Spotkanie, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE


Chłopiec Lama

1.Spotkanie

To, że spotkałam tybetańskich lamów można z perspektywy czasu nazwać zrządzeniem losu - lub też karmę, używając ich języka. W październiku 1976 roku było to ostatnią rzeczą, o jakiej mogłabym pomyśleć. Znajdowałam się wtedy w moim zazwyczaj pogrążonym w chaosie biurze w Daily Mail, gdzie pracowałam jako dziennikarka na stronach kobiecych, kiedy zadzwonił telefon. Dzwoniła Leslie Kenton, dziennikarka działu zdrowia i urody, chcąc rozmawiać z wydawcą. Poznałam Leslie rok wcześniej, podczas podróży służbowej do Szwajcarii, i tam się zaprzyjaźniłyśmy. Co teraz zamierzała zrobić?

- Właśnie wybieram się do Nepalu, żeby pomedytować z lamami - odpowiedziała mi. (Leslie miała zwyczaj dogłębnego studiowania tematu, o jakim zamierzała napisać). Usłyszałam swój głos - Wspaniale. Świetnie, że to robisz.

Wyruszała za trzy tygodnie.

Wydawało się, że to niedorzeczny plan. Nie miałam najmniejszego pojęcia o buddyzmie, lamach czy Nepalu. Moja wiedza o medytacji była podobna. Zero. Rozmyślanie o tym powodowało, że w moim umyśle pojawiał się obraz samotnej figury, siedzącej przed pustą ścianą na zmrożonym podwórzu, czekającej, aż otworzy się jakaś wewnętrzna brama, i ukaże PRAWDĘ. (Zapewne oglądałam w dzieciństwie jakiś film kategorii C o mistrzach zen). Wiedziałam, że nie będę w stanie robić czegoś takiego. Introspekcja i siedzenie nieruchomo nie były dla mnie. Wytrzymałabym najwyżej dwa dni. Ten kurs medytacji miał trwać jednak cały miesiąc. Moje zdziwienie, że zgodziłam się na taką niezwykłą przygodę, było niwelowane przez dziwne przekonanie, że to, co zamierzam właśnie zrobić, jest absolutnie właściwe. Po odłożeniu słuchawki poczułam się niewytłumaczalnie szczęśliwa. Bardzo rzadko miałam tak silne poczucie, że moje życie ma sens, że w jakiś sposób znalazłam się na właściwej drodze, i wszystko, co mogę zrobić, to pozwolić, by sprawy toczyły się własnym torem, a wszystko będzie w najlepszym porządku. Teraz nadszedł właśnie taki moment.

Po dwunastu latach, spoglądając wstecz, rozumiem, że byłam w pełni przygotowana na to, czego miałam doświadczyć. Zeszłego roku zakończyłam właśnie długi, trudny związek, i wyruszyłam do Hong Kongu w poszukiwaniu „czegoś”, co jak przeczuwałam, mogło znajdować się wyłącznie na Wschodzie. Nie znalazłam tego wtedy. Moja praca konsultantki dla działu public relations tutejszej policji (w czasie, kiedy szef policji zmagał się z oskarżeniami o korupcję) przyniosła rozczarowanie i nudę. Moje mieszkanie było śliczne, z oknami wychodzącymi na Morze Południowochińskie, gdzie dżonki o czerwonych żaglach wpływały i wypływały cicho z portu, jednak ludzie, których poznałam, byli głównie skoncentrowani na pogoni za wszechwładnym dolarem. Po pięciu miesiącach powróciłam od Londynu, i do Daily Mail, przygnębiona i w depresji.

Przekonanie, dla którego odbyłam tę żałosną eskapadę nie zostało jednak całkowicie wykorzenione. Nie zdawałam sobie wtedy z tego sprawy, ale już od dzieciństwa był we mnie rodzaj duchowego głodu. Moje wychowanie religijne było interesujące, lecz szczęśliwie dość eklektyczne - moja matka była protestantką, a ojciec - katolikiem. Zostałam ochrzczona w kościele anglikańskim, bierzmowanie wzięłam w kościele anglo-katolickim, uczęszczałam zaś zarówno do szkół prezbiteriańskich, jak i prowadzonych przez klasztory katolickie. Chodziliśmy po prostu do każdego kościoła, który w danym czasie znajdował się niedaleko naszego ówczesnego miejsca zamieszkania. To otwarte nastawienie do religii odpowiadało mi zupełnie (nawet w tym wrażliwym wieku nie potrafiłam w pełni zaufać ograniczonej dogmatami teologii).

Nigdzie jednak nie mogłam znaleźć odpowiedzi na pytania, które się we mnie kłębiły. Jezus, jak intuicyjnie rozumiałam, miał dostęp do prawdziwej mądrości, która nigdy nie została jednak satysfakcjonująco objaśniona przez księgi, Kościół, zakonników czy księży. Nie wystarczało powiedzieć, że był Synem Bożym. Co sprawiało, że mógł chodzić po wodzie, mnożyć bochenki chleba i ryby? Ponieważ nauczał w ludzkim ciele, byłam pewna, że poza wyjaśnieniami dotyczącymi zagadnień takich jak „łaska” i „wiara”, same Jego człowieczeństwo sugerowało, że my również posiadamy potencjał, niezbędny aby móc dokonywać podobnych rzeczy. Sam wielokrotnie dawał temu wyraz, mówiąc na przykład: „Wszystko, o czym dowiedziałem się od mego Ojca, wam teraz przekazałem”, czy też, w najsłynniejszym oświadczeniu „W was jest Królestwo Niebieskie”. Pragnęłam poznać odpowiedzi na wszystkie „jak?”, i „dlaczego?”.

Podczas studiowania na uniwersytecie, spotkałam się z pewnymi przejawami prawdy w wierszach Williama Blake'a i T.S. Elliota, lecz było to, jak zresztą sama poezja, raczej nieuchwytne. Zrobiłam więc kilka wypadów w stronę zachodniej tradycji ezoterycznej, czytałam książki o spirytyzmie, odwiedzałam media, i w końcu zdałam sobie sprawę z istnienia porządku, który znajduje się być może poza zewnętrznym obrazem rzeczy. Tajemnice wszechświata, powody, dla których tu jesteśmy, widziane z perspektywy okultystyki były fascynujące, lecz intelektualnie nie do końca mnie usatysfakcjonowały. Oświadczenia większości mediów nie były w stu procentach wiarygodne, skoro być może ponosiła je własna wyobraźnia, rozdarta między duchowość, a pragnieniem posiadania materialnych rzeczy. Jak można zupełnie zaufać oświadczeniom pozbawionych ciała duchów? (Są jednak wyjątki, jak np. Rosemary Brown, która stała się sławna na całym świecie z powodu muzyki, którą przekazywali jej zmarli kompozytorzy. Zrobiłam z nią w 1974 roku wywiad dla Daily Mail. Została jedną z moich najbliższych przyjaciółek, i w ciągu następnych lat przekonałam się o autentyczności jej psychicznych mocy, szczególnie, że są one oparte na szczerej wierze chrześcijańskiej, a nie na zasadach ruchu spirytyzmu). Tym, czego jak sądzę wówczas szukałam, był żyjący mistrz. Ktoś, kogo mogłam zobaczyć, dotknąć, z kim mogłabym porozmawiać. Ktoś, kto korzystając z własnego doświadczenia mógłby mi opowiedzieć o tajemnicach, o mądrości. Nikt taki jednak mi się nie objawił. Z pewnością nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam, nawet sama ze sobą. Sama nie bardzo do końca wiedziałam, o co mi właściwie chodzi. To coś znajdowało się tuż pod powierzchnią, nieuchwytne, sprawiało, że czułam się niespokojna. Wypełniałam swoje dni starając się dotrzymywać kolejnych terminów, a noce różnymi imprezami towarzyskimi, gdzie strumień czegoś, co było uznawane za błyskotliwą konwersację zalewany był stopniowo przez strumienie wina. Życie było zabawne, szybkie, modne i frywolne.

W zasadzie to, że zgodziłam się na wyjazd z Leslie do Nepalu nie wydaje mi się teraz, po latach, takie dziwne. Gorączka związana z załatwianiem biletów lotniczych, wymaganych wiz, szczepień i z zakupem termalnej bielizny - w Nepalu jest zimno w listopadzie i grudniu - prawie zniwelowała moje obawy przed tym, co mogłabym zastać na miejscu.

Wyglądało to zupełnie inaczej, niż się spodziewałam. Klasztor Kopan, miejsce naszego przeznaczenia, zbudowany został na wzgórzu górującym ponad doliną Kathmandu. Był piękny.

Miejsce, otoczone wielkimi kępami skrzypiącego bambusa, kwitnącymi drzewami fragipani, krzakami kamelii, i flagami modlitewnymi powiewającymi na tle jaskrawo błękitnego nieba, z typowo himalajskim krajobrazem, sprawiało wrażenie gościnnego. Mieszkańcami klasztoru była wówczas niewielka grupa tybetańskich lamów, masa małych chłopców w tradycyjnych szatach, kształcących się w klasztorze, i garstka ludzi z zachodu, wyświęconych na mnichów i mniszki. Wszyscy byli zrelaksowani i uśmiechnięci.

Pokazano mi moją kwaterę - mały, wylany betonem pokój, który miałam dzielić z siedmioma innymi kobietami różnej narodowości, wieku, i postury. Na podłodze rozłożone były cienkie, uplecione z trawy maty, rozłożyłam więc z drżeniem na jednej z nich swój śpiwór. W oknach zaś znajdowały się kraty, które nie dawały, jak zaobserwowałam, schronienia przed napływającymi w nocy z Himalajów podmuchami mroźnego powietrza. Nie było wcale jak w domu. Bez łazienki, zlewu, gorącej wody (nawet zimna woda musiała być wnoszona codziennie na wzgórze), i bez ubikacji - była tylko dziura wykopana w ziemi.

Mniszka z Nowego Jorku, która zakwaterowała nas w tym pokoju, wyrecytowała rozkład zajęć. Zbladłam. Pobudka o 4.30 rano, do pokoju medytacyjnego o 5.00, kawa sojowa o 6.00, z powrotem do namiotu na więcej medytacji o 6.30, śniadanie składające się z owsianki o 8.00, wykład o 9.00, znowu medytacja o 11.30, wegetariański lunch o 12. 30, grupy dyskusyjne o 14.00, wykład o 15. 30, herbata -17.30, sesja medytacyjna o 18.00, gorąca czekolada o wpół do ósmej, godzinna sesja medytacyjna o 20.00, i cisza nocna o 21.00.

Jak obliczyłam, było to jakieś dwanaście godzin siedzenia ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, w tym samym miejscu, wciąż z tymi samymi ludźmi, przez trzydzieści dni non - stop. Tybetańczycy nie mają pojęcia o istnieniu instytucji weekendu, i oczywiście o szabasie.

Było tego jeszcze więcej. Żadnego alkoholu, tytoniu, narkotyków, seksu, wysyłania ani otrzymywania poczty, słuchania radia, czytania gazet, książek o tematyce odbiegającej od tematyki kursu, (w klasztorze nie było oczywiście żadnego telewizora czy nawet telefonu), ponadto w ogóle żadnego wychodzenia poza teren klasztoru. Reguły te, jak się później przekonałam, wprowadzone zostały w celu stworzenia możliwie jak najbardziej sprzyjającego środowiska dla oczyszczenia umysłu, a nie w celu wymierzania jakiejś kary.

Wszyscy, a było nas w Kopan około dwieście osób z całego świata, przybyliśmy do klasztoru przyciągnięci tu ze swoich własnych, osobistych powodów. Większość z uczestników była hippisami, którzy zboczyli ze swoich szlaków specjalnie po to, aby spotkać lamów. Wpatrywałam się w „dziwaków”, jak sami siebie nazywali, a oni wpatrywali się we mnie. Nigdy w życiu nie widziałam takiego zalewu indyjskiej bawełny. Wpatrywali się w napięciu w mój kaszmirowy sweter i włoskie dzianinowe spodnie, wybrane głównie z uwagi na zimno. Po początkowym wzajemnym niesmaku, zaczęliśmy się nawzajem lubić. Szczególnie zaprzyjaźniłam się z kobietami mieszkającymi w moim pokoju: z Mo, dwudziestodwulatką z Alaski, której ojciec także służył w marynarce, i który był w drodze od trzech lat, wyświetlając czarno- białe filmy na trawlerze rybackim, Lynne, Kanadyjką podążającą w ślad za różnymi mistrzami po całych Indiach, i fotografującą cierpienie, jakiego była świadkiem po drodze, łagodną, brązowooką Felicity z Australii, która zamierzała zostać mniszką, i Susannę, energiczną Włoszkę, która po spotkaniu z Lamą Yeshe wychodziła właśnie z uzależnienia od heroiny. Jej życie obfitowało w wypadki - rozwód, chroniczna depresja, uzależnienie od narkotyków, dwa nieudane samobójstwa. Wiem jak to jest czuć się brudnym w środku- powiedziała. Dopiero rok wcześniej, po spotkaniu we Francji Lamy Yeshe, znalazła powód, dla którego warto żyć.

Mimo surowych warunków, mój entuzjazm wzrósł. Była to nie lada przygoda. Dziennikarka we mnie dokładnie rozumiała, jaki potencjał ma „historia”, którą właśnie przeżywam! Stojąc o świcie następnego ranka na zboczu wzgórza, obserwując w ciszy zachwycający, pomarańczowy wschód słońca ponad białymi szczytami Himalajów, stopniowo ukazujący mgły kłębiące się poniżej, z wychylającymi się przez nie czubkami drzew, zdawałam sobie sprawę, że niewielu ludzi mogło tego doświadczyć. Nie każdy mógł być także wtajemniczony w rytuały buddyzmu tybetańskiego, z jego przeszywającymi dźwiękami grupowo recytowanych mantr, długich rogów i gongów, z dziwnymi, wielogłowymi i wieloramiennymi bóstwami ukazanymi na rozwieszonych w sali medytacyjnej kolorowych obrazach.

O samych lamach krążyły plotki. Byli oni jasnowidzami, mieli niesamowite psychiczne moce, nie potrzebowali snu ani jedzenia, niektórzy potrafili latać, inni zaś wedle życzenia dematerializować i z powrotem materializować swoje ciała. Najwyżsi z nich, jak szeptano, mogli „umrzeć” siedząc w pozycji lotosu, i pozostawać w niej przez całe tygodnie, a ich ciała nie ulegały procesowi rozkładu, ale wysyłały w przestrzeń słodkie zapachy. Były to bogate, mistyczne opowieści. Kurs odbywał się na temat po tybetańsku zwany lam-rim, „stopniową ścieżką do Oświecenia”. Nic więcej. Błyskotliwie skonstruowany przez XIII - wiecznego świętego Tsong Khapę, założyciela największej szkoły tybetańskiego buddyzmu - Gelug, lam-rim po kolei opisuje wszystkie stadia, przez jakie aspirant duchowej ścieżki misi przejść, aby osiągnąć wyzwolenie i zjednoczyć się z najwyższą, ostateczną prawdą. Przedstawione nam to zostało przez Lamę Zopę Rinpocze, siedzącego na pokrytym błyszczącym brokatem podwyższeniu. Jak jakiś średniowieczny mędrzec, nosił swoje święte teksty owinięte w kwadratowy kawałek jedwabiu, i podnosił kolejno każdą luźną stronę do czytania ( zszywanie i oprawianie książek nigdy nie dotarło do Tybetu). Lama Zopa był pierwszym tybetańskim duchowym mistrzem, jakiego zobaczyłam. Był osobą, którą najczęściej widzieliśmy na kursie, i człowiekiem, który odegrał kluczową rolę w mającym się odegrać w przyszłości dramacie. Moje pierwsze wrażenie, muszę przyznać, nie miało nic wspólnego z duchowym supermanem. Nosił okulary i był niski, szczupły i przytłoczony gruźlicą, którą zaraził się w Indiach, po ucieczce ze znajdującego się pod chińską okupacją Tybetu. Lecz ta podobna do ptaka, fizycznie niepociągająca postać zmieniała się w tajemniczy sposób w człowieka o imponującej postawie z chwilą, gdy tylko zajmował swoje miejsce i rozpoczynał wykładać nam nauki Buddy. W swoich skromnych bordowo - złotych szatach (czerwień symbolizowała współczucie, a złoto mądrość), emanował pełną mocy mieszanką całkowitego autorytetu, i pełnej pokory. Był całkowicie ujmujący. Oto był autorytet bez śladu władczości. Lama Zopa miał nas w garści. Kłaniając się trzykrotnie przed wizerunkiem Buddy, zanim wszedł i po zejściu z tronu, bez wytchnienia wykładał nam znaczenie starożytnych tekstów. Mówił wykorzystując swoje własne doświadczenia, jak i same pisma. Nigdy, przez cały ten czas nie widziałam, żeby zabrakło mu słów, żeby zastanawiał się nad ich znaczeniem, zwlekał, albo był zmęczony, rozdrażniony, czy żeby się rozzłościł. Nigdy nie spotkałam podobnego do niego wykładowcy czy księdza. Jego pragnieniem było przekazać nam tak wiele ze swojego zasobu mądrości, jak tylko byliśmy wtedy sobie w stanie przyswoić. Męczyliśmy się o wiele szybciej od niego. Początkowo zrozumienie znaczenia jego słów było trudne. Większość z nas nie rozumiała ani słowa. Jego kiepska angielska wymowa, przerywana ciągłym kaszlem, sprawiała, że słuchanie go było wyczerpującym zajęciem. Przybyliśmy z tak daleka po starożytną mądrość, a wciąż nam jej odmawiano. W przedziwny jednak sposób, po upływie jakichś dwóch, trzech dni wszyscy w tajemniczy sposób „dostroiliśmy się”, i zaczęliśmy rozumieć każde jego słowo. Zdaliśmy sobie nagle sprawę z tego, jakim elokwentnym był mówcą! Tak, więc nauczał nas Dharmy, nauk Buddy, przekazywanych ustnie w nieprzerwanym łańcuchu nauczyciel - uczeń od 2 tysięcy 500 lat, aż dotarły do człowieka, który siedział właśnie przed nami.

Powiedział nam, że ludzkie życie jest bezcenne, i nie powinno być przez nas postrzegane jako coś, co nam się po prostu należy, ponieważ jest czymś bardzo rzadkim i trudnym do zdobycia, i że możemy dzięki niemu dokonać wielkich rzeczy. Długo mówił o śmierci, jej nieuchronności, i o ponurej niepewności, co do czasu, sposobu i miejsca jej nadejścia, aby ukazać nam wyższy sens naszego życia. Wyjaśniał zasady działania karmy, uniwersalnego prawa przyczyny i skutku, i jak, z powodu każdego popełnionego przez ciało, mowę i umysł uczynku, powodującego następujące po sobie reakcje, jesteśmy bezradnie schwytani w sieć skutków popełnionych przez nas samych negatywnych czynów, których obecnie nie jesteśmy świadomi, i jak pozbawieni jakiejkolwiek kontroli nad tym, co się z nami dzieje, bez końca krążymy w cyklu narodzin i śmierci. Opowiadał o naszym umyśle, świadomości i o sposobie, w jaki funkcjonuje jako niemający początku ani końca strumień, przybierający wciąż nowe formy zgodnie z jego skłonnościami - o teorii reinkarnacji. Opisał również z graficznymi szczegółami różne „stany”, w jakich umysł może przybrać swą postać - stany piekielne i niebiańskie, które nosiły cechy niewiarygodnego podobieństwa do wizji Dantego, zawartych w Piekle i Raju. Była to diagnoza postawiona przez Buddę; Lama Zopa kontynuował wykład, aby ukazać nam wyjście z tej sytuacji. Była to ciężka praca. Ale zdumiewała mnie konsekwencja, jasność i spójność doktryny. Poza słowami kryła się siła stuleci nieprzerwanej tradycji.

Jedynym sposobem wyjścia z tego żałosnego chaosu było zrozumienie szlachetnej mądrości „pustki” - odwiecznej filozofii, która mówi nam najpierw na poziomie intelektualnym, a następnie na intuicyjnym, że nic, co istnieje, nawet poczucie „ja”, nie posiada żadnej niezależnej rzeczywistości. Kiedy tylko przestaniemy postrzegać wszystkie zjawiska, jak gdyby istniały niezależnie, zostaniemy uwolnieni. Był to raj dla myślącej osoby. Tutaj w końcu znalazłam odpowiedzi, jakich szukałam. Zrozumiałam, że wielki dar i genialność buddyzmu tybetańskiego polega na tym, że ukazano w nim ścieżkę do miejsca, które poznali mistycy wszystkich religii. Miejsce nieopisanego olśnienia, porzucenia ego i całkowitego wtopienia się w uniwersum. Tutaj w końcu objaśnione zostały wszystkie tajemnice. Kiedy zburzysz mur fałszywej percepcji - podstawowej niewiedzy - wszystko stanie się możliwe. Ograniczenia umysłu nie istnieją; nie ma on, jak mówią, ani początku, ani końca.

Ukoronowaniem były nauki o współczuciu, podstawa buddyzmu Mahajany, które ukazują, że prawdziwe wyzwolenie nie jest możliwe, chyba, że posiadasz serce pozbawione egoizmu. Długie, długie wykłady o tym, że nie tylko musimy kochać wszystkie czujące istoty, ale także jak je kochać. Lama Zopa mówił o równości, o znaczeniu zrównoważenia naszych uczuć przywiązania, niechęci i obojętności, o rozpoznaniu, że to właśnie nasze ego powstrzymuje nas przed byciem dobrze usposobionymi do każdego, niezależnie od tego, czy jego zachowanie sprawia nam przyjemność, czy nie. Na końcu dowiedzieliśmy się, że każda żyjąca istota jest w sposób wrodzony dobra, w szczególności dobra dla nas, i że bez tej dobroci nie bylibyśmy w stanie przeżyć. Pod wpływem nauk Lamy Zopy, nawet filiżanka herbaty nabierała nowego znaczenia, kiedy wymieniał wszystkie istoty, które umarły podczas uprawy i zbioru herbacianych liści, i jak wielu ludzi pracowało przy sianiu, zbieraniu, transporcie, pakowaniu i handlu. Według Tybetańczyków cenność życia uświęcana jest wszędzie. Dobroć innych, szczególnie matki, która dała ci życie, musi zostać wynagrodzona. Jakże inne jest podejście nowoczesnej psychoanalizy, która wskazuje palcem na rodziców i wczesne dzieciństwo, winiąc ich za wszystkie niedole, które spotykają później człowieka. Dla lamów osiągnięcie najwyższej mądrości, pustki, nie jest wystarczające. Pustka, jak mówią, wiedzie do nirwany, wygaśnięcia cierpienia, lecz jest to gorzkie zwycięstwo, kiedy wokół istnieją wciąż czujące istoty, które nie uświadamiają sobie, że są uwięzione w bagnie nędzy z własnej przyczyny. Nirwana pozostaje więc, w ostatecznym sensie, jeszcze jedną wycieczką ego. Tak, więc ci, którzy podążają ścieżką Mahajany, ślubują porzucić nirwanę, aby powracać wciąż do wszystkich sfer cierpienia, aż ukażą wszystkim czującym istotom drogę wyjścia. Jest to dłuższa, bardziej żmudna ścieżka, ale tylko w ten sposób można osiągnąć prawdziwe oświecenie. Istota, która złoży takie ślubowanie nazywana jest Boddhisattwą, lub po prostu „szlachetnym”.

Wszystko to zostało podane nam jak na talerzu - najpierw poprzez nauki Lamy Zopy, później w medytacji. Ku mojemu zdumieniu odkryłam, że potrafię trochę medytować. Nie polegało to wcale na wpatrywaniu się godzinami w ślepą ścianę, czy na recytacji tajemnej mantry w celu uzyskania trandescendalnego olśnienia; nauczono nas w zamian siedzenia w ciszy i spokoju umysłu, poprzez skierowanie uwagi na wdechach i wydechach, a następnie na przedmiocie wykładów. Medytacje były prowadzone przez mnicha, który podawał nam zasadnicze punkty dyskursu, którego właśnie wysłuchaliśmy. Pomysł polegał na tym, aby nad nimi rozmyślać w relacji do naszych własnych doświadczeń. W ten sposób ścieżka do Oświecenia przekazywana zostawała z głowy do serca, i w ten sposób stawała się realna. Wyłącznie w ten sposób przekształcenie naszych umysłów mogło się rozpocząć.

W dalszym ciągu nie było to jednak łatwe. Z chwilą, kiedy zaczęłam medytować stało się jasne, w jakim stopniu mój umysł znajdował się poza moją kontrolą, ciskając się tu i tam w gorączkowym pościgu milionów nic nieznaczących, niezwiązanych ze sobą, trywialnych myśli. Wszystkie cechy mojej osobowości skrywane zazwyczaj pod powierzchnią w pośpiechu i zalataniu normalnego, codziennego życia zaczęły się ujawniać; drażliwość, gniew, frustracja, zazdrość, wątpliwości, strach, brak poczucia bezpieczeństwa, duma- cała ta niesmaczna plejada. Po raz pierwszy w życiu musiałam nie tylko stawić czoło ich istnieniu, ale także wziąć za nie odpowiedzialność- pierwsza z czterech szlachetnych prawd Buddy stanowi, że po pierwsze powinniśmy rozpoznać, na czym polega nasz problem, a dopiero potem wyeliminować związane z nim cierpienie. Mogliśmy siedzieć sobie nieruchomo otoczeni przez potężne Himalaje, ale w rzeczywistości wdzieraliśmy się na szczyty naszych własnych umysłów, co było zadaniem daleko bardziej przerażającym. Słowa Carla Junga nigdy nie były bardziej trafne: „loty kosmiczne są ledwie ucieczką, umykaniem przed samym sobą; ponieważ łatwiej jest udać się na Marsa, czy na księżyc, niż badać własne wnętrze”.

Tak, więc borykałam się z bolącymi kolanami, ciężkimi warunkami panującymi w klasztorze i medytacjami, w końcu jednak zdałam sobie sprawę, że wyszłam już daleko poza zwykły instynkt dziennikarki, będącego moim pretekstem, którego używałam na początku mojego pobytu. Zaczynałam rozumieć, co miał na myśli Thomas Merton, trapista studiujący wschodnie religie, trafnie opisując buddyzm tybetański jako najbardziej złożony system duchowy znany ludzkości. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym się z tym do końca zgadzała. Wiele z tego było dla mnie obce, nie tylko ze względu na kontekst kulturowy. Na szczęście pozwolono nam na posiadanie odmiennych opinii. Lamowie, jak się przekonałam, niczego nie cenią bardziej, niż porządnej dyskusji. Są naprawdę utalentowanymi erystami, i całkowicie angażują się we wszystkie dyskusje o Dharmie (jak ogólnie nazywana jest nauka o duchowej ścieżce). Buddyzm tybetański polega głównie na osobistych poszukiwaniach, i indywidualnym świadectwie prawdy. Sam Budda powiedział: „Mądrzy traktują moje nauki jak złoto. Sprawdzają je przez pocieranie, cięcie, i spalanie. Postępujcie tak samo z moimi naukami. Nie kierujcie się ślepą wiarą.” Do mojego sceptycznego, kwestionującego wszystko umysłu pasowało to jak ulał.

Miałam jednak kilka poważnych wątpliwości, związanych ogólnie z przydatnością nauk na Zachodzie. Psychologicznie, filozoficznie i duchowo były genialne, lecz silne, kulturowe zabarwienie i średniowieczne odniesienia były w moim pojęciu po prostu niemożliwe do zastosowania przez dwudziestowiecznego mieszkańca zachodu. Lama Zopa udzielał nam nauk linijka po linijce, dokładnie w ten sam sposób, w jaki przekazywał je Tsong Khapa w trzynastowiecznym Tybecie. Było to ciężkie do przełknięcia. Opowieści o piekle, prawie karmy, wiara w rozmaite rodzaje duchów i bogów, bóstwa, które mogły wyglądać jak błękitne byki, inne z tysiącami ramion i kilkoma głowami. Nie mogłam sobie tego wyobrazić, nie chcąc być posądzona o chorobę psychiczną, ani być mile widziana w Clapham! Jaka szkoda. Przecież w zasadzie buddyzm tybetański miał tyle do zaoferowania.

Kiedy nastąpiła kulminacja mojej desperacji i rozdrażnienia, do akcji wkroczył Lama Yeshe. Znalazł się wśród nas, okrągły, wesoły, tryskający szczęściem, powtarzając niezliczoną ilość razy: „dziękuję, dziękuję wam bardzo, dziękuję”. (Dopiero później dowiedziałam się, że ludzie o najwyższym poziomie rozwoju duchowego charakteryzują się ciągłym okazywaniem wdzięczności). Lama Yeshe zwykł dziękować każdemu, w każdej sytuacji, nieważne, czy podczas opalania się na trawie przed oknem jego pokoju, czy słuchania jego czterogodzinnego wykładu. Jego wpływ na mnie był natychmiastowy. Nigdy nie spotkałam się z takim ciepłem, taką obfitością radości, taką wszechogarniającą pokorą. Lama Yeshe w jednej chwili rozproszył wszystkie opinie, że wschodni mędrzec jest zimny i nieodgadniony, ponieważ już wieki temu wyszedł poza rzeczy tak trywialne jak emocje czy uczucia. Pokłoniwszy się przed Buddą, zasiadł na swoim podwyższeniu, spojrzał na nas i wybuchnął śmiechem.

- Jakieś problemy? - zapytał, i ponownie się roześmiał. W jakiś sposób zdawał sobie sprawę z przemykających przez nasze umysły miliardów pytań. Ktoś jednak odważył się zapytać: -Jak można połączyć praktykowanie buddyzmu tybetańskiego z naszym codziennym, zachodnim życiem? Każdy musi praktykować na swoim własnym poziomie- odparł i przeszedł na najbardziej dziwaczny angielski, jaki kiedykolwiek słyszałam, zapożyczony od hipisów, którzy byli pierwszymi ludźmi z Zachodu, z jakimi się zetknął.

Buddyzm, medytacja to nie żaden odlot. To nie jest rodzaj tripu. Nie myślicie przecież: jaki ja jestem wyjątkowy… właśnie wykonuję wyjątkowy rodzaj specjalnej wschodniej medytacji- kontynuował, prezentując przezabawną pantomimę przedstawiającą Europejczyka przepełnionego przekonaniem o własnej ważności, próbującego medytować. Buddyzm to sprawa wewnętrzna. To zdanie sobie sprawy z istnienia własnego potencjału i powiększanie go. Każdy posiada naturę Buddy, własną mądrość i współczucie.

Nie dajcie się zwariować tym wszystkim orientalnym formom. Budda oznacza po prostu „w pełni przebudzona istota”. To wszystko. Budda nie musi mieć żółtej skóry ani skośnych oczu. W każdej kulturze, w której pojawił się buddyzm, powstawały charakterystyczne dla niej wyobrażenia Buddy. Zachód stworzy zachodnich Buddów. To nie ma znaczenia - powiedział.

Zniknęły rozdrażnienie i desperacja. Oto był lama mówiący w moim własnym języku (lub czymś w rodzaju mojego języka!). Przepadły średniowieczne sformułowania pochodzące ze średniowiecznych tekstów. Oto był nowoczesny psycholog, ale z ogoloną głową i w tradycyjnych mnisich szatach, emanujący tą wyjątkową cechą, będącą niedefiniowalną, lecz niezaprzeczalną duchową prawdą. Lama Yeshe zwracał się bezpośrednio do nas, odpowiadając na nasze pytania, we własny sposób objaśniając buddyzm Mahajany. Wraz z tradycyjnym podejściem Lamy Zopy, w końcu ukazał nam się pełen obraz. Stanowili świetny zespół. Jeden był ekstra, drugi introwertykiem; jeden konwencjonalny, drugi nie. Dwie strony jednej monety. Ale to Lama Yeshe do mnie dotarł. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto wkładałby tyle wysiłku w komunikowanie się. Aby przekazać swoje przesłanie, używał całego swojego ciała, robiąc miny, machając rękami, drażniąc się, a nawet małpując nas. Wygłaszał najbardziej niesamowite oświadczenia: Dharma jest jak amerykańskie łóżko - każdy może się zmieścić! Wy, spryciarze, myślicie, że wasze supermarketowe radości są czymś rzeczywistym, ale mówię wam, jesteście godni pożałowania. Możecie jednak przekształcić to nieszczęście w wieczną, dającą błogość czekoladę! Ha! Teraz powiecie na pewno - on jest szalony, ten himalajski goryl! No dobrze, mówię wam, że powinniście to sami sprawdzić.-

Mimo jego angielszczyzny, wszyscy dokładnie zrozumieliśmy, co miał na myśli. Nasz świat, ten supermarket z zalewającymi nas dobrami materialnymi, nie łagodził ani mentalnego niepokoju, ani dyskomfortu, które skrywały się nie aż tak głęboko pod powierzchnią. Lama przekazywał swoją wiedzę z werwą i dynamizmem, które były nie do odparcia. Jeżeli nie do końca kupiłam buddyzm tybetański, z pewnością kupiłam jego. Odpowiadał wszystkim moim wcześniejszym wyobrażeniom o idealnym duchowym mistrzu: promieniejący, przepełniony radością życia, ale i wrażliwością na nasz wewnętrzny smutek; mądry, pokorny, całkowicie pozbawiony egoizmu, z niesamowitym poczuciem humoru. Uderzony absurdalnością życia, z powodu jakiegoś żartu, czy też spontanicznej radości, wybuchał śmiechem, kiwając się na swoim tronie, zarzucając sobie szaty na głowę, uderzając się różańcem. Jeżeli była to świętość, z pewnością warta była naśladowania.

Umówiłam się na spotkanie z nim. Pragnęłam sprawdzić, czy efekt, jaki wywiera Lama Yeshe podczas indywidualnego spotkania będzie taki sam, jak podczas wykładów. Z pewnym niepokojem i drżeniem wspięłam się po schodach do maleńkiego pokoiku na szczycie gompy, zdjęłam buty, i weszłam do środka.

Siedział na niskim siedzeniu, pokrytym tybetańskim dywanem, i poprosił mnie, żebym usiadła na poduszce u jego boku. Niewiele pamiętam z tamtej rozmowy (nie miałam, bowiem żadnej palącej sprawy, którą należałoby przedyskutować), poza tym, że sprawił, że poczułam się od razu w pełni rozluźniona, jak gdybym znała go od lat. Mogłabym rozmawiać z nim o wszystkim. Jego ciepło i skromność były niewiarygodne. W pewnym momencie przechylił się w moim kierunku, i powiedział - Ty i ja, moja droga, dobrze się rozumiemy. Sądziłam wówczas, że wskazywał na coś oczywistego - że dobrze nam się rozmawia. Po latach jego pozornie trywialna uwaga nabrała nowego znaczenia.

Ze schodów schodziłam podniesiona na duchu i zdumiewająco szczęśliwa. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że Lama Yeshe dotknął wtedy czegoś we mnie, i że nigdy już nie będę taka sama. Kiedy w kilka dni później opuszczałam Kopan, byłam przekonana, że nie ujrzę żadnego z lamów już nigdy w życiu. Nie wydawało mi się, że istnieje do tego jakiś powód co wskazywało, jak niewiele wtedy wiedziałam.

Leslie Kenton i ja wyleciałyśmy z Nepalu tak nagle, jak przyleciałyśmy. Nasza przyjaźń umocniła się dzięki temu, że doświadczyłyśmy tego unikalnego przeżycia razem. Powrót Leslie do domu zapoczątkował jej pełną sukcesów karierę pisarki- jej pierwsza książka, The Joy of Beauty, zainspirowana została przez pobyt w Nepalu i kontakt z lamami. Dla mnie szok kulturowy związany z powrotem do Londynu okazał się być znacznie większy niż ten, którego doświadczyłam w związku ze spartańskimi warunkami, na jakie natknęłam się podczas pierwszych kroków w tybetańskim buddyjskim klasztorze.

  1. Test Zachodu

Na tle znajomego otoczenia i wśród starych przyjaciół ostatecznie uderzyło mnie znaczenie miesiąca, który spędziłam w Kopan. Wszystko uległo zmianie. Hałas wielkiej metropolii, który wcześniej wywoływał we mnie podniecenie, teraz stał się nie do zniesienia; przyjęcia nudziły mnie i wyczerpywały; rozmowy, które uznawałam za zajmujące, obecnie wydawały mi się trywialną i smutną przykrywką dla życia, które pozbawione było znaczenia - chciałam kłaść się do łóżka już o 21.00. Co więcej, twarze, które widywałam na ulicy i w metrze, strasznie mnie przygnębiały. Poznaczone były napięciem i przygnębieniem, ceną, którą ludzie płacili za chaotyczny pościg zachodniego społeczeństwa „nagradzany” większym samochodem czy czterotygodniowymi wakacjami za granicą. Czy tyle tylko mogliśmy się spodziewać po naszym „cennym ludzkim życiu”? Czy tylko w takim stopniu mogliśmy wykorzystać nasz cenny ludzki potencjał? - mimo woli „sprawdzałam”, jak zwykł nas zachęcać Lama Yeshe.

Co ważniejsze, moja kariera zawodowa obróciła się nagle o 180 stopni. Nie mogłam w dobrej wierze kontynuować pracy zgodnie z wymogami szybkiego, 24 - godzinnego, brukowego dziennikarstwa, z jego naciskiem położonym raczej na wywieranie wpływu na czytelników, niż na przekazywanie prawdy. Jak mogłabym umrzeć szczęśliwa, wiedząc, że spędziłam większość mojego zawodowego życia na błahostkach, naginając fakty częściej, niż ich się trzymając, i raniąc po drodze wielu ludzi? Postanowiłam, więc zostać wolnym strzelcem, aby mieć większą kontrolę nad tym, co piszę. Na początku, jak się to miało okazać, było to zajęcie szarpiące nerwy, i zawsze finansowo ryzykowne, lecz prawie od razu zrekompensowała mi to zawodowa i osobista satysfakcja. Ale Kopan i lamowie ofiarowali mi o wiele więcej. W ciągu kilku pierwszych tygodni po powrocie, doświadczyłam takiego wewnętrznego spokoju i szczęścia, o jakim nawet nigdy nie marzyłam. Była to zapłata za te wszystkie ciężkie godziny spędzone w zimnie, i czasami w ciemnościach, na medytacji. Kto mógł przypuszczać, że tak wiele mi to da? Życie wewnętrzne okazywało oznaki ożywienia. Teraz wiedziałam, że cokolwiek się wydarza, wyłącznie reakcja na to mojego umysłu powoduje cierpienie, lub szczęście. Odpowiedzialność spadła na mnie, ale przejęłam także kontrolę. Czyż nie powiedziano mi, podczas tych trzydziestu dni buddyjskiego treningu, że wszystko w życiu podlega ciągłym zmianom? (oczekiwać, że jest odwrotnie, to narazić się na cierpienie). I że jedyne źródło bezpieczeństwa leży wewnątrz.

Pomimo szaleństwa życia, jakie toczyło się wokół mnie, zdałam sobie sprawę, że natknęłam się na coś, co było naprawdę rozsądne. Przed samymi świętami Bożego Narodzenia natrafiłam na audycję radiową o wielkiej, czternastowiecznej brytyjskiej mistyczce, Matce Julian z Norwich. Jej ostateczna wizja optymizmu, która nastąpiła po serii objawień przedstawiających agonię Jezusa na krzyżu, stanowiła idealne odbicie tego, czego sama właśnie doświadczałam: „Wszystko będzie dobrze, i będzie dobrze, i wszystkie rzeczy będą dobre”.

Medytowałam każdego poranka, tym razem podparta o poduszki na moim sprężynowym materacu, próbując podtrzymywać ogienek, jaki się we mnie jeszcze tlił. Nieuchronnie efekt Kopan zatarł się po upływie kilku miesięcy, podobnie jak medytacje. To, że trwały tak długo, można przypisać z perspektywy czasu wyłącznie autentyczności przekazu. Życie w tym materialistycznym, pełnym pośpiechu świecie, połączone z mentalnymi nawykami gromadzonymi od urodzenia, zachwiały spokojem i pogodą ducha, którą tak niespodziewanie odnalazłam. Tej jesieni, cierpiąc na chroniczny ból kręgosłupa, wywołany ciągłym napięciem, wreszcie stało się dla mnie jasne, że powoli tracę poczucie ukojenia, jakie przywiozłam ze sobą z Nepalu. Odpływało tak stopniowo, tak że właściwie nie zauważyłam, że je tracę. Jeżeli tylko mogłabym w porę to zauważyć, być może mogłabym je odzyskać. Tym razem nie udałam się jednak na Wschód, lecz do bardziej dostępnego Manjushri Institute, niedawno założonego przez uczniów Lamy Yeshe ośrodka, mieszczącego się w niesamowitym budynku zbudowanym w stylu wiktoriańskiego gotyku na wybrzeżu zatoki Morecambe, w Ulverston, w Kumbrii.

Był to początek podejmowanych przeze mnie wieloletnich wysiłków mających na celu zintegrowanie filozofii buddyzmu tybetańskiego ze zwyczajnym, codziennym życiem w zachodnim stylu. Nie dla mnie były tradycyjne bordowo- złote szaty. Nie pragnęłam bynajmniej ogolić głowy ani też zostać Tybetanką w jakimkolwiek sensie. Nie potrafiłam również przyjąć wszystkich bogatych aspektów tybetańskiego rytuału, ponieważ nie miały żadnego widocznego związku z moim własnym dziedzictwem kulturowym. Nie. Moim zdaniem, jeżeli nauki Buddy miałyby mieć jakąś realną wartość, musiałyby najpierw być możliwe do zastosowania przez świat, z którego pochodziłam. Zachód miał stać się sprawdzianem.

Tak, więc przez następne lata podróżowałam między moim londyńskim stylem życia a rozmaitymi buddyjskimi ośrodkami, „sprawdzając”. Nadal istniały pewne aspekty doktryny, których nie potrafiłam zaakceptować (nigdy nie należałam do osób, którym łatwo jest we wszystko uwierzyć), lecz ogólnie buddyzm tybetański, a szczególnie Lama Yeshe byli siłami na tyle potężnymi, aby utrzymywać we mnie żywe zainteresowanie tematem, i zmuszać mnie wciąż do zadawania pytań. Kiedy Lama Yeshe przyjechał do Anglii na letni kurs zorganizowany przez Manjushri Institute, od razu tam pośpieszyłam. Miałam w głowie wiele pytań. Najbardziej palącą kwestią był Bóg. Buddyści nie wierzą w Stwórcę, przyczynę istnienia wszystkich rzeczy. Utrzymują, że takie założenie jest zarówno nielogiczne, jak i nieprawdziwe, ponieważ każda przyczyna musi mieć z kolei swoją przyczynę. Zamiast tego mówią o „niemającym początku ani końca umyśle”. To mnie martwiło. Moje chrześcijańskie zaplecze było zbyt silne, aby mogło wyparować pod wpływem kilku krótkich buddyjskich kursów medytacyjnych. Co sprawiało, że rosną drzewa, jeżeli nie siła tworzenia, którą nazywamy Bogiem? Co miałoby stanowić zasadę rządzącą wszystkim, jeśli nie Bóg?

Lama Yeshe wyglądał tak samo jak w Kopan, emanując dobrocią, życzliwością, dobrym humorem, pokorą, i czymś niedefiniowalnym, co może być opisane jedynie jako wewnętrzna mądrość. Prowadził kurs ze swoją unikalną charyzmą. Tak jak wówczas, siedziałam oczarowana. Zrozumiałam, że to nie tylko słowa przenosiły znaczenie jego nauk, ale także jego istota, osobowość. Mogliśmy zobaczyć, usłyszeć, i wyczuć, o co mu tak naprawdę chodzi- a w naukach buddyjskich sprowadza się to w zasadzie do jednego, do Przebudzonej Istoty - ponieważ mieliśmy jedną z nich przed naszymi oczami. Lub przynajmniej istotę, której już niewiele brakowało na drodze od przebudzenia, drodze, którą i my mieliśmy przejść.

Swoją szansę na postawnie Lamy Yeshe przed kwestią Boga dostałam pewnego popołudnia, kiedy wszyscy rozłożyli się na trawie, aby zjeść lunch. Pozwolił, abym samotnie zmagała się z zawiłościami tematu, potem rozpromienił się i znienacka zadał mi to samo pytanie.

A czym według ciebie jest Bóg? Czy jest takim staruszkiem siedzącym wśród chmur? - zapytał.

No nie. Oczywiście, że nie. On jest prawem, siłą sprawczą, miłością - odparłam niepewnie, zdając sobie z zażenowaniem nagle sprawę z tego, jak mętne były moje wyobrażenia o Bogu. Popatrzył mi prosto w oczy- Bóg jest umysłem, Budda jest umysłem. Obydwaj to w pełni otwarty, wszechwiedzący umysł. Są tym samym- powiedział.

Nie w pełni przekonana odeszłam i zaczęłam „sprawdzać” trochę bardziej. Odnalazłam księdza, który uczestniczył w kursie, cały czas nosząc sutannę. Spacerował wzdłuż wybrzeża. Jak właśnie on, spośród wszystkich ludzi mógł pogodzić chrześcijaństwo z uczestnictwem w kursie buddyzmu tybetańskiego? Czy nie wprawiało go to w pomieszanie?

Na pewnym podstawowym poziomie mamy wiele wspólnego. Istnieje wiele podobnych aspektów, w szczególności altruistyczna motywacja, doktryna miłowania swojego bliźniego i nadstawiania drugiego policzka - powiedział. Na następnym poziomie nasze drogi się rozchodzą, bo buddyzm nie posiada teorii istnienia Boga, na przykład. Na najwyższym poziomie spotykamy się ponownie, i tu nie ma żadnej różnicy. Bez słów mówimy tym samym językiem. Pokiwałam głową wyczuwając raczej niż rozumiejąc, o co mu chodziło. Prawda musi pozostać Prawdą, niezależnie od sposobu, w jaki jej poszukujesz.

Przyszła mi do głowy pewna historia Zen, którą kiedyś słyszałam. Członkowie pewnego wielkiego buddyjskiego kolegium w Japonii zdecydowali, że powinni zrobić coś pozytywnego, aby pomóc w zbudowaniu mostu pomiędzy wszystkimi wielkimi religiami świata. Zorganizowali, więc bez zwlekania konferencję, na którą zaprosili liderów głównych religii, i posadzili ich wokół ogromnego stołu. Uczestnicy delektowali się ożywioną dyskusją, i filozoficznymi wywodami. Po wszystkim, kiedy już goście powrócili od swoich domów, mistrzowie Zen postanowili powtórzyć ćwiczenie, ale tym razem zaprosić największych praktykujących dane religie. Tym razem nie było dyskusji, nie było debaty- mistrzowie po prostu siedzieli wokół stołu uśmiechając się do siebie i kiwając głowami. Wciąż zastanawiając się nad „Bogiem”, chociaż tym razem bardziej intelektualnie, jeżeli nie emocjonalnie, usatysfakcjonowana buddyjskim wyjaśnieniem, natrafiłam przypadkiem na zapis wykładu, jaki Lama Yeshe dał we Włoszech na temat „Umysł i elementy mentalne”. Tekst nie tylko pozwolił na wejrzenie w niewiarygodną głębokość i doniosłość mądrości Lamy Yeshe, ale dawał także więcej wskazówek o Bogu.

Tak więc mamy tu dwie rzeczy - mówił. Jedną z nich jest istniejąca rzeczywistość- rzeczywistość świata obiektywnego. Drugą jest zrozumienie- koncepcje świadomości, która rozróżnia, co istnieje. Po tybetańsku, nazywamy je yul - obiekt, i yul-chen świadomość (dosłownie „posiadacz obiektu”). Tybetańskie wytłumaczenie jest następujące: rzeczywistość i świadomość obejmują się nawzajem. Są w pełni jednością.

Chrześcijanie opisują obecnie Boga jako wszechobecnego, nieprawdaż? Bóg jest wszechobecny, w pełni obejmuje rzeczywistość, całkowicie. Tak jest powiedziane.

W buddyzmie jest powiedziane, że świadomość jest wszechobecna, całkowicie obejmuje wszystko, co istnieje, na zewnątrz, i wewnątrz, pod ziemią i na niebie, cokolwiek istnieje. Tak więc nie istnieje nic, co nie mogłoby być zrozumiane przez świadomość. Ta koncepcja, ta teoria, wydaje się prosta. Lecz jestem pewien, że dla wielu ludzi z zachodu prosta nie jest. Sprawdzajcie. Sprawdzajcie! Było to z pewnością coś, co warto było przetrawić.

Moje następne spotkanie z Lamą Yeshe miało miejsce w Dharamsali, w północnych Indiach, siedzibie Dalaj Lamy i Tybetańskiego Rządu na Wychodźstwie. Lama Yeshe wystosował do swoich uczniów z całego świata imienne zaproszenia, nakłaniając ich do przyjazdu do Dharamsali, gdzie Jego Świątobliwość Dalaj Lama miał po raz pierwszy udzielić ludziom z zachodu tantrycznych nauk mahamudry w swojej świątyni. Chociaż nie dostałam zaproszenia, postanowiłam pojechać tam razem z dwójką przyjaciół, którzy się tam wybierali. Zaraz po przyjeździe do jedynego hotelu mieszczącego się w tym pięknym miejscu (które niegdyś było stale odwiedzane podczas indyjskiego lata przez małżonki Radżów), wpadłam natychmiast na Lamę. Zapytałam, czy nie ma nic przeciwko mojemu przyjazdowi, bo nie zostałam przecież zaproszona. Och, nie, moja droga. Między nami istnieje specjalne porozumienie. Znowu to samo. Co to mogło oznaczać? Poza uprzejmą pogawędką nie powiedział już nic więcej, i odszedł w swoją stronę. Podczas tego dziesięciodniowego kursu Lama otoczył specjalną opieką swoją zachodnią gromadkę. Siedzieliśmy wewnątrz świątyni, u stóp niezwykłego Dalaj Lamy, podczas gdy czcigodni tybetańscy lamowie siedzieli na zewnątrz, słuchając nauk przez głośniki. Byliśmy na widoku. Tak wielu ludzi z zachodu odnalazło dzięki niemu buddyzm tybetański, a on wyraźnie się o nas troszczył. W ciągu tygodnia zabrał część z nas na wycieczkę stromą górską ścieżką do swojego ośrodka odosobnieniowego, pięknego kolonialnego domu, z werandą i spektakularnymi widokami na rozciągający się poniżej Himachal Pradesh. W ciągu ostatniego tygodnia były tu wielkie opady śniegu- największe płatki, jakie w życiu widziałam i kiedy po drodze zatrzymaliśmy się, aby złapać oddech, wielka czapa śniegu spadła z gałęzi i wpadła prosto za kołnierz mojej kurtki. Lama zobaczył to i wybuchnął śmiechem- To Bóg cię błogosławi! - zażartował. Najwyraźniej pamiętał o rozmowie, jaką przeprowadziliśmy dwa lata wcześniej. Potem pozował cały szczęśliwy do fotografii, przy bałwanie, którego ktoś w międzyczasie ulepił. Wiedziałam już wtedy, że zna mój umysł całkowicie. Co dziwne, nie miałam nic przeciwko temu.

