ROZDRAPYWANIE SUMIENIA
Chrześcijanin - nauczony bezustannego cenzurowania swoich myśli i zachowań - pragnienia i fantazje, uczucia złości czy zawiści postrzega wyłącznie w kategoriach grzechu.
Sumienie, podobnie jak grzech, należy do kluczowych słów w “słowniku” każdego chrześcijanina, a jednak, co ostatnio sygnalizował o. Tadeusz Bartoś OP (“Gdy sumienie nakazom przeczy”, “Gazeta Wyborcza” 15-16 XI 2003), trzeba zapytać, czy przypadkiem używając ich do rozbieżnych celów nie “zapomnieliśmy o naturze ludzkiego sumienia i o zasadach jego dojrzewania, tak jak opisywał je Tomasz z Akwinu - skądinąd wielki autorytet katolicyzmu”, jak pisał o. Bartoś.
Pytanie ani banalne, ani teoretyczne. Dotyczy bowiem nie tylko oceny teologii moralnej (a szerzej nauczania kościelnego), ale także modelu wychowania religijnego, jaki przekazujemy kolejnym pokoleniom przez katechezę i życie sakramentalne - szczególnie spowiedź. Z różnych powodów nie można przejść obojętnie wobec refleksji o sumieniu - sformułowanych nie tylko przez o. Bartosia. Inny dominikanin, były przełożony generalny zakonu o. Timothy Radcliffe, stwierdził: “Każde oświadczenie wydane przez Kościół, które zdaje się kwestionować jakiś sposób prowadzenia życia, traktowane jest jako atak i jako taki jest uznawane za nie do przyjęcia. Musimy zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. W kręgach kościelnych słyszy się często, że spowodowane jest to tym, iż ludzie zatracili poczucie grzechu. Mnie, wręcz przeciwnie, wydaje się, że nasze społeczeństwo trawione jest nieznośnym niemal poczuciem winy” (“Nazwałem was przyjaciółmi”, Znak 2002).
Sumienie, nie superego
Jednym z najczęstszych błędów w mówieniu o sumieniu jest mylenie “moralnego sumienia”, o którym mówią teolodzy, z “psychologicznym sumieniem”, za Freudem określanym jako superego. Teologiczne sumienie, jak zdefiniował je św. Tomasz, jest aktem rozumu praktycznego, a więc oznacza czynność myślenia. Funkcją sumienia jest odkrywanie konkretnego dobra, które powinno być spełnione, lub rozpoznawanie zła, które powinno być uniknięte, a także wydanie osądu, co w danej sytuacji robić. Wewnętrzny głos, zwany “głosem sumienia”, mówi nam: “czyń dobro, unikaj zła”. Sumienie jest czymś osobistym i indywidualnym, nie czymś danym z zewnątrz. Przynależy do ludzkiej natury i stanowi o naszym człowieczeństwie. Decydowanie “w swoim imieniu” (zgodnie z własnym sumieniem) nie oznacza jednak “niezależnie od kogokolwiek i czegokolwiek”. Dojrzałe sumienie kształtuje się w relacji do innych źródeł moralności i wartości pochodzących z zewnątrz. Nie możemy postępować moralnie pozbawieni sumienia, ono jednak samo w sobie nie jest w stanie określić, co jest dobre (właściwe) w każdej sytuacji - musi być ustawicznie formowane. Trzeba też pamiętać, że znaczna część naszych moralnych niepokojów nie bierze się z braku sumienia, ale właśnie je potwierdza.
Przez wielu katolików sumienie jest błędnie utożsamiane z uczuciem zamiast osądem rozumu. Dzieje się tak po części dlatego, że wielu psychologów, zaczynając od Freuda, podporządkowało je emocjom - sprowadzając sumienie do obecności i “rejestracji” poczucia winy jako oznaki realnego (obiektywnego) lub subiektywnego (pozornego) przekroczenia reguł porządku społecznego. Zastanawiając się nad pochodzeniem wrodzonej zdolności człowieka do przyswajania sobie zakazów i nakazów moralnych, Freud stworzył hipotezę o istnieniu struktury psychicznej zwanej superego (Nad-ja). Superego, które jest “psychologicznym magazynem” wszystkich przyswojonych przez nas “powinieneś” i “musisz”, podpowiada nam - często z siłą, której nie rozumiemy - że jesteśmy dobrzy, kiedy robimy to, czego od nas oczekują inni, i wmawia, że jesteśmy źli, kiedy tego nie robimy. Superego rządzą różnego typu “autorytety”, słuchamy jego głosu z lęku przed utratą ich akceptacji. Natomiast głos sumienia w postaci jego “wyrzutów” rodzi się z braku odpowiedzi na wezwanie do zaangażowania po stronie wartości - dobra, piękna, prawdy.
