Z profesorem nauk przyrodniczych Zbigniewem Jaworowskim, badaczem zanieczyszczeń lodowców i stężenia CO2 w atmosferze, autorem wielu publikacji na temat zmian klimatycznych, wieloletnim przedstawicielem Polski w Komitecie Naukowym ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego, członkiem Nongovernmental International Panel on Climate Change (NIPCC), który zrzesza naukowców sceptycznych wobec teorii ocieplenia klimatu, rozmawia Mariusz Bober
Czy odkryta niedawno korespondencja naukowców specjalizujących się w problematyce globalnego ocieplenia ujawniła, że teoria o dwutlenku węgla jako głównym sprawcy ocieplania klimatu i gwałtownych zmian klimatycznych to wielka kłamstwo?
- Prawdę ujawnili uczciwi naukowcy pracujący w Centrum Badań Klimatycznych (ang. CRU) Uniwersytetu Wschodniej Anglii i za to powinni zostać nagrodzeni. Znamienne, że w miniony wtorek dyrektor tego instytutu prof. Phil Jones został zdymisjonowany do czasu zakończenia śledztwa w tej sprawie. Na razie prowadzą je władze uniwersytetu, ale wkrótce zapewne przeprowadzi je również prokuratura. W USA do wszczęcia takiego postępowania wezwał jeden z senatorów. Uniwersytet Stanu Pensylwania już rozpoczął śledztwo w sprawie Michaela Manna, innego profesora również zamieszanego w tę aferę, twórcę tzw. hokejowej krzywej temperatury.
Oznacza to, że odpowiedzialni za badania w tej dziedzinie naukowcy okłamywali świat, strasząc niemal apokalipsą? Dlaczego?
- Rzeczywiście, badacze ci dopuścili się bezczelnego oszustwa. Wprowadzają nas w pułapkę, która ma straszliwe konsekwencje. Ci ludzie przez wiele lat czuli się niesłychanie pewni siebie, choć ich tezy od dawna były krytykowane. Mimo to ignorowali głosy krytyki, czując ogromne poparcie Organizacji Narodów Zjednoczonych, a ściślej IPCC [Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu - agenda ONZ mająca badać wpływ działalności człowieka na zmiany klimatu - przyp. red.], który w całym tym zamieszaniu gra pierwsze skrzypce. Przecież tezy IPCC zostały oparte właśnie na badaniach CRU. Naukowcy z Uniwersytetu Wschodniej Anglii mieli do dyspozycji ogromne pieniądze i polityczne poparcie. W praktyce wypełniali po prostu zamówienia ONZ, która forsuje tę inicjatywę, aby stłumić rozwój przemysłu. Organizacja uznała bowiem, że wpływa on niszcząco na biosferę Ziemi.
A nie wpływa?
- Oczywiście, że nie. W rzeczywistości jest tak, że im kraj bogatszy, a więc lepiej uprzemysłowiony, tym lepiej dba o środowisko naturalne. Ta propaganda ma na celu zniszczenie naszej cywilizacji! Otwarcie mówią o tym przedstawiciele ONZ, np. Maurice Strong, były doradca również byłego sekretarza generalnego tej organizacji Kofiego Annana. To właśnie Strong zorganizował z ramienia ONZ Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro w 1992 r., gdzie powiedział, że aby uratować Ziemię, trzeba zniszczyć współczesną cywilizację przemysłową... To właśnie on był twórcą protokołu z Kioto. Jest to więc otwarty spisek z udziałem ludzi ONZ mający na celu wpływanie na rządu poszczególnych krajów.
Zmuszając je do ograniczenia emisji CO2?
- Tak, właśnie. Paragrafy 36 i 38 projektu nowego traktatu przygotowanego na rozpoczynający się właśnie szczyt klimatyczny w Kopenhadze mówią, że należy utworzyć niewybieralny rząd światowy, który ma kontrolować wszelką aktywność na Ziemi pod kątem poziomu emisji CO2. Chodzi więc o władzę nad światem oraz o transfer niewiarygodnych pieniędzy w perspektywie najbliższych dziesiątków lat z kieszeni wszystkich podatników na świecie do tworzonego centrum oraz do finansistów i tej części przemysłu, która ubrała się w zielone pióra. Firmy te propagują wytwarzanie czystej energii kosztem paliw kopalnych, choć jest to kilka razy droższe niż dotychczasowe sposoby wytwarzania prądu w energetyce jądrowej czy węglowej.
