Nie wierzę w bohaterów
Dzwonimy do drzwi. Chwila ciszy i otwiera nam siwiuteńki, nieco przygarbiony ksiądz. Z uśmiechem zaprasza do środka. W mieszkaniu pełno książek i kwiatów. Po chwili nieśmiało ksiądz Marian Dumała zaczyna snuć swoją historię.
Dzieje człowieka, którego życie kształtowała historia, pełna czasem krzyży. Z opowieści powoli wyłania się obraz żołnierza, wszechstronnie wykształconego poligloty, filozofa, a przede wszystkim księdza.
Z biedy do wojska
Urodził się 13 czerwca 1923 r w Będzinie. Tam też spędził pierwsze 5 lat swojego życia. - Później przeprowadziliśmy się pod Ostrołękę. Niedługo potem umarła moja mama, miałem wtedy 5 lat - mówi. I choć minęło tyle lat, nie umie ukryć wzruszenia. Gdy miał 15 lat, umarł ojciec, został mu tylko młodszy brat Zenon.
- Byłem sierotą, bieda popchnęła mnie do tego, że wstąpiłem do orkiestry wojskowej przy Szkole Podchorążych Piechoty w Komorowie koło Ostrowii Mazowieckiej - opowiada.
Grał na trąbce. Był rok 1938.
- I w chwilę poźniej wybuchła wojna. Miałem 16 lat, kiedy wyruszyłem na front. Na początku września walczyłem pod Garwolinem. To były ciężkie chwile. Pamiętam też, że właśnie tam dotarła do nas wiadomość, że do Polski wkroczyły wojska sowieckie. Siedzieliśmy w okopie i jak dziś pamiętam, że nasz dowódca powiedział: "Teraz to już tylko strzelić sobie w głowę", a jeden z szeregowych żołnierzy, takich jak ja, odpowiedział: "A kto będzie wtedy bronił ojczyzny?" - mówi ksiądz Dumała. I bronił. Wraz z początkiem wojny rozpoczęły się też aresztowania. - Trzy razy udało mi się ucieć Niemcom, mam wrażenie, że czuwał nade mną Bóg, pewnie miał plan na moje życie - opowiada. Wojna to także działanie w podziemiu, kolportaż podziemnej prasy, życie w ciągłym strachu i niepewności. Za czwartym razem już nie udało się uciec z niewoli. - Niemcy wywieźli mnie aż pod Luksemburg. A później trafiłem do Anglii - mówi. I tak zaczęła się wędrówka ks. Mariana Dumały. Długo musiał czekać, zanim znów wrócił do ojczyzny.
W ochronie generała Maczka
Los rzucił go na Wyspy Brytyjskie. Po lądowaniu aliantów dostał się do Armii Polskiej.
- Wkrótce po lądowaniu aliantów na półwyspie Cherbourgh przez przypadek znalazłem się po drugiej stronie frontu - wspomina.
Przeszedł specjalne szkolenie wojskowe w Szkocji w Centrum Wyszkolenia Wojsk Szturmowo-Desantowych. Trafił do osobistej ochrony gen. Stanisława Maczka, będącego wówczas zwierzchnikiem polskich wojsk na Zachodzie.
- Zapamiętałem go jako bardzo dobrego człowieka, może o nieco jowialnym wyglądzie, uczciwego i prawego. To był taki nasz "ojczulek" - wspomina. Służba w ochronie gen. Maczka uchroniła go od ponownego wysłania na front. - Byłem takim jego bodyguardem. A co należało do moich obowiązków? Pamiętam, że mój wcześniejszy zwierzchnik, gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz, mówił zawsze: "Chłopcy, ja na was liczę, pamiętajcie, że wróg zawsze celuje w głowę". Liczył na nas również gen. Maczek, a my staraliśmy się ze wszystkich sił tego zaufania nie zawieść - mówi ks. Marian.
Ale ta służba miała także swoje drugie, bolesne oblicze. - Przeszedłem szkolenie, podczas którego uczono mnie, jak zabijać człowieka, jak robić to tak, by nawet nie pisnął. To strasznie trudne przeżycie i proszę nie pytać mnie, co wtedy czułem. To piętno, które zostaje na całe życie, nawet jeśli później zostaje się księdzem. Na wojnie nie ma bohaterów, to walka o życie. Kiedy na froncie staje się naprzeciw siebie, to jest świadomość tego, że jeżeli ja spudłuję, to ten z naprzeciwka zabije mnie. To są potwornie trudne wybory, ciężkie do zrozumienia w czasie pokoju. Ja nie wierzę w bohaterów - mówi smutno.
Pęd do nauki
Po wojnie przyszedł czas na naukę. Do Polski - jak wielu jemu podobnych - nie mógł wrócić. - Powrót był jednoznaczny z aresztowaniem przez władze komunistyczne - opowiada. A coś bardzo ciągnęło go do nauki. I tak trafił do Gimnazjum i Liceum im. Juliusza Słowackiego w Glasgow. Zakończył je małą maturą.