W podejmowaniu decyzji i wyborów moralnych nie istnieje wybór pomiędzy sumieniem lub superego, ani żadną z ich “czystych” form. Superego funkcjonuje pozytywnie, kiedy jest zintegrowane z rozwojem moralnym i ukształtowaniem sumienia uzdalniającego nas do podejmowania decyzji w oparciu o siłę wartości, a nie przymus czy wyłącznie zewnętrzne autorytety. Dziedzictwem po Freudzie jest jednak tendencja części psychologów do bliskoznacznego używania pojęć “sumienie” i “wina”, a niektórych teologów do nieroztropnego utożsamiania poczucia winy z “wyrzutami sumienia”.
Po upadku
Związek religii z “negatywnymi emocjami”, takimi jak wina, wstyd i lęk, jest sprawą złożoną zarówno od strony teologicznej, jak psychologicznej. Najogólniej mówiąc, teologia skupia się na obiektywnej analizie winy jako skutku złego postępowania człowieka według oceny jego sumienia, podczas gdy psychologia interesuje się poczuciem winy - czyli subiektywnym stanem osoby. Wśród wierzących mamy do czynienia najczęściej z trzema postaciami winy. Pierwszą z nich jest wina związana ze spowodowaniem zła czy cierpienia lub zaniechaniem dobra, które mogliśmy dokonać. To tak zwana obiektywna wina, mająca w osądzie sumienia związek z grzechem. Ta postać winy może być przeżywana jako poczucie winy. Obiektywna wina odnosi się jednak w pierwszym rzędzie do sytuacji, a nie samopoczucia i podobna jest do prawnego rozumienia osoby w i n n e j lub n i e w i n n e j pod kątem zarzucanych jej wykroczeń. Próbą częściowego poradzenia sobie z taką winą jest wypieranie jej oznak ze świadomości i udawanie, że się nic nie stało. Często jednak tylko prawdziwe jej wyznanie i otrzymanie przebaczenia - najczęściej przyjmujące postać społecznie lub kościelnie sankcjonowanego rytu - pozwala osiągnąć spokój.
Druga, subiektywna postać winy dotyczy poczucia bycia odrzuconym wskutek zaniedbania czy wykorzystania ze strony innych ludzi. Trzecia jej postać, także subiektywna, określana bywa “perfekcjonistyczną”. Bierze się ona z wymogów moralnych, do jakich ktoś aspiruje i wymierzania sobie kary za to, że jeszcze ich nie osiągnął. Jest przejawem tęsknoty za nieosiągalnym (bo często błędnie zrozumianym) ideałem świętości i szukaniem uznania ze strony innych. Wielu katolików zmaga się ze wszystkimi postaciami winy, w różnym stopniu i z różnym skutkiem - co widać często w trakcie spowiedzi.
We wszystkich trzech postaciach winy ktoś wierzy, że cierpi wyrzuty sumienia, bo zrobił coś złego. W rzeczywistości jest tak tylko w pierwszym przypadku, w pozostałych dwóch mówimy o “cenzurze” superego. Niestety, nauczanie kościelne często wzmacnia perfekcjonistyczne poczucie winy np. przez naleganie na częstą praktykę spowiedzi “z doskonałości”, aby katolicy mieli motywację do pracy nad sobą. Formacja osób konsekrowanych i “duchownych” często jest postrzegana z tej właśnie perspektywy. W tym duchu można też rozumieć wypowiedź jednego z redaktorów miesięcznika “ZNAK”, że “w świetle teorii psychologicznych, które nie mogą się wprost odwoływać do sfery nadprzyrodzonej, człowiek mający poczucie winy, że nie dostaje do ideału świętości, bo np. nie dość gorliwie się modli czy jest zbyt przywiązany do dóbr doczesnych, działa autodestrukcyjnie. Z punktu widzenia religii tymczasem owo poczucie winy może być pozytywnym elementem jego tożsamości” (“Emocje na wolności”, ZNAK 11/2003). To prawda, że są psycholodzy, którzy w poczuciu winy widzą tylko ciemne strony i uważają, że trzeba je z życia wszelkimi środkami eliminować. Jednak nie poczucie winy, które zawsze jest wynikiem koncentracji na sobie, ale skrucha jest pozytywnym wymiarem tożsamości chrześcijanina “po upadku” w drodze do świętości. Nie jest bowiem “opłakiwaniem” tego, kim się nie jest, ale tego, co można utracić - odrzucając od siebie dar (od) Boga.
