem nie widział jej włosów. Na pewno nie były farbowane, ponieważ brwi miały ten sam kolor. Odegnał od siebie te myśli. Dlaczego, do cholery, zajmował się kolorem jej włosów, skoro ona knuła przeciwko niemu jakiś spisek. Był tego pewien. Prawdopodobnie oskarżała go o śmierć ojca i na pewno obarczała winą za stratę rodzinnego domu. Pamiętał jej pełne nienawiści, zapłakane oczy, kiedy odjeżdżała spod hotelu ciężarówką do przewożenia owiec.

Teraz patrzyła na niego uśmiechniętymi oczami. Musiał przyznać, że bardzo sprytnie go zwiodła. Dławił go gniew. Postanowił pokazać jej, że on również potrafi prowadzić tę grę·

- Pewnie jesteś głodna - powiedział, biorąc ją pod rękę i czując, jak drży. - Ja jestem głodny jak wilk - dodał szeptem, pochylając głowę tak, że jego wargi prawie dotknęły jej ucha.

Kiedy usiedli przy stoliku, Bryony poczuła się lepiej. Słuchała, jak Kynaston wybiera wina. Kiedy kelner przyniósł butelkę Bordeaux, napełnił jej kieliszek.

- Ja nie piję.

Popatrzył na nią ze zdziwieniem. .

- Trudno mi w to uwierzyć. Dzisiejsze kobiety... - Nie dokończył zdania, czekając na jej reakcję. Chciał zobaczyć, jak teraz sobie poradzi.

Speszyła się. Powinna była wiedzieć, że w tym środowisku kobiety piją wino. Niechętnie sięgnęła po kieliszek i upiła mały łyk.

- To jest bardzo... mocne - powiedziała.

Na twarzy Kynastona pojawił się ironiczny uśmiech. Przeraziła się. Coś było tu nie w porządku, ale co?

Spokojnie pił wino. O czym ona myśli? Na pewno jest bardzo z siebie zadowolona. Do tej pory wszystko jej się udawało, wodziła go za nos, jak chciała.

Ale na tym koniec. Co prawda wygrała kilka bitew, lecz udało jej się to tylko dlatego, że działała przez zaskoczenie. Nieb była dla niego żadnym przeciwnikiem i chciał, aby się o tym przekonała.

- Pij. Czyżby ci nie smakowało? - Było mu jej żal, ale mimo wszystko nieprzyjaciel pozostaje zawsze nieprzyjacielem. Tej prawdy nauczył go kiedyś Morgan.

Bryony niechętnie podniosła kieliszek i zaczęła pić małymi łykami. Starała się sprawiać wrażenie, że wino bardzo jej smakuje. Ten wieczór rozpoczął się niezbyt fortunnie i obawiała się, że jego koniec może być jeszcze gorszy.

Podano przystawkę i Bryony popatrzyła z odrazą na talerz Kynastona. Początkowo myślała, że się myli, ale naprawdę leżały na nim ślimaki. Wziął do ręki mały srebrny widelczyk, którym wyjmował je ze skorupek. Bryony odwróciła wzrok i sięgnęła po kieliszek. Łyk wina sprawił jej przyjemność. Nawet nie tknęła swojego dania.

- Hmm - mruknął Kynaston. - Ślimaki. Francuska kuchnia jest najlepsza, nie uważasz, Bryony? - spytał cichym głosem. Z przyjemnością patrzył na wyraz obrzydzenia, jaki malował się na jej twarzy.

- Tak, oczywiście - zgodziła się pospiesznie.

- Musisz spróbować, to jest pyszne - powiedział przymilnie i wyciągnął ze skorupki następnego ślimaka.

Ku przerażeniu Bryony przechylił się przez stół i z czarującym uśmiechem podał go jej do ust. Kiedy spojrzała na srebrny widelczyk i to, co na nim tkwiło, doznała skurczu żołądka.

Kyn patrzył na nią, uśmiechając się z zadowoleniem. Tyle trudu zadała sobie, żeby wyglądać na wyrafinowaną światową kobietę. Starała się zmienić akcent, sposób chodzenia, ubra­nie, makijaż, a nawet styl życia. Pomoże jej teraz w tym zadaniu, pomyślał z satysfakcją. Da jej lekcję wyrafinowanej kuchni.

Bryony nie zauważyła złośliwego błysku w jego oczach.

Pochyliła się nad stołem i otworzyła usta. Starała się jak najszybciej połknąć ślimaka, ale nie mogła opanować wstrętu i zadrżała z obrzydzenia. Szybko chwyciła kieliszek i napiła się wina. Przez moment siedziała bez ruchu przerażona, że zaraz zwymiotuje. Po chwili poczuła się lepiej i odetchnęła z ulgą.

Kynaston spuścił wzrok, ale nadal uśmiechał się szyderczo.

Podniósł swój kieliszek. Jego silne palce trzymały szkło tak delikatnie, że Bryony wyobraziła sobie, jak dotykają jej ciała. Czuła jego ręce na swoich piersiach. Otrząsnęła się· Skąd jej przychodzą do głowy takie myśli?

Zjawił się kelner z kolejną butelką wina i z następnym daniem. Bryony zamówiła pstrąga, a Kynaston porcję kalmarów.

- Więc powiedz mi, Bryony, z jakiej części Yorkshire pochodzisz? - spytał.

- Z Leeds - skłamała.

Z uśmiechem skinął głową.

- Ach, Leeds. - Nie był pewny, czy chociaż raz była w tym mieście. Kłamliwa wiedźma, ale taka piękna. Odetchnął głęboko. Nie chciał, żeby zdała sobie sprawę, jak bardzo jej pragnie.

Zaczął jeść kalmary. Bryony szybko połykała swojego pstrąga. Na pewno chciała zabić smak ślimaków. Ze złośliwą satysfakcją odkroił kawałek kalmara i nabił go na widelec.

- Skoro smakowały ci ślimaki, na pewno będziesz za­chwycona kalmarami – powiedział, z trudem powstrzymując się od śmiechu, kiedy przez jej twarz przebiegł grymas obrzydzenia.

Bryony miała ochotę powiedzieć mu, co może zrobić ze swoimi zachwycającymi kalmarami,. ale zagryzła wargi. Kyn przechylił się przez stół i patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jak gdyby od dawna byli kochankami. Najchętniej walnęłaby go czymś w głowę, ale posłusznie otworzyła usta.

Dobrze, że nie jest to ośmiornica, pomyślała i zakrztusiła się.

Wyprostowała się na krześle, usiłując przełknąć tkwiący w ustach kawałek. Kynaston patrzył zafascynowany na jej wspaniałe piersi widoczne przez cienką sukienkę. Szybko jednak opuścił wzrok, kiedy posłała mu mordercze spojrzenie. Z satysfakcją napił się wina.

Bryony miała ochotę wybuchnąć płaczem. Sięgnęła po kieliszek i opróżniła go do połowy.

- Czy dobrze orientujesz się w handlu nieruchomościami, Bryony? - spytał Kynaston spokojnym głosem.

- Wystarczająco dobrze, panie Germaine - powiedziała ost­rym tonem. - A jeśli czegoś nie wiem, to szybko się tego nauczę. - Miałaś nazywać mnie Kyn - przypomniał, dotykając jej dłoni.

Chciała cofnąć rękę, lecz zmieniła zamiar. Zacisnął wargi, ale za chwilę uśmiechnął się szeroko. Poczuła się kompletnie zagubiona, miała uczucie, że wszystko wymyka się jej spod kontroli.

- Jestem pewien, że wszystkiego możesz się szybko nauczyć. Jesteś bardzo inteligentna - powiedział pieszczotliwie. - Jesteś również bardzo piękna, ale o tym doskonale wiesz.

- Dzi... dziękuję - wyjąkała przerażona, że nie może wymówić tak prostego słowa. Napiła się znowu wina. - Wyśmienite wino. - Co się z nią dzieje? Jąka się i przekręca słowa. - Porozmawiaj­my więc o farmie Coldstream. Rozumiem, że chcesz mi złożyć ofertę.

Skinął głową.

- Tak, ale mamy jeszcze czas, żeby porozmawiać o tych nudnych interesach - powiedział ze zniewalającym uśmiechem, przesuwając palcami po jej dłoni.

Zaczęła gwałtownie oddychać.

- Jesteś bardzo zmysłową kobietą, Bryony - szepnął, za­stanawiając się jednocześnie, do jakiego stopnia jest już pijana.

Gdy spojrzała na niego ze zdumieniem, pomyślał, że nie powinien w ten sposób z nią postępować, ale w końcu sama się o to prosiła. Jeśli chciała prowadzić grę w pierwszej lidze razem z dobrymi zawodnikami...

- Ja? - Zaśmiała się. - Nie. - W jej głosie zabrzmiał smutek. Na chwilę zrobiło mu się jej żal, lecz natychmiast stłumił to uczucie.

- Ależ tak - powiedział, biorąc ją za rękę. Przecież tego właśnie chciała. Niech sobie myśli, że jej się udało.

Bryony poczuła nagle dotyk jego warg na wewnętrznej stronie dłoni.

- Nie - powiedziała. - Ja... ja... nie mogę·

- Czego nie możesz? - spytał cicho. Nagle opuścił go gniew.

Potrząsnęła głową.

- Ja... ja... o Boże, myślę, że jestem pijana. Proszę, zawieź mnie do domu.

Miał ochotę wziąć ją za ramiona i mocno potrząsnąć.

Dlaczego nie potrafiła zrezygnować z tych swoich gierek?

- Tak, myślę, że czas wracać - powiedział szorstko.

Kiedy wychodzili z restauracji, Bryony omal nie spadła ze schodów, ale Kynaston zdążył ją podtrzymać.

- Przepraszam - wyszeptała. - Zwykle się tak nie zachowuję. W oczach miała łzy. Zaprowadził ją do samochodu i odwiózł do hotelu. Pożądał jej nieprzytomnie. Opanował się jednak. Pomógł jej wysiąść i przytrzymał. kiedy się zachwiała. Wziął jej torebkę, wyjął klucz i sam otworzył drzwi.

- Dobranoc, Bryony - powiedział, pozbawionym emocji głosem.

- Dobranoc, Kyn. - Oparła mu rękę na piersi.

- Bryony - powiedział ostrzegawczo, ale ona była szybsza i przywarła do jego warg.

Objął ją instynktownie i pocałował. Przytuliła się do niego tak mocno, że czuła bicie jego serca.

Świat przestał dla niej istnieć. Nagle Kynaston odsunął ją od siebie. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

- Dobranoc, Bryony - powiedział. Dopiero w drodze do hotelu uprzytomnił sobie, że rozsądniej byłoby powiedzieć "Żegnaj".


Marion siedziała w taksówce przed budynkiem firmy i nerwowo spoglądała na zegarek. Była umówiona z Hadrianem Boultonem, któremu miała pokazać Nowy Jork. Nie była jednak pewna, czy ten przystojny Anglik przyjdzie na spotkanie. Chciało jej się z siebie śmiać. Czyżby oczekiwała, że wycieczka po Manhattanie stanie się początkiem jakiegoś poważniejszego związku? Liczyła na to. Nawet bardzo. Czuła się jak nastolatka, czekająca na swojego chłopca. Było to głupie, ale jednocześnie wspaniałe uczucie. Nagle dostrzegła go. Szedł szybkim krokiem, a ciemne włosy rozwiewał wiatr. Rozglądał się nerwowo na boki. Wzruszyła się, kiedy zobaczyła, jak posmutniał, nie widząc jej wśród ludzi stojących na chodniku.

Zapłaciła taksówkarzowi i pobiegła w jego stronę·

- Hadrian! - zawołała i z przyjemnością patrzyła, jak uśmiech rozjaśnia mu twarz.

- Cześć. Myślałem już, że zapomniałaś o mnie - zażartował.

- To byłoby niemożliwe. - Roześmiała się· Była to prawda, czemu więc miałaby udawać?

- Wspaniale wyglądasz - powiedział cicho.

- Dziękuję. Ty też.

- Założyliśmy już towarzystwo wzajemnej adoracji, więc gdzie teraz pójdziemy, dziewczyno z Nowego Jorku?

- Gdzieżby, jeśli nie do Statuy Wolności. Tam zaczynają się wszystkie wycieczki po Manhattanie. - Wzięła go pod rękę.

- Racja. Badanie amerykańskiej duszy należy rozpocząć od zwiedzania francuskiego pomnika.

- Tego nie powinno się mówić!

- Okay. Statua Wolności jest równie amerykańska jak szarlotka. Tyle że szarlotka jest traqycyjnym angielskim ciastem.

- Hadrian - powiedziała ostrzegawczo i oboje wybuchnęli śmiechem.

- Okay. - Podniósł ręce. - Teraz już będę się dobrze zachowywał. - Popatrzył na nią. - Jeśli mi się uda - dodał.

Chciała powiedzieć coś żartobliwego, ale jakoś nie miała na to ochoty. W tym momencie Hadrian dotknął jej dłoni i nagle znowu poczuła się szczęśliwa.

Siedzący w starym fordzie Bruno obserwował uważnie tę scenę· Kilkanaście minut później Hadrian patrzył na Statuę Wolności, która była dokładnie taka sama, jak się tego spodzie­wał. Bardziej jednak niż martwy pomnik interesowała go kobieta.

- Tylko nie mów, że ten pomnik ma jakiś swój odpo­wiednik, bo ci i tak nie uwierzę - rzuciła żartem Marion.

- Może nie na pierwszy rzut okna - powiedział enig­matycznie.

- Powinnam wystrzegać się Anglików razem z ich podej­rzanymi komplementami - odparła.

- Masz rację. Anglicy to perfidny naród. Dowiedziałem się tego w szkole na lekcjach historii.

Starała się wyobrazić sobie Hadriana jako małego chłopca. - Opowiedz mi o swojej szkole - poprosiła.

- Ty pierwsza.

- Chodziłam do Szkoły dla Młodych Panien panny Fortnum - powiedziała z dumą w głosie, ale w jej oczach błyszczały iskierki rozbawienia.

- Myślę, że szkoła podstawowa w Cragsmoor była trochę inna - rzekł z uśmiechem. - Był to budynek z szarego kamienia, stojący u wejścia do doliny...

Przez dwie godziny spacerowali po ulicach, opowiadając o swoim życiu. Marion słuchała zafascynowana. Kiedy Had­rian mówił o swoim wyjeździe z Yorku na farmę Raven­heights, Marion wydało się, że jej życie było mało inte­resujące.

- Zawsze miałam pieniądze - oświadczyła. - Nawet wtedy, kiedy byłam dziewczynką. Pieniądze odgradzały mnie od normalnego życia. - Zakończyła swoją opowieść, kiedy doszli do Broadwayu.

- Nie jesteś odpowiedzialna za swoje dzieciństwo - powie­dział ciepło, wyczuwając smutek w jej głosie. - Pieniądze są dziedziną ludzi dorosłych, a dzieci pozostają zawsze dziećmi.

Marion podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

- Wiem, że masz rację. Ale skoro dorosłam, powinnam wykształcić własny charakter.

Posmutniała, a Hadrian potrząsnął głową.

- Nie wierzę, żebyś popełniła jakiś okropny czyn - powie­dział żartobliwie. - Co zrobiłaś? Obrabowałaś bank? A, prawda, przecież twój ojciec jest właścicielem jakiegoś banku. To nawet nie byłoby zabawne, to tak, jakbyś kradła jabłka z własnej jabłonki.

- Kradła jabłka?

- To stara, angielska rozrywka. Znajdujesz jabłonkę, czekasz aż się ściemni, przeskakujesz przez płot, wchodzisz na drzewo i, zrywasz pełną torbę jabłek. To bardzo przyjemna rozrywka.

Roześmiała się głośno.

- Ta rozmowa o jabłkach przypomniała mi, że jestem okropnie głodna.

- W takim razie zapraszam cię na obiad - powiedział szybko Hadrian. Podszedł do budki z hot dogami i zamówił dwie porcje z cebulą i musztardą.

- Szybki jesteś - rzuciła z uśmiechem. Odgryzł duży kawałek bułki.

- Przynajmniej to jedno jest amerykańskie - powiedział. - Och, przepraszam, pomyliłem się. Parówki to przecież niemiecka potrawa.

Marion niepewnie ugryzła kawałek.

- To jest bardzo dobre - zauważyła ze zdziwieniem.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że nigdy w życiu nie jadłaś hot doga. Przecież jesteś z dziewczyną z Nowego Jorku.

- Przestań! - zawołała wesoło. - O czym to mówiłam?

- Chciałaś mi opowiedzieć o tym, co wyprawiałaś jako nastolatka.

- Ach, tak. - Posmutniała.

- No, wyrzuć to z siebie.

- Okay. Sam o to prosiłeś. Kiedy miałam osiemnaście lat, wyszłam za mąż. Bez miłości. Zrobiłam to, bo tak chciał ojciec. Czy to nie okropne?

Zastanawiał się nad tym przez chwilę.

- Zaraz... Miałaś wtedy osiemnaście lat. W tym wieku nikt nie odpowiada za swoje czyny. Kiedy miałem osiemnaście lat, byłem święcie przekonany, że kocham żonę właściciela pubu.Jeżeli mi powiesz, co czułaś, kiedy miałaś dwadzieścia lat, to będę bardziej zadowolony.

Uśmiechnęła się.

- Kiedy miałam dwadzieścia lat, chciałam się rozwieść i dopiero niedawno udało mi się to zrobić.

Starał się nie pokazywać, jaką ulgę sprawiło mu to wyznanie.

- No widzisz. Tak, jak ci mówiłem. Jesteś całkowicie normalna. Przynajmniej tak samo normalna jak ja.

- To mi niewiele wyjaśnia - odparła ze śmiechem. - Męż­czyźni przeważnie mówią... - Spojrzała na niego kokieteryjnie. Czuła się przy nim bezpieczna, mogła sobie pozwolić na takie dziecinne zachowanie. - No więc... nazywają mnie piękną, również... zachwycającą - wyliczała na palcach inteligentną, wyrafinowaną, czarującą, olśniewającą i... ach, Freddy Berrin­ger-Hoight nazwał mnie szampańską.

- Wydaje mi się, że pomylił cię z winem - powiedział Hadrian. - Jedz swojego hot doga. Jest naprawdę dobry. - Mówiąc to zatrzymał taksówkę. - Gdzie teraz jedziemy?

- Zobaczyć Empire State Building - powiedziała Marion jednocześnie do niego i do kierowcy.

Siedząc obok Hadriana, czuła, że wyparowuje z niej całe nagromadzone w ciągu ostatnich miesięcy napięcie. Spojrzała na niego' z czułością. Miał w sobie tyle ciepła i był tak niesamowicie przystojny. Zaraźliwy śmiech, a nawet dziwny akcent działały na nią uspokajająco. Odsunąwszy od siebie myśli o jego godnym pożądania ciele, postanowiła po prostu cieszyć się jego towarzystwem.

- Myślę, że na świecie istnieją wyższe budynki - oznajmił Hadrian, nie zdając sobie sprawy, gdzie w tej chwili błądzą myśli Marion. - Ale one nic nie znaczą, bo nie wspinał się po nich King Kong. Och, zapomniałem. King Kong pochodzi przecież z Hollywood.

- Ty potworze! - zawołała i uderzyła go z całej siły pięścią w ramię. - Och! - Skrzywiła się z bólu.

- Biedne dziecko - powiedział. - Daj, pocałuje. - Dłoń Marion zadrżała. Zapomniała o taksówce, kierowcy, zapomniała o całym Nowym Jorku. Hadrian całował kolejno wszystkie palce jej drobnej dłoni.

Bruno jechał za taksówką. Widział wszystko przez szybę i prychnął pogardliwie. Całowanie rąk? Czy ten facet jest Francuzem? Będzie musiał wszystkiego się o nim dowiedzieć. Niech to szlag trafi! Kiedy wreszcie zacznie się coś dziać?

- Bliżej nie mogę podjechać. - Słowa kierowcy sprowadziły Marion z powrotem na ziemię.

Szybko wysiedli z samochodu. Patrzyła na Hadriana, kiedy pochylony płacił kierowcy. Zauważyła, że on również jest pod silnym wrażeniem tego, co zaszło między nimi.

Kiedy wsiedli do zatłoczonej windy, która miała ich za­wieźć na dach najsłynniejszego budynku w Nowym Jorku, Marion zapragnęła, aby znaleźli się teraz w innym miejs­cu. Tam, gdzie nie ma nikogo. Na przykład w jej apartamencie...

Na dachu powitały ich silne podmuchy wiatru. Podeszli do barierki i spojrzeli w dół. Patrzyła teraz na miasto, które było jej domem, zupełnie innymi oczami. Hadrian ustawił się w kolejce do lunety .. Kiedy nadeszła jego kolej, wrzucił monetę·

- To jest widok! Pokaż mi, gdzie mieszkasz. Chcę zobaczyć to miejsce.

Uśmiechnęła się nerwowo.

- Możemy tam później pojechać. Muszę się przebrać - dodała szybko. - Chcę cię jeszcze zabrać na przejażdżkę statkiem po porcie.

Popatrzył na nią ciepło. Nie chciała zastanawiać się nad tym, czy nie powiedziała czegoś głupiego. Wiedziała, że ten męż­czyzna nie będzie jej osądzać i że jej słowa nie zostaną przez niego źle zrozumiane. Było to dla niej zupełnie nowe doświad­czenie. Szybko obróciła lunetę i skierowała ją na hotel, który był własnością jej ojca. Stali blisko siebie i Hadrian objął ją delikatnie.

- Jeśli zobaczysz jakieś dwupłatowce - powiedział cicho, zadowolony, że Marion nie zauważyła wrażenia, jakie na nim wywiera jej bliskość, to zasygnalizuj im, że King Kong poszedł w tamtym kierunku. - Wskazał ręką na lewo.

Marion zaśmiała się głośno.

- Pajac z ciebie.

- Wiem. Ale wasz wydział rachunkowości uznał mnie za bardzo kompetentnego pajaca. Proponują mi pracę. - Obrócił ją twarzą do siebie i spojrzał z powagą w oczy. - Czy ci to nie przeszkadza? - spytał cicho.

Przez chwilę nie mogła zrozumieć tego pytania. Mia­ła ochotę roześmiać się i powiedzieć, że oczywiście jej to nie przeszkadza. Dopiero po chwili zrozumiała, o co pyta. Pracowałby dla niej. Jako księgowy. Na stanowisku bardzo odległym od stanowiska specjalnej asystentki prezesa i dzie­dziczki firmy. Jej ojciec na pewno nie zaakceptowałby fak­tu, że spotyka się ze zwykłym urzędnikiem. A przyjaciele uznaliby ją za szaloną. Nagle roześmiała się głośno. Niech sobie myślą, co chcą. Cóż ją obchodzi świat czy zgoda ojca. Po raz pierwszy czuła, że naprawdę żyje, że jest kobietą, że zaczyna w niej kiełkować uczucie. Wystarczyło jedno popołu­dnie, pełne śmiechu i błazenady, żeby stał się cud. Smutek zniknął. Nie pozwoli, żeby odebrano jej teraz całą radość życia.

- Nie, Hadrianie - odezwała się wreszcie. - Zupełnie mi to nie przeszkadza.

Odetchnął z ulgą.

- Miałem nadzieję, że dasz mi taką odpowiedź. Czy nadal chcesz się przebrać?

Dobrze wiedziała, że to pytanie ma podwójne znaczenie.

Mogła się jeszcze wycofać, a on nie miałby oto pretensji. Z Hadrianem nie musiała bawić się w grę pozorów.

- Chcę ci pokazać moje dekadenckie mieszkanie - powie­działa szybko. - Żebyś od razu poznał wszystko od najgorszej strony.

Westchnął. Znał już tę sprawę od najgorszej strony, ale jak miał jej o tym powiedzieć? Była taka otwarta i ufna, że czuł się jak Judasz. Nie spodziewał się wcale, że zakocha się od pierwszego wejrzenia, a tak się właśnie stało. Ta dziewczyna trzymała jego szczęście w swojej drobnej dłoni.

- Więc chodźmy. - Wziął ją za rękę. - Obiecuję, że nie będę się śmiał z twojego, Picassa, który kosztował milion dolarów, i nie będę krytykował wazonów z epoki Ming.

- To szlachetnie z twojej strony.

- Też tak uważam.

Trzymając się za ręce weszli do windy.

Kiedy Bruno zobaczył ich wychodzących z budynku, ruszył do przodu. Jego samochód znajdował się tuż przy krawężniku, przy którym stali. W tej samej chwili zza rogu wyjechała żółta taksówka. Marion podniosła rękę, żeby ją zatrzymać, robiąc jednocześnie krok w przód, jakby zamierzała zejść na jezdnię. Serce Bruna zabiło mocniej. Przecież Morgan chciał ją usunąć z drogi. Co by było, gdyby miała wypadek? Wypadki zdarzają się tak często, że Leslie Ventura na pewno by niczego nie podejrzewał. W tym właśnie momencie dziewczyna machnęła na taksówkę. Stojący obok niej mężczyzna mówił coś i śmiał się. Teraz albo nigdy. Bruno przycisnął pedał gazu i ruszył do przodu.

Hadrian usłyszał potworny ryk silnika i szybko obrócił głowę. Zobaczył nadjeżdżający samochód, krzyknął i rzucił się w kierunku Marion. Ta usłyszała jego przerażony głos. Poczuła, jak silne dłonie wznoszą ją do góry i odciągają w tył. Samochód przemknął zaledwie cal od niej. Upadła na czyjeś ciało. Odwróciła się i zobaczyła Hadriana. Jak przez mgłę docierały do niej ostre dźwięki klaksonów. Leżała przez chwilę bez ruchu, po czym spojrzała na niego. Przechodnie omijali ich z daleka.

- Nic ci się nie stało? - spytał Hadrian. - Zapomniałem, że w tym mieście jeżdżą jak szaleni. - Nie mógł jeszcze dojść do siebie. - Brakowało sekundy... kilku cali... Kretyn! - krzyknął, ale samochód był już daleko.

Ciałem Marion wstrząsnął dreszcz. Przytuliła policzek do płaszcza Hadriana i poczuła, jak mocno bije mu serce. Leżeli na chodniku, nie zwracając uwagi na ciekawskie spojrzenia przechodniów.


Kynaston po raz kolejny wertował dokumenty dotyczące farmy Ravenheights. Za każdym razem dochodził do tego samego wniosku. Farmy nie dało się uratować. Nawet gdyby nie złożył oferty kupna, to i tak bank zająłby całą posiadłość Johna Whittakera.

Wiedział jednak, że Bryony nie będzie chciała słuchać, żadnych argumentów. Za stratę farmy winiła tylko jego. Czuł się jak człowiek osaczony przez tygrysicę, z tą tylko różnicą, że się nie lękał. Jego uczucia miały zupełnie inny charakter. Ta kobieta po prostu go opętała. Była w niej jakaś niewinność połączona z morderczą furią. Piękno połączone z niebez­pieczeństwem. Nie można było oprzeć się tak fascynującej kobiecie. I tu tkwiło niebezpieczeństwo. Tylko głupiec zaufałby tygrysicy. Chryste, jakże jej pragnął.

Trzeba z tym skończyć. To szaleństwo nie może trwać ani chwili dłużej. Wziął słuchawkę i wybrał numer.

- Halo?

- Bryony. Chciałbym omówić sprawę farmy Coldstream. - Może gdyby dał jej wystarczającą ilość pieniędzy, potraktowałaby to jako rekompensatę i wyjechała.


- Ach tak, oczywiście - powiedziała z wahaniem. - Jesteś w hotelu? W takim razie zaraz tam będę.

Kiedy przyjechała, zaprowadził ją od razu do swojego biura. Jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu.

- Najpierw chciałam cię przeprosić za wczorajszy wieczór - zaczęła, zanim zdążył coś powiedzieć. Wyglądał dziś wyjątkowo dobrze. Tym razem nie miał na sobie garnituru, tylko dżinsy i biały sweter. Mogłaby nawet uwierzyć, że ma przed sobą zwykłą ludzką istotę, a nie zimnego, wyrachowanego biznesmena. - Wino uderzyło mi do głowy - dodała z zażeno­waniem, siadając na krześle. Po raz pierwszy w życiu miała kaca. Bolała ją głowa i nie pamiętała dobrze, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. A może zrobiła z siebie kompletną idiotkę?

Wyglądała tak pięknie i uwodzicielsko, że Kynaston nie wiedział, co ma zrobić.

- Bryony... Może chciałabyś mi coś powiedzieć? Czy jest coś... co dotyczy ciebie, o czym może powinienem wiedzieć? - Zdziwiły go własne słowa. Dlaczego dawał jej szansę?

Bryony zrobiło się najpierw gorąco, potem zimno. Potrząsnęła przecząco głową.

- Nie. Nie wydaje mi się. Poza tym, co sprawy osobiste mają do mojej propozycji sprzedaży farmy? - spytała, uznając atak za najlepszą formę obrony. - Aha, chciałam powiedzieć, że jeszcze ktoś interesuje się kupnem tej farmy - dodała, uważnie go obserwując. Jeśli jemu zależało na tej ziemi, to powinna się nią także zainteresować Marion Ventura.

- Byłem o tym przekonany - rzekł chłodno. Dał jej szansę, żeby mogła się wycofać z godnością, ale ona chciała rozegrać tę partię do końca. Dobra. Niech tak będzie. Ciekawiło go, jak daleko Bryony może się posunąć. Trzeba rzucić jej kawałek liny, a potem... - W porządku, Bryony. Skontaktuję się z moimi prawnikami i z bankiem, żeby dokonali obliczeń. Zadzwonię do ciebie, k1edy wszystko będzie gotowe.

Patrzyła na niego z uśmiechem. Będzie go kusić tą farmą, a potem w ostatniej chwili odmówi sprzedaży.

- Okay. Będę czekać na wiadomość. Ale jak mówiłam, są inni zainteresowani...