W Kopenhadze ma nastąpić kolejny etap realizacji tego scenariusza?
- W Kopenhadze zastawia się na nas bardzo groźną pułapkę, groźniejszą niż to, co spotykało nas do tej pory. Dotychczas Polska została zobowiązana, aby do 2020 r. o kolejne 20 proc. ograniczyć emisję CO2. Według firmy konsultingowej Ernst & Young spełnienie tego wymogu oznaczałoby dla naszego kraju spadek PKB o 503 mld złotych! Czyli zmniejszyłby się on do poziomu prawie połowy PKB z roku 2007! Można sobie wyobrazić, jak drastycznie wpłynęłoby to na ograniczenie poziomu życia Polaków. Przecież dziś toczą się boje o ograniczenie wydatków budżetowych o każdy miliard złotych! Tymczasem ONZ chce nam zafundować "oszczędności" na pół biliona złotych!
A co szykują nam decydenci na szczyt w Kopenhadze!
- Jeszcze bardziej szkodliwą "terapię". Liczący 181 stron projekt protokołu na rozpoczynającą się konferencję przewiduje kilka wersji ograniczeń emisji CO2 do 2050 roku. Niektóre zakładają cięcia na poziomie nawet... 95 proc. w stosunku do poziomu z 1990 roku. Oznaczałoby to, że przez kilka następnych lat musielibyśmy zmniejszać emisję o 5 proc. rocznie! Byłaby to największa rewolucja w historii, gdyż 86 proc. energii na świecie wytwarzane jest obecnie z paliw kopalnych. Jeśli wprowadzono by teraz tak drastyczne ograniczenia, groziłoby to zniszczeniem naszej cywilizacji, a więc to, co postuluje guru ekologów Maurice Strong i wielu innych przedstawicieli zachodniego establishmentu. W ten sposób tworzy się iluzorycznego wroga ludzkości, co zresztą proponował już Klub Rzymski [wpływowa organizacja zrzeszającą biznesmenów, naukowców i polityków, mająca ambicje sterowania światową polityką - przyp. red.], aby następnie z nim walczyć.
Czy rzeczywiście wróg, tj. ocieplenie klimatu, jest iluzoryczny?
- Oczywiście. Klimat ocieplił się z przyczyn naturalnych i jest to korzystne; roślinność ma lepsze warunki wzrostu, zmniejsza się pustynnienie gleby, przybywa zwierząt. W latach 1982-2003 w Mauretanii, Mali i Czadzie pokrywa roślinna zwiększyła się o 50 procent. Największy wzrost wystąpił w Nigerii, gdzie na nowo zaczęły rosnąć gatunki drzew, które wyginęły wskutek poprzednich susz. Już od wielu stuleci planeta nie była tak zielona jak dziś. Jak wykazują pomiary satelitarne NASA, od 18 lat produkcja biomasy wzrosła o około 6 proc., a największy przyrost (o 42 proc.) wystąpił w lasach deszczowych Amazonii.
To znaczy, że nie topią się lodowce i nie podnosi poziomu mórz i oceanów?