Trzeba także pamiętać, że u osób z poczuciem winy z powodu odrzucenia, spowiednicy mogą spowodować wzmocnienie ich niskiej samooceny poprzez mówienie im, że się nie spowiadają, tylko użalają nad sobą. Poczują wtedy, że “zabierają czas” księdzu i po raz kolejny wmówią sobie, jak są beznadziejne. Nierzadko w ten sposób traktowane są kobiety, zwłaszcza zakonnice. Ciągnie się bowiem za nami (duchownymi-mężczyznami) wyobrażenie, że “kobieta jest nieudanym mężczyzną” (św. Tomasz z Akwinu), co może eskalować w kobietach dodatkowe poczucie winy.
Chrześcijaństwo daje nam drogowskazy i wskazówki, jak działać pomimo “negatywnych emocji”, ale jeśli służą one wzbudzaniu i kontroli poczucia winy przybranego w wyrzuty sumienia, to zamieniają się niestety w narzędzia opresji.
Teologia winy
W teologii chrześcijańskiej istnieje “uświęcona” tradycja formacji sumienia przez wzbudzanie jego wyrzutów i zawstydzanie. Przypomnijmy choćby historię Rajskiego Ogrodu, która w terminologii teologicznej przybrała postać nauki o grzechu pierworodnym i jego skutkach. W oparciu o ten biblijny mit podniesiono poczucie winy i wstydu do rangi centralnych zagadnień w życiu chrześcijanina, wiążąc je jednoznacznie z nieposłuszeństwem prawu Bożemu i upadłością ludzkiej natury, co z kolei zazwyczaj utożsamiano z seksualnością i grzesznością ludzkiego ciała. Stosunek do własnego ciała i przyjemności bez poczucia winy i wstydu traktowany był jako oznaka “patologii sumienia”. Do dzisiaj wielu wierzących ma trudności w ocenie swoich myśli, pragnień, fantazji bez “czerwienienia” się ze wstydu lub “umierania ze strachu” przed Bogiem. Zachowują się tak, jakby nie istniała różnica między spontanicznymi myślami, pragnieniami czy fantazjami a tymi ich odpowiednikami, które są świadomie przywoływane i zamieniane w czyn. Nie potrafią żyć ze świadomością, że nie jesteśmy odpowiedzialni za myśli, które się w nas rodzą, lecz jedynie za to, jak się z nimi obchodzimy. Formacja chrześcijańska, jaką odebrali, w większości przypadków nie zachęcała ich do zrozumienia tego, co przeżywają, tylko od razu to oceniała, wydłużając listę grzechów przeciwko szóstemu przykazaniu. Problematyczne w tym kontekście pozostaje więc sformułowanie z Confiteor: “Spowiadam się Bogu wszechmogącemu i wam bracia i siostry, że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Moja wina, moja bardzo wielka wina...”. Prowadzi ono w rachunku sumienia do ustawicznego cenzurowania siebie, prowokując często urojone poczucie winy aż po skrupuły i natręctwa. Terapeuci pracujący z osobami wierzącymi zauważyli, że ci ostatni zapytani o pragnienia czy fantazje często rozumieli pytanie jako “powiedz mi, co zrobiłeś złego” lub “powiedz mi o swoich grzechach”.
Brak właściwego odróżniania działania superego od sumienia i fiksacji z powodu poczucia winy prowadzi bowiem do “chorobliwego” rozumienia grzechu. Wielu katolików jest święcie przekonanych, że mogą utracić stan łaski uświęcającej i go odzyskać prawie “automatycznie”. W piątek ciężko zgrzeszyli, w sobotę poszli do spowiedzi, w niedzielę przyjęli komunię, a w poniedziałek muszą zacząć wszystko od nowa - piekło jest bowiem “w zasięgu ich ręki”. Czy w takim razie rację ma psycholog Albert Ellis twierdzący, że “koncepcja grzechu jest bezpośrednią lub pośrednią przyczyną wszystkich neurotycznych zaburzeń”? Psychoterapeuci zauważyli pewne podobieństwo pomiędzy samooceną osób dotkniętych fizycznym kalectwem czy ułomnościami, a osobami wierzącymi. Ci pierwsi zaczynali postrzegać siebie jako całkowicie ułomnych (“wybrakowanych”) nie tylko na ciele, ale i w psychice, ci drudzy uważali, że są bezwartościowi i nie zasługują na miłość, ponieważ są grzeszni.
