Emigracyjna bajka - nie(?)bajka
Dawno, dawno temu - nie w odległej galaktyce, ale w tej samej co zwykle gminnej bibliotece, pośród dziesiątków mocno przykurzonych i postrzępionych tomów, moje sokole oko wypatrzyło książkę lśniącą gładkością okładki i bielą kartek. Nazwisko autorki, niemal od samego debiutu obdarzonej etykietką skandalistki, obiło mi się już wówczas o uszy za sprawą wspominanego w prasie scenariusza do głośnej „Szamanki” Żuławskiego. Postanowiłam więc sprawdzić, co prócz scen metafizyczno-horrorystycznych ma do zaoferowania kontrowersyjna młoda pisarka.
Wątek postsolidarnościowej emigracji rozbudził moje zainteresowanie, bo też należę do pokolenia, które począwszy od sławnych lat 80. systematycznie ubożało o kolejnych przedstawicieli ledwie co wyprodukowanej inteligencji, wygnanych z kraju nie tyle prześladowaniami politycznymi, ile poczuciem ogólnej (zwłaszcza materialnej) niemożności. Otworzyłam książkę na chybił trafił - i wzrok mój padł na powtórzone dwakroć na tej samej stronie wyrażonko (które dla uczczenia uszu potencjalnego czytelnika postaram się częściowo wykropkować; jeśli kto nie pojmie, co się pod kropkami kryje, to i chwała mu za to, bo nieznajomości takiego języka wstydzić się chyba nie powinien) „bajka-niedo..bajka”*. Tak mnie ów uliczno-łaciński nowotworek językowy zirytował, że książka poszła z powrotem na półkę. Nie mogłam jednak przemóc tkwiącej we mnie głęboko chęci poznania, a ponieważ z założenia nie ma książki, której przynajmniej nie spróbowałabym przeczytać, przeto i do Gretkowskiej po paru latach wróciłam, znajdując niektóre pozycje jej autorstwa całkiem przyswajalnymi.
Spodziewałam się, że całość będzie przede wszystkim zbeletryzowanym socjologiczno-psychologicznym dokumentem, zapisem przeżyć młodej polskiej emigracji, usiłującej znaleźć swoje miejsce w obcym językowo i kulturowo - choć z dawien dawna przyjmującym polskich wychodźców - kraju. Ten jednak wątek stanowi ledwie może jedną trzecią całości, reszta zaś to dość monotonna (i, powiedzmy szczerze, mało ciekawa dla czytelnika nie zainteresowanego problematyką filozoficzno-teologiczną) historia studiów narratorki na wydziale antropologii średniowiecza, ze szczególnym uwzględnieniem dywagacji na temat przygotowywanej przez nią pracy dyplomowej. Można podziwiać autorkę za to, że chwyciła się tak trudnego zadania: dodatkowe studia w obcym kraju (płatne zapewne, bo uczelnia niepubliczna!), dodatkowa nauka hebrajskiego dla lepszej orientacji w źródłach - to imponuje. Natomiast czytanie rozważań nad etymologią hebrajskich słów (włącznie z przytaczaniem ich oryginalnego zapisu) oraz obecnością pierwiastków gnostycznych i kabalistycznych w kulcie Marii Magdaleny rychło prowadzi do przesłonięcia podziwu przez znużenie. Fakt, że, z wyjątkiem owej nieszczęsnej „bajki”, udało się Gretkowskiej przebrnąć przez temat bez szokowania wulgaryzmami i półpornograficznymi fantazjami, jest niewątpliwym plusem książki - to jednak zbyt mało, by się nią zachwycić.
---
* Manuela Gretkowska, „My zdies' emigranty”, WAB, 1999.
