Drętwe pupy - Joanna Solska, magazyn Polityka nr 21, maj 2013
Dlaczego w Polsce bezrobotny szuka pracy średnio aż 18 miesięcy, a w tym samym czasie pracodawcy nie mogą znaleźć kandydatów na 700 tys. stanowisk? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, trzeba się było uciec do naukowej prowokacji.
Prowokatorką okazała się dr Joanna Tyrowicz, specjalistka od rynku pracy, i jej studenci z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, przyszli kandydaci na bezrobotnych. Zaintrygowało ich, dlaczego pracodawcy nie korzystają z darmowego, państwowego pośrednictwa urzędów pracy? Z najświeższych badań NBP wynika bowiem, że zaledwie 10-15 proc. aktualnych ofert pracy trafia do pośredniaków. Jeśli więc - tak jak obecnie - państwowe służby zatrudnienia raportują, że dysponują 70 tys. wolnych miejsc pracy, pulę tę należy pomnożyć przez dziesięć. Latem liczba nieobsadzonych stanowisk sięga zapewne miliona.
Co tu nie gra? Dlaczego potencjalni pracodawcy i pracownicy zachowują się, jakby się bawili w ciuciubabkę, w której nie mogą na siebie trafić? Może tak bardzo do siebie nie pasują? Firmy szukają innych ludzi niż ci, którym brakuje pracy? Albo tym bezrobotnym - to dzisiaj taki modny argument - po prostu nie chce się pracować? Jak rekordzistce z Szydłowca, która w rejestrze bezrobotnych figuruje od 23 lat i odrzuciła przez ten czas 90 ofert pracy. Na wszystkie te pytania częściowo można odpowiedzieć „tak”. Ale tylko częściowo.
Eksperyment przeprowadzono w lutym. To miesiąc, w którym bezrobocie jest zwykle najbardziej dotkliwe, a w tym roku okazało się szczególnie bolesne. GUS alarmował, że liczba poszukujących pracy przekroczyła 2 mln 300 tys. osób. O tej porze roku popyt na pracę jest najniższy, nie zaczynają się jeszcze roboty sezonowe. Każda więc oferta powinna być przez służby zatrudnienia witana z radością.
Studenci dr Tyrowicz na oficjalne adresy mailowe 381 powiatowych urzędów pracy (PUP) i ich 33 filii, czyli do wszystkich pośredniaków w kraju, wysłali po cztery oferty pracy. Prowokacja polegała na tym, że w każdym przedstawili się jako nowa, lokalna firma, która poszukuje kierowcy, osoby sprzątającej magazyn, specjalisty do działu księgowości oraz handlowca. Chodziło o takie sformułowanie oczekiwań, by łatwo mogło im sprostać wielu spośród 2 mln 300 tys. poszukujących zajęcia. Bez konieczności uciążliwego dojazdu do pracy, bez dodatkowych szkoleń i zdobywania brakujących kompetencji - wystarczy tylko, że rzeczywiście chcą pracować. Fikcyjni pracodawcy zaznaczyli w ofercie, że sprawa jest pilna. Liczą, że stosowni kandydaci zostaną do firmy skierowani w ciągu tygodnia. I co się stało?
Mnogość formularzy
Aż 299 państwowych urzędów pracy na oferty nie odpowiedziało w ogóle. Zero zainteresowania. Żadnych pytań. Nie wiadomo, czy bezrobotni w ogóle się dowiedzieli, że były jakieś propozycje.
