Niech się stanie głos...
...jestem nieco zakłopotany zaczynając swą opowieść, wieńczącą jedyny cel mojego życia, jakim było znalezienie wampira vel wampyra, powtarzam: jestem zakłopotany nieco, ale do mówienia zmusza mnie przekonanie, że każdy człowiek jest winien swoim siostrom i braciom w gatunku jakąś opowieść ku pokrzepieniu serc według swoich możliwości, więc i mnie od tego obowiązku uchylać się nie wolno. Pokrzepiającym dla szerokiej publiczności może być przykład uwieńczenia powodzeniem moich wysiłków i eksperymentów mających na celu udowodnienie istnienia wampirów vel wampyrów i zbadanie struktury tego zjawiska, które większość ludzi uważa za fantom, a jednak przystępuję do relacji mojego odkrycia z pewnym — jak już nadmieniłem — zakłopotaniem, bo — po pierwsze — nie wiem, co będę robił po ostatecznym zamknięciu sprawy wampirów vel wampyrów, a niewątpliwie sprawozdanie niniejsze będzie zamknięciem tej sprawy, po drugie zaś — odkrycie moje było przypadkowe, nie pokrywające się z hipotezami, jakie wysnuwałem w początkowym okresie badań, a także ujawniające bezprzydatność eksperymentów robionych wówczas przeze mnie, mówiąc skrótowo: osiągnąłem sukces nie osiągając go całkowicie. Praca moja ma podłoże w pacho-
lęcych porachunkach z łajdackiej pamięci ojcem mym prof. dr Janem Asmodeuszem G., autorem dwudziestoczterotomowej „Krzepiącej historii cywilizacji euro-amerykań-skiej", w którym to dziele ojciec mój poddał druzgocącej krytyce rzekomy fakt istnienia wampirów vel wampyrów, udowadniając w nadobnych kadencjach (elegancja stylu, jak wszystkim wiadomo, nie wpłynęła na zor-namentyzowanie scjentycznej prostoty wywodu), że wampiry vel wampyry były wymysłem ludzi o umysłach mrocznych i wzburzonych jak błotne gejzery, że była to próba wytłumaczenia nieznanych zjawisk przyrody na miarę ówczesnych wyobrażeń i że nikt nie widział wampira vel wa-mpyra ani nie obserwował czegoś lub kogoś w tra1<^ie czynności warunkującej nazwę, to jest podczas wysysania krwi z osobników żywych płci męskiej, żeńskiej lub z hermafrodyty. Nie wiem, dlaczego ten fragment podziałał na mnie tak silnie, mógłbym znaleźć dużo innych, równie frapujących, w licznych dziełach łajdackiej pamięci mego ojca, a jednak właśnie wzmianka o nieistnieniu wampirów ukształtowała moje dotychczasowe życie, stała się manifestacją mojego j a przeciw wielkiemu j a mojego ojca. Zaczęło się to wszystko, gdy byłem trzynastoletnim pacholęciem ukształtowanym przez mojego ojca, orędownika wytłumaczalności, jasności i przyczynowości, ukształtowanym w sensie
dosłownym, gdyż łajdackiej pamięci ojciec mój znajdował czas na ćwiczenia gimnastyczne ze mną, strofowanie mnie, bym chodził zawsze wyprostowany, jak również na wspólne odwiedziny u krawca, który na polecenie mego ojca szył dla mnie ubrania zge-ometryzowane; ojciec także wbił mi do głowy, że świat składa się z elementów prostych i można go rozłożyć jak model sześcianu na mnogie małe sześcianiki. Za wypowiedzenie słów takich, jak „chaos", „rozwichrzenie" czy „pokrętło", musiałem wpłacać do domowej skarbonki część kieszonkowego, jak to robią dzieci w innych domach za powtarzanie z przyjemnością słowa „dupa", i kara ta była dla mnie prawdziwą torturą nie dlatego, że nie mogłem sobie kupić dietetycznej mlecznej czekolady zalecanej przez autorytet służby zdrowia, lecz dlatego, iż pozbawiony byłem łechczywej przyjemności lizania monet i banknotów, o których wiedziałem, że są pokryte odrażającymi bakteriami o kształtach rozmamłanych, czego mi ojciec nie omieszkał pokazać ku przestrodze pod patentowanym mikroskopem. Aby zdusić we mnie wszelkie mgławicowe porywy właściwe okresowi dojrzewania (ojciec przekonał się doświadczalnie, że wchodzę w ten niebezpieczny okres podnosząc ze mnie precyzyjnym ruchem kołdrę), umieścił w water-klozecie napis własnoręcznie przez siebie sporządzony (klasyczna antykwa) CZŁO-
WIEK TO BRZMI DUMNIE, a także dostarczył mi schematów rozmnażania się ludzi, podobnych nieco do schematu radioodbiornika, który dostałem już wcześniej. Do forsownej gimnastyki doszła nauka boksu, a także kąpiele zimowe w rzece, które uzyskały sławę publiczną, jako że fotoreporterzy w nausznikach i kożuszkach gęsto błyskali fleszami, a zdjęcia przez nich porobione ukazywały się potem w ilustrowanych magazynach z podpisami: „Wielki racjonalista wraz z synem kąpie się w przerębli." Wspomnieć też muszę o urządzeniu gabinetu ojca, a także o urządzeniu mojego dziecinnego pokoju; w jednym i drugim meble były z mas plastycznych, szkła i metalu, robione według wskazówek ojca w firmie „Funkcjonalność", prostokątne lub kwadratowe, lampy były bez abażurów, ściany polakierowane na biało, a podłoga wyłożona łatwo zmywalnym ency-klopedofixem. Dużo mógłbym jeszcze mówić o ojcu, ale sądzę, że te przykłady wystarczą, jako że opowieść moja dotyczy innego tematu, a wspomnienia o łajdackiej pamięci ojcu mym i świętej pamięci mej matce (które za chwilę podam) stanowią coś w rodzaju wstępu koniecznego do zrozumienia (proszę, ,,do zrozumienia"! — niezniszczalny wpływ łajdackiej pamięci mojego ojca) mojej pasji w tropieniu wampirów vel wampyrów, która we wczesnym okresie młodości stała się tak nagląca, że nie zawaham się jej nazwać idee
fixe. Świętej pamięci matka moja zajmowała pokój osobny, do którego ojciec zachodził raz w tygodniu, dokładnie w niedzielę, o godzinie dwudziestej zero zero, nie zapominając
0 rytuale spojrzenia na zegarek i powiedze
nia: „Czas na miłość i higienę" — pokój ten
był urządzony zupełnie inaczej niż ojca
1 mój, meble były frymuśnie gięte, łoże owal
ne z baldachimem i koronkami, na meblach
było pełno bibelotów, strusich piór, a ścia
ny wybite bordowym brokatem zawieszone
były obrazami jakby nie dokończonymi, linie
i plamy na tych obrazach gięły się i niknęły
w jakichś rozpylonych przestrzeniach świe
tlnych, w ogóle światło w pokoju świętej
pamięci matki mojej było niezwykłe, trze
począce, co sprawiały abażury z jedwabiu
z dziwnymi zaciekami i meble rzucające
gąszcz cieni poskręcanych ze sobą spazma
tycznie. Do trzynastego roku życia opieka
świętej pamięci matki mojej nade mną ogra
niczała się do kołysania mnie na kolanach
i gaworzenia ze mną językiem przedziwnym,
w którym składnia była łamana, gramatyka
puchła lub chudła gwałtownie, aż wresz
cie gramatyka i składnia zniknęły, pojawił
się język onomatopeiczny, którego używaliś
my bez obaw, albowiem i świętej pamięci
mojej matce, i mnie wiadomo było, że oj
ciec nie wejdzie do tego sanktuarium kobie
cości poza niedzielą, godzina dwudziesta zero
zero, a usłyszeć spoza drzwi nic nie będzie
mógł, na drzwiach bowiem umieszczono obłe poduchy tłumiące wszelkie głosy i odgłosy; łajdackiej pamięci ojciec mój odrywał się często od swoich foliałów, by przeprowadzić ze mną ćwiczenie woli lub ćwiczenie mięśnia kapturowego, pukał wówczas do drzwi pokoju matki i gdy otwierałem je, mówił ce-zariańską składnią: „Stanisławie, zobaczyłem, przyszedłem, ćwiczymy." Po owym incydencie z podniesieniem kołdry przez łajdackiej pamięci mojego ojca i ofiarowaniem mi schematu rozmnażania stosunek do mnie świętej pamięci matki wzbogacił się, zaprosiła mnie do swego pokoju, gdzie pokazała mi model dorzecza Amazonki, model pokryty płową sierścią, która jeżyła się, gdy na nią lekko dmuchnięto — wystarczał właściwie bliski oddech — model, którego zagłębienia pokryte 'były substancją fosforyczną, zielonkawo świecącą w mroku; model pełen wyżłobień, zgrubień, tajemnych zakamarków, zapalających się w głębi światełek, z umieszczonym wewnątrz mechanizmem wydającym pomruki i westchnienia, całość zrobiona z materii dającej się łatwo deformować, a jednak w dziwny sposób sprężynującej, w dziwny, bo bardzo powoli, tak że model najbardziej nawet zdeformowany po pewnym czasie powracał do właściwego kształtu, zaznajamiałem się — powiadam — z tym przedmiotem przez kilka tygodni zupełnie swobodnie, bo matka moja częste wi-
10
zyty w jej pokoju wytłumaczyła ojcu moją skłonnością do zabawy modelem klucza wio-linowego, jaki niedawno nabyła w antykwariacie, a ojciec po namyśle oświadczył, że wspomniana skłonność nie może zdeformować mojej dziecięcej psychiki, jako że klucz wiolinowy pomimo kształtów obleśnych spoczywa na pięciolinii, precyzyjnym wyznaczniku punktów. Świętej pamięci matka moja przebierając mnie w peniuary spienione koronkami, jakieś dwuznaczne szatki z fiszbinami, gąbkami wewnątrz jedwabiu, zaznajomiła mnie z zakamarkami modelu, co przyszło jej tym łatwiej, że szatki owe łech-cząc zmniejszały mnie do wymiarów lilipucich, tak iż nie byłem większy od pchły strojnie przybranej (słyszałem, że wyprodukowano kiedyś taką w mieście Tulę dla cara Wszechrosji), i posuwając się w wilgotnym mroku pachnącym jak rozkładająca się i kwitnąca równocześnie dżungla, słyszałem gdzieś daleko w górze śmiech świętej pamięci matki mojej, cieniutki, rozplatający się i splatający jak warkoczyk. Na wędrówkach tych spędzałem mnóstwo godzin, parę razy bliski byłem utonięcia w podłożach grząskich i pachnących, raz — a zdaje mi się, że było to w niedzielę — bliski byłem zagłady, olbrzymia masa jak ziemia spulchniona tektonicznymi ruchami waliła się na mnie, ale na szczęście miałem przy sobie scyzoryk odpowiednio też zmniejszony i kłując tym
li
mikroskopijnym ostrzem walącą się na mnie masę, kłując w zapamiętałej furii — uratowałem się, masa zniknęła, a ja znów mogłem rozpocząć swoją wędrówkę przez okolicę pachnącą jakby świeżo po deszczu, i tylko gdzieś daleko był ryk niby oddalającej się burzy czy też zranionego zwierzęcia. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego pewnego dnia nie przyjąłem pomniejszających mnie szatek, wiem tylko, że zapragnąłem zapanować nad okolicą, którą poznałem, wszystkie nauki mego ojca zlały się w jedno pragnienie: zniwelować, wyrównać, uporządkować. Świętej pamięci matka moja pozwoliła mi na to z zagadkowym uśmiechem, a ja dokonując dzieła pewny byłem, że raz na zawsze ujarzmiłem okolicę, której wykroty i wzgórza, rozpadliny i tropikalna wilgoć były niedawno przyczyną moich słodkich strachów, i trwało to do chwili (ta moja pewność), gdy świętej pamięci matka moja ubrała mnie odpoczywającego (a więc bezwolnego) w szatki pomniejszające i udałem się w wędrówkę spodziewając się zastać teren zniwelowany, uporządkowany, wyrównany, ale tam nic się nie zmieniło, wróciłem i płacząc rzewnie na łonie matki wyznałem jej, że rozumiem teorię względności. Było to ostatnie moje pomniejszenie, matka chcąc przeciwstawić się mojej frustracji oraz geometryzującemu wpływowi łajdackiej pamięci ojca zaczęła zapraszać do siebie przyjaciółki, które chęt-
12
nie zabawiały dziecko przebierając się w za-tłuszczone barchany, zetlałe jedwabie, nakładając na siebie płaty pleśni i grzybni, obwieszając się strusimi piórami, dzwoneczkami, faramuszkami, ptifurkami, i tak ugar-nirowane poddawały mnie edukacji pokrętnej, wystrzępionej, splecionej, niepewnej i mrocznej — w przeciwieństwie do edukacji mojego ojca, która była mechaniczna, przejrzysta, rozłożona na elementy i równomiernie oświetlona. Gdy ojciec wywoływał mnie z pokoju matki, aby przeprowadzić ze mną ćwiczenie umysłowe lub kartezjańską gimnastykę, syciłem się myślą, że udowodnię istnienie wampira vel wampyra i w ten sposób unicestwię ojca; wtedy właśnie myśl o wampyrze miała u mnie nasilenie idee fixe. Korzystałem z poświęcenia matki mojej i jej przyjaciółek do szesnastego roku życia, kiedy to łajdackiej pamięci ojciec mój zażądał od matki, by się poddała operacji obcięcia piersi, ściosania bioder i przemienienia łydek w graniastosłupy, matka moja wstała od stołu (działo się to podczas kolacji) i każąc mi iść za sobą przeszła do swego pokoju, gdzie wręczyła mi bez słowa parę zbutwiałych liści o wyrafinowanym wykroju, po raz ostatni nakarmiła piersią i złożywszy na mym czole wilgotny, parujący pocałunek, poleciła wrócić do stołu. Nigdy jej już nie zobaczyłem; o jej śmierci przeczytałem we „Wspomnieniach" kapitana żeglugi przybrzeżnej Januarego B., mat-
13
ka moja płynąc statkiem spacerowym wpadła do morza trzymana przez dużą owłosioną małpę (nikt nie potrafił wytłumaczyć obecności małpy na statku!) i na oczach publiczności opierającej się o burty poszła wraz z małpą pod wodę, by się za chwilę wynurzyć jako sześcian opleciony ośmiornicą (nieco owłosioną), macki stwora plątały się, wyginały perwersyjnie, aż wreszcie sześcian pękł, a ośmiornica strzyknęła potężnie sepią, zaciemniło się morze i niebo, rozszalała się burza o sile pięciu stopni (w skali Żdanowa) i statek musiał odpłynąć, aby uniknąć roztrzaskania o skały. Po zniknięciu matki nienawiść moja do ojca wzrosła zatrważająco, w trzewiach moich jady gulgotały wulka-nicznie, aż — nie znajdując innego wyjścia — usadowiły się najbliżej atmosfery, w której mogłyby się rozpłynąć, usadowiły się na moich policzkach pod postacią dorodnych krost. W samotności byłem z tych krost nadzwyczaj dumny, lecz wśród kolegów szkolnych wstydziłem się ich okropnie i dopiero przyjaciółka mojej matki (mająca wnętrze ud pokryte srebrno-czarną pleśnią), spot-kawszy mnie na ulicy zaprowadziła do siebie do domu (mąż jej, pułkownik straży pożarnej, akurat pełnił służbę na wieży), gdzie uleczyła mnie z czerwonych kopczyków metodą dość dziwną, lecz skuteczną: otóż kazała mi włożyć galowy mundur jej męża, buty z cholewami z twardej błyszczącej skóry,
14
mosiężny wypucowany kask z kogucim piórem, i gdy tak chrzęszcząc juchtem, suknem i metalem przechadzałem się po kuchni, zawołała mnie do sypialni, wręczyła toporek strażacki i kazała porąbać konika na biegunach; uwinąłem się szybko, konik zmienił się w stertę szczap i drzazg, a ja wyciągnąłem chustkę pułkownika pachnąca tytoniem i absyntem, aby otrzeć zroszoną potem twarz; chowając chustkę w kieszeń munduru zobaczyłem na niej moje krosty, zeschnięte jak owoce głogu, pobiegłem do lustra, twarz moja była czysta, poczułem się — pamiętam — wtedy dziwnie osłabiony i poprosiłem przyjaciółkę mej matki, by pokazała mi wewnętrzną stronę ud. Pleśni nie było. Rzekoma przyjaciółka matki okazała się psychoanalitykiem, przyjacielem ojca. Wróciłem do domu i wypiłem spirytus z naczynia, w którym łajdackiej pamięci ojciec mój przechowywał cyrkiel i ekierkę odkażając te przyrządy przed użyciem, zabrałem z biurka pieniądze i udałem się na zwiedzanie szynków w naszym mieście. Podczas tej kilkumiesięcznej wędrówki widywałem kilka razy wampiry vel wampyry, udało mi się nawet jednego schwytać, ale po bliższym badaniu okazał się on zwykłym weteranem wojny burskiej, a nie wampyrem, tak, piłem wtedy tęgo, od alkoholi począwszy, a na kwasie solnym skończywszy, i próżne były starania Ligi Abstynentów (której łaj-
15
dackiej pamięci ojciec mój był honorowym prezesem), by mnie schwytać i odstawić do lecznicy mlecznej. Wróciłem do domu z własnej woli, ojciec mimo kanciastości ruchów wydał mi się zjełczałym starcem, dziwnie był wobec mnie cichy, jakby się bał albo niedowierzał, że to ja, Stanisław, jedyny jego syn, wróciłem do domowych pieleszy, stwierdziłem wówczas, że przestałem ojca nienawidzić, została mi tylko niechęć, cień zaledwie poprzedniej nienawiści, a tak samo myśl o wampirze vel wampyrze przestała być jątrząca jak przedtem, pragnienie udowodnienia realności wampirów vel wampyrów straciło związek z moim ojcem, stało się bytem samodzielnym, stałym składnikiem mojego umysłu, składnikiem nie sprawiającym kłopotu. Zgodziłem się z nieśmiałą propozycją ojca, bym zaczął studiować historię, zgodziłem się, że studiowanie historii jest przejawem rozsądnego antropocentryzmu, i ojciec porażony moją zgodą zaczął cichutko płakać, jedynym przejawem jego dawnej osobowości były sześcienne łzy; studia ukończyłem już po jego śmierci, w historii nie znalazłem niezbitych dowodów na istnienie wampirów, podejrzewałem tylko kilka postaci historycznych, że w ukryciu musiały zajmować się tym procederem, ale to było tyle co nic. Nie mając poprzedników w szukaniu wampirów („Młot na czarownice" jest dziełem nie odpowiadającym dzisiejszym warun-
16
kom) musiałem szukać na ślepo, każdy mógł się okazać wampirem vel wampyrem, było to szukanie igły w stogu siana, i zaprawdę mogę mówić o szczęściu, że udało mi się trafić na wampyra, mogło minąć wiele lat, a nic bym nie znalazł, metoda bowiem, którą zastosowałem, była prosta: zyć według kaprysów, a może się trafi na wampira vel wampyra, jak widać metoda ta była antyme-todą. Wspomnę pokrótce o zgonie mego ojca, zgonie dość zastanawiającym, łajdackiej pamięci ojciec mój wszedł pewnego ranka do mego pokoju bez pukania, zabawiałem się wówczas z Rozamundą, studentką szkoły dramatycznej, która miała na głowie maskę o czterech twarzach (w przedstawieniu szkolnym rola Janusa), i ojciec wychrypiawszy: „Nie rozumiem!" —• padł bez zmysłów na podłogę, sekcja wykazała, że przyczyną śmierci była wędrująca macica, która wykonała śmiertelny — jak się okazało — trójskok; ciało mojego ojca nie mieściło się w zwykłej trumnie, pogięło się spiralnie, parabolicznie i antresolicznie, skóra łuszczyła się, a łuszcząc rosła, pozieleniała do tego, wyglądało to jak gąszcz splątanych paproci, a kiedy to wszystko zaczęło puchnąć, trzeba było pochować profesora w trumnie przeznaczonej dla braci syjamskich, którzy dziwnym trafem przeżyli operację rozłączenia na tle majątkowym. Odziedziczyłem po łajdackiej pamięci ojcu mym mieszkanie, nie
17
zmieniłem jednak umeblowania, gdyż zobojętniałem na rzeczy, nie przydawałem im znaczenia, co wydaje mi się naturalne jako reakcja dziecka rodziców przywiązujących do rzeczy odmienne, lecz jakże przesadne znaczenia; za pomocą pieniędzy z honorariów wypłacanych za wznowienia dzieł ojca poszukiwałem wampira vel wampyra wśród wszystkich warstw społecznych, poszukiwałem go unikając prowokacji, posługując się raczej konformizmem, lecz mimo to niektóre eksperymenty zyskały mi sławę nihilisty w warstwach oświeconych, a opinię dziw-karzą, pijaka i obiboka pośród gminu, jest to całkowicie zrozumiałe, gdyż nikomu nie zwierzyłem się z mojej monoidei. Jak każde eksperymentowanie naukowe, tak i to niosło ze sobą niespodzianki, a nawet niebezpieczeństwa, tak na przykład będąc w stanie upojenia werbalnego zostałem prawie na śmierć załaskotany przez białe skorpiony, trzykrotnie zaraziłem się impotencją, co w konsekwencji doprowadziło mnie przed sąd jako oskarżonego o niezaspokojenie, uczestnicząc w seansie narkotycznym wykryłem zminiaturyzowanego tajniaka (na półprzewodnikach) w sałatce jarzynowej i stoczyłem z nim walkę na geny, przygody tego rodzaju mógłbym mnożyć, czas jednak nie pozwala mi na to. Przebywając w różnych środowiskach nie należałem do żadnego, tak samo biegle posługiwałem się języ-
18
kiem środowiska uniwersyteckiego, jak i językiem związku zawodowego sutenerów, jedynie w monologach wewnętrznych używałem mowy, którą uznałem za rodzimą, to znaczy gaworzenia onomatopeicznego. Kiedy rynek został nasycony wznowieniami dzieł łajdackiej pamięci mego ojca i honoraria przestały nadchodzić, musiałem zastanowić się nad pracą zarobkową; wybrałem szulerkę jako najbardziej odpowiadającą moim predyspozycjom, gra wymaga poddania się jasno określonym regułom, co zaspokajało tę część mojego j a, która została z racjonalną demiurgicznością ukształtowana przez mego ojca, natomiast oszukiwanie zaspokajało tę część mojego j a, którą ukształtowała świętej pamięci matka moja, miałem poza tym wrodzoną zręczność palców i oka, a także na seminarium z teorii gier dowiedziałem się, że w tajnych kasynach ■— według zeznań starych hazardzistów — pojawiają się od czasu do czasu wampiry vel wampyry, które to zeznania — jak się okaże — nie były całkowicie niesłuszne. Jeszcze przed chwilą nosiłem się z zamiarem objaśnienia moich hipotez dotyczących wampira vel wampyra, hipotez, które podejmowałem w bezpłodnym stadium moich poszukiwań, teraz wyzbyłem się go całkowicie wychodząc z założenia, że mówienie o czczych wysiłkach zmieniłoby proporcje tej opowieści, która ma być opowieścią ku pokrzepieniu serc, a nie ku ich
19
przyszpilaniu. Wampira vel wampyra odkryłem dzięki inżynierowi Henrykowi Wiatoro-wi z miasta Iks, a jak do tego doszedłem, opowiem kolejno, przywołując z pamięci przebieg kilku spotkań, jakie miałem z rzeczonym inżynierem, opowiem o tych spotkaniach najściślej, jak tylko będę mógł, tak żeby był to rodzaj protokołu naukowego, nie wiadomo bowiem, czy relacja moja nie będzie zatwierdzona przez Komisję Naukową jako praca doktorska (zagadką jest dla mnie, czy forma utrwalenia, tj. taśma magnetofonowa, odpowiada przepisom Ministerstwa Oświaty) i nie wiadomo, czy ambicja stania się profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Oksymorońskiego nie okaże się ideą spajającą mojego życia, tak jak dotychczas było nią pragnienie odnalezienia wampira vel wampyra. Po wyjaśnieniu motywów, które skłoniły mnie do poszukiwań, przystępuję do opowieści właściwej, zacznę od mojego pierwszego spotkania z inżynierem Henrykiem Wiatorem, chciałbym przedtem jednak zastrzec się, że nazwisko Wiator nie ma nic wspólnego z terminem „homo viator"', z którym zetknąłem się przypadkowo podczas żurfiksu u Stefana K., autora traktatu o niemożności w czasie Drugiej Rzeczypospolitej pt. „Sprzysiężenie". Mógłbym wprawdzie zmienić nazwisko inżyniera, lecz sądzę, że podważyłoby to wiarygodność mojej opowieści, a poza tym zabieg ów byłby tak czy
20
tak daremny, jako że w dzisiejszym podejrzliwym świecie wszystko można skojarzyć ze wszystkim...
