Człowiek epoki, filozoficznokształtne


Niech się stanie głos...

...jestem nieco zakłopotany zaczynając swą opowieść, wieńczącą jedyny cel mojego życia, jakim było znalezienie wampira vel wampyra, powtarzam: jestem zakłopotany nieco, ale do mówienia zmusza mnie przeko­nanie, że każdy człowiek jest winien swoim siostrom i braciom w gatunku jakąś opo­wieść ku pokrzepieniu serc według swoich możliwości, więc i mnie od tego obowiązku uchylać się nie wolno. Pokrzepiającym dla szerokiej publiczności może być przykład uwieńczenia powodzeniem moich wysiłków i eksperymentów mających na celu udowod­nienie istnienia wampirów vel wampyrów i zbadanie struktury tego zjawiska, które większość ludzi uważa za fantom, a jednak przystępuję do relacji mojego odkrycia z pewnym — jak już nadmieniłem — zakło­potaniem, bo — po pierwsze — nie wiem, co będę robił po ostatecznym zamknięciu spra­wy wampirów vel wampyrów, a niewątpli­wie sprawozdanie niniejsze będzie zamknię­ciem tej sprawy, po drugie zaś — odkrycie moje było przypadkowe, nie pokrywające się z hipotezami, jakie wysnuwałem w po­czątkowym okresie badań, a także ujawnia­jące bezprzydatność eksperymentów robio­nych wówczas przeze mnie, mówiąc skróto­wo: osiągnąłem sukces nie osiągając go cał­kowicie. Praca moja ma podłoże w pacho-


lęcych porachunkach z łajdackiej pamięci ojcem mym prof. dr Janem Asmodeuszem G., autorem dwudziestoczterotomowej „Krze­piącej historii cywilizacji euro-amerykań-skiej", w którym to dziele ojciec mój poddał druzgocącej krytyce rzekomy fakt istnienia wampirów vel wampyrów, udowadniając w nadobnych kadencjach (elegancja stylu, jak wszystkim wiadomo, nie wpłynęła na zor-namentyzowanie scjentycznej prostoty wy­wodu), że wampiry vel wampyry były wy­mysłem ludzi o umysłach mrocznych i wzbu­rzonych jak błotne gejzery, że była to pró­ba wytłumaczenia nieznanych zjawisk przy­rody na miarę ówczesnych wyobrażeń i że nikt nie widział wampira vel wa-mpyra ani nie obserwował czegoś lub kogoś w tra1<^ie czynności warunkującej nazwę, to jest pod­czas wysysania krwi z osobników żywych płci męskiej, żeńskiej lub z hermafrodyty. Nie wiem, dlaczego ten fragment podziałał na mnie tak silnie, mógłbym znaleźć dużo innych, równie frapujących, w licznych dzie­łach łajdackiej pamięci mego ojca, a jednak właśnie wzmianka o nieistnieniu wampirów ukształtowała moje dotychczasowe życie, stała się manifestacją mojego j a przeciw wielkiemu j a mojego ojca. Zaczęło się to wszystko, gdy byłem trzynastoletnim pa­cholęciem ukształtowanym przez mojego ojca, orędownika wytłumaczalności, jasności i przyczynowości, ukształtowanym w sensie


dosłownym, gdyż łajdackiej pamięci ojciec mój znajdował czas na ćwiczenia gimnasty­czne ze mną, strofowanie mnie, bym chodził zawsze wyprostowany, jak również na wspólne odwiedziny u krawca, który na po­lecenie mego ojca szył dla mnie ubrania zge-ometryzowane; ojciec także wbił mi do gło­wy, że świat składa się z elementów prostych i można go rozłożyć jak model sześcianu na mnogie małe sześcianiki. Za wypowiedzenie słów takich, jak „chaos", „rozwichrzenie" czy „pokrętło", musiałem wpłacać do do­mowej skarbonki część kieszonkowego, jak to robią dzieci w innych domach za powta­rzanie z przyjemnością słowa „dupa", i kara ta była dla mnie prawdziwą torturą nie dla­tego, że nie mogłem sobie kupić dietetycz­nej mlecznej czekolady zalecanej przez auto­rytet służby zdrowia, lecz dlatego, iż pozba­wiony byłem łechczywej przyjemności liza­nia monet i banknotów, o których wiedzia­łem, że są pokryte odrażającymi bakteriami o kształtach rozmamłanych, czego mi ojciec nie omieszkał pokazać ku przestrodze pod patentowanym mikroskopem. Aby zdusić we mnie wszelkie mgławicowe porywy właści­we okresowi dojrzewania (ojciec przekonał się doświadczalnie, że wchodzę w ten nie­bezpieczny okres podnosząc ze mnie precy­zyjnym ruchem kołdrę), umieścił w water-klozecie napis własnoręcznie przez siebie sporządzony (klasyczna antykwa) CZŁO-


WIEK TO BRZMI DUMNIE, a także do­starczył mi schematów rozmnażania się lu­dzi, podobnych nieco do schematu radiood­biornika, który dostałem już wcześniej. Do forsownej gimnastyki doszła nauka boksu, a także kąpiele zimowe w rzece, które uzys­kały sławę publiczną, jako że fotoreporte­rzy w nausznikach i kożuszkach gęsto błys­kali fleszami, a zdjęcia przez nich porobione ukazywały się potem w ilustrowanych ma­gazynach z podpisami: „Wielki racjonalista wraz z synem kąpie się w przerębli." Wspo­mnieć też muszę o urządzeniu gabinetu ojca, a także o urządzeniu mojego dziecinnego po­koju; w jednym i drugim meble były z mas plastycznych, szkła i metalu, robione według wskazówek ojca w firmie „Funkcjonalność", prostokątne lub kwadratowe, lampy były bez abażurów, ściany polakierowane na biało, a podłoga wyłożona łatwo zmywalnym ency-klopedofixem. Dużo mógłbym jeszcze mówić o ojcu, ale sądzę, że te przykłady wystar­czą, jako że opowieść moja dotyczy innego tematu, a wspomnienia o łajdackiej pamięci ojcu mym i świętej pamięci mej matce (któ­re za chwilę podam) stanowią coś w rodzaju wstępu koniecznego do zrozumienia (proszę, ,,do zrozumienia"! — niezniszczalny wpływ łajdackiej pamięci mojego ojca) mojej pasji w tropieniu wampirów vel wampyrów, która we wczesnym okresie młodości stała się tak nagląca, że nie zawaham się jej nazwać idee


fixe. Świętej pamięci matka moja zajmowała pokój osobny, do którego ojciec zachodził raz w tygodniu, dokładnie w niedzielę, o godzi­nie dwudziestej zero zero, nie zapominając

0 rytuale spojrzenia na zegarek i powiedze­
nia: „Czas na miłość i higienę" — pokój ten
był urządzony zupełnie inaczej niż ojca

1 mój, meble były frymuśnie gięte, łoże owal­
ne z baldachimem i koronkami, na meblach
było pełno bibelotów, strusich piór, a ścia­
ny wybite bordowym brokatem zawieszone
były obrazami jakby nie dokończonymi, linie
i plamy na tych obrazach gięły się i niknęły
w jakichś rozpylonych przestrzeniach świe­
tlnych, w ogóle światło w pokoju świętej
pamięci matki mojej było niezwykłe, trze­
począce, co sprawiały abażury z jedwabiu
z dziwnymi zaciekami i meble rzucające
gąszcz cieni poskręcanych ze sobą spazma­
tycznie. Do trzynastego roku życia opieka
świętej pamięci matki mojej nade mną ogra­
niczała się do kołysania mnie na kolanach
i gaworzenia ze mną językiem przedziwnym,
w którym składnia była łamana, gramatyka
puchła lub chudła gwałtownie, aż wresz­
cie gramatyka i składnia zniknęły, pojawił
się język onomatopeiczny, którego używaliś­
my bez obaw, albowiem i świętej pamięci
mojej matce, i mnie wiadomo było, że oj­
ciec nie wejdzie do tego sanktuarium kobie­
cości poza niedzielą, godzina dwudziesta zero
zero, a usłyszeć spoza drzwi nic nie będzie


mógł, na drzwiach bowiem umieszczono obłe poduchy tłumiące wszelkie głosy i odgłosy; łajdackiej pamięci ojciec mój odrywał się często od swoich foliałów, by przeprowadzić ze mną ćwiczenie woli lub ćwiczenie mię­śnia kapturowego, pukał wówczas do drzwi pokoju matki i gdy otwierałem je, mówił ce-zariańską składnią: „Stanisławie, zobaczy­łem, przyszedłem, ćwiczymy." Po owym in­cydencie z podniesieniem kołdry przez łaj­dackiej pamięci mojego ojca i ofiarowaniem mi schematu rozmnażania stosunek do mnie świętej pamięci matki wzbogacił się, zaprosi­ła mnie do swego pokoju, gdzie pokazała mi model dorzecza Amazonki, model pokryty płową sierścią, która jeżyła się, gdy na nią lekko dmuchnięto — wystarczał właściwie bliski oddech — model, którego zagłębie­nia pokryte 'były substancją fosforyczną, zielonkawo świecącą w mroku; model pełen wyżłobień, zgrubień, tajemnych zakamar­ków, zapalających się w głębi światełek, z umieszczonym wewnątrz mechanizmem wy­dającym pomruki i westchnienia, całość zro­biona z materii dającej się łatwo deformo­wać, a jednak w dziwny sposób sprężynu­jącej, w dziwny, bo bardzo powoli, tak że model najbardziej nawet zdeformowany po pewnym czasie powracał do właściwego kształtu, zaznajamiałem się — powiadam — z tym przedmiotem przez kilka tygodni zu­pełnie swobodnie, bo matka moja częste wi-

10


zyty w jej pokoju wytłumaczyła ojcu moją skłonnością do zabawy modelem klucza wio-linowego, jaki niedawno nabyła w antykwa­riacie, a ojciec po namyśle oświadczył, że wspomniana skłonność nie może zdeformo­wać mojej dziecięcej psychiki, jako że klucz wiolinowy pomimo kształtów obleśnych spo­czywa na pięciolinii, precyzyjnym wyznacz­niku punktów. Świętej pamięci matka moja przebierając mnie w peniuary spienione ko­ronkami, jakieś dwuznaczne szatki z fisz­binami, gąbkami wewnątrz jedwabiu, za­znajomiła mnie z zakamarkami modelu, co przyszło jej tym łatwiej, że szatki owe łech-cząc zmniejszały mnie do wymiarów lilipu­cich, tak iż nie byłem większy od pchły strojnie przybranej (słyszałem, że wyprodu­kowano kiedyś taką w mieście Tulę dla cara Wszechrosji), i posuwając się w wilgotnym mroku pachnącym jak rozkładająca się i kwi­tnąca równocześnie dżungla, słyszałem gdzieś daleko w górze śmiech świętej pamięci mat­ki mojej, cieniutki, rozplatający się i spla­tający jak warkoczyk. Na wędrówkach tych spędzałem mnóstwo godzin, parę razy bliski byłem utonięcia w podłożach grząskich i pa­chnących, raz — a zdaje mi się, że było to w niedzielę — bliski byłem zagłady, olbrzy­mia masa jak ziemia spulchniona tekto­nicznymi ruchami waliła się na mnie, ale na szczęście miałem przy sobie scyzoryk odpowiednio też zmniejszony i kłując tym

li


mikroskopijnym ostrzem walącą się na mnie masę, kłując w zapamiętałej furii — ura­towałem się, masa zniknęła, a ja znów mo­głem rozpocząć swoją wędrówkę przez okoli­cę pachnącą jakby świeżo po deszczu, i tylko gdzieś daleko był ryk niby oddalającej się burzy czy też zranionego zwierzęcia. Nie po­trafię wyjaśnić, dlaczego pewnego dnia nie przyjąłem pomniejszających mnie szatek, wiem tylko, że zapragnąłem zapanować nad okolicą, którą poznałem, wszystkie nauki me­go ojca zlały się w jedno pragnienie: zniwe­lować, wyrównać, uporządkować. Świętej pamięci matka moja pozwoliła mi na to z zagadkowym uśmiechem, a ja dokonując dzieła pewny byłem, że raz na zawsze ujarz­miłem okolicę, której wykroty i wzgórza, rozpadliny i tropikalna wilgoć były nie­dawno przyczyną moich słodkich strachów, i trwało to do chwili (ta moja pewność), gdy świętej pamięci matka moja ubrała mnie od­poczywającego (a więc bezwolnego) w szatki pomniejszające i udałem się w wędrówkę spodziewając się zastać teren zniwelowany, uporządkowany, wyrównany, ale tam nic się nie zmieniło, wróciłem i płacząc rzewnie na łonie matki wyznałem jej, że rozumiem te­orię względności. Było to ostatnie moje po­mniejszenie, matka chcąc przeciwstawić się mojej frustracji oraz geometryzującemu wpływowi łajdackiej pamięci ojca zaczęła zapraszać do siebie przyjaciółki, które chęt-

12


nie zabawiały dziecko przebierając się w za-tłuszczone barchany, zetlałe jedwabie, na­kładając na siebie płaty pleśni i grzybni, ob­wieszając się strusimi piórami, dzwonecz­kami, faramuszkami, ptifurkami, i tak ugar-nirowane poddawały mnie edukacji pokrę­tnej, wystrzępionej, splecionej, niepewnej i mrocznej — w przeciwieństwie do edukacji mojego ojca, która była mechaniczna, przej­rzysta, rozłożona na elementy i równomiernie oświetlona. Gdy ojciec wywoływał mnie z po­koju matki, aby przeprowadzić ze mną ćwi­czenie umysłowe lub kartezjańską gimnasty­kę, syciłem się myślą, że udowodnię istnienie wampira vel wampyra i w ten sposób unice­stwię ojca; wtedy właśnie myśl o wampyrze miała u mnie nasilenie idee fixe. Korzystałem z poświęcenia matki mojej i jej przyjaciółek do szesnastego roku życia, kiedy to łajdackiej pamięci ojciec mój zażądał od matki, by się poddała operacji obcięcia piersi, ściosania bio­der i przemienienia łydek w graniastosłupy, matka moja wstała od stołu (działo się to podczas kolacji) i każąc mi iść za sobą prze­szła do swego pokoju, gdzie wręczyła mi bez słowa parę zbutwiałych liści o wyrafinowa­nym wykroju, po raz ostatni nakarmiła pier­sią i złożywszy na mym czole wilgotny, pa­rujący pocałunek, poleciła wrócić do stołu. Nigdy jej już nie zobaczyłem; o jej śmierci przeczytałem we „Wspomnieniach" kapita­na żeglugi przybrzeżnej Januarego B., mat-

13


ka moja płynąc statkiem spacerowym wpadła do morza trzymana przez dużą owłosioną małpę (nikt nie potrafił wytłumaczyć obec­ności małpy na statku!) i na oczach publicz­ności opierającej się o burty poszła wraz z małpą pod wodę, by się za chwilę wynu­rzyć jako sześcian opleciony ośmiornicą (nie­co owłosioną), macki stwora plątały się, wy­ginały perwersyjnie, aż wreszcie sześcian pękł, a ośmiornica strzyknęła potężnie sepią, zaciemniło się morze i niebo, rozszalała się burza o sile pięciu stopni (w skali Żdanowa) i statek musiał odpłynąć, aby uniknąć roz­trzaskania o skały. Po zniknięciu matki nie­nawiść moja do ojca wzrosła zatrważająco, w trzewiach moich jady gulgotały wulka-nicznie, aż — nie znajdując innego wyjścia — usadowiły się najbliżej atmosfery, w któ­rej mogłyby się rozpłynąć, usadowiły się na moich policzkach pod postacią dorodnych krost. W samotności byłem z tych krost nad­zwyczaj dumny, lecz wśród kolegów szkol­nych wstydziłem się ich okropnie i dopiero przyjaciółka mojej matki (mająca wnętrze ud pokryte srebrno-czarną pleśnią), spot-kawszy mnie na ulicy zaprowadziła do sie­bie do domu (mąż jej, pułkownik straży po­żarnej, akurat pełnił służbę na wieży), gdzie uleczyła mnie z czerwonych kopczyków me­todą dość dziwną, lecz skuteczną: otóż kaza­ła mi włożyć galowy mundur jej męża, buty z cholewami z twardej błyszczącej skóry,

14


mosiężny wypucowany kask z kogucim pió­rem, i gdy tak chrzęszcząc juchtem, suk­nem i metalem przechadzałem się po kuch­ni, zawołała mnie do sypialni, wręczyła to­porek strażacki i kazała porąbać konika na biegunach; uwinąłem się szybko, konik zmie­nił się w stertę szczap i drzazg, a ja wyciąg­nąłem chustkę pułkownika pachnąca tyto­niem i absyntem, aby otrzeć zroszoną potem twarz; chowając chustkę w kieszeń mun­duru zobaczyłem na niej moje krosty, ze­schnięte jak owoce głogu, pobiegłem do lus­tra, twarz moja była czysta, poczułem się — pamiętam — wtedy dziwnie osłabiony i po­prosiłem przyjaciółkę mej matki, by poka­zała mi wewnętrzną stronę ud. Pleśni nie było. Rzekoma przyjaciółka matki okazała się psychoanalitykiem, przyjacielem ojca. Wróciłem do domu i wypiłem spirytus z na­czynia, w którym łajdackiej pamięci ojciec mój przechowywał cyrkiel i ekierkę odkaża­jąc te przyrządy przed użyciem, zabrałem z biurka pieniądze i udałem się na zwie­dzanie szynków w naszym mieście. Podczas tej kilkumiesięcznej wędrówki widywałem kilka razy wampiry vel wampyry, udało mi się nawet jednego schwytać, ale po bliż­szym badaniu okazał się on zwykłym wete­ranem wojny burskiej, a nie wampyrem, tak, piłem wtedy tęgo, od alkoholi począwszy, a na kwasie solnym skończywszy, i próżne były starania Ligi Abstynentów (której łaj-

15


dackiej pamięci ojciec mój był honorowym prezesem), by mnie schwytać i odstawić do lecznicy mlecznej. Wróciłem do domu z włas­nej woli, ojciec mimo kanciastości ruchów wydał mi się zjełczałym starcem, dziwnie był wobec mnie cichy, jakby się bał albo niedo­wierzał, że to ja, Stanisław, jedyny jego syn, wróciłem do domowych pieleszy, stwierdzi­łem wówczas, że przestałem ojca nienawi­dzić, została mi tylko niechęć, cień zaled­wie poprzedniej nienawiści, a tak samo myśl o wampirze vel wampyrze przestała być ją­trząca jak przedtem, pragnienie udowodnie­nia realności wampirów vel wampyrów stra­ciło związek z moim ojcem, stało się bytem samodzielnym, stałym składnikiem mojego umysłu, składnikiem nie sprawiającym kło­potu. Zgodziłem się z nieśmiałą propozycją ojca, bym zaczął studiować historię, zgo­dziłem się, że studiowanie historii jest prze­jawem rozsądnego antropocentryzmu, i oj­ciec porażony moją zgodą zaczął cichutko płakać, jedynym przejawem jego dawnej oso­bowości były sześcienne łzy; studia ukończy­łem już po jego śmierci, w historii nie zna­lazłem niezbitych dowodów na istnienie wampirów, podejrzewałem tylko kilka po­staci historycznych, że w ukryciu musiały zaj­mować się tym procederem, ale to było tyle co nic. Nie mając poprzedników w szukaniu wampirów („Młot na czarownice" jest dzie­łem nie odpowiadającym dzisiejszym warun-

16


kom) musiałem szukać na ślepo, każdy mógł się okazać wampirem vel wampyrem, było to szukanie igły w stogu siana, i zaprawdę mogę mówić o szczęściu, że udało mi się tra­fić na wampyra, mogło minąć wiele lat, a nic bym nie znalazł, metoda bowiem, którą za­stosowałem, była prosta: zyć według kapry­sów, a może się trafi na wampira vel wam­pyra, jak widać metoda ta była antyme-todą. Wspomnę pokrótce o zgonie mego ojca, zgonie dość zastanawiającym, łajdac­kiej pamięci ojciec mój wszedł pewnego ranka do mego pokoju bez pukania, zaba­wiałem się wówczas z Rozamundą, stu­dentką szkoły dramatycznej, która miała na głowie maskę o czterech twarzach (w przed­stawieniu szkolnym rola Janusa), i ojciec wychrypiawszy: „Nie rozumiem!" —• padł bez zmysłów na podłogę, sekcja wykazała, że przyczyną śmierci była wędrująca macica, która wykonała śmiertelny — jak się oka­zało — trójskok; ciało mojego ojca nie mieś­ciło się w zwykłej trumnie, pogięło się spi­ralnie, parabolicznie i antresolicznie, skóra łuszczyła się, a łuszcząc rosła, pozieleniała do tego, wyglądało to jak gąszcz splątanych pa­proci, a kiedy to wszystko zaczęło puchnąć, trzeba było pochować profesora w trumnie przeznaczonej dla braci syjamskich, którzy dziwnym trafem przeżyli operację rozłącze­nia na tle majątkowym. Odziedziczyłem po łajdackiej pamięci ojcu mym mieszkanie, nie

17


zmieniłem jednak umeblowania, gdyż zobo­jętniałem na rzeczy, nie przydawałem im znaczenia, co wydaje mi się naturalne jako reakcja dziecka rodziców przywiązujących do rzeczy odmienne, lecz jakże przesadne znaczenia; za pomocą pieniędzy z honorariów wypłacanych za wznowienia dzieł ojca poszu­kiwałem wampira vel wampyra wśród wszystkich warstw społecznych, poszukiwa­łem go unikając prowokacji, posługując się raczej konformizmem, lecz mimo to niektóre eksperymenty zyskały mi sławę nihilisty w warstwach oświeconych, a opinię dziw-karzą, pijaka i obiboka pośród gminu, jest to całkowicie zrozumiałe, gdyż nikomu nie zwierzyłem się z mojej monoidei. Jak każde eksperymentowanie naukowe, tak i to niosło ze sobą niespodzianki, a nawet niebezpie­czeństwa, tak na przykład będąc w stanie upojenia werbalnego zostałem prawie na śmierć załaskotany przez białe skorpiony, trzykrotnie zaraziłem się impotencją, co w konsekwencji doprowadziło mnie przed sąd jako oskarżonego o niezaspokojenie, uczestnicząc w seansie narkotycznym wy­kryłem zminiaturyzowanego tajniaka (na półprzewodnikach) w sałatce jarzynowej i stoczyłem z nim walkę na geny, przygody tego rodzaju mógłbym mnożyć, czas jednak nie pozwala mi na to. Przebywając w róż­nych środowiskach nie należałem do żadne­go, tak samo biegle posługiwałem się języ-

18


kiem środowiska uniwersyteckiego, jak i ję­zykiem związku zawodowego sutenerów, je­dynie w monologach wewnętrznych używa­łem mowy, którą uznałem za rodzimą, to znaczy gaworzenia onomatopeicznego. Kiedy rynek został nasycony wznowieniami dzieł łajdackiej pamięci mego ojca i honoraria przestały nadchodzić, musiałem zastanowić się nad pracą zarobkową; wybrałem szulerkę jako najbardziej odpowiadającą moim pre­dyspozycjom, gra wymaga poddania się jas­no określonym regułom, co zaspokajało tę część mojego j a, która została z racjonalną demiurgicznością ukształtowana przez mego ojca, natomiast oszukiwanie zaspokajało tę część mojego j a, którą ukształtowała świę­tej pamięci matka moja, miałem poza tym wrodzoną zręczność palców i oka, a także na seminarium z teorii gier dowiedziałem się, że w tajnych kasynach ■— według zeznań starych hazardzistów — pojawiają się od czasu do czasu wampiry vel wampyry, które to zeznania — jak się okaże — nie były cał­kowicie niesłuszne. Jeszcze przed chwilą no­siłem się z zamiarem objaśnienia moich hi­potez dotyczących wampira vel wampyra, hipotez, które podejmowałem w bezpłodnym stadium moich poszukiwań, teraz wyzbyłem się go całkowicie wychodząc z założenia, że mówienie o czczych wysiłkach zmieniłoby proporcje tej opowieści, która ma być opo­wieścią ku pokrzepieniu serc, a nie ku ich

19


przyszpilaniu. Wampira vel wampyra odkry­łem dzięki inżynierowi Henrykowi Wiatoro-wi z miasta Iks, a jak do tego doszedłem, opowiem kolejno, przywołując z pamięci przebieg kilku spotkań, jakie miałem z rze­czonym inżynierem, opowiem o tych spotka­niach najściślej, jak tylko będę mógł, tak żeby był to rodzaj protokołu naukowego, nie wiadomo bowiem, czy relacja moja nie bę­dzie zatwierdzona przez Komisję Naukową jako praca doktorska (zagadką jest dla mnie, czy forma utrwalenia, tj. taśma magneto­fonowa, odpowiada przepisom Ministerstwa Oświaty) i nie wiadomo, czy ambicja stania się profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Oksymorońskiego nie okaże się ideą spaja­jącą mojego życia, tak jak dotychczas było nią pragnienie odnalezienia wampira vel wampyra. Po wyjaśnieniu motywów, które skłoniły mnie do poszukiwań, przystępuję do opowieści właściwej, zacznę od mojego pierwszego spotkania z inżynierem Henry­kiem Wiatorem, chciałbym przedtem jednak zastrzec się, że nazwisko Wiator nie ma nic wspólnego z terminem „homo viator"', z któ­rym zetknąłem się przypadkowo podczas żurfiksu u Stefana K., autora traktatu o nie­możności w czasie Drugiej Rzeczypospolitej pt. „Sprzysiężenie". Mógłbym wprawdzie zmienić nazwisko inżyniera, lecz sądzę, że podważyłoby to wiarygodność mojej opo­wieści, a poza tym zabieg ów byłby tak czy

20


tak daremny, jako że w dzisiejszym podej­rzliwym świecie wszystko można skojarzyć ze wszystkim...

W niedzielne jesienne popołudnie, gdy ołowiowe światło zatopiło miasto Oksymoron w stężałej nudzie święta, gdy członkowie Ligi Zdrowia Psychicznego nisko krążyli nad dachami, stałem na bezludnej uliczce zasta­nawiając się — jako człowiek skazany na wolność — czy pójść na wódkę do mecena-sostwa Z., dokąd byłem zaproszony, czy też udać się do mieszkania Tęgopytka. W uliczkę wjechała wolna taksówka, zatrzymałem ją, aby mogła spełnić rolę katalizatora, kiedy wsiadłem, kazałem się wieźć do Tęgopytka ponosząc pełną odpowiedzialność za wybór; ma się rozumieć, że teoretycznych możliwoś­ci alkoholowego protestu przeciwko jesien­nej aurze miałem więcej, mógłbym na przy­kład udać się do jakiejś zacisznej knajpki, gdzie obsłużono by mnie szybko a chędogo (w kieszeni miałem kilkanaście tysięcy zło­tych wygranych poprzedniej nocy od półsie-roty, ginekologa D.), były to jednak możli­wości wyłącznie teoretyczne, nie lubię bo­wiem pić samotnie, jako że takie picie daje minimalne szansę na spotkanie wampira vel wampyra. Chciałbym podkreślić donio­słość wyboru jednej z dwóch praktycznych możliwości znamiennych dla tamtej sytuacji, gdybym bowiem udał się do mecenasostwa Z.

21


(zrezygnowałem z tej wizyty przede wszyst­kim ze względu na skłonność do raczenia goś­ci słodką wódką), do dzisiaj najprawdopodob­niej nie zetknąłbym się z obiektem moich marzeń, a nawet gdybym się zetknął, to nie poznałbym poszczególnych faz powstawania wampira vel wampyra, a już na pewno nie posiadałbym go we własnym mieszkaniu. Robert zwany Tęgopytkiem zajmuje kawa-lerkę w bloku przy centralnej ulicy naszego miasta, przydział na nią dostał przed laty, gdy pracował jeszcze na Etacie, potem prze­stał pracować na Etacie i w jego kawalerce można było spotkać najprzeróżniejszych lu­dzi, bywały tam szykowne dziewczyny i podstarzałe ladacznice, mężczyźni mówią­cy więzienną grypserą i panowie wyrażający swe pragnienia za pomocą skomplikowanych wypieszczonych fraz, mówiąc krótko —■ był to zamtuz i karczma, salon i giełda, wszyst­ko na przestrzeni trzydziestu ośmiu metrów kwadratowych; lubiłem tam zachodzić, nigdy bowiem nie wiedziałem, kogo zastanę. Kiedy Robert otworzył mi drzwi, miał na twarzy lunatyczny uśmieszek, który pojawiał się u niego zawsze po wypiciu kilkunastu wódek lub po przeczytaniu fragmentu „Żywotów sławnych mężów" Plutarcha, było to senne odgrodzenie się od świata, objawiające się nie tylko w owym uśmieszku, lecz też w into­nacji głosu, którą mógłbym porównać do in­tonacji głosu kibica czytającego sprawozda-

22


nie z meczu, kibica, który zapytany o coś odpowiada półprzytomnie, ot, aby zbyć. Wchodząc z Tęgopytkiem do pokoju wydedu-kowałem, że przyczyną uśmieszku tym razem nie jest Plutarch, zmuszony jestem zresztą do opisu tego pokoju, gdyż jego wygląd ode­grał pewną rolę w wydarzeniach, które po­tem nastąpiły; a więc wygnieciony solidnie tapczan, szafa w ścianie z napisem wydra-panym gwoździem TU ALA CNOTĘ STRA­CIŁA, podłoga czarna z jaśniejszymi gdzie­niegdzie rozlewiskami, podobnymi do tych, jakie się widuje w malarstwie typu informel, na środku stół politurowany z bokiem blatu wyżartym przez trąd drzewny, wokół niego żelazne, niebiesko lakierowane krzesła, wy­niesione przez złodziei, wielbicieli Tęgopytka, z ogródkowej kawiarni; przy stole siedziały trzy osoby: na miejscu, rzekłbym, prezydial­nym, u frontu stołu, rezydował Morda, dżen­telmen łagodny, o szerokich ramionach, twa­rzy zdominowanej przez złamany boksersko nos (nos złamała mu żona przy pocałunku, o czym Morda opowiadał z melancholijną du­mą), z panem tym spotykałem się już u Ro­berta kilkakrotnie, natomiast dwie blondyny siedzące po bokach stołu zobaczyłem wów­czas po raz pierwszy, podobne były do sie­bie jak bliźniaczki, obie miały na sobie ró­żowe kombinacje (sukienki złożono na krześ­le stojącym w kącie), obie miały gęby na­brzmiałe, sinawe, na policzkach świecące

23


czerwienią, tak że można było wyobrazić so­bie, że przed dwudziestu laty były to pyzate, zdrowe, wiejskie gębule, teraz jednak były spuchnięte, wskutek czego oczka mocno uczernione jakby z samych rzęs ostro ster­czących się składały, spod tłuszczu białka mało co było widać, do tego nosy poro­wate, kartoflane, i wargi ryjkowate, chwy­tliwe; obie damy grubokościstej były budo­wy, sadłem dobrze powleczone, miały białe ramiona, zady imponująco obfite; na stole błyszczała napełniona do połowy butelka wódki i cztery musztardówki, pomiędzy nimi fajansowy talerz z płatami salcesonu, pokój oświetlony był jarzeniówką, na której grza­ły się gonokoki wielkości wróbli. Żadna z tych trzech osób nie zwróciła uwagi na nasze wejście, siedziały w milczeniu, zapatrzone przed siebie. „Dobrze, ze wpadłeś, oni są ugo­towani, a ja nie mam z kim trzasnąć" — powiedział Tęgopytek głosem lunatycznym i przyniósł z kuchni czystą musztardówkę, z której gonokok wyfrunął przysiadając wśród kolegów na jarzeniówce, wypiliśmy zagryzając salcesonem, a wtedy blondyna gę­bę okrągłą ku mnie zwróciła, szczoteczki rzęs w górę się uniosły, oko szkliste zobaczyłem, bez mrugania się we mnie przez chwilę wpa­trywała, pewny byłem, ze chce coś powie­dzieć, bo usta mięsiste rozchyliła, ale na ni­czym się skończyło, głowa opadła jej w dół i tak już została. „Nadgonisz — powiedział

24


Robert — a ja się idę kąpać. Gorąca kąpiel i zimny tusz." Chciałem go zatrzymać, aby mieć partnera do picia, z troskliwością bra­terską powiedziałem „serce sobie spieprzysz", wiedząc, że Tęgopytek boi się nagłego zej­ścia, ale wypita poprzednio gorzałka uczy­niła z Roberta desperata gotowego wleźć w parującą wannę, odpowiedział mi nonsza­lancko „im szybciej, tym lepiej". Tak więc zostałem ze śniętą trójką, blondyna siedzą­ca po mojej prawej stronie pochrapywała lekko z głową zwieszoną na piersi, pozostali siedzieli nieruchomo, wpatrzeni w ściany, a może w coś, co widzieli tylko oni, o okno zatłukł się jakiś zbłąkany członek Ligi Zdro­wia Psychicznego, smutne jesienne popołud­nie; nie pozostawało mi nic innego, jak na­lać na dno szklanki nieco wódki, przełknąć to i wsłuchiwać się w monotonny plusk cie­knącej do wanny wody, w pewnym momen­cie blondyna, ta, która nie spała, sięgnęła dłońmi ku szyi Mordy, ruch tak płynny, jak na zwolnionym filmie, Morda jednak był czuj­ny, odtrącił ręce kobiety i te spadły na stół bezwolne, grubaśne, „nie dam — powoli po­wiedział Morda •— mówiłem, że nie dam", i znów był bezruch i milczenie. Dzwonek wyrwał mnie z odrętwienia, widząc, że nikt nie reaguje, poszedłem otworzyć, przed drzwiami stała reklamowa para, on wysoki

  1. przystojny, ona nieco niższa, ale też wy­
    soka jak na kobietę, ładna, ubrani byli wed-

  2. — Człowiek epoki 25


ług najnowszej mody, uśmiechnięci i pach­nący. „Czy zastaliśmy pana Roberta A.?" — zapytał on, „proszę — odpowiedziałem prze­puszczając ich do przedpokoju — tu jest wie­szak", zdjęli lekkie płaszcze, uśmiechnęli się do siebie z ufnością, kontrastowy to był dla mnie widok po wpatrywaniu się w buźki dwóch tłustości i pana Mordy, przez ułamek sekundy Wiałem wrażenie, że gdzieś tę parę już widziałem, lecz zaraz uświadomiłem sobie, że są tylko podobni do tych zadowolonych z życia par, jakie się widuje w „Life" czy „Ogonioku", reklamujących papierosy „Kent" lub pobyt nad Morzem Czarnym, weszliśmy do pokoju, wskazałem im krzesła, ale zanim usiedli, mężczyzna upewnił się jeszcze raz, czy rzeczywiście są w mieszkaniu inżyniera Roberta A., słowo „inżyniera" wypowiedział dobitnie, oboje rozglądali się przy tym po pokoju; potwierdziłem, wtedy dopiero usiedli jakby z pewnym ociąganiem, Morda i blon­dyna z lewej dalej trwali w swoim zapatrze­niu, natomiast blondyna z prawej wykonała namiastkę ruchu zmieniając tonację pochra­pywania, teraz był to świszczący oddech po­dobny do oddechu astmatyka. Podszedłem do drzwi łazienki i zapukałem; „Robercie, masz nowych gości", „trzeźwi?", „ma się rozu­mieć, że trzeźwi", „to daj im gołdy, jeszcze jedna flaszka jest w kuchni, w zlewie... chło­dzi się", „a ty kiedy wyjdziesz?", „w swoim czasie". Odwróciłem się i zdołałem jeszcze

