Dywersyfikacja, czyli ile jajek w jednym koszyku
Giełda to nie kasyno, gdzie wszystko stawia się na jedną kartę. Lepiej zmniejszyć ryzyko, rozpraszając swoje inwestycje na bezpieczniejsze i ryzykowniejsze instrumenty, a na parkiecie podzielić kapitał między spółki z różnych branż, czasem notowane na różnych rynkach
Fot. Jacek Łagowski / Agencja Gazeta
GPW
Wiesław Rozłucki, były prezes Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie, pytany, co mógłby doradzić inwestorom, odpowiedział: "Pamiętajcie, aby nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka". Chwileczkę. Co tu mają jajka do giełdy? Pozornie nic, chyba. Ale efekt wywrotki z koszem pełnym jajek i giełdowym portfelem złożonym z jednej spółki będzie tak samo opłakany. W tym słynnym powiedzeniu jest ukryta prawda o jednej z najważniejszych zasad obowiązujących na giełdowym parkiecie: dziel ryzyko, tak jak potrafisz, nie ulegaj pokusie złotego interesu na pojedynczym papierze albo jednej branży. W zimnym języku finansów nazywa się to dywersyfikacją portfela. To zasada uniwersalna, stosują się do niej bowiem nie tylko indywidualni gracze, lecz również wielkie instytucje finansowe, np. fundusze emerytalne, które nie mogą trzymać w akcjach więcej niż 40 proc. majątku.
Z jednej strony portfel inwestycyjny powinien służyć maksymalizacji zysków, bo przecież każdy chciałby zarobić jak najwięcej. Z drugiej - powinien być tak przemyślnie skonstruowany, aby zabezpieczać jego wartość na wypadek nieoczekiwanej przeceny. Ktoś powie: no dobrze, ale przecież jak padał słynny na Wall Street bank Lehman Brothers, to i tak wszystko leciało w dół na łeb na szyję, więc po co, u licha, dywersyfikować? Tylko że tak spektakularne bankructwo, które zagrażało całemu światu finansów, zdarza się raz na kilka dekad i miejmy nadzieję, że prędko się nie powtórzy. Za to na co dzień inwestor zmaga się z codziennością parkietu: napływem nowych informacji makro i ze spółek, zmianą rekomendacji i analizami wyników finansowych. To wszystko ma wpływ na wyceny akcji. Jeśli inwestor zaryzykuje i postawi wszystko na jednego konia, to przy sporym szczęściu może dużo zarobić. Ale jeśli się pomyli, to może nawet zbankrutować. I potem do końca życia będzie się budzić w nocy zlany potem z krzykiem: "Dywersyfikacja!".
Ile akcji w portfelu?
Budując portfel, warto odpowiedzieć sobie na dwa pytania. Po pierwsze: ile w całych oszczędnościach mają stanowić akcje, a ile przeznaczyć np. na bezpieczniejsze lokaty bankowe czy obligacje skarbowe? Po drugie: ile ma być "cukru w cukrze", czyli różnych akcji spółek w giełdowej części portfela? Zasadą "jajek" należy się kierować przy odpowiedziach na obydwa pytania.
Pokusa, aby całość posiadanego kapitału zainwestować na giełdzie, jest ogromna, szczególnie w okresie hossy, gdy ceny akcji rosną i przez różowe okulary widzimy, że wszyscy obok nas zarabiają. Kto nie ulegnie tej pokusie, ten włoży do swojego inwestycyjnego koszyka instrumenty o różnym stopniu ryzyka. I nie powinien zżymać się, że lokaty bankowe czy obligacje tylko minimalnie wygrywają z inflacją, bo ich podstawowym celem jest właśnie ochrona kapitału, a nie jego realne pomnażanie. To ostatnie najłatwiej osiągnąć na giełdzie w hossie, ale gdy przyjdzie bessa, to właśnie część akcyjna będzie dla portfela kamieniem ciągnącym jego wartość w dół, podczas gdy bezpieczne obligacje czy lokaty bankowe będą go stabilizować.
Na początek część ryzykowniejsza nie powinna być zbyt duża, bo inwestor dopiero zdobywa doświadczenie na parkiecie i być może przyjdzie zapłacić mu frycowe. W tej sytuacji lepiej być do tyłu, np. na 20-30 proc. portfela, niż na 50-70 proc. Im większy udział akcji w portfelu na spadającym rynku, tym trudniej będzie to odrobić. Dlatego przy stawianiu pierwszych kroków na parkiecie dywersyfikacja polegająca na przeważeniu części bezpiecznej wydaje się dobrym rozwiązaniem, bo ogranicza się w ten sposób potencjalne straty.
Gdy inwestor zdecyduje się przeznaczyć np. 30 proc. kapitału na inwestycje giełdowe, staje przed kolejnym dylematem: na ile spółek go podzielić? Wszystko zależy od tego, jakim kapitałem dysponuje. Jeśli jest to np. tysiąc złotych, to dzielenie tego na 10 spółek jest pozbawione sensu, bo zyski zjadają prowizje maklerskie, które często są ustawione w taki sposób, że proporcjonalnie najwyższe płaci się od najmniejszych zleceń. A kalkulując inwestycję, trzeba koniecznie uwzględniać koszty transakcyjne, które pomniejszają zysk inwestora. Ale mając już np. 10 tys. zł, można rozważyć zainwestowanie w akcje np. pięciu spółek.
Rynek wtórny i pierwotny
Innym sposobem dywersyfikacji jest wydzielenie części kapitału na inwestowanie na rynku wtórnym, czyli w akcje już notowanych spółek, oraz na rynku pierwotnym w ofertach publicznych spółek prywatyzowanych przez resort skarbu lub prywatnych "od zawsze", które poszukują na giełdzie kapitału na rozwój.