Nie zareagował na jej słowa. Z uśmiechem odprowadził ją do drzwi, po czym powrócił do swojego biurka. Miał wyrzuty sumienia, chociaż wiedział, że w sprawie Ravenheights nic nie dałoby się zrobić. Przez dłuższą chwilę siedział, wpatrując się w przestrzeń. Mógł jej dać za tę farmę mnóstwo pieniędzy, ale w głębi serca czuł, że by ich nie przyjęła.

Tak czy owak musiał podjąć walkę. Wiedział, że dla niej oznacza to klęskę, nawet gdyby miała w ręku wszystkie atuty. Ta myśl dziwnie go przygnębiła.


- Wydaje mi się, że portier bacznie nas obserwuje - szepnął Hadrian, kiedy przechodzili przez hol.

- Nie dziwi mnie to. - Marion uśmiechnęła się. - Po raz pierwszy wracam do domu z mężczyzną.

- Bardzo tu ładnie - stwierdził Hadrian, kiedy weszli do windy. Podłoga pokryta była grubym dywanem, a tapety na ścianach miały delikatny kwiatowy wzór. - Trochę ciasno - dodał, rozglądając się. - Nie widzę sypialni.

- To jest winda, wariacie - powiedziała z uśmiechem Marion. Od dzieciństwa tak dobrze się nie bawiła. - Tej windy mogą używać tylko te osoby, które mają klucz do mojego apartamentu. - Czy to oznacza, że nikt nie może jej zatrzymać?

- Tak. - Nie wiedziała, do czego Hadrian zmierza.

- Powinnaś patrzeć na mnie podejrzliwie. - Zaśmiał się.

- Nie rozumiem, dlaczego. Przecież jestem zamknięta w windzie z mężczyzną, po którym wszystkiego można się spodziewać - rzuciła ze śmiechem.

Weszli do mieszkania.

- Oto apartament Marion Ventura - powiedziała tonem przewodniczki. - Opisany i obfotografowany we wszystkich pismach architektonicznych. Byłby, gdybym wpuściła tu prasę. - Na pewno byś tego nie zrobiła. Pozwól mi teraz rozejrzeć się spokojnie po tym przybytku bogactwa i zrób mi przez ten czas herbatę.

- Tak, panie - powiedziała Marion i zniknęła w kuchni, śmiejąc się głośno.

Hadrian rozglądał się z zainteresowaniem. To, co zobaczył, odbiegało daleko od mieszkań, które widział w Yorku. Podszedł do stołu, na którym stał bukiet storczyków.

- Dobry Boże! - wykrzyknął, a Marion wychyliła się z kuchni. - Czy nie boisz się mieszkać razem z tymi pasożytami?

- Nie martw się. Jeśli zjedzą mnie żywcem, to ojciec poda kwiaciarnię do sądu.

Zaczął oglądać wiszące na ścianach obrazy. Zatrzymał się dłużej przy płótnach przedstawiających widoki Nowego Jorku. Były pełne życia, wyzywające. Przez uchylone drzwi Marion uważnie obserwowała wyraz jego twarzy.

- To są obrazy mojego brata - poinformowała gościa.

- Był dobrym malarzem - przyznał Hadrian.

- Dziękuję ci. - Łzy błysnęły jej w oczach. Wiele osób zachwycało się pracami Keitha, ale proste słowa Hadriana bardzo ją poruszyły.

Dostrzegł jej wzruszenie.

- Co z moją herbatą? - spytał, patrząc na nią z góry.

- Chyba będę musiała wyrzucić wszystkie swoje pantofle i kupić kilka par na wyższych obcasach. Jesteś dla mnie za wysoki.

- Mogę chodzić na zgiętych kolanach - zaproponował.

- Będzie wtedy wstyd przed ludźmi- odrzekła.

- Tchórz - powiedział, wchodząc do kuchni. - Wydaje mi się, że znalafłem się w laboratorium NASA. Kiedy wystartuje rakieta?

- O piątej trzydzieści. Przez świetlik w dachu.

- A gdzie moja herbata? - spytał. - Moja kuzynka, Bryony Rose, już dawno wszystko by miała przygotowane.

Marion nie zareagowała. Bryony jeszcze się z nią nie skontaktowała, pomyślał.

- Nie mam w domu herbaty - przyznała Marion ze wstydem.

- Nie masz herbaty? - spytał zdumiony.

- Nie. Mam za to szesnaście różnych gatunków kawy.

- Nie wierzę. - Zaczął otwierać szafki kuchenne, przeważnie puste. - Chcę ci zadać proste pytanie. Co ty jesz?

- Często stołuję się na mieście. Codziennie jem razem z ojcem lunch w biurze, a wieczorem zamawiam coś przez telefon...

- Pewnie pizzę.

- Albo wychodzę na kolację - dokończyła Marion.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie umiesz gotować?

Wzruszyła ramionami.

- Przykro mi.

Wzniósł ręce do sufitu.

- Kto by się tego spodziewał?

- A ty urniesz gotować? - spytała.

- Oczywiście. Bardzo dobrze gotuję. Właściwie... - Spoj­rzał na zegarek. - Może byśmy odłożyli zwiedzanie portu na kiedy indziej, a ja ugotowałbym ci porządny obiad, tutaj, w NASA.

Czuła, że Hadrian żartuje, chcąc wybawić ją z zakłopotania. Ta niezwykła u mężczyzny delikatność głęboko ją wzruszyła.

- Dobrze. Muszę cię jednak ostrzec, że jestem przyzwycza­jona jadać w najlepszych restauracjach francuskich, włoskich, greckich...

- Greckich, śmeckich - przedrzeźniał ją Hadrian. - Po­trzebujesz porządnego obiadu, w stylu Yorkshire, takiego, jaki zawsze robiła Ma-Marta.

- Ma-Marta? Mówisz o swojej ciotce?

- Zacząłem ją traktować jak matkę, ale nie chciałem nazywać jej matką. Uważałem, że to byłoby nielojalne w sto­sunku do mojej zmarłej mamy. Nie byłoby też w porządku, gdybym nazywał ją ciotką. Kochała mnie na równi ze swoimi córkami.

- Ma-Marta. To bardzo ładnie brzmi - powiedziała Marion. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym spuścili wzrok zawstydzeni.

- No dobrze. Najbardziej tradycyjną potrawą jest rostbef i Yorkshire pudding. Upiekę ziemniaki i przygotuję jakąś jarzynę. Jakie jarzyny lubisz?

- Żadnych. Przeważnie nie jadam jarzyn.

- Wypadną ci włosy i zęby. Zrobię ci brukselkę.

- Tylko nie brukselkę! - wykrzyknęła.

Toczyli jeszcze spór o brukselkę, wysiadając z taksówki przed supermarketem.

Hadrian wsunął monetę i odczepił wózek.

- Pozwolę ci nim kierować, jeśli na to zasłużysz - powiedział.


Leslie Ventura otworzył drzwi biura córki.

- Ciao, bambina... - Biuro Marion było puste, co go ogromnie zdziwiło. Wzrok jego padł na dużą szarą kopertę, leżącą na biurku. Zauważył adres: Burlington, Vermonł.

To musiało mieć jakiś związek z przejęciem Gemfaine Corporation. Leslie szybko otworzył kopertę i zaczął przeglądać jej zawartość. Uśmiechnął się z zadowoleniem. To wyglądało na dobry interes. Nie znał tej... jeszcze raz spojrzał na nazwisko, Bryony Rose. Ale jeśli ta posiadłość rzeczywiście była taka, jak ją opisywała, to będzie idealnym dodatkiem do łańcucha hoteli Germaine, kiedy Leslie przejmie tę korporację; Szybko napisał telegram do Bryony Rose i oddał go sekretarce do wysłania.

Marion wzięła wózek od Hadriana i zastanawiała się, jak on zareaguje, kiedy mu powie. Nie chciała, żeby się domyślił, że po raz pierwszy w życiu jest w supermarkecie.

- Te kółka rozjeżdżają się na wszystkie strony! - zawołała, z trudem popychając wózek.

Hadrian uśmiechnął się. Jej wytworna sylwetka nie pasowała do półek pełnych puszek z fasolą i żywnością dla psów.

- Pomogę ci. Męska ręka zawsze jest potrzebna.

- Szowinista.

Sprzeczając się żartobliwie, zrobili wreszcie zakupy. Hadrian dał się przekonać i zamiast brukselki kupił pory i szpinak.

Kiedy wrócili do hotelu, portier przeżył kolejny tego dnia szok - po raz pierwszy zobaczył Marion Ventura powracającą z miasta z torbami pełnymi zakupów.


Bruno widział ich, jak wchodzą do budynku. Siedział w samochodzie, przemalowanym teraz na brudnopopielaty kolor. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że jej nie zabił. Miał nadzieję, że Morgan nigdy się o tym nie dowie. Postanowił naprawić swój błąd. Ale jak dostanie się do jej mieszkania? Portier był młody i silny. Nie dałby sobie z nim rady. Musiał wymyślić coś innego.


- Chyba zepsułeś mi reputację - powiedziała Marion, kiedy Hadrian rozpakowywał zakupy w kuchni.

- A co z moją reputacją? - odparował.

Postawiła dwie szklanki campari na marmurowym blacie. Usiadła na stołku i patrzyła, jak Hadrian w skupieniu przygoto­wuje obiad. Kosmyk włosów opadał mu na oczy i Marion miała ochotę go odgarnąć. Co by wtedy zrobił, pomyślała, wolno sącząc drinka.

- Gotowe - obwieścił wreszcie Hadrian. - Mięso musi się jeszcze piec, więc mamy teraz trochę czasu dla siebie.

- Co proponujesz? - spytała. Chciała powiedzieć to żartob­liwie, a.le z jego spojrzenia wyczytała, że zabrzmiało to zupełnie inaczej. Nie czuła jednak zażenowania.

Hadrian uśmiechnął się smutno.

- Wiem, co chciałbym. Ale na to jest jeszcze za wcześnie.

- Naprawdę? - spytała cicho.

- Marion, znamy się zaledwie od dwóch dni.

- Wiem.

- Nic o sobie nie wiemy.

- Tak myślisz? Wydaje mi się, że już dobrze się znamy - zaoponowała.

- Marion, powinniśmy być ostrożni.

Uśmiechnęła się drżąc. Działo się z nią coś dziwnego.

Przecież zawsze zachowywała się bardzo ostrożnie. A teraz niczego się nie bała. Hadrian był przecież przy niej.

- Marion... Chodź, usiądź przy mnie. Chcę z tobą po­rozmawiać. - Wziął ją za rękę, a po jej ciele przebiegł dreszcz.

Nagle odezwał się domofon. Marion ze złością wcisnęła przycisk. Hadrian usłyszał stłumiony głos.

- Dobrze. Przyślij go na górę.

- Gość? - spytał.

- Nie. Tylko posłaniec.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Marion otworzyła i zobaczyła ogromny bukiet kwiatów, spoza którego niewidoczny mężczyzna mruknął:

- Przesyłka dla pani Ventura.

- Dziękuję. - Odebrała od niego kwiaty, lecz posłaniec nadal stał w drzwiach. Zorientowała się, że czeka na napiwek. - Chwileczkę.

Ani ona, ani Hadrian nie zauważyli, że mężczyzna wchodzi do mieszkania. Spod naciągniętej na czoło niebieskiej czapki uważne oczy śledziły każdy fragment pokoju. Obejrzał okna i wyjście przeciwpożarowe. Szybko zlustrował zamki w drzwiach. Zapamiętał również rodzaj alarmu. Marion wróciła z dwudziestodolarowym banknotem. Mruknął jakieś podzięko­wanie i wyszedł. Był tam tylko chwilę, ale wiedział już wszystko o systemie zabezpieczenia. Morgan powinien być z niego zadowolony.

Marion szybko zamknęła drzwi. Nie zwróciła uwagi, że przy bukiecie kwiatów nie ma żadnej wizytówki.

Hadrian pociągnął ją na kanapę i spojrzał z powagą w oczy.

- Marion, musimy sobie wyjaśnić pewne rzeczy, nie uważasz?

Skinęła potakująco głową. Westchnął.

- Uczciwość wymaga... Chciałem ci powiedzieć, że cho­ciaż dopiero się poznaliśmy, jestem w tobie prawie za­kochany.

- Tylko prawie?

- Nie żartuj.

- Nie żartuję. Ja też jestem w tobie zakochana.

- Daj spokój! - powiedział szorstkim tonem. Marion wzdrygnęła się. - Tak łatwo cię zranić. Czy ty tego nie rozumiesz?

Potrząsnęła przecząco głową.

- Jeszcze nigdy nie czułam się taka silna. Hadrian westchnął ciężko.

- Marion, jesteś bardzo bogatą kobietą, a ja nie jestem bogaty. Nie jestem nawet średnio zamożny.

- Więc?

Przez całe życie Marion obracała się wśród ludzi, dla których pieniądze były najważniejszą rzeczą. Czuła jednak, że temu Anglikowi z Yorkshire zupełnie nie zależy na jej fortunie.

Hadrian był zdumiony jej reakcją.

- Więc... ludzie pomyślą, że ty oszalałaś, a ja zdobyłem główną wygraną.

- Wiem, że tak będzie - odpowiedziała cicho.

- Nie mów mi tylko, że cię to nic nie obchodzi. - Przesunął palcem po jej policzku. - To nie jest łatwe, kochanie. To, co mówią ludzie, często boli. Jest jeszcze prasa. Będzie pełno brzydkich domysłów i złośliwości. A twój ojciec...

- Tak - powiedziała Marion. - Tatuś będzie... zdziwiony.

- Tatuś będzie wściekły - poprawił ją i oboje wybuchnęli głośnym śmiechem.

- Co zrobimy? - spytała poważnie.

- Wstawimy ziemniaki do piekarnika - odpowiedział i poszedł do kuchni, a Marion podążyła za nim. Wiedziała, że jego obawy wynikają z troski o nią. Ale tym razem wiedziała, czego naprawdę chce. Ona i Hadrian mieli prawo do jakiejś szansy w życiu. Zasługiwali na nią.

- Nie mam zamiaru dostosowywać swojego życia do cudzych oczekiwań - oświadczyła ..

- Dzielna jesteś. - Wyczuła w jego głosie podziw.

- Pomożesz mi? - spytała.

- W jaki sposób?

- Pozwolisz mi się kochać, nie myśląc o tych wszystkich obciążeniach?

W tym momencie czas się jakby zatrzymał. Ich oczy się spotkały i rozpoczęły dialog. W końcu Hadrian odetchnął.

- Tak. Ale tylko pod jednym warunkiem.

Marion zesztywniała.

- Jakim?

- Że ty też pozwolisz mi się kochać.

- Załatwione.

- Jesteś wspaniałomyślna.

- Staram się, jak mogę.

- Chodź do mnie.

- Chcesz mnie pocałować?

- Nie. - Potrząsnął przecząco głową. - Chcę cię nauczyć gotować pory.

- W takim razie...

Jednak kiedy do niego podeszła, złapał ją w ramiona i przywarł do niej gorącymi wargami. Przytuliła się mocno do niego i rozchyliła wargi. Ich języki się spotkały. Hadrian nie mógł się od niej oderwać. Delikatny zapach jej ciała do­prowadzał go do szaleństwa. W strząśnięty, oszołomiony i nie­wymownie szczęśliwy uniósł w końcu głowę i spojrzał w jej rozpłomienioną twarz. Musi odszukać Bryony i wszystko jej wytłumaczyć...

- Kocham cię, Hadrianie - szepnęła Marion.

Łagodnie odsunął ją od siebie. Mieli przed sobą tak wiele przeszkód do pokonania. Jak powie Bryony, że straciła swojego jedynego sojusznika? Jak poradzi sobie z tym nowym dla niego uczuciem? Jak będzie się poruszał w świecie, w którym żyła Marion? Nie mógł jej przecież zaproponować, aby zechciała żyć w jego środowisku. Jak sobie poradzą z niechęcią wszystkich jej znajomych?

Pozostaje jeszcze jej ojciec, Leslie Ventura.

- Chyba zwariowaliśmy - powiedział.

- No to co.


Spadł pierwszy śnieg i nikt o niczym innym nie mówił. Bryony wielokrotnie słyszała rozmowy narciarzy, którzy chwalili dobrze przygotowane trasy. Będąc pod wrażeniem tego, co usłyszała, postanowiła sama się o tym przekonać. Wjechała wyciągiem krzesełkowym na jedno z najwyższych wzniesień. Miała bardzo dobry ekwipunek narciarski. Kupiła najlepsze i najdroższe narty, kijki, gogle i ciepły kombinezon w kolorze wiśniowym. Mimo to była zdenerwowana. Wydawało jej się, że wszyscy od razu poznają, że jest nowicjuszem, który tylko udaje, że należy do grona wtajemniczonych.

Kiedy jednak okazało się, że nikt nie zwraca na nią uwagi, zaczęła się uspokajać. Tego dnia góry wyglądały wspaniale. Gdzieś bardzo daleko w dole leżało Stowe otoczone drzewami, których liście zachowały jeszcze jesienne barwy. Blask słońca był tak ostry, że zaciskała zęby z bólu. Włożyła gogle i poczuła, że opuszcza ją odwaga. Wszyscy narciarze zjeżdżali już w dół stoku, którego widok napawał ją przerażeniem. Nagle usłyszała za sobą rozbawiony głos.

- Porwałaś się z motyką na słońce, Bryony Rose.

Obok niej stał Kynaston Germaine.

- Nie wiem, co przez to rozumiesz - powiedziała gniewnym tonem.

Uśmiechnął się.

- Nie? Wydawało mi się, że jesteś trochę zdenerwowana, ale jeśli ta trasa jest dla ciebie odpowiednia... - Wbił kijki w śnieg, szykując się do zjazdu.

- Nie! - krzyknęła, chociaż chętnie cofnęłaby te słowa. Odwrócił się i spojrzał na nią z uśmiechem. Miała ochotę zetrzeć mu ten ironiczny uśmiech z twarzy. Musiała jednak przyznać, że wygląda wspaniale w ciemnogranatowym kom­binezonie i pomarańczowej kurtce.

- Coś nie tak? - spytał spokojnie, lecz wargi mu drżały, domyśliła się więc, iż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się z nią dzieje.

Do diabła z nim. Nie da mu tej satysfakcji. Tylko czeka na to, żeby go poprosiła o pomoc. Prędzej umrze. Desperacko szukała w myślach jakiegoś zdania, które mogłoby uratować jej honor. - Zastanawiałam się właśnie, czy ustaliłeś już cenę. Za farmę - dodała rzeczowym tonem kobiety interesu.

Potrząsnął przecząco głową.

- Jeszcze nie - powiedział wesoło. - Zjeżdżasz? - spytał, wskazując stromą i niebezpieczną trasę. Na jego wargach znów pojawił się tłumiony uśmiech.

Spojrzała w dół i przypomniała sobie łagodny suchy stok, na którym pobierała lekcje jazdy na nartach.

- Za chwilę, jedź pierwszy. - Chcę tu jeszcze chwilę postać i popatrzeć na ten piękny widok. Przecież po to przyjechałam do Vermont.

- Niewątpliwie - rzucił kpiąco i szybko ruszył w dół.

Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zostawił ją samą! O Boże, co ona teraz zrobi? W końcu przyjechał wyciąg i pojawiło się kilku narciarzy. Poczuła się trochę lepiej. Przecież może zjechać w dół wyciągiem.


Daleko w dole, za ciemną linią jodeł, oznaczającą zmianę trasy, dostrzegła pomarańczowy punkt. Domyśliła się, że to Kynaston tam stoi i bacznie ją obserwuje. Wydawało jej się, że słyszy jego drwiący śmiech. Gdyby zobaczył, że zjeżdża wyciągiem, miałby niezłą zabawę. Nie może pozwolić sobie na takie upokorzenie. Poza tym wcieliła się przecież w kobietę światową, która świetnie jeździ na nartach i która mogłaby zjechać z tego stoku nawet z zamkniętymi oczami.

Przypięła narty. Wzięła głęboki oddech, starając się przypo­mnieć sobie wszystkie wskazówki instruktora. Na pewno jej się uda. Kiedy uczyła się na suchym stoku w Yorkshire, nie było to wcale takie trudne, ale w tym wypadku potrzebna była inna technika jazdy. A na dodatek Kynaston nadal stał tam w dole i czekał, aż ona zrobi z siebie pośmiewisko.

- Hej, Colin, tutaj. Jack Mensing mówił, że tam jest świeższy śnieg.

Bryony odwróciła się i zobaczyła chłopca, który najpraw­dopodobniej nie miał jeszcze piętnastu lat. Jego przyjaciel był mniej więcej w tym samym wieku. Znowu została sama. Wyobraziła sobie minę Kynastona, który pomaga jej zjechać w dół. Nie sprawi mu tej przyjemności. Nie namyślając się dłużej, ruszyła śladem dwóch nastolatków, którzy dawno zniknęli jej z oczu. Po chwili znalazła się już poza dobrze oznakowaną trasą, od której oddzielał ją szpaler drzew.

Zjeżdżała wolno, zakosami. Czuła, że robi to niezręcznie, ale w tej chwili jedynym jej celem było utrzymanie się na nogach. Nie myślała o ładnym stylu, chciała jedynie znaleźć się na dole. Starała się jechać jak najwolniej, żeby nie stracić kontroli nad nartami. Nie obchodziło jej, ile godzin zajmie to powolne zsuwanie się w dół. Pot spływał jej po czole, bolały ją mięśnie nóg. Nie spuszczała z oczu śladów, które wyżłobiły w śniegu narty dwóch chłopców. Nagle przyszło jej do głowy, że jeśli ci dwaj nie znają drogi, to wszyscy troje mogą zabłądzić i zamar­znąć na śmierć, zanim ktoś ich odnajdzie.

W tym momencie straciła kontrolę nad nartami i upadła na plecy, ale zaraz się podniosła. Kynaston, który cały czas bacznie ją obserwował, pokręcił tylko głową. Wiedział, że nie powinien zostawiać jej samej na górze. Czekał, aż znajdzie się poniżej miejsca, w którym się zatrzymał. Było oczywiste, że jest początkującą narciarką, która lekkomyślnie wybrała trudną trasę. Odetchnął z ulgą, kiedy zauważył, że ma zamiar zjechać w dół wyciągiem. Ku jego przerażeniu, zrezygnowała z tego pomysłu i nagle zniknęła mu z oczu. Domyślił się, że zjechała z trasy. Ogarnęła go wściekłość na jej głupotę. Ruszył jej śladem i po pięciu nerwowych minutach zobaczył ją.

Patrzył, jak podnosi się ze śniegu i rusza dalej. Nie miała pojęcia o jeździe na nartach, ale podziwiał jej determinację. Gdyby wiedziała, jak długą drogę musi jeszcze pokonać, to usiadłaby na śniegu i zalała się łzami, pomyślał. Myśl ta sprawiła mu dziwną satysfakcję.

Nagle usłyszał charakterystyczny, niski dźwięk. Wiedział, że ratownicy górscy, zaniepokojeni wczesnymi opadami śniegu, już kilkakrotnie detonowali niebezpieczne nawisy. Rozejrzał się i dostrzegł lawinę, która nie zagrażała narciarzom, zjeżdżającym oznakowaną trasą, ale schodziła zboczem, którym usiłowała zjechać Bryony. Błyskawicznie ruszył w jej stronę. Bryony nie słyszała niczego poza swoim ciężkim oddechem i łomotaniem serca. Na widok Kynastona straciła równowagę. Chwycił ją za ramię, zanim zdążyła upaść.

- Co, u diabła...

- Lawina! - krzyknął.

Bryony zamarła z przerażenia. Chciała się rozejrzeć, ale ściskająca jej ramię dłoń Kynastona popchnęła ją w przód. Zobaczyła tylko sunący ku niej biały obłok. Teraz usłyszała wyraźny grzmot lawiny.

- Ruszaj! - krzyknął Kynaston.

- Ja tak nie potrafię - jęknęła.

- Wiem! - odkrzyknął. - Jedź za mną. Naśladuj moje ruchy.

Puścił jej ramię i pojechał w dół. Pomimo szoku zdawała sobie sprawę, że gdyby był sam, mógłby zjechać o wiele szybciej. Mógł ją zostawić i ratować własne życie. Zobaczyła, że jedzie na nisko ugiętych nogach i zrobiła to samo. Na­śladowała wszystkie jego ruchy, tak jak potrafiła. Kynaston co chwilę się oglądał, by zorientować się w sytuacji. Wydawało mu się, że lawina posuwa się coraz wolniej. Starał się nie jechać zbyt szybko, wiedząc, że Bryony nie mogłaby za nim nadążyć. Kiedy obejrzał się znowu, był już pewien, że lawina ich nie dosięgnie. Powinien przekazać Bryony tę wiadomość, ale nie zrobił tego. Gniew ponownie ustąpił miejsca strachowi. Tę idiotkę zasypałoby na tej nie oznaczonej trasie, na którą tak nieroztropnie wjechała. W tej chwili leżałaby prawdopodobnie pod zwałami śniegu. Nieżywa. Obejrzał się. Twarz Bryony była śmiertelnie blada. Ten strach dobrze jej zrobi.

Bryony czuła ból wszystkich mięśni. Wydawało jej się, że Kynaston jedzie coraz szybciej. Wiedziała, że długo tego nie wytrzyma. Kilkakrotnie ledwie uniknęła upadku. Jak długo jeszcze? Dobry Boże, jak długo?

Gniew Kynastona powoli wygasał. Zobaczył, że śnieg za nimi przestał się już poruszać. Zwolnił i zatrzymał się. Za­skoczona Bryony pojechała dalej. Zauważył, że jedzie za szybko, aby przy swoich nędznych umiejętnościach od razu się zatrzymać. Ta idiotka powinna jeździć na oślich łączkach. Ruszył za nią. Bryony usiłowała zwolnić, jechać pługiem, ale nic z tego nie wychodziło. Nagle Kyn znalazł się przed nią.

- Zrób tak! - krzyknął, demonstrując, jakie ma wykonywać ruchy.

Łzy popłynęły jej po policzkach. Nie wiedziała, czy ze zmęczenia, czy ze strachu, ale starała się go naśladować. Kiedy w końcu się zatrzymała, Kyn stanął przed nią i złapał ją w ramiona. Przewrócili się oboje na śnieg. Przez chwilę Bryony leżała bez ruchu nie mogąc uwierzyć, że jest po wszystkim.

- Co z lawiną? - zapytała. Kynaston popatrzył w niebo.

- Uciekliśmy przed nią - powiedział pozbawionym emocji głosem.

Zamknęła oczy i ukryła twarz na jego piersi. Zaczęła drżeć.

- Myślałam, że umrę.

Kynastona ogarnęła furia. Poderwał się tak szybko, że Bryony upadła na plecy. Zdjął jej gogle i pochylił się nad nią.

- Byłaś tego cholernie bliska - warknął. Chwycił ją za ramiona i zaczął potrząsać. Głowa Bryony uderzała o śnieg. - Wiesz, czym grozi zjechanie z wyznaczonego szlaku? Szczególnie jeśli jest się pieprzonym nowicjuszem? - wrzasnął.

Patrzyła na niego bez słowa ogromnymi, rozszerzonymi ze strachu oczami, w których błyszczały łzy. Wargi jej drżały. Wiedziała, że uratował jej życie, że nie zostawił samej na stoku, choć jej głupota mogła narazić ich na śmier­telne niebezpieczeństwo.

- Kynaston, ja...

Patrzył teraz na nią bez słowa, ale w oczach nie widać już było gniewu. Malowało się w nich uczucie, którego nie potrafiła nazwać. Pochylił się jeszcze niżej.

- Kynaston - szepnęła, ale w tym momencie przykrył wargami jej usta. Bezwiednie zarzuciła mu ręce na szyję i uniosła głowę, pragnąc pogłębić pocałunek. W jej wnętrzu zapłonął tak gorący ogień, że z pewnością stopił śnieg wokół nich. Kynaston zmusił ją, żeby rozsunęła wargi, i wniknął językiem do aksamitnego wnętrza. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Poczuła, jak twardnieją jej sutki. Żar tego pożądania powinien stopić śnieg, na którym leżymy, pomyślała. Czuła napór jego ciała i twardą męskość. Rozchyliła uda i chwyciła go mocno za szyję. Drugą ręką odgarnęła mu delikatnie włosy z czoła.

Kynaston zadrżał. Jeden jej dotyk wystarczył, by rozpaliła go do białości. Jęknął, uniósł głowę i odsunął się od niej, ciężko dysząc. Otworzył oczy i usiadł. Bryony spojrzała na niego oszołomiona.

- Przepraszam - powiedziała. Nie wiedziała, za co prze­prasza: czy za to, że naraziła go na niebezpieczeństwo, czy za to, że go całowała. - Nie wiedziałam, że za mną jedziesz - dodała. - Nie prosiłam cię o to.

Mówiąc to usiłowała się podnieść. Kynaston, który zdążył już wstać, podał jej rękę. Potrząsnęła przecząco głową.

- Dziękuję, poradzę sobie - odparła.

Obserwował w milczeniu jej wysiłki. Szybko zapomniała o wdzięczności, pomyślał.

- Przed nami długa droga - rzekł beznamiętnie. - Cofniemy się teraz na oznakowaną trasę, żeby dostać się do wyciągu. Zjedziemy nim na dół. - Mówił tak, jakby to, co między nimi zaszło, w ogóle się nie wydarzyło.

Pewnie, pomyślała ponuro Bryony. Nie miało to dla niego żadnego znaczenia .. Zbyt często całuje piękne kobiety. Po­stanowiła także nie okazywać emocji.

- Dziękuję - powiedziała oschłym tonem. Zaraz jednak przypomniała sobie, jak wiele mu zawdzięcza, i dodała ciepło: - Dziękuję ci za wszystko. Mogłeś mnie przecież tam zostawić...

Uśmiechnął się krzywo. Tego właśnie po nim oczekiwała. Musi być teraz zdziwiona, że tego nie zrobił.

- Nie ma o czym mówić. Posłuchaj, w Vermont jest dużo więcej ciekawych rzeczy niż tylko jazda na nartach. - W jego głosie zabrzmiało ostrzeżenie. - Powinnaś dać sobie spokój z wyprawami w góry. Mogę cię jutro zabrać na wycieczkę i pokazać mniej niebezpieczne miejsca - zaproponował.