Nasze następne spotkanie nastąpiło w Londynie, gdzie pomagałam przy organizowaniu jego wizyty, która obejmowała także wystąpienie publiczne w St. John's, na Smith Square. Moim zadaniem było wożenie Lamy moim samochodem - skromnym fordem, na tę wielką okazję wymytym i wypolerowanym po raz pierwszy od miesięcy. Po raz pierwszy od długiego czasu miałam okazję na naprawdę nieformalną rozmowę z Lamą. Jeżdżąc razem po Londynie, z Lamą siedzącym na przednim siedzeniu obok mnie, odpowiadałam na wszelkiego rodzaju osobiste pytania. Czy jestem mężatką - nie. Czy kiedykolwiek chciałam być? - Niespecjalnie, nigdy nie pociągało mnie życie domowe. Czy pragnęłam mieć dzieci? - Nigdy. Lama wyraził swoją aprobatę. Nie potrzebujesz tego wszystkiego. To może przynieść także cierpienie - powiedział, dając wyraz moim własnym odczuciom. Aprobata ze strony kogoś tak mądrego rozproszyła moje wątpliwości. Więź między nami pogłębiała się.

Ostatniego dnia swojej wizyty udzielił wykładu niewielkiemu zgromadzeniu w October Galery na ulicy Old Gloucester, i kiedy wszyscy ustawili się na koniec w kolejce, aby otrzymać jego błogosławieństwo, zauważyłam, że każda osoba przyniosła niewielki dar- oprócz mnie. Zakłopotana swoja bezmyślnością ustawiłam się na samym końcu kolejki. Kiedy nadeszła wreszcie moja kolej, powiedziałam pośpiesznie: Lamo, obawiam się, że nie mam ci czego ofiarować. Pochylił się, i z twarzą, która prawie dotykała mojej, odpowiedział pełnym znaczenia szeptem:

-Pragnę tylko twojego serca.

- Zaniemówiłam.

Oddać komuś serce było aktem zupełnego oddania, najtrudniejszą do zrobienia rzeczą, lecz jedynym darem, który warto jest ofiarować. Z tych właśnie powodów nigdy nie myślałam o Lamie jako o guru, w znaczeniu, jakiego używa większość ludzi z zachodu osobie, której bez reszty poświęcasz swoje życie, porzucając autonomię myśli i zachowania. Takiej pozycji Lama Yeshe nigdy nie żądał, i ja sama nigdy bym jej nie zaakceptowała. W rzeczywistości nigdy nie imponowało mu narzucanie mu przez niektórych uczniów stylu „guru”, preferował naturalne zachowanie, będące odbiciem osobowości każdego z nich. Nie znosił płaszczenia się.

Pewnego razu powiedział: - Nie zniósłbym, gdyby mój nauczyciel mówił mi „wypij to, zjedz tamto”. Wolę używać własnego rozumu, własnej intuicji, decydować sam za siebie. Podobnie wy także powinniście decydować o swoim własnym życiu, polegając na swojej wrodzonej naturze Buddy. Oczywiście, słuchajcie rad, ale w ostateczności ufajcie własnej inteligencji. Z uwagi na moją własną, nieokiełznaną, niezależną naturę, było to jedyne stanowisko, z jakim mogłam się zgodzić. Później, podczas lektury The Way of the White Clouds Lamy Govindy, odnalazłam prawdziwszy obraz roli, jaką powinien spełniać prawdziwy guru:

Guru jest kimś więcej niż tylko nauczycielem w powszechnym rozumieniu tego słowa. Nauczyciel daje wiedzę, a guru daje siebie. Prawdziwe nauki guru nie kryją się w jego słowach, lecz pozostają niewypowiedziane, ponieważ ludzkie słowa nie są w stanie ich przekazać. Guru jest inspiracją, w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa, kimś, kto daje nam natchnienie przez przykład własnego życia.

W tym świetle tym bardziej chciałam zaakceptować Lamę Yeshe jako swojego guru.

  1. Lama- człowiek

Przez wiele lat docierały do mnie niezliczone fascynujące historie o Lamie Yeshe. Pomogły mi one zbudować pełniejszy obraz człowieka, jakim był, i przekonały mnie ostatecznie o jego oczywistej nieprzeciętności. Jak się wydawało, nic nie było dla niego zbyt skandaliczne czy dziwaczne, jeżeli spróbowanie tego miało być ceną za głębsze poznanie społeczeństwa, z którego pochodzą jego uczniowie, i którego warunki ukształtowały ich umysły. Ponieważ środowisko, w którym sam wyrósł, było ściśle konwencjonalne, jego otwartość była wprost rewolucyjna. Był wielkim człowiekiem. Głównym celem jego życia było dotarcie do wszystkich ludzi, uniwersalnym charakterem swojego przekazu przekraczając geograficzne, rasowe i filozoficzne granice. W Hong Kongu, na przykład, zrzucił swoje szaty, założył spodnie, koszulę i krawat i wybrał się do klubu nocnego mieszczącego się w jego hotelu, ciekawy zobaczyć, co też ludzie z zachodu uważają za wyrafinowaną rozrywkę. Kto wie, co naprawdę wtedy myślał. Zawsze powtarzał ludziom, żeby dobrze się bawili, ale kiedykolwiek chciał użyć jakiegoś szyderczego terminu, który określałby w pełni ludzi trwoniących czas, nazywał ich „nocni klubowicze”. W Australii wdział szorty, t-shirt, i kapelusz z szerokim rondem i udał się na tygodniową „wędrówkę”. Nikt nie wiedział, gdzie wtedy zniknął. Po powrocie, prezentując wspaniałą opaleniznę ogłosił, że odwiedzał w tym czasie plaże, ponieważ wyraźnie było to coś, co Australijczycy uważają za dobrą zabawę.

Podobnie podczas podróży do Ameryki zadziwił wielu odwiedzając kasyna w Las Vegas! Zaciągnął potem opierającego się Lamę Zopę, (który był bardziej skłonny poświęcić swój czas na medytowanie w swoim pokoju) nie tylko do Disneylandu, gdzie odbył przejażdżki na większości urządzeń, mając na głowie czapkę z Myszką Miki, ale także do baru ze striptizem, gdzie usiedli razem jedząc lody, nie zszokowani bynajmniej wdziękami damy tańczącej na scenie. Lama nigdy nie był pruderyjny. Nie tylko pochodził ze społeczeństwa, gdzie wszystkie funkcje naszego ciała, włączając w to seks, były akceptowane bez przeważającego w naszym „bardziej ucywilizowanym” świecie neurotyzmu, ale jako lama studiował także dogłębnie zagadnienia związane z energią seksualną, ucząc się, jak wykorzystywać ją na duchowej ścieżce. Dzięki temu uczniowie z zachodu spostrzegli, że był zdumiewająco dobry w udzielaniu świetnych, dokładnych rad ludziom, którzy mieli jakieś seksualne problemy.

Jego światowa edukacja przekroczyła następną niewidzialną granicę, kiedy po rozmowie z uczniem - gejem w San Francisco poprosił o zabranie go do baru dla gejów, oraz później na gejowską paradę. Bawił się znakomicie, i jak mi mówiono, zadawał niezliczone pytania. Był zafascynowany zachowaniem gejów, ponieważ to zjawisko nie dotarło nigdy do Tybetu, i pragnął dowiedzieć się w najdrobniejszych detalach, jak to się zaczęło, czego chcieli homoseksualiści, i co właściwie ze sobą robili! Nie było w tym ani szczypty potępienia, wyłącznie głód wiedzy. Jego opinia wyrażona pod koniec tego niezwykłego dnia była taka, że według niego niektórzy geje byli ładniejsi od lesbijek. Lama był trochę jak antropolog, odwracający role, studiujący nas- obserwując, do jakiego gatunku należeliśmy, jakie dziwne nawyki odżywiania, picia i łączenia się w pary posiadamy. Czy naprawdę byliśmy takimi zacofanymi barbarzyńcami, za jakich uważali nas jego krajanie? Jego zachowanie na tych wycieczkach poznawczych oraz poufałość, z jaką traktowali go jego zachodni uczniowie, także kobiety, wywołały niejednokrotnie zdziwienie u wielu osób, włączając w to jego bardziej konserwatywnych kolegów- lamów, i większość tybetańskiej społeczności na wychodźstwie - chociaż Dalaj Lama i kilku wysoko postawionych w duchowej hierarchii lamów rozumiało całkowicie naturę misji, jakiej się podjął. Jednakże ci, których cechowało mniejsze otwarcie, uważali, że w jakiś sposób łamie swoje mnisie ślubowania. Sam Lama Yeshe opowiadał historię o tym, jak jego siostra, mieszkająca w Delhi, przyszła do niego kiedyś cała we łzach, błagając go, żeby porzucił zachodnich uczniów i pozwolił jej wspierać go finansowo na długim odosobnieniu, oraz żeby powrócił na ścieżkę, którą porzucił. Przy innej okazji, w towarzystwie kilku członków swojej rodziny oraz dwóch czy trzech swoich zachodnich uczniów, w Dharamsali, zaczął opowiadać o podróży, jaką odbył do Tybetu poprzedniego miesiąca. Opowiadał ponurym głosem, o bezcennym posągu Buddy, który Chińczycy zrzucili na dno rzeki. Powiedział to i zaczął się śmiać. Śmiech był coraz głośniejszy. „Posąg Buddy roztrzaskany na dnie rzeki” -ryczał ze śmiechu. Jego bracia i siostry patrzyli w osłupieniu na taki brak szacunku. Czy Lama Yeshe postradał rozum? Tylko obecni przy tym uczniowie z zachodu zrozumieli, co miał na myśli. Nie miało znaczenia, czy posąg Buddy był w ruinach, ponieważ czczono w nim znaczenie Jego nauk, a nie jego zewnętrzną formę.

Mimo całego cechującego go współczucia, nigdy nie wahał się, kiedy w grę wchodziło o dokładne przekazanie, o co mu chodzi. Dharma nie może być po prostu wygodna. Powinna wstrząsnąć! Nie działamy tu w biznesie bycia miłym dla każdego- mawiał zwykle, gdy odkrywał przed nami jakąś psychologiczną czy duchową, niewygodną prawdę o nas.

Miał rację. W ten sposób mogliśmy się czegoś nauczyć. Nie żeby nas kiedykolwiek zranił. Lama zdołał ujawnić, w jak głupi sposób funkcjonują nasze umysły, odkrył nasze złudzenia z nieskończonym współczuciem oraz przeświadczeniem, że dobro ostatecznie zwycięży wszystko. Po tym, jak przekazał nam część prawdy o nas, śmiał się, a my śmialiśmy się razem z nim, przekonani, że pomimo naszych przewin, ten człowiek będzie towarzyszył nam w drodze do oświecenia. I mimo że był prawdziwym dżentelmenem i cechowała go niezawodna uprzejmość, nigdy nie pobłażał tym, którzy próbowali go oszukać. Był znany z tego, że chwytał za kołnierze hinduskich bagażowych, bezceremonialnie nimi potrząsając, ilekroć starali się coś ukraść. Zawsze podobały mi się te „twarde” historie o Lamie Yeshe, ponieważ udowadniały, że aby stać się uduchowioną istotą, nie musisz koniecznie zostać mięczakiem.

Gdy tylko oswoił się bardziej z Zachodem, Lama Yeshe zaczął aktywnie wyrażać swoje zainteresowanie polityką. Gdziekolwiek się nie znalazł, pierwszą rzeczą, jaką robił było włączenie telewizora i oglądanie reklam, ponieważ właśnie one dawały mu najwięcej informacji o charakterystycznych cechach danego narodu. Oglądał także wiadomości, i wymagał, aby czytano mu opiniotwórcze pisma od deski do deski. Zaczął też wyrażać stanowcze polityczne poglądy, które potwierdzały, że nie był wcale żadnym „liberałem z krwawiącym sercem”.

Pewnego dnia, w Kalifornii, zobaczył w telewizji program o nowej, ulepszonej wersji bombowca B 52, czarnej, groźnej, wrednej maszynie, przy której stał człowiek, absolutnie skarlały. Lama był zafascynowany. Zadawał ciągłe pytania o funkcje maszyny. Działo się to w czasie, gdy Iran przetrzymywał amerykańskich zakładników; Lama Yeshe był zszokowany tymi wydarzeniami, jak również zdegustowany przyjętą przez prezydenta Cartera bierną postawą. Prezydent Carter mówi wciąż o prawach człowieka, ale to tylko słowa. Nie szanuję go wcale - ogłosił swoje stanowisko Lama. Następnie zadeklarował, co zrobiłby na miejscu prezydenta - Wziąłbym kilka setek B 52, i poleciałbym nad Teheran, wcześniej zawiadamiając ZSRR, że nie zamierzam zrzucać na miasto bomb. Rozkazałbym, aby te wielkie samoloty leciały skrzydło przy skrzydle, jak wielka czarna chmura, tuż nad Teheranem, żeby leciały tak nisko, że hałas przeraziłby wszystkich i rozbił wszystkie okna w mieście. Wtedy kazałbym rozrzucić ulotki, które wyjaśniałyby, że jeżeli będziemy zmuszeni poświęcić życie pięćdziesięciu dwóch ludzi, wpadniemy w złość, i powrócimy, i nie będzie już Teheranu - chyba, że zakładnicy powrócą do domu cali i zdrowi, i włos im z głowy nie spadnie.- Lama Yeshe nie był z pewnością dzieckiem- kwiatem. Był człowiekiem z praktycznym podejściem do życia, i urodzonym przywódcą.

Jego niepospolitość odzwierciedlała się chyba w najpełniejszy sposób na jego ołtarzu. Zawsze podkreślał, że ołtarz powinien być czymś osobistym, wypełnionym rzeczami, które miały specjalne, wyjątkowe znaczenie. Na swoim ołtarzu umieścił samolot- zabawkę, ponieważ jak twierdził, to właśnie symbolizowało jego misję rozpowszechniania nauk Buddy na całym świecie.

Ołtarz nie był konwencjonalny, ale nie widział powodu, dla którego miałby trzymać się kurczowo tybetańskiego stylu buddyzmu, jeśli znalazł coś lepszego na zachodzie. Na przykład bezceremonialnie porzucił tradycyjne kadzidło, zastępując je perfumami w atomizerze, które bardziej mu się podobały, i które były dużo łatwiejsze w użyciu. Musimy rozwinąć buddyzm w zachodnim stylu - zwykł mawiać.

Jego podróże zetknęły go nie tylko z wielorakimi, materialnymi składnikami zachodniego stylu życia, ukazały mu także chrześcijaństwo, w jego żyjącej formie. Lama Yeshe, będąc z natury otwartym człowiekiem, miał prawdziwie ekumeniczne podejście. Na długo zanim przyjechał na zachód, wykształcił w sobie głęboki i szczery szacunek do Jezusa Chrystusa. Właśnie podczas Świąt Bożego Narodzenia udzielił nam szczególnie głębokich nauk o znaczeniu tego wydarzenia i o tym, jak powinniśmy się do niego przygotować (nauki te zostały opublikowane w książce „Silent Mind, Holy Mind”). Teraz miał okazję, aby zbadać chrześcijaństwo u źródeł. Pewnego dnia w Pizie, pośpieszył do Lamy Zopy, złapał go za rękę, i oznajmił z nieukrywanym podnieceniem: -Chodź, muszę ci coś pokazać. Znalazłem coś wspaniałego. Zabrał Lamę Zopę do Asyżu, gdzie triumfalnie pokazał mu jaskinię Świętego Franciszka. Istnieli, widzisz, naprawdę istnieli w Europie jogini, którzy także używali jaskiń- powiedział. Lama Zopa przeprowadził później wywód dowodzący, że chociaż Święty Franciszek mógł osiągnąć oświecenie, to jednak nie pozostawił żadnych książek mówiących, jak ktoś inny mógłby je osiągnąć! Kiedykolwiek istniała taka możliwość, Lama odwiedzał chrześcijańskie klasztory i rozmawiał tam z zakonnikami. Zawsze był pod wrażeniem tego, co tam zastał. My, buddyści, gadamy sporo o bodhiczitcie, (bodhicitta - współczujący, przebudzony umysł), bla, bla, bla, ale chrześcijanie po prostu idą i robią coś - powiedział przy jakiejś okazji. Innym razem:

Mówicie mi, że w chrześcijaństwie nie ma medytacji, ale to błędne przeświadczenie. Powiadam wam, to nie jest prawda - powiedział z naciskiem.

Kiedy Lama umarł, francuski katolicki ksiądz, Ojciec P. Bernard de Give (spotkał Lamę Yeshe w Prowansji, kiedy w 1978 roku uczestniczył w dziesięciodniowym odosobnieniu), napisał najbardziej poruszający hołd dla zmarłego, który wskazywał, że Lama Yeshe rzeczywiście wiedział, jak wyjść poza tradycyjne ramy dogmatów, które oddzielają często wielkie religie: „Tak więc opuścił nas, ten wspaniały człowiek, który cały składał się z uśmiechów, który po prostu oddychał dobrocią. Wierzę, że wyrażam uczucia wszystkich tych, którzy go znali, kiedy wyznaję, że muszę powstrzymywać łzy, kiedy myślę o tym, że już nigdy nie ujrzę jego jaśniejącej twarzy, wypełnionej zarówno radością życia, jak i świadomością cierpienia, które dotyka dusze każdej ludzkiej istoty... Pozwólcie chrześcijańskiemu zakonnikowi przywołać kilka wspomnień o tym, który był dla wielu zarówno mistrzem, jak i przyjacielem...

„Każdy mógł powiedzieć o Lamie Yeshe, że potrafił skupić na sobie uwagę tych, którzy go słuchali. Zatriumfował swoją satyrą zachodniego społeczeństwa. Był nieporównanym artystą- satyrykiem, ktoś mógłby nawet powiedzieć, klownem z komiczną mimiką. A jednak udało mu się odkryć dziwaczność i głupotę naszego postępowania, złudzenia mas zdominowanych przez swoje emocje, a nigdy nikogo nie zranił. Każdy raczej odczuwał jego niewiarygodne współczucie, i wewnętrzną wiarę w nieuchronne zwycięstwo dobra. A kiedy zaczynał się śmiać, wszyscy szli za jego przykładem, jak gdyby przekonani, że z tym człowiekiem przy boku dotrą do wyzwolenia”.

Częścią uniwersalnego uroku Lamy była jego olbrzymia witalność, nieograniczona energia, którą wypełniał każdy gest, słowo, i spojrzenie. Chłonął życie (jak mogliśmy wiedzieć, że przez ten cały czas cierpi na ciężką, nieuleczalną chorobę?). Jego entuzjazm przelewany był w jego zainteresowania. Namiętnie kochał prowadzić samochód - tej namiętności nie dzielili jednak jego współpasażerowie. Po otrzymaniu prawa jazdy w Kalifornii, dorwał się do kierownicy z zapałem, który innym dosłownie szarpał nerwy. Chociaż nigdy nie spowodował wypadku, wszystko, co napatoczyło mu się na drodze podczas jazdy, ruchome czy nie, omijał dosłownie o centymetry. Podróżowanie z nim jako kierowcą było testem oddania dla guru. Pewnego dnia, pędząc po autostradzie w Nowej Zelandii, Lama spojrzał w tylne lusterko i ku swemu przerażeniu ujrzał policjanta drogówki jadącego na motocyklu tuż za nim, z błyskającymi światłami i z włączoną syreną. Lama nie tylko przekroczył dozwoloną prędkość, ale także jechał bez włączonych świateł. Kiedy wykroczenie zostało wpisane do rejestru, Lama zadziwił policjanta powtarzając bez końca: Dziękuję, dziękuję panu bardzo, dziękuję- jest pan dla mnie taki dobry!

Lama Yeshe był także zapalonym ogrodnikiem i kucharzem. W swoich późniejszych latach stał się koneserem i ekspertem od zdrowej żywności, zmieniając tradycyjną tsampę (prażoną jęczmienną mąkę, z której wyrabiano ciasto) i tukpę ( warzywny gulasz z makaronem) na chrupki chleb z pełnego ziarna, świeże sałatki i ziołowe herbatki. Wszędzie, gdzie podróżował, zabierał ze sobą herbatę Earl Grey. Kochał jedzenie i często przebywał w kuchni, przyrządzając smakowite dania, którymi następnie częstował wszystkich obecnych- a bałagan po sobie pozostawiając do sprzątnięcia innym.

Ta jego miłość do jedzenia przyniosła pewnego dnia nieoczekiwaną nagrodę. Pewna Włoszka, która przebywała właśnie w klasztorze Kopan, zdecydowała się na wycieczkę do Kathmandu, gdzie czując się odrobinę znudzona, natknęła się na nowo przybyłą grupę włoskich turystów, których zaprosiła na „spotkanie z autentycznym tybetańskim lamą”. Było to w czasach, kiedy jeszcze Lama Yeshe był zazwyczaj łatwo dostępny dla każdego, kto chciał się z nim zobaczyć. Przybywszy z powrotem do Kopan, tym razem ze swoimi turystami na holu, Włoszka ujrzała Lamę Yeshe, któremu wyjaśniła, że zaprosiła ich wszystkich na herbatę. A więc, na co czekasz, zrób im tą herbatę- powiedział Lama, nie czyniąc w stronę grupy najmniejszego ruchu. Widział wyraźnie, że nie są oni zainteresowani otrzymaniem nauk, i nie był przygotowany na to, żeby podziwiać go jako typowy okaz lamy. Zakłopotana teraz kobieta zapytała, czy nie byłby łaskaw dołączyć do nich na małą chwilkę. Lama odpowiedział, że mógłby przyjść na godzinę (w słowniku Lamy był to bardzo krótki okres czasu). W końcu nadszedł, usiadł wśród nich i uprzejmie zapytał mężczyznę siedzącego obok, skąd pochodzi. Z Mediolanu - odpowiedział turysta. Ach! - powiedział Lama, z twarzą rozjaśnioną radością - Risotto Milanese!

To takie pyszne. Mężczyzna, zaskoczony raczej faktem, że Lama może wiedzieć coś o kulinarnym klejnocie w koronie Mediolanu, aż uniósł się ze swojego miejsca. Lama kontynuował, aby objaśnić zebranym, jakie są najlepsze sposoby przygotowania risotto Milanese. Włoch wpadł w ekstazę. Lama wsiadł na swojego konika. A czy znacie tą maleńką restaurację za Duomo - tam podają najlepsze risotto w całym Mediolanie. Mężczyznę dosłownie zamurowało z zachwytu. A pani - kontynuował Lama, uśmiechając się do kobiety z grupy- skąd pochodzi?

- Z Rzymu - odparła kobieta.

- W Rzymie jadłem najwspanialsze spaghetti carbonara - entuzjazmował się Lama, i rozpoczął wykład wyjaśniający metody przygotowania potrawy, jaki pieprz będzie najlepszy, jaki gatunek sera najwłaściwszy. Włoszka, która zaprosiła turystów nie mogła uwierzyć swoim uszom. Lama był we Włoszech tylko raz, i był to krótki postój podczas dziesięciodniowej podróży. Nie miała pojęcia, w jaki sposób zebrał te szczegółowe informacje o włoskiej kuchni. Lama rozmawiał w tym stylu z całą grupą, ukazując głęboką wiedzę o regionalnych potrawach. Zawojował ich zupełnie, ponieważ dla Włocha możesz być nawet neurochirurgiem światowej sławy, ale jeżeli nie doceniasz rozkoszy stołu, pozostajesz pożałowania godnym ignorantem. Lama okazał się być człowiekiem godnym szacunku.

Upłynęło 55 minut. Lama zapadł w jedną z tych znaczących i doniosłych chwil ciszy. Przez dwie minuty nikt się nie odzywał. Po chwili jeden z mężczyzn zapytał: Czy to prawda, że istnieje coś takiego jak oświecenie?

Runęły wszelkie bariery. Nastąpił potok pytań o duchowym potencjale człowieka, Tybet, buddyzm. Z właściwym sobie wyczuciem czasu Lama popatrzył na zegarek. Przykro m i- powiedział, ale nie mam już więcej czasu. Jeżeli chcecie się dowiedzieć czegoś więcej o tych sprawach, to przyjeżdżam do Włoch w przyszłym roku. Możecie dostać dokładne informacje od tej kobiety. Był niedoścignionym komunikatorem.

Lama miał niewątpliwą przewagę nad swoimi rozmówcami. Potrafił czytać w ich myślach. Nie żeby się tym kiedykolwiek chełpił (żaden lama nigdy nie demonstruje swoich mocy, wierząc, że stanie się to przeszkodą dla duchowego rozwoju uczniów), ale każdy mógł zaobserwować ich istnienie przebywając z nim dzień po dniu. Tak wielu z nas, uczestników kursu w Kopan, usłyszało strzępki naszych rozmów z ust Lamy, szczególnie, jeżeli miały jakiś związek z omawianym tematem. Było to po prostu niesamowite. Potrafił także nawiązać do czegoś, czym się zajmowaliśmy- przekonani, że jesteśmy sami. Lamowie potrafili wnikać także w nasze sny. Jedna z moich przyjaciółek w ten właśnie sposób dowiedziała się, że jest w ciąży - fakt ten został potwierdzony natychmiast po jej powrocie do Londynu. Co najważniejsze jednak, odkryliśmy, że odpowiedzi na nasze pytania, nawet te niewypowiedziane, pojawiały się na najbliższym wykładzie. Szliśmy wszyscy do namiotu, gdzie odbywały się wykłady, z głowami wypełnionymi takimi czy innymi problemami (niejednokrotnie bardzo osobistymi), i podczas słuchania nauk znajdowaliśmy odpowiedzi, jakich poszukiwaliśmy. Nie były wcale niejasne- były wyraźne i niepodważalnie skierowane do konkretnej osoby, aczkolwiek przekazywane w sposób, który nie powodował u adresata zakłopotania i nie dawał obecnym żadnych wskazówek co do jego tożsamości. Pewien chłopak postanowił poddać testowi psychiczne moce Lamy, poprzez sprawdzenie, czy ten „dostroi” się do myśli wysłanej specjalnie do niego. Podczas następnego wykładu wyobraził, więc sobie wielką szklankę świeżo wyciśniętego, schłodzonego soku pomarańczowego, i następnie ofiarował ją w myślach Lamie. Lama przerwał swój wykład, spojrzał na chłopaka, powiedział - Dziękuję ci, mój drogi, to bardzo miłe- i powrócił do tematu.

Wszystko to, choć bardzo subtelnie, dawało nam pewien wgląd w umysły istot, które nas nauczały. Najwyraźniej potrafili czytać w kilku umysłach jednocześnie, na zewnątrz wyraźnie zajęci czymś innym. Byli żyjącymi przykładami na to, jak wielki jest potencjał ludzkiej świadomości, o którym mówili, że jest wrodzoną cechą każdego z nas. Lamowie wciąż zyskiwali na znaczeniu w naszych oczach. Byli supermenami! Mimo to, nigdy nawet na sekundę nie tracili pokory, człowieczeństwa i humoru. Kim właściwie byli?

  1. Początek

Świat, w którym znalazł się Lama Yeshe, nie mógł się różnić bardziej od tego, w którym dorastał. Podróż do Tybetu - nawet dzisiaj - oznacza właściwie podróż w czasie o pięć stuleci wstecz, albo nawet więcej. Tak musiała wyglądać średniowieczna Europa. To kraj, gdzie zatrzymał się czas, kraj, w którym sposób życia, obyczaje i system wierzeń zostały dosłownie zamrożone, kraj pozostający w izolacji na dachu świata.

Lama Yeshe urodził się w małej, górskiej wiosce zwanej Tolung, niedaleko od Lhasy, w maju 1935 roku. Jego rodzice byli rolnikami, i dla nich, jak i dla większości Tybetańczyków, życie było ciężkie, ubogie i ograniczone do zaspokajania najbardziej podstawowych potrzeb. Niemniej jednak było szczęśliwe, dnie spędzano na pracy na roli, a na noce gromadzono się w dwuizbowym, zbudowanym z cegieł domku, z wysprzątanym do czysta klepiskiem. Poczerniały ze starości piec, stojący w kącie dawał ochronę przed mroźnymi podmuchami wiatru znad Himalajów, na nim także przygotowywano ulubione posiłki - tsampę (ciasto zagniecione z uprażonych i zmielonych ziaren jęczmienia i herbaty z dodatkiem masła z mleka jaków) i pierożki momo. Rodzice Lamy Yeshe zdali sobie sprawę z tego, że powołali na świat kogoś wyjątkowego, kiedy mniszki z Chi-me Lung Gompa, klasztoru odległego o dwie godziny konnej jazdy, zaczęły wykazywać nim niezwykłe zainteresowanie. Upłynęło już kilka lat, odkąd odeszła z tego świata ich ukochana opatka, zwróciły się więc do Nenung Pawo Rinpocze, lamy znanego z psychicznych mocy, z prośbą o wskazówki niezbędne do jej odnalezienia. Otrzymane wskazówki zaprowadziły je prosto do domu, w którym mieszkał Lama Yeshe. Rinpocze przewidział także dokładny czas i miejsce jego narodzin. Mniszki, odnalazłszy inkarnację swojej opatki, zaczęły składać małemu chłopcu ofiary, i często zabierały go do swojego klasztoru, aby tam brał udział w różnych religijnych ceremoniach. Lama Yeshe był w tym otoczeniu kompletnie szczęśliwy, i często spędzał wiele dni z dala od swej rodziny, w towarzystwie mniszek.

Podczas swego życia opatka zyskała reputację wielkiej jogini, gromadząc wokół siebie mniszki, które same miały wielkie duchowe osiągnięcia. Co znaczące, zostało powiedziane, że najżarliwsza modlitwa opatki wyrażała pragnienie, żeby zasługa zgromadzona podczas tego życia umożliwiła jej odrodzenie się w taki sposób, aby mogła nauczać buddyzmu wszystkich tych, którzy znajdują się w duchowej ciemności, tych, których nie chciał nauczać żaden lama. Jej modlitwy miały spełnić się w osobie Lamy Yeshe.

To, że ta niesamowita postać była jeszcze nie tak dawno kobietą, było dla mnie, jako kobiety, czymś niesłychanie satysfakcjonującym - mistrzowie kobiety są bowiem rzadkością zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Później, kiedy zapytałam lamów, co jest przyczyną rażącego braku żeńskich przywódców religijnych, przyznali, że cały system monastyczny w Tybecie skierowany był na kształcenie męskich przywódców, ale że istniało wiele medytujących kobiet, które dzięki swoim własnym, odważnym wysiłkom, osiągnęły najwyższe możliwe cele.

Jedną z najistotniejszych cech Lamy Yeshe była jego głęboka sympatia dla kobiet, a także i to, że je całkowicie rozumiał. Rzeczywiście były chwile, kiedy wydawało się, że prawie staje się kobietą. Nie oznacza to bynajmniej, że był zniewieściały, ale potrafił, jeżeli tylko wymagała tego sytuacja, przekształcić się w kogoś niewątpliwie „miękkiego”, „delikatnego”, „intuicyjnego”. W konsekwencji kobiety reagowały na to i instynktownie mu ufały, wyczuwając, że on wiedział jak to właściwie jest być kobietą. Była to cecha bardzo rzadka u mężczyzny, szczególnie u kogoś, kto był tak bezdyskusyjnie męski. Lama był esencją prawdziwej uduchowionej istoty, która rozwinęła w sobie w pełni cechy męskie i żeńskie.

Od bardzo młodego wieku Lama wyrażał pragnienie prowadzenia religijnego życia. Opowiadał później, że chociaż głęboko kochał swoich rodziców, uważał, że ich życie było pełne cierpienia, a prowadzenie gospodarstwa nie oferuje prawdziwego szczęścia, i że nie jest to ścieżka, którą on sam pragnie podążać. Kiedy tylko jakiś mnich zjawiał się w ich domu, błagał go, aby pozwolił mu wyruszyć z nim i wstąpić do klasztoru. W końcu, kiedy skończył sześć lat, jego rodzice ulitowali się i zabrali go do wielkiego klasztoru Sera, jednego z trzech największych klasztornych uniwersytetów nieopodal Lhasy, gdzie oddali go pod opiekę wuja, który był tam mnichem. Klasztor Sera, oddalony o cztery kilometry zakurzoną, prowadzącą od stolicy drogą, jest podobny do innych wielkich klasztorów w Tybecie, a tym samym całkowicie odmienny od jakiejkolwiek innej budowli na ziemi. Wyobraźcie sobie miasto otoczone murami, wspinające się po zboczu góry, z wielkimi, pomalowanymi posągami Buddów wyrzeźbionymi w skałach powyżej.

Miasto jest mozaiką różnokolorowych, różnokształtnych budynków, zebranych razem, aby utworzyć jedną wspaniałą, spójną całość. Jego symetria, poddana analizie, jest mistrzowskim dziełem asymetrii. Oto niewielkie, kręte, wąziutkie przejścia, malutkie wejścia, prowadzące niespodziewanie do podwórek, gdzie napotkasz prawie pionowe drewniane schody, prowadzące do labiryntu pokojów powyżej. Są to cele mnichów niewielkie, wysokie na głowę, i czarne, nie tylko z powodu braku okien, ale także ognia, utrzymującego maślaną herbatę w ciągłym stanie wrzenia. Lampka maślana migocze w kącie, oświetlając święty obraz i niskie łóżko, pokryte tybetańskim wzorzystym dywanem. Nic więcej. Cały pokój zdaje się być pokryty grubą warstwą osadu nagromadzonego przez wieki z pyłu, kadzidła i dymu świec. Czyszczenie, czy to rzeczy, czy ciał, nie było nigdy na liście priorytetów w Tybecie! Z podobnych powodów i dla tych samych celów mógłbyś wejść do celi średniowiecznego alchemika.

Jeżeli jednak pokoje wydają się ciemne i niechlujne, zewnętrzne ściany budynków jaśnieją jaskrawymi kolorami - szkarłatem, błękitem, szmaragdową zielenią, słoneczną żółcią, złotem, srebrem i drogocennymi klejnotami. To właśnie tutaj tybetańska sztuka znalazła najwspanialszy wyraz w znakomitej, bogatej snycerce, krzywiznach, mosiężnych zdobieniach, i oczywiście w posągach. Wyłaniające się spod palców artystów posągi Buddy, powstające po miesiącach spędzonych przez nich na medytacji, aby mogli przekroczyć granice własnych, egoistycznych wyobrażeń, dekorują każdy cal ścian świątyń, i wspinają się aż na sklepienia sufitów, często wysokich na 18 metrów, tak więc często nie ma się innego wyboru, jak tylko wznieść oczy, aby popatrzeć na twarz W Pełni Przebudzonego, patrzącego w dół z łagodnym uśmiechem współczucia. W tym starożytnym, uporządkowanym świecie, przenikniętym mocą intensywnej praktyki duchowej, nagromadzonej na przestrzeni wieków, Lama Yeshe miał spędzić dziewiętnaście lat swojego życia. Całkowicie odcięty od zewnętrznego świata i niedbający wcale, co dzieje się poza klasztorem, i Tybetem, był w pełni zadowolony z życia, jakie prowadził.

Było to cudowne miejsce. Takie uświęcone - jak mi kiedyś tłumaczył. Mieszkałem w Sera z ponad 10 000 innych mnichów, a życie poddane było ścisłej dyscyplinie. Mówiono, że w Sera nawet kwiat nie mógłby wyrosnąć bez pozwolenia, gdyż mógłby zakłócić spokój umysłu! W każdym razie musieliśmy nosić szaty zawsze z odkrytymi ramionami bez względu na to, jaka był pora roku. Można sobie wyobrazić, jak to było w zimie! Rozkład zajęć był także ciężki. Dzień rozpoczynał się o 5 rano poranną pudżą (ceremonialnymi modlitwami), po niej następowały inne, aż do 19.00, włączając w to trzy godziny wolnego czasu między 12.00 a 15.00. Wieczorem uczyliśmy się na pamięć tekstów, aby zawsze utrzymywać w umyśle ich obecność. Była to całkiem ciężka praca. Jeżeli udało mi się trafić do łóżka przed 23.00, uważałem, że jest całkiem wcześnie - powiedział. Oczywiście, Sera był klasztorem edukacyjnym - kontynuował. Miałem czterech nauczycieli, uczących na różnych poziomach. Nacisk położony był na zagadnienia filozoficzne, jak na przykład na rozumienie prawdziwej natury rzeczywistości, pustkę, i madhyamikę, podstawową buddyjską doktrynę polegającą na unikaniu skrajności. Miałem jednak także wielu mistrzów medytacji, którzy uczyli nas, jak medytować na cenność ludzkiego życia, jak wykorzystać cenne ludzkie ciało, i jak postępować w chwili śmierci, jak również wielu innych rzeczy. Lama Yeshe nigdy nie był szczególnie znany wśród swoich krajan ze swych osiągnięć naukowych. Radził sobie dobrze, w szczególności w debatach, ale znany był bardziej ze swojej skromności i miłującej dobroci. Nigdy nie odebrał stopnia gesze (będącego odpowiednikiem doktoratu w teologii), chociaż pracował na niego studiując od dwunastego roku życia. Kiedy uczeń z zachodu zapytał go o to, odpowiedział, Co takiego? I żeby jeszcze ludzie nazywali mnie Gesze Yeshe - to po prostu byłoby śmieszne! Właściwie słyszałam także inną wersję, być może bardziej zbliżoną do prawdy. Wuj Lamy Yeshe podarował mu kiedyś sumę niezbędną do przystąpienia do egzaminu, ale on pozbył się pieniędzy twierdząc, że lepiej będzie nakarmić za nie biednych. Zamiast tego, odbył trzyletnie odosobnienie pod kierunkiem swojego lamy. Tak, więc na zewnątrz wydawał się być tylko „zwyczajnym mnichem”, co w pełni go zadowalało.

Lama Yeshe kontynuował opowiadanie o Sera. Rozmawialiśmy przez całe dnie wyłącznie o Dharmie. Właśnie to sprawiało nam przyjemność. Każda moja potrzeba zaspokajana była przez wspólnotę. Nie pragnąłem niczego. Jeżeli przywykniesz do dyscypliny, jest to bardzo spokojne życie. Było to, jak mogło się wydawać, bardzo bezpieczne środowisko. Myślałem, że właśnie tam rozpocznę i zakończę swoje życie!

Lama nie mógł jednak mieć pojęcia, co czekało za progiem. Jego wiedza dotycząca zachodu była ograniczona do opowieści starych ludzi, opisujących „czerwonoskórych obcokrajowców” jako barbarzyńców, którym brakuje nawet podstawowej formy duchowości. Lama Yeshe nie do końca był o tym przekonany. Raz zobaczył białego mężczyznę na ulicy w Lhasie i dokładnie mu się przyjrzał. Wydał mi się bardzo inteligentną osobą. Kiedy później zacząłem nauczać i żyć wśród ludzi z zachodu, moi rodacy byli zszokowani. Uważali, że nie powinienem przebywać wśród obcokrajowców, wierząc, że zbyt się od siebie różnimy. Ale ja nigdy tak nie uważałem. Czuję, że ludzie z zachodu i ja jesteśmy tacy sami. Taka jest moja karma, więc pozwalam temu zaistnieć - powiedział mi. Czy zrodziło się to jako myśl niezwykle otwartego umysłu, czy też jako efekt najgłębszych pragnień opatki? Być może jedno wynikało z drugiego.

Jego świat dosłownie zawalił się po zajęciu Tybetu przez Chińczyków w 1959 roku. Wiele już napisano o anty-religijnym ferworze, jaki ogarnął Czerwoną Gwardię Mao Tse Tunga, kiedy wkraczała do Tybetu, burząc klasztory, niszcząc bezcenne dzieła sztuki, wtrącając do więzień, torturując i zabijając wielu mnichów i wysokich lamów. Było to coś więcej niż tylko koniec pewnej epoki; była to brutalna eksterminacja bezspornie ostatniej, wielkiej, istniejącej do czasów współczesnych starożytnej kultury, która pozostała jeszcze na ziemi. To, co zostało zniszczone dosłownie na naszych oczach, było bogatą i wyjątkową cywilizacją, porównywalną do cywilizacji Starożytnego Egiptu, albo Imperium Inków. Świat stał spokojnie i się przyglądał. Bezczynnie.

Wśród wybuchających wokół niego pocisków w klasztorze Sera, dwudziestopięcioletni Lama Yeshe podjął pierwszą ważną decyzję w swoim dorosłym życiu. Zdecydował się na ucieczkę. Tak, więc kiedy z powodu praw karmy, czy też przeznaczenia, zamknięty dotąd, tajemny świat Tybetu został brutalnie otworzony, jego największy skarb, nauki buddyzmu Mahajany, czyste i kompletne, zostały podarowane reszcie świata. Jak później tłumaczył Lama: Zrozumiałem, że muszę odejść. Nawet, gdybym został, nie pozwolono by mi na dalsze prowadzenie życia mnicha; wiedziałem, że jeżeli chcę kontynuować studia i praktykę, muszę opuścić Tybet. Podjąwszy tą decyzję intuicyjnie wiedziałem, że Lhasę i klasztor opuszczam na zawsze. Płakałem. Przyjaciele pocieszali mnie, mówiąc, że jeszcze powrócę, ale w głębi serca wiedziałem, że to nieprawda.

Pożegnanie było straszne. Moja siostra przywarła do mnie, prosząc, żebym został, mówiąc, że mogę pozostać, ukryty w jej domu. Wiedziałem jednak, że to nie jest możliwe. Nie ośmieliłem się powiedzieć „żegnaj” mojej matce. To złamałoby jej serce.

Zrzuciwszy szaty, które nosił od szóstego roku życia, Lama Yeshe wdział świeckie ubranie, i razem z dwoma swoimi braćmi rozpoczął ucieczkę przez niebosiężne, niegościnne Himalaje.

Całą drogę odbył pieszo, na plecach niosąc tych kilka rzeczy, które do niego należały. Teraz, po raz pierwszy w życiu, musiał żebrać o jedzenie i stawiać czoło prawdziwym trudnościom. W nocy bywało tak zimno, że rozpalał ogień wokół siebie, ale niewiele to pomagało w temperaturze poniżej zera. Za każdym razem, kiedy w okolicy pojawiał się chiński patrol, trzech uciekinierów ostrzegał przed nim jakiś Tybetańczyk. Dotarcie do wolności w Indiach zabrało Lamie Yeshe ponad miesiąc. Był to jednak szczególny rodzaj wolności. Lama Yeshe, wraz z setkami innych Tybetańczyków, którzy uciekli, został umieszczony w wielkim, ponurym obozie dla uchodźców w Buxaduar, w północno - wschodnich Indiach. Dla skromnego, cichego i prostego mnicha świat, w którym się właśnie znalazł, wydawał się być istną dżunglą. To był prawdziwy szok - wyznał. Właściwie wydawało mi się, że trafiłem do piekła. Indie wydawały się w porównaniu do Tybetu miejscem zdegenerowanym. Panował upał nie do zniesienia, i takie było też jedzenie. Nie znosiłem ryżu i dhalu, nienawidziłem ich zapachu, w końcu przez całe miesiące zmagałem się z różnymi chorobami żołądka. I po raz pierwszy musiałem myśleć o życiu w kategoriach pieniędzy. W Sera nigdy nie myślałem o pieniądzach! Teraz zacząłem rozumieć, że wszystko, co powinno zostać załatwione, zostanie załatwione tylko dzięki rupiom. Ponieważ nie zdawałem sobie sprawy z tego wszystkiego, musiałem się szybko uczyć. Właściwie Chińczycy byli dla mnie bardzo dobrzy - zmusili mnie do zmierzenia się ze światem zewnętrznym i do sprawdzenia prawdziwości nauk. Mógłbym spędzić resztę życia na medytacji, ale na tym nie powinno się skończyć. Życie mnicha powinno być używane dla dobra innych - powiedział.

Dyscyplina, do jakiej przywykł, spędzając prawie dwadzieścia lat w klasztorze Sera, zaczęła przynosić pozytywne efekty. W obozie dla uchodźców Tybetańczycy opracowali program studiów raz jeszcze, i rozpoczęli kontynuowanie nauki. Oprócz tekstów klasycznych, Lama Yeshe zagłębiał się w poezję, i ku niesmakowi swoich kolegów, w naukę języka angielskiego. W owym czasie notorycznie spóźniał się na sesję debat o 9.00 rano. A spóźniał się, bo zasypiał. Zasypiał, bo w nocy uczył się angielskiego. Często zaprzeczał temu, kiedy ktoś go o to pytał, ale jego koledzy z klasy często przyłapywali go z podręcznikiem do angielskiego. Mówili mu, że to strata czasu, i że jeżeli już koniecznie chce się nauczyć innego języka, postąpiłby lepiej, wybierając Hindi. Lama jednak robił swoje, nie bacząc na nic.

Po jakichś dwóch latach spędzonych w Buxaduar, dołączył do niego jako uczeń młody, inkarnowany lama, imieniem Lama Zopa. Był to punkt zwrotny dla obydwu z nich. Lama Zopa Rinpocze, który miał w przyszłości odegrać jedną z głównych ról w dramacie, jaki miał się rozegrać, miał swoją własną, niewiarygodną historię. Urodził się w 1946 roku w małej wiosce w regionie Solu Khumbu w Nepalu, nieopodal Mount Everest. Jako małe dziecko zwykł bawić się w guru, dając inicjacje grupie swoich małych „uczniów”, lecz nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi, ponieważ w tej części świata taka zabawa jest czymś tak powszechnym, jak na zachodzie zabawa w policjantów i złodziei. Co jednak przykuło w końcu uwagę jego matki, to fakt, że od czasu gdy tylko nauczył się raczkować, uparcie ponawiał podróże w góry, do jaskini, która należała kiedyś do słynnego mistrza medytacji, zwanego Lawudo Lama. Raz za razem musiano go siłą zawracać go z drogi. Lawudo Lama spędził ostatnie dwadzieścia lat swojego życia na praktykach duchowych, i udzielał rad i nauk dotyczących praktyki nie tylko ludziom, którzy udawali się do jego jaskini w poszukiwaniu duchowego przewodnictwa, ale również innym joginom zamieszkującym pobliskie jaskinie. Przed śmiercią obiecał powrócić w młodszym, lepiej dostosowanym ciele, aby jeszcze więcej robić dla dobra mieszkańców regionu. (Była to prawda, Lama Zopa założył szkołę Mount Everest School dla małych Szerpów, która działa w Kopan).

Mając trzy lata Lama Zopa zniknął na całą noc. Oszalała ze zmartwienia matka zorganizowała ekipę poszukiwawczą. Kiedy w końcu został odnaleziony przez swojego wujka w jaskini Lawudo Lamy, trzylatek uparcie stwierdził: ”To ja jestem Lawudo Lamą, nawet jeśli nikt mi nie wierzy”. W dalszym ciągu obstawał przy chęci prowadzenia życia poświęconego medytacji i modlitwie. Jego wuj, w końcu przekonany, obiecał pomoc przy oficjalnym rozpoznaniu statusu dziecka. Zgodnie z zapadłą decyzją dziecko zostało poddane publicznemu badaniu przez mistrza pochodzącego z tradycji Ningma buddyzmu tybetańskiego, Ngawanga Samdena, który mieszkał nieopodal. Dziecko przeszło pomyślnie testy i zostało ostatecznie rozpoznane jako prawdziwa inkarnacja Lawudo Lamy.

Lama Zopa kontynuował swoją szkolną edukację, aż do chwili, kiedy jego wujek zdecydował się zabrać go na pielgrzymkę do Tybetu. Niósł młodego chłopca przez większą część drogi na własnym grzbiecie. Po przybyciu do Dung-kar, klasztoru w południowym Tybecie, siedziby słynnego Domo Geshe Rinpocze (uwiecznionego w klasycznej już książce Lamy Govindy The Way of the White Clouds), Lama Zopa zaskoczył swego wuja ogłaszając, że zamierza tam zostać. Wuj był, co zrozumiałe, przeciwny temu pomysłowi, ale kiedy interweniował lokalny namiestnik regionu, mówiąc, że życzenia chłopca powinny zostać uszanowane, wuj w końcu powrócił do domu sam. Lama Zopa jeszcze raz dopiął swego.

Gdyby życie potoczyło się gładko, utartym przez wieki torem, Lama Zopa spotkałby pewnie Lamę Yeshe w klasztorze Sera, gdzie planował się udać, aby kontynuować swoją edukację. Ponieważ jednak tak się nie stało, on także zmuszony został do ucieczki przed brutalnością chińskiej okupacji, i wyruszył do Buxaduar, gdzie dosięgło go w końcu przeznaczenie. Pewnego dnia w 1967 roku przydarzyło im się coś nadzwyczajnego. Do ich pokoju wpadła osoba, której nie mogli porównać z nikim, kogo znali: piękna, młoda, blond „księżniczka” pochodzenia rosyjskiego, nazwiskiem Zina Rachevski. Poszukiwała Domo Geshe Rinpocze, zainspirowana niewątpliwie romantyczną postacią z kart książki Lamy Govindy, i została przez pomyłkę skierowana do Lamy Zopy, który był także znany jako Domo Rinpocze, odkąd zamieszkiwał w Tybecie w klasztorze Dung-kar. Nieświadoma pomyłki, przekroczyła próg, i bez wahania zapytała: Jak mogę osiągnąć spokój i wyzwolenie?

Powiedzieć, że dwaj lamowie byli zaskoczeni, to za mało powiedziane. Żaden obcokrajowiec, a już z pewnością żaden osławiony zachodni „barbarzyńca” nie wkroczył przedtem do ich kwatery. Żaden „barbarzyńca” jeszcze do nich w ten sposób nie mówił. I z pewnością żaden „barbarzyńca” nie mówił nigdy o swojej chęci osiągnięcia oświecenia.

Ale też Zina Rachevski nie była zwyczajną osobą. Jej życie było na swój własny sposób nie mniej niezwykłe niż życie obu lamów. Jej ojciec był ukraińskim szlachcicem, częstym gościem na dworze Romanowów; matka zaś bogatą dziedziczką z Nowego Jorku. Zina spędziła część swojego dzieciństwa w Hollywood i stała się typowym produktem Tinsel Town - zepsuta, powierzchowna, pozbawiona poczucia bezpieczeństwa, szukająca uwagi otoczenia, i głęboko nieszczęśliwa. Zanim jeszcze stała się nastolatką, niejeden raz stała się bohaterką artykułów prasowych, nie tylko z powodu wejścia w świat gwiazdek filmowych, ale także z powodu wmieszania się w narkotykowe skandale. Była boska, zgrabna i sexy, w typie Marilyn Monroe, szalona i zdeterminowana wieść życie na krawędzi.

Z nadejściem lat sześćdziesiątych Zina dojrzała, aby wziąć udział we „flower-power”, ruchu „pokoju i miłości” - szczególnie akcentując drugą jego część. Miała niezliczonych kochanków i kilku mężów, jednym z nich był Conrad Rooks, który nakręcił film „Siddartha”.