A emigranty w tle…
Tytuł zdawał się zapewniać, że będzie o emigracji, a zmierzyć się przyszło z historią pewnej pracy naukowej. Może to i nowatorskie podejście do tematu, ale mnie osobiście do dalszej lektury prozy pani Manueli, średnio zachęcające. A było tak... O skandalizującej, polskiej pisarce słyszałem dużo wcześniej, ale, jako że skandalu ciekaw raczej średnio jestem, jej książki mnie omijały. W końcu postanowiłem przeczytać powieść, z tego co wiem, debiutancką, czyli „My zdies'...” właśnie. Spodziewałem się wszystkiego, ale na pewno nie stonowanej opowieści o tym, jak autorka walczyła z przeciwnościami, które wyrastały na jej drodze do zdobycia dyplomu wydziału antropologii średniowiecznej jednej z paryskich uczelni. Bo w zasadzie o tym jest ta książka, a tytułowe "emigranty" przewijają się gdzieś tam z tyłu i na marginesach. Książkę polecam miłośnikom teorii spiskowych i Dana Browna, bo pięknie ukazuje, że jeśli założymy sobie jakąś, nawet najbardziej „odjechaną”, tezę, to jeśli jesteśmy wytrwali, za pomocą zgromadzonych danych możemy ją udowodnić. Autorka skupiła się na osobie Marii Magdaleny i opisowi badań nad nią poświęca znaczną część książki. Interesujące to, ale tylko dla zainteresowanych tematem. Pozostali mogą przysypiać bądź rzucić książkę w kąt., Mimo wszystko polecam, bo można się z niej dowiedzieć, że kiedyś, i to na Zachodzie, do napisania pracy dyplomowej nie wystarczył komputer podpięty do Internetu, ale trzeba było odwiedzać biblioteki, wyciągać zakurzone tomiszcza i... tak, tak... studiować je.
Emigracja naukowa polskiej Emigrantki
Gretkowską postanowiłem potraktować systematycznie, czyli zacząć od jej debiutu. W tej książce zaimponowała mi przede wszystkim treścią. Forma jest chroma, a całość pozostawia wrażenie interesującego pomieszania samouwielbienia i autoreklamy, zresztą niepozbawionej wdzięku. Temat emigracji jest potraktowany marginalnie. Głowny wątek książki to przygody studentki zgłębiającej katarski mit o Marii Magdalenie. Ta książka jest demaskatorskim uzupełnieniem do "Kodu Leonarda da Vinci" Dana Browna i wyjaśnia, skąd wzięły się rewelacyjne odkrycia amerykańskiego wykładowcy literatury. Nie jest to jednak literatura porywająca stylem. Czytelnik, który dał się zwieść marketingowym chwytom promującym naszą rodzimą produkcję, może czuć się zawiedziony tą lekturą. Wśród pozostałych książek tej Autorki debiut oceniam najwyżej, bo rozwój kariery pisarskiej Manueli Gretkowskiej podąża w nieciekawym kierunku (erotycznym i skandalizującym). Nie jest to ścieżka pionierska w ostatnich czasach. Gretkowska z wielkim wyczuciem umie dobrać tytuły swoich książek, co nie jest bez wpływu na popularność jej prozy.
Manuela Gretkowska
Powieściopisarka, poetka i publicystka; pisze felietony m.in. do „Ele”, „Cosmopolitan”, „Wprost”, „Polityki”, „Playboya”, „Machiny”, „Cogito”. Urodziła się w 1964 roku w Łodzi, ukończyła wydział filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, studiowała też antropologię w Paryżu. Debiutowała powieścią „My zdies emigranty” (w 1991 roku), w której zawarła doświadczenia z pobytu w stolicy Francji, gdzie pracowała m.in. jako baby-sitter i sprzątaczka. Jest również autorką scenariusza do filmu Andrzeja Żuławskiego „Szamanka”, współscenarzystką telewizyjnego serialu „Miasteczko” oraz - mocno w momencie ukazania się bulwersującego niektórych czytelników - osobistego dziennika z okresu ciąży zatytułowanego „Polka”. Powieść ta zyskała jednak uznanie krytyki, została również nominowana do Literackiej Nagrody „Nike”. Gretkowska ma na swoim koncie również prozę, której tematyka oscyluje wokół damsko-męskiej miłości - na przykład opowiadania zawarte w tomie „Namiętnik” (1999). Sama autorka określiła je mianem „harlequinów dla intelektualistów". Krytycy chwalą przede wszystkim dojrzałość jej prozy. Twierdzą, iż Gretkowska łączy w swojej twórczości wiedzę obieżyświata, filozofki, znawczyni mechanizmów kulturowych i praktyk mistycznych. Jedna z jej książek („Tarot paryski”) powstała z fascynacji talią kart służących do przepowiadania przyszłości. Pisarka często eksperymentuje z formą „tnąc” fabułę esejami o kulturze, historii, sztuce i filozofii. Często bywa też bezpruderyjna, bulwersuje erotyzmem i prostolijnością, z jaką szydzi ze świętości narodowych. Z drugiej jednak strony pojawiają się też takie opinie niej: „Gretkowska nie jest skandalistką ani moralistką, ani outsiderką, ani też buntowniczką. Ona z zadziwiającym spokojem relacjonuje aktualny stan świata i umysłów.” (Jarosław Markiewicz, „Fa-Art.”).