Spowiedź na manowcach
Przez wieki miejscem formacji “winnego” sumienia była w Kościele spowiedź, która także stanowiła punkt odniesienia dla rozumienia teologii moralnej. Zdaniem jezuity Johna Mahoneya doprowadziło to do zerwania więzi teologii moralnej z duchowością; doszło w niej do “wyłącznej koncentracji na grzechach, skupienia się tylko na odpowiedzialności indywidualnej” i “obsesyjnego odwoływania się do prawa”. Teologia moralna przekształciła się w ten sposób w naukę o “duchowej patologii”, skupioną na wyliczaniu i analizie słabości i uchybień, a osobowość, charakter człowieka redukującą do gotowości akceptacji praw boskich i świeckich przez chrześcijanina. Motywacja katolika nie była traktowana z perspektywy jego pragnień, bo te były podejrzane, ale zdolności do oceny swego postępowania i towarzyszących mu okoliczności według liczby, rodzaju i gatunku popełnionych wykroczeń. Zasadnicze kwestie dotyczyły tego, co komu wolno, i kto o tym decyduje, aż po chorobliwą drobiazgowość i autorytaryzm w katalogowaniu ludzkich zachowań. Powstawały traktaty, jak radzić sobie ze skrupułami, z drugiej jednak strony większość zwykłych chrześcijan gubiła się w teologicznych rebusach dotyczących grzechów ciężkich i lekkich, ich moralnej oceny i stopnia indywidualnej za nie odpowiedzialności. Spowiedź stała się “sztuką” sprawiedliwego karania przez właściwe pouczenie i nałożenie pokuty przez spowiednika, przynoszącą ulgę “zbolałemu sumieniu”, ale nie eliminującą źródła jego problemów.
W czasach posoborowych w teologii przeszliśmy od rozumienia spowiedzi jako sakramentu pokuty do patrzenia na nią jako na sakrament pojednania, ale na poziomie praktyki stoimy chyba w miejscu. Niewątpliwie spowiedź, przez rachunek sumienia, posiada w sobie nieunikniony element przypisania sobie odpowiedzialności za popełnione czyny i w ten sposób kieruje nasz wzrok na nas samych, a nie na Boga. Trzeba jednak właściwie rozróżniać przyczynowe i moralne aspekty takich atrybucji, aby spowiedź nie była sakramentem przekreślania siebie. Jedną rzeczą jest rozeznanie tego, co nam się nie udało i jaką za to ponosimy odpowiedzialność, a czym innym obwinianie się za to w moralizujący sposób. Celem duchowej drogi chrześcijanina jest poszerzanie obszaru wolności, a nie kręcenie się wokół siebie.
Spowiedź może być “czasem błogosławionym”, dającym radość i poczucie wolności dzieci Bożych, zmieniającym odniesienie do Boga, świata i siebie samego. Odnoszę jednak wrażenie, że dla wielu katolików jest ona momentem ulgi, a nie doświadczeniem przemiany. Niektórzy rozumienie grzechu, winy i przebaczenia opierają o poczucie bardzo niskiej wartości siebie wskutek różnorakich doświadczeń życiowych z dzieciństwa. Dziecko nie ma zdolności właściwej samooceny; jeśli jest niesprawiedliwie oceniane i karane, może zacząć myśleć “mój rodzic (opiekun) ma prawo mnie tak traktować, ponieważ zasługuję na karę za złe zachowanie”. Ilu z nas słyszało: “jeśli mnie nie posłuchasz, Pan Bóg cię pokara” albo “Pan Bóg się cieszy, gdy nie sprawiasz nam kłopotów”. U tak wychowywanych osób spowiedź tylko wzmacnia negatywną samoocenę i nie doprowadza do pojednania ze sobą. Żal za grzechy staje się litanią, za co mają prawo się nie lubić i dlaczego nie zasługują na miłość. Strach przed Bogiem zajmuje świadomie lub nieświadomie zbyt dużo miejsca w ich religijności, a czasami wręcz ją dominuje. Poczucie winy, będące lękiem przed karą, i wstyd “za siebie samego” - za swoją “złą i grzeszną naturę” stają się wyznacznikami sumienia, a religijność sprowadza się do opacznie rozumianej idei wynagrodzenia “Bogu, który jest sędzią sprawiedliwym i za dobre wynagradza, a za złe karze”. Skoro od urodzenia jestem grzeszny, zawsze muszę być winny, a jeśli mi wybaczono, to powinienem być wdzięczny i wstydzić się swego złego postępowania. Jak można być niedobrym człowiekiem i nie odczuwać z tego powodu winy?