Zaczęła podróżować, najpierw mieszkając z kolonią artystów na greckiej wyspie Hydra, i przenosząc się później do Mekki hipisów, Indii. Podczas pobytu na Sri Lance przeczytała The Way of the White Clouds i z determinacją pochodzącą z przekonania, że zawsze zdobywała w życiu wszystko, na co miała ochotę, zdecydowała, że Domo Gesze Rinpocze był kimś, z kim musiała się spotkać. Zanim spotkała Lamę Yeshe, była, mówiąc delikatnie, zmęczona życiem. Narkotyki, alkohol, zarwane noce, oraz zbyt intensywne życie seksualne zebrały swoje żniwo.

Jeżeli chodzi o lamów, jej osoba usprawiedliwiała każde uprzedzenie ich rodaków dotyczące zdegenerowanego, pozbawionego najmniejszej duchowości zachodniego diabła. Tak, więc przez chwilę siedzieli nic nie mówiąc, po prostu się jej przyglądając.

Czy była prawdziwa? Czy też była oszustwem? Czy była, jak podejrzewał Lama Yeshe, kimś bardzo szczególnym? Z dojrzałą mądrością postanowił poddać ją testowi. Wyjaśnił mi:

Udzieliłem jej swoim ograniczonym angielskim jakiejś odpowiedzi, a po godzinie powiedziała, że musi już iść. Ku mojemu zdumieniu zapytała jeszcze, czy może wrócić jutro. Odpowiedziałem, że tak, i rzeczywiście wróciła, zadając nowe pytania, a ja udzieliłem jej więcej nauk. Pewnego tygodnia przyjechała do nas dżipem i zapytała, czy nie jesteśmy czasem przygotowani na wizytę u niej. Lama Yeshe zwlekał przez chwilę z udzieleniem odpowiedzi. Krok, który miał właśnie podjąć, był nieodwracalny. Na tym etapie wkroczył Lama Zopa. Z całym zapałem młodzieńczego serca bodhisattwy, zaczął błagać Lamę Yeshe bez końca, raz po razie, aby nie opuszczał tej kobiety, która przybyła do niego w poszukiwaniu jego pomocy. Lama Yeshe opierał się. Czy Lama Zopa wie, o co go prosi? Czy jest świadomy tego, że to, co właśnie mieli zainicjować, może im pewnego dnia zwalić się na głowy? Czy był przygotowany na wszystkie efekty, jakie może to przynieść? Lecz ślubowanie bodhisattwy, które obaj złożyli, nie było dla nich jedynie słowami wypisanymi na piasku, które może łatwo zmyć każda fala. Zostało wyryte w ich sercach jak w kamieniu i pozostało tam, nienaruszone. Obaj wiedzieli, oczywiście, że nie wolno im odmówić nikomu, kto szczerze poszukuje prawdy. Tak, więc Lama Yeshe i Lama Zopa ustawili koło Dharmy, aby móc nim obrócić dla zachodu, i codziennie przez dziewięć miesięcy dawali Zinie Rachevski nauki, których tak szczerze pragnęła. Musiała to być fascynująca dla obu stron wymiana. Jeżeli Zina była zaintrygowana przez świętych mężów, których spotkała, oni także musieli odczuwać coś podobnego. Jak opowiadał mi Lama Yeshe: Była głęboko niezadowolona ze wszystkiego! Powiedziała, że jej życie jest puste, bez „smaku”. Robiła w życiu wszystko, ale wciąż nie mogła znaleźć satysfakcji. Rozumiałem, co chciała wyrazić. W przeciwieństwie do niej, ja nie miałem niczego ani ojczyzny, ani domu, żadnych pieniędzy, rzeczy, rodziny a jednak miałem wszystko. Zina i inni ludzie z zachodu byli dla mnie źródłem wiedzy o swoim stylu życia. Zdałem sobie sprawę, że Zinie brakowało zrozumienia samej siebie, wiedzy o jej wewnętrznym życiu. Nie rozumiała, że posiada wewnętrzny potencjał do bycia szczęśliwą. Myślała, że szczęście przychodzi z zewnątrz, ale to nieprawda. Ono pochodzi z wewnątrz. Zina w końcu odnalazła sens, którego brakowało w jej szaleńczo smutnym życiu.

Kiedy skończyły się miesiące osobistego przewodnictwa, wygaśnięcie wizy zmusiło ją do powrotu do Sri Lanki. Bombardowała, więc Dalaj Lamę listami mającymi przekonać go do wydania Lamie Yeshe i Lamie Zopie pozwolenia na wyjazd do Sri Lanki. Kiedy pozwolenie zostało udzielone, Zina wróciła do Indii, aby eskortować swoich lamów, ale pod wpływem chwili zdecydowała się na odbycie najpierw podróży do Dharamsali, aby spróbować, czy uda się jej uzyskać prywatną audiencję u Jego Świątobliwości. Kiedy już się tam znalazła, zaczęła się upewniać, że jej prawdziwym powołaniem jest zostanie mniszką. I znowu Lama Yeshe musiał się zatrzymać. Posiadanie ucznia- zachodniej kobiety, to jedno, ale dodatkowo taki uczeń z ogoloną głową i w mnisich szatach to coś zupełnie innego. Pomyślałem o tym przez chwilę - przyznał, ale potem stwierdziłem, że to w porządku! Wydawało się nawet, że to dobry pomysł. Tak, więc osobiście zapytałem Dalaj Lamę, czy nie wyświęciłby Ziny.

Więź zadzierzgnięta między lamami i zachodem pogłębiała się. Lama Yeshe musiał podejmować teraz decyzje, co będzie najlepsze dla świeżo wyświęconej, amerykańskiej buddyjskiej mniszki. Myślałem o tym, żeby wyruszyć z nią na Zachód, ale czas nie wydawał mi się odpowiedni. Nasza trójka wyruszyła, więc do Nepalu, który leży niedaleko od Tybetu. Nepal jest bardzo pięknym miejscem, co jak myślałem, było wtedy ważne zarówno dla Ziny, jak i dla mnie samego. Sam fakt wyświęcenia nie był dla niej wystarczający - ona pragnęła wesprzeć swoje nowe życie prostotą i pokojem - powiedział.

Przedziwny triumwirat skierował się do Bouddhanath, położonego kilka mil od Kathmandu, malowniczego miasta otaczającego Wielką Stupę, z wszystkowidzącymi oczyma Buddy wymalowanymi na wszystkich jej czterech ścianach, obserwującymi zielone pola i brązowe tarasy na zboczach gór. Stupa jest jedną z najsłynniejszych świątyń spoza terenu Tybetu, i w konsekwencji stała się punktem zbiorczym dla wielu oddanych pielgrzymów. Tam, pomiędzy dewocjonaliami rozłożonymi w maleńkich sklepikach otaczających stupę, wśród kurzu, krów, kóz, żebraków, mnichów wprawiających w ruch młynki modlitewne, dźwięku gongów i bębnów, troje wędrowców znalazło dom i osiedliło się.

We właściwym czasie pojawiło się kilku przyjaciół Ziny, którzy trafili tam poszukując jej, i którzy później, powodowani zarówno własną ciekawością jak i zaintrygowani widocznymi zmianami, jakie w niej zaszły, zaczęli słuchać tego, co miał do powiedzenia Lama Yeshe.

Zostawali. Zjawiali się kolejni ludzie. W miarę upływu czasu i wzrostu liczby zainteresowanych, zakupiono kawałek ziemi na wzgórzu ponad Bouddhanath i Wielką Stupą.

Nazwa wzgórza brzmiała Kopan. Zapoczątkowano narodziny niezwykłego zjawiska. Czas był jak najbardziej odpowiedni. Zina Rachevsky, mimo swej anarchicznej i nieszczęśliwej przeszłości, pomogła rozpalić potężny ogień, który pali się jasno po dziś dzień.

Z chwilą, kiedy Zina została mniszką i znalazła w końcu bezpieczną przystań w Kopan, nie uległa mimo wszystko cudownej transformacji. Drobne trzydzieści pięć lat utrzymywania pewnego określonego stylu życia nie może zostać po prostu wymazane w ciągu jednej nocy. Od czasu do czasu jej autokratyczny styl wypływał na powierzchnię i powodował rozdrażnienie pierwszych przybyszów w Kopan, z których wszyscy byli hipisami nieodnoszącymi się z sympatią do władzy. Age Delbanco, Duńczyk, którego do pozostania w Kopan skusiła obietnica Ziny, że załatwi jego problemy z wizą z Nepalskim Departamentem Imigracyjnym, pamięta ją dokładnie:

Wydawała mnóstwo rozkazów, których nikt nie wypełniał, co doprowadzało ją do szału. Chciała, żebyśmy myśleli o niej jak o matce, ale wciąż uważaliśmy ją za księżniczkę! Miała gwałtowny temperament, który wybuchał od czasu do czasu, i nie potrafiła gospodarować pieniędzmi. W ogóle nie potrafiła ich utrzymać - jak większość bogatych, rozpieszczonych ludzi. Lecz była także pełna entuzjazmu i tak bardzo kochała lamów. Miała naprawdę wielkie serce.

Kiedy widziałem ją po raz ostatni, wróciła właśnie z trzymiesięcznego odosobnienia i była całkowicie odmieniona. Była piękna - po prostu promieniejąca. Spokojna i wyciszona, tchnęła słodyczą. Sprawiło to, że zrozumiałem, że nawyki całego życia mogą zostać wykorzenione wyłącznie powoli w końcu znała lamów dopiero półtora roku, niezbyt długi czas na zmianę mentalnych nawyków nagromadzonych przez 35 lat. Ale się starała! Po tym odosobnieniu stało się to widoczne. Życie Ziny pozostało do samego końca dramatyczne. Umarła naglą śmiercią w wieku 42 lat. Jedni mówili, że powodem było zapalenie wątroby, inni, że zatrucie pokarmowe.

Zdając sobie sprawę, że jedyną drogą właściwą dla Ziny jest wysyłanie jej na następne odosobnienia, Lama Yeshe polecił jej udać się do niewielkiej chatki w Solu Khumbu, (region w Himalajach), gdzie spędziła następne trzy lata recytując łącznie około 3 600 000 mantr, oprócz wypełniania innych religijnych obowiązków. Zgodziła się na to, wiedząc, że jest to dla niej najlepsza droga. Początkowo izolacja i samotność wydawały jej się czymś straszliwym. Była sama, i przerażona, większość czasu spędzała na pisaniu dziennika. Stopniowo jednak ulegało to zmianie, i kiedy Zina weszła w końcu w atmosferę odosobnienia, nareszcie stała się szczęśliwa.

Kiedy do końca odosobnienia pozostała jej jedynie połowa, Lama Yeshe obudził się pewnego ranka w Kopan o 6 rano i nalegał, aby zabrać go na lotnisko. Muszę zobaczyć się z Ziną - powiedział. Podróż do jej chatki oznaczała albo dziesięciodniową pieszą wędrówkę, albo kilka godzin lotu samolotem. Zaczęła się już jednak pora monsunów, i loty z i do Kathmandu były utrudnione. Przybywszy na lotnisko Lama Yeshe odkrył, że w grafiku nie przewidziano już żadnych lotów, i że bardzo długa kolejka ludzi czekała na bilet na ostatni samolot odlatujący dokładnie w tym samym kierunku, w jaki zamierzał się udać. Bynajmniej nie zniechęcony, czekał. Kiedy ogłoszono odlot, Lama Yeshe z niezwykłą dla niego nieuprzejmością, przepychając się dotarł na początek kolejki, odpychając po drodze wszystkich, którzy stanęli mu na drodze (w większości byli to krzepcy Szerpowie). Stanął na czele kolejki przy samej ladzie i zażądał biletu.

Szerpowie, zdziwieni takim zachowaniem u lamy, stali oniemieli. Dostał swoje miejsce w samolocie. Lama Yeshe spędził z Ziną dziesięć dni, a potem powrócił do Kopan. Odeszła sześć tygodni później w wielkich cierpieniach, ale utrzymując postawę medytacyjną przez wiele godzin.

Chociaż nikomu nie zdradził powodów, dla których jego wizyta była tak nagląca, wiedział, że jest to jedyna okazja dotarcia do swej pierwszej zachodniej uczennicy, zanim nadejdą deszcze i uczynią podróż niemożliwą. Musiał do niej dotrzeć przed jej śmiercią. Zdawał sobie sprawę zarówno ze znaczenia jej dokonań, i jak i z tego, jak wiele sam jej zawdzięczał.

Nie jest to jednak koniec historii Ziny. Finał opowiedział mi jeden z uczniów Lamy Yeshe, Chris Kolb, który zbiegiem okoliczności był na odosobnieniu w Lawudo, miejscu, gdzie urodził się Lama Zopa, w czasie, kiedy umarła Zina mieszkałem w starej chatce pokrytej tak cienkim dachem, że kiedy ktoś się zbliżał, powiadamiały mnie o tym kruki, lądując na nim. Pewnego dnia zaczęły w niego uderzać szczególnie mocno, głośno kracząc i wykonując skomplikowany taniec.

Zdałem sobie sprawę, że zbliża się ktoś naprawdę ważny. Wkrótce przybył goniec i oznajmił mi, że słynny Rinpocze z Mount Everest chciałby się ze mną spotkać. Skąd ów Rinpocze wiedział, kim jestem i gdzie mnie znaleźć, nie pytałem nawet, przywyknąwszy już do psychicznych mocy wielkich lamów. Wyruszyłem mu na spotkanie, i Rinpocze powiedział mi, że trzy dni wcześniej podczas medytacji zobaczył, że Zina właśnie umarła. Modlił się za nią przez następne dni, i na dzień zanim do mnie wyruszył, miał sen, w którym ukazała mu się Zina, piękna, ubrana w nowe szaty i pełna życia. Chciał, żebym wiedział, że odeszła do czystej krainy i jej następne odrodzenie będzie bardzo szczęśliwe - powiedział.

Chociaż jej przedwczesna śmierć była tragiczna i budząca podejrzenia, Zina odeszła w kwiecie wieku, z ogniem praktyki duchowej w sercu, i najprawdopodobniej zupełnie nieświadoma tego, jak wielki ruch zainicjowała.

  1. Wizja

Wszystko wskazywało na to, że proroctwo Padmasambhawy, wielkiego tybetańskiego świętego żyjącego w VII wieku naszej ery, zaczyna się właśnie wypełniać. Jak bowiem zadeklarował: ”Kiedy ku niebu wzlecą żelazne ptaki, a konie pojadą na kołach, Tybetańczycy rozproszą się jak mrówki po całym obliczu ziemi, a Dharma zostanie przeniesiona do kraju czerwonoskórego człowieka”.

We wczesnych latach 70tych samoloty nad głowami były już zjawiskiem powszechnym, na drogach zaś pojawiło się zatrzęsienie samochodów, tybetańscy uchodźcy rozproszyli się po całej ziemi, a Lama Yeshe zaczął nauczać czerwonoskórych ludzi, czyli ludzi z zachodu, w Kopan. Było to jednak, trzeba przyznać, zadanie, którego wypełnienie nie mogło różnić się bardziej od nauczania w hierarchicznej, zdyscyplinowanej wspólnocie religijnej, jaką poznał w klasztorze Sera. Pierwsi uczniowie, którzy kierowali swe kroki ścieżką wyprowadzającą ich z pyłu i brudu Kathmandu na piękne i spokojne wzgórze Kopan, byli pstrokatą, prawdę mówiąc nieprzyjemną grupą niedomyci, nieogoleni, niechlujni, po uszy wypełnieni niedozwolonymi substancjami. Całymi miesiącami, a nawet latami, hipisi ci znajdowali się na szlaku, podążając nim w poszukiwaniu dobrej zabawy, duchowej inspiracji, lub choćby działki. Zanim dotarli do Kopan, większość zdążyła już odbyć podróż po swego rodzaju duchowym supermarkecie, wstępując do różnych, napotkanych po drodze hinduskich aśramów i zbierając kolejne elementy do eklektycznej kolekcji, składającej się z szerokiego wachlarza skrawków filozofii Wschodu i mistycyzmu, zawsze w pogoni za guru. Lama Yeshe nie oponował. Zamiast tego ruszył do pracy, przekazując swe cenne nauki, z dynamizmem i oryginalnością, która stała się później jego znakiem rozpoznawczym, najmniej ortodoksyjnej publiczności. Zdołałam odszukać kilku z pierwszych gości Kopan, aby móc wysłuchać ich relacji o tym, jak wyglądało życie w tych pierwszych dniach. Christopher Kolb (lub inaczej, Ngawang Chotok, imię nadane przy wyświęceniu na mnicha), teraz czterdziestolatek, który pracuje przy budowie stupy w Waszyngtonie, z uśmiechem przyznaje, że był jednym z najtrudniejszych przypadków. Przybył do Kopan prawie nagi, z włosami sięgającymi pośladków, cały pokryty popiołem, naśladując styl hinduskiego świętego, saddhu. Na głowie nosił szarfę z napisem: „Om Namo Sziwaja”, uniwersalną hinduistyczną mantrą, przywołującą Sziwę w całej jego potędze. Przez ostatni rok mieszkał przy ghat, nadbrzeżnych schodach prowadzących do Gangesu, w miejscu, gdzie palono ciała zmarłych. Kiedy przybył do Kopan, właśnie był w trakcie odbywania jednej ze swoich podróży. Niemniej jednak, z chwilą, gdy tylko ujrzał Lamę Yeshe, zrozumiał, że znalazł się w domu. Jak wielką istotą był Lama Yeshe, pojąłem natychmiast. Był kimś wyjątkowym, a możesz mi wierzyć, że widziałem już wiele. W interesie byłem już od jakiegoś czasu - powiedział mi. Oddałem mu wszystko, co miałem, muszle, które kupiłem w Goa. Wziął go, i wszedł do pokoju, aby pokazać Lamie Zopie. Usłyszałem śmiech, ale kiedy Lama Yeshe wyszedł do mnie, płakał. Jego serce litowało się nad amerykańskim chłopcem z Utah. Polityka, jaka obrał Lama wobec Chrisa polegała na obalaniu każdej jego koncepcji, jaką wytworzył sobie na temat „duchowości”. Na pierwszy rzut oka wydawało się to niezrozumiałe, ale Lama wiedział dokładnie, co robi. Jedno z pierwszych pytań, jakie mi zadał, brzmiało: „Jeżeli ktoś wyruszyłby do Nepalu z bombą atomową, aby wysadzić wszystko w powietrze, zabiłbyś go?”

Po tej całej gadce o miłości i dobroci dla wszystkich czujących istot, było to jak wywrócenie świata do góry nogami. Odpowiedź Lamy brzmiała, że miałbym wówczas obowiązek wypływający z miłości, żeby zabić przyszłego mordercę. Wstrząsnęło mną to do głębi. Po tym nastąpiła następna uwaga: „Wy, hipisi, siedzicie sobie, patrzycie na zachód słońca, i myślicie, że jest piękny. Dla mnie jest po prostu ohydny”. Usiadłem z wrażenia. Lama zaczął tłumaczyć swój punkt widzenia. Zachód słońca, poddany analizie, jest jedynie „obrazem”, czymś przejściowym, nieoferującym trwałego szczęścia. Właśnie za takimi rzeczami ugania się wielu z nas - przyznał Chris.

Lama Yeshe używał niekonwencjonalnych metod, aby przebić się przez zmęczenie życiem i zamiłowanie do anarchii, które cechowały jego pierwszych uczniów. Jego obrazoburcze podejście trafiało do nich. Na swój własny sposób był równie kontrowersyjny, jak oni wszyscy. Nie upraszczając swego przekazu, nie ubierając go w słodkie słówka, trafiał dokładnie do celu. Chris Kolb w głębi serca był zniechęcony do życia, jakie prowadził i rozczarowany sobą. Dodał: Część geniuszu Lamy polegała na tym, że potrafił ubrać w słowa twoje własne myśli, które sam jedynie w połowie sformułowałeś.

Lama nigdy nie złagodził sposobu, w jaki odnosił się do Chrisa. Przy każdej okazji „wyróżniał” go poprzez coś, co wydawało się być szorstkim traktowaniem krytykując jego wygląd i wytykając mu publicznie popełnione błędy. Chrisowi to nie przeszkadzało w końcu odnalazł człowieka, którego mógł kochać i szanować. Zdecydował się zostać mnichem przy zachowaniu całej dyscypliny i ze wszelkimi wyrzeczeniami, jakich to wymagało. Nawet wtedy Lama nie złagodniał. Nie chciał, żeby zobowiązania podjęte w imię nowo odnalezionej religii stały się wymówką dla uniknięcia zobowiązań podjętych w „światowym” życiu. Chociaż Chris rozstał się wcześniej z żoną, która wychowywała jego dwoje dzieci w Europie, Lama zmusił go do wysłania jej listu, w którym miał ją poprosić, aby razem z dziećmi zamieszkała z nim w Kopan. Chris miał zaopiekować się nimi po przyjeździe. Haczyk tkwił w tym, że jednocześnie Chris miał zachowywać ściśle wszystkie swoje ślubowania, łącznie z celibatem. Było to chyba najcięższe zadanie, jakie Lama mógł przed nim postawić, ale Chris zaakceptował wszystkie warunki. Rodzina zamieszkała wspólnie w Kopan, wiodąc szczęśliwe, acz niekonwencjonalne życie przez wiele lat. Lama nie zawsze był szorstki w obejściu przebywając wśród swojego stadka. Przez większość czasu jego zachowanie cechowało coś zupełnie odwrotnego: tolerancja, uprzejmość, dobroć i miłość zgoła wyjątkowa. Dla pewnego osiemnastolatka, Steve'a Pearla, przebył piechotą całe Kathmandu, wyłącznie po to, aby przyjąć jego zaproszenie na obiad, mające źródło głównie w zwykłej ciekawości. Steve zabrał go do pobliskiego szynku, i ponieważ zrobiło się późno, zaoferował mu do spania jedyne swoje wolne miejsce - tylne siedzenie samochodu. Nie miał też żadnych koców. Lama nie powiedział ani słówka: przykrył się po prostu swoimi szatami. Zaledwie kilka lat później, kiedy Lama przebywał z wizytą w Kalifornii, gdzie Steve pracował wtedy jako pilot, podczas kolacji w ekskluzywnej, drogiej japońskiej restauracji, Lama zagadnął Steve'a o ich pierwszą „randkę”.

Był taki skromny, wspominał Steve. Byłem wtedy za młody, zbyt naiwny, żeby wiedzieć, że nie powinno się zachowywać w ten sposób w stosunku do wyjątkowego lamy, ale on to rozumiał. Steve, jak tysiące innych, którzy podążyli jego śladami, został dosłownie przyciągnięty do Lamy. Wiedziałem, że jest on kimś wyjątkowym od chwili, kiedy po raz pierwszy go ujrzałem, ale walczyłem z tym uczuciem. Podświadomie zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że on zmieni całe moje życie.

Po usłyszeniu nauk Lamy, Steve udał się do niego po poradę dotyczącą jakiejś kwestii medycznej. Lama skierował go do dobrego tybetańskiego lekarza. Steve podjął decyzję, aby w przyszłości nie utrzymywać z Lamą Yeshe żadnych dalszych kontaktów. Nadszedł jednak dzień, kiedy po prostu wiedziałem, że muszę do niego iść. Poszedłem, więc do jego domu w Bouddhanath, gdzie mieszkał razem z Ziną, ale nie było go tam. Kazano mi poczekać. Denerwowałem się tak bardzo siedząc tam, że postanowiłem trochę pomedytować, co było najwłaściwszą rzeczą, jaką mogłem zrobić przed spotkaniem z Lamą. W końcu nadszedł i zapytał: Co mogę dla ciebie zrobić? Moja odpowiedź brzmiała: Chciałbym podziękować ci za to, co uczyniłeś dla mojego ciała, i zastanawiam się, czy mógłbyś uczynić to samo dla mojego umysłu? Gdy tylko dokończyłem zdanie, poczułem rozprzestrzeniające się od serca ciepło. Było całkowicie błogie, i nie przypominało niczego, czego doświadczyłem w całym swoim życiu. Lama nie powiedział nic. Po prostu siedział.

Wciąż opierając się, Steve opuścił Lamę i zdecydował się wyruszyć do Indii, gdzie mieszkało wielu Tybetańczyków, aby przekonać się, czy inni lamowie mają na niego taki sam wpływ. Być może była to jakaś sztuczka, której uczą w Lhasie. Po miesiącach testowania innych lamów przekonał się, że nie można powtórzyć tego doświadczenia, i wrócił od Nepalu.

Do tego czasu roboty budowlane w Kopan już się rozpoczęły. Najpierw postanowiono pod opiekuńczymi gałęziami ogromnego drzewa bodhi, które dominowało nad podwórzem, wznieść gompę, główną świątynię. Stopniowo, w ciągu następnych lat, powstawała cała seria następnych budynków, wznoszonych, aby pomieścić jakoś zwiększający się wciąż strumień odwiedzających, jak i powiększającą się liczbę stałych mieszkańców, zafascynowanych tym magicznym miejscem. Steve zaczął pracować przy budowie swojej wieży czarującej, trzypiętrowej konstrukcji, wykończonej bogato zdobionym dachem w stylu pagody, którą sfinansował z pieniędzy otrzymanych w ramach odszkodowania za wypadek drogowy, jakiemu uległ w Stanach Zjednoczonych.

Czarnoskóra Amerykańska piękność, Max Mathews, która nawiązała później bardzo bliski związek z Lamą Yeshe, była następną z bardziej wpływowych osób z grona pionierów.

Żyła szybko i cieszyła się reputacją osoby, która jest w stanie upić do nieprzytomności każdego mężczyznę w hotelu Yak and Yeti, położonego na przedmieściach Kathmandu. Kiedy brała ślub wbrew radom Lamy Yeshe wynajęła samolot, z którego pokładu na dom weselny zrzucano płatki róż. Kiedy kilka miesięcy po ceremonii weselnej jej małżeństwo się skończyło, Max poszła do Lamy Yeshe i zadeklarowała chęć zostania mniszką. Lama Yeshe stwierdził po prostu: Dobrze, moja droga jak gdyby od początku wiedział, że jest to jej przeznaczenie, i że musiał tylko po prostu zaczekać, aż ona sama to sobie uświadomi.

Lama Yeshe własnoręcznie uszył jej złotą koszulę do noszenia pod bordowymi szatami, której kolor przy jej ciemnej skórze sprawiał, że Max robiła jeszcze bardziej uderzające wrażenie. Następnie kazał jej zajmować się młodymi Szerpami, którzy przybywali do Kopan, aby wstąpić do Mount Everest Centre Lamy Zopy. Zaczęła być znana jako Mamusia Max, i tytuł ten zatrzymała po dziś dzień. Nabrało to od tamtego czasu dodatkowego znaczenia, ponieważ Max wciąż pracowała, najpierw jako nauczycielka, potem jako businesswoman, przekazując całe swoje wynagrodzenie na wsparcie Lamy Yeshe i jego pracy. Wciąż jako mniszka, ma ekskluzywny butik w San Francisco, odwiedzany przez elitarną klientelę, niezniechęconą wcale widokiem mieszczącego się tam ołtarzyka, zawierającego zdjęcie jej mentora, Lamy Yeshe.

Początkowo Lama Yeshe wysyłał Mamusię Max do Kathmandu, gdzie pracowała jako nauczycielka, dżipem. Były to szczęśliwe, pozbawione formalności dni. Lama Yeshe wciąż jeszcze miał czas na przebywanie w towarzystwie swych uczniów, tworząc więzi przyjaźni i intymności, których odmówiono późniejszym przybyszom do Kopan z chwilą, gdy zaczęło przybywać mu obowiązków. To właśnie ci pierwsi przybysze, pierwsi, którzy zetknęli się z buddyzmem tybetańskim, zostali wypełnieni energią i zapałem, niezbędnymi do stworzenia podwalin dla ogromnej Fundacji.

Jak powiedział mi niedawno w Londynie Nick Ribush, australijski lekarz, który porzucił medycynę, aby zostać buddyjskim mnichem po tym, jak poznał Lamę Yeshe:

Moje wspomnienia z tych wczesnych dni są wyłącznie dobre, chociaż z pewnością musiały przecież być i złe chwile. Było trochę tak, jakbym odkrył kopalnię diamentów. Takim szczęściem było móc w to wejść. Oznaczało to uzyskanie odpowiedzi na wszystkie te pytania, których nawet nie chciało mi się wcześniej zadać nikomu innemu gdyż wiedziałem, że i tak nie uzyskam od nikogo na nie odpowiedzi. Sens życia i temu podobne. Spotkanie z Lamą Yeshe i Lamą Zopą sprawiło, że otworzył się mój umysł. Wtedy łatwo można było się do nich dostać nie tak jak teraz. Nie kręciło się wokół nich tak wielu ludzi, i mogliśmy spędzać z nimi całe godziny.

Cała rzecz w tym, że ofiarowaliśmy się im w służbę od samego początku. Zrobiliśmy to bez poczucia straty czuliśmy, że tylko na tym zyskujemy. Pracowaliśmy, więc u ich boku od samego początku, i byliśmy zaangażowani we wszystkie późniejsze działania. Mieliśmy niezwykłe szczęście - powiedział Nick, który jest obecnie dyrektorem założonej przez Lamę Yeshe firmy wydawniczej, Wisdom Publications. Kopan nabierało powoli kształtu, a Lama Yeshe, który kochał kwiaty namiętną miłością, projektował, sadził, i pielęgnował ogrody, które kwitną i dają ludziom radość do dziś dnia. Zanim nie znalazł szefa kuchni, którego następnie sam przeszkolił, Lama także gotował dla wszystkich. Zdolności, jakie przejawiał w tym kierunku, jak zresztą w każdym innym, wkrótce stały się widoczne. Wyczuwając, że jego uczniowie odczuwają tęsknotę za domem, zapytał ich pewnego dnia, co zazwyczaj jedzą na śniadanie w swoich krajach. Udzielili mu, więc niezwłocznie obrazowych odpowiedzi, które mogłyby sprawić, że każdemu napłynęłaby ślinka do ust. Kilka dni później, kiedy wstali z łóżek, zobaczyli, że Lama wybudował na podwórzu przed gompą stoisko, na którym pilnie przygotowywał śniadanie zgodnie z podanymi opisami: świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i chrupiące musli dla Amerykanów, jajka dla Brytyjczyków i Australijczyków, świeży chleb z serem czy dżemem dla Europejczyków. Sposób, w jaki zdołał przygotować jedzenie korzystając wyłącznie z opisu, nie widząc przecież nigdy takiego śniadania na oczy, był jedynie odrobinę mniej godny uwagi niż miłość, jaką darzył swoich uczniów, miłość, która zainspirowała go do wykonania tego zadania. Po jakichś dwóch miesiącach trwania tej wyspecjalizowanej obsługi śniadaniowej uczniowie uznali, że nie potrzebują jej już do pomocy przy medytacji.

Lama Yeshe pragnął, żeby czuli się jak w domu pod każdym względem. Nie chciał, żeby mieli wrażenie, że aby móc podążać za jego naukami zostali zmuszeni do porzucenia własnej kultury. Był to temat, który powracał wielokrotnie w wielu formach. Na przykład, własnoręcznie wybudował niewielką sadzawkę z fontanną przed gompą, kiedy dowiedział się od pewnej Amerykanki, że jest to właśnie coś, co zbudowałby każdy Amerykanin, który chciałby uczynić swój dom wyjątkowym miejscem.

Ale to nauki miały największe znaczenie. Pierwszy właściwy kurs medytacji dla Europejczyków i Amerykanów miał miejsce w marcu 1971. Trwał miesiąc i był oparty na tekście Lam-rim („Stopniowa Ścieżka do Oświecenia”). Uczestniczyło w nim 20 osób, zakwaterowanych głównie w namiotach, które rozbito na zboczu wzgórza. Podczas następnego kursu liczba uczestników wzrosła do 50, w trakcie trzeciego już do 100, a podczas szóstego do kolosalnej liczby 250 osób. Listopadowy kurs medytacji stał się coroczną tradycją. Nie zważając na swój ograniczony angielski i kiepską wymowę, Lama Yeshe i Lama Zopa musieli jednak robić coś właściwego. Lama Yeshe szczególnie specjalizował się w docieraniu do umysłów swoich słuchaczy i w odkrywaniu, jakie mają skłonności.

Podczas gdy poznawałem więcej i więcej ludzi z zachodu, zdałem sobie sprawę, że byli intelektualnie zaawansowani. Z łatwością potrafili zrozumieć nauki Buddy. Jedyne, czego im brakowało, to doświadczenie nauk, które mogli zdobyć wyłącznie podczas medytacji. Tylko z chwilą, kiedy nauczą się medytować, przekonają się, że dotarli do prawdy, a następnie, poprzez własne, wewnętrzne doświadczenie będą mogli wprowadzić intelektualne zrozumienie do swojego codziennego życia - powiedział mi. Powoli zaczynał też rozumieć, co właściwie skłoniło tych młodych mężczyzn i kobiety do odrzucenia kultury ich własnych krajów, zmieniając ich w hipisów. Pomyślałem, że cywilizacja zachodu została stworzona w sposób, który sprawiał, że rzeczy materialne stanowiły w życiu wielką wartość. Nic innego nie było równie ważne. Bardzo mnie to zasmuciło. Zdałem sobie sprawę, że to niczyja wina, nikogo za to nie obwiniam, po prostu tak się stało. To, jak sądzę, wpłynęło na stan umysłów, ich niestabilność i brak integralności. Relacje między ludźmi nie wiążą już ich ze sobą tak dobrze. Byłem z tego powodu bardzo nieszczęśliwy, kontynuował Wierzę, że buddyzm tybetański ma mieszkańcom zachodu coś cennego do zaoferowania. Ludziom z zachodu brakuje zrozumienia funkcji, jaką pełni świadomość. Nie znają możliwości, jakie posiada każda ludzka istota nie wiedzą, że mogą osiągnąć rzeczy zupełnie nie z tej ziemi. Dzięki swoim własnym umysłom mogą osiągnąć stany niesamowitego szczęścia. Pomyślałem, że może byłbym w stanie wyjaśnić im to w taki sposób, żeby mogli przynajmniej dostrzec jakiś niewielki fragment tego, co jest możliwe. Próbuję, więc wprowadzić ich w możliwości ich wewnętrznego świata - powiedział.

Przez całe życie Lama Yeshe wypracowywał swój własny, wysoce zindywidualizowany styl nauczania, aby przekazać esencję nauk, którą nazywał energia nuklearną, zrywając z tradycyjnym schematem, i korzystając z nowoczesnego, zachodniego słownictwa w dwudziestowiecznym kontekście. Było to z jego strony śmiałe posunięcie, z rodzaju takich, które sprawiły, że podniosło się kilka brwi. Pojawiały się również słowa krytyki ze strony jego rodaków. Taki sposób przekazywania nauk powodował również, że podążały za nim coraz większe rzesze zachodnich uczniów. Jak dowiedziałam się później, purystyczne podejście, które Lama Zopa czerpał z tekstów, sprawia, że buddyzm tybetański w swojej ścisłej, pisanej formie jest suchy, średniowieczny i anachroniczny. Wydaje się być równie atrakcyjny i aktualny jak np. „Lewiatan” Hobbes'a. Przekaz Lamy Yeshe dowcipny, pełny życia, szokujący, trafny i całkowicie dostosowany do obecnych realiów, zachwycał i zdobywał uwagę słuchaczy. Na tym polegał jego wielki dar. Jak mówił: Nasze nauki nie są jakimiś sekretnymi doktrynami, ale musiałem zastanowić się, w jaki sposób nauczać mojego buddyzmu w zachodnim stylu.

Metoda tybetańska jest powolna i pełna odniesień historycznych Nagardżuna powiedział to.... Szantidewa powiedział to... Ludzie z zachodu potrzebują czegoś bardziej konkretnego, czegoś, co mogliby odnieść do własnego doświadczenia. Nie mogłem zmienić treści nauk Buddy, ale musiałem znaleźć sposób, w jaki mógłbym je przekazać. Jest to nie byle, jakie wyzwanie! Ośmieliłem się nie mieć żadnego przygotowanego wcześniej planu. Za każdym razem, kiedy przemawiam do ludzi, muszę sprawdzić, jakie jest ich „zaplecze”. Czy są religijni, czy nie, czy cechuje ich podejście naukowe, czy też filozoficzne, a może po prostu są zwykłymi, przeciętnymi ludźmi? Następnie staram się mówić językiem, jakiego używają. Wymaga to dużej energii. Ale buddyzm posiada zdolność adaptacji, ponieważ w swej esencji dotyczy wszystkich ludzkich istot, i naucza, jak wyjść poza ograniczone, filozoficzne koncepcje.

Weźmy pod uwagę karmę, która jest szerokim zagadnieniem. Tak złożonym. Ponieważ ludzie na zachodzie zostali wychowani w zupełnie odmienny od tybetańskiego sposób, mogą odnieść się do karmy z zupełnie przeciwnego punktu widzenia. Jeżeli nie jesteś uważny, może się wydarzyć, że wywiąże się wielka dyskusja, ponieważ obydwie strony pochodzą z dwóch różnych kierunków, a ich argumenty mogą być logicznie uzasadnione. Staram się, więc wychodzić poza filozoficzny schemat do samej esencji buddyzmu, „energii nuklearnej”, i w ten

sposób przekazywać ją do zachodnich umysłów. Właściwie, dopóki nie tracę podstawowego znaczenia, esencji nauk, nie przejmuję się strukturą filozoficzną - oznajmił bez ogródek.

Gdy tylko więzi z zachodnimi uczniami zostały porządnie zadzierzgnięte, kształtów nabierać zaczął następny etap pracy Lamy Yeshe. Miała to być kulminacja jego życia, cechowała ją wielkość zarówno wizji, jak i mających w niej źródło implikacji. Do połowy lat 70tych wielu uczniów z Kopan znalazło drogę powrotną do swoich ojczyzn, lecz przekonali się, że wewnętrzny spokój, jaki wykształcili w sobie pod wpływem doświadczeń zdobytych podczas kursów medytacji, gwałtownie zanikał w obliczu kontaktu z wymaganiami ich własnego środowiska. W konsekwencji prosili, więc Lamę Yeshe, aby odwiedzając ich, udzielał im nauk w kontekście ich własnej kultury. Lama Yeshe wiedział, jakie będą tego skutki. Trochę to mną wstrząsnęło - powiedział. Taki prosty mnich wybierający się do świata super - samsary (samsara oznacza świat iluzji, wypełniony cierpieniem). Ale przyjąłem ich zaproszenia.W 1974 Lama Yeshe wykonał swój drugi wielki krok do zewnętrznego świata. W towarzystwie Lamy Zopy i amerykańskiej uczennicy Max Matthews wyruszył najpierw do Indiany, do USA, aby odwiedzić Louie-Bob Wood, która znalazła swoją drogę do Kopan po tym, jak po wyłączeniu telewizora ujrzała na ekranie twarz Lamy Zopy. Nie wiedziała, kim on jest, lecz rozpoznała go od razu, kiedy tylko dotarła do Kopan. Założyła grupę medytacyjną i gorąco pragnęła dostać błogosławieństwo od lamów. Po następnych przystankach w USA nadeszła pora na Australię, gdzie wieść o przyjeździe lamów rozeszła się sprowadzając 200 eks - Kopańczyków do Diamond Valley, sześćdziesiąt mil na północ od Brisbane, w Queensland. Był to niewiarygodny sukces. Kiedy wizyta się zakończyła, uczestnicy zdecydowali, że potrzebne jest założenie stałej bazy. Cztery osoby, które posiadały ziemię w pobliskim Eudlo uznały, że inwestycja ta jest ważniejsza od podróży na Wschód, i hojnie przekazały swoją ziemię na ten cel. Inni uczniowie ofiarowali pieniądze; wielu następnych zaoferowało pomoc przy oczyszczaniu terenu i przy budowie. Ośrodek został niezwłocznie wzniesiony, w typowym dla Queensland stylu, na palach, otoczony dookoła werandą. Był niewielki, składał się na niego tylko główny pokój, przeznaczony na medytacje i do udzielania nauk, i dwa mniejsze pomieszczenia - jedno przeznaczone na składzik i jedno dla mniszki rezydentki, którą postanowiono jak najszybciej sprowadzić. Tak właśnie narodził się Chenrezig Institute (nazwany tak na cześć Buddy Nieskończonego Współczucia). Był pierwszym z długiej linii podobnych ośrodków.

W następnym roku Lama Yeshe został zaproszony na drugie światowe tournee, największe, w jakim kiedykolwiek wziął udział. Trwało 8 miesięcy i obejmowało: Tajlandię, Queensland, Melbourne i Sydney w Australii; Los Angeles i Nashville w Stanach Zjednoczonych; oraz Londyn, Szwajcarię i Włochy w Europie. Prawie przy każdym przystanku proszono Lamę Yeshe o opinię w sprawie utworzenia ośrodka. Zawsze uważał, że to wspaniały pomysł. Za każdym razem, kiedy przybywałem do jakiegoś kraju, moi uczniowie z Nepalu mówili, że chcą być częścią grupy, aby móc uzyskać wsparcie płynące z grupowej energii. Widziałem, że byli szczerzy, a ich motywacja silna- powiedział. Wszyscy oni przybywali na

Wschód i wkładali tyle wysiłku, tyle ciężkiej pracy, w studiowanie i medytacje, a po upływie miesiąca od powrotu do domu wszystko znikało. Rozumiałem to w pełni. Mieli „tycie” pojęcie o buddyzmie, „tycie” o lam-rim, mieli „tycie” schronienie. Uważałem, że to, o co proszą, jest podstawową kwestią. Aby rozwinąć koncentrację i uważność, szczególnie w środku zanieczyszczonego miasta, potrzebujecie odpowiedniego środowiska. Ośrodek staje się więc miejscem schronienia. Ze mną jest podobnie. Muszę iść na ścisłe odosobnienie przynajmniej raz do roku, aby moje słowa, moje „bla, bla, bla” mogło się na coś przydać.

Więc, powiedziałem swoim uczniom, ok, jeżeli tego właśnie pragniecie. Ale to wasze dziecko. Ja daję wam wolną rękę.

Było to nastawienie, które często wprowadzał w życie, pragnąc pozbyć się w swoich uczniach poczucia zależności od „guru”, a wykształcając w nich w zamian poczucie niezależności i odpowiedzialności. Musimy polegać na naszej własnej, wewnętrznej mądrości - powtarzał często. Niejeden raz widziałam go poirytowanego przez uczniów zadających mu pytania na temat najdrobniejszych szczegółów ich życia kwestii, które jak sądził, mogłyby zostać o wiele lepiej rozwiązane przy pomocy zwykłego zdrowego rozsądku. Chcesz, żebym to ja dyktował ci, co masz zrobić ze swoim życiem? - odpowiedział kiedyś pewnemu Włochowi w średnim wieku, który chciał poznać jego zdanie na temat czy powinien wrócić do domu, czy też raczej iść na odosobnienie.

Wrzuceni z powrotem na swój własny teren, hipisi nagle spostrzegli, że zaczynają wkładać garnitury, skracać włosy, i odwiedzać kierowników banków, firm kredytowych i agentów handlu nieruchomościami. Zanurzyli się po szyje w świat wielkich interesów. Co zakrawa na ironię, często lądowali z nieruchomością, która była tak wielka, że przekraczała wielokrotnie wartość niewielkich bliźniaków, którymi zajmowali się ich bardziej konserwatywni koledzy.

Hipoteki, kredyty, oraz podobne problemy budowlane były, oczywiście, także odpowiednio większe. Stojąc na stopniach prowadzących do Gompy w Kopan, w listopadzie 1975, Lama Yeshe wpatrując się w przestrzeń, nadzorował jakby oczyma swojego umysłu rozwój ruchu, który powstawał przed jego własnym nosem. Powiedział wtedy do Nicka Ribusha: Potrzebujemy organizacji, żeby móc utrzymać to wszystko razem. Dlaczego nie zbierzesz razem kilku ludzi i nie pomyślicie o tym? Grupa utworzona wtedy spotykała się później regularnie. Nick Ribush wyjaśnił: Znaliśmy te wszystkie teoretyczne modele, na podstawie, których powinna działać organizacja, i spędzaliśmy godziny na rozmawianiu o nich. Następnie szliśmy do Lamy z naszymi sugestiami, które on odrzucał, modyfikował lub akceptował.

Chociaż zachęcał nas, żebyśmy wzięli na siebie odpowiedzialność za to, o co prosiliśmy, nie chciał jednak, żeby te nowe rozwiązania rozmijały się z celem. Ośrodki musiały realizować określone cele, a Lama uważał, że powinny przetrwać przynajmniej dłużej niż nasze życie, aby mogły służyć następnym pokoleniom buddystów. Z tego powodu musiały zostać osadzone na solidnych fundamentach, aby mogły się rozwijać.

Nazwa nadana organizacji była poważna - Fundacja Zachowania Tradycji Mahajany

(Foudation for the Preservation of the Mahayana Tradition - FPMT), a jednak odzwierciedlała jej funkcje. Ośrodki istniały po to, żeby zachowywać zasady i nauki buddyzmu Mahajany, bogatego strumienia starożytnej mądrości, który gwałtownie został przeniesiony z tybetańskiego gruntu na zachód. Wizja Lamy Yeshe zaczęła nabierać kształtów. Nowo powstała Fundacja miała spełniać swe cele na wiele różnych sposobów: poprzez ośrodki miejskie, gdzie ludzie mogli udać się po pracy, albo w czasie przerwy na lunch, czy na weekend, aby pomedytować, zrelaksować się, wyciszyć; ośrodki w terenie, powstałe w celu udostępnienia dłuższych kursów, krótkich odosobnień, miały skupiać społeczność ludzi, chcących wychowywać swoje dzieci w środowisku sprzyjającym rozwojowi duchowemu; oraz klasztory, które będą miejscami, gdzie wykształcenie zdobywać będzie coraz większa liczba mnichów i mniszek, aby mogli w przyszłości zostać nauczycielami; następnie ośrodki odosobnieniowe na terenach mało zaludnionych, przeznaczone dla ludzi prawdziwie oddanych medytacji; firma wydawnicza, oraz wiele innych pokrewnych działalności, które miały służyć społeczności na

wiele różnych sposobów.

Widział to wszystko jako mandalę, zjednoczoną całość, składającą się z wielu różnych składników, spełniających różne funkcje. Będzie służyć wypełnianiu potrzeb wielu ludzi w jednym czasie, a równocześnie służyć jednostce na wielu etapach jej własnego rozwoju. Była to, według słów Lamy Yeshe, wizja „uniwersalnej całości”, i jako taka, miała służyć do czegoś o wiele większego, niż wypełnianie potrzeb duchowych. Lama pragnął stworzyć siedzibę uniwersalnej rodziny, której członkowie będą mile widziani wszędzie, dokądkolwiek się udadzą. Chciał stłumić nie tylko fałszywe bariery narodowości, ale też zapatrzenie w indywidualizm, tak bardzo ceniony na zachodzie, który jak uważał, prowadzi do samotności, izolacji i podstawowego braku szczęścia.

W poruszającej przemowie skierowanej do uczniów w Instituto Lama Tzong Khapa w Pomaia, we Włoszech, tak podsumował swoje odczucia: Obecnie nasza koncepcja jest taka wąska. Myślimy: on jest Tybetańczykiem, albo: jestem Włochem, i nie mamy wizji świata. To jest niewłaściwy punkt widzenia! Wciąż postrzegamy innych ludzi jako obcych. Powinniśmy w zamian stworzyć system uniwersalny. Ten ośrodek powinien należeć do każdego. Nie tylko do Włochów, a z pewnością nie do Lamy Yeshe. Nie chcę tego. Ten ośrodek należy do społeczności całego świata. Nie powinno być żadnych murów. Przecież praktykujecie Bodhicittę - powiedział. Dzisiaj życzenie to zostało w pełni zrealizowane. Blisko pięć lat po jego śmierci FPMT w dalszym ciągu rozwija się w niesamowitym tempie. Istnieje 50 ośrodków i powiązanych z nimi organizacji, rozrzuconych w 15 krajach, włączając w to Nepal, Indie, Wielka Brytanię, Hiszpanię, Holandię, Włochy, Francję, Niemcy, USA, Australię, Nową Zelandię, Singapur i Hong Kong. Wiele ośrodków gości rezydującego tybetańskiego lamę, wysłanego przez samego Lamę Yeshe, jak również kilku mnichów i mniszki. Jakkolwiek każdy ośrodek jest finansowo niezależny, istnieje Centralne Biuro w Kathmandu, które działa jako ogniwo zapewniające łączność między ośrodkami i Lamą Zopą Rinpocze, który obecnie kieruje organizacją. Zgodnie z życzeniem Lamy Yeshe, między członkami „rodziny” istnieją liczne kontakty, a uczniowie FPMT podróżują często między ośrodkami, w każdym natychmiast czując się jak w domu. Poza ośrodkami istnieje odnosząca sukcesy firma wydawnicza Wisdom Publications, mieszcząca się przy Bond Street w sercu londyńskiego West Endu. Klasztor Nalanda Monastery, położony niedaleko Tuluzy, we Francji, prowadzi intensywny program nauczania dla stale rosnącej grupy mnichów. New Root Institute w Bodhgaja w Indiach (w miejscu, w którym Budda osiągnął oświecenie) prowadzi różnoraką działalność, włączając w to program pomocy trędowatym, mieszkającym w regionie, jak również programy rolnicze, rękodzielnicze i edukacyjne. Z powodu roli, jaką pełnią Indie jako źródło nauk buddyjskich i miejsce schronienia dla Tybetańczyków, Lama Yeshe pragnął, aby Root Institute pomagał zachować mądrość i kulturę Indii w jej rozmaitych przejawach, tak, aby zawrzeć w jego działalności buddyjskie zasady uniwersalnej odpowiedzialności i edukacji. W Australii startuje ruch buddyjskich hospicjów, i podjęto kroki, żeby utworzyć szkoły w Europie. Lama Yeshe wciąż dociera do tysięcy ludzi.

Ale jeżeli przepowiednia Padmasambhawy ma się wypełnić, nie tylko czerwonoskórzy ludzie mają z tego czerpać korzyści. Buddyzm tybetański otrzymuje właśnie swoisty „lifting”. Było to, jak mogą argumentować niektórzy, pilnie potrzebne. Tybet, chociaż całkowicie skierowany ku duchowości, z powodu polityki izolacjonizmu napotkał na bardzo poważne niebezpieczeństwo ośmieszenia. Było wiele zabobonów i w niektórych sferach, korupcji.

Lamowie byli znani z niemożności oparcia się pokusie przyjmowania łapówek przy ogłaszaniu jakiegoś dziecka Rinpocze ponieważ jego rodzina otrzymywała wtedy materialne korzyści, jak również wyższy status. Także nie wszyscy mnisi mieli prawdziwe powołanie wielu szło od klasztoru, ponieważ pozwalało to na prowadzenie bezpiecznego życia i otrzymanie edukacji. Na poziomie światowym, zwykły człowiek na ulicy był zadowolony, kiedy obracał młynek modlitewny, albo wykonywał pokłon przez wyobrażeniem Buddy, nie otwierając nawet swoich tekstów i nie starając się osiągnąć oświecenia korzystając z mądrości, którą zawierały.