W pierwszym odruchu chciała odmówić, zmieniła jednak zamiar.

- Dziękuję. Z przyjemnością się wybiorę. Kiwnął głową. Szybko doszła do siebie.

- Przyjadę po ciebie jutro rano o dziewiątej.


Już od kilku tygodni Lance Prescott flirtował z córką pewnego tekstylnego magnata i dziś ważyły się jego losy. Przygasił światła i podał jej kieliszek schłodzonego szampana. Stąd był zaledwie krok do sypialni. Rozbierał dziewczynę powoli, starając się nie zwracać uwagi na jej grube uda i wydatny brzuch. Na szczęście szybko zgasiła światło i przy­ciągnęła go do siebie. Po chwili był już w niej. Wyczuwał rosnące pożądanie dziewczyny i jego ruchy stały się szybsze.

Musiał dać jej zaspokojenie. Chciał, żeby była z niego zadowo­lona. Dlatego drgnął gwałtownie na ostry dźwięk dzwonka. Powiedział jej, że za chwilę wróci, i pędem pobiegł do przedpokoju. Uchylił drzwi i wyjrzał, nie otwierając łańcucha.

- Wpuść mnie - usłyszał szept Morgana. - Czy jest u ciebie Gina Knight? - Jego głos był tak donośny, że Lance był pewny, iż słychać go również za zamkniętymi drzwiami sypialni. - Wiem, że jest nadziana - dodał wesoło, podnosząc głos o jeszcze parę tonów. - Czy ona wie, jak desperacko potrzebujesz pieniędzy?

Lance patrzył na niego bezradnie.

- Ty skurwielu - odezwał się wreszcie, patrząc, jak dziew­czyna mija go bez słowa. Razem z nią zniknęła cała nadzieja na pieniądze. Lance spojrzał na Morgana. - Mam ochotę cię zabić - powiedział. Obaj dobrze wiedzieli, że nigdy by się na to nie odważył.

Morgan uśmiechnął się·

- Nie mogłem przecież. pozwolić, abyś teraz dorwał się do pieniędzy. Nie potrzebowałbyś wtedy tych milionów, które da nam Leslie Ventura za swoją ukochaną córeczkę.


Hadrian rozejrzał się po pustym pokoju. W kącie stał zlew i kuchenka. Duże okno wychodziło na ulicę. Ściany pomalowane były na brzydki, brudnoniebieski kolor, a farba schodziła z nich płatami.

- Biorę go - powiedział.

Agent przyjął tę wiadomość z widoczną ulgą.

- Czy chce pan zawrzeć umowę na trzy miesiące, czy na dłuższy okres, panie Boulton? Oczywiście umowa na dłuższy okres jest bardziej opłacalna.


- Oczywiście - powtórzył za nim Hadrian, ale podpisał umowę na trzy miesiące.

Przedstawiciel agencji wręczył mu klucze i wyszedł. Hadrian zaczął oglądać swoje nowe mieszkanie. Stwierdził, że po odkręceniu kurka płynie woda, a telefon działa. Szybko wystukał numer, który znał już na pamięć.

- Cześć, to ja.

- Cześć "ja" - odpowiedział ,ciepły głos po drugiej stronie, słuchawki.

- Długo nie odbierałaś - zauważył. Na spotkanie z agentem przyszedł zaraz po pierwszym dniu pracy w Ventura Industries. W głowie huczało mu jeszcze od cyfr.

- Wyciągnąłeś mnie z wanny.

Wszystkie cyfry -natychmiast uleciały mu z pamięci. Ich miejsce zajął obraz' Marion, która wyszła z kąpieli i stoi w narzuconym na ramiona szlafroku, a piana spływa z jej ciała.

- To nie w porządku - powiedział. - Wyobraziłem sobie ciebie całą w pianie, tymczasem stoję w pustym mieszkaniu, gdzie jest tylko zlew, telefon i złażąca ze ścian farba.

- Masz mieszkanie? - wykrzyknęła Marion. - Tak szybko?

- Zgodziłem się na brudny, ale za to elegancki pokój - powiedział ze śmiechem, rozglądając się. - Chyba nie zdołam cię namówić, żebyś kupiła parę puszek farby w pastelowym kolorze i przyjechała pomóc mi pomalować ściany.

- Nie zdołasz? - mruknęła. - Daj mi pół godziny. Jaki jest twój ulubiony kolor?

- Hm... myślę, że jasnożółty. Dlaczego pytasz?

- Chcesz pomalować mieszkanie na żółto? - spytała zdziwiona. - Co prawda gust to indywidualna sprawa. Niedługo tam będę·

Hadrian podał jej adres i odłożył słuchawkę. Uśmiechnął się do siebie. Marion stale sprawiała mu niespodzianki. Zrobił sobie herbatę i powrócił myślami do ciężkiego dnia w firmie. Wydział rachunkowości zajmował ogromną przestrzeń, która podzielona została na małe, przeszklone sektory. Jego szef, Herb Lawrence, natychmiast posadził go przy stosie rachunków. Po kilku godzinach Hadrian, przyzwyczaił się do ogromnych sum figurujących w księgach rachunkowych.

Rozejrzał się jeszcze raz po mieszkaniu i pokręcił głową. Czy naprawdę Księżniczka Ventura przywiezie tutaj farbę?

Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. W światłach Manhattanu połyskiwały budynki biurowe i mieszkalne. Niebo, usiane było gwiazdami. Pomyślał o Bryony. Tam, gdzie się teraz znajdowała, gwiazdy na pewno świeciły jaśniej, a powietrze było bardziej przejrzyste. Nie zachwyciłby jej widok, jaki roztaczał się z tego okna. Domyślał się już, gdzie może być. Marion powiedziała mu, że jej ojciec chce kupić farmę w Vermont, wbrew jej woli. Poczuł wyrzuty sumienia na myśl, jak łatwo mógłby wydobyć z Marion informację o tym, kto jest właścicielem farmy. Był pewny, że to Bryony Rose nabyła farmę i chciała ją sprzedać Ventura Industries, aby ułatwić im przejęcie Germaine Cor­poration. Sam nie wiedział, czy powinien się cieszyć, czy martwić tym, że Marion postanowiła nie przejmować żadnej korporacji, tylko zbudować od podstaw własny kompleks hoteli. Nie chciał znaleźć się w sytuacji, w której będzie musiał dokonywać wyboru pomiędzy dwiema kobietami, które kochał nad życie. Wiedział już, że Bryony jest w Stowe. Ale nie wiedział, jak daje sobie radę.

Zmarszczył czoło. Bryony stała się piękną kobietą. Jeśli spotkała się z Kynastonem Germaine (a na pewno już się o to postarała), on może zrobić jej krzywdę. Nikt nie zdoła jej jednak przekonać, żeby zostawiła wszystko, wyjechała z Ver­mont i zaniechała myśli o zemście. Była obsesyjnie pochłonięta tą myślą. Może to właśnie ją uratuje, pocieszał się.

- Bądź ostrożna, Bryn - szepnął.


Bryony usunęła się na bok, kiedy Kynaston sięgnął do kontaktu i zapalił światło.

- Nareszcie w domu - powiedział, zamykając za sobą drzwi. Spędzili cały dzień na zwiedzaniu okolicy. Bryony starała się być czarująca i dowcipna. Pozwalała brać się pod rękę, kiedy szli po oblodzonej ulicy, i nie reagowała gwałtownie na każdy dotyk Kynastona. Zjedli kolację w uroczej atmosferze. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego przyjęła zaproszenie do jego domu za miastem.

- Wygląda imponująco - powiedziała, rozglądając się· Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła jej się w oczy, był duży, zbudowany z cegieł kominek. Kyn dorzucił do niego kilka sosnowych polan.

Na jednej ze ścian wisiał obraz Rubensa i biało-granatowa flaga college'u, do którego chodziła siostra Kyna. Bryony spodziewała się, że w takim domu znajdzie bardziej wyszukane i kosztowne meble. Podeszła do dużych okien, z których roztaczał się widok na miasto. Kyn był jednak szybszy i zaciąg­nął zasłony. Bryony zamarła z przerażenia.

- Nie lubisz tego widoku? - spytała przez zaciśnięte gardło.

- Kocham ten widok. Dlatego kupiłem ten dom. Nie po­dzielam jednak zwyczaju moich rodaków, którzy zapalają światło i zostawiają odsłonięte okna. Wolę intymny nastrój.

Czyżby chciał ją przestraszyć? Wizyta w domu samotnego mężczyzny nie powinna być niczym szczególnym dla kobiety światowej. Dlaczego więc miała uczucie, że celowo wystawia ją na próbę? Sprawdzał, jak daleko może się posunąć?

- Jeśli dobrze pamiętam, mówiliśmy coś o gorącej czekoladzie - powiedział cicho.

Bryony odetchnęła z ulgą. Przez chwilę zostanie sama. Jednak kiedy wrócił, usiadł na niskiej skórzanej kanapie obok kominka. Dostrzegł w jej oczach panikę i uśmiechnął się chmurnie.

- Czy masz zamiar tak stać cały wieczór? Kanapy służą do siedzenia. W tym celu zostały zaprojektowane.

Usiadła obok niego. Popatrzył na jej spiętą twarz i westchnął.

Wyglądała na taką nieszczęśliwą, że wezbrał w nim gniew. To wszystko był przecież jej pomysł. Obrócił się powoli w jej stronę i podniósł rękę. Bryony zesztywniała. Dostrzegł to i uśmiechnął się ponuro. Jak długo jeszcze ta dziewczyna będzie się opierać?

- Masz naprawdę piękne włosy - powiedział, dotykając ich.

Bryony zadrżała i odetchnęła głęboko.

- Dziękuję - odezwała się stłumionym głosem.

- I piękną skórę - dodał, przesuwając palcami po jej policzku. - Przypomina mi angielską różę. Ma taki sam jasnokremowy odcień i jest tak samo miękka. - Obrócił się tak, że ich kolana się zetknęły. - Z pewnością dobrze o tym wiesz. Wielu mężczyzn musiało ci to mówić.

Czy w ogóle byli jacyś inni mężczyźni? Mieszkała przecież na takim odludziu. Trudno byłoby znaleźć adoratorów w York­shire. Na myśl o tym, że Bryony może być jeszcze dziewicą, przebiegł mu dreszcz po plecach. Cofnął rękę. Ta gra w kotka i myszkę przestaje być zabawna. Bryony była zapewne przeko­nana, że jest kotem, który tylko czeka na okazję, aby wbić mu pazury w skórę. On natomiast uważał, że to on jest kotem. Teraz nie był już tego pewien. Zbyt często go zaskakiwała, chociaż przeważnie robiła to nieświadomie.

- Pyszna czekolada - zauważyła Bryony.

- Cieszę się, że ci smakuje.

- Bardzo lubię taką czekoladę - dodała, łając siebie w duchu za bezsensowną paplaninę.

- To dobrze. Uwielbiam sprawiać ci przyjemność - powie­dział cicho, kładąc rękę na jej dłoni. Czuł pod palcami szybkie bicie jej pulsu. - Ale to nie jest dla ciebie niespodzianką, prawda, Bryony Rose?

Podniosła wzrok. Jak mogła myśleć, że jego oczy mają lodowaty wyraz?

- Nie rozumiem, co masz na myśli - wyjąkała. Kynaston uśmiechnął się kpiąco. Wkrótce się dowie.

- Chciałem powiedzieć, że kobieta tak piękna jak ty uważa za naturalne, że mężczyźni robią wszystko, czego tylko zapragnie.

Serce zaczęło jej walić jak szalone. Przecież tego właśnie pragnęła. Zawsze wyobrażała sobie chwilę, kiedy Kynaston Germaine wyzna jej miłość. Pragnęła wzbudzić w nim pożądanie i w ten sposób uzależnić go od siebie.

- Nie zauważyłam tego - rzuciła żartobliwym tonem.

Kynaston popatrzył na nią uważnie.

- Nie zauważyłaś? Weź, na przykład, mnie. Chciałaś, żebym cię pragnął, i tak się stało. Sprawiłaś, że płonę z pożądania. Ale taki właśnie miałaś zamiar, prawda?

Z trudem przełknęła ślinę i wtuliła się w oparcie kanapy, kiedy Kynaston przysunął się do niej.

- Ja... tak, właśnie tego chciałam - przyznała.

Dostrzegła zdziwienie w jego oczach. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego; co robi, przytuliła się do niego i przesunęła dłonią po jego piersi, wyczuwając pod palcami twardniejący sutek. Kynaston zesztywniał. Jej dotyk rozpalił w nim płomień pożądania.

Nie opierała się, kiedy wziął ją w ramiona i przywarł wargami do jej ust. Poczuła, jak jego język wnika do środka, i westchnęła z rozkoszy. Powoli pchnął ją na plecy i przytulił do umięśnionej piersi. Sutki Bryony naprężyły się, a w dole brzucha poczuła pulsujący ból. Zaskoczona gwałtownością reakcji ciała jęknęła cicho, a wówczas jego pocałunek stał się delikatniejszy. Po chwili Kynaston zaczął pieścić jej policzek i ucho.

Kiedy jego dłonie spoczęły na piersiach Bryony, zadrżał.

A więc pożądał jej równie mocno, jak ona jego. Wkraczali razem w ten zupełnie nowy dla niej świat. Ale jedna myśl nie dawała jej spokoju. Przecież to, co się teraz między nimi działo, nie było dla niego żadną nowością· Robił to już wielokrotnie, z różnymi kobietami, takimi na przykład jak ta, którą Bryony widziała w galerii sztuki w Yorku - elegancka dama z czarnymi włosami.

- Nie... nie... przestań... nie jestem... gotowa - wyszeptała nagle.

Kyn znieruchomiał, uniósł się lekko na łokciach i spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem. Oddychał z trudem.

- O czym ty mówisz? - spytał, starając się pozbierać. Jego oczy, jeszcze przed chwilą zamglone, nabierały powoli tak dobrze jej znanego, lodowatego wyrazu. - Jaką grę tym razem prowadzisz, Bryony?

Potrząsnęła głową, przerażona, że wszystko zepsuła.

- Ja... to nie znaczy, że ciebie nie pragnę. Tylko... nie jestem gotowa. No wiesz... zabezpieczona - dodała niezręcznie. Chciało jej się płakać.

Kyn powoli się wyprostował i przesunął ręką po włosach.

Szybko wstała z kanapy i doprowadziła się w pośpiechu do porządku. Trzęsła się z zimna, pomimo płonącego ognia w kominku.

- Przykro mi - powiedziała.

- Mnie nie. - Kynaston potrząsnął głową.

Zamarła.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Czy... już mnie nie chcesz?

Uśmiechnął się. Czy jej nie chciał? Jeszcze żadnej kobiety tak nie chciał.

- Odwiozę cię do domu - powiedział zmęczonym głosem. Musiał to sobie wszystko przemyśleć.


- Chyba bardziej podobasz mi się z żółtym nosem.

- Co takiego? - Marion obróciła się szybko. Miała na sobie dżinsowe ogrodniczki i biały podkoszulek, a włosy związała w koński ogon. W ręku trzymała wałek do malowania. Jej nos pobrudzony był farbą.

- Mówię o twoim żóhym nosie - wyjaśnił Hadrian. - Bardzo mi się podoba.

- To wspaniale! - zawołała wesoło Marion. - Może wpro­wadzę nową modę·

Hadrian przechylił głowę na bok i obserwował ją spod zmrużonych powiek.

- Myślę, że zielony byłby bardziej odpowiedni. Jak sądzisz?

- Sądzę, że powinieneś zabrać się do malowania ściany, bo zaraz cię prześcignę. I co wtedy zrobisz? - Będę się martwił.

- W takim razie wszystko w porządku - odpowiedziała i wróciła do malowania.

Doprowadzanie tego mieszkania do porządku sprawiało jej ogromną przyjemność. Kiedy zobaczyła je po raz pierwszy, ogarnęło ją uczucie gniewu. Uważała, że Hadrian nie powinien mieszkać w takiej norze, kiedy ona mogłaby ofiarować mu coś lepszego. Nie odważyła się jednak zaproponować mu, że kupi większe mieszkanie. Ucieszyła się, kiedy poprosił ją o pomoc, mówiąc, że bardzo ceni jej dobry gust. Po raz pierwszy w życiu ktoś prosił ją o pomoc.

Ściany wymagały skrobania, a podłogi dokładnego oczysz­czenia. Marion, która do tej pory nie wykonywała żadnej pracy fizycznej, teraz, często do dziesiątej wieczór, szorowała na kolanach parkiet. Gdyby tylko ojciec ją zobaczył... Miała połamane paznokcie, bolały ją plecy, kark i wszystkie mięśnie.


Nie miało to jednak żadnego znaczenia, tak samo jak jej pomazany na żółto nos. Najważniejsze, że Hadrian był przy niej. Co wieczór, po skończonej pracy, rzucali się na dwa kupione przez Marion fotele, które stanowiły jedyne wyposaże­nie mieszkania. Pili kawę z jedynego kubka Hadriana, roz­mawiali, śmiali się, trzymali za ręce i całowali, aż do północy. Nigdy nie była tak szczęśliwa. Jakie znaczenie mogły mieć połamane paznokcie czy obolałe mięśnie.

- Skończyłem! - zawołał Hadrian.

Popatrzyła na mokrą ścianę i zmarszczyła brwi.

- Chyba oszukiwałeś.

- Akurat. Nie umiesz przegrywać. I tyle.

- Chcesz. żebym rzuciła w ciebie puszką farby?

- A widzisz. Nie umiesz przegrywać - powtórzył z uśmiechem. Kiedy wolno obróciła się w jego stronę, podniósł ręce na znak, że się poddaje. - Okay, okay. Zaraz zrobię kawy. Może to zdoła cię uspokoić.

U słyszała jeszcze, jak mruczy coś do siebie w małej kuchence. Z uśmiechem pociągnęła wałkiem po ścianie. Skończone!

Miała dziś wyjątkowo ciężki dzień. Po rozmowie z Kynas­tonem Germaine zleciła swoim pracownikom wykonanie ob­liczeń i przeprowadzenie analiz związanych z budową kom­pleksu hoteli. Okazało się, że jest to ogromne przedsięwzięcie. Zaczynała teraz rozumieć, co Kynaston miał na myśli, mówiąc o rozpoczynaniu wszystkiego od zera.

- Masz podejrzanie zadowoloną minę - zauważył Hadrian, podając jej kubek.

Upiła duży łyk. Kawa była dobra, chociaż Marion doskonale wiedziała, że jest to najtańszy gatunek.

- Właśnie myślałam o tym, jak wielkich rzeczy udało mi się dokonać w tej norze.

- Jesteś bardzo skromna. Kiedy się jednak nad tym za­stanawiam... - Rozejrzał się po pokoju. Przy pomalowanych na jasno ścianach wydawał się dwa razy większy niż przedtem. Brakowało tylko mebli. - Może rozłożymy dywan?

W sobotę rano kupili na pchlim targu dywan. Był używany, ale w bardzo dobrym stanie. Hadrianowi podobał się jego wzór: granatowe, białe i żółte kwiaty lotosu. Marion miała pewne wątpliwości, ale kiedy teraz rozłożyli go na podłodze, przyznała Hadrianowi rację.

- Trzeba będzie uważnie dobierać meble - powiedziała. - Nie wypijaj całej kawy. Zostaw coś dla mnie.

- Zawsze podejrzewałem, że masz oczy z tyłu głowy - mruknął, podając jej kubek. - Czy pomożesz mi wybrać łóżko? - spytał, uśmiechając się znacząco. Jeśli wszystko dobrze się ułoży i zostanie w Nowym Jorku na stałe, to wtedy pomyśli o kupieniu kanapy i stołu.

Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Nie chciał myśleć o przyszłości. Wszystko zależało przecież od Bryony. I od Marion. A także od tego, jakie będą plany Ventura Industries. Potrząsnął głową. Przyszłość była na razie niepewna.

- Co się stało? - cicho spytała Marion. Podeszła od tyłu, objęła go w pasie i przytuliła policzek do jego pleców. - Tak nagle posmutniałeś.

Nie po raz pierwszy dostrzegła ten dziwny wyraz na twarzy Hadriana. Chociaż wyjaśnili już najważniejszą sprawę, jaka stała na drodze ich związku - jej sytuację finansową - i chociaż wierzyła, że nie ma w jego życiu innej kobiety, wiedziała, że coś jest nie tak. Czuła, że jest to coś ważnego. Ciałem Hadriana wstrząsnął gwałtowny dreszcz.

- Zimno ci? - spytała. - Zdaje się, że dobrze tu grzeją.

- Tak, dobrze - powiedział zdławionym głosem. - Dlaczego pytasz?

- Bo zadrżałeś.

- Aha... Czy myślisz, że twoja bliskość, która doprowadza mnie do szaleństwa, nie ma nic z tym wspólnego? - spytał.

Przytuliła się do niego mocniej i przesunęła niżej ręce. Jej palce dotknęły paska spodni. Gdyby tak przesunęła je jeszcze niżej...

Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo pragnie Hadriana. Nie było to zwykłe pragnienie mężczyzny czy też ochota na seks. Pragnęła właśnie jego. Chciała go dotykać i smakować. Chciała usłyszeć jego głos w chwili intymnego zbliżenia. Chciała poczuć go w sobie... Odsunęła się wolno od niego. Obrócił się i spojrzał jej w oczy. Z wyrazu jego twarzy domyśliła się, że myśli o tym samym co ona.

- Marion. - To słowo znaczyło coś więcej niż tylko imię - zawierało pytanie, miłosne wyznanie.

- Chodź. - Wzięła go za rękę.

Jego dłoń zadrżała, ta silna dłoń. Niejednokrotnie Marion widziała, jak Hadrian zgina gwoździe i odrywa deski z podłogi. Pod wpływem nagłego impulsu podniosła jego rękę do ust. - Wydaje mi się, że nadszedł czas, żebyśmy wypróbowali twój nowy dywan - powiedziała ciepłym głosem.

Hadrian przełknął głośno ślinę. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Pocałował wnętrze jej dłoni i przytulił do policzka.

Z ustami złączonymi w pocałunku opadli na dywan. Wolno odpiął jej szelki od spodni. Sutki Marion, wyraźnie widoczne pod białym podkoszulkiem, czekały na dotyk jego dłoni. Kiedy położył rękę na jej piersi, Marion wyprężyła się i cicho jęknęła.

- Marion - powtórzył i przywarł do jej ust gorącymi wargami. Ujęła go za rękę i położyła ją na swojej piersi. Leżał teraz oparty na niej całym ciężarem ciała. Zaraz jednak obrócił się na bok, pociągając ją za sobą. Marion spojrzała mu głęboko w oczy i dostrzegła w nich bezgraniczną miłość.

Wiedziała, że ojciec ją kocha, że kochała ją matka i Keith.

Nigdy jednak nie widziała takiego spojrzenia. Zrozumiała nagle, czym jest miłość. Miłość, dla której ludzie umierają. Miłość, o której pisują poeci. Nic nie miało teraz znaczenia, poza tym niezwykłym wyrazem płonącym w jego oczach.

- Kocham cię - powiedziała, kiedy uniósł głowę.

- Ja też cię kocham - szepnął.

Łzy napłynęły jej do oczu i wolno spływały po policzkach. Hadrian przytulił ją, kołysał i pocieszał .tak, jak pociesza się dziecko. Ale ona nie była dzieckiem. Jej ciało przepełnione było pożądaniem. Oddała mu serce i duszę, teraz chciała również oddać mu ciało. Drżącymi palcami rozpięła guziki koszuli i dotknęła szerokiej piersi, szukając twardych sutek.

Z ust Hadriana wydobył się jęk rozkoszy. Marion zsunęła koszulę z jego ramion i zaczęła obsypywać pocałunkami policzki, uszy, szyję i ramiona.

On tymczasem uniósł jej podkoszulek. Przez chwilę patrzył na nią bez ruchu. Była oszałamiająco piękna. Miała nieduże, lecz kształtne piersi z różowymi sutkami. Z gardłowym jękiem pochylił głowę i wziął je do ust.

Marion krzyknęła i przywarła do niego całym ciałem. Całował teraz jej szyję, potem wargi i znów piersi.

Powoli osunęli się na dywan. Leżała z zamkniętymi oczami oddychała spazmatycznie. Kiedy poczuła, że Hadrian ściąga z niej dżinsy, uniosła się lekko. Jego usta wędrowały teraz od jej stóp, aż do kolan, całując wszystkie zagłębienia. Dotarły wreszcie do jedynego skrawka bielizny, jaki miała jeszcze na sobie. Szybkim ruchem zsunął go z niej i dotknął językiem najczulszego miejsca. Powoli rozsunęła nogi i jęknęła z roz­koszy.

Szybko zdjął spodnie, a Marion delikatnie objęła palcami wyprężony członek. Lance nigdy nie pozwalał, żeby go dotykała. Dopiero teraz zdała sobie sprawę dlaczego. Nie pożądał jej i nie dbał o to, czy ona go pragnie. Hadrian oddawał jej bez żadnych zastrzeżeń swoje ciało, tak jak ona oddawała mu swoje. Nie łączyło ich jedynie pożądanie, lecz wzajemna ufność. Łzy szczęścia zabłysły w jej oczach. Przyciągnęła go mocno do siebie i rozsunęła nogi. Za chwilę poczuła go w sobie.

Jego ruchy były wolne, lecz zdecydowane. Wspólnie osiągnęli harmonię. Rytm stawał się coraz szybszy i szybszy.

- Hadrian! - krzyknęła, czując zbliżający się orgazm. Nie wiedziała, że krzyczy w zapamiętaniu. Słyszała, jak Hadrian wielokrotnie wymawia jej imię. On nawet nie poczuł, że Marion wbija mu paznokcie w plecy.

Dopiero po dłuższej chwili zsunął się z niej. Leżeli wyczer­pani, ze splecionymi dłońmi i oczami utkwionymi w suficie, który skończyli malować poprzedniego dnia.

- Po raz pierwszy naprawdę się kochałam - odezwała się cicho Marion. - To znaczy...

- Wiem, co chcesz powiedzieć - mruknął. - Mnie też wydaje się, że nigdy przedtem się nie kochałem. Nigdy tak, jak dzisiaj.

Obróciła się na bok i dotknęła palcami jego policzka.

- Nigdy mnie nie opuszczaj. Proszę.

- Nie opuszczę. Nie mógłbym tego zrobić, nawet gdybym chciał.

- I nie będziesz nigdy kochał nikogo innego?

- Nikogo.

Skinęła głową. Sama nie wiedziała, dlaczego zadaje mu takie naiwne pytania. W głębi duszy była przekonana, że Hadrian nigdy by jej nie skrzywdził. Lecz gdzieś tam czaił się strach. Może z powodu tego dziwnego, smutnego wyrazu, który czasem pojawiał się w jego oczach.

Hadrian myślał o Bryony, która walczyła samotnie z Kynas­tonem Germaine. Myślał o tym, jak wiele jej zawdzięcza, i zastanawiał się, jak mógłby jej pomóc. Ta myśl napełniała go przerażeniem. Jeśli miał pomóc Bryony, musiał wykorzystać zaufanie Marion. Przejął go zimny dreszcz. Objął ukochaną i przytulił mocno do siebie. Gdyby podniosła wzrok, zobaczyła­by, że jego oczy znowu mają ten smutny wyraz, który tak ją niepokoił.


Siedząc w samochodzie zaparkowanym przed domem Had­riana, Bruno notował skrzętnie wszystkie informacje, jakie udało mu się zebrać. Znał już nazwisko Hadriana i wiedział, że pracuje u Ventury. Kiedy skończył pisać, obejrzał dokładnie budynek. Na dole nie było portiera. Nie było również żadnego systemu alarmowego. Postanowił zawiadomić o tym Morgana.


W swoim pałacyku Leslie Ventura przeglądał teczkę z pa­pierami. Były to kopie dokumentów, nad którymi pracowała Marion. Tak jak podejrzewał, nie dotyczyły one przejęcia Germaine Corporation, tylko budowy hotelu przy już istniejącym zespole hoteli Ventura. Projekt miał solidne podstawy i został profesjonalnie opracowany. Nie miał mu nic do zarzucenia, poza tym, że nie było to zadanie, które zlecił córce do wykonania.

Westchnął ciężko. Powinien wiedzieć, że żadna kobieta nie nadaje się do kierowania firmą. Marion nie miała niestety morderczych instynktów. Zwinęła żagle już po pierwszym spotkaniu z Kynastonem Germaine. Ten człowiek parł do przodu. Tak jak on. Po otrzymaniu wiadomości od agenta, który donosił, że farma Coldstream to dobra inwestycja, wysłał depeszę z ofertą do Bryony Rose. Miał zamiar rozreklamować to miejsce pod hasłem "Prawdziwy Vermont". Chciał wykorzys­tać również zwierzęta, które znajdowały się na farmie. Konie można by użyć do ciągnięcia sań. Krowy dostarczałaby gościom świeżego mleka, a kury świeżych jajek. Taka farma będzie dodatkową atrakcją przy kompleksie hotelowym Germaine Corporation, kiedy stanie się już jego własnością.

Ponownie westchnął. Będzie musiał odebrać Marion to zadanie. Znajdzie dla niej coś bardziej odpowiedniego. Może postawi ją na czele działu public relations? Z dołu Carole wołała, żeby kładł się spać.

- Już idę! - odkrzyknął. - Miałem pewną sprawę do załatwienia, ale już się z tym uporałem.

Lance podskoczył nerwowo na dźwięk dzwonka do drzwi. Wpuścił Morgana, po czym wyjrzał na korytarz i sprawdził, czy nikogo tam nie ma.

- Nie powinieneś tu przychodzić - powiedział. - Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy umawiali się w jakimś zatłoczonym lokalu?

- Żeby ułożyć plan porwania? Nie wydaje mi się. - Morgan postawił zniszczoną teczkę na szklanym blacie stolika. - Masz kawę?

