Akcjonariat obywatelski: Jaka marchewka dla drobnych inwestorów
Przez dwie dekady nasz rynek kapitałowy z powodzeniem wypróbował wiele sposobów zachęcania drobnych inwestorów do zakupu akcji prywatyzowanych firm. Ostatnie oferty PZU i Tauronu pod hasłem budowy "akcjonariatu obywatelskiego" też skutecznie zmobilizowały rzeszę Polaków do zapisania się na akcje.
Rządy w Europie Zachodniej jeszcze w latach 80. wpadły na pomysł, że giełda może z powodzeniem służyć rozproszeniu własności wśród obywateli i wzmocnić ich poparcie dla narodowej gospodarki. Oferty publiczne wielkich przedsiębiorstw, które wychodziły spod kurateli państwa, nadawały się idealnie do realizacji liberalnej zasady "dyfuzji własności".
Pod młotek szły wielkie firmy telekomunikacyjne, energetyczne i użyteczności publicznej. Każdy chętny mógł kupić sobie tyle akcji, na ile było go stać, i mógł później poczuć się współwłaścicielem firmy, której często był też klientem.
Motywacja drobnego inwestora, który ryzykuje swoje oszczędności, kupując akcje, jest taka sama pod każdą szerokością geograficzną: "Chcę na tym zarobić". Niezależnie od tego, czy zapisał się na akcje British Telecommunications sprywatyzowanego przez Margaret Thatcher, Deutsche Telekom czy PZU i Tauronu u nas w tym roku.
Zarobku na giełdzie nikt nigdy nie zagwarantuje, ale można zaoferować na tyle atrakcyjne warunki zapisów pod względem ceny czy bonusy dla wytrwałych akcjonariuszy, że drobni inwestorzy masowo kupią akcje, szukając szansy na zysk.
Obligacje i fiskus przyniosły ulgę
Ekstra zachęty dla kupujących akcje towarzyszą warszawskiej giełdzie od ofert publicznych pierwszej piątki prywatyzowanych firm jesienią 1990 r.: szyjącego ubrania Próchnika, śląskich Kabli, Krośnieńskich Hut Szkła, producenta głośników Tonsilu i budowlanego Exbudu. Kto miał wówczas w ręku obligacje zamienne II emisji, które pomagały ściągnąć gorący inflacyjny pieniądz z rynku, ten mógł zapisać się na akcje z 20-proc. premią. Takiemu inwestorowi dawało to przewagę nad pozostałymi, którzy kupowali akcje po cenie emisyjnej. Na debiucie mógł je sprzedać nawet poniżej emisyjnej, a mimo to inkasował zysk.
Jednak kij miał dwa końce -masowe kupowanie akcji za obligacje wywoływało sztuczną bessę na początku notowań prywatyzowanych firm, gdyż takim inwestorom opłacało się właśnie sprzedawać je poniżej ceny emisyjnej. Po raz ostatni obligacjami II emisji można było płacić za akcje BPH w 1995 r. Za akcję wartą 70 zł można było zapłacić aż 11 zł mniej.
Do wydawania oszczędności na zakup akcji prywatyzowanych firm namawiał też... fiskus. W pierwszej połowie lat 90. kupujący akcje mógł odliczyć pewną kwotę od podstawy opodatkowania. Cena akcji była wtedy realnie niższa o 21, 33 lub 45 proc. -progi podatkowe zależne od dochodów. Inwestorowi "podatkowemu"
też opłacało się sprzedać akcje poniżej ceny emisyjnej.
Upusty i premie
System ulg i zachęt na wzór zachodnioeuropejski rozpowszechnił się na dobre na warszawskiej giełdzie dopiero w drugiej połowie lat 90. Na prywatyzację czekały w kolejce prawdziwe okręty flagowe naszej gospodarki, np. KGHM, TP SA, PKN Orlen czy wielkie banki. Rząd postawił wtedy na wzory sprawdzone podczas prywatyzacji w Europie Zachodniej. Główną zachętą był upust od ceny emisyjnej. Drobny inwestor był tym faworyzowany w stosunku do instytucji finansowych.