Piękno buddyzmu polega na tym, że jego prawdy mogą być odnalezione wyłącznie poprzez szczere i ciągłe osobiste poszukiwania. Buddyzm tybetański, choć tak bogaty i różnorodny, potrzebował łyku świeżego powietrza. Gdyby Chińczycy nie zaatakowali Tybetu, stałby się być może, tak jak dinozaury, zbyt ciężki i zadowolony z siebie, by nadal żyć.

Wychodząc ze swego zamkniętego świata zyskał świeże, kwestionujące uszy zachodu. Rzeczywiście Dalaj Lama powiedział raz mojemu angielskiemu przyjacielowi, że obecnie buddyzm posiada żywotność podobną do tej, jaką miał za czasów Buddy, kiedy po raz pierwszy był prezentowany otwartym, lecz sceptycznym umysłom.

W konsekwencji przeszczepiając buddyzm tybetański na zachód, Lama Yeshe nie był zainteresowany przenoszeniem kultury i rytuałów, aspektów, które zafascynowały wielu z jego uczniów. To samo powiedział uczniom w Pomaia: Zwyczaje i kultura nie są ważne. Buddyzm podróżował w przeszłości do wielu krajów - Chin, Tajlandii, Birmy, Tybetu i przyjął wiele form.

Kultura tybetańska nigdy nie stanie się kulturą włoską. Zauważyłem, że część uczniów

stara się zostać Tybetańczykami. To żart! - powiedział kpiąco. Byłoby znacznie lepiej, gdyby postarali się zostać buddystami. Poszedł jeszcze dalej, kiedy zasugerował używanie spaghetti podczas religijnych ceremonii. Musicie wykształcić włoski buddyzm - nalegał.

Z pewnością wierzył, że kulturowe aspekty buddyzmu tybetańskiego nie są wystarczająco silne, żeby zmierzyć się z problemami zachodniego stylu życia. To medytacja i zrozumienie filozofii przyniesie, jak mówił, prawdziwą poprawę w życiu ludzi.

Nadszedł odpowiedni czas dla buddyzmu, żeby przenieść go na Zachód. Jest tu tyle mentalnego cierpienia może dlatego, że macie tak wielki komfort fizyczny. Małpi umysł musi sobie znaleźć jakieś zajęcie! Ale to esencja buddyzmu musi zostać przeniesiona. Ta esencja musi zostać odniesiona do zachodniej psychologii, nauki i filozofii. W innym razie nie będzie żadnego związku. Właściwie nie jest to takie trudne zadanie; zasady buddyjskich nauk takie jak Cztery Szlachetne Prawdy, ośmioraka ścieżka, śunjata, i Bodhicitta są niezwykle logiczne i praktyczne. Można je zastosować do ludzi wszystkich czasów, ponieważ odnoszą się do podstawowej ludzkiej natury i kwestii cierpienia i szczęścia.

Lama Yeshe miał rację. Niezwykłe zainteresowanie dla wszystkich form buddyzmu, które nagle wybuchło na zachodzie wskazuje, że ta znamienita, 2500 letnia filozofia dotycząca ludzkiej psychiki wciąż ma wiele do zaoferowania.

6. Powrót

Na jesieni 1983 roku przyjaciółka, którą poznałam dosłownie w tydzień po moim powrocie z Kopan, i która z zainteresowaniem obserwowała moje stale rosnące związki z buddyzmem, zapytała mnie, czy nie zastanowiłabym się nad powrotem do Kopan, i czy nie zabrałabym jej ze sobą. Upłynęło już 6 lat, odkąd życie wrzuciło mnie do tego wyjątkowego klasztoru w Nepalu, i nadszedł chyba odpowiedni moment, aby wyruszyć swoimi dawnymi śladami i przekonać się, czy to szczególne doświadczenie, które stało się w moim życiu katalizatorem może się powtórzyć, oraz aby zaprosić do tej bogatej i trudnej przygody kogoś jeszcze.

Wzięłam, więc znowu taksówkę z lotniska i po przejechaniu przez hałaśliwe i zakurzone ulice Kathmandu, wspięłam się wyboistą drogą do Kopan. Wszystko było tak znajome. Wielkie drzewo frangipani wciąż kwitło, flagi modlitewne powiewały na ciepłej, dziennej bryzie, a wielkie latawce krążyły bezgłośnie nad naszymi głowami. Zapomniałam już, jak zapierająco dech w piersiach, jak pięknie tam było. Nastąpiło także kilka zmian. Krótki rzut oka ukazał, że powiększyła się kolonia psów; wzrosła także liczba młodych mnichów. Było ich tam teraz około stu, wszyscy biegający wokół w swoich złoto - bordowych szatach, głośno odmawiający mantry, zamiatając ścieżki, uczący się na pamięć swoich tekstów, grający w piłkę nożną - zwykłe niezwyczajne życie. Rozbudowane zostały niektóre zabudowania, aby klasztor mógł pomieścić rosnącą liczbę ludzi, którzy „odkryli” Kopan. Zbudowano jadalnię i wiele pokoi przeznaczonych dla gości, w tym trochę naprawdę małych, pojedynczych i dwuosobowych. Dostałyśmy jeden z nich, i ku mojemu zdziwieniu, były w nim łóżka - dwie drewniane konstrukcje pokryte cienkim, lecz rzeczywiście istniejącym, dającym się wyróżnić z otoczenia bawełnianym materacem. W oknie była nawet szyba. Wyjaśniłam przyjaciółce, że był to prawdziwy luksus.

Kąpiel oznaczała jednak wciąż zimną wodę i wiadro; toaleta zaś dziurę w ziemi. Wyczerpujący grafik, wraz z narzuconym 36 godzinnym okresem milczenia, także pozostał bez zmian. Tym razem jednak przeżywałam ponownie mój własny horror grafiku i trudności, poprzez oczy mojej przyjaciółki. Ona także przeszła przez natłok emocji, wywołany przez godziny spędzone na medytacji, kiedy to obserwowanie własnego umysłu stawia cię twarzą w twarz z jego rzeczywistym stanem. Zdarzyło się to oczywiście także i mnie, ale teraz byłam podparta przekonaniem, że efekt jest naprawdę tego wart.

Podczas gdy dzieliłam niedogodności z moją przyjaciółką, uczestniczyłam także w chwilach jej uniesienia, kiedy stałyśmy razem na zboczu wzgórza o wschodzie słońca, obserwując słońce wznoszące się nad Himalajami. Światło ukazywało leżącą poniżej dolinę Kathmandu, która otoczona mgłami wyglądała niczym chiński jedwabny parawan, obudzony nagle do życia. A owa mistyczna cisza, zakłócana jedynie przez żałosny krzyk wielkiego, czarnego kruka, który codziennie materializował się na wprost miejsca, gdzie stałyśmy, trzymając w rękach parujące filiżanki z herbatą. Przypomniałam sobie wtedy wersy T.S. Elliota: „Idź, idź, idź, powiedział ptak: rodzaj ludzki nie może znieść zbyt wiele rzeczywistości”.

Znowu słuchałam nauk Lamy Zopy, chciwie wchłaniając je w siebie, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo wzrósł mój szacunek dla tej cierpliwej, subtelnej ludzkiej istoty, której cicha osobowość pozostawała w cieniu olśniewającej błyskotliwości Lamy Yeshe. Z pełną ufnością i przekonaniem zapewniłam swoją przyjaciółkę, że pomimo kaszlu i dziwnej wymowy, jeżeli wykaże się cierpliwością, z chwilą, kiedy tylko się do niego przyzwyczai, wszystko nabierze głębokiego sensu. I tak się też oczywiście stało.

Bez wielkiej nadziei czekałam na przybycie Lamy Yeshe, na to, żeby machnął swoją czarodziejską różdżką i rozwiał wszystkie wątpliwości, lęki, punkty sporne i pytania setki ludzi, którzy zostali przyciągnięci do Kopan, i którzy z taką pilnością poddali się wszystkiemu, co miało do zaoferowania. Powiedziano nam, że Lama był chory i dochodzi do siebie na odosobnieniu w Dharamsali. Moje serce stanęło- bez potężnej obecności Lamy Yeshe nie można było w pełni doświadczyć Kopan.

Przybył jednak pewnego jasnego, zimnego, grudniowego poranka, na dwa dni przed końcem kursu, witany dźwiękiem trąb i konch, w które dęto na dachu gompy. Mali mniszkowie ustawili się na powitanie jeden za drugim wzdłuż drogi, i wysypali na niej kolorowym piaskiem buddyjskie symbole pomyślności. Dżip wjechał, wysiadł z niego Lama Yeshe, i zapadła prawie namacalna cisza. Nikt nie wypowiedział ani słowa. Było to w jakiś sposób święta i pełna znaczenia chwila. Coś się działo. Było to tak odmienne od radosnego pandemonium, które zwykle cechowało przyjazdy Lamy. Lama Zopa, z twarzą niewypowiedzianie smutną, wystąpił do przodu z tradycyjną białą szarfą, katakiem, w rękach. Patrzyli na siebie z sekretną wiedzą w oczach. Wielu z nas płakało. Nie wiedzieliśmy, dlaczego. Jakże mogliśmy przypuszczać, że jesteśmy świadkami ostatniego przybycia Lamy do Kopan - bazy, którą założył, z której rozkwitła jego praca? Zupełnie jak poprzednio, wszedł do namiotu, z dobrą, otwartą twarzą pełną uśmiechów, powtarzając: Dziękuję, dziękuję wam, gdy przechodził między nami aż do wysokiego, pokrytego brokatem tronu, gdzie usiadł po trzykrotnym pokłonieniu się Buddzie.

Natychmiast spostrzegłam, że jest ciężko chory. Jego oczy straciły blask, pojawiły się pod nimi worki, a jego skóra nabrała szarej, śmiertelnej bladości. Wyglądał na absolutnie wyczerpanego. Moje serce lgnęło do niego. Ale wciąż ten sam śmiech. Te same wysiłki, żeby nas uspokoić. To samo niestrudzone życzenie, żeby wyjaśnić, sprawić, że wszystko stanie się jasne.

Jak gdyby był zupełnie zdrów, odpowiadał na pytania przez cztery godziny, zatrzymując się od czasu do czasu, aby zapytać, czy nie jesteśmy czasem zmęczeni i czy nie potrzebujemy chwili przerwy. Oto był jego ostatni dar, ucieleśnienie tego, co stanowiło jego najcenniejsze nauki dawania wszystkiego innym. Wygaśnięcie ego.

W pewnym momencie, w odpowiedzi na jakieś pytanie związane z tożsamością (pytanie łączące się z zagadnieniem pustki), chwycił się za policzek, uniósł skórę na ramieniu, uderzył się w klatkę piersiową, i powiedział: Kim według was jestem? Czy jestem tą twarzą, tym ramieniem, tym ciałem? Ponownie miał nas, borykających się z utartymi pojęciami, kwestionując naszą nawykową koncepcję, że tylko to, co konkretne, widzialne, materialne jest prawdziwe. Była to odpowiedź, jaką przypominałam sobie często w nadchodzących latach, kiedy spotykałam Lamę Osela. Ostatniego dnia na temat swojego wykładu wybrał Bodhicittę - współczujące altruistyczne życzenie osiągnięcia Oświecenia wyłącznie dla dobra innych. Cóżby innego? Następne cztery godziny niezmordowanego wykładu na temat znaczenia miłości, i stawiania innych zawsze ponad sobą. Wszystko, co masz, dostałeś od innych. Wyszedłeś z łona matki nagi, bez niczego. Bez ubrań, bez zdolności mówienia, bez jedzenia, bez zdolności czytania, pisania, bez niczego. Całe twoje szczęście pochodzi od innych. Prawda? To nie jest żadna pomylona tybetańska filozofia.

To jest podejście naukowe. Sprawdź sam. Zgodnie z moimi obserwacjami, Bodhicitta jest esencją wszystkich religii. Bodhicitta jest najbardziej powszechną ideą. Dla ludzi z zachodu jest to najlepsza droga, najprostsza droga. Siedzenie ze skrzyżowanymi nogami, medytacja nie jest stylem zachodnim. Miłująca dobroć jest w stylu zachodnim, z powodu waszej chrześcijańskiej orientacji. Dlatego Bodhicitta jest bardzo prosta, bardzo logiczna dla was, ludzi z zachodu.

Ciągnął dalej, aby odnieść to, co powiedział do poglądu buddyzmu Mahajany. Współczucie może być naprawdę efektywne tylko wówczas, gdy ktoś sam doprowadzi się do porządku. Jak jeden tonący może uratować innego tonącego? W tej chwili mamy życzenie: chcę pomagać innym. Chcę pomóc swojej mamie, swojemu tacie, mojemu mężowi, mojej dziewczynie. Ale z moim umysłem szalonego słonia jakże mogę im pomóc? To czysty żart.

Moja mowa to katastrofa, moje czyny to katastrofa, mój umysł to katastrofa! Chcę pomóc swojej mamie, ale jestem gorszy od niej. Najpierw muszę naprawić swój własny umysł, a potem będę mógł pomóc mojej mamie, mężowi, dziewczynie. Muszę, więc starać się tak bardzo, jak to tylko możliwe kontrolować mój własny negatywny umysł, aby dokonać w nim transformacji, abym był usatysfakcjonowany i szczęśliwy. To jest sposób, w jaki można pomóc całej ludzkości.

Musimy medytować. Chociaż posiadamy współczucie, musimy poprzez medytację znaleźć sposób, aby wyemanować naszą miłującą dobroć w uniwersalna miłość.

Lama był tak przekonujący, jak zawsze. Ponownie przedarł się przez bariery kultury, rasy, i religii, aby dotrzeć do uniwersalnego charakteru duchowego przekazu. Było to doskonałe zakończenie. Zanim jeszcze skończył mówić, wyśliznęłam się na zewnątrz, aby móc zamienić z nim choć kilka słów, kiedy będzie szedł do swojego pokoju. Tym razem był zbyt chory, aby obdarzać innych indywidualnymi rozmowami.

Wziął moje ręce, spojrzał z intensywną troską i miłością w moje oczy, i zapytał, jak się czuję. Było to niedorzeczne. Oto byłam ja, tak widocznie zdrowa i w świetnej formie, i Lama tak chory i wyczerpany po czterogodzinnym maratonie udzielania nauk.

O, nie, Lamo, powiedz proszę, jak ty się czujesz - wypytywałam.

Czuję się dobrze, moja droga. Byłem na odosobnieniu, i myślę, że jeżeli będę się oszczędzał, wszystko będzie w porządku - odpowiedział, odmawiając rozmowy na temat oczywistego złego stanu jego zdrowia. Wciąż trzymając moje ręce kontynuował: Powiedz, czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? Cokolwiek? Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - powtarzał swoje pytanie kilka razy, mówiąc prosto z serca. Miłość promieniowała z niego. Dawanie, obdarowywanie. Było to wszystko, czym się interesował.

Poruszona, odpowiedziałam, że już nic nie może dla mnie zrobić; dał mi już tyle. Ale być może jest coś, co mogę zrobić dla niego. Zrobił przerwę i powiedział: Po prostu obdarzaj moją miłością wszystkich moich dharma braci i siostry i powoli odszedł. Był to ostatni raz, kiedy go widziałam. Godzinę później, kiedy właśnie przygotowywałam się, żeby opuścić Kopan, przybył posłaniec niosący dla mnie paczkę od Lamy. Zawierała trochę kadzidła i maleńki posąg Buddy.

Dostałam też wskazówki, jak pomalować jego twarz. Był to końcowy akt dobroci, przypomnienie. Lubię myśleć, że był to ostateczny cel, i symbol więzi, która powstała między nami.

7. Śmierć Lamy

Jakieś 20 minut przed świtem 3-go marca 1984, pierwszego dnia Tybetańskiego Nowego Roku, serce Lamy Thubtena Yeshe przestało bić. Miał tylko 49 lat. Zmarł w sposób, który był równie niezwykły, jak całe jego życie.

Z perspektywy czasu, było dziwne, że żył aż tak długo. Jego serce miało 3 niesprawne zastawki i w ciągu jego życia zwiększyło swoje rozmiary, aby móc wypełniać swoje funkcje tak bardzo, że zajmowało większość jego klatki piersiowej. Właściwie powinien umrzeć już całe lata wcześniej. Już podczas wczesnych dni w Kopan zachodni lekarze w Kathmandu orzekli, że ma przed sobą tylko kilka miesięcy życia. Lama tylko się roześmiał. Przecząc zarówno zdrowemu rozsądkowi jak i opiniom lekarzy, kontynuował swój wyścig dookoła świata w przeciążonych kabinach samolotów, odwiedzając wiele ośrodków, aby ofiarowywać rady i nauki swoim uczniom, w tempie, które wykończyłoby każdego prezesa międzynarodowej korporacji.

Podczas jego pobytu w Anglii zagadnęłam go o stan jego zdrowia, a on odpowiedział: Dziesięć lat temu pięćdziesięciu lekarzy, którzy zbadali mnie w Madison, w Wisconsin powiedziało mi, że powinienem już nie żyć. Nie potrafili zrozumieć, jak to możliwe, że jeszcze żyję. Następnie powiedzieli, że dają mi od trzech do sześciu miesięcy życia. Nie mam zaufania do zachodnich lekarzy. Kiedy ktoś mówi ci, że niedługo umrzesz, co jeszcze możesz zrobić, poza poddaniem się? Ja się nie poddaję! Oni nie są w stanie zrozumieć, że istota ludzka jest kimś niezwykłym. Wykraczamy daleko poza powszechne mniemanie ludzi o tym, czym jesteśmy.

Był to temat, który był dla niego szczególnie pasjonujący: potencjał ludzkiego umysłu, tak ogromny, że przekracza nasze obecne zrozumienie. Wbijał nam to do głowy przy każdej nadarzającej się okazji, ponieważ rozumiał, że ludzie na Zachodzie, pomimo całej swojej edukacji i wyrafinowania, są wciąż skrępowani przez niewiedzę wynikającą z ograniczonego wglądu we własne możliwości, oraz że z tego powodu są przygnębieni niewysłowionym poczuciem ograniczenia i niską samooceną. Lama wiedział, ze wewnętrzna wielkość, „natura Buddy”, jak to określał, znajduje się w każdym z nas. Wiedział, ponieważ do niej dotarł. Boska duma, moja droga, dobrze jest mieć boską dumę - często powtarzał, cechę, której nie należy mylić ze zwykłą dumą, z natury fałszywą. Często mawiał: Twoje mniemanie o sobie jest takie ograniczone, i to jest właśnie korzeń wszystkich innych ograniczeń: ograniczonej miłości, ograniczonej mądrości, ograniczonego współczucia. Z chwilą, kiedy zdecydujesz, że jesteś ograniczona na podstawowym poziomie, twoje całe życie staje się ograniczone, wąskie, twoja mądrość i miłość, ponieważ właśnie taką, wąską projekcję sobie założyłaś.

W jaki sposób, zapytałam, utrzymywał się przy życiu tak długie lata? Poprzez recytację mantr i umysł - oznajmił. Kontrolowanie ciała, rozumiesz, podnoszenie temperatury, tego typu rzeczy są łatwe. Takie proste. To pochodzi z umysłu. Trudność jednak leży w kontrolowaniu samego umysłu - podsumował, wybuchając śmiechem.

Zdolność Lamy do kontrolowania własnego umysłu była kolosalna. Chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że ma problemy z sercem, nikt właściwe nie miał pojęcia, jak bardzo był chory.

Publicznie jego twarz była zawsze pełna niezwykłej witalności, dynamizmu, niekończącej się energii, ciągłej woli dawania. Jednak prywatnie często bywał wyczerpany. Nick Ribbush, który towarzyszył mu podczas drugiej wyprawy po świecie w 1975 roku, pamięta jak pewnego wieczoru Lama był tak wyczerpany po przeprowadzeniu rozmów z każdym, kto chciał z nim porozmawiać, że wrócił do domu i po prostu zwalił się na najbliższe łóżko, nie mając siły, żeby dotrzeć do swojego. Był to, jak mówi Nick, okrutny szok.

Co znaczące, koniec rozpoczął się dla Lamy w noc po udzieleniu czterogodzinnego wykładu dla swoich uczniów na temat miłości i współczucia, który odbył się 10 grudnia 1983 w Kopan. Fizycznie był wykończony. Jego serce zaczęło poważnie szwankować. Nie mógł oddychać, zaczął wymiotować i odczuwać wielki ból. Głęboko zmartwieni, jego uczniowie nalegali, aby udał się na oddział intensywnej terapii w Delhi, gdzie pozostał pod ścisłą medyczną obserwacją. Technicznie, przez całe życie Lama cierpiał na reumatyczne schorzenie serca, co oznaczało, że z powodu szkód, jakie poniosły zastawki jego serca podczas ataku reumatycznej gorączki, na którą cierpiał jako dziecko, jego serce nie było w stanie pompować wystarczająco dużo krwi do reszty organów, tak więc i one zaczęły zawodzić.

Pozostał w Delhi na miesiąc, w prywatnym domu, aby powrócić do zdrowia, a następnie, pod wpływem chwili, zdecydował się wyruszyć do Kalifornii, aby pozostawać tam pod opieką swoich amerykańskich uczniów, których szczególnie lubił, i aby móc skorzystać z najnowszych osiągnięć zachodniej nauki w dziedzinie kardiologii. Była to, delikatnie mówiąc, nieortodoksyjna decyzja. Ale też i o samym sam Lamie Yeshe można było powiedzieć, że był zawsze niezbyt ortodoksyjny. W pełni zdawał sobie sprawę z tego, że umiera. Przynajmniej dwóm spośród swoich amerykańskich uczniów powiedział, że nie dożyje pięćdziesiątki, a jednemu z nich przepowiedział nawet datę swojej śmierci - Losar (Tybetański Nowy Rok) 1984. Wybór, jak się wydaje, należał do niego. Podczas pobytu w Delhi zwierzył się australijskiemu mnichowi, Maxowi Redlichowi, że gdyby chciał, mógłby żyć jeszcze następne dwa lata. Później Lama Zopa wprawił dużą grupę uczniów w zmieszanie i spowodował dużą wrzawę mówiąc, że Lama Yeshe mógłby żyć jeszcze dziesięć lat, ale to zależy od karmy i modlitw jego uczniów. Czy nie byliśmy tego warci, czy nie robiliśmy wystarczająco dużo? Nie wiedzieliśmy. Z pewnością pojawiły się pewne różnice zdań w Manjushri Institute, ośrodka Lamy Yeshe w Kumbrii, w Anglii, które go zdenerwowały. A pewnego razu, kiedy przebywał w Kopan, i w widoczny sposób stawał się coraz bardziej chory, używając laski do chodzenia, ktoś poszedł do Lamy Zopy i zapytał, czy Lama Yeshe umiera. Lama Zopa odparł: Nie, jeśli robisz swoją praktykę, po czym Lama Yeshe cudownie ozdrowiał. Z jakichkolwiek, niemożliwych do ogarnięcia rozumem powodów, Lama Yeshe wiedział, że zbliża się nadejście jego śmierci. W tym świetle byłoby dla niego tak łatwo, naturalnie odejść w typowy dla tybetańskiego lamy sposób w cichym miejscu, medytując w znajomym otoczeniu z jednym lub dwoma duchowymi mistrzami w pobliżu. Spokojnie i zachowując prywatność. Ale zamiast tego zdecydował, że jego śmierć będzie publicznym, zmechanizowanym wydarzeniem, a w konsekwencji największą nauką, jakiej kiedykolwiek udzielił na temat potencjału ludzkich istot i znaczenia miłości. Krótko przed odejściem, kiedy rozważano wykonanie operacji, powiedział Lamie Zopie: Nie jest ważne, czy operacja powiedzie się czy też nie. Mogłem wykorzystać samego siebie w służbie innym. Jestem całkowicie usatysfakcjonowany tym, czego dokonałem i wcale nie martwię się czekającą mnie śmiercią.

Pomiędzy przybyciem do San Francisco pod koniec stycznia i śmiercią 3-go marca, Lama był poddawany badaniom i konsultacjom dotyczącym wszelkich możliwych terapii w wielu różnych szpitalach. (Angiogram - obraz serca wykonany przy użyciu barwników ujawnił, że arterie prowadzące do serca, w przypadku Lamy, nie zatrzymały się w rozwoju, jak to normalnie bywa, ale urosły w kierunku dolnym i wzdłuż drugiej strony, uzyskując w ten sposób dodatkową siłę i rozmiar, i w ten właśnie sposób utrzymując go przy życiu. Było to, jak stwierdziły autorytety, rzadkie zjawisko). Rekomendowano operację serca, ale Lama nalegał, by pozwolono mu powrócić do domu w Aptos (położonego na plaży niedaleko Santa Cruz, z panoramicznym widokiem na Pacyfik), aby tam mogli się nim zaopiekować jego uczniowie.

Największą przyjemność sprawiało Lamie siedzenie przy oknie w sypialni, kiedy wsparty poduszkami obserwował wschody i zachody słońca ponad wielkim, wzburzonym oceanem. Tutaj, razem z oddanym Lamą Zopą i jego wiernym, młodym asystentem z Kopan, Thubtenem Monlam, spędził ostatnie szczęśliwe dni swojego życia, poddając się całkowicie opiece swoich uczniów. Żaden inny tybetański lama nie uczynił wcześniej nic podobnego. Decyzja ta pokazała nie tylko, do jakiego stopnia im ufał, ale także jak daleko był w stanie się posunąć, aby dotrzeć do swoich zachodnich uczniów. Dobroć, jaką nam okazał pozwalając nam się sobą opiekować aż do samego końca, była równie ważną częścią jego miłości do nas, jak jego nauki - powiedziały Beverly Gwyn i Shasta Wallace, do których udałam się po relację z pierwszej ręki o śmierci Lamy. Oczywiście było to coś, czego żadna z nich nigdy wcześniej nie doświadczyła. Żadna z nich nie była już taka sama, jak przedtem.

Byłyśmy gotowe opiekować się Lamą, ponieważ towarzyszyłyśmy naszej przyjaciółce, która zmarła na raka miesiąc przed jego przyjazdem. Gdybyśmy nie doświadczyły tego wcześniej, żadna z nas nie byłaby w stanie się do niego zbliżyć - kontynuowały Bev i Shasta.

Zestawienie wydarzeń, które nastąpiły jedno po drugim w tak krótkim czasie, było bardzo ostre. Nasza przyjaciółka zwróciła się do swego wnętrza, stała się zamknięta w sobie, owładnięta w pełni tym, co się z nią działo. Na tydzień przed śmiercią przestała się odzywać. Lama, z drugiej strony, chociaż doświadczał niewiarygodnego fizycznego bólu nie będąc w stanie jeść, ciągle wymiotując, czasami aż wijąc się na łóżku- w jakiś sposób był „wyłączony” ze swojej choroby.

Mówił, obojętnie: wymiotowanie jest takie męczące zupełnie jakby to go nie dotyczyło. Kiedy nasza przyjaciółka cierpiała z powodu bólu, dawała o tym znać, ale Lama nigdy nie narzekał. Nie „zagłębiał się” w swoją chorobę, tak jak postąpiłby każdy z nas. Nigdy nie dawał znać o swoim bólu. Wiele z tego, co się działo, nie miało sensu. Lama Zopa wiele się śmiał.

Słyszeliśmy wydobywające się z niego perełki śmiechu. Były chwile, kiedy starałyśmy się nakarmić Lamę, ale ten nie mógł utrzymać żadnego pożywienia, i każdy z nas odczuwał desperację, ponieważ wiedzieliśmy, że powinien wzmocnić swój organizm, ale Lama Zopa zaczynał z nim żartować. Chociaż byliśmy wzruszeni, nigdy nie byliśmy załamani. Lama Zopa powtarzał, że on tylko manifestuje chorobę. Pytaliśmy więc ciągle: „Czy to coś oznacza, kiedy on wymiotuje? Jak powinniśmy się odnosić do tego wszystkiego?”

Były również inne ciekawe zjawiska. Lama Yeshe nie wyglądał na bladego i wymizerowanego. Dużo stracił na wadze jego ręce stały się drobne i wyniszczone, klatka piersiowa ogromna i wypukła, był bezwładny i osłabiony, ale jego twarz była zawsze spokojna i piękna. Jego skóra, normalnie brązowa, nabrała świetlistego, złocistego odcienia. Nigdy nie mył zębów, ale jego oddech nigdy nie pachniał brzydko. Nikomu nie robiło się niedobrze, kiedy wymiotował i to zresztą pozbawione było nieprzyjemnego zapachu. W jego oczach zawsze była iskierka. Pokój chorego w Aptos zamienił się szybko w teatr. Lama Yeshe każdemu przydzielił jakieś zadanie do spełnienia. Bywało, że zadania miały charakter służebny przynoszenie mu wody, masowanie nóg, sprawdzanie zębów, poprawianie poduszek wszystko, co mogło dać im poczucie, że nie są zbędni. Zdając sobie sprawę, co ich czeka, pewnego dnia Bev powiedziała do niego: Lamo, tak wspaniale jest móc ci usługiwać w ten sposób. Wiem, że to bardzo rzadka sposobność, aby pozostawać z tobą w tak ścisłym, stałym kontakcie. Powoduje to w nas wiele zmian. Czy to właśnie dlatego to robisz? A on odpowiedział po prostu: Tak, moja droga.

Innymi razy zadania wymagały większego wysiłku. Lennie Kronisch, wykwalifikowana pielęgniarka a zarazem uczennica Lamy Yeshe, została wezwana do pomocy ze względu na swoje zawodowe umiejętności. Jak wspomina: Przebywanie z nim oznaczało konieczność wejścia w intensywny proces całkowitej koncentracji, całkowitego zaangażowania w wykonywane czynności, oraz poświęcenia całkowitej uwagi zachodzącym wydarzeniom, minuta po minucie. Jeżeli chodzi o mnie, przeprowadził mnie przez różne doświadczenia, aby sprawdzić, jak daleko chcę się posunąć. Zabrał mnie na kres moich fizycznych, umysłowych i emocjonalnych możliwości. Przykładowo, miał problemy ze snem, co oznaczało, że zasypiał nagle, kiedykolwiek nachodziła go taka potrzeba. Często, kiedy nieśliśmy go na jego fotel przy oknie, zasypiał w naprawdę niewygodnej pozycji, wygięty na boki, a ja nagle zdawałam sobie sprawę, że klęczę na podłodze z poduszką w rękach, podpierając jego głowę. Tak bardzo potrzebował snu. Uważałam więc, że powinnam mu pomóc tak bardzo, jak tylko potrafię. Często męczyłam się tak bardzo w tej pozycji, że myślałam, że pękną mi ręce, kolana czy kręgosłup, ale gdy tylko pojawiała się myśl, że już ani minuty dłużej tego nie wytrzymam, on się budził, i „uwalniał” mnie, jeżeli można tak to ująć. Pewnego dnia wydarzyło się coś podobnego, co miało przedziwne skutki, kiedy doszło do jej spotkania z Lamą Oselem. Lama Yeshe siedział w swoim fotelu i zasnął, kiedy akurat go karmiłam. Byłam pochylona nad nim, a on wyciągnął ręce i przyciągnął mnie do siebie za koszulę. Wtedy zasnął. Byłam kompletnie unieruchomiona. W jednej ręce miałam łyżkę, w drugiej trzymałam szklankę, a on trzymał się mojej bluzki. Spojrzałam, aby sprawdzić, czy mnie nie nabiera, ale to rzeczywiście było ekspresowe zapadnięcie w sen. Pomyślałam, ze jedyną właściwą rzeczą jest pozostać z nim w tej pozycji, minuta po minucie. W chwili, kiedy uznałam, że jest to już nie do zniesienia, obudził się.

Właśnie, dlatego aż do samego końca pozwalał nam kręcić się dokoła aby udzielić nam tych specjalnych nauk. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takich ekstremalnych sytuacji nawet wychowując swoich troje dzieci. Zrozumiałam wtedy, że taki jest cel guru, zabrać cię w podróż poza twoje obecne ograniczenia. Ukazał każdemu z nas nasze najlepsze strony - powiedziała.

Co jednak najważniejsze, w tej potencjalnie skrajnej, okropnej sytuacji byli świadkami, do jakiego stopnia Lama Yeshe porzucił lgnięcie do własnego ego, właściwie będąc pozbawionym poczucia własnego ja. Najbardziej niesamowita w tym wszystkim była jego ciągła troska o innych ludzi. Pamiętam, że kiedyś był chory przez długi okres czasu, co było dla wszystkich czymś strasznym, oznaczało bowiem przyglądanie się, jak powoli ulatuje z niego energia. Ktoś wszedł wtedy do pokoju, a on popatrzył na niego i zapytał: jak się czujesz? Jak tam twoja rodzina? I naprawdę właśnie to miał na myśli.

Rozmawiał z nami przez cały czas i był pełen miłości. Przytulał nas wszystkich, bardzo mocno. Czasami tylko patrzył w twoje oczy, i natychmiast czułeś ten niezwykły przepływ miłości. Było zupełnie tak, jakbyś właśnie odnalazł swoją jedyną, prawdziwą miłość. Niesamowite. Był taki chory, ale jego energia wciąż do nas płynęła - powiedziała Shasta.

Koniec zbliżył się, kiedy Lama, wciąż przebywając w domu w Aptos, przeżył udar. Natychmiast zabrano go do szpitala w Santa Cruz, którego z sobie tylko znanych powodów nie cierpiał. Złapał za rękę Lennie, i tonem rozkazu zażądał: zabierzcie mnie stąd.

Powtarzał swoje życzenie za każdym razem, kiedy się do niego zbliżała. Była rozdarta między swoją medyczną wiedzą, a oddaniem dla swojego duchowego mistrza. W końcu serce zwyciężyło, wyszła z ukrycia, jak to później ujęła, i pociągnęła za odpowiednie sznurki w administracji, aby wypisać Lamę ze szpitala. Pracownicy szpitala nie byli tym zachwyceni.

Po powrocie do Aptos, ze sparaliżowaną lewą stroną ciała, Lama Yeshe wciąż demonstrował swoją niezwykłą energię. Używał wiszącego mu nad głową trójkątnego kawałka metalu, służącego do pomocy przy podnoszeniu się, do zabawy, kołysząc nim raz w jedną stronę, raz w drugą. Był w beztroskim nastroju i żartował ze wszystkimi, którzy go otaczali. Lennie nauczyła go specjalnych ćwiczeń oddechowych, które miały mu pomóc w rozluźnieniu się, i za każdym razem, kiedy przechodziła obok, wydawał z siebie głębokie udawane westchnienie, chcąc się z nią trochę podrażnić. Kiedy się nudził, jak psotne dziecko rzucał na podłogę chusteczki higieniczne, jedna za drugą, po prostu żeby dostarczyć sobie jakiejś rozrywki.

Lama Zopa, wciąż pozostający przy jego boku, zdecydował, że nadszedł czas, aby wezwać na pomoc tybetańskich specjalistów. Zadzwonił do Szwajcarii i zaprosił do Kalifornii Jego Świątobliwość Song Rinpocze, wiodącego mistrza w duchowej hierarchii i jednego z osobistych nauczycieli Lamy Yeshe. Czcigodny starzec, który przekroczył już osiemdziesiąt lat, z wiotką, rzadką, archetypiczną brodą wyrastającą z jednego punktu, przybył w samą porę. Wyrecytował nad Lamą Yeshe modlitwy, dał mu inicjacje, i wyszukał w swoich starożytnych tekstach informacji na temat właściwego leczenia skutków udaru.

Receptę stanowiła recytacja mantr i odizolowanie Lamy od wszelkich źródeł światła słonecznego. Odmówiono mu, więc jednej z ostatnich przyjemności, siedzenia przy oknie i obserwowania słońca nad oceanem. Wycofywał się z tego życia. Co ciekawe (lub też nie, stosownie do waszych przekonań), paraliż zaczął w widoczny sposób ustępować, ale stan serca wyraźnie się pogarszał. Trzy dni po wyjeździe Song Rinpocze Lama zaczął odchodzić.

Kiedy inny uczeń, który był lekarzem, przyjechał, aby się z nim zobaczyć, i natychmiast zalecił leczenie szpitalne, Lama Yeshe cudownie ozdrowiał. Lama Zopa zwrócił się z pytaniem do wyroczni, i jako najlepiej wróżące dla Lamy Yeshe miejsce wybrano szpital Cedars Sinai w Los Angeles. Został tam przeniesiony na pokładzie helikoptera, co niezmiernie mu się spodobało, żartował i śmiał się przez całą drogę.

Jak się okazało, końcowe miejsce przeznaczenia Lamy Yeshe było tak oddalone od jego korzeni, ja kto tylko można sobie wyobrazić. Oddział intensywnej terapii w Cedars Sinai lśni i brzęczy zdobyczami najnowszej technologii, wynalezionymi przez zachodnią naukę, aby służyć pomocą w pokonaniu największego zabójcy - chorób serca. Wyobraźcie sobie, jeżeli możecie, tybetańskiego lamę pochodzącego z najbardziej odizolowanych miejsc na świecie, położonego pomiędzy producentami filmowymi i telewizyjnymi kacykami, którzy doświadczyli ataków serca, na najważniejszym w całych Stanach Zjednoczonych, a może i na całym świecie- oddziale kardiologii. Tutaj podłączono Lamę do imponującej liczby urządzeń i sprzętu medycznego, błyskającego i piszczącego nad nim, którego odczyty przesyłane były do „centrali”. Cedars Sinai był zimnym, kompetentnym, błyszczącym i plastikowym miejscem czymś jednocześnie najlepszym i najgorszym, co Ameryka miała do zaoferowania.

Jeżeli uznamy, że dla Lamy było to dziwne, nawet dziwniejsze było dla Cedars Sinai gościć tybetańskiego świętego męża. Razem z pacjentem przybył inny, niewielki lama w tradycyjnych szatach, który usiadł w kącie odmawiając modlitwy lub też wykonując pełne pokłony przed człowiekiem leżącym w łóżku. Przybyła także para innych tybetańskich mnichów, oraz grupa zachodnich uczniów, tłoczących się w szpitalnym pomieszczeniu, zajmujących się odprawianiem rytuałów, niezważając na szpitalne fartuchy kręcące się obok nich. Miejsce kipiało egzotyczną nowością. Nos Lamy został ceremonialnie podłączony do rurki, inną podłączono do jego ręki, jeszcze inną do serca. Pomimo tego wszystkiego, w charakterystyczny dla siebie sposób traktował swojego lekarza, Stephena Corde, którego nie spotkał nigdy wcześniej w życiu jak gdyby był starym przyjacielem rodziny, wciąż żartował i śmiał się ze wszystkimi, którzy go otaczali. Przebywał na oddziale intensywnej terapii zaledwie przez dwie noce przed śmiercią. Nikt nie miał pojęcia, że to nadchodzi. Nocy, która miała być jego ostatnią, poprosił o chińskie danie, zjadł też trochę truskawek, z pielęgniarkami rozmawiając na temat tych, które uprawiał w ogrodzie. Przechodząc nieopodal Lama Zopa zauważył kobietę, będącą w stanie klinicznej śmierci, ale wciąż podłączoną do maszyny, która sztucznie podtrzymywała jej życie. Potrząsnął głową i zapytał, czy to samo może spotkać Lamę Yeshe. Kiedy mu odpowiedziano, że jest to możliwe, wymamrotał, że lepiej będzie, jeżeli Lama Yeshe umrze, niż żeby jego życie miałoby być podtrzymywane w taki sposób.

Pouczył następnie personel medyczny, że jeżeli serce Lamy przestanie bić, nie podjęte zostaną żadne nadzwyczajne środki. Konieczne jest, aby pozwolono mu umrzeć w sposób naturalny. Zrządzeniem losu postanowił zadzwonić ponownie do Song Rinpocze, i zapytać go o radę w tej sprawie. Z powrotem nadeszła jednak przeciwna decyzja: „uczynić wszystko, co dzięki zachodniej nauce można zaoferować Lamie, aby mu pomóc.” Siły przeznaczenia zadecydowały. Lama, aż do ostatniej minuty, miał doświadczyć w pełni „zachodniej” śmierci.

Nie mogło to nastąpić wcześniej, zanim zgodnie z jego życzeniem, Lama Zopa nie przeszedł wspólnie z nim przez pełną medytacyjną praktykę inicjacyjną najwyższej jogi tantrycznej formy - bóstwa Heruki - aspektu Współczującego Buddy. Kiedy skończył, jego serce zaczęło bić nieregularnie. Pielęgniarka nadzorująca pracę maszyn w pokoju „operacyjnym” zauważyła zmianę i pośpieszyła zapytać, czy wszystko jest w porządku. Tak, moja droga, odpowiedział. Czy coś pana boli? - Nie. Wyszła. Wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, jego serce nagle przestało bić. Zapłonęły światła, włączyły się alarmy, drzwi otworzono na oścież, zewsząd nadbiegał personel medyczny. Nastąpił masowy atak paniki. Jeden z lekarzy sięgnął po coś leżącego na półce ponad głową Lamy, i wszystko znalazło się na podłodze, całe potrzaskane. Tom Waggoner, uczeń, który był wówczas z Lamą, doświadczył przerażającego bólu w piersiach. Rozpoczęła się reanimacja wstrząsami elektrycznymi.

Był to najgorszy możliwy dla Lamy Yeshe sposób śmierci. Zgodnie ze wszystkimi jego duchowymi naukami, ustąpienie pracy serca nie oznacza śmierci. Dokładnie w tym czasie rozpoczyna się najważniejsza i najbardziej subtelna medytacja opuszczania fizycznego ciała przez świadomość. Dr. Code pracował nad sercem Lamy od dwóch i pół godzin, kiedy cichy głos dochodzący z kąta zasugerował, że może nadszedł czas, aby przestać. Lama Zopa nie mógł już dłużej tego znieść. Lekarz wyglądał na wyjątkowo przybitego. Później przyznał, że nigdy wcześniej nie pracował równie ciężko nad przywróceniem do życia żadnego innego pacjenta. Chociaż nie znał Lamy Yeshe, wyczuwał, że jest on kimś bardzo szczególnym. Nastąpiło to dziesięć minut przed piątą o świcie Tybetańskiego Nowego Roku, o godzinie, w której odchodzą najwięksi jogini.

Niezależnie od wszystkich wydarzeń, jakie rozegrały się w ciągu ostatnich tygodni, nikt nie był w stanie do końca uwierzyć, że Lama Yeshe nie żyje. Lama Zopa w widoczny dla wszystkich sposób był oszołomiony rozpaczą. Jestem zupełnie odrętwiały- powiedział. Nie jestem w stanie o niczym myśleć. Ci wielcy lamowie, jak Lama Yeshe, nie pasują do nas. Z powodu naszej niewielkiej zasługi, nie pasują.

Uczniowie byli równie zaszokowani. Część oczekiwała, że podniesie się z łóżka i mrugnie do nich okiem. Jak wyjaśniły mi Bev i Shasta, Widzisz, nie była to zwyczajna śmierć. Śmiał się, żartował, i obejmował nas aż do rozdzierającej sekundy, w której zatrzymało się jego serce. Był wtedy w pełni świadomy. W ten sposób ukazał nam, że śmierć jest czymś zwyczajnym, a nie czymś, czego należałoby się obawiać. Jego ciało było chore, ale jego umysł pozostawał spokojny. Umierając na zawał serca, ukazał nam całe swoje człowieczeństwo. To, co wydarzyło się jemu, mogło się wydarzyć każdemu z nas. Tak, jak mogliśmy identyfikować się z jego chorobą i stanem fizycznym, mogliśmy się identyfikować ze stanem jego umysłu w chwili śmierci. Sposób, w jaki to uczynił, był wspaniały.

Ale były jeszcze sprawy, którymi należało się zająć. Uczniowie starali się dotrzeć do władz szpitala, aby dostać od nich pokój, w którym ciało Lamy Yeshe mogłoby leżeć nieruszane przez trzy dni, zgodnie z tybetańską tradycją. Kierownictwo szpitala odpowiedziało strachem i oburzeniem. Pozostawienie ciała zmarłego w łóżku na tak długi czas było sprzeczne ze wszystkimi przepisami. W końcu wezwali dyrektora medycznego, aby uzyskać niechętne nagięcie przepisów. Lama mógł zająć pokój w mało używanym skrzydle szpitala do 22.00 tej samej nocy. Nawet w śmierci Lama wciąż wychylał się z szeregu. W prawdziwie zachodnim stylu zjawiło się dwóch szpitalnych porządkowych, odzianych w białe spodnie, białe kitle z długimi rękawami, gumowe rękawiczki, czepki, i z maseczkami na twarzach, aby uniknąć skalania się śmiercią. Podnieśli Lamę na wózek. Wyjaśniono im, że była to wyjątkowa sytuacja i zgodnie ze zwyczajami, którym hołdował zmarły, ciało powinno być w jak najmniejszym stopniu wstrząsane czy szturchane. Potem rozpoczęła się przedziwna procesja pogrzebowa, prowadzona korytarzami szpitala Cedars Sinai w ślimaczym tempie przez Lamę Zopę i innych Tybetańczyków w szatach, odmawiających modlitwy, za którymi posuwali się zachodni uczniowie i ciało Lamy, przykryte prześcieradłem i eskortowane przez porządkowych w ich kosmicznych strojach.

Pozostawiony tylko ze swoimi przyjaciółmi i uczniami, Lama, „klinicznie” zmarły, ale z subtelną świadomością wciąż żywą w jego fizycznej formie, kontynuował swoją medytację otoczony dźwiękami mantr i odmawianych modlitw. Kolor jego ciała był wciąż złocisty, a on sam, zgodnie ze słowami tych, którzy go wtedy widzieli, był piękny w śmierci. Od tego czasu, Lama Zopa wyrażał się o nim, jako o „świętym ciele Lamy”. Kiedy czas opuszczenia pokoju zbliżał się, Lama Zopa, z przeszywającym oddaniem zrobił przed swoim cennym guru i najbliższym przyjacielem, który był tak wypełniony czystą miłością, trzy pokłony. Wszyscy zgromadzeni byli głęboko poruszeni. Zaczął wykrzykiwać mantry Heruki wyjątkowo głośno, i ogłosił: teraz medytacja Lamy jest skończona! Jeden czy dwóch uczniów zobaczyło, jak głowa Lamy pod prześcieradłem poruszyła się, ale ruch był tak słaby, że zastanawiali się potem, czy nie ulegli halucynacji. Zdobyli potem trumnę i pozwolenie na kremację ciała Lamy na terenie Vajrapani Institute, ośrodka założonego w późnych latach 70tych. Z niekonwencjonalnym podejściem, charakteryzującym wszystkie ówczesne wypadki, Tom Waggoner umieścił trumnę w swoim pick-upie i przejechał z ciałem jakieś 350 mil do Boulder Creek, zatrzymując się po drodze, aby zmyć błoto na stacji obsługi. Być może nie był to zwyczajny karawan, ale Tom chciał, żeby wyglądał jak lśniący rydwan. Wieści o śmierci Lamy rozniosły się po całym świecie lotem błyskawicy, i zaczęli przybywać ludzie ze wszystkich zakątków globu, aby oddać hołd człowiekowi, który wszedł nie tylko do ich życia, ale też do ich serc. Leżał w otwartej trumnie stojącej w głównej sali medytacyjnej, złocisty i emanujący piękne zapachy. Do dzisiejszego dnia jego trumna pięknie pachnie. Przyleciało także wielu lamów, włączając niezmordowanego Song Rinpocze ze Szwajcarii, który tym razem przybył, aby nadzorować przygotowania do pogrzebu.

Wiatr, który wył nienaturalnie podczas dni poprzedzających śmierć Lamy, ustał w chwili, kiedy odszedł, i Vajrapani Institute zaszczyciło niezakłócone niczym, spokojne i błękitne niebo. Deszcze również ustały, pozwalając, aby samochody odwiedzających mogły bez przeszkód wspiąć się po błotnistej drodze prowadzącej do ośrodka. Czystość i jasność powietrza odzwierciedlała niezwykłą jasność umysłów wszystkich, którzy opiekowali się Lamą. Kremacja powinna być ponurą, przyprawiającą o depresję ceremonią, zamiast tego okazała się być świętem, celebracją. Czasem radości i pokoju.

Wydarzył się również dziwny, niezwykle zabawny moment. Na Toma Waggonera spadło zadanie utrzymywania ciała Lamy w chłodzie. Nie mając żadnego wcześniejszego doświadczenia w takich sprawach, ale pełen dobrych chęci, pokrył je taką ilością suchego lodu, że zamarzło na kamień. Swój błąd dostrzegł z chwilą nadejścia dnia kremacji, kiedy to Lama, zgodnie z tradycją, powinien zostać ułożony w pozycji siedzącej, z ramionami i nogami przyciągniętymi do ciała.

Miałem na składzie 140 funtów zamrożonego guru zaczynał być niebieski i musiałem rozmrozić go szybko, żeby móc zgiąć jego ramiona i nogi. Były i chichoty. Lama zawsze uczył nas, żeby w każdej sytuacji zachowywać poczucie humoru, wspomina.

Ziemia była zasypana kwiatami, a zapach kadzidła unosił się w specjalnie skonstruowanej stupie, zbudowanej pieczołowicie przez jego uczniów w nocy, przy świetle włączonych świateł samochodów. Jego ciało zostało przygotowane do kremacji. Kolana zostały przyciągnięte do klatki piersiowej i przywiązane do niej za pomocą ofiarnych szarf. Jego ręce trzymające rytualne przedmioty, dordże (niewielkie berło) i dzwonek, symbolizujące niezniszczalną mądrość i współczucie, zostały skrzyżowane przy piersi. Ubrano go w bordowo - żółte szaty. Na jego głowie umieszczono czarną, potrójną koronę boddhisattwy, ozdobioną kryształowym różańcem, a jego twarz została osłonięta czerwonym suknem. Następnie jego ciało, siedzące w wyprostowanej pozycji na krześle zostało odprowadzone przez procesję aż na grzbiet górski, na którym zbudowano stupę. Miejsce zostało wybrane ze względu na rozciągający się z niego spektakularny widok na ciągnący się poniżej las, oraz na zapach niedostrzegalnego stąd oceanu. Lama Yeshe kochał to miejsce. Było to, jak sam mówił, „miejsce magiczne”.

Kiedy ciało Lamy zostało umieszczone wewnątrz stupy, a ponad nim wzniesiono resztę stupy, nasączone olejem drewno zostało zapalone zgodnie z tybetańską tradycją przez kobietę, która nigdy w swoim życiu nie spotkała Lamy. Przez trzy godziny w płomienie wrzucano rytualne ofiary. Przez cały ten czas głęboka cisza zakłócana była jedynie dźwiękami śpiewanych modlitw i trzaskaniem ognia. Zdjęcie zrobione przez lukę w stupie ukazało później płomienie liżące czaszkę Lamy przerażające przypomnienie jego tak często słyszanych nauk mówiących, że nie tylko wszyscy jesteśmy we władaniu przemijalności, ale że prawdziwy spokój umysłu można uzyskać jedynie poprzez zmierzenie się z rzeczywistością twarzą w twarz.