Cierpienie jako cnota
W porywie “religijnej gorliwości”, tak myślący chrześcijanie zaczynają gardzić sobą. Nauka o wrodzonej grzeszności, czyli skutkach grzechu pierworodnego, staje się dla niektórych teologicznym usprawiedliwieniem ich chronicznego poczucia winy i wstydu. Nie bez znaczenia dla formowania się takiej mentalności są “implikacje” chrześcijańskiej nauki o odkupieńczym (wynagradzającym) charakterze cierpienia. Osoby wierzące, mające trudności z własną seksualnością czy agresją, będą szukały ulgi i pocieszenia w myśli o złączeniu swego cierpienia z krzyżem Chrystusa, bo to uchroni je przed wewnętrznymi konfliktami. W tym wypadku sumienie i reguły religijne uzasadniają robienie cnoty z własnego cierpienia: “To jest mój krzyż, proszę księdza!”. Lęk przed Bogiem odbierany jest jako przejaw bojaźni Bożej, wstyd jako znak pokory. Ulgą zaś staje się myśl, że ktoś odpokutował za nich przed sprawiedliwym Bogiem zło, jakiego się dopuścili.
Czasami dla uzasadnienia swojej postawy podają jeszcze argument (słuszny, ale w innym kontekście!), że dla chrześcijanina nadrzędna jest kategoria świętości, a nie zdrowia, a świadomość, że wybiera się dobro, nie musi od razu przynosić satysfakcję i ulgę. Mamy wtedy do czynienia z “typowo chrześcijańskim” spojrzeniem na świat: “Bój się Boga i nie narzekaj!”. Jednak formacja sumienia, która za kryterium złego postępowania weźmie poczucie winy (“jeśli gryzie cię sumienie, to znak, że popełniłeś grzech”), może być szkodliwa nie tylko dla rozwoju duchowego, ale i zdrowia psychicznego. Jak słusznie zauważył wybitny nauczyciel duchowy Anselm Grün OSB, “zacząć radzić sobie ze swoim grzechem mogę dopiero wtedy, gdy w modlitwie doświadczę tego, że Bóg przyjął mnie pomimo mojej winy”. Wciąż jednak, nawet wychodząc ze spowiedzi, trudno nam uwierzyć w słowa: “A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” (1 J 3, 20).
Niektórzy teolodzy, np. o. Mirosław Pilśniak OP na łamach wspomnianego “Znaku”, powiadają, że problem kontroli i tłumienia emocji, a więc pośrednio także religijnego poczucia winy, nie wynika ściśle z religijnych nakazów i zakazów, lecz raczej z praktyki wychowawczej osób religijnych - regulowania relacji między rodzicami i dziećmi. Inni widzą tu zaniedbanie samego Kościoła, któremu nie zawsze udawało się głosić Dobrą Nowinę dostatecznie radykalnie i wiarygodnie. W opinii ks. Alfonsa Skowronka “niepokojące pytanie o sprawiedliwość dla cierpiących bardzo rychło zastąpione zostało pytaniem o zbawienie winnych. Chrześcijańska nauka o zbawieniu nader silnie udramatyzowała kwestię winy, a zbytnio zrelatywizowała zagadnienie cierpienia. Mówiąc dokładniej, chrześcijaństwo przeobraziło się z religii wyczulonej na cierpienie w religię wyczuloną na grzech” (“Kim jest Jezus z Nazaretu?” Znak 2003). O. Bartoś, podążając za myślą kardynała Congara, uwypukla negatywny wpływ pozytywizmu prawnego (według którego prawo obowiązuje, bo zostało nakazane przez władzę i wsparte sankcjami) na kształt katolickiej teologii moralnej i prawa kanonicznego: “Przy takiej doktrynie prawnej, a może jeszcze bardziej przy takiej faktycznej praktyce stosowania prawa, choćby się dużo pisało o sumieniu i wiele mówiło o prawie naturalnym, pozostają one pustymi ozdobnikami”.