- Katastrofalne podnoszenie się oceanu to kolejny mit. Poza tym lodowce zaczęły się topić nie w XX w., ale wtedy, kiedy Ziemia zaczęła wychodzić z małej epoki lodowcowej, która trwała od 1350 do 1880 roku. Współczesne topienie lodowców rozpoczęło się ok. 1750 roku. Przed tym okresem kroniki podawały, że w Alpach lodowce spływały w doliny, niszcząc całe wsie i pola zasypywane gruzem morenowym i lodem. Do czoła lodowców wychodziły wówczas procesje z kapłanami, modląc się o powstrzymanie taranującego lodu. W latach 30. wystąpiło maksymalne ocieplenie (przynajmniej w USA, gdzie jest najlepsza sieć pomiarów temperatury) i lodowce zaczęły topić się szybciej niż poprzednio. W ostatnich dziesięciu latach proces ten ponownie został wstrzymany i klimat znów zaczął się ochładzać (w USA o 1 stopień), choć w tym czasie globalna emisja dwutlenku węgla wzrosła o 34 procent! Jak widać, nie ma żadnego związku między emisją CO2, z którym w tym czasie tak zażarcie walczono, a zmianami klimatu. Tak było zresztą w okresie ostatnich 500 mln lat, o czym przekonuje nas geologia. Pół miliarda lat temu było 23 razy więcej CO2 w atmosferze niż obecnie, a mimo to lądy były pokryte lodowcami... O zmianach klimatu decyduje wiele czynników, a obecnie walczy się tylko z jednym, który w dodatku jest nieistotny.
Czyli zobowiązania do redukcji gazów cieplarnianych zapisane w protokole z Kioto niczego nie dały?
- Oczywiście. Co więcej, mimo że zobowiązywał on 185 państw, które przyjęły ten dokument, do zmniejszenia emisji tych gazów o 5,2 proc. w stosunku do 1990 r., to w rzeczywistości do 2004 r. - w skali świata - wypuszczono do atmosfery o 38 proc. więcej CO2! W samych krajach starej Unii Europejskiej wyemitowano go w tym czasie o blisko 7 proc. więcej. Natomiast Polska w tym okresie obniżyła emisję CO2 o 18 proc., a o 32 proc., licząc od roku 1988! Mimo to Bruksela żąda od nas, byśmy obniżyli emisję tego gazu o kolejne 20 proc., co byłoby dla polskiego przemysłu katastrofą ekonomiczną.
Ale wiele państw, m.in. w Europie Zachodniej, wiąże występujące w ostatnich latach anomalia pogodowe właśnie ze zmianami klimatu...
- Jest udowodnione, że burze nie wynikają z ocieplenia klimatu. Także w Polsce nie widać, byśmy doświadczali większej liczby burz czy powodzi, gdy weźmie się pod uwagę np. obserwacje prowadzone w Krakowie od XIX wieku. Wynika z nich nawet, że wówczas było więcej burz niż obecnie. Być może dzisiaj są one bardziej odczuwalne, ponieważ w naszych czasach notuje się więcej spowodowanych przez nie strat materialnych, a to dlatego, że nasze miasta są bardziej rozbudowane i ogólnie wytworzyliśmy więcej bogactw. Ponadto wiele budynków usytuowano na terenach, przez które przechodzą burze i tornada (głównie w Ameryce). Z tego też powodu firmy ubezpieczeniowe ponoszą większe straty, ale jednocześnie trzeba pamiętać, że wraz z rozwojem miast i osiedli odnotowują one również większe przychody. Więc nie ma co się martwić o wyniki firm ubezpieczeniowych.
Dlaczego w takim razie rządy 185 państw zgodziły się na wprowadzenie drakońskich ograniczeń dla gospodarki, skoro nie ma ku temu racjonalnych powodów?
- To pytanie właściwie należałoby skierować do socjologów lub polityków. Wydaje mi się, że polski rząd zdaje sobie sprawę z wynikających z tego problemu zagrożeń i prowadzi trudną grę dyplomatyczną. Nie sądzę, by w Kopenhadze polska delegacja mogła powiedzieć wprost, że walka z ociepleniem klimatu to totalna bzdura i dlatego nie będziemy przyjmować żadnych zobowiązań do redukcji emisji CO2. Mam jednak nadzieję, że będzie starała się zmiękczyć prowadzące do klęski ekonomicznej stanowisko zatwardziałych zielonych.
Ale czy po ujawnieniu afery z fałszowaniem przez naukowców z Nowej Anglii i USA danych o rzekomym wpływie emitowanego przez człowieka CO2 na klimat, domaganie się dalszych redukcji emisji nie jest niedorzecznością i podtrzymywaniem utopii?
- Mam nadzieję, że nagłośnienie tych informacji zmieni nastawienie polityków biorących udział w konferencji. Takie właśnie wnioski wyciągnęły władze Australii, które we wtorek, w dniu, kiedy szef CRU Phil Jones został zawieszony w pełnieniu funkcji dyrektora, ogłosiły, że wycofują się z mechanizmu handlu emisjami CO2. Sprowadza się to bowiem do transferu ogromnych sum pieniędzy, na czym skorzystają finansiści i rządy niektórych państw.
Dlatego też zapewne niektóre z nich odnoszą się entuzjastycznie do redukcji emisji CO2. Najbardziej jednak skorzystałyby na tym firmy tzw. czystych technologii energetycznych wykorzystujących np. wiatraki do produkcji energii elektrycznej. Tymczasem korzystają one z ulg podatkowych, a więc dopłacają do nich podatnicy nawet wówczas, gdy wiatraki te nie wyprodukują zakładanej ilości energii. Co prawda ich budowa jest tańsza niż np. elektrowni jądrowej czy węglowej, ale wytworzony w ten sposób prąd jest kilkakrotnie droższy. Otóż według różnych ocen, wiatraki produkują prąd jedynie przez jedną piątą okresu eksploatacji, a firmy energetyczne nie mogą sobie pozwolić na takie przestoje i muszą uzupełniać niedobory energii z innych źródeł.
Jak to możliwe, że przez co najmniej 20 lat w środowisku ludzi nauki funkcjonowała fikcja globalnego ocieplenia wywołanego emisją CO2 przez człowieka?
- Najlepszą odpowiedzią na to pytanie jest moja historia. Przez wiele lat zajmowałem się pomiarami stężenia CO2 w rdzeniach lodowych, w których gaz ten jest niejako uwięziony. Na tych właśnie badaniach opiera się cała histeria z ociepleniem klimatu. Ja zajmowałem się lodowcami od lat 60. ubiegłego wieku. Zorganizowałem 10 wypraw na 17 różnych lodowców, zbierając dane o wpływie emisji zanieczyszczeń - głównie metalami ciężkimi pochodzącymi z przemysłu - na środowisko naturalne. Jednak funkcjonowanie ideologii ocieplania klimatu odczułem, gdy wyjechałem wraz z żoną na 8 lat do Norwegii. Po przyjeździe miałem tam podjąć pracę na Uniwersytecie w Oslo, ale ostatecznie zostałem zatrudniony w norweskim instytucie polarnym. Po pewnym czasie tamtejsze ministerstwo ochrony środowiska zwróciło się do tego instytutu, by zbadał, jakie będą skutki ocieplenia klimatu w wyniku działalności człowieka dla norweskiej części Arktyki (m.in. Spitsbergen). Zacząłem od odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście dojdzie do ocieplenia tej części Arktyki. Prowadząc badania, doszedłem do wniosku, że nie ma żadnych podstaw, by tak twierdzić, gdyż pomiary temperatury prowadzone w tej części świata od blisko 100 lat nie wykazywały żadnych oznak ocieplenia. Im głębiej analizowałem problem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie ma żadnego ocieplenia klimatu, a CO2 nie jest przyczyną wywołania tego procesu. Przy tej okazji wykazaliśmy z kolegami, że prace przedstawiające pomiary CO2 w rdzeniach lodu polarnego pełne były nadinterpretacji wyników, a nawet manipulacji, sam zaś lód nie jest odpowiednim materiałem do odtwarzania składu chemicznego dawnej atmosfery. Nie jest ona bowiem układem zamkniętym, w którym nic się nie dzieje, lecz odwrotnie, zachodzi w niej kilkadziesiąt procesów fizykochemicznych. Prowadzą one do ubytku CO2 z bąbli powietrza schwytanych w lodzie. Same rdzenie są zaś spękane i skażone metalami ciężkimi z płynu wiertniczego wnikającego do ich wnętrza. Na przykład stężenie ołowiu we wnętrzu rdzeni z głębi lądolodu jest 1400 razy wyższe niż na powierzchni śniegu na Antarktydzie, a cynku 400 tys. razy wyższe. Na takim nieodpowiednim materiale zbudowana jest cała hipoteza ogrzewania klimatu przez człowieka.
Opisał Pan wyniki tych badań?
- Napisaliśmy dwa raporty i kilka artykułów na ten temat. Teraz widzę analogię z ujawnieniem przez uczciwych naukowców z Uniwersytetu Wschodniej Anglii wyników badań nad ocieplaniem klimatu. Po opublikowaniu wyników naszych badań dyrektor naukowy norweskiego instytutu polarnego wezwał mnie na rozmowę i powiedział, że nasze publikacje to nie jest sposób na zdobywanie kontraktów naukowych w Norwegii. W efekcie nie przedłużono także i mojego kontraktu... Byłem po prostu dyskryminowany. Przez pewien czas pozostawałem na utrzymaniu żony. Zrozumiałem wtedy, jak ważnym celem funkcjonowania instytutu polarnego było zdobywanie zleceń z ministerstwa środowiska, które z kolei swoją rację bytu opierało na straszeniu ludzi zanieczyszczeniem środowiska.
Każdy naukowiec, który nie podporządkuje się narzuconej uniwersytetom ideologii, padnie więc jej ofiarą?
- Oczywiście. Jeśli cała nauka jest finansowana przez polityków z pieniędzy budżetowych, to z jednej strony naukowcy cieszą się, bo nauka wymaga dużych pieniędzy, a z drugiej strony nie można uprawiać jej wyłącznie na polityczne zamówienia.
Gdzie znalazł Pan później pracę?
- Przeniosłem się po jakimś czasie do Japonii, gdzie pracowałem w tamtejszym instytucie polarnym. Tam napisałem pracę o wynikach badań zawartości CO2 w lodowcach.
Nie boi się Pan zemsty "ociepleniowego lobby"?
- Teraz mam 82 lata i nie obchodzą mnie finansowe konsekwencje poglądów, które głoszę. Jednak wśród naukowców, którzy podzielają moje opinie, mało jest młodych naukowców, zwłaszcza takich, którzy mają rodziny na utrzymaniu... Zresztą gdy byłem młody, też robiłem badania z przekonaniem, że człowiek zanieczyszcza świat.
Jakie?
- Pod koniec lat 60. badałem jedyny, niewielki polski lodowiec nad Morskim Okiem pod kątem obecności związków metali ciężkich. Lodowiec zawiera ok. 100 rocznych warstw lodu, więc na jego podstawie można zbadać, co się działo w atmosferze w tej okolicy w ciągu ostatniego wieku. Z moich badań wynikało, że w tak - wydawałoby się - czystym miejscu w ostatnich latach stężenie ołowiu wzrosło aż 12-krotnie.
To były nieprawidłowe badania?
- Prawidłowe, ale wówczas jeszcze nie wiedziałem, że nie można ich uogólniać. Tymczasem na podstawie tych badań w naukowym czasopiśmie "Nature" napisałem, że w Europie stężenie ołowiu zwiększyło się 12-krotnie. Od razu zwróciła się do mnie Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (USEPA), proponując przeprowadzenie kolejnych badań, na które dostałem - w latach 70. ubiegłego wieku - 1,3 mln USD. Dzięki tym funduszom mogłem zrealizować 10 wspomnianych wypraw. Przeprowadziłem wtedy pierwsze na świecie badania skażenia lodowców w ciągu ubiegłych kilkuset lat metalami ciężkimi pomiędzy Spitsbergenem a Antarktydą. I dysponując zdobytymi wynikami, zrozumiałem dopiero, że tak duże stężenie ołowiu nad Morskim Okiem było lokalnym unikatem.
Dlaczego?