Jak skomentował to Tom Waggoner: Wszyscy kiedyś umrzemy, ale wciąż jednak boimy się śmierci. Mój buddyjski trening pomógł mi w przejściu przez śmierć Lamy bez rozpaczy. Wciąż bez końca uczono mnie, że śmierć jest tylko porzuceniem starego, znoszonego ciała, i że świadomość podróżuje dalej.

Ciało Lamy pozostawało w stupie, nieruszane przez cztery dni, aż do czasu, kiedy otworzył ją Lama Zopa w poszukiwaniu pozostałych jeszcze wewnątrz jego części. Wszystko, co się zachowało, to kawałek serca, szczęka, oraz dostojne zęby Lamy. Kolejny raz przypomnieli sobie jego słowa: Czy jestem tym ciałem, tą formą? Kim jestem? Z pewnością Lama Yeshe, w formie, w jakiej go znaliśmy, przestał istnieć. Kiedy wyjechali wszyscy goście, mieszkańcy Vajrapani Institute pozostali, wypełnieni wyczerpującą pustką.

Uczucie to zostało wyrażone najbardziej przejmująco w chińskim wierszu, który Shasta podarowała Bev:

Koniec wiosny

Li Ching Chao

Wiatr ustaje.

Z wiosny nie pozostało już nic, poza wonnym pyłem.

Chociaż już późny dzień

Jestem zbyt wyczerpana, żeby nawet uczesać włosy.

Nasze meble są wciąż te same

Ale on już nie istnieje.

Nie jestem w stanie niczego zrobić.

Zanim coś powiem, duszą mnie łzy.

Mówiono mi, że w Dwóch Rzekach

Nadal jest pięknie.

Chciałam popłynąć tam łodzią

Ale boję się, że moja mała łódka

Jest zbyt niewielka, aby kiedykolwiek dotrzeć do Dwóch Rzek

Obciążona moim wielkim smutkiem.

8. Śmierć i odrodzenie

Nikt posiadający zwyczajną percepcję nie dowie się prawdopodobnie nigdy, co dokładnie działo się z Lamą Yeshe podczas jego śmierci. Jednak na wyjaśnieniu tej kwestii zgodnie z tybetańską tradycją, opiera się cała idea reinkarnacji, oraz w to, jaki sposób doszło do ponownego pojawienia się Lamy Yeshe jako hiszpańskiego chłopca jedenaście miesięcy później.

Tybetańczycy stworzyli bezspornie najbardziej szczegółowe i dogłębne studium na temat śmierci, jakie istnieje w dzisiejszym świecie, objaśnione w słynnym tekście pochodzącym z VII-go wieku, „Tybetańskiej Księdze Umarłych” (tyb. „Bardo Thodol”). Opisano w niej podróż świadomości (tej części człowieka, w której nie ma niczego materialnego) od chwili, kiedy oddziela się od ciała. Wszystko zaś, czego świadomość doświadcza podczas tej podróży, jest opisane systematycznie i z matematyczną dokładnością. W konsekwencji każdy Tybetańczyk jest zapoznany z charakterystycznymi punktami tej nieuchronnej podróży i nie wpada w panikę, którą może wywoływać nieznajomość terenu. Zamiast tego, utrzymując pewien poziom uważności i samokontroli, będzie w stanie dotrzeć do wartego trudu podróży, i miejmy nadzieję, szczęśliwego miejsca przeznaczenia.

Dla prostego Tybetańczyka celem jest po prostu umrzeć zachowując spokój umysłu, to jest stan, pozwalający na przeprowadzenie świadomości przez śmierć. Dla zaawansowanego praktykującego cel jest jednak dużo bardziej ambitny. Po tym, jak studiował i trenował umysł przez całe życie, dochodząc do wysokiego poziomu klarowności i udoskonalenia (często przez długie okresy zupełnego odosobnienia i ciszy), tybetański jogin używa śmierci jako najlepszej sposobności, aby pokonać ostatnie przeszkody i osiągnąć przebudzenie, czy też stan Buddy.

Kierując się jednak ideałem altruizmu, charakterystycznym dla Mahajany, poruszony ogromnym współczuciem dla cierpienia innych, porzuca należne mu miejsce w czymś, co my nazwalibyśmy niebem, aby wypełnić swe ślubowanie powracania wciąż i wciąż do samsary (koła kolejnych narodzin i śmierci), aby ukazać każdemu z nas drogę wyjścia. Kiedy istota osiągnie taki poziom rozwoju, mówi się, że ona czy on może dyktować dokładne warunki swoich następnych narodzin, wybierając takie, które najlepiej służyłyby wypełnieniu tego ślubowania.

Krążą fantastyczne opowieści o nadzwyczajnych wyczynach, których dokonują lamowie w czasie śmierci. W Tybecie powszechnie wiadomo, że kiedy Czerwona Gwardia Mao sprofanowała grobowiec jednego z najsłynniejszych świętych, Tsong Khapy, założyciela wiodącej szkoły tybetańskiego buddyzmu, zwanej Gelug, lub też Szkołą Żółtych Czapek, odnaleźli jego ciało nie tylko nienaruszone, ale z wciąż rosnącymi paznokciami i włosami, po pięciu stuleciach, jakie upłynęły, odkąd odszedł z tego świata. Istnieją jogini, którzy posuwają się jeszcze dalej, i wybierają sposób, który pozwala im na zabranie swego ciała ze sobą. Historia Tybetu jest pełna odniesień do joginów, którzy w chwili śmierci osiągnęli „tęczowe ciało” (jak Marpa Tłumacz), po czym po prostu zniknęli, pozostawiając po sobie jedynie włosy i paznokcie.

Na szczęście, odkąd wielu Tybetańczyków uciekło ze swej ojczyzny, aby uniknąć okrucieństw chińskiej okupacji, także my mamy możliwość usłyszenia, a czasem nawet bycia świadkami niektórych z tych niesamowitych osiągnięć, jakie prezentują w chwili śmierci. Wielu indyjskich urzędników stało oniemiałych na widok tybetańskiego mistrza, siedzącego w pozycji lotosu, wyprostowanego jak strzała, z uśmiechem szczęścia na twarzy, emanującego piękne zapachy, na długo po tym jak ustało bicie jego serca i oddech.

A wszystko to działo się w doskwierającym upale subkontynentalnego, południowego słońca, kiedy według wszelkich prawideł zmarły powinien już dawno zamienić się w gnijącą, cuchnącą papkę, nadającą się tylko na pogrzebowy stos. Mieszkając w Londynie nie miałam okazji zobaczyć tych cudów osobiście, ale inni Europejczycy oraz Amerykanie, którzy mieszkali z Tybetańczykami w Indiach i Nepalu, dali pełne świadectwo ich wyjątkowych umiejętności.

Opowieść o tym, jak w północnych Indiach umarł kochany bardzo Kunu Lama, rozeszła się szeroko po buddyjskich kręgach. Był czczony przez Tybetańczyków jako największy duchowy mistrz stulecia, jedyny człowiek, przed którym widziano kłaniającego się Dalaj Lamę. Kunu Lama był w rzeczywistości Hindusem, który po dogłębnym przestudiowaniu sanskrytu i Hinduizmu, porzucił zarówno swój kraj, jak i religię, i wyruszył do Tybetu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, które jego własna religia pozostawiała bez odpowiedzi. Potem został wędrownym lamą, szybko zyskując reputację błyskotliwego uczonego i erysty. Uciekł z kraju wraz z innymi wysokimi lamami po chińskiej inwazji i powrócił do swojej ojczyzny.

W wieku dziewięćdziesięciu lat można go było znaleźć w okolicach Świętego Jeziora w przepięknej Dolinie Kulu, ( której nazwę przetłumaczono w przewodnikach dla turystów na „Dolinę Bogów”), w pobliżu Dharamsali, siedziby Dalaj Lamy. Będąc w coraz gorszym stanie zdrowia, nabawiwszy się gruźlicy, postanowił mimo to wspiąć się na wzgórza otaczające dolinę Kulu odwiedzając klasztory po drodze i udzielając nauk, kiedy go o to poproszono. Był już luty, najzimniejszy miesiąc w roku, a Kunu Lama był tak bardzo osłabiony chorobą i wiekiem, że nie był w stanie wyjść ze swego domku odosobnieniowego, zbudowanego w jednym z najwyższych pasm tego górskiego regionu. Jednak pewnej nocy wyszedł z łóżka i wyruszył sam, przemierzając kilkaset metrów w śniegu, aż odnalazł drzewo, pod którym niezwłocznie usiadł, i w dotkliwym chłodzie odszedł z tego świata.

Nikt go nie znalazł aż do następnego dnia. Jego ciało wciąż pozostawało w tradycyjnej postawie medytacyjnej. Wydawało się niemożliwe, żeby taki stary, chory człowiek mógł dokonać takiej rzeczy w tak strasznych warunkach pogodowych, ale być może potencjał, który tkwi w ludzkim umyśle, wykracza poza nasze obecne pojęcie na temat tego, co jest możliwe.

Przez lata docierały do mnie inne historie, tak fascynujące, że owładnęły moją wyobraźnię. Znany szeroko Apo Rinpocze z Manali, na przykład, o którym mówiło się, że jest inkarnacją słynnego piętnastowiecznego poety - świętego, Milarepy, umarł na raka żołądka nie okazując żadnych oznak bólu. Znany był z mistrzostwa w praktyce Phoła, techniki polegającej na przeniesieniu świadomości, która pozwala zrealizowanemu praktykującemu na wysłanie swojej świadomości do jakiejkolwiek formy, która najlepiej odpowiada jego celom, zgodnie z jego wolą.

Ciało Apo Rinpocze pozostawało ciepłe przez 14 dni po tym, jak jego serce przestało bić, aż przybył jego własny mistrz z Darjeeling i ogłosił, że ostateczna medytacja jego ucznia została zakończona. W tym momencie strużka krwi wypłynęła z nozdrza Apo Rinpocze, a jego głowa opadła na jedną stronę. Był to zewnętrzny znak, że jego świadomość opuściła rzeczywiście jego fizyczną formę. Wydawało się jasne, że Apo Rinpocze był w pełni świadomy tego, co się wokół działo i czekał tylko na przybycie swego nauczyciela, aby po raz ostatni przed końcem życia dopełnić rytuałów. Historia o Jego Świątobliwości Serkongu Rinpocze jest być może najbardziej wzruszająca ze wszystkich, które słyszałam. Miałam niewątpliwe szczęście spotkać tego niezwykłego człowieka, kiedy podczas swego pobytu w Londynie mieszkał w domu mojej przyjaciółki. Zostałam zaproszona na obiad w jego towarzystwie i natychmiast zostałam uderzona jego wyjątkową „zwyczajnością”. Bez poczucia pompy i bez żadnych ceremonii (pomimo wysokiego statusu, jakim cieszył się w tybetańskiej hierarchii) usiadł przy kuchennym stole ubrany w spodnie szaty i kapcie, jedząc momo, tybetańskie pierożki, z apetytem, który można delikatnie opisać jako „zdrowy”. Zachęcał nas, żebyśmy go naśladowali, aż wszyscy zostaliśmy kompletnie podbici. Ta „zwyczajność”, jak się później dowiedziałam, była cechą, którą umyślnie rozwijał. Często wybierał podróż trzecią klasą indyjskich pociągów, co oznaczało wygody porównywalne dosłownie do podróży w ciężarówce przewożącej bydło. Właściwie pojawiał się niekiedy i w ciężarówkach, aby udzielać nauk. Człowiek o jego pozycji był uprawniony do korzystania z samochodu z szoferem, ale on nie lubił ostentacji.

Właściwie w Serkongu Rinpocze nie było niczego „zwyczajnego”. Z wyglądu sprawiał wrażenie istoty nie z tej ziemi, jego twarz była wyrzeźbioną mapą, pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami. Jego głęboko osadzone oczy lśniły „mądrością wykraczającą poza rzeczywistość”. Jego duchowe osiągnięcia, predysponujące go do cieszenia się zasłużoną sławą były równie imponujące. W Tybecie uzyskał tytuł gesze (odpowiednik doktoratu z teologii, ale uzyskiwany po czternastu latach studiów) w wieku 23 lat. Był także jednym z niewielu spośród swoich rodaków, którzy dogłębnie poznali nauki wszystkich czterech szkół buddyzmu tybetańskiego, z których każda jest bardzo złożona. To z kolei oznaczało, że był jednym z niewielu ludzi, którzy mogli udzielać wskazówek (podpowiadać) Dalaj Lamie, podczas kiedy on sam nauczał. Był to niewątpliwie pokaz wart obejrzenia. Podczas wykładów Dalaj Lama utrzymywał niesamowite tempo; nagle zatrzymywał się i prosił Serkonga Rinpocze o słówko. Dla obserwatorów wyglądało to jak niesamowita gra - Dalaj Lama sprawdza, czy Serkong Rinpocze nadąża za nim. Niezmiennie tak właśnie się to odbywało. Oddanie Serkonga Rinpocze dla jego mistrza prawie osiągnęło ekstremum, jego oczy wypełniały się łzami kiedykolwiek ktoś wymienił imię Dalaj Lamy. Niedługo po tym, kiedy spotkałam go w Londynie, nadszedł z Indii list informujący, że Serkong Rinpocze nagle odszedł. W liście opisano niezwykłe okoliczności, jakie wybrał, by umrzeć. Pewnego dnia, podczas pobytu w odległym rejonie Spiti, leżącym w północnych Indiach, Serkong Rinpocze przywołał do siebie starego mnicha i powiedział: Nadszedł bardzo zły czas dla Dalaj Lamy. Jego życie znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdybyśmy wzięli to na siebie, byłoby to bardzo dobre. Ale proszę, nie mów o tym nikomu.

Dalaj Lama, o czym nie wiedział Serkong Rinpocze, znajdował się w tym czasie w podróży do Genewy. Jak zrządził los, szwajcarskie władze nie były w stanie zapewnić mu żadnej policyjnej ochrony, ponieważ wszystkie ich siły zostały skierowane do ochrony Jasira Arafata, który w pół godziny po przybyciu Dalaj Lamy, miał przylecieć na konferencję PLO. Była to, delikatnie mówiąc, wyjątkowo wrażliwa sytuacja dla Dalaj Lamy.

W Spiti Serkong Rinpocze dyskretnie sugerował swoje odejście mnichom, którym służył tak długo, mówiąc im tajemniczo, że w przyszłości z wszelkimi pytaniami i problemami mają zwracać się bezpośrednio do Dalaj Lamy. Nikt nie domyślał się, co w rzeczywistości miał na myśli. Następnie przywołał tego samego starego mnicha i pojechał z nim do domu położonego trochę wyżej. Było jasne, że właściciel nie spodziewał się w ogóle jego przybycia. Serkong Rinpocze wszedł do środka, zjadł odrobinę jogurtu, i wyrecytował cały tekst Tang-cze Lekshe Nyingpo, najprawdopodobniej najtrudniejszego traktatu o pustce. Poprosił właściciela o położenie na łóżku czystej białej pościeli, po czym położył się, zrobił kilka wydechów i umarł.

Dalsza część listu mówiła nam, że po tym, jak odszedł, Serkong Rinpocze pozostawał w medytacji czystego światła śmierci przez całą noc, cały następny dzień, i przez całą noc, aż do poranka drugiego dnia, kiedy to jego świadomość opuściła ciało. W tym momencie ponad domem pojawiły się tęcze, a nad wzgórzem, na którym jego ciało miało zostać poddane kremacji, widziano światła. W suchym, pełnym pyłu miejscu, gdzie nastąpiła kremacja, spomiędzy skał wytrysnął strumień. Woda tryska z tego miejsca po dziś dzień, i była przyczyną kilku uzdrowień.

List wyjaśniał, że Serkong Rinpocze wypełnił dokładnie swoją obietnicę biorąc na siebie trudności, jakich miał doświadczyć Dalaj Lama, i oddając w zamian swoją siłę życiową. Jak się później okazało, w chwili, kiedy „umierał” Serkong Rinpocze, Arafat zmienił swoje plany i zdecydował się odłożyć swoją podróż do Genewy na następny dzień. Altruistyczny czyn Serkonga Rinpocze nie był czymś wyjątkowym. Dlaczego w tym czasie nastąpiła śmierć wielu wysokich lamów pozostaje zagadką, ale mówiono, że troskę o Dalaj Lamę odczuwaną przez Serkonga Rinpocze dzieliło z nim wiele duchowo rozwiniętych istot.

Zbiegiem okoliczności w okresie, kiedy zmarł Lama Yeshe wielu innych tybetańskich joginów także odeszło w niezwykłych okolicznościach. Niedługo po śmierci Lamy Yeshe, człowiek nadzorujący jego pogrzebowe rytuały, czcigodny Kyabje Song Rinpocze, także odszedł.

Zachorował w letnich miesiącach roku 1984, ale ponieważ wielu przyjaciół i uczniów błagało go, aby żył, wyzdrowiał zupełnie i zgodnie z wcześniej ustalonym planem kontynuował nauczanie, studiowanie i kierowanie religijnymi ceremoniami.

Wczesnym rankiem 15 listopada, Song Rinpocze wspomniał swojemu asystentowi, że odczuwa niewielki ból w klatce piersiowej. Wydawało się, że dolegliwości ustąpiły z czasem, i poczuł się na tyle dobrze, aby zjeść porządne śniadanie, mówiąc swojemu asystentowi, po odsunięciu tacy: To było apetyczne, pyszne, wspaniałe. Byłeś bardzo dobry dla mnie. Krótko po 9tej rano oświadczył wszystkim zebranym, że nie odczuwa już żadnych skutków swojej choroby, a następnie energicznie wymaszerował do swojego pokoju. Kilka minut później asystenci odnaleźli Songa Rinpocze siedzącego w wyprostowanej pozycji, z zamkniętymi oczami, bez najmniejszych oznak oddechu ani bicia serca. Po prostu „umarł”. Nie dotykano go, ale przeczytano rytuał tantrycznego bóstwa, który praktykował Song Rinpocze. Pozostawał w tej pozycji przez trzy dni. Po południu trzeciego dnia, pogoda, która była dotąd stała, zmieniła się. Odczuwano silne podmuchy wiatru i niewielkie wstrząsy ziemi.

Ciało Songa Rinpocze odziane w kompletny strój do inicjacji, zostało umieszczone w bogato udekorowanym palankinie i przeniesione do stupy kremacyjnej przez jego uczniów.

Rankiem 24 listopada komora kremacyjna została otworzona; znaleziono w niej nietkniętą czaszkę Songa Rinpocze i ogromną ilość relikwii-kuleczek, których nie było w środku, kiedy jego ciało zostało umieszczane wewnątrz komory. Na koniec, co było najbardziej spektakularne, kiedy dolna cześć stupy została zdemontowana, wszyscy obecni, włączając w to kilku ludzi z Zachodu, zobaczyło w popiołach dwa małe, ale wyraźne odciski stóp, skierowane w konkretnym kierunku.

Był to dowód na to, że nie tylko Song Rinpocze zamierzał powrócić, ale także znak, gdzie rozpocząć jego poszukiwania.

Jak powoli zaczynałam rozumieć, obserwowałam pokaz potęgi nie śmierci, ale przeciwstawienia się jej, a to, co demonstrował tybetański buddyzm nie było reinkarnacją samą w sobie, doktryną dzieloną z większością wschodnich religii, ale przemyślanym procesem powtórnych narodzin i rozpoznawania najważniejszych tybetańskich nauczycieli i mistrzów.

Żadna inna religia nie oferuje tego. Lama Yeshe, Serkong Rinpocze i Song Rinpocze, a raczej strumienie ich umysłów będą, więc stale powracać. Kiedy zostaną rozpoznani, a poszukiwania rozpoczynają się już w chwili, kiedy ich poprzednie ciało jest spopielone wiedza i mądrość, którą zyskali i rozwijali, zostaje poddana opiece i „wydobywana”, aby na nowo móc służyć pożytkowi ich uczniów. Implikacje tego procesu są nawet bardziej niesamowite, kiedy zrozumie się, że ich mądrość pochodzi nie tylko z procesu uczenia się, ale także z osobistego doświadczenia prawdy. Właśnie, dlatego ludzie ci nazywani są „zrealizowanymi”, ponieważ prawda w nich jest w pełni obecna, zrealizowana. Także, dlatego rozpoznany, inkarnowany wysoki lama otrzymuje tytuł Rinpocze, co oznacza w języku tybetańskim „drogocenny”.

Istnieją relacje napisane przez ludzi z Zachodu na temat zdolności lamów ukazywanych przez nich w chwili śmierci. Lama Govinda, Niemiec wyświęcony w tradycji buddyzmu tybetańskiego, w swojej pięknej książce The Way of the White Clouds zawarł swoje osobiste świadectwo. Przywołuje w niej historię o tym jak w latach 30tych pan Hugh Richardson, brytyjski wysłannik w Lhasie, odwiedził Klasztor Dung-kar w południowym Tybecie i zobaczył wyprostowane ciało słynnego medytującego, Domo Geshe Rinpocze, mistrza Lamy Govindy, siedzącego w pozycji medytacyjnej i traktowanego zupełnie tak samo, jak za życia. Przeor klasztoru zapewniał, że ciało pozostaje w tym stanie od tygodni, i że upłynie wiele następnych tygodni, zanim zostanie złożone do grobowca. Lama Govinda pisze: „Guru nie czynił tajemnicy z tego, że wkrótce opuści swoje ciało, które stało się dla niego ciężarem. Ale powiedział, nie ma powodu, dla którego mielibyście się smucić. Nie porzucam ani was, ani mojej pracy dla Dharmy. Zamiast dźwigać to stare ciało powrócę w nowym. Obiecuję powrócić do was. Możecie mnie zacząć szukać za trzy czy cztery lata.”

Domo Geshe Rinpocze nie rzucał słów na wiatr, jak wyjaśnił Lama Govinda w swojej książce. Powrócił w Sikkimie, dokładnie w miejscu, które przewidziała wyrocznia w Lhasie.

Widząc zbliżającą się ekipę poszukiwawczą złożoną z mnichów, wykrzyknął: „Ojcze, moi ludzie przybyli, żeby zabrać mnie do mojej gompy!”, i począwszy od tej chwili zaczął demonstrować rzadkie duchowe właściwości, które wykazywał w poprzednim życiu. Umieszczony z powrotem w Dung-kar, czterolatek zadziwiał wszystkich opanowaniem, znajomością rytuałów i szybkością, z jaką uczył się swoich skryptów. Kiedy osiągnął wiek siedmiu lat, jego nauczyciele nie mieli go już czego uczyć, tak więc wysłano go do Klasztoru Sera, w stolicy Tybetu.

Co właściwie, jak moglibyśmy słusznie zapytać, robili Lama Yeshe i inni tybetańscy mistrzowie w chwili śmierci? W uproszczeniu, ponieważ jest to bardzo złożony proces, oczekują na pojawienie się, i obserwują różne zjawiska i wizje, które, jak utrzymują, towarzyszą oddzielaniu się świadomości od fizycznego ciała. Najpierw rozpoznają, że ciało staje się ciężkie i oczekują na wizję podobną do mirażu. Następnie płyny ciała medytującego zaczynają wysychać, a sam medytujący ma wizję przypominającą dym. Po tym zanika ciepłota ciała, a medytujący widzi „iskierki” swoim wewnętrznym wzrokiem. Na końcu ustaje oddech i nadchodzi wizja „migoczącego płomienia świecy”.

Jak wyjaśnił kiedyś Lama Yeshe podczas długiego wykładu, jaki wygłosił na temat śmierci i umierania, przyczyna, dla której uczymy się opisów tych wizji jest taka, że dzięki temu będziemy mogli je rozpoznać i nie czuć strachu, kiedy się pojawią. Radzisz sobie z tymi wizjami, z tymi iluzjami. Rozpoznajesz iluzje jako iluzje, projekcje jako projekcje, fantazje jako fantazje.

Ale jest to ledwie początek. Po tym, jak początkowe cztery wizje pojawiły się i zniknęły, pozostaje wciąż subtelna świadomość. Lama Yeshe był bardzo stanowczy w tej kwestii. Mamy wciąż subtelną świadomość, nawet, kiedy ustanie oddech. Zachodni lekarze myślą, że jesteś martwy, kiedy zatrzymuje się oddech i uważają, że mogą cię teraz włożyć do lodówki! Ale z buddyjskiego punktu widzenia nawet, jeżeli nie oddychasz, wciąż jesteś żywy i czekają cię cztery następne wizje, które jeszcze nadejdą - powiedział.

W kolejności są to biała wizja (jak światło księżyca w pełni), która przechodzi w czerwoną wizję (jak blask świtu), następnie w czarną wizję (jak całkowita ciemność), po której nadchodzi najwyższe, szczytowe doświadczenie „czyste światło”, którego natura jest błoga ponad wszelkie słowa, i które przewyższa wszystko, czego doświadczyłeś kiedykolwiek w cielesnej formie. Co ciekawe, ostatnie dwa stadia śmierci, tak, jak są opisywane przez Tybetańczyków, zgadzają się ściśle z opisami doświadczeń śmierci klinicznej sporządzonymi przez ludzi z zachodu, których uważano za klinicznie martwych, a którzy po powrocie do życia opowiedzieli swoje historie.

Wszyscy oni opisują podróż przez długi czarny tunel i pojawianie się cudownego światła, które wypełniało ich nadzwyczajnym szczęściem.

Podczas gdy większość z nas nie jest w stanie zrobić niczego innego poza wygrzewaniem się w blasku czystego światła śmierci, wysoko rozwinięty praktykujący wykorzystuje olbrzymią energię, jaką wywołuje, aby medytować na pustkę, ostateczną naturę wszystkich zjawisk, także jaźni. Jest powiedziane, że kombinacja błogości i medytacji na pustkę jest tak potężna, że można ją porównać jedynie do wybuchu nuklearnego, usuwającego wszystkie przeszkody, które pozostały jeszcze na drodze do osiągnięcia w pełni przebudzonego stanu, wszechwiedzącego umysłu. Stanu Buddy.

Kiedy przemija wizja czystego światła, zwykła istota popychana jest bez udziału własnej woli, przez nawykowe skłonności umysłu, do następnego stanu „stawania się”. Buddyzm tybetański utrzymuje, że zwykłe jednostki nie mają prawdziwej kontroli nad tym, jakie będzie ich następne życie, ponieważ nie mają kontroli nad skłonnościami swoich umysłów. Jesteśmy, więc bezwolnie przepychani z jednej egzystencji do innej, zdani na łaskę naszych pragnień i niechęci.

Ktoś, kto posiada nad umysłem całkowitą kontrolę, może skierować swoją świadomość do każdej formy, jaką wybierze. Mógłby, jeżeli taka byłaby jego wola, pozostawać w „czystej krainie”, doświadczając tam ciągle nieporównywalnej z niczym błogości. Lub też, jeżeli byłby prawdziwym Bodhisattwą, usłyszałby płacz cierpienia innych istot, i zgodnie ze swoim życzeniem, wybrać powracanie, aby móc im pomagać. Takie są zasady szlachetnej Ścieżki Mahajany, „Wielkiego Wozu”, taki jest sposób, w jaki altruizm przybiera praktyczną formę, a praktykujący tę ścieżkę mają wiele wspólnego z prawdziwym chrześcijaństwem. Porzucenie „ja”, kochanie wrogów, nadstawianie drugiego policzka, praca dla dobra innych. Jest to oczywiście najtrudniejsza ze wszystkich ścieżek.

Jak daleko zaszedł na niej Lama Yeshe nigdy nie byłam w stanie osądzić. Z pewnością cechowała go imponująca prezencja i wszystkie atrybuty świętości. Ale on osobiście nigdy nie przechwalał się swoimi psychicznymi mocami, preferując pozostawanie na naszym poziomie.

Kiedy mówił, niezmiennie włączał do przykładów także i siebie, jak na przykład podczas swego wykładu o pustce, udzielonego z typową dla niego werwą.

Musimy rozwinąć doświadczenie Śunjaty (pustki), nieprawdaż? Musimy je rozwijać stopniowo, kawałek po kawałku. Najpierw mamy niemowlęce doświadczenie Śunjaty, rozumiecie, potem nastoletnie doświadczenie Śunjaty, potem doświadczenie Śunjaty średniego wieku, a potem doświadczenie Śunjaty starszych ludzi, i w końcu wielkie doświadczenie Śunjaty. Mówimy tu o doświadczeniu, wiecie, a nie o czymś w rodzaju intelektualnej wycieczki. Intelektualiści myślą, że Śunjata powinna być tym lub owym, ale w rzeczywistości jest różna od intelektualnej gadki. To musi być organiczne, rozwijane powoli, powoli.

Stało się więc jasne, że Lama Yeshe musiał sam zrealizować wielkie doświadczenie Śunjaty. Ale i tak wciąż zaprzeczał, że posiada jakiekolwiek duchowe osiągnięcia. Nie jestem wysoko zrealizowanym człowiekiem, skromnie powiedział swoim uczniom w Kalifornii na kilka miesięcy przed śmiercią, ale jestem pełen oddania. Jakoś chciałbym w możliwie największym stopniu poświęcić moje życie dla innych. Nawet, jeżeli jestem tylko skromnym mnichem, powinniście myśleć, że zawsze jestem z wami. To bardzo ważne.

Była to kwintesencja jego stylu, i cecha, którą w nim kochaliśmy, preferując ten typ zachowania nad wywyższanie się, jakie zaobserwowałam u niektórych indyjskich guru, którzy ze swoich nadprzyrodzonych mocy robili publiczny spektakl i otwarcie twierdzili, że są bogami. W jakiś sposób to nigdy nie wydawało się do końca szczere, i byłam szczerze zachwycona, kiedy pewnego dnia wpadła mi w ręce historia o tym, jak Budda zbeształ pewnego mnicha za to, że publicznie dokonywał cudów, utrzymując, że największym cudem jest przekształcenie ludzkiego serca. Było jasne, że Lama Yeshe był dobrze obeznany z przebiegiem procesu śmierci. Często o tym mówił. Nie musicie się bać, że umieranie jest czymś strasznym, czymś w rodzaju czarnej dziury, która was wessie i zje. Myślimy, że umieranie to coś wielkiego coś gorszego niż strata dziewczyny, chłopca, męża czy żony mawiał, rycząc ze śmiechu. To jest złe podejście! Umieranie jest czymś lepszym niż jakakolwiek dziewczyna, chłopak, mąż czy żona, ponieważ ci ludzie mogą dać ci jedynie niewielką błogość. Doświadczenie śmierci obdarza niezwykłym spokojem. Kiedy umierasz, i kiedy nadchodzi czyste światło, znajdujesz się w absolutnym stanie błogości, obejmującej uniwersalną rzeczywistość, nie tylko twoją zwyczajną, konkretną, konceptualną rzeczywistość. Medytujący mogą pozostawać czystym świetle przez wiele, wiele dni, czy miesięcy. To jest możliwe, wiecie!

Powtarzał nam wciąż swe rady, żebyśmy starali się być świadomymi tego, co dzieje się z naszym umysłem, kiedy zasypiamy, mówiąc, że proces zasypiania jest bardzo podobny do naturalnej śmierci, szczególnie, jeżeli chodzi o sposób, w jaki „gruba” nieświadomość naszego wędrującego umysłu zatapia się w subtelniejszą świadomość stanu śnienia, a następnie w stan głębokiego snu. W stanie tym (głębokiego snu), twoja świadomość znajduje się w swoim podstawowym stanie, pozbawionym intelektu. Nie masz politycznego umysłu, komunistycznego umysłu, kapitalistycznego umysłu, gniewnego, zazdrosnego, dumnego umysłu. Dlatego kiedy wstajesz rano, twoje zanieczyszczone koncepcje straciły na znaczeniu podczas snu, i jesteś troszeczkę bardziej klarowny. Z tego też względu jest to najlepszy czas na koncentrację czy medytację - powiedział.

Osobiście nigdy nie byłam wystarczająco uważna, kiedy szłam do łóżka, aby móc obserwować swój umysł podczas procesu zasypiania i snu, ale wielu tybetańskich joginów tak postępuje, przygotowując się na moment, kiedy nadejdzie prawdziwa śmierć. Przyjaciele, którzy przebywali z Jego Świątobliwością Songiem Rinpocze i Serkongiem Rinpocze potwierdzili, że ich pościel nie była nawet zmarszczona.

Ponieważ żadne z nas nie miało naprawdę pełnego obrazu nadprzyrodzonych mocy Lamy Yeshe, musieliśmy w tym względzie polegać na świadectwie jego najbliższego przyjaciela i ucznia, Lamy Zopy. Omawianie kwestii duchowego rozwoju twojego, czy też osób trzecich uważane jest w kulturze tybetańskiej za coś pozostającego w całkowitej sprzeczności z etykietą, ale tabu to zostaje zniesione, kiedy dana osoba odchodzi z tego świata. Ponieważ Lama Yeshe umarł, Lama Zopa oddał wzruszająco hołd swemu guru, co dało nam niejaki wgląd w wielkość człowieka, który pozostawał z nami przez kilka krótkich lat.

Większość zwykłych ludzi, którzy nie znali poziomu urzeczywistnienia Lamy Yeshe, nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest on ukrytym jogiem. Zawsze po lunchu lubił odpocząć sobie przez jedną lub dwie godziny. Gdziekolwiek by nie był, zawsze to robił. Na początku myślałem, że jest to zwykła drzemka, ale z czasem przekonałem się, że były to jego sesje medytacyjne. Właśnie wtedy zwykł medytować na czyste światło. Lama był ukrytym jogiem, on nigdy nie spał.

Lama Zopa kontynuował przytaczanie kolejnych opowieści o innych duchowych osiągnięciach Lamy. Kiedyś podsłuchał, kiedy Lama Yeshe od niechcenia w rozmowie z innym joginem wspomniał, że podczas debaty w klasztorze Sera w Lhasie, kiedy jeszcze był młody, urzeczywistnił pustkę.

Wolą Lamy było pracować dla dobra innych, i miał dla tej pracy niewiarygodne oddanie. Planował wielkie przedsięwzięcia dla dobra innych, i aby rozpowszechniać nauki. Nie tylko je sobie wyobrażał, on je także realizował. Zapewniał, że jego plany zostaną zrealizowane… Umysł Lamy był otwarty. Jego serce było otwarte na wszystkie tradycje, na wszystkie religie. Miał wielki wgląd i mógł spoglądać w przyszłość. Nie znajdował się na wąskiej ścieżce. Nie był taki jak niektórzy, co przywiązują się liną do góry z obawy, że mogą spaść.

Mówił dalej: wśród bodhisattwów są tacy, którzy mają silniejszą wolę, aby pracować dla innych. Na przykład Budda Śakjamuni. Kiedy był bodhisattwą, ofiarował swoje ciało tygrysom, ponieważ były głodne. Lama posiadał moc kontrolowania swojego życia, przedłużenia życia bardziej, niż myślano, że jest to możliwe. Jego moc pochodziła z urzeczywistnienia tantr i z jego wielkiej bodhicitty. Zrobił to, żeby poprowadzić swoich uczniów, aby pomóc nam uczynić nasze życia pełniejszymi znaczenia, aby wyprowadzić nas z pomieszania. Chciał przekazać, że poza naukami i zwykłym życiem, nawet prosty akt oddychania może zostać przekształcony w aktywność mającą na celu pomoc czującym istotom. Kiedy to mówił, czułem że opisuje siebie.

Lama Zopa podsumował swoją wypowiedź ujawniając, że w tantrze, najdonioślejszej i najbardziej złożonej z wszystkich duchowych praktyk, podczas której medytujący wizualizuje siebie jako oświeconą istotę, Lama Yeshe był także mistrzem. Doprowadzając przez wiele lat swoją tantryczną praktykę do doskonałości, Lama zdołał w chwili śmierci przeprowadzić samo -inicjację Buddy Heruki i odszedł we wzniosłym stanie doświadczenia wielkiej błogości i pustki.

Możemy, więc założyć, że w tym wysoce zmechanizowanym, bezosobowym pokoju w szpitalu Cedars Sinai w Los Angeles, Lama Yeshe przywołał wszystkie swoje znaczne mentalne siły, aby wykorzystać w pełni wielki potencjał, jaki ma do zaoferowania doświadczenie śmierci.

A kiedy zakończył, z umysłem pozostającym w czystym świetle, rozejrzał się i znalazł możliwie najlepszy pojazd, który umożliwi mu kontynuację jego wielkiej pracy znoszenia barier między narodami i religiami, aby ukazać istotom ludzkim znacznie bardziej szeroką, uniwersalną mądrość i szczęście.

9. Narodziny

12tego lutego 1985 roku, w szpitalu państwowym w Granadzie, w Hiszpanii, narodził się Osel Hita Torres. Przybył na ten świat nie przysparzając swej matce żadnego cierpienia, z szeroko otwartymi oczyma. Nie płakał. Atmosfera na sali porodowej była jakby naładowana, panowała w niej niezwykła, naznaczona wzniosłością cisza. Szpitalna obsługa była w niezwykły sposób poruszona. Wyczuwano, że narodziło się niezwykłe dziecko.

Na zewnątrz rozwarły się niebiosa. Maria, matka dziecka, leżąca z nowonarodzonym synkiem u boku, była przerażona. Błyskawice rozświetlały niebo, lał deszcz, wypełniając wodą ulice do tego stopnia, że wyglądały jak wezbrana rzeka. Był to pierwszy raz, kiedy rodziła sama, w szpitalu. Czwórkę swoich dzieci urodziła w domu, zgodnie ze swoim życzeniem, ale z jakichś niewiadomych powodów tybetański lama poradził jej, aby piąte urodziła otoczona technologią współczesnego szpitala. Pomimo całej aparatury i chłodnej formalności szpitalnej obsługi, poród był śmiesznie łatwy. Tylko jeden skurcz i dziecko już było na świecie. Teraz czekała na nadejście swojego męża, Paco. Kiedy przyszedł, spojrzał na swojego syna i powiedział z podziwem: on jest taki spokojny, jego twarz jest pełna światła. Maria poprosiła, aby wybrał dla niego jakieś imię.

Kiedy powrócił następnego ranka, powiedział, że dziecko powinno nazywać się „Osel”, co po tybetańsku oznacza „czyste światło”.

Było to dziecko, które w przyszłości miało zostać jednym z najbardziej niezwykłych duchowych przywódców swoich czasów. Osel Hita Torres został bowiem wkrótce oficjalnie rozpoznany przez samego Dalaj Lamę jako inkarnacja zmarłego Lamy Thubtena Yeshe, który zmarł w Kalifornii jedenaście miesięcy wcześniej. Mówiono później, że dla Lamy było typowe zainscenizowanie archetypowej zachodniej śmierci i archetypowych zachodnich narodzin, po prostu dla samej możliwości ich doświadczenia.

Od chwili, kiedy zabrali Osela do swojego małego domu, który został zbudowany przez Paco w prostej, czarownej wiosce Bubión, położonej wysoko w górach Alpujara, Maria zauważyła, że syn nie był podobny do innych jej dzieci. Nigdy nie płakał. Kiedy zdarzało jej się zapomnieć go nakarmić, ponieważ była zajęta opieką nad innymi dziećmi, ruszała biegiem na górę, i znajdowała go leżącego spokojnie, rozglądającego się i cierpliwie na nią czekającego.

Przesypiał całe noce, odkąd się urodził. Było tak, jakby jego przyjście na świat miało w zamierzeniu nie spowodować żadnego zamieszania ani kłopotu dla rodziny.

Właściwie odkąd się urodził, Osel przynosił rodzinie szczęście. W ciągu ostatnich sześciu lat życie Paco i Marii było ciężkie- tak wiele osób należało wykarmić, a tak skromne były środki, które mogli na to przeznaczyć. Byli zakopani w długach i napięcie dawało o sobie znać. Ich małżeństwo było dobre, ale łączący ich związek zaczynał rozpadać się pod ciężarem stresu.

Teraz w Bubión miał zostać wybudowany nowy hotel, i Paco znalazł pracę jako robotnik budowlany. Pracował ciężko i pieniądze zaczęły szybko napływać. Wkrótce byli w stanie do swojego ciasnego, zatłoczonego domku dobudować kilka dodatkowych pokoi, których rodzina tak bardzo potrzebowała. Napięcie zmalało. Życie nagle zaczynało ulegać poprawie. Jak na nieplanowane dziecko, Osel radził sobie całkiem nieźle.

Jednak ta bezpretensjonalna, ciężko pracująca hiszpańska para nie miała pojęcia, jak ogromne zmiany wniesie do ich życia nowonarodzony syn.

Paco i Maria poznali się na Ibizie w 1976 roku. Paco, nieśmiały, skromny mężczyzna o dobrej, delikatnej twarzy i przeszywających, niebieskich oczach, pochodził z biednej rodziny i opuścił szkołę w wieku 9 lat, aby pracować w fabryce. Później, szukając czegoś więcej, rzucił swoją pracę i wyruszył na Ibizę, gdzie poznał Francois Camus, Francuza, który spotkał Lamę Yeshe i zetknął się z buddyzmem tybetańskim podczas swoich podróży na Wschód. Paco słuchał tego, co Francois miał mu do powiedzenia, początkowo jedynie zaintrygowany, później głęboko zainteresowany. Maria, ciemnowłosa i ciemnooka, pełna życia i niezwykle atrakcyjna, zrobiła sobie na Ibizie tygodniową przerwę w pracy, polegającej na kupowaniu i sprzedawaniu znaczków pocztowych. Spotkała Paco i Francois, i nigdy już nie wróciła do domu. Pochodząca z klasy średniej, i wykształcona w klasztornej szkole, nie interesowała się szczególnie buddyzmem, ale z pewnością polubiła ludzi, którzy go praktykowali. Byli tacy spokojni, i dobrze było przebywać w ich towarzystwie - powiedziała. Szczególnie polubiła Paco. Wkrótce ich związek stał się faktem.

Ich spokojna, wyspiarska egzystencja straciła nieco na uroku, kiedy w 1977 roku na Ibizę, na dwutygodniowy cykl wykładów przybył Lama Yeshe. Maria nigdy wcześniej nie spotkała nikogo takiego. Mieliśmy okazję wysłuchać nauk innych tradycyjnych tybetańskich lamów, którzy mu towarzyszyli, i chociaż miałam otwarty umysł, uważałam, że cała ta cześć, pokłony składane przed nimi to jednak pewna przesada. Wtedy pojawił się Lama Yeshe. Liczba osób, które przyszły go zobaczyć, podwoiła się poziom podekscytowania był bardzo wysoki. Nadszedł uśmiechając się do każdego, promieniując dobrem. Wtedy zaczął się głośno śmiać. Śmiał się i śmiał. Nigdy nikogo życiu nie spotkałam nikogo takiego. Jego energia, moc, którą promieniował, były niesamowite. Przekazywał nauki minami, rękoma, całym ciałem w każdy możliwy sposób, abyśmy mogli go zrozumieć. Chociaż nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówił, coś się zmieniło wewnątrz mnie. Nie potrafię opisać tego uczucia, ale wiem, że było bardzo silne. Spontanicznie złożyłam razem dłonie przy sercu. Wiedziałam, że jest to człowiek, któremu mogę poświęcić swoje życie - powiedziała.

Maria, Paco i Francois udali się więc do Lamy Yeshe z pomysłem założenia ośrodka odosobnieniowego w centralnej Hiszpanii. Lama wysłuchał ich planów i wyraził zgodę. Ibiza była dobrym miejscem na zainicjowanie zainteresowania buddyzmem, ale potrzebne było bardziej „poważne” miejsce, aby ustabilizować praktykę. Lama dodał swoje własne sugestie, ośrodek powinien być otwarty dla ludzi różnych religii, którzy potrzebowali czasu, przestrzeni i spokoju, aby rozwijać swoje życie wewnętrzne. Po długich, żmudnych poszukiwaniach znaleźli w końcu właściwe miejsce, działkę położoną na szczycie najwyższej góry Hiszpanii, Mulhacen, 3.422 metrów nad poziomem morza, w paśmie górskim Alpujara, na południe od Granady. Powietrze było czyste, widok cudowny, nie docierał tam żaden hałas, ani spowodowany przez maszyny, ani przez ludzi. Było także bardzo odległe i niedostępne. Przez sześć lat Paco i Francois włożyli całą swą energię i pieniądze w przekształcenie go w miejsce gotowe do zamieszkania, budując nie tylko chatki odosobnieniowe i salę medytacyjną, ale również drogę, która do nich prowadziła. Był to herkulesowy wysiłek, zainspirowany ich oddaniem.

Ich wysiłki zostały nagrodzone nagłą i nieoczekiwaną wizytą Jego Świątobliwości Dalaj Lamy, który przybył do Bubión, gdzie najpierw spotkał się z tamtejszym księdzem i gdzie wspólnie odprawili mszę, a następnie wyruszył do ośrodka odosobnieniowego, który nazwał Osel-Ling („Miejsce Czystego Światła”, oznaczające światło najczystszego, najbardziej subtelnego stanu umysłu, ostatecznego celu medytacji). Nikt nie był od końca pewien, co skłoniło Dalaj Lamę do zrobienia tego dziwnego objazdu w czasie jego europejskiej wizyty, aby odwiedzić odległą buddyjską placówkę prowadzoną przez zapalonych, ale niewiele znaczących buddyjskich uczniów. Później, kiedy Paco, zainspirowany światłem ujrzanym na twarzy swojego synka, wpadł na pomysł nazwania go Osel, Maria początkowo się wahała. Wydawało się to pretensjonalne, i zbyt trudne do sprostania. Wtedy do akcji wkroczył Francois. Włożyliście w pracę nad ośrodkiem tak wiele, że ośrodek powinien się stać także częścią was, argumentował. Maria uległa.

Podczas gdy Paco wkładał swój fizyczny wysiłek w budowę ośrodka, ona wkładała swój w wychowywanie dzieci, mieszkając z nimi w Bubión, gdzie warunki do opieki nad niemowlętami były bardziej odpowiednie. Jej związek z Paco był niezwykle owocny, co sprawiało im pewne problemy. Ona sama nigdy nie pragnęła dzieci, a jej instynkt macierzyński nie dorównywał pragnieniu niezależności. Głośno skarżyła się Lamie Yeshe żaląc się, że nie może uczestniczyć w długich odosobnieniach, jak jej nieobciążeni obowiązkami przyjaciele. Twoje dzieci są twoim odosobnieniem, odpowiadał. Powinnaś do każdego z nich odnosić się, jakby było Buddą, ponieważ tak naprawdę nigdy nie wiesz, kim są. Nawet, jeżeli nie są Buddami, dla twojego umysłu dobre będzie, jeżeli będziesz tak myślała. Poza tym prawdą jest, że każdy z nas posiada potencjał do osiągnięcia stanu Buddy, i dla dzieci dobre będzie, jeżeli będziesz je w ten sposób traktować, powiedział jej.

Niemniej jednak, kiedy Osel został poczęty, wpadła w furię. Miała czworo dzieci poniżej szóstego roku życia: 5-cio letniego Yeshe, 4-ro letnią Harmonię, Lobsang (2 latka), oraz pięciomiesięczną Dolmę. Przez większość czasu siedziała sama z dziećmi (Paco był zajęty pracą ośrodku) w zatłoczonym małym domku, pozbawiona jakiejkolwiek pomocy i nękana problemami natury finansowej. Następne dziecko było w tej sytuacji dokładnie tym, czego nie chciała. Co zakrawa na ironię, Paco kilka tygodni wcześniej próbował ją namówić do założenia spirali, ponieważ inne metody antykoncepcji po prostu były w ich przypadku zawodne, ale pomysł ten był dla niej wstrętny. Odwiedziła nawet lekarza, ale odeszła sprzed drzwi, ponieważ zdawała sobie sprawę, że nie mogłaby przejść nad tym do porządku dziennego. Lama Yeshe właśnie umarł, i Maria, próbując wymyślić sposób, żeby uspokoić Paco, powiedziała mu: a może Lama Yeshe szuka matki? Paco nie był przekonany. Trzy tygodnie później odkryła, że ponownie jest w ciąży (pomimo stosowania antykoncepcji), i kiedy wykrzyczała nowinę Paco, kwaśno przypomniał jej ten żart- może to Lama, powiedział z sarkazmem.

Myśl, że rzeczywiście mógłby to być Lama, była jednakże jedyną rzeczą, dzięki której nie popadła w rozpacz. Była to mrzonka, fantazja, jedyna rzecz, która pozwalała mi się jakoś trzymać. W rzeczywistości ani przez sekundę to nie wierzyłam, powiedziała.

W tym czasie wszystkie ośrodki FPMT na całym świecie otrzymały zawartą w liście od Lamy Zopy wiadomość, że nie ma już potrzeby, aby uczniowie w dalszym ciągu modlili się o szybki powrót Lamy Yeshe, ponieważ jakaś kobieta już nosi go pod sercem. Maria i Paco przyjęli wiadomość z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, byli zachwyceni wiadomością, że być może zobaczą znów swojego ukochanego Lamę. Z drugiej, w naturalny sposób wątpili w całą tę teorię reinkarnacji. Posiadali intelektualną wiedzę na ten temat, podobnie jak wielu z nas, ale brakowało im osobistego doświadczenia. Po zastanowieniu jednak postanowili postrzegać nadchodzące wypadki jako wspaniałą okazję do zrozumienia, jak reinkarnacja naprawdę działa. Nawet nie przypuszczali, jak blisko tych wypadków się znajdą.

Maria miała się dobrze i porzuciła fantazjowanie o tym, że Osel to powtórnie narodzony Lama Yeshe, gdy tylko się urodził. Była zbyt zajęta swoimi domowymi obowiązkami, żeby angażować się w takie marzenia. Zauważyła jednak, że Osel w dalszym ciągu różnił się od innych dzieci. Nie wydawał się tęsknić za jej obecnością, ani za swoim rodzeństwem. Był samowystarczalny, prawie jakby zatopiony w medytacji, i potrafił godzinami kontemplować niezwykłe rzeczy. Zwykł trzymać w rączce i wpatrywać się w niewielkie przedmioty, takie jak na przykład pojedynczy włos, przez długi czas. Większość dzieci nie ma ani fizycznych możliwości, ani też zainteresowania takimi rzeczami- zadumała się Maria. Miał też niesamowitą zdolność koncentracji. Kiedy Osel miał pięć miesięcy, Paco i Maria zabrali go w małym koszyku do Szwajcarii na inicjację Kalaczakry, której udzielał Dalaj Lama. Później wybrali się do Niemiec, aby wziąć udział w spotkaniach FPMT, kierowanego obecnie przez Lamę Zopę, który przejął obowiązki głowy rozrastającej się szybko organizacji po Lamie Yeshe. Kiedy Lama Zopa zauważył dziecko, zapytał o jego imię, i kiedy powiedziano mu Osel, z Osel Ling wybuchnął śmiechem. Później, podczas ceremonii, którą kierował, napomknął zagadkowo: Lama jest bardzo blisko nas w tej chwili. Być może nawet jest z nami w tym pokoju. Maria spojrzała na ciężarną kobietę na widowni i zastanowiła się. Czy Lama Zopa odnosił się do duchowej obecności Lamy Yeshe, która z pewnością była odczuwalna w tym momencie? Nikt nie spodziewał się, że mówi o małej istotce w koszyku.