Lance wzdrygnął się. W towarzystwie Morgana tracił pewność siebie.

- Oczywiście. Kolumbijską czy z Kostaryki?

- Tę ważną decyzję pozostawiam tobie - rzekł z uśmiechem Morgan.

Lance zaczerwienił się z gniewu. Nie miał jednak wyboru; poszedł do kuchni przygotować kawę.

Od czasu, kiedy Morgan pozbawił go nadziei na zdobycie Giny Knight, Lance pogrążył się w depresji. Wiedział, że niedługo odwrócą się od niego wszyscy przyjaciele. Jedyną drogą pozbycia się Morgana było posłuszne wypełnianie jego rozkazów. Może rzeczywiście był on w stanie przeprowadzić swój plan i uwieńczyć go sukcesem. Myśl, że może wyciągnąć pieniądze od rodziny Ventura, po tym wszystkim, co przez nich cierpiał, stanowiła wielką pociechę.

Kiedy wrócił z kawą, jego gość zajęty był oglądaniem planów biurowca Ventury.

- Słyszałem, że twoja była żona znalazła sobie nowego faceta - powiedział Morgan, wpatrując się czujnie w twarz Lance'a. - Jakiegoś Anglika. Wysokiego, przystojnego faceta.

Lance zesztywniał, a Morgan uśmiechnął się z zadowoleniem. To dobrze. Niech zżera go zazdrość. Okazuje się, że informacje Bruna są czasami przydatne.

- A więc... opowiedzieć ci o tym? - spytał. Lance nie musiał odpowiadać. W jego oczach płonęła chęć działania. - No więc, wymyśliłem...


Kiedy po godzinie Morgan wyszedł z mieszkania Pres­cotta, rozpierało go uczucie zadowolenia. Udało mu się zaplanować małą niespodziankę dla Kynastona Germaine z okazji otwarcia nowego hotelu, które miało nastąpić w styczniu. Jakim słodkim uczuciem jest zemsta. Nie za­pomniał o tych wszystkich lekarstwach, które kiedyś w nie­go wmuszano, ani o zastrzykach, ani o rozmowach z wariatami, ani o terapii szokowej. Zemsta będzie naprawdę słodka.

Kolejką podziemną dotarł do obskurnego hotelu, w którym się zatrzymał, wszedł na górę i otworzył drzwi małego, brudnego pokoju. Teraz, kiedy już skutecznie usidlił Lance'a Prescotta, z przyjemnością wróci do Vermont. Położył się na łóżku i patrzył w zamyśleniu na popękany sufit. Teraz brud nie przeszkadzał mu już tak bardzo, ale kiedyś doprowadzał go do szału. To nowojorskie slumsy, nazywane przez ojca "domem", zmusiły go do wprowadzenia w życie planu, który dał Kynas­tonowi broń do ręki i szansę pozbycia się go.

Zaśmiał się gorzko. To był bardzo dobry plan. Vanessie nic by się nie stało. Ale Kyn wpadł w panikę. Gdyby nie to, wszystko poszłoby dobrze. Władze zostałyby zmuszone do tego, aby dać im lepsze mieszkanie. A gdyby nie, to miał zamiar zwrócić się do prasy. Oni zawsze szukali tego typu historii. Można byłoby starać się dostać odszkodowanie od miasta i wrócić do Vermont.

Ale Kyn poszedł na policję.

Morgan przez cały czas wierzył, że kiedyś nadejdzie jego czas. Dokona zniszczenia i zdobędzie wielkie pieniądze. Już niedługo. Bardzo niedługo.


Kynaston obserwował stok narciarski przez lornetkę. Ostatni tydzień listopada przyniósł opady śniegu i Stowe zapełniło się turystami. Stał na szczycie Spruce Peak, z którego zjeżdżali przeważnie początkujący narciarze, i obserwował z uśmiechem dziewczynę w bordowym kombinezonie. Był z niej dumny. Większość ludzi nie przypięłaby nart po wypadku z lawiną. Ale ona była wyjątkowo uparta. Ćwiczyła wytrwale, nie korzystając nawet z opieki instruktora.

Ruszył w jej kierunku. Bryony, wpatrzona w czubki swoich nart, zauważyła go w ostatniej chwili i zatrzymała się z wysiłkiem.

- Trzeba uważać. Ja... - Zamilkła, kiedy zdjął gogle i ujrzała tak dobrze jej znane niebieskie oczy.

- Nigdy się nie poddajesz, prawda? - powiedział cicho.

- Nie, nigdy. Muszę dalej ćwiczyć. - Z tymi słowami wylądowała w śniegu.

- Nic ci się nie stało? - spytał z uśmiechem Kynaston, pomagając jej się podnieść.

- Nie, nic - odparła. Nadal ją podtrzymywał, a ich narty się skrzyżowały. Czuła, że bezwiednie pochyla się w jego stronę. Złapała go za ramiona, żeby nie upaść. - Chyba nie powinnam jeździć na nartach.

- Nieprawda. Potrzebujesz jedynie instruktora. Chętnie udzie­lę ci kilku lekcji. Mam na myśli lekcje jazdy na nartach - dodał, kiedy obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem.

- To nie jest konieczne - powiedziała szybko. - Nie przeszkadzaj mi uczyć się na błędach.

- To jest bardzo bolesna nauka, Bryony. Czy wypadek z lawiną niczego cię nie nauczył?

Nie odpowiedziała. Przez chwilę stali w milczeniu, po czym Kynaston puścił ją i odsunął się na bok. Nawet gruby kom­binezon narciarski nie był w stanie ukryć jej ponętnych kształtów; Kynaston patrzył na nią pożądliwym wzrokiem.

- Zastanawiałam się właśnie, czy podjąłeś już decyzję w sprawie farmy Coldstream? Nie mogę czekać w nieskoń­czoność - dodała, wbijając kijki w śnieg i ruszając w dół.

Uśmiechnęła się, kiedy wymamrotał jakieś przekleństwo.

Doskonale bawiła się w Stowe. Jeździła na nartach ubrana w modny bordowy kombinezon. Ravenheights, jej stara brązowa sukienka i monotonna codzienna praca należały już do prze­szłości. Trudno było uwierzyć, że ona i dawna Bryn Whittaker to jedna i ta sama osoba. Kątem oka dostrzegła granatową kurtkę. Kynaston Germaine jechał tuż obok niej.

Tym razem zatrzymała się bez wysiłku, chciała rzucić jakiś żart, ale nie zdołała wykrztusić słowa. Serce podeszło jej do gardła, kiedy stanął tuż przy niej i ujrzała w jego oczach wściekłość i pożądanie.

- O czym myślisz? - spytał cicho, pochylił się i zdjął jej gogle. - Tak jest lepiej. Masz niesamowite oczy. Brakuje mi tchu, kiedy w nie patrzę.

- Myślałam... - Przełknęła z trudem ślinę i spróbowała ponownie. - Myślałam, że jeśli ty nie wystąpisz z ofertą kupna, będę musiała sprzedać ją komuś innemu. Muszę mieć z niej jakiś zysk - dodała.

Kyn uśmiechnął się złośliwie. Chciała, żeby ją błagał. Może teraz nadszedł właściwy moment, aby ją wypróbować. Spojrzał na nią z czarującym uśmiechem.

- Och, sam nie wiem, czy naprawdę potrzebuję tej farmy - powiedział nonszalancko, nie spuszczając wzroku z Bryn. - Kupiłem ostatnio kawałek gruntu obok hotelu. Trochę to trwało. Właściciel zmarł miesiąc temu, a sprawy spadkowe przeciągały się. Czekałem, aż będę mógł podpisać umowę kupna ze spadkobiercą. Załatwiłem to dziś rano. Jak widzisz, nie potrzebuję już farmy Coldstream.

- Dziękuję za informację - odparła sztywno. Niech to diabli!

Ale właściwie dlaczego jej o tym wszystkim mówi? Czyżby coś podejrzewał? Nie. Stara się jedynie wykazać wyższość.

- W ta­kim razie przyjmę ofertę drugiego kupca. Oni... on - poprawiła się - jest nią bardzo zainteresowany. Mogę więc jutro zadzwonić do Nowego Jorku, tak?

Kynaston zamarł z przerażenia. Doskonale wiedziała, że sprzedanie farmy konkurencyjnej firmie bardzo mu zaszkodzi. Zmusił się jednak do uśmiechu. Odpowiedziała mu tym samym.

Jej oczy błyszczały jak oczy tygrysa. Wyglądała jak drapieżny, pełen ukrytej siły kot. Boże, jak on jej pragnął. Serce zaczęło mu walić jak szalone, a krew pulsować w żyłach. Dostrzegła ogień w jego oczach i kolana się pod nią ugięły. Poczuła nagle wilgoć między udami. Co się z nią dzieje?

Nagle Kyn przysunął się bliżej. Stanął na jej nartach tak, że została unieruchomiona. Chciała się cofnąć i straciła równowagę. Pochwycił ją w ramiona i zaczął całować. Trzymał ją mocno, jak gdyby oczekiwał, że będzie się bronić. Ale Bryony wcale nie chciała się bronić. Od dawna pragnęła, aby to zrobił, i bała się, że może to już nigdy nie nastąpić po tym, jak odepchnęła go od siebie, wtedy, w jego mieszkaniu. Teraz zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem. Rozchyliła wargi i jęknęła, kiedy poczuła jego język. Sutki jej nabrzmiały, a całe ciało stanęło w ogniu.

- Kyn... - wyszeptała, kiedy podniósł głowę.

- Dosyć tych gierek, Bryony - powiedział na wpół proszącym i na wpół rozkazującym tonem.

Skinęła potakująco głową. - Tak. Już nigdy więcej.

- Zjesz dzisiaj ze mną kolację?

- Tak. - Miała wrażenie, jakby rozbierał ją wzrokiem. O czym on myślał? O czym ona myślała? Sama już nie wiedziała. Próbowała się skoncentrować. Zależało jej na tym, by nadal jej pragnął. Musiała w jakiś sposób zdobyć dokumenty, które znajdowały się w jego hotelu. I zrobić to na tyle szybko, żeby zdążyć przed otwarciem. W tym celu musiała pozyskać jego zaufanie. Tylko o to jej chodziło. Ale jej ciało mówiło zupełnie co innego.

- Dobrze - odezwał się Kynaston. Zauważyła, że nie patrzy już na nią czule, a jego oczy przybrały znów ten lodowaty wyraz. - Przyjadę po ciebie o siódmej.

- Doskonale. - Patrzyła, jak zjeżdża ze stoku. Zagryzła wargę. Czas upływał. Powinna wreszcie coś zrobić. Dziś wieczór... kiedy znajdą się sami. Nie miała żadnego doświad­czenia, ale czuła, że pociągają się nawzajem. Kynaston Germaine nie był mężczyzną, który daje się zwodzić. Zresztą nie będzie jej trudno go usidlić, pomyślała przypominając sobie z dez­aprobatą własne reakcje. Ale poza uwiedzeniem musi jeszcze zrobić coś konstruktywnego. Musi coś wymyślić. Wolno zjechała ze stoku. Oprócz Ventury znajdą się na pewno inni, którzy mogliby jej pomóc.

Wróciła do domu, przebrała się i poszła do biblioteki. Musi znaleźć kogoś, kto byłby zainteresowany Germaine Corporation.

I znalazła. Była to organizacja Zielony Vermont.


Używane subaru wjechało na podjazd. Had­rian wyłączył silnik. Siedząca obok niego Marion nerwowo przygryzła wargi. Tego ranka zdobyła się na odwagę i powie­działa ojcu o· Hadrianie. Tak jak się tego spodziewała, kazał go przyprowadzać na obiad. Kiedy wysiedli z samochodu, zerknęła na ukochanego, chcąc się przekonać, jak zareaguje na widok pałacyku ojca. Zapomniała, że pochodzi z kraju, który ma wiele imponujących budowli.

- Niezły - ocenił.

W odpowiedzi wyciągnęła ku niemu rękę i roześmiała się serdecznie. Strach zupełnie ją opuścił. Nagle drzwi się otworzyły i kamerdyner Jacobs pojawił się na progu.

- Dobry wieczór, panno Ventura. Dobry wieczór panu. Hadrian wziął Marion za rękę i razem weszli do domu.

- Nie puszczaj mojej ręki, bo mogę się tutaj zgubić - powie­dział, kiedy prowadziła go do gabinetu ojca.

Roześmiała się wesoło. Kiedy jednak stanęli przed dużymi dębowymi drzwiami, zadrżała ze strachu. Hadrian ścisnął jej dłoń.

- Wiem, że to głupie - powiedziała. - Ale czuję, że poniesiemy klęskę.

- To mi się właśnie w tobie podoba. Twój optymizm. Marion westchnęła głęboko i otworzyła drzwi. Hadrian wszedł za nią.


Carole Ballinger uniosła głowę. Każdy mężczyzna, który towarzyszył Marion, wyglądał zawsze, jakby potulnie kroczył jej śladami. Chociaż nadal była Księżniczką, ten mężczyzna nie należał do jej orszaku. Leslie podniósł się wolno z fotela. Obaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. Marion wstrzymała oddech.

Z postaci ojca emanowała niezwykła siła. Miał na sobie drogi garnitur, a szpilka od krawata i spinki do mankietów musiały kosztować więcej, niż Hadrian zdołałby zarobić w ciągu trzech lat ciężkiej pracy. Lesie dobrze o tym wiedział. Hadrian także zdawał sobie z tego sprawę, ale nie robiło to na nim wrażenia.

- Miło mi pana poznać, panie Ventura - powiedział przyjaznym głosem.

Leslie wyciągnął ku niemu rękę.

- Pan Boulton, jak się domyślam. - Rzucił karcące spojrzenie w kierunku Marion, która zapomniała przedstawić Hadriana.

Hadrian miał uczucie, że Leslie Ventura za chwilę zmiażdży mu dłoń. Mógł odwzajemnić się równie silnym uściskiem, ale poprzestał na zwykłym geście. Leslie, który przyzwyczajony był do tego, że wszyscy zawsze muszą zadzierać głowy, kiedy chcą na niego spojrzeć, zauważył, że Hadrian jest od niego o parę centymetrów wyższy.

Marion znowu wstrzymała oddech. Wydawało jej się, że obaj mężczyźni stoją tak już bardzo długo. Wreszcie Leslie puścił rękę Hadriana.

- To jest pani Ballinger. Carole, Hadrian Boulton.

Hadrian uśmiechnął się do pięknej kobiety, która do niego podeszła.

- Miło mi panią poznać, pani Ballinger.

- Proszę mówić do mnie Carole.

- Proszę mówić do mnie Hadrian.

- To niezwykłe imię.

- Myślę, że otrzymałem je na cześć cesarza rzymskiego. Tego, który zbudował mur.

- Nie dziwi mnie to. - Carole roześmiała się, patrząc na Marion wymownym wzrokiem.

- Proszę usiąść, panie Boulton - wtrącił Leslie. - Brandy?

- Proszę mówić mi po imieniu. Wolałbym piwo, jeśli to nie sprawi kłopotu.

- Chyba mamy gdzieś piwo - odparł zdziwiony Leslie. - Zaraz wezwę Jacobsa.

Marion popatrzyła na ojca, dzwoniącego na kamerdynera, a potem na Hadriana; uniósł brew i uśmiechnął się ciepło. Pojawił się Jacobs i po chwili wrócił z piwem. Hadrian, który usiadł już na skórzanym fotelu przy kominku, wziął od niego szklankę·

- Dziękuję - powiedział.

Przez twarz kamerdynera przemknął wyraz zdziwienia. Kiedy Jacobs wyszedł, Leslie usiadł naprzeciwko Hadriana.

- Nie trzeba dziękować służącemu, panie Boulton - pouczył go. - Oni tego nie oczekują.

Hadrian spojrzał na niego.

- Może i nie - zgodził się. - Ale nauczono mnie mówić "proszę" i "dziękuję", i jest to zwyczaj, którego nie chcę zmieniać.

Leslie poczuł się niezręcznie. Po raz pierwszy od wielu lat jakby popełnił nietakt.

- Nie mam nic przeciwko dobrym manierom - rzekł wreszcie. - Chciałem tylko zwrócić uwagę na obowiązującą w pewnych sytuacjach etykietę.

- Dziękuję. Ale stosuję się do etykiety jedynie wtedy, kiedy wydaje mi się to właściwe - odpowiedział Hadrian z uśmiechem.

- Ja też - odparował Leslie. - I chociaż etykieta wymaga, żebym zabawiał pana uprzejmą rozmową, chcę powiedzieć, że martwię się o moją córkę i chciałbym usłyszeć coś na ten temat od pana.

- Tatusiu - wtrąciła szybko Marion. - Nie zaprosiłam Hadriana po to, żebyś brał go na przesłuchanie.

- Dziwię się, że tego nie przewidziałaś, córko - powiedział surowo Leslie.

Marion westchnęła. Żeby Hadrian nie był tak niezłomny i poszedł z ojcem na kompromis. Żeby... Żeby co? - pomyś­lała. Zgadzał się z każdym jego słowem tak, jak wszyscy inni? Nie! Była zadowolona, że Hadrian nie poddaje się ojcu. Spojrzała na niego z dumą. Spostrzegł jej wzrok i puścił do niej oko. Carole uśmiechnęła się, a Leslie poczerwieniał ze złości.

- A więc, panie Boulton...

- Hadrian, jeśli łaska.

- Hadrian. - Leslie zacisnął zęby. Ten Anglik patrzył na niego tak spokojnie, że zapomniał, co miał do powiedzenia. Był przyzwyczajony do tego, że wszędzie jest najważniejszy. Teraz spotkał godnego siebie przeciwnika, choć był to zwykły księgowy. - Więc... Hadrianie, jak ci się podoba praca u mnie?

Arogancja tego pytania zdziwiła Carole. Oczywiście dosko­nale wiedziała, dlaczego Leslie tak się zachowuje. Nie był przyzwyczajony do rozmowy z ludźmi, którzy doskonale władają jego własną bronią. Marion pobladła ze złości. Obie z Carole spojrzały na Hadriana; na jego twarzy widniał szczery uśmiech.

- Uważam swoją pracę za bardzo interesującą. Daje mi ona wiele zadowolenia, panie Ventura. - W jego głosie nie słychać było śladu gniewu. - Wydaje mi się, że dobrze się spisuję, ponieważ dzisiaj zostałem przeniesiony na wyższe stanowisko.

Leslie uśmiechnął się ponuro.

- Powiedziano mi o tym. - Sam nie wiedział, czy ma go to cieszyć, czy złościć, że chłopak jego córki robi wielką karierę w dziale rachunkowości.

- Tak przypuszczałem - odparł Hadrian.

Leslie milczał. To był jeden z jego ulubionych trików. Jego przeciwnicy zazwyczaj nie wytrzymywali przedłużającej się ciszy. Wiedział jednak, że z tym mężczyzną mu się to nie uda. Marion czuła się coraz bardziej nieswojo. Chciała coś zrobić, ale nie wiedziała, jak ma się do tego zabrać.

- Zdziwiła mnie twoja decyzja przyjazdu do Ameryki - przemówił wreszcie Leslie. - Bardzo dobrze powodziło ci się Yorku. Miałeś przystąpić do spółki w starej i szanowanej firmie. Miałeś również niezłe mieszkanie, ale nie miałeś dziewczyny. Dlaczego?

- Wysłałeś swoich cholernych detektywów na przeszpiegi, tak? - syknęła gniewnie Marion.

- Oczywiście - warknął Leslie. - Jesteś moją jedyną córką i jeżeli zawiadamiasz mnie o tym, że spotykasz się z jakimś nie znanym nikomu cudzoziemcem, to czego możesz się po mnie spodziewać?

- Spodziewałam się, że będziesz szczęśliwy, skoro ja jestem szczęśliwa, tatusiu - powiedziała łamiącym się głosem.

- Oczywiście, że byłbym szczęśliwy. Gdybym miał pewność, że zadajesz się...

- Że zadaję się z odpowiednim człowiekiem, tak? - weszła mu w słowo. - Powiedz mi, tatusiu, kto jest, według ciebie, odpowiednim człowiekiem?

- Po pierwsze Amerykanin - odburknął Leslie.

- Wydawało mi się, że jest pan Włochem, panie Ventura - odezwał się Hadrian.

- Tak. A raczej mój ojciec był Włochem. Ja urodziłem się w Nowym Jorku.

- Aha. Rozumiem.

- Nie mam żadnych uprzedzeń w stosunku do Anglików, panie Boulton - oświadczył Leslie, któremu nie podobało się, że znalazł się w defensywie.

- Ale nie chciałby pan, żeby Marion wyszła za mąż za Anglika?

- Nie. Nie chciałbym - odparł sucho Leslie.

- Wydaje mi się, że decyzja należy do niej. - Hadrian z trudem hamował gniew. Wiedział, że rozmowa z Venturą będzie ciężka, ale miał nadzieję, że zdoła mu przemówić do rozsądku. Teraz nie był już tego pewien.

Leslie odetchnął głęboko.

- Oczywiście, że to zależy od niej - przyznał, a Marion wydała westchnienie ulgi. - Ale ode mnie zależy, ile dam jej pieniędzy i jaką pracę pozwolę jej wykonywać.

Więc to tak, pomyślał Hadrian. Leslie Ventura traktuje go jak łowcę posagu.

- A co to ma do rzeczy? - spytała Marion.

Hadrian spojrzał na nią zdziwiony. Czyżby nie rozumiała, co chciał powiedzieć jej ojciec? Nagle zdał sobie sprawę, że tej dziewczynie nie przeszło nawet przez myśl, że mogłoby mu zależeć na jej pieniądzach.

- Miałbym ochotę zacałować cię teraz na śmierć - powiedział miękko.

- Naprawdę? - Spojrzała na niego rozpalonym wzrokiem. Leslie odchrząknął gniewnie. On miał ochotę udusić tego Anglika, który ośmielił się prowadzić tak intymne rozmowy w jego obecności.

- Ciekaw jestem, jak długo tu jeszcze zostaniesz, jeśli ona nie będzie po mnie dziedziczyć? - spytał lodowatym tonem.

- Niedługo - odparł Hadrian.

Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

- Nie zostaniesz? - spytała Marion niepewnym głosem.

- Oczywiście, że nie - powiedział Hadrian. - Jeśli nie zostaniesz spadkobierczynią ojca, to będziesz chciała mieć coś własnego. Wątpię, czy udałoby się nam dojść do tego w Nowym Jorku. Przynajmniej nie... - zerknął na Lesliego - w tej sytuacji. Ale moglibyśmy spróbować gdzieś indziej. Na przykład w Yor­ku. Albo na Zachodnim Wybrzeżu, jeśli chciałabyś pozostać w Ameryce.

Oczy Marion zapłonęły radością. Hadrian powiedział tak niewiele, a jednocześnie tak dużo. Przede wszystkim uznał jej prawo do samodzielności. Powiedział również "my". Nie chciał, aby zrywała z rodziną i swoim ojczystym krajem, chociaż zrobiłaby to dla niego.

- To brzmi bardzo pięknie, ale wątpię, czy tak by istotnie było - powiedział Leslie.

Hadrian westchnął głęboko.

- Nie chcę, żebyśmy byli wrogami, panie Ventura. Ze względu na Marion.

- Chciał pan powiedzieć, że ze względu na siebie samego - poprawił go Leslie.

- Nie - odparł cicho Hadrian. - Pan nie ma nic, na czym mogłoby mi zależeć.

Leslie roześmiał się z niedowierzaniem.

- Nie? Ja mam miliony dolarów. Setki milionów. Tysiące milionów. I pan nic z tego nie chce?

Hadrian uśmiechnął się.

- Można mieszkać tylko w jednym domu, panie Ventura. Mieć na sobie tylko jeden garnitur. Jeść jeden posiłek dziennie. To wszystko mogę zapewnić sobie i Marion. Marion może również sama zapewnić sobie to wszystko. Jest zdolna, utalen­towana i silna. Naprawdę nie potrzebujemy pana tysięcy milionów dolarów, panie Ventura.

Mówił spokojnie, nie podnosząc głosu, a Carole i Marion słuchały go zafascynowane. Marion przełknęła łzy szczęścia. O Boże, jak ona go kochała.

- Czy pan myśli, że ja w to uwierzę? - spytał Leslie. Na twarzy wystąpiły mu czerwone plamy, jak zwykle, kiedy wpadał w furię. Nie wiedział, co ma teraz robić.

- Nie - odpowiedział Hadrian. - Nie przypuszczam, że pan mi uwierzy, i żałuję tego.

- Niech pan żałuje samego siebie, Boulton! - warknął Leslie. - Niech pan również zachowa trochę żalu dla mojej córki, ponieważ przez pańskie intrygi i chciwość jestem zmuszony pozbawić ją stanowiska specjalnej asystentki. - Na­tychmiast po wypowiedzeniu tych słów poczuł wstyd. Oskarżał o to Hadriana Boultona, chociaż już wcześniej zdecydował przenieść Marion na inne stanowisko. Uczucie wstydu wzmogło jeszcze jego furię. - Niech się pan wynosi z mojego domu! - krzyknął zrywając się z fotela.

Marion również się podniosła.

- Tatusiu! Jeśli Hadrian wyjdzie z tego domu, to ja też wyjdę. I żadne z nas już tu nigdy nie wróci.

Carole otworzyła usta, ale nie odezwała się słowem.

- Jeśli to zrobisz, to możesz pożegnać się również z firmą. - Były to pierwsze słowa, jakie przyszły mu na myśl. Nie mógł uwierzyć, że własna córka mogłaby wybrać jakiegoś Anglika. - Chciałem, żebyś stanęła na czele wydziału public relations...

- Możesz się wypchać z tym swoim wydziałem! - krzyknęła Marion.

- Szałwią i cebulą, czy pieprzem? - zapytał Hadrian, a Carole, której nerwy nie wytrzymały, zaśmiała się hi­sterycznie.

Marion chciało się płakać i śmiać jednocześnie. Nie miała ochoty wychodzić w ten sposób. To wszystko było takie... niepotrzebne.

- Tatusiu - powiedziała proszącym tonem, ale Leslie miał już dosyć.

Ten Anglik się z niego wyśmiewał. Miał ochotę go zabić. Odwrócił się do nich plecami i oparł dłonie na obramowaniu kominka.

Hadrian zrozumiał, że poniósł porażkę. Źle się do tego zabrał. Ale czy miał inne wyjście? Miał pozwolić, żeby Leslie Ventura podeptał go jak jakiegoś śmiecia? Jakie życie mogliby wtedy prowadzić z Marion? Ale co ona teraz czuła? Wiedział, że kocha ojca. Dostrzegła w jego wzroku gorycz porażki, podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję·

- Kocham cię - szepnęła. - Chodźmy stąd.

Skinął głową. Spojrzał na Carole, która patrzyła na nich smutnym wzrokiem, i odwrócił się z westchnieniem. Objął Marion i wyprowadził z pokoju.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Leslie obrócił się do Carole.

- Poszli?

- Tak - odparła Carole. - Poszli.

- To dobrze. Nie życzę sobie, żeby w tym domu wymawiano jej imię.

Carole obróciła się do niego.

- Jesteś głupcem - rzuciła. - Straciłeś syna, a teraz tracisz również córkę. Nie przypuszczasz chyba, że ona tu wróci?

Popatrzył na nią zdumiony. Po raz pierwszy Carole zwracała się do niego w ten sposób.

- Nie miałem wyboru - mruknął. - Widziałaś, jak on się zachowywał.

- Tak - powiedziała. - Widziałam. On jest silny. Zbyt silny, aby się tobie poddać. Jest również inteligentny. Zbyt inteligentny na to, aby pozwolić sobą manipulować. To cię właśnie rozzłoś­ciło. Nie zauważyłeś jednak, jak bardzo Hadrian Boulton kocha twoją córkę. I jak bardzo ona jest w nim zakochana. Dlatego nigdy więcej jej nie zobaczysz, chyba że sam zrobisz coś w tym kierunku. I to szybko. - Z tymi słowami opuściła pokój.

Leslie patrzył na zamknięte drzwi, oczekując, że za chwilę się otworzą i stanie w nich Marion. Albo Carole. A może nawet ten Anglik. Ale nic takiego się nie stało. Nagle ten wielki dom wydał mu się bardzo pusty.


Kiedy weszli do apartamentu, Marion zrzuciła buty i ze spuszczoną głową usiadła w fotelu. Hadrian spojrzał na nią z uśmiechem.

- Rozmowa z ojcem bardzo cię wyczerpała.

- Nie chcę o tym mówić. On już na zawsze zniknął z naszego życia.

- Nie - rzekł łagodnie. - Minie jakiś czas, ale on wróci. - Dostrzegł wyraz ulgi na jej twarzy. - Zabierajmy się do pracy - powiedział. - Jaki mamy kapitał?

Przez następną godzinę robili obliczenia. Okazało się, że dysponują całkiem pokaźną sumą. Sama biżuteria Marion warta była przeszło milion dolarów.

- Widzę, że mamy sporo pieniędzy, a ja mogę zająć się rachunkowością. - Pozostaje tylko pytanie, w co zainwes­tujemy?

Marion westchnęła.

- Nie wiem. Bardzo się tego wszystkiego boję. Co będzie, jeśli nie damy sobie rady?


- Pójdziemy na zasiłek - odparł spokojnie. - Pomyśl trochę, nad czym ostatnio pracowałaś? Na czym najlepiej się znasz, żebyśmy mogli to wykorzystać?

- Hotele w miejscowościach wypoczynkowych - powie­działa triumfalnie. - Już wiem! Kupimy farmę w Stowe. Oczywiście, będziemy ją musieli wyremontować do naszych potrzeb. Potem kupimy grunty w innych miejscowościach, na przykład w Europie.

Oczy jej błyszczały radośnie. Nie zauważyła zmiany w wy­razie twarzy Hadriana. Wzięła do ręki dokumenty dotyczące farmy Coldstream.

- Muszę teraz nad tym popracować - dodała. Zaczęła przeglądać papiery i robić notatki, nie zwracając uwagi na nazwisko nowej właścicielki farmy figurujące w dokumentach.