Pierwsza książka Manueli Gretkowskiej.
Niektórzy twierdzą, że najlepsza. My zdies' emigranty - debiut Gretkowskiej z 1991 roku - jest książeczką cieniutką i dość niepozorną. Ma formę dziennika pisanego przez młodą Polkę, mieszkającą w Paryżu, studiującą tamże i piszącą pracę dyplomową na temat Marii Magdaleny. Bohaterka opisuje znajomych swoich i swojego męża, tak jak oni emigrantów, ludzi interesujących i barwnych - także dosłownie, bo pochodzących z najrozmaitszych części globu. Opowiada zdarzenia, jakie były jej udziałem - sylwester, spędzany w Paryżu czy urlop w Katalonii. Przytacza rozmowy, których była świadkiem. Dzieli się swoimi przemyśleniami, a także informacjami na temat Marii Magdaleny, o której przez cały czas pisze pracę. Można chyba powiedzieć, że Maria Magdalena jest drugą bohaterką powieści. Wyjątkowo trafne zdanie widnieje na ostatniej stronie okładki: Gretkowska nie jest skandalistką ani moralistką, ani outsiderką, ani też buntowniczką. Ona z zadziwiającym spokojem relacjonuje aktualny stan świata i umysłów. Dokładnie tak. Choć dziś Manuela Gretkowska kojarzy nam się ze skandalizującymi powieściami i filmami (jak Szamanka Żuławskiego, nakręcona na podstawie jej scenariusza) oraz pewną partią polityczną, książka My zdies' emigranty nie ma z tym wszystkim wiele wspólnego. Powieść napisana jest wartko i zabawnie; znużyć mogą rozważania na temat Marii Magdaleny, całość jednak nużyć nie powinna. Choć Gretkowska - jak to w dziennikach bywa - pisze o rzeczach, zdaje się, mało istotnych, to całość układa się w bardzo interesujący obraz ówczesnego stanu umysłów i świata. Ówczesnego, bo z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Czy jednak tamten świat i ludzie bardzo różnią się od obecnego? Nie sądzę.
„My zdies' emigranty”, Manuela Gretkowska.
Książka ta stała na półce i kusiła. Nazwisko autorki, do niedawna mi nieznane, a rozsławione dzięki „partii kobiet”, zaciekawiło. W głowie pierwsza myśl - „może warto”. I warto. Mam pewną złą tendencję do czytania recenzji dopiero po przeczytaniu książki, a nie jak zwykło się to robić - przed. Może dla porównania własnych myśli z tym, co nasunęło się innym? I tak, przeglądając różnorakie strony internetowe, w poszukiwaniu jakiejś ciekawej recenzji o „My zdies emigranty” natrafiłam na jedno, uparcie powtarzane zdanie: „W książce tej pojawiają się motywy obecne w jej następnych minipowieściach: wielokulturowe środowisko emigrantów w Paryżu, groteska, dygresje ezoteryczne, erotyka.” Muszę przyznać, że ten wielokulturowy Paryż z czasów, których nie mogę pamiętać, skojarzył mi się od razu z dzisiejszym Londynem. Jedna kawiarnia, a tam ludzie mówiący 5 językami. Na ulicach mnóstwo polskich emigrantów, uciekających z Polski, podobnie jak dziś do Londynu - za pieniądzem, jakimś lepszym światem. Lekkie, groteskowe opisy rzeczywistości wywołują uśmiech na twarzy, co jest plusem powieści. Ezoteryki raczej nie znalazłam, a już tym bardziej erotyki… Znajdzie się kilka niewinnych fragmentów o kurtyzanach, ale jest to raczej przekaz informacyjny, w stylu lekcji historii, czego nie nazwałabym erotyką. Filozofia, symbolika, Maria Magdalena - to są mimo wszystko tematy przewodnie tego niewielkiego wydawnictwa, gdzie znajdziemy również wątki biograficzne z pobytu Manueli Gretkowskiej w Paryżu. Kobieta pisze doktorat, we Francji. Mamy schyłek lat 80. Obserwujemy przebieg poszukiwań informacji w bibliotekach, różnych źródłach, cały proces tworzenia owego doktoratu i jednocześnie sami wiele się dowiadujemy. Dla kogoś, kto nie jest ani odrobinę zainteresowany podobnymi wątkami, to nie może być ciekawe. Mimo, że jest też jakby „druga strona” powieści, gdzie mamy namiastkę życia w Paryżu wraz z całkiem zabawnymi historiami. Książka z 1991 roku, pierwsza powieść Gretkowskiej. Nie wiem jeszcze, czy lepsza, czy gorsza od tych późniejszych, dla mnie na pewno zachęcająca do ich poznania.