Dwa miesiące później Lama Zopa przyjechał do Osel-Ling, aby udzielić nauk. Podczas przerwy na herbatę Maria wyszła z sali medytacyjnej, i po powrocie, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyła, że Lama Zopa podniósł Osela i usiadł razem z nim na tronie. Dziecko było zajęte zabawą dordże i dzwonkiem rytualnymi przedmiotami używanymi przez tybetańskich lamów. W czasie lunchu Lama Zopa przywołał do siebie Marię i wypytał ją dokładnie o okoliczności poczęcia Osela i kilka innych kwestii. Nie padło z jego strony ani jedno słowo komentarza.

Zamiast tego, przed swoim wyjazdem przeprowadził dla Osela ceremonię długiego życia, wyjaśniając rodzicom: Osel jest bardzo szczególnym dzieckiem. Jego karmą w tym życiu jest wyzwolenie wielu, wielu czujących istot. Być może tysięcy. Opiekujcie się nim starannie.

Trzymajcie go z dala od zanieczyszczonych miejsc. Nie pozwalajcie ludziom palić w jego obecności. Obejmijcie go bardzo troskliwą opieką. Potem podarował Marii malę (różaniec) Lamy Yeshe, którą Lama miał przy sobie w chwili śmierci. Maria była zdenerwowana. Czy mogła w jakiś sposób wpłynąć na Lamę Zopę poprzez swoje szalone fantazje, które miewała w czasie ciąży? Czy w jakiś sposób Lama Zopa nie przechwycił czegoś z jej myśli, i podświadomie nie był przez nie kierowany? Ale potem życie toczyło się zwykłym, monotonnym, codziennym trybem, i Maria, otoczona przez pięcioro dzieci, zepchnęła słowa Lamy Zopy głęboko na dno swego umysłu.

10. Poszukiwania

Czcigodny Lama Zopa Rinpocze prowadził w ciągu ostatnich miesięcy własne, pilne poszukiwania reinkarnacji swojego drogocennego mistrza, który, jak był przekonany, dochowa swojej obietnicy powrotu na ziemię, aby kontynuować postawione przed sobą zadanie wyprowadzenia czujących istot z koła niekontrolowanego odradzania się i śmierci.

Zgodnie z tybetańską tradycją, posiadającą własne, precyzyjne procedury odnajdywania następnych inkarnacji, skonsultował się z różnymi wyroczniami. Pojawiło się wiele wskazówek; jedna zawierała sugestie dotyczące zachodniego dziecka, urodzonego w rodzinie uczniów Lamy Yeshe, mieszkającej w klasztorze Kopan w Nepalu. Inna przepowiadała, że dziecko narodzi się w Osel-Ling w Hiszpanii, a imię matki będzie brzmiało Maria, lub jak tybetański odpowiednik tego imienia. Jasnowidząca mniszka, uczennica Lamy Zopy, kiedy spojrzała w lustro miała wizję profilu matki oraz imienia Paco. W tym czasie nie znaczyło to dla niej wiele, a Lama Zopa zanotował wydarzenie, nie przywiązując do niego większego znaczenia. Oznajmił, że na wyroczniach nie zawsze można w pełni polegać, i że w tym przypadku potrzebny jest o wiele mocniejszy dowód. Zaczął uważniej przyglądać się swoim snom. W jednym z nich, szczególnie wyraźnym, ujrzał Lamę Yeshe, który oznajmił swoją wolę odrodzenia się po raz kolejny w ludzkim ciele. Słysząc krzyki swoich uczniów wzywających jego pomocy w potrzebie i cierpieniu, nie mógł dłużej pozostawać w krainie błogości, ignorując ich położenie. Późniejszy sen ukazywał Lamę jako małe dziecko, z bystrymi, przenikliwymi oczami, raczkujące na podłodze w sali medytacyjnej. Dziecko było chłopcem i Europejczykiem.

Lama Zopa, spełniając swą rolę następcy Lamy Yeshe jako głowy gwałtownie rozrastającego się FPMT, podróżował po całym świecie odwiedzając ośrodki buddyjskie, nauczając buddyzmu, medytacji, udzielając inicjacji, i zwracając baczną uwagę na każde dziecko, które dzięki jego jasnowidzącemu umysłowi wydawało mu się w jakikolwiek sposób niezwykłe.

Kiedy Lama Zopa przybył do Osel-Ling w Hiszpanii na jesieni 1985 roku, ujrzał Osela raczkującego po podłodze gompy. Osel Hita Torres miał przytomne, jasne spojrzenie, i był Europejczykiem. Jego twarz wyglądała dokładnie tak samo, jak twarz dziecka ze snu. Lama wziął dziecko na ręce i usiadł razem z nim na tronie, aby dokładniej mu się przyjrzeć. Tak, to z pewnością było dziecko ze snu. Zwrócił także uwagę na poufałość i upodobanie, cechujące zachowanie dziecka, kiedy sięgało po dordże i dzwonek. To nie mógł być zbieg okoliczności. Zauważył także, że Osel opierał się na nim w sposób podobny do tego, w jaki Lama Yeshe robił to w Kalifornii, gdy przed samą śmiercią, w następstwie udaru był sparaliżowany. Obserwował również sposób, w jaki Osel głaskał go po głowie, zataczając dłonią koła, zupełnie tak, jak zwykł był robić to niegdyś Lama Yeshe.

Zaintrygowany Lama Zopa przywołał do siebie matkę, Marię. Kiedy został poczęty Osel? Maria zastanowiła się. Nastąpiło to dokładnie w czasie, gdy Lama Zopa miał swój pierwszy sen o Lamie Yeshe oznajmiającym swoją chęć odrodzenia się. Zapytał Marię, czy nie przyśniły się jej wtedy jakieś szczególne sny. Odpowiedziała, że właściwie jeden z nich szczególnie utkwił jej w pamięci. Śniła, że była w jakiejś ogromnej katedrze, gdzie Lama Yeshe udzielał nauk wielkiemu tłumowi ludzi. Wielu z nich było chrześcijanami, a wszyscy klęczeli raczej, niż siedzieli na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Razem z innymi podeszła do Lamy, aby otrzymać jego błogosławieństwo, a kiedy jej dotknął, poczuła, jak złocisto-biała, świetlista woda wypełnia ją, oczyszczając. Lama Zopa nie skomentował tego wydarzenia.

Zapytał, czy kiedy po raz ostatni widziała się z Lamą Yeshe, nie powiedział jej czegoś szczególnego. Maria zapamiętała dokładnie całe wydarzenie. Było to dokładnie na rok przed jego śmiercią, w lutym 1983. Lama przybył do Hiszpanii, ona, jej mąż Paco, i François odwiedzili go, aby zapytać o praktyczne kwestie związane z prowadzeniem buddyjskiego ośrodka Osel-Ling.

Udzielił im rad dotyczących wyłącznie prowadzenia ośrodka, i tylko o tym w zasadzie rozmawiali. Ponieważ jednak zachowała się taśma video, nagrana podczas tego spotkania, Lama Zopa mógł na własne uszy usłyszeć, co zostało powiedziane.

Oglądając nagraną taśmę video, był zaintrygowany uwagami, jakie Lama Yeshe robił przy okazji udzielania praktycznych rad. W pewnej chwili powiedział: „Osel-Ling to takie piękne miejsce. Przypomina mi bardzo Himalaje. Chciałbym kiedyś w przyszłości spędzić tu dużo czasu”. Zwrócił się także w znaczący sposób do Marii i Paco, mówiąc: „Wiem, jak wiele zrobiliście dla ośrodka, i jak byliście mu oddani. Nigdy o was nie zapomnę. Nawet, gdy umrę, nigdy was nie zapomnę. Mamy bardzo silne, bardzo silne związki karmiczne”. W tym czasie słowa te nie znaczyły wiele dla Marii i Paco, i natychmiast o nich zapomnieli. Teraz jednak Lama Zopa zaczynał pojmować ich prawdziwe znaczenie.

W rzeczywistości Maria i Paco byli idealnymi kandydatami do roli rodziców inkarnacji tybetańskiego lamy, zważywszy na wyzwania i kontrowersje, jakie miałoby to przynieść. Oboje byli osobami mocno stąpającymi po ziemi, poważnymi, stabilnymi, uczciwymi ludźmi. Posiadali już liczną rodzinę tak, więc rozstanie się z piątym dzieckiem, które będzie w przyszłości oddzielone od rodziny przez długie okresy czasu, nie sprawi rodzicom wielkiego cierpienia.

Co istotniejsze, Maria nie była matką nadopiekuńczą, wręcz przeciwnie. Chociaż doskonale spełniała swe obowiązki, potrafiła także pozwolić swoim dzieciom na odchodzenie od niej. Maria kilka razy mówiła otwarcie do Lamy Yeshe, że nie potrzebuje dzieci, aby wypełnić sobie czymś życie. Było to idealną cechą matki, której syn będzie musiał wypełnić swoją życiową misję, niespętany matczyną, zaborczą miłością. Paco natomiast był spokojnym, silnym, delikatnym mężczyzną, całkowicie oddanym buddyjskiej ścieżce, z wrodzonym zamiłowaniem do obcowania z dziećmi, cechą, która okazała się być bardzo przydatna.

Nadszedł właściwy moment, aby Lama Zopa powiadomił o wszystkim jego Świątobliwość Dalaj Lamę, który ze swej strony wciąż modlił się i czynił własne obserwacje, mające na celu odnalezienie następnej inkarnacji Lamy Yeshe, korzystając z listy potencjalnych inkarnacji sporządzonej przez Lamę Zopę. Każda z nich ukazywała pomyślne znaki. Było to dziesięcioro dzieci, pomiędzy którymi znajdowało się trzech Tybetańczyków z Nepalu; dwoje dzieci pochodziło z Tybetu, z terenu leżącego w pobliżu miejsca zamieszkania rodziny Lamy Yeshe; oraz dwoje dzieci z zachodu - jedno pochodzące z mieszanej, indyjsko-zachodniej rodziny. Po pewnym czasie Dalaj Lama powiadomił, że medytował nad imionami, i jedno z nich z pewnością należy do inkarnacji Lamy Yeshe, dodając wszakże, że potrzebuje jeszcze trochę czasu, aby się co do tego upewnić. Dwa miesiące później Dalaj Lama skontaktował się ponownie z Lamą Zopą i oznajmił, że imię, które wciąż mu się objawiało brzmi Osel. Dowody zaczęły wreszcie łączyć się ze sobą w spójną całość. Osobiste przekonanie Lamy Zopy zostało potwierdzone przez osobę, którą on, jak również 14 milionów buddystów, uważa za najświętszą na ziemi osobę, za żyjącego Buddę - Jego Świątobliwość Dalaj Lamę.

Telefon zadzwonił w czasie śniadania, 18 kwietnia 1986 roku. Maria, otoczona zgiełkiem i hałasem wywoływanym przez jej dużą rodzinę, sprzeczającą się o paczkę płatków śniadaniowych, z trudnością mogła zrozumieć cichy głos Lamy Zopy dzwoniącego z Indii. Czy mogłaby przyjechać w następnym tygodniu do Delhi razem z Oselem, aby poddać go kilku badaniom? Pieniądze mogłyby zostać dostarczone przez rezydującego w ośrodku Gesze, który właśnie przechowywał potrzebną sumę, trzymając ją na jakieś bliżej nie sprecyzowane potrzeby.

Maria z trudem przyjęła to do wiadomości. Co też miał właściwie na myśli Lama Zopa? Czy Osel będzie, wraz z innymi dziećmi, przebadany, aby można się było przekonać, czy, w końcu, jest on inkarnacją Lamy Yeshe? Z głową zaprzątniętą całkowicie przygotowaniami do wyjazdu, nie miała właściwie czasu na zastanawianie się nad przyszłymi konsekwencjami swojej podróży. Przybycie do Delhi z trudem mogło się wydawać jako dobrze wróżące; przedmonsunowy upał był duszący, i Osel, przyzwyczajony do świeżego, wiosennego powietrza hiszpańskich gór, zaczął wyraźnie słabnąć. Dzielnica, w której zamieszkali była bardzo zatłoczona. Osel został ciężko pokąsany przez komary, a w końcu upadł, raniąc się w oko.

Maria także nie czuła się najlepiej. Była zaniepokojona tym, co się działo, wciąż pielęgnując poczucie winy, że część jej podświadomości mogła odegrać jakąś rolę w tej całej sprawie. Następnie powiedziano jej, że powodem, dla którego przybyła z synem do Delhi było to, że Dalaj Lama właśnie się tam znajdował, i że przed wyjazdem pragnął zobaczyć Osela.

Przygotowali się więc: Lama Zopa, jego sekretarz, Jacie Keeley, mniszka z Australii Yeshe Khadro, Maria, oraz Osel. Zakupiono bukiety kwiatów (Yeshe Khadro kupiła również jedną białą różę, przeznaczoną na podarunek od Osela). Przygotowano także tradycyjne, białe szarfy.

O umówionym czasie zostali wprowadzeni do pokoju hotelowego, w którym zatrzymał się Dalaj Lama. Tradycyjne szarfy zostały ofiarowane, a bukiety kwiatów odłożone na pobliski stolik. Dalaj Lama długo spoglądał na Osela i delikatnie wziął go na ręce. Twarz dziecka zmieniła się w wyraz kompletnego zachwytu. Ześlizgnął się na podłogę i podbiegł do stolika, gdzie spośród stosu kwiatów wygrzebał białą różę. Wrócił do Dalaj Lamy i delikatnie dotknął kwiatem jego policzka. Dalaj Lama roześmiał się, zadowolony. Wszyscy byli zdumieni. Nikt przecież nie powiedział Oselowi, że biały kwiat miał być darem od niego dla Dalaj Lamy! Dalaj Lama spojrzał na Marię i powiedział, że Osel z wiekiem będzie dawał dalsze dowody swojej prawdziwej tożsamości.

Wciąż jednak nic nie zostało powiedziane definitywnie. Lama Zopa ogłosił jednak, że wszyscy powinni udać się teraz do samochodów i rozpocząć 250 milową podróż do Dharamsali. Jechali 15 godzin non stop. Osel stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Maria nie miała pojęcia, co właściwie się dzieje. Nie wiedziała, że Dalaj Lama poradził Lamie Zopie, że ogłoszenie prawdziwej tożsamości Osela na tym etapie może spowodować pewne problemy. Czternaście miesięcy to wyjątkowo młody wiek na rozpoznanie reinkarnacji. Większość tulku zostaje oficjalnie rozpoznana dopiero w wieku 4-5 lat. Lama Zopa miał więc poważny dylemat. Nic na świecie nie skłoniłoby go do narażenia życia jego ukochanego Lamy, jednak zdawał sobie sprawę, że jego zachodni uczniowie desperacko potrzebują nie tylko dowodu na reinkarnację, ale także obecności Lamy Yeshe. Podczas tej długiej podróży samochodem do Dharamsali, zastanawiał się nad podjęciem właściwych działań.

Kiedy przybyli, decyzja została już podjęta. Lama Zopa przywołał grupę uczniów Lamy Yeshe, mnichów i mniszek przebywających w ośrodku medytacji Tushita, ubrał Osela w swoją własną, żółtą koszulę, umieścił go na tronie Lamy Yeshe w jego pokoju, pokłonił się przed nim trzy razy, i ofiarował mu mandalę. „Oto wasz guru”, powiedział.

Osel, który dotąd wydawał się wyczerpany, wypełniony nagle energią uniósł się z poduszek i odłożył na bok swoją butelkę. Zmieniła się cała jego postawa. Usiadł wyprostowany, w pełni przebudzony, z błyszczącymi oczami, z buzią pełną życia. Wziął dordże i dzwonek we właściwy sposób, i z zapałem zaczął nimi poruszać, jak prawdziwy tybetański lama powinien. Odłożył je, a potem powtórzył wszystkie swoje czynności, i jeszcze raz, i jeszcze raz! Zrobił to 7 czy 8 razy, przez cały czas śmiejąc się. Ludzie zaczęli płakać. Było to tak podobne do Lamy Yeshe. Powrócił do nich. Maria poczuła się wewnętrznie sparaliżowana. W końcu zrozumiała. Dziecko, które nosiła pod sercem i urodziła, zostało rozpoznane jako reinkarnacja Lamy Yeshe, człowieka, który okazał tak wielki talent i oddanie idei nauczania buddyzmu na zachodzie. Jak to możliwe? Później rozmawiała z Lamą Zopą. Dlaczego nie ostrzegł jej wcześniej? Odpowiedział, że był kompletnie przekonany o tym, że to Osel jest inkarnacją, a potem zapytał, czy ona w to uwierzyła. Nie wiem. To trudne. Myślę, że potrzebuję dalszych dowodów, odpowiedziała szczerze. Dowody zaczęły się pojawiać. Osel wciąż musiał przejść tradycyjne testy, które przechodzą wszyscy reinkarnowani lamowie. Tak, więc zgodnie z tybetańską tradycją trwającą od stuleci, Lama Zopa zebrał rzeczy należące do Lamy Yeshe, wymieszał je z innymi, podobnymi przedmiotami, i poprosił Osela, aby wybrał z nich swoje własne. Zaczął od buddyjskiego różańca, zwykłego, wykonanego z drewnianych paciorków, który był ulubionym Lamy Yeshe, umieścił go na niskim stole wraz z innymi, prawie identycznymi w stylu, i jednego wykonanego z błyszczących, kryształowych paciorków, który został wybrany, jako naturalny wabik dla dziecka w wieku czternastu miesięcy.

Następnie, w obecności Marii oraz kilku uczniów, poprosił Osela: Daj mi różaniec z twojego poprzedniego życia. Osel odwrócił głowę, jak gdyby był znudzony. Następnie odwrócił ją z powrotem, i bez wahania wybrał właściwy różaniec, który wziął w obie rączki, podnosząc go ponad głowę, jak gdyby w geście triumfu. Australijski mnich Max Redlich, był gotowy do robienia zdjęć, z dwoma aparatami, jednym nowym, a drugim antykiem, należącym dawniej do Lamy Yeshe. Użyj starego, powiedział Lama Zopa. Max zignorował go, sięgając po nowoczesny aparat. Aparat zablokował się. Max nie zrobił zdjęcia.

Po przerwie Lama Zopa ustawił dzwonki, których było 8. Tym razem Osel marudził trochę. Ustawiał dzwonki parami, dzwoniąc nimi i odstawiając je. Lama Zopa poinstruował go ponownie: Daj mi dzwonek z twojego poprzedniego wcielenia. Maria, obserwując wydarzenie, nie spodziewała się, że jej dziecko będzie w stanie dokonać tego samego cudu ponownie. Był taki mały. Taki wyczyn z pewnością był poza jego zasięgiem. Osel dalej bawił się dzwonkami, to podnosząc je, to odstawiając. Wyglądało to niemal, jak gdyby drażnił się z otaczającymi go ludźmi. Lama Zopa powtórzył polecenie. Osel, daj mi swój dzwonek. Osel delikatnie, ale z wielkim zdecydowaniem, wziął dłoń Lamy Zopy i położył ją na właściwym dzwonku. Tym razem Max Redlich był gotowy z działającym aparatem.

Osel przeszedł testy i mógł zostać oficjalnie rozpoznany jako prawowita inkarnacja zmarłego Lamy Thubtena Yeshe. Zachodni mnisi, mniszki i uczniowie z Dharamsali, którzy byli głęboko związani z Lamą Yeshe, nie mogli oderwać wzroku od jasnowłosego berbecia biegającego wśród nich w pieluszkach. Powiedziano im, że to ich wielki Guru... Lecz w jakże zmienionej formie! Było to trudne do zaakceptowania. Czekali, więc na dalsze znaki. Osel je ukazał. Na szczycie góry, ponad ośrodkiem medytacji Tushita, znajduje się dom, gdzie mieszkał kiedyś wielki mistrz tantrycznych medytacji - Kjabdzie Ling Rinpocze, główny nauczyciel Dalaj Lamy, 97 dzierżyciel tronu Lamy Tsongkhapy. Odszedł w grudniu 1983 roku, a jako wyraz podziwu dla tego czcigodnego uczonego i duchowego mistrza, Dalaj Lama zdecydował się na zabalsamowanie jego ciała zgodnie ze starą tybetańską metodą. Ciało istnieje po dziś dzień, umieszczone w jednym z pokojów niezwykłego kolonialnego domu, w pozycji lotosu, z rękami ułożonymi w mudry (symboliczne gesty) nauczania, z wyrazem całkowitego spokoju na prastarej, mądrej, współczującej twarzy. Osel został zabrany tam, razem z Marią i Maxem Redlichem.

Kiedy ujrzał zabalsamowane ciało, zrobił przed nim na ziemi pełny pokłon. Wstał, i powtórzył pokłon trzy razy. Maria i Max byli zdumieni. Gdzie on nauczył się takich rzeczy? Ale na tym nie koniec. Później natknął się na stupę poświęconą swemu poprzedniemu rdzennemu guru, Tridziangowi Rinpocze. Bez zwlekania Osel wyruszył, aby okrążyć stupę w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, jak postąpiłby każdy tybetański pielgrzym. Zatrzymywał się czasem, aby zrobić pokłony, i żeby upewnić się, że inni go naśladują. Dla czternastomiesięcznego dziecka jest to zachowanie dość niezwykłe.

Zapewne najbardziej wzruszającą sceną były odwiedziny Osela u obecnej inkarnacji Tridzianga Rinpocze, czterolatka z imponującą prezencją, mądrego nad swój wiek, do którego już setki Tybetańczyków przybywało po błogosławieństwo. Lama Yeshe był bardzo oddany swojemu nauczycielowi, i płakał otwarcie, gdy ten umarł, mówiąc, że wszystko, czego był w stanie dokonać, zawdzięcza dobroci Tridzianga Rinpocze. Teraz Osel został poinformowany, do kogo się udaje. Dziecko nie mogło nad sobą zapanować, trzęsło się całe z radości. Niosąc podarunki, skierowali się do nowego domu Tridzianga Rinpocze (Osel wciąż trzęsąc się z niecierpliwości) i tam chłopcy spotkali się wreszcie, uśmiechając się szeroko do siebie z oczywistym zachwytem.

Osel sięgnął po pieniądze, które przeznaczone były na ofiarę i z wielką radością podał je Tridziangowi Rinpocze, który równie wniebowzięty, oddał je z powrotem Oselowi. Wymiana ta zachodziła jeszcze kilkakrotnie przez kilka minut, a jej uczestnicy wyraźnie byli nią zachwyceni. Kiedy Osel odchodził, stąpał na paluszkach, a jego stopy prawie nie dotykały ziemi.

Świadkowie zachowania Osela patrzyli z zachwytem. Rozmawiali ze sobą, pełni podziwu dla wyjątkowości tego małego dziecka, które pojawiło się między nimi. Wieści o niezwykłym fenomenie małego hiszpańskiego lamy rozeszły się szybko.

11. Bubión

Po tym początkowym, raczej dezorientującym spotkaniu w Londynie, wybrałam się do Bubión, aby móc zobaczyć Osela na jego własnym terytorium. Pretekstem do podróży było opisanie jego historii, ale jak to zazwyczaj bywało, moje dziennikarstwo służyło zaspokajaniu mojej ciekawości. Mój instynkt mówił mi, że jest to wspaniała historia, ale moje osobiste związki z Lamą Yeshe dodawały całej historii nowego, głębszego wymiaru.

Przed samymi świętami Bożego Narodzenia fotograf Terry Fincher (z którym pracowałam przy realizacji kilku zleceń z Flet Street) i ja wyruszyliśmy w trzygodzinną podróż samochodem z lotniska w Maladze przez ohydną betonową dżunglę Costa Del Sol, i w górę krętą górską drogą do Bubión. W górach Alpujarra zagościła późna, cudowna jesień, czerwień i złoto liści odcinały wyraźnie się od błękitu nieba. Im wyżej się wspinaliśmy, tym piękniejsza stawała się południowa Hiszpania- funkcjonalne pudełka wybrzeża ustępowały miejsca oryginalnej, mauryjskiej architekturze, dominującej w tym regionie. Terry był coraz bardziej podekscytowany. Było to doskonałe miejsce do robienia zdjęć.

Odnaleźliśmy Bubión przed samym zachodem słońca, podejmując ryzykowną wspinaczkę aż do najwyższego poziomu góry, przed granicą śniegu. Było to czarujące miejsce, ale nic poza tym po prostu główna droga przebiegająca przez skupisko domów, trochę wyblakłych, wybudowanych w tradycyjny sposób, z małymi balkonami, bugenwillą pnącą się po ścianach, i z pomieszczeniami przeznaczonymi dla zwierząt na parterze każdego domu. Wiejska szkoła, kilka sklepów, plac, kościół parafialny, oraz nowy dodatek, nowoczesny hotel, który pomagał zbudować Paco, aby umieścić gdzieś napływający w lecie strumień turystów, to było wszystko. Powietrze po wyjściu z samochodu wydało nam się ostre, wypełnione zapachem dymu z ogniska. Podczas gdy przyglądałam się jak osły, muły i krowy zaganiano na noc do ich zagród, mieszczących się poniżej mieszkań, i kiedy usłyszałam dźwięk dzwonu, dobiegający z kościoła San Sebastian, nie mogłam nie przypomnieć sobie innej historii, która wydarzyła się przed dwoma tysiącami lat, historii o dziecku urodzonym między zwierzętami, którego matka miała na imię Maria, którego ojciec był cieślą, i którego przyjście na świat przyniosło zarówno radość, jak i kontrowersje. Spotkaliśmy Marię razem z czwórką jej dzieci w ich domu, kamiennym niewielkim budynku, z wyłożoną kamieniem podłogą, drewnianymi belkami i otwartym paleniskiem w rogu głównego pokoju na dole, w którym ryczał ogień. Osel mieszkał już, jak nam powiedziano, w ośrodku odosobnieniowym na szczycie góry, razem z Paco, rezydującym tybetańskim gesze, tłumaczem, garstką mnichów i mniszek, i z ludźmi odbywającymi odosobnienie. Zareagowałam instynktownie. Czy to w porządku? Osel miał tylko dwadzieścia dwa miesiące. Wszystkie nowoczesne zachodnie psychologiczne teorie (przytaczane z zaniepokojeniem przez wiele moich przyjaciółek, pracujących matek) o tym, że dziecko potrzebuje być ze swoją matką przez przynajmniej pięć pierwszych lat swojego życia, jeżeli ma wyrosnąć na człowieka emocjonalnie stabilnego i z poczuciem bezpieczeństwa, przyszły mi teraz do głowy. Znowu powróciła paląca kwestia warunkowania. Czy Osel będzie miał możliwość zostania kimś innym niż tylko tybetańskim lamą? Maria uśmiechnęła się i powiedziała, że Osel jest całkowicie szczęśliwym dzieckiem; często schodzi na dół, aby spędzić trochę czasu z całą rodziną, a poza tym, Lama Zopa powiedział, że lepiej będzie dla niego przebywać w spokojnej, duchowej atmosferze ośrodka medytacyjnego. Przez trzy następne dni mogłam do woli obserwować Osela, podczas gdy szczegółowo badałam ślady obecności Lamy Yeshe, a Terry zrobił w tym doskonałym środowisku ogromną ilość doskonałych, przemawiających do widza zdjęć. Czy bawiąc się ze swoim rodzeństwem w domu, czy wspinając się po stercie drewna na zewnątrz, mógłby z łatwością uchodzić za zwyczajne dziecko, mimo swoich bordowych szat powiewających mu między nóżkami i z włoskami obciętymi niezwykle krótko. Ale było to w ośrodku odosobnieniowym, Osel-Ling, gdzie jego odmienność rzucała się w oczy.

Przybywszy pierwszego ranka o świcie, po czteromilowej wspinaczce, podczas której koła dżipa zwisały niekiedy poza krawędź góry, obserwowałam pomarańczowy wschód słońca, mgły wirujące ponad dolinami poniżej, wysokie majestatyczne szczyty, wznoszące się ku czystemu błękitowi nieba. Dzięki specyficznej ciszy, otaczającej zwykle święte miejsca, przeniosłam się natychmiast do Kopan. Podobieństwo było uderzające. Małe chatki odosobnieniowe rozrzucone po zboczu góry, tybetański nauczyciel, nagromadzenie bordowo-złotych szat, atmosfera pokoju i świętości, stworzona przez ludzi poświęcających swój czas na poszukiwanie prawdy, nawet wałęsające się wokół tybetańskie psy wszystko razem wyczarowywało rzadką atmosferę himalajskiego królestwa.

Osel, co było widoczne dla każdego, czuł się jak u siebie w domu. Mieszkał wraz ze swoim ojcem w osobnym pokoju, dobudowanym do głównego budynku. W jednym końcu pokoju stał niski ołtarzyk, a w drugim mieściła się niewielka sterta zabawek. Obaj byli sobie bardzo bliscy, a silna, męska więź między nimi została już nawiązana. Paco, ze swoim delikatnym, cierpliwym charakterem, był w podziwu godny sposób wyposażony we wszystkie cechy, pozwalające na sprostanie potrzebom małego dziecka. Było jednak jeszcze coś; przekonałam się później, że Osel był już wtedy przygotowywany do życia w złożonej w większości z mężczyzn społeczności klasztoru, dokąd najprawdopodobniej trafi w przyszłości. Według jego rodziców, miał naturalną skłonność do przebywania w towarzystwie gesze, oraz każdego innego tybetańskiego lamy, jakiego miał okazję spotkać. Szukał ich, przekładając ich towarzystwo nad kogokolwiek innego. Mógł przebywać z nimi całymi godzinami. Widziałam to na własne oczy w Londynie. Osel dopiero co spotkał Gesze Łangczena, ale już raczkował do jego pokoju, ignorując członków swojej rodziny, oraz innych obecnych ludzi, a następnie spędzał z nim długie godziny.

I nie, powiedział Paco, ani razu nie zapłakał ani też nie wołał swojej matki. Po prostu nie wydawało się, żeby za nią tęsknił. Oczywiście, cieszył się czasem, jaki spędzał w Bubión z Marią i resztą rodziny, ale nie miał nic przeciwko wyjazdowi i wydawało się, że cieszy się za każdym razem z powrotu dżipem do Osel-Ling.

Kiedy pierwszego poranka jadłam ze wszystkimi śniadanie, z ulgą obserwowałam, jak Osel chlapnął swoją owsianką przez stół, tak, jak zrobiło by to każde inne dziecko w jego wieku.

I dostał za to reprymendę. Nie chciałam się na niego gapić, ale trudno się było powstrzymać.

Jak zachowuje się dziecko, Rinpocze? Jakie myśli przebiegają mu przez głowę? Jaka jego część jest dzieckiem, a ile jest w nim transcendentnej mądrości? Chciałam się zachowywać normalnie, jak zachowywałabym się w towarzystwie każdego innego dziecka, i kiedy się odprężyłam, Osel popatrzył prosto na mnie, marszcząc nosek i oczy w dokładnej replice miny Lamy Yeshe. Była dokładna, zamierzona, zbijająca z tropu. To dziecko miało ten sam rodzaj figlarności, to samo dorosłe poczucie humoru, i jak mi się wydawało, właśnie szarpało mnie za nogę! Schemat ten miał się zresztą często powtarzać. Kiedy wśród obecnych pojawiało się oczekiwanie na jakieś oznaki świętości, Osel przekornie nie robił nic, lub też zachowywał się wyjątkowo niegrzecznie. Z chwilą, kiedy stawałeś się na powrót sobą, i naturalnie otwierałeś się na niego, robił coś, co zupełnie cię zaskakiwało. Cokolwiek się nie działo, wydawało się, że Osel ma nad wszystkim całkowitą kontrolę.

Kiedy spotkałam go po raz pierwszy w Londynie, Osel był bardzo szczęśliwym dzieckiem, zdumiewająco samowystarczalnym i posiadającym energię, która była dosłownie niepohamowana. Jak Lama. Jego cielesność była czymś bardzo konkretnym. Jak i Lamy. Nie było to wydelikacone, eteryczne „dziecko - elf”, wyglądające, jakby przynależało do innego, uduchowionego wymiaru. Osel był dokładnie z tej ziemi, silny, stawiający stopy mocno na ziemi, kiedy chodził, lub raczej biegał. Tak jak Lama. Osel był solidnie zbudowanym, świetnie czującym się w swoim ciele dzieckiem, świadomym każdego gestu i ruchu, jaki robił.

Właściwie wydawało się, że jest kompletnie pozbawiony strachu. Wielokrotnie obserwowałam jego ulubioną zabawę, rzucanie się z płaskiego dachu pokoju medytacyjnego, kiedy piszcząc z radości oczekiwał, że jakoś zawsze znajdą się w pobliżu ręce Paco, aby w porę go złapać. Po tym zbiegał po stromym, skalistym zboczu, jak koza, czy jak, pewien każdego swojego kroku, podczas gdy zaniepokojeni dorośli pędzili za nim, ślizgając się na luźnych kamieniach, przerażeni myślą, że ich nowo odnaleziony mistrz pośliźnie się nad urwiskiem i zniknie w przepaści. Osel z pewnością nie był strachliwy! Wręcz przeciwnie, dawał znaki, że cechuje go niezwykła nieustraszoność. Dokładnie jak Lama.

Był także ekstrawertykiem. Wykorzystywał każdą okazję do nawiązywania kontaktów z ludźmi, na swój własny, dziecięcy sposób. Wszystko to pomimo swojej wrodzonej samowystarczalności. Było w nim jednak coś jeszcze, coś nieuchwytnego. Była to jego charyzma, jego obecność. Brało się to częściowo z kipiącej w nim energii (można było wyczuć bijące w nim źródełko radości), a częściowo z faktu, że wydawał się w pełni kontrolować wszystko, co wokół niego się działo. Można było wyczuć, że jest w nim coś niezwykłego. Podczas gdy pisałam te słowa i zastanawiałam się nad tą niezwykłą cechą Osela, przypomniały mi się pewne mistyczne zapiski sporządzone pod dyktando Archanioła Gabriela przez pewne medium w Glastonbury, w Anglii, zawarte w książce „The Winds of Truth”, która została włączona do księgozbioru Klasztoru Kopan przez samego Lamę Yeshe.

„Istnieje powiedzenie „unikaj odmieńców”, napisano w książce. „Ci odmieńcy rodzą się w rodzinach na tej planecie ziemi w określonym celu, nie z powodu własnych związków karmicznych, ale aby wypełnić jakieś Wielkie Zadanie. W dzieciach tych istnieje rodzaj „wyłączenia”, cisza i głębokie zamyślenie. One wiedzą, że są inne, i są świadome swojej „odmienności”. Czy można powiedzieć, aby w jakikolwiek sposób te małe istoty należały do swoich rodziców? Nie!”.

Odpowiadało to odczuciom, jakie miałam w towarzystwie Osela. Nie był on samą słodyczą i światłem! Na koniec drugiego dnia, kiedy Terry próbował namówić go na zrobienie jeszcze jednego zdjęcia, Osel odwrócił się i kopnął go w goleń. Co to miało być? Źle wychowany Budda? Byłam zszokowana, rozczarowana nawet. Odeszłam i przemyślałam całe to wydarzenie. Było to w pełni naturalne zachowanie. Osel był zmęczony, poza tym współpracował z kamerą przez całe dwa dni. Być może dla dwudziesto-dwu miesięcznego dziecka, nie ważne jak świętego, istnieje jeden tylko sposób na powiedzenie „już dosyć tego”.

Jednakże niedoskonałość, nieważne, jak bardzo trywialna, zwielokrotniała się w zetknięciu z wyidealizowanym obrazem, jaki utrzymywałam w swoim umyśle. Zdałam sobie sprawę, że tak już zawsze miało być. Nie mógł nigdy zadzierać nosa, być marudny czy też nie wykazywać chęci współpracy, z tymi wszystkimi sceptycznymi obserwatorami, osądzającymi go jako „fałszywą inkarnację”. Poza tym, jeżeli jakakolwiek boska istota miałaby się kiedyś pojawić na ziemi, to z pewnością wzięłaby na siebie również ograniczenia ludzkiego ciała, z jego skłonnością do zmęczenia, chorobami i podrażnionym systemem nerwowym. Gdyby boskość była czystą boskością, niezmieszaną w żaden sposób z człowieczeństwem, jakże byśmy mogli ją rozpoznać? I czyż wszyscy święci nie demonstrowali czasami ludzkich potknięć?

Potem nadeszła słodycz. Obserwowałam go, kiedy odmawiał modlitwę przed posiłkiem, złożył rączki i wypowiedział buddyjską mantrę „Om Ah Hung” nad talerzem. Poszłam za nim do sali medytacyjnej, zobaczyłam jak siada ze skrzyżowanymi nogami na poduszce, jak gdyby na całym świecie nie było dla niego miejsca, do którego bardziej by przynależał. Kołysał się w przód i w tył, tak jak robiłby to każdy lama pogrążony w głębokiej medytacji. Przytulił szczeniaka i zabrał wielebnego, siwego gesze na spacer. Dwie postacie szły po górskiej ścieżce, obie podobnie ubrane, jedna maleńka i młoda, druga duża i stara, trzymając się za ręce, świetnie czując się we własnym towarzystwie. W pewnym momencie, zupełnie bez powodu, podszedł do miejsca, gdzie siedziałam, wziął mnie za rękę i uśmiechnął się do mnie patrząc mi prosto w oczy. Mniszka, która nam się wtedy przyglądała, zauważyła uderzające podobieństwo do zdjęcia, które zrobiono mi i Lamie Yeshe, kiedy razem szliśmy drogą do Kopan. Wtedy widziałam go po raz ostatni, było to po pamiętnym wykładzie na temat współczucia.

Dla mnie Osel miał niesamowitą siłę przyciągania było to nowe doświadczenie dla kogoś, kto nigdy nie odczuwał chęci przebywania z żadnym dzieckiem poniżej szesnastego roku życia dłużej, niż przez kilka minut. Za każdym razem, kiedy na niego spojrzałam, wywoływał we mnie uśmiech. Potrafił być poważny i zabawny jednocześnie. Był z pewnością nad wiek rozwinięty, ale nie rozpieszczony. Był dzieckiem magicznym.

Maria, która z natury była bardziej towarzyska od swojego męża, zaczęła uczyć się angielskiego wyłącznie po to, aby móc uporać się z salwami pytań, jakie do niej skieruje prasa. W Bubión rozmawiałam z nią o tym, jaki jest obecnie jej stosunek do najmłodszego syna, jakie zmiany zaszły w ich życiu, i o zaobserwowane przez nią dowody na to, że jest on Lamą Yeshe.

Z początku, po przyjeździe z Dharamsali, było mi ciężko, wyznała. Jak mogłam pogodzić swoje uczucia do niego, jakie miałam jako jego matka, z moimi uczuciami do guru? Nie byłam pewna, jak powinnam się zachowywać względem Osela. Jeżeli będzie niegrzeczny, czy powinnam go wtedy skrzyczeć? Zwróciłam się po radę do Lamy Zopy, a on udzielił mi praktycznych wskazówek, jakimi mogłam się kierować, co ogromnie mi pomogło. Powiedział mi, że powinnam zwracać mu uwagę, kiedy źle się zachowuje, zupełnie jak każdemu innemu dziecku! I nadal potrafię się na niego rozgniewać. Było kilka trudnych dla mnie momentów na przykład, kiedy jest z innymi ludźmi, a ja chcę, żeby był grzeczny, zachowywał się jak Lama, a on właśnie wtedy nie chce! Kiedy go naciskam, jego zachowanie staje się jeszcze gorsze. Zdałam sobie sprawę, że muszę się rozluźnić i pozwolić mu na bycie sobą. On jest bardzo wrażliwy; chłonie atmosferę, w której przebywa, jak gąbka. Kiedy ludzie czują do niego to, co czuli do Lamy Yeshe, właśnie odbicie tego uczucia dostają od niego w odpowiedzi. Kiedy zaś traktują go jak dziecko, tak też się zachowuje. Wydaje się, że potrafi dostroić się do ludzi, i jego zachowanie jest odzwierciedleniem tego, jak oni sami go odbierają.

Pomógł mi mój buddyjski trening. Uczono nas, że każdy, kto pojawia się na tym świecie, posiada swoją własną tożsamość, a matka i ojciec zapewniają mu jedynie ciało i opiekę. Rodzice nie są odpowiedzialni za to, kim jest ich dziecko - powiedziała.

Upłynęło wystarczająco dużo czasu, aby Maria mogła przyzwyczaić się do myśli, że jej syn jest wcieleniem Lamy, i podobnie jak reszta rodziny zaczęła w to wierzyć. Nie mam teraz żadnych wątpliwości. Naprawdę wierzę, że mój syn jest Lamą Yeshe - powiedziała po prostu. Istnieje na to wiele dowodów.

Na poziomie codziennego życia są to małe rzeczy - na przykład fakt, że uwielbia tybetańską herbatę, od czasu, kiedy poczęstował go nią w Dharamsali Lama Zopa, i w ogóle tybetańskie potrawy. Żadne inne z moich dzieci ich nie lubi właściwie nie znoszą ich, powiedziała mi Maria. Nie byłam zdziwiona. Tybetańska herbata, przygotowywana z dodatkiem solonego masła ma rzeczywiście smak, do którego należałoby się przyzwyczajać. Jest odstraszający. Jednak Osel pije ją z łapczywością człowieka konającego z pragnienia. Typowe dla tybetańskiej kuchni potrawy takie jak tsampa, momo czy tukpa, również nie trafiłyby w gust typowego europejskiego dziecka. Osel je owoce w charakterystyczny sposób tak jak Lama Yeshe. Wysysa z nich miąższ, a resztę wyrzuca.

Inne zachowania Osela również potrafiły sprawić, że ona oraz inni ludzie wstawali z miejsc. Niedługo po powrocie z Dharamsali, kiedy Osel skończył 15 miesięcy, Maria zaprosiła do siebie swoich rodziców. Jej matka była szczególnie zmartwiona i sceptycznie nastawiona do idei, że jej wnuk jest uznawany za inkarnację tybetańskiego lamy. Podczas jej pobytu oglądali kiedyś taśmę video z amatorskim nagraniem wizyty Dalaj Lamy w Hiszpanii. Nagranie o zróżnicowanej jakości trwało ponad dwie godziny.

Osel przez cały czas nagrania siedział przed ekranem składając rączki razem i śląc całusy Dalaj Lamie kiedykolwiek pojawiał się na ekranie. Było to coś niesamowitego. Żadne dziecko w jego wieku nie jest w stanie wysiedzieć przy jakimkolwiek filmie przez dwie godziny - nawet, jeżeli byłby to film Disneya. Osel jednak był jak przygwożdżony. W ogóle się nie poruszał. Jego zachwyt na widok Dalaj Lamy, jego podziw, były ogromne. Po tym wydarzeniu moja matka uwierzyła, powiedziała Maria.

Co dziwne, mieszkańcy wioski powitali wieści o tożsamości Osela z zadziwiającym spokojem. Są to prości ludzie, przynależący do ziemi i do pracy ze zwierzętami. Mają bardzo dobre serca. Kiedy usłyszeli o Oselu, przyszli do mojego domu z gratulacjami i kwiatami. Są dumni z tego, że mieszka w ich wiosce. Według nich zostanie kiedyś jakimś nowym rodzajem papieża. Sklepikarz powiedział mi: Boga także przecież nie widzieliśmy na własne oczy, więc dlaczego nie mielibyśmy i tego zaakceptować? Tylko intelektualiści lubią zadawać pytania - powiedziała. Można się jedynie zastanawiać, do jakiego stopnia grunt do tego niezwykłego wydarzenia przygotował sam Dalaj Lama, kiedy odbył zaimprowizowaną wizytę na plebanii w Bubión, na długo zanim narodził się Osel.

Życie zmieniło się dramatycznie dla rodziny Hita Torres w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Z dzieckiem, które gwałtownie osiągnęło status osobowości medialnej, Maria i Paco musieli nauczyć się, jak dawać sobie radę z hordami zagranicznych reporterów i ekipami telewizyjnymi, podróżującymi do malutkiej wioski Bubión, aby zarejestrować pojawienie się Osela. Paco przyznał, że dla niego wszystko to było ponad jego siły, ale Maria wyraźnie dobrze radziła sobie w tej sytuacji. -Tego właśnie oczekiwałby od nas Lama Yeshe. Zawsze zachęcał nas, żebyśmy mierzyli wysoko, a on sam nie obawiał się wcale nawiązywania kontaktów z mediami, powiedziała. Maria i Paco zaczęli wieść międzynarodowe życie na pokładach odrzutowców. Osel ledwie rozpoczął swoje. Z chwilą, kiedy rozeszły się wieści o ponownych narodzinach Lamy Yeshe i o odnalezieniu jego inkarnacji, do domu w Bubión zaczęły napływać zaproszenia od jego uczniów, rozproszonych po całym świecie. Odbyli już podróż po Europie i do USA, w planach były już następne podróże. Właśnie podczas tych wyjazdów Osel dostarczył następnych dowodów na to, że w istocie jest niezwykłym dzieckiem.

We Francji Osel stanął twarzą w twarz z pierwszym w życiu posągiem Buddy naturalnych rozmiarów. Skierował się w stronę posągu i zaczął się zachowywać jak w towarzystwie starego przyjaciela. Wyglądało na to, że łączą ich dobre stosunki. Osel wziął Buddę za rękę i stał tak razem z nim, uszczęśliwiony. Mieliśmy okazję zaobserwować coś całkiem nowego, wytłumaczyła Maria. W Holandii znowu zademonstrował swoją niezwykłą zdolność do przeprowadzania swojej woli dokładnie w taki sposób, w jaki chciał, woląc to raczej niż zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami innych. Jak opisała to Maria: otaczało go wielu uczniów, starających się dotrzeć jak najbliżej niego, aby zwrócić na siebie jego uwagę, chcących od niego wielu rzeczy. Osel nie wydawał się być tym zainteresowany. Dostrzegł jednak kobietę siedzącą samotnie w ogrodzie. Wyszedł na zewnątrz, podszedł prosto do niej, otworzył jej torebkę i wyciągnął z niej katag, białą szarfę, którą zabrała ze sobą, aby móc mu ją ofiarować, lecz widocznie była zbyt nieśmiała, aby to uczynić. Pozwolił kobiecie ofiarować sobie szarfę, była bardzo poruszona. Nie wiem, jak on mógł wiedzieć o takich rzeczach. Nie mógł przecież o tej szarfie od nikogo usłyszeć.

W Ameryce Osel czuł się jak u siebie w domu - zupełnie jak Lama Yeshe. W pewnym domu, gdzie zwykł często przebywać Lama Yeshe, a który wtedy odwiedzili, Osel wbiegł przez drzwi frontowe prosto do pokoju, należącego kiedyś do Lamy Yeshe. Poskakał chwilę na łóżku i ku jeszcze większemu zdumieniu obserwatorów, znalazł klucz do szafki, której używał zawsze Lama Yeshe, schowany w szufladzie, gdzie zawsze było jego miejsce. Możliwe, że pièce de rèsistance było jednakże jego zachowanie w towarzystwie Gesze Sopy, w Madison, w Wisconsin.

Gesze Sopa był w Tybecie nauczycielem Lamy Yeshe, Lama wyznał kiedyś, że zawsze był nieco zdenerwowany przebywając w towarzystwie tego uprzejmego, lecz błyskotliwego człowieka, który ustanowił równie wysokie standardy dotyczące zarówno nauki, jak i dyscypliny dla swoich młodych mnichów. Osel wszedł do pokoju Gesze Sopy i z miejsca wykonał przed nim pełny pokłon. Wstał i zrobił to ponownie. Nawet Lama Zopa i inni tybetańscy lamowie obecni przy tym byli tym zaskoczeni. Osel nie był zachęcany do robienia pokłonów nikt nie robił ich przy nim. Jego działanie było w pełni spontaniczne. Skąd on wie o takich rzeczach, jeżeli nie ze swojego poprzedniego życia? Jest jeszcze za mały, żeby tak się zachowywać, powiedziała Maria.

W Kalifornii wszyscy, którzy byli niegdyś świadkami śmierci Lamy Yeshe, powitali jego powrót z mieszaniną radości i niepokoju. Podczas gdy samochód wiozący Osela przejeżdżał przez gigantyczne sekwoje otaczające piękny Vajrapani Institute, ujrzeli w jego oknie jasną, bez najmniejszych wątpliwości zachodnią twarz dziecka, które miało zostać powitane jako nowy Lama Yeshe. Zapadła cisza. Atmosfera panująca podczas wysiadania Osela z samochodu była wypełniona znaczeniem. To właśnie było miejsce, gdzie ciało Lamy Yeshe leżało w otwartej trumnie, wydzielając piękne zapachy. Miejsce, gdzie zostało poddane rytualnej kremacji. Miejsce, w którym, gdy ryczały płomienie pogrzebowe, ukazała się na niebie tęcza, którą wszyscy mogli zobaczyć, pomimo iż był wtedy piękny dzień, a z błękitnego, czystego nieba nie spadła ani kropla deszczu. Oczy Osela nie spoczęły na żadnym z tych dzielnych ludzi, którzy opiekowali się nim, aż do samej śmierci. Przyciągał go widok małej, lecz pięknej stupy, wzniesionej, aby uczcić pamięć Lamy Yeshe, która stała przed nim. Gdy tylko wysiadł z samochodu, pobiegł w jej kierunku, z oczyma lśniącymi radością, jak gdyby chciał powiedzieć: „Jaką piękną stupę mi zbudowaliście.” Wszyscy ci, którzy to widzieli, doświadczyli czegoś niezwykłego: byli świadkami oglądania przez małe dziecko pomnika poświęconego pamięci jego poprzednika, który wznieśli dla uczczenia jego pamięci. Dla przeciętnej, zachodniej psychiki było to coś, nad czym długo można by się zastanawiać.

Przeprowadzili potem dla niego religijną ceremonię, aby, jak to się mówi, powitać go w domu. W punkcie kulminacyjnym, mandala (piramida złożona na srebrnej podstawie z trzech poziomów, usypana z ziarna i kolorowych koralików, reprezentująca wszechświat) jest ofiarowana guru. Osel, ze swojego honorowego miejsca, wziął uroczyście z mandali jeden kolorowy koralik i przeszedł wzdłuż szeregu uczniów, kolejno umieszczając koralik na szczytach ich głów, udzielając im błogosławieństwa. Po czym spokojnie podszedł do mandali i starannie umieścił koralik na swoim miejscu. Ponownie zachował się zupełnie spontanicznie. Maria utrzymywała, że nigdy go czegoś takiego nie uczyła, i że nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił. Samo utrzymanie koralika w ręku i umieszczanie go na głowach rzędu ludzi jest dość trudne dla dziecka w jego wieku. A już odłożenie go z powrotem, większość dzieci po prostu by go gdzieś rzuciła! Jak na dwudziesto-dwu miesięczne dziecko, jego zachowanie było czymś nadzwyczajnym, powiedziała.

Zachował się kiedyś bardzo podobnie, kiedy był jeszcze młodszy, kontynuowała Maria. Odbywało się wtedy małe spotkanie w pokoju medytacyjnym w Osel-Ling, podczas którego pojawiła się między uczestnikami różnica zdań. Osel, siedząc na poduszce medytacyjnej przysłuchiwał się kłótni, nagle wstał, podszedł do ołtarza, wziął z niego niewielki posąg Buddy Śakjamuniego, i spokojnie przeszedł się po pokoju dotykając nim głów wszystkich obecnych. Nagle kłótnia się skończyła!

