Dziennik
W 1953 r. Giedroyć podjął jeszcze jedną brzemienną w skutki decyzję: zaczął drukować na łamach miesięcznika kolejne odcinki Dziennika Gombrowicza, dzieła otwierającego bez przesady nową epokę w polskiej literaturze: epokę wielkich dzienników pisanych w celu natychmiastowej publikacji. Do tego typu pisania autor przygotowywał się przez dłuższy czas, drukując najpierw w ,Gazecie Polskiej" w 1934 r., jako jedno z pierwszych po książkowym debiucie, opowiadanie pt. Z diariusza prywatnego Hieronima Poniżalskiego. O ile jednak ton, który dobył z siebie autor w Dzienniku z Río Ceballos, był luźno-gawędziarski, o tyle w publikacji ,Kultury" Gombrowicz od samego początku zaczął mówić ostro i bezkompromisowo. Już w tym pierwszym odcinku znalazły się rzeczy, które poruszyły emigrację - cały passus poświęcony słabości jej intelektualnych dokonań, tym bardziej zniechęcających, że towarzyszył im z kraju głos piszących pod dyktando: ,Gdybyż dał się słyszeć w tym królestwie przemijającej fikcji głos rzeczywisty! Nie - to albo echa sprzed lat piętnastu, albo wyuczone śpiewy. Prasa krajowa, śpiewając na obowiązującą nutę, milczy jak grób, jak otchłań, jak tajemnica, a prasa emigracyjna jest - poczciwa. Niewątpliwie duch spoczciwiał nam na emigracji. Prasa emigracyjna przypomina szpital, gdzie rekonwalescentom daje się tylko lekko strawne zupki. Po cóż rozdrapywać rany? Dlaczego dokładać jeszcze surowości do tej, którą namaściło nas życie i, zresztą, czyż nie powinniśmy zachowywać się grzecznie skoro dostaliśmy klapsa?... Panują więc tutaj wszystkie chrześcijańskie cnoty, dobroć, ludzkość, litość, poszanowanie człowieka, umiar, skromność, przyzwoitość, rozwaga, rozsądek i wszystko co się pisze jest przede wszystkim dobrotliwe. Tyle cnót! Nie byliśmy aż tak cnotliwi gdyśmy mocniej trzymali się na nogach. Nie ufam cnocie tych, którym się nie udało, cnocie zrodzonej z biedy i cała ta moralność przypomina mi słowa Nietzschego: =Złagodzenie naszych obyczajów jest następstwem naszego osłabienia?".
Bezpośrednio za tą diatrybą przychodzi w Dzienniku niezwykle ostra rozprawa z polskim ciepełkiem patriotycznym opartym na kulcie Szopena, Kopernika i wieszczów, którzy mają nam, Polakom, zapewniać rzekomo tytuł do sławy:
,Geniusze! Do cholery z tymi geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć zebranym: - Cóż mnie obchodzi Mickiewicz? Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza. I ani ja, ani nikt inny, nie będzie sądził narodu polskiego według Mickiewicza lub Szopena, ale wedle tego co tu, na tej sali, się dzieje i co tu się mówi. Gdybyście nawet byli narodem tak ubogim w wielkość, że największym artystą waszym byłby Tetmajer lub Konopnicka, lecz gdybyście umieli mówić o nich ze swobodą ludzi duchowo wolnych, z umiarem i trzeźwością ludzi dojrzałych, gdyby słowa wasze obejmowały horyzont nie zaścianka, lecz świata... wówczas nawet Tetmajer stałby się wam tytułem do chwały. Ale tak jak rzeczy się mają, Szopen z Mickiewiczem służą wam tylko do uwypuklenia waszej małostkowości - gdyż wy z naiwnością dzieci potrząsacie przed nosem znudzonej zagranicy tymi polonezami po to jedynie, aby wzmocnić nadwątlone poczucie własnej wartości i dodać sobie znaczenia. Jesteście jak biedak, który chwali się, że jego babka miała folwark i bywała w Paryżu. Jesteście ubogimi krewnymi świata, którzy usiłują imponować sobie i innym". Ostrość owego ataku spotęguje się jeszcze, gdy sobie przypomnimy, że cały ten fragment zaczyna się od rozprawy z Lechoniem i jego wersją literackiego ,patriotyzmu". Lechoń przemawiał z Nowego Jorku (gdzie mieszkał) i Londynu (gdzie drukowano ,Wiadomości" z jego artykułem) - Gombrowicz z argentyńskiego zaścianka, Lechoń reprezentował literacki establishment w jego przedwojennej wersji - Gombrowicz literaturę nowych pokoleń i nowej sytuacji historycznej. A przecież głos Gombrowicza był wciąż - po zagładzie Warszawy i całego tamtego świata - głosem kogoś z parteru Ziemiańskiej, który pokazuje zęby dostojnemu stolikowi Skamandrytów na antresoli. Bo też Lechoń, jak to świetnie pokazał Wojciech Wyskiel, usiłował w Nowym Jorku odtworzyć swoją warszawską sytuację, jakby się nic nie stało. Gombrowicz w odległej Argentynie miał lepszą odeń wiedzę, że kultura i literatura nie mają prawa zlekceważyć wydarzeń, w wyniku których runęło pół świata.