26


spostrzec, że nowo przybyli robią do siebie zdziwione miny (on nawet wzruszał ramio­nami), szept usłyszałem „to niemożliwe, żeby nie miał lodówki", zrozumiałem więc, że lu­dzie ci dotychczas nie bywali u Tęgopytka, zbyt wyraźne było ich zdziwienie, zdziwie­nie na pograniczu zmieszania, opanowali się jednak; kiedy podszedłem do stołu, oboje po­wiedli wzrokiem po moim ubraniu skrojo­nym tak samo jak i ich, według ostatniej mody, równocześnie się uśmiechnęli, jak przystało na ludzi wyrobionych towarzysko, i w tym właśnie momencie z trzaskiem otwo­rzyło się okno, zgasła jarzeniówka, ołowiowe światło zalało martwą falą pokój, zady blon­dyn zaczęły róść niepokojąco, twarze ich za­częły się zmieniać, tak samo Morda powięk­szył się niesłychanie, usłyszałem szept „jes­teśmy na dnie", to nowo przybyły wyszep­tał nie przestając się jednak uśmiechać jak na garden-party w ambasadzie Patagonii, do mnie się uśmiechał, licząc na wspólnictwo wynikające z podobnych ubrań, skłoniłem się więc lekko i przedstawiłem „magister Stanisław G.", „magister" — powiedział z nadzieją mężczyzna, „magister" — powtó­rzyła radośnie jego towarzyszka, „jestem — znów zabrał głos mężczyzna — inżynier Hen­ryk Wiator, a to moja żona magister Wan­da Wiator", „magister od potworów, czy aby nie zoolog?" — zaśmiała się srebrzyście pa­ni Wanda, a ja spojrzawszy na śniętą trój-

27


kę zobaczyłem, że Morda stał się przez obec­ność państwa Wiatorów lewiatanem, a obie blondyny krowami morskimi, zwanymi przez oceanologów Tłustymi. Nie było wątpliwości: znajdowaliśmy się na dnie. Wiatorowie uśmiechając się do mnie strzygli jednak nie­spokojnie oczyma na potwory, a kiedy gono-kok spłynął z jarzeniówki (powiększony do rozmiarów konika morskiego) i otarł się

  1. policzek pięknej Wandy (czarująco pisnęła),
    zaproponowałem, żeby napić się wódki, co zo­
    stało przyjęte ochoczo; przyniosłem z kuchni
    musztardówki, nalałem w nie gorzałki, a wte­
    dy Morda odezwał się „mmmnnnie", „po­
    tem" — odpowiedziałem surowo i usłysza­
    łem szept Wandy delikatny jak tchnienie-
    „poskromiciel"; Morda na przedziwny pro­
    test się zdobył, a może na kompensatę —
    z ruchliwością, której się u niego nie spo­
    dziewałem, sięgnął po płat salcesonu, wciąg­
    nął go między fiszbinowe zęby, w płetwie
    została mu tylko skórka, popatrzył na nią

  2. pochyliwszy się na bok, wsadził skórkę mię­
    dzy piersi Tłustej II, na co Tłusta I zareago­
    wała muczącym chichotem. Wiatorowie wy­
    glądali mi na nieco spłoszonych. Morda po­
    wrócił z wychylenia do pionu, a pazurowe
    płetwy Tłustej I, leżące dotąd bezwolnie na
    stole, poderwały się, aby spaść drapieżnie na
    szyję Mordy, dwa pazury z resztkami czerwo­
    nego lakieru cisnęły krostę pod uchem,
    a Morda syczał, mrugał i wypuszczał ołowio-

28


\ \

,we światło czubkiem głowy. „Widzisz" — mruknęła tkliwie Tłusta 1 podsuwając Mor­dzie przed oczy pazur, na ocalałej plamce czerwonego lakieru bielał dekoracyjnie trzon krosty, „mmmmasz ją" — potwierdził Mor­da, „niedobrze mi, magistrze" — jęknęła Wanda, „niestety, o pani, nie czas na odrazę, gdyż łazienka jest okupowana" — odpowie­działem i tiki nerwowe zaczęły chodzić po twarzach państwa Wiatorów. Odezwanie się Wandy widocznie dotarło do Tłustej I, bo łeb zwróciła ku Wiatorowej, szczoteczki rzęs groźnie sterczały, monstrualny ozór przesu­wał się po mięsistych wargulach, Wanda zdawała się nie dostrzegać tego przypatry­wania, oczy miała spuszczone, bawiła się szklanką obracając ją dookoła osi, a Tłusta wpatrywała się uparcie, aż wreszcie wytar­ła pazur o kant stołu i łeb ciężki od Wandy odwróciła. „No to może wypijemy — powie­działem — o, tak!" Wanda za musztardowe chwyciła, ale zaraz jej ręka spowolniała, w nozdrza wykwintne odór ciepłej gorzałki musiał uderzyć, na małym łyczku, piękna, poprzestała, tak samo zresztą jej mąż, inży­nier Henryk Wiator. „Dawno nie widziałem Roberta, rozstaliśmy się po studiach" — oświadczył wpatrując się we mnie i te słowa mu pomogły, bo tiki przestały po twarzy mu chodzić, patrzył na mnie uprzejmie, wzro­kiem jasnym a szczerym do rozmowy zapra­szając, „Robert się ucieszy" — odpowiedzia-

29


łem, uśmiechnęli się do mnie rozkosznie obo-, je, inżynier paczkę papierosów zaraz wy-f ciągnął z kieszeni i z męską gracją żonie podsunął, wtedy właśnie potwór przemówił, Tłusta I powiedziała ,,s z 1 u g a", zdenerwo­wanie jak iskra po Wiatorach przeleciało, „nie rozumiem" — wyznał inżynier, a Tłus­ta powtórzyła mocarnie „s z 1 u g a!", pa­trzyli na siebie Wiatorowie skonsternowani, a nawet chyba przerażeni, nie wiedząc, co to przesłanie potworów ma oznaczać, wresz­cie jak na komendę ku mnie się zwrócili, mimiką twarzy prosząc o wyjaśnienie tego tajemniczego słowa. „Szlug, czyli papieros. Slang" — powiedziałem, a inżynier „ach, tak, naturalnie, proszę...", zakrzątnął się z papierosami wokół potwora, Wanda zaś ko­lejny uśmiech mi przesłała w podzięce, żem zrozumiał ich nieme wołanie o pomoc, pew­ność była w tym uśmiechu, że człowiekiem jestem, mimo że język potworów znam. Tłus­ta wydrapała niezdarnie z paczki papierosa i wwiercając się okiem zatłuściałym w przy­stojnego inżyniera rzekła „a p r o p o s i a k d e f a k t o", inżynierostwo dwie odmienne reakcje zaprezentowali, Wanda znowu o po­moc do mnie się zwróciła, pamiętam otwarcie jej oczu promienne i minkę oczekującą, na­tomiast inżynier z męską determinacją o-świadczył „nie rozumiem". Nie mogłem za­wieść zaufania kobiety tak atrakcyjnej, jak Wanda, wobec czego objaśniłem „zaliczyła

30


pana do inteligentów, co u niej wcale nie jest komplementem", Wiatorowie uśmiech wspólnictwa mi przesłali, potwory w tamtej chwili zdawały się już im być niegroźnymi, inżynier bez obaw pudełko papierosów Mor­dzie podsunął, ale lewiatan, na przedni ty­toń nieczuły, płetwy nie wyciągnął, patrzył w jakiś punkt na ścianie, lekko posapując. „Drugi aproposiak. Apropos de-fakto czy można za darmo" — odezwała się Tłusta wskazując na mnie pazu­rem, przysunęli się z krzesłami do mnie Wia­torowie, bratem w człowieczeństwie im by­łem wobec potworów, a ja papierosa kolej­no za Wandę z paczki wyłuskałem i rzek­łem do Tłustej tonem perswazji „nie pier­dol", zastygły twarze inżynierostwa, a po­tem tiki zaczęły po nich biegać, podejrzenie wkradło się w ich umysły, czy nie jestem przypadkowo pół magistrem a pół potworem, bo jakże to ■—■ myślał inżynier (jak mi póź­niej wyznał) — słowem tak ciężkim bez że­nady rzucać? „Wreszcie jakieś ludz­kie słowo" — wymruczała Tłusta i za­paliła papierosa od zapalniczki, którą jej Wiator przy łbie ciężkim pstryknął, odczu­łem pieczenie w prawej części twarzy, lus­terko ukradkiem z kieszeni wyciągnąłem i spojrzawszy weń zobaczyłem, ze pół mego oblicza rekinowacieje, zrozumiałem więc ten pośpiech inżyniera w trzaskaniu zapalniczką, tę potrzebę sprężystego działania, musiał ru-

31


chem walczyć z poczuciem bezbronności, gdy ja, jego wspólnik, półpotworem się okaza­łem, schowałem lusterko i przy okazji po­chwyciłem spojrzenie Wandy, patrzyła na mój zrekinowaciały profil i jej spojrzenie nadzwyczaj aprobujące było, pewne domysły powstały wówczas w moim umyśle, ale nie chcąc przedłużać mojej hybrydowatości rzek­łem „róża jest pięknym kwiatem, a wołowina mało tucząca", znów pieczenie w prawym policzku i wiedziałem już, że do postaci ma­gistra wróciłem, rekinowatości się pozbywa­jąc. Wygładziła się twarz inżyniera, ognia mi podał, i to nie ruchem dla ruchu, lecz miękko, przyjaźnie, jakby mnie zapalniczką chciał pobłogosławić, powiedział przy tym „na dnie, panie magistrze, człowieka nawie­dzają nieraz omamy wzrokowe, a także słu­chowe, zdawało mi się, że c o ś tutaj mówiło o ludzkich słowach", skwitowałem to powiedzenie lekkim skłonem głowy, paliliś­my przez chwilę w milczeniu, ale lewiatan potężny strumień ołowiowego światła z gło­wy puścił i inżynier Henryk Wiator poczuł, że dla zadokumentowania swego istnienia wobec potworów odezwać się musi, „gdzie teraz Robert pracuje?", „wybitny specjalis­ta" — odpowiedziałem, „to zrozumiałe, był najzdolniejszy na naszym roku", chciał inży­nier chyba dalej mówić, lecz Morda sapnął przeraźliwie, podniósł się ciężko z krzesła, sięgnął płetwą ku wargulom Tłustej, wyjął

32


z nich papierosa i sczepiając swą płetwą z płetwą Tłustej pociągnął ją za sobą, prze­walali się ku tapczanowi, dno drżało pod ich ciężarem, Tłusta przewalała się bez oporu, a kałdun lewiatana nadymał się i opadał, popchnął wreszcie Morda Tłustą na tapczan, przy kałdunie zaczął płetwami grzebać, jak­by to na przykład czynił inżynier przy roz­porku; niknąć poczęli Wiatorowie, na próż­no grymasami o pomoc mnie prosili, milcza­łem, potworność zapanowała wszechwładna, trwało straszliwe parzenie się lewiatana z krową morską, zniknęły ciała Wiatorów, głowy ich tylko chwiały się poruszane mar­twą falą ołowiowego światła. „Wanda, musisz coś powiedzieć" — odezwała się głowa inży­niera, „tak, muszę coś powiedzieć, ale ty jako mężczyzna powinieneś coś przedtem zrobić, na czyn się zdobyć, na czyn", słabe były ich głosy, toteż ledwo usłyszałem, co głowa Wia-tora wyrzekła, „chodźmy więc stąd" — brzmiała decyzja inżynierskiej głowy, po czym głowa ta wypłynęła nad krzesło, jakby nie istniejący korpus podniósł się, „nie mogę się poruszyć, jakby mnie przymurowało" — od­powiedziała głowa Wandy, i rzeczywiście chwiała się dalej na tym poziomie, co przed­tem, opadła głowa jej męża zatrzymując się jakiś metr nad krzesłem, „wytrzymamy to, i tak przecież muszę się zobaczyć z Robertem" — oznajmiła, „z Robertem, a ja... a ja... ty z Robertem, a ja?..." — słowa głowy pani ma-

33


gister wraz z ni to szlochem, ni to śmiesz­kiem się wydobywały, dziwne procesy w obu półkulach w Wandzinym mózgu musiały się wówczas przetrawiać, bo ów ni to szloch, ni to śmieszek podobny był do głosu, jaki wyda­ją wilczyce morskie w noc rozgwiazdami roz-błyszczoną, nic na to głowa jej męża nie od­rzekła; podskoczyły obie głowy na łomot po­tworny, to Tłusta II osunęła się z krzesła na podłogę, dźwignęła się niezdarnie i spo­strzegając, co się dzieje na tapczanie, skomen­towała „należycie to robią, po kielecku, a kotka zabrali", wsunęła następnie płetwę między wymiona, drapała się pazu­rami, aż trzask szedł dartej skóry, po chwili wyjęła płetwę wynosząc na pazurze skórkę z salcesonu, przypatrzyła się jej i wsunęła w gębę, „kotka zabrali, jeden był łysy, a drugi miał syf a. Zabrali kotka, malusi był, biały, tylko pyszczek czarny" — powiedziała, „ja-jakiego kotka?" ■—■ spytała Tłusta z tapczanu i wtedy właśnie, po odezwaniu parzącej się krowy morskiej, głowy inżynierostwa poczęły zanikać, „ł u ł u s i y y y y" — na to Tłusta od stołu, rozeźlona, że skórka przeszkadza jej w komunikowaniu się z siostrą, wypluła skór­kę na podłogę i: „m a 1 u s i by ł", „śnił o, ci sie", „akurat... ten, co miał syf a, z Brzeskiej jes t", „niefart bę­dziesz miała", „a bo ja wiem?... malusi był", „a ten łysy to kto?",

34


„cha misko... w cholewach", „cha-my niefartowne", „i szamał c o-sik", „co szamał?", „nie obcięłam", „chamy niefartown e", dialog potwo­rów totalnie unicestwił Wiatorów, głów nie było im już widać, jedynie jakby .Całujące za­głębienia w ołowiowym świetle nad krzesła­mi. W dreszczowe rozmarzenie popadłem i dlatego nie jestem pewien, jak długo uni­cestwienie inżynierostwa trwało, osobowość cielesną odzyskali, gdy Tęgopytek wyszedł z łazienki, zabłysła jarzeniówka, ołowiowe światło cofnęło się, okno zamknęło się z głu­chym trzaskiem, i wszyscy z dna wyniesieni zostali na twardy grunt kawaleria Roberta znajdującej się na czwartym piętrze bloku stojącego przy głównej ulicy Oksymoronu, mężczyzna zwany Mordą spał na tapczanie obrócony plecami do blondyny, druga blon­dyna spała przy stole, gonokoki rozprosto­wały się w promieniującym cieple jarze­niówki, a inżynier Henryk Wiator wydał okrzyk powitalny, po czym w słowach bar­dziej składnych zaczął Tęgopytka witać jako przyjaciel ze studiów, kompan figlów ża­kowskich, rzucał nazwiskami profesorów i kolegów, żonę przedstawiał, i euforii tej nie ma co się dziwić, gdyż zrozumiałe jest, że in­żynier chciał szybkością mowy utwierdzić się w istnieniu. Robert na to wszystko uśmie­chami odpowiadał, nie był to lunatyczny uśmieszek, lecz uśmiech zwyczajny, mówiąc

35


krótko — nie tylko że nie skonał Tęgopy-tek w gorącej kąpieli, ale i otrzeźwieć zdo­łał, z wizyty nie był niezadowolony, przy­niósł z kuchni nową butelkę, zdeflorował ją jednym uderzeniem dłoni i do siwuchy gęs­to zapraszał, łyknęliśmy wszyscy i rozmowa stała się bardziej zasadnicza. Inżynier nie mógł zrozumieć, że Tęgopytek nigdzie nie pracuje na Etacie, strofował go, powiedział, ze jako przyjaciel ze studiów ma prawo po koleżeńsku wyjaśnić, co o tak skandalicznym postępowaniu sądzi, ganił Henryk Wiator odstępstwo Roberta od stada inżynierskiego, Tęgopytek się z nim zgadzał, ja w przerwach do tego odpowiednich (pod względem dłu­gości) wtrącałem „słusznie" albo „bardzo słusznie", dziękował mi Wiator, w jeszcze większy ferwor popadał, a ja korzystając z zapału męża Wandy wyciągnąłem z kie­szeni zdjęcie pornograficzne przedstawiające dwóch Eskimosów zakutanych w futra, tak że ani kawałeczka ciała nie było widać (pod­pis jedynie informował, iż są to Eskimosi) i pięknej pani magister podsunąłem chcąc sprawdzić tym fototestem przyczyny znie­ruchomienia, a nie zawaham się nawet po­wiedzieć — przygwożdżenia na Widok lewia-tana parzącego się z krową morską; fototest wypadł po mojej myśli, bo Wanda, zoba­czywszy Eskimosów, trzeć zaczęła łydką o łydkę, chrząkać wzruszająco i oddając mi (po długim wpatrywaniu się) zdjęcie pochy-

36


liła się nieznacznie ku mnie i piersiowym szeptem wyznała „słodkie..."; wiedząc ze słów inżyniera, że jego żona przez trzy mie­siące w Oksymoronie zostaje, powziąłem przekonanie, że Wanda może mi pomóc w znalezieniu wampira vel wampyra i że nasz pierwszy wspólny eksperyment przepro­wadzę na owalnym łożu świętej pamięci mat­ki mojej, co umyśliwszy, mogłem już z więk­szą uwagą przysłuchiwać się wywodom inży­niera. „To jest dla mnie niezrozumiałe, nikt rozsądny tego nie zrozumie, wszystko szło ci dobrze, a przestałeś pracować. To non­sens!" — powiedział, a Robert potwierdził „to nonsens", przez chwilę była cisza, inży­nier zastanawiał się nad czymś, wreszcie za­pytał „może ci ktoś świnię podłożył? może miałeś jakąś historię?", „nie — odparł Tęgo-pytek — wszystko szło normalnie, ani le­piej, ani gorzej niż w innych instytucjach", „nie przestaje się pracować bez jakiejś kon­kretnej przyczyny!", popatrzył Wiator na Ro­berta triumfująco, potem na mnie przeniósł spojrzenie, „bardzo słusznie — powiedzia­łem — tego aksjomatu podważyć nie sposób, odpowiedzi rzetelnej trzeba na to, Robercie", „tak, odpowiedzi trzeba na to udzielić rze­czowej" — poparł mnie inżynier i uśmiech wspólnictwa mi przesłał, „a ja przestałem" — odpowiedział Robert, zdenerwował się wówczas inżynier, żyły na skroniach mu na­brzmiały i twardo zapytał „to z czego ży-

37


jesz?", „dobre dziewczyny — Tęgopytek lek­ko poklepał pochrapującą blondynę w obfite ramię — przyniosą czasem jakiś grosik, tro­chę wódki, spyżę...", „co?!"', „spyża to po staroświecku jadło" — wyjaśni! Tęgopytek, „i to mówisz ty, inżynier, chluba politech­niki!" — zawołał Henryk Wiator i na jego twarzy odmalowała się niewiara i zgroza, sło­wa są za słabe na zdefiniowanie tego wyra­zu twarzy, uciec się tu muszę do przypomnie­nia obłędu znanego wenerologa Ł., który jako realista oszalał, gdy mu pacjent poka­zał zamiast męskiej drobnostki młodego kró-liczka o białej sierści i czerwonych ślepkach, na zszokowanej twarzy wenerologa musiała być wyryta taka sama niewiara i zgroza, jak na twarzy inżyniera Henryka Wiatora. Wstał inżynier, podszedł do okna, czoło oparł

  1. szybę i znieruchomiał. „Spyża"' — szepnęła
    do mnie Wanda, a ja na to „spyża ryża", a ona
    „spyża raz, spyża raz, spyża raz, spyża raz,
    spyża raz, spyża raz", skontrowałem natych­
    miast „spyża dwa, spyża dwa, spyża dwa,
    spyża dwa, spyża dwa, spyża dwa", „ech —
    westchnęła — spyyyżaaa", „spyyyżaaa" —
    zawtórowałem. Odwrócił się inżynier od okna

  2. zapytał Tęgopytka „więc zupełnie wyzby­
    łeś się ambicji?", twarz inżyniera była już
    zwyczajna, „wyzbyłem się" — poświadczył
    Robert, a inżynier dalej „nie chcesz lepiej
    mieszkać, lepiej się ubierać, coś znaczyć w
    życiu?", „wystarczy mi to, co mam", wrócił

38


Wiator do stołu, usiadł, za szklankę z go­rzałką chwycił, ale odstawił ją prędko i wpa­trując się w Tęgopytka zawyrokował „czło­wieku, ty po prostu jesteś chory", „ma pan słuszność, inżynierze — wtrąciłem — czę­sto mu to mówię", „tak, on jest chory, chory — powtarzał Wiator rozjaśniony od we­wnątrz — chory, chory, chory, nie ma wątpli­wości, że chory", „jestem chory" — potwier­dził Tęgopytek i inżynier jakby oklapł w so­bie, twarz mu zszarzała, pochylił się do mnie szepcząc „nie jest chory, żaden chory nie przyznawałby się z taką gotowością do cho­roby, musimy myśleć logicznie", „unicestwić trzeba Roberta — odpowiedziałem też szep­tem — bo to jest heretyk, wyparł się norm ogółu", „unicestwić, koniecznie unicestwić, ale jak? ■— inżynier łaskotał oddechem moje ucho — siedzi nie naruszony, wszystko, co mówię, nie działa na niego, heretyk, zatwar­działy heretyk, dobrze pan powiedział, panie magistrze", „spróbuj pan —• powiedziałem cicho — jeszcze raz od ambicji zacząć, może się go wyeliminuje jako heretyka", „od am­bicji?", „od ambicji", więc Wiator wyprosto­wał się i dobitnie oświadczył „wybierasz nę­dzę, bo to jest łatwiejsze", „nie wiem — odparł Tęgopytek — kace są bardzo ciężkie", „nie wymiguj się", „nie wymiguję się", „i nie zaczniesz pracować na Etacie?", „nie zanosi się na to", wzruszył inżynier ramionami pa­trząc na mnie wymownie, odpowiedziałem

39


mu rozłożeniem rąk, prawdziwie bezradnym rozłożeniem, wyciągnął Wiator papierosy i nikogo nie częstując zapalił, trzaskał przy tym zapalniczką w sposób podobny nieco do poprzedniego trzaskania, stan swojej psychiki wyrażał za pomocą tego trzaskania lepiej, niżby to zrobiła orkiestra symfoniczna, po czym pedantycznie umieścił instrument w kieszonce kamizelki, ramiona wyciągnął do Tęgopytka, jakby chciał go do serca przy­cisnąć, i rzekł z męską serdecznością „Ro­bercie! Przecież ty się nie możesz marnować! A tak, jak żyjesz, to jest marnowanie!", przez chwilę nikt się nie odzywał, zauważyłem w tym czasie, że ołowiowe światło podchodzi do połowy okna, futryna trzeszczała nieco, szyby matowo rezonowały pod martwą falą; „długo zostajecie w Oksymoronie?" — ode­zwał się wreszcie Robert, inżynier przesłał mi spojrzenie wspólnictwa, papierosa zaledwie zaczętego z werwą na stole zdusił, sądził niewątpliwie •— jak mi zresztą potem powie­dział — że coś się zaczyna zmieniać, „Wan­da przyjechała na kilka miesięcy... specja­listyczny kurs... ja ją odwiozłem, mamy fia­ta 600, chciałem cię zobaczyć... i wóz też dotrzeć... zresztą przed chwilą ci o tym mó­wiłem...", „tak? — zdziwił się Robert — widocznie byłem zamyślony", „afront goni afront i afrontem pogania" — zanuciła Wan­da, mąż słysząc ten refren poczerwieniał, „o czym ty śpiewasz, miodku?" — zapytał,

40


„tak sobie" — odpowiedziała Wanda, i wtedy inżynier zwracając się do Tęgopytka powie­dział z mocą „wiesz, Robert, żałuję, ze cię odwiedziłem", „żałujesz?", „żałuję". Zasło­nił sobie Robert oczy dłońmi, a ja natych­miast powiedziałem „nie wolno konwencjo­nalnie, Robert", znałem bowiem Tęgopytka dość długo i wiedziałem, że tak zawsze za­słania sobie oczy dłońmi, nim kogoś pięścią zaprawi, odrywa dłonie od twarzy i bije za­skoczonego rozmówcę w miejsca nie nobilito­wane przez reguły bicia, a nie mogłem ■— ze względu na planowany eksperyment z Wan­dą — do tego dopuścić; „co znaczyły pań­skie słowa, magistrze?" — zapytał mnie in­żynier, „czuję, że Robert gotów się rozpła­kać, to byłoby zbyt konwencjonalne, niech lepiej przyzna się przed panem do wszyst­kiego, to mu żadnej ujmy nie przyniesie, ja­ko że jest pan, panie inżynierze, jego serdecz­nym kolegą-i reprezentuje pan tu zdrowe społeczeństwo, reprezentuje pan technokra­tów, pionierów lepszego życia" — rzekłem i po przerwie dodałem „musimy myśleć lo­gicznie, nie wolno nam dopuszczać do pano­wania zgniłego humanitaryzmu, gdyby wię­cej takich osobników było, jak Robert, społe­czeństwo zrakowaciałoby, maszyny w ciągli-we paskudztwa by się przemieniły, jak te lejące się zegarki na płótnach niejakiego Sal-vadora Dali, nie tylko maszyny w płynność obrzydliwą by się przemieniły, ale ludzie

41


też, pionu by im zabrakło, nie wiedzieliby ludzie, po co żyją, gdyby nie musieli zdoby­wać coraz więcej rzeczy, wie pan o tym, inżynierze, i bardzo dobrze, że nie ustaje pan w walce o słuszną sprawę, silniejszym pan zmartwychwstał po porażce z potwora­mi cielesnymi, których ciała zdeformowane leżeniem na dnie, przegrał pan, bo metaję­zyka pan z nimi nie miał, a powierzchow­nością samą, choćby to była powierzchow­ność najbardziej reklamowa, nic się nie zro­bi przeciwko fuczącemu lewiatanowi i mu-czącej krowie morskiej, z Robertem inna sprawa, to potwór w łudzącym przebraniu człowieczeństwa, ciało jego nie zdeformowa­ne, może za krótko na dnie przebywał, nie wszystko jest jednak stracone, język w jego ustach jeszcze się w ozór nie przemienił, rozumie pan przecież, co Robert mówi, wprawdzie prezentuje najgorszą dla pana i dla mnie herezję, herezję bezkształtu, ale niech pan dalej z tą samą energią wyraża zdrowe społeczeństwo, jeszcze nie wszystko stracone, Roberta już pan zmiękczył, pła­kać chciał, niech pan działa, inżynierze, niech pan unicestwi heretyka, i może zmartwych­wstanie nam Robert jako znakomity inży­nier, chluba politechniki", „dziękuję, ma­gistrze, zrobię to, biedny Robert nic nie wie o szczęściu posiadania coraz więcej i więcej rzeczy", „rzeczy, rzeczy, rzeczy" — prze­dłużyła mężowskie zdanie Wanda i w tejże


chwili uwagę wszystkich nie śpiących zwró­ciło głośniejsze trzeszczenie futryny, ołowio­we światło sięgało już trzech czwartych ok­na, martwa fala wznosiła się powtórnie, „przepraszam" — powiedział inżynier, wstał i poszedł do łazienki. (Chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na doskonalą drama­turgię życia, przerwy na siusianie przed fi­nałową rozgrywką nie wymyśliłby żaden twórca romansów.) Korzystając z nieobec­ności inżyniera, szybko wyciągnąłem nastę­pne zdjęcie pornograficzne przedstawiające rozbieloną płaszczyznę (podpis: „Roztopienie się w ekstazie") i podsunąłem Wandzie; „słodkie" — powiedziała oddając mi fotogra­fię, tym razem nie tarła łydką o łydkę, lecz ograniczyła się do wzruszającego chrząkania, „niech pan patrzy na okno, może zaraz tu będzie dno" — szepnęła i jeszcze ciszej „chciałbyś, rekinku?", „jestem Stanisław G.", „och, nie masz czego się wstydzić, te ząbki, zęby, zębiska, zębiska, właśnie zębiska, o twoich mówię, one słodkie, mógłbyś prze­gryźć stół, gdybyś tylko chciał", „w zębach go podniosę", „w zębiskach", „w zębiskach( go podniosę", „nie teraz, nie teraz, słodkie zębiska, cukier puder, cukier kryształ, cu­kier w kostkach, miód, syrop, ulepek, lu­kier, karmel", „żaden cukier — ja na to — a witriol, dziegieć, ostrza mięso rwące, pal­nik acetylenowy, pineski, sztylety, bęc", „gwałtowniku" — powiedziała i, westchnąw-

43


szy, „gligligligii" — zamierające szepnęła, „rrrrrrrr" ■—• odpowiedziałem chowając zdję­cie, „nieźle musisz wyglądać nago" — po­wiedział Robert do Wandy, „pan mnie obraża, poskarżę się mężowi", „jak chcesz — odparł Tęgopytek — ale gdybyś chciała kiedyś tu wpaść, to chętnie cię zobaczę", „bezczel­ność — rzekła z oburzeniem i łzy zakręciły się jej w oczach — proponować mi czystą formę! Gdyby pan choć powiedział, że mo­głabym tu wrócić po zapomniane rękawicz­ki! Ale tak, jak pan to sfalłizował, to bezczel­ność!", „mogą być rękawiczki" — zgodził się Robert, „w żadnym wypadku, dzień jest zimny, dłonie mi spierzchną i...", tu rozmowa się urwała, bo inżynier Henryk Wiator wy­szedł z łazienki, zbywszy nieco esencji wprost proporcjonalnie umocnił się w egzystencji, prezentował się więc nadzwyczaj godnie. „Henryku, powiem ci prawdę" — oznajmił Tęgopytek, spojrzał na mnie inżynier, jakby chcąc potwierdzenie sukcesu znaleźć na mo­jej twarzy, przybrałem odpowiednią minę, również inżynier twarz odmienił zwracając ją ku Tęgopytkowi, było na niej łaskawe zainteresowanie, uśmiech mu jednak nieco drgał (w rytmie napierającej z zewnątrz na okno martwej fali; dochodziła do wierzchoł­ka futryny), a Robert zaczął mówić na przy-dechu, tak że jasne było dla słuchaczy, iż wyznanie przychodzi mu z oporem, „przesta­łem pracować niedawno — mówił Tęgopytek

44


-— chcieli mi wytoczyć proces, udało mi się jakoś to załatwić, musiałem się jednak za­pożyczyć, sprzedać meble, telewizor, lodów­kę, książki, a nawet ubrania... miałem piękne meble... ja tych pieniędzy z przedsiębiorstwa nie wziąłem, ale wszystko wskazywało na mnie... na mnie...", podczas wyznania Tęgo-pytka światło zaczęło opadać, sięgało już tyl­ko do połowy okna, a także pod Robertem rozległ się dziwny trzask, „to opadła skóra heretyka" — powiedziałem do inżyniera Wiatora, pokiwał z entuzjazmem głową i zwrócił się z braterskim wyrzutem do Tę-gopytka „dlaczego mi o tym nie opowiedzia­łeś od razu?", „wstydziłem się", „ależ, stary, przecież to błąd w procesie technologicznym, współczynnik błędu jest wliczony w każdy proces technologiczny, jak można się tego wstydzić?", „wstydziłem się", „niepotrzeb­nie! Wiedziałem, że to wszystko — zatoczył ręką krąg — nie powstało bez konkretnego powodu, bez konkretnego powodu. To by było absurdalne!"; wtedy właśnie głośniej chrapnęła jedna z blondyn, a stale opadająca fala za oknem zatrzymała się, „wiem, o czym myślisz — powiedział Tęgopytek — te oso­by to siostry mojego wierzyciela, nieokrze­sanego prostaka... Nie miałem nikogo innego pod ręką... One z mego domu zrobiły bur­del... Burdel! Nie mogę ich wypędzić! Jutro ich brat przychodzi po ostatnie tysiąc zło­tych, które jestem mu winien... A ja tych

45


pieniędzy nie mam", „sama głowa mu pływa nad krzesłem, zupełnie się unicestwił, fuj, tułów unicestwił, korpus" —■ szepnęła do mnie Wanda, „tak pani widzi?", „najdokład­niej widzę, fuj, korpus unicestwił", „ty­siąc?" — zapytał Wiator, „tysiąc" — jak echo przyświadczył Robert, „stary — inży­nier chwycił się za okolicę serca — pozwól, że ci je pożyczę", „nie oddam ci szybko", „nieważne", dialogować na chwilę przestali, bo inżynier z portfela wyjął gołębia i wy­puścił go w przestrzeń, gołąb został zręcznie przez Tęgopytka przechwycony i rozłożony na dwie pięćsetki, równie zręcznie schowane do kieszeni, za oknem martwa fala opadła gwałtownie w dół, zniknęła, a Wanda zasze-ptała do mnie „głowę też unicestwił, fuj, taki mocny potwór zupełnie się unicestwił", „czyżby?", „przecież widzę", inżynier nato­miast powiedział głośno i uroczyście „gołę­bica nie wróciła, koniec kataklizmu", i wy­jąwszy z kieszeni suwak logarytmiczny klep­nął nim Tęgopytka w ramię mówiąc „byłeś, jesteś i będziesz inżynierem", „chlubą poli­techniki" — dodałem, „tak jest, chlubą po­litechniki" — powtórzył Henryk Wiator. Wznieśliśmy szklanice, uczciliśmy łykiem powrót Tęgopytka do stada inżynierskiego, po czym Tęgopytek powiedział do Wiatora „to jedna z droższych twoich wódek", „daj spokój — on na to — drobnostka", „ale pou­czająca — mówił dalej Robert — lubię speł-

46


niać życzenia durniów, jeżeli mogą za to za­płacić, nie wierzyłeś, że żyję tak, jak żyję, bez konkretnego powodu, to wymyśli­łem ci powód, który mogłeś zrozumieć. Po­wód zrozumiały dla durnia", gonokoki jak oszalałe zaczęły wirować wokół jarzeniówki, Wanda krzyknęła „korpus odzyskał!", a Tę-gopytek podniósł się, otworzył okno, prze­kręcił wyłącznik i martwa fala ołowiowego światła przelała się nad parapetem okna zatapiając pokój, „mmmag... magistrze, jesss... jesteśmmmy na dddnie" — jąkając się stwierdził Henryk Wiator, „trzeba prze­wietrzyć — powiedział Robert — proszę, pij wódkę, zapłaciłeś za nią", „Henryku, musisz zrzucić zarzut, mój mąż nie może być dur­niem przez takiego... przez takiego abne­gata" — krzyknęła Wanda, „tak, miodku, wychodzimy stąd natychmiast", podnieśli się oboje i Henryk nieco chwiejnym krokiem (nie ma się czemu dziwić, być podczas jed­nego wieczoru unicestwionym i obrzuconym durnoscią to wyczerpujące) poszedł za Wan­dą do przedpokoju. Zrozumiałem, że jeśli nie chcę stracić kontaktu z Wandą, muszę zdo­być się na akcent osobisty, wstałem więc i głośno a powoli wyraziłem swój pogląd „Robert, jesteś łajdakiem", „nie mam już przyjaciół, ty także zdradziłeś mnie, Stani­sławie G.!" — ryknął z furią Tęgopytek, dopadł mnie jednym susem i chwytając za ramiona zaszeptał „powodzenia, Stasinku, ale