78 placówek, które podjęły dialog, zamiast wyszukać kandydatów, odbiło piłeczkę z powrotem na pole pracodawcy. Zastanowią się nad wyborem chętnych dopiero wtedy, gdy przedstawiciel firmy wypełni formularz Krajowej Oferty Pracy. To wymóg Ministerstwa Pracy i Spraw Społecznych. Dr Tyrowicz nie bardzo wie, czemu ma służyć. Może celom statystycznym? Na pewno nie jest do niczego potrzebny ani pracodawcy, ani pracownikowi, zabiera tylko firmie czas. - Wśród pytań, na które pracodawca ma odpowiedzieć, zanim jeszcze dojdzie do przedstawienia mu kandydata, jest takie, ile mu zapłaci - dziwi się Joanna Tyrowicz. Jeśli więc ktoś nie zniechęci się biurokracją i formularz wypełni, to wpisuje zwykle 1,6 tys. zł. Tyle wynosi płaca minimalna. Tylko 28 urzędów w celu wypełnienia ankiety przysłało formularz możliwy do edytowania elektronicznie.
Część z tych placówek, oprócz ankiety, zażądało także innych uzupełnień, niewymaganych przez żadne przepisy. Takich jak NIP, REGON itp. Niektóre poprosiły o kontakt telefoniczny. Poczta elektroniczna i telefon w kontaktach pracodawcy z polskim urzędem nie służą jednak do szybkiego załatwienia sprawy, ale do… umówienia się na wizytę w urzędzie. Jeden z urzędów wykazał się tak dużym zaangażowaniem, że zgłosił gotowość przysłania do firmy własnego pracownika w celu uzupełnień oferty. Zanim zastanowi się nad kandydatami do pracy.
Targi pracy zamiast kandydatów
Zaledwie 7 powiatowych urzędów pracy, zwanych pupami, zareagowało na oferty pozytywnie. Ich rekrutacyjny wysiłek ograniczył się jedynie do wywieszenia propozycji na tablicy ogłoszeń. Następne dwa umieściły oferty na swojej stronie internetowej. Kolejne cztery były tak szczęśliwe, że - zamiast wskazać chętnych do pracy - zaproponowały pracodawcy… zorganizowanie w urzędzie targów pracy. Takie targi są dobrze widziane przez starostę, któremu podlegają PUP. Świadczą o aktywności służb zatrudnienia. Bezrobotni mogą poczekać.
Jeden z pupów, które zignorowały oferty pracy, najwyraźniej jednak - zamiast bezrobotnym - nieoficjalnie przekazał je znajomej firmie księgowej. Zgłosiła się z propozycją współpracy.
Eksperyment pokazał, że spośród ponad 1600 ofert, zgłoszonych do pośredniaków na terenie całego kraju, w ani jednym przypadku urząd pracy nie wysilił się, żeby poszukać i znaleźć w swoim rejestrze kandydatów, którzy spełniają kryteria, i poinformować ich o możliwości uzyskania pracy. - Z wcześniejszych badań, robionych w 2010 r., wynika, że 85 proc. urzędów zatrudnienia nie zdaje sobie sprawy, że mogą do tego wykorzystać wdrożony od dawna system informatyczny - twierdzi Joanna Tyrowicz. Po to przecież wydano na niego sporo pieniędzy. Wcześniej należało tylko zakodować w nim dane poszukujących pracy i wyłonić tych, którzy spełniają wymogi pracodawców. Aby to zrobić, pośrednik lub doradca zawodowy musi jednak wcześniej z bezrobotnym porozmawiać. Zapytać o kwalifikacje, doświadczenie, ale także ocenić tzw. kompetencje miękkie. Można figurować w rejestrze trzy lata i takiej rozmowy się nie doczekać.
600 tys. szuka pracy nie rejestrując się w urzędzie
Wnioski, jakie płyną z eksperymentu, są przygnębiające. Zarówno dla pracodawców, jak i poszukujących pracy. Państwowe służby zatrudnienia funkcję pośrednika pełnią fatalnie. Nawet wtedy, gdy pracy jest dużo, a co dopiero, gdy jej brakuje. Skąd ta drętwota? To pytanie zadali urzędnikom organizatorzy eksperymentu, kiedy już się ujawnili. Większość w ogóle nie chciała z nimi rozmawiać. Obrazili się. Ci, którzy się zgodzili, jako główną przeszkodę swojej nieruchawości podali… zbędną biurokrację, której sami są często twórcami.
Więc przedsiębiorcy omijają urzędy szerokim łukiem. Coraz częściej robią to także ludzie poszukujący zatrudnienia. Z badań wynika, że aż 600 tys. osób kwartalnie rozgląda się za pracą, nie rejestrując się w ogóle w urzędzie. Do pośredniaka idzie się po zasiłek lub zaświadczenie uprawniające do pomocy społecznej. Ocenia się, że stanowczą niechęć do utraty statusu bezrobotnego przejawia co najmniej 500 tys. osób. Publiczne pośrednictwo pracy w zasadzie nie istnieje, choć gwarantuje je nam konstytucja.
Poszukiwanie pracy i pracowników odbywa się więc poza strukturami państwowej służby zatrudnienia. Ale coraz większe sumy, przeznaczone na walkę z bezrobociem, trafiają ciągle do pupów. Im większe bezrobocie, tym państwo bardziej skłonne jest finansować działania pozorne, na chwilę poprawiające nieco statystykę. W Funduszu Pracy są na to pieniądze. Rocznie wpływa około 10 mld zł ze składek pracodawców. Tylko w tym roku na tzw. aktywne formy walki z bezrobociem wydamy prawie 5 mld zł. Plus kolejne 3 mld zł na zasiłki.
Nasi urzędnicy mają alibi dla swojej nieskuteczności - są zapracowani. W innych krajach UE proces oceny kandydata i przygotowanie planu, jak zwiększyć jego przydatność do aktualnych potrzeb rynku, trwa krótko. W Chorwacji np. dwa tygodnie od momentu zgłoszenia się bezrobotnego. U nas nie ma statystyk, ministerstwu marzy się, żeby to trwało trzy miesiące, ale na razie sprawa wygląda fatalnie.
W przeciwieństwie do innych krajów Unii, nasi urzędnicy nie są jednak za skuteczność swoich działań wynagradzani. - Tam za samo przedstawienie przedsiębiorcy kandydata spełniającego jego oczekiwania pośrednik dostaje niewiele, przeciętnie około 4 euro - pisze Ilona Gosk z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Ale jeśli zostanie on zatrudniony, zapłata rośnie do 200 euro. Drugie tyle pośrednik dostaje po kilku miesiącach i to tylko wtedy, gdy skierowany przez niego kandydat nadal pracuje u tego samego pracodawcy. W Polsce takie bodźce nie istnieją, choć ciągle się mówi, że mają zostać wprowadzone.
Zamiast nich stosujemy metody, które w innych krajach już dawno uznane zostały za nieskuteczne. Chodzi m.in. o szufladkowanie osób bez pracy, czyli przypisywanie ludzi szukających pracy do różnych kategorii. Takich jak „bezrobotni do 25 roku życia” albo „50 plus”, lub „kobiety, które nie podjęły zatrudnienia po urodzeniu dziecka”. Można też trafić do szuflady z napisem „bezrobotni samotnie wychowujący co najmniej jedno dziecko”. Po co?
Etykietowanie - specjaliści od rynku pracy nazywają je stygmatyzowaniem - ma służyć ministerstwu do zorientowania się, jaka grupa szukających pracy ma szczególnie małe szanse na jej znalezienie. Z danych MPiPS wynika, że w tej złej sytuacji znajduje się ponad 91 proc. zarejestrowanych bezrobotnych. - Tak hojne nadawanie statusu „sytuacji szczególnej” powoduje trudności z prawidłowym rozdziałem środków na aktywizację - twierdzi prof. Elżbieta Kryńska z Uniwersytetu Łódzkiego.
Jeśli bowiem wziąć pod uwagę, że „działania aktywizacyjne”, czyli np. staże, szkolenia czy dotacje, są kierowane zaledwie do 5-8 proc. bezrobotnych, to warto zapytać o kryteria. Dlaczego akurat do tych, a nie do innych? W tym roku (to rok rodziny) warto trafić do szuflady „kobiety po urodzeniu dziecka”. Szanse na dotację lub staż są największe. Kompetencje, zawód, predyspozycje, czyli cechy dla pracodawcy najważniejsze, nie są brane pod uwagę. Ważny jest napis na szufladzie. W złej szufladzie można tkwić latami.
Na żadną pomoc nie może liczyć ktoś, kto szuka pracy od 10 miesięcy. Musi być bezrobotnym jeszcze co najmniej dwa, wtedy dostanie etykietę „długotrwałego”. Dla urzędnika jego wartość na rynku pracy będzie wtedy identyczna jak osoby, która szuka pracy od lat 12, także jest „długotrwała”.
Złe pomysły ministerstwa
Ministerstwo Pracy i Spraw Społecznych nie ma wizji, jak publiczne pośrednictwo pracy uczynić rzeczywiście powszechnym. Rzuca pomysły, które nie rozwiązują żadnego problemu (mogą jedynie poprawić statystykę) i po chwili się z nich wycofuje. Jak ten, by pozbawiać statusu bezrobotnego - i prawa do ubezpieczenia zdrowotnego - osoby, które odrzucą już pierwszą ofertę pracy. Bez cienia gwarancji, że przy obecnym bezwładzie służb zatrudnienia ta oferta będzie choćby w minimalnym stopniu pasowała do kandydata. To prawda, że wielu rejestruje się tylko ze względu na prawo do leczenia, ale do jednego worka nie można wrzucać wszystkich. Poza tym pozorny sukces ministra pracy mógłby stać się powodem kłopotów jego kolegi z resortu zdrowia. Manipulowanie prawem do bezpłatnego leczenia mogłoby być mocno ryzykowne dla całej ekipy rządzącej. Gdyby np. miało się okazać, że lekarz musi odmówić pomocy magistrowi politologii, który odrzucił ofertę pracy przy strzyżeniu trawników.
To niejedyny zły pomysł ministerstwa. Zamiast rozwiązań systemowych, planuje kolejne pilotaże, z góry skazane na niepowodzenie. Jak ten, by zlecać znalezienie pracy dla najdłużej bezrobotnych komercyjnym agencjom zatrudnienia. Te profesjonalne mają do czynienia z ludźmi, którzy naprawdę chcą pracować i pragną zdobywać kompetencje mogące im w tym pomóc. Wybieranie przez urzędy i podrzucanie im osób latami tkwiących w rejestrze bez woli poprawy własnej sytuacji, a często wręcz niechcących pracować, po prostu nie może się udać. Dobre firmy taką współpracą z państwem zainteresowane nie są.
Profesjonalny pilotaż polega bowiem na tym, że testuje się jakieś nowatorskie rozwiązanie na wszystkich bezrobotnych na danym terenie, np. w wybranych powiatach. Sprawdza bariery i korzyści, jakie mogą z niego wynikać. Pilotaż wymyślony przez MPiPS nie zakłada, że bezrobotnych do programu np. się wylosuje, ale że wybiorą ich urzędy. A one już się postarają wybrać takich, żeby komercyjne agencje nie okazały się od urzędów lepsze. Dlaczego nie pomyśli się o współpracy z organizacjami pozarządowymi (NGO), mającymi z takimi właśnie grupami ludzi spore doświadczenia? Z 8 mld euro, przeznaczonych na realizację programu Kapitał Ludzki, które rozdysponowały pośredniaki, NGO dostały zaledwie 1,2 proc.
Obecny, niesprawny i kosztowny system służb zatrudnienia nie pomaga ani szukającym pracy, ani ją oferującym. Powszechne publiczne pośrednictwo pracy w Polsce jest fikcją. Ma jednak swoich gorących zwolenników, którzy będą go bronić. Dzięki niemu najbardziej atrakcyjnym stanowiskiem pracy w każdym powiecie jest dyrektor urzędu pracy, podlegający staroście. To on dzieli pieniądze na walkę z bezrobociem. O ten łakomy kąsek toczą się koalicyjne boje przy każdym politycznym rozdaniu. Dyrektor PUP pierwszy też spada ze stołka, gdy układ sił się zmienia.