Maja Koza Postmodernizm po polsku, czyli o twórczości Manueli Gretkowskiej
Jak pisze Bolecki: „cech postmodernizmu poszukuje się dziś już we wszystkich literaturach narodowych - także i w polskiej”. A jak niegdyś napisano - „szukajcie, a znajdziecie” i znaleziono - Gretkowską, którą z miejsca okrzyknięto pierwszą damą polskiego postmodernizmu, zastanawiam się tylko, czy nie lepiej byłoby uznać, że polski postmodernizm po prostu nie istnieje. W mym przekonaniu postmodernizm winien być buntem , wyzwaniem rzuconym modernizmowi oraz jego uniwersalnym, rzekomo niepodważalnym zasadom - dekonstrukcją kulturowo ustalonego porządku. Tymczasem to, co prezentuje w swojej twórczości Gretkowska jest tego buntu jedynie namiastką. Autorka bez wątpienia wpisała się we właściwą tendencję, jednak bez odpowiedniej techniki, a przede wszystkim bez wyobraźni. „Manuela Gretkowska robi to, co zbuntowane dziecko w salonie: mówi głośno brzydkie wyrazy z zaciekawieniem obserwując reakcje dorosłych” - ale czy można to od razu nazwać sztuką? Pomimo tego, że teksty postmodernistyczne programowo już mają być pozbawionymi koherencji mozaikami opowiadań, epizodów, faktów, to utwory Gretkowskiej, wykluczywszy na razie „Kabaret metafizyczny” oraz „Namiętnik”, będący zbiorem niezależnych opowiadań - rażą swoją budową, ponieważ, jak mówi sama Gretkowska: „w powieści można wiele upchnąć” - i upycha. Pośród niezbyt ciekawych zapisków, które można by określić fabularyzowanym pamiętnikiem, pojawiają się nagle, pozwolę sobie użyć określenia Szymona Hołowni, „wytryski erudycji” - trwające zwykle na tyle długo, iż zdążymy zapomnieć o czym była mowa wcześniej, a zarazem na tyle krótko, że gdy czasem rzeczywiście zaczną nas wciągać jakieś jej paranaukowe dywagacje, chociażby nad Marią Magdaleną w „My zdies' emigranty” lub malarstwem Rembrandta, Vermeera, czy Bacona w „Światowidzu” - Gretkowska powraca do „ledwo tlącej się fabuły”, która, zwłaszcza po przeczytaniu wszystkich jej apokryficznych powieści, jest nieznośnie monotonna. Bohaterki - kolejne narratorki - to wciąż ta sama ekscytująca się tarotem, żyjąca w artystycznej bohemie, zafascynowanej New Age'm, Polka, to ciągle ta sama Manuela, ujawniająca się wprost jedynie w „Podręczniku do ludzi” i „Światowidzu”, która jak „»Sandra K.« jest dziewczyną pragnącą być za wszelką cenę kimś (...) To pragnienie bierze się być może stąd, że nie potrafi być sobą”. Nie potrafi odnaleźć się w swym człowieczeństwie, w swej państwowości, a zwłaszcza swej kobiecości, bo właśnie te dwa problemy są chyba podstawowymi zagadnieniami poruszanymi we wszystkich książkach Gretkowskiej. Zacznę od kwestii kobiecości, kobiecości, z którą sobie wyraźnie nie radzi, miotając się między najrozmaitszymi postawami. Z jednej strony Gretkowska obiera stanowisko skrajnie feministyczne, szowinistyczne wręcz, kiedy negując pozycję mężczyzny - kreuje siebie (w domyśle kobietę w ogóle) na zajmowane przez niego miejsce. Obok tego próbuje zaprzeczać płciowemu dualizmowi, myśląc o pełni jako doskonałości odnosi się do koncepcji androgyniczności. A z drugiej strony, wydaje mi się prawdziwszej, dąży do banalnej, uległej kobiecości: „Moja walka z naturą, by przemienić się w kobietę (...) Ledwie widoczny biust, wąskie biodra opięte trykotem, by wydawały się szersze, i podzwaniająca biżuteria...”