Skołowane sumienie
Naiwne jest twierdzenie, że samemu można stawić czoło życiowym wyborom i mieć “spokój sumienia” na własną rękę. Każda osoba w drodze do rozwoju osobowego i dojrzałości emocjonalnej musi ustosunkować się jakoś do kwestii autorytetu, władzy i odpowiedzialności, a w tych sprawach Kościół ma jasno sformułowane nauczanie. Często odnoszę jednak wrażenie - czy to ze spowiedzi, czy też w ramach pomocy psychologicznej - że katolicka formacja sumienia kończy się na lękowym pytaniu o to “(na) ile mi jeszcze wolno, proszę księdza, żebym nie czuł się winny?”. Motywacją nie jest wolność i odpowiedzialność, ale strach. Nie zaufanie, ale obawa. “Rozdrapywanie sumienia” staje się namiastką jego formacji. Ustawiczne “czy” lub “co mi jeszcze wolno?” zwalnia od podjęcia konkretnej decyzji. Lęk przed grzechem prowadzi do “demonizacji” obrazu Boga. Wtedy mamy do czynienia z brakiem autonomii moralnej przedłużonej z dzieciństwa na okres dojrzewania i dorosłości oraz sytuacją nierozwiniętego sumienia i “przerośniętego” superego.
“Jak każda wiedza - pisze o. Bartoś - tak i wiedza o dobru i złu wymaga ukształtowania i rozwijania w człowieku zdolności do jej rozpoznawania. Kształtowanie tych umiejętności jest pewnym procesem, którego warunkiem jest wewnętrzna wolność i faktyczne podejmowanie w życiu decyzji moralnych. Gdy jednak w toku religijnego wychowania tej wolności zabraknie, kiedy zewnętrzne pouczenia stają się słowem ostatecznym, którego nie można zakwestionować, a można tylko zapamiętać i wcielać w życie, wtedy rozwój staje się niemożliwy: człowiek schodzi z drogi poznania prawdy i uczenia się odróżniania dobra od zła”. Znany amerykański psycholog Gordon W. Allport uważał, że sumienie stanowi najistotniejszy czynnik rozwoju osobowości. Stanowi klucz do bycia sobą. Kim jest jednak spowiednik lub penitent z “przerośniętym” superego? Być może “symptomem” tego, że wszystko z góry rozstrzygnięto za niego? O. Wacław Hryniewicz uważa, że “chrześcijaństwo jutra” będzie musiało przeformułować naukę o grzeszności człowieka, by znaleźć pogodniejsze spojrzenie i na jego naturę, i na odkupieńcze dzieło Chrystusa. Zastrzega, że nie chodzi mu bynajmniej o to, żeby teologia miała wyrzec się samego pojęcia lub poczucia grzechu, bo człowiek winien mieć świadomość popełnionego zła. Uważa jednak, że wyolbrzymianie rzeczywistości grzechu i winy przesłania wiarę w przebaczenie i miłosierdzie Boga. Kształtuje się wówczas mentalność, która ludzi zniechęca, a nawet skłania do odrzucenia samej idei Boga. Chrześcijaństwo nie może stać się religią nakazów, zakazów i sprawiedliwości karzącej, bo rdzeniem chrześcijańskiego przepowiadania jest osoba Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, a nie upadek i grzech człowieka (zob. “Chrześcijaństwo nadziei”, Znak 2002).
Chrystus wziął na siebie całą naszą winę, ale “nie ściągnął” z nas poczucia winy. Nie cofnął psychologicznych praw rządzących naszą psychiką, które wpływają na nasze zdrowe i niezdrowe poczucie winy. Łaska nie niszczy natury, tylko ją udoskonala. Tylko wtedy, gdy z naszą winą staniemy w obecności Boga, który już nam wybaczył, nie tylko otrzymamy przebaczenie, ale poczujemy je w naszym życiu. “W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” (1 J 4, 18). Błogosławiona jest tylko ta wina (felix culpa), dzięki której to zrozumiemy.
Czyż więc nie warto pójść za sugestią ojca Bartosia i “przypomnieć sobie niekiedy o bardzo już starym Tomaszu, który w świecie dalekim od ideału, gdzie religia w okropny sposób stopiona była z systemem władzy, pisał o ludzkiej wolności, o prawie do błędu i trwaniu przy własnym sumieniu oraz o drodze dojrzewania człowieka do prawdy i dobra”? Od siebie poleciłbym także lekturę dzieł Freuda.