W niedzielne jesienne popołudnie, gdy ołowiowe światło zatopiło miasto Oksymoron w stężałej nudzie święta, gdy członkowie Ligi Zdrowia Psychicznego nisko krążyli nad dachami, stałem na bezludnej uliczce zastanawiając się — jako człowiek skazany na wolność — czy pójść na wódkę do mecena-sostwa Z., dokąd byłem zaproszony, czy też udać się do mieszkania Tęgopytka. W uliczkę wjechała wolna taksówka, zatrzymałem ją, aby mogła spełnić rolę katalizatora, kiedy wsiadłem, kazałem się wieźć do Tęgopytka ponosząc pełną odpowiedzialność za wybór; ma się rozumieć, że teoretycznych możliwości alkoholowego protestu przeciwko jesiennej aurze miałem więcej, mógłbym na przykład udać się do jakiejś zacisznej knajpki, gdzie obsłużono by mnie szybko a chędogo (w kieszeni miałem kilkanaście tysięcy złotych wygranych poprzedniej nocy od półsie-roty, ginekologa D.), były to jednak możliwości wyłącznie teoretyczne, nie lubię bowiem pić samotnie, jako że takie picie daje minimalne szansę na spotkanie wampira vel wampyra. Chciałbym podkreślić doniosłość wyboru jednej z dwóch praktycznych możliwości znamiennych dla tamtej sytuacji, gdybym bowiem udał się do mecenasostwa Z.
21
(zrezygnowałem z tej wizyty przede wszystkim ze względu na skłonność do raczenia gości słodką wódką), do dzisiaj najprawdopodobniej nie zetknąłbym się z obiektem moich marzeń, a nawet gdybym się zetknął, to nie poznałbym poszczególnych faz powstawania wampira vel wampyra, a już na pewno nie posiadałbym go we własnym mieszkaniu. Robert zwany Tęgopytkiem zajmuje kawa-lerkę w bloku przy centralnej ulicy naszego miasta, przydział na nią dostał przed laty, gdy pracował jeszcze na Etacie, potem przestał pracować na Etacie i w jego kawalerce można było spotkać najprzeróżniejszych ludzi, bywały tam szykowne dziewczyny i podstarzałe ladacznice, mężczyźni mówiący więzienną grypserą i panowie wyrażający swe pragnienia za pomocą skomplikowanych wypieszczonych fraz, mówiąc krótko —■ był to zamtuz i karczma, salon i giełda, wszystko na przestrzeni trzydziestu ośmiu metrów kwadratowych; lubiłem tam zachodzić, nigdy bowiem nie wiedziałem, kogo zastanę. Kiedy Robert otworzył mi drzwi, miał na twarzy lunatyczny uśmieszek, który pojawiał się u niego zawsze po wypiciu kilkunastu wódek lub po przeczytaniu fragmentu „Żywotów sławnych mężów" Plutarcha, było to senne odgrodzenie się od świata, objawiające się nie tylko w owym uśmieszku, lecz też w intonacji głosu, którą mógłbym porównać do intonacji głosu kibica czytającego sprawozda-
22
nie z meczu, kibica, który zapytany o coś odpowiada półprzytomnie, ot, aby zbyć. Wchodząc z Tęgopytkiem do pokoju wydedu-kowałem, że przyczyną uśmieszku tym razem nie jest Plutarch, zmuszony jestem zresztą do opisu tego pokoju, gdyż jego wygląd odegrał pewną rolę w wydarzeniach, które potem nastąpiły; a więc wygnieciony solidnie tapczan, szafa w ścianie z napisem wydra-panym gwoździem TU ALA CNOTĘ STRACIŁA, podłoga czarna z jaśniejszymi gdzieniegdzie rozlewiskami, podobnymi do tych, jakie się widuje w malarstwie typu informel, na środku stół politurowany z bokiem blatu wyżartym przez trąd drzewny, wokół niego żelazne, niebiesko lakierowane krzesła, wyniesione przez złodziei, wielbicieli Tęgopytka, z ogródkowej kawiarni; przy stole siedziały trzy osoby: na miejscu, rzekłbym, prezydialnym, u frontu stołu, rezydował Morda, dżentelmen łagodny, o szerokich ramionach, twarzy zdominowanej przez złamany boksersko nos (nos złamała mu żona przy pocałunku, o czym Morda opowiadał z melancholijną dumą), z panem tym spotykałem się już u Roberta kilkakrotnie, natomiast dwie blondyny siedzące po bokach stołu zobaczyłem wówczas po raz pierwszy, podobne były do siebie jak bliźniaczki, obie miały na sobie różowe kombinacje (sukienki złożono na krześle stojącym w kącie), obie miały gęby nabrzmiałe, sinawe, na policzkach świecące
23
czerwienią, tak że można było wyobrazić sobie, że przed dwudziestu laty były to pyzate, zdrowe, wiejskie gębule, teraz jednak były spuchnięte, wskutek czego oczka mocno uczernione jakby z samych rzęs ostro sterczących się składały, spod tłuszczu białka mało co było widać, do tego nosy porowate, kartoflane, i wargi ryjkowate, chwytliwe; obie damy grubokościstej były budowy, sadłem dobrze powleczone, miały białe ramiona, zady imponująco obfite; na stole błyszczała napełniona do połowy butelka wódki i cztery musztardówki, pomiędzy nimi fajansowy talerz z płatami salcesonu, pokój oświetlony był jarzeniówką, na której grzały się gonokoki wielkości wróbli. Żadna z tych trzech osób nie zwróciła uwagi na nasze wejście, siedziały w milczeniu, zapatrzone przed siebie. „Dobrze, ze wpadłeś, oni są ugotowani, a ja nie mam z kim trzasnąć" — powiedział Tęgopytek głosem lunatycznym i przyniósł z kuchni czystą musztardówkę, z której gonokok wyfrunął przysiadając wśród kolegów na jarzeniówce, wypiliśmy zagryzając salcesonem, a wtedy blondyna gębę okrągłą ku mnie zwróciła, szczoteczki rzęs w górę się uniosły, oko szkliste zobaczyłem, bez mrugania się we mnie przez chwilę wpatrywała, pewny byłem, ze chce coś powiedzieć, bo usta mięsiste rozchyliła, ale na niczym się skończyło, głowa opadła jej w dół i tak już została. „Nadgonisz — powiedział
24
Robert — a ja się idę kąpać. Gorąca kąpiel i zimny tusz." Chciałem go zatrzymać, aby mieć partnera do picia, z troskliwością braterską powiedziałem „serce sobie spieprzysz", wiedząc, że Tęgopytek boi się nagłego zejścia, ale wypita poprzednio gorzałka uczyniła z Roberta desperata gotowego wleźć w parującą wannę, odpowiedział mi nonszalancko „im szybciej, tym lepiej". Tak więc zostałem ze śniętą trójką, blondyna siedząca po mojej prawej stronie pochrapywała lekko z głową zwieszoną na piersi, pozostali siedzieli nieruchomo, wpatrzeni w ściany, a może w coś, co widzieli tylko oni, o okno zatłukł się jakiś zbłąkany członek Ligi Zdrowia Psychicznego, smutne jesienne popołudnie; nie pozostawało mi nic innego, jak nalać na dno szklanki nieco wódki, przełknąć to i wsłuchiwać się w monotonny plusk cieknącej do wanny wody, w pewnym momencie blondyna, ta, która nie spała, sięgnęła dłońmi ku szyi Mordy, ruch tak płynny, jak na zwolnionym filmie, Morda jednak był czujny, odtrącił ręce kobiety i te spadły na stół bezwolne, grubaśne, „nie dam — powoli powiedział Morda •— mówiłem, że nie dam", i znów był bezruch i milczenie. Dzwonek wyrwał mnie z odrętwienia, widząc, że nikt nie reaguje, poszedłem otworzyć, przed drzwiami stała reklamowa para, on wysoki
przystojny, ona nieco niższa, ale też wy
soka jak na kobietę, ładna, ubrani byli wed-
— Człowiek epoki 25
ług najnowszej mody, uśmiechnięci i pachnący. „Czy zastaliśmy pana Roberta A.?" — zapytał on, „proszę — odpowiedziałem przepuszczając ich do przedpokoju — tu jest wieszak", zdjęli lekkie płaszcze, uśmiechnęli się do siebie z ufnością, kontrastowy to był dla mnie widok po wpatrywaniu się w buźki dwóch tłustości i pana Mordy, przez ułamek sekundy Wiałem wrażenie, że gdzieś tę parę już widziałem, lecz zaraz uświadomiłem sobie, że są tylko podobni do tych zadowolonych z życia par, jakie się widuje w „Life" czy „Ogonioku", reklamujących papierosy „Kent" lub pobyt nad Morzem Czarnym, weszliśmy do pokoju, wskazałem im krzesła, ale zanim usiedli, mężczyzna upewnił się jeszcze raz, czy rzeczywiście są w mieszkaniu inżyniera Roberta A., słowo „inżyniera" wypowiedział dobitnie, oboje rozglądali się przy tym po pokoju; potwierdziłem, wtedy dopiero usiedli jakby z pewnym ociąganiem, Morda i blondyna z lewej dalej trwali w swoim zapatrzeniu, natomiast blondyna z prawej wykonała namiastkę ruchu zmieniając tonację pochrapywania, teraz był to świszczący oddech podobny do oddechu astmatyka. Podszedłem do drzwi łazienki i zapukałem; „Robercie, masz nowych gości", „trzeźwi?", „ma się rozumieć, że trzeźwi", „to daj im gołdy, jeszcze jedna flaszka jest w kuchni, w zlewie... chłodzi się", „a ty kiedy wyjdziesz?", „w swoim czasie". Odwróciłem się i zdołałem jeszcze
26
spostrzec, że nowo przybyli robią do siebie zdziwione miny (on nawet wzruszał ramionami), szept usłyszałem „to niemożliwe, żeby nie miał lodówki", zrozumiałem więc, że ludzie ci dotychczas nie bywali u Tęgopytka, zbyt wyraźne było ich zdziwienie, zdziwienie na pograniczu zmieszania, opanowali się jednak; kiedy podszedłem do stołu, oboje powiedli wzrokiem po moim ubraniu skrojonym tak samo jak i ich, według ostatniej mody, równocześnie się uśmiechnęli, jak przystało na ludzi wyrobionych towarzysko, i w tym właśnie momencie z trzaskiem otworzyło się okno, zgasła jarzeniówka, ołowiowe światło zalało martwą falą pokój, zady blondyn zaczęły róść niepokojąco, twarze ich zaczęły się zmieniać, tak samo Morda powiększył się niesłychanie, usłyszałem szept „jesteśmy na dnie", to nowo przybyły wyszeptał nie przestając się jednak uśmiechać jak na garden-party w ambasadzie Patagonii, do mnie się uśmiechał, licząc na wspólnictwo wynikające z podobnych ubrań, skłoniłem się więc lekko i przedstawiłem „magister Stanisław G.", „magister" — powiedział z nadzieją mężczyzna, „magister" — powtórzyła radośnie jego towarzyszka, „jestem — znów zabrał głos mężczyzna — inżynier Henryk Wiator, a to moja żona magister Wanda Wiator", „magister od potworów, czy aby nie zoolog?" — zaśmiała się srebrzyście pani Wanda, a ja spojrzawszy na śniętą trój-
27
kę zobaczyłem, że Morda stał się przez obecność państwa Wiatorów lewiatanem, a obie blondyny krowami morskimi, zwanymi przez oceanologów Tłustymi. Nie było wątpliwości: znajdowaliśmy się na dnie. Wiatorowie uśmiechając się do mnie strzygli jednak niespokojnie oczyma na potwory, a kiedy gono-kok spłynął z jarzeniówki (powiększony do rozmiarów konika morskiego) i otarł się
policzek pięknej Wandy (czarująco pisnęła),
zaproponowałem, żeby napić się wódki, co zo
stało przyjęte ochoczo; przyniosłem z kuchni
musztardówki, nalałem w nie gorzałki, a wte
dy Morda odezwał się „mmmnnnie", „po
tem" — odpowiedziałem surowo i usłysza
łem szept Wandy delikatny jak tchnienie-
„poskromiciel"; Morda na przedziwny pro
test się zdobył, a może na kompensatę —
z ruchliwością, której się u niego nie spo
dziewałem, sięgnął po płat salcesonu, wciąg
nął go między fiszbinowe zęby, w płetwie
została mu tylko skórka, popatrzył na nią
pochyliwszy się na bok, wsadził skórkę mię
dzy piersi Tłustej II, na co Tłusta I zareago
wała muczącym chichotem. Wiatorowie wy
glądali mi na nieco spłoszonych. Morda po
wrócił z wychylenia do pionu, a pazurowe
płetwy Tłustej I, leżące dotąd bezwolnie na
stole, poderwały się, aby spaść drapieżnie na
szyję Mordy, dwa pazury z resztkami czerwo
nego lakieru cisnęły krostę pod uchem,
a Morda syczał, mrugał i wypuszczał ołowio-
28
\ \
,we światło czubkiem głowy. „Widzisz" — mruknęła tkliwie Tłusta 1 podsuwając Mordzie przed oczy pazur, na ocalałej plamce czerwonego lakieru bielał dekoracyjnie trzon krosty, „mmmmasz ją" — potwierdził Morda, „niedobrze mi, magistrze" — jęknęła Wanda, „niestety, o pani, nie czas na odrazę, gdyż łazienka jest okupowana" — odpowiedziałem i tiki nerwowe zaczęły chodzić po twarzach państwa Wiatorów. Odezwanie się Wandy widocznie dotarło do Tłustej I, bo łeb zwróciła ku Wiatorowej, szczoteczki rzęs groźnie sterczały, monstrualny ozór przesuwał się po mięsistych wargulach, Wanda zdawała się nie dostrzegać tego przypatrywania, oczy miała spuszczone, bawiła się szklanką obracając ją dookoła osi, a Tłusta wpatrywała się uparcie, aż wreszcie wytarła pazur o kant stołu i łeb ciężki od Wandy odwróciła. „No to może wypijemy — powiedziałem — o, tak!" Wanda za musztardowe chwyciła, ale zaraz jej ręka spowolniała, w nozdrza wykwintne odór ciepłej gorzałki musiał uderzyć, na małym łyczku, piękna, poprzestała, tak samo zresztą jej mąż, inżynier Henryk Wiator. „Dawno nie widziałem Roberta, rozstaliśmy się po studiach" — oświadczył wpatrując się we mnie i te słowa mu pomogły, bo tiki przestały po twarzy mu chodzić, patrzył na mnie uprzejmie, wzrokiem jasnym a szczerym do rozmowy zapraszając, „Robert się ucieszy" — odpowiedzia-
29
łem, uśmiechnęli się do mnie rozkosznie obo-, je, inżynier paczkę papierosów zaraz wy-f ciągnął z kieszeni i z męską gracją żonie podsunął, wtedy właśnie potwór przemówił, Tłusta I powiedziała ,,s z 1 u g a", zdenerwowanie jak iskra po Wiatorach przeleciało, „nie rozumiem" — wyznał inżynier, a Tłusta powtórzyła mocarnie „s z 1 u g a!", patrzyli na siebie Wiatorowie skonsternowani, a nawet chyba przerażeni, nie wiedząc, co to przesłanie potworów ma oznaczać, wreszcie jak na komendę ku mnie się zwrócili, mimiką twarzy prosząc o wyjaśnienie tego tajemniczego słowa. „Szlug, czyli papieros. Slang" — powiedziałem, a inżynier „ach, tak, naturalnie, proszę...", zakrzątnął się z papierosami wokół potwora, Wanda zaś kolejny uśmiech mi przesłała w podzięce, żem zrozumiał ich nieme wołanie o pomoc, pewność była w tym uśmiechu, że człowiekiem jestem, mimo że język potworów znam. Tłusta wydrapała niezdarnie z paczki papierosa i wwiercając się okiem zatłuściałym w przystojnego inżyniera rzekła „a p r o p o s i a k d e f a k t o", inżynierostwo dwie odmienne reakcje zaprezentowali, Wanda znowu o pomoc do mnie się zwróciła, pamiętam otwarcie jej oczu promienne i minkę oczekującą, natomiast inżynier z męską determinacją o-świadczył „nie rozumiem". Nie mogłem zawieść zaufania kobiety tak atrakcyjnej, jak Wanda, wobec czego objaśniłem „zaliczyła
30