. Kobiecości, która jest uwznioślana w „otarciu się o infantylną tajemniczość”, nazwaną przez Czaplińskiego - „ezoteryczną inicjacją kobiety w symbolikę życia”. Pozostaje problem powtarzającego się wątku państwowości. I tutaj powiem - mimo wszystkich zapewnień Gretkowskiej o kosmopolityzmie - wychodzi z niej niestety wręcz ksenofobiczna, przepełniona rasizmem i antysemityzmem, polskość. Cytując Karla Markusa Gaussa - „pełny samozadowolenia, odruchowy, wolny od cienia wątpliwości antysemityzm i odwieczne marzenia o narodowej wyższości (...) z Manueli Gretkowskiej wychodzą (...) bardziej niż ona sama by chciała i nawet bardziej nią by sądziła”. I tak już w „My zdies' emigranty” czytamy, że murzyni bębnią, że „banany są najtańsze na Marche Dupleix”, albo dalej „mówisz, jak rabin, może jesteś żydem”, i w kolejnych książkach, chociażby w „Kabarecie metafizycznym” - „czy obrzezany członek jest koszerny”, lub wreszcie w „Światowidzu” - „czarna skóra gorzej przepuszcza promienie łaski”. Powieści Gretkowskiej są o niej , o niej i jeszcze raz o niej, są „wykrzyczane pomiędzy kolejnymi spazmami ekshibicjonistycznej rozkoszy”, nie mają w sobie nic z literackiej fikcji, kojarzą mi się raczej z psychoterapią. To próba zwrócenia na siebie uwagi czytelnika przez prowokacje, które mają „z jednej strony szokować, z drugiej kusiś i intrygować”, ale czy po epatującej seksem, narkotykami i ekskrementami literaturze autobiograficznej w rodzaju „Nagiego Lunchu”, czy „Transpottingu” kogoś może jeszcze szokować scena odgryzienia dodatkowej łechtaczki z „Kabaretu metafizycznego”, czy parującej z talerza kupy z „Tarota paryskiego”? Wydaje mi się, że nie, a w momencie, kiedy zaneguje się prowokacyjność Gretkowskiej w zasadzie zostaje niewiele - do znudzenia powtarzające się tematy malarstwa, religii, gnozy, tarota, czaszki, klasztoru - wszystkie żywcem przeniesione z jej biografii. Weźmy przykładowo motyw czaszki. W „My zdies' emigranty” - bohaterkę interesuje zagadnienie czaszki w średniowieczu, w „Tarocie paryskim” - czaszka trzymana w lodówce, w „Kabarecie metafizycznym” Gretkowska pisze o metafizycznym sensie pierwszych wykopalisk archeologicznych, odkrywaniu szczątków przodków; „Podręcznik do ludzi” zaczyna się od czaszki - „Najpierw wypadł jej mleczny ząb z psodu. Przez dziurę po zębie można było dotknąć czaszki...”, jedno z opowiadań „Namiętnika” - „Latin Lover” - czaszką się kończy - „Mijały dwa, trzy pokolenia i sny kruszyły kamienne mury, mąciły kryształy ofiarnych czaszek. Kapłan zasypiał. Jose się nie obudził. Umierał na sen.”