47


nie zapomnij, że jutro o szóstej Lola prze­biera się u mnie w pokutniczy worek", „ten samiec zabije magistra" — zawołała z przed­pokoju Wanda, uwolniłem się z objęcia Ro-bertowego ciosem karate, nie zapomniawszy przedtem szepnąć „wolałbym zobaczyć Lolę, jak myje naczynia", wybiegłem do przedpo­koju, chwyciłem swe okrycie z wieszaka i przeszedłem za Wandą na klatkę schodową (przepuścił nas Wiator, który na progu ka-walerki Tęgopytka zrzucał zarzut durnoty). „Nie ma nic złego, co by na dobre nie wy­szło — powiedziałem w windzie do inżynie­ra — z durnoty oczyścił się pan na progu kawalerki Roberta, cera teraz bardziej prze­wiewna, pory się przetkały podczas zabiegu, a potwór ten unicestwić pana nie mógł, bo metajęzyk macie, chciałem jeszcze panu po­wiedzieć, że zrobił pan wszystko, co tylko pan mógł, aby wyciągnąć swego kolegę z dna, on jednak jest stracony dla świata inżynie­rów", tu winda się zatrzymała, zdanie dokoń­czyłem na ulicy rozbłyszczonej latarniami „on jest stracony dla świata inżynierów, a pan nie może sobie nic zarzucić, bo postąpił pan jak człowiek uczciwy, do końca uczciwy i prawy", „dziękuję, magistrze, pan zacho­wał się jak bohater, powiedział mu pan, że jest łajdakiem", „zawsze jestem po stronie ludzi uczciwych", uścisnęliśmy sobie ręce, a że akurat znajdowaliśmy się przed restau­racją chińską, zaprosiłem inżynierostwo do

48


środka. W restauracji inżynier zachowywał się dość dziwnie, wiercił się nerwowo na krześle, mówił, że czuje „powiew nieznane­go", a kiedy mu powiedziałem, że to zapach sosu sojowego, stał się jeszcze bardziej ner­wowy, rodzime słowa przekręcał tak, by sta­ły się jak najbardziej chińskie i dopiero ku­racja zarządzona przeze mnie (kazałem kel­nerowi zabrać sprzed nosa inżyniera talerz z cielęciną w siedemnastu kolorach i zamiast tego przynieść kotlet schabowy) dała pożąda­ny rezultat, Henryk Wiator stał się Henry­kiem Wiatorem z miasta Iks, a nie Henrykiem Wiatorem z Szanghaju, w której to roli — muszę przyznać — czuł się nieswojo. Wanda natomiast wśród powiewu egzotycznych so­sów czuła się znakomicie, kiedy znalazła w bulionie włos, schowała go na pamiątkę przypuszczając, że jest to włos z warkocza ostatniego cesarza chińskiego, a w Chińczy­ku stojącym za bufetem dopatrzyła się dys­tynkcji członka starej cywilizacji. Po pozby­ciu się przez inżyniera chińskiej sztuczności, po powrocie do autentyczności iksjańskiej, a także po zjedzeniu i wypiciu inżynier roz­parł się wygodnie, sprzątającego kelnera spytał, czy mu się może Iks nie podoba, za­palił ze smakiem i z dystansu dzielącego chińską restaurację od kawalerki Roberta zaczął prawić o Tęgopytku. „Życie musi mieć sens — rozpoczął — to jest oczywiste. A jaki sens ma życie Roberta? Żadnego... Czy miał

3 — Człowiek epoki 49


pan kiedyś kolegę, który był lepszy od pana, a pan chciał mu dorównać? Na pewno pan miał, każdy ma jakiegoś kolegę, którego chce dogonić. Ja miałem, panie magistrze, to był właśnie Robert. Przez cztery lata mieszka­liśmy w jednym pokoju w akademiku, by­liśmy na tym samym roku i w tej samej grupie. Proszę pana, on uczył się trzy, co ja mówię, dziesięć razy mniej ode mnie i był mimo to lepszy, we wszystkim był lepszy. Jego indeks to były same bardzo dobre, a ja wkuwałem, nawet nieraz nie chce mi się wierzyć, że można tak wkuwać, i miałem same dostateczne. Panie magistrze, Robert był moim ideałem. Najpierw byłem zazdros­ny o sukcesy Roberta, a potem ta zazdrość zmieniła się w podziw, w podziw, proszę pana, bez odrobiny zazdrości. Ja już wie­działem, że nie będzie mi tak wszystko łatwo iść, jak jemu, i dlatego on mógł stać się moim ideałem. Trzeba być logicznym, prawda? Wszystkim mówiłem o zdolnościach Roberta, jakby to była moja zasługa. I dlatego nie zazdrościłem Robertowi, jak mu po studiach zaproponowali posadę w Oksymoronie, a ja musiałem jechać na prowincję. To zresztą nie okazała się taka straszna prowincja, Iks ma dość kin i w ogóle. Przez te lata nie było okazji, żeby wyskoczyć do Oksymoronu, tak się składało, wie pan, panie magistrze, jak to jest, człowiek dostał urlop, to jechał do Rożnowa, bo to blisko. Nieraz myślałem

50


  1. Robercie i mówiłem o nim, prawda, miod­
    ku? Byłem pewny, że jest dobrze ustawiony.
    Ja się też nieźle ustawiłem, tam u mnie moż­
    na zakosić trochę ciaczków, nawet dosyć du­
    żo, jak się kto przyłoży... No to jak Wandzia
    dostała skierowanie na kurs do Oksymoronu,
    to pomyślałem sobie, że ją odwiozę i zobaczę
    się z Robertem. Teraz już mogłem pokazać
    się Robertowi, byłem dobrze ustawiony.
    Każdy się woli pokazać w lepszym ubraniu,
    że tak powiem... A tu taka niespodzianka!"
    Podczas monologu inżyniera Wanda wpatry­
    wała się w pikolaka wyjmującego kukułcze
    jajka z jaskółczego gniazda i gdy wreszcie
    inżynier skończył, przeniosła wzrok na mnie

  2. spytała „czy pan zauważył, że Henryk
    mnie zdradził?", „ja cię zdradziłem?" —
    krzyknął inżynier (Chińczyk za bufetem
    wzdrygnął się z azjatycką flegmą), „tak,
    zdradziłeś mnie haniebnie, na moich oczach
    mnie zdradziłeś, a ja musiałam na to pa­
    trzeć", „wymyśliłaś to!", „nie wymyśliłam,
    znam cię dobrze, wiem, co się dzieje z twoi­
    mi policzkami podczas tego", „co się dzie­
    je?", „tajfun przelatuje po policzkach",
    „pierwszy raz słyszę", „zdradziłeś mnie ha­
    niebnie", „ale kiedy, kiedy?", „u Roberta,
    u tego potwora, który mnie obraził, gdy ty
    myłeś ręce w łazience, obraził mnie mówiąc,
    żebym pozowała u niego nago w żywym
    obrazie", „nago?", „nago", „i co ty na to",
    „pan magister mnie obronił, poskromił os-

3* 51


trym słowem tego zboczeńca, a mnie się 5

myśli mieszały, bo mnie zdradziłeś hanieb­
nie", „dziękuję, panie magistrze", „nie ma
za co, panie inżynierze, zawsze jestem prze­
ciwko wyuzdańcom, popaprańcom, glutom
seksualnym", „ale jak ja cię, miodku, zdra­
dziłem? ty chyba żartujesz", „normalnie,
Henryku, a właściwie nienormalnie, upoko­
rzyłeś mnie do szpiku kości, godność mi
odjąłeś przyszłej matki twoich dzieci", „po­
wiedz mi, jak", „proszę cię, jeżeli tak na ,
to nalegasz, obecny tu pan magister może
usłyszeć, bo jest to człowiek o zdrowych
myślach, dał na to dowody, otóż zdradziłeś
mnie, Henryku, wtedy, gdy usłyszałeś, z cze­
go twój kolega się utrzymuje, zdałeś sobie
sprawę, że jesteś bez porównania lepszy
i szlachetniejszy, drgawki twoje ciało objęły,
a twarz się zmieniła, triumf przeżywałeś,
i żeby ukryć to przed nami, podszedłeś do
okna, wtedy właśnie mnie zdradziłeś hanieb­
nie i upokorzyłeś, bo nigdy nie doznałeś roz­
koszy na sam dźwięk moich słów, musiałeś
mnie obłapiać, tarmosić, a ja ci musiałam
mówić Henryku, Henrysiu, kotku, piesku,
miodku, gigancie, rycerzu jeszcze ci musia­
łam mówić, jakby samo dotknięcie elektry­
zujące nie wystarczało, a on, ten potwór
moralny, powiedział jedno zdanie i już,
i już...", „ja nie z tego powodu, miodku,
przypomniałem sobie nasze pierwsze spotka­
nie i dlatego...", „na pewno?", „jak cię ko-

52


cham", „a, chyba że tak", „miałaś wtedy ró­żową sukienkę", „teraz ci wierzę, bo wtedy straszne przypuszczenie się we mnie zro­dziło, myślałam, że kochając mnie oszuki­wałeś, że to jego miłujesz, tego potwora od lat nie widzianego, że zastanawiałeś się, czy on by tak potrafił, a może zwyczajnie jego widziałeś zamiast mnie", „nie będziesz wię­cej piła, miodku, twoje przypuszczenia stają się zwierzęce, plugawe, nie poznaję cię", Wanda prawą rękę położyła na dłoni męża (lewą sprawdzała pod stołem układ mięśni mojego uda) i rzekła „to właśnie chciałam usłyszeć, dałeś dowód, że nie zaraziłeś się amoralnością od tego byłego inżyniera, odezwałeś się czysto, jak na kryształowego męża przystało, musisz mi obiecać, że jeśli go jeszcze kiedyś spotkasz, dasz rnu mę­żowską prawicą w ten niewyparzony zwie­rzęcy pysk za to, że się ośmielił mnie, twojej żonie, proponować nagość. Obiecujesz?", „je­śli go tylko spotkam", „wszystko się może zdarzyć, a kto wie, czy drugiego triumfu nie przeżyjesz", „daję ci słowo, że to było przez przypomnienie różowej sukienki", „już dobrze, Henrysiu, już dobrze, mój dzielny, muszę zatelefonować do mojej koleżanki, która tu właśnie w Oksymoronie została szczęśliwą matką bliźniaków, razem byłyśmy na pensji, przeproszę więc panów na chwi­lę". Wanda odeszła od stolika krokiem sprę­żynującym, a inżynier przepijając do mnie

53


rzekł „jedno mnie dziwi, panie magistrze, jak Robert może sobie pozwolić na telefon... bo ja, proszę pana, znalazłem jego adres w książce telefonicznej...", „jego dochody są dla mnie tajemnicą, jakieś wstrętne indywi­dua, nie chcę ich nazywać ludźmi, przy­noszą mu pieniądze, wódkę i spyżę...", „zno­wu ta spyża — mruknął inżynier — proszę mówić dalej, to bardzo interesujące", „dok­ładnie jednak nie wiem, na jakiej zasadzie te indywidua finansują Roberta, poznał mnie z nim przypadkiem docent Migoń i bywałem tam, bywałem, bo dzisiaj byłem już po raz ostatni, po to, by wpłynąć na Roberta konstrukcyjnie", „wpłynąć?", „to przenoś­nia, żeby go wyciągnąć z dna, bo słyszałem, jaki to zdolny w elektronice specjalista, mo­je wysiłki nie przydały się jednak, jak pan zdążył zuważyć, na nic", „magistrze, mamy jeszcze trochę czasu, nim od telefonu wróci moja żona, niech mi pan powie, co było przy­czyną katastrofy Roberta, niech mi pan po­wie, co się kryje za tym strasznym życiem wśród, za przeproszeniem, dziwek, brudu, go-nokoków, co wywołało tę, za przeproszeniem, abnegację, wiadomo nam obu — Robert nie jest chory, więc dlaczego tak nisko upadł, przecież każdy człowiek chce lepiej żyć, mieć coraz lepsze rzeczy i w ogóle...", „nie wiem, panie inżynierze, sam chciałem tego dociec, ale wszystkie wysiłki spełzły na niczym, nie mogłem być natarczywy, rozumie mnie pan

54


chyba, nie miałem takich uprawnień, jak pan, nigdy nie byłem kolegą Roberta ze stu­diów, ot, znajomość przypadkowa, mogłem tylko zapytać delikatnie raz czy dwa razy i to wszystko... Nie dostałem odpowiedzi... Przypuszczam, że kryje się za tym jakaś ta­jemnica, może romantyczna, a może plugawa, nie wiem... Żal mi tego człowieka, mimo iż brzydzę się tym życiem bezkształtnym, jakie Robert prowadzi, po ludzku mi żal", „on nie jest żonaty?", „nie", „małżeństwo dob­rze by na niego podziałało, na pewno by się zmienił", „za późno, panie inżynierze, on gotów frymarczyć swoją żoną jak przekupka preclem, a nawet jeśliby nie frymarczył, to która kobieta wytrzymałaby w takich warun­kach, z rozpaczy musiałaby go zdradzać, a on by zbył te zdrady machnięciem ręką albo jeszcze czymś wstrętniejszym, na przykład dialektyką, zdemoralizowałby biedną kobietę, zeszmacił i tyle", „nie pomyślałem o tym", „małżeństwo musi się opierać na trwa­łych podstawach, a jakie, pan znajdzie trwa­łe podstawy na tym dnie, na którym Robert żyje, przecież nawet to dno jest chwiejne", „logiczne słowa, panie magistrze, małżeń­stwo musi się opierać na trwałych podsta­wach, my na przykład mamy z Wandą swoje dwupokojowe gniazdko, cieszy nas każdy świeżo kupiony przedmiot, każda rzecz bo­gaci naszą miłość, a muszę panu powiedzieć, że wszystkie te gadania o końcu miłości

55


w małżeństwie to bzdura wyssana z palca, pożal się Boże, dziennikarzy, my jesteśmy już dziewięć lat po ślubie i te dziewięć lat sce-mentowały nas jak cement portlandzki, to nie tylko pociąg cielesny, ale i trwałe wza­jemne zaufanie, ja nie potrzebuję innych kobiet ani moja żona nie potrzebuje innych mężczyzn, powiedzieliśmy sobie to już daw­no, znamy sens życia, jak to mówią — umie­my w ograniczeniu znaleźć bogactwo... Żeby pan wiedział, jak moja żona cieszyła się z samochodu, zupełnie jakby to było nasze dziecko, a z jaką radością kupuje ceramicz­ne figurki, mówię panu, cała kolekcja się już zebrała, urocze zwierzaki, człowiek wie, po co pracuje i po co żyje", „biedny Robert" — powiedziałem, znów przepiliśmy do siebie i dokończyłem „państwo stanowią dla mnie modelową parę, dopiero obserwując państwa widzi się, że życie może być piękne", „dzię­kuję, panie magistrze, cieszę się, że pana poznałem, spotkać człowieka o tych samych poglądach to zawsze przyjemność, a w do­datku tak kulturalnego, jak pan", „wspól­nota cywilizacji euro-amerykańskiej, panie inżynierze, wspólnota cywilizacji tym silniej odczuwana, że siedzimy w restauracji chiń­skiej, którą to chińszczyznę umiała nasza cywilizacja przyswoić, obłaskawić, ale kon­trast zawsze pozostał", „tak, tak, w pierw­szej chwili czułem się nieswojo, wie pan, panie magistrze, o kilka kolorów w tej cie-


lęcinie było za dużo, w ogóle jakoś tajem­niczo to brzmiało, dlaczego siedemnaście, a nie sześć albo dwadzieścia jeden? ja, panie magistrze, nawet w jedzeniu dopatruję się sensu i logiki", „bardzo słusznie, przyswaja­nie białek", „węglowodanów", „tłuszczy", „witamin", „i tak dalej", „i tak dalej"; wy­mieniliśmy uśmiechy wspólnictwa i zamil­kliśmy, jako że Wanda wracała sprężynują­cym krokiem od telefonu. Siedzieliśmy w restauracji jeszcze dość długo, nie mogę jednak dalej cytować naszych dialogów, mu­siałbym je wymyślać, gdyż po powrocie Wandy kelner przyniósł butelkę wódki „Mao--Tai" pędzonej na opium, i w ten sposób zdol­ności odtwórcze mojego umysłu zostały ogra­niczone, nie znaczy to jednak, bym nie pa­miętał ogólnych zarysów rozmowy, otóż wy­piliśmy w trójkę na „ty" (wniosek inżynie­ra), wymieniliśmy z inżynierem adresy, a także po zapisaniu adresu „Hotelu Nauko­wego", w którym Wanda miała zamieszkać po wyjeździe męża do Iks (na razie mieszkali w „Bizancjum"), zobowiązałem się zaprowa­dzić ją do największego w Oksymoronie ma­gazynu sprzedającego ceramiczne stylizowa­ne figurki zwierząt; mówiliśmy także o przy­spieszeniu fiata 600, o kilku ostatnich fil­mach, nosie spikera telewizyjnego i zaletach krzyżówek w magazynie „Przekrój"; lekka towarzyska rozmowa według kanonów cy­wilizacji euro-amerykańskiej, której krze-


piącą historię opisał łajdackiej pamięci oj­ciec mój w dwudziestu czterech tomach in ąuarto...

Następnego dnia chmury były ciężarne, rozwichrzone, przewalały się jedna w drugą, niebo drgało od tych pąkowań, głos szedł na Oksymoron spiżowy, to znowu zgoła sze­leszczący, szepty nie szepty, krzyki nie krzy­ki, widowisko potężne, najstarsi ludzie stojąc wśród gromad na placach powiadali, że nie pamiętają tak patetycznego chmurorództwa, karetki pogotowia przelatywały z wyciem sy­ren, pędząc do osobników zmieniających płeć pod ciężarem nieba, biusty na reklamach jo­nizowały poczwórnie, wszystko to oglądałem podczas południowego spaceru, a potem wró­ciłem do domu, by potrenować wyciąganie asa z rękawa. Ćwiczyłem zapamiętale, gdy zadzwonił telefon, odezwała się Wanda, po­wiedziała, że inżynier wyjechał wczesnym rankiem do Iks, a ona przeniosła się do „Ho­telu Naukowego", jej koleżanki z pokoju jeszcze nie wróciły, jest sama w nieznanym mieście, pod kłębiącym się niebem, czuje w powietrzu elektryczność, więc pomyślała, że do mnie zadzwoni i pójdziemy do magazy­nu, gdzie sprzedają ceramiczne figurki; odpo­wiedziałem, że ją rozumiem, sam czuję się nieswojo i lepiej będzie, by przyszła do mnie, po co mamy chodzić po mieście w czas pu­blicznej histerii, do magazynu zdążymy zajść

58


jutro, czekam na nią i już przystępuję do parzenia kawy, „dobrze" — szepnęła i poło­żyła słuchawkę. Niedługo po telefonie miałem przyjemność otworzyć drzwi przed piękną panią magister, usiedliśmy w pokoju świę­tej pamięci matki mojej, rozmowa początko­wo była ogólna, w myśl reguł kultury euro--amerykańskiej, Wanda chwaliła moje wczo­rajsze zachowanie wobec tego troglodyty Ro­berta, dziwiła się, że człowiek może upaść tak nisko, jak Tęgopytek, w poczuciu wspól­noty i zagrożenia masywem chmur przy­sunęliśmy się do siebie, a ja pokazałem Wan­dzie rarytas mojej biblioteki pornograficz­nej „Rocznik statystyczny na rok 1896 mo­narchii austryacko-węgierskiej", przerzuca­ła kartki nerwowo, dwa razy szepnęła „słod­kie", a gdy doszła do produkcji żup solnych, nie mogła juz zdzierżyć, odrzuciła volumen i powiedziała wpatrując mi się w oczy „ja wiem, ty jesteś pół magister a pół potwór, pamiętam twoje wczorajsze ludzkie sło-w a, pamiętam, rekinku, zelźyj mnie, wyzwij mnie od kobiety lekkich obyczajów, zdepcz mnie, zbij, potargaj!", nie dałem się dwa ra­zy prosić i spełniłem życzenia, wszystkie co do jednego, a także dodałem coś od siebie. Leżąc potem na owalnym łożu świętej pa­mięci matki mojej gawędziliśmy onomato-peicznie, później gramatyka została przy­wrócona do łask, Wanda opowiadała mi o swoim pięknym mieszkaniu, o dziwnym po-

59


ciągu, jaki odczuwa do potworów będąc od dziesięciu lat żoną człowieka, któremu nie można nic zarzucić, o swoich snach trój­wymiarowych, a także o tym, jak kocha mę­ża. Wykazała przy tym wielką chytrość na­zywając mnie „słodkim rekinkiem", pragnęła mnie w ten sposób zniewolić, odebrać moc i ośmieszyć moje imię; gniewałem się niby, mówiąc, że jestem złym rekinem, a nie słod­kim rekinkiem, tak że Wanda ubierając się przed zamglonym lustrem świętej pamięci matki mojej była przekonana, iż usidliła mnie, związała, a ja nie chciałem jej tego przekonania odbierać, no bo niby z jakiej racji? Nie chciałem też, aby Wanda już wy­chodziła, powiedziałem jej, że powinna zo­stać, ale ona czesząc się odparła, że teraz musi w samotności przeżyć swoją radość i żebym się o to nie gniewał, bo jutro przyj­dzie na pewno, na pewno, na pewno; po­wtarzała to tak rytmicznie, że musiała się czesać po raz drugi, wreszcie jednak wy­szliśmy pod grzmiące spiżem niebo Oksy-moronu, chciałem Wandę odwieźć taksów­ką do hotelu, jak na magistra przystało, lecz ona powiedziała, że ten spacer pod skotło­wanym niebem nie jest jej już straszny, teraz niczego się nie boi i... musiała prze­rwać, bo jakiś pijany czknął jej w twarz (tak, że aż ja poczułem) czystą wyborową, wiś­niówką, śledziem, albańskim koniakiem, pie-przówką, rostbefem i wiązką przekleństw; za-

60


demonstrowałem, że nie zapomniałem lekcji boksu udzielanych mi z polecenia łajdackiej pamięci mojego ojca, i Wanda patrząc na skrwawionego pijaka już, już miała wrócić ze mną do domu (ta ekstaza w jej oczach), ale ja zmęczony gwałtownym wysiłkiem po­wiedziałem „pa, kochanie" i poszedłem ku postojowi taksówek; przypomniałem sobie

  1. happeningu u Tęgopytka. Niestety, gdy zja­
    wiłem się u Roberta, ludzie już się rozcho­
    dzili, mówiono mi, że happening był nadzwy­
    czaj udany, Lola ubierała się w worek po­
    kutny, a potem, na ogólne życzenie, przystą­
    piła do misteryjnego mycia naczyń; zostałem
    z Robertem sam i wtedy on rzekł „telefon

  2. suwak logarytmiczny", myślałem, że pro­
    gramuje Lolę na następny happening, ale to
    nie było programowanie, tylko początek krót­
    kiej relacji; okazało się, że Tęgopytek czeka
    na Wandę, która zatelefonowała wczoraj do
    niego mówiąc, iż jej mąż zapomniał wśród
    ogólnego zamieszania suwaka logarytmiczne­
    go i że dziś wieczorem ona osobiście zgłosi
    się po ten przyrząd. Nie mogłem w tamtej
    chwili pomyśleć bez uznania o intuicji inży­
    niera Henryka Wiatora, który zaczął się za­
    stanawiać, w jaki sposób Robert może po­
    zwolić sobie na telefon, gdy tylko Wanda
    odeszła, by zatelefonować do przyjaciółki,
    matki bliźniąt. Zabrawszy z sobą butelkę po­
    zostawioną przez jednego z gości, udałem się
    do kuchni i czekałem tam na przyjście Wan-

61


dy; moje czekanie nie trwało długo, weszła do pokoju nie rozbierając się, chłodno po­prosiła o suwak, a gdy Tęgopytek go jej wrę­czył, zaczęła czynić Robertowi wymówki, że zachował sią jak łajdak, jak potwór wobec jej męża, że sprawa nadaje się do sądu, że jest to typowe wyłudzenie, rozpalała się co­raz bardziej, chodziła po pokoju (musiałem rozszerzyć szparę w drzwiach), wreszcie bę­dąc blisko Tęgopytka rozpłakała się gwał­townie i płacząc oparła się o jego pierś. Ro­bert zachował się, jak przystało na potwora, i gdy było już po wszystkim, Wanda nazwa­ła go słodkim potworciem; tu, niestety, Ro­bert wykazał kompletne nieobycie w abne-gacji, ubodła go ta konwencja (dziś jestem pewien, że Robert ceniący przede wszystkim prowokację jest satanistą, a jako satanista jest czuły na konwencje), sponiewierał panią magister, a gdy zobaczył, że dał się spro­wokować (Wanda dziękowała mu gorliwym przytakiwaniem), zaczął gwizdać jak speszo­ny gimnazjalista, Wanda znów nazwała go potworciem, znów ją sponiewierał i trwało­by to (ta cykliczność) nie wiem jak długo, gdyby natura w swej mądrości nie obdzieliła mężczyzn i samczych potworów ograniczoną ilością energii. Przed odejściem Wanda cał­kowicie bezpiecznie nazywała Tęgopytka słodkim potworciem, ten mógł się tylko zży­mać, mrucząc coś niewyraźnie, na silniejszy głos albo na bardziej zdecydowany ruch nie

62


było go już stać; Wanda odeszła całując Ro­berta tkliwie w czoło i zapowiadając swoje przyjście pojutrze, „tylko żeby mi tu żadnych dziwek nie było" — zastrzegła wychodząc. Tak to sławny Tęgopytek, opiewany przez liczne panie Oksymoronu, został pokonany przez Wandę Wiator z miasta Iks, babska słodycz omotała go, zniewoliła i odebrała imię. Gdy wyszedłem z kuchni, a Robert odzyskał mowę, czynił mi wyrzuty, że zachowałem się jak łajdak nie wychodząc z kuchni, że w ten sposób ośmieszył się, bo pamiętał cały czas o mojej obecności i nie mógł ścier-pieć, by go nazywano tak, jak nazwano (słod­ki potworcio nie przeszedł mu przez usta), i że on, Tęgopytek, zrewanżuje się Wandzie przy pierwszej okazji, wyobraźnia jego roz­bestwiała się coraz bardziej, obrażona duma dyktowała coraz fantastyczniejsze pomysły rewanżu, doszło do tego, że Robert zarzekł się, iż przyjmie posadę etatową! Ma się rozumieć, przez noc zdołał ochłonąć, o żadną posadę się nie starał, i Wanda, która przed południem uczęszczała na kurs, a popołudnia i noce mia­ła wolne, poświęcała je na przemian mnie i Tęgopytkowi, nie wiedząc o naszej zażyłoś­ci motywowała wobec nas przychodzenie co drugi dzień koniecznością przykładania się do skryptów; ten sielankowy podział wzru­szeń trwał trzy tygodnie i zakończyła go sce­na, o której już niedługo opowiem. Spotyka­jąc się ze mną w ciągu tych trzech tygodni

63


Wanda mówiła dużo, te Wandzine słowotoki pamięć moja rejestrowała mechanicznie, nie zdawałem sobie wówczas sprawy z ich do­niosłości, dopiero przed kilkoma dniami, juz po finale, ten obfity materiał dałem na taśmie magnetycznej do obróbki Loli (utrwa­lanie trwało trzy doby) i ten niezwykły kom­puter skonstruowany przez Tęgopytka opra­cował dane o życiu inżynierostwa w formie poematu, którego cybernetyczna uroda za­pewne będzie podziwiana przez wielu poe­tów; ja sam nie mogłem podjąć się opracowa­nia tego materiału nie tylko ze względu na jego objętość, ale przede wszystkim z powodu licznych sprzeczności, jedynie komputer z za­programowanym matematycznym testem pra­wdomówności mógł podołać tej gigantycznej pracy. A oto poemat ułożony przez Lolę, za­wieszeniem głosu będę akcentował koniec każdej linijki:

jedno z tysięcy tych małżeństw obrastających

stopniowo w rzeczy

spotykających się po pracy, aby zaraz zasiąść przed telewizorem

urządzających raz na dwa tygodnie kolacje z alkoholem etylowym dla wciąż tych samych znajomych kolacje, gdzie powtarzano te same dowcipy i w podobny sposób obgadywano kilku nieo­becnych rewizyty czyli obecność na takich samych kolacjach

64


co tydzień bridż i kino

ubieranie się według mody lansowanej przez

ilustrowane magazyny niezbyt częste spółkowanie wyjazdy z namiotem nad Jezioro Rożnowskie po powrocie opowiadanie znajomym, jaka

była pogoda

w wiejskim sklepie nie można było dostać

konserw

po wzruszającym filmie o dzieciach lub psach dialogi w ciemności sypialni głośne rozważanie, jak by wyglądało ich ży­cie, gdyby mieli dziecko lub jamnika

mimo starań nie mieli jamnika ani dziecka dowcipkowanie na temat tych znajomych, którzy odbiegali od standardu środowiska oboje zarabiali dobrze według tabeli płac Henryk inżynier elektronik Wanda biolog w instytucie rolniczym w mieszkaniu oprócz telewizora mieli wiele

innych

mechanizmów

meble z krótkiej serii Cv36/omla kupili fiata 600

mieli do spłacenia dwie ostatnie raty poznali się w Iks na wieczorku w klubie młodej inteligencji żyć zaczęli z sobą po miesiącu te same gusta dotyczące jedzenia brak zainteresowań metafizycznych

65


całkowita obojętność dla hrgtzutmjc członkowie tej samej grupy społecznej wysoko kwalifikowanych pracowników prze­mysłu

cecha charakterystyczna aktywna postawa konsumpcyjna ... komputer, moim zdaniem, wiernie odtwo­rzył obraz życia inżynierostwa Wiatorów, je­żeli są jakieś niedokładności (a tych nie moż­na uniknąć przy analizie matematycznej pre­ferującej częstotliwość występowania danej informacji), to nie są one tak istotne, by obni­żały wartość poznawczą poematu. Czas teraz, bym opowiedział o drugim spotkaniu z inży­nierem Henrykiem Wiatorem, spotkaniu dla mnie niespodziewanym, dramatycznym, w którym łajdackiej pamięci ojciec mój dopa­trzyłby się fabuły, świętej pamięci zaś matka moja amorficzności. Trzy ty­godnie po naszym poznaniu się u Tęgopytka, w niedzielę, ostry dzwonek (przeważnie był tępy) zmusił mnie do opuszczenia kwadrato­wego tapczanu mego ojca (jako że Wanda miała zjawić się po południu, na tapczanie owym nabierałem krzepkości) i udania się do drzwi, co nie jest — jak by się mogło wyda­wać komuś uprzedzonemu — nic nie znaczą­cym szczegółem, lecz detalem istotnym, gdyż po chwili drzwi, inżynier i ja staliśmy się częścią problemu mechanicznego. Przed drzwiami stał inżynier Henryk Wiator z Iks, wydał mi się nie zmieniony od czasu naszego

66


pierwszego spotkania, zadowolony z życia mężczyzna w modnie skrojonym ubraniu, jakby dopiero co zeszedł z reklamy w „Life" lub „Ogonioku", „wchodź" — powiedziałem, a inżynier, nde ruszając się z miejsca i nie przestając się uśmiechać, oświadczył „Wanda mnie zdradziła". Moją pierwszą reakcją była chęć zamknięcia inżynierowi drzwi przed no­sem, wspólnictwo bowiem z inżynierem zo­stało z chwilą mego zbliżenia z jego żoną unieważnione, nie uległem jednak temu do­raźnie praktycznemu rozumowaniu, z nadzie­ją naukowca liczącego na pozytywny rezul­tat eksperymentów pomyślałem, że należy mi kontynuować to wspólnictwo, rozszerzyć je, uwznioślić, a może kiedyś będę mógł dzię­ki postawie zaangażowanego obserwatora osiągnąć sukces; tak się zresztą w przyszłości stało. Nie zapominając, że opowieść moja jest opowieścią ku pokrzepieniu serc, chciałbym się w tym miejscu zwrócić do ewentualnych słuchaczy, których rozpiera piękna niecier­pliwość wczesnej młodości, by nie przywią­zywali nadmiernej wagi do doraźnych korzy­ści, by się nie zniechęcali ich brakiem w eks­perymentach, gdyż nie wiadomo, w którym momencie człowiek zespoli się z sukcesem. „Wchodź — powtórzyłem serdecznie ■— chy­ba że ci rogi przeszkadzają"; po wypowiedze­niu tych słów zauważyłem, że z głowy inży­niera wspięły się rogi, rozwidlały się coraz bardziej majestatycznie, błyskając bielą i


brązem, gdzieniegdzie gładkie, gdzieniegdzie chropowate, a w kilku miejscach pokryte zie­lonym meszkiem; inżynier podniósł rękę w górę, zbadał tę mocarną narośl i desperac­ko ruszył przed siebie; w drzwiach powstrzy­mała go rozłożysta korona. Popatrywałem przez kilka sekund w milczeniu na Wiatora i on na mnie popatrywał (ciężko oddychając), aż wreszcie wpadłem na pomysł, którego nie powstydziłby się łajdackiej pamięci ojciec mój, obeznany z fortelami mechaniki, i zako­menderowałem „obróć się", gdy tylko inży­nier to uczynił, chwyciłem go za biodra i na-piąwszy wolę wraz z mięśniami, wciągnąłem go wśród trzasków i pojękiwań do środka (ry­sy na futrynie zachowały się do dzisiaj), ciąg­nąłem go przez przedpokój i przecisnęliśmy się wreszcie z wielkimi trudnościami do po­koju świętej pamięci matki mojej (drzwi są tu węższe, więc na futrynie pozostały nie ry­sy, ale wyżłobienia). Chcąc uwolnić inżyniera od balastu powiedziałem „Wanda nie mogła cię zdradzić!", nic to jednak nie pomogło, rogi nie tylko że nie spadły, ale wypuściły z trza­skiem nowe odgałęzienie; nie mając pojęcia, ile inżynier wie, zapytałem wprost „z kim cię zdradziła?", „z Robertem" — odpowiedział osuwając się na puf, odczułem niejaką ulgę, gdyż walka z rogaczem na tak małej prze­strzeni mogłaby się skończyć dla mnie tragi­cznie, wystarczyło, aby inżynier pochylił gło­wę i zaszarżował, na nic by się nie zdało mo-