Hadrian wrócił do swojego mieszkania. A więc stało się, pomyślał. Nadszedł moment, którego przez cały czas tak bardzo się obawiał. Musiał wybrać pomiędzy Marion a kuzynką. Udało mu się zdobyć adres Bryony w Stowe. Ale ona chciała sprzedać farmę Lesliemu Venturuze, aby jej plan się powiódł. Czy może teraz zadzwonić do niej z prośbą, żeby sprzedała farmę jemu i Marion? Jeśli tego nie zrobi, co stanie się z nimi i z ich wspólnym życiem? Oni również bardzo potrzebowali tej farmy...

Długo wpatrywał się w aparat telefoniczny, zanim zdecydował się podnieść słuchawkę·


Bryony otworzyła drzwi i zapaliła światło.

- To jest właśnie mój tymczasowy dom.

Kynaston rozejrzał się. Na półkach nie stały żadne fotografie, a na ścianach nie było ozdób.

- Chcesz kawy, czekolady, czy coś mocniejszego? - spytała, zdejmując płaszcz. Spojrzał na nią. Głęboko wycięta złocista suknia odsłaniała jej nagie ramiona, a włosy jedwabistą falą opadły na plecy. Pociągnięte jasnoczerwoną szminką usta aż prosiły się o pocałunek. A te niezwykłe oczy... Nagle zdał sobie sprawę, że Bryony patrzy na niego zdziwiona, czekając na odpowiedź.

- Napiję się kawy, jeśli to nie sprawi ci kłopotu.

- Jeśli to dla ciebie, to na pewno nie sprawi mi kłopotu - powiedziała i poszła do kuchni.

Uśmiechnął się ironicznie. Bryony flirtowała z nim przez cały wieczór. Gładziła go po ręce w restauracji. Patrzyła wymownie w oczy. Jako uwodzicielka była beznadziejna, ale on chciał zostać uwiedziony. Zaklął pod nosem. Ponownie rozejrzał się po pokoju, ale nie znalazł żadnego klucza do osobowości prawdziwej Bryony Rose Whittaker. Mimo to czuł, że zna ją jak własną duszę·

- Mleko i jeden kawałek cukru, prawda? Obrócił się i wziął kubek.

- Pyszna. - Patrzył jej wymownie w oczy. Jeśli chce odgrywać rolę uwodzicielki, to jej w tym pomoże.

Zbliżyła się do niego z rozchylonymi wargami... I w tym momencie zadzwonił telefon.

Drgnęła nerwowo.

- Muszę odebrać - powiedziała przepraszającym tonem, sądząc, że telefonują do niej z Zielonego Vermont.

- Halo? Bryony Rose?

Natychmiast rozpoznała ten głos.. Twarz jej się rozpromieniła. Kynaston, który zamierzał się odwrócić i nie przeszkadzać w rozmowie, dostrzegł jej radość i nagle zaczął się w nią wpatrywać.

- Hadrian! - wykrzyknęła. - Jak mnie odnalazłeś?

- Nietrudno było się domyślić, gdzie jesteś - usłyszała łagodny głos i zaczerwieniła się ze wstydu.

- Wiem. Przepraszam, że wyjechałam bez pożegnania, ale zostawiłam ci list, który powinien cię uspokoić.

- Nie uspokoił. Od razu poleciałem do Nowego Jorku. Jutro wybieram się do Stowe.

- To wspaniale. Powiedz mi, o której przyjeżdżasz, to wyjdę po ciebie na stację. Tęskniłam za tobą - powiedziała czule.

- Ja też za tobą tęskniłem. Ale jest jeszcze coś... Bryony... Ktoś ze mną przyjedzie. Ktoś... kto, mam nadzieję, zgodzi się mnie poślubić, kiedy zdobędę się na odwagę, żeby jej to zaproponować.

- Poślubić ciebie?! - wykrzyknęła zdumiona Bryony i opadła na najbliższe krzesło.

Kynaston zesztywniał.


- Tak. Ja ją kocham, Bryony Rose - mówił Hadrian, głosem pełnym napięcia.

Zmarszczyła brwi. Wyczuła, że Hadrian czymś się martwi.

- Jest jeszcze jedna sprawa - ciągnął. - Chciałem z tobą o tym porozmawiać, kiedy się spotkamy, ale mam pewien problem i nie mogę tracić czasu - mówił dalej coraz bardziej nerwowym tonem. - Powiedz mi, czy Leslie Ventura złożył ci już ofertę kupna farmy?

- Skąd wiesz? - spytała zdziwiona. - Tak, złożył. Bardzo na to liczę. Miałam zaczekać... - I zemścić się na Kynastonie Germaine, chciała dodać, ale w porę zdała sobie sprawę, że Kyn stoi tuż za nią. Spojrzała na niego. Zmroził ją morderczy wyraz jego oczu. Odwróciła głowę.

- To dobrze - powiedział szybko Hadrian. - Bryony, chciałbym, żebyś się powstrzymała i nie sprzedawała farmy aż do mojego przyjazdu. Przyjadę do Stowe z Marion. Z Marion Ventura - dodał. Z brzmienia jego głosu zorientowała się, że to właśnie ona jest kobietą, którą kocha.

- Och, Hadrianie - powiedziała, a w głosie jej brzmiało przerażenie.

- Wiem - odpowiedział. - Bryony, wszystko ci wytłumaczę. Ta sprawa jest trudna i skomplikowana, a ja... potrzebuję twojej pomocy. Wiem, że to nie jest w porządku. Powinienem ci pomagać. Po to właśnie przyjechałem do Ameryki. Dlatego przyjąłem pracę u Ventury, ale sprawy wymknęły się spod kontroli. Czy możesz to zrozumieć?

Bryony spojrzała na Kynastona, który udawał, że wygląda przez okno. Patrzyła na jego piękny profil i zalała ją fala podniecenia.

- Tak. Bardzo dobrze to rozumiem.

Usłyszała, jak Hadrian odetchnął z ulgą.

- Zaczekasz z decyzją do naszego przyjazdu?

- Oczywiście - powiedziała miękko.

- Kocham cię, Bryn.

- Ja też cię kocham - szepnęła, ale nie dość cicho, żeby Kynaston jej nie usłyszał. - Do jutra. - Odłożyła słuchawkę.

Kynaston patrzył przed siebie. Myśl, że inny mężczyzna mógłby się z nią kochać, wyzwalała w nim mordercze instynkty. Słyszał jej głos, mówiący "kocham cię". Powoli wstał z krzesła, w tym momencie klucze wypadły mu z kieszeni.

- Wypadły ci... - zaczęła Bryony.

- Z kim rozmawiałaś? - przerwał jej gwałtownie. Wyczuła w jego głosie wściekłość. On jest zazdrosny, pomyślała z radością.

Wzruszyła ramionami.

- Z kimś, kogo znam jeszcze z Anglii.

- Czy to twój kochanek? - spytał.

- To nie twoja sprawa!

Uśmiechnął się szyderczo.

- Nie moja sprawa? Myślałem, że jednak moja. Ale jeśli tak mówisz, to znaczy, że źle oceniłem sytuację. W takim razie dobranoc. A raczej żegnaj - dodał chł9dno. Obrócił się i ruszył do drzwi.

- Zaczekaj! - Bryony podbiegła do niego.

Zatrzymał się. Nie przypuszczał, że zdecyduje się na to.

- Mógłbym cię za to zabić - rzucił ze złością, po czym odwrócił się gwałtownie i porwał ją w ramiona. Zanim zdążyła odetchnąć, jego usta znalazły się na jej wargach. Pocałunek był zaborczy i namiętny. Przez ciało Bryony przebiegł gwałtowny dreszcz. Jęknęła cicho. Po chwili Kynaston uniósł głowę. - Czy był twoim kochankiem, Bryony Rose?

Potrząsnęła głową. W tej chwili nie chciała go zranić.

- Nie, nie.

Uwierzył jej. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale wiedział, że mówi prawdę. Objął ją ponownie i przywarł do jej ust. Jedną ręką przyciągnął ją do siebie, a drugą dotknął jej piersi. Bryony zapomniała o Hadrianie, zapomniała o nienawiści, zapomniała o zemście. Liczyły się jedynie jego usta i ręce pieszczące jej ciało.

Wreszcie wypuścił ją z objęć. Ogarnęło go uczucie ulgi, które po chwili ustąpiło pod wpływem nagłej myśli. Przecież on ją kocha. Całym sercem, gorąco. A ona chętnie wydarłaby mu je z piersi. Cofnął się parę kroków i zmrużył oczy. Musi to sobie przemyśleć, musi opuścić ten przeklęty krąg.

- Dobranoc, Bryone Rose. Zobaczymy się jutro.

Spojrzała smutnym wzrokiem na zamykające się za nim drzwi. Po chwili zauważyła drobny przedmiot leżący na krześle. Zapomniał o kluczach. Wbrew temu, co teraz czuła, zdjęła z kółka klucz z napisem "hotel" po czym otworzyła drzwi i wybiegła za Kynastonem na korytarz.

Wziął od niej klucze.

- Dziękuję. Wracaj do mieszkania. Jest bardzo zimno - dodał obojętnym tonem.

Skinęła głową i wróciła do siebie. Wzięła do ręki klucz i obracała go powoli w palcach. Przeszuka jego biuro. Znajdzie jakieś dokumenty, których będzie mogła użyć przeciwko niemu. Zielony Vermont chętnie jej w tym pomoże. Wykazali ogromne zainteresowanie jej propozycją. Na początek wystarczyłoby, żeby znalazła dowód na to, że działania Germaine Corporation przynoszą szkodę naturalnemu środowisku. Przytknęła zimny klucz do warg, których przed chwilą dotykały jego usta. Łzy spływały jej po policzkach.


Vanessa Germaine wysiadła z pociągu i postawiła walizkę na peronie. Była ładną dziewczyną o długich jasnych włosach i niebieskich oczach. Niedawno skończyła dwadzieścia lat.

- Chyba pani zmarzła, Fraulein. Może gdzieś panią pod­wieźć? - usłyszała głos z niemieckim akcentem.

Obejrzała się nerwowo. Z okna samochodu wychylał się najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.

- Nie, dziękuję - powiedziała ostrożnie. Uśmiechnął się lekko.

- Rozumiem. Może spotkamy się w lepszych okolicznościach, Fraulein. - Lustrował ją od stóp do głów. - Jestem instruktorem narciarskim. Mam na imię Klaus. Wszyscy mnie tu znają. - Pomachał jej ręką i odjechał.

Vanessa również mu pomachała. Wyglądało na to, że spędzi wspaniałe ferie Bożego Narodzenia.


Pierwszego grudnia o wpół do siódmej rano Bryony ot­worzyła drzwi do biura Kynastona i rozpoczęła poszukiwania. Podeszła do stojącej najbliżej szafy, ale okazała się zamknięta. Westchnęła i podeszła do biurka, szukając klucza.

- Gdzie on, u diabła, jest?

- Gdzie co jest?

Drgnęła na dźwięk szyderczego głosu. W pokoju rozbłysły wszystkie światła, a Bryony cofnęła się instynktownie pod ścianę·

- Co robisz tu tak wcześnie? - zdołała wykrztusić, kiedy Kynaston zamykał drzwi. - Skąd wiedziałeś, że tu będę? - zapytała drżącym głosem.

Uśmiechnął się lekko.

- Kiedy oddałaś mi wszystkie klucze oprócz jednego, mogłem się tego domyślić.

Bryony ogarnęła panika.

- Pewnie zastanawiasz się, co tutaj robię? - Desperacko usiłowała ratować sytuację. Musi znaleźć jakąś wymówkę.

Ale Kynaston ponownie ją zaskoczył.

- Doskonale wiem, co tutaj robisz. Szukasz czegoś, co by mnie mogło skompromitować. Czegoś, co by mnie obciążało. Żeby dać temat prasie.

Otworzyła usta ze zdziwienia.

- Skąd wiesz?

Kynaston uśmiechnął się.

- Och, Bryony Rose. Powinienem raczej powiedzieć Bryn Whittaker. .. - Urwał i spojrzał na nią. Jej twarz zrobiła się kredowobiała. - Tak, wiem, kim jesteś.

- Od kiedy? - wyszeptała.

- Od chwili, kiedy zobaczyłem twoje oczy - powiedział rzeczowym tonem. Chociaż nie wydawało się to możliwe, jej twarz jeszcze bardziej zbladła.

- To znaczy, od samego początku?

Skinął głową.

- Więc przez cały ten czas... - Głos jej zamarł.

- Tak, wiem, że obarczasz mnie winą za utratę Ravenheights - powiedział łagodnym tonem, podchodząc do niej. - Ale gdybyś zobaczyła, co tam zrobiłem...

- Tu nie chodzi tylko o Ravenheights - powiedziała szybko, chociaż całym sercem chciała mu uwierzyć. - Mój ojciec... - zaczęła, usiłując przywołać dawną nienawiść.

Kynaston podniósł rękę.

- Wiem o twoim ojcu. - Podał jej teczkę, którą ze sobą przyniósł.

Popatrzyła na nią z przerażeniem.

- Co to jest?

- Przeczytaj. A może się boisz? - spytał łagodnie.

Otworzyła teczkę. Znalazła w niej wszystko. O powolnym upadku farmy, który nie miał nic wspólnego z Germaine Corporation, o ciężkiej, trwającej całe lata chorobie ojca, z której nie zdawała sobie sprawy. Łzy spływały jej po policzkach. Bez słowa zamknęła teczkę. Poczuła, że Kyńaston obejmuje ją, i ukryła twarz na jego piersi.

- Nigdy mi o tym nie mówił - wyjąkała. - Gdybym wiedziała, to zmusiłabym go do opuszczenia Ravenheights. - Załkała.

- Wiem o tym - mruknął, dotykając wargami jej skroni. - To nie była twoja wina. Uwierz mi. Ale musiałem ci to udowodnić. Chciałem, żebyś spojrzała prawdzie w oczy. Kocham cię, Bryony Rose Whittaker - dodał, patrząc w jej przepełnione bólem oczy.

- Ale Katy - zaczęła i urwała. Tak, Katy. Utrata Ravenheights i śmierć ojca nie były przez niego zawinione. Ale Katy... Katy potrzebowała domu rodzinnego, a ten człowiek go jej odebrał. Teraz Katy nie żyje...

Kynaston westchnął i mocniej ją przytulił. Tak dobrze było ją trzymać w objęciach i nie martwić się o jej zamiary. Poprzedniego wieczoru doszedł do wniosku, że miłość jest rzeczą tak rzadką, że bez względu na komplikacje trzeba dać jej szansę. Chciał również uratować Bryony przed zżerającą ją nienawiścią·

Bryony otarła łzy i spytała.

- Kochasz mnie? Naprawdę?

Skinął głową z uśmiechem.

- Tak, naprawdę.

Zamknęła oczy. Była zbyt zmęczona, aby móc myśleć o czymkolwiek. On ją kochał. Ale jakie to miało znaczenie? Nie mogła na to pozwolić. Musiała pamiętać o obietnicy danej Katy. Ale on ją kochał!

- Wszystko będzie dobrze, Bryony Rose - powiedział miękko. - Obiecuję ci to.

Skinęła głową. Wierzyła w jego obietnicę, ponieważ sama zawsze ich dotrzymywała, bez względu na koszty.


Lance podniósł słuchawkę i powoli wy­stukał numer do apartamentu Marion. Pot spływał mu po twarzy. Usłyszał sygnał i z trudem przełknął ślinę. Paraliżował go strach, a jednocześnie odczuwał dziwne podniecenie. W tej właśnie chwili Morgan i reszta ekipy znajdowali się w biurowcu Ventury. Spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej. Telefon dzwonił po raz czwarty. Marion nie podnosiła słuchawki. Co będzie, jeśli nie ma jej w domu?

- Halo?

- Cześć, Marion. To ja, Lance.

W słuchawce zapanowała długa cisza.

- Czego chcesz, Lance? - odezwał się po chwili głos Marion. Wyczuł w jej głosie zniecierpliwienie.

- Mogłabyś być dla mnie milsza, kochanie - powiedział pieszczotliwym tonem. - Zwłaszcza że dzwonię, by wyświad­czyć ci przysługę.

Po drugiej stronie Marion uśmiechnęła się ponuro. Tylko tego jej brakowało. Jutro wyjeżdża z Hadrianem do Stowe. Im szybciej ojciec zorientuje się, że mówiła poważnie, tym lepiej. Czekało ją jeszcze dużo pracy. A teraz jeszcze ten Lance.

- Dzień, w którym oddasz mi przysługę, Lance, uczczę tańcząc nago na przyjęciu u burmistrza Nowego Jorku.

Roześmiał się głośno. Suka! Popamięta go. Musi jednak spełnić swoje zadanie.

- Daj spokój, Marion - powiedział czule. - Czy nie możemy zapomnieć o przeszłości? Nie ma sensu, żebyśmy byli wrogami. Dzisiaj usłyszałem plotki o kartelu, który chce przejąć udziały Ventury w...

- Powiedz to mojemu ojcu, Lance - przerwała mu Marion. - Ja już nie pracuję dla Ventury. Odesłałam swoją przepustkę.

- Co zrobiłaś? - wydyszał Lance. Zbladł, a pot zaczął ściekać mu po twarzy. Ona musi iść do biura! Przecież tam czeka na nią Morgan.

- W każdym razie dziękuję za informację - odezwała się Marion. Jeśli Lance chciał zapomnieć o dawnych urazach, to ona też nie będzie chowała do niego żalu. - Jestem pewna, że ojciec będzie ci wdzięczny za tę wiadomość. Muszę już kończyć. Jutro wyjeżdżam z Nowego Jorku i muszę się zacząć pakować.

- Zaczekaj! - krzyknął, ale odłożyła już słuchawkę. Z trudem się opanował. Morgan na pewno nie zrezygnuje. Trzeba zaczekać do następnej okazji.


Zadzwonił telefon.

Bryony podbiegła, żeby go odebrać.

- Słucham?

- Cześć, Bryony Rose.

Krew zaczęła jej szybciej krążyć w żyłach.

- Cześć, Kyn.

- Czy... wszystko w porządku? - spytał.

Kiedy usłyszała wahanie w jego głosie, do oczu napłynęły jej łzy. Opadła na krzesło. Przez całą noc odtwarzała w myśli to, co zdarzyło się poprzedniego dnia. Czy on naprawdę ją kochał, czy była to tylko gra? Mógł się jej bardzo łatwo pozbyć, ale zamiast tego powiedział "kocham cię". Były to słowa, których nigdy nie spodziewała się usłyszeć. Ale co z tego? Przecież to przez niego utraciła Katy. Kartka papieru z jej ostatnimi słowami wryła jej się w pamięć. I obietnica, którą złożyła na grobie siostry...

- Bryony? - odezwał się z niepokojem Kyn.

- Tak. Wszystko w porządku. Tylko... nie spałam dobrze tej nocy.

To przynajmniej było prawdą. Kiedy rozważała wszystkie za i przeciw, doszła do wniosku, że Kynaston naprawdę ją kocha. Nie wiedziała dlaczego, ale tak było. Oznaczało to, że mogła go teraz zniszczyć, i pomścić Katy. Czemu więc była tak okropnie nieszczęśliwa?

- Rozumiem - powiedział łagodnym tonem. - Ja też źle spałem. Chciałem spytać, czy moglibyśmy zjeść dziś kolację. Moja siostra bardzo chce cię poznać.

Prawda, przyjechała Vanessa. On naprawdę chce, żeby poznała jego rodzinę. To znaczy, że rzeczywiście ją kocha. Serce podeszło jej do gardła.

- Dobrze, zobaczymy się wieczorem - wydusiła z tru­dem.

- Przyjadę po ciebie o siódmej, kochanie. - Jeśli poczuł się dotknięty jej brakiem entuzjazmu, to nie okazał tego.

Bryony odłożyła słuchawkę i podeszła do okna.

Zauważyła taksówkę, która zatrzymała się kilka domów dalej. Podskoczyła z radości, kiedy dostrzegła Hadriana i drobną, elegancką kobietę, która wskazywała ręką na nowoczesne bloki mieszkalne.

- Czy tutaj się zatrzymamy? - spytała Marion, ale Hadrian potrząsnął przecząco głową. - Jeszcze nie wiem.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale on pochylił się, by podnieść walizki z chodnika i nie zauważył jej spojrzenia. Bryony spostrzegła, że kobieta towarzysząca Hadrianowi wzruszyła ramionami i poszła za nim. Marion Ventura. Bryony westchnęła, modląc się w duchu, żeby ich spotkanie nie zakończyło się katastrofą, i poszła otworzyć drzwi.

- Bryn! - krzyknął Hadrian. Chwycił ją w ramiona i uniósł. - Jak się cieszę, że cię widzę. Wyglądasz... wspaniale! - Dostrzegł zmianę w jej wyglądzie - nową fryzurę i dyskretny makijaż.

Twarz Bryony rozjaśniła się. Spotkanie z Hadrianem przypo­minało jej dom i Ravenheights.

- Tak się cieszę, że cię widzę - powiedziała, całując go serdecznie.

Marion patrzyła na nich w milczeniu. Ta piękna kobieta o wspaniałej figurze całowała właśnie jej mężczyznę. Nigdy nie widziała tak pięknych włosów, a fakt, że były naturalne, tym bardziej ją rozzłościł. Miała ochotę wydrapać tej kobiecie oczy. Podeszła bliżej. Najpierw policzy się z tą... modliszką, a z nim porozmawia później. Otworzyła usta, żeby powiedzieć tej kobiecie, aby puściła Hadriana, lecz w tym momencie Hadrian odwrócił się z uśmiechem.

- Marion, kochanie. To jest moja kuzynka, Bryony Rose. Pamiętasz, opowiadałem ci o niej.

- Bryony? - Znieruchomiała. - Twoja przybrana siostra? - Musiała to dokładnie wiedzieć.

- Tak. Mieszkaliśmy razem w Ravenheights, kiedy byliśmy dziećmi.

Skinęła głową. Hadrian opisywał jej swoją siostrę jako grubą, brzydką dziewczynę, noszącą okulary.

- Miło mi cię poznać, Bryony - odezwała się wreszcie Marion. - Hadrian dużo mi o tobie mówił.

Bryony uśmiechnęła się do niej.

- Hadrian powiedział mi o tobie dopiero wczoraj. Wejdźcie do środka. Nie możecie przecież stać na ulicy.

Marion odetchnęła z ulgą. W głosie Bryony nie wyczuła wrogości.

Kiedy siedzieli już przy stole, pijąc gorącą czekoladę z rumem i jedząc sałatki, które przygotowała Bryony, Marion spojrzała na nią uważnie.

- Czy nigdy nie myślałaś o tym, żeby zostać modelką, Bryony?

Bryony roześmiała się głośno.

- Nigdy. Żebyś mnie zobaczyła rok temu...

Hadrian mówił prawdę, pomyślała Marion. Zorientowała się, że Bryony nosi szkła kontaktowe. Ale soczewki nie były barwione. Ten niezwykły kolor oczu był więc naturalny.

- Chciałabym mieć twoją figurę - powiedziała z wes­tchnieniem.

Hadrian zachichotał. Spojrzały na niego, potem jedna na drugą i wybuchnęły śmiechem.

Bryony spodobała się Marion. Po telefonie Hadriana zamart­wiała się, że nie znajdzie z nią wspólnego języka i straci przez to ukochanego.

Dopiero kiedy usiedli przy kominku, Hadrian poruszył sprawę farmy Coldstream. Wytłumaczył wszystko kuzynce.

- Jak widzisz, farma Coldstream byłaby dla nas doskonałym początkiem - zakończył.

- Oczywiście, dobrze ci zapłacimy - dodała Marion i spoj­rzała na Hadriana, który siedział przygnębiony.

Bryony doskonale znała powód jego przygnębienia. Ona również pomyślała o Kynastonie. Ale przecież jeśli sprzeda farmę Marion i kuzynowi, to Kynaston nie powinien tego uznać za akt wrogości. Nie sprzedawała jej przecież Ventura Industries.

- Czy coś się stało? - spytała Marion.

- Nie, nic - zapewniła ją Bryony. - Ale istnieją pewne warunki. - Powiedziała im o obietnicy, jaką złożyła Elijahowi Ellsworsthy' emu.

- To wspaniale - ucieszyła się Marion. - Będziemy potrzebować dobrego zarządcy.

- Bryn, nie musisz... - zaczął Hadrian.

- Wszystko w porządku - zapewniła go. - Mam swoje powody, żeby tak zrobić. Kiedyś ci to wytłumaczę - dodała szybko, widząc, że Marion ich obserwuje.

Hadrian uśmiechnął się.

- Nie wiem, jak ci dziękować, Bryony.

- Nie musisz, głuptasie.

Hadrian spojrzał na Marion.

- Czy chcesz zobaczyć naszą nową farmę?

- Chciałeś powiedzieć, nasz nowy kompleks hotelowy. - Marion zaśmiała się.

Bryony została sama. Znowu ogarnęło ją przygnębienie. Czekało ją ciężkie zadanie do spełnienia .. Musiała udowodnić Kynastonowi, że naprawdę go kocha. Nie będzie to jednak trudne, bo rzeczywiście tak było. Kochała człowieka, który doprowadził do śmierci jej siostrę.


Vanessa oniemiała na widok kobiety, która stanęła w drzwiach. Nigdy jeszcze nie widziała takich oczu. A włosy lśniły bursztynowym blaskiem, figura zaś przypominała figury aktorek z lat czterdziestych.

- Witaj, kochanie - powiedział Kyn, całując to bóstwo. - To jest moja siostra, Vanessa.

Tak piękna kobieta jest na pewno niezłą diablicą, pomyślała Vanessa.

Bryony uśmiechnęła się do niej.

- Cześć, Vanesso. Cieszę się, że przyjechałaś. Bardzo chciałam cię poznać.

Vanessa popatrzyła na nią zdziwiona. Ta kobieta miała dziwny akcent, ale nie był to znany z seriali telewizyjnych akcent angielskiej arystokracji. Nie mówiła również protek­cjonalnym tonem kobiety, która czuje swoją władzę.

- Wygląda na to, że jestem osaczony przez kobiety - zażar­tował Kyn, przenosząc wzrok z ukochanej na siostrę.

- Oczywiście. - Bryony śmiała się. - Tak właśnie powinno być. Kobiety powinny trzymać mężczyzn pod pantoflem - do­dała, mrugając do Vanessy.

- Nauczysz mnie tego? - spytała Vanessa.

- Patrz i ucz się - odparła Bryony. Zachowywała się z taką beztroską, jakby obce jej były wszelkie zmartwienia.

Pojechali na kolację do Trapp Family Lodge. Vanessa patrzyła na Bryony z coraz większą sympatią. Nie miała już wątpliwości, że ta kobieta jest zakochana w jej bracie, chociaż chwilami wydawała się dziwnie spięta.

Przy kawie Kynaston opowiedział Vanessie o przygodzie z lawiną.

- Musiałaś się potwornie przestraszyć - zwróciła się do Bryony. - Ja bym umarła ze strachu.

- Byłam przerażona, ale twój brat był ze mną i to dodało mi otuchy.

Vanessa westchnęła.

- Rozumiem cię. Gdyby Klaus był przy mnie w takiej sytuacji, czułabym się o wiele lepiej.

- Klaus? - Kyn uniósł brwi, a Vanessa zaczerwieniła się nagle.

- Klaus jest instruktorem narciarskim. Jeździłam z nim dzisiaj. Jest bardzo atrakcyjny.

- Panna Rose?

Bryony drgnęła i podniosła oczy. Stał przed nią niezwykle przystojny mężczyzna w średnim wieku.

- Tak. To ja.

- Nazywam się Leslie Ventura - przedstawił się z lekkim ukłonem.

Bryony zerknęła na Kyna, który czujnie ich obserwował.

- Miło mi. W czym mogłabym pomóc, panie Ventura. Och, przepraszam. To jest Vanessa i Kynaston Germaine.

Przez chwilę mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Leslie pocałował Vanessę w rękę i zwrócił się ponownie do Bryony.

- Miałem nadzieję, że porozmawiamy o interesach, ale widzę, że jest pani teraz w towarzystwie przyjaciół.

- O interesach? Ach, tak. Myśli pan o farmie Coldstream. Przykro mi, panie Ventura, ale już sprzedałam farmę mojemu kuzynowi i pana córce. Rozumiem, że Marion jest pana córką?

Leslie zmarszczył brwi.

- Tak. Więc pani kuzynem jest...

- Hadrian Boulton. - Bryony patrzyła mu prosto w oczy.

- Rozumiem. Spóźniłem się - powiedział Leslie z zatroskaną miną·

Bryony potrząsnęła głową.

- Proszę tak nie myśleć. Córka bardzo serdecznie o panu mówiła.

Mężczyzna odpowiedział jej uprzejmym uśmiechem, ale Bryony wyczuła, że nie przejął się jej słowami. Leslie nigdy nie przyjmował cudzych rad. Teraz też nie miał zamiaru słuchać kuzynki znienawidzonego Hadriana Boultona. Skłonił się lekko, obrzucił Kynastona długim spojrzeniem i odszedł od stolika.

- Ale przystojny facet - powiedziała Vanessa.

Bryony uśmiechnęła się do niej, po czym spojrzała na Kynastona.

- Sprzedałaś farmę kuzynowi? - spytał cicho.

- Tak. On i Marion są... razem.

Kynaston poczuł ogromną ulgę. Przestała ich wreszcie dzielić sprawa firmy Coldstream. Teraz nic już nie stało na ich drodze. Chyba że prywatny detektyw, którego zatrudnił dla wyjaśnienia okoliczności śmierci Katy Whittaker, przyniesie jakieś nie­spodziewane wiadomości.

Czuł, że śmierć Katy okrywa tajemnica. Bryony miała jakiś szczególny stosunek do tej sprawy. Wynajął detektywa, aby być pewnym, że nic go już nie zaskoczy.

Nie spodziewał się tego, co miało niebawem nastąpić.