- To było zbyt mało, by myśleć o studiach, a ja chciałem uczyć się dalej. Przyznaję, że wtedy wahałem się jeszcze. Z jednej strony chciałem być lekarzem, z drugiej powoli odkrywałem swoje powołanie - opowiada. Naukę kontynuował w The Joseph Conrad Secondary School w Haydon Park k. Sherborne. - Tutaj zdobyłem The General School Certificate - świadectwo ukończenia liceum ogólnokształcącego - opowiada. Już wtedy wiedział, że zostanie księdzem. - Władze komunistyczne pozbawiły mnie polskiego obywatelstwa. Nie mogłem studiować w Polsce. Przez rok pracowałem w Anglii jako niewykwalifikowany robotnik. Potem pojechałem do Włoch. Tam na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim najpierw studiowałem filozofię, przez trzy lata, a później teologię, tam też przyjąłem święcenia kapłańskie.
Przez lata nauki i wojennej tułaczki stał się poliglotą. Do dziś mówi płynnie po angielsku, francusku, włosku, zna niemiecki, łacinę i podstawy greki.
Powrót do Polski
Do Polski wrócił w 1957 r. Wezwał go biskup częstochowski Zdzisław Goliński.
- Przez te wszystkie lata bardzo tęskniłem za ojczyzną... Im dłużej to trwało, tym ta tęsknota była dotkliwsza. A kiedy wróciłem, przeżyłem szok. Tam gdzie pamiętałem, jak wisiały flagi ze swastyką, teraz zawisły flagi z sierpem i młotem - wspomina.
Wrócił w swoje rodzinne strony i rozpoczął pracę duszpasterską w Sosnowcu.
- Przez pierwsze lata mojej pracy miałem problemy z językiem. Praktycznie języka polskiego nie używałem przez 17 lat, a moje słownictwo zatrzymało się na etapie z roku 1939. Pamiętam, jak trudno było mi się w tym nowym świecie odnaleźć. Paradoksalnie ojczyzna stała się dla mnie obczyzną - opowiada.
Po dwóch latach rozpoczął pracę w Niższym Seminarium Duchownym w Częstochowie. Pełnił funkcję "ojca duchowego" seminarzystów.
- Przez następne 14 lat wykonywałem obowiązki wychowawcze względem młodych adeptów do przyszłego kapłaństwa i duszpasterstwa. Często powtarzałem moim podopiecznym dość drastyczną sekwencję: "W sutannę można odziać nawet bydlątko - sutanna pozostanie zawsze symbolem i nośnikiem wielkich wartości i świętości, a bydlę pozostanie nadal bydlęciem" - wspomina.
Jak mówi, to był bardzo ważny etap jego życia, ale zapragnął wrócić do korzeni.
- Poprosiłem biskupa, aby skierował mnie do jakiejś wiejskiej parafii. Czułem, że właśnie tam jest moje miejsce - opowiada.
I tak ksiądz Marian Dumała trafił do kościoła pokartuskiego w Gidlach. Spędził tam prawie 25 lat. Swoje życie od tej pory związał z ziemią radomszczańską. Dziś można go spotkać w parafii św. Jadwigi Królowej w Radomsku, gdzie mieszka, i w innych radomszczańskich kościołach, gdzie służy pomocą duszpasterską w czasie różnych uroczystości.
I tak byłbym księdzem
Obecnie ksiądz Marian Dumała, choć teoretycznie od lat jest na emeryturze, nie może narzekać na brak zajęć. Naszą rozmowę raz po raz przerywa telefon. Ksiądz Marian umawia się na kolejne spotkania. Często można go spotkać w radomszczańskich księgarniach.
- Ostatnio zachwycił mnie Roman Brandstaetter. Nie mogę wyjść z podziwu nad pięknem polszczyny zawartej w jego książkach - zwierza się, siedząc nad kolejnym tomem "Jezusa z Nazaretu".
Jak mówi, chętnie zagląda również do klasyki.
- Uwielbiam "Pana Tadeusza", często wracam też do Sienkiewicza - mówi.
Studiuje pisma teologiczne, czyta w oryginale dzieła św. Tomasza z Akwinu, nie rozstaje się z Biblią.
- Często siedzę nad książkami, nawet do północy - opowiada.
Ksiądz Marian Dumała niedawno obchodził uroczystość 50-lecia swojej posługi kapłańskiej. A co byłoby, gdyby księdzu Marianowi przyszło żyć raz jeszcze?
- To najczęściej zadawane mi pytanie. Tak naprawdę to nie chciałbym być znów młody, nie chciałbym żyć jeszcze raz, bo powtarzając za św. Łukaszem: "Teraz, o Panie, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju... Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie"... ale gdybym miał wybierać jeszcze raz, wiem jedno - na pewno zostałbym księdzem, choć teraz wiem, jak trudna to chwilami droga.
Jolanta Dąbrowska