Było to coś szczególnie dziwnego, ponieważ dopiero od kilku miesięcy Osel miał okazję przebywać w pomieszczeniach, gdzie były umieszczone przedmioty związane z religią. W domu w Bubión Maria nie była osobą, której zależałoby na umieszczaniu wokół ołtarzy i posągów Buddy. Nigdy nie lubiłam tego rodzaju zachowań. Szacunek może się przejawiać w ten sposób, ale ja wolę, żeby był wewnątrz człowieka. Jeżeli chodzi o mnie, oddanie dla guru oznaczało dla mnie zawsze staranie się stosować jego nauki w życiu, uczciwie przyznała. W jaki sposób Osel w tak krótkim czasie stał się tak dobrze zaznajomiony z posągami i rytuałami jest dla mnie kompletną tajemnicą. Wciąż jednak pozostała kwestia warunkowania. Zagadnęłam ją o to.

Czy nie uważa czasem, że życie, jakie prowadzi obecnie Osel, oddzielony od reszty rodziny, w specyficznym środowisku ośrodka odosobnieniowego, z całą uwagą, jaką poświęcali mu uczniowie Lamy Yeshe nie doprowadziłoby do tego, że stanie się duchowym przywódcą, czy nim naprawdę jest czy nie?

Maria pomyślała przez chwilę i odpowiedziała: z mojego doświadczenia z dziećmi wynika, że nie jest możliwe, żeby uczynić z nich coś, czym nie są. To nie jest możliwe szczególnie z dziećmi w jego wieku. Nie możesz zmusić dwudziesto-dwu miesięcznego dziecka, żeby zrobiło coś, czego nie chce. Żadne z moich dzieci, nie ważne, jak bardzo inteligentnych, nie byłoby w stanie zrobić tego, co robi Osel. Tego w nich nie ma. Poza tym, on nie jest zamknięty. Jest wolny.

Kiedy podróżuje, robi to w zwykłych ubraniach (i rozmawia z każdym napotkanym człowiekiem!), i spotyka wielu ludzi nie będących buddystami. Zna moją rodzinę. Nie zmuszamy go do niczego. Moja matka zapytała kiedyś: a co się stanie, kiedy okaże się, że on nie jest lamą? Odpowiedziałam jej, że nie dbam o to. Osobiście nie sprawia mi różnicy, czy jest lamą, czy nie. W przyszłości będzie miał wiele możliwości wyboru.

W tej chwili wierzymy w to, co mówią nam Dalaj Lama i Lama Zopa, i słuchamy ich wskazówek, ponieważ im ufamy. Umieściliśmy go w Osel-Ling, ponieważ Lama Zopa powiedział, że tak będzie dla niego lepiej, i rzeczywiście, lepiej je i śpi, kiedy tam jest. Wydaje się, że hałas i zamieszanie wywoływane przez inne dzieci dokuczają mu. W tym sensie wydaje mi się, że warunkujemy Osela, ale przecież każdy rodzic do pewnego stopnia warunkuje swoje dziecko. Jeżeli widzisz, że twoje dziecko ma predyspozycje do zostania lekarzem, czy prawnikiem, w naturalny sposób zaaranżujesz jego edukację, aby pojawiły się okoliczności, które mu to umożliwią. Właśnie to robimy.

Nie mam jednak żadnych oczekiwań co do przyszłości. Żyję chwilą obecną i ufam, że cokolwiek się wydarzy, będzie najlepsze. Wiem na pewno, że Lama Zopa nie zrobiłby niczego, co mogłoby nam zaszkodzić. I od czasu, kiedy urodził się Osel, nasze życie staje się coraz bardziej szczęśliwe. Argumenty Marii wydają się być niezbite. Mogę przyznać, że większość rodziców warunkuje swoje dzieci, z własnej woli, lub nieświadomie, ale… według mnie, dowód na prawdziwą tożsamość Osela byłby o wiele bardziej znaczący, gdyby jego osiągnięcia rozwinęłyby się na gruncie normalnego, zachodniego środowiska i stylu życia.

Opuściłam Bubión wzbogacona o doświadczenie bycia tam i o dalsze materiały do intelektualnych dociekań. Oczarowała mnie sceneria, zostałam serdecznie przyjęta przez Marię i Paco, byłam pobudzona naszymi rozmowami, i zaintrygowana samym Oselem. Po pierwszym spotkaniu w Londynie, nie byłam rozczarowana dalszymi poszukiwaniami. Mail on Sunday opublikował artykuł na pierwszej stronie czasopisma You, swojego kolorowego dodatku. Sprzedali wszystkie kopie. Ozdobiony wspaniałymi fotografiami Terry'ego, artykuł został rozpowszechniony w całej Europie, Skandynawii, Australii, Nowej Zelandii, Afryce Południowej i na Dalekim Wschodzie. Świat dojrzał widocznie do wieści o małym, hiszpańskim lamie.

Zbiegiem okoliczności, w tym samym czasie na ekrany kin wszedł film „Złote Dziecko”. Jest to opowieść o wyjątkowym tybetańskim dziecku, wcieleniu Buddy Współczującego, które zostało porwane przez złe moce, i uratowane przez grającego główną rolę czarnoskórego komika Eddiego Murphy. Pominąwszy kiczowate hollywoodzkie podejście do wrażliwej i doniosłej kwestii, film niewątpliwie poruszył właściwe struny. Teraz pojawił się Osel, żyjące „złote dziecko”, uosobienie fascynacji mistycyzmem wschodu, ale w zachodnim ciele.

Jeżeli Osel był rzeczywiście odrodzonym Lamą Yeshe, z pewnością będzie kontynuował swoją pracę w dobrej wierze, przynosząc buddyzm do świata dwudziestowiecznych mieszkańców miast zachodu na szeroką skalę. Miał dopiero dwadzieścia dwa miesiące, ale już zdołał poruszyć wyobraźnię ludzi na całym globie. Kimkolwiek była ta istota, z pewnością była nadzwyczajna. Ale wraz ze wzrostem jego sławy, rosła też jego odpowiedzialność. Brzemię, aby wyrosnąć na kogoś uduchowionego, spadło na niego, właśnie tego oczekiwał po nim świat. Wielki ciężar na takie małe ramionka.

12. Opowieści

Nie tylko rodzice i Lama Zopa Rinpocze otrzymywali powtarzające się znaki, że Osela cechuje, łagodnie mówiąc, silny związek ogólnie z tybetańską kulturą, a szczególnie z Lamą Yeshe. Podczas odbywania szeregu wizyt w ośrodkach FPMT położonych na różnych kontynentach, ze światłami reflektorów ciekawości i uwagi, skupionymi ciągle na nim, jasnowłosy brzdąc o władczej, dominującej postawie nie przestawał demonstrować wielu widzom, że posiadł niewiarygodną „pamięć” dotyczącą powiedzonek, zachowań i manier, które mogłyby zostać przypisane wyłącznie Lamie Yeshe. Owe małe, „osobiste dowody” dostarczały niejednokrotnie bardziej przekonywujących argumentów, co do prawdziwej tożsamości dziecka, niż oficjalne testy, przeprowadzone przez Lamę Zopę chociażby, dlatego, że trafiały w sedno z siłą, która zazwyczaj pozostawiała świadka w oszołomieniu.

W moim własnym poszukiwaniu prawdy chętnie kolekcjonowałam owe indywidualne świadectwa. To, co słyszałam, przykuwało moją uwagę, byłam też całkowicie przekonana o szczerości swoich rozmówców. Zdałam sobie również sprawę, kiedy już wiele usłyszałam i zobaczyłam, że reinkarnacja nie jest prostą sprawą. Jej implikacje są szerokie, a złożoność całego zagadnienia ogromna i daleko sięgająca. Lecz taki właśnie jest sam umysł dla zachodu niezgłębione terytorium, które być może stanie się dla nauki następną granicą do przekroczenia. Odkrywanie przestrzeni wewnętrznego kosmosu wydawało mi się czymś nieskończenie bardziej ekscytującym, przygodą wartą dużo więcej, niż wysyłanie rakiet na jałowe obszary księżyca.

Opowieść Susanny Parodi była szczególnie przejmująca i przekonywująca. Była to dziewczyna, która położyła swój śpiwór obok mojego podczas pierwszego kursu w Kopan w 1976 roku, i która leżała trzęsąc się przez całą noc, nękana symptomami głodu narkotycznego, znamionującego wychodzenie z uzależnienia od narkotyków. Wytrwała i zaczęła wieść niesamowicie twórcze, produktywne życie we Włoszech, stając się odnoszącą sukcesy projektantką tkanin, i pozostając w regularnym kontakcie z Lamą Yeshe oraz buddyjskimi ośrodkami, które założył. Kiedy dotarły do niej wieści o jego chorobie, Susanna była zrozpaczona. Zawdzięczała temu człowiekowi życie. Z typową dla siebie spontanicznością, natychmiast złapała samolot do Indii. Jak chciało szczęście, wpadła na niego na lotnisku w Delhi, kiedy wyruszał w drogę do Kalifornii, gdzie wkrótce umarł. Z powodu jakiegoś zamieszania administracyjnego, nie znalazł się dla Lamy Yeshe żaden fotel inwalidzki, który mógł go zabrać na pokład samolotu, tak więc dwóch jego uczniów szło po obu jego bokach, pomagając mu iść. Na widok swojego niegdyś silnego, pełnego życia Lamy, teraz takiego wychudzonego i umęczonego, Susanna wybuchła płaczem.

Lama Yeshe spojrzał na nią i uśmiechnął się. Wyjął swoje ręce spod ramion, które go podtrzymywały, uniósł je nad głowę, i pokołysał nimi w przód i w tył, klękając palcami, jak gdyby w tańcu. Nie martw się, moja córko, wszystko ze mną w porządku, powiedział, udowadniając, że jego wielki duch żył nadal i kwitł, mimo iż jego ciało zawiodło. Był to ostatni raz, kiedy go widziała.

Jak większość z nas, Susanna była bardzo przejęta, kiedy usłyszała, że inkarnacja nie tylko została odnaleziona, ale też i formalnie ogłoszona przez Lamę Zopę w Dharamsali.

Korzystając więc z pierwszej nadarzającej się okazji, wyruszyła na spotkanie z Oselem do Holandii, gdzie odwiedzał Maitreya Institute w towarzystwie Marii. Miał wtedy siedemnaście miesięcy. Osel nie zauważył jej w ogóle. Żadnego błysku rozpoznania, ani śladu bliskiej więzi, która zawiązała się między nią a Lamą Yeshe przez te wszystkie lata. Zraniona i rozczarowana, Susanna wydedukowała, że stało się tak, ponieważ nie kroczyła buddyjską ścieżką dość pilnie.

No cóż, chyba byłam złą uczennicą, powiedziała do mnicha siedzącego obok. Mnich zwrócił się na to do Osela, który właśnie raczkował po podłodze, i powiedział: Pamiętasz Susannę, prawda? Osel wstał, podniósł swoje maleńkie rączki w powietrze, i zaczął kołysać nimi w przód i w tył, próbując jakby w tańcu, klikać paluszkami. Nikt z zebranych, być może poza samym Oselem, nie rozumiał, jak mogło to ponownie doprowadzić Susannę do płaczu. Oto był dowód, którego potrzebowała. Lama Yeshe dotrzymał swojego słowa. Nie opuścił jej.

Max Redlich, australijski mnich, który był obecny z aparatami fotograficznymi przy formalnych badaniach Osela w Dharamsali, otrzymał wkrótce w darze swój własny, nieformalny ceremoniał. Max miał za sobą barwną przeszłość, zanim został wyświęcony. Jego rodzice wyemigrowali z Austrii do Australii, gdzie założyli rzeźnię, a interes stał się wkrótce niezwykle dochodowy. Max dołączył do rodzinnej firmy, co dało mu rzadką możliwość brodzenia (w gumowcach) w krwi sięgającej mu do kolan (straszne dla późniejszych buddyjskich medytacji). Zajęcie to dostarczyło mu także wiele pieniędzy, za które zakupił sobie samolot, i za które mógł finansować życie na wysokim poziomie. W pewnym momencie zapał zionistyczny zakłócił tą olśniewającą egzystencję, wyruszył, więc do Izraela, aby walczyć podczas wojny Sześciodniowej. Tam ogłuchł na jedno ucho, ponieważ znalazł się zbyt blisko eksplodujących pocisków, i nauczył się, co to znaczy zajrzeć śmierci w oczy (równie straszne dla buddyjskich medytacji). Taki typ osobowości pasował pięknie do stylu Lamy Yeshe, i Max został na jakiś czas jego kierowcą w Dharamsali. Max podjął swoją historię: Lama Yeshe do jazdy po stromej drodze do Tushita Retreat Centre miał nowego dżipa. Na dwa lata przed jego śmiercią zwykłem wyjeżdżać tym samochodem po Lamę do stacji w Pathankot, aby go stamtąd odebrać. Pierwszą rzeczą, jaką zazwyczaj robił Lama Yeshe po przyjeździe do Tushita, było obejście dżipa dookoła, i dokonanie razem ze mną jego inspekcji, oraz udzielenie mi rad i sugestii odnośnie jego utrzymania. Na rok przed śmiercią powtórzył tę samą procedurę. W szczególności Lama zauważył rysę na boku samochodu, którą chciał, aby naprawiono; chciał również, aby wymieniono pękniętą tablicę rejestracyjną z tyłu samochodu.

Pewnego dnia, po tym, jak Osel przeszedł tradycyjne badania z Lamą Zopą (a było wtedy na co popatrzeć), razem z grupą ludzi znajdowałem się w ogrodzie w Tushita. Osel wyszedł z domu, podszedł prosto do mnie, wziął mnie za rękę i poprowadził mnie do dżipa, który stał zaparkowany przy podjeździe. Zaczął prowadzić mnie wokół niego, powoli, sprawdzając wszystko, zwracając na wszystko moją uwagę za pomocą wydawanych przez siebie pomruków. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. To było małe dziecko w pieluchach! Kiedy dotarliśmy do tyłu samochodu, zobaczył tablicę rejestracyjną, która nie została jeszcze wymieniona, i z kwaśną miną groźnie na mnie spojrzał! Kontynuował przechadzkę, trzymając mnie za rękę. Dotarliśmy do przodu dżipa, gdzie znajdowała się nowiutka tablica rejestracyjna, nie wiedzieć, z jakiego właściwie powodu. Osel potrząsnął moją ręką, spojrzał na mnie i jego buzię rozjaśnił uśmiech. Wymiękłem. Jeżeli działo się właśnie to, o czym myślałem, że się działo, to dziecko pokazywało mi, że posiada pamięć o wszystkich wypadkach, jakie rozegrały się w jego poprzednim życiu. Było to coś niesamowitego, powiedział.

Każdy, kto zobaczył Osela, zmuszony był do zastanowienia się nad tym, czym właściwie jest reinkarnacja. Bez wątpienia coś się działo, istniało bowiem zbyt wiele dowodów, aby móc to zignorować jako „zbieg okoliczności” ale Osel nie był dokładną repliką Lamy Yeshe. Posiadał własne rysy osobowości, i nie wszystkie z nich były „święte”, no i nie wyglądał jak Lama Yeshe, będąc Hiszpanem i nie mając jeszcze dwóch lat.

Szczęśliwie szkoła Gelug tybetańskiego buddyzmu, do której należał Lama Yeshe, zachęca ludzi do prowadzenia debat i kwestionowania wszelkich prezentowanych „prawd”, stojąc na stanowisku, że jeżeli ktoś nie może po dokładnym i solidnym badaniu przekonać się do jakiejś koncepcji, to należy taką koncepcję odrzucić. Jeżeli chodzi o mnie, wydawało mi się zawsze, że jest to podejście wystarczająco uczciwe.

Tubten Pende jest amerykańskim mnichem, studiującym, aby uzyskać tytuł gesze w Nalanda Monastery we Francji. Jest również, z powodu swoich wrodzonych skłonności, jak i poprzez trening, uczonym o błyskotliwym intelekcie. Kiedy Osel przyjechał do Nalanda ze swoją matką, przywitano go bardzo ciepło. Wydawało się, że natychmiast poczuł się tam jak w domu, szczęśliwy dostosował się bez problemu do codziennej rutyny buddyjskiego klasztoru na zachodzie. Pewnego wieczora Pende, który nie był osobiście do końca przekonany o tożsamości Osela jako inkarnacji Lamy Yeshe, zdecydował się na przeprowadzenie własnego testu. Zdobył okulary słoneczne, które należały niegdyś do Lamy Yeshe i umieścił je na stole, wśród czterech czy pięciu innych par. Nie mówiąc nic, czekał, aż Osel sam coś zrobi. Osel wszedł do pokoju i po chwili zaczął się kręcić koło stołu. Spojrzał na okulary i chwilę się nimi pobawił. Następnie wziął parę należącą do Lamy Yeshe, podszedł do Pende i uderzył go nimi w głowę. Intelektualista miał swój dowód, dosłownie rzucony w twarz. Wszyscy mnisi, którzy rozkoszowali się tym niemym przedstawieniem, wyrazili swój aplauz.

Kalifornijska mniszka, Thubten Wongmo, znała Lamę Yeshe od 1973 roku, i łączyła ich szczególnie bliska więź. Jej życie niewiele różniło się od życia Ziny Rachevsky, rosyjskiej „księżniczki”. Thubten Wongmo, lub Feather Meston, jak brzmiało jej „prawdziwe” imię i nazwisko, również pochodziła z bogatego, hollywoodzkiego środowiska. Jej matka, modelka i aktorka, rozwiodła się z jej ojcem, twórcą scenariuszy, kiedy Thubten miała pięć lat. Dziewczynka odnalazła poczucie bezpieczeństwa u swojej babki, która mieszkała kiedyś w Chinach, i która uczyła ją filozofii Wschodu. Wongmo wyrosła, więc z naturalnym zamiłowaniem do buddyzmu i z wiarą w reinkarnację. Z chwilą, kiedy spotkała lamów, jej ścieżka była już ustalona. W 1982 roku zdecydowała się na odbycie trzyletniego odosobnienia. Lama Yeshe wyraził zgodę i zaprojektował specjalnie dla niej małą, lecz komfortową chatkę na terenie Tushita Retreat Centre w Dharamsali, wyposażoną w ogródek na dachu, ciepłą wodę, nowoczesną kuchnię i podwórko. Jesteś dziewczyną z Kalifornii i musisz mieszkać wygodnie, jeżeli umysł będzie szczęśliwy, zostaniesz na odosobnieniu przez długi czas, przekonywał. Jako specjalną praktykę medytacyjną dał jej tantryczne bóstwo Wadżrajogini. Zawsze, kiedy przebywał w Dharamsali, Lama zwykł odwiedzać Wongmo na odosobnieniu kilka razy w tygodniu, aby nadzorować jej postępy.

Wongmo spotkała Osela w Holandii. Była zachwycona, kiedy poproszono ją, żeby zajęła się nim przez jedno popołudnie. Tego samego dnia kupiła właśnie trzy obrazki, przedstawiające tybetańskie bóstwa medytacyjne, i położyła je na łóżku. Kiedy przyszedł Osel, podszedł do jej łóżka, wybrał jeden z nich i przyłożył je bardzo mocno, grzbietem do góry, do serca Wongmo. Kiedy popatrzyła na obraz, zobaczyła, że Osel wybrał ten, który przedstawiał Wadżrajogini. Było w tym, co zrobił, coś zupełnie szczególnego coś bezpośredniego i dokładnego. Osel wiedział, co robi. Z pewnością mnie to przekonało! To Lama dawał mi znowu moją praktykę jidama, powiedziała. Innym ludziom Osel ukazywał się w snach, na długo zanim nawiązali z nim właściwy kontakt. Szwedzka mniszka Yeshe Chodron (Ingeborg Sandberg), obecnie rezydująca w Osel-Ling w Bubión, zobaczyła jasnowłose dziecko w towarzystwie czarnowłosej matki bardzo wyraźnie podczas snu. Ojciec znajdował się z tyłu, mniej dostojny. Jej uwagę szczególnie przyciągnęło dziecko. Miało trzy lata, złoto blond włosy i nieznacznie cofniętą brodę. We śnie podeszło do Inge i dało jej do zrozumienia, że chce, żeby wziąć je na ręce. Kiedy oparła dziecko na swoim biodrze, spojrzało jej prosto w oczy i powiedziało: „To ja jestem twoim guru”. Kiedy się obudziła, Inge długo prześladowało wspomnienie snu, który wywarł na niej głębokie wrażenie. Była przekonana, że pewnego dnia spotka się z dzieckiem, które w nim się pojawiło. Potem przypomniała sobie, że jeden z jej nauczycieli, Serkong Rinpocze, właśnie umarł, i nabrała przekonania, że właśnie on był tym dzieckiem. Lama Yeshe, w rzeczywistości, jeszcze żył w tym czasie. Później zobaczyła zdjęcie Marii, Paco i Osela, i natychmiast rozpoznała w nim dziecko ze snu. To on, pomyślała. To Serkong Rinpocze! Inge uparcie wierzyła, że Osel jest inkarnacją Serkonga Rinpocze, aż do czasu, kiedy przekonano ją, że tak nie jest. Lama Zopa wysłał ją do Osel-Ling, gdzie miała wiele okazji do przebywania z dzieckiem, które pojawiło się przedwcześnie w jej śnie. Po tym, czego doświadczyłam, oczywiście nie potrzebowałam żadnego dowodu, ale z pewnością potrzebowałam odtworzenia uczucia, jakiego doświadczałam w towarzystwie Lamy Yeshe, powiedziała mi. Pewnego dnia jeden z mnichów niósł Osela na rękach i powiedział do niego: „daj Inge błogosławieństwo”. Osel sięgnął do mnie, chwycił mnie za policzek i delikatnie mnie za niego pociągnął, zupełnie jak zwykł to robić Lama Yeshe. Powróciło to wspaniałe uczucie bliskości, takie samo, jakiego doświadczałam z Lamą Yeshe. Było intymne i pełne uczucia. Po swoim śnie wiedziałam, że Osel jest szczególnym dzieckiem, ale ten osobisty kontakt wiele dla mnie znaczył. Było to dokładnie to, czego potrzebowałam, powiedziała.

Zauważyłam potem, że Osel w jakiś sposób posiadł zdolność odzwierciedlania mojego umysłu. Kiedy nastawienie mojego umysłu było dobre, znowu mogłam czuć z nim kontakt; kiedy zaś byłam nastawiona negatywnie, traciłam go, i Osel wydawał mi się być najzwyklejszym niemowlakiem. Ale zupełnie tak samo wyglądały kontakty z Lamą. Kiedy byłam nastawiona negatywnie, z nim również traciłam kontakt jak gdyby nie był w stanie wtedy do mnie dotrzeć.

Zia al Bassam, także mniszka, miewała niezwykle bogate sny, które jak utrzymywała, zawsze zdumiewająco dokładnie się sprawdzały. Ta fascynująca, nieduża, ciemnoskóra Egipcjanka, która urodziła się w Kalkucie i zdobywała wykształcenie w Indiach, na Bliskim Wschodzie, w Szkocji, i w Londynie, spędziła cztery lata swojego życia na podróżach z Lamą Yeshe, jako jego kucharka i gospodyni. Więź między nimi zacieśniała się, oboje dzielili zamiłowanie do tych samych rzeczy, gotowania, kwiatów, domowych zajęć, czyli do tak zwanej „kobiecej strony życia”. Zia zawsze rozmawiała z Lamą o swoich snach, w których często się pojawiał, zazwyczaj jako przewodnik.

Kiedy chorował w Ameryce, miałam bardzo wyraźny sen o nim: widziałam tłum ludzi, a Lama Yeshe znajdował się wysoko na niebie nad nimi wszystkimi, wyglądając na szczęśliwego, lecz równocześnie był całkowicie oddalony. Wywnioskowałam z tego, że wkrótce umrze, wyjaśniła Zia. Potem jednak spojrzał w dół i powiedział: „Zamierzam powrócić, aby nieść pomoc.” Później, w Dharamsali, kiedy przebywałam na odosobnieniu, a Lama Zopa wszędzie szukał nowej inkarnacji, wciąż pytał mnie, czy nie miałam jakiś snów. Odpowiadałam wciąż, że nie. Gdy zbliżał się koniec odosobnienia, miałam sen, w którym zobaczyłam dziecko, w wieku sześciu czy też siedmiu lat, biegnące przez las z twarzą rozjaśnioną wyrazem najwyższej, ekstatycznej wręcz radości. W szczególności zwróciłam uwagę na jego oczy, które były ciemne i raczej blisko osadzone, i na nos, niezwykle krótki. Ubrane było w bordowe szorty i bladożółtą koszulkę, kolory naszych szat. Była to twarz Osela, tylko starszego.

Kiedy obserwowałam powrót Lamy Zopy do Dharamsali, z małym dzieckiem niesionym przez mnichów, natychmiast wiedziałam, że znalazł on swojego guru. Lama Zopa zmienił się. Kiedy nas opuszczał, wyglądał na zmęczonego, starego człowieka, i był bardzo strapiony. Teraz wyglądał tak młodo, tak szczęśliwie, i śmiał się, i śmiał. Kiedy pokłoniłam się z dłońmi złożonymi razem przed Oselem, zobaczyłam jego stopy. Rozpoznałam je natychmiast jako stopy Lamy Yeshe, mimo tego, że Osel był jeszcze brzdącem. Potem spojrzałam w górę i zobaczyłam jego twarz. Była to twarz dziecka, które widziałam we śnie. Jego oczy i nos były tak znamienne, że nie sposób było ich pomylić. Potem usiadłam przed nim, a on spojrzał na mnie przez sekundę z wyrazem oczu, który w 100% nie mógł być wyrazem oczu dziecka. Było to bardzo przeszywające spojrzenie, które dotarło prosto do mojego wnętrza. Nie różniło się ono od sposobu, w jakim spoglądał na mnie czasami Lama Yeshe.

Im więcej mu się przyglądam, tym bardziej jestem pewna, że jest on kontynuacją Lamy Yeshe i sądzę, że będzie to udowadniał, w miarę, jak będzie dorastać- podsumowała.

Źródła, potwierdzające, że Osel ma silne związki ze zmarłym Lamą Yeshe, gwałtownie zwiększały liczbę. W Kopan, w Nepalu, Trisha Donnelly, Angielka, która mieszkała i pracowała z Lamą Yeshe przez długie lata, i która postanowiła zrobić teraz praktyki wstępne, aby przygotować się do pójścia na trzyletnie odosobnienie, zawsze „czuła”, że dziecko, które mieszkało w klasztorze, powyżej jej małego domku, jest Lamą Yeshe.

Jest wiele rzeczy, które robi, a które mocno przypominają Lamę Yeshe, sposób, w jaki chodzi i mówi, jego miłość do kwiatów. Sposób, w jaki odwiedza pokoje mnichów, aby sprawdzić, czy u nich wszystko w porządku, jego zachowania, powiedziała. Dał mi także bardzo solidny dowód. Lama Yeshe dużo czasu poświęcał na studiowanie tybetańskiej praktyki, zwanej Sześć Jog Naropy, w którą włączone są, między innymi, pewne szczególne, ezoteryczne i tajemne jogi, ćwiczenia fizyczne, które nie mają nic wspólnego z jogą, jaką ćwiczy się w Indiach i na zachodzie. Zaraz po tym, jak przybył do Kopan, Osel stanął na pagórku ponad moim domem, pochwycił moje spojrzenie, po czym niezwłocznie, acz spokojnie i z rozmysłem wykonał jedną z tych tajemnych jog. Nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Nie jest to ćwiczenie, które mógłbyś pomylić z jakimś innym, ale jak to możliwe, żeby znało je takie małe dziecko? Wypytałam wszystkich na wzgórzu, aby sprawdzić, czy ktoś z nich praktykował Sześć Jog Naropy. Nikt. Według mojej wiedzy, nie mógł zobaczyć nikogo, kto by je praktykował. Później wykonał je znowu. Za trzecim razem, kiedy to zrobił, zaledwie kilka tygodni temu, siedział w ogrodzie w samych majteczkach. Umiał już mówić. Robię sobie ćwiczenia, oznajmił i niezwłocznie wykonał inną tajemną jogę. Tym razem pomyłka nie wchodziła w grę. Jestem w pełni przekonana, że on jest Lamą Yeshe, powiedziała.

Inny rezydent Kopan, John Clayton, znany także po prostu jako Karuna, eskortował Lamę Yeshe do Delhi w czasie, gdy był on ciężko chory. Karuna towarzyszył mu aż do samego odlotu do Kalifornii, podczas tego spędzonego razem czasu powtarzał mu tajemnicze słowa: „Ja jestem tobą, a ty jesteś Lamą”. Karuna pomyślał wtedy, że być może Lama miał na myśli, że wkrótce odrodzi się i stanie się młodym człowiekiem, podczas gdy on sam się zestarzeje, zacznie chorować i umrze. Nigdy jednak nie poznał właściwego znaczenia słów Lamy. Niedawno, kiedy Osel powrócił do Kopan, Karuna spacerował pewnego dnia poniżej okna jego pokoju. Osel wystawił głowę przez okno i krzyknął: Ja jestem tobą, a ty jesteś Lamą! Znowu te same, tajemnicze słowa. Może pewnego dnia odkryję ich prawdziwe znaczenie, powiedział Karuna.

Oczywiście dostrzegam przebłyski Lamy Yeshe, ale ich źródło jest inne. My na zachodzie wciąż musimy jeszcze badać, na jakich zasadach inkarnujący się, wysocy lamowie właściwie działają. Czy są w pełni świadomi od dnia narodzin? Czy też sam fakt ponownych narodzin niesie za sobą pewne ograniczenia? Wierzę, że jako niemowlę każdy posiada zdolności i umiejętności niemowlęcia, i tak też jest w przypadku inkarnujących się lamów, ich osiągnięcia duchowe są ukryte, nie ukazują się. Muszą zostać odzyskane. Zgodnie jednak z tym, co twierdzą Tybetańczycy, proces ten nie powinien trwać zbyt długo. Uczy się ich tylko raz, i wystarcza im to, żeby wiedzieć. Obserwowanie tego procesu będzie czymś bardzo interesującym, skonkludował.

Inni jednak byli dużo bardziej ostrożni, jeżeli chodzi o uznanie Osela Hity Torresa. Jak przedstawia to pewien człowiek, pisarz: -Wierzę w odrodzenie, ale wciąż go nie widziałem. Serce mówi, tak, ale szare komórki odpowiadają, tak, ale... Wyraził to, co czuło wielu uczniów Lamy Yeshe. Argumentem wielu było, że nie ważne, jak wielu Osel dostarczył dowodów na to, że miał wiele bezpośrednich związków ze zmarłym lamą, nie istnieje, bowiem sposób naukowego dowiedzenia, że nim jest. Dla wątpiących zawsze będzie istniał duży margines swobody, aby i oni mogli udowadniać swoje racje.

Harvey Horrocks, który przybył do Kopan jako jeden z pierwszych, i który obecnie prowadzi Centralne Biuro FPMT w Kathmandu, stwierdził: -Musimy zadać sobie pytanie Jak właściwie mógłbym się spodziewać, że rozpoznam Lamę Yeshe? Jest to niezwykle delikatna kwestia. Nawet, jeżeli będziesz świadkiem cudów, czy będzie to dla ciebie wystarczającym dowodem? Nawet, jeżeli facet lewituje, na przykład, wciąż będą znajdować się ludzie, których nie będzie to przekonywać, i którzy będą szukać sznurków, na których być może jest zawieszony. I czy naprawdę chcielibyśmy, żeby do Kopan wspinały się hordy ludzi, którzy będą oczekiwać, że Osel powie im: „W moim poprzednim życiu urodziłem się w niewielkiej wiosce niedaleko Lhasy” i tak dalej? Mam nadzieję, że cokolwiek Osel zrobi w swoim życiu, będzie to świadczyło o tym, że działa dla pożytku wszystkich istot.

Uczniowie z Kalifornii, których z Lamą Yeshe łączył tak szczególny związek, również mieli w tej kwestii coś interesującego od siebie do dodania. Mieli niepowtarzalną okazję być świadkami przyjazdu Osela do Vajrapani, kiedy udał się tam z okazji konsekracji stupy, poświęconej pamięci jego poprzedniej inkarnacji. Ich reakcję stanowiła mieszanka wiary i sceptycyzmu. Nie widziałem, ale jednak uwierzyłem- powiedział Ǻge Delbanco, Duńczyk mieszkający obecnie w Kalifornii.

Uważam, że lama inkarnuje tylko swoją oświeconą energię, a nie osobowość. Osel nie jest powracającym Lamą Yeshe, jest Lamą Yeshe, który przybrał nową formę. Nie doświadczam z Oselem tak bliskiej, szczególnej więzi, jakiej doświadczałem z Lamą Yeshe, ale też zupełnie tego nie oczekuję. Przekonałem się na własne oczy, że Osel nie jest zwykłym dzieckiem. Jest niewątpliwie kimś szczególnym. Żadne inne dwudziesto-dwu miesięczne dziecko nie oparłoby się pokusie wykorzystania w jakiś sposób tak ogromnej dawki zainteresowania, jakim darzyło Osela jego otoczenie. Osel był jednak ponad tym, jakby w ogóle tego nieświadomy, właściwie z trudnością to akceptując. Obserwowałem go wydawało się, że wszystko, co robił, robił z wewnętrznego przekonania. Nie dał mi jednak żadnego osobistego dowodu. Szczerze mówiąc, wcale go jednak nie potrzebowałem. Wszystko, czego mogłem potrzebować, dostałem od Lamy Yeshe, powiedział. Bev Gwyn, która z takim oddaniem pielęgnowała Lamę Yeshe podczas ostatnich tygodni jego życia, powiedziała mi: Nie mogę stwierdzić, że poczułam, że jest Lamą Yeshe, ale z chwilą, gdy Osel przyjechał, wyczułam, że energia Lamy znowu tutaj powróciła. Zauważyłam także, że w towarzystwie Osela czuję się tak, jak czułam się w towarzystwie Lamy. Pewnego poranka zobaczyłam, jak wchodzi do gompy i kieruje się do miejsca, gdzie złożono w trumnie ciało Lamy Yeshe, i zaczyna robić pokłony- było to coś zdumiewającego. Później, podczas pudży, kiedy zaczęliśmy ofiarowanie mandali, usiadł przy mnie i zaczął sypać piasek w moje buty, jak gdyby tworzył swoją własną mandalę. Potem wziął mnie za rękę, i poczułam bliską więź, nie był to jednak znak, którego szukałam. Może znajdę go, kiedy będzie starszy, powiedziała. Tom Waggoner, który był przy Lamie Yeshe, kiedy ten odchodził, naturalnie przebadał Osela bardzo dokładnie, kiedy przyjechał do Vajrapani, ale również dla niego, jak i dla wszystkich innych, było to zjawisko tak nowe, że nie bardzo wiedział, czego właściwie się spodziewać. Po raz pierwszy zobaczył Osela w ramionach Lamy Zopy. Podszedłem do niego ze złożonymi dłońmi i Lama Zopa powiedział: „pobłogosław Toma.” Osel błogosławi mnie, a potem ciągnie mnie za brodę. Kiedy odwracam się, żeby wyjść, Osel woła mnie z powrotem, i znowu ciągnie za brodę. „On cię pamięta” z uśmiechem mówi Lama Zopa. Trwałem jakby w podziwie, myśląc, że oto doświadczam drugiego końca reinkarnacji. Ale mój umysł jest również sceptyczny. Gdzieś tam błąkała się myśl: „czy to naprawdę to?” Pragnąłbym mieć całkowitą wiarę, której mógłbym poddać się zupełnie, ale to ogromny wysiłek. Aby uwierzyć naprawdę, że umieramy i rodzimy się ponownie, jak nas nauczają, wymagałoby dokonania wielkiego przebudzenia wewnętrznego. Tak więc wciąż mam swoje wątpliwości. Później spacerowałem po ścieżce z Lamą Zopą, kiedy wspomniał, że Osel naprawdę mnie rozpoznał.

Odpowiedziałem: Naprawdę? Czy naprawdę wierzysz, że tak było? A Lama Zopa spogląda na mnie, z oczami jak miecze, groźnie. Oczywiście, jak możesz w to wątpić! powiedział, głęboko zszokowany. Lecz chociaż mój umysł nie mógł do końca tego zaakceptować, wciąż jednak było się nad czym zastanawiać. To nie był Lama Yeshe, to był Osel, tu i teraz, z Lamą Zopą. Znowu jesteśmy tu razem, a ja byłem świadkiem całego tego procesu, powiedział Tom. Jednak to Lennie Kronish była osobą, która miała prawdopodobnie najbogatszy zasób opowieści do przytoczenia. Lennie, wykwalifikowana pielęgniarka i psycholog, została wezwana, aby użyczyć swych umiejętności do opieki nad Lamą Yeshe podczas ostatnich tygodni jego życia, kiedy był tak ciężko chory. Jak wspominała, naginał ją do kresów jej osobistej wytrzymałości. Osel miał wkrótce postąpić tak samo. Zadanie Lennie podczas jego wizyty było tym bardziej interesujące ze względu na to, że nie tylko była matką trojga dzieci, ale również podczas pracy zawodowej przyjęła tysiące porodów i była specjalistką w kwestiach dotyczących opieki nad dziećmi i ich rozwojem. Sposób, w jaki widziała Osela był, więc zabarwiony jej zawodowym doświadczeniem.

Od samego początku w widoczny sposób dziecko to różniło się od innych. Moje pierwsze wrażenie było takie, że nie budzi sympatii. To mnie zdziwiło i sprawiło, że poczułam się winna. Oczekiwałam, że dziecko, które było rinpocze, które było inkarnacją Lamy Yeshe, promiennego człowieka, będzie miało wyjątkowo piękną twarzyczkę małego aniołka. To dziecko jednak w ogóle takie nie było. Jego głowa była większa niż głowy innych dzieci w jego wieku, różniła się kształtem i rozmiarem. Wyglądała jak głowa dorosłego człowieka na ciele brzdąca. W jego twarzy także można było zauważyć dziwną dojrzałość. Nie wyglądał jak dwudziestomiesięczne niemowlę. Właściwie w ogóle nie wyglądał jak dziecko. Wyglądał jak mały człowiek. Osel był młody i stary jednocześnie.

Był bardzo poważny. Prawie się nie uśmiechał. Było w tym coś bardzo przykuwającego uwagę, i jednocześnie odbierającego śmiałość. Nie było w nim niczego, co zachęciłoby mnie do postępowania z nim w sposób, w jaki normalnie postępuję z dziećmi. Nie jestem typem osoby, która w kontaktach z dziećmi używa wysokiej modulacji głosu, w stylu „tiu tiu tiu”, i tym podobnych rzeczy, ale w tym dziecku była pewna cecha, która sprawiała, że było ono niezwykłe od samego początku. Nie było ani czarujące, ani piękne. Było mocą. Mocą bez uśmiechu. Potrafił wywierać znaczny wpływ na otoczenie samym mruknięciem. Nie tak jak zwykłe dziecko, które wskazałoby na coś palcem i zaczęło wydawać głośne odgłosy. On wskazywał na coś z pewnością, wiedzą, i mocą. Był przyzwyczajony do rozkazywania. Dostrzegłam autorytet w niemowlęcym ciele.

Ale, jak już wcześniej powiedziałam, nie było w nim nic niemowlęcego. Spotkałam wiele niezwykłych dzieci, podczas mojej pracy zawodowej, i podczas dziesięciu lat, które spędziłam na podążaniu ścieżką duchową, ale nigdy nie spotkałam dziecka podobnego do niego- powiedziała.

Przez cały czas Lennie obserwowała i dyskutowała o swoich mieszanych uczuciach z bliską przyjaciółką, która także przyjechała zobaczyć nową inkarnację. Pewnego wieczora Maria zapytała ją, czy nie miałaby nic przeciwko popilnowaniu Osela, podczas gdy ona wysłucha nauk, których wtedy udzielał Lama Zopa. Lennie szczęśliwie się zgodziła. Maria wyjaśniła, że Osel będzie spał, kiedy Lennie przyjdzie, i że nigdy się nie budzi. Na wszelki wypadek, gdyby jednak się obudził, w łóżeczku będzie leżała butelka mleka. Lennie przybyła o 19.30 do malej drewnianej chatki, gdzie zatrzymała się rodzina, i zobaczyła, że Osel śpi głęboko na poddaszu, jak powiedziała Maria. Usiadła, więc żeby napisać kilka listów.

Nagle usłyszała płacz. Wspięła się po prawie pionowych schodach i zobaczyła, że Osel siedzi w łóżeczku wrzeszcząc wniebogłosy, cieknie mu z nosa, oczu, jest w strasznym stanie. Podała mu butelkę mleka, a on wyrwał ją z jej rąk i rzucił na koniec pokoju, a następnie nakazał wyjąć się z łóżeczka! Rozpoczął się koszmar. Osel zdołał wydostać się z łóżeczka i skierował się w stronę schodów. Lennie ruszyła za nim schody były strome, nie było poręczy, a bezpośrednio poniżej nich znajdował się gorący piec, w którym paliło się drewno. Osel nalegał na zejście na dół. Lennie, zdesperowana, podniosła go na ręce i jakoś poradziła sobie w zniesieniu wrzeszczącego, kopiącego dziecka w dół po zdradzieckich schodach. Nic, co robiła, nie było w stanie go ukoić. Wyciągnęła wszystkie sztuczki, jakie znała ze swojej książki o opiece nad dziećmi. Nic nie skutkowało.

W końcu owinęła go kocykiem i wyniosła na zewnątrz. Natychmiast zaczął się uspokajać. Przestał szlochać. Chodziła z nim w górę i w dół, śpiewając mu do snu. Zaczął przytulać się do niej i pozwolił dać sobie butelkę. Jej kręgosłup był w agonii, jej szyja i biodro również Osel był bardzo ciężkim dzieckiem, a Lennie przeszła przez zderzenie frontalne w swoim samochodzie tydzień wcześniej oparła, więc swoją stopę na drewnianej listwie, żeby odpocząć (z chwilą, gdy siadała, Osel znowu zaczynał płakać). I podczas gdy stała w tej przedziwnej pozycji, z butelką w ręku, karmiąc Osela, sięgnął rączką, złapał ją za koszulę, i przyciągnął ją bliżej do siebie.

Była to dokładnie taka sama scena, jaką przeżyłam kiedyś z Lamą Yeshe. Ja, uwięziona w tej potwornie niewygodnej pozycji, karmiąca go, doprowadzona do kresów swojej fizycznej i emocjonalnej wytrzymałości przez swojego guru, a on przyciągający mnie do siebie za koszulę. Wszystko to powróciło do mnie, jakby stało się wczoraj. Wtedy Osel sięgnął do mnie druga rączką, i zaczął bawić się moimi włosami, tym samym czułym, intymnym gestem, który znał tylko Lama Yeshe! Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje. Był to tak niewiarygodny dowód.

Osel nie skończył jeszcze jednak z Lennie. Kobieta, która dała z siebie tak wiele, zaczynała nagle wiele otrzymywać. Następnego dnia Lennie wzięła go na spacer do lasu, i jej początkowe wrażenie, że jest to dziecko o zaawansowanej inteligencji potwierdziło się. -Wskazywałam mu różne rzeczy, co jest moim ulubionym zajęciem, kiedy jestem z dziećmi, i byłam zdumiona, jak błyskotliwy jest jego umysł i jak szybka percepcja. Po chwili potrafił rozpoznawać ptaki po ich śpiewie! Było to naprawdę wyjątkowe.

Przeszliśmy się na wzgórze, na którym skremowano ciało Lamy Yeshe. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na nadpalone szczątki stupy, ale kiedy już zbieraliśmy się do zejścia na dół, aby zjeść lunch z jego rodzicami, odciągnął mnie i inną kobietę z powrotem. Skierował się do starego, wyjątkowo zniszczonego dywanu, który był prawie do połowy zakopany w ziemi, a na którym całymi miesiącami po śmierci Lamy Yeshe zwykliśmy siadywać, aby odmawiać modlitwy. Osel zmusił nas, żebyśmy na nim usiadły, w rzędzie, tak jak zwykłyśmy to niegdyś robić. Było to bardzo dziwne. Dywan sam w sobie nie mógł przyciągnąć uwagi dziecka, nie był ładny, nie było na nim żadnych zabawek, a w dole czekali rodzice Osela i lunch. Ponownie zaaranżował chwilę o głębokim znaczeniu, chwilę, którą niełatwo było wytłumaczyć, powiedziała.

Historie o niezwykłym zachowaniu Osela wciąż się pojawiały, w miarę jak podążałam za jego rozwojem, dosłownie podróżując po całym świecie, i mentalnie. Żyjący przykład reinkarnacji, który został nam zaprezentowany, wykonywał swoje zadanie w podziwu godny sposób. Ponieważ bez względu na to, czy dostrzegaliśmy w nim Lamę Yeshe, czy też nie, bez wątpienia zmuszał nas, a z nami większą cześć świata, abyśmy poddali w wątpliwość naszą nawykową wiarę, że ten materialny świat, włączając w to nasze ciała i mózgi, jest sumą całkowitą naszej rzeczywistości. Lama Yeshe powiedział kiedyś: „Buddyzm nie jest komfortowy. Powinien wstrząsnąć!”. Osel, nawet nie potrafiąc jeszcze mówić, z pewnością to właśnie robił. I często, kiedy na niego patrzyłam, słyszałam głos Lamy, który podczas swojego ostatniego wykładu w Kopan pytał: „Czy jestem tym ciałem, tą formą? Kim jestem?”.

13. Intronizacja

Następnym razem, kiedy zobaczyłam Osela, był środek marca 1987, a okazją była jego intronizacja. Planowano ją przeprowadzić w Kopan, i po krótkim wahaniu myśl o możliwości zobaczenia na własne oczy, jak nowa inkarnacja Lamy Yeshe zasiada na jego miejscu w głównym ośrodku dowodzenia, stała się na tyle kusząca, że pokonała wątpliwości, wiążące się z ekstrawagancją pokonania tak wielkiej odległości wyłącznie z powodu jednego wydarzenia.

Przybyłam do Kathmandu, i po raz pierwszy nie skierowałam swoich kroków do klasztoru na wzgórzu, ale w stronę względnego luksusu małego, nowo zbudowanego hotelu, mieszczącego się pomiędzy krętymi alejkami Thamel, kolorowego bazaru Kathmandu. Po wzięciu prysznica i przebraniu się zadzwoniłam szybko do Głównego Biura FPMT, aby uzyskać dokładne informacje o intronizacji. Zakłopotany ton głosu po drugiej stronie słuchawki spowodował, że powstało we mnie wrażenie, że coś jest zupełnie nie w porządku. Po długiej wymianie zdań okazało się, że nie jest do końca przesądzone, że intronizacja będzie miała miejsce w Kopan. W rzeczywistości, nie było jeszcze przesądzone, że intronizacja w ogóle się odbędzie. Obecnie Osel przebywał w Dharamsali ze swoją rodziną, a Lama Zopa zastanawiał się, co będzie najlepsze dla wszystkich. Odebrało mi mowę. Przyjechałam tak daleko, wydałam mnóstwo pieniędzy, a nawet dostałam zlecenie od niemieckiego czasopisma na opisanie całego wydarzenia, tylko po to, żeby spotkać się z czymś, co wyglądało na typową wschodnią nieudolność i nonszalancję.

Przez następny tydzień, ja i wielu innych ludzi, włączając w to kilku dziennikarzy, którzy przylecieli z różnych stron świata, aby być świadkami tego wydarzenia, trzymani byliśmy w zawieszeniu. Raz ogłaszano, że intronizacja ma mieć miejsce w Dharamsali, następnie oznajmiano, że Osel przyjeżdża do Kopan. Napięcie było się wykańczające. Stawałam się coraz bardziej wyczerpana i zdenerwowana, i kiedy w końcu spotkałam Lamę Zopę na ścieżce niedaleko gompy pewnego wieczora w Kopan, zaczęłam narzekać. Roześmiał się. To wzbogaci twoje doświadczenie, powiedział tajemniczo. Nie było mi wtedy wiadomo, że dylemat spowodowany był nie jakimś kaprysem Lamy Zopy, ale komplikacjami w zdobyciu wizy dla Osela (które wkrótce się rozwiązały). Po kilku następnych dniach ustalania miejsca spotkania, podczas których ułagodziły nas wspaniałe nauki Lamy Zopy w końcu ogłoszono, że intronizacja naprawdę się odbędzie w Dharamsali.

Wybuchła panika! Ruszyliśmy pędem do różnych agencji podróży i do biur wydających indyjskie wizy, przestraszeni nie na żarty perspektywą, że moglibyśmy jednak nie zdołać dotrzeć do Dharamsali na czas. Była to długa i skomplikowana podróż przez Indie, potem na północ przez niespokojny Pendżab, aż po najwyższy punkt subkontynentu. Sprawy pogorszyło dodatkowo jeszcze to, że był to tydzień Holi, jednego z największych świąt religijnych w Indiach, i wydawało się, że każde miejsce w samolotach i w pociągach zostało zarezerwowane tygodnie wcześniej. Każdego dnia pędziliśmy do biur podróży, aby dowiedzieć się, czy nie dokonano jakiegoś odwołania, i po jedenastu godzinach w cudowny sposób znalazłam się na pokładzie samolotu do Delhi. Koszt całej tej wyprawy, włączając w to moje nerwy, rósł gwałtownie. Do planowanego rozpoczęcia ceremonii zostały jeszcze dwa dni.

Po kilku godzinach snu w zaganianej, hałaśliwej stolicy, pośpieszyłam przez ulice na stację w Starym Delhi, aby spróbować dostać miejsce w pociągu, który mógłby zabrać mnie i moich towarzyszy podróży do Pathankot, stacji kolejowej, skąd najbliżej było do Dharamsali. Stawiając stopy pomiędzy niezliczonymi uśpionymi ciałami, które sprawiały wrażenie, że obrały sobie dworzec za stałe miejsce zamieszkania, skierowałam swe kroki do biura rezerwacji, przed którego zamkniętymi jeszcze drzwiami czekał pokaźny tłum ludzi, czekających na otwarcie. Podczas trwania tygodnia Holi wszystkie potężne miliony Indii znajdowały się widocznie w ruchu. Z chwilą, gdy drzwi zostały w końcu odryglowane, wśliznęliśmy się do środka jak jedno ciało. W zamieszaniu zostałam w jakiś sposób pchnięta w stronę biurka, gdzie cierpliwy urzędnik kolejowy po konsultacji z rozkładem jazdy, który wyglądał na równie skomplikowany, co podręcznik obsługi komputerów, ku mojemu zdumieniu zaoferował nam ostatnie sześć miejsc w pociągu odjeżdżającym jeszcze tej nocy ilość wystarczającą dla mnie i moich towarzyszy. Był to wagon sypialny- trzecia klasa, bez klimatyzacji.