Morgan szalał z wściekłości. Leslie i Marion Ventura byli w Stowe, gdzie się ich najmniej spodziewał. Przemierzał warsztat nerwowym krokiem. Bruno siedział w ką­cie, dłubiąc w zębach, a Greg bezskutecznie usiłował nastawić zegar na godzinę wybuchu.

Usłyszeli lekkie stukanie do drzwi. Jedno uderzenie, przerwa, potem trzy uderzenia. To musiał być ten Niemiec. Klaus rozejrzał się niepewnie. Wiedział, że Morgan poniósł poważną klęskę w Nowym Jorku, ale nie miał zamiaru o nic pytać. Miał nadzieję, że wiadomości, które udało mu się uzyskać od Vanessy, poprawią jego samopoczucie.

- Widziałeś farmę? - Ostry głos Morgana przerwał panującą w warsztacie ciszę.

- Ja - odparł Klaus. - Jest tam pełno robotników. Cieśle, dekarze, elektrycy.

- Nie tracą czasu - warknął Morgan.

- Zabierzemy się za nią? - spytał Bruno z nadzieją w głosie.

- Nie - uciął Morgan. - Potrzebujemy pieniędzy dla naszej sprawy. Wyeliminowanie Germaine'a to dopiero początek. Jeśli chcemy coś zdziałać, musimy mieć dużo pieniędzy. Musimy mieć własną gazetę. Musimy przekupić kilku polityków. To wymaga pieniędzy, pieniędzy Ventury.

- To nie będzie trudne. - Greg podniósł głowę znad zwojów drutu. - Mówię o przekupieniu polityków.

Klaus, któremu cała ta sprawa zaczynała się coraz mniej podobać, postanowił przekazać otrzymane informacje i jak najprędzej opuścić warsztat.

- Dowiedziałem się od tej dziewczyny, że jej brat się zakochał - powiedział spokojnie, nie przewidując, jaka będzie reakcja Morgana.

- Co takiego? - krzyknął Morgan tak przeraźliwie, że nawet Bruno podskoczył na krześlę.

- Dowiedziałem się tego od jego siostry, Vanessy - powtórzył niepewnie Klaus. - Ustaliliśmy, że się z nią zaprzyjaźnię...

- Do cholery z siostrą! - wrzasnął Morgan. - Co to znaczy, że Kyn jest zakochany? On nigdy w życiu nie był zakochany. Brał, co chciał, i szedł dalej. Zawsze tak było.

Klaus potrząsnął głową.

- Teraz jest inaczej. Vanessa powiedziała, że przedstawił jej tę dziewczynę, czego nigdy przedtem nie robił. Uważa, że jest to coś poważnego.

Morgan opadł na krzesło.

- To prawda. Nigdy dotąd nie sprowadzał swoich dziewczyn do domu.

Bruno i Klaus wymienili spojrzenia. Byli zdziwieni, że Morgan tak dużo wie o Kynastonie Germaine. Greg uśmiechnął się lekko. On znał wszystkie tajemnice Morgana. Ale nigdy ich nikomu nie zdradzi.

- Czego się jeszcze dowiedziałeś? - spytał Morgan. - Kim jest ta dziewczyna? Czy ona tutaj mieszka?

Klausowi zaschło w gardle. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że za tym wszystkim kryje się coś niedobrego. Kochał góry, czyste powietrze i jazdę na nartach. Nienawidził hotelarzy, którzy niszczą środowisko, i chciał temu przeciwdziałać. Teraz czuł, że wybrał niewłaściwą drogę.

- Nazywa się Bryony Rose - powiedział wreszcie. Morgan wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.

- Ta sama Bryony Rose, która sprzedała Marion Ventura farmę Coldstream?

- Tak mi się wydaje.

Morgan zmarszczył brwi.

- Nie rozumiem. Dlaczego miałaby sprzedać farmę Marion Ventura, a nie Kynowi?

Klaus wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Wiem tylko tyle, co powiedziała mi Vanessa.

Mówiła, że Bryony Rose pochodzi z Anglii, z y orkshire, i że jej brat za nią szaleje.

- Kyn zakochany... - mruknął Morgan. Nie mógł w to uwierzyć. Jeśli to jednak prawda, trzeba ten fakt wykorzystać.

Tymczasem Klaus szybko opuścił warsztat. Pomyślał, że musi wycofać się z organizacji Zielony Vermont.

Morgan wpatrywał się w przestrzeń. Skąd znał nazwisko Bryony Rose? Kto mu o niej wspominał? Tak. To był Mike Wood, emerytowany nauczyciel, członek Zielonego Vermontu, który oczywiście nie miał pojęcia o prawdziwych celach tej organizacji. Ta Bryony Rose zgłosiła się chyba do ich biura. Szybko wykręcił numer Mike'a.

- Cześć, Mike. Tu Morgan.

- Cześć, Morgan. Czy słyszałeś o wysypisku śmieci w...?

Morgan słuchał go w milczeniu. Bardzo ostrożnie poruszył temat farmy Coldstream.

- W tym wypadku odnieśliśmy wielkie zwycięstwo - powie­dział Mike radosnym głosem. - Tę farmę kupiła nowo powstała firma. Widziałem ich projekt, który nie przewiduje stawiania żadnych nowych budynków.

- Wiem o tym - skłamał Morgan. - Interesuje mnie tylko, jak to się stało, że ostatnia właścicielka, niejaka Rose, sprzedała farmę Marion Ventura?

- To śmieszne, że o to pytasz - powiedział Mike. - Zależało jej bardzo, żeby sprzedać farmę dobrej firmie i wypytywała nas szczegółowo o Germaine Corporation.

- Zależało jej, żeby sprzedać im farmę? - W głosie Morgana można było wyczuć napięcie.

- Nie. Wręcz przeciwnie. Nie chciała mi wierzyć, kiedy mówiłem, że Germaine Corporation ma dobrą opinię. Mogę się, oczywiście, mylić, ale wydawało mi się, że była wrogo nastawiona do tego Germaine'a, chociaż starała się to ukryć. W każdym razie cieszę się, że sprzedała farmę tej nowej firmie. Oni zatrzymali nawet starego Elijaha....

- Jestem ci bardzo wdzięczny za te informacje - przerwał mu Morgan. - Uspokoiłeś mnie. - Zamyślił się. Kyn był zakochany w Bryony Rose. Ale o co jej chodziło? Musiał szybko się tego dowiedzieć. - Mike, może mógłbyś zaprosić Bryony Rose na herbatę. Chciałbym ją poznać. Jeśli nadal ma zamiar sprzedawać nieruchomości, to dobrze byłoby mieć ją w naszym obozie.

- Oczywiście. Zaraz się tym zajmę. Na pewno będziesz zadowolony z tego spotkania. Ona jest naprawdę piękna.

Morgan uśmiechnął się. Był pewien, że Bryony Rose jest niezwykłą kobietą. Inaczej nie udałoby się jej usidlić Kyna. Powoli odłożył słuchawkę. Chętnie pozna kobietę, która zdobyła Kynastona Gennaine'a.

Przemyślawszy całą sprawę, doszedł do wniosku, że teraz będzie mu łatwiej zorganizować porwanie Marian. Farma położona była z dala od miasta, w lesie. Nawet Leslie Ventura zrobił mu przysługę, przyjeżdżając tutaj. Będzie pod ręką, kiedy dojdzie do rozmowy o pieniądzach. Trzeba szybko sprowadzić Lance' a Prescotta. Nie będzie to trudne, ponieważ Lance, zgodnie z zawartą przy rozwodzie umową, odziedziczył tu willę.


Hadrian przesunął dłonią po nagim ciele Marion. Leżeli przed kominkiem, w wynajętym domku na przedmieściu. Pochylił się i zaczął pieścić ustami jej plecy, idąc w dół ku pośladkom. Nagle rozwarł jej nogi i wsunął język głęboko w jej wnętrze. Marion jęknęła i wyprężyła się. Po chwili jej ciałem wstrząsnął dreszcz rozkoszy. Oddychając spazmatycznie, od­wróciła się do Hadriana, chwyciła jego nabrzmiały członek i ścisnęła lekko. Odchylił głowę i jęknął. Pchnęła go na plecy i pochyliła się nad nim. Uwielbiała patrzeć, jak traci nad sobą kontrolę. Jego głowa nerwowo przetaczała się po dywanie. Marion poczuła, jak wzbiera w niej pożądanie. Usiadła na nim okrakiem i jęknęła, kiedy poczuła go głęboko w sobie.

- Marion! Marion! - krzyknął wchodząc w nią szybkimi ruchami. Jej ciałem wstrząsnął orgazm w tej samej chwili, kiedy i on osiągnął spełnienie. Osunęła się na pierś Hadriana niczym zwiędły kwiat.


- Czy nadal chcesz jechać i sprawdzić, jak postępuje praca na farmie? - spytała cicho, z policzkiem przytulonym do jego ramienia.

- Tak, tylko nie teraz - szepnął.

- Masz rację - zgodziła się.

Wiedziała już, że farma będzie ziszczeniem ich marzeń. Zatrudniła najlepszego architekta. Zaprojektowane przez niego stajnie doskonale wtapiały się w krajobraz. Elijah, do którego Marion miała pełne zaufanie, stale doglądał postępu robót, nie było więc potrzeby, aby często tam bywali. Poza tym miała inne sprawy na głowie

- Zastanawiałam się nad tym, dokąd pojedziemy, kiedy skończy się remont farmy.

- Hmmm?

- Pojedziemy do Gstaad i Lech. Jutro.

Westchnął ciężko.

- Po co mielibyśmy tam jechać?

- Pomyślałam sobie, że jeśli są tu tacy ludzie jak Elijah Ellsworthy, to na pewno można ich także spotkać w Gstaad, Lech, St. Moritz i innych miejscowościach.

- Mów dalej.

- Powiedz mi, czego najbardziej pragną' średnio zamożni ludzie? - spytała.

- Nie wiem - odparł ze śmiechem.

- Chcą żyć jak bogacze. Przynajmniej przez dwa tygodnie w roku. Tych ludzi nie stać na luksusowe hotele. Ale... gdybyśmy tak poszukali farmerów, którzy mają domy położone wysoko w górach, i ubili z nimi interes?

- Jaki?

- Wyobraź sobie mieszkające w górach starsze małżeństwo. Ich dzieci poszły już dawno w świat, został duży dom i farma, która nie przynosi wystarczających dochodów. I nagle pojawia się ktoś, kto podejmuje się przebudowy domu, do odpowiedniego standardu, z łazienką w każdym pokoju, balkonami i tym podobnymi rzeczami. Taki dom zamienia się wtedy w luksusowy Gasthoj, czy li pensjonat. Co odpowiedzieliby na taką propozycję?

- Powiedzieliby "tak". Ale co z tego będą mieli?

- My będziemy mieli siedemdziesiąt procent zysku, a oni trzydzieści. Ich dzieci będą mogły przejąć w przyszłości prowadzenie pensjonatu. W ten sposób uzyskają stały dochód, a nasi goście luksusowe pokoje, w "prawdziwym wiejskim" pensjonacie, prowadzonym przez "prawdziwych" Austriaków czy też Szwajcarów. Będą mogli chwalić się przed przy­jaciółmi, że spędzają ferie zimowe w Gstaad. A my zyskamy opinię. tych, którzy prowadzą pensjonaty w naturalnym oto­czeniu. I co ty na to?

- Musimy najpierw sprawdzić położenie tych przyszłych pensjonatów. - Hadrian już zaczął myśleć o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. - Twój ojciec byłby z ciebie dumny. Przy okazji, powinniśmy się dowiedzieć, jakie są jego zamiary. Dziwi mnie, że nie dał jeszcze znaku życia.

Marion wzruszyła ramionami

- Pewnie naąal się gniewa. I obmyśla plany przejęcia Germaine Corporation.


Bryony otworzyła list, który doręczył jej posłaniec. Było to zaproszenie na podwieczorek od organizacji Zielony Vermont. Wiedziała od Marion, że jej ojciec zamierza przejąć Germaine Corporation, ale dobrze było mieć również po swojej stronie Zielonych. Przyjęła więc zaproszenie

Kiedy zadzwonił telefon, wiedziała, że to Kyn.

- Cześć, kochanie. Nie zapomniałaś, że dzisiaj jemy kolację u mnie.

- Oczywiście, że nie.

- To dobrze. A tak na marginesie, jakie masz plany na Boże Narodzenie? - Zaskoczył ją tym pytaniem. - To będą nasze pierwsze Święta - dodał miękko. - Może zdołam cię namówić, żebyś pojechała ze mną do Aspen. Muszę tam być, żeby czuwać nad uroczystościami, jakie co roku urządzamy na Gwiazdkę w naszym hotelu.

- Aspen? - powtórzyła, usiłując zebrać myśli. - A twój nowy hotel w Stowe?

- Już wszystko jest zrobione. Otwieramy go wielkim balem noworocznym. Wrócimy z Aspen dwudziestego ósmego. Po­wiedz tak, Bryony. Chcę, żebyś tam ze mną pojechała - szepnął.

- Dobrze - powiedziała z westchnieniem.

- W takim razie do zobaczenia wieczorem - dodał i odłożył słuchawkę.

Wyczuła w jego głosie radość. Powinna się cieszyć. Teraz rzeczywiście miała go już w ręku. Nie sprawiło jej to jednak satysfakcji. Wydawał się taki szczęśliwy. Wolnym krokiem podeszła do okna. Pokochała Vennont i przyzwyczaiła się do widoku śniegu. W każdym oknie stały oświetlone choinki, a na ulicy paliły się różnokolorowe lampki. Przypomniała sobie Boże Narodzenie w Ravenheights, ogromną choinkę w salonie i gałązki jemioły. Zawsze piekła wielkiego indyka, a Katy przyjeżdżała na Święta do domu. Czasami zjawiała się dopiero w Wigilię i po dwóch dniach wyjeżdżała, ale zawsze z nimi . była. Tego roku nie będzie Katy, nie będzie również Johna Whittakera. Będzie tylko ona i Kynaston Gennaine, mężczyzna, którego kochała i jednocześnie nienawidziła. Mężczyzna, którego chciała zniszczyć i z którym zamierzała pójść do łóżka.

Już to postanowiła. Pragnęła go aż do bólu. Jeśli nie zrobi tego teraz, to straci ostatnią szansę, bo niedługo Kyn ją znienawidzi. A ona nigdy już nie odda się innemu mężczyźnie.


Lech, Austria

Hadrian zachwycił się Gstaad, chociaż spo­dziewał się, że ta miejscowość będzie o wiele większa. Marion zaabsorbowana była odwiedzaniem agencji nieruchomości. Udało im się znaleźli przynajmniej dziesięć miejsc, w których mogliby założyć luksusowe Gasthof. Niechętnie stąd wyjeżdżali, ale do Bożego Narodzenia zostały tylko cztery dni, a musieli odwiedzić jeszcze Lech. Zatrzymali się w hotelu, w którym niedawno przebywała księżniczka Diana.

Nie tracąc czasu, poszli obejrzeć miasto. Hadrian zaczął robić zdjęcia, zachwycony czystością i urodą ulic.

- To już nie jest mała alpejska wioska - mruknął, otaczając ramieniem talię Marion. - A te domy na górze?

- To jest Oberlech - poinformowała go Marion, która dokładnie przygotowała się do podróży. - Można tam doje­chać kolejką linową albo szosą. Myślę, że tam właśnie zaczniemy.

Tymczasem na lotnisku w Zurychu wylądował samolot, z którego wysiadł Leslie Ventura. Wynajął limuzynę i ruszył w kierunku Lech. Jego pobyt w Stowe nie poszedł na marne. Prócz prac związanych z planem przejęcia Germaine Cor­poration, zajmowała go jeszcze jedna sprawa. Kiedy Bryony Rose powiedziała mu, że jest kuzynką Hadriana Boultona, Leslie zaczął coś podejrzewać. Co ta angielska piękność mogła mieć wspólnego z Kynastonem Germaine? Dlaczego Hadrian Boulton szukał pracy w Ventura Industries? By znaleźć od­powiedzi na te pytania, wynajął prywatnych detektywów, którzy mieli to wyjaśnić.

Patrzył z podziwem na prace przy farmie Coldstream.

Marion była rzeczywiście kobietą interesu. Jej podróż do Europy stała się tego kolejnym dowodem. Nie załamała się, kiedy przestało ją chronić nazwisko Lesliego Venturyi jego pieniądze. Jak mu doniesiono, niemało było w tym również zasługi Hadriana. Ten facet był geniuszem finansowym. Leslie szybko jednak zapomniał o interesach, kiedy otrzymał raporty z Yorkshire. Wynajęci przez niego detektywi przeprowadzili dokładne dochodzenie i zetknęli się z inną grupą wywiadow­czą, którą zatrudniał Kynaston Germaine. Ale tamci inte­resowali się okolicznościami śmierci siostry Bryony Rose.

Leslie wzdrygnął się, kiedy o tym pomyślał. Katy Whittaker popełniła samobójstwo, podobnie jak jego syn Keith.

Postanowił, że odzyska Marion. Za wszelką cenę. Wiedział już teraz wszystko o podstępnych planach Hadriana Boultona. Właśnie jechał ratować córkę. Powinien być szczęśliwy, ale czuł się dziwnie przygnębiony.

W pokoju hotelowym Hadrian obserwował Marion, która robiła sobie makijaż. Nagle rozległo się pukanie. Otworzył drzwi i do pokoju wpadł Leslie Ventura. Hadrian poczuł gwałtowny skurcz żołądka.

Leslie zatrzymał się na środku pokoju i rozejrzał. Był to zwykły, skromny pokój hotelowy. Marion musiała się przy­zwyczaić do innego trybu życia: Przez głowę przebiegła mu myśl, jak ona to znosi.

- Tatusiu! - krzyknęła radośnie.

- Marion. - Poczuł się nagle niezręcznie. Przez całe życie ciężko pracował, bo chciał, żeby jego dzieci miały wszystko. - Nie jesteś przyzwyczajona do takich warunków, prawda? - spytał, nie patrząc nawet na Hadriana, który cicho zamknął za nim drzwi i czekał z niepokojem na to, co Leslie Ventura ma mu do zakomunikowania.

Marion rozejrzała się ze zdziwieniem po pokoju.

- Czego tu brakuje?

- Niczego - odparł Leslie, który sam nie wiedział, dlaczego w ten sposób zaczął rozmowę, kiedy miał ważniejsze rzeczy do powiedzenia. - Chcę, żebyś się spakowała i wróciła ze mną do Stowe. Mam dla ciebie pewne informacje.

Nie chciał konfrontacji z Boultonem. Rzucił mu tylko jedno spojrzenie. Był taki, jakim go zapamiętał. Teraz też nie zauważył strachu w jego oczach. Ten Anglik wzbudzał w nim szacunek, którego nigdy nie odczuwał dla innych wielbicieli Marion.

- Tatusiu. - Marion westchnęła i popatrzyła na Hadriana.

Zdziwił ją wyraz jego oczu.

- Nie mogę wrócić do Stowe, dopóki nie zakończymy naszych interesów. Hadrian i ja...

- Znam twoje plany - przerwał jej Leslie. - Ale nie o tym chcę z tobą rozmawiać. Chcę, żebyś od niego odeszła. - Ruchem głowy wskazał na Hadriana.

Hadrian opadł na najbliżej stojące krzesło. Doskonale wie­dział, co Leslie Ventura ma córce do powiedzenia.

- O czym ty mówisz? - zapytała ostro. Bardziej przeraziło ją dziwne zachowanie Hadriana niż to, co mówił ojciec.

- Mówię o prawdziwej przyczynie przyjazdu Boultona do Ameryki. - Gniew go opuścił, kiedy zobaczył przerażone oczy córki. Marion naprawdę kochała tego mężczyznę. A on miał zamiar zniszczyć tę miłość. Zastanawiał się przez chwilę, czy może mówić dalej. Ale Marion została już raz oszukana. Przez Lance'a Prescotta. Jeśli chce poślubić tego człowieka, to musi poznać prawdę. - To nie był przypadek, że starał się o pracę w naszej firmie, prawda, Boulton?

- Nie - przyznał Hadrian.

- Co to ma znaczyć? - spytała Marion drżącym głosem.

- Starał się o pracę, ponieważ chciał pomóc swojej kuzynce zemścić się na Kynastonie Germaine. Czy dobrze mówię, Boulton? - Leslie patrzył mu teraz prosto w oczy.

Twarz Hadriana pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu.

Tylko w jego oczach malował się ból. Leslie zrozumiał, że ten mężczyzna kocha jego córkę.

- Ma pan rację - powiedział Hadrian głuchym głosem.

- Bryony? - spytała Marion. - Co ma do tego Bryony?

- Czy pan jej to powie, czy ja mam to zrobić? - spytał Leslie.

- Czy pamiętasz, jak ci opowiadałem o Ra­venheights? - zaczął Hadrian, patrząc na Marion i modląc się, żeby go zrozumiała. - Nie zdradziłem ci tylko, że Germaine Corporation kupiła tę farmę. To przez utratę farmy mój wuj, ojciec Bryony, dostał ataku serca i umarł.

- O, mój Boże - szepnęła Marion.

- To nie wszystko. Siostra Bryony, moja kuzynka, Katy... - Westchnął ciężko. - Mieszkała w Londynie, ale jej sprawy przybrały zły obrót. Chciała wrócić do domu, ale... Ra­venheights nie było już jej domem. Więc... popełniła sa­mobójstwo.

Marian gwałtownie wciągnęła powietrze, a Leslie zacisnął usta.

- Po tych wydarzeniach Bryony popadła w depresję. Ale doszła do siebie, kiedy zabrałem ją do Yorku. Zaczęła się odchudzać, kupiła sobie szkła kontaktowe, poszła do fryzjera i zaczęła dbać o swój wygląd. Myślałem, że wydobyła się z depresji. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo nienawidzi Kynastona Germaine'a aż do momentu jej nagłego wyjazdu do Ameryki.

Marion potrząsnęła głową.

- Mówiłeś, że ona spotyka się z Kynastonem. Widzieliśmy ich przecież w Stowe. Wyglądali na szczęśliwych, że są razem...

- Ona udaje - powiedział Hadrian. - Chce się na nim zemścić. Uważa, że zniszczył jej rodzinę i odebrał dom.

- A pan chciał jej pomóc, prawda, Boulton? - wtrącił Leslie. - Dlatego przyjechał pan do Ameryki, postarał się o pracę w Ventura Industries i zaczął uwodzić moją córkę. - Twarz Marion zrobiła się śmiertelnie blada. - Miał pan za zadanie wspomagać projekt przejęcia korporacji, a Bryony pracowała nad Kynastonem w Stowe. W ten sposób za­planowaliście jego upadek. Tylko o to panu chodziło, prawda? Od samego początku, od pierwszego dnia, Marion służyła panu za narzędzie, czy tak...?

Nie dokończył zdania, ponieważ Marion pobiegła do drzwi, łkając głośno. Hadrian zerwał się z krzesła, ale silne dłonie Lesliego Ventury zatrzymały go na miejscu.

- Zostaw ją w spokoju, Boulton. Nie dość ją skrzywdziłeś?

Hadrian otworzył usta, ale nic nie powiedział. Wyrwał się Lesliemu i wolno podszedł do okna.

Marion zbiegła ze schodów, otworzyła drzwi i zatrzymała się przy wyjściu. Zobaczyła dużą czarną limuzynę zaparkowaną przy chodniku. Domyśliła się, że należy do ojca. Zrobiła parę kroków w kierunku samochodu. Szofer natychmiast otworzył przed nią drzwi, odwracając dyskretnie oczy od jej zalanej łzami twarzy.

Hadrian patrzył, jak wsiada do samochodu.

- Zostawię ją w spokoju - powiedział. - Dopóki się nie uspokoi.

- Zostawisz ją w spokoju na zawsze - warknął Leslie. Nigdy jeszcze nie widział Marion w takim stanie i powtórnie zniena­widził tego Anglika. - Ja się nią teraz zajmę. Marion wróci do firmy. Będzie moim następcą. Udowodniła, że ma do tego pełne prawo.

Hadrian odwrócił się.

- Nie zna pan swojej córki - rzekł cichym głosem. - Ona zawsze była zdolna do prowadzenia firmy. A jeśli chodzi o zajęcie się nią... - Potrząsnął głową. - Ja wierzę w nią bardziej niż pan.

- Co to ma znaczyć? - spytał Leslie.

- Chciałem powiedzieć, panie Ventura, że kiedy Marion się uspokoi, to zacznie myśleć. Wtedy zrozumie, że ten brudny, wyrachowany scenariusz wydarzeń, który jej pan przedstawił, wyglądał w rzeczywistości trochę inaczej. Kiedy minie szok, przypomni sobie, jak bardzo mnie kocha. I jak bardzo ja ją kocham.

Leslie czuł, że słowa Hadriana są szczere.

- Jesteś szalony - powiedział.

- Nie. Znam Marion. I znam siłę naszej miłości. Kiedy sobie o niej przypomni, wróci do mnie.

- Stawiasz na to? - spytał Leslie, którego gniew już opuścił.

- Już postawiłem - odrzekł Hadrian, odwracając się w stronę okna.

Patrzył na limuzynę i wyobrażał sobie łkającą z bólu i rozczarowania Marion. Pomyśl, kochanie, powiedział do niej w myślach. Pomyśl.

- Postawiłem na to całe swoje życie - oznajmił spokojnym głosem. Życie bez Marion nie byłoby już życiem.


Stowe

Bryony nie miała trudności z odnalezieniem domu Mike'a Wooda, ale mężczyzna, który otworzył jej drzwi, był kimś zupełnie obcym.

- Nazywam się Morgan - powiedział, wyciągając rękę na powitanie. - Mam nadzieję, że Mike wspominał pani o mnie?

- Tak - przyznała Bryony.

- Proszę wejść! - Morgan wprowadził ją do niezwykle czystego i uporządkowanego pokoju. Usiadł przy stoliku i nalał jej filiżankę herbaty. - Biskwita? Mike musiał na chwilę wyjść. - Przyglądał się jej z przyjemnością. - Właściwie, to ja panią zaprosiłem. Nie chcę rozmawiać o farmie, ale o zupełnie innej sprawie. Proszę mi powiedzieć, czy kupiła pani farmę Cold­stream zupełnie przypadkowo, czy dlatego, że lubi pani wieś?

- Owszem, lubię wieś. Wychowałam się na farmie i miesz­kałam tam do chwili... kiedy zmuszono nas do jej opuszczenia.

- Proszę mnie źle nie zrozumieć - mówił gładkim tonem - ale wydaje mi się, że pani mogłaby bardzo pomóc naszemu stowarzyszeniu, pani Rose. Będę z panią szczery. Od bardzo dawna mamy problemy z Germaine Corporation.

- Wydawało mi się, że ma dobrą opinię? - Ogarnęła ją złość, że Morgan źle mówi o Kynie.

- To jest wersja oficjalna. Ale chociaż dokładnie wiemy, w jaki sposób Germaine Corporation przyczynia się do skażenia środowiska, nie jesteśmy w stanie niczego im udowodnić. Odzyskaliśmy nadzieję, kiedy dowiedzieliśmy się, że szefowie Germaine Corporation planują potajemne spotkanie. - Uważnie obserwował twarz Bryony. Miał rację. Ona chciała zniszczyć Kyna. Zdradził ją nagły błysk oczu.

- Tak? Kiedy ma się ono odbyć? - Nic o tym nie słyszała. - Pan Germaine jest bardzo przebiegły. Spotkanie ma się odbyć podczas uroczystości otwarcia nowego hotelu, kiedy wszyscy będą świętować Nowy Rok. Mamy wiadomości z pew­nego źródła - gładko kłamał Morgan - że zebranie ma się odbyć w sali konferencyjnej. Mają omawiać nową formę działalności: kopalnie odkrywkowe w Argentynie.

- Kopalnie odkrywkowe? - zdziwiła się Bryony. - Dlaczego Germaine Corporation miałaby się interesować kopalniami?

- Germaine Corporation prowadzi wiele prac, które są szkodliwe dla środowiska. Potrzebujemy jednak niezbitych dowodów. A w tym mogłaby nam pani pomóc.

- Co miałabym zrobić? - W głosie Bryony dało się wyczuć wahanie.

- Jest pani zaproszona na bal z okazji otwarcia hotelu, prawda? - Skinęła potakująco głową. - Chcielibyśmy, żeby pani ukryła kamerę i magnetofon w sali konferencyjnej. Ten sprzęt nie zajmie dużo miejsca. Pani zadaniem byłoby umiesz­czenie go na jednym ze stołów, naprzeciwko stołu konferencyj­nego. I ustawienie w taki sposób, żeby kamera mogła rejestrować przebieg konferencji.

Oto dowiedziała się, że Kyn prowadzi brudne interesy. Miała ochotę się rozpłakać, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Kynaston nigdy nie okazywał słabości i ona też będzie twarda.

- Dobrze - powiedziała. - Mam dużą torbę. Wyjdę na chwilę z balu przed konferencją.

Morgan skinął głową zadowolony. Zniszczy Kyna rękami jego ukochanej. Ustawi zapalnik bomby w ten sposób, by sygnał alarmowy zabrzmiał pięć minut wcześniej. Nikomu nie stanie się krzywda, ale nowy hotel legnie w gruzach od bomby, podłożonej przez jego ukochaną, Bryony Rose. Po tym incydencie nikt nie będzie się chciał zatrzymywać w hotelach Germaine Corporation i Kynaston będzie znisz­czony.

Bryony wstała na miękkich nogach.

- Muszę już iść. Gdzie i kiedy mam odebrać paczkę? - Chciała jak najszybciej opuścić ten dom i tajemniczego mężczyznę.

- Tutaj - odrzekł Morgan.

- Już poszła?

Bryony podskoczyła na dźwięk dziwnego głosu, który wydo­bywał się nie wiadomo skąd.