Tu proporcja jest również dowolna, choć np. zasady sprzedaży akcji w ofertach w ramach "akcjonariatu obywatelskiego" mówią, że każdy chętny ma szansę na zapisanie się na mały pakiet akcji wart maksymalnie ok. 10 tys. zł. Inwestorzy przeskakujący z oferty na ofertę na rynku pierwotnym wychodzą z założenia, że prawdopodobieństwo straty na debiutujących akcjach jest mniejsze niż na rynku wtórnym, bo spółka, sprzedając je w ofercie publicznej, tak ustala cenę emisyjną, aby zawierała upust do wyceny giełdowej podobnych spółek. Mimo to nie brakuje przykładów, że na rynku pierwotnym też można stracić.
Różne branże, mniejsze ryzyko
Roztropnie jest nie koncentrować wszystkich pieniędzy na akcjach spółek tej samej branży, nawet jeśli wybierze się np. pięć, czyli teoretycznie ryzyko zostanie rozłożone zgodnie z zasadami. Bo jeśli kiepsko wiedzie się jednej spółce z branży, to wcale nie musi ona kuleć z powodu słabego zarządzania, ale generalnie na rynku może nie być zapotrzebowania na towary albo usługi z całej branży. Wtedy prawdopodobne jest, że wszystkie spółki z branży będą tracić i taka pseudodywersyfikacja wcale nie ochroni wartości portfela.
Na giełdzie największe branże mamy skupione w jedenastu tzw. indeksach sektorowych, które mówią o tym, jak kształtuje się ich koniunktura. I tak mamy: WIG-Banki, WIG-Budownictwo, WIG-Chemia, WIG-Deweloperzy, WIG-Energia, WIG-Informatyka, WIG-Media, WIG-Paliwa, WIG-Spożywczy, WIG-Surowce i WIG-Telekomunikacja. Branża branży nierówna pod względem stopy zwrotu, bo jedna radzi sobie lepiej podczas gospodarczej prosperity, a inna w kryzysie. Przykładowo w tym roku WIG-Chemia urósł już o połowę, bo spółki produkujące np. nawozy korzystają ze światowego boomu na żywność. W tym samym czasie WIG-Deweloperzy stracił jedna dziesiątą, bo popyt na mieszkania jest słaby za sprawą drogich kredytów i szalejącego kursu franka. Jaki z tego płynie wniosek? Jeśli inwestor nie zdywersyfikował portfela branżowo i kupił wyłącznie kilka spółek deweloperskich, to miał pecha. Ale jeśli po połowie podzielił portfel między firmy chemiczne i deweloperskie, to z dużym prawdopodobieństwem jest na dużym plusie mimo problemów z deweloperką, gdyż hossa chemiczna dała mu zarobić z nawiązką. Ten przykład pokazuje, jak ważne jest sektorowe zróżnicowanie portfela. Ktoś powie: ale jak wszystko inwestor zapakował w spółki chemiczne, to dopiero zarobił! To prawda. Ale jak miał mniej szczęścia i postawił wszystko na jedną kartę w spółki budowlane? Ma w tym roku prawie 20 proc. w plecy, więc może lepiej dywersyfikować branże.
Duże i małe spółki, czyli "ciężarki" i "grzanki"
Na akcjach można zarobić na wiele sposobów, które determinują także skład zdywersyfikowanego portfela. Największe spółki wchodzące w skład indeksu WIG20 (tzw. blue chipy) są warte miliardy, a nawet dziesiątki miliardów złotych. Aby podnieść ich ceny, trzeba zaangażowania ogromnego kapitału z kraju i zagranicy, bo dzienne obroty na pojedynczej spółce często idą w setki milionów złotych. Takie spółki inwestorzy określają mianem "ciężarków", za sprawą ich ciężkiej wagi rynkowej i małej podatności na większe wahania kursów. Naprawdę rzadko wśród spółek WIG20 można spotkać się z dzienną zmianą ceny o 5-10 proc., nie wspominając już o kilkunastu procentach. Dlatego takie akcje w portfelu mogą stanowić część stabilizującą, mało podatną na szybkie zmiany wartości. Właśnie wśród blue chipów, np. banków, można szukać firm, które płacą dywidendę, czyli dzielą się z akcjonariuszami zyskiem netto. Giełda ma nawet dla nich specjalny indeks WIG-div. Ta dywidendowa część portfela może przynosić zysk niezależnie od bieżących wahań kursów.
To, co najbardziej rozpala umysły szczególnie niedoświadczonych inwestorów, to małe pod względem rynkowym spółki, których kursami łatwo spekulacyjnie sterować. Wtedy ich ceny jeżdżą jak windy w drapaczu chmur, dając niejednokrotnie nawet kilkadziesiąt procent zysku w jeden dzień. Takie spółki to "grzanki". Można na nich dużo zarobić, ale równie dużo stracić. Dlatego jeśli ktoś decyduje się wykroić ze swojego kapitału kawałek na tak ryzykowne inwestycje, to powinien wiedzieć, na co się decyduje. Gdzie szukać "ciężarków", a gdzie "grzanek"? Biorąc pod uwagę wielkość spółek i ich płynność, idąc od największych, mamy przedstawicieli w indeksie WIG20, potem wskaźniku "średniaków" - mWIG40, oraz "maluchów" - sWIG80. To indeksy rynku głównego GPW, ale mamy też rynek dla innowacyjnych beniaminków NewConnect, gdzie można znaleźć spółki na tyle małe, że dopiero za jakiś czas będą mogły marzyć o przeniesieniu na rynek główny. Idąc tym tropem, można portfel akcji zdywersyfikować także na spółki z rynku głównego i NewConnect. A nuż któryś z maluchów okaże się polskim Google'em?
Źródło: Gazeta Wyborcza