. I w najnowszej jej książce - „Światowidzu” - np. płonące pogrzebowe stosy w świątyni Sziwy, z których wyłaniają się „zwęglone twarze”. Tak więc książki Gretkowskiej rządzone są przede wszystkim intencją prowokacyjną, a nie fabułą, czy jakimś całościowym zamysłem. No i można by je w ten kompleksowy sposób podsumować, gdyby nie pewien od nich wyjątek, a mianowicie - „Kabaret metafizyczny”, który jako jedyny nie traci ciągłości kompozycyjnej, a dodatkowo posiadł jakiś indywidualny wkład autorki - zarówno pod względem formy, jak i treści. Chociaż i tutaj można doszukać się wątków autobiograficznych i autocytatów, a przede wszystkim podobieństw do powieści Johna Irvinga (brak jedynie niedźwiedzia) „Kabaret metafizyczny” wydaje mi się mimo wszystko najbardziej oryginalnym spośród utworów Gretkowskiej. Utworem, w którym rzeczywiście, jak określił to Dariusz Nowacki - kicz jest jeszcze „sam siebie świadomy”, czego wydaje mi się nie sposób powiedzieć o pozostałych jej książkach, w których stylistyka kiczu sama staje się kiczem. Jednak nawet przy lekturze „Kabaretu metafizycznego” uparcie przychodzi mi na myśl pewne zdanie zamieszczone przez Konrada J. Zarębskiego w recenzji „Nieustających wakacji” Jarmuscha - „obejrzenie tego filmu daje satysfakcję równą półtoragodzinnemu wpatrywaniu się w płytę chodnikową.” Cóż może po prostu nie jestem zwolenniczką camp -artu, a może uwierzyłam w recenzję Anny Maksimiuk z „Wiadomości Kulturalnych”, w której pisze: „Najlepiej dla studentek lub absolwentek na urlopach wychowawczych, czy coraz liczniejszych dziś pań z ambicjami przy mężu.” A na zakończenie jedyne co mi pozostaje, to sparafrazować jeszcze jedną wypowiedź Szymona Hołowni - i napisać - bardzo bym chciała, ale na dobrą sprawę nic o tych książkach napisać się nie da. Takie niewiadomo co.
Aleksander Nielicki To jest młoda pisarka!
Jak w Kambodży przyrządzają psy, do czego służy rosyjskim punkom w Paryżu Radio Moskwa, co to jest kanibalizm recesywny, ile można zarobić na projektowaniu dziur w serze, jak można wykorzystać ruskie pierogi na egzaminie wstępnym, co to za zawód „croquemort”? Anegdoty można mnożyć. Zwariowany wir wydarzeń. Paryż, Kraków, Katalonia. Besancon rozważający, czy komunizm aby na pewno upada i kloszard zza rogu opowiadający o rewelacji, z którą zetknął się przed laty w Hiszpanii, a którą nazywają tramwaj.
Ci z Państwa, którzy czytują krakowski „brulion” nie będą zaskoczeni. Nazwisko Manueli Gretkowskiej nie jest z pewnością dla Państwa obce. Kolejne zeszyty przynosiły jej wiersze i prozy. Te drugie zostały wtopione w książkowy debiut Gretkowskiej. Co to za książka „My zdies' emigranty”?
Gretkowska opowiada o tym, co wokół niej dziwne, zaskakujące czy niesamowite. Niewątpliwie posiada dar wypatrywania takich niebanalnych historii. Nie bez powodu, w liście zamieszczonym jako rodzaj mini-wstępu, Czesław Miłosz komplementuje ją, że jest „naprawdę alive”.
Poznajemy jednak trochę inną Gretkowską od tej, którą pamiętamy z „brulionu”. Jeżeli zastanowić się, czym jest „My zdies' emigranty”, to najbliższa prawdy będzie odpowiedź, że jest to dziennik intelektualny. Przy czym, oczywiście, nie ma tu mowy o jakimś systematycznie prowadzonym z dnia nadzień diariuszu. Daty skaczą: jesień 1988, zima, wiosna ... gęstniejąc dopiero pod koniec roku 1989. Ostatni zapis opatrzony jest datą 22 lipca 1990 r., czyli świętej Marii Magdaleny (a propos, czy wiedzieli Państwo, że b. święto państwowe b. PRL miało taką patronkę?).