- To tylko domofon - powiedział Morgan, wściekły, że ten incydent może wszystko popsuć. - Przeprowadziliśmy linię aż na strych. Mamy tam pokój do pracy - wyjaśnił. Podszedł szybko do domofonu i nacisnął przycisk. - Jeszcze nie wyszła - warknął. Nie powiedział jej, że na strychu pracuje Greg, a bomba jest już prawie gotowa. - Odprowadzę panią do drzwi - zaproponował z uśmiechem. Miał ochotę zabić Grega.

Ale Bryony nie myślała o domofonie, lecz o tym, że nareszcie świat dowie się o brudnych interesach Kynastona Germaine'a. A jutro wyjeżdżają do Aspen i Kyn zostanie jej kochankiem.


Lance Prescott westchnął ciężko i spojrzał niespokojnie na Morgana, który ściągnął go do Stowe i natych­miast zjawił się w jego willi.

- Chyba nie powinienem telefonować do niej po raz drugi.

Ostatnim razem miałem niezłą wymówkę. Teraz...

- Teraz twoja eksżona ma złamane serce. Łatwo ją przeko­nasz, żeby spotkała się z tobą na farmie. Powiedz jej to, o czym ci mówiłem. Na pewno przyjdzie.

Lance uśmiechnął się. Z zadowoleniem przyjął wiadomość o nieudanym romansie Księżniczki. Za parę godzin Marion będzie leżała związana, z zakneblowanymi ustami. Mogą go podejrzewać o udział w porwaniu, ale niczego mu nie udowod­nią. On jedynie telefonował.

Morgan patrzył zamyślony w sufit. Dobrze, że Kyn jest teraz w Aspen. Jeszcze by mu pokrzyżował plany...


Aspen, Kolorado

Bryony i Kyn spędzili parę godzin na nartach, potem poszli na obiad do restauracji i wolnym krokiem wracali do hotelu. Kynaston obejmował ją. Bryony uwielbiała sposób, w jaki na nią patrzył, gdy rozmawiał z nią i śmiał się wesoło. Kochała go. I pożądała.

Kiedy zatrzymali się przed jej pokojem, rzuciła mu wymowne spojrzenie. Serce zabiło mu mocniej.

- Bryony?

Bez słowa otworzyła drzwi i wciągnęła go do środka. Nie odczuwała strachu, lecz podniecenie i radość. Bez względu na to, co miało się wydarzyć w Nowy Rok, ta chwila należała do niej i nie pozwoli jej sobie odebrać. Będzie nagrodą za lata samotności spędzone na farmie w Yorkshire, za wszystko, co wycierpiała. Będzie to najpiękniejsza noc w jej życiu. Jej oczy płonęły ogniem, kiedy zsunęła Kynastonowi kurtkę z ramion.

Patrzył na nią bez słowa, czując, jak krew zaczyna mu pulsować w żyłach.

- Bryony? - wymówił ponownie jej imię nie mogąc uwierzyć w to, co wkrótce miało nastąpić.

Przesunęła mu dłonią po piersi, wyczuwając napięte pod swetrem mięśnie i twarde sutki. Zadrżał. Spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich pożądanie. Ogarnęła ją duma z władzy, jaką kobieta ma nad mężczyzną, który jej pragnie. Przycisnęła usta do jego szyi. Pachniał tak wspaniale. Zaczęła obsypywać jego twarz pocałunkami.

Oddychał spazmatycznie, przesuwając dłońmi wzdłuż jej pleców. Bał się zbyt gwałtownych ruchów, pamiętając o wszyst­kim, co się między nimi wydarzyło, i o wrogich uczuciach, które ich rozdzieliły. Namiętność Bryony była dla niego niespodzianką.

Niezręcznym ruchem ściągnęła mu sweter przez głowę.

Przez chwilę patrzyła na jego nagi, opalony tors, po czym położyła obie dłonie na sutkach. Poczuła, jak twardnieją pod dotykiem.

Kynaston zamknął oczy i jęknął z rozkoszy. Przycisnął ją mocniej do siebie. Opadła na kolana, przesuwając wargami po jego brzuchu. Uklęknął również, wziął w dłonie jej twarz i przywarł do ust gorącymi wargami, wnikając językiem do środka. Przywarła do niego całym ciałem. Zorientowała się, że chce zdjąć z niej sweter, i posłusznie uniosła ręce do góry. Ich wargi złączyły się ponownie. Rozpiął jej biustonosz i jęknął chrapliwie, kiedy nagie piersi dotknęły torsu. Objął je dłońmi i kciukami zaczął pieścić sutki. Ciało Bryony wygięło się w łuk. Pchnął ją lekko na dywan i chwycił wargami różowe pączki.

Wbiła mu palce w plecy, drapiąc paznokciami po skórze, ale w miłosnym zapamiętaniu nie zwrócili na to uwagi. Kiedy Kynaston zaczął rozpinać jej spodnie, dłonie Bryony powęd­rowały do rozporka. Jęknął. Byli teraz zupełnie nadzy. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Kynaston omiótł wzro­kiem jej wspaniałe ciało i ciemny trójkąt między nogami. Przesunął dłońmi wzdłuż łydek ku biodrom.

Bryony nigdy przedtem nie widziała nagiego mężczyzny, a to, co zobaczyła, było wspaniałe - silnie umięśniona klatka piersiowa, płaski brzuch i długie nogi. Widok jego męskości prawie pozbawił ją tchu. Patrzyła jak zahipnotyzowana.

Kynaston spojrzał jej głęboko w oczy.

- Bryony - wyszeptał namiętnie. Zawsze marzyła, żeby usłyszeć swoje imię, wypowiedziane takim tonem. Brzmiało w nim pożądanie, niecierpliwość i tęsknota. On naprawdę mnie kocha, pomyślała i serce ścisnęło jej się boleśnie.

- Kynaston - szepnęła, obejmując go i całując delikatnie. Poczuła, jak rozsuwa jej nogi i wchodzi w nią powoli. Gdzieś w dole brzucha zapłonął ogień, który ogarnął całe ciało. Kynaston starał się być ostrożny, zdając sobie sprawę z jej dziewictwa, chociaż tkwiące w nim napięcie domagało się spełnienia. Bryony tak bardzo pragnęła poczuć go całego w sobie, że pomimo pólu otoczyła Kynastona nogami i przywarła do niego gwałtownie. Zrozumiał to i zanurzył się w jej wnętrzu. Jęknęła z rozkoszy, lecz on nagle zaczął się poruszać, najpierw wolno, potem coraz szybciej.

Za każdym razem, kiedy w nią wchodził, odczuwała coraz silniejszą rozkosz. Było to cudowne i zarazem przerażające uczucie. Zapragnęła zatrzymać go w sobie na zawsze, lecz nagle porwał ją ożywczy prąd i uniósł wysoko. Krzyknęła z rozkoszy, a po chwili usłyszała, że Kyn wypowiada jej imię. Ich ciała odnalazły wspólny rytm, złączone w miłosnej ekstazie. Szalone napięcie eksplodowało, wprawiając w drżenie każdy nerw i unosząc ich na fali spełnienia.

Dopiero po dłuższym czasie Bryony otworzyła oczy. Kyn leżał na niej, a ich serca biły wspólnym rytmem. Miarowy oddech muskał jej ucho. Otoczyła ramionami .ciało ukochanego. Po policzkach spływały jej łzy. Za oknem zaczęły bić dzwony, wzywając wiernych na mszę. Tysiące płonących świateł rzucało cienie na ściany pokoju. A Bryony wciąż obejmowała kochanka i cicho płakała.


Hadrian wrócił do Stowe, do domku, który wynajmowali razem z Marion. Rozpalił w kominku i spojrzał na zegarek. Była dziewiąta. Czy Marion wiedziała, że wrócił? Podszedł do telefonu.

Kiedy wybrał numer, usłyszał przerywany sygnał. W tym samym czasie do Marion telefonował Lance.

- Halo? - Ociągając się podniosła słuchawkę.

- Cześć, Marion. To ja, Lance. Jestem w Stowe. Prawda, jaki świat jest mały?

Morgan szybko przerwał tę towarzyską rozmowę, wskazując wymownie na zegarek.

- Słuchaj, muszę się z tobą zobaczyć - ciągnął Lance. - W bardzo ważnej sprawie.

- Nie mogę się z tobą spotkać. Mam pilny telefon do załatwienia.

Nie kłamała. Przez cały dzień telefonowała do Hadriana. Od czasu powrotu z Lech często płakała, ale także przemyślała wiele rzeczy. Wtedy, w Lech, mówił głównie ojciec. Hadrian rzadko się odzywał. Początkowo opanował ją gniew. Dlaczego nie zaprzeczył, jeśli to, co mówił Leslie, nie było prawdą? Potem, kiedy już na spokojnie zaczęła odtwarzać wszystko w pamięci, spostrzegła luki w rozumowaniu ojca.

Tego dnia, kiedy Hadrian uratował ją przed rozszalałymi psami, nie wiedział, kim była. Już przy tym pierwszym spotkaniu wszystko się dla nich zaczęło. Pozostawała jeszcze sprawa kłamstw, których jej naopowiadał. Ale kiedy przypomniała sobie wszystkie chwile, jakie spędzili razem, doszła do wniosku, że Hadrian nigdy jej nie oszukał. Powiedział jej wszystko o Bryony, oprócz sprawy z Kynastonem Germaine. Poza tym był z nią absolutnie szczery. Upadł również główny zarzut ojca, że Hadrian potraktował ją jak narzędzie, które miało posłużyć do zniszczenia Kynastona Germaine. Przecież nigdy jej do tego nie zachęcał.

Tak krótko trwało jej szczęście. Dlaczego mu nie zaufała? Przypomniała sobie jego bladą, ściągniętą bólem twarz i niemą prośbę w oczach... Dlaczego posłuchała ojca, zamiast posłuchać głosu serca? Uciekła od niego. Księżniczka Ventura powróciła do swojego królestwa. Jak ma teraz z nim rozmawiać? Jak przeprosić za zdradę? On nigdy by nie uwierzył, gdyby ktoś mówił coś złego o niej. Bezgranicznie jej ufał. Musi się z nim spotkać. Postarać się wszystko wyjaśnić...

- Nie mogę teraz z tobą rozmawiać, Lance - powiedziała. Lance zerknął na Morgana.

- Marion, mam ci coś ważnego do powiedzenia. O Bryony Rose. Wpakowała się w okropną historię... Słuchaj, nie mogę ci tego wytłumaczyć przez telefon. Czy nie możemy się gdzieś spotkać? Może u ciebie. Na farmie. Myślę, że drogi są odśnieżone.

- Chyba tak, Lance. W jaki sposób...

- Będę tam za pół godziny. - Lance szybko odłożył słuchawkę. - Wszystko załatwione - powiedział do Morgana.

- Wprowadzę teraz do akcji Bruna - oznajmił Morgan. Zanim skończył rozmawiać przez telefon, Lance był już w drodze. Wracał do Nowego Jorku.

Marion przeszła na palcach obok uchylonych drzwi pokoju ojca. Słyszała, jak mówi coś do dyktafonu. Westchnął głęboko, słysząc, jak drzwi wejściowe otwierają się i cicho zamykają. Martwił się o córkę. Przypomniał sobie nagle, że Boulton miał powrócić do Stowe tego samego dnia. Czy to możliwe, że ona chce do niego wrócić? Sięgnął po płaszcz. Tymczasem Hadrian nadal usiłował dodzwonić się do Marion. Tym razem nikt nie odbierał telefonu.

Marion zatrzymała taksówkę. Kiedy samochód wyjechał poza miasto, ogarnął ją lekki niepokój. Co Lance miał na myśli, mówiąc, że Bryony jest w okropnej sytuacji? I skąd, u diabła, mógł się o tym dowiedzieć?



Bruno jechał na farmę jak szalony. Kiedy dotarł na miejsce, zaparkował samochód na poboczu, pod pokrytymi śniegiem sosnami. Znał na pamięć plan posiadłości i skierował się do najdalej położonej stajni przerobionej teraz na wiejski domek. To miejsce znajdowało się na takim odludziu, że porwanie Marion nie powinno przedstawiać najmniej szych trudności. Po chwili dołączył do niego Morgan. Wszystko było opracowane w najdro­bniejszych szczegółach. Morgan miał wrócić do samochodu. Gdyby coś się nie powiodło i dziewczyna zdołałaby wyrwać się z rąk Bruna, wtedy Morgan uniemożliwi jej ucieczkę. Ale nie było żadnego powodu, aby ich plan miał się nie powieść. Żaden z nich nie pomyślał o Elijahu P. Ellsworthym.


Hadrian skoczył na równe nogi, kiedy usłyszał, że ktoś dobija się do drzwi.

- Gdzie ona jest?! - krzyknął Leslie, wpadając do środka jak burza.


Elijah siedział przed kominkiem i czytał książkę. Nagle leżący u jego nóg pies zaczął war~zeć i nastawił uszu. Jego pan odłożył książkę. Ufał swojemu psu. Kiedy on zaczynał się denerwować, Elijah był również niespokojny. Podszedł do okna i uchylił firankę. Za oknem panowała ciemność. Nagle, od strony stajni, zauważył światło.

Złodzieje? Szybko zasunął firankę. Pies stał obok niego, patrząc mu w oczy i czekając na rozkaz. Elijah sięgnął po strzelbę, sprawdził, czy jest nabita. Nie chciał, żeby ktoś zabił mu psa. Nie chciał również mieć nic do czynienia z policją. Przypomniał sobie nagle o Hadrianie Boultonie. Polubił tego Anglika z Yorkshire, który również wychował się na farmie. Hadrian Boulton będzie wiedział, co robić. Przecież farma należała teraz do niego i do jego ślicznej dziewczyny.


Morgan i Bruno omawiali ostatnie szczegóły.

- Ona prawdopodobnie przyjedzie taksówką. Jeśli kierowca będzie na nią czekał, to ja się nim zajmę. Ty zajmiesz się Marion. Masz wszystko co trzeba? - spytał.

Bruno wyjął z kieszeni buteleczkę z bezbarwnym płynem i białą chusteczkę. Morgan skinął głową z aprobatą. Bruno czuł podniecenie. Uwielbiał takie sytuacje.


Hadrian popatrzył zdumiony na Lesliego Venturę.

- Co się stało?

- Chodzi o Marion. Wiem, że ona tu jest.

- Chciałbym, żeby tu była - Powiedział Hadrian. - Jeśli ona... - Nagle zadzwonił telefon. Hadrian szybko podniósł słuchawkę. - Tak?

- Pan Boulton? Tu Elijah. Dzwonię z farmy. Ktoś jest w starych stajniach.

- Marion? - spytał Hadrian. Cóż ona mogła tam robić?

- Chyba nie. Mój pies ją zna. A teraz warczy i jest bardzo zdenerwowany. Nie podoba mi się to, panie Boulton.

Znaczenie tych słów zaczęło powoli docierać do Hadriana.

Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Kątem oka zauważył, że Leslie Ventura wchodzi ponownie do pokoju po przeszukaniu całego domku.

- Niech pan nigdzie nie wychodzi. Zaraz tam będę - powie­dział szybko i odłożył słuchawkę. Był przerażony. Czuł, że Marion grozi niebezpieczeństwo. Spojrzał na Lesliego Venturę. - Niech pan jedzie ze mną - rzucił krótko.

- Co? Posłuchaj pan... - zaczął Leslie, ale Hadrian był już przy drzwiach.

- Wydaje mi się, że Marion jest w niebezpieczeństwie - powiedział. - Czy przyjechał pan samochodem?

Leslie nie tracił czasu. Pobiegł za Anglikiem, otworzył drzwi i wpuścił Hadriana do środka ..

- O co chodzi? - spytał. - Co to wszystko ma wspólnego z Marion?

Hadrian powiedział mu o telefonie Elijaha.

- To nic nie znaczy. Nawet nie wiemy, czy moja córka tam jest - argumentował.

Hadrian spojrzał na niego.

- Mam złe przeczucia, Leslie.

Leslie otworzył usta, ale szybko je zamknął. Skinął głową.

- Prowadź - zwrócił się do Hadriana.


Marion wysiadła z taksówki.

- Proszę na mnie zaczekać - poprosiła kierowcę.

Zdziwił ją brak świateł w oknach farmy. Elijah powinien być przecież w domu. Zdziwiło ją również, że pies nie wybiegł, żeby się z nią przywitać. Oswoiła się z nim i bardzo go polubiła, pokonując awersję do psów. Ale gdzie jest Lance?

Śnieg skrzypiał jej pod butami. Bruno, ukryty w cieniu starych stajni, trzymał w pogotowiu butelkę z chloroformem.

Marion zatrzymała się na chwilę. Pomyślała, że powinna najpierw zobaczyć się z Elijahem.

Bruno postąpił parę kroków do przodu. Dostrzegł Marian w światłach samochodu, kierującą się w stronę farmy. Nagle stanęła. Wydało jej się, że słyszy jakiś dziwny dźwięk. Rozej·· rzała się, lecz zobaczyła jedynie taksówkę 'i kierowcę z głową odrzuconą do tyłu. Na pewno zasnął, pomyślała.


Hadrian jechał tak szybko, że omal nie wpadli w poślizg, ale Leslie Ventura nie uczynił żadnego komentarza. Bardzo bał się o Marion. Żeby tylko nie zrobiła jakiegoś głupstwa.


Marion ruszyła w stronę domu.

- Pssst... Pssst. - Dźwięk ten dochodził z budynku, który dawniej był spichlerzem. Skierowała się w tamtą stronę·

- Lance? - spytała. Wnętrze budynku było ciemne.

Elijah nie odchodził od okna. Światła samochodu oświetliły drobną postać Marian. Uchylił drzwi z tyłu domu. Pies przecisnął się przez szparę i wybiegł na dwór. Niech to szlag trafi. Co za głupek, pomyślał Elijah. Był jednak dumny, że jego ogar wykazał należytą odwagę.

- Lance, to wszystko jest idiotyczne - powiedziała Marion. Zaczęła się bać. - O co tutaj chodzi?

Oślepiło ją światło latarki. Po chwili Bruno opuścił latarkę i wystawił rękę przez uchylone drzwi, zapraszając ją gestem do środka. Pamiętał wskazówki Morgana. Miał się nie odzywać, żeby Marion nie zorientowała się, że ma do czynienia z zupełnie obcym mężczyzną.

Marion westchnęła. Lance lubił takie teatralne sztuczki. Ruszyła wolnym krokiem w kierunku drzwi.


Hadrian skręcił na drogę prowadzącą do domu. Mieli jeszcze niecałą milę do pokonania. Leslie siedział w milczeniu, z zaciś­niętymi ustami. On również miał jak najgorsze przeczucia. Gdyby coś stało się z Marion...


Pies Elijaha zatrzymał się na środku podwórza. Czuł zapach Marion, który dobrze znał. Ale wyczuł jeszcze inny, obcy. W pobliżu lasu.

Morgan, który obezwładnił kierowcę taksówki ciosem karate, postanowił zorientować się w sytuacji. Wyszedł zza spichlerza i zobaczył, że Marion idzie w kierunku stajni. Wszystko dobrze się układało. Kobieta nie miała najmniejszej szansy w konfron­tacji z Brunem. Nagle usłyszał zbliżający się samochód. Szybko odwrócił głowę. Widział blask przednich świateł, przesuwający się między drzewami. Czy zdoła go zatrzymać?

Elijah wkładał buty i zastanawiał się, dlaczego nie słyszy psa. Powinien już dawno dać sobie radę ze złodziejami.

Marion weszła do środka.

- Lance? O co chodzi? - Poczuła ostry zapach i nagły ruch.

Chciała się odwrócić i uciec, ale instynkt ostrzegł ją, że jest już za późno. Osunęła się więc na kolana i opuściła nisko głowę.

Bruno stracił ją z oczu. Przed chwilą stała jeszcze w drzwiach, a teraz zniknęła. Postąpił krok do przodu i wpadł na skuloną Marion. Krzyknęła głośno.

Hadrian wjechał na podwórze i zgasił silnik.

- Słyszałeś? - spytał Lesliego, który wysiadał już z samochodu.

- Chyba tak. Jakiś krzyk.

Marion krzyknęła ponownie, kiedy poczuła, że jakieś ręce ją unoszą. Elijah wybiegł z domu. Kiedy dotarł w pobliże starego koryta do pojenia bydła, schował się za nim i zamarł w bezruchu. Walczył w pierwszej i drugiej wojnie światowej i wiedział, co robić w momencie zagrożenia.

Morgan zobaczył dwóch mężczyzn, którzy rzucają się biegiem w kierunku stajni. Podbiegł do taksówki i wypchnął nie­przytomnego kierowcę na śnieg.

Bruno zaśmiał się głośno. Był tak podniecony tym, co miał zrobić, że nawet nie zauważył przybycia obcego samochodu.

- Co się stało, mała damo? - Warknął. - Oczekiwała pani kogoś innego?

Morgan siedział już w taksówce i usiłował zapalić silnik. Nie zdążył zamknąć drzwi, kiedy pies rzucił się na niego i złapał zębami za ramię. Mimo grubej kurtki, poczuł przenikliwy ból. Kopnął psa, usiłując zrzucić go z siebie. Pies puścił jego ramię i zatopił zęby w nodze. Morgan krzyknął z bólu.

Elijah, Leslie i Hadrian usłyszeli jego przeraźliwy ryk. Leslie i Hadrian, którzy biegli w kierunku stajni, nie zwrócili nań uwagi, Elijah natomiast pobiegł w tamtym kierunku.

Marion poczuła, że ten obcy mężczyzna przykłada jej jakąś szmatę do ust. Zaczęła się dusić. Już wiedziała, że to porwanie. Temat ten przewijał się często w rozmowach jej znajomych. Była to zmora trapiąca bogatych ludzi. Ostatkiem sił zaczęła się wyrywać i kopać na oślep. Jej ostry obcas trafił Bruna w łydkę. Zaskoczony puścił Marion. Upadła na plecy, ale podniosła się szybko i wybiegła na zewnątrz.

W tym momencie zobaczyli ją Leslie i Hadrian. Dostrzegli również mężczyznę, który wybiegł za nią i złapał za połę kurtki. Hadrian krzyknął głośno, a zaskoczony Bruno ponownie puścił Marion. Skąd się wzięli ci ludzie?

Morgan kopnął psa tak mocno, że ten wylądował w śniegu.

Zatrzasnął drzwi i ruszył z miejsca. Elijah podniósł strzelbę i wymierzył w samochód. U słyszał brzęk szkła, ale auto nie zatrzymało się. Słyszał teraz okrzyki, dochodzące od strony stajni. Szybko pobiegł w tamtą stronę·

- Marion, wstawaj! - krzyczał Hadrian, patrząc na drobną postać, leżącą bez ruchu na śniegu. Porywacz stał dwa kroki od niej. Radość zapłonęła w jej wnętrzu na dźwięk głosu Hadriana. Podniosła się z wysiłkiem i zaczęła uciekać, ale nogi ślizgały się jej po lodzie, w głowie huczało.

Leslie, który stał za Hadrianem, zobaczył, że napastnik wyciąga z kieszeni jakiś przedmiot. Odbiło się w nim światło padające zza uchylonych drzwi domu.

- Nóż! - krzyknął.

Elijah usłyszał ten okrzyk. Nienawidził nożowników. Zaraz się przekonają, że strzelba jest skuteczniejsza od noża.

Bruno patrzył za oddalającą się dziewczyną. Nie tylko zawiódł Morgana, ale jeszcze pójdzie za to wszystko do więzienia. Odchylił rękę do tyłu. Miał wprawę w rzucaniu nożem. Leslie wiedział już, że Marion znalazła się w śmiertelnym niebez­pieczeństwie. Nie mógł nic zrobić. Zbyt wielka odległość dzieliła go od córki.

Hadrian również zobaczył nóż.

- Nie! - zawołał, przebiegł parę kroków, złapał ją za rękaw i silnym szarpnięciem odciągnął na bok, zasłaniając własnymi plecami.

Marion krzyknęła zaskoczona, kiedy Hadrian odepchnął ją.

Zdekoncentrowany tymi okrzykami i nagłą zmianą sytuacji, Bruno znieruchomiał z ręką w górze.

Leslie widział to wszystko. Obserwował, jak Anglik tuli do siebie Marion, jak prostuje ramiona, spodziewając się uderzenia nożem. Szybko spojrzał w kierunku mężczyzny, który szykował się do rzutu.

- Nie! - wrzasnął z całej siły.

Bruno nie zwracał na niego uwagi. Ktoś tu dzisiaj umrze, pomyślał. W tym momencie padł strzał. Kula ze strzelby Elijaha ugodziła Bruna prosto w serce. Padł na śnieg.

Oczekujący uderzenia Hadrian podskoczył, kiedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Była to dłoń Lesliego.

- W porządku. Ten skurwiel nie żyje.

Hadrian westchnął głęboko i mocniej przytulił do siebie Marion.

- Dzięki Bogu. Kocham cię - wyszeptał.

Marion nie mogła wymówić słowa. Chciała mu powiedzieć, że nie wyobraża sobie życia bez niego, żeby jej przebaczył, ale głos odmówił jej posłuszeństwa.

- Wiem, ty też mnie kochasz - powiedział Hadrian i delikatnie ucałował jej usta.


Kiedy samochód Kynastona wjechał na podjazd nowego hotelu, Bryony otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Duże złocone litery układały się w napis: "Hotel Bryony Rose". Za chwilę miał się rozpocząć bal. Był pierwszy dzień nowego roku.

- Nazwałeś hotel moim imieniem - szepnęła. Kynaston obrócił się do niej.

- Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie. Czy nie zdziwiło cię, dlaczego nie dostałaś ode mnie prezentu na Boże Narodzenie?

Popatrzyła jeszcze raz na hotel i odwróciła głowę, żeby Kyn nie dostrzegł w jej oczach łez. Nazwał hotel jej imieniem, a ona za chwilę umieści tam podsłuch, aby go skompromitować. Szybko otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu, nie zauważyw­szy, że Kynaston patrzy na nią ze zmarszczonym czołem.

W hotelu znajdowało się już mnóstwo gości. Bryony zwracała na siebie powszechną uwagę. Jej włosy odbijały się złotym blaskiem od ciemnozielonej aksamitnej sukni. Stoły zastawione były jedzeniem, bary serwowały różnorodne wina i alkohole. Za dekorację służyły zielone gałązki oraz białe czerwone poinsecje. W sali balowej grała orkiestra.

Leslie Ventura podszedł z uśmiechem do Carole, która na jego prośbę przyjechała do Stowe.

- Zatańczysz ze mną?


Hadrian rozglądał się, szukając wzrokiem Bryony. Martwił się o nią. Od czasu kiedy wróciła z Aspen, widzieli się tylko raz. Opowiedział o próbie porwania Marion i chciał się również dowiedzieć czegoś od niej. Bryony unikała jednak odpowiedzi na pytania dotyczące Kynastona Germaine'a. Hadrian czuł, że coś jest nie w porządku. Wydawała mu się dziwnie zmieniona.

- Hadrianie, co się stało? - usłyszał głos Marion. Wyglądała wspaniale w czerwonej wieczorowej sukni. Szok wywołany porwaniem minął bez śladu. W jej oczach błyszczała wesołość. Kiedy Hadrian i Leslie zaprowadzili ją do domu Elijaha, Marion cała się trzęsła. Leslie natychmiast wezwał lekarza i policję. Elijah, który martwił się tym, że zabił Bruna, przekonał się, że Leslie to człowiek wpływowy. Skończyło się na złożeniu zeznania na komisariacie.

Następnego dnia Leslie opowiedział córce, jak Hadrian osłaniał ją własnym ciałem przed uderzeniem noża. Marion wybuchnęła płaczem. Ojciec zostawił ich tulących się do siebie.

- Jesteś czymś zmartwiony - powiedziała. - Och, Hadrianie, tak cię kocham, że to aż boli - dodała.

Spojrzał w jej promieniejące szczęściem oczy i nerwowo przełknął ślinę.

- Marion... chciałem cię o coś spytać.

- O co?

- Teraz, kiedy twój ojciec zmienił zdanie...

Roześmiała się głośno.

- Zmienił zdanie? On stał się twoim najgorętszym fanem. Opowiada o twoich czynach każdemu.

Hadrian uśmiechnął się. Leslie diametralnie zmienił swój stosunek do niego.

- Myślałem, że... teraz, kiedy zniknęły przeszkody... - Urwał. - Do diabła, zacząłem nie tak, jak powinienem.

- Co powinieneś, głuptasie? Weź głęboki oddech i wyrzuć to z siebie. - Marion ścisnęła go za kolano.

- Dobrze, skoro tego chcesz. Czy wyjdziesz za mnie?

Otworzyła usta ze zdumienia. Po chwili na jej twarzy pojawił się radosny uśmiech.

- To są bardzo romantyczne oświadczyny, Boulton - powie­działa. - Wyrzuciłeś to z siebie w biały dzień, wśród pijanych gości hotelowych. Nie mogłeś zaczekać, aż wzejdzie księżyc? Przyklęknąć?

- A więc tak czy nie? - zapytał ze śmiechem.

- A jak myślisz? Oczywiście, że wyjdę za ciebie, ty wariacie. Nikt inny by ciebie nie zechciał.

- Na pewno nie - przyznał. - Czy nie uważasz, że powinniś­my zawiadomić o tym twojego ojca?

- Dobrze. - Marion uśmiechnęła się. - Nie przypuszczam jednak, żeby był zdziwiony.

- W takim razie powiemy, że jesteś w ciąży.


Morgan usłyszał dźwięk dzwonka i natychmiast otworzył drzwi.

- Myślałem już, że pani nie przyjdzie - powiedział rzeczo­wym tonem, aby zamaskować strach, który nie opuszczał go od tamtej pamiętnej nocy na farmie.

- Trudno mi było wyjść - odrzekła Bryony. - Czy to ten przedmiot? - spytała, patrząc na leżącą na kredensie, zawiniętą w szary papier, paczkę. Wyciągnęła rękę, ale Morgan był szybszy.

- Ostrożnie - syknął, czując, że serce podchodzi mu do gardła. - Trzeba się z tym obchodzić bardzo delikatnie. Przy najmniejszym wstrząsie kamera przestanie działać.