- Ponieważ przez kilkadziesiąt lat pozwalano na swobodny dojazd do tego pięknego jeziora samochodami emitującymi wówczas ołów... Na innych lodowcach nie znalazłem oznak takiego wzrostu stężenia metali ciężkich. Odwrotnie, w XX wieku wystąpił ich spadek związany z małą aktywnością wulkaniczną aż do roku 1963. Największe stężenia metali ciężkich znaleźliśmy nie na lodowcach europejskich, lecz przy samym równiku - na Lodowcu Stanley w afrykańskich górach Ruwenzori oraz w peruwiańskich Andach, z dala od wszelkich centrów przemysłowych. W ramach współpracy z USEPA jako pierwszy zbadałem również, jak w ciągu ubiegłych 1800 lat zmieniał się poziom ołowiu w kościach ludzi (na zebranie kości z polskich obiektów sakralnych dostałem specjalne zezwolenie od ks. kard. Stefana Wyszyńskiego). Potem takie badania obejmujące okres 5000 lat przeprowadziłem we Francji, Peru i Gruzji. Okazało się, że populacja europejska była ciężko skażona ołowiem przez całe średniowiecze aż do samego końca XIX wieku. Dopiero w wieku XX poziom ołowiu wśród polskiej ludności spadł kilkaset razy w porównaniu z ludźmi pochowanymi np. w XV wieku w kościele Mariackim w Krakowie; tym samym poziom ten zbliżył się do tego, który odnotowałem u mieszkańców jaskini spod Zawiercia sprzed 1800 lat. Później podobne zjawisko wykryto w Stanach Zjednoczonych, Japonii i innych krajach.
Z Pana słów można wywnioskować, że lobby radykalnych ekologów i przemysłu tzw. czystej energii ma większe wpływy niż np. lobby firm energetycznych eksploatujących paliwa kopalne. Trudno w to jednak uwierzyć, obserwując potęgę tych ostatnich...
- Tu znów posłużę się przykładem z własnego doświadczenia. Zanim przeniosłem się do Japonii, pracowałem jeszcze przez pewien czas w norweskim Instytucie Techniki Energii. W tym czasie postanowiliśmy sprawdzić, czy prawidłowo przeprowadzano badania zawartości CO2 w lodach Antarktydy. Przez pół roku pracowałem nad przygotowaniem projektu naszych badań. Nasz instytut rozesłał go do 15 różnych potencjalnych sponsorów, głównie firm eksploatujących złoża gazu i ropy. Zorganizowaliśmy dla nich seminarium, na którym... pojawił się przedstawiciel jednej firmy, bodajże Statoil. Wysłuchał tego, co mówiliśmy, a potem powiedział, że projekt bardzo mu się podoba i dla jego koncernu nie byłoby problemem sfinansowanie tych badań, mimo kosztów sięgających 2 mln USD. Zaznaczył jednak, że tego nie zrobią, wyjaśniając jednocześnie, iż firma konsultowała się z rządem, prawdopodobnie z ministerstwem środowiska, i ci "konsultanci" uznali, że byłby to projekt "niemoralny".
Co to znaczy?
- Przedstawiciel Statoilu powiedział, że gdyby jego firma sfinansowała takie badania, wykorzystano by to do walki konkurencyjnej i jego przedsiębiorstwo straciłoby na tym znacznie więcej, niż przeznaczyłoby na sfinansowanie naszych badań. Tak zakończył się nasz projekt...
Więc uważa Pan, że cywilizacja przemysłowa nie zanieczyszcza środowiska?
- Natura wytwarza również substancje trujące, i to często na wielokrotnie większą skalę niż cały przemysł na świecie. Straszono np., że zatruwamy ryby morskie rtęcią. Tymczasem badania wykazały, że w morzu od wieków jest mnóstwo tego pierwiastka. Takie przykłady można by mnożyć. Jednak przyszedł ten okropny wiek XX z całym swoim przemysłem i przyniósł nam dwie "okropne" rzeczy: średnio dwukrotnie przedłużył nam życie w stosunku do 1900 r., a poza tym sprawił, że m.in. Polacy, podobnie zresztą jak wszyscy Europejczycy, są mniej skażeni metalami ciężkimi...
Jak to? Właśnie dzięki przemysłowi? Przecież za jego sprawą emitowane jest mnóstwo szkodliwych związków i wciąż mamy problemy z eliminacją skutków zanieczyszczeń przemysłowych.
- Chodzi o to, że począwszy już od X w., ludzie w Europie jedli z naczyń cynowych. Tymczasem stopy wykorzystywane do ich wytwarzania zawierały do 20 proc. ołowiu. Jeśli ktoś jadł jakieś kwaśne potrawy, np. na bazie octu, wówczas ten kwas reagował z ołowiem i powstawał octan ołowiu spożywany podczas posiłku. W ten sposób związki tego metalu odkładały się w ludzkich organizmach. Jest wiele innych podobnych przykładów. W XX w. - dzięki rozwojowi nauki i przemysłu - zaczęliśmy w kuchni używać porcelanę, szkło i stal nierdzewną; z naszego życia wyeliminowaliśmy także inne źródła skażeń ołowiem. Wśród nich najmniej istotnym był ołów zawarty w benzynie samochodowej.
Wróćmy do współczesnego problemu - walki z CO2 jako z rzekomym sprawcą rzekomego ocieplenia klimatu. Jakie jest wyjście z tej sytuacji?
- Może ujawniona ostatnio afera z ukrywaniem prawdziwych danych na temat rzekomego ocieplenia klimatu stanie się oczyszczająca dla świata nauki i polityki i uchroni nas przed katastrofą cywilizacyjną.
Skoro jest tak wiele danych obalających teorie o ociepleniu klimatu z powodu emisji CO2 przez człowieka, czemu te teorie nie zostaną po prostu wyrzucone do kosza? Uniwersytety, politycy i część biznesu są tak zaślepieni ideologią, że nadal ją ludziom "wciskają", czy też świadomie okłamują społeczeństwa. Jeśli tak, to dlaczego? Dla zysków wąskiej grupy ludzi kosztem większości?
- Wszystko jest tu pomieszane i ze sobą powiązane. W tym wszystkim być może najmniej ważne jest to, że np. profesor może dzięki takim kontraktom na badania "na zamówienie" - które nawet mogą mu się nie podobać - zdobyć fundusze na utrzymanie swojego instytutu. Jeśli potwierdzi oczekiwania sponsorów, uzna to za wystarczające usprawiedliwienie, by wypełnić zlecenie. Zrobi tak zwłaszcza wówczas, jeśli wie, że gdyby rzetelnie przeprowadzone badania wykazały, iż nie jest tak, jak oczekuje sponsor, a wtedy nie dostałby następnych zleceń.
Czy w Kopenhadze nikomu nie starczy odwagi, by po prostu wyrzucić do kosza plan drakońskich ograniczeń emisji CO2?
- Miejmy nadzieję, że także politykom otworzą się oczy, że "climategate" w tym pomoże. Z drugiej jednak strony trudno będzie ograniczyć ambicje do wykorzystania tej ideologii do zwiększania wpływów i tworzenia światowego rządu. Już w latach 60. w USA stworzono grupę studyjną złożoną z naukowców, która miała przedstawić prognozy rozwoju świata. Uznano wtedy, iż nadchodzi okres, w którym nie będą już prowadzone wielkie wojny, że nadchodzi czas pokoju. Grupa ta opracowała raport, tzw. Report from the Iron Mountain, w którym zaproponowała szereg substytutów wojen. Jednym z nich było stworzenie "fikcyjnego wroga globu"; miały nim być sprawy klimatu. W następnych latach propozycja ta przybrała wręcz patologiczny czy kryminalny charakter. Klub Rzymski uznał, że "Ziemia ma raka, tym rakiem jest człowiek", czyli cała ludzkość stała się "fikcyjnym wrogiem planety". Ulubieniec ekologów Jacques Y. Cousteau mówił, że dla zachowania równowagi na Ziemi należy "usuwać" co roku 127 mln ludzi. Tego typu wypowiedzi można niestety mnożyć. Także przedstawiciele ONZ mówią, że liczbę ludności na Ziemi należy zredukować do 1 miliarda.
Skąd się biorą takie antyludzkie zapędy na szczytach władzy?
- To się ciągnie już od czasów Malthusa [T.R. Malthus - anglikański duchowny i intelektualista, w 1798 r. sformułował fałszywą teorię głoszącą istnienie stałej dysproporcji pomiędzy tempem wzrostu ludności a tempem wzrostu produkcji żywności - przyp. red.]. Reprezentują więc one neomaltuzjanizm.
Dziękuję za rozmowę.