pana do inteligentów, co u niej wcale nie jest komplementem", Wiatorowie uśmiech wspólnictwa mi przesłali, potwory w tamtej chwili zdawały się już im być niegroźnymi, inżynier bez obaw pudełko papierosów Mordzie podsunął, ale lewiatan, na przedni tytoń nieczuły, płetwy nie wyciągnął, patrzył w jakiś punkt na ścianie, lekko posapując. „Drugi aproposiak. Apropos de-fakto czy można za darmo" — odezwała się Tłusta wskazując na mnie pazurem, przysunęli się z krzesłami do mnie Wiatorowie, bratem w człowieczeństwie im byłem wobec potworów, a ja papierosa kolejno za Wandę z paczki wyłuskałem i rzekłem do Tłustej tonem perswazji „nie pierdol", zastygły twarze inżynierostwa, a potem tiki zaczęły po nich biegać, podejrzenie wkradło się w ich umysły, czy nie jestem przypadkowo pół magistrem a pół potworem, bo jakże to ■—■ myślał inżynier (jak mi później wyznał) — słowem tak ciężkim bez żenady rzucać? „Wreszcie jakieś ludzkie słowo" — wymruczała Tłusta i zapaliła papierosa od zapalniczki, którą jej Wiator przy łbie ciężkim pstryknął, odczułem pieczenie w prawej części twarzy, lusterko ukradkiem z kieszeni wyciągnąłem i spojrzawszy weń zobaczyłem, ze pół mego oblicza rekinowacieje, zrozumiałem więc ten pośpiech inżyniera w trzaskaniu zapalniczką, tę potrzebę sprężystego działania, musiał ru-
31
chem walczyć z poczuciem bezbronności, gdy ja, jego wspólnik, półpotworem się okazałem, schowałem lusterko i przy okazji pochwyciłem spojrzenie Wandy, patrzyła na mój zrekinowaciały profil i jej spojrzenie nadzwyczaj aprobujące było, pewne domysły powstały wówczas w moim umyśle, ale nie chcąc przedłużać mojej hybrydowatości rzekłem „róża jest pięknym kwiatem, a wołowina mało tucząca", znów pieczenie w prawym policzku i wiedziałem już, że do postaci magistra wróciłem, rekinowatości się pozbywając. Wygładziła się twarz inżyniera, ognia mi podał, i to nie ruchem dla ruchu, lecz miękko, przyjaźnie, jakby mnie zapalniczką chciał pobłogosławić, powiedział przy tym „na dnie, panie magistrze, człowieka nawiedzają nieraz omamy wzrokowe, a także słuchowe, zdawało mi się, że c o ś tutaj mówiło o ludzkich słowach", skwitowałem to powiedzenie lekkim skłonem głowy, paliliśmy przez chwilę w milczeniu, ale lewiatan potężny strumień ołowiowego światła z głowy puścił i inżynier Henryk Wiator poczuł, że dla zadokumentowania swego istnienia wobec potworów odezwać się musi, „gdzie teraz Robert pracuje?", „wybitny specjalista" — odpowiedziałem, „to zrozumiałe, był najzdolniejszy na naszym roku", chciał inżynier chyba dalej mówić, lecz Morda sapnął przeraźliwie, podniósł się ciężko z krzesła, sięgnął płetwą ku wargulom Tłustej, wyjął
32
z nich papierosa i sczepiając swą płetwą z płetwą Tłustej pociągnął ją za sobą, przewalali się ku tapczanowi, dno drżało pod ich ciężarem, Tłusta przewalała się bez oporu, a kałdun lewiatana nadymał się i opadał, popchnął wreszcie Morda Tłustą na tapczan, przy kałdunie zaczął płetwami grzebać, jakby to na przykład czynił inżynier przy rozporku; niknąć poczęli Wiatorowie, na próżno grymasami o pomoc mnie prosili, milczałem, potworność zapanowała wszechwładna, trwało straszliwe parzenie się lewiatana z krową morską, zniknęły ciała Wiatorów, głowy ich tylko chwiały się poruszane martwą falą ołowiowego światła. „Wanda, musisz coś powiedzieć" — odezwała się głowa inżyniera, „tak, muszę coś powiedzieć, ale ty jako mężczyzna powinieneś coś przedtem zrobić, na czyn się zdobyć, na czyn", słabe były ich głosy, toteż ledwo usłyszałem, co głowa Wia-tora wyrzekła, „chodźmy więc stąd" — brzmiała decyzja inżynierskiej głowy, po czym głowa ta wypłynęła nad krzesło, jakby nie istniejący korpus podniósł się, „nie mogę się poruszyć, jakby mnie przymurowało" — odpowiedziała głowa Wandy, i rzeczywiście chwiała się dalej na tym poziomie, co przedtem, opadła głowa jej męża zatrzymując się jakiś metr nad krzesłem, „wytrzymamy to, i tak przecież muszę się zobaczyć z Robertem" — oznajmiła, „z Robertem, a ja... a ja... ty z Robertem, a ja?..." — słowa głowy pani ma-
33
gister wraz z ni to szlochem, ni to śmieszkiem się wydobywały, dziwne procesy w obu półkulach w Wandzinym mózgu musiały się wówczas przetrawiać, bo ów ni to szloch, ni to śmieszek podobny był do głosu, jaki wydają wilczyce morskie w noc rozgwiazdami roz-błyszczoną, nic na to głowa jej męża nie odrzekła; podskoczyły obie głowy na łomot potworny, to Tłusta II osunęła się z krzesła na podłogę, dźwignęła się niezdarnie i spostrzegając, co się dzieje na tapczanie, skomentowała „należycie to robią, po kielecku, a kotka zabrali", wsunęła następnie płetwę między wymiona, drapała się pazurami, aż trzask szedł dartej skóry, po chwili wyjęła płetwę wynosząc na pazurze skórkę z salcesonu, przypatrzyła się jej i wsunęła w gębę, „kotka zabrali, jeden był łysy, a drugi miał syf a. Zabrali kotka, malusi był, biały, tylko pyszczek czarny" — powiedziała, „ja-jakiego kotka?" ■—■ spytała Tłusta z tapczanu i wtedy właśnie, po odezwaniu parzącej się krowy morskiej, głowy inżynierostwa poczęły zanikać, „ł u ł u s i y y y y" — na to Tłusta od stołu, rozeźlona, że skórka przeszkadza jej w komunikowaniu się z siostrą, wypluła skórkę na podłogę i: „m a 1 u s i by ł", „śnił o, ci sie", „akurat... ten, co miał syf a, z Brzeskiej jes t", „niefart będziesz miała", „a bo ja wiem?... malusi był", „a ten łysy to kto?",
34
„cha misko... w cholewach", „cha-my niefartowne", „i szamał c o-sik", „co szamał?", „nie obcięłam", „chamy niefartown e", dialog potworów totalnie unicestwił Wiatorów, głów nie było im już widać, jedynie jakby .Całujące zagłębienia w ołowiowym świetle nad krzesłami. W dreszczowe rozmarzenie popadłem i dlatego nie jestem pewien, jak długo unicestwienie inżynierostwa trwało, osobowość cielesną odzyskali, gdy Tęgopytek wyszedł z łazienki, zabłysła jarzeniówka, ołowiowe światło cofnęło się, okno zamknęło się z głuchym trzaskiem, i wszyscy z dna wyniesieni zostali na twardy grunt kawaleria Roberta znajdującej się na czwartym piętrze bloku stojącego przy głównej ulicy Oksymoronu, mężczyzna zwany Mordą spał na tapczanie obrócony plecami do blondyny, druga blondyna spała przy stole, gonokoki rozprostowały się w promieniującym cieple jarzeniówki, a inżynier Henryk Wiator wydał okrzyk powitalny, po czym w słowach bardziej składnych zaczął Tęgopytka witać jako przyjaciel ze studiów, kompan figlów żakowskich, rzucał nazwiskami profesorów i kolegów, żonę przedstawiał, i euforii tej nie ma co się dziwić, gdyż zrozumiałe jest, że inżynier chciał szybkością mowy utwierdzić się w istnieniu. Robert na to wszystko uśmiechami odpowiadał, nie był to lunatyczny uśmieszek, lecz uśmiech zwyczajny, mówiąc
35
krótko — nie tylko że nie skonał Tęgopy-tek w gorącej kąpieli, ale i otrzeźwieć zdołał, z wizyty nie był niezadowolony, przyniósł z kuchni nową butelkę, zdeflorował ją jednym uderzeniem dłoni i do siwuchy gęsto zapraszał, łyknęliśmy wszyscy i rozmowa stała się bardziej zasadnicza. Inżynier nie mógł zrozumieć, że Tęgopytek nigdzie nie pracuje na Etacie, strofował go, powiedział, ze jako przyjaciel ze studiów ma prawo po koleżeńsku wyjaśnić, co o tak skandalicznym postępowaniu sądzi, ganił Henryk Wiator odstępstwo Roberta od stada inżynierskiego, Tęgopytek się z nim zgadzał, ja w przerwach do tego odpowiednich (pod względem długości) wtrącałem „słusznie" albo „bardzo słusznie", dziękował mi Wiator, w jeszcze większy ferwor popadał, a ja korzystając z zapału męża Wandy wyciągnąłem z kieszeni zdjęcie pornograficzne przedstawiające dwóch Eskimosów zakutanych w futra, tak że ani kawałeczka ciała nie było widać (podpis jedynie informował, iż są to Eskimosi) i pięknej pani magister podsunąłem chcąc sprawdzić tym fototestem przyczyny znieruchomienia, a nie zawaham się nawet powiedzieć — przygwożdżenia na Widok lewia-tana parzącego się z krową morską; fototest wypadł po mojej myśli, bo Wanda, zobaczywszy Eskimosów, trzeć zaczęła łydką o łydkę, chrząkać wzruszająco i oddając mi (po długim wpatrywaniu się) zdjęcie pochy-
36
liła się nieznacznie ku mnie i piersiowym szeptem wyznała „słodkie..."; wiedząc ze słów inżyniera, że jego żona przez trzy miesiące w Oksymoronie zostaje, powziąłem przekonanie, że Wanda może mi pomóc w znalezieniu wampira vel wampyra i że nasz pierwszy wspólny eksperyment przeprowadzę na owalnym łożu świętej pamięci matki mojej, co umyśliwszy, mogłem już z większą uwagą przysłuchiwać się wywodom inżyniera. „To jest dla mnie niezrozumiałe, nikt rozsądny tego nie zrozumie, wszystko szło ci dobrze, a przestałeś pracować. To nonsens!" — powiedział, a Robert potwierdził „to nonsens", przez chwilę była cisza, inżynier zastanawiał się nad czymś, wreszcie zapytał „może ci ktoś świnię podłożył? może miałeś jakąś historię?", „nie — odparł Tęgo-pytek — wszystko szło normalnie, ani lepiej, ani gorzej niż w innych instytucjach", „nie przestaje się pracować bez jakiejś konkretnej przyczyny!", popatrzył Wiator na Roberta triumfująco, potem na mnie przeniósł spojrzenie, „bardzo słusznie — powiedziałem — tego aksjomatu podważyć nie sposób, odpowiedzi rzetelnej trzeba na to, Robercie", „tak, odpowiedzi trzeba na to udzielić rzeczowej" — poparł mnie inżynier i uśmiech wspólnictwa mi przesłał, „a ja przestałem" — odpowiedział Robert, zdenerwował się wówczas inżynier, żyły na skroniach mu nabrzmiały i twardo zapytał „to z czego ży-
37
jesz?", „dobre dziewczyny — Tęgopytek lekko poklepał pochrapującą blondynę w obfite ramię — przyniosą czasem jakiś grosik, trochę wódki, spyżę...", „co?!"', „spyża to po staroświecku jadło" — wyjaśni! Tęgopytek, „i to mówisz ty, inżynier, chluba politechniki!" — zawołał Henryk Wiator i na jego twarzy odmalowała się niewiara i zgroza, słowa są za słabe na zdefiniowanie tego wyrazu twarzy, uciec się tu muszę do przypomnienia obłędu znanego wenerologa Ł., który jako realista oszalał, gdy mu pacjent pokazał zamiast męskiej drobnostki młodego kró-liczka o białej sierści i czerwonych ślepkach, na zszokowanej twarzy wenerologa musiała być wyryta taka sama niewiara i zgroza, jak na twarzy inżyniera Henryka Wiatora. Wstał inżynier, podszedł do okna, czoło oparł
szybę i znieruchomiał. „Spyża"' — szepnęła
do mnie Wanda, a ja na to „spyża ryża", a ona
„spyża raz, spyża raz, spyża raz, spyża raz,
spyża raz, spyża raz", skontrowałem natych
miast „spyża dwa, spyża dwa, spyża dwa,
spyża dwa, spyża dwa, spyża dwa", „ech —
westchnęła — spyyyżaaa", „spyyyżaaa" —
zawtórowałem. Odwrócił się inżynier od okna
zapytał Tęgopytka „więc zupełnie wyzby
łeś się ambicji?", twarz inżyniera była już
zwyczajna, „wyzbyłem się" — poświadczył
Robert, a inżynier dalej „nie chcesz lepiej
mieszkać, lepiej się ubierać, coś znaczyć w
życiu?", „wystarczy mi to, co mam", wrócił
38
Wiator do stołu, usiadł, za szklankę z gorzałką chwycił, ale odstawił ją prędko i wpatrując się w Tęgopytka zawyrokował „człowieku, ty po prostu jesteś chory", „ma pan słuszność, inżynierze — wtrąciłem — często mu to mówię", „tak, on jest chory, chory — powtarzał Wiator rozjaśniony od wewnątrz — chory, chory, chory, nie ma wątpliwości, że chory", „jestem chory" — potwierdził Tęgopytek i inżynier jakby oklapł w sobie, twarz mu zszarzała, pochylił się do mnie szepcząc „nie jest chory, żaden chory nie przyznawałby się z taką gotowością do choroby, musimy myśleć logicznie", „unicestwić trzeba Roberta — odpowiedziałem też szeptem — bo to jest heretyk, wyparł się norm ogółu", „unicestwić, koniecznie unicestwić, ale jak? ■— inżynier łaskotał oddechem moje ucho — siedzi nie naruszony, wszystko, co mówię, nie działa na niego, heretyk, zatwardziały heretyk, dobrze pan powiedział, panie magistrze", „spróbuj pan —• powiedziałem cicho — jeszcze raz od ambicji zacząć, może się go wyeliminuje jako heretyka", „od ambicji?", „od ambicji", więc Wiator wyprostował się i dobitnie oświadczył „wybierasz nędzę, bo to jest łatwiejsze", „nie wiem — odparł Tęgopytek — kace są bardzo ciężkie", „nie wymiguj się", „nie wymiguję się", „i nie zaczniesz pracować na Etacie?", „nie zanosi się na to", wzruszył inżynier ramionami patrząc na mnie wymownie, odpowiedziałem
39
mu rozłożeniem rąk, prawdziwie bezradnym rozłożeniem, wyciągnął Wiator papierosy i nikogo nie częstując zapalił, trzaskał przy tym zapalniczką w sposób podobny nieco do poprzedniego trzaskania, stan swojej psychiki wyrażał za pomocą tego trzaskania lepiej, niżby to zrobiła orkiestra symfoniczna, po czym pedantycznie umieścił instrument w kieszonce kamizelki, ramiona wyciągnął do Tęgopytka, jakby chciał go do serca przycisnąć, i rzekł z męską serdecznością „Robercie! Przecież ty się nie możesz marnować! A tak, jak żyjesz, to jest marnowanie!", przez chwilę nikt się nie odzywał, zauważyłem w tym czasie, że ołowiowe światło podchodzi do połowy okna, futryna trzeszczała nieco, szyby matowo rezonowały pod martwą falą; „długo zostajecie w Oksymoronie?" — odezwał się wreszcie Robert, inżynier przesłał mi spojrzenie wspólnictwa, papierosa zaledwie zaczętego z werwą na stole zdusił, sądził niewątpliwie •— jak mi zresztą potem powiedział — że coś się zaczyna zmieniać, „Wanda przyjechała na kilka miesięcy... specjalistyczny kurs... ja ją odwiozłem, mamy fiata 600, chciałem cię zobaczyć... i wóz też dotrzeć... zresztą przed chwilą ci o tym mówiłem...", „tak? — zdziwił się Robert — widocznie byłem zamyślony", „afront goni afront i afrontem pogania" — zanuciła Wanda, mąż słysząc ten refren poczerwieniał, „o czym ty śpiewasz, miodku?" — zapytał,
40