Bryony skinęła głową. Pudełko było bardzo lekkie, a przecież znajdował się w nim magnetofon i kamera wideo. Coś tu było nie w porządku.

- Pójdę już - powiedziała. - Nikt nie wszedł jeszcze do sali konferencyjnej, ale nie chcę tracić czasu. Co się panu stało w nogę? - spytała, kiedy zauważyła, że Morgan mocno utyka. - Och, nic takiego. Zwykły narciarski wypadek.

Skinęła głową.

- Wrócę z tym.... - Podniosła pudełko, nie dostrzegając, że Morgan zbladł i cofnął się nieznacznie. - Jak tylko skończy się zebranie.

- Dobrze - odparł z dziwnym uśmiechem.

Zauważyła ten grymas. A więc jemu również zależy na skompromitowaniu Kyna. Cóż w tym złego? - pomyślała gniewnie. Ona też tego chciała. Ale to było dawniej. Teraz czuła coś innego.


Po wyjściu Bryony Morgan wszedł z trudem na strych i ustawił radio. Bomba miała wybuchnąć o piątej. Nastawił sygnał ostrzegawczy na czwartą pięćdziesiąt. Wystarczy, aby ewakuować wszystkich ludzi, lecz nie dość, aby rozbroić bombę. Greg wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Na dole nie było nikogo. Nacisnął wewnętrzny domofon.

- Jesteś tam?

- Tak - usłyszał głos Morgana. - Wejdź na górę.

Greg ruszył w kierunku schodów, zapominając wyłączyć domofon. Teraz pozostało im tylko czekać.


Marion była pierwszą osobą, którą spotkała Bryony po powrocie do hotelu.

- Och, Bryony. Muszę ci coś powiedzieć. Wiem, że Hadrian chciałby ci sam powiedzieć, ale... no, zamierzamy się pobrać! - Marion zaśmiała się i zarzuciła jej ręce na szyję. Przechodzący obok kelner potrącił torbę, którą Bryony trzymała w ręku.

- To wspaniała wiadomość, Marion.

- Będziesz moją druhną, prawda?

- Oczywiście. - Uległa radosnemu nastrojowi i przez chwilę rozmawiały wesoło na temat wesela. Dopiero kiedy Marion poszła przekazać nowinę Carole Ballinger, Bryony przypomniała sobie o kamerze. Przecisnęła się przez tłum bardzo ostrożnie, żeby nie narazić torby na wstrząsy, i dotarła do sali konferencyj­nej. Cicho otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Sala była pusta. Wyjęła paczkę z torby i umieściła ją tak, jak polecił Morgan. Wycięty w kartonie kwadrat znajdował się teraz naprzeciwko stołu konferencyjnego. Po bokach ustawiła oprawione w ramki fotografie sławnych ludzi, którzy zatrzymywali się w hotelach Germaine Corporation. Sprawdziła, czy pudełko zostało w dosta­teczny sposób zakamuflowane, i szybko opuściła salę.

Goście bawili się w najlepsze. Wszędzie panował straszny hałas.


- Wyjdźmy stąd na chwilę. - Na dźwięk tego głosu Bryony podeszło serce do gardła. Kyn wziął ją za rękę i zaprowadził do pustego pokoju biurowego. - Co roku jest gorzej - powiedział, patrząc na nią z uśmiechem. - Chodź do mnie. - Podeszła do niego na miękkich kolanach. Ujął ją za ręce. - Są takie zimne - szepnął, przykładając jej dłoń do policzka. - Jest takie powiedzenie. Zimne ręce, gorące serce.

Przeszył ją ból.

- Kyn... - zaczęła, po czym zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do jego ust w namiętnym pocałunku.

- To się nazywa prawdziwy pocałunek - powiedział ze śmiechem, kiedy Bryony odsunęła się od niego. - Teraz mam odwagę dać ci to, co tutaj mam. - Wyjął z kieszeni małe czerwone pudełko.

- Kynaston. - W głosie Bryony zabrzmiała prośba. Wewnątrz był złoty pierścionek z brylantem.

- Bryany Rose Whittaker, czy wyjdziesz za mnie?

Bez słowa rzuciła mu się w ramiona. Kyn trzymał ją mocno w objęciach i czuł się niewymownie szczęśliwy. Nie przypusz­czał, że miłość może być tak wspaniała.

- Bryony - szepnął czule, całując jej skronie, policzki, wargi. Przytuliła się do niego, czując, że za chwilę serce pęknie jej z rozpaczy. Delikatnie odsunął ją od siebie i włożył pierścionek na palec. Pasował doskonale. Bryony nie mogła już powstrzymać łez. Ale Kynaston Germaine zrozumiał to inaczej.

- Ty głuptasie - powiedział czule. - Od kilku tygodni usiłuję cię przekonać, że cię kocham, po Aspen... Myślałaś, że chciałem mieć kolejny romans?

Nagle otworzyły się drzwi.

- Panie Germaine... Przepraszam... nie chciałem przeszka­dzać... - W drzwiach stał zażenowany kierownik sali. - Bardzo przepraszam, sir, ale... pan Colquist zemdlał. Wiem, że dużo pił, ale...

- On ma cukrzycę - powiedział Kynaston ostrym tonem. - Wezwij natychmiast lekarza. - Odwrócił się do Bryony, ale ona popchnęła go delikatnie w kierunku drzwi.

- Idź. Musisz zobaczyć, co się stało. twojemu przyjacielowi. - Była szczęśliwa, że może zostać sama.

- Zaraz wracam - powiedział i szybko wyszedł z pokoju.

Bryony nie mogła powstrzymać łez. Kynaston ją kochał. Co więcej, ufał jej. Prosił, żeby została jego żoną. Był to również w pewnym sensie dowód miłości i zaufania. Nie może się temu sprzeniewierzyć. Nie może!

- Przykro mi, Katy, ale ja go kocham - szepnęła.

Wyszła cicho z pokoju i skierowała się w stronę sali konferencyjnej. Kiedy zapaliła światło, zobaczyła półnagą kobietę leżącą na stole. Czerwony na twarzy mężczyzna spojrzał na nią wściekłym wzrokiem.

- Przepraszam - wykrztusiła, zamykając za sobą drzwi. Będzie musiała później wrócić po tę kamerę. Zaraz też zawia­domi o tym Morgana. Nie byłoby w porządku, gdyby pokrzyżowała mu plany i zostawiła go bez żadnej wiadomości. Za chwilę Kyn zacznie jej szukać. Nie chciała go teraz spotkać. Będzie musiała wszystko mu wyznać. Wybiegła z hotelu. Zrobiło się już ciemno. Spojrzała na zegarek. Było dwadzieścia po czwartej.

Szybko wskoczyła do samochodu i po chwili była już przed domem Mike'a Wooda. Zastukała, ale nikt się nie odezwał. Lekko pchnęła drzwi. W środku było ciemno.

- Czy jest tu ktoś? - zapytała niepewnie.

Nagle, tuż za jej plecami, odezwał się donośny głos.

- Włącz radio. Nie możemy tego przegapić.

Bryony podskoczyła z przerażenia. Przecież tu nikogo nie ma!

- Nie martw się. Kiedy wybuchnie, to wszystkie stacje będą o tym mówić. Poza tym jeszcze tam nie telefonowałem z ostrzeżeniem.

Bryony poznała głos Morgana. O czym oni mówili? Przypo­mniała sobie, że mieli wewnętrzny domofon. Chciała zapalić światło i zawiadomić ich, że jest na dole, kiedy znowu usłyszała głos Morgana.

- Jesteś pewny, że zegar nastawiony jest na piątą?

- Oczywiście. Nie martw się, marynarka dobrze mnie przeszkoliła. Kiedy już coś wysadzam, to to coś wylatuje w powietrze zgodnie z planem. Nie martw się, Morgan. Z tego hotelu o piątej zostaną tylko gruzy.

Bryony zamarła. Oni mówią o bombie! Nie o kamerze. W hotelu. A tam jest tyle ludzi! Wyślizgnęła się z domu i pobiegła do samochodu. Spojrzała na zegarek. Dochodziła czwarta trzydzieści. Jechała jak szalona. Przed hotelem wy­skoczyła z samochodu, nie gasząc silnika i nie zamykając drzwi.

Musi natychmiast znaleźć Kyna. Gorączkowo przepychała się między gośćmi. Marion, widząc jej bladą twarz i rozszerzone z przerażenia oczy, chwyciła ją za ramię.

- Co się stało?

Bryony odepchnęła jej rękę. Nie było czasu na wyjaśnienia. Nagle dostrzegła jasną głowę Kynastona wśród grupki roz­bawionych gości. Rzuciła się w jego stronę.

- Kyn! Kyn! - Jej krzyk ginął w ogólnym hałasie. Orkiestra zaczęła grać melodię "Przyjęcie dobiega końca". Bryony omal nie wybuchnęła histerycznym śmiechem. Spojrzała na zegarek. Czwarta czterdzieści dwa. Nie było chwili do stracenia. - Kyn! - krzyknęła jeszcze raz rozpaczliwie.

Tym razem ją usłyszał. Szybko przepchnął się przez tłum

- Gdzie byłaś?

- Bomba! Tu jest bomba!

Potrząsnął głową i pokazał na ucho. Złapała go za rękę i pociągnęła do sali konferencyjnej. Nie było tam nikogo.

- W tej paczce jest bomba - wyjąkała bez tchu.

- Co takiego? - krzyknął.

Szybko podeszła do stołu i rozsunęła pieczołowicie ustawione fotografie. W skazała palcem szarą paczkę.

- Tu jest bomba. Myślałam, że to kamera wideo, że będziesz miał tu tajną konferencję... - Urwała. Nie może mu teraz wszystkiego wyjaśniać. Nie było na to czasu. - To nie jest kamera. Słyszałam, jak Morgan mówił...

- Morgan? - Kyn złapał ją za ramię. - On tu jest? W Stowe?

- Kyn, posłuchaj! - krzyknęła, łapiąc go za rękę. - Bomba wybuchnie o piątej.

W tym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich Hadrian. Marion powiedziała mu, że z Bryony dzieje się coś dziwnego, i kazała mu jej szukać.

- Co tu się dzieje? - spytał, przenosząc wzrok z przerażonej twarzy Bryony na zaciętą twarz Kynastona. - Jeśli ty...

- Wyprowadź wszystkich z hotelu! - zawołał Kynaston. - Tutaj jest bomba. Niech wszyscy opuszczą hotel. Kelnerzy ci pomogą. Ucisz orkiestrę. Niech otworzą wszystkie drzwi. Na pewno wybuchnie panika.

- Dobra - powiedział Hadrian i szybko wyszedł z sali.

- Skąd wiesz, że bomba wybuchnie o piątej? - Kynaston patrzył na Bryony lodowatym wzrokiem.

- Słyszałam, jak mówił Morgan. Przez domofon. Oni nie wiedzieli, że tam jestem. Wróciłam, bo nie mogłam się na to zdobyć.

Kyn uwierzył jej od razu, chociaż nic z tego nie rozumiał.

- Dobrze. Teraz... - Urwał, ponieważ w hotelu zapanowała nagła cisza, po chwili rozległy się okrzyki przerażenia. Kyn wiedział, że jeśli wybuchnie panika, ludzie będą się tratować nawzajem, ale w tej chwili myślał przede wszystkim o bez­pieczeństwie Bryony. Otworzył okno. - Wyjdź przez okno - powiedział.

Obejrzała się, kiedy była już na zewnątrz, i zobaczyła, że Kynaston podchodzi do drzwi.

- Dokąd idziesz? - zawołała.

- Pomóc ewakuować ludzi! - odkrzyknął i zniknął jej z oczu.

Bryony oparła się o ścianę. Hotel wkrótce będzie zniszczony. Pozostanie z niego tylko kupa gruzów. Tak mówili ci mężczyźni. Wolno uniosła głowę i jej wzrok spoczął na szarej paczce. Jeśli ją tu wniosła, to może ją również wynieść. Wdrapała się z powro­tem przez okno i drżącymi rękami wzięła pudełko ze stołu. Tym razem nie patrzyła na zegarek. Wolno podeszła do okna, postawiła paczkę na parapecie i ostrożnie wyszła na zewnątrz.

Rozejrzała Się. Było bardzo ciemno. Musiała wynieść bombę daleko od hotelu. W miarę, jak się oddalała, coraz bardziej grzęzła w śniegu. Sięgał jej już prawie do kolan. Ciężko było iść, musiała również uważać, żeby nie upuścić paczki.

Kyn wyciągnął spod stołu jakiegoś starszego mężczyznę i spojrzał na Hadriana.

- Czy wszyscy już wyszli?

- Za chwilę wszyscy będą na zewnątrz. Gdzie jest Bryony? - krzyknął Hadrian.

- Wyprowadziłem ją. Sprawdź, czy nikogo nie ma w hotelu, i pozamykaj drzwi. Jeśli bomba wybuchnie, to polecą wszystkie szyby. Odprowadź ludzi jak najdalej. I zadzwoń po policję!

Pobiegł do sali konferencyjnej. Spojrzał na stolik. Bomba zniknęła. Podmuch wiatru załopotał firankami w otwartym oknie.

- Bryony! - wyszeptał zbielałymi wargami.

Wyskoczył przez okno. Wszędzie panowała ciemność.

- Bryony! - krzyknął.

Usłyszała jego głos z daleka, to znaczy, że wystarczająco oddaliła się od hotelu. Postawiła pudełko, wygrzebała dziurę w śniegu i wstawiła je do środka. Dopiero teraz spojrzała na zegarek. Serce jej zamarło. Czwarta pięćdziesiąt dziewięć. Rzuciła się do biegu, potykając się i co chwila padając w śnieg. Kynaston, który odnalazł jej ślady, ruszył tą samą drogą. Nagle rozległ się huk i żółtopomarańczowy płomień rozjaśnił panującą ciemność. Siła wybuchu rzuciła Kynastona w głęboką zaspę.

Przez chwilę leżał, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Z trudem podniósł się na kolana.

- Bryony - wyszeptał zmartwiałym z przerażenia głosem. - Bryony!


Epilog

York

Kiedy Lynette usłyszała dzwonek, natych­miast otworzyła drzwi.

- Bryony - powiedziała i uśmiechnęła się ciepło. - Tak się cieszę, że cię widzę. Zaraz zrobię herbaty.

Wiedziała już od Hadriana, że Bryony doznała lekkiego wstrząsu mózgu i nieszkodliwych zewnętrznych obrażeń. Ale teraz dostrzegła również, że przyjaciółka ma bladą ściągniętą twarz, a w jej oczach wyraz bólu. To nie ma nic wspólnego z wypadkiem, pomyślała.

- Opowiedz mi o wszystkim - poprosiła.

Bryony zaczęła opowiadać, niczego przed nią nie ukrywając, o swojej miłości do Kyna, o Morganie i o bombie.

- Więc uratował cię śnieg? - spytała Lynette. Bryony skinęła głową.

- Tak. Upadłam przy pierwszym wybuchu i prawie wszystkie odłamki przeleciały mi nad głową. To znaczy prócz tych, które poraniły mi plecy.

- Czy Kynaston... - zaczęła Lynette ostrożnie.

- Nie widziałam Kynastona od... tamtego czasu - przerwała jej Bryony i szybko zmieniła temat rozmowy. - Czy Hadrian powiedział ci, że się żeni? I że za osiem miesięcy zostanie ojcem? Ona nazywa się Marion Ventura. Nie martw się. Jest naprawdę świetna.

Nagle Lynette stuknęła się w czoło.

- A propos Hadriana... - Podeszła do szuflady biurka i zaczęła przerzucać papiery. - Gdzież ja to mogłam włożyć... Już mam. Czy pamiętasz, że Hadrian pojechał do londyńskiego mieszkania Katy, aby zabrać resztę rzeczy? Pomagała mu w tym sąsiadka, która przyjaźniła się z twoją siostrą. - Bryony skinęła głową, patrząc na małą paczuszkę, którą trzymała Lynette. - Hadrian prosił mnie, żebym odbierała jego. pocztę, a ta przesyłka nadeszła wczoraj. Miałam mu ją przesłać, ale właśnie zatele­fonował i powiedział, żebym oddała ją tobie. Sąsiadka znalazła to pod stołem. Myślę, że to jest dziennik Katy.

Bryony wzięła paczkę z rąk Lynette. Miała łzy w oczach.

- Pójdę już. Hadrian powiedział, że mogę zostać u niego, jak długo zechcę.

W mieszkaniu opadła na kanapę, krzywiąc się z bólu. Rozmowa z. Lynette przypomniała jej ostatnie, koszmarne wydarzenia. Obudziła się w szpitalu. Był przy niej Hadrian. Opowiedział, co się wydarzyło po wybuchu. U słyszał krzyki Kynastona i pobiegł w tamtym kierunku. Kynaston trzymał jej bezwładne ciało w ramionach i wzywał pomocy. Hadrian powiedział jej również, że Kynaston płakał. Ale Bryony odwróciła głowę do ściany. Nie chciała o tym myśleć. Kynaston Gennaine płakał? To było takie nieprawdopodobne. To było takie okropne! Co ona mu zrobiła? Nie będzie o tym myśleć! Była zadowolona, że nie przyszedł do szpitala, bo nie mogłaby znieść nienawiści w jego oczach.

Z trudem odepchnęła te myśli od siebie i popatrzyła na paczuszkę, którą dostała od Lynette. Wyjęła z koperty oprawny w skórę zeszyt. Dziennik Katy.

- Katy - szepnęła, otwierając zeszyt. Pół godziny później odłożyła go, a po policzkach spływały jej łzy. Katy miała romans z żonatym mężczyzną, który ją porzucił. Była zdruz­gotana. Drżącymi palcami Bryony wyjęła z torebki ostatni list siostry. Teraz już wiedziała, że nie był to żaden list pożegnalny, tylko kartka z dziennika. "On" to nie był Kynaston Gennaine, tylko jej żonaty kochanek. A "dom" był londyńskim miesz­kaniem Katy, z którego utratą nie mogła się pogodzić.

Bryony westchnęła. Jej nienawiść do Kynastona była bezpod­stawna. I na dodatek zdradziła go. Przez dwie godziny płakała. W końcu uspokoiła się. Włożyła dziennik Katy do koperty i zakleiła mocno. Postanowiła, że nigdy więcej go nie otworzy. Siostra była nieszczęśliwa, ale ona nie ponosi za to od­powiedzialności. Mogła teraz spokojnie pożegnać Katy. Pozo­stało jej jeszcze jedno miejsce, z którym chciała się pożegnać. Potem będzie mogła zacząć nowe życie. Życie bez Kynastona... Nie będzie teraz o tym myśleć.

Zastukała do drzwi Lynette.

- Czy możesz pożyczyć mi samochód? Muszę... gdzieś pojechać.

- Oczywiście. Ale czy czujesz się na siłach, żeby sama prowadzić?

Skinęła potakująco głową. Lynette dała jej kluczyki.

- Jedź ostrożnie - powiedziała.

Tak dobrze było znaleźć się znowu w Yorkshire. Był styczeń, mimo to wzgórza wyglądały świeżo i zielono. Patrząc na głębokie doliny, ciągnące się kilometrami kamienne murki i białe plamy pasących się owiec, poczuła, że jest w domu. Ale to nie był już jej dom. Przypomniała sobie Vennont - drzewa, góry, jeziora.

Jechała wolno na północ. Przed skrętem do Ravenheights zatrzymała się nagle, zdziwiona. Zobaczyła sylwetki narciarzy na stoku. Na czym oni jeździli? Na trawie? Zieleń stoku różniła się nieco od zieleni trawy. Był to, tak przez nią znienawidzony, suchy stok. Prawie nie do odróżnienia od otoczenia. Potrząsnęła głową i ruszyła dalej. Wiedziała, że za chwilę zobaczy dom, to znaczy miejsce, w którym kiedyś stał. Była na to przygotowana.

Wjechała na szczyt wzgórza i wcisnęła hamulec. W Raven­heights nic się nie zmieniło. Nawet dym wydobywał się z komina. Skoro jednak mieszkali tam ludzie, czemu Kynaston jej to odebrał?

Zaparkowała samochód przed bramą i weszła na podwórko.

Zatrzymała się na widok studni, którą znała jedynie ze starych, rodzinnych fotografii. Jeszcze nie ochłonęła ze zdziwienia, kiedy zobaczyła czarno-białego psa, drepcącego w jej kierunku.

- Violet? - Stara suka machała radośnie ogonem. Bryony pochyliła się nad nią i łzy płynęły jej po twarzy. - Co tu robisz, staruszko? - Pogładziła łeb psa. - Miałaś być u pani...

- Violet, pobrudziłaś pani płaszcz.

Bryony podniosła oczy. Zobaczyła mężczyznę w średnim wieku, który uśmiechał się do niej przyjaźnie.

- Przepraszam za psa, panienko. Violet jest bardzo przyjaciel­ska. Kiedyś tu mieszkała i teraz stale tu przychodzi. Po otwarciu muzeum, kiedy zamieszkałem tu na stałe, zająłem się nią.

- Muzeum? - szepnęła Bryony.

- Tak. Jest otwarte dla każdego. Przychodzi tu wielu narciarzy. Zapraszam panią do środka. Można zobaczyć, jak tu dawniej żyli ludzie. Chodź, Violet, mam dla ciebie kości z gulaszu.

Violet podreptała za swoim nowym panem, a Bryony rozej­rzała się. Najpierw zajrzała do stodoły, gdzie stały, pieczołowicie odrestaurowane, stare maszyny rolnicze. Na ścianach wisiała zakonserwowana końska uprząż. Bryony przypomniała sobie, że niegdyś do ciągnięcia tych maszyn używano koni.

Weszła do domu. Nie mogła poznać swojej kuchni. Na miejscu starego pieca znajdowało się palenisko, pod którym buszował ogień, a nad nim wisiał miedziany kocioł. Przy palenisku umieszczona była tabliczka z opisem. Oszołomiona, przeszła do salonu. W rogu stał kołowrotek i krosno. Tabliczka na ścianie informowała, w jaki sposób przetwarzano dawniej owcze runo na tkaniny. Bryony wyszła do holu i wsłuchała się w odgłosy domu - trzaskanie ognia na palenisku, kroki dozorcy muzeum, człapanie Violet. Ten dom był szczęśliwy. Pięknie odrestaurowany oddychał jak za dawnych czasów.

Wyszła na podwórze. Dozorca stał w otwartych drzwiach składziku, przerobionego na domek mieszkalny. Skinęła mu głową na pożegnanie i rzuciła ostatnie spojrzenie na dom. Do widzenia, Ravenheights. Będzie mi ciebie brak, ale mój czas tutaj minął bezpowrotnie.

Ruszyła wolno do samochodu. Wiał silny wiatr, więc wtuliła twarz w kołnierz płaszcza. Kiedy podniosła oczy, zobaczyła, że przed bramą stoi jeszcze jeden samochód, z którego wysiada wysoki mężczyzna o jasnych włosach. Serce jej zamarło.

- Kynaston? - szepnęła. Podszedł do niej.

- Tak myślałem, że cię tu znajdę - powiedział cicho. - Dlaczego mnie opuściłaś?

Potrząsnęła głową.

- Nie wiem... o czym mówisz.

- Policja przesłuchiwała mnie całymi dniami. Dlatego nie mogłem być przy tobie, kiedy leżałaś w szpitalu.

- Nie wiedziałam o tym - szepnęła. - Myślałam, że nie chcesz mnie widzieć.

- Czasami bywasz bardzo głupia, Bryony Rose Whittaker - powiedział miękko.

- Wiem. Uwierzyłam Morganowi... Co się z nim stało? Złapali go?

- Tak. Kiedy podałem policji jego nazwisko, znaleźli go w ciągu godziny. Porwanie Marion to też jego sprawka. Przyznał się do wszystkiego i obciążył zeznaniami Lance' a Prescotta, który został wczoraj aresztowany w Nowym Jorku.

Słuchała tego wszystkiego ze zdumieniem.

- Ale dlaczego chciał porwać Marion?

- Ponieważ myślał, że ona chce przejąć moją korporację. Nie mógł do tego dopuścić. Pragnął zniszczyć mnie własnymi rękami.

- Czy on czuł do ciebie jakąś osobistą urazę?

Skinął głową.

- Morgan jest moim bratem - powiedział.

- Co?

- To długa historia. - Nie miał ochoty jej teraz niczego wyjaśniać. Pragnął wziąć ją w ramiona i całować do utraty tchu. Kiedy dowiedział się, że wyjechała z kraju, o mało nie oszalał. Był szczęśliwy, że nareszcie ją odnalazł.

- Dlaczego twój brat cię nienawidzi? - spytała Bryony. Miała ochotę rzucić mu się w ramiona, ale nie śmiała.

- Morgan był zawsze... niezrównoważony - zaczął Kynaston. - Kiedy opuściliśmy farmę i przenieśliśmy się do Nowego Jorku, jego stan jeszcze się pogorszył. Bił mnie, kiedy rodzice tego nie widzieli. Ja też nienawidziłem slumsów, w których mieszkaliśmy, ale nienawiść Morgana była fanatyczna. Po­stanowił się stamtąd wydostać i wrócić do Vermont. To stało się jego obsesją. Któregoś dnia, kiedy wróciłem ze szkoły, usłyszałem krzyk Vanessy. Miała wtedy dwa lata. Przeszukałem całe mieszkanie, ale nigdzie jej nie było. Zobaczyłem przez okno, że Morgan trzymają i wlewa jej do ust wodę z rynsztoka... - Przesunął dłonią po włosach. - Tam, gdzie mieszkaliśmy, był straszny brud, mnóstwo szczurów. Woda w rynsztoku była skażona, pełno w niej było ropy i benzyny, wyciekającej z wraków samochodów, które stały na chodniku...

- O Boże! - szepnęła Bryony. - Ona mogła umrzeć.

- O mało nie umarła. Na to właśnie liczył Morgan. Wpadł na szalony pomysł, że jeśli Vanessa ciężko się rozchoruje, to władze miejskie przeniosą nas do lepszego mieszkania. Może nawet do Vermont. To było szaleństwo. Przecież nikt by się tym nie przejął. Nikt by nic nie zrobił... Odepchnąłem Morgana, złapałem Vanessę i pobiegłem na najbliższy komisariat. Przewie­źli ją do szpitala i zrobili płukanie żołądka. Musiałem im jednak powiedzieć o Morganie. Rodzice nie chcieli przyjąć do wiado­mości faktu, że jest z nim coś nie w porządku. - Potrząsnął głową. - Umieszczono go w szpitalu dla psychicznie chorych. Pamiętam, jak pojechaliśmy tam z ojcem. Miałem wtedy chyba czternaście lat. Był to budynek z czerwonej cegły. Czekałem w samochodzie, a ojciec wszedł razem z Morganem... Kiedy wrócił, nie odezwał się do mnie słowem. Od tamtej pory prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Kilka lat później. rodzice zginęli w wypadku i... zostaliśmy z Vanessą sami.

- Dlaczego wypuścili Morgana ze szpitala? Przecież musieli wiedzieć, że jest groźny dla otoczenia? - zapytała Bryony.

- Nie wypuścili go. Uciekł razem z facetem, który służył przedtem w marynarce i miał duże doświadczenie z materiałami wybuchowymi. Nie miałem pojęcia, że Morgan ukrywa się w Stowe pod przykrywką organizacji Zielonych. Teraz jest już z powrotem w szpitalu dla psychicznie chorych. To najlepszy szpital w Ameryce. Przecież stać mnie na to. Kto wie... może kiedyś...

Skinęła głową. Ona również miała nadzieję, że brat Kynastona zostanie wyleczony.

- A ja uwierzyłam jemu, a nie tobie - powiedziała łamiącym się głosem.

Spojrzał na nią. W jego niebieskich oczach nie dostrzegła gniewu, tylko zdziwienie i ból.

- Myślałem o tym - powiedział cicho. - Dlaczego to zrobiłaś?

Opowiedziała mu o Katy i o dzienniku.

- Biedne dziecko - powiedział, przyciągając ją do siebie. - Przeszłaś ciężkie chwile.

- Tak. Och, Kyn, tak mi przykro... - Jej wzrok padł na pierścionek. Odsunęła się od niego. - Myślę, że powinnam ci go zwrócić - powiedziała, łamiącym się z bólu głosem.

Popatrzył na pierścionek, a potem spojrzał jej w oczy.

- Tak. Ale razem ze sobą.

Bryony głośn:o wciągnęła powietrze.

- Nie możesz mnie już pragnąć. Po tym, co zrobiłam...

- A co zrobiłaś? - spytał z uśmiechem.

- Co zrobiłam? Podłożyłam w twoim hotelu bombę i...

- Wyniosłaś ją z hotelu, narażając własne życie. Kiedy znalazłem cię leżącą na śniegu... Myślałem, że nie żyjesz, i sam też chciałem umrzeć.

- Ale ja... kłamałam - powiedziała niepewnie, nie wierząc, że on nadal ją kocha.

- Od początku o tym wiedziałem. I miałem zamiar dać ci porządną nauczkę. Też nie byłem bez winy.

- Mówiłam, że... cię kocham. - Jej szept był ledwie dosłyszalny.

- Ale to nie było kłamstwo, prawda?

Potrząsnęła przecząco głową.

- Więc... wrócisz ze mną do domu?

Skinęła głową.

- I wyjdziesz za mnie za mąż?

Skinęła głową.

- To dobrze. A teraz mnie pocałuj.

Kiedy ich usta się spotkały, Bryony poczuła, że jest znowu dawną Bryn Whittaker, a jej serce przepełnia miłość. Była wolna i szczęśliwa.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barry Maxine Ogień i lód
Maxine?rry Ogień i lód
Maxine Barry Ogien i lod (P2PNet pl)
Bucheister Patt Ogień i lód
Bucheister Patt Ogień i lód
Barry Maxine Karaibski płomień
Barry Maxine Karaibski płomień
Patt Bucheister Ogień i lód
Palmer Diana Ogień i lód 2
Barry Maxine Karaibski płomień
Bucheister Patt Ogien i lod
Barry Maxine Karaibski płomień