Wróciwszy z moimi towarzyszami do niewiarygodnego chaosu stacji Stare Delhi, wgramoliłam się do najbardziej brudnego pociągu, jaki kiedykolwiek widziałam, i odkryłam ku swemu przerażeniu, że nasz przedział „sypialny” składał się po prostu z drewnianych siedzeń, zmienionych w łóżka. Nie miał również drzwi, i w rzeczywistości nie oddzielał nas w żaden sposób od niezliczonej masy ciał kłębiących się jak bydło w korytarzu. W moim umyśle pojawiło się po raz kolejny przywiązanie do sprężynowego materaca. Nadszedł moment, że w końcu zaczynałam wierzyć fundamentalnej buddyjskiej doktrynie, że przywiązanie, każde przywiązanie, powoduje jedynie cierpienie. Przez całą noc podróżowaliśmy w wymuszonej bliskości z mieszkańcami Indii (którzy zgodnie z przekonaniami narodowymi akceptowali warunki życia z nie narzekającą na nic pasywnością), podróż przerywały liczne przystanki i ciągły strumień sprzedawców żywności, oferujących swój towar w naczyniach, które nie widziały płynu do zmywania przez większą część roku.

Ubikacja była następnym doświadczeniem, śmierdzące przepierzenie, gdzie stopy balansowały po przeciwnych stronach dziury w podłodze, z możliwością obserwowania jak tory kolejowe poniżej niebezpiecznie się kołyszą. Przynajmniej nie złapałam „Delhi belly”. Zamiast tego rozłożyła mnie grypa. Było gorąco, a z mojego nosa ciekło jak z delhijskiego kanału. Wspomnienia filmów dokumentalnych i romansów, sławiących uroki podróżowania pociągiem poprzez indyjskie krajobrazy przemknęły mi przed oczami. Czy byliśmy w tym samym kraju?

O 10 następnego poranka wysiadłam na stacji w Pathankot, z czerwonym nosem współgrającym pięknie z kolorem moich oczu. Po zjedzeniu „bezpiecznego” śniadania złożonego z gotowanych jaj w restauracji na tej przyjaznej stacji, z bugenwillą pnącą się po kolumnach i sprzedawcami pomarańczy na peronach, wtłoczyliśmy się do dwóch taksówek i wynegocjonowaliśmy cenę za czterogodzinny przejazd w góry do Dharamsali. Nieuchronnie jeden samochód się zepsuł, a w drugim wyczerpał się olej, jak to zwykle bywa z indyjskimi taksówkami, ale ponieważ podróżowaliśmy w dwóch ekipach, przyszliśmy sobie nawzajem z pomocą, a ja pogodziłam się już z traumą podróżowania przez indyjski subkontynent. Przy końcu podróży przejechaliśmy obok małego angielskiego kościoła, gdzie pochowano lorda Elgina, i wkroczyliśmy w świat Małego Tybetu. Tutaj tysiące Tybetańczyków, którzy podążyli za swoim przywódcą na wychodźstwo, wybierając życie uchodźców od cierpień pod rządami Chińczyków, zdołało wskrzesić swoją kulturę ze znacznym sukcesem.

Z rezydencją Dalaj Lamy jako punktem centralnym (skromny bungalow kontrastujący wyraźnie z potężnym pałacem Potala, gdzie kiedyś mieszkał), Dharamsala chlubi się obecnie ogromną, pokrytą złotym dachem świątynią, mieszczącą gigantyczny posąg Czenreziga, Współczującego Buddy (który wyciąga w przestrzeń swoich tysiąc ramion, aby pomóc wszystkim czującym istotom), a którego emanacją jest Jego Świątobliwość. Znajduje się tam kilka kwitnących klasztorów, w których mnisi z czterech szkół buddyzmu tybetańskiego wciąż utrzymują przy życiu swoje bogate dziedzictwo duchowe, obejmujące tradycję studiowania, debatowania i medytacji. W dole wzgórza mieści się Biblioteka Tybetańskich Prac i Archiwów (LTWA- the Library of Tibetan Works and Archives), w której zbiorach zawartych jest wiele bezcennych, starożytnych tekstów, przemyconych z Tybetu i ocalonych tym samym przed okrucieństwem chińskiej inwazji; nieopodal mieści się Instytut Medycyny Tybetańskiej, kierowany przez Dr. Tenzina Choedak. Dr. Choedak jest osobistym lekarzem Dalaj Lamy, i niedawno został zwolniony przez Chińczyków po dwudziestu latach więzienia i tortur za bliżej niesprecyzowane „zbrodnie”. Jest on obecnie zaangażowany w zachowanie starożytnej tybetańskiej nauki medycznej. Dharamsala posiada również szkołę sztuk pięknych i aktorstwa, oraz kwitnący przemysł tkania dywanów i wytwarzania oraz sprzedaży rękodzieła.

Dobrze było znaleźć się tu ponownie. Powietrze było czyste, a widok dolin poniżej, a kolejnych, pokrytych śniegiem pasm górskich powyżej zapierał dech w piersi. Ale najlepsze ze wszystkiego było to, że zdążyliśmy przyjechać na czas. Intronizacja miała mieć miejsce w Tushita Retreat Centre następnego popołudnia.

O umówionej godzinie stawiliśmy się wszyscy w głównej sali medytacyjnej w Tushita, zastanawiając się, co nas czeka. Było nas około 60 osób, mieszane towarzystwo złożone z mnichów, mniszek, byłych uczniów Lamy Yeshe, i sporej liczby przedstawicieli prasy, reprezentujących kilka najbardziej opiniotwórczych gazet, czasopism i agencji prasowych na całym świecie. Wszyscy wspięliśmy się stromą górską drogą, aby być świadkami wydarzenia, które według wszelkich standardów stanowiło gorący temat, oficjalne uznanie najmniejszego i najbardziej niezwykłego lamy świata. Osel Hita Torres, dziecko w wieku dwóch lat i jednego miesiąca, miał właśnie dokonać swojego światowego debiutu.

Gompa została specjalnie przystrojona na tę okazję. Bogate w kolory tanki (tybetańskie zwijane obrazy), odzwierciedlające różne aspekty Buddy, pokrywały każdy cal ścian. Tron, wysoki na około metr, pokryty został lśniącymi brokatami. Na podłodze, po obu stronach głównego przejścia, siedzieli tybetańscy lamowie, ubrani w pełne stroje ceremonialne. Za nimi zasiedli zachodni mnisi i mniszki, a pozostała przestrzeń została zajęta przez resztę gości.

Długie rogi zadęły, cymbały zadźwięczały, uderzono w bębny i damaru, zadęto w muszle konch w niesamowitym rytuale rozproszenia złych sił i przywołania buddów i strażników dziesięciu kierunków. Z chwilą, kiedy lamowie rozpoczęli grupową gardłową recytację mantr- dźwięk, który sięga poza zwykłe emocje i dotyka najgłębszej, wewnętrznej istoty słuchacza- przybył Osel, niesiony w ramionach swojego ojca.

Ja przynajmniej nie byłam przygotowana na to, co zobaczyłam. Osel ubrany był w pełen strój intronizacyjny. Nosił ceremonialne szaty lamy, a na głowie miał wysoką, wysklepioną, żółtą czapkę pandity, oznakę urzędu. Chyba, dlatego że wyglądał na tak malutkiego w tej wielkiej czapce, a może z powodu ciszy, jaka zapadła po jego wejściu, chwila ta była niezaprzeczalnie poruszająca. Kiedy przechodził obok, zauważyłam, że ssał cukierka, a pod pachą trzymał kudłatą, mechaniczną sowę, przypomnienie, że właściwie był niewiele więcej, niż niemowlęciem. Skinął oddziałowi fotoreporterów, zebranemu w jednym kącie, jak ktoś przyzwyczajony do kontaktów z prasą, i po sekundzie protestów, pozwolił Paco posadzić się na tronie.

Tam przysiadł, maleńka figurka, obiekt uwagi wszystkich zebranych, z wielką czapką uroczo zsuwającą mu się od czasu do czasu na oczy, i z sową, kołyszącą się niestosownie w przód i w tył. Przy jego stopach, po prawej stronie, usiadł jego najbliższy uczeń, Lama Zopa, z twarzą odzwierciedlającą powagę chwili. Przy tronie usiedli jego rodzice, wyglądający jednocześnie na dumnych i zaniepokojonych. Urządzenie publicznej ceremonii z dwulatkiem jako punktem centralnym było dla nich przedsięwzięciem nie tylko szarpiącym nerwy, ale również połączonym z niebezpieczeństwem potencjalnych katastrof.

Nie mieli jednak powodów do zmartwień. Przez następne trzy godziny Osel siedział na swoim tronie obserwując wydarzenia ze spokojem, opanowaniem i majestatem wykraczającym daleko poza swój wiek. Dwa lub trzy razy zszedł ze swojego tronu, raz, żeby usiąść na kolanach Paco na minutę, potem żeby pobawić się z małym Włochem, którego wypatrzył wśród zgromadzonych, ale nie oponował, kiedy Paco, albo jego mnich-asystent delikatnie umieścili go z powrotem na jego miejscu. Co bardziej zadziwiające, zniósł zainteresowanie fotoreporterów, którzy błyskali swoimi aparatami przez całe trzy godziny, z zupełnym spokojem. Kilka razy, kiedy zdawało mu się, ze stają się zbyt zachłanni, wykonywał rączką stanowczy gest i mówił „nie”, ale przez większość czasu był zdumiewająco łaskawy, czasami nawet pozując dla nich. Oni zaś ze swojej strony, wychodzili z siebie z radości. Dzieci i zwierzęta przyciągną uwagę i zachwycą każdego czytelnika, a to dziecko było naturalne. Nie mogli po prostu popełnić błędu.

Dla tych, którzy rozumieli subtelniejsze zagadnienia buddyzmu, wydarzenie przybrało głębsze znaczenie, kiedy zdali sobie sprawę z tego, że oto patrzą na następną inkarnację Lamy Yeshe, siedzącą na jego tronie, w jego dawnym domu, śpiącą w jego dawnym łóżku, spacerującą po ogrodzie, w którym sam zasadził kwiaty, używającą tych samych religijnych akcesoriów. Dla wyznawców Osel nie był wyłącznie nowością, hiszpańskim dzieckiem czczonym jako lama, ale żyjącym dowodem ciągłości indywidualnej świadomości. Oto przed nami znowu znalazł się strumień umysłu Lamy Yeshe, który choć w innej formie, powrócił na ziemię dzięki swojemu wielkiemu współczuciu, aby wspomóc nas na ścieżce prowadzącej do prawdy. Jak wielu świętych, zastanawiałam się, pojawiło się wśród nas w ciszy, a ich praca i prawdziwa wartość nie były opiewane chyba, że dopiero po ich śmierci? I było to dobre, ale w pewien sposób nie dawało ludziom możliwości pełnego wykorzystania ich uświęconej obecności tak, aby mogli się od nich uczyć i postrzegać ich takimi, jakimi byli naprawdę.

Jednak jak bardzo narażona na niebezpieczeństwo była sytuacja, w której znajdował się obecnie Osel. Poprzez publiczne ogłoszenie jego tożsamości, Dalaj Lama i Lama Zopa wystawili go na możliwą śmieszność, kontrowersje, a nawet wrogość każdego, kto miałby ochotę go zaatakować. Jakże był bezbronny. I jak odważne było ze strony Jego Świątobliwości i Lamy Zopy nadstawić swoje szyje w ten sposób musieli być absolutnie przekonani co do właściwości tego, co zrobili. Teraz Osel przystosował się do tej sytuacji, jak gdyby rzeczywiście się do tego urodził. Siedział z godnością na swoim tronie, podczas gdy przed nim trwał rytuał. Podano mu tybetańską herbatę, którą wypił ze smakiem, oraz wiele symbolicznych darów: pokrytą złotem Dharmaczakrę (koło Dharmy), symbolizującą prośbę do guru o ciągłe udzielanie nauk, Kangyur i Tengyur (odpowiednio 108 i 225 tomów, zawierających nauki Buddy i komentarze do nich) posążki Amitajusa i Namgyalmy (buddów długiego życia), szaty oraz czapkę pandity tybetańskiego lamy, oraz szaty pięciu dakiń, bogiń mądrości, symbolizujące pięć elementów (które wdziewane są przez tybetańskich lamów podczas stylizowanych, rytualnych tańców).

Kulminacyjny moment ceremonii nastąpił, kiedy lamowie, prowadzeni przez Lamę Zopę Rinpocze, ustawili się przed nim w szeregu, i zrobili przed nim pokłony, wyrażając swój szacunek, a następnie ofiarowali dziecku swoje podarunki. Bez zwlekania, Osel brał każdy ze świętych przedmiotów, umieszczał go na szczycie swojej głowy w tybetańskim geście okazywania szacunku, a następnie przekazywał go swojemu asystentowi. Uczyniwszy to, kładł na skłonionej przed nim głowie swoją pulchną rączkę w błogosławieństwie. Nie przestawał powtarzać tego gestu- przechodziły przed nim całe szeregi tybetańskiej hierarchii i rzędy gości z zachodu. Zauważyłam, że tylko jeden raz odstąpił od tej reguły, kiedy zamiast sięgnąć rączką przechylił się do przodu i dotknął swym czołem czoła młodego, przystojnego tybetańskiego lamy, w oznace wielkiego szacunku. Później dowiedziałam się, że był to Yangsi Rinpocze, rozpoznana inkarnacja dawnego nauczyciela Lamy Yeshe w Klasztorze Sera w Tybecie.

Był to oszałamiający spektakl. Do tej pory Osel zaczął się męczyć (chociaż podarowana mu przez jednego z ludzi z zachodu karetka z błyskającym czerwonym światłem oczywiście podniosła mu na chwilę poziom energii), ale wysiedział do samego końca. Kiedy ostatnie hymny modlitewne zostały odśpiewane, a potem dedykacja nagromadzonej zasługi ofiarowana dla dobra wszystkich istot, Paco podniósł go z tronu i wyniósł na zewnątrz. Lama Zopa miał rację. Pomimo wszystkich trudności i wysiłku, zainwestowanego w przybycie tutaj, intronizacja była zaiste bogatym doświadczeniem.

Po tym gigantycznym przedstawieniu, Osel był wyczerpany. Jego rodzice opowiadali, że nie chciał potem iść do gompy, gdzie odbyła się intronizacja, ani nawet siadać na tronie. Nie mogę powiedzieć, żebym go za to winiła. Ale kilka dni później, w nadziei na zrobienie kilku zdjęć na wyłączność dla niemieckiego czasopisma, ośmieliłam się zapytać, czy Osel jest gotowy na ponowne włożenie swojego pełnego ceremonialnego stroju, i na pozowanie dla Robina Bath (ucznia Lamy Yeshe), który przyjechał z Anglii, aby udokumentować wydarzenie. Ku naszej wielkiej radości i zdziwieniu, zgodził się, i otrzymaliśmy przywilej naszej własnej sesji zdjęciowej.

Jeżeli Osel błyszczał podczas oficjalnej intronizacji, przeszedł sam siebie dla obiektywu Robina. A powrotem na tronie, przeszedł kolejno przez całą gamę wyrazów twarzy Lamy Yeshe: wyglądał kolejno spokojnie, jak święty, mądrze, psotnie, godnie, współczująco i zabawnie. Z niewiarygodną szczodrością brał z miseczki stojącej przy tronie kawałki owoców i podawał je każdej osobie w pokoju- w geście troski, tak archetypicznie charakterystycznym dla Lamy Yeshe, ale później, aby uwolnić sytuację od nadmiernej pompatyczności, przeturlał pomarańczę do Robina i zaczął chichotać. W następnym momencie zarzucił sobie szaty na głowę, tak jak zwykł to robić Lama Yeshe, klown klownów. Potem wziął do ręki luźną stronę tybetańskiego tekstu, umieścił go przed sobą na tronie, i zaczął „czytać”, stosując melorecytację tybetańskiego lamy, odwracając strony i umieszczając je kolejno na kupce przed sobą. To robiło wrażenie! Po tym ułożył rączki w postawie medytacyjnej, zamknął oczy i zaczął recytować mantry. To był Lama Yeshe, skondensowany i w miniaturze.

Zdjęcia ukazywały, jak szczególny był to moment, jednak na nieszczęście niemieckie czasopismo nie wykorzystało ani ich, ani artykułu. Redakcja była pod zbyt wielkim naciskiem wywołanym przez historię Osela drukowaną w całej Europie, aby zaczekać na nasz ekskluzywny materiał. Chociaż relacje prasowe były w większości pochlebne i niezafałszowane, znaleźli się jednak dziennikarze, którzy popadli w chęć gonienia za sensacją, lub też nie zrozumieli właściwie faktów, i znalazł się jeden, który okazał się po prostu grubiańskim błaznem. Indyjski dziennik ogłosił, że „źródła” w Dharamsali ujawniły, że Osel nie został wcale rozpoznany przez Dalaj Lamę, a cała historia spowodowana została częściowo przez chęć zdobycia funduszy dla Kopan. Zarzuty zostały później odrzucone przez Lamę Zopę i przez samego Dalaj Lamę, a tak zwanych „źródeł” nie zdołano zidentyfikować. Był to jedyny kamień rzucony w Osela. Zastanawiałam się, ile ich jeszcze będzie musiał znieść w ciągu swojego życia.

Wielkie wydarzenie przeszło do historii, a Oselowi pozwolono zostać w ogrodzie, gdzie bawił się wrzucając kamyki do stawu, jak każde normalne dziecko. Zdecydowałam, więc że równie dobrze mogę skorzystać z innych możliwości, jakie dawał pobyt w Dharamsali. Zupełnym zbiegiem okoliczności dzień po intronizacji Dalaj Lama rozpoczął wykładanie obszernego tekstu Lam-rim wielkiemu zgromadzeniu tybetańskich pielgrzymów, którzy spędzili tygodnie przechodząc przez Himalaje, aby móc przebywać w obecności żyjącego Buddy, ich duchowego i narodowego przywódcy. Jak błahe wydały mi się przez porównanie moje wysiłki, aby złapać samolot czy pociąg. Tybetańczycy siedzący na trawie przed główną świątynią stanowili wspaniały widok. Kobiety nosiły długie tradycyjne suknie wiązane z tyłu, fartuszki w jaskrawo kolorowe paski, w ich długie, czarne włosy wplecione były kolorowe wstążki i sznureczki, a ich najlepsza biżuteria- wielkie kawałki bursztynu i turkusy- zwisała im u uszu, lub również wpleciona była we włosy. Mężczyźni, w wysokich butach, brokatowych, obszytych futrem czapkach, i płaszczach nonszalancko przerzuconych przez jedno ramię, również byli imponujący. Byli piękną rasą, silną, ale i wyposażoną w delikatność, poczucie humoru i pokorę, która mogła pochodzić jedynie z głęboko zakorzenionej duchowości. Słuchali nauk Dalaj Lamy przez głośniki. Cała hierarchia tybetańskich lamów, wszyscy gesze i rinpocze, zasiedli wewnątrz świątyni, a im wyższy był ich status, tym bliżej znajdowali się Dalaj Lamy. Grupa uczniów z zachodu usiadła w rzędach w wyznaczonej dla nas przestrzeni na werandzie nieopodal, słuchając pilnie słów głębokiej mądrości Dalaj Lamy dzięki symultanicznemu tłumaczeniu nadawanemu przez radio FM. Oto spotkały się Wschód i Zachód starożytna mądrość i współczesna nauka. Dobry związek. Właśnie na to wskazywali Dalaj Lama i Lama Yeshe, jako na coś niezbędnego nowoczesnemu człowiekowi. Pomimo powagi sytuacji, atmosfera nie była bynajmniej poważna. Podczas przerw setkom słuchaczy roznoszono herbatę, konwojowaną przez młodych mnichów, dźwigających wielkie, srebrne kotły wypełnione słoną, maślaną herbatą dla Tybetańczyków, bądź słodzoną, zwykłą herbatą dla nas, uczniów z zachodu. Przerwy stały się czymś w rodzaju pikników, podczas których ludzie częstowali się jedzeniem i zawierali znajomości z sąsiadami. Sami zaś Tybetańczycy, choć oddani swojej religii i przywódcy, nie byli niechętni rzucaniu się pomarańczowymi skórkami czy pestkami, kiedy tylko filozofia stawała się zbyt sucha, czy zbyt trudna. Dalaj Lama nie miał nic przeciwko temu. Był całkowicie nieformalny i rozluźniony, żartując sobie często (nawet kosztem mnichów), śmiejąc się, a nawet od czasu do czasu jawnie ziewając. Był po prostu sobą, naturalny, bezpretensjonalny i ciepły ponad wszelką miarę. Nic dziwnego, że jego lud go kochał. Oto był przywódca, który nie tylko był niezmiernie mądry, ale który traktował swój lud jak ojciec dzieci. W tym wydaniu, przynajmniej, był nieskończenie ludzki.

W Dharamsali byli również inni ludzie, których warto było spotkać. Miałam okazję zobaczyć pierwszego w życiu tybetańskiego tulku (inkarnowanego lamę) młodego Tridzianga Rinpocze, który wywarł tak niesamowity wpływ na Osela, kiedy ten po raz pierwszy przybył do Dharamsali rok wcześniej. Z Robinem i jego aparatami fotograficznymi, aby uwiecznić wydarzenie, zeszłam zboczem góry, minęłam wielką Bibliotekę Tybetańską i gwałtownie rozrastający się Ośrodek Medycyny, i zobaczyłam skromny bungalow stojący w niewielkim ogrodzie, dom poprzedniego Tridzianga Rinpocze, jednego z nauczycieli Dalaj Lamy.

Po raz kolejny obyło się bez żadnych formalności. Nie umówiłam się wcześniej na spotkanie, ale wyjaśniłam mężczyźnie przy bramie, kim jestem i czego chcę. Poprosił mnie uprzejmie, żebym poczekała kilka minut. Po krótkim czasie oczekiwania Robin i ja zostaliśmy wprowadzeni do pokoju, gdzie na niskim tronie siedziało małe tybetańskie dziecko. Jego twarz była nie tylko piękna, lecz również zabarwiona dziwnym autorytetem i dojrzałością, które wcześniej dostrzegłam u Osela. Przyjął białą szarfę, którą mu podarowałam, i przez moją głowę powiesił ją na mojej szyi, jak każe zwyczaj, a następnie podarował mi pobłogosławiony sznureczek, biorąc jeden z wielkiego stosu leżącego za nim. Powtórzył to samo dla Robina. Było to dla niego coś zupełnie rutynowego, coś, co robił już od dłuższego czasu. Niemniej jednak miał tylko cztery lata. Wydawał się być kimś dużo, dużo starszym. Potem zwrócił uwagę na mały helikopter leżący obok na ławce, badając go niepodzielną uwagą godną umysłu naukowca, potem rozluźnił się, uśmiechnął i stał się wyraźnie dziecięcy. Zupełnie jak w przypadku Osela widzieliśmy uduchowioną istotę, a potem pokazano nam dziecko. Rzucił gumką w Robina (który właśnie zaczynał cierpieć na kompleks na tle rinpoczów ciskających w niego różnymi przedmiotami), a następnie w swojego asystenta. Radość z reakcji, jaką wywołały jego działania sprawiła, że się roześmiał.

Asystent zauważył, ze potrzebuje więcej przestrzeni, więc podniósł Tridzianga Rinpocze na ręce i wyniósł go na zewnątrz, a mały chłopiec uderzał go delikatnie po głowie, kiedy wychodzili. Nie byłam całkiem pewna, co o nim myśleć. W moich oczach nie miał tej słodyczy, która cechowała Osela, ale bez wątpienia był nad wiek dojrzały i miał wygląd iście królewski. Przez jedną niezapomnianą chwilę stanął w ogrodzie, nogi w rozkroku, ręce na biodrach, przybierając królewską pozę. Jeżeli wskazałby palcem, i powiedział: „Bądź posłuszna!” wcale bym się nie zdziwiła. Tridziang Rinpocze był tylko świadomy swojej pozycji. Kiedy przybyła młoda para Tybetańczyków z dzieckiem, żeby złożyć mu wyrazy szacunku, stał cicho, czekając, aż skończą robić pokłony, a potem wyciągnął do nich rękę w błogosławieństwie. Było to dla niego coś całkowicie naturalnego.

Asystent Tridzianga Rinpocze, pan Palden, opowiedział nam pewną historię. Ojciec Rinpocze zajmował się wyrabianiem dywanów. Rinpocze miał jeszcze czworo rodzeństwa. Jego matka zaczęła dostrzegać coś dziwnego w swoim trzecim synu, kiedy zauważyła, że wciąż przesuwał szybko swój prawy kciuk po palcu wskazującym, gest, jaki wykonują lamowie podczas przesuwania paciorków różańca. Dziecko miało także ogromne zamiłowanie do mleka. Kiedy udzielano mu za to reprymendy, ponieważ była to ekstrawagancja, na którą uboga rodzina nie mogła sobie pozwolić, dziecko odpowiadało nonszalancko, że ma stado złożone z ośmiu krów w Dharamsali. Informacja pozostawała dla nich tajemniczą, dopóki nie dowiedzieli się, co naprawdę miał na myśli, kiedy został rozpoznany jako inkarnacja zmarłego Tridzianga Rinpocze, który rzeczywiście posiadał stado krów, złożone z ośmiu sztuk, jeżeli chodzi o ścisłość.

Dziecko zdobyło swoją pozycję pokonując nie mniej niż 500 kandydatów! (Większość nazwisk dzieci zostało wysuniętych przez ich matki, które uważały, że ich dzieci wyróżniają się szczególnymi cechami, i które pragnęły prestiżu, który wiąże się z uzyskaniem przez dziecko tytułu). Lista ta została zredukowana do ośmiu nazwisk i zaprezentowana następnie Dalaj Lamie, który po poczynieniu obserwacji i modlitwach, ograniczył ją do trzech pozycji. Głębsze medytacje i praktyki duchowe ujawniły, że prawowitą inkarnacją Tridzianga Rinpocze jest właśnie ten chłopiec. Następnie przeszedł przez serię dokładnych testów wybierania przedmiotów, które dawniej do niego należały, tak jak Osel, i został ogłoszony jednym z największych autorytetów w tybetańskiej hierarchii.

Kiedy wraz z rodzicami powrócił do dawnego domu Tridzianga Rinpocze, chłopiec chodził z pokoju do pokoju, powtarzając „to jest moje” o wielu znajdujących się tam przedmiotach. Wziął także fotografie przedstawiające różnych lamów, i wskazując na Tridzianga Rinpocze powiedział głośno i wyraźnie: „to ja”. Podobnie jak Osel, wciąż napomykał o różnych wydarzeniach ze swojego poprzedniego życia.

Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, powiedział pan Palden. Już teraz chodzi do klasztoru, żeby brać udział w lekcjach, i potrafi wyrecytować kilka tekstów. Nie ma potrzeby, aby uczyć go skryptów- wystarczy mu je raz przeczytać, a on może je wyrecytować natychmiast z pamięci. Dzieje się tak, dlatego, że on je pamięta z poprzedniego życia. Innym dzieciom z jego klasy musimy je powtarzać wiele razy. Opanował także angielski alfabet i cyfry, i potrafi przeczytać kilka prostych angielskich słów, powiedział nam.

Były to ekscytujące wieści. Z europejską inkarnacją lamy, która miała się stać częścią tybetańskiego systemu, i z tybetańską inkarnacją, już teraz poznającą kulturę zachodu, wymiana międzykulturowa, o której rozmyślali Lama Yeshe i inni lamowie, mogła się już rozpocząć. Jak wiele obaj mogli zyskać na wzajemnym poznawaniu swoich kultur.

Pan Palden jednak był bardzo ostrożny, jeżeli idzie o tworzenie prognoz. Nie wiemy jeszcze, czy znowu będzie nauczał, jak czynił to jego poprzednik. Z pewnością tego się od niego oczekuje. A naród tybetański ma nadzieję, że powróci do Tybetu i zaszczyci ten kraj swoją obecnością. Ale kto wie? Będziemy musieli cierpliwie poczekać i zobaczyć, co przyniesie przyszłość, powiedział ostrożnie.

Jego ostrożność była w pełni zrozumiała. Mimo całej dbałości i dokładności, z jaką podejmuje się poszukiwanie inkarnacji, zawsze istnieje możliwość dokonania złego, nieprawidłowego albo niefortunnego wyboru. Szósty Dalaj Lama, na przykład, który uzyskał kontrolę nad Tybetem około roku 1700, wykazywał niewielkie zainteresowanie swoimi obowiązkami, zarówno politycznymi, jak i duchowymi, woląc raczej spędzać czas na pisaniu wierszy i spoufalaniu się z damami. Niemniej jednak pozostaje ulubieńcem Tybetańczyków, którzy do dzisiejszego dnia śpiewają ułożone przez niego pieśni i lojalnie utrzymują, że „ekscentryczne” zachowanie niekoniecznie zaprzecza istnieniu wewnętrznej duchowości.

Bardziej współcześnie, nie jest tajemnicą, że są inkarnacje lamów, których cechuje podobne, większe upodobanie do „dobrego życia”, niż do niedogodności ascetycznej egzystencji. Chociaż jest to tolerowane i w niektórych szkołach tybetańskiego buddyzmu dozwolone (ciało nie jest tu ściśle powiązane z diabłem, jak w chrześcijaństwie), zachowania takie pozostawiłyby niewątpliwie katastrofalne opinie o nowo odnalezionych rinpoczach przybywających na zachód.

Generalnie jednak system odnajdywania inkarnacji spisuje się zadziwiająco dobrze. Główni dzierżawcy tytułów w tybetańskiej hierarchii duchowej więcej niż sprostują pokładanym w nich nadziejom i oczekiwaniom. I rzeczywiście, cechy, które posiadają są tak niezwykłe, że trudno byłoby sobie wyobrazić, że nie urodzili się z nimi. A trening, jakiemu są poddawani, jest tak ostry, wymagania, jakie się im stawia, tak wysokie, że gdyby nie posiadali specjalnych właściwości, byłoby bardziej niż prawdopodobne, że załamią się pod tym jarzmem.

14. Lama Zopa

Spotkanie z dwoma młodymi rinpoczami, zachodnim i wschodnim, zwiększyło raczej niż stłumiło moją widocznie nienasyconą ciekawość dotyczącą praw rządzących procesem odradzania się. Jakże dziwne było to zjawisko! Chociaż przyznaję, że „przeczucie” o jego prawdziwości zmieniało się we mnie powoli w coś na kształt przekonania, wciąż było jeszcze wiele rzeczy, których pragnęłam się o nim dowiedzieć. Uzbrojona w listę pytań, umówiłam się na spotkanie z jedyną osobą co, do której byłam pewna, że udzieli mi odpowiedzi na przynajmniej jedno z nich- z Lamą Zopą Rinpocze, człowiekiem, którego lata studiów wyposażyły w wiedzę na ten temat, i który sam był rozpoznaną inkarnacją. Jeżeli w ogóle istniał ktoś, kto powinien znać odpowiedzi, z pewnością tą osobą był on.

Przez kolejne lata, które nadeszły po odejściu jego największego przyjaciela i nauczyciela, coś bardzo dziwnego działo się z Lamą Zopą. Zmieniał się gwałtownie i radykalnie. Człowiek, o którym zawsze myślałam jako o archetypie medytującego kimś subtelnym, ascetycznym, szczupłym, eterycznym, przekształcił się w okrągłą, silną, krępą osobę z pulchnymi policzkami i szeroką, wypukłą piersią. Transformacja rozpoczęła się, jak mi powiedziano, krótko po śmierci Lamy Yeshe, kiedy Lama Zopa wyszedł z odosobnienia w Dharamsali. Ale nie tylko jego ciało ulegało zmianom; podlegała im także jego osobowość. Kiedyś pełen rezerwy, o raczej kamiennej twarzy, poważny, młody człowiek stawał się niemal ekstrawertykiem, wesołym, jowialnym i potrafiącym żartować (nawet podczas udzielania nauk!). Kontrast z jego poprzednim zachowaniem był tak ogromny, że on sam zaczął się wydawać niemal frywolny.

Było tak, jakby jakimś sposobem Lama Zopa absorbował Lamę Yeshe w siebie. Nie potrafiłam swoim racjonalnym umysłem zrozumieć, co się działo, ale z innego punktu widzenia przejęcie przez Lamę Zopę niektórych właściwości Lamy Yeshe wydawało się czymś, co miało idealny sens. Teraz został człowiekiem kierującym wielką organizacją, którą stworzył Lama Yeshe. Musiał więc stać się kimś bardziej otwartym i silnym, aby wziąć na siebie wielką odpowiedzialność, której wymagało jego zadanie. Musiał się otworzyć i rozwinąć „grubszą skórę”. Na mniej światowym poziomie, zawsze postrzegałam lamów jako dwie strony jednego medalu- idealny duet. Było, więc ze wszech miar zrozumiałe, że z chwilą, gdy jeden z nich umarł, drugi, w razie potrzeby, zamanifestuje całość ich bogatego partnerstwa. Lama Zopa, jak wiedziałam, posiadał moc, żeby to uczynić.

Teraz ten nad wyraz skromny, ale wielki człowiek siedział na poduszce na podłodze w Tushita, dając mi znak, abym usiadła przy nim. Po podaniu mi herbaty i uprzejmym wypytaniu mnie o stan mojego zdrowia, doszliśmy do prawdziwego celu mojej wizyty. Zaczęły płynąć pytania. Do jakiego stopnia był przekonany, że hiszpańskie dziecko o imieniu Osel jest inkarnacją jego ukochanego guru, Lamy Yeshe? Jak może być tego pewien? Lama Zopa uśmiechnął się. Po wielu poszukiwaniach, kiedy ujrzałem raczkujące po dywanie w Osel-Ling dziecko, które miało wtedy zaledwie siedem miesięcy, ogarnęło mnie przemożne uczucie, że jest to Lama. Nie miałem żadnych wątpliwości. Zobaczyłem tam Lamę, w postaci niemowlęcia. Zatrzymał się na chwilę, pragnąc przytoczyć inny argument. Od tego momentu, aż do chwili obecnej czuję, jak niesamowicie, jak niezmiernie wielka była dobroć Lamy, że zechciał przyjąć następną postać, aby nas poprowadzić. Wyrażenie tego, jak wielka jest jego dobroć, jak odważny jego uczynek, jest bardzo trudne, powiedział, starając się nie okazać po sobie emocji, które w oczywisty sposób nim owładnęły. A ja pomyślałam, jak bardzo prawdziwe były jego słowa z własnej woli przybrać ciało z wszystkimi przypisanymi mu niedogodnościami, chorobami, i ponownie wejść w ten świat z całym jego gniewem, chciwością, wrogością, i przemocą- był to naprawdę szlachetny czyn.

Przypomniała mi się pewna historia, którą opowiedział mi pewien włoski mnich. W ostatnich miesiącach, które Lama Yeshe spędził na wschodzie, zanim przyjechał do Kopan po raz ostatni w 1983 roku, przebywał na odosobnieniu w Dharamsali. Mnich mieszkał w pokoju obok tego, który zajmował Lama Yeshe. Każdej z trzydziestu nocy mnich słuchał płaczu Lamy Yeshe recytując swe modlitwy, wypełniając swoje praktyki religijne, ciągle płakał. Mnich wkrótce zdał sobie sprawę z tego, że płakał, ponieważ wiedział, że wkrótce nas opuści łzy nie wyrażały litości nad samym sobą, ale nad nami, pomieszanymi cierpiącymi istotami, które będzie musiał zostawić. Takie było jego współczucie. Odwaga, by powrócić, mogła mieć swe źródło tylko w miłości- miłości, której znaczenia większość z nas nawet nie zaczęła jeszcze rozumieć.

Ale teraz Lama Zopa opowiadał mi o innych rzeczach, które pomogły mu upewnić się, że dokonał właściwego wyboru. Widzę w nim tak wiele rzeczy, które przypominają mi Lamę. Jedną z najważniejszych cech Lamy Yeshe było to, że potrafił uszczęśliwiać słuchających go ludzi. Gdziekolwiek by się nie znalazł, otoczony tłumem ludzi, potrafił poprawić ich nastrój. Osel również jest taki. Inne dzieci w jego wieku są raczej nieśmiałe w towarzystwie wielu ludzi, ale Osel jest bardzo dzielny wychodzi przed nich i sprawia, że zaczynają się śmiać. Nie potrafi jeszcze mówić, ale nie przeszkadza mu to w sprawianiu, że wszyscy w jego towarzystwie są szczęśliwi. Identycznie jak Lama. Co ważne, on to robi celowo. Nie jest czymś zwyczajnym, że małe dziecko postanawia sobie, że rozśmieszy ludzi. U Osela jest to coś przemyślanego.

Był to miły argument, ale prawdziwy. Osel potrafił wziąć do rączki mikrofon, stanąć przed tłumem setki ludzi i rozśmieszyć ich. Później siadał na tronie i rozmyślnie błaznował.

I mniej istotne rzeczy. Lama Yeshe zawsze lubił zajmować się pracą w ogrodzie w Tushita Lama Osel zawsze bawi się narzędziami ogrodniczymi i przygląda się kwiatom. Lama chodził z kijem, Lama Osel również chodzi z kijem. Lama Yeshe pocierał swoją głowę, Lama Osel robi to w identyczny sposób. Lama Yeshe zawsze dbał o wszystkich, począwszy ode mnie a skończywszy na szczeniętach. Opiekował się nami wszystkimi. Widzę, jak Osel robi te same rzeczy. Chodzi wokół sprawdzając, czy jesteśmy szczęśliwi- wchodzi nawet do kuchni i unosi pokrywki garnków, sprawdzając gotujące się potrawy w taki sam sposób, w jaki robił to Lama Yeshe. Kiedy podróżujemy, rozpoznaje wiele miejsc, gdzie zatrzymywał się Lama Yeshe. Kiedy przyjechaliśmy z Mummy Max do domu niedaleko Santa Cruz, Lama Osel wszedł do głównego pomieszczenia, nagle się odwrócił i zszedł w dół po dwóch schodkach, mieszczących się w rogu pokoju, i wszedł prosto do pokoju, w którym podczas swojej choroby mieszkał Lama Yeshe. Maria, jego matka, nie wiedziała nawet, że w ogóle są tam schody i jakiś pokój. Nie było to wcale coś oczywistego. Wdrapał się na łóżko Lamy Yeshe i otwierał kolejno wszystkie szuflady, oglądając ich zawartość.

Nawet pomimo tego, że ma dopiero dwa lata, już teraz wykazuje, jak ogromna jest jego wiedza na temat praktyki duchowej. Bierze się ona z jego poprzedniego życia, kontynuował Lama Zopa. Działania te podejmuje z własnej inicjatywy. Dla mnie wygląda to na małego chłopca, który zachowuje się jak stary mnich. Zna zwyczaj zwracania kataku, białej szarfy, ofiarodawcy, poprzez uniesienie go nad jego głową i zawieszenie wokół szyi. I od chwili, kiedy przyjechał do Dharamsali, chciał błogosławić ludzi. Było to całkowicie spontaniczne. Zauważyłem to po raz pierwszy, kiedy był razem ze mną w samochodzie. Samochód zatrzymał się, a kilkoro ludzi, Tybetańczyków, podeszło do mnie po błogosławieństwo. Posadziłem Lamę Osela na swoim kolanie, i właśnie zamierzałem wziąć jego rączkę, żeby kłaść ją na głowach tych ludzi, kiedy on zrobił to sam. Takie wydarzenia wzruszają mnie do łez. Według mnie, zachowanie Osela jest rzadkością, nawet wśród innych inkarnowanych lamów w jego wieku, powiedział.

Czy to małe dziecko wykazywało jakieś oznaki bliskości, którą Lama Yeshe dzielił ze swoim najbliższym uczniem? Lama Zopa wyglądał przez chwilę na onieśmielonego pytaniem, i odparł skromnie: Kiedy po rozpoznaniu Lamy Osela byłem w Hiszpanii, przychodził do miejsc, gdzie siedziałem, całkiem często, i wdrapywał mi się na kolana. Właściwie uważam, że zawsze był mi bardzo bliski, ale po badaniach przeprowadzonych w Dharamsali wydaje mi się jeszcze bliższy. Lama Zopa był mistrzem niedomówień. Dowiedziałam się z relacji wielu świadków, że Osel był całkowicie oddany Lamie Zopie, i vice versa.

Czterdziestoletni lama traktował swojego nowo odnalezionego guru z delikatnością i opiekuńczością, którą cudownie było obserwować. Brał go na ręce, obejmując go, jakby był najcenniejszą rzeczą na ziemi. Pomimo tej wyjątkowej intymności, nawet przez chwilę Lama Zopa nie zapominał, kim jest naprawdę to dziecko. Traktował więc brzdąca w pieluchach z tym samym szacunkiem i czcią, którą okazywał samemu Lamie Yeshe. I tak samo, kiedy mówił o Lamie Yeshe, że „manifestuje chorobę”, kiedy umierał, odnosił się do Osela, mówiąc o nim, że znajduje się w „aspekcie raczkowania”, i „aspekcie niemowlęcia”. Na zawsze pozostawał idealnym uczniem serca, związanym z Lamą Yeshe więzami miłości i oddania, wykraczającymi poza zwykłe rozumienie tego słowa.

Teraz jednak, skoro już został odnaleziony, jakie miał wobec niego plany Lama Zopa? Pomijając wszystko, nie był przecież zwyczajnym tybetańskim rinpocze. Czy dopasuje się do typowej monastycznej struktury, zaprojektowanej w celu zapewnienia inkarnowanym lamom najlepszej z możliwych duchowej edukacji? Jaka będzie jego przyszłość? Gdyby Lama Yeshe chciał żyć w zgodzie z tradycją, czy nie urodziłby się raczej w tybetańskiej rodzinie? Osel był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju. Lama Zopa pokazał jednak, że był w pełni tego świadomy. Plany, jakie poczynił, co do przyszłości dziecka, były szerokie.

Chcę, żeby miał anglojęzycznego asystenta, jak również hiszpańskojęzycznego (tak, aby pozostała w nim wiedza o języku matki). Potem stopniowo chcę go wprowadzić w tybetański, tak, aby mógł dokładnie zgłębić podstawy buddyjskiej filozofii. Te nauki mogłyby mieć miejsce w Kopan, gdzie będzie mógł się znajdować blisko swojej rodziny. Poza tym chciałbym, aby poznał inne wielkie religie świata. Następnie musi zdobyć wykształcenie w zachodniej nauce, matematyce, fizyce, chemii, i aby tego dokonać, wyjedzie na zachód. W ten sposób Osel będzie miał szeroki pogląd na świat i będzie w stanie działać dla dobra wielu istot stosownie do ich potrzeb- wyjaśnił. Plan był porażający zarówno ze względu na swój rozmach jak i na późniejsze implikacje. Osel, jak się wydawało, miał w przyszłości stać się nowoczesnym człowiekiem Renesansu duchowym supermanem. Miałam nadzieję, że będę w pobliżu, aby móc to zobaczyć na własne oczy. Ale Lama Zopa był pewny siebie. Kiedy będzie dorastał i zacznie mówić, pokaże nawet więcej rzeczy, które nas zadziwią. To zaś sprawi, że wśród tych, którzy go zobaczą lub usłyszą, powstanie w stosunku do niego wielkie oddanie i wiara. Kiedy zacznie nauczać, jego słowa będą niezwykle potężne. Jeżeli będzie zdrowy, a jego życie długie, przyniesie na ten świat wiele szczęścia, powiedział Lama Zopa, którego wizja przyszłości ograniczona była podstawowym buddyjskim poglądem, że nigdy nie należy być pewnym, jak długo potrwa nasze życie. Lecz chciałam jeszcze się dowiedzieć, czy Lama Yeshe i Lama Osel byli dokładnie tą samą osobą? Z pewnością istniały pewne różnice, które mogły być wynikiem innego materiału genetycznego, innymi rodzicami, i już teraz stylem życia zupełnie odmiennym od tego, jakie prowadził niegdyś Lama Yeshe. Lama Zopa zamknął oczy i zamyślił się. W końcu spojrzał na mnie łaskawie i podał mi swoje wyjaśnienie: Piękna róża, którą dzisiaj widzimy, jest jedynie kontynuacją wczorajszej rośliny. Podobnie, święty umysł Lamy Osela jest kontynuacją świętego umysłu Lamy Yeshe. Sięgając głębiej w buddyjskie wyjaśnienia, stał się bardziej dostojny. Widzisz, świadomość związana z tym szczególnym ciałem, które niegdyś opat klasztoru w Tybecie nazwał Lamą Yeshe, to samo mentalne kontinuum, związane z zachodnim ciałem, narodzonym w Hiszpanii, obecnie nosi ledwie przypisaną mu etykietkę, Osel. To ta sama ciągłość. Aby zachód mógł zrozumieć reinkarnację, musi najpierw zrozumieć, czym jest umysł.

Ale to, co jest niesubstancjonalne, niematerialne, trudno jest zrozumieć powiedział zgodnie z prawdą. Wróciliśmy, więc do starego pytania - kim jestem? Czy jesteśmy etykietką, nazwą, nadaną zestawowi fizycznych i umysłowych cech, a które, według buddyjskich nauk, nigdy zresztą nie są czymś stałym, ale podlegają ciągłym zmianom? Czy jesteśmy czymś więcej? Czy mniej? Odpowiedzi, jak wiedziałam, można znaleźć wyłącznie dzięki medytacji- poprzez używanie umysłu można zgłębić umysł. Wyruszenie w podróż do wewnętrznego kosmosu jest z pewnością ostatnią wielką przygodą, jaka pozostała człowiekowi. Jeżeli dobrze go zrozumiałam, dzisiejsza róża, chociaż posiada tą samą esencję, co wczorajsza, posiada swoje własne, charakterystyczne dla niej cechy. Lama Osel jednocześnie był, więc i nie był Lamą Yeshe. Źródło było to samo, ale manifestacje różne.

Potem zaprezentowałam swojego faworyta, kwestię warunkowania. Z pewnością przeniesienie go w środowisko, gdzie był otoczony wszelkimi rekwizytami tybetańskiego buddyzmu, i gdzie ludzie robili przed nim pokłony, w niewłaściwy sposób zmuszało go, żeby stał się lamą. Czy nie byłoby bardziej przekonywujące, gdyby pozostawić go w jego własnym środowisku i pozwolić, by jego duchowe właściwości rozwijały się spontanicznie? Lama Zopa, który przyzwyczajony był do ostrej intelektualnej walki podczas debaty, ucieszył się z mojego pytania. Wysiłek włożony w sprostanie wyzwaniu mojego pytania sprawił, że się ożywił.

Przeciwnie, te warunki sprawią, że to, co już teraz jest w nim obecne, stanie się jeszcze bardziej oczywiste. Przeniesienie go do Indii i Nepalu, aby mógł być bliżej tybetańskich lamów, pomoże w udowodnieniu, kim naprawdę jest, powiedział. Myślę, że Lama Osel w większym stopniu ukaże swoją duchową wartość w tym środowisku. Widzisz, prawdziwi rinpocze nauczani są jedynie przez krótki czas, zanim obudzi się ich poprzednia pamięć, i są w stanie sami udzielać nauk. Na własne oczy widziałem, że kiedy się to zdarza, z ich ust wychodzą niesamowite rzeczy. Mogą objaśniać punkty, albo odpowiadać na pytania, na które nawet wysocy gesze nie znają odpowiedzi. Wyłania się bardzo ezoteryczna wiedza. Tak, więc przebywanie z wysokimi gesze i lamami może dostarczyć więcej dowodów na to, kim naprawdę są.

Ale nawet, gdyby Lama Osel pozostał na zachodzie, prowadząc normalne życie rodzinne, w dalszym ciągu ukazywałby, kim jest, poprzez niezwykłe duchowe działania. Przeniesienie go w to środowisko jedynie pomoże w wydobyciu tych cech szybciej, powiedział.

Później przyszło mi na myśl, jak rozsądny jest tybetański system odnajdywania inkarnujących się istot. Większość z ludzi, którzy interesują się duchowością (prawdę mówiąc, dotyczy to każdego rodzaju zainteresowań), nie znajduje środków realizacji tego zainteresowania, zanim się nie osiągniemy dojrzałości. Ale wysocy lamowie nie tracą czasu. Rozwijają swoje zdolności w tym, w czym są naprawdę dobrzy, odkąd skończą cztery czy pięć lat, i ten sposób oszczędza im się wielu frustracji i cierpień, związanych z poczuciem bycia uwięzionym w stylu życia i zawodzie, którego nigdy nie pragnęli. Ich życie jest zagospodarowane, dla osiągnięcia jak największego pożytku nas wszystkich, od samego początku.

Powracając do Osela. Czy automatycznie poznaje ludzi, których znał kiedyś jako Lama Yeshe? Jeżeli w przeszłości istniała relacja, związek, to będzie powtórzony, częściowo, jeżeli nie całkowicie, powiedział Lama Zopa. Im silniejszy był związek w przeszłości, tym bardziej prawdopodobna stanie się więź w przyszłości. Już nieraz widziałem jak Lama Osel poświęca więcej wysiłku uczniom, z którymi był bardzo blisko w poprzednim życiu daje im różne rzeczy, albo wyróżnia ich w jakiś sposób. Jedno ostatnie pytanie. Czy Osel wie, że jest Lamą Yeshe? Myślę, że powie nam to później, powiedział uśmiechając się tajemniczo Lama Zopa.

Moje wysiłki mające na celu wysondowanie wspomnień z poprzedniego życia Lamy Zopy spaliły na panewce. Czy posiada jakieś wspomnienia z czasu, kiedy medytował w jaskini, jako Lawudo Lama? Jedynie ciemność, odpowiedział zwięźle. Potem dodał: świadomość jest bardziej przejrzysta, kiedy jest się młodszym. To było wszystko, co od niego na ten temat mogłam wydobyć. Na jego twarz spadła zasłona nieprzeniknienia, zabraniająca zadawania dalszych pytań. Wewnętrznie, sprawiło mi to przyjemność. Oto było zachowanie prawdziwego, zręcznego duchowego nauczyciela nie olśniewać swoich uczniów przy pomocy rewelacji na temat własnego duchowego rozwoju, a tylko pokazywać im drogę.

Delhi belly - dosłownie „delijski brzuch”, uciążliwa biegunka, na którą chorują obcokrajowcy w Indiach,

1

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ngulczi Thogme - Postepowanie Synów Zwycięzcy, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Koło życia, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Dwa sposoby praktyki, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Kongtrul rinpocze - Na ścieżce mahamudry , ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Postawa medytacyjna, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Brama do Czystej Krainy, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Strach i nieustraszonosc, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Słowniczek pojęć Buddyjskich, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Podstawowe nauki, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Style samouwiezienia, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
WPROWADZENIE DO BUDDYZMU NICHIRENA DAISHONINA, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Świadome umieranie, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Szantidewa - Oddanie się Oświeconym, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
SZTUKA BUDDYJSKA, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Szkoła Karma Kagju, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Gatha OGONGE-Amitabha, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Tenga Rinpocze, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Związek z naturą buddy - analiza znaczenia sł.Jidam, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Przykładowy opis formy Jidama, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE

więcej podobnych podstron