Dziennik rozkręcał się z odcinka na odcinek, ukazując różne swe oblicza. Początek był obrazoburczy, ale zasadniczo poważny - tak samo jak i następująca po nim w następnym odcinku dyskusja z Miłoszem w związku ze Zniewolonym umysłem. Prędko jednak dało się słyszeć w Dzienniku inne tony - bardziej lekkomyślne, prowokujące czytelnika dezynwolturą, gustem do literackiej zabawy i absurdalnego humoru. Pojawiło się też więcej sprawozdań z życia autora, portretów znajomych, anegdot, polemik z wybitnymi (jak Cioran) intelektualistami, a obok też kłótni z pomniejszymi autorami felietonów czy recenzji z prasy emigracyjnej. Wielką rolę zaczęły tam odgrywać partie autorefleksyjne, autoanalityczne, interpretacje własnych dzieł Gombrowicza, fragmenty rozważań filozoficznych opartych z reguły albo na lekturze cudzych tekstów, albo na przenikliwej interpretacji zaobserwowanych faktów z życia codziennego. Dziennik nabrzmiewał rozlicznymi obrazami, wchłaniał różne style, nastroje, dyskursy, stając się powoli jednym z najwybitniejszych dzieł literatury polskiej XX w. Nowym etapem jego istnienia było wydanie czterech pierwszych roczników w postaci osobnego tomu. Gombrowicz usunął wówczas pewne partie tekstu, ale też dodał do wcześniej wydanych w ,Kulturze" odcinków nowe fragmenty, m.in. rozdział poświęcony swej rzekomej podróży do Sztokholmu i spotkaniom ze szwedzką arystokracją. Największą sławę zyskał jednak krótki tekst, dopisany do tomu zamiast przedmowy:
Poniedziałek
Ja.
Wtorek
Ja.
Środa
Ja.
Czwartek
Ja".
Czytano go rozmaicie, choć przeważało przekonanie, że manifestuje się w nim autorski egotyzm i skupienie na samym sobie. To zapewne prawda: Gombrowicz podkreślał wielokrotnie, że sam jest dla siebie swoim najważniejszym problemem. Ale w ,ja" powtórzonym cztery razy nie ma wcale więcej egotyzmu niż w ,ja" jednokrotnym - wręcz przeciwnie. ,Ja" z początku Dziennika jest u Gombrowicza, o czym warto pamiętać, ,ja" istniejącym w czasie, więc już przez to dynamicznym i zmiennym. Ostatecznie ,ja" poniedziałkowe nie musi wcale być identyczne z ,ja" czwartkowym; ,ja" powtórzone staje się ,ja" problematycznym, wymagającym analizy, zapatrzonym w siebie i swoje nie do końca rozpoznawalne treści. Tej tematyce poświęcone są wielkie partie Dziennika, ale w istocie całe to dzieło jest próbą autokreacji, ,zrobienia siebie" literackimi środkami. Jako forma literacka, Dziennik wchodzi oczywiście w dialog z innymi dziennikami pisarzy. Jak zaświadcza Rússovich, jednym z impulsów do pisania była dla Gombrowicza lektura Dziennika André Gide'a. Dzieło Gombrowicza powstało jednak nie jako replika książki Francuza, ale poniekąd jako jej zaprzeczenie. Najwięcej dzieliło obydwu pisarzy podejście do kwestii szczerości. Gide, jak wielu poprzedników, sądził, iż zadaniem diarysty jest dotarcie do najgłębszej prawdy o sobie, sformułowanie jej na użytek własny i na użytek przyszłego czytelnika dziennikowych zapisków. Gombrowicz demonstracyjnie odrzucał postulat szczerości, uznając go za jeden z powszechnych przesądów na temat literackiego pisania o samym sobie. Pisarski autoportret jest, według Gombrowicza, zawsze ,zrobiony", poddany różnym mniemaniom, jakie autor żywi o sobie, przesądom, wreszcie - tęsknotom do takiego wizerunku, jaki chciałby potomności przekazać. Rzecz więc nie w tym, aby dążyć do nieosiągalnej szczerości, ale by otwarcie prowadzić ,grę w szczerość", obnażając jej chwyty i demaskując złą wiarę.
Owa ,gra w szczerość" jest zresztą domeną literatury, która obnaża, zasłaniając jednocześnie, odziera z masek, produkując na to miejsce następne. Jesteśmy w Dzienniku znów o krok od wiadomych drzwi, zza których dobiega głos: ,Pan Gombrowicz!". Ale autor dzieła umie już bardzo wiele i wiele wie o sobie samym, dlatego gra jego jest tu znacznie bardziej skomplikowana i wirtuozerska. Przede wszystkim zakwestionowaniu podlega dziennikowy podmiot jako źródło prawdy o sobie samym. Gombrowicz mniej więcej w jednej trzeciej drugiego tomu wprowadza obok narracji w pierwszej osobie narrację, w której on sam nazwany jest przez osobę trzecią. Daje mu to, jak powiada, szanse spojrzenia na siebie z zewnątrz, zobiektywizowania ,ja", powiedzenia czegoś, co być może w pierwszej osobie nie przeszłoby mu przez usta. Ciekawa, rzeczywiście, innowacja - powiada sam o niej i właśnie w trzeciej osobie. - I może ważniejsza niżby się zdawało. Gombrowicz już od dawna zauważył, że wielki styl nie tylko jest wielki, ale i nieustannie trąca cię pod żebro szepcząc: =uwaga, nie przegap, jestem wielki?. Wielki styl posiada własnego swego mistrza ceremonii, a także wykładowcę i komentatora. A zatem ten podział na głosy był uzasadniony samą strukturą stylu i mocno wsparty na rzeczywistości. Lecz poza tym - jakież to wzbogacenie móc mówić o sobie w pierwszej i w trzeciej osobie jednocześnie! Wszak ten kto mówi o sobie per =ja? musi z konieczności tyle niedopowiedzieć, o tyle sfałszować - a ten, kto by potraktował siebie per =on? i próbował opisać się z zewnątrz, też operowałby tylko cząstką prawdy. Więc to przerzucanie się od =ja? do =Gombrowicz? mogło (stopniowo, w miarę =doskonalenia? i pogłębienia tej praktyki) doprowadzić do ciekawych rezultatów.
I pozwalało chwalić się i demaskować jednocześnie!". Ciekawe. Ale może nazbyt teoretyczne czy wręcz techniczne. Tymczasem trzecia osoba pojawia się w Dzienniku w bardzo konkretnej sytuacji, a mianowicie we fragmencie poświęconym wizycie pisarza w Santiago del Estero, która była - desperacką dosyć - próbą ,nawiązania z młodością" kogoś, kto poczuł wyraźnie, iż przechodzi smugę cienia. Skłania to do myślenia o sobie niejako od zewnątrz, bo starzenie się jest w gruncie rzeczy odkryciem zdrady ciała, które powoli odłącza się od ducha i przestaje mu służyć.