Wiadomo było, że tylko jakiś kataklizm giełdowy skłoniłby wielkie fundusze do sprzedaży akcji poniżej ceny emisyjnej, bo oznaczałoby to dla nich straty. Dlatego z dużym prawdopodobieństwem detalista mógł sobie liczyć wysokość upustu jako pewny zysk. Dyskonto mogło być jedno dla całego okresu zapisów (np. w KGHM) lub zróżnicowane w zależności od terminu subskrybowania akcji. Ta ostatnia forma premiowała bardziej tych, którzy się spieszyli i składali zapis szybko. W przypadku Banku Handlowego można było dostać 5 proc. dyskonta w pierwszym okresie, zaś tylko 3 proc. w drugim. Waga upustu rosła w miarę spadku stopy inflacji, bo miała ona wpływ na oprocentowanie konkurencyjnych lokat bankowych i obligacji.
Innym sposobem na masowe przyciągnięcie inwestorów były akcje premiowe, czyli możliwość zakupu akcji ze specjalnej puli po preferencyjnej cenie lub otrzymania ich gratis. Akcjonariusz Banku Handlowego mógł kupić od skarbu państwa dodatkową tańszą akcję, jeśli np. przez rok od czasu oferty publicznej przetrzymał 10 akcji. Na taką formę zachęty - pod pewnymi warunkami -mogli liczyć także akcjonariusze Powszechnego Banku Kredytowego (PBK), PKN Orlen iPKO BP.
Jak to się robi na Zachodzie
Gdy w 1997 r. rząd francuski prywatyzował France Telecom, zachęcano do kupna akcji hasłem "spółka wszystkich Francuzów". Drobni inwestorzy nie zawiedli -zamówiono trzykrotnie więcej akcji, niż oferował rząd. W sumie zapisało się ok. 1,4 mln Francuzów. "Marchewką" była nie tylko cena -drobni inwestorzy płacili o 3 proc. mniej niż instytucje - lecz także prawo otrzymania darmowej akcji, jeśli akcjonariusz okazał się "lojalny" i przetrzymał papiery 18 miesięcy. Za każde 10 akcji wierny ciułacz był nagradzany jedną darmową - około połowy akcjonariuszy FT "wytrzymało" i dostało premiowe akcje.
Tego, że wielkie prywatyzacje mogą przyciągnąć miliony drobnych inwestorów i zbudować potężny akcjonariat, dowodzą przykłady z całej Europy. Na akcje brytyjskiego narodowego operatora BT zapisało się 2 mln detalistów, gazowego potentata British Gas - 1,2 mln, hiszpańskiego giganta energetycznego Endesy - 1,6 mln, Telekom Italia - 2 mln.
Nasz akcjonariat obywatelski
Sprzedaż ostatnich dwóch wielkich firm: PZU i Tauronu prowadzona była według zupełnie nowego modelu masowej prywatyzacji, którą minister skarbu Aleksander Grad określił hasłem "akcjonariatu obywatelskiego".
Skończyły się czasy, gdy inwestorzy zaciągali wielomiliardowe kredyty na zakup akcji, a po redukcji dostawali po kilka procent zamówienia.
Według nowych zasad każdy chętny mógł zapisać się na niewielki pakiet akcji wart ok. 10 tys. zł, bez konieczności zaciągania kredytu. Model sprawdził się świetnie przy okazji oferty PZU - zapisało się aż ćwierć miliona osób, wtym 140 tys. giełdowych żółtodziobów. Energetyczny Tauron przyciągnął mniej chętnych, ale to spółka znacznie mniej znana niż PZU.
Obydwie firmy deklarują, że będą płacić wysokie dywidendy, co może skłonić drobnych akcjonariuszy do długoterminowego trzymania akcji. Ze swojej strony PZU i Tauron zaproponowały także ciekawe programy lojalnościowe: w zamian za przetrzymanie akcji przez określony czas można dostać zniżkę na polisę ubezpieczeniową lub rabat na rachunek za prąd.
Na naszym rynku, podobnie jak na Zachodzie, najważniejszym orężem w walce o drobnych inwestorów stała się atrakcyjna cena sprzedaży akcji w ofercie publicznej. Na debiucie PZU można było zarobić 12 proc., czyli z grubsza tyle, ile wyniosłyby odsetki za trzymanie przez dwa-trzy lata obligacji skarbowych lub oszczędzanie na lokacie bankowej.
Po ofercie PZU iTauronu liczba rachunków inwestycyjnych w Polsce zbliżyła się do rekordowego w historii poziomu 1,3 mln, co oznacza, że tylu inwestorów indywidualnych samodzielnie
lokuje swoje oszczędności na giełdzie. To osiągnięcie na skalę europejską, które w dużej mierze zawdzięczamy dwóm dekadom prywatyzowania wielkich spółek przez warszawską giełdę.