„tak sobie" — odpowiedziała Wanda, i wtedy inżynier zwracając się do Tęgopytka powiedział z mocą „wiesz, Robert, żałuję, ze cię odwiedziłem", „żałujesz?", „żałuję". Zasłonił sobie Robert oczy dłońmi, a ja natychmiast powiedziałem „nie wolno konwencjonalnie, Robert", znałem bowiem Tęgopytka dość długo i wiedziałem, że tak zawsze zasłania sobie oczy dłońmi, nim kogoś pięścią zaprawi, odrywa dłonie od twarzy i bije zaskoczonego rozmówcę w miejsca nie nobilitowane przez reguły bicia, a nie mogłem ■— ze względu na planowany eksperyment z Wandą — do tego dopuścić; „co znaczyły pańskie słowa, magistrze?" — zapytał mnie inżynier, „czuję, że Robert gotów się rozpłakać, to byłoby zbyt konwencjonalne, niech lepiej przyzna się przed panem do wszystkiego, to mu żadnej ujmy nie przyniesie, jako że jest pan, panie inżynierze, jego serdecznym kolegą-i reprezentuje pan tu zdrowe społeczeństwo, reprezentuje pan technokratów, pionierów lepszego życia" — rzekłem i po przerwie dodałem „musimy myśleć logicznie, nie wolno nam dopuszczać do panowania zgniłego humanitaryzmu, gdyby więcej takich osobników było, jak Robert, społeczeństwo zrakowaciałoby, maszyny w ciągli-we paskudztwa by się przemieniły, jak te lejące się zegarki na płótnach niejakiego Sal-vadora Dali, nie tylko maszyny w płynność obrzydliwą by się przemieniły, ale ludzie
41
też, pionu by im zabrakło, nie wiedzieliby ludzie, po co żyją, gdyby nie musieli zdobywać coraz więcej rzeczy, wie pan o tym, inżynierze, i bardzo dobrze, że nie ustaje pan w walce o słuszną sprawę, silniejszym pan zmartwychwstał po porażce z potworami cielesnymi, których ciała zdeformowane leżeniem na dnie, przegrał pan, bo metajęzyka pan z nimi nie miał, a powierzchownością samą, choćby to była powierzchowność najbardziej reklamowa, nic się nie zrobi przeciwko fuczącemu lewiatanowi i mu-czącej krowie morskiej, z Robertem inna sprawa, to potwór w łudzącym przebraniu człowieczeństwa, ciało jego nie zdeformowane, może za krótko na dnie przebywał, nie wszystko jest jednak stracone, język w jego ustach jeszcze się w ozór nie przemienił, rozumie pan przecież, co Robert mówi, wprawdzie prezentuje najgorszą dla pana i dla mnie herezję, herezję bezkształtu, ale niech pan dalej z tą samą energią wyraża zdrowe społeczeństwo, jeszcze nie wszystko stracone, Roberta już pan zmiękczył, płakać chciał, niech pan działa, inżynierze, niech pan unicestwi heretyka, i może zmartwychwstanie nam Robert jako znakomity inżynier, chluba politechniki", „dziękuję, magistrze, zrobię to, biedny Robert nic nie wie o szczęściu posiadania coraz więcej i więcej rzeczy", „rzeczy, rzeczy, rzeczy" — przedłużyła mężowskie zdanie Wanda i w tejże
chwili uwagę wszystkich nie śpiących zwróciło głośniejsze trzeszczenie futryny, ołowiowe światło sięgało już trzech czwartych okna, martwa fala wznosiła się powtórnie, „przepraszam" — powiedział inżynier, wstał i poszedł do łazienki. (Chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na doskonalą dramaturgię życia, przerwy na siusianie przed finałową rozgrywką nie wymyśliłby żaden twórca romansów.) Korzystając z nieobecności inżyniera, szybko wyciągnąłem następne zdjęcie pornograficzne przedstawiające rozbieloną płaszczyznę (podpis: „Roztopienie się w ekstazie") i podsunąłem Wandzie; „słodkie" — powiedziała oddając mi fotografię, tym razem nie tarła łydką o łydkę, lecz ograniczyła się do wzruszającego chrząkania, „niech pan patrzy na okno, może zaraz tu będzie dno" — szepnęła i jeszcze ciszej „chciałbyś, rekinku?", „jestem Stanisław G.", „och, nie masz czego się wstydzić, te ząbki, zęby, zębiska, zębiska, właśnie zębiska, o twoich mówię, one słodkie, mógłbyś przegryźć stół, gdybyś tylko chciał", „w zębach go podniosę", „w zębiskach", „w zębiskach( go podniosę", „nie teraz, nie teraz, słodkie zębiska, cukier puder, cukier kryształ, cukier w kostkach, miód, syrop, ulepek, lukier, karmel", „żaden cukier — ja na to — a witriol, dziegieć, ostrza mięso rwące, palnik acetylenowy, pineski, sztylety, bęc", „gwałtowniku" — powiedziała i, westchnąw-
43
szy, „gligligligii" — zamierające szepnęła, „rrrrrrrr" ■—• odpowiedziałem chowając zdjęcie, „nieźle musisz wyglądać nago" — powiedział Robert do Wandy, „pan mnie obraża, poskarżę się mężowi", „jak chcesz — odparł Tęgopytek — ale gdybyś chciała kiedyś tu wpaść, to chętnie cię zobaczę", „bezczelność — rzekła z oburzeniem i łzy zakręciły się jej w oczach — proponować mi czystą formę! Gdyby pan choć powiedział, że mogłabym tu wrócić po zapomniane rękawiczki! Ale tak, jak pan to sfalłizował, to bezczelność!", „mogą być rękawiczki" — zgodził się Robert, „w żadnym wypadku, dzień jest zimny, dłonie mi spierzchną i...", tu rozmowa się urwała, bo inżynier Henryk Wiator wyszedł z łazienki, zbywszy nieco esencji wprost proporcjonalnie umocnił się w egzystencji, prezentował się więc nadzwyczaj godnie. „Henryku, powiem ci prawdę" — oznajmił Tęgopytek, spojrzał na mnie inżynier, jakby chcąc potwierdzenie sukcesu znaleźć na mojej twarzy, przybrałem odpowiednią minę, również inżynier twarz odmienił zwracając ją ku Tęgopytkowi, było na niej łaskawe zainteresowanie, uśmiech mu jednak nieco drgał (w rytmie napierającej z zewnątrz na okno martwej fali; dochodziła do wierzchołka futryny), a Robert zaczął mówić na przy-dechu, tak że jasne było dla słuchaczy, iż wyznanie przychodzi mu z oporem, „przestałem pracować niedawno — mówił Tęgopytek
44
-— chcieli mi wytoczyć proces, udało mi się jakoś to załatwić, musiałem się jednak zapożyczyć, sprzedać meble, telewizor, lodówkę, książki, a nawet ubrania... miałem piękne meble... ja tych pieniędzy z przedsiębiorstwa nie wziąłem, ale wszystko wskazywało na mnie... na mnie...", podczas wyznania Tęgo-pytka światło zaczęło opadać, sięgało już tylko do połowy okna, a także pod Robertem rozległ się dziwny trzask, „to opadła skóra heretyka" — powiedziałem do inżyniera Wiatora, pokiwał z entuzjazmem głową i zwrócił się z braterskim wyrzutem do Tę-gopytka „dlaczego mi o tym nie opowiedziałeś od razu?", „wstydziłem się", „ależ, stary, przecież to błąd w procesie technologicznym, współczynnik błędu jest wliczony w każdy proces technologiczny, jak można się tego wstydzić?", „wstydziłem się", „niepotrzebnie! Wiedziałem, że to wszystko — zatoczył ręką krąg — nie powstało bez konkretnego powodu, bez konkretnego powodu. To by było absurdalne!"; wtedy właśnie głośniej chrapnęła jedna z blondyn, a stale opadająca fala za oknem zatrzymała się, „wiem, o czym myślisz — powiedział Tęgopytek — te osoby to siostry mojego wierzyciela, nieokrzesanego prostaka... Nie miałem nikogo innego pod ręką... One z mego domu zrobiły burdel... Burdel! Nie mogę ich wypędzić! Jutro ich brat przychodzi po ostatnie tysiąc złotych, które jestem mu winien... A ja tych
45
pieniędzy nie mam", „sama głowa mu pływa nad krzesłem, zupełnie się unicestwił, fuj, tułów unicestwił, korpus" —■ szepnęła do mnie Wanda, „tak pani widzi?", „najdokładniej widzę, fuj, korpus unicestwił", „tysiąc?" — zapytał Wiator, „tysiąc" — jak echo przyświadczył Robert, „stary — inżynier chwycił się za okolicę serca — pozwól, że ci je pożyczę", „nie oddam ci szybko", „nieważne", dialogować na chwilę przestali, bo inżynier z portfela wyjął gołębia i wypuścił go w przestrzeń, gołąb został zręcznie przez Tęgopytka przechwycony i rozłożony na dwie pięćsetki, równie zręcznie schowane do kieszeni, za oknem martwa fala opadła gwałtownie w dół, zniknęła, a Wanda zasze-ptała do mnie „głowę też unicestwił, fuj, taki mocny potwór zupełnie się unicestwił", „czyżby?", „przecież widzę", inżynier natomiast powiedział głośno i uroczyście „gołębica nie wróciła, koniec kataklizmu", i wyjąwszy z kieszeni suwak logarytmiczny klepnął nim Tęgopytka w ramię mówiąc „byłeś, jesteś i będziesz inżynierem", „chlubą politechniki" — dodałem, „tak jest, chlubą politechniki" — powtórzył Henryk Wiator. Wznieśliśmy szklanice, uczciliśmy łykiem powrót Tęgopytka do stada inżynierskiego, po czym Tęgopytek powiedział do Wiatora „to jedna z droższych twoich wódek", „daj spokój — on na to — drobnostka", „ale pouczająca — mówił dalej Robert — lubię speł-
46
niać życzenia durniów, jeżeli mogą za to zapłacić, nie wierzyłeś, że żyję tak, jak żyję, bez konkretnego powodu, to wymyśliłem ci powód, który mogłeś zrozumieć. Powód zrozumiały dla durnia", gonokoki jak oszalałe zaczęły wirować wokół jarzeniówki, Wanda krzyknęła „korpus odzyskał!", a Tę-gopytek podniósł się, otworzył okno, przekręcił wyłącznik i martwa fala ołowiowego światła przelała się nad parapetem okna zatapiając pokój, „mmmag... magistrze, jesss... jesteśmmmy na dddnie" — jąkając się stwierdził Henryk Wiator, „trzeba przewietrzyć — powiedział Robert — proszę, pij wódkę, zapłaciłeś za nią", „Henryku, musisz zrzucić zarzut, mój mąż nie może być durniem przez takiego... przez takiego abnegata" — krzyknęła Wanda, „tak, miodku, wychodzimy stąd natychmiast", podnieśli się oboje i Henryk nieco chwiejnym krokiem (nie ma się czemu dziwić, być podczas jednego wieczoru unicestwionym i obrzuconym durnoscią to wyczerpujące) poszedł za Wandą do przedpokoju. Zrozumiałem, że jeśli nie chcę stracić kontaktu z Wandą, muszę zdobyć się na akcent osobisty, wstałem więc i głośno a powoli wyraziłem swój pogląd „Robert, jesteś łajdakiem", „nie mam już przyjaciół, ty także zdradziłeś mnie, Stanisławie G.!" — ryknął z furią Tęgopytek, dopadł mnie jednym susem i chwytając za ramiona zaszeptał „powodzenia, Stasinku, ale
47
nie zapomnij, że jutro o szóstej Lola przebiera się u mnie w pokutniczy worek", „ten samiec zabije magistra" — zawołała z przedpokoju Wanda, uwolniłem się z objęcia Ro-bertowego ciosem karate, nie zapomniawszy przedtem szepnąć „wolałbym zobaczyć Lolę, jak myje naczynia", wybiegłem do przedpokoju, chwyciłem swe okrycie z wieszaka i przeszedłem za Wandą na klatkę schodową (przepuścił nas Wiator, który na progu ka-walerki Tęgopytka zrzucał zarzut durnoty). „Nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło — powiedziałem w windzie do inżyniera — z durnoty oczyścił się pan na progu kawalerki Roberta, cera teraz bardziej przewiewna, pory się przetkały podczas zabiegu, a potwór ten unicestwić pana nie mógł, bo metajęzyk macie, chciałem jeszcze panu powiedzieć, że zrobił pan wszystko, co tylko pan mógł, aby wyciągnąć swego kolegę z dna, on jednak jest stracony dla świata inżynierów", tu winda się zatrzymała, zdanie dokończyłem na ulicy rozbłyszczonej latarniami „on jest stracony dla świata inżynierów, a pan nie może sobie nic zarzucić, bo postąpił pan jak człowiek uczciwy, do końca uczciwy i prawy", „dziękuję, magistrze, pan zachował się jak bohater, powiedział mu pan, że jest łajdakiem", „zawsze jestem po stronie ludzi uczciwych", uścisnęliśmy sobie ręce, a że akurat znajdowaliśmy się przed restauracją chińską, zaprosiłem inżynierostwo do
48
środka. W restauracji inżynier zachowywał się dość dziwnie, wiercił się nerwowo na krześle, mówił, że czuje „powiew nieznanego", a kiedy mu powiedziałem, że to zapach sosu sojowego, stał się jeszcze bardziej nerwowy, rodzime słowa przekręcał tak, by stały się jak najbardziej chińskie i dopiero kuracja zarządzona przeze mnie (kazałem kelnerowi zabrać sprzed nosa inżyniera talerz z cielęciną w siedemnastu kolorach i zamiast tego przynieść kotlet schabowy) dała pożądany rezultat, Henryk Wiator stał się Henrykiem Wiatorem z miasta Iks, a nie Henrykiem Wiatorem z Szanghaju, w której to roli — muszę przyznać — czuł się nieswojo. Wanda natomiast wśród powiewu egzotycznych sosów czuła się znakomicie, kiedy znalazła w bulionie włos, schowała go na pamiątkę przypuszczając, że jest to włos z warkocza ostatniego cesarza chińskiego, a w Chińczyku stojącym za bufetem dopatrzyła się dystynkcji członka starej cywilizacji. Po pozbyciu się przez inżyniera chińskiej sztuczności, po powrocie do autentyczności iksjańskiej, a także po zjedzeniu i wypiciu inżynier rozparł się wygodnie, sprzątającego kelnera spytał, czy mu się może Iks nie podoba, zapalił ze smakiem i z dystansu dzielącego chińską restaurację od kawalerki Roberta zaczął prawić o Tęgopytku. „Życie musi mieć sens — rozpoczął — to jest oczywiste. A jaki sens ma życie Roberta? Żadnego... Czy miał
3 — Człowiek epoki 49
pan kiedyś kolegę, który był lepszy od pana, a pan chciał mu dorównać? Na pewno pan miał, każdy ma jakiegoś kolegę, którego chce dogonić. Ja miałem, panie magistrze, to był właśnie Robert. Przez cztery lata mieszkaliśmy w jednym pokoju w akademiku, byliśmy na tym samym roku i w tej samej grupie. Proszę pana, on uczył się trzy, co ja mówię, dziesięć razy mniej ode mnie i był mimo to lepszy, we wszystkim był lepszy. Jego indeks to były same bardzo dobre, a ja wkuwałem, nawet nieraz nie chce mi się wierzyć, że można tak wkuwać, i miałem same dostateczne. Panie magistrze, Robert był moim ideałem. Najpierw byłem zazdrosny o sukcesy Roberta, a potem ta zazdrość zmieniła się w podziw, w podziw, proszę pana, bez odrobiny zazdrości. Ja już wiedziałem, że nie będzie mi tak wszystko łatwo iść, jak jemu, i dlatego on mógł stać się moim ideałem. Trzeba być logicznym, prawda? Wszystkim mówiłem o zdolnościach Roberta, jakby to była moja zasługa. I dlatego nie zazdrościłem Robertowi, jak mu po studiach zaproponowali posadę w Oksymoronie, a ja musiałem jechać na prowincję. To zresztą nie okazała się taka straszna prowincja, Iks ma dość kin i w ogóle. Przez te lata nie było okazji, żeby wyskoczyć do Oksymoronu, tak się składało, wie pan, panie magistrze, jak to jest, człowiek dostał urlop, to jechał do Rożnowa, bo to blisko. Nieraz myślałem
50
Robercie i mówiłem o nim, prawda, miod
ku? Byłem pewny, że jest dobrze ustawiony.
Ja się też nieźle ustawiłem, tam u mnie moż
na zakosić trochę ciaczków, nawet dosyć du
żo, jak się kto przyłoży... No to jak Wandzia
dostała skierowanie na kurs do Oksymoronu,
to pomyślałem sobie, że ją odwiozę i zobaczę
się z Robertem. Teraz już mogłem pokazać
się Robertowi, byłem dobrze ustawiony.
Każdy się woli pokazać w lepszym ubraniu,
że tak powiem... A tu taka niespodzianka!"