Maria Magdalena pojawia się nie przypadkiem. „My zdies' emigranty” to rzecz również i o niej. Gretkowska opowiada nam o tym, jak pisze pracę dyplomową o Marii Magdalenie i recepcji tej postaci w gnozie judeochrześcijańskiej.
Maria Magdalena. Jedna z ciekawszych postaci Ewangelii. Grzesznica zostaje świętą. Postać fascynująca, nawet jeśli ograniczymy się do tego co wiadomo, czy czego nie wiadomo, z Nowego Testamentu. Gretkowska tropi jednak dalej. Poszukuje możliwych symbolicznych znaczeń postaci. Odwołuje się do symboliki hebrajskiej, wartości numerycznych, „Zoharu”. Zwraca uwagę, że Magdalena wyraźnie fascynowała gnostyków i katarów. Tu ciekawostka: różne nieortodoksyjne ruch usiłowały wydać Marię Magdalenę za mąż — za św. Jana, a nawet za Jezusa. Maria z Magdali jest dla gnostyków przede wszystkim obrazem wznoszenia się duszy ze stanu upadku do stanu oświecenia. Bywa też — stąd zapewne szokujący pomysł małżeństwa z Jezusem — personifikacją żeńskiego aspektu „sacrum”.
Okazuje się, że można odkryć zastanawiające zbieżności pomiędzy Marią Magdaleną a pewnymi postaciami z kultów przedchrześcijańskich. Dwoistość Magdaleny odpowiada podobnej dwoistości niektórych żeńskich bóstw. Przykładowo, przejmuje ona pewne „obowiązki” i atrybuty starożytnej Artemis. Wyraźne są też zbieżności z symbolicznymi postaciami gnozy judaistycznej. To tylko kilka z tropów, którymi podąża Gretkowska.
Obrana przez nią formuła nie stanowi oczywiście nowości w polskiej literaturze. Tego typu sposób pisania, pokazanie sprawy drążącej w danym momencie umysł piszącego, na tle jego życia, tego co się z nim i wokół niego dzieje, wykorzystywali z sukcesem choćby Brandys i Konwicki. Z powodzeniem stosuje tę metodę również i Gretkowska.
Gretkowska przedstawia w swojej książce teoryjkę na temat spostrzegania świata przez krótkowidzów. Otóż sądzi, że krótkowzroczność nie jest ułomnością. Krótkowidz, mimo — a raczej właśnie dlatego — że nie dostrzega wielu szczegółów, jest w stanie zobaczyć lepiej niż Inni to na co patrzy. Nie bardzo wiadomo, jak to się dzieje, ale pomijając drobiazgi, bezbłędnie ujmuje istotne rzeczy.
Otóż Gretkowska jest takim krótkowidzem. Co zastanawiające, ten sposób patrzenia daje efekty nie tylko wtedy, kiedy Gretkowska wyszukuje w literaturze nieoczywiste zbieżności i podobieństwa. Taka krótkowzroczność towarzyszy jej również przy opisie realnego światła. Tło jej anegdot zredukowane jest do tego co niezbędne. Gretkowska nie jest gawędziarzem. Wyraźnie nie bawi jej banalne podkolorowywanie rzeczywistości. O nie, tu chodzi raczej o wydobywanie z każdej sytuacji czy zdarzenia tego, co zadziwiające, dające do myślenia, paradoksalne.
Jest to niewątpliwie sposób odbioru rzeczywistości właściwy dla (wybacz mi Manuelo to określenie!) intelektualistki. Gretkowska jest otwarta na doświadczenia, ale tym, co w niej reaguje jest intelekt. Okazuje się jednak, że intelekt ma swoje zalety. Otrzymujemy książkę barwną i żywą. Naprawdę nic z suchej erudycji, a intelektualizm nie oznacza tu pogoni za konceptem.
Pozwolę sobie na przytoczenie z pamięci pochodzącej sprzed paru lat wypowiedzi Gretkowskiej w „brulionie”. Wypowiedź ta była intencjonalnie z lekka skandalizująca. Brzmiała mniej więcej tak: „Na pytanie pani Wisławy Szymborskiej — gdzie są młode poetki, odpowiadam: tu jest młoda poetka”.
Proszę Państwa! Z radością chciałbym Państwu oznajmić: tu jest młoda pisarka. Naprawdę!