68


je obeznanie z boksem, karate i klasykami, skonałbym na rogach niechybnie. Spoziera­jąc na siedzącego inżyniera uświadomiłem sobie, że jeżeli nie zdecyduję się na szybkie przywołanie rękodzielnika, będę miał poważ­ne kłopoty, rogi rosnąc coraz bardziej uczy­nią z Henia (w myślach nazywałem go już Heniem) więźnia pokoju świętej pamięci matki mojej, będę musiał spełniać przy nim najbardziej intymne posługi, nie wyklucza­łem też możliwości całkowitej dewastacji po­koju, gdyż mogły to być rogi z gatunku pręż­nych, mające możliwości rozkruszenia powa­ły; „idę dzwonić po rękodzielnika" ■— oznaj­miłem wychodząc z pokoju. Znalezienie rę­kodzielnika w niedzielę okazało się nadzwy­czaj trudne, większość była na sumie, kilku żądało, aby przyjść do nich, dopiero czter­dziesty czwarty po upewnieniu się, że zapła­cę za taksówkę, zobowiązał się przybyć nie­zwłocznie. Wróciłem z pocieszającą wiadomo­ścią do Henryka, a on mi na to ,,co wiesz o Wandzie?", „jak to co wiem?", „co się przez ten czas działo, co robiła tutaj w Oksy-moronie, to chcę wiedzieć, miałeś przecież iść z nią do magazynu ceramicznego i nazwa­łeś Roberta łajdakiem...", „widziałem ją za­ledwie dwa razy, byliśmy, owszem, w ma­gazynach z ceramicznymi figurkami, odnio­słem wrażenie, że jest zrównoważoną, spo­kojną kobietą, kochającą żoną, człowiekiem, który wie, czego chce od życia", „człowie-


kiem, który wie, czego chce od życia — po­wtórzył za mną inżynier i uśmiech sczezł z jego ust — nic mi więcej nie możesz powie­dzieć?"; teraz, stojąc blisko drzwi i wiedząc, ze w każdej chwili mogę błyskawicznie wy­cofać się do przedpokoju, dokąd z powodów obiektywnych Wiator za mną nie może podą­żyć, wyzbyłem się wszelkich obaw i śmiało odpowiedziałem „to wszystko, co wiem", „zdradziła mnie" — powiedział inżynier gło­sem proszącym o współczucie, głosem wspól­nika, lecz ja, mimo że przez barwę tego gło­su wyzbyłem się podejrzeń sprzed chwili, przezornie pozostałem w pobliżu drzwi; „czy to aby pewne?" — spytałem z należytą po­wagą, „a rogi to co?!", ,,no tak, rogi, ale rogi mogły tak...", „rogi wyrastają zdradzanym mężom" — stwierdził Wiator, na to ja, chcąc go jakoś pocieszyć, „znałem jednego, któremu trufle wystrzeliły, a także kilku, którym w ogóle nie wyrosło", „to widocznie odstęp­stwa od reguły"; zamilkł Wiator na kilka mi­nut, siedział z przymkniętymi oczyma, a na czole wystąpił mu pot w kolorze błękitu pruskiego, toksycznie połyskujący. Nagle po­czął się drapać po całym ciele wbrew regu­łom cywilizacji euro-amerykańskiej, drapał się jak małpa w zoo, oczyma przewracał i wy­znać muszę, że było to widowisko nadzwy­czaj ciekawe estetycznie, bo i błyskanie bia­łek, i błyski rogów podobne do błyskawic, a wszystko to na podkładzie muzyki konkret-

70


nej, ni to mruczenia, ni to mlaskania, ni to jęków, „Heniu, inżynierze, co ci się stało?!" ■— zawołałem, a wtedy Wiator podniósł się, wy­prostował (strącając przy tym rogami z półki ulubioną powieść świętej pamięci matki mo­jej pt. „Labirynt", w której autor udowadniał, że labirynt z mitologii greckiej jest plastycz­nym wyobrażeniem psychiki ludzkiej) i rzekł, co następuje „Stasiu, zaraziłem się chyba potwornością, skóra jakby stwardniała mi w pewnych miejscach, swędzenia dziwne odczuwam, na pewno zaraziłem się potwor­nością i dlatego przyszedłem do ciebie, aby się wykąpać, zmyć ze siebie potworność, tyl­ko w twojej wannie mogę to uczynić, bo ty z człowieczą odwagą powiedziałeś Robertowi, że jest łajdak", „proszę cię bardzo, zaraz na­puszczę wody, tylko że...", „wiem, rogi mi urosły i teraz przez drzwi nawet tyłem już nie przejdę, wiem, ale się rozbiorę, aby być gotowym do wskoczenia w wannę, gdy tylko rękodzielnik mi rogi odejmie", „czyń, co ci nakazuje ochota" —■ odpowiedziałem. Powoli zdjął inżynier marynarkę, a mówił przy tym „z Iks wyjechałem wczoraj przed trzecią, niebo nie przestrzegło deszczem ni zamiecią, list dostałem od Wandy, że tęskni okropnie, że blada przesiaduje w hotelowym oknie, wykorzystując więc zawodowe racje, udałem się w oficjalną delegację, miałem przyjechać dopiero za trzy tygodnie, lecz chciałem się zachować wobec żony miodnie, pocieszyć ko-

71


chana, co z dala od domu nie ma do kogo przytulić główki ni sromu". Powoli ściągnął inżynier krawat, a mówił przy tym „do ho­telu wszedłem i pieszczot złakniony pędzę do numeru mojej zacnej żony, w numerze jej nie ma, a przecież dziesiąta została wybita przez straże na rontach, koleżanka Wandy, co w łożu spoczywa, powiada mi wtedy, że Wanda nie bywa w hotelu w noc ani też w dzień biały, stałem przed tą damą całkiem oniemiały". Powoli opuszczał inżynier spod­nie, a mówił przy tym „szepnęła mi dama, że Wanda u ciotki spędza czas wolny i mnożą się plotki, że Wanda zajmuje miejsce hotelo­we niesłusznie, bo przecież prawo lokalowe zabrania mieszkać w hotelu tym osobom, co mogą rodzinnie dysponować sobą, wyszedłem przed hotel, w wozie się schroniłem, w fia­cie moim wiernym z myślami się biłem, w Oksymoronie ciotki żadnej nie mamy, fakt to w rodzinie naszej dobrze znany, myśla­łem o ciotce nie znanej nikomu, żałość mnie ogarnęła i chciałem być już w domu, gdzie spokój wykresy bambosze herbata, gdzie za­gadka straszna nad głową nie lata, próżne me tęsknoty, marzenia, omamy, widziałem wchodzące do hotelu damy, a mojej Wan­dy — Wandy wśród nich nie było, i moje serce niby silnik wyło". Powoli zzuł inży­nier mokasyny, a mówił przy tym „zjecha­łem z posterunku pięć po północy, gaz do deski dusiłem, ile w nodze mocy, w «Bizan-

72


cjum» pokój wynająłem na dobę, wiedziałem, że zasnąć tej nocy nie mogę, że mi spać nie wolno, kiedy moja żona być może jest duszo­na w ciotczynych szponach, o męko tej no­cy żałośliwa wielce, jakby dźgały mnie noże, a także widelce, o siódmej nad ranem w fia­ta mego wsiadłem, a fotel mnie ściskał, jak­by był imadłem, myśląc, że Wandę w hotelu zastanę, pędziłem przed siebie w ten rześki poranek, próżne me nadzieje powstałe we fiacie — nie zastałem żony w hotelowej cha­cie". Powoli rozpinał inżynier koszulę, a mó­wił przy tym „kiedy tak dumałem nad deską rozdzielczą, macając dźwigienki, co z niej gracko sterczą, nie wiedząc, co myśleć, nie wiedząc, co czynić, i nie wiedząc, kogo mam w tej chwili winić, głos się we fiacie odezwał nader srogi i krew mi spłynęła z serca prosto w nogi, inżynierze Wiator — huczał głos nade mną — męka twoja nocna nie była daremną, nie drzyj, lecz do Roberta podążaj prędko, tam zagadkę wyłowisz jak rybę wędką". Po­woli ściągał inżynier skarpetki, a mówił przy tym „otworzył mi Robert co nieco zaspany, przyjdź potem — rzekł do mnie — Henryku kochany, muszę ja teraz bawić gościa inne­go, za dwie godziny przychodź, drogi kolego, odszedłem, lecz Robert zawołał mnie znowu, przepuścił przez progi plugawego domu, wskazał na tapczan, spała na nim goła żona ma Wanda z twarzyczką anioła". Powoli opuszczał inżynier gatki, a mówił przy tym

4 — Człowiek epoki 73


„Wando —- krzyknąłem — moja żono słod­ka, mruknęła czule jak syjamska kotka, oczka piąstką przetarła, ziewnęła lubo, nim mnie poznała, trwało to dość długo, lecz gdy poznała, to dziko wrzasnęła i szybko pod koł­drę się goła wsunęła, a Robert potworny zdarł jej kołdrę z twarzy i rzekł: niech mąz twój sobie z tobą pogwarzy, już miałem Ro­berta uderzyć sierpowym, kiedy on schował w wiotkich dłoniach głowę, nie można ude­rzyć człowieka, który zasłania twarz dłońmi przed ciosem natury, więc: Wando ■— rzek­łem — wczoraj i dziś rano — i nie skończy­łem, bo kopnął mnie w kolano potworny Ro­bert i uderzył w dołek, a pięść miał twardą jak dębowy kołek, oprzytomniałem na scho­dowej klatce i złorzecząc głośno mojej bied­nej matce, co mnie zrodziła na takie trage­die, schodziłem na dół śmiejąc się bezwied­nie". Inżynier stał przede mną nagi, ciało jego o rzeźbiarskich wysklepieniach i pro­porcjach przypominało posąg Apolla z Amy-klai, całość jednak była raczej w guście bar­barzyńskim (myśląc kategoriami estetyczny­mi starożytnego Greka), gdyż rogi rozprze­strzeniały się nad jego głową majestatycznie, przygniatały, rzekłbym, to boskie ciało. „Mó­wiłeś wierszem jak wyrocznia" — odezwa­łem się, „nic o tym nie wiem •— zdziwił się ■— wydawało mi się, że tylko się obnażam", „już cię nie swędzi?", „nie swędzi, ale jak najszybciej muszę się wykąpać, zmyć z sie-

74


bie nalot potworności"; ujrzałem wtedy na barkach Wiatora opalizujące nawarstwienia, podobne nieco do rybiej łuski, i pamiętając o wspólnictwie nadpraktycznym postanowi­łem przyczynić się do zniknięcia tych żelaty­nowatych strupieszałości, „nie powinieneś się tym przejmować — powiedziałem — Ro­bert nie jest właściwie potworem, to laicki satanista, on, biedaczek, wierzy w zło, któż inny prócz laickiego satanisty odczuwałby rozkosz estetyczną z cierpienia zdradzo­nego małżonka, mogę ci więcej powiedzieć: kto wie, czy on na serio nie traktuje słowa zdrada, kto wie, czy to nie jest człowiek społeczny.,.", „nie rozumiem cię — odparł Wiator — zaraziłem się potwornością i to jest pewne, moja żona zdradziła mnie z ta­kim abnegatem, z człowiekiem z dna, dałem się pobić, splugawić", „splugawić?", „tak, splugawić, jak upadłem po ciosie, to nie stra­ciłem przytomności, Robert wziął mnie za ramiona, ciągnął mnie, a ja zamiast wyrwać się i dać mu w mordę, tak jak na to zasługi­wał, pozwoliłem się ciągnąć, a nawet — tu głos inżynierowi zadrżał — miałem z tego przyjemność, przyjemność z własnej słabo­ści, z porażki, ze zeszmacenia, obezwładnia­jącą przyjemność, kadzidlaną!", „rozumiem" — szepnąłem, „męskości mnie pozbawił, a na dodatek potwornością się zaraziłem". Łu­ska więc nie zniknęła z barków inżyniera, a kiedy zerknąłem w dół, stwierdziłem, że in-

75


żynier mówił prawdę — zamiast męskiego instrumentu ujrzałem liść klonowy płasko przylepiony. Musiałem jakoś się zachować wobec tego człowieka z jednym brakiem i dwoma uzupełnieniami, toteż po krótkim namyśle oświadczyłem, że idę zapa­rzyć kawę, „pukanie!" — wykrzyknął Hen­ryk, wsłuchałem się, rzeczywiście było to umowne pukanie rękodzielnika, wystukiwał alfabetem Morse'a pierwszy wiersz „Rogacza Wspaniałego". Kękodzielnik był mężczyzną słusznego wzrostu, miał dekoracyjny srebrny wąs, a ręka, którą mi podał na przywitanie, była twarda od nagniotków powstałych przy mocowaniu się z rogami; po pobraniu ode mnie honorarium i zwrotu za przejazd tak­sówką niezwłocznie udał się wraz ze mną do pokoju świętej pamięci matki mojej, gdzie zastaliśmy Henryka siedzącego na pufie, „piękny okaz — zachwycił się rękodzielnik obmacując rogi — prawie jak przedwojenne, dziś się rzadko takie spotyka", „czyń pan swo­ją powinność, widzi pan przecież, że przyja­ciel niecierpliwi się" — skarciłem go za ga­dulstwo. Wziął ów człowiek moją wymówkę do serca, bo nie dziwiąc się już nagości inży­niera ani też liściowi i łusce przystąpił do swojej roboty; padły pytania o nazwisko, da­tę urodzin (dowiedziałem się przy okazji, że Henryk ma trzydzieści trzy lata), zawód i o inne szczegóły potrzebne do pomyślnego odję­cia rogów, po czym rękodzielnik kazał wstać

76


Wiatorowi i uroczyście oświadczył „rogi jako twór społeczny odpadają natychmiast, gdy zlikwiduje się ich glebę. Nie myśl, inżynierze Henryku Wiator, że mówię o twojej głowie, gleba to umowa społeczna, czyli wyraziłem się metaforycznie, co jest zalecane przez «Re-torykę», strona 269, trzeci wiersz od góry. Zwracając się do mnie stałeś się na powrót kawalerem, wizyta moja bowiem rozpoczyna proces rozwodowy, a więc nie jesteś już mę­żem zdradzonym, ipso facto rogi ci już nie przynależą". Co powiedziawszy rękodzielnik pozbawił inżyniera od ręki rogów, odpadły z trzaskiem, a uwolniony od balastu Wiator, furkocząc klonowym liściem (który widocz­nie się odlepił), chyżo pobiegł do łazienki, zapomniawszy podziękować, co dobitnie świadczy o stanie psychicznym tego czło­wieka, przestrzegającego przecież zasad cy­wilizacji euro-amerykańskie j; rękodzielnik, trzymając w ręku rogi, mógł teraz do woli zachwycać się solidnością i bogactwem tej konstrukcji, chciał zabrać je do domu, ale stanowczo się temu oparłem i dzięki temu rogi te po dziś dzień wiszą na frontowej ścianie pokoju świętej pamięci matki mojej, współgrając pokrętnością z resztą umeblo­wania. Pragnąc wynagrodzić rękodzielniko­wi stratę nadzwyczajnego okazu zapropono­wałem wypicie małej wódki, na co ów star­szy pan nieco zażenowany oświadczył, że je­żeli nie mam nic przeciwko temu, to on chęt-


nie by wychylił sztaganik kościejówki, czyli setkę denaturatu; przyniosłem denaturat, a dla siebie wódkę, i wówczas rękodzielnik ośmielony moim brakiem zdziwienia powie­dział mi, że przyzwyczaił się do tego gmin­nego trunku konserwując w Państwowym Muzeum Rogalstwa co bardziej interesują­cych osobników, którzy przed śmiercią zapi­sali swe ciała i rogi tej znakomitej, o pięk­nych tradycjach, instytucji; epizod ten, po­zornie nie mający bezpośredniego związku z głównym nurtem mojej opowieści, stał się — o czym opowiem pod koniec — na­tchnieniem w rozwiązaniu pewnego proble­mu technologicznego, którego sprzężenie z głównym nurtem tej opowieści nie ulega wątpliwości. Po wyjściu rękodzielnika na­tychmiast zatelefonowałem do Tęgopytka, konferowaliśmy dość długo, w miarę wyłusz-czania mojej propozycji głos Roberta stawał się coraz dźwięczniejszy, odpowiadał monosy­labami (prężnymi jak strzały szampana), aby Wanda, obecna wciąż jeszcze w jego miesz­kaniu, nie domyśliła się, że powstaje spisek przeciwko jej ciągliwej, obezwładniającej ba-bskości. Po telefonie — jak już się domyśla­ją co inteligentniejsi słuchacze — nie pozo­stawało mi nic innego, jak oczekiwać na wyj­ście Wiatora z łazienki; oczekiwanie przerwa­ne zostało wołaniem inżyniera, bym mu po­dał bieliznę i ubranie, przyjął odzienie wycią­gając rękę przez szpary w drzwiach, wstydli-

78


wość ta była zastanawiająca ze względu na poprzednią swobodę, toteż gdy tylko Wiator wyszedł z łazienki, zapytałem „czyżbyś nie odzyskał męskości?", „zgadłeś -— odpowie­dział — naloty z ramion zniknęły, ale męs­kości nie odzyskałem" i zaraz potem pręd­kim szeptem „czy ja naprawdę mówiłem wierszem?", „mówiłeś", „nie wiem, co robić, Stasiu, zupełnie nie wiem, co robić", „domy­ślam się, Heniu, co się z tobą dzieje, te myśli sprzeczne, kłębowisko mroczne, mrowisko łaskoczące w epicentrum psychiki, tu jedyna rada: musisz iść ze mną do Roberta i dać mu w mordę, męskość natychmiast odzyskasz, wspomnisz moje słowa", „w mordę?", „w mordę!", „a pójdziesz ze mną?", „oczywi­ście, zawsze jestem po stronie ludzi szlachet­nych", „dziękuję, Stasiu, więc powiadasz: w mordę?", „w mordę, w japę, w pysk po­twora!", „tak, to jest rozwiązanie, męskość odzyskam", „przypuszczam, że Wanda tam jeszcze jest, i jej obecność będzie katalizato­rem", „ale czy bicie w twarz człowieka nie jest poniżaniem samego siebie, czy to nie jest właśnie potworność?", „nie poznaję cię, Heniu, czy to nie ty strofowałeś Roberta, że jest abnegatem, czy to nie ty byłeś przed­stawicielem zdrowego społeczeństwa? Cios, który wymierzysz w dziąsło Robertowe, bę­dzie nie tylko czynem przywracającym mę­skość, ale i nauczką dla tego społecznego re­negata, za twoją pięścią stać będą wszyscy

79


ludzie zdrowych przekonań. Przecież Robert zniweczył twoje szczęśliwe małżeństwo, a je­szcze przedtem zarzucił ci durnotę, nie mó­wiąc o wyłudzeniu tysiąca złotych. Będziesz ramieniem społecznej sprawiedliwości, He­niu!", „dobrze, jedźmy, mówiłem wierszem i nie mam męskości, jedźmy, mówiłem wier­szem..." Jadąc z inżynierem do Roberta prze­konałem się, że fiat jest instrumentem, za po­mocą którego Wiator potrafi oddać stan swo­jej psychiki nie gorzej niż zapalniczką, ach, te nadzwyczaj męskie skręty kierownicą, te gwałtowne hamowania, te przyśpieszenia nadzwyczajne, te marszczenia czoła i drgania szczęk napiętych; przed wejściem do kawa-lerki Tęgopytka uprzedziłem inżyniera, by nie uderzał Roberta od razu, lecz po dokład­nym wybadaniu sytuacji, po dowiedzeniu się, co skłoniło piękną magister do cudzołóstwa. Drzwi otworzył nam Robert, „proszę" ■— po­wiedział szarmancko i przeszliśmy bez za­trzymywania się przy wieszaku (byliśmy bez płaszczy) do pokoju, Wanda na nasz widok krzyknęła „aaaaaaach!" i wtuliła się w me­talowe krzesło, Henryk, jakby nie słysząc okrzyku żony, spokojnie zajął miejsce przy stole, ja uczyniłem to samo, a Tęgopytek usiadł na tapczanie; w pokoju zauważyłem pewne zmiany, na jarzeniówce nie było go-nokoków, a na ścianie wisiała ceramiczna fi­gurka stylizowanego słonia. „Panowie — po­wiedział Tęgopytek -- Wandzie wydarzyło


się poważne nieszczęście. Pod wpływem S20-ku straciła mowę, potem omdlała, a gdy ją wreszcie ocuciłem, zaczęła przemawiać w nie znanym mi języku. Mam nadzieję, Stasiu, że Henryk poinformował cię, co było powodem szoku?", „wiem wszystko" — odpowiedzia­łem, „w takim razie — ciągnął Robert — mogę mówić dalej. Wezwałem znajomego ję­zykoznawcę, który nie mógł domyślić się, w jakim języku Wanda przemawia, wyraził wreszcie przypuszczenie, że jest to być mo­że jeden z języków starożytnego Wschodu, i zadzwonił po znajomego specjalistę. Ten ustalił, że Wanda przemawia w dolnobabi-lońskim, z jej słów wynika, że jest córką króla Uszara i przygotowuje się do odwie­dzenia świątyni... Językoznawcy przed chwi­lą właśnie wyszli... Osobiście nie wierzę w reinkarnację, niemniej nie można zamykać oczu na oczywiste fakty, nie wiem, czy pa­nowie czytali przed tygodniem w «Ekspre-sie», że pewien mężczyzna, mieszkaniec Hamburga, mówiąc nawiasem weteran SS, a więc człowiek o sprawdzonym rodowodzie, po uderzeniu przez żonę wałkiem w głowę zaczął przemawiać w nieznanym języku, który został przez naukowców rozpoznany jako suahili. Chciałbym też przypomnieć słynną przed dwoma laty przygodę wieśnia­ka sycylijskiego, który po porażeniu słonecz­nym zaczął mówić starogreckim; miejscowy ksiądz, miłośnik antyku, zrozumiał, iż nie-

i


szczęśnikowi wydaje się, że jest najemnym żołnierzem przygotowującym się do bitwy pod Salaminą... Zademonstruję panom..." Ro­bert wstał, dotknął ramienia Wandy, a ta powiedziała „asztu klipoaktr"; zrobiło to po­tężne wrażenie na inżynierze, po twarzy za­czął mu chodzić tik, taki sam, jak przy spot­kaniu z lewiatanem i krową morską; Rober­towi ten efekt widocznie nie wystarczył, bo powiedział „Wanda nic nie rozumie, co się do niej mówi, pokażę to panom doświadczal­nie", i rzeczywiście oprócz lekkiego rumień­ca nie zauważyłem innej reakcji Wandy na słowa Roberta „jesteś koszmarną idiotką, słodkim okropieństwem, babą ulepkiem". „Dobrze się składa, Robercie — powiedzia­łem — że Wanda nie rozumie, co się obok niej mówi, będziesz mógł bez skrępowania opowiedzieć Henrykowi, jak doszło do zbli­żenia pomiędzy tobą a jego żoną", „tak, zro­bię to" ■— odpowiedział Tęgopytek, a Hen­ryk pochyliwszy się ku mnie zaszeptał „Wan­da nie będzie zdawała sobie sprawy, że on dostanie w mordę", „czyn taki, jak mordobi-cie — odparłem równie cicho — jest inter­pretacją sam w sobie", „jest jeszcze we mnie potworność — szeptał dalej Wiator — bo swędzi mnie w środku z niecierpliwości, chcę usłyszeć, jak do tego doszło, swędzi mnie w środku, to potworność", „swędzenie przejdzie po połaskotaniu opowieścią", „oby tak było" — wyszeptał Wiator i powrócił do pionu.

82


„Widzę— rozpoczął Tęgopytek — że mój ko­lega ze studiów zmienił się, szepcze w towa­rzystwie, co by mu dawniej nie przyszło do głowy", „pardon" — powiedział inżynier, „nie szkodzi, jest to dla mnie znak, iż prze­miany wewnętrzne zmieniły cię, Heniu, na tyle, że mogę mówić zupełnie śmiało... Ko­bieta ta unieszczęśliwiła mnie tak samo, jak ciebie. Mógłbym to wytłumaczyć za pomocą triady Heglowskiej, ale przypominam sobie, że nigdy nie byłeś mocny w filozofii, więc opowiem po prostu, zwyczajnie. Ciebie unie­szczęśliwiła, bo zobaczyłeś, że cię okłamywa­ła, że nie jest to ktoś ci znany, lecz potwór moralny, personifikacja oszustwa, mnie na­tomiast unieszczęśliwiła inaczej: nim ją po­znałem, byłem heroiczny; byłem bohaterem a rebours, ja, chluba politechniki, marnowa­łem życie w sposób bohaterski, straceńczy, i jak bohater bez konkretnego powodu. By­łem antytezą znakomitego, opływającego w zaszczyty i pieniądze inżyniera, miałem z te­go swoją przyjemność, rozumiesz więc, drogi Heniu, że nie byłem człowiekiem chorym, że życie moje miało sens, gdyż zamiast kochać rzeczy — nienawidziłem ich... Och, dawało mi to poczucie takiej mocy, jakiej bym nie do­świadczył będąc dyrektorem elektrowni stu-megatonowej... Byłem indywidualistą, pano­wie, i moje życie miało sens... Do czasu... Do czasu, aż nie przyszła tu Wanda po zapo­mniany przez ciebie, Heniu, suwak logarytmi-

83


czny. Zachowałem się wobec niej po cham­sku, myśląc, że będzie to dla niej wstrząsem, bo widziałem w niej przykładną żonę, spo­kojną panią magister, a tymczasem ona prag­nęła siły, brutalności, udowodniła mi, że nie jest to siła ani brutalność, przytakując mi gorliwie i ośmieszając słodkimi powiedze­niami. Odebrała mi siłę, jak ta kobieta z Bi­blii odebrała siłę nadzwyczaj mocnemu Izra­elicie Samsonowi, przez akceptację odebrała mi siłę. Nie myślcie, panowie, że nie próbo­wałem się jakoś ratować, owszem, przedsta­wiałem się jej jako człowiek dobry, społecz­ny, jako człowiek wszelkich zalet w po­wszechnym znaczeniu tego słowa, ale były to daremne wysiłki, bo i to spotykało się ze słodką akceptacją Wandy. Jeżeli wszystko się akceptuje, to każda siła zatraca się, tak, pa­nowie, zatraca się, i ja się zatraciłem, życie moje przestało mieć sens, pozostawała mi tylko wegetacja, byłem skazany na vagino-tropizm. Nie gniewaj się, Heniu, że dziś rano zawołałem cię do środka, że cię uderzyłem, nie gniewaj się, to nie był szlachetny sa­dyzm, to tylko odruch, który mi pozostał z szczęśliwych czasów sadyzmu, odruch, He­niu... Gdzieś tam na dnie mojej otępiałej jaź­ni tłukła się nadzieja, że zapraszając cię, byś mógł zobaczyć żonę w mojej pościeli, a po­tem bijąc cię w plexus solaris, przywrócę w sobie dawne junactwo, to bohaterstwo an­tytezy, przypadek mi dopomógł, jak się prze-

84


konaliście — ta baba to grzęzawisko świata, pod wpływem nie wiem jakich bodźców za­częła przemawiać po dolnobabilońsku, stra­ciła zdolność akceptowania wszystkiego, co robię, straciła władzę nade mną. Nim ją po­znałem, byłem wektorem, panowie, wek­torem! A ona zrobiła ze mnie spiralkę bezkierunkową!!! Ale teraz znów mam kierunek, znów mogę wybierać między tezą a antytezą... Tak, Heniu, zawołałem cię na zasadzie dawnego odruchu, i to mnie ura­towało. Odruch mnie uratował". Kiedy Ro­bert skończył, odezwał się Henryk „jak ją uwiodłeś?", „dobry dowcip, to ona mnie uwiodła, usidliła w zagadkowy sposób, co bym nie zrobił, to ona mówiła słodki po­twor c i o, popatrzcie na nią!" Nasze spoj­rzenia przeniosły się z ust Robertowych na Wandę, jeżeli Wandą można nazwać to, co zobaczyliśmy: otóż na żelaznym krześle sie­dział sfinks i bił od niego silny, mdlący za­pach syropu, „żyłem z potworem w przebra­niu ludzkim, przez dziewięć lat żyłem, nic o tym nie wiedząc" — powiedział Henryk, „tak, żyłeś z potworem" — potwierdził Tę-gopytek, „i nic o tym nie wiedziałem. Oszu­kiwano mnie...", „mnie też, Heniu — wtrącił Robert — Wanda nam tutaj prezentuje się jeszcze w dość konkretnej postaci, lecz prze­ważnie doznawałem jej jako mazioplazmy bezkształtnej, opływającej, zniewalającej, przylepnej", „mam nauczkę na przyszłość"

85


— jakby do siebie wyszeptał Wiator i wzrok odwrócił od stwora, co pod maską cielesno­ści magisterskiej przez dziewięć lat łoże i pa­sję do gromadzenia rzeczy z nim dzielił. „Nie mogę uwierzyć" — rzekł do mnie inżynier, „uważaj, Heniu, jeżeli do niej wrócisz, jeżeli jakimś dziwnym trafem przybierze ona na powrót postać ładnej kobiety, to będziesz rogaczem, a wiesz już, jak męczy noszenie tak potężnej narośli na głowie", „jeżelibym się z nią pogodził, to byłbym rogaczem?", „byłbyś rogaczem ■— zawyrokowałem —■ wszędzie by ci śmiech towarzyszył, i nic dziwnego, bo nic tak nie śmieszy, jak to, gdy garbaty się przewróci albo rogacz nie może wejść do tramwaju, nie mieszcząc się w drzwiach", „u nas w Iks nie ma tramwa­jów", „ale inne drzwi są, w biurze, w domu, w samochodzie. Czy chcesz resztę życia spędzić na rozpamiętywaniu swej ułomno­ści, a raczej nadułomności?", „nie, ale coś dziwnie mnie ciągnie, łechce, doskwiera", „to fluidy potworności, jeszcze się ich nie wyzbyłeś, zażądaj, by ci Robert opowiedział szczegóły, to ci przejdzie''. Robert opowie­dział szczegóły. Jako że nie mam upodobania do opisów naturalistycznych, a chcę pozostać wierny — jak dotychczas — prawdzie obiek­tywnej, posłużę się konwencją i powiem, że inżynier Wiator słuchał z otwartymi ustami. Tęgopytek skończył, podbiegł do Henryka, padł przed nim na kolana wykrzy-


kując z dumą „zgniłek jestem, farfocel, here­tyk społeczny, szmata, bij mnie, Heniuś, w mordę, bij mnie, zgniłka, farfocla, bij w moją gębę zaplutą, nie jestem inżynier, chluba politechniki, ani też obezwładniony przez samicę samiec, lecz iarfocel heroiczny, bij, ty godność odzyskasz, a ja się utwier­dzę!" Męka uwidoczniona na twarzy Wiatora była wyrazistsza niż u najlepszego z ogląda­nych przeze mnie mimów, cofał się inżynier przed Tęgopytkiem, szurał krzesłem do tyłu, aż się na ścianie zatrzymał, a nieustępliwy Robert sunął za nim na klęczkach i jagody nadstawiał. „Stasiu, co robić?! — w apogeum konsternacji wykrzyknął inżynier — prze­cież on się prosi o uderzenie, jakże to? Sensu w tym mordobiciu nie będzie!", „bij, He­niu — odpowiedziałem szybko, nie chcąc przedłużać tej nie spointowanej sytuacji — bij, cios jest ciosem, ale bij mocno, bo im potężniejszy cios, tym bardziej godziwa bę­dzie twoja męskość!", zamachnął się Wiator mocarnie, lecz ten mocarny zamach zakoń­czył się nikłym ciosem, plaśnięciem niewy-darzonym, czymś podejrzanie miękkim, na pewno pozbawionym twardości, a to dlatego, że Robert, widząc ów potężny zamach, in­stynktownie wtulił głowę w ramiona. Tęgo-pytek zerwał się po tym plaśnięciu z klęczek, podszedł do ściany, zdjął ceramicznego sło­nia, którego jakiś artysta wymodelował w sposób ośmieszający, tak że nie był to

87


zwierz potężny, lecz stworek cukierkowy, i rzucił tą figurką o podłogę, gdzie rozprysła się na kanciaste części; potem podszedł do tapczanu, wyciągnął ze szpary pomiędzy tap­czanem a ścianą przybrudzoną damską bie­liznę, potrzepał nią nieco, stado gonokoków wyfrunęło z niej furkocząc wesoło i po krót­kim oszalałym wirowaniu obsiadło jarze­niówkę. „Odzyskałeś męskość?" — zapyta­łem szeptem Wiatora, który powrócił do sto­łu, „niby tak..." — odpowiedział, lecz w gło­sie jego był smutek, o takim głosie świętej pamięci matka moja zwykła się wyrażać, że jest to głos niedopieszczonych. „Teraz — obwieścił Tęgopytek — możemy się napić wódki, nie tylko możemy, ale musimy!", „nie będę z tobą pił! — Wiator porwał się z krze­sła i zastygł, twarz jego mieniła się odblas­kiem ekstazy — nie będę z tobą pił, nie za­sługujesz na to" — powtórzył już o wiele spokojniej i jak nie trzaśnie Roberta w nos, jak nie poprawi w żuchwy, padł Robert na podłogę, a Henio jak byk począł go tratować, furkot racic szedł z dołu i stęknięcia głuche; odciągnąłem gniewnego męża do kąta, tam go przytrzymałem w uścisku przyjacielskim, gdy ochłonął, zaszeptał „wszystko w porzą­dku, przy odmowie wódki resztę męskości odzyskałem, teraz to mam już chyba nad­miar, puść mnie, z żoną muszę porozma­wiać"; słysząc, że rozsądnie przemawia, roz­plotłem ramiona i inżynier doskoczył do

88


Wandy. „Dlaczego to zrobiłaś?! — chrapli­wie tchnął jej w twarz — dlaczego?!", nic sfinks nie odpowiedział, milczał tajemniczo, a Wiator biegał wokół żony przyglądając się jej z boku, przodu i tyłu, jakby spodziewał się znaleźć rozwiązanie zagadki na szyi żony wytatuowane. Gdy Wiator tak okrążał żonę, podszedłem do leżącego na podłodze Tęgo-pytka, kucnąłem przy nim, powieka napuch-nięta odchyliła się nieco i Robert świecąc przekrwionym okiem syknął „łajdaku, ina­czej się umówiliśmy'', przygładzając zmierz­wione włosy Roberta mówiłem cicho „odkąd to satanista na lojalność nihilisty liczy? odkąd to?...", przymknął Tęgopytek oko, roz­ważył widocznie dokładnie moją odpowiedź i nie znalazł na nią riposty innej jak dziecię­ce „mamo". Wyprostowałem się, bo kroki Wiatora ustały, stał wpatrzony w szyję żony, „pozwól tu, Stasiu!" — zawołał, i kiedy pod­szedłem, wskazał mi dwa rzędy siniaków na bialutkiej skórze, jedne były zielonkawe, starsze, i w tych rozpoznałem swój układ szczękowy, drugie soczystofioletowe, świe­że, o nierównym zabarwieniu (mocniejszy nacisk trójki w nylonowej koronie), pozna­łem dzieło Tęgopytka, „co o tym sądzisz?" — spytał inżynier, „pismo klinowe, nie potrafię odczytać", „wiem teraz, skąd ten dolnobabi-loński! Gryzł moją żonę, łobuz!" — sapnął Henryk i poskoczył ku Robertowi; ten, wi­dząc bliskie niebezpieczeństwo racic, uniósł


ramię i wskazując na mnie wyjąkał „to on gryzł, to on...", ramię mu opadło, a ja po­wiedziałem „biedny tchórz, ratuje się, jak może, takiego nie można już karcić", „tak, tchórz, tchórz!" ■— zawtórował mi inżynier, „chodź już, Heniu" — poprosiłem, ale Wia-tor odpowiedział „najpierw się muszę dowie­dzieć, dlaczego to zrobiła" i znów podbiegł do żony. Trząsł nią, szarpał, ale sfinks zacho­wywał obojętność, nie pomogły lżenia naj­cięższe, lżenia tradycyjne i nowatorskie, ta­jemnicza obojętność sfinksa pozostawała nie naruszona, dopiero kiedy Wiator, wyczer­pawszy inwencję słowotwórczą, rzekł po pro­stu „figurki rozbiję, meble spalę, wszystkie rzeczy zniszczę, abyś nic po rozwodzie nie dostała", lwia łapa sfinksa pacnęła inżyniera w policzek, i było to tak szybkie, iż tylko smugę łapy zobaczyłem. Stał inżynier przed sfinksem na powrót nieruchomy, trzymał się za policzek i grdyka mu skakała w górę i w dół, w górę i w dół, żadnego dźwięku nie mógł wydać z siebie. „Uważaj!" — krzyknąłem, obrócił się inżynier, a za nim stał Robert, straszny był w satanicznym gniewie, w łapie trzymał krzesło żelazne, a spod marynarki chwost wystawał, drgając we wściekłym ryt­mie. „Won z mego domu!" — ryknął i różo-wo-niebieska (esteta) piana wystąpiła mu na usta. Cofaliśmy się z inżynierem do drzwi, spojrzenia mając utkwione w krzesło nad głową Tęgopytka chyboczące, aż wreszcie

90


namacałem klamkę i wypadliśmy na klatkę schodową; zatrzaśnięto za nami drzwi, byliś­my sami. „Dawniej — odezwałem się — można było zabić niewierną żonę i kochanka, a dziś...", Wiator nie odpowiedział, z jakąś przedziwną sztywnością zaczął zstępować po schodach, „co ci jest, dlaczego jesteś taki sztywny?" — spytałem, „umacniam się w sobie — odparł — przecież to wszystko ja­kieś dwuznaczne, oślizłe, męskość odzyska­łem, ale zagadka pozostała zagadką, nie wiem, co znaczyły te znaki na szyi Wandy, nie wiem, dlaczego to zrobiła, a w sumie nikt nie zwyciężył, wszystko chwiejne, grzą­skie, ohyda, ohyda, pionu mi potrzeba, bo mięknę", „rozumiem, Heniu" — odparłem. Nie rozmawialiśmy aż do wyjścia na ulicę, dopiero przy wozie inżynier spojrzał na mnie jak dawniej, było to mocne spojrzenie czło­wieka, który wie, czego chce, i powiedział „życie musi mieć sens", „musi" — zgodziłem się, „Stasiu, czy istnieje jeszcze restauracja «Złota Rybka»?", „rozbudowała się nawet", „za moich czasów studenckich można tam było zamówić rybę z akwarium, wybierałeś sobie tę, która ci się podobała. Czy dzisiaj tak samo?", „pod tym względem nic się nie zmieniło", „to znaczy wybierają na twoich oczach czerpakiem rybę z akwarium, biją ją obuszkiem w łeb, patroszą i rzucają na pa­telnię?", „jest tak, jak powiedziałeś", „je­dziemy do «Złotej Rybki»" — zadecydował.


Opony piszczały na zakrętach, przy gwałto­wnym hamowaniu lub przyspieszaniu inży­nier mruczał do siebie „spoliczkowała... dol-nobabiloński... pismo klinowe... sfinks, praw­dziwy sfinks... ohyda... grzęzawisko... ciągut-ka... rozprzężenie... galareta... śluz... popapra-nie... zacieki... przemiana". Zajęliśmy stolik tuż przy akwarium, Henryk upodobał sobie tkwiącą za szybą rudą rybkę o słodkim wy­razie pyszczka i upewniwszy się u kelnera, że jest to samica, skazał ją na śmierć: mil­cząc śledził kolejne fazy przygotowywania posiłku. Wreszcie przyniesiono talerze z po­łówkami ryby, inżynier wbił sztućce w przy­rumienioną skórkę, patetycznie zadrżał i od­garniając skórkę tak, że zabfysło bialutkie mięso, rzekł „teraz jest goła"; jednocześnie podnieśliśmy widelce z nabitymi kawałkami piranii do ust, jedliśmy patrząc sobie w oczy, zjednoczeni we wspólnictwie, którego nie da się wysłowić. Jedliśmy samicę... Taki był finał mojego drugiego spotkania z inżynie­rem Henrykiem Wiatorem z miasta Iks. Po obiedzie Henio odjechał ku swoim fabrycz­nym obowiązkom, a ja udałem się spacer­kiem (potrzebny był mi ruch, samica ciężko legła na żołądku) do domu, gdzie czytając dzieło Ammianusa Marcellinusa „Res Ges-tae" czekałem na Wandę; tytuł i autora przytaczam nie bez powodu, jest to opis klęski Rzymian pod Adrianopolem w roku 378 po Chrystusie, pogrom Rzymian stanowi

92


jednocześnie koniec szyku legionowego, zwy­cięstwo gockich katafraktów Fritigerna oka­zało się zwycięstwem nowej metody wojo­wania nad konserwatywną; ta lektura wespół z wypadkami dnia rozbudziła we mnie pra­gnienie zmiany metody wobec Wandy, nie mogłem pozostawać ślepy na nową jakość Wandy, odpowiednikiem klęski adrianopol-skiej byłoby dla mnie wprowadzenie się Wandy do mojego mieszkania (kilkakrotnie wspominała, że warto by zmienić umeblo­wanie), przy stałej obecności tej przylepnej kobiety straciłbym też zręczność ręki i pew­ność oka, i kto wie, czy nie zacząłbym prze­mawiać do ludzi językiem onomatopeicznym, którego dotychczas — jak już wspomnia­łem — używałem tylko w pewnych monolo­gach wewnętrznych. Wanda zjawiła się wie­czorem nie pod postacią sfinksa, lecz ładnej kobiety, co było o tyle pocieszające, że nie gustuję (wbrew pogłoskom rozsiewanym o mnie przez niektóre panie) w półsodomii; nasza miłość tej niedzieli nie była jednak pozbawiona specyficznego dreszczu, Wanda pamiętała o scenie przeze mnie widzianej, ja zaś nie zapomniałem o treści obiadu; po nasyceniu zmysłów przystąpiłem do przed­stawiania się jako ktoś nowy, zadanie mia­łem o tyle ułatwione, że Wanda usiłowała wybadać mnie, czy aby nie jestem mocno zgorszony, chichocząc i garnąc się do niej wyjaśniłem, że nie mogę być zgorszony po-


stepowaniem człowieka takiego samego, jak ja, i aby być dokładnie zrozumianym, wy­znałem, iż w dni wolne od odwiedzin Wandy przyjmowałem u siebie niejaką Filomenę, szwaczkę. Wanda zareagowała na to łkaniem, odepchnęła mnie od siebie, wtedy wiedzia­łem już, dzięki swojej naukowej intuicji, iż ta płacząca piękność nie będzie mi pomocna w znalezieniu wampira vel wampyra; nasze wspólnictwo nie zostało jednak całkowicie ze­rwane, nabrało ono po prostu innego znacze­nia, staliśmy się, według określenia Wandy, „braciszkiem i siostrzyczką", to rodzinne po­wiązanie nie pokrywało się całkowicie z wy­obrażeniami tradycyjnymi, nie przestaliśmy sobie świadczyć cielesnych usług, z tym że zda­rzało się nam to o wiele rzadziej niż przedtem. Wkrótce Wanda powiadomiła mnie, że profesor prowadzący kurs wystarał się dla niej o dobrą posadę, a także o przydział mieszkania, które otrzymała szybko jako specjalista niezbędnie potrzebny dla gospo­darki Oksymoronu; zapłaciła za tę przysługę łechtaniem kilkugodzinnym pięty profesor­skiej. Usamodzielniona Wanda prowadziła korespondencję typu pogodzeniowego z Hen­rykiem, przed wysłaniem pokazała mi list, w którym swe pokładziny z Tęgopytkiem tłumaczyła chmurorództwem działającym oszałamiająco, jak wiatry tatrzańskie lub alpejskie, było to bardzo przekonywająco opisane (,,nie wiedziałam, miodku, co ro-

94


bię"...)> Wiator jednak odpowiedział jej la­konicznie „piekło psychologizmu nie jest żadnym usprawiedliwieniem, to zresztą dzi­siaj niemodne", Wanda była przekonana, że pisał to pod dyktando pewnego zawiedzio­nego krytyka literackiego, który przywiózł do Iks olbrzymie ilości mierzwy i założył ho­dowlę pieczarek. Jak się później okazało, Wiator napisał to sam, w tym okresie go­rączkowo czytał, szukając w książkach wy­tłumaczenia kilku gnębiących go spraw, o czym opowiem we właściwym miejscu; cie­kawiło mnie (wpływ łajdackiej pamięci ojca mojego i potrzeba wytłumaczenia!), dlaczego Wanda, mając tak świetne perspektywy w Oksymoronie, chce powrócić do Henryka, odpowiedziała, iż znajdę wytłumaczenie w „Wielkiej Encyklopedii", hasło „paradoks kobiecości", zajrzałem we wskazane miejsce, niestety, nic z tego nie wynikło, bo pod has­łem „paradoks kobiecości" była uwaga „patrz — kobiecości paradoks", pod has­łem zaś „kobiecości paradoks" znalazłem wskazówkę „patrz — paradoks kobiecości". Listy nie dały pożądanego przez Wandę re­zultatu i piękna pani magister, wybitny spe­cjalista inseminacji z Głównego Instytutu Rolniczego, pojechała do Iks na proces roz­wodowy; po powrocie (wróciła w szoferce wozu meblowego, który przywiózł połowę umeblowania Wiatorów i połowę mechaniz­mów grająco-czyszcząco-zamrażających) opo-

95


wiedziała mi, iż inżynier na rozprawie zacho­wywał się podejrzanie, sprawiał wrażenie zadowolonego z rozwodu, Wanda wietrzyła w tym jakąś kobietę, szczególnie uporczywie mówiła o pewnej wydrze, która w chwilach wolnych od rozbijania cudzych małżeństw trudniła się stomatologią; nie będę daleki od obiektywizmu, jeżeli powiem, że Wanda w tym okresie cierpiała. Aby skończyć z Wandą (w niniejszej opowieści ważny jest jedynie inżynier Henryk Wiator), dodam, iż stała się jedną z bardziej znanych dam Oksy-moronu, Liga Emancypantek zaproponowała jej prowadzenie działu listów w miesięczniku „Świetlana Sufrazystka", odpowiedzi Wandy na listy czytelniczek mających trudności erotyczne zyskały sławę ogólnokrajową, na­sze wspólnictwo przetrwało do dziś, dzięki szczerości siostrzyczki zwierzającej się bra­ciszkowi znam Wandzine sezony, mówiono o nich w upaństwowionych i prywatnych salonach Oksymoronu, niedawno słyszałem, że moralistyczny poeta doctus Iredyński układa w swej samotni heksametrowy poe­mat ganiący tego typu (fajerwerkowe) miłoś­ci, poemat pod jednoznaczym tytułem „W dy­szących ramionach Priapa"... Kilka dni po powrocie Wandy z Iks dostałem od Henryka list, oto on: „Stasiu! Dużo rozmyślam. Tu nie ma nikogo, z kim mógłbym szczerze po­gadać. Szkoda, że nie umiem pisać listów. To, czego mi potrzeba, to działanie, zdrowe


działanie. Nie chodzi mi o pracę, pracy mam pod dostatkiem, chodzi mi o coś innego. Spartanczycy wyżywali się w działaniu. Czy­tam teraz o nich przyjemną książkę. Szcze­gólnie spodobała mi się historia o lisie i chłopcu. Kiedy przyjedziesz? Kwaterę masz u mnie zapewnioną — Henryk. PS. Jakbyś spotkał Wandę, to nie mów jej przypadkiem, że przemawiałem wierszem. Wiem, że tego nie zrobisz, ale na wszelki wypadek piszę..." Na początku marca, a więc prawie cztery miesiące po moim widzeniu się z Henrykiem, przeczytałem na pierwszej stronie popołud­niowego „Gońca": „Zakopane, obsługa włas­na. Onegdaj w godzinach przedpołudniowych Górskie Pogotowie Ratunkowe zostało za­alarmowane meldunkiem ob. J. F., który oświadczył, że na pionowej ścianie północ­nego stoku Wita zauważył postać cokolwiek nieruchomą. Natychmiast zorganizowano ak­cję ratunkową. W godzinach nocnych ratow­nicy przy świetle pochodni dotarli do tkwią­cej na ścianie postaci. Okazał się nią inży­nier Henryk Wiator z miasta Iks, częściowo zamarznięty. Ludzie Niebieskiego Krzyża odwiązali inżyniera od haków wbitych w skałę i znieśli w dół. Po zastosowaniu naj­nowszych zabiegów leczniczych inżynier Wiator odzyskał przytomność i zeznał, że wspinaczem jest początkującym. Powodem znieruchomienia było, według zeznania, za­stanowienie się nad sprawami prywatnymi.

5 — Człowiek epoki 97


Niefortunny taternik nie mógł potem zejść na dół ani piąć się do góry. Gdyby nie szyb­ka pomoc Pogotowia, ob. Wiator zamarzłby pośród ośnieżonych turni. Wypadek ten jest kolejną przestrogą dla ludzi, którzy nara­żając swe życie wspinają się bez odpowied­niego przygotowania na nasze groźne góry. Wspinaczka jest sportem pięknym, ale nie­bezpiecznym. Miejscowe władze skierowały sprawę ob. Wiatora do Kolegium Orzekają­cego z zaleceniem, by lekkomyślnemu tater­nikowi wymierzyć przestrogę pod postacią grzywny. Oprócz tego ob. Wiator zmuszony będzie pokryć koszty eskapady Pogotowia". Tytuł notatki PRZYCZEPNY INŻYNIER wydrukowano dużą czerwoną czcionką.

Jeszcze w grudniu, leżąc obok Wandy, poznałem pogląd Henryka na temat wspi­naczki. Kiedy porównałem wyniosłości jej ciała do pagórków z płonącego śniegu (wpływ świętej pamięci matki mojej), Wanda, będąca również w nastroju poetyckim, wyszeptała, że jej mąż uważa ludzi wspinających się na niedostępne góry za czystych idiotów; dla­tego notatka „Gońca" kazała mi się zastano­wić nad słusznością moich poprzednich prze­widywań co do przyszłości Henryka. Uważa­łem, że jak historia nikogo nie powstrzymuje przed popełnianiem błędów przodków, tak i rozwody nie chronią przed powtórnym po-padnięciem w małżeństwo, wzmianki o Spar-tanach i działaniu nie potraktowałem serio,

98


miałem ją za objaw kaca rogaczowego, by­łem pewny, że tak przystojny inżynier szyb­ko znajdzie się wraz z jakąś panią iksjańską przed urzędnikiem stanu cywilnego, utwier­dziła mnie w tym Wandzina pogwarka o wy­drze trudniącej się plombowaniem zębów oraz znajomość realiów życia codziennego, trudno przypuścić, by człowiek przyzwyczajony do tak uregulowanego trybu życia mógł długo wytrzymać bez żony. Po przeczytaniu notatki o górskiej przygodzie Henryka musiałem — jak już wspomniałem przedtem — zastanowić się nad prawdopodobieństwem tych przewi­dywań; zbyt dużo było jednak tutaj niewia­domych, bym mógł dojść do pewnych wnios­ków, w każdym razie uznałem, że wspinanie się na pionową skałę jest czynnością antymał-żeńską. Problem został zawieszony — jak po­wiada mój znajomy rzeźnik — aż do maja.

W tym czasie (to znaczy do maja) zajęty byłem poszukiwaniem wampira vel wampy-ra przy pomocy najprzeróżniejszych osób płci obojga, a także Jerzego Putr., gry­wałem też w pokera z niezmiennym — ma się rozumieć — szczęściem. W pierw­szych dniach maja jeden z najlepszych zawo­dowych graczy imieniem August poprosił mnie o rozmowę na stronie, udaliśmy się więc na mecz stulecia i tam, samotni w tłu­mie, rozpoczęliśmy pogwarkę. August zapro­ponował mi wyjazd do Iks, miał na sto pro-

99


cent pewne wiadomości, iż w tamtejszym tajnym kasynie nie pojawili się dotychczas szulerzy z prawdziwego zdarzenia, ładowani frajerzy grali z całkowitym poczuciem bez­pieczeństwa. Nie pamiętając o Henryku (po­chłaniało mnie wrabianie w konia niejakiego Seweryna) odmówiłem, motywując to mno­gością ładowanych frajerów- na miejscu; wówczas August, znając moją słabość do prac społecznych (której objawem jest ni­niejsza opowieść), wyjaśnił mi, ze wyjazd do Iks będzie czymś w rodzaju budowy żłobka lub kwesty dla staruszek; w tajnym kasynie bywa typ nazywany Hipolitem, ba­dylarz, właściciel licznych szklarni warzyw­niczych; człowiek ów stał się iksjańskim królem wczesnego pomidora i ogórka, okazy z jego szklarni dochodzą do wymiarów gi­gantycznych, a zawdzięcza to osobnemu obchodzeniu się z każdym pomidorem i ogórkiem, traktuje te jarzyny jako fenome­ny, i tak schlebiając fenomenologicznie zdys­tansował masowo pracujące Państwowe Przedsiębiorstwo Warzywnicze w Iks, które­go dyrektorem jest brat Augusta; brat, zna­jąc profesję Augusta, zwrócił się przez umy­ślnego o pomoc, Hipolit co noc bywa w taj­nym kasynie, gdzie odnosi sukcesy równie oszołamiające jak w szklarniach, a to dlate­go, że do każdej stuzłotówki i karty odnosi się ze schlebiającą ciekawością fenomeno­loga; jeśli chcę pomóc instytucji społecz-

100


nej ■—■ zakończył August — powinienem się udać wraz z nim do Iks i zrujnować Hipolita, on, August, w obliczu zadań natury państwo­wej traci wrodzoną zręczność kciuka. Nie po­zostałem obojętny na to wezwanie i po go­dzinie pędziliśmy już autem przysłanym przez brata Augusta na spotkanie z perfid­nym badylarzem, w Iks byliśmy pod wieczór, w najlepszym hotelu czekały zarezerwowane dla nas apartamenty, umyliśmy się, ochędo-żyli, przekąsili co nieco (pomidory i ogórki były z plantacji Hipolita) i poszliśmy do pra­cy; do tajnego kasyna wpuszczono nas bez przeszkód, August znał kod, i już po chwili siedziałem przy stole Hipolita (wskazał mi go mój wspólnik), obserwując jego grę. Czuję się w obowiązku opowiedzieć o systemie Hi­polita nieco obszerniej, gdyż system ten stał się pośrednio przyczyną kolejnej przemiany inżyniera Henryka Wiatora, o czym będę mówił we właściwym czasie. Hipolit grał chytrze. Głaskał karcięta, tulił banknoty, mruczał coś do nich pieszczotliwie, tak kar­tom, jak i pieniądzom poświęcał całą swą uwagę, odnosił się do nich w taki sposób, jakby je widział po raz pierwszy, jakby niezmiernie był zafascynowany ich kształ­tem, barwą, przeznaczeniem. Oczywistą jest rzeczą, że karty oraz banknoty lubią ta­kie traktowanie, toteż do Hipolita pchała się starszyzna karciana i tysiączłotówki; wy­grywał, przed każdym rozegraniem puli mó-

101


wił głośno „ta puleczka dla Hipeczka" i prze­ważnie miał rację. Wiedząc, że karty, którym tak schlebiano, mogą stawiać opór przy moim tasowaniu, nim przystąpiłem do gry, wymy­śliłem kontrsystem; był prosty: kart ani pie­niędzy nie zauważałem. Graliśmy w czwór­kę i tak się złożyło, ze pozostali trzej part­nerzy byli ode mnie starsi, wszyscy brzu­chacze i łysonie, i z tej racji bez żadnej żenady przestrzegali mnie przed rozrzuca­niem pieniędzy, odsłanianiem kart, a kiedy wygrali parę tysięcy złotych, dogadywali mi jak dobroduszni wujkowie. Wtedy poczułem, że karty i banknoty, sponiewierane przeze mnie totalnie, przestały dawać opór, chodzi­ły mi w rękach gładko, posłuszne mojej ty­ranii. Kiedy wstaliśmy o północy od stołu, aby wzmocnić się kapką koniaku, miałem wy­grane sto tysięcy, z tego około osiemdziesię­ciu przywędrowało z teczki Hipolita; wierzył on wciąż w swą metodę, nie przestawał się przymilać do kart i pieniędzy, a mnie (tak jak i pozostali łysonie) traktował jako mło­dzieńca, któremu się powiodło, młodzieńca nie dysponującego żadną metodą, a więc po­tencjalnego dostarczyciela gotowizny; moje zachowanie utwierdzało go w tym przekona­niu, gdyż udawałem nowicjusza oszołomio­nego sukcesem. Łyknąłem koniaku i posze­dłem zobaczyć pokój ruletki i bakarata. Przy baku ujrzałem inżyniera Wiatora, który w okresie małżeństwa nie uznawał innej gry

102


poza bridżem, i hazardzistów, jak mówiła mi Wanda, nazywał maniakami; przed Heniem rosła wcale zacna sterta banknotów, jak na amatora grał nader szczęśliwie, „pozdrowie­nia z Oksymoronu" — szepnąłem nad uchem Henia, obrócił się inżynier i taki uśmiech roz­jaśnił jego twarz, jaki widuje się tylko na re­klamie pasty do zębów, natychmiast zapropo­nował przerwę w grze, wstał, zaprowadził mnie do bufetu, po drodze pytając, skąd wie­działem, że on, Henryk, jest tutaj, jak się do­stałem do kasyna i dlaczego nie zostawiłem neseserka w szatni. Nie zdążyłem odpowie­dzieć, bo Henryk wpatrując się we mnie mó­wił „nawet nie wiesz, jak niecierpliwie na ciebie czekałem, jak się cieszę, jak się cie­szę...", kiedy wypiliśmy powitalnego, odpo­wiedziałem, że zatrzymałem się w hotelu, że do kasyna wprowadził mnie mój znajomy, że nie wiedziałem, iż jego, Henia, tu zastanę, a neseserka nie oddaję do szatni, bo przecho­wuję w nim pieniądze, „więc ty też doszedłeś do tego, że rozrywka jest sensem życia?" — zapytał mnie inżynier i był w jego głosie taki entuzjazm, że mogłem tylko odpowiedzieć twierdząco, „z kim grasz?", „z Hipolitem", „o, to duże pieniądze, pozwolisz, że ci pokibi­cuję, potem pójdziemy pogadać", „bardzo chętnie, Heniu, widzisz, już siadają do stołu, chodźmy". Wstrzymam się od opisu moich zabiegów, dzięki którym badylarz o siódmej rano oświadczył „jestem zrujnowany", wstrzy-

103


mam się, albowiem opowieść moja nie jest opowieścią produkcyjną z życia szulerów, lecz słowną dokumentacją udanego poszukiwania wampira vel wampyra. Gdy przepychaliśmy się z Henrykiem ku wyjściu, podszedł do mnie mizernie wyglądający pan, przedstawił się jako brat Augusta i wręczył mi rulon sztywnego papieru, był to dyplom za pracę społeczną (przechowuję go w pokoju łajdac­kiej pamięci mego ojca); po wzajemnych grze­cznościach wyszedłem wreszcie z Henrykiem na ulicę roztętnioną porannym ruchem; Au­gust zgodnie z zawodowym bon tonem trzy­mał się ode mnie z daleka, wiedział, że i tak nie ominie go znaleźne. Po niebie można było poznać, że znajdujemy się na prowincji, nad nami nie krążył ani jeden członek Ligi Zdrowia Psychicznego; „jesteś, Stasiu, jedy­nym człowiekiem, z którym mogę być szcze­ry, widziałeś mnie z rogami, słyszałeś, jak mówiłem wierszem, nazwałeś Roberta łaj­dakiem" — powiedział Henryk i dodał „jak to dobrze, że też zrozumiałeś, że sens życia to rozrywka", „to nie było łatwe — odpar­łem — musiałem przezwyciężać stare przy­zwyczajenia", „domyślam się, że próbowałeś już dawno, u Roberta potrafiłeś się dobrze porozumieć z dziwkami, miałeś z nimi, jak ty to nazywasz, metajęzyk", „próby były licz­ne" — potwierdziłem z godnością, „i w karty dzisiaj grałeś z prawdziwą przyjemnością — dodał inżynier — grałeś jak dionizyjczyk".

104


Zdziwiło mnie to określenie w ustach techno­kraty, więc powiedziałem „wkroczyłeś w no­we rejony, Heniu", „tak, tak, Stasiu, dużo czy­tałem, dużo rozmyślałem, i tylko ty mnie mo­żesz zrozumieć, ty, który jadłeś ze mną w «Złotej Rybce*...", „rozumiem, mów dalej", „czekałem na ciebie niecierpliwie, ty jeden możesz docenić, jak się zmieniłem, potrzeba mi było twojej obecności, musi być świadek...", „Heniu — ja na to — do takiej rozmowy trzeba intymniejszego otoczenia, zaprowadź mnie do jakiejś przytulnej knajpki, tam so­bie pogadamy", „wszystkie jeszcze są za­mknięte, chyba że na dworzec", „niech bę­dzie na dworzec", „to chodź jeszcze kawałe­czek, parkuję tam fiata, nie chcę, żeby stał przed kasynem". Pojechaliśmy fiatem pod stację i tam w restauracji dworcowej, wśród posapywań parowozów, skrzeku megafonów, przy zwietrzałym piwku, inżynier Henryk Wiator rozpoczął swą spowiedź. „Do Iks przyjechałem z Oksymoronu jakiś nieswój, wszystko wydawało mi się dwuznaczne, oślizłe, wstrętne, wątpliwe, tak, Stasiu, wątpliwe... To był początek końca moje­go dawnego życia. Po co, myślałem, zbie­rać coraz więcej rzeczy, coraz lepiej żyć, jak mogą się dziać takie świństwa. Zrozu­miałem, Stasiu, że sens życia musi polegać na czymś innym. Ale na czym? Na czym? Czytałem, mnóstwo czytałem... Wpadła mi w ręce taka jedna książka, autor pisał, że

105


góry, to znaczy wspinanie się po górach przyniosło mu spokój... Pojechałem. Czytałeś o tym w gazetach?", „czytałem, Heniu", „tak, tylko się ośmieszyłem, to znaczy wtedy mi się zdawało, że się ośmieszyłem, bo dzisiaj to mi się wydaje nieważne, zupełnie nieważ­ne... I wreszcie doszedłem, na czym polega sens życia, to rozrywka, Stasiu, rozrywka, przyjemności, Stasiu", „piwko nieco zwie­trzałe" — ja na to, „nie szkodzi, słuchaj da­lej... Żyłem z dnia na dzień, kupowało się różne rzeczy, jadło, spało, ale to wszystko było takie sobie... Wtedy myślałem, że w tym jest sens. Miliony ludzi tak żyją... Kiedy przejrzałem, to aż mi się niedobrze zro­biło, jakby mnie ktoś piórkiem w gardle łas­kotał i kazał mydliny pić. Wiesz, ja się cie­szę, że nakryłem Wandę, bo jakbym jej nie zobaczył wtedy u Roberta, tobym żył jak ślepy... Jak najwięcej rozrywki, przecież ży­jemy krótko, nasze życie musi mieć sens, musi!" — wykrzyknął. Chłopek siedzący przy sąsiednim stoliku i pojadający pajdę domowego chleba z kiełbasą spojrzał na wy­krzykującego Henryka bez zainteresowania, statecznie podniósł szklankę herbaty i sior-bnął głośno, z ukontentowaniem. „Tak, Sta­siu — mówił Henryk — inni rozwodzą się, żenią, żyją jak ślepi. Robią różne świństwa, a głośno się oburzają... Ja też taki byłem, ale to się skończyło. Teraz tylko przyjemnoś­ci. Potwory przestały dla mnie

106


/ istnieć. Nic mnie nie oburza, Stasiu, trze-> ba wobec siebie być uczciwym... Ja nadałem { swemu życiu nowy sens. Gram w karty, urzą­dzam balety, próbuję wszystkiego... A z te­go, że kiedyś wierzyłem w potwory, że zbierałem rzeczy, mam swoją przyjemność... Bo we mnie kołacze się jeszcze ta wiara, Stasiu, kołacze się, a ja to wykorzystuję dla przyjemności. Robię rzeczy, które dawniej przez myśl by mi nie przeszły", „zrezygno­wałeś z pracy?" — zapytałem, „nie, co to, to nie. Bo posłuchaj, mogę robić wszystko na moją miarę, wyżej dupy nie przeskoczysz, jak mówi przysłowie. Mógłbym zrezygnować, bo karta dobrze mi idzie, mógłbym, ale tego nie robię... Przecież nie żyję sam, praca, mój drogi, mnie określa, w takiej Ameryce na przykład to konto by mnie określało... A z pra­cy mam swoje przyjemności, trzeba ci wie­dzieć, że dostałem awans, jestem wicedy­rektorem... Ci wszyscy tutaj w Iks, mówię o moich dawnych znajomych, myślą, że jes­tem ich człowiekiem. A ja się tylko uśmie­cham. I co zrobię przeciwko dawnym przy­zwyczajeniom, to mnie aż łaskocze w środku, taka przyjemność... Można powiedzieć, że w potwory przestałem wierzyć częściowo, za długo wierzyłem... Nie wierzę, ale jak coś zrobię, to jakbym wierzył... Stasiu, doszed­łem do wniosku, że wszystko wolno, w miarę możliwości naturalnie... Wszystko wolno! Nie ma potworów ani łajdaków". Umilkł He-

107


nio, wypił resztę piwa, poczułem, że czas, abym ja z kolei się wywnętrzył, abym umoc­nił wspólnictwo, ,,ja tak samo, Heniu, do­szedłem do wniosku, że nie ma potworów ani łajdaków i że wszystko wolno, w miarę możliwości, oczywiście. Tylko że u mnie po­wód był inny, w pracy zrobiono mi świń­stwo i dopiero potem przejrzałem. Cieszę się, że razem, że my w jednym czasie, Heniu... Życie musi mieć sens", „tak, musi, bo umieramy, bo umrzemy, chciałem powie­dzieć" — potwierdził Henryk i spojrzał na zegarek, „wiesz — ciągnął odsuwając kufel — ci wszyscy, którzy po przejściach... po nie­szczęściach różnych... ci, co mogli przejrzeć, a nie mieli odwagi, to fortelowcy, fortelowcy, Stasiu. Przed strachem bronią się fortelami, udają, że nic się nie stało... Jedynie wielkość może nadać człowiekowi sens, w miarę moż­liwości, ma się rozumieć. Tak, tylko wielkość, Stasiu", „innym językiem przemawiasz" — pochwaliłem go, „a tak, tak, dużo czytałem, musiałem znaleźć sens, ze wszystkimi potra­fię rozmawiać... Stasiu, muszę już jechać, dzisiaj w fabryce inspekcja, muszę być punktualnie... Masz mój adres, prawda?... Przyjdź do mnie o szóstej. Wyprowadź się z hotelu, u mnie zamieszkasz...", „będę mu­siał wyjechać najdalej jutro, Heniu, więc po co...", a na to mi inżynier „to jak chcesz, ale dziś u mnie o szóstej bądź koniecznie, balet będzie, ale specjalny", „dobrze, będę",

108


„to cię teraz odwiozę do hotelu... Jak dobrze, że przyjechałeś, wreszcie mogłem z kimś po­gadać". „Heniu — zapytałem w samocho­dzie — czy nie myślisz się ożenić?", roześmiał się na to inżynier, kierownicą zamiótł „albom ja to fortelowiec?" — odpowiedział pytaniem na pytanie, też się roześmiałem, aby dać do zrozumienia, że to tylko żart. Jechaliśmy przez Iks, a ja myślałem o przemożnej sile wykształcenia technicznego, które przyzwy­czaiło Henia do kategorii ścisłych, „nuda — mówił Henio ■— w takim małżeństwie, ciała znudzone sobą, słowa te same, wiesz, co ona powie, ona wie, co ty powiesz, nie dla mnie coś takiego, to tylko maskowanie dla różnych wyskoków, a po co mi to, kiedy mogę żyć bez jarzma", „bardzo precyzyjnie myślisz, He­niu, odrzuciłeś wszystkie dyrdymałki, praw­dziwie pryncypialnie myślisz... To ja się cieszę, że spotkałem takiego człowieka, jak ty", „a pamiętasz — zachichotał inżynier — że mówiliśmy, że nie znosimy glutów seksu­alnych, łajdaków, pamiętasz, Stasiu", „jakże miałbym nie pamiętać, zawsze mówiłem, że jestem po stronie ludzi uczciwych", „nie ma uczciwości, Stasiu, przeczytałem w takiej po­pularnonaukowej książce o socjologii, że wszystkie nasze przyzwyczajenia, tak zwana moralność, to przekształcone tabu dzikusów... Dużo mi ta książka dała... Uczciwość, Stasiu, obowiązuje tylko pomiędzy nami, którzy nie jesteśmy ślepi... Tylko pomiędzy nami", „tyl-

109


ko pomiędzy nami" — zawtórowałem Henio­wi szybko, jakoś tak boczkiem, „słyszałeś coś może o Wandzie? A może ją widziałeś?", „wi­dzieć nie widziałem, ale znajomy mi opowia­dał, że Wanda tak biodrem pracuje, że aż iskry idą", przycisnął inżynier hamulec, a po­tem zryw nadał samochodowi prawdziwie rajdowy i rzekł ,,w takim razie to tradycjo­nalistka, kochanków tylko zmienia... Ja na­tomiast mam smak do patologii, tyle lat w potwory wierzyłem, to mi teraz smaku­je... Taka młodzież na przykład, nic jej żad­ne moralności nie obchodzą, chędoży się tak, jakby oddychała, o przyszłości nie myśli, ży­je dniem dzisiejszym... Wieczorkiem właś­nie młodzież u mnie będzie, zobaczysz...", „nie masz się nawet, Heniu, co porównywać do Wandy, ty jesteś człowiekiem świado­mym, a ona to tylko jamochłon w formę człowieczą obleczony, galareta drgająca. Nic jej to nie nauczyło, podobnie mieszkanie urządza, znów te figurki skupuje, gniazdo, jednym słowem...", „tak, ona nie jest świa­doma" — zgodził się z powagą inżynier i filując ku mnie prawym okiem zapytał „od dawna grasz w pokera?", „skądże. Od kilku miesięcy", „pięknie ci dzisiaj poszło... Co zrobisz z taką kupą pieniędzy?", „prze­puszczę, Heniu, cóż bym innego miał zrobić", „tak właśnie trzeba, tak trzeba... Gniazdko, powiadasz, Wanda zakłada?", „tak słysza­łem", „popatrz, co za... list do mnie przed

110


rozwodem napisała, że chce zapomnieć o wszystkim, ale jej odpowiedziałem cyta­tem z książki...", „właśnie, jak to było z tym rozwodem? Spotkałem na ulicy Roberta, coś mi o tym mówił, ale niedokładnie... On wie­dział od Wandy". Inżynier zaczął rni opowia­dać o rozwodzie i tak opowiadając dowiózł pod hotel, „nie zapomnij, Stasiu, że o szós­tej..." •—■ rzekł na pożegnanie i nader stylowo (jak na fiata 600) ruszył przed siebie. Po prze­spaniu się i po wypłaceniu Augustowi znaleź­nego zastanowiłem się, czy nie wyjechać wieczorem do Oksymoronu, doszedłem jed­nak do wniosku, że byłoby to błędem, nad­zwyczajna logika Wiatora rokowała dla mnie, jako naukowca poszukującego wampira vel wampyra, pewne nadzieje; poza tym, muszę przyznać, byłem ciekaw owej iksjańskiej mło­dzieży, którą tak mi zachwalał Henio, znając młodzież oksymorońską byłem do niej grun­townie zniechęcony, uważałem za niemożli­we, by mógł się wśród niej zalęgnąć wampir. Przy okazji użycia słowa „zalęgnąć" warto przypomnieć spór, jaki prowadzili między so­bą ludzie średniowiecza; generalnie mówiąc, były dwie szkoły, pierwsza, której wyznawcy twierdzili, iż wampir rodzi się jako małe wampirzątko z matki ludzkiej a ojca diabła, objawiającego się kobiecie jako plugawy cap o rozdwojonym penisie, według tej szkoły wampirzątko jest obficie owłosione, usta ma w ryj wywinięte i kły nadzwyczajnej dłu-

lll


gości, konkludując — szkoła ta hołdowała przekonaniu, iż wampir rodzi się, a nie zalęga. Znany badacz średniowiecza Dag Halvorsen z uniwersytetu w Oslo wysunął hipotezę, iż cap o rozdwojonym penisie sym­bolizuje herezję manichejską, sprzeciwiła się temu Jayne Borovitsch z uniwersytetu Co­lumbia, która wykazała, że wzmianki o tak zbudowanym capie spotyka się na terenach nie objętych jeszcze wpływami chrześcijań­stwa, według Jayne Borovitsch wampyr ro­dzący się z kobiety nawiedzonej cieleśnie przez demona to intuicyjna psychoanaliza, która była w użyciu przed wynalezieniem psy­choanalizy naukowej. Szkoła druga, rozkwit jej przypada w czasach III Wyprawy Krzy­żowej, utrzymywała, że wampir z a 1 ę g a się wśród ludzi, po prostu pewnego dnia zwy­czajny człowiek, który uległ wdziękom cza­rownicy, zaczyna łaknąć ludzkiej krwi, po pierwszym zaspokojeniu potrzeba wysysania ludzkiej krwi staje się nałogiem; według tej szkoły, zmiany anatomiczne (wyrastanie przyssawki i kłów) mają charakter tymcza­sowy, wampir vel wampyr w trzydzieści pa­cierzy po dokonaniu swego dzieła przybiera postać ludzką, myląc w ten sposób wszelkie podejrzenia. Akademik Czun-Fen z Instytu­tu Mediewistyki w Pekinie twierdzi, że wam­pir zalęgający się wśród ludzi jest wytworem rewolucyjnych dążeń ludowych w szczytowym nasileniu ucisku feudalnego,

112


Czun-Fen dokumentuje swą tezę fragmenta­mi starych kronik, z których można się do­wiedzieć, że ofiarami wampyra padali przede wszystkim możni; teza pekińskiego akademi­ka nie znalazła uznania w oczach polskiego etnografa posługującego się metodą struk­tur alistyczną: Michał Wyszomirski twierdzi, że wampir zalęgający się wśród ludzi jest personifikacją tęsknoty za epoką suro­wego, tęsknotą łatwo wytłumaczalną w epo­ce gotowanego. Przedstawiwszy pokrót­ce dwie tendencje istniejące w średniowieczu, chcę wyjaśnić, iż do obu podchodziłem z kry­tycyzmem, niemniej wolałem używać słowa „zalęgać" niż „rodzić", gdyż liczne wywiady w klinikach ginekologicznych przekonały mnie, że nie zarejestrowano ani jednego wy­padku urodzin wampirzątka. Ci współcześni komentatorzy przed chwilą przeze mnie wy­mienieni nie wierzą (oczywiście!!!) w realne istnienie wampira vel wampyra, zdanie ich pokrywa się ze zdaniem łajdackiej pamięci mojego ojca. Odczuwam niejakie zadowole­nie na myśl, że po zapoznaniu się z moją opowieścią i po obejrzeniu eksponatu ci uczeni komentatorzy będą musieli rady­kalnie zmienić zdanie. Po uczynieniu tej nie­zbędnej, jak mi się wydaje, dygresji powra­cam do głównego nurtu; godziny popołudnio­we poświęciłem na oglądanie Iks, wdałem się w rozhowory z babciami klozetowymi (naj­lepsze informatorki) i dlatego dopiero dwa-

113


dzieścia po szóstej zjawiłem się u Henryka, zatrzymał mnie w przedpokoju i zaszeptał „przestaliśmy grać w butelkę, bo nie nad­chodziłeś... Powód wymyśliłem inny, powie­działem, że warto przedtem coś wypić... Jak­by się już rozciuchowali, tobyś, Stasiu, po­męczonych ich zobaczył, jak się tylko roz­biorą, to ruja i porubstwo takie się rozpętuje, że klepka się pod dywanem jeży... I z jaką obojętnością to, Stasiu, robią, och, zobaczysz, z jaką obojętnością!" Weszliśmy do pokoju, na dywanie leżało trzech chłopców i cztery dziewczyny, na pierwszy rzut oka było wi­dać, że nie przysługuje im jeszcze prawo gło­sowania, młodzież obnażona była w różnym stopniu, dzieweczki w majteczkach koronko­wych, maciupcich, o piersiach wcale grzecz­nych, pośladkach kobieco obłych, jedynie bu­zie jeszcze dziecinne, z ustami szkolnie odę­tymi, chłopcy też obnażeni w różnym stop­niu, nieco śnięci. „Kumpel z Oksymoronu, fachurka baletowy" — przedstawił mnie He­nio, zaległ na podłodze, więc i ja zaległem, „włączyć" — zakomenderował inżynier, ze­rwał się jeden z chłopaczków, ale zaraz ten rozpęd stracił, leniwie podszedł do adaptera i z głośników umieszczonych w dwóch prze­ciwległych kątach pokoju bluznęła najnowsza piosenka młodzieżowa. Po nikłej ilości decy­beli poznałem, że młodzież ma za sobą pierw­sze wtajemniczenie muzyczne, gdyby było inaczej, piosenka szłaby na pełny regulator.

114


Po chwili uwagę moją zwróciły meble na­znaczone bliznami, spojenia te były nieumie­jętnie zatarte, Henio widocznie kazał do­sztukować do połówek rzeczy pozostawionych przez Wandę brakujące połówki i chyba tę robotę wykonywał jakiś partacz; nie wyklu­czam, iż Henio kazał pozostawić blizny na rzeczach, aby przypominały mu o ich mar­ności. Jak w Oksymoronie, tak i tutaj nie­dorostki zachowywały się nader gnuśnie, po-gadywały od niechcenia, leniwie przewracały się z boku na bok, w zwolnionym tempie poruszały stopami do taktu muzyce, jedynie chłopak rozmawiający z Heniem wykazywał nieco więcej ożywienia, Henio w gwarze mło -dzieżowej objaśniał mu, w jaki sposób kopu-luje nie znana mi bliżej Ania, „szefie, to ona już stara, co?" — dopytywał się, „a, tak, niedługo jej trzaśnie trzy dychy" — odpo­wiedział Henio i pouczył chłopaczka o zale­tach uprawiania miłości „od zakrystii". Mło­dzież nie zwracała na mnie uwagi, nie było żadnych natrętnych przypatrywań, ten brak zainteresowania mógłby kogoś nie obytego z niedorostkami utwierdzić w przekonaniu, iż zostałem uznany za swojego, ja jednak tak nie myślałem, rekomendacja Heniowa musiała rozbudzić w młodzieży ciekawość, dla każdego z osobna słowo „Oksymoron" znaczyło coś innego, także określenie „fa-churka baletowy" z pewnością zapłodniło wyobraźnię, poza tym ważnym szczegółem

115


było moje kompletne odzianie, podczas gdy wszyscy byli bardziej lub mniej rozebrani. Brak zainteresowania moją osobą kładłem nie na karb dobrego, klasycznego wychowa­nia, lecz uważałem za skutek zamroczenia, któremu ulega niekiedy młodzież w grupie w obecności dorosłych, uważa ona, że być dorosłym to znaczy być tabetykiem, stąd zwolnione ruchy, mowa sącząca się i po­wolność reakcji. Dla Henia owo obluzo­wanie było objawieniem, dobrze pamięta­łem jego poranne słowa zachwytu, kim nato­miast był dla niedorostków inżynier? Odpo­wiedziałem sobie, iż ze względu na śmigłe nogi, prężny tors i modelową twarz Henio jest dla nich kimś w rodzaju przewodnika, który utwierdza ich jeszcze bardziej w prze­konaniu, że takie postępowanie jest postę­powaniem dorosłych: inżynier na pewno nie był dla nich starszym panem udzielającym mieszkania i napitku za możliwość pociup-ciania, przed takim posądzeniem broniły He­nia przymioty cielesne. „Zagramy w butel­kę?" — zapytał jeden z niedorostków i zaraz rozległy się głosy „o, nie chce mi się", „albo ja wiem, nie chce mi się", chłopaczek jednak był uparty, „nie wszyscy są rozebrani" — powiedział i wtedy spojrzenia młodzieży sku­piły się na mnie, takim samym rozleniwio­nym głosem rzekłem „można zagrać...", „ale przedtem szarpniem w cemol" — odezwał się inżynier, „w cemol... w cemol..." — zaapro-

116


bowały niedorostki i zaraz podczołgały się do tacy, na której, otoczona kieliszkami, bru-natniła się karafka, młodzież przykryła sobą tacę i po chwili każdy wycofał się z kielisz­kiem w dłoni, niedorostek rozmawiający po­przednio o Ani przyniósł trzy kieliszki, dla Henia, dla mnie i dla siebie. Łyknąłem bez wąchania i wstrząsnął mną taki odruch wy­miotny, jakbym miał własne sumienie wy­rzygać, sprawiła to ratafia, wódka słodka, ciągliwa, zapomniałem, że niedorostki szcze­gólnie ją cenią, jako że jest to alkohol o sma­ku leguminy. Chłopaczek, ośmielony widocz­nie wspólnie wypitą wódką, zapytał mnie „Dzikusy się rozlecieli?", „czy chodzi ci o ze­spół «Dzikusy», gitary i perkusja?", „a o ko­go?" — zdziwił się, „nie, nie rozlecieli się", „słyszałem, że mieli się rozlecieć, już dawno słyszałem", Henio pospieszył z informacją „Tom Dudziak, pierwsza gitara elektryczna miasta Iks", skwitowałem wyjaśnienie wielo­znacznym „ooo", na dalsze pogwarki w tej materii nie miałem już czasu, bo jedna z pa­nienek puściła w ruch butelkę, która zatrzy­mała się celując szyjką we mnie i byłem zmuszony do zdejmowania marynarki. Pod­czas gry obserwowałem ukradkiem inżyniera, gatki zdjął z niewysłowioną godnością i ta godność przekonała mnie, iż poranne wyzna­nia Henia nie były hochsztapłerską sztuczką, służącą do zdemaskowania mnie jako gacha Wandy, lecz najszczerszą prawdą, Henio mó-

117


się doszczętnie, senat uniwersytetu, prag­nąc uniknąć kompromitacji, konspiracyjnie umieścił profesora z żłobku im. Kubusia Pu­chatka, w którym to żłobku profesor przeby­wał do śmierci. „Znów dzisiaj nie było w sklepach cielęciny" — powiedziałem i pla­tynowce wśród bolesnych chrząkań przemie­niły się na powrót w ludzką młodzież, wyko­rzystując to poruszenie poprosiłem cicho He­nia, by udał się ze mną do drugiego pokoju, co też Henio uczynił, przechodząc wśród nie­dorostków z antyczną godnością nagiego triumfatora olimpiady. „Heniu — powiedzia­łem— ty upatrujesz w młodzieży coś, czego w niej nie ma. To wcale nie obojętni, to wca­le nie bezideowcy, chcący się raczyć tylko przyjemnościami, udowodnię ci to, Heniu, wystarczy któregoś z nich odłączyć od gru­py, a natychmiast przekonasz się, że to tacy jak ty i ja w okresie ślepoty, przekonasz się", „takiś pewny, Stasiu?", „takim pewny" — ja na to, „to udowodnij", „a proszę, proszę, niech się tylko przyodzieją", „dobrze, zorga­nizuję". Weszliśmy do pokoju i Henio rzekł „alarm ubraniowy", młodzież poczęła wska­kiwać w szatki, ktoś zapytał „to ciotka dzi­siaj wcześniej?", ale Henio nie udzielił od­powiedzi, owa „ciotka" wydała mi się szyf­rem oznaczającym koniec zabawy, nie mia­łem jednak czasu zastanawiać się nad tym bardziej szczegółowo, gdyż zajęty byłem obmyślaniem sposobów rozgrywki z poszcze-

120


gólnymi niedorostkami. Jako obiekty do­świadczalne wybrałem Toma i panienkę, któ­ra mnie obłapiała; „pozwól, Tom" — powie­działem do chłopca i wraz z Heniem prze­szliśmy do drugiego pokoju, Tom nadszedł zaraz za nami, dopinając modną marynarkę, to dopinanie utwierdziło mnie w przekona­niu, iż moja akcja się powiedzie, uzupełnia­nie garderoby świadczyło, według mnie, o niepewności. Usiedliśmy wokół stołu, dla rozmiękczenia milczałem przez kilka minut, a gdy chłopak zaczął zdradzać poważ­ne objawy zdenerwowania (całkowita nieru­chomość), spytałem Henia „masz jakiś napój dla dorosłych?", „jest starka", „dawaj"; Tom czerwieniejąc łyknął ostrego trunku i wtedy obojętnie powiedziałem „klezmerzy w Oksy-moronie wspominali o tobie", „kto?!" — prędko zapytał niedorostek; mimo że nowo­cześni opisywacze kondycji ludzkiej skom­promitowali niezamknięcie gęby ze zdziwie­nia, w imię prawdy naukowej muszę stwier­dzić, że dolna warga Toma Dudziaka była oddalona od górnej o trzy centymetry i sześć milimetrów. Wymieniłem nazwisko przed­niego klezmera, który właściwie klezmerem być przestał, bo zyskał nielichą sławę w ra­dio i telewizji, wtedy Tom przysunął się cał­kiem blisko i spytał „git go znasz?", „jajecz-nie — ja na to — nawijaliśmy o talenciakach, strząsnął mi w ucho, że niekiepsko tarmosisz. Jak wylądujesz w Oksymoronie, to wdep-

6 — Człowiek epoki 121


nij do mnie, dacie sobie piątkę", „neskim, skąd on mnie zna?", „nie wiem, może mu ktoś puścił tasiemkę z tobą", „to duży kozak, neskim, duży kozak...", „a jak... Ty też się możesz wybić, trzeba wiedzieć, gdzie przy­cisnąć, najpierw byś zagrał, neskim, w ja­kimś ładowanym zespole, nie z jakimiś obrzympałami, ale w zespole ;— cycuś, potem skok za granicę, z honorarium byś wózek skombinował, dyski byś nagrał, a za jeden dysk to wlatuje tyle, że...", „wiem, neskim, wiem, ci Anglicy, co byli ostatnio w Polsce, trafili na jednym dysku pięćdziesiąt tysięcy funtów. Pięćdziesiąt patyków..." — ostatnie zdanie wypowiedział Tom z widocznym roz­marzeniem, nie tracąc więc czasu szybko za­pytałem „a jakbyś już koncisko w banku, to co byś sobie kupił?", „wózek, neskim, chatę na medal i w ogóle...", „a jakbyś to już miał, to co wtedy?", „jak to co? Wtedy lepszy wózek, jaguara albo porsza, chatę większą i tylko likiery bym pił", „a jakbyś to już miał?", „to... to... tobym se fundnął taki wóz, jaki widziałem na filmie, sześć metrów długości, w środku telewizor, lodów­ka, różne cuda". Spojrzałem na Henia, sie­dział dziwnie osowiały, osądziłem, że ekspe­ryment z pierwszą gitarą elektryczną miasta Iks można zakończyć, „jak będziesz w Oksy-moronie, to wpadnij do mnie... A teraz zawo­łaj tę laleczkę, wiesz, ta co ze mną", „sie robi, neskim". Po wyjściu niedorostka inży-

122


nier nalał w kieliszki starki, łyknęliśmy i milcząc czekałem na panienkę; weszła trzy­mając w ręku notes w skórzanej corawie, „ty — powiedziała siadając koło mnie — akurat miałam do ciebie sprawę, wpisz mi się do rejestru, klempy w klasie nie uwierzą, że zaliczyłam drugiego z Oksymoronu", po­dała mi notes, gdzie kartki oznaczone były nazwami miast, wiosek i siół, najwięcej wpi­sów, rzecz oczywista, było na kartkach z na­pisem „Iks", na karcie z „Oksymoronem" znalazłem zdanie „na górze róże, na dole fiołki, będziem się kochać jak dwa aniołki — Marek Piwko z Oksymoronu, czasowo w So­pocie". Henio, który patrzył mi przez ramię w rejestr, powiedział ze znaczącym uśmie­chem „bardzo dobrze. Zupełnie jak pamięt­nik dawnej pensjonarki, na dole róże...", „nie ciesz się, Heniu, przedwcześnie" — przestrze­głem i nie chcąc być mniej szarmanckim od Marka Piwko postanowiłem też popisać się rymowanką, „jak masz na imię?" — spy­tałem panienki, „Ewa", napisałem więc „żyj nam, Ewo, długie lata, niech ci anioł wieniec splata, a w tym wieńcu same róże, żyj nam, Ewo, jak najdłużej — Staszek G. z Oksymo­ronu, czasowo w Iks". „Klawo — powie­działa po przeczytaniu tekstu — teraz mi muszą uwierzyć... Ty, długo zostajesz?", „właśnie chciałem pogadać z tobą o tym, dlatego cię zawołałem... Jesteś inna niż te wszystkie dziewczyny z tamtego pokoju,

e* 123


w ogóle jesteś inna. Jest w tobie delikatność, twoje nogi są długie i piękne, poruszasz się jak gazela. Mówisz tak, jakby szeptały pinie. I jesteś inteligentna, jesteś już zupełnie do­rosła... Ewa, nie ma sensu, żebyś się zada­wała z tamtymi, będziemy chodzić razem... A potem, jeżeli nam będzie ze sobą dobrze, jeżeli będziemy się sobą cieszyć, to weźmie­my ślub... Mam wóz, będziemy jeździć na zagraniczne wycieczki... Jesteś inna niż tam­te, poznałem od razu", po wypowiedzeniu tych słów przez chwilę trwała cisza, Henio spoglądał na panienkę poruszając pospiesznie żuchwami, ja wpatrywałem się w jej oczy nie mrugając powiekami, wiedziałem bo­wiem, że takie niemruganie jest uznane wśród młodzieży za przejaw silnej woli. „Co to są pinie?" — spytała wreszcie Ewa, „jed­no z najładniejszych drzew", „długo zosta­jesz w Iks?", „na zawsze", „a jaki masz wóz?", „buicka", znów długie milczenie i „podobam ci się?" wypowiedziane cichutko, na to ja „Ewa...", i był w tym słowie piesz­czotliwy zarzut, iż można wątpić w prawdzi­wość mego wyznania, panienka odpowiedzia­ła cichym „Stasiu"; inżynier zakaszlał ostro, jakby mu flegma w gardle przeszkadzała. „Ewa — powiedziałem normalnym gło­sem — teraz idź do nich, jutro spotkamy się tutaj o piątej... Wiesz, teraz chcę być sam... Jeżeli się z czegoś cieszę, to...", „ro­zumiem" — odparła panienka podnosząc się

124


z krzesła, „Ewa, i jeszcze jedno. Schowaj ten rejestr, nie chcę go oglądać", „dobrze, Staszek..." Po wyjściu Ewy inżynier łyknął tęgo (wprost z butelki), a ja rozumiejąc to jego wzburzenie, ten jego smutek podobny rozczarowaniu wodzów, którzy ujrzeli, iż so­jusznicy wcale sojusznikami nie są, powie­działem ,,to była próbka, Heniu, żebyś był bardziej sceptyczny, na razie tylko my dwaj jesteśmy prawdziwymi wspólnikami, a na­wet braćmi... Młodzież to ślepcy, którzy uda­ją widzących, bo to ich jedyna szansa... Nie twierdzę, że wśród nich nie ma tych, co przejrzeli, ale jak dotąd nie spotkałem ta­kich, i ty, Heniu, chyba też takich nie spot­kałeś". Inżynier zaczął grzebać w kieszeni, wyciągnął wreszcie kartkę wydartą z zeszytu rachunkowego i podał mi ją ,,a co na to po­wiesz, Stasiu? Co powiesz na to? To list po­żegnalny, Sylwek, ten rudy, zostawił go swojej narzeczonej...", na kartce, dużymi dziecinnymi literami napisano „pogardziłaś moją dolą, niech cię teraz psy chromołą"; od­dałem kartkę inżynierowi, a wtedy on „czy to nie jest obojętność dla zasad, czy to nie jest dowód, że żyją tylko dla przyjemnoś­ci?... A czy takie niemówienie słów miłos­nych to nie dowód, że chcą tylko czystej rozrywki?", „wiem, Heniu, że mnie tylko wypróbowujesz, że wcale tak nie myślisz... Przecież niemówienie słów miłosnych, a tak­że ten liścik to dowód niewinności, młodzież

125


wierzy w potwory, tylko wierząc w potwory można być winnym albo niewinnym. Prze­cież oni wierzą, za przeproszeniem, w miłość, jakby nie wierzyli, toby nie unikali gaworzeń słodkich a zamraczających, unikanie słów miłosnych to właśnie dowód, że boją się roz­pętać moce w sobie ukryte... A ten liścik... Cóż, to dowód wstydliwości tego Sylwka, człowiek, który naprawdę przejrzał, nie wstydziłby się napisać, że jest zdruzgotany, poniżony, i tak dalej, i tak dalej. Wstyd nie istnieje dla człowieka widzącego, używa wszystkich sposobów, aby uzyskać przy­jemność, używa nie tylko przyjemności ko-miśnych, ale przede wszystkim wyrafinowa­nych, pokrętnych, cienkich... Wiem, Heniu, że mnie chciałeś wypróbować". Inżynier uśmiechnął się, a nawet niemrawo skinąt głową na znak, że właśnie tak było, że zosta­łem poddany próbie, i gęsto począł potrzas­kiwać zapalniczką przy papierosie. Domyśla­łem się, że Henio przetrawia w sobie moje słowa, milczałem więc nie chcąc niestosow­nym odezwaniem się zakłócić owego trawie­nia; podniósł się wreszcie, uśmiech miał spo­kojny, w oczach migotały mu chytre błyski (wprawdzie świętej pamięci matka moja dowodziła, że uśmiechy i błyskanie oczu mogą oznaczać różne stany, a także nic nie ozna­czać, ja pozostaję przy tradycyjnym zna­kowaniu, nie zapominam bowiem, że opo­wieść moja jest przede wszystkim opowieś-

126


cią ku pokrzepieniu serc, i chciałbym, żeby jak najwięcej ludzi miało z niej pociechę), podniósł się więc inżynier i oznajmił „to była próba, Stasiu... Ja przekonałem się już daw­no, że młodzież zbuntowana jest na niby, to tylko tacy, którzy jeszcze nie dopchali się do żłobu", tu zaśmiał się i dokończył „zo­baczysz, czym ich podejmuję". Przeszliśmy do pokoju z młodzieżą, poszturchujące się niedorostki natychmiast spowolniały, Ewa nie brała w poszturchiwaniu udziału, ledwo ległem na dywanie, podczołgała się ku mnie, za rękę ujęła i siedziała poważna nadzwy­czajnie, lecz inaczej niż reszta, rzekłbym była to powaga macierzyńska, własnościowa. „Sylwek — zakomenderował inżynier — przynieś podwieczorek", poderwał się chło­paczek nader żwawo, zniknął w kuchni, skąd po chwili przydźwigał tacę z kremami, nuga­tami, orszadą i pszczelim mleczkiem, rzuciły się niedorostki na słodycze, pochłaniały je wśród dziecięcych posapywań i mlaskań, całkowicie zapomniały o swojej pozie prze­syconych, jedynie Tom i Ewa nie ulegli stad­nemu porywowi, z tym że u Toma owo opie­ranie się nie trwało długo, spostrzegłszy, iż nie zwracam na niego uwagi, począł spijać pszczele mleczko, najpierw dorośle, odgina­jąc od kubka paluszek serdeczny, a potem już zachłannie, obłapiając kubek całą dłonią; Ewa natomiast wytrwała w pogardzie dla słodyczy, ich brak powetowała sobie łech-

127


taniem wnętrza mojej dłoni, „dzieci, praw­
dziwe dzieci" — szepnął do mnie inżynier.
Pazerność Toma na pszczele mleczko nie
wyszła mu na zdrowie, ledwo niedorostki
pochłonęły resztę słodyczy, Tom czknął trut­
niem, owad ów krążąc nad pierwszą gitarą
elektryczną Iks budził w niej wstydliwe re­
zonanse, ni to chichoty, ni to chrząknięcia.
„Fiszki" — powiedział Henio i jedna z pa­
nienek podała mu pudełko zapełnione nie­
bieskimi i zielonymi kartonikami, inżynier
szybko je przerzucił i zadecydował „na dzi­
siaj najlepszy będzie Pascal", „kto to, sze- \
fie?" zapytał Sylwek, „Francuz, śpiewak,
zespół «Jansoniści»" — odparł Henio patrząc
mi w oczy, z uznaniem skinąłem głową,
a chłopaczek bystro zauważył „na liście prze­
bojów ich nie ma", „nie szkodzi, będą" — po­
wiedział Henryk i ciągnął dalej „Pascal na­
pisał: «Jeżeli się chwali, poniżam go; jeśli się
poniża, chwalę go; i sprzeciwiam mu się cią­
gle, aż pojmie, że jest niepojętym monstrum».
Tak napisał..." Młodzież nie wykazała żad­
nego zainteresowania maksymą, spostrzegł
to inżynier i mówił dalej „wiecie, po co wam
to przeczytałem? Po to, że opowiadaliście,
jak dostał w dziób ten prawiczek... A taki
ładunek w dziób to za mało, każdy tak po­
trafi. Do ciebie, Jarek, mówię. Trzeba było
zrobić inaczej. Wstań", chłopaczek podniósł
się leniwie, inżynier stanął naprzeciw niego
i kontynuował „zamiast w dziób, powinieneś

128


powiedzieć: przepraszam", „co? Do takiego prawiczka?" — oburzył się Jarek, „tak, właśnie do niego. I powiedzieć: daj rękę na zgodę. Ty jesteś niby ten prawiczek, a ja to ty. Uważaj. Ja mówię: przepraszam — i wy­ciągam rękę, prawiczek podaje... No, po­daj...", chłopaczek z ociąganiem wyciągnął rękę, inżynier pochwycił ją skwapliwie, i to za palce uchwycił, przegiął do przodu, i nie­dorostek zwalił się na kolana, popiskując przy tym „puść!... puść!", Henio jednak nie popuszczał, przeciwnie, naciskał jeszcze sil­niej, dopiero kiedy nie można już było roz­różnić próśb niedorostka, inżynier zaprzestał tortury. Jarek podniósł się z podłogi rozcie­rając obolałą dłoń; młodzież wykazała pełne zrozumienie dla wyczynu Henia, odezwały się głosy „przerobił go... na szaro go zrobił... wykołował go... przewiózł go...", „on tak często?" — zapytałem Ewy, „te myśli, co ma spisane, to nam często czyta, ale dzisiaj to jakiś dziwny" — odpowiedziała. „Wiecie już — rzekł inżynier uciszając ruchem dłoni młodzież — na czym polega mądrość Pascala. Robić frajerów na szaro, zęby poznali, że są świnie, poza tym ukrywać się, maskować", „na szaro, na szaro" — zawtórowały niedo­rostki. Inżynier spojrzał na zegarek i rozka­zał „Sylwek, odkryj jedną drugą telewizora, a ty, Jarek, wynieś wódkę i kieliszki do kuchni... Naczynia po kremie mogą zostać". Sylwek zdjął brezent z połówki telewizora,

129


aparat był przecięty w połowie, równe cięcie wskazywało, że operacja odbyła się bez im-plozji lampy kineskopowej (dowód talen­tów technicznych Henia); niewątpliwie tele­wizor z podziału rozwodowego. Ledwo Ja­rek powrócił z kuchni, zadzwoniono do drzwi, inżynier wyłączył adapter i wyszedł z pokoju, niedorostki podniosły się i sku­piły wokół połówki telewizora; Ewa odjęła dłoń od mojej dłoni i mruknąwszy „ciocia" przystąpiła do grupy; nie wiedząc, co to sło­wo ma oznaczać, na wszelki wypadek rów­nież i ja wstałem. Henio wrócił z tęgą kobie­tą lat około pięćdziesięciu, bujny wąs kli-makteryczny ocieniał jej wąskie wargi, hyr przeszedł po młodzieży „ciocia... ciocia", ko­bieta widocznie przyzwyczajona do popular­ności pomachała niedorostkom dłonią, jak to zwykł był czynić pewien nieżyjący już mąż stanu, i zasiadła na podsuniętym przez He­nia krześle. „Pozwoli pani, że przedstawię pani mojego przyjaciela z Oksymoronu, Sta­nisława G., historyka, który przyjechał obej­rzeć naszą pracę" — powiedział inżynier wskazując na mnie, skłoniłem się, a Wiator objaśnił mnie „pani Maciuszkin, inspektor społeczny", „w pierwszych słowach chciała­bym obywatelowi wyjaśnić — odezwała się inspektor Maciuszkin lustrując moje ubranie i twarz — że praca nasza jest inicjatywą miejscową, powstałą pod patronatem oby­wateli (tu wymieniła dwa nazwiska), pracow-

130


ników Rady Miejskiej. Umyśliliśmy, obywa­telu, że grupie naszej kochanej zdeprawo­wanej młodzieży potrzebna jest politechni­zacja, aby się deprawacja skończyła. Te tu dzieciaczki miały do czynienia z Sądem dla Nieletnich, a jeżeli nie miały, to im to groziło. Nasz kochany wicedyrektor obywatel Wiator zobowiązał się prowadzić z naszą za­grożoną młodzieżą zajęcia politechniczne bez zapłaty, jako czystą pracę społeczną. Wyniki przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Nasze dzieciaczki nie wystają po bramach, nie piją alkoholu, nie używają brzydkich słów i tym podobnych. Przychodzę tu co tydzień i widzę jawną poprawę. Dzięki inicjatywie Rady Miejskiej i poświęceniu inżyniera Wiatora dokształcają się politechnicznie ku chwale...", uśmiechnąłem się jak na człowieka społecz­nego przystało, a tęga kobieta zniewolona widocznie tym uśmiechem musnęła wąsa i ciepło dodała ,,a na mnie dzieciaczki mówią ciocia", „ciocia... ciocia..." — posłusznie za-gruchotały niedorostki. „Pokażcie panu, co umiecie, znaczy obywatelowi historykowi po­każcie, na przykład, jak tam te różne w tele­wizorze się nazywają", „ja powiem" — zgło­siła się panienka o jasnych włosach, „powiedz, dziecko, powiedz", dzieweczka wskazując na plątaninę przewodów nazwała ciocię po an­gielsku „zakłamaną, bezpłodną krową, która daje urzędnikom", „tak i sam obywatel his­toryk może się przekonać, że nauka w głowę

131


wam idzie'" — stwierdziła inspektor Maciu-szkin; tutaj inżynier wtrącił, że jestem wy­słannikiem Instytutu Pedagogicznego i że Instytut gorąco interesuje się politechnizacją młodzieży w Iks, kobieta natychmiast ura­czyła mnie nową dawką patriotyzmu lokal­nego, Henio dzielnie jej wtórował, między innymi oświadczył wskazując szafę z wydra-panym napisem TU ALA CNOTĘ STRACI­ŁA — „początki nie były łatwe, ryli mi różne napisy na meblach, ale teraz takie za­chowanie należy do przeszłości, jest coraz lepiej". Słuchałem cierpliwie tego duetu, wreszcie „ciocia" uznała, że zostałem odpo­wiednio nasycony, podniosła się z krzesła, „tak i czas na mnie, bardzo jestem z inspek­cji zadowolona, na posiedzeniu Rady Miej­skiej opowiem", i zwracając się do młodzieży ,,wy także, dzieciaczki, do domu, nie zatrzy­mywać się nigdzie, na pijaków nie spoglądać, ukłońcie się obywatelowi inżynierowi i oby­watelowi historykowi, co aż z Oksymoronu przyjechał, żeby was zobaczyć"; chłopcy szkolarsko szurnęli butami, panienki dygnęły i wśród pogruchiwań „ciocia... ciocia" towa­rzystwo w hierarchicznym ordynku przema­szerowało do przedpokoju. Czułem, iż Henio potrzebuje pochwały, która byłaby klamrą spinającą sprzeczności, toteż kiedy wszedł do pokoju, powiedziałem „z prawdziwą przy­jemnością karciłeś chłopaczka", „z prawdzi­wą, Stasiu, z prawdziwą... To potworek,

132


a właściwie rozbrykany szczeniak... Jasne, że nie potworek. Nie ma potworów ani po­tworków... Ale ja, mając tyle lat co on, by­łem zupełnie inny", „przewrotny jesteś, He­niu, nadzwyczaj przewrotny, podziwiam cię", „są przyjemności nie tylko razowe, ale i wymyślne... A propos... Może pójdziemy do cinema cochon?" Wyraziłem zgodę i uda­liśmy się spacerkiem na konspiracyjny seans; mówiąc prawdę, zdziwiony byłem nieco fak­tem istnienia w Iks przybytku chrząkającej muzy, ale zobaczywszy w hallu studenta Ocipiokła z Oksymoronu, zwanego Aposto­łem Nowoczesności, zrozumiałem wszystko: Ocipiołek organizuje pokazy filmów awan­gardowych rozpuszczając famę, iż są to fil­my pornograficzne, w ten sposób zmusił do obejrzenia deficytowych obrazów tłumy lu­dzi, którzy nigdy nie przyszliby na film po­zbawiony żywej akcji. Jestem zmuszony do streszczenia dzieła, które obejrzeliśmy, mam bowiem powody do podejrzeń, iż film ten zapłodnił umysłowo Henia, a powiem nawet więcej: określił treść drugiego małżeństwa inżyniera; wprawdzie Henio nie wspominał mi o tej inspiracji, jednak dla uważnego obserwatora nie może ulegać wątpliwości związek pomiędzy tym utworem a drugim ożenkiem Wiatora. Tytuł filmu „W poszuki­waniu autentyczności"; bohater Antoni Stan­dard (przejrzysta aluzja!), urzędnik, podczas śniadania jedzonego w obecności gderającej

133


żony i rozwrzeszczanych dzieci zrozumiał, iż jest papugą powtarzającą myśli innych, nie mającą własnego zdania. Wyrzucony przez żonę z domu, aby broń Boże nie spóź­nił się do pracy, ten potulny dotychczas re­ferent szedł do swego biura mocno sfrustro­wany. W urzędzie, ukłuwszy się spinaczem w palec, Antoni Standard postanowił, iż stanie się autentycznym. Nazwał więc swojego przełożonego nędzną kreaturą, poże­gnał się nieprzystojnym gestem z kolegami--urzędasami i rozrzuciwszy tekturowe teczki, opuścił biuro. Już na ulicy poczęły Standarda dręczyć wątpliwości, zrozumiał bowiem, że wyzywając przełożonego słowami gdzieś już zasłyszanymi nie przestał być papugą, przy­pomniał sobie również, że nieprzystojny gest podpatrzył jako dziecko u swego dziadka. Postanowiwszy pozbyć się wątpliwości, były referent wszedł do restauracji, gdzie zamówił pół litra wódki w głębokim talerzu, tę nie-konwencjonalność potraktował jako terapię przeciwko wątpliwościom; po paru łyżkach przejrzystej substancji A. Standard odzyskał wiarę w powodzenie swego przedsięwzięcia; jednak ten wewnętrzny spokój nie trwał długo, siedzący przy sąsiednim stoliku pijak pochwalił bowiem A. Standarda za sposób raczenia się gorzałką, twierdząc, iż w cza­sach jego młodości robiono tak samo na bib-kach dziewiątego pułku piechoty. Wątpli­wości powróciły! Były urzędnik począł się

134


zastanawiać, czy był kiedykolwiek auten­tyczny; po dłuższym (udźwiękowionym) mo­nologu wewnętrznym doszedł do wniosku, że autentyczny był jako dorastający chłopiec, że autentyczny był w rodzinnym miasteczku B., żył wówczas w zgodzie z samym sobą. Pojechał więc do miasteczka B. leżącego wśród głębokich lasów; w miasteczku nic się nie zmieniło, po rynku dalej chodziły kury, obyczaje były patriarchalne. Uszczęśliwiony Standard udał się do najstarszego mieszkań­ca, by pogawędzić z nim swobodnie, bez mę­czącego przyznawania racji. Ciosem było dla urzędnika stwierdzenie seniora miasteczka, że ich zgodne przekonania są dziełem ich ojców i dziadów. Antoni Standard zrozumiał, że nie ma ucieczki od powtarzania, zrozu­miał, że nie przestanie być papugą. Rozpacz ta okazała się krótkotrwała, Standard po na­myśle udał się do lasu zrzucając po drodze dwurzędowe ubranie, tę skórę cywilizacji. Wyrwawszy z płotu tęgi dębczak, ganiał po ostępach leśnych za wilkami, sarnami i żub­rami, jadał surowe mięso, spał na drzewach, pił z potoków. Zmienił się fizycznie, policzki mu schudły, włosy urosły, stwardniały mięś­nie. W ostatnim ujęciu widzieliśmy Standar-da, jak z maczugą w dłoni czai się na niedź­wiedzia, kamera przesuwała się po jego bi­cepsach, o ile zrozumiałem ten zabieg, było to sugerowanie, iż autentyzm równa się fizycz-ności... Zabłysły światła, sterroryzowani iks-

135


jańscy ojcowie rodzin głośno mówili, iż nad­zwyczaj pikantny to film, Henio natomiast nie bawił się w prywatne recenzje, lecz cią­gnąc mnie za rękaw rzeki „pójdziemy teraz do staruszek, Stasiu... Wielkość, wielkość... Nikt inny nie kładłby się ze staruszkami, tylko my... To biedne staruszki, pieniędzmi zmusiłem je do rozpusty wbrew ich zasa­dom... Dewotki, Stasiu... Tak, pieniędzmi zmusiłem... To wielkość. Masz świadomość, że to, co dla innych byłoby nie do przyjęcia, my jakby nigdy nic... Nie ma potworów, Stasiu". Być może, panie Hortensja i Melu-zyna były kiedyś dewotkami, lecz podczas naszej wizyty nie można było tego po nich poznać, dwie tłuste staruchy z młodzieńczą energią dosiadły nas wkrótce po ugoszczeniu herbatą z konfiturami i ujeżdżały aż do kresu naszych możliwości. Nie cytuję zdań Henia wypowiedzianych w tym przytulnym miesz­kanku, były to bowiem sformułowania z dzie­dziny techniki erotycznej. Miałem możność poznać pod koniec nocy przyczynę gotowoś­ci staruch; nie chcąc omdleć, podstępnie za­gadnąłem Meluzynę (Hortensja pogoniła za inżynierem do sypialni) o dawne dobre czasy, wzbudziłem przy tym jej zaufanie przedsta­wiając się jako powstaniec z 1863 roku, od­młodzony za pomocą prądów diadynamicz-nych, i wtedy Meluzyna z wdziękiem właści­wym starej szkole konwersacji napomknęła, iż dawniej po ubiorze i wysłowieniu można

136


było wywnioskować, do jakiej sfery należy poznany na ulicy pan; ma się rozumieć, że nie wspomniałem o tym inżynierowi, nie chcąc pozbawić go przyjemności bluźniers-twa obyczajowego, Meluzyna też nie powra­cała do tego zagadnienia, widocznie wiedzia­ła, czego Heniowi potrzeba do pełnej satys­fakcji. Od tych dwóch rozparzonych staruch wyrwać byłoby się trudno, a cóż dopiero, gdy do tych potnych żądz doszły tęsknoty faustyczne! Gdy tylko Hortensja pojawiła się w pokoju, Meluzyna poinformowała ją o mojej kuracji, i obie tak się tym przejęły, że nie wypuszczały nas dopóty, dopóki nie wyjawiłem im adresu lekarza odmładzają­cego prądami diadynamicznymi (wg Bernar­da); aby zawęźlić moje wspólnictwo z He­niem, zostawiłem spaśnym staruchom adres Roberta. Mówiąc nawiasem, Tęgopytek miał z pobytu staruch w Oksymoronie znaczny profit. Po wyjściu na ulicę Henio odzywał się dość bełkotliwie, nie ma czemu się dziwić, dwie nie przespane noce i wielokrotność do­konań miłosnych wyczerpałyby najsroższego play-boya, „wielkość — powiadał Henio — wieeeellll... sens życia... spać... skoroszyt... nikt by się nie odważył... Malinowski...", od­prowadziwszy inżyniera pod dom przyobie­całem, że będę pamiętał o nim, o Heniu, moim jedynym przyjacielu, lecz głęboka uczuciowość mego pożegnania nie dotarła, jak przypuszczam, w pełni do Henia, apatycz-

137


nie kiwał głową i z godnym podziwu uporem lisiłował trafić kluczem w zamek bramy...

Niestety, nie mogłem objawić pamięci o Heniu czynem, mimo że po powrocie do Oksymoronu zobaczyłem wyżła dzwoniącego strychulcem, niepodważalny dowód, iż jes­tem na tropie sukcesu. Dlaczego nie mo­głem — opowiem za chwilę, na razie, prze­praszając Komisję Naukową za tłumaczenie rzeczy oczywistych, wyjaśnię słuchaczom nie mającym powiązań ze środowiskiem nauko­wym, którzy moją wzmiankę o wyżle mogli­by potraktować jako przesąd, tracąc w ten sposób zaufanie do całości mego wywodu, że sprawa ta jest sprawdzona naukowo; robię to, albowiem przeznaczeniem mej opowieści jest przede wszystkim krzepienie serc jak najszerszej publiczności, a dopiero potem — doktorat. Otóż profesor Edward Bernstein w publikacji „Statystyczne i psychofizyczne badania nad nasileniem widzeń wyżła" stwierdził, że pojedyncze widzenie byłoby tylko przypadkiem, natomiast powszechność tych widzeń wśród wielkich naukowców jest zjawiskiem znaczącym; z badań statystycz­nych wynika, iż wyżeł dzwoniący strychul­cem ukazuje się naukowcom nie wcześniej niż na rok przed największym sukcesem ich życia i nie później niż pięć miesięcy. Bern­stein na bogatym materiale udowodnił, że naukowiec prowadzący badania doświadcza

138


szeregu wątpliwości, depresji, a nawet dłu­gotrwałych załamań; jednak umysł naukow­ca broni się, obrona ta jest często podświa­doma, i tutaj dochodzimy do rozwiązania problemu wyżła dzwoniącego strychulcem. W podświadomości uczonego sukces, przez atawistyczne pozostałości, objawia się jako jedzenie, zdobycie mięsa; uczony, myśląc o pokonaniu trudności, przywołuje z mrocz­nych głębin pamięci wyżła dzowniącego strychulcem, symbol tropienia; to jest właś­nie obrona przed trudnościami i depresją. Intensywne myślenie o wyżle powoduje, iż z mózgu uczonego wydobywają się fale dzia­łające wyłącznie na psy myśliwskie, mózg uczonego spełnia w tym wypadku rolę na­dajnika, zaś mózg psi — odbiornika; pies stara się być jak najbliżej stacji nadawczej, gdyż fale, których natury dotychczas nie zbadano, działają drażniąco na węch psa, wy- • wołując u zwierzęcia wrażenie, iż znajduje się niedaleko zająca lub też spyrki; stąd owo merdanie ogonem, czyli w języku myśli­wych: dzwonienie strychulcem. Bernstein podaje wiele przypadków widzeń wyżła dzwoniącego strychulcem, ja ograniczę się do przytoczenia zaledwie kilku; tak więc Mendelejew przed ułożeniem tablicy pier­wiastków zoczył merdającą psinę, podobnie małżeństwo Curie przed odkryciem radu, nie był tego widoku pozbawiony Edison (przed wynalezieniem żarówki) i wielu innych wy-

139


bitnych uczonych przed dokonaniem naj­trudniejszych odkryć. Po zobaczeniu wyżła dzwoniącego strychulcem byłem, jak już

  1. tym wspomniałem, pewny, iż jestem na
    właściwym tropie, że właśnie inżynier Hen­
    ryk Wiator z Iks może mi pomóc w poszuki­
    waniach wampira vel wampyra. Niestety,
    nie dane mi było napisać do niego listu lub
    telefonem powiadomić o mojej pamięci,
    przez cztery miesiące, to jest do września,
    krążyłem po Oksymoronie nie mogąc trafić
    do domu, coś mnie zwodziło, mamiło, śmie­
    chy jakieś nad uchem słyszałem, to znowu
    wezwania pieszczotliwe, rozkoszne, piętrzyły
    się przede mną żywopłoty z ciał konwulsyj-
    nie splecionych, to znowu rozwierały się
    przepaście w trotuarach, z których to prze­
    paści glucioły wychodziły kiwając szyderczo
    głowami, za pachy mnie podejmując i pro­
    wadząc do sal obrośniętych włosem prze­
    tłuszczonym, a gdy, ledwo się z owych po­
    mieszczeń wydostawszy, biegłem do domu,
    już iskry mi przed oczyma latały układając
    się w napisy, wzorki, a nawet portrety czci­
    godne, przystawałem gapiąc się na te zmien­
    ne układy, stałem nieruchomo, dopóki mnie
    coś w plecy nie popchnęło, a bywało gorzej,
    bo kopniaka poniżej pleców otrzymywałem

  2. nabrawszy przyspieszenia nie mogłem się
    zatrzymać przy ulicy właściwej, trafiałem do
    nie znanych mi mieszkań, gdzie krępowano
    mnie sznurówkami z gorsetów nazywając

140


przy tym małą zieloną żabką i pimpulciem, uwalniałem się z tych jasyrów, aby dostać się znów pod władzę Siły, która od domu mnie odciągała, posługując się najprzeróżniejszy­mi metodami, na przykład Palcem kiwa­jącym na mnie, który zawsze dwa metry przede mną w powietrzu płynął, choćbym biegł jak najszybciej. Zwodziło mnie, zwo­dziło... Na przedmieściu się nawet znalazłem, gdzie wzięto mnie za dolarowego cudzoziem­ca i uhonorowano pokazem folklorystycz­nym, trojka pędziła po jezdni wysypanej solą, a na saniach Sarmata stał ogromny szyjąc z łuku do wilków mechanicznych, wśród zabudowań przemykających; dobrze byłem Sile znany, bo jeżeli wspomniałem w towarzystwie, że do domu nie idę, to przeszkód żadnych na mej drodze nie było. Długo mógłbym jeszcze o mych perypetiach opowiadać, lecz ograniczę się do zrelacjono­wania podstępu, który mnie dawnemu życiu przywrócił; postanowiłem mianowicie, że trzeba mi zniszczyć moją tożsamość, przestać być Stanisławem G., wręczyłem więc klucze od mego mieszkania znajomej rozkosznicy, która miała wspólny ze mną pogląd na istotę dreszczów miłosnych, dzięki rafinadzie wie­loletniej rzeczy dalekie od powszechnych wyobrażeń o podnietach ze spazmem się jej kojarzyły, mając więc do niej zaufanie klu­cze wręczyłem i przykazałem surowo z mego mieszkania nie wychodzić, sam natomiast

141


udałem się na pocztę i tam wymknąłem się Sile, która ganiać mi po Oksymoronie kazała, straciłem tożsamość, a to przez uczynienie z siebie przesyłki ekspresowo-poleconej, coś nade mną i pode mną zgrzytało wściekle, ale ja już drwić sobie mogłem z tych zgrzy­tów, gdyż urzędniczka pieczątkę przystawiła mi do zroszonego zimnym potem czoła, gdzie adres Stanisława G. był wypisany, a także przylepione były znaczki odpowiedniej war­tości; do mieszkania wniosło mnie dwóch atletycznych listonoszy i tak zakończyła się kilkumiesięczna przygoda; dalszego zwodze­nia, jak dotychczas — nie było. W skrzynce na listy, wśród stert korespondencji, znalaz­łem dwie zlepione koperty, w jednej przysła­nej przez biuro wycinków, w którym prenu­merowałem wszystkie wzmianki prasowe o wampirze vel wampyrze, znalazłem notat­kę z „Przekroju" o treści następującej „LONDYN. W instytucie medycyny porów­nawczej przy londyńskim zoo udało się wy­odrębnić ze śliny nietoperzy-wampirów sub­stancję powstrzymującą krzepnięcie krwi, a nawet rozpuszczającą skrzepy. Nazwano ją desmokynazą od łacińskiej nazwy maleńkie­go nietoperza desmondus rotundus, odżywia­jącego się krwią ssaków. Nietoperze te żyją w Południowej Ameryce. Ostrymi jak brzy­twy przednimi ząbkami przecinają skórę zwierząt, a niekiedy i ludzi, i wysysają krew z ranki. Badania nad wykorzystaniem des-

142


mokynazy jako leku są w toku", z drugiej koperty (wysłanej w lipcu) wyjąłem zapro­szenie na ślub Henryka Wiatora z Barbarą Górską, na zadrukowanym kartoniku był odręczny dopisek „Stasiu! Przyjedź koniecz­nie, tylko ty potrafisz to ocenić!!!" Zlepienie się kopert było tym niby nieważnym przy­padkiem, który, jak to wiemy z historii nau­ki, bywa rozstrzygający przy wielu pracach naukowych. Co uważniejsi słuchacze zasta­nowili się już zapewne, dlaczego podczas mojego omamienia do Henia nie zatelefono­wałem, dlaczego nie pojechałem do niego, Siła na pewno by się temu nie przeciwsta­wiała, mogłem zresztą nawet zwykłą pocz­tówką dać znać o mojej pamięci, umocnić wspólnictwo, wszak — idąc dalej za ro­zumowaniem słuchaczy — ukazał mi się wyżeł dzwoniący strychulcem, naukowo sprawdzony znak, iż jestem na tropie. Spra­wa wcale jednak nie była tak prosta, wyżła zobaczyłem w Oksymoronie i, jak nad­mieniłem, pomyślałem, iż wiąże się to z He­niem, później jednak, analizując owo widze­nie, doszedłem do wniosku, że tak wcale być nie musi, że powodowany autosugestią po­łączyłem wyżła z Heniem bez żadnego powo­du, po prostu myślałem o inżynierze i stąd dopasowanie. Prowadziłem przecież liczne eksperymenty naukowe, wyżeł mógł zwia­stować powodzenie każdego z nich. Teraz jednak, po zobaczeniu sklejonych kopert, nie

143


miałem żadnych wątpliwości — należało pilnie śledzić inżyniera. Chciałem nawet in­terweniować na wzór owych uczonych, któ­rzy poddają rośliny promieniowaniu otrzy­mując przedziwne mutacje, odpowiednikiem napromieniowania miało być opowiedzenie znajomemu dziennikarzowi, zwanemu Hieną Życiorysów, o iksjańskim inżynierze, któ­ry politechnizuje zdeprawowaną młodzież, dziennikarz, mając mnie za człowieka oficjal­nej moralności, natychmiast by zamieścił, bez sprawdzenia u źródła, hagiograficzny reportaż o laickim świętym, który czyni dobro wśród zbłąkanych nastolatków, liczy­łem na pogłębieniu się w Heniu sprzeczności, na jeszcze dotkliwsze uświadomienie sobie rozdarcia pomiędzy opinią bliźnich o nim a jego własną wiedzą; po namyśle zrezygno­wałem jednak z interwencji, gdyż wcale nie byłem pewny, że Henio odczuwa jakiekol­wiek rozdarcie, a co najważniejsze, inter­wencja wydała mi się szarlatanerią naukową, nawet gdybym odniósł sukces, dręczyłaby mnie świadomość, że wampir vel wampyr zo­stał uzyskany sztucznie, a przecież mo­im marzeniem było zdobycie pewności, że wampir vel wampyr egzystuje normalnie, w warunkach przeciętnych, wszak nie moż­na odkrycia spreparowanego uznać za praw­dziwie naukowe osiągnięcie. Dumając nad dwiema zlepionymi kopertami (rozkosznica wiła się na widok dachów sąsiednich kamie-

144


nic) uzyskałem pewność, że należy mi ogra­niczyć się wyłącznie do obserwacji, ja, który przeprowadzałem najróżnorodniejsze do­świadczenia wykraczające często poza to, co nazwałem warunkami przeciętnymi, uznałem, że teraz, kiedy mam pewność, iż jestem na właściwym tropie, mogę sobie pozwolić tylko na śledzenie przebiegu procesu, w równej mierze powodowała mną etyka naukowa, jak i strach przed opóźnieniem lub zniszczeniem nadarzającej się okazji; nie wiedziałem prze­cież, czy wampir vel wampyr objawi mi się przy Heniu, czy też inżynier stanie się wam­pirem, mogłem również osiągnąć sukces w sposób nieprzewidziany, jak wspomniałem na początku, należało wykluczyć korzystanie z wszelkich precedensów w poszukiwaniu wampira vel wampyra, gdyż takich poszu­kiwań nie było. Zaspokoiwszy naprędce roz-kosznicę, aby mi nie przeszkadzała ekstatycz­nym przeginaniem się w naukowych poczy­naniach, zamówiłem międzymiastową z Iks, czekałem na połączenie pozornie spokojny, lecz pod czaszką trwał zgiełk przypuszczeń, pytań i rojeń, wreszcie usłyszałem głos He­nia „halo, kto mówi?" — zapytał, „Staszek", „nareszcie" — powiedział inżynier i zamilkł, w słuchawce słychać było dalekie brzęczenie rozmów w centrali telefonicznej, odczekaw­szy stosowną chwilę powiedziałem Heniowi, że dopiero co wróciłem ze szpitala, gdzie przebywałem przez kilka miesięcy, i że za-

7 — Człowiek epoki 145


proszenie na ślub przeczytałem przed godzi­ną, „nie szkodzi, Stasiu, nie szkodzi. Za pięć dni, w środę, o czwartej po południu, będzie­my u ciebie, Basia chce zobaczyć teatry Oksymoronu w nowym sezonie, Basia jest wielką miłośniczką sztuki, kup, Stasiu, bilety na..." — tu inżynier oddalił się zapewne od telefonu, bo konsultacja z żoną była ledwie słyszalna, nie trwało to długo, inżynier wy­mienił tytuły sztuk, a ja przyobiecałem pręd­kie wykonanie polecenia... We wrześniową środę, dwie minuty po czwartej po południu, usłyszałem dzwonek, byłem w pobliżu drzwi, otworzyłem natychmiast; obok Henia sta­ła dziewczyna o naburmuszonej twarzy, wdzięczne to było naburmuszenie, dziewczy­na nie miała więcej jak dwadzieścia dwa, trzy lata, „proszę, proszę" — powiedziałem usuwając się z przejścia, państwo Wiatoro-wie weszli do przedpokoju i wtedy t o spo­strzegłem: lewa noga dziewczyny pozbawio­na była łydki, piszczel ujęty w metalowe wią­zanie wydawał się bardzo cienki przy masy­wnym buciku ortopedycznym. Wprowadziłem gości do pokoju łajdackiej pamięci mego ojca, gdzie przedstawił mnie Wiator żonie mówiąc, iż jestem jego najlepszym przyjacielem i że na pewno znajdę z jego żoną wspólny język jako magister humanistyki, gdyż żona lubi książki, historię i sztukę. Nie odzywała się dziewczyna z suchą nóżką podczas tej pre­zentacji, jedynie uśmiech lekki zdrowe jej

146


zęby odsłonił, i ten uśmiech wydawał się nieco nieufny. Wręczyłem inżynierowi bilety do teatrów, Henio porwał się od razu za kieszeń i ledwo udało mi się go powstrzymać od rozliczania się. Zasiedliśmy na taboretach, zapytałem o warunki jazdy, inżynier mówił coś o szosie, na której przeprowadzano robo­ty drogowe, a ja zastanawiałem się nad po­tęgą obecności kalekiej dziewczyny, przez tę obecność zamiar Heniowy, aby mi wypłacić pieniądze za bilety, wydał się czymś niesto­sownym, czymś na kształt profanacji; ma się rozumieć, że ta drobna sumka przy moich zarobkach była niczym, gdyby Basi nie było, też bym nie przyjął zwrotu, lecz przy niej ten pozornie błahy epizodzik stał się żenu­jący, doszedłem do wniosku, że pieniądze skojarzyły mi się z normalnością, ze spraw­nością właściwie, a kaleka dziewczyna z ete-rycznością, zaprzeczeniem spraw prozaicz­nych. Mile połechtany moją wrażliwością, począłem z większą uwagą przysłuchiwać się relacji inżyniera, mówił właśnie o przeje­chaniu koguta na drodze, powiedział o tym rzeczowo „trzepnąłem koguta lewą stroną maski, wybiegł na drogę sprzed bielonego domu, na karoserii jest tylko lekkie zagłę­bienie", a wtedy żona Wiatora odezwała się „biedny kolorowy rycerz", bez żadnej spec­jalnej intonacji to powiedziała, ale Henio zerwał się z taboretu i zaczął chodzić po po­koju, „tak, biedny kolorowy rycerz — po-

7* 147


wtórzył i dodał — przecież to nie moja wi­na", nic na to żona inżynierowi nie odpo­wiedziała, patrzyła na niego z uśmiechem, inżynier począł chodzić jeszcze szybciej. Cho­dził po podłodze wyłożonej encyklopedo-fixem w sposób, rzekłbym, przesadnie wital­ny, kroki jego były równe, energiczne, zwro­ty na pięcie wykonywał z elegancką precyzją, żona już się nie uśmiechała, wodziła burymi oczami za kursującym po pokoju Heniem, zrozumiałem, że ta manifestacja witalności jest poskramianiem kalekiej żony o poetycz­nych skłonnościach. Dziewczyna spojrzała na mnie, potem wzrokiem obiegła pokój i znów wodząc oczyma za mężem powoli poczęła wysuwać przed siebie chromą nóżkę, tak po parę centymetrów wysuwała, Henio jednak nie dostrzegał manewru żony, cho­dził po pokoju z prawdziwie techokratycz-ną dokładnością, żałosna kontrdemonstracja żony traciła w ten sposób sens. Ta pamięć o własnym kalectwie była dla mnie o tyle dziwna, że druga pani Wiatorowa była w sukience, z czego wysnułem wniosek, iż dziewczyna musi być przyzwyczajona do swojej ułomności, że swą uschniętą nóżkę traktuje jak coś normalnego; w prze­ciwnym razie — myślałem — nosiłaby spod­nie ukrywając kalectwo. Wreszcie dziewczy­na wysunęła uschniętą nóżkę na całą długość, Wiator tego nie zauważał, kursował dzielnie od ściany do ściany na zdrowych nogach,

148


z wyraźną przyjemnością opadając na pięty i wznosząc się na palcach. Wtedy Basia popatrzyła na mnie, spojrzenie to odczu­łem intuicyjnie, bo w tym momencie patrzy­łem na rozbielone niebo za oknem, starając się zachować neutralność w tym konflikcie, kiedy zerknąłem na dziewczynę, ta znowu wodziła wzrokiem za mężem jak za spo­wolnioną piłką tenisową; kalekiej nogi nie można już było bardziej wysunąć do przo­du. Moje zerknięcie było na czasie, bo Basia zatrzepotała powiekami i desperacko wysunęła do przodu zdrową nogę, było to spotęgowanie kontrdemonstracji, prawa noga o toczonej łydce, z pęciną cienką, z ko­lanem pięknie związanym, przez swą urodę uczyniła z suchej nóżki rzecz jeszcze nędz-niejszą. Ale i to nie pomogło, Wiator nic nie spostrzegał albo nie chciał spostrzegać, on tylko poskramiał chodząc na zdrowych no­gach. Oczy dziewczyny zaszkliły się, myśla­łem już, że będę świadkiem płaczu, Wiato-rowa jednak powstrzymała się od łez, cofnęła z pewnym trudem nogi, wstała i kusztyk, kusztyk, podeszła do półki, gdzie stały ser­wisy zrabowane z Muzeum Ogniska Domo­wego przez mojego znajomka ze sfer bandyc­kich, który pozostawił je u mnie na czas od­siadywania wyroku za inne drobne przestęp­stwa, „śliczne talerze" — umotywowała swój spacer i głos jej był pokorny, domyśliłem się, że jest to prośba do Henia o łaskę, inżynier

149


jednak nie od razu przerwał swój spacer, utwierdzał się w zwycięstwie przemierzając jeszcze kilkakrotnie pokój, zatrzymał się do­piero, gdy wstałem i zacząłem wymieniać Basi marki poszczególnych skorup „to Spode, to Derby, to Crown, to Swansea, a to Wodg-wood", „piękne" — powiedziała dziewczyna gładząc czubkami palców naczynia, odnios­łem wrażenie, że ta pieszczota jest przezna­czona dla mnie, że jest to podzięka za przyj­ście z pomocą. „Ileż to może kosztować?" — zapytał inżynier, Basia spojrzała na męża i natychmiast na jego twarzy pojawiły się wypryski utylitaryzmu, nabrzmiałe ciężką ro­pą, inżynier Wiator przemienił się w Chami-dło Męsko-Przemysłowe, o których to potwo­rach pisze Traszko z Trzcińca w swym dziele „paskudna u nich natura, raszpla bardziej im gustowna od leliji, skoro im pod gały rzecz urodną podstawić, zachwytu nie doświadcza­ją, jeno o cenę po chamsku się wypytują", usiadł potwór na taborecie, skóra pomiędzy wypryskami mu stwardniała jak u nosorożca, wiertło mu na czole wyskoczyło i siedział tak, potwór, nie interesując się więcej zna­komitymi serwisami, „dosyć dużo to mo­że kosztować" — odpowiedziałem chłodno i wtedy włosy na głowie potwora w metalo­we wiórki się zmieniły, „pan zbiera?" —• spytała usatysfakcjonowana Basia, „nie, mój ojciec zbierał" — odpowiedziałem i uznając, że czas przywrócić Wiatorowi wygląd ludz-

150


ki, rzekłem „Henio bardzo lubi te cudeńka, kiedy był u mnie ostatni raz, godzinę nad ni­mi przesiedział", „tak?" — z jakimś dziwnym smutkiem zdziwiła się Basia, a jej mąż odzy­skał postać ludzką; popatrując na niego dziewczyna dorzuciła „zadziwił mnie pan tą informacją, zadziwił..." Powstał na te słowa Wiator, a ja, chcąc uchornić się od widoku kursującego inżyniera, szybko powiedziałem „zrobię wam kawy... A może się napijecie czegoś mocniejszego?", „ja prowadzę, Stasiu, a Basie boli głowa po alkoholu... Kawa bar­dzo dobrze nam zrobi, pomogę ci, Stasiu, Basia będzie mogła w spokoju pooglądać ta­lerze", „zgadza się pani?"—spytałem, „ach, tak, z przyjemnością pooglądam..." Przesze­dłem z Heniem do kuchni, „co na to powiesz, Stasiu?", „jesteś wielki, Heniu" — odparłem zapalając gaz i postawiwszy rondelek z wo­dą na ogniu, dodałem „ale parę wyjaśnień by mi się przydało", „dobrze, Stasiu, dobrze... A więc, na początek, to nie jest już taki nu­mer, jak ze staruszkami na przykład...", „nie?", „nie, zaraz ci to wyjaśnię" — powie­dział wyraźnie zadowolony rozsiadając się na zydlu, po czym poczęstowawszy mnie papie­rosem szczęknął raźnie zapalniczką i rzekł „to, co robiłem w Iks w maju i przedtem, to pomyłka. Myślałem, że przyjemności to sens życia, tak myślałem... A to były anomalie seksualne... To proste, przez seks zostałem ugodzony, akcja równa się reakcji", „ale w

151


karty też grałeś"— przypomniałem, „w kar­ty, tak, w karty grałem, a jakże, grałem... To przeważyło szalę. Zaczęło się od tego, że do młodzieży straciłem serce, a staruszki wyje­chały się odmładzać... A więc anomalii w Iks nie ma, małe miasto... No to tylko grałem w karty, przyjemność hazardu. I co powiesz, Stasiu, pewnego dnia, pewnej nocy, mówiąc ściśle, przegrałem wszystko, co przez tyle miesięcy wygrałem, do Hipolita wszystko przegrałem. Ja grę traktowałem jako rozryw­kę, a on jako coś specjalnego i to mnie zgu­biło..." „popatrz, popatrz, a ja mu uwierzy­łem, że go zrujnowałem", „zwiódł cię, Sta­siu, zawiódł..." Zamyślił się inżynier, a ja przez okno patrzyłem na fiata Heniowego, stojącego na podwórzu, wokół którego gro­mada dzieciaków hasała, „tak — rozpoczął na powrót Henio — wyszedłem rano z kasyna, na jakichś schodkach przysiadłem i tak mi się dziwnie zrobiło, że o mało co się nie rozpła­kałem... Tobie to mogę powiedzieć, ty wiesz o mnie wiele, dużo wiesz o mnie, Stasiu, mó­wię ci, płakać mi się chciało. Wtedy zrozumia­łem wszystko... Życie musi mieć sens, kiedy przyjemności takie są nietrwałe, kiedy mam ograniczone możliwości, trzeba postępować inaczej. Ścisłe myślenie, Stasiu, uważaj... Jestem wprawdzie wicedyrektorem, ale mało co mogę, na świecie tyle miliardów ludzi, a ile było, a ile będzie... Mrowisko, Stasiu, ja to drobinka... A jednak życie musi mieć

152


sens, przecież jakbym się zgodził, że jestem tylko miliardowym punkcikiem, to tylko w łeb sobie palnąć albo skoczyć z czwartego piętra, to zupełna nędza by była... Wielkość, oto co nas może uratować... Wtedy, na tych schodkach, postanowiłem się ożenić z Basią. Ona pracowała u nas w biurze, wiedziałem, że jak się z nią ożenię, to będę dla niej Bo­giem, ona żadnych szans na małżeństwo nie miała... Bogiem dla niej będę, myślałem, i słusznie myślałem... Mieć coś absolutnie własnego, coś co tylko zależy od ciebie, sko­ro rzeczy nie możesz być pewien ani przy­jemności, wtedy mieć człowieka tylko dla siebie to jedyny sens... Tak, jestem dla niej Bogiem... Znaczy, jeszcze nie całkiem, ale już niedługo... Tego samego dnia poszedłem z nią na spacer, opowiadała mi o książkach, i taka była zawstydzona, że chodzi powoli, żebyś, Stasiu, widział, jaka ona była zawsty­dzona... Schlebiałem jej, omotałem, mówi­łem jej takie słowa, których nie słyszała w życiu... Kocham ją, na pewno ją kocham. Kiedy się jej oświadczyłem, to tak płakała, że... Bardzo wrażliwa... Bo, pomyśl, żyła za małą pensyjkę, jak to maszynistka, kaleka, a na mnie baby lecą", „nic dziwnego, Heniu, jesteś bardzo przystojnym mężczyzną", „tak myślę... Zaraz po ślubie kazałem jej przestać pracować, powiedziałem, że nie chcę, aby się męczyła, ale rozumiesz... W biurze ploteczki, zajęcia, stukanie w maszynę, a ja chciałem,

153


żeby była tylko dla mnie... Czyta książki, różne filmy ogląda, teatrem się interesuje, ale to mi nie przeszkadza... To tylko wzmac­nia w niej wrażliwość. Przez kalectwo jest wyczulona, Stasiu, a to woda na mój młyn. Boi się, że ją opuszczę, na pewno się zasta­nawia, dlaczego się z nią ożeniłem, i tym bardziej kocha. A ja umyślnie czasem się odezwę tak, że ją to zaboli, żeby nie nabrała pewności, żeby była drżąca jak ta...", „jak gałąź osiki" — podpowiedziałem, a Henio na to „właśnie, jak gałąź osiki", „Heniu, a dlaczego Basia nie chodzi w spodniach?", „domyśliłeś się, Stasiu, co? Wytłumaczyłem jej, że nie ma czego się wstydzić, że właśnie nóżka jest dla mnie najdroższa... To chodzi w sukience, wstydzi się okropnie, a władza moja wzrasta. Niedługo wszystkie bunty jej z głowy wylecą, ona teraz jeszcze czasem się zbuntuje, jak się odezwę jakoś tak, ale za chwilę znowu pokorniutka, spokojna, za­kochana... Już jestem prawie Bogiem... Moi znajomi dziwią się, dlaczego się z kaleką oże­niłem, poza moimi plecami mówią, że wsty­dziliby się z taką pokazać na ulicy. Głupcy, ślepi głupcy... Niech się dziwią, ja jestem wygrany... I wiesz, stary, rzeczy znów mnie cieszą, inaczej niż przedtem, ale zawsze. Mam przyjemność, jak coś nowego do domu przyniosę, prezenty jej lubię dawać, wtedy jest taka rozrzewniona, śmieje się, czasami płacze... Przyjdzie czas, że nie będę już mu-

154


siał jej ranić, sama troskliwość wystarczy, czułości, ale na razie niech będzie zdziwiona, że ja właśnie ją wybrałem". Podczas tego wyznania nie chcąc urażać Henia nie uciera­łem neski z cukrem i kroplą koniaku, teraz jednak, kiedy inżynier sobie pofolgował, za­brałem się do ucierania zmniejszywszy uprzednio płomień pod wrzącą wodą, ucie­rając brunatną masę skomentowałem „osią­gnąłeś wielkość, Heniu" i dodałem po chwili ,,ja też idę w tym kierunku, więc mogę to ocenić", „też idziesz?", „tak, Heniu, poma­gam cierpiącym. Opiekuję się sąsiadką sta­ruszką, jest chora, jestem dla niej Bogiem... Moja bezwzględna własność... Ja też zrezy­gnowałem z ekscesów seksualnych", wstał inżynier, ja też podniosłem się z zydla po­znając po graniu mięśni mimicznych Wiatora, że coś uroczystego się szykuje, przypuszcza­łem, iż będzie to wyjątkowo godny uścisk ręki, omyliłem się, nastąpiło coś znacznie podnioślejszego: braterski pocałunek, taki z przygarnięciem i poklepaniem wzajemnym po ramionach. Kiedyśmy odstąpili od siebie, Henio rzekł „okazuje się, że ciałem można osiągnąć sens życia", a ja na to „mocny teraz jesteś w filozofii", „nic dziwnego, czytałem, Stasiu, czytałem, teraz już tyle czytać nie muszę, bo mam pewność. Ot, od !£zasu do czasu jakiś kryminał... Ale teraz mogę się śmiało zmierzyć z Robertem, który mi zarzu­cił, że na filozofii się nie znam, pamiętasz?",

155


„pamiętani, o triadzie Heglowskiej coś wspo­minał", „o triadzie, o triadzie" — potwier­dził inżynier. Demonstrując wspólnictwo wnieśliśmy razem tacę z filiżankami neski do pokoju łajdackiej pamięci mego ojca, gdzie Basia czekała na nas siedząc przy sto­liku; blat ukrywał uschniętą nóżkę. „Podo­bały ci się serwisy?" — zapytał Henio, „to kwiaty z porcelany" — odpowiedziała, pod­szedłem do półki i wybrawszy komplet Swansea postawiłem przed dziewczyną „dla pani" — powiedziałem krótko, Basia zaczę­ła się wymawiać z uroczą ceremonial-nością prowincjuszki, dopiero kiedy oświad­czyłem „nie chcę o niczym słyszeć, to już jest pani własność" — ruchem małej dziew­czynki obejmującej lalkę przysunęła bliżej siebie skorupy i powiedziała cicho „dziękuję". I niespodziewanie dla mnie zaczęła opowia­dać, jak sobie wyobraża urządzenie mieszka­nia „u nas trzeba wiele zmienić, jak Henryś dostanie premię, kupimy stare ramy, powiesi się ramy na ścianach, wie pan, takie złocone, śmieszne, a w tych ramach przypnie się sztuczne kwiaty, będzie bardzo śmiesznie... Widziałam też w antykwariacie taki stary świecznik, postawi się świecznik na takim sekretarzyku, też w tym sklepie widziałam, grosze kosztuje, a na świeczniku wypchaną papugę... Musi pan przyjechać zobaczyć, bę­dzie zupełnie inaczej niż dotychczas... Teraz bardzo modne są takie starocie, ale ja nie

156


ze względu na modę tak chcę urządzić, my z Henrysiem lubimy starocie, robi się przy­tulniej w domu. Mamy już owalne lustro, moja babcia takie miała, jak się wieczorem w nim przeglądam, to zdaje mi się, że coś czarnego za mną fruwa, boję się, naprawdę się boję... Ale pan mi nie wierzy" — roze­śmiała się, „wierzę, mój drugi pokój jest po­dobny, potem pani pokażę", Basia popijając kawę opowiadała o obrazie, który się jej po­dobał, widziała go na wystawie malarskiej w Iks, było to płótno z nagą dziewczyną o sennych oczach, dziewczyna trzyma klatkę z uwięzionym księżycem; zorientowałem się z dalszych impresji na temat wystawy, że Basi podobają się przede wszystkim obrazy

  1. kosmetycznej, rzekłbym, poetyczności, uła-
    dzone i odwołujące się do poobiedniej melan­
    cholii widzów. Poniósł temat dziewczynę,
    tętniły określenia specjalistyczne, w których
    lubują się autorzy felietonów o sztuce, okreś­
    lenia w rodzaju „peinture de la matiere...
    collage... assemblage", i co Basia wypowie­
    działa takie słowo, to mąż jej, uważnie w nią
    wpatrzony, drgał leciutko, jakby mu nagle
    niewygodnie się na taborecie robiło. Spo­
    strzegła to widocznie Basia, bo o malarstwie
    dawnym zaczęła mówić, rodzajowość chwa­
    liła, mięsistość materii, szczegółów, obyczaju,

  2. kiedy tylko mogła, to tytułów oryginalnych
    używała, uznając zapewne, że polskie nazwy
    mogą być znane Wiatorowi, i muszę przy-

157


znać, że taktyka dziewczyny była niezła, kie­dy zaczęła mówić o obrazie Breughla „De Val van Ikarus", inżynier wypił resztę kawy i gwałtownie stuknął filiżanką. Dwoista to była gra ze strony Basi, mnie się przedsta­wiając rozgrywkę z mężem przeprowadzała; nie miałem pewności, czy jest to podkreśle­nie autonomiczności własnej wobec inżynie­ra, rewanż za jego chód zdrowy, czy też ko­kietowanie przystojniaka umiłowanego, nad­rabianie braku łydki gadką finezyjną, czy też może jedno i drugie. Komplementując tę naiwnie wyrafinowaną prowincjuszkę „rzad­ko się spotyka taką znajomość sztuki", zakrztusiłem się na ostatnim słowie, i już to samo świadczy, że ja, szuler zawodowy, poruszony byłem dogłębnie; przecież Sucha Nóżka mogła być wampirem vel wampyrem! Trzeba mi było jak najszybciej nawiązać z nią wspólnictwo, podarowanie kompletu Swansea sprawiło na pewno dziewczynie przyjemność, ale to jeszcze nie było wspól­nictwo, żeby uczynić Basie moją wspólnicz­ką, musiałem choć na krótko pozostać z nią sam na sam, i kiedy Wiatorowa odpowie­działa mi „po maturze chciałam iść na Aka­demię Sztuk Pięknych, ale mi nie wyszło... Malarstwo lubię dalej", wiedziałem już, co mi czynić należy; jeżeli Basia nie była wam­pyrem, to mogła nim się stać, a nawet jeśli obie ewentualności nie miały się sprawdzić, to wspólnictwo i tak dawało mi wielkie ko-

158


rzyści, miałbym w Basi informatora na wy­padek, gdyby widzenie wyżła dzwoniącego strychulcem dotyczyło samego inżyniera lub kogoś z jego otoczenia; nie było ani chwili do stracenia ze względu na to, że inżynie-rostwo wybierali się dziś wieczorem do tea­tru, a więc wizyta nie mogła potrwać zbyt długo. „Pani Barbaro — odezwałem się — mówi pani tak interesująco, że zupełnie za­pomniałem o mojej staruszce", „nie znam" — odpowiedziała dziewczyna przypuszczając za­pewne, że jest to jakiś dowcip nadrealistycz­ny czy też powiedzonko oksymorońskie, „mam sąsiadkę, to staruszka, leży chora, nie może sama posługiwać się kroplomierzem", Basia uprzejmie odpowiedziała „rozumiem, rozumiem", ale się naburmuszyła nieco; inży­nier wykorzystał sprzyjający moment, wstał, podszedł wzorcowym krokiem do okna i rzu­ciwszy okiem na podwórze poprosił żonę, by przyszła zobaczyć mnóstwo biegających dzie­ci; Basia rada nierada pokusztykała do okna, wyszedłem z mieszkania pod wrażeniem po­skromienia Basi, idąc do okna nie była już poetyczną miłośniczką sztuki, lecz wyłącznie Suchą Nóżką. Winda, przejście korytarzem na podwórze, i pośród wrzeszczącej czeredy zobaczyłem Poldka, trzynastoletniego chło­paczka, specjalistę od rzutu kotem i innych rozrywek pacholęcych, który to chłopaczyna za fagasa u mnie (na akord) służył; stojąc pod murem, aby mnie inżynier z okna

159


nie spostrzegł, dałem Poldkowi znak; chło­paczek podszedł wykrzywiając się szkarad­nie. „Chcesz kopa?" — zapytałem, „nie", „a w łeb?" „też nie", „to masz tu stówę, leć, ale gazem, do sklepu z farbami, kupisz pędzel i puszkę białego lakieru. Napiszesz lakierem, litery mają być po byku, na tym fiacie, o, widzisz, słowo WANDA. Na jednych drzwiach, na drugich i na masce. Reszta forsy dla ciebie", „nie lepiej DUPA?", „chcesz kopa?", „nie", „to biegiem", „panie Sta­szek...", „co?", „wałów sto" — wrzasnął triumfalnie chłopak i umknął z zasięgu mo­jej prawej nogi. Wróciłem do kamienicy, byłem pewny, że Poldek wykona dobrze swo­ją robotę, uważałem go za fagasa idealnego; umiłowanie gotowizny, nabożny strach przed władzą i wentylacja własnej godności wy­krzykiwaniem słów w jego mniemaniu spro­śnych — oto czynniki, które, rozwinięte, za­pewnią Poldkowi w przyszłości dobrze płatną posadę i równowagę psychiczną. Powróciw­szy do mieszkania pokazałem Basi pokój świętej pamięci matki mojej, dziewczynie bardzo umeblowanie przypadło do gustu, Wiator też był obecny podczas tych oględzin, zauważyłem, że jego rogi umocowane na ścianie nie zrobiły na nim wrażenia, ani mrugnięciem, ani uśmiechem nie dał mi do poznania, że wie, skąd pochodzi to rozłożyste trofeum; myślałem, że to opanowanie jest chwilowe, myliłem się, Henio zaproponował,

160


byśmy usiedli, i zaczął mi prawić o swoich sprawach fabrycznych, kto z nim trzyma, kto jest przeciw, Basia wspomagała męża, dawała zwięzłe charakterystyki osób wro­gich inżynierowi, cięty miała języczek, z per­wersyjnym upodobaniem podkreślała wady fizyczne tych ludzi, „i niech pan sobie wy­obrazi, że taki człowiek jest przeciw Henry-siowi" — mówiła, Wiator, jak na Boga przy­stało, bez oznak wzruszenia wysłuchiwał tego pośredniego wychwalania. Udawałem zainteresowanego w sposób, jak przypusz­czam, doskonały, i wreszcie będąc pewny, że Poldek ozdobił wóz, podszedłem do okna; natychmiast je otworzyłem, „zaraz do was idziemy!" — krzyknąłem, „co się stało?" — zapytał Henio, „wóz ci czymś popaćkali", do­padł inżynier okna, strasznym głosem krzy­knął do czeredy dzieciaków „nogi wam po­wyrywam!" i wypadliśmy z pokoju, bieg przez przedpokój, winda była w ruchu, więc tupot po schodach, wybiegliśmy na podwórze puste, wymarłe; po spróbowaniu palcem na­pisów stwierdziłem „musisz, Heniu, jechać do warsztatu, to jest lakier, wodą tego nie zmyjesz... A przecież nie będziesz po mieście paradował spaskudzonym wozem", „tak, do warsztatu, do warsztatu... Ale, uważasz, Sta­siu, co za przypadek. WANDA mi napisali... Może to na Basie dobrze wpłynie... Ona zna Wandę z widzenia, uważa ją za piękną. Co za przypadek...", „nie myślisz chyba po

161


Oksymoronie spaskudzonym wozem jeź­dzić?", „nie, nie, ma się rozumieć, że nie... Łobuzy!", „nie trać czasu, ja wracam na górę", „dobrze, Stasiu... Co za przypadek". Wróciłem, jak mogłem najszybciej, do miesz­kania, „a gdzie Henryś?" — spytała Basia, wytłumaczyłem jej, że do warsztatu musiał pojechać, i już miałem paść rażony atakiem epilepsji, lecz dziewczyna powiedziała zda­nie, które mnie zainteresowało „cieszę się, że pomalowali mu wóz", „cieszy się pani?", „a tak — odpowiedziała rezolutnie — Henryś tak dba o samochód, jakby to był ktoś ży­wy, czyści go specjalnymi płynami, godzina­mi poleruje, jak dzieci dotykają karoserii, to tak się gniewa, że jej..." Ta zazdrość o fia­ta przekonała mnie ostatecznie, że tylko wspólnictwo wynikłe z przynależności do tej samej grupy, do grupy chorych i kalek, może przetrwać; fizycznie trudno byłoby mi z in­żynierem rywalizować, poza tym miałem na to za mało czasu. Padłem na podłogę ude­rzając o nią kilkakrotnie głową, dywan za­mortyzował uderzenie, wstrzymałem się od wypuszczenia na podbródek nitki śliny, gdyż wiedziałem, że naturalistyczne szczegóły zniszczyły niejedną wielką rolę; spod przy­mkniętych powiek obserwowałem Basie, jej buzia osłodzona była uśmiechem. Kusztykała wprawdzie wokół mnie, pytała „co panu jest, co panu jest?", ale uśmiech nie znikał, otwo­rzyłem oczy, podniosłem się opierając o me-

162


ble, twarz Basi była poważna, lecz nie było to jej zwykłe naburmuszenie, „wie pani, co to było?" — spytałem, „nie" — odpowie­działa cicho, jakby była w kościele, „powiem ci", „powiedz", „epilepsja... Czy rozumiesz, że dzielę świat na dwie części, na chorych i na zdrowych? I czy ci muszę mówić, że zdrowi są gruboskórni, że nic nie wiedzą o prawdziwym świecie?", „nie, nie musisz" — odpowiedziała równie cicho jak przedtem, lecz w tym szepcie było uniesienie, „są ode­brane im przyjemności, jakich my możemy zaznać. Czy wiedzą na przykład, jak sma­kuje alkohol, którego nie wolno nam pić?", „nie, nie wiedzą". Wstałem i chwiejąc się lekko podszedłem do sekretarzyka świętej pamięci matki mojej, skąd wyjąłem butelkę benedyktynki i kryształowe, rżnięte kie­liszki, ów napitek przesyła mi pewien ojciec, neotomista, ceniący moje listy o gnozie w ży­ciu młodzieży akademickiej; wspominam o tym dlatego, że nie chcę być posądzony o wikłanie się w sprzecznościach, napomkną­łem bowiem poprzednio, iż nie lubię słodkich wódek. Nalałem płynu w kieliszki, Basia ujęła jeden, ja drugi, i patrząc sobie w oczy wychy­liliśmy je do dna; uczuć, jakich wtedy dozna­łem, nie chcę definiować, aby ich nie po­mniejszać. „Wiesz, kiedy cię, Basiu, zobaczy­łem...", dzwonek nie pozwolił mi skończyć zdania, „jutro wezmę cię na spacer, poroz­mawiamy" — powiedziałem prędko, „do-

163


brze, a teraz niech pan otworzy". Poszedłem otworzyć, Wiator wszedł do mieszkania sprę­żystym krokiem, „wszystko w porządku" — zdążył mi powiedzieć w przedpokoju, a w pokoju, widząc butelkę i kieliszki, spy­tał niespokojnie „Basiu, dlaczego pijesz?", „namówiłem panią Barbarę, rozmawialiśmy

  1. kwiatach mrozu na szybie, zrobiło się nam
    zimno" — odpowiedziałem, „jeden ci wy­
    starczy, mam nadzieję", „tak, Henrysiu".
    Inżynier zmienił temat „wyobraźcie sobie,
    że podszedł do mnie taki miły chłopaczek

  2. powiedział, że widział, jak łobuzy z sąsied­
    niego podwórka znęcali się nad moim wo­
    zem, bał się im przeszkodzić, jest słabszy...
    Inteligentny chłopak, widząc, że to lakierem
    mi pomazali fiata, ofiarował się przynieść
    butelkę rozpuszczalnika i wyczyścić wóz.
    Z początku nie chciał przyjąć pieniędzy, po­
    tem się przyznał, że marzy o klaserze do
    znaczków, dałem mu pięćdziesiąt złotych,
    w warsztacie na pewno by wzięli drożej,
    a tak przynajmniej nie muszę jechać... Po­
    patrzcie, pracuje już", podszedłem do okna,
    Poldek nie spiesząc się zmywał litery, „są
    jeszcze porządne dzieci" — powiedziałem od­
    chodząc w głąb pokoju; Basia bez żadnego
    skrępowania pokusztykała do okna i z po­
    wrotem, powiem nawet więcej — wydawało
    mi się, że poruszała się o wiele zręczniej.
    „Heniu, obiecałem pani Barbarze, że jej jutro
    pokażę galerie Oksymoronu, jak się na to

164


zapatrujesz?", „dobrze się, Stasiu, składa, ja muszę być przed południem w ministerstwie, Basia by się nudziła, akurat w tym cza­sie możecie...", „załatwione, pani Barbaro", „o kwiatach mrozu rozmawialiście?... Cza­sem ładne rzeczy są na szybach", powie­dziawszy to inżynier spojrzał na Basie z pe­wnym, jak mi się zdawało, pobłażaniem, a wtedy Basia „tak, różne rzeczy można zo­baczyć, kwiaty, ptaki, zamki, różne", i łzy pojawiły się w jej oczach, spłynęły na po­liczki, rozmazały się. Patrzył Wiator na pła­czącą w milczeniu żonę, patrzył z godną du­mą, jakby był architektem pozującym przed kamerą kroniki filmowej podczas oddawania do użytku publicznego wspaniałej budowli, zapytał wreszcie „dlaczego płaczesz?", „takie piękne rzeczy widziałam... na... na... szyb... na szybach... jak byłam... ma... mała..." — wy­jąkała Wiatorowa i zaczęła płakać rzęsiście, po babsku, „ech" — westchnął głośno Wiator i strzelił ku mnie spojrzeniem triumfalnym, szelmowskim; muszę przyznać, że pierwszy raz oglądałem kobietę reagującą w ten spo­sób na własne wiarołomstwo. Kiedy dziew­czyna uspokoiła się, Henio zadecydował „je­dziemy do «Bizancjum», trzeba się przebrać przed teatrem, no i przemyć twarz musisz, kochanie... Wrażliwa jesteś, miodku, wrażli­wa". Umówiłem się z inżynierem, że przyjdę po Basie do hotelu o dziesiątej przed połu­dniem. Pech jednak nie przestał mnie prze-

165


śladować, w środku nocy zadzwonił Henio i sumitując się, że dzwoni o tak późnej porze, oznajmił, iż muszą natychmiast wyjechać do Iks, telefonowano z fabryki, na jednym z od­działów wydarzyła się awaria; uzgodniliśmy, że odwiedzę Wiatorów w Iks za miesiąc, niestety, nie dane mi było spełnić mojej obietnicy; podczas raczenia., się pasztetem z pelikana u artysty C. zmuszony byłem do skarcenia niejakiego H., który głośno wy­rażał przypuszczenie, że jestem Belialem, jednym z kolegów Belzebuba, w innej sy­tuacji nie zwróciłbym na tę bzdurę uwagi, tam jednak musiałem zareagować, gdyż by­łem w towarzystwie panny N., zagorzałej materialistki, inwektywa H. godziła więc w dobre imię panny. Na moje ciosy karate H. odpowiedział ciosami antykarate i prze­wieziono mnie do szpitala; leżałem tam pięć tygodni. Chciałbym zwrócić uwagę na piętrzenie się trudności przed naukowcem dążącym niestrudzenie do osiągnięcia suk­cesu i przypomnieć ludziom łatwo zrażają­cym się, że przy silnej woli sukces można jednak osiągnąć na przekór wszystkim trud­nościom; perfidia losu była tym większa, że H., sprawca mojego pięciotygodniowego unieruchomienia, był wyjątkowo mizernej postury. Aby kondycja, którą wykaza­łem przy następnym spotkaniu z inży­nierem Wiatorem, stała się zrozumiała, wspomnę, że po wyjściu ze szpitala rehabili-

166


towałem się ruchowo, uprawiając gimnastykę z Pelagią, rzeźniczką, która jako kobieta z brodą odnosiła kiedyś sukcesy na arenach cyrkowych, dźwigając w każdej ręce po jed­nym dorodnym okazie mężczyzny...

W niedzielne jesienne popołudnie, gdy ołowiowe światło zatopiło miasto Oksymoron w stężałej nudzie święta, gdy członkowie Ligi Zdrowia Psychicznego nisko krążyli nad dachami, gdy zastanawiałem się — jako czło­wiek skazany na wolność — czy pójść na wódkę do mecenasostwa Z., czy też udać się do Tęgopytka, przyszedł do mnie, bez wcześ­niejszego zapowiedzenia, inżynier Henryk Wiator. Na jego twarzy zauważyłem ślady szminki, „kosmetyki masz na twarzy za gru­bo nałożone" — powiedziałem, a Henio, zu­pełnie nie zmieszany, przeciwnie, z pewną dumą odrzekł „wracam właśnie z telewizji, nagrywali ze mną, włącz, Stasiu, aparat, po­oglądamy" i spojrzawszy na zegarek dodał „już się zaczyna". Nie pytałem już, kiedy przyjechał, co się z nim działo przez te dwa miesiące, lecz co prędzej uruchomiłem tele­wizor, rozbłysnął ekran, schludny pan zapo­wiedział „teraz, w ramach naszego cyklu LUDZIE EPOKI, przedstawimy państwu in­żyniera Henryka Wiatora z Iks. Inżynier Wiator może się stać bohaterem czasów współczesnych, bohaterem tak bardzo po­trzebnym szerokim kręgom społeczeństwa.

167


Oddany swojej pracy, widzący -— jak powie­dział — sens życia w dobrej robocie, zasłu­guje na pewno na zajęcie jednego z czoło­wych miejsc w naszym plebiscycie na Ludzi Epoki. Pozwolę tu sobie streścić myśl nasze­go wielkiego uczonego, który powiedział, że szczęście można osiągnąć dobrze pracując. A oto inżynier Henryk Wiator!", na ekranie pojawił się Henio, jego reklamowa twarz by­ła nadzwyczaj telewizyjna, siedział Henio w fotelu, obok niego przysiadła na drugim znana wykwintnisia i ciepło zapytała, jak sobie inżynier radził podczas awarii w fabry­ce, Henio uśmiechnął się niewoląc tym uśmiechem licznych telewidzów (plebiscyt to wykazał) i bez skrępowania zaczął mówić, mówił płynnie, acz z godnością; o awarii opowiedział w kilku zdaniach, swoją rolę przemilczał, tak że wykwintnisia musiała poinformować widzów, iż Wiator sprawnie organizując przyczynił się do szybkiego zli­kwidowania awarii; „nie są ważne momenty dramatyczne — mówił w dalszym ciągu He­nio — ważna jest codzienna robota, pewność, że uczestniczy się we wspólnym wysiłku, że widzi się owoce swojej pracy, że czło­wiek czuje, iż jest na swoim miejscu", ka­mera często przybliżała twarz inżyniera, było to zrozumiałe, jak wspomniałem — jest to twarz wyjątkowo telewizyjna. Wykwint­nisia jako osoba dobrze wiedząca, co się może podobać telewidzom, zapytała następnie in-

168


żyniera, jak spędza czas wolny, więc inżynier powiedział o książkach, o filmach, o do­kształcaniu się i wakacjach nad Jeziorem Rożnowskim, wykwintnisia skomentowała to sposobem zapożyczonym z dawnego teatru, uciekła się do uwagi na stronie „pełny człowiek", inżynier z prawdziwie męskim wdziękiem wyłamał się z konwencji niesły-szenia, „ależ, proszę pani, to słowo na wy­rost..." i począł opowiadać o swej ostatniej przygodzie wędkarskiej na Jeziorze Roż­nowskim. Wykwintnisia odczekała, aż duża ryba zerwała się z wędki, i zręcznym pytan­kiem nakierowała znów inżyniera na temat jego pracy; Henio przystępnie wyjaśnił tele­widzom, do czego służą podzespoły produ­kowane w jego fabryce. Później były pytania o stosunki międzyludzkie w fabryce, o prze­pis na umiejętne kierowanie kolektywem, o prometejskie uczucia inżynierów wykrada­jących przyrodzie zazdrośnie strzeżone taj­niki; odpowiedzi Henia nacechowane były rzeczowością, po każdej inżynier błyskał re­klamowym uśmiechem; zakończenie audycji wypadło nader godnie, Wiator powiedział „największą satysfakcją jest dla mnie zado­wolenie, jakie odczuwam wiedząc, że dobrze wykonuję swoją robotę", na tle znierucho­miałego Henia (zbliżenie) nadano dziarski fragment z uwertury do „Wiktorii i jej huza­ra". Przekręciłem gałkę telewizora i stwier­dziłem „znakomicie, Heniu, wypadłeś... Ale

8 — Człowiek epoki 189


jak do tego doszło?... Nic nie pisałeś, a ja nie mogłem przyjechać", „awaria — na to mi in­żynier — jak załatwiłem się z awarią, to przy­jechał dziennikarz, potem mówili o tym w radio, no i zaprosili mnie do telewizji", „kiedy przyjechałeś?", „dziś rano", z „Ba-sią?", „nie... mówiąc nawiasem, to mnie zdra­dziła", „ciebie? Boga?... I mówisz o tym tak lekko?!", „nie fizycznie... co to, to nie" — rzekł inżynier z przedziwnym spokojem, „napijesz się?", „mogę, wóz zostawiłem na parkingu hotelowym". Szybko zakrzątnąłem się za napitkiem, przepiliśmy do siebie i He­nio powiedział „dziennik", „jaki dzien­nik?" — ja na to, „dziennik mojej żony, coś w rodzaju pamiętnika", „nie rozumiem", „znalazłem dziennik mojej żony... chowała go przede mną, Stasiu", „aha". Ogarnął mnie pewien niepokój, w dzienniku mogła być wzmianka o moim ataku epilepsji, a to osła­biłoby wspólnictwo pomiędzy mną a inży­nierem, „opowiedz, Heniu — poprosiłem — nie mogę w to uwierzyć, przecież ją ujarzmi­łeś, patrzyła w ciebie jak w tęczę, przepra­szam, jak w Boga", „i mnie się tak zdawało, i mnie... nieważne", „przecież życie musi mieć sens!" — wykrzyknąłem, „musi" — po­twierdził Wiator, „mów, Heniu" — zachęci­łem nalewając gorzałki do kieliszków. Łyk­nął inżynier, przejechał koniuszkiem języka po wargach i powiedział „niezłe", „no to na drugą nogę", „na trzecią, Stasiu, na trze-

170


cią" — sprostował Henio, jak na człowieka o ścisłym wykształceniu przystało, wypiliś­my więc na trzecią nogę i ja, pragnąc Henia pobudzić do mówienia przez połechtanie jego miłości własnej, zaopiniowałem „bez żadnej tremy mówiłeś, to się rzadko zdarza", „przed kim miałem mieć tremę? — inżynier na to — przed tymi kukłami, co mnie słuchały i oglą­dały?", „mimo to...", „przed tym bara-chłem? Przed tą bezkształtną masą?" — na­cierał dalej, „najpierw o Basi", „dobrze, ale nalej". Po czterech kieliszkach wypitych w tak krótkim czasie inżynier odzyskał daw­ny wigor, „niczego się nie spodziewałem, Stasiu, niczego. Basia coraz bardziej była potulna, drżąca, na każde skinienie moje gotowa, jasno widziałem sens życia. Pewnego wieczoru, proszę ja ciebie, wpadł mi za tap­czan ołówek, sięgnąłem ręką, a tam jakiś brulion, wyciągam, patrzę: pamiętnik... No to do łazienki, zamknąłem się i zacząłem czytać... Zrozumiałem, że wcale nie jestem dla niej Bogiem... Nie chodzi o zdradę fi­zyczną, Stasiu, nie... Tylko fantazja nie okieł­zana, wymknęła się przez tę fantazję spod mojej władzy... Majaczenia deliryczne .. O to­bie tam też było, że masz epilepsję i że na­leżysz do delikatnych przez duże D. I zaraz potem, że ją odwiedza Garbaty Książę, z któ­rym ona... tę... tego, rozkosz, proszę ja cie­bie... Gdzie w Iks jakiś garbaty książę? Wiem, że to wszystko bujdy, ale rozumiesz, Stasiu,


mój zamiar... Tak, jeszcze jedno rozczaro­wanie", „powiedziałeś jej, Heniu, o tym pamiętniku?", „chciałem, ale potem zrezy­gnowałem... Włożyłem brulion z powroten za tapczan... I przestałem się do niej odzy­wać. Chodzi jak struta, boi się, nie wie, co zrobię, nie wie, dlaczego się nie odzywam... Niech się dziwka męczy, niech ma za swo­je! — i jakby się zawstydził swojego unie­sienia, dodał z wdzięcznym zblazowaniem — to zresztą nieważne, ot, drobnostka". „Nie mogę zrozumieć — powiedziałem po chwili — dlaczego zrobiła ze mnie epileptyka", „nic tu, Stasiu, nie ma do zrozumienia... A dla­czego Garbaty Książę, a dlaczego tyle innych wymysłów?", „no tak, Heniu, no tak, nie można racjonalnie", „na pewno nie można racjonalnie". Dotknął Wiator twarzy i rzekł z uśmieszkiem „szminka i podkład usztyw­niają twarz... Nawet niezłe uczucie. Można jakoś tak... jakoś tak oficjalnie", nie zwró­ciłem wtedy uwagi na to zdanie, gdyż szybko chciałem umocnić wspólnictwo, „He­niu — powiedziałem — zbieżność naszych doświadczeń jest zadziwiająca. Ja też za­wiodłem się na staruszce, kompletnie się zawiodłem... Skargę na mnie złożyła, że chcę jej wynieść zegar z domu, wiesz, taki ścienny gruchot z napisem CZEKOLADA SUCHARD, nie można na nikogo liczyć, kłębiące się od­męty... Ohyda", „z ust mi to, Stasiu, wyją­łeś... Bagno, ohyda", „i jak sobie teraz, He-

172


niu, dajesz radę?... Bo ja... Ale najpierw opowiedz o sobie", „znalazłem sens życia, Stasiu, znalazłem... Inaczej musiałbym skoń­czyć ze sobą. Trzeba myśleć logicznie. Co wynikło z moich przeżyć? Po pierwsze: prze­stałem wierzyć w potwory, zupełnie prze­stałem wierzyć w potwory. Wszystko wolno... Po drugie: przekonałem się, że wszystkie wy­siłki indywidualne, zmierzające do uzyskania sensu życia, są trudne... Trzeba myśleć lo­gicznie... To znaczy nie wszystkie, ale zaraz ci, Stasiu, wytłumaczę... Jesteśmy jak mrówki, są nas miliardy, kłębi się to, pełza, nic nie wynika ze śmierci ani z życia. Sen­sem dla mnie jest idea nadrzędna, powtarzam: idea nadrzędna, wielkie operowanie masami, oto sens życia", „jaka, Heniu, idea nadrzęd­na?", „nie takie, jakie są obecnie na świecie, idea nadrzędna, ale przejawiająca się, Stasiu, w wielkich działaniach, najlepiej w wojnie, tak, w wojnie... Wszystko wolno, trzeba nisz­czyć te pełzające mrówki, to barachło, trzeba niszczyć za to, że żyje bez sensu...", „na ra­zie nie masz szans na realizację", „nie mam — zgodził się Henio — i dlatego cze­kam... Czy myślisz, że ci żyjący bez poczu­cia sensu nie czekają? Czekają, tylko nie zdają sobie sprawy... Spalać się! — huknął inżynier i wstał, stojąc wyprostowany wy­krzykiwał, jakby przemawiał na wiecu — spalać się w niszczeniu, w działaniu, wszy­stko jedno, co się robi, wszystko wolno, nie

173


ma potworów, obojętne, czy zginie jeden, czy milion, obojętne! Wielka idea nadrzędna! A my, którzy rozumiemy, że wszystko wolno, rządzilibyśmy tą masą, tak, Stasiu, my, któ­rzy wiemy..." Umilkł inżynier, otarł chus­teczką poczerwieniałą od krzyku twarz, usiadł i już spokojnie powiedział „obojętne, jak idea, najlepiej, żeby była prosta, na przykład wystrzelać łysych... Nie ma miejsca na życie prywatne, wszyscy podporządko­wani idei nadrzędnej. Żadnego życia prywat­nego...", „nie masz szans na realizację" — powtórzyłem, „nie mam, ale sobie radzę... Żyję niby jak wszyscy, tak zwany porządny człowiek, ale jak przyjdzie do czegoś, to po­każę, to pokażę... Dużo jest takich, jak ja, wierz mi, Stasiu, może nawet o tym nie wiedzą, ale jak będą mieć warunki, to po­każą... Bo życie musi mieć sens' A jak go nie ma, to tym gorzej! Trzeba iść przez tru­py, Stasiu, w krwi się kąpać, żeby zapomnieć, że to bez sensu... Ja czekam i nim się docze­kam, to sobie radzę, jak umiem... Przygoto­wuję się indywidualnie. Nikt mnie nie posą­dzi, że ja, inżynier Wiator, wicedyrektor, to robię... Już trzy razy. Ostatnim razem spró­bowałem, jak to smakuje, nic szczególnego... dzisiaj w telewizji, jak siedziałem uszmin-kowany, zrozumiałem, co to za przyjemność być reprezentantem idei nadrzędnej... Teraz w skromnej roli, ale nich tylko będzie oka­zja", „czy krwi, Heniu, spróbowałeś?",

174


„a czego innego? Słodkawa, mdła, i nie wy­bierałem żadnych tam osiłków, taka mistyka walki dobra dla durniów, dzieci zwabiałem na spacer za miasto i tam w krzakach ciach! — nożem... Korciło mnie, to krwi spróbowałem". Mówił prawdę, przypomnia­łem sobie, że gazety donosiły o morderstwach dokonywanych na przedmieściach Iks, otrzy­małem nawet wycinki, gdyż w związku z ty­mi morderstwami użyto zwyczajowej nazwy „wampir"; kiedy zdałem sobie sprawę, że He­nio mówi prawdę, jego twarz zaczęła się zmie­niać, usta upodobniły się do ryja, a długie kły zachodziły głęboko na dolną wargę. Oszoło­miony radością porwałem się z krzesła, wy­ciągnąłem rękę i godząc wskazującym pal­cem w potwora krzyknąłem „wampir! wam-pyr!"; czy to wskutek wypitej poprzednio wódki, czy też oszołomienia sukcesem ruchy moje stały się nieopanowane, mówiąc krót­ko— postąpiłem krok naprzód wrażając pa­lec w pysk potwora, straszliwy ból przeszył mi rękę, to zęby wampira zgruchotały mi palec, wtedy ja, oszalały z bólu, lecz czując jednocześnie, że twarz dziwnie mnie swędzi, rzuciłem się do przodu i przegryzłem gardło tego, który był kiedyś inżynierem Henrykiem Wiatorem. Chłepcząc krew czułem, że rysy mi się deformują. Nie wiem, jak długo to trwało, gdy odzyskałem świadomość, pod­szedłem do lustra, twarz miałem taką, jak zwykle...

175


0x08 graphic
Od tego wydarzenia minęły cztery mie­siące i szesnaście dni; dzisiaj, gdy przekazuję te słowa taśmie magnetofonu, na dworze jest wczesna wiosna, przez szeroko otwarte okna wpada do pokoju wilgotny powiew. Wampir leży u mnie w łazience, w wannie napełnio­nej denaturatem, który chroni go od rozkła­du; spędziłem z martwym potworem wiele godzin. Zwłoka w udostępnieniu mego od­krycia publiczności nastąpiła nie tylko dla­tego, że chciałem się nacieszyć wampirem vel wampyrem, ale także z tej przyczyny, iż musiałem się poddać amputacji prawej ręki. Nie mogę na nikogo wskazywać palcem (nie nauczyłem się jeszcze wskazywać lewą ręką), nie mogę posługiwać się piórem i stąd forma utrwalenia tej opowieści ku pokrze­pieniu serc, opowieści, której zadaniem jest szerzyć wiarę w skuteczność naszych działań.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eckhart - O CZŁOWIEKU SZLACHETNYM, Filozofia, teksty różne
wolność a drugi czlowiek, Etyka i filozofia
Wokulski człowiek epoki przejściowej
A. Rand Powrot czlowieka pierwotnego, Filozofia, Rok IV, polityczna, Materiał, Streszczenia teksty
Koncepcja czlowieka kolokwium z filozofii
1331-człowiek epoki renesansu humanista, czytam i wiem, szkoła, j.polski
5 pięć samopoznań człowieka, Polonistyka, Filozofowie i filozofie, Pojęcia
Buddyjska koncepcja człowieka, I rok Filozofia
Człowiek i społeczeństwo w filozofii Arystotelesa, Socjologia różne
! Średniowiecze, KRZYŻ I MIECZ , KRZYŻ I MIECZ JAKO WYZNACZNIKI STYLU ŻYCIA I SPOSOBU MYŚLENIA CZŁOW
Czym jest człowiek, Nauka, Filozofia
Koncepcja czlowieka - kolokwium z filozofii, Pedagogika - Uniwersytet wrocław, Filozofia i Etyka
CZŁOWIEK W MYŚLI FILOZOFICZNEJ XX-ego WIEKU, Fizjoterapia, Prezentacje
FILOZOFIE I ZAŁOŻENIA DANEJ EPOKI, Filozofia

więcej podobnych podstron