Podczas monologu inżyniera Wanda wpatry
wała się w pikolaka wyjmującego kukułcze
jajka z jaskółczego gniazda i gdy wreszcie
inżynier skończył, przeniosła wzrok na mnie
spytała „czy pan zauważył, że Henryk
mnie zdradził?", „ja cię zdradziłem?" —
krzyknął inżynier (Chińczyk za bufetem
wzdrygnął się z azjatycką flegmą), „tak,
zdradziłeś mnie haniebnie, na moich oczach
mnie zdradziłeś, a ja musiałam na to pa
trzeć", „wymyśliłaś to!", „nie wymyśliłam,
znam cię dobrze, wiem, co się dzieje z twoi
mi policzkami podczas tego", „co się dzie
je?", „tajfun przelatuje po policzkach",
„pierwszy raz słyszę", „zdradziłeś mnie ha
niebnie", „ale kiedy, kiedy?", „u Roberta,
u tego potwora, który mnie obraził, gdy ty
myłeś ręce w łazience, obraził mnie mówiąc,
żebym pozowała u niego nago w żywym
obrazie", „nago?", „nago", „i co ty na to",
„pan magister mnie obronił, poskromił os-
3* 51
trym słowem tego zboczeńca, a mnie się 5
myśli mieszały, bo mnie zdradziłeś hanieb
nie", „dziękuję, panie magistrze", „nie ma
za co, panie inżynierze, zawsze jestem prze
ciwko wyuzdańcom, popaprańcom, glutom
seksualnym", „ale jak ja cię, miodku, zdra
dziłem? ty chyba żartujesz", „normalnie,
Henryku, a właściwie nienormalnie, upoko
rzyłeś mnie do szpiku kości, godność mi
odjąłeś przyszłej matki twoich dzieci", „po
wiedz mi, jak", „proszę cię, jeżeli tak na ,
to nalegasz, obecny tu pan magister może
usłyszeć, bo jest to człowiek o zdrowych
myślach, dał na to dowody, otóż zdradziłeś
mnie, Henryku, wtedy, gdy usłyszałeś, z cze
go twój kolega się utrzymuje, zdałeś sobie
sprawę, że jesteś bez porównania lepszy
i szlachetniejszy, drgawki twoje ciało objęły,
a twarz się zmieniła, triumf przeżywałeś,
i żeby ukryć to przed nami, podszedłeś do
okna, wtedy właśnie mnie zdradziłeś hanieb
nie i upokorzyłeś, bo nigdy nie doznałeś roz
koszy na sam dźwięk moich słów, musiałeś
mnie obłapiać, tarmosić, a ja ci musiałam
mówić Henryku, Henrysiu, kotku, piesku,
miodku, gigancie, rycerzu jeszcze ci musia
łam mówić, jakby samo dotknięcie elektry
zujące nie wystarczało, a on, ten potwór
moralny, powiedział jedno zdanie i już,
i już...", „ja nie z tego powodu, miodku,
przypomniałem sobie nasze pierwsze spotka
nie i dlatego...", „na pewno?", „jak cię ko-
52
cham", „a, chyba że tak", „miałaś wtedy różową sukienkę", „teraz ci wierzę, bo wtedy straszne przypuszczenie się we mnie zrodziło, myślałam, że kochając mnie oszukiwałeś, że to jego miłujesz, tego potwora od lat nie widzianego, że zastanawiałeś się, czy on by tak potrafił, a może zwyczajnie jego widziałeś zamiast mnie", „nie będziesz więcej piła, miodku, twoje przypuszczenia stają się zwierzęce, plugawe, nie poznaję cię", Wanda prawą rękę położyła na dłoni męża (lewą sprawdzała pod stołem układ mięśni mojego uda) i rzekła „to właśnie chciałam usłyszeć, dałeś dowód, że nie zaraziłeś się amoralnością od tego byłego inżyniera, odezwałeś się czysto, jak na kryształowego męża przystało, musisz mi obiecać, że jeśli go jeszcze kiedyś spotkasz, dasz rnu mężowską prawicą w ten niewyparzony zwierzęcy pysk za to, że się ośmielił mnie, twojej żonie, proponować nagość. Obiecujesz?", „jeśli go tylko spotkam", „wszystko się może zdarzyć, a kto wie, czy drugiego triumfu nie przeżyjesz", „daję ci słowo, że to było przez przypomnienie różowej sukienki", „już dobrze, Henrysiu, już dobrze, mój dzielny, muszę zatelefonować do mojej koleżanki, która tu właśnie w Oksymoronie została szczęśliwą matką bliźniaków, razem byłyśmy na pensji, przeproszę więc panów na chwilę". Wanda odeszła od stolika krokiem sprężynującym, a inżynier przepijając do mnie
53
rzekł „jedno mnie dziwi, panie magistrze, jak Robert może sobie pozwolić na telefon... bo ja, proszę pana, znalazłem jego adres w książce telefonicznej...", „jego dochody są dla mnie tajemnicą, jakieś wstrętne indywidua, nie chcę ich nazywać ludźmi, przynoszą mu pieniądze, wódkę i spyżę...", „znowu ta spyża — mruknął inżynier — proszę mówić dalej, to bardzo interesujące", „dokładnie jednak nie wiem, na jakiej zasadzie te indywidua finansują Roberta, poznał mnie z nim przypadkiem docent Migoń i bywałem tam, bywałem, bo dzisiaj byłem już po raz ostatni, po to, by wpłynąć na Roberta konstrukcyjnie", „wpłynąć?", „to przenośnia, żeby go wyciągnąć z dna, bo słyszałem, jaki to zdolny w elektronice specjalista, moje wysiłki nie przydały się jednak, jak pan zdążył zuważyć, na nic", „magistrze, mamy jeszcze trochę czasu, nim od telefonu wróci moja żona, niech mi pan powie, co było przyczyną katastrofy Roberta, niech mi pan powie, co się kryje za tym strasznym życiem wśród, za przeproszeniem, dziwek, brudu, go-nokoków, co wywołało tę, za przeproszeniem, abnegację, wiadomo nam obu — Robert nie jest chory, więc dlaczego tak nisko upadł, przecież każdy człowiek chce lepiej żyć, mieć coraz lepsze rzeczy i w ogóle...", „nie wiem, panie inżynierze, sam chciałem tego dociec, ale wszystkie wysiłki spełzły na niczym, nie mogłem być natarczywy, rozumie mnie pan
54
chyba, nie miałem takich uprawnień, jak pan, nigdy nie byłem kolegą Roberta ze studiów, ot, znajomość przypadkowa, mogłem tylko zapytać delikatnie raz czy dwa razy i to wszystko... Nie dostałem odpowiedzi... Przypuszczam, że kryje się za tym jakaś tajemnica, może romantyczna, a może plugawa, nie wiem... Żal mi tego człowieka, mimo iż brzydzę się tym życiem bezkształtnym, jakie Robert prowadzi, po ludzku mi żal", „on nie jest żonaty?", „nie", „małżeństwo dobrze by na niego podziałało, na pewno by się zmienił", „za późno, panie inżynierze, on gotów frymarczyć swoją żoną jak przekupka preclem, a nawet jeśliby nie frymarczył, to która kobieta wytrzymałaby w takich warunkach, z rozpaczy musiałaby go zdradzać, a on by zbył te zdrady machnięciem ręką albo jeszcze czymś wstrętniejszym, na przykład dialektyką, zdemoralizowałby biedną kobietę, zeszmacił i tyle", „nie pomyślałem o tym", „małżeństwo musi się opierać na trwałych podstawach, a jakie, pan znajdzie trwałe podstawy na tym dnie, na którym Robert żyje, przecież nawet to dno jest chwiejne", „logiczne słowa, panie magistrze, małżeństwo musi się opierać na trwałych podstawach, my na przykład mamy z Wandą swoje dwupokojowe gniazdko, cieszy nas każdy świeżo kupiony przedmiot, każda rzecz bogaci naszą miłość, a muszę panu powiedzieć, że wszystkie te gadania o końcu miłości
55
w małżeństwie to bzdura wyssana z palca, pożal się Boże, dziennikarzy, my jesteśmy już dziewięć lat po ślubie i te dziewięć lat sce-mentowały nas jak cement portlandzki, to nie tylko pociąg cielesny, ale i trwałe wzajemne zaufanie, ja nie potrzebuję innych kobiet ani moja żona nie potrzebuje innych mężczyzn, powiedzieliśmy sobie to już dawno, znamy sens życia, jak to mówią — umiemy w ograniczeniu znaleźć bogactwo... Żeby pan wiedział, jak moja żona cieszyła się z samochodu, zupełnie jakby to było nasze dziecko, a z jaką radością kupuje ceramiczne figurki, mówię panu, cała kolekcja się już zebrała, urocze zwierzaki, człowiek wie, po co pracuje i po co żyje", „biedny Robert" — powiedziałem, znów przepiliśmy do siebie i dokończyłem „państwo stanowią dla mnie modelową parę, dopiero obserwując państwa widzi się, że życie może być piękne", „dziękuję, panie magistrze, cieszę się, że pana poznałem, spotkać człowieka o tych samych poglądach to zawsze przyjemność, a w dodatku tak kulturalnego, jak pan", „wspólnota cywilizacji euro-amerykańskiej, panie inżynierze, wspólnota cywilizacji tym silniej odczuwana, że siedzimy w restauracji chińskiej, którą to chińszczyznę umiała nasza cywilizacja przyswoić, obłaskawić, ale kontrast zawsze pozostał", „tak, tak, w pierwszej chwili czułem się nieswojo, wie pan, panie magistrze, o kilka kolorów w tej cie-
lęcinie było za dużo, w ogóle jakoś tajemniczo to brzmiało, dlaczego siedemnaście, a nie sześć albo dwadzieścia jeden? ja, panie magistrze, nawet w jedzeniu dopatruję się sensu i logiki", „bardzo słusznie, przyswajanie białek", „węglowodanów", „tłuszczy", „witamin", „i tak dalej", „i tak dalej"; wymieniliśmy uśmiechy wspólnictwa i zamilkliśmy, jako że Wanda wracała sprężynującym krokiem od telefonu. Siedzieliśmy w restauracji jeszcze dość długo, nie mogę jednak dalej cytować naszych dialogów, musiałbym je wymyślać, gdyż po powrocie Wandy kelner przyniósł butelkę wódki „Mao--Tai" pędzonej na opium, i w ten sposób zdolności odtwórcze mojego umysłu zostały ograniczone, nie znaczy to jednak, bym nie pamiętał ogólnych zarysów rozmowy, otóż wypiliśmy w trójkę na „ty" (wniosek inżyniera), wymieniliśmy z inżynierem adresy, a także po zapisaniu adresu „Hotelu Naukowego", w którym Wanda miała zamieszkać po wyjeździe męża do Iks (na razie mieszkali w „Bizancjum"), zobowiązałem się zaprowadzić ją do największego w Oksymoronie magazynu sprzedającego ceramiczne stylizowane figurki zwierząt; mówiliśmy także o przyspieszeniu fiata 600, o kilku ostatnich filmach, nosie spikera telewizyjnego i zaletach krzyżówek w magazynie „Przekrój"; lekka towarzyska rozmowa według kanonów cywilizacji euro-amerykańskiej, której krze-
piącą historię opisał łajdackiej pamięci ojciec mój w dwudziestu czterech tomach in ąuarto...
Następnego dnia chmury były ciężarne, rozwichrzone, przewalały się jedna w drugą, niebo drgało od tych pąkowań, głos szedł na Oksymoron spiżowy, to znowu zgoła szeleszczący, szepty nie szepty, krzyki nie krzyki, widowisko potężne, najstarsi ludzie stojąc wśród gromad na placach powiadali, że nie pamiętają tak patetycznego chmurorództwa, karetki pogotowia przelatywały z wyciem syren, pędząc do osobników zmieniających płeć pod ciężarem nieba, biusty na reklamach jonizowały poczwórnie, wszystko to oglądałem podczas południowego spaceru, a potem wróciłem do domu, by potrenować wyciąganie asa z rękawa. Ćwiczyłem zapamiętale, gdy zadzwonił telefon, odezwała się Wanda, powiedziała, że inżynier wyjechał wczesnym rankiem do Iks, a ona przeniosła się do „Hotelu Naukowego", jej koleżanki z pokoju jeszcze nie wróciły, jest sama w nieznanym mieście, pod kłębiącym się niebem, czuje w powietrzu elektryczność, więc pomyślała, że do mnie zadzwoni i pójdziemy do magazynu, gdzie sprzedają ceramiczne figurki; odpowiedziałem, że ją rozumiem, sam czuję się nieswojo i lepiej będzie, by przyszła do mnie, po co mamy chodzić po mieście w czas publicznej histerii, do magazynu zdążymy zajść
58
jutro, czekam na nią i już przystępuję do parzenia kawy, „dobrze" — szepnęła i położyła słuchawkę. Niedługo po telefonie miałem przyjemność otworzyć drzwi przed piękną panią magister, usiedliśmy w pokoju świętej pamięci matki mojej, rozmowa początkowo była ogólna, w myśl reguł kultury euro--amerykańskiej, Wanda chwaliła moje wczorajsze zachowanie wobec tego troglodyty Roberta, dziwiła się, że człowiek może upaść tak nisko, jak Tęgopytek, w poczuciu wspólnoty i zagrożenia masywem chmur przysunęliśmy się do siebie, a ja pokazałem Wandzie rarytas mojej biblioteki pornograficznej „Rocznik statystyczny na rok 1896 monarchii austryacko-węgierskiej", przerzucała kartki nerwowo, dwa razy szepnęła „słodkie", a gdy doszła do produkcji żup solnych, nie mogła juz zdzierżyć, odrzuciła volumen i powiedziała wpatrując mi się w oczy „ja wiem, ty jesteś pół magister a pół potwór, pamiętam twoje wczorajsze ludzkie sło-w a, pamiętam, rekinku, zelźyj mnie, wyzwij mnie od kobiety lekkich obyczajów, zdepcz mnie, zbij, potargaj!", nie dałem się dwa razy prosić i spełniłem życzenia, wszystkie co do jednego, a także dodałem coś od siebie. Leżąc potem na owalnym łożu świętej pamięci matki mojej gawędziliśmy onomato-peicznie, później gramatyka została przywrócona do łask, Wanda opowiadała mi o swoim pięknym mieszkaniu, o dziwnym po-
59
ciągu, jaki odczuwa do potworów będąc od dziesięciu lat żoną człowieka, któremu nie można nic zarzucić, o swoich snach trójwymiarowych, a także o tym, jak kocha męża. Wykazała przy tym wielką chytrość nazywając mnie „słodkim rekinkiem", pragnęła mnie w ten sposób zniewolić, odebrać moc i ośmieszyć moje imię; gniewałem się niby, mówiąc, że jestem złym rekinem, a nie słodkim rekinkiem, tak że Wanda ubierając się przed zamglonym lustrem świętej pamięci matki mojej była przekonana, iż usidliła mnie, związała, a ja nie chciałem jej tego przekonania odbierać, no bo niby z jakiej racji? Nie chciałem też, aby Wanda już wychodziła, powiedziałem jej, że powinna zostać, ale ona czesząc się odparła, że teraz musi w samotności przeżyć swoją radość i żebym się o to nie gniewał, bo jutro przyjdzie na pewno, na pewno, na pewno; powtarzała to tak rytmicznie, że musiała się czesać po raz drugi, wreszcie jednak wyszliśmy pod grzmiące spiżem niebo Oksy-moronu, chciałem Wandę odwieźć taksówką do hotelu, jak na magistra przystało, lecz ona powiedziała, że ten spacer pod skotłowanym niebem nie jest jej już straszny, teraz niczego się nie boi i... musiała przerwać, bo jakiś pijany czknął jej w twarz (tak, że aż ja poczułem) czystą wyborową, wiśniówką, śledziem, albańskim koniakiem, pie-przówką, rostbefem i wiązką przekleństw; za-
60
demonstrowałem, że nie zapomniałem lekcji boksu udzielanych mi z polecenia łajdackiej pamięci mojego ojca, i Wanda patrząc na skrwawionego pijaka już, już miała wrócić ze mną do domu (ta ekstaza w jej oczach), ale ja zmęczony gwałtownym wysiłkiem powiedziałem „pa, kochanie" i poszedłem ku postojowi taksówek; przypomniałem sobie
happeningu u Tęgopytka. Niestety, gdy zja
wiłem się u Roberta, ludzie już się rozcho
dzili, mówiono mi, że happening był nadzwy
czaj udany, Lola ubierała się w worek po
kutny, a potem, na ogólne życzenie, przystą
piła do misteryjnego mycia naczyń; zostałem
z Robertem sam i wtedy on rzekł „telefon
suwak logarytmiczny", myślałem, że pro
gramuje Lolę na następny happening, ale to
nie było programowanie, tylko początek krót
kiej relacji; okazało się, że Tęgopytek czeka
na Wandę, która zatelefonowała wczoraj do
niego mówiąc, iż jej mąż zapomniał wśród
ogólnego zamieszania suwaka logarytmiczne
go i że dziś wieczorem ona osobiście zgłosi
się po ten przyrząd. Nie mogłem w tamtej
chwili pomyśleć bez uznania o intuicji inży
niera Henryka Wiatora, który zaczął się za
stanawiać, w jaki sposób Robert może po
zwolić sobie na telefon, gdy tylko Wanda
odeszła, by zatelefonować do przyjaciółki,
matki bliźniąt. Zabrawszy z sobą butelkę po
zostawioną przez jednego z gości, udałem się
do kuchni i czekałem tam na przyjście Wan-
61
dy; moje czekanie nie trwało długo, weszła do pokoju nie rozbierając się, chłodno poprosiła o suwak, a gdy Tęgopytek go jej wręczył, zaczęła czynić Robertowi wymówki, że zachował sią jak łajdak, jak potwór wobec jej męża, że sprawa nadaje się do sądu, że jest to typowe wyłudzenie, rozpalała się coraz bardziej, chodziła po pokoju (musiałem rozszerzyć szparę w drzwiach), wreszcie będąc blisko Tęgopytka rozpłakała się gwałtownie i płacząc oparła się o jego pierś. Robert zachował się, jak przystało na potwora, i gdy było już po wszystkim, Wanda nazwała go słodkim potworciem; tu, niestety, Robert wykazał kompletne nieobycie w abne-gacji, ubodła go ta konwencja (dziś jestem pewien, że Robert ceniący przede wszystkim prowokację jest satanistą, a jako satanista jest czuły na konwencje), sponiewierał panią magister, a gdy zobaczył, że dał się sprowokować (Wanda dziękowała mu gorliwym przytakiwaniem), zaczął gwizdać jak speszony gimnazjalista, Wanda znów nazwała go potworciem, znów ją sponiewierał i trwałoby to (ta cykliczność) nie wiem jak długo, gdyby natura w swej mądrości nie obdzieliła mężczyzn i samczych potworów ograniczoną ilością energii. Przed odejściem Wanda całkowicie bezpiecznie nazywała Tęgopytka słodkim potworciem, ten mógł się tylko zżymać, mrucząc coś niewyraźnie, na silniejszy głos albo na bardziej zdecydowany ruch nie
62
było go już stać; Wanda odeszła całując Roberta tkliwie w czoło i zapowiadając swoje przyjście pojutrze, „tylko żeby mi tu żadnych dziwek nie było" — zastrzegła wychodząc. Tak to sławny Tęgopytek, opiewany przez liczne panie Oksymoronu, został pokonany przez Wandę Wiator z miasta Iks, babska słodycz omotała go, zniewoliła i odebrała imię. Gdy wyszedłem z kuchni, a Robert odzyskał mowę, czynił mi wyrzuty, że zachowałem się jak łajdak nie wychodząc z kuchni, że w ten sposób ośmieszył się, bo pamiętał cały czas o mojej obecności i nie mógł ścier-pieć, by go nazywano tak, jak nazwano (słodki potworcio nie przeszedł mu przez usta), i że on, Tęgopytek, zrewanżuje się Wandzie przy pierwszej okazji, wyobraźnia jego rozbestwiała się coraz bardziej, obrażona duma dyktowała coraz fantastyczniejsze pomysły rewanżu, doszło do tego, że Robert zarzekł się, iż przyjmie posadę etatową! Ma się rozumieć, przez noc zdołał ochłonąć, o żadną posadę się nie starał, i Wanda, która przed południem uczęszczała na kurs, a popołudnia i noce miała wolne, poświęcała je na przemian mnie i Tęgopytkowi, nie wiedząc o naszej zażyłości motywowała wobec nas przychodzenie co drugi dzień koniecznością przykładania się do skryptów; ten sielankowy podział wzruszeń trwał trzy tygodnie i zakończyła go scena, o której już niedługo opowiem. Spotykając się ze mną w ciągu tych trzech tygodni
63
Wanda mówiła dużo, te Wandzine słowotoki pamięć moja rejestrowała mechanicznie, nie zdawałem sobie wówczas sprawy z ich doniosłości, dopiero przed kilkoma dniami, juz po finale, ten obfity materiał dałem na taśmie magnetycznej do obróbki Loli (utrwalanie trwało trzy doby) i ten niezwykły komputer skonstruowany przez Tęgopytka opracował dane o życiu inżynierostwa w formie poematu, którego cybernetyczna uroda zapewne będzie podziwiana przez wielu poetów; ja sam nie mogłem podjąć się opracowania tego materiału nie tylko ze względu na jego objętość, ale przede wszystkim z powodu licznych sprzeczności, jedynie komputer z zaprogramowanym matematycznym testem prawdomówności mógł podołać tej gigantycznej pracy. A oto poemat ułożony przez Lolę, zawieszeniem głosu będę akcentował koniec każdej linijki:
jedno z tysięcy tych małżeństw obrastających
stopniowo w rzeczy
spotykających się po pracy, aby zaraz zasiąść przed telewizorem
urządzających raz na dwa tygodnie kolacje z alkoholem etylowym dla wciąż tych samych znajomych kolacje, gdzie powtarzano te same dowcipy i w podobny sposób obgadywano kilku nieobecnych rewizyty czyli obecność na takich samych kolacjach
64
co tydzień bridż i kino
ubieranie się według mody lansowanej przez
ilustrowane magazyny niezbyt częste spółkowanie wyjazdy z namiotem nad Jezioro Rożnowskie po powrocie opowiadanie znajomym, jaka
była pogoda
w wiejskim sklepie nie można było dostać
konserw
po wzruszającym filmie o dzieciach lub psach dialogi w ciemności sypialni głośne rozważanie, jak by wyglądało ich życie, gdyby mieli dziecko lub jamnika
mimo starań nie mieli jamnika ani dziecka dowcipkowanie na temat tych znajomych, którzy odbiegali od standardu środowiska oboje zarabiali dobrze według tabeli płac Henryk inżynier elektronik Wanda biolog w instytucie rolniczym w mieszkaniu oprócz telewizora mieli wiele
innych
mechanizmów
meble z krótkiej serii Cv36/omla kupili fiata 600
mieli do spłacenia dwie ostatnie raty poznali się w Iks na wieczorku w klubie młodej inteligencji żyć zaczęli z sobą po miesiącu te same gusta dotyczące jedzenia brak zainteresowań metafizycznych
65
całkowita obojętność dla hrgtzutmjc członkowie tej samej grupy społecznej wysoko kwalifikowanych pracowników przemysłu
cecha charakterystyczna aktywna postawa konsumpcyjna ... komputer, moim zdaniem, wiernie odtworzył obraz życia inżynierostwa Wiatorów, jeżeli są jakieś niedokładności (a tych nie można uniknąć przy analizie matematycznej preferującej częstotliwość występowania danej informacji), to nie są one tak istotne, by obniżały wartość poznawczą poematu. Czas teraz, bym opowiedział o drugim spotkaniu z inżynierem Henrykiem Wiatorem, spotkaniu dla mnie niespodziewanym, dramatycznym, w którym łajdackiej pamięci ojciec mój dopatrzyłby się fabuły, świętej pamięci zaś matka moja amorficzności. Trzy tygodnie po naszym poznaniu się u Tęgopytka, w niedzielę, ostry dzwonek (przeważnie był tępy) zmusił mnie do opuszczenia kwadratowego tapczanu mego ojca (jako że Wanda miała zjawić się po południu, na tapczanie owym nabierałem krzepkości) i udania się do drzwi, co nie jest — jak by się mogło wydawać komuś uprzedzonemu — nic nie znaczącym szczegółem, lecz detalem istotnym, gdyż po chwili drzwi, inżynier i ja staliśmy się częścią problemu mechanicznego. Przed drzwiami stał inżynier Henryk Wiator z Iks, wydał mi się nie zmieniony od czasu naszego
66
pierwszego spotkania, zadowolony z życia mężczyzna w modnie skrojonym ubraniu, jakby dopiero co zeszedł z reklamy w „Life" lub „Ogonioku", „wchodź" — powiedziałem, a inżynier, nde ruszając się z miejsca i nie przestając się uśmiechać, oświadczył „Wanda mnie zdradziła". Moją pierwszą reakcją była chęć zamknięcia inżynierowi drzwi przed nosem, wspólnictwo bowiem z inżynierem zostało z chwilą mego zbliżenia z jego żoną unieważnione, nie uległem jednak temu doraźnie praktycznemu rozumowaniu, z nadzieją naukowca liczącego na pozytywny rezultat eksperymentów pomyślałem, że należy mi kontynuować to wspólnictwo, rozszerzyć je, uwznioślić, a może kiedyś będę mógł dzięki postawie zaangażowanego obserwatora osiągnąć sukces; tak się zresztą w przyszłości stało. Nie zapominając, że opowieść moja jest opowieścią ku pokrzepieniu serc, chciałbym się w tym miejscu zwrócić do ewentualnych słuchaczy, których rozpiera piękna niecierpliwość wczesnej młodości, by nie przywiązywali nadmiernej wagi do doraźnych korzyści, by się nie zniechęcali ich brakiem w eksperymentach, gdyż nie wiadomo, w którym momencie człowiek zespoli się z sukcesem. „Wchodź — powtórzyłem serdecznie ■— chyba że ci rogi przeszkadzają"; po wypowiedzeniu tych słów zauważyłem, że z głowy inżyniera wspięły się rogi, rozwidlały się coraz bardziej majestatycznie, błyskając bielą i
brązem, gdzieniegdzie gładkie, gdzieniegdzie chropowate, a w kilku miejscach pokryte zielonym meszkiem; inżynier podniósł rękę w górę, zbadał tę mocarną narośl i desperacko ruszył przed siebie; w drzwiach powstrzymała go rozłożysta korona. Popatrywałem przez kilka sekund w milczeniu na Wiatora i on na mnie popatrywał (ciężko oddychając), aż wreszcie wpadłem na pomysł, którego nie powstydziłby się łajdackiej pamięci ojciec mój, obeznany z fortelami mechaniki, i zakomenderowałem „obróć się", gdy tylko inżynier to uczynił, chwyciłem go za biodra i na-piąwszy wolę wraz z mięśniami, wciągnąłem go wśród trzasków i pojękiwań do środka (rysy na futrynie zachowały się do dzisiaj), ciągnąłem go przez przedpokój i przecisnęliśmy się wreszcie z wielkimi trudnościami do pokoju świętej pamięci matki mojej (drzwi są tu węższe, więc na futrynie pozostały nie rysy, ale wyżłobienia). Chcąc uwolnić inżyniera od balastu powiedziałem „Wanda nie mogła cię zdradzić!", nic to jednak nie pomogło, rogi nie tylko że nie spadły, ale wypuściły z trzaskiem nowe odgałęzienie; nie mając pojęcia, ile inżynier wie, zapytałem wprost „z kim cię zdradziła?", „z Robertem" — odpowiedział osuwając się na puf, odczułem niejaką ulgę, gdyż walka z rogaczem na tak małej przestrzeni mogłaby się skończyć dla mnie tragicznie, wystarczyło, aby inżynier pochylił głowę i zaszarżował, na nic by się nie zdało mo-
68
je obeznanie z boksem, karate i klasykami, skonałbym na rogach niechybnie. Spozierając na siedzącego inżyniera uświadomiłem sobie, że jeżeli nie zdecyduję się na szybkie przywołanie rękodzielnika, będę miał poważne kłopoty, rogi rosnąc coraz bardziej uczynią z Henia (w myślach nazywałem go już Heniem) więźnia pokoju świętej pamięci matki mojej, będę musiał spełniać przy nim najbardziej intymne posługi, nie wykluczałem też możliwości całkowitej dewastacji pokoju, gdyż mogły to być rogi z gatunku prężnych, mające możliwości rozkruszenia powały; „idę dzwonić po rękodzielnika" ■— oznajmiłem wychodząc z pokoju. Znalezienie rękodzielnika w niedzielę okazało się nadzwyczaj trudne, większość była na sumie, kilku żądało, aby przyjść do nich, dopiero czterdziesty czwarty po upewnieniu się, że zapłacę za taksówkę, zobowiązał się przybyć niezwłocznie. Wróciłem z pocieszającą wiadomością do Henryka, a on mi na to ,,co wiesz o Wandzie?", „jak to co wiem?", „co się przez ten czas działo, co robiła tutaj w Oksy-moronie, to chcę wiedzieć, miałeś przecież iść z nią do magazynu ceramicznego i nazwałeś Roberta łajdakiem...", „widziałem ją zaledwie dwa razy, byliśmy, owszem, w magazynach z ceramicznymi figurkami, odniosłem wrażenie, że jest zrównoważoną, spokojną kobietą, kochającą żoną, człowiekiem, który wie, czego chce od życia", „człowie-
kiem, który wie, czego chce od życia — powtórzył za mną inżynier i uśmiech sczezł z jego ust — nic mi więcej nie możesz powiedzieć?"; teraz, stojąc blisko drzwi i wiedząc, ze w każdej chwili mogę błyskawicznie wycofać się do przedpokoju, dokąd z powodów obiektywnych Wiator za mną nie może podążyć, wyzbyłem się wszelkich obaw i śmiało odpowiedziałem „to wszystko, co wiem", „zdradziła mnie" — powiedział inżynier głosem proszącym o współczucie, głosem wspólnika, lecz ja, mimo że przez barwę tego głosu wyzbyłem się podejrzeń sprzed chwili, przezornie pozostałem w pobliżu drzwi; „czy to aby pewne?" — spytałem z należytą powagą, „a rogi to co?!", ,,no tak, rogi, ale rogi mogły tak...", „rogi wyrastają zdradzanym mężom" — stwierdził Wiator, na to ja, chcąc go jakoś pocieszyć, „znałem jednego, któremu trufle wystrzeliły, a także kilku, którym w ogóle nie wyrosło", „to widocznie odstępstwa od reguły"; zamilkł Wiator na kilka minut, siedział z przymkniętymi oczyma, a na czole wystąpił mu pot w kolorze błękitu pruskiego, toksycznie połyskujący. Nagle począł się drapać po całym ciele wbrew regułom cywilizacji euro-amerykańskiej, drapał się jak małpa w zoo, oczyma przewracał i wyznać muszę, że było to widowisko nadzwyczaj ciekawe estetycznie, bo i błyskanie białek, i błyski rogów podobne do błyskawic, a wszystko to na podkładzie muzyki konkret-
70
nej, ni to mruczenia, ni to mlaskania, ni to jęków, „Heniu, inżynierze, co ci się stało?!" ■— zawołałem, a wtedy Wiator podniósł się, wyprostował (strącając przy tym rogami z półki ulubioną powieść świętej pamięci matki mojej pt. „Labirynt", w której autor udowadniał, że labirynt z mitologii greckiej jest plastycznym wyobrażeniem psychiki ludzkiej) i rzekł, co następuje „Stasiu, zaraziłem się chyba potwornością, skóra jakby stwardniała mi w pewnych miejscach, swędzenia dziwne odczuwam, na pewno zaraziłem się potwornością i dlatego przyszedłem do ciebie, aby się wykąpać, zmyć ze siebie potworność, tylko w twojej wannie mogę to uczynić, bo ty z człowieczą odwagą powiedziałeś Robertowi, że jest łajdak", „proszę cię bardzo, zaraz napuszczę wody, tylko że...", „wiem, rogi mi urosły i teraz przez drzwi nawet tyłem już nie przejdę, wiem, ale się rozbiorę, aby być gotowym do wskoczenia w wannę, gdy tylko rękodzielnik mi rogi odejmie", „czyń, co ci nakazuje ochota" —■ odpowiedziałem. Powoli zdjął inżynier marynarkę, a mówił przy tym „z Iks wyjechałem wczoraj przed trzecią, niebo nie przestrzegło deszczem ni zamiecią, list dostałem od Wandy, że tęskni okropnie, że blada przesiaduje w hotelowym oknie, wykorzystując więc zawodowe racje, udałem się w oficjalną delegację, miałem przyjechać dopiero za trzy tygodnie, lecz chciałem się zachować wobec żony miodnie, pocieszyć ko-
71
chana, co z dala od domu nie ma do kogo przytulić główki ni sromu". Powoli ściągnął inżynier krawat, a mówił przy tym „do hotelu wszedłem i pieszczot złakniony pędzę do numeru mojej zacnej żony, w numerze jej nie ma, a przecież dziesiąta została wybita przez straże na rontach, koleżanka Wandy, co w łożu spoczywa, powiada mi wtedy, że Wanda nie bywa w hotelu w noc ani też w dzień biały, stałem przed tą damą całkiem oniemiały". Powoli opuszczał inżynier spodnie, a mówił przy tym „szepnęła mi dama, że Wanda u ciotki spędza czas wolny i mnożą się plotki, że Wanda zajmuje miejsce hotelowe niesłusznie, bo przecież prawo lokalowe zabrania mieszkać w hotelu tym osobom, co mogą rodzinnie dysponować sobą, wyszedłem przed hotel, w wozie się schroniłem, w fiacie moim wiernym z myślami się biłem, w Oksymoronie ciotki żadnej nie mamy, fakt to w rodzinie naszej dobrze znany, myślałem o ciotce nie znanej nikomu, żałość mnie ogarnęła i chciałem być już w domu, gdzie spokój wykresy bambosze herbata, gdzie zagadka straszna nad głową nie lata, próżne me tęsknoty, marzenia, omamy, widziałem wchodzące do hotelu damy, a mojej Wandy — Wandy wśród nich nie było, i moje serce niby silnik wyło". Powoli zzuł inżynier mokasyny, a mówił przy tym „zjechałem z posterunku pięć po północy, gaz do deski dusiłem, ile w nodze mocy, w «Bizan-
72
cjum» pokój wynająłem na dobę, wiedziałem, że zasnąć tej nocy nie mogę, że mi spać nie wolno, kiedy moja żona być może jest duszona w ciotczynych szponach, o męko tej nocy żałośliwa wielce, jakby dźgały mnie noże, a także widelce, o siódmej nad ranem w fiata mego wsiadłem, a fotel mnie ściskał, jakby był imadłem, myśląc, że Wandę w hotelu zastanę, pędziłem przed siebie w ten rześki poranek, próżne me nadzieje powstałe we fiacie — nie zastałem żony w hotelowej chacie". Powoli rozpinał inżynier koszulę, a mówił przy tym „kiedy tak dumałem nad deską rozdzielczą, macając dźwigienki, co z niej gracko sterczą, nie wiedząc, co myśleć, nie wiedząc, co czynić, i nie wiedząc, kogo mam w tej chwili winić, głos się we fiacie odezwał nader srogi i krew mi spłynęła z serca prosto w nogi, inżynierze Wiator — huczał głos nade mną — męka twoja nocna nie była daremną, nie drzyj, lecz do Roberta podążaj prędko, tam zagadkę wyłowisz jak rybę wędką". Powoli ściągał inżynier skarpetki, a mówił przy tym „otworzył mi Robert co nieco zaspany, przyjdź potem — rzekł do mnie — Henryku kochany, muszę ja teraz bawić gościa innego, za dwie godziny przychodź, drogi kolego, odszedłem, lecz Robert zawołał mnie znowu, przepuścił przez progi plugawego domu, wskazał na tapczan, spała na nim goła żona ma Wanda z twarzyczką anioła". Powoli opuszczał inżynier gatki, a mówił przy tym
4 — Człowiek epoki 73
„Wando —- krzyknąłem — moja żono słodka, mruknęła czule jak syjamska kotka, oczka piąstką przetarła, ziewnęła lubo, nim mnie poznała, trwało to dość długo, lecz gdy poznała, to dziko wrzasnęła i szybko pod kołdrę się goła wsunęła, a Robert potworny zdarł jej kołdrę z twarzy i rzekł: niech mąz twój sobie z tobą pogwarzy, już miałem Roberta uderzyć sierpowym, kiedy on schował w wiotkich dłoniach głowę, nie można uderzyć człowieka, który zasłania twarz dłońmi przed ciosem natury, więc: Wando ■— rzekłem — wczoraj i dziś rano — i nie skończyłem, bo kopnął mnie w kolano potworny Robert i uderzył w dołek, a pięść miał twardą jak dębowy kołek, oprzytomniałem na schodowej klatce i złorzecząc głośno mojej biednej matce, co mnie zrodziła na takie tragedie, schodziłem na dół śmiejąc się bezwiednie". Inżynier stał przede mną nagi, ciało jego o rzeźbiarskich wysklepieniach i proporcjach przypominało posąg Apolla z Amy-klai, całość jednak była raczej w guście barbarzyńskim (myśląc kategoriami estetycznymi starożytnego Greka), gdyż rogi rozprzestrzeniały się nad jego głową majestatycznie, przygniatały, rzekłbym, to boskie ciało. „Mówiłeś wierszem jak wyrocznia" — odezwałem się, „nic o tym nie wiem •— zdziwił się ■— wydawało mi się, że tylko się obnażam", „już cię nie swędzi?", „nie swędzi, ale jak najszybciej muszę się wykąpać, zmyć z sie-
74
bie nalot potworności"; ujrzałem wtedy na barkach Wiatora opalizujące nawarstwienia, podobne nieco do rybiej łuski, i pamiętając o wspólnictwie nadpraktycznym postanowiłem przyczynić się do zniknięcia tych żelatynowatych strupieszałości, „nie powinieneś się tym przejmować — powiedziałem — Robert nie jest właściwie potworem, to laicki satanista, on, biedaczek, wierzy w zło, któż inny prócz laickiego satanisty odczuwałby rozkosz estetyczną z cierpienia zdradzonego małżonka, mogę ci więcej powiedzieć: kto wie, czy on na serio nie traktuje słowa zdrada, kto wie, czy to nie jest człowiek społeczny.,.", „nie rozumiem cię — odparł Wiator — zaraziłem się potwornością i to jest pewne, moja żona zdradziła mnie z takim abnegatem, z człowiekiem z dna, dałem się pobić, splugawić", „splugawić?", „tak, splugawić, jak upadłem po ciosie, to nie straciłem przytomności, Robert wziął mnie za ramiona, ciągnął mnie, a ja zamiast wyrwać się i dać mu w mordę, tak jak na to zasługiwał, pozwoliłem się ciągnąć, a nawet — tu głos inżynierowi zadrżał — miałem z tego przyjemność, przyjemność z własnej słabości, z porażki, ze zeszmacenia, obezwładniającą przyjemność, kadzidlaną!", „rozumiem" — szepnąłem, „męskości mnie pozbawił, a na dodatek potwornością się zaraziłem". Łuska więc nie zniknęła z barków inżyniera, a kiedy zerknąłem w dół, stwierdziłem, że in-
75
żynier mówił prawdę — zamiast męskiego instrumentu ujrzałem liść klonowy płasko przylepiony. Musiałem jakoś się zachować wobec tego człowieka z jednym brakiem i dwoma uzupełnieniami, toteż po krótkim namyśle oświadczyłem, że idę zaparzyć kawę, „pukanie!" — wykrzyknął Henryk, wsłuchałem się, rzeczywiście było to umowne pukanie rękodzielnika, wystukiwał alfabetem Morse'a pierwszy wiersz „Rogacza Wspaniałego". Kękodzielnik był mężczyzną słusznego wzrostu, miał dekoracyjny srebrny wąs, a ręka, którą mi podał na przywitanie, była twarda od nagniotków powstałych przy mocowaniu się z rogami; po pobraniu ode mnie honorarium i zwrotu za przejazd taksówką niezwłocznie udał się wraz ze mną do pokoju świętej pamięci matki mojej, gdzie zastaliśmy Henryka siedzącego na pufie, „piękny okaz — zachwycił się rękodzielnik obmacując rogi — prawie jak przedwojenne, dziś się rzadko takie spotyka", „czyń pan swoją powinność, widzi pan przecież, że przyjaciel niecierpliwi się" — skarciłem go za gadulstwo. Wziął ów człowiek moją wymówkę do serca, bo nie dziwiąc się już nagości inżyniera ani też liściowi i łusce przystąpił do swojej roboty; padły pytania o nazwisko, datę urodzin (dowiedziałem się przy okazji, że Henryk ma trzydzieści trzy lata), zawód i o inne szczegóły potrzebne do pomyślnego odjęcia rogów, po czym rękodzielnik kazał wstać
76
Wiatorowi i uroczyście oświadczył „rogi jako twór społeczny odpadają natychmiast, gdy zlikwiduje się ich glebę. Nie myśl, inżynierze Henryku Wiator, że mówię o twojej głowie, gleba to umowa społeczna, czyli wyraziłem się metaforycznie, co jest zalecane przez «Re-torykę», strona 269, trzeci wiersz od góry. Zwracając się do mnie stałeś się na powrót kawalerem, wizyta moja bowiem rozpoczyna proces rozwodowy, a więc nie jesteś już mężem zdradzonym, ipso facto rogi ci już nie przynależą". Co powiedziawszy rękodzielnik pozbawił inżyniera od ręki rogów, odpadły z trzaskiem, a uwolniony od balastu Wiator, furkocząc klonowym liściem (który widocznie się odlepił), chyżo pobiegł do łazienki, zapomniawszy podziękować, co dobitnie świadczy o stanie psychicznym tego człowieka, przestrzegającego przecież zasad cywilizacji euro-amerykańskie j; rękodzielnik, trzymając w ręku rogi, mógł teraz do woli zachwycać się solidnością i bogactwem tej konstrukcji, chciał zabrać je do domu, ale stanowczo się temu oparłem i dzięki temu rogi te po dziś dzień wiszą na frontowej ścianie pokoju świętej pamięci matki mojej, współgrając pokrętnością z resztą umeblowania. Pragnąc wynagrodzić rękodzielnikowi stratę nadzwyczajnego okazu zaproponowałem wypicie małej wódki, na co ów starszy pan nieco zażenowany oświadczył, że jeżeli nie mam nic przeciwko temu, to on chęt-
nie by wychylił sztaganik kościejówki, czyli setkę denaturatu; przyniosłem denaturat, a dla siebie wódkę, i wówczas rękodzielnik ośmielony moim brakiem zdziwienia powiedział mi, że przyzwyczaił się do tego gminnego trunku konserwując w Państwowym Muzeum Rogalstwa co bardziej interesujących osobników, którzy przed śmiercią zapisali swe ciała i rogi tej znakomitej, o pięknych tradycjach, instytucji; epizod ten, pozornie nie mający bezpośredniego związku z głównym nurtem mojej opowieści, stał się — o czym opowiem pod koniec — natchnieniem w rozwiązaniu pewnego problemu technologicznego, którego sprzężenie z głównym nurtem tej opowieści nie ulega wątpliwości. Po wyjściu rękodzielnika natychmiast zatelefonowałem do Tęgopytka, konferowaliśmy dość długo, w miarę wyłusz-czania mojej propozycji głos Roberta stawał się coraz dźwięczniejszy, odpowiadał monosylabami (prężnymi jak strzały szampana), aby Wanda, obecna wciąż jeszcze w jego mieszkaniu, nie domyśliła się, że powstaje spisek przeciwko jej ciągliwej, obezwładniającej ba-bskości. Po telefonie — jak już się domyślają co inteligentniejsi słuchacze — nie pozostawało mi nic innego, jak oczekiwać na wyjście Wiatora z łazienki; oczekiwanie przerwane zostało wołaniem inżyniera, bym mu podał bieliznę i ubranie, przyjął odzienie wyciągając rękę przez szpary w drzwiach, wstydli-
78
wość ta była zastanawiająca ze względu na poprzednią swobodę, toteż gdy tylko Wiator wyszedł z łazienki, zapytałem „czyżbyś nie odzyskał męskości?", „zgadłeś -— odpowiedział — naloty z ramion zniknęły, ale męskości nie odzyskałem" i zaraz potem prędkim szeptem „czy ja naprawdę mówiłem wierszem?", „mówiłeś", „nie wiem, co robić, Stasiu, zupełnie nie wiem, co robić", „domyślam się, Heniu, co się z tobą dzieje, te myśli sprzeczne, kłębowisko mroczne, mrowisko łaskoczące w epicentrum psychiki, tu jedyna rada: musisz iść ze mną do Roberta i dać mu w mordę, męskość natychmiast odzyskasz, wspomnisz moje słowa", „w mordę?", „w mordę!", „a pójdziesz ze mną?", „oczywiście, zawsze jestem po stronie ludzi szlachetnych", „dziękuję, Stasiu, więc powiadasz: w mordę?", „w mordę, w japę, w pysk potwora!", „tak, to jest rozwiązanie, męskość odzyskam", „przypuszczam, że Wanda tam jeszcze jest, i jej obecność będzie katalizatorem", „ale czy bicie w twarz człowieka nie jest poniżaniem samego siebie, czy to nie jest właśnie potworność?", „nie poznaję cię, Heniu, czy to nie ty strofowałeś Roberta, że jest abnegatem, czy to nie ty byłeś przedstawicielem zdrowego społeczeństwa? Cios, który wymierzysz w dziąsło Robertowe, będzie nie tylko czynem przywracającym męskość, ale i nauczką dla tego społecznego renegata, za twoją pięścią stać będą wszyscy
79
ludzie zdrowych przekonań. Przecież Robert zniweczył twoje szczęśliwe małżeństwo, a jeszcze przedtem zarzucił ci durnotę, nie mówiąc o wyłudzeniu tysiąca złotych. Będziesz ramieniem społecznej sprawiedliwości, Heniu!", „dobrze, jedźmy, mówiłem wierszem i nie mam męskości, jedźmy, mówiłem wierszem..." Jadąc z inżynierem do Roberta przekonałem się, że fiat jest instrumentem, za pomocą którego Wiator potrafi oddać stan swojej psychiki nie gorzej niż zapalniczką, ach, te nadzwyczaj męskie skręty kierownicą, te gwałtowne hamowania, te przyśpieszenia nadzwyczajne, te marszczenia czoła i drgania szczęk napiętych; przed wejściem do kawa-lerki Tęgopytka uprzedziłem inżyniera, by nie uderzał Roberta od razu, lecz po dokładnym wybadaniu sytuacji, po dowiedzeniu się, co skłoniło piękną magister do cudzołóstwa. Drzwi otworzył nam Robert, „proszę" ■— powiedział szarmancko i przeszliśmy bez zatrzymywania się przy wieszaku (byliśmy bez płaszczy) do pokoju, Wanda na nasz widok krzyknęła „aaaaaaach!" i wtuliła się w metalowe krzesło, Henryk, jakby nie słysząc okrzyku żony, spokojnie zajął miejsce przy stole, ja uczyniłem to samo, a Tęgopytek usiadł na tapczanie; w pokoju zauważyłem pewne zmiany, na jarzeniówce nie było go-nokoków, a na ścianie wisiała ceramiczna figurka stylizowanego słonia. „Panowie — powiedział Tęgopytek -- Wandzie wydarzyło
się poważne nieszczęście. Pod wpływem S20-ku straciła mowę, potem omdlała, a gdy ją wreszcie ocuciłem, zaczęła przemawiać w nie znanym mi języku. Mam nadzieję, Stasiu, że Henryk poinformował cię, co było powodem szoku?", „wiem wszystko" — odpowiedziałem, „w takim razie — ciągnął Robert — mogę mówić dalej. Wezwałem znajomego językoznawcę, który nie mógł domyślić się, w jakim języku Wanda przemawia, wyraził wreszcie przypuszczenie, że jest to być może jeden z języków starożytnego Wschodu, i zadzwonił po znajomego specjalistę. Ten ustalił, że Wanda przemawia w dolnobabi-lońskim, z jej słów wynika, że jest córką króla Uszara i przygotowuje się do odwiedzenia świątyni... Językoznawcy przed chwilą właśnie wyszli... Osobiście nie wierzę w reinkarnację, niemniej nie można zamykać oczu na oczywiste fakty, nie wiem, czy panowie czytali przed tygodniem w «Ekspre-sie», że pewien mężczyzna, mieszkaniec Hamburga, mówiąc nawiasem weteran SS, a więc człowiek o sprawdzonym rodowodzie, po uderzeniu przez żonę wałkiem w głowę zaczął przemawiać w nieznanym języku, który został przez naukowców rozpoznany jako suahili. Chciałbym też przypomnieć słynną przed dwoma laty przygodę wieśniaka sycylijskiego, który po porażeniu słonecznym zaczął mówić starogreckim; miejscowy ksiądz, miłośnik antyku, zrozumiał, iż nie-
i
szczęśnikowi wydaje się, że jest najemnym żołnierzem przygotowującym się do bitwy pod Salaminą... Zademonstruję panom..." Robert wstał, dotknął ramienia Wandy, a ta powiedziała „asztu klipoaktr"; zrobiło to potężne wrażenie na inżynierze, po twarzy zaczął mu chodzić tik, taki sam, jak przy spotkaniu z lewiatanem i krową morską; Robertowi ten efekt widocznie nie wystarczył, bo powiedział „Wanda nic nie rozumie, co się do niej mówi, pokażę to panom doświadczalnie", i rzeczywiście oprócz lekkiego rumieńca nie zauważyłem innej reakcji Wandy na słowa Roberta „jesteś koszmarną idiotką, słodkim okropieństwem, babą ulepkiem". „Dobrze się składa, Robercie — powiedziałem — że Wanda nie rozumie, co się obok niej mówi, będziesz mógł bez skrępowania opowiedzieć Henrykowi, jak doszło do zbliżenia pomiędzy tobą a jego żoną", „tak, zrobię to" ■— odpowiedział Tęgopytek, a Henryk pochyliwszy się ku mnie zaszeptał „Wanda nie będzie zdawała sobie sprawy, że on dostanie w mordę", „czyn taki, jak mordobi-cie — odparłem równie cicho — jest interpretacją sam w sobie", „jest jeszcze we mnie potworność — szeptał dalej Wiator — bo swędzi mnie w środku z niecierpliwości, chcę usłyszeć, jak do tego doszło, swędzi mnie w środku, to potworność", „swędzenie przejdzie po połaskotaniu opowieścią", „oby tak było" — wyszeptał Wiator i powrócił do pionu.
82
„Widzę— rozpoczął Tęgopytek — że mój kolega ze studiów zmienił się, szepcze w towarzystwie, co by mu dawniej nie przyszło do głowy", „pardon" — powiedział inżynier, „nie szkodzi, jest to dla mnie znak, iż przemiany wewnętrzne zmieniły cię, Heniu, na tyle, że mogę mówić zupełnie śmiało... Kobieta ta unieszczęśliwiła mnie tak samo, jak ciebie. Mógłbym to wytłumaczyć za pomocą triady Heglowskiej, ale przypominam sobie, że nigdy nie byłeś mocny w filozofii, więc opowiem po prostu, zwyczajnie. Ciebie unieszczęśliwiła, bo zobaczyłeś, że cię okłamywała, że nie jest to ktoś ci znany, lecz potwór moralny, personifikacja oszustwa, mnie natomiast unieszczęśliwiła inaczej: nim ją poznałem, byłem heroiczny; byłem bohaterem a rebours, ja, chluba politechniki, marnowałem życie w sposób bohaterski, straceńczy, i jak bohater bez konkretnego powodu. Byłem antytezą znakomitego, opływającego w zaszczyty i pieniądze inżyniera, miałem z tego swoją przyjemność, rozumiesz więc, drogi Heniu, że nie byłem człowiekiem chorym, że życie moje miało sens, gdyż zamiast kochać rzeczy — nienawidziłem ich... Och, dawało mi to poczucie takiej mocy, jakiej bym nie doświadczył będąc dyrektorem elektrowni stu-megatonowej... Byłem indywidualistą, panowie, i moje życie miało sens... Do czasu... Do czasu, aż nie przyszła tu Wanda po zapomniany przez ciebie, Heniu, suwak logarytmi-
83
czny. Zachowałem się wobec niej po chamsku, myśląc, że będzie to dla niej wstrząsem, bo widziałem w niej przykładną żonę, spokojną panią magister, a tymczasem ona pragnęła siły, brutalności, udowodniła mi, że nie jest to siła ani brutalność, przytakując mi gorliwie i ośmieszając słodkimi powiedzeniami. Odebrała mi siłę, jak ta kobieta z Biblii odebrała siłę nadzwyczaj mocnemu Izraelicie Samsonowi, przez akceptację odebrała mi siłę. Nie myślcie, panowie, że nie próbowałem się jakoś ratować, owszem, przedstawiałem się jej jako człowiek dobry, społeczny, jako człowiek wszelkich zalet w powszechnym znaczeniu tego słowa, ale były to daremne wysiłki, bo i to spotykało się ze słodką akceptacją Wandy. Jeżeli wszystko się akceptuje, to każda siła zatraca się, tak, panowie, zatraca się, i ja się zatraciłem, życie moje przestało mieć sens, pozostawała mi tylko wegetacja, byłem skazany na vagino-tropizm. Nie gniewaj się, Heniu, że dziś rano zawołałem cię do środka, że cię uderzyłem, nie gniewaj się, to nie był szlachetny sadyzm, to tylko odruch, który mi pozostał z szczęśliwych czasów sadyzmu, odruch, Heniu... Gdzieś tam na dnie mojej otępiałej jaźni tłukła się nadzieja, że zapraszając cię, byś mógł zobaczyć żonę w mojej pościeli, a potem bijąc cię w plexus solaris, przywrócę w sobie dawne junactwo, to bohaterstwo antytezy, przypadek mi dopomógł, jak się prze-
84
konaliście — ta baba to grzęzawisko świata, pod wpływem nie wiem jakich bodźców zaczęła przemawiać po dolnobabilońsku, straciła zdolność akceptowania wszystkiego, co robię, straciła władzę nade mną. Nim ją poznałem, byłem wektorem, panowie, wektorem! A ona zrobiła ze mnie spiralkę bezkierunkową!!! Ale teraz znów mam kierunek, znów mogę wybierać między tezą a antytezą... Tak, Heniu, zawołałem cię na zasadzie dawnego odruchu, i to mnie uratowało. Odruch mnie uratował". Kiedy Robert skończył, odezwał się Henryk „jak ją uwiodłeś?", „dobry dowcip, to ona mnie uwiodła, usidliła w zagadkowy sposób, co bym nie zrobił, to ona mówiła słodki potwor c i o, popatrzcie na nią!" Nasze spojrzenia przeniosły się z ust Robertowych na Wandę, jeżeli Wandą można nazwać to, co zobaczyliśmy: otóż na żelaznym krześle siedział sfinks i bił od niego silny, mdlący zapach syropu, „żyłem z potworem w przebraniu ludzkim, przez dziewięć lat żyłem, nic o tym nie wiedząc" — powiedział Henryk, „tak, żyłeś z potworem" — potwierdził Tę-gopytek, „i nic o tym nie wiedziałem. Oszukiwano mnie...", „mnie też, Heniu — wtrącił Robert — Wanda nam tutaj prezentuje się jeszcze w dość konkretnej postaci, lecz przeważnie doznawałem jej jako mazioplazmy bezkształtnej, opływającej, zniewalającej, przylepnej", „mam nauczkę na przyszłość"
85
— jakby do siebie wyszeptał Wiator i wzrok odwrócił od stwora, co pod maską cielesności magisterskiej przez dziewięć lat łoże i pasję do gromadzenia rzeczy z nim dzielił. „Nie mogę uwierzyć" — rzekł do mnie inżynier, „uważaj, Heniu, jeżeli do niej wrócisz, jeżeli jakimś dziwnym trafem przybierze ona na powrót postać ładnej kobiety, to będziesz rogaczem, a wiesz już, jak męczy noszenie tak potężnej narośli na głowie", „jeżelibym się z nią pogodził, to byłbym rogaczem?", „byłbyś rogaczem ■— zawyrokowałem —■ wszędzie by ci śmiech towarzyszył, i nic dziwnego, bo nic tak nie śmieszy, jak to, gdy garbaty się przewróci albo rogacz nie może wejść do tramwaju, nie mieszcząc się w drzwiach", „u nas w Iks nie ma tramwajów", „ale inne drzwi są, w biurze, w domu, w samochodzie. Czy chcesz resztę życia spędzić na rozpamiętywaniu swej ułomności, a raczej nadułomności?", „nie, ale coś dziwnie mnie ciągnie, łechce, doskwiera", „to fluidy potworności, jeszcze się ich nie wyzbyłeś, zażądaj, by ci Robert opowiedział szczegóły, to ci przejdzie''. Robert opowiedział szczegóły. Jako że nie mam upodobania do opisów naturalistycznych, a chcę pozostać wierny — jak dotychczas — prawdzie obiektywnej, posłużę się konwencją i powiem, że inżynier Wiator słuchał z otwartymi ustami. Tęgopytek skończył, podbiegł do Henryka, padł przed nim na kolana wykrzy-
kując z dumą „zgniłek jestem, farfocel, heretyk społeczny, szmata, bij mnie, Heniuś, w mordę, bij mnie, zgniłka, farfocla, bij w moją gębę zaplutą, nie jestem inżynier, chluba politechniki, ani też obezwładniony przez samicę samiec, lecz iarfocel heroiczny, bij, ty godność odzyskasz, a ja się utwierdzę!" Męka uwidoczniona na twarzy Wiatora była wyrazistsza niż u najlepszego z oglądanych przeze mnie mimów, cofał się inżynier przed Tęgopytkiem, szurał krzesłem do tyłu, aż się na ścianie zatrzymał, a nieustępliwy Robert sunął za nim na klęczkach i jagody nadstawiał. „Stasiu, co robić?! — w apogeum konsternacji wykrzyknął inżynier — przecież on się prosi o uderzenie, jakże to? Sensu w tym mordobiciu nie będzie!", „bij, Heniu — odpowiedziałem szybko, nie chcąc przedłużać tej nie spointowanej sytuacji — bij, cios jest ciosem, ale bij mocno, bo im potężniejszy cios, tym bardziej godziwa będzie twoja męskość!", zamachnął się Wiator mocarnie, lecz ten mocarny zamach zakończył się nikłym ciosem, plaśnięciem niewy-darzonym, czymś podejrzanie miękkim, na pewno pozbawionym twardości, a to dlatego, że Robert, widząc ów potężny zamach, instynktownie wtulił głowę w ramiona. Tęgo-pytek zerwał się po tym plaśnięciu z klęczek, podszedł do ściany, zdjął ceramicznego słonia, którego jakiś artysta wymodelował w sposób ośmieszający, tak że nie był to
87
zwierz potężny, lecz stworek cukierkowy, i rzucił tą figurką o podłogę, gdzie rozprysła się na kanciaste części; potem podszedł do tapczanu, wyciągnął ze szpary pomiędzy tapczanem a ścianą przybrudzoną damską bieliznę, potrzepał nią nieco, stado gonokoków wyfrunęło z niej furkocząc wesoło i po krótkim oszalałym wirowaniu obsiadło jarzeniówkę. „Odzyskałeś męskość?" — zapytałem szeptem Wiatora, który powrócił do stołu, „niby tak..." — odpowiedział, lecz w głosie jego był smutek, o takim głosie świętej pamięci matka moja zwykła się wyrażać, że jest to głos niedopieszczonych. „Teraz — obwieścił Tęgopytek — możemy się napić wódki, nie tylko możemy, ale musimy!", „nie będę z tobą pił! — Wiator porwał się z krzesła i zastygł, twarz jego mieniła się odblaskiem ekstazy — nie będę z tobą pił, nie zasługujesz na to" — powtórzył już o wiele spokojniej i jak nie trzaśnie Roberta w nos, jak nie poprawi w żuchwy, padł Robert na podłogę, a Henio jak byk począł go tratować, furkot racic szedł z dołu i stęknięcia głuche; odciągnąłem gniewnego męża do kąta, tam go przytrzymałem w uścisku przyjacielskim, gdy ochłonął, zaszeptał „wszystko w porządku, przy odmowie wódki resztę męskości odzyskałem, teraz to mam już chyba nadmiar, puść mnie, z żoną muszę porozmawiać"; słysząc, że rozsądnie przemawia, rozplotłem ramiona i inżynier doskoczył do
88
Wandy. „Dlaczego to zrobiłaś?! — chrapliwie tchnął jej w twarz — dlaczego?!", nic sfinks nie odpowiedział, milczał tajemniczo, a Wiator biegał wokół żony przyglądając się jej z boku, przodu i tyłu, jakby spodziewał się znaleźć rozwiązanie zagadki na szyi żony wytatuowane. Gdy Wiator tak okrążał żonę, podszedłem do leżącego na podłodze Tęgo-pytka, kucnąłem przy nim, powieka napuch-nięta odchyliła się nieco i Robert świecąc przekrwionym okiem syknął „łajdaku, inaczej się umówiliśmy'', przygładzając zmierzwione włosy Roberta mówiłem cicho „odkąd to satanista na lojalność nihilisty liczy? odkąd to?...", przymknął Tęgopytek oko, rozważył widocznie dokładnie moją odpowiedź i nie znalazł na nią riposty innej jak dziecięce „mamo". Wyprostowałem się, bo kroki Wiatora ustały, stał wpatrzony w szyję żony, „pozwól tu, Stasiu!" — zawołał, i kiedy podszedłem, wskazał mi dwa rzędy siniaków na bialutkiej skórze, jedne były zielonkawe, starsze, i w tych rozpoznałem swój układ szczękowy, drugie soczystofioletowe, świeże, o nierównym zabarwieniu (mocniejszy nacisk trójki w nylonowej koronie), poznałem dzieło Tęgopytka, „co o tym sądzisz?" — spytał inżynier, „pismo klinowe, nie potrafię odczytać", „wiem teraz, skąd ten dolnobabi-loński! Gryzł moją żonę, łobuz!" — sapnął Henryk i poskoczył ku Robertowi; ten, widząc bliskie niebezpieczeństwo racic, uniósł
ramię i wskazując na mnie wyjąkał „to on gryzł, to on...", ramię mu opadło, a ja powiedziałem „biedny tchórz, ratuje się, jak może, takiego nie można już karcić", „tak, tchórz, tchórz!" ■— zawtórował mi inżynier, „chodź już, Heniu" — poprosiłem, ale Wia-tor odpowiedział „najpierw się muszę dowiedzieć, dlaczego to zrobiła" i znów podbiegł do żony. Trząsł nią, szarpał, ale sfinks zachowywał obojętność, nie pomogły lżenia najcięższe, lżenia tradycyjne i nowatorskie, tajemnicza obojętność sfinksa pozostawała nie naruszona, dopiero kiedy Wiator, wyczerpawszy inwencję słowotwórczą, rzekł po prostu „figurki rozbiję, meble spalę, wszystkie rzeczy zniszczę, abyś nic po rozwodzie nie dostała", lwia łapa sfinksa pacnęła inżyniera w policzek, i było to tak szybkie, iż tylko smugę łapy zobaczyłem. Stał inżynier przed sfinksem na powrót nieruchomy, trzymał się za policzek i grdyka mu skakała w górę i w dół, w górę i w dół, żadnego dźwięku nie mógł wydać z siebie. „Uważaj!" — krzyknąłem, obrócił się inżynier, a za nim stał Robert, straszny był w satanicznym gniewie, w łapie trzymał krzesło żelazne, a spod marynarki chwost wystawał, drgając we wściekłym rytmie. „Won z mego domu!" — ryknął i różo-wo-niebieska (esteta) piana wystąpiła mu na usta. Cofaliśmy się z inżynierem do drzwi, spojrzenia mając utkwione w krzesło nad głową Tęgopytka chyboczące, aż wreszcie
90
namacałem klamkę i wypadliśmy na klatkę schodową; zatrzaśnięto za nami drzwi, byliśmy sami. „Dawniej — odezwałem się — można było zabić niewierną żonę i kochanka, a dziś...", Wiator nie odpowiedział, z jakąś przedziwną sztywnością zaczął zstępować po schodach, „co ci jest, dlaczego jesteś taki sztywny?" — spytałem, „umacniam się w sobie — odparł — przecież to wszystko jakieś dwuznaczne, oślizłe, męskość odzyskałem, ale zagadka pozostała zagadką, nie wiem, co znaczyły te znaki na szyi Wandy, nie wiem, dlaczego to zrobiła, a w sumie nikt nie zwyciężył, wszystko chwiejne, grząskie, ohyda, ohyda, pionu mi potrzeba, bo mięknę", „rozumiem, Heniu" — odparłem. Nie rozmawialiśmy aż do wyjścia na ulicę, dopiero przy wozie inżynier spojrzał na mnie jak dawniej, było to mocne spojrzenie człowieka, który wie, czego chce, i powiedział „życie musi mieć sens", „musi" — zgodziłem się, „Stasiu, czy istnieje jeszcze restauracja «Złota Rybka»?", „rozbudowała się nawet", „za moich czasów studenckich można tam było zamówić rybę z akwarium, wybierałeś sobie tę, która ci się podobała. Czy dzisiaj tak samo?", „pod tym względem nic się nie zmieniło", „to znaczy wybierają na twoich oczach czerpakiem rybę z akwarium, biją ją obuszkiem w łeb, patroszą i rzucają na patelnię?", „jest tak, jak powiedziałeś", „jedziemy do «Złotej Rybki»" — zadecydował.
Opony piszczały na zakrętach, przy gwałtownym hamowaniu lub przyspieszaniu inżynier mruczał do siebie „spoliczkowała... dol-nobabiloński... pismo klinowe... sfinks, prawdziwy sfinks... ohyda... grzęzawisko... ciągut-ka... rozprzężenie... galareta... śluz... popapra-nie... zacieki... przemiana". Zajęliśmy stolik tuż przy akwarium, Henryk upodobał sobie tkwiącą za szybą rudą rybkę o słodkim wyrazie pyszczka i upewniwszy się u kelnera, że jest to samica, skazał ją na śmierć: milcząc śledził kolejne fazy przygotowywania posiłku. Wreszcie przyniesiono talerze z połówkami ryby, inżynier wbił sztućce w przyrumienioną skórkę, patetycznie zadrżał i odgarniając skórkę tak, że zabfysło bialutkie mięso, rzekł „teraz jest goła"; jednocześnie podnieśliśmy widelce z nabitymi kawałkami piranii do ust, jedliśmy patrząc sobie w oczy, zjednoczeni we wspólnictwie, którego nie da się wysłowić. Jedliśmy samicę... Taki był finał mojego drugiego spotkania z inżynierem Henrykiem Wiatorem z miasta Iks. Po obiedzie Henio odjechał ku swoim fabrycznym obowiązkom, a ja udałem się spacerkiem (potrzebny był mi ruch, samica ciężko legła na żołądku) do domu, gdzie czytając dzieło Ammianusa Marcellinusa „Res Ges-tae" czekałem na Wandę; tytuł i autora przytaczam nie bez powodu, jest to opis klęski Rzymian pod Adrianopolem w roku 378 po Chrystusie, pogrom Rzymian stanowi
92
jednocześnie koniec szyku legionowego, zwycięstwo gockich katafraktów Fritigerna okazało się zwycięstwem nowej metody wojowania nad konserwatywną; ta lektura wespół z wypadkami dnia rozbudziła we mnie pragnienie zmiany metody wobec Wandy, nie mogłem pozostawać ślepy na nową jakość Wandy, odpowiednikiem klęski adrianopol-skiej byłoby dla mnie wprowadzenie się Wandy do mojego mieszkania (kilkakrotnie wspominała, że warto by zmienić umeblowanie), przy stałej obecności tej przylepnej kobiety straciłbym też zręczność ręki i pewność oka, i kto wie, czy nie zacząłbym przemawiać do ludzi językiem onomatopeicznym, którego dotychczas — jak już wspomniałem — używałem tylko w pewnych monologach wewnętrznych. Wanda zjawiła się wieczorem nie pod postacią sfinksa, lecz ładnej kobiety, co było o tyle pocieszające, że nie gustuję (wbrew pogłoskom rozsiewanym o mnie przez niektóre panie) w półsodomii; nasza miłość tej niedzieli nie była jednak pozbawiona specyficznego dreszczu, Wanda pamiętała o scenie przeze mnie widzianej, ja zaś nie zapomniałem o treści obiadu; po nasyceniu zmysłów przystąpiłem do przedstawiania się jako ktoś nowy, zadanie miałem o tyle ułatwione, że Wanda usiłowała wybadać mnie, czy aby nie jestem mocno zgorszony, chichocząc i garnąc się do niej wyjaśniłem, że nie mogę być zgorszony po-
stepowaniem człowieka takiego samego, jak ja, i aby być dokładnie zrozumianym, wyznałem, iż w dni wolne od odwiedzin Wandy przyjmowałem u siebie niejaką Filomenę, szwaczkę. Wanda zareagowała na to łkaniem, odepchnęła mnie od siebie, wtedy wiedziałem już, dzięki swojej naukowej intuicji, iż ta płacząca piękność nie będzie mi pomocna w znalezieniu wampira vel wampyra; nasze wspólnictwo nie zostało jednak całkowicie zerwane, nabrało ono po prostu innego znaczenia, staliśmy się, według określenia Wandy, „braciszkiem i siostrzyczką", to rodzinne powiązanie nie pokrywało się całkowicie z wyobrażeniami tradycyjnymi, nie przestaliśmy sobie świadczyć cielesnych usług, z tym że zdarzało się nam to o wiele rzadziej niż przedtem. Wkrótce Wanda powiadomiła mnie, że profesor prowadzący kurs wystarał się dla niej o dobrą posadę, a także o przydział mieszkania, które otrzymała szybko jako specjalista niezbędnie potrzebny dla gospodarki Oksymoronu; zapłaciła za tę przysługę łechtaniem kilkugodzinnym pięty profesorskiej. Usamodzielniona Wanda prowadziła korespondencję typu pogodzeniowego z Henrykiem, przed wysłaniem pokazała mi list, w którym swe pokładziny z Tęgopytkiem tłumaczyła chmurorództwem działającym oszałamiająco, jak wiatry tatrzańskie lub alpejskie, było to bardzo przekonywająco opisane (,,nie wiedziałam, miodku, co ro-
94
bię"...)> Wiator jednak odpowiedział jej lakonicznie „piekło psychologizmu nie jest żadnym usprawiedliwieniem, to zresztą dzisiaj niemodne", Wanda była przekonana, że pisał to pod dyktando pewnego zawiedzionego krytyka literackiego, który przywiózł do Iks olbrzymie ilości mierzwy i założył hodowlę pieczarek. Jak się później okazało, Wiator napisał to sam, w tym okresie gorączkowo czytał, szukając w książkach wytłumaczenia kilku gnębiących go spraw, o czym opowiem we właściwym miejscu; ciekawiło mnie (wpływ łajdackiej pamięci ojca mojego i potrzeba wytłumaczenia!), dlaczego Wanda, mając tak świetne perspektywy w Oksymoronie, chce powrócić do Henryka, odpowiedziała, iż znajdę wytłumaczenie w „Wielkiej Encyklopedii", hasło „paradoks kobiecości", zajrzałem we wskazane miejsce, niestety, nic z tego nie wynikło, bo pod hasłem „paradoks kobiecości" była uwaga „patrz — kobiecości paradoks", pod hasłem zaś „kobiecości paradoks" znalazłem wskazówkę „patrz — paradoks kobiecości". Listy nie dały pożądanego przez Wandę rezultatu i piękna pani magister, wybitny specjalista inseminacji z Głównego Instytutu Rolniczego, pojechała do Iks na proces rozwodowy; po powrocie (wróciła w szoferce wozu meblowego, który przywiózł połowę umeblowania Wiatorów i połowę mechanizmów grająco-czyszcząco-zamrażających) opo-
95
wiedziała mi, iż inżynier na rozprawie zachowywał się podejrzanie, sprawiał wrażenie zadowolonego z rozwodu, Wanda wietrzyła w tym jakąś kobietę, szczególnie uporczywie mówiła o pewnej wydrze, która w chwilach wolnych od rozbijania cudzych małżeństw trudniła się stomatologią; nie będę daleki od obiektywizmu, jeżeli powiem, że Wanda w tym okresie cierpiała. Aby skończyć z Wandą (w niniejszej opowieści ważny jest jedynie inżynier Henryk Wiator), dodam, iż stała się jedną z bardziej znanych dam Oksy-moronu, Liga Emancypantek zaproponowała jej prowadzenie działu listów w miesięczniku „Świetlana Sufrazystka", odpowiedzi Wandy na listy czytelniczek mających trudności erotyczne zyskały sławę ogólnokrajową, nasze wspólnictwo przetrwało do dziś, dzięki szczerości siostrzyczki zwierzającej się braciszkowi znam Wandzine sezony, mówiono o nich w upaństwowionych i prywatnych salonach Oksymoronu, niedawno słyszałem, że moralistyczny poeta doctus Iredyński układa w swej samotni heksametrowy poemat ganiący tego typu (fajerwerkowe) miłości, poemat pod jednoznaczym tytułem „W dyszących ramionach Priapa"... Kilka dni po powrocie Wandy z Iks dostałem od Henryka list, oto on: „Stasiu! Dużo rozmyślam. Tu nie ma nikogo, z kim mógłbym szczerze pogadać. Szkoda, że nie umiem pisać listów. To, czego mi potrzeba, to działanie, zdrowe
działanie. Nie chodzi mi o pracę, pracy mam pod dostatkiem, chodzi mi o coś innego. Spartanczycy wyżywali się w działaniu. Czytam teraz o nich przyjemną książkę. Szczególnie spodobała mi się historia o lisie i chłopcu. Kiedy przyjedziesz? Kwaterę masz u mnie zapewnioną — Henryk. PS. Jakbyś spotkał Wandę, to nie mów jej przypadkiem, że przemawiałem wierszem. Wiem, że tego nie zrobisz, ale na wszelki wypadek piszę..." Na początku marca, a więc prawie cztery miesiące po moim widzeniu się z Henrykiem, przeczytałem na pierwszej stronie popołudniowego „Gońca": „Zakopane, obsługa własna. Onegdaj w godzinach przedpołudniowych Górskie Pogotowie Ratunkowe zostało zaalarmowane meldunkiem ob. J. F., który oświadczył, że na pionowej ścianie północnego stoku Wita zauważył postać cokolwiek nieruchomą. Natychmiast zorganizowano akcję ratunkową. W godzinach nocnych ratownicy przy świetle pochodni dotarli do tkwiącej na ścianie postaci. Okazał się nią inżynier Henryk Wiator z miasta Iks, częściowo zamarznięty. Ludzie Niebieskiego Krzyża odwiązali inżyniera od haków wbitych w skałę i znieśli w dół. Po zastosowaniu najnowszych zabiegów leczniczych inżynier Wiator odzyskał przytomność i zeznał, że wspinaczem jest początkującym. Powodem znieruchomienia było, według zeznania, zastanowienie się nad sprawami prywatnymi.
5 — Człowiek epoki 97
Niefortunny taternik nie mógł potem zejść na dół ani piąć się do góry. Gdyby nie szybka pomoc Pogotowia, ob. Wiator zamarzłby pośród ośnieżonych turni. Wypadek ten jest kolejną przestrogą dla ludzi, którzy narażając swe życie wspinają się bez odpowiedniego przygotowania na nasze groźne góry. Wspinaczka jest sportem pięknym, ale niebezpiecznym. Miejscowe władze skierowały sprawę ob. Wiatora do Kolegium Orzekającego z zaleceniem, by lekkomyślnemu taternikowi wymierzyć przestrogę pod postacią grzywny. Oprócz tego ob. Wiator zmuszony będzie pokryć koszty eskapady Pogotowia". Tytuł notatki PRZYCZEPNY INŻYNIER wydrukowano dużą czerwoną czcionką.
Jeszcze w grudniu, leżąc obok Wandy, poznałem pogląd Henryka na temat wspinaczki. Kiedy porównałem wyniosłości jej ciała do pagórków z płonącego śniegu (wpływ świętej pamięci matki mojej), Wanda, będąca również w nastroju poetyckim, wyszeptała, że jej mąż uważa ludzi wspinających się na niedostępne góry za czystych idiotów; dlatego notatka „Gońca" kazała mi się zastanowić nad słusznością moich poprzednich przewidywań co do przyszłości Henryka. Uważałem, że jak historia nikogo nie powstrzymuje przed popełnianiem błędów przodków, tak i rozwody nie chronią przed powtórnym po-padnięciem w małżeństwo, wzmianki o Spar-tanach i działaniu nie potraktowałem serio,
98
miałem ją za objaw kaca rogaczowego, byłem pewny, że tak przystojny inżynier szybko znajdzie się wraz z jakąś panią iksjańską przed urzędnikiem stanu cywilnego, utwierdziła mnie w tym Wandzina pogwarka o wydrze trudniącej się plombowaniem zębów oraz znajomość realiów życia codziennego, trudno przypuścić, by człowiek przyzwyczajony do tak uregulowanego trybu życia mógł długo wytrzymać bez żony. Po przeczytaniu notatki o górskiej przygodzie Henryka musiałem — jak już wspomniałem przedtem — zastanowić się nad prawdopodobieństwem tych przewidywań; zbyt dużo było jednak tutaj niewiadomych, bym mógł dojść do pewnych wniosków, w każdym razie uznałem, że wspinanie się na pionową skałę jest czynnością antymał-żeńską. Problem został zawieszony — jak powiada mój znajomy rzeźnik — aż do maja.
W tym czasie (to znaczy do maja) zajęty byłem poszukiwaniem wampira vel wampy-ra przy pomocy najprzeróżniejszych osób płci obojga, a także Jerzego Putr., grywałem też w pokera z niezmiennym — ma się rozumieć — szczęściem. W pierwszych dniach maja jeden z najlepszych zawodowych graczy imieniem August poprosił mnie o rozmowę na stronie, udaliśmy się więc na mecz stulecia i tam, samotni w tłumie, rozpoczęliśmy pogwarkę. August zaproponował mi wyjazd do Iks, miał na sto pro-
99
cent pewne wiadomości, iż w tamtejszym tajnym kasynie nie pojawili się dotychczas szulerzy z prawdziwego zdarzenia, ładowani frajerzy grali z całkowitym poczuciem bezpieczeństwa. Nie pamiętając o Henryku (pochłaniało mnie wrabianie w konia niejakiego Seweryna) odmówiłem, motywując to mnogością ładowanych frajerów- na miejscu; wówczas August, znając moją słabość do prac społecznych (której objawem jest niniejsza opowieść), wyjaśnił mi, ze wyjazd do Iks będzie czymś w rodzaju budowy żłobka lub kwesty dla staruszek; w tajnym kasynie bywa typ nazywany Hipolitem, badylarz, właściciel licznych szklarni warzywniczych; człowiek ów stał się iksjańskim królem wczesnego pomidora i ogórka, okazy z jego szklarni dochodzą do wymiarów gigantycznych, a zawdzięcza to osobnemu obchodzeniu się z każdym pomidorem i ogórkiem, traktuje te jarzyny jako fenomeny, i tak schlebiając fenomenologicznie zdystansował masowo pracujące Państwowe Przedsiębiorstwo Warzywnicze w Iks, którego dyrektorem jest brat Augusta; brat, znając profesję Augusta, zwrócił się przez umyślnego o pomoc, Hipolit co noc bywa w tajnym kasynie, gdzie odnosi sukcesy równie oszołamiające jak w szklarniach, a to dlatego, że do każdej stuzłotówki i karty odnosi się ze schlebiającą ciekawością fenomenologa; jeśli chcę pomóc instytucji społecz-
100
nej ■—■ zakończył August — powinienem się udać wraz z nim do Iks i zrujnować Hipolita, on, August, w obliczu zadań natury państwowej traci wrodzoną zręczność kciuka. Nie pozostałem obojętny na to wezwanie i po godzinie pędziliśmy już autem przysłanym przez brata Augusta na spotkanie z perfidnym badylarzem, w Iks byliśmy pod wieczór, w najlepszym hotelu czekały zarezerwowane dla nas apartamenty, umyliśmy się, ochędo-żyli, przekąsili co nieco (pomidory i ogórki były z plantacji Hipolita) i poszliśmy do pracy; do tajnego kasyna wpuszczono nas bez przeszkód, August znał kod, i już po chwili siedziałem przy stole Hipolita (wskazał mi go mój wspólnik), obserwując jego grę. Czuję się w obowiązku opowiedzieć o systemie Hipolita nieco obszerniej, gdyż system ten stał się pośrednio przyczyną kolejnej przemiany inżyniera Henryka Wiatora, o czym będę mówił we właściwym czasie. Hipolit grał chytrze. Głaskał karcięta, tulił banknoty, mruczał coś do nich pieszczotliwie, tak kartom, jak i pieniądzom poświęcał całą swą uwagę, odnosił się do nich w taki sposób, jakby je widział po raz pierwszy, jakby niezmiernie był zafascynowany ich kształtem, barwą, przeznaczeniem. Oczywistą jest rzeczą, że karty oraz banknoty lubią takie traktowanie, toteż do Hipolita pchała się starszyzna karciana i tysiączłotówki; wygrywał, przed każdym rozegraniem puli mó-
101
wił głośno „ta puleczka dla Hipeczka" i przeważnie miał rację. Wiedząc, że karty, którym tak schlebiano, mogą stawiać opór przy moim tasowaniu, nim przystąpiłem do gry, wymyśliłem kontrsystem; był prosty: kart ani pieniędzy nie zauważałem. Graliśmy w czwórkę i tak się złożyło, ze pozostali trzej partnerzy byli ode mnie starsi, wszyscy brzuchacze i łysonie, i z tej racji bez żadnej żenady przestrzegali mnie przed rozrzucaniem pieniędzy, odsłanianiem kart, a kiedy wygrali parę tysięcy złotych, dogadywali mi jak dobroduszni wujkowie. Wtedy poczułem, że karty i banknoty, sponiewierane przeze mnie totalnie, przestały dawać opór, chodziły mi w rękach gładko, posłuszne mojej tyranii. Kiedy wstaliśmy o północy od stołu, aby wzmocnić się kapką koniaku, miałem wygrane sto tysięcy, z tego około osiemdziesięciu przywędrowało z teczki Hipolita; wierzył on wciąż w swą metodę, nie przestawał się przymilać do kart i pieniędzy, a mnie (tak jak i pozostali łysonie) traktował jako młodzieńca, któremu się powiodło, młodzieńca nie dysponującego żadną metodą, a więc potencjalnego dostarczyciela gotowizny; moje zachowanie utwierdzało go w tym przekonaniu, gdyż udawałem nowicjusza oszołomionego sukcesem. Łyknąłem koniaku i poszedłem zobaczyć pokój ruletki i bakarata. Przy baku ujrzałem inżyniera Wiatora, który w okresie małżeństwa nie uznawał innej gry
102
poza bridżem, i hazardzistów, jak mówiła mi Wanda, nazywał maniakami; przed Heniem rosła wcale zacna sterta banknotów, jak na amatora grał nader szczęśliwie, „pozdrowienia z Oksymoronu" — szepnąłem nad uchem Henia, obrócił się inżynier i taki uśmiech rozjaśnił jego twarz, jaki widuje się tylko na reklamie pasty do zębów, natychmiast zaproponował przerwę w grze, wstał, zaprowadził mnie do bufetu, po drodze pytając, skąd wiedziałem, że on, Henryk, jest tutaj, jak się dostałem do kasyna i dlaczego nