Kubica - Dlaczego warto czytać dziennik Malinowskiego, Socjologia


Dlaczego warto czytać dziennik Bronisława Malinowskiego?

 

„Wyodrębnienie sprężyn życia”

 

GRAŻYNA KUBICA

 

 

 

Dawniej gdy się mówiło o Malinowskim, a interlokutor nie bardzo wiedział, o kogo chodzi, wystarczało powiedzieć: „ten od »Życia seksualnego dzikich«”. Mam nadzieję, że teraz stanie się on „tym od »Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu«”.

 

 

Bronisław Malinowski (1884-1942) był przede wszystkim wielkim uczonym: propagatorem metody intensywnych badań terenowych, czołowym teoretykiem funkcjonalizmu, profesorem prestiżowej London School of Economics and Political Science, a także Yale University w Stanach Zjednoczonych. Był uczonym brytyjskim w takim stopniu, jak Conrad był brytyjskim pisarzem (zresztą sam chętnie się do Conrada porównywał).
A urodził się Bronisław Malinowski w Krakowie, na ulicy Podwale, później wiele lat mieszkał z rodzicami na Małym Rynku, w Bursie Akademickiej, której jego ojciec był seniorem. Studiował filozofię i nauki ścisłe na Uniwersytecie Jagiellońskim, przyjaźnił się blisko ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem i wieloma innymi młodymi i utalentowanymi ludźmi tego okresu. Uformował go modernistyczny Kraków i Zakopane, ale także Warszawa, Lipsk, potem Londyn. W 1914 roku wyruszył w swą wielką podróż, aby przeprowadzić badania terenowe, które stały się archetypem tej działalności dla pokoleń antropologów. Zabrał z sobą przyjaciela, którego miało to uleczyć z depresji po samobójstwie narzeczonej. Nie uleczyło, Witkiewicz wrócił do Europy na wieść o wybuchu wojny światowej. Malinowski pojechał dalej sam: na Nową Gwineę, gdzie z przerwami na pobyty w Australii spędził następne cztery lata.
Zapiski dziennikowe prowadził przez 10 lat. Zaczął w 1908 na Wyspach Kanaryjskich, gdzie reperował nadszarpnięte studiami zdrowie, a skończył w 1918 na Wyspach Trobrianda w czasie swej ostatniej wyprawy terenowej. Było to niedługo po tym, jak dowiedział się o śmierci Matki.


BEZ MASKI I BEZ TWARZY
Jaki jest ten dziennik? Na pewno nie jest to gładki diariusz pisarza, typ, który sam autor nazywał „grafomańskim”. Jego lektura, mimo że nie najłatwiejsza, daje rzadkie poczucie autentyczności. Matematyczna oszczędność sformułowań jest ważnym doświadczeniem stylistycznym. Wyłania się z kart dziennika człowiek bez maski, ale też bez twarzy (za to o wielu głosach). 
Dziennik jest przede wszystkim autoanalizą, wiwisekcją, zapisem eksperymentu na samym sobie, popisem siły woli, pracy nad sobą, ale i ulegania „narkotykom” rozumianym po witkacowsku, jako wszystko, co otumania, np. nieumiarkowane życie towarzyskie czy pochłanianie powieścideł. Pisał Malinowski, że „najwyższą wartością jest pełne wyzyskanie życia. Warunkiem - rozwój indywidualności” (s. 57), a w innym miejscu: „Rozwinąć to, co mnie się wydaje pięknym: spokój, siłę, dążenie prosto do celu, panowanie, ciągłość. Wyplenić: próżność, schlebianie apetytom w marzeniach, fałszywe wartościowanie, tchórzostwo” (s. 66).
Znakomicie opisuje trudne i bolesne doświadczenie Inności. Nie jest to tylko wewnętrzny problem antropologii, ale sprawa, która stała się po 11 września 2001 roku „śmiertelnym problematem” (to tytuł jednego z ważnych artykułów Malinowskiego). Jest także dziennik dokumentem ludzkiej solidarności. Na wieść o śmierci tubylczej kobiety Malinowski pisze: „Wczoraj umiera Ineykoia. Wstaję 3.30, idę. Głębokie wrażenie. I loose my nerve [tracę głowę]. Cała rozpacz po wszystkich zabitych w wojnie wisi i miota się nad tym nędznym domkiem melanezyjskim” (s. 556)
Czy Malinowski zamierzał wydać swój dziennik? Niewykluczone, bowiem dla ostatniej części zapisków wymyślił nawet tytuł, właśnie „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu”, nie opublikował ich jednak. Zrobiła to dopiero w wiele lat po jego śmierci, w 1967 roku, wdowa - Valetta Malinowska, która wydała tom „A Diary in the Strict Sense of the Term”, zawierający angielskie tłumaczenie dzienników pisanych w czasie pobytu uczonego na Nowej Gwinei.
Jak pisałam we wstępie do naszego wydania: „Nie było chyba w dziejach antropologii społecznej książki, która odbiłaby się takim echem, która spowodowałaby tyle emocji i miała tak dalekosiężne skutki. Myślę, że nie jest przesadą twierdzenie, że postmodernistyczna rewolucja w antropologii zaczęła się wraz z publikacją intymnego dziennika jednego z Ojców Założycieli tej dyscypliny”. „A Diary in the Strict Sense of the Term” wywołał konsternację wśród uczniów Malinowskiego, a wśród jego wrogów rodzaj Schadenfreude: oto wielki etnograf, empatyczny badacz, objawił się jako często zirytowany tubylcami hipochondryk, uciekający w fikcyjny świat powieści i towarzystwo białych kolonistów. Dopiero po latach doceniono wagę dokumentu, który nie tylko odsłania rzeczywistość doświadczenia Inności, ale też pokazuje, że każde sprawozdanie antropologa jest interpretacją stronniczą.


PRZYGODA ANTROPOLOGA
Angielskie wydanie dzienników nie jest pozbawione wad. I nie tyle chodzi o mizerne tłumaczenie, co o powierzchowne i fragmentaryczne opracowanie tekstu, który, jako nie przewidziany do publikacji, wymagał pieczołowitego przygotowania. Nasza edycja jest oparta na rękopisach Malinowskiego i nowym opracowaniu całości dzienników, a nie tylko tej ich części, która weszła w skład angielskiego wydania.
Było to zadanie wręcz karkołomne. Poczynając od kłopotów z odczytaniem manuskryptu z kopii mikrofilmowych, poprzez porównywanie tej wersji z oryginałami w archiwum London School of Economics, tłumaczenie wtrąceń w kilkunastu językach (włączając w to kiriwiński i motuański), po ustalanie personaliów i danych biograficznych setek osób, które się pojawiają na jego kartach. Dość powiedzieć, że indeks osób zawiera około 1600 haseł. W dodatku Malinowski pisał swój dziennik w dziesiątkach różnych miejsc na kilku kontynentach (indeks nazw geograficznych liczy około 900 pozycji). Wydawnictwo Literackie, oficyna wszak doświadczona, uważa dziennik Malinowskiego za jedno ze swoich trudniejszych przedsięwzięć edytorskich.
Była to oczywiście także praca fascynująca, mająca wiele z detektywistycznych poszukiwań, ale także z badań antropologicznych. Tym razem nie było to jednak studium innej kultury w sensie geograficznym, lecz czasowym: badałam mianowicie pokolenie młodych ludzi początku XX wieku. Zainteresowały mnie przede wszystkim postacie kobiet z tego czasu, a efektem tej fascynacji będzie książka pod roboczym tytułem: „Siostry Malinowskiego”, którą opracowuję dla Wydawnictwa Literackiego. 
Praca nad dziennikami była pouczająca w wielu innych sferach. Już na jej końcu, opracowując indeks osobowy, uświadomiłam sobie jak bardzo zmieniło się nasze, antropologów, widzenie przedmiotu badań, czyli tubylców. We wcześniejszych monografiach, o ile w ogóle posiadały indeksy, tubylcy nie pojawiali się w nich w ogóle. Później uwzględniano tylko najważniejszych informatorów, ich imiona podając zazwyczaj kursywą, jakby ich chciano opatrzyć cudzysłowem. Malinowski w dzienniku zapisywał imię każdego niemal tubylca, z którym rozmawiał. Nie byli dla niego anonimową masą, lecz pojedynczymi osobami, posiadającymi jakieś cechy szczególne, umiejętności, a przede wszystkim - imię. Starałam się o nich zgromadzić dodatkowe informacje i opatrzyć przypisem tak, jak to czyniłam w przypadku krakowskich znajomych czy angielskich uczonych we wcześniejszych partiach tekstu. W indeksie znaleźli się oni wszyscy, już bez kursywy. Myślę, że ten ogólnoludzki i ponadkulturowy humanizm jest najważniejszym przesłaniem, które wynika z tej książki.


MALINOWSKI I AMIEL
Po zakończeniu prac edytorskich, zaintrygowana esejem Marii Janion, zapoznałam się z dziennikiem Henri-Frederica Amiela, by stwierdzić, że mógł on być dla Malinowskiego wzorem czy matrycą jego własnego diarystycznego pisarstwa. Z listów do przyjaciela, Józefa Litwiniszyna, wynika, że obaj byli zainteresowani lekturą Amiela. Czytali chyba raczej polskie wydanie z 1901 roku, pt. „Z pamiętnika”, niż dwutomowy wybór Edmonda Scherera. Było to już w okresie studiów uniwersyteckich przyszłego uczonego, gdy był coraz bardziej zainteresowany poznaniem samego siebie. Widzę daleko idące podobieństwa między Amielem a Malinowskim, różni ich jednak rzecz zasadnicza: o ile Amiel pozostał na zawsze jedynie diarystą, Malinowski w pewnym momencie skończył pisać, aby zacząć „żyć naprawdę”. 
Choć obaj ubolewali nad swoją bezpłodnością literacką, czy jak to nazywał Malinowski - „artystyczna jałowością”, to jednak Amiel pozostawił po sobie monumentalne dzieło - dziennik właśnie, a Malinowskiego pisarstwo antropologiczne zawsze było doceniane nie tylko za swą wartość merytoryczną, lecz również za indywidualny i rozpoznawalny styl. Sam zaś „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu” stanowi wyjątkowy dokument literacki.
Interpretatorzy Amiela zwracali uwagę na „protestanckość” jego pisarstwa: dziennik traktowany jako rachunek sumienia, obliczanie strat i zysków. Dziennik Malinowskiego ma podobny charakter; niektórzy dodają, że jego stosunek do pracy miał charakter niemal kalwiński. Oczywiście trudno byłoby znaleźć u tego potomka szlacheckich i katolickich rodów jakiś teologicznie podbudowany protestancki światopogląd (abstrahując już od faktu, że był on agnostykiem), to jednak wyraźnie widać w dzienniku: wysoką wartość pracy, nie marnowanie swych talentów, a raczej ich rozwijanie i pogłębianie, ekonomię wysiłku, a nade wszystko - silną wolę i pracę nad sobą. Uzyskał to wyposażenie w spadku po rodzicach: profesorze uniwersytetu, który swą pozycję zawdzięczał jedynie sobie i swej pracowitości, oraz matce - intelektualnej opiekunce, dla której wykształcenie syna było sprawą najważniejszą. 
U Amiela nie ma zbyt wiele zewnętrznego świata: ot, jakaś przechadzka o poranku czy rozmowa z przyjaciółmi. W pierwszych zeszytach dziennika przyszłego antropologa jest przede wszystkim „autystyczny krajobraz jego własnego wnętrza”. Obaj dążyli do „harmonii duszy” (Amiel) i „jednolitości osobowości” (Malinowski). Mottem dla Malinowskiego mogłoby być zdanie Amiela: „Żyć to chcieć bez ustanku albo też co dzień odnawiać swą wolę”, czy też: „Każdy człowiek jest poskromicielem dzikich zwierząt, a tymi zwierzętami są namiętności”, lub wręcz: „Odgaduję siebie, ale się na siebie nie zgadzam”.
Maria Janion przytacza opinię Brzozowskiego, który zarysowuje konflikt między Amielem i Nietzschem, a jednocześnie odczuwa do nich pociąg. I znów dziennik Malinowskiego wpisuje się w tę sprzeczność: jest z jednej strony raportem z hodowli nadczłowieka, a z drugiej - zapisem fiaska tego przedsięwzięcia.


OBRAZ POKOLENIA
Wracając na polski grunt, nie sposób pominąć doświadczenia pokoleniowego ludzi urodzonych między 1880 a 1890 rokiem, które ujawnia się na kartach „Dziennika”. Nie chodzi tutaj jedynie o przyjaźń Malinowskiego ze Stasiem Witkiewiczem (tak często upraszczaną do opozycji: nauka - sztuka), lecz o cały szereg wybitnych indywidualności: logika i malarza Leona Chwistka, poetów: Tadeusza Nalepińskiego i Tadeusza Szymberskiego, lekarza i filozofa Ignacego Wasserberga, matematyka Władysława Ślebodzińskiego, chemika Mariana Górskiego, socjologa Czesława Znamierowskiego, późniejszego ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego, by skończyć na wybitnych kobietach: Marii Czaplickiej - przyszłej badaczce Syberii, Anieli Zagórskiej - tłumaczce Conrada, czy Irenie Solskiej - wspaniałej aktorce. Wszystkich tych ludzi cechował twórczy stosunek do samych siebie i otaczającego świata, zachłanne zainteresowanie problemami ówczesnej filozofii, a jednocześnie nauki, literatury i sztuki. 
Mimo iż był Malinowski nieodrodnym dzieckiem Młodej Polski i jej badacze znajdą na pewno w dzienniku wiele interesującego materiału, to stanowi on także przykład wyjścia poza ramy stylistyczne tej epoki, nie ma tam bowiem wyszydzanego przez Czesława Miłosza u młodopolskich poetów gadulstwa i braku poczucia humoru. Malinowski, jak wszyscy wtedy, czyta Słowackiego, ale w dzienniku tego nie widać (co najwyżej w zamieszczonych w „Aneksie” wierszach). A co w nim jeszcze jest? Jest wiele mocnych zdań i sporo konstatacji porażająco szczerych, po przeczytaniu których mamy absolutną pewność, że sami byśmy tak szczerze pisać nie byli w stanie. Jest tam dużo miłości i erotyki, aż ma się wrażenie, że rzecz powinna się była nazywać „Życie seksualne Bronisława Malinowskiego”, a obecna swoboda w tym zakresie, którą tak się szczycimy (czy na nią pomstujemy) nie jest zbyt świeżej daty. Widać tam także, jak całe pokolenie kobiet, utalentowanych i energicznych, postanawia robić użytek ze swych zdolności, zdobywać wykształcenie, grać w życiu rolę aktywną. 
Jest tam jednak przede wszystkim człowiek badający swe wnętrze w czasach, które (poza specjalistami) nie znały jeszcze Zygmunta Freuda i psychoanalizy. Dziennik ukazuje świat bardzo od naszego różny: świat gorsetów, sztylp i oświeceniowych mrzonek, a jednocześnie bardzo nam bliski: twórczego stosunku do samych siebie, nieustawania w wysiłkach, niepoddawania się. 

Tygodnik powszechny, nr 22(2760), 2 czerwca 2002

Grażyna Kubica

0x01 graphic

0x01 graphic

  Joanna Tokarska-Bakir, czyli paradoks lektury niechętnej
0x01 graphic

   Dopiero Malinowski i jego pokolenie badaczy zerwało z tą tradycją, dziennik jest świadectwem tego procesu, a monografie terenowe rezultatem

0x01 graphic
styczeń 2003 Res Publica Nowa

Zaiste nie był on wzorem cnoty: "przystawiał się" do każdej prawie napotkanej dziewczyny (co sobie zresztą sam wyrzucał), szczególnie interesowały go cudze narzeczone i żony, był erotomanem, onanistą, wiecznym poszukiwaczem das Ewig Weibliche, ale jednocześnie traktował kobiety poważnie, jak intelektualne partnerki, a nie była to wówczas powszechna praktyka.

Autorka w swoim artykule "Malinowski, czyli paradoks kłamcy", poświęconym dziennikowi antropologa, wytacza ciężkie oskarżenia przeciw niemu oraz mnie, która to dokonałam opracowania pierwszego polskiego wydania Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu (Wydawnictwo Literackie 2001). Jego oskarża o bycie świntuchem, rasistą, homoseksualistą, uwodzicielem, poligamistą i białym mężczyzną z klasy wyższej, a mnie o "haniebne uleganie mitowi Malinowskiego", usprawiedliwianie go, "zagadkowy brak krytycyzmu", "polskie kompleksy" i parę jeszcze innych grzechów. Autorka sama pisze o sobie: "nie mam złych zamiarów" i ja jej wierzę na słowo, niemniej tekst jest bardzo dobrym przykładem "lektury niechętnej" i może służyć jako case study tego gatunku.

Lektura niechętna jest zawsze stronnicza, usiłuje udowodnić wcześniejsze tezy i rzadko prowadzi do ciekawych intelektualnie rezultatów, bo nie jest otwarta poznawczo. Przełożywszy to na język etnografii, to tak jakbyśmy wyruszali w teren i, zamiast słuchać, co do nas mówią badani, wymądrzali się przed nimi. Podobnie jest z opracowywaniem cudzego tekstu: musimy go obdarzyć szacunkiem, a nie oskarżać czy cenzurować. Nie oznacza to oczywiście, że musimy się we wszystkim z nim zgadzać.

Z zażenowaniem przyjmuję sytuacje, kiedy muszę niechętnemu czytelnikowi wytknąć, że nie posiadł zdolności "czytania ze zrozumieniem", bo na tym właśnie polega fenomen niechętnego lektora: czyta, ale nie rozumie. To, co dla nieuprzedzonego czytelnika jest oczywiste, dlań takie nie jest; wywodzi interpretacje, których w żaden sposób wywieść z tekstu nie można; a czasami - podkłada fragmenty, których tam nie ma. Czytelnik niechętny "nie chwyta" ironii, nie dostrzega dystansu. Jest skupiony na wyszukiwaniu w cudzym tekście rzeczy, które chce w nim znaleźć, które sobie wcześniej założył, że w nim będą. Nie otwiera się na tekst, dostrzega w nim tylko to, co chce dostrzec (samego siebie?).

W omawianym artykule jest wiele ciekawych spostrzeżeń i inspirujących tez, wbrew pozorom bliska mi jest opcja analityczna autorki, jednak jej niechętna lektura osłabia jego

oddziaływanie, nierzetelna krytyka irytuje, naciągane tezy drażnią.

Przejdźmy zatem do przykładów. Mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą mi tę ekstensywną analizę, czynię to przez szacunek dla omawianego przeze mnie tekstu oraz jego autorki, która zadała sobie wiele trudu, aby tezy swe sformułować i opatrzyć je odpowiednią ilością cytatów (z Malinowskiego lub ze mnie). Postaram się, aby dla czytelników była to lektura równie zajmująca, co omawiany tekst (choć przyznam, że ambicje mam większe).

Artykuł Joanny Tokarskiej-Bakir rozpoczyna mocny akord przeciwstawnych określeń Malinowskiego: rewelator i hipokryta, profesor i świntuch, obrońca tubylczych wartości i rasista. O ile dwie pierwsze pary nie są przekonujące, co ma bowiem odkrywczość do hipokryzji? czy też świntuszenie do kariery naukowej? (właściwie czasami są nawet wprost proporcjonalne, choć oczywiście nie zawsze), to istotnie ostatnia para jest mocna: obrońca tubylczych wartości i rasista. Jak to jest możliwe, że jednocześnie ktoś jest i jednym, i drugim, choć zdają się to być cechy rzeczywiście przeciwstawne? Autorka zostawia nas jednak z tym dylematem, ponieważ zajęta jest dowodzeniem jednego tylko członu.

Następnie Joanna Tokarska-Bakir dokonuje rozszyfrowania (nietrudnego, jak twierdzi) mojej "intencji obrony dzieła", nad którym spędziłam "kilka pracowitych lat". To, że pomyślałam go "jako pomnik bardzo przeszkadza w jego lekturze. Wstęp, stanowiący pean na cześć etnografa, a także stronniczy charakter objaśnień w tekście pomijających to, co kłopotliwe (na przykład wątki homoseksualne w zeszytach mailuskim i trobriandzkim), zdradzają zafascynowanie i jednocześnie zagadkowy brak krytycyzmu".

Nim przejdę do odparcia tych zarzutów, wskażę dwie kwestie ogólne. Pierwsza dotyczy nierzetelności tej krytyki. Polega ona między innymi na tym, że Joanna Tokarska-Bakir przywołuje moje nazwisko tylko wtedy, gdy cytuje moje poglądy, z którymi się nie zgadza, natomiast nie opatruje nim informacji neutralnych (poza dwoma wypadkami). Czytelnik tego artykułu ma zatem wrażenie, że nie zgadza się ona ze mną nigdy. A skoro obie "rozbiłyśmy namiot w zeszycie trobriandzkim" (mam nadzieję, że autorka wybaczy mi tę kohabitację w jej metaforze) i zawsze się nie zgadzamy, to znaczy, że któraś z naszych perspektyw musi być niedobra. Joanna Tokarska-Bakir oczywiście twierdzi, że niedobra jest moja, bo Malinowskiego usprawiedliwiam z rasizmu, erotomanii i homoseksualizmu powodowana "polskimi kompleksami". O "usprawiedliwianiu" będę jeszcze pisać, tutaj zaznaczę jedynie, że najwyraźniej dla Joanny Tokarskiej-Bakir wystarczy odważyć się na heroizm oskarżeń o te przewiny, aby zasłużyć sobie na tytuł bezstronnego krytyka. Przyszli badacze historii idei będą na pewno znachodzić daleko idące podobieństwa postawy Joanny Tokarskiej-Bakir do pryncypialnych krytyków angielskiego wydania A Diary in the Strict Sense of the Term i licznej rzeszy niechętnych lektorów z trudem kryjących swoje Schadenfreude. Widocznie siła negatywnego mitu Malinowskiego, który ukazuje się w dzienniku niektórym czytelnikom, jest ponadkulturowa i nie ma nic wspólnego z brakiem "polskich kompleksów", lecz raczej brakiem zdrowego rozsądku. Pardon.

Przytaczanie informacji bez podania źródła jest nierzetelne, ale jak nazwać przytaczanie informacji bez podania źródła, które się gdzie indziej odsądza od czci i wiary? Dla przykładu dowcip o "old Mrs. Lafirynd" jako tłumaczeniu "starej lafiryndy" jest moim dowcipem, jak i zresztą pozostałe informacje zawarte w drugim akapicie tekstu Joanny Tokarskiej-Bakir (a propos: Stocking, nie Stockings i Ossowska w "Studiach Socjologicznych", a nie paryskiej "Kulturze"). W innych miejscach autorka powołuje się na Dziennik i zaznacza to w tekście przypisem (M.), ale prawie nigdy nie czyni rozróżnienia, czy chodzi jej o tekst Malinowskiego, czy mój. Efekt tych praktyk jest taki, że moje nazwisko pojawia się tylko w kontekście polemicznym.

Wróćmy jednak do uwag ogólnych. Jeśli chodzi o pomnik wystawiony Malinowskiemu, to jest nim trzynastotomowa edycja jego Dzieł w PWN, zawierająca wszystkie prawie jego teksty antropologiczne, zaś Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu został wydany w Wydawnictwie Literackim zgodnie z najlepszymi tradycjami tej oficyny doświadczonej w publikowaniu literatury diarystycznej. Rola wydawcy (czyli moja) polega na tym, aby lekturę czytelnikowi ułatwić, co jest szczególnie istotne w przypadku zapisków nie przewidzianych przez autora do publikacji, gdyż inaczej byłyby trudno zrozumiałe. Wydawca ma pomóc w lekturze, aby czytelnik mógł sam dokonać interpretacji, a nie narzucać swoich. Wydawca (czyli ja) nie jest jednak na tyle naiwny, by sądzić, że tych interpretacji uniknie lub że jego (moje) zdanie jest przezroczyste. W swoim opracowaniu starałam się zerwać z dotychczasową hipokryzją literaturoznawczą w tym zakresie i silniej zaznaczyć swą obecność tak, aby czytelnik był świadom faktu, że wraz z nim w lekturze uczestniczy jeszcze ktoś trzeci (czyli ja). Joannie Tokarskiej-Bakir moja obecność, jak sama twierdzi, przeszkadza, za co ją najserdeczniej przepraszam. Jednocześnie wytyka mi, że czegoś nie zrobiłam (na przykład nie przetłumaczyłam jakiejś frazy z języka Motu), i za to ją również przepraszam. Jednak jak widać, mimo moich usiłowań nie dała się zwieść "haniebnemu uleganiu mitowi Bronisława Malinowskiego" (jak się domyślam, tym razem chodzi o mit pozytywny, a nie ten, któremu ulega autorka - wszak zawsze się nie zgadzamy), słowem, nie dała się zwieść moim zakusom, czego jej tekst jest dobitnym dowodem. Ale już nie wiem sama, komu służy ten argument.

Zdezorientowanemu czytelnikowi, który mógłby sądzić, że usunęłam z dziennika Malinowskiego fragmenty świadczące o jego homoseksualizmie, a pani Tokarska-Bakir je skądeś bohatersko wydobywa, aby zaprezentować na stronach 64-5 swego tekstu, śpieszę donieść, że cytuje je ona za Dziennikiem w ścisłym znaczeniu tego wyrazu (w opracowaniu Grażyny Kubicy, u J.T.-B. zaznaczane jako tajemnicze M).

Istotnie, nie są one opatrzone przeze mnie przypisami, zwracającymi na te fragmenty szczególną uwagę czytelników. Mam do nich zaufanie i jak Malinowski pisze: "Stanowczo odczuwam homoseksualne popędy do Dika", to ja ufam czytelnikowi, że zrozumie on, iż Malinowski odczuwał homoseksualne popędy do Dika. Co niby miałabym napisać w przypisie? Mnie to ani nie żenuje, ani nie ekscytuje. Natomiast Joannie Tokarskiej-Bakir nie wystarcza, że Malinowski sam mówi o swych homoseksualnych ciągotach, musi jeszcze i ona coś znaleźć na ten temat, najlepiej w formie szyfru. I znajduje: "Igua mnie masuje"! (wykrzyknik mój - G.K.).

W innym miejscu autorka odkrywa prawdziwą przyczynę niechęci Malinowskiego do misjonarza Saville'a, u którego mieszkał na Mailu. Otóż, według niej, nie chodziło bynajmniej o to, o czym pisał sam antropolog, że gospodarz odnosił się nonszalancko do jego pracy (to przecież nie może być prawdziwą przyczyną niechęci!). lecz, jak chytrze domyśliła się Joanna Tokarska-Bakir, Malinowski chciał seksualnie wykorzystać papuaskie kobiety, a Saville mu na to nie pozwolił. Cały ten wywód opiera się na zdaniu Malinowskiego napisanym po angielsku: "Heckles me about "filthy rags"", który został przetłumaczony w tekście: "nęka mnie na temat plugawych szmat", a pani Tokarska-Bakir zrozumiała: papuaskich kobiet. Jednak zdanie angielskie nie dopuszcza takiej interpretacji i cały wywód bierze "w łep", jakby napisał Malinowski. Sama nie wiem, o co mu mogło chodzić z tymi "plugawymi szmatami": albo o stan jego przyodziewku krytykowany przez Saville'a, albo o jakieś szmatławe gazety. Na pewno nie chodziło o papuaskie kobiety. Przepraszam, autorka jeszcze nadmienia, że Malinowski wspominał, że niepotrzebnie wygadał się przed Saville'em o "projektowanym małżeństwie z Papuaską". Mogę tutaj jej jeszcze podpowiedzieć, że planował już to małżeństwo przed wyjazdem w tropiki w liście do Kazimiery Żuławskiej: "na Nowej Gwinei na pewno ożenię się z Papuaską; to taniej kosztuje niż męska obsługa, a rozwody są łatwe. Kobiety lepiej zresztą piorą bieliznę" (J. Żuławski, Z domu, s. 138). Istotnie, ciężkie miewał czasami poczucie humoru.

No i dochodzimy wreszcie do oskarżeń największego kalibru: Malinowskiego o rasizm, mnie o jego usprawiedliwianie, a Joannę Tokarską-Bakir o fabrykowanie cytatów. Duży fragment jej tekstu opiera się na efektownym popisie retorycznym, kiedy to opatruje moje komentarze bardzo ładnymi łacińskimi nazwami: ex silentia, ex gratia, ab impossibili, co bardzo wzmacnia efekt estetyczny. Jestem zaiste zobowiązana, wszelako sugerowałabym przed popadnięciem w zachwyt uważną lekturę (une lecture serrée) tego, co napisałam. W tekście Joanny Tokarskiej-Bakir znajdujemy następujący pseudocytat ze mnie: "Grażyna Kubica pisze z determinacją: 'mam nadzieję wreszcie wyjaśnić pewną kwestię, o której często pisano, a mianowicie używanie przez Malinowskiego w Dzienniku terminu niggers [czarnuch] {to już jest dopisek pani T.-B., zresztą powinno być czarnuchy}(...) Absurdalność i anachroniczność tego oskarżenia [chodzi o oskarżenie o rasizm, często podnoszone przeciw Malinowskiemu po publikacji Dziennika w roku 1967] {to znów był dopisek pani T.-B.} wobec sytuacji, która miała miejsce pół wieku wcześniej, jest oczywista". Przepraszam teraz czytelników, że odwołam się do własnego tekstu, ale nie mam innego wyjścia. Mój brzmi bowiem następująco: "Chciałabym także poruszyć i mam nadzieję wreszcie wyjaśnić pewną kwestię, o której często pisano, a mianowicie używanie przez Malinowskiego w dzienniku terminu "niggers". W odkrywającej wtedy "polityczną poprawność" Ameryce okrzyknięto go rasistą, ponieważ używał słowa wyklętego z publicznego dyskursu. Absurdalność i anachroniczność tego oskarżenia wobec sytuacji, która miała miejsce pół wieku wcześniej jest oczywista" (s. 29). Czytelnik na pewno od razu zauważył różnicę: ja piszę o tym, że anachroniczne jest oskarżanie Malinowskiego o rasizm na podstawie używania słowa niggers tak, jak je rozumiemy obecnie, w sytuacji, która miała miejsce kilka dziesiątków lat wcześniej. Podaję egzegezę samej siebie specjalnie dla Joanny Tokarskiej-Bakir, gdyż nieuprzedzony czytelnik na pewno tak właśnie mój tekst zrozumiał. Ja nie piszę w ogóle nic na temat tego, czy Malinowski był rasistą, czy nie, piszę natomiast o tym, kiedy i w jakich okolicznościach Malinowski używa słowa niggers, a także spolonizowanej wersji: "nigry". W przypisie podaję, że choć polskie słowo "negry" nie miało rasistowskiej konotacji, to samo jego "urzeczowienie" miało znaczenie pejoratywne. I tyle. Robię to, ponieważ wśród komentatorów dziennika istniała w tym względzie niezgoda, a ja, mając wgląd w polski oryginał, mogłam sprawę wyjaśnić. Powtarzam: sprawę używania przez Malinowskiego wyrazu niggers. Joanna Tokarska-Bakir na tej podstawie wytacza swe trzy armaty pod łacińskimi tytułami i wali kulą w pot.

Spróbujmy jednak z tego fragmentu wyłuskać jakieś rozsądne jądro. Autorka przytacza, że oprócz słowa niggers Malinowski używa także takich określeń, jak: "czarne małpy", "łażą", "kudłate łby" i tak dalej i że to "uzwierzęcenie" (moje określenie) jest najlepszym świadectwem jego rasizmu. Nawet jeżeli by się z tym zgodzić, to co począć z podobnymi inwektywami w stosunku do "białych dżentelmenów"? Na przykład "świnia" w stosunku do Stronga (s. 465), "mordy Niemców" (s. 406) czy wreszcie: "stare ścierwo znów wyjeżdża z pyskiem" (s. 273) o własnej ciotce. Z drugiej strony niemal każdy krajowiec, z którym Malinowski się zetknął podczas pobytu na Nowej Gwinei, jest wymieniony w dzienniku z imienia (i nazwiska, jakby się chciało powiedzieć). Nie byli dla niego bezkształtną masą "czarnuchów", lecz pojedynczymi osobami. Jednych lubił i cenił, inni go denerwowali. Nie chcę się wdawać w jałową dyskusję czy Malinowski był rasistą, czy nie. Skoro istnieje zapotrzebowanie społeczne, chętnie napiszę esej, w którym rozważę kwestię współczesnej antropologicznej refleksji nad rasizmem, jego kulturowego podłoża i dziennika w tym kontekście, bo jest zaiste dobrym materiałem. Ale oskarżanie Malinowskiego na jego podstawie o rasizm jest postępowaniem zbliżonym do opisywanego przez markiza de Custine podejścia carskiej policji do szukania winnych zabójstwa: aresztowali pierwszą osobę, która znalazła trupa.

Czy zniesiesz jeszcze więcej przykładów niechętnej lektury, uważny czytelniku? W notatkach mam jeszcze co najmniej kilka, gdzie autorka zarzuca mi naiwność czy brak rozeznania w dwudziestowiecznej krytyce literackiej, ale daruję ci je i przytoczę tylko jeden, powiedzmy, historyczny. Autorka na koniec swojego tekstu serwuje prawdziwą sensację: list Elsie (narzeczonej) do Malinowskiego o tym, że sir Baldwin Spencer dowiedział się o istnieniu drugiej narzeczonej i innych jeszcze kobiet. Znów muszę wskazać, że nie zawdzięczamy tej wiedzy heroicznym poszukiwaniom Joanny Tokarskiej-Bakir, lecz mojemu opracowaniu "pozbawionemu krytycyzmu". Autorka twierdzi dalej, że Malinowski musiał zamilknąć w dzienniku i uciekać z Australii w związku z tym skandalem. Domysły te są niestety nieprawdziwe, gdyż, po pierwsze, wcale nie zamilkł (pisał jeszcze przez pół roku), a po drugie, wyjechał z Australii dopiero w 1920, czyli w trzy lata później. Baldwin Spencer, o ile wiem, nigdy nie zrobił użytku ze swej wiedzy, aby zaszkodzić Malinowskiemu w karierze. Potwierdza to tylko tezę autorki o spisku "białych, wykształconych mężczyzn z klas wyższych".

Podsumujmy rzecz całą. Bohater dziennika jest dla Joanny Tokarskiej-Bakir postacią egzotyczną i odległą, nie posiada żadnego waloru aktualności, niczego jej nie może nauczyć. Autorka usadawia się w pozycji "później urodzonej", "która zna zakończenie tej historii", i choć się kryguje, że to "delikatna sytuacja", najwyraźniej dobrze się tam czuje. Mentorska postawa depozytariuszki wiedzy o dobru i złu jest, przyznam, dość irytująca. Z perspektywy naszego wspaniałego świata poucza Malinowskiego, nie prowadzi z nim dialogu, a tylko rozdziela etykietki. "Zadłuża się" u niego tylko wtedy, gdy ten zmaga się z depresją, poczuciem niższości i napadami próżności (marzenia o wstążeczce Legii Honorowej). Jedynym "novum", jakie autorka w dzienniku znajduje, jest "dostrzeżenie faktu, że źródłem energii twórczej w życiu ludzkim może być tylko eros". Ale dla równowagi zaraz oskarża go o przybyszewszczyznę i demonizowanie (erosa). Co ciekawe, przytacza etykietkę "przybyszewszczyzny" za innym niechętnym lektorem Malinowskiego - Karolem Estreicherem.

Pani Tokarska-Bakir interesuje się jedynie fragmentem bogatej osobowości Malinowskiego: jego stosunkiem do dzikich i kobiet (lub szerzej - obiektów seksualnych). W swej analizie odwołuje się do podziału na świat "białych wykształconych mężczyzn" oraz anty-świat (określenie moje). Otóż mam duże wątpliwości co do zasadności kwalifikowania Malinowskiego do tej pierwszej kategorii (przynajmniej w czasie jego pobytów na Nowej Gwinei). Czy on: Słowianin, poddany austriacki, czyli wróg, na pewno był tak klasyfikowany przez białe otoczenie? Raczej oscylował na granicy, ta ambiwalencja wprowadzała psychiczny dyskomfort, czego wielokrotnie w dzienniku znajdujemy świadectwa, była jednak optymalna jako sytuacja badawcza. Malinowski nie był Sahibem, tylko czasami miewał poczucie Sahibowatości, jak sam pisał. Nie był też dzikim i nie starał się nim być, ale to on właśnie opracował zasadę "from the native's point of view". Mam nadzieję, że Joanna Tokarska-Bakir nie będzie tej nieśmiałej próby naszkicowania sytuacji antropologa w terenie brała za kolejny przejaw haniebnego usprawiedliwiania go.

Autorka operuje zatem uproszczonym modelem kolonialnego świata, ale także antropologii i badań terenowych. Twierdzi ona, że sama sytuacja badawcza, kiedy to dzikich wypytuje się bez skrupułów o życie seksualne i inne tabu, a białym dżentelmenom nie wypada zadawać takich pytań, wynika z segregacji rasowej. Jest to teza interesująca, ale bynajmniej nie odkrywcza. Historia antropologii analizuje te problemy już od lat 60. Początki tej nauki wcale nie były bowiem tak wspaniałe, jak nam się z polskiej perspektywy wydaje. Badano społeczeństwa pierwotne nie dla nich samych, lecz żeby poznać minione etapy rozwoju cywilizacji zachodniej. Dopiero Malinowski i jego pokolenie badaczy zerwało z tą tradycją, dziennik jest świadectwem tego procesu, a monografie terenowe rezultatem.

Na koniec zostawiam Malinowskiego stosunek do kobiet. Zaiste nie był on wzorem cnoty: "przystawiał się" do każdej prawie napotkanej dziewczyny (co sobie zresztą sam wyrzucał), szczególnie interesowały go cudze narzeczone i żony, był erotomanem, onanistą, wiecznym poszukiwaczem das Ewig Weibliche, ale jednocześnie traktował kobiety poważnie, jak intelektualne partnerki, a nie była to wówczas powszechna praktyka. Jest to kolejny temat na esej, który mogłabym napisać, skoro istnieje zapotrzebowanie społeczne. Jednak od razu muszę uprzedzić, że, wbrew sugestiom autorki artykułu oraz niespełnionym nadziejom rzesz zawiedzionych czytelników Życia seksualnego dzikich z mojej lektury dziennika wynika, iż Malinowski nie współżył seksualnie z tubylczymi kobietami. Jednym z powodów było obrzydzenie, którym go napawały. Spotkałam się z opinią, że to właśnie jest najlepszym dowodem jego rasizmu. Na szczęście nie była to teza Joanny Tokarskiej-Bakir.

Żeby zakończyć jakimś konstruktywnym wnioskiem: nie tylko zgadzam się z tezą autorki, że Malinowskiego bronić nie wolno, uważam, że jego bronić nie trzeba.

Grażyna Kubica - antropolog społeczny, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. Opracowała i opatrzyła wstępem "Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu" Bronisława Malinowskiego.

4



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
dlaczego warto czytać pisma kobiece HFRPIEW3WW4LC2GL2WGCTJKVWJOXIXLCPWGTZFA
DLACZEGO WARTO CZYTAĆ DZIECIOM, cała Polska czyta dzieciom
Dlaczego warto czytać dzieciom książki 2
Dlaczego warto czytać wiersze Tuwima
Dlaczego warto czytać książki
Dlaczego warto więcej czytać, jak to robić oraz parę słów o Goodreads
Dlaczego warto wybrać dla dziecka pełnosprawnego szkołę integracyjną
Dlaczego warto się ubezpieczać
Dieta śródziemnomorska czyli dlaczego warto udawać Greka, materiały farmacja, Materiały 4 rok, broma
dlaczego warto być chudą
Dlaczego warto budować z OSB
Dlaczego warto studiowac informatyke
dlaczego warto organizować urodziny
Dlaczego warto się ubezpieczać
dlaczego warto pokochac siebie qftxg6fihwkrri24wiac3t75qo2h43po6pdl3ay QFTXG6FIHWKRRI24WIAC3T75QO2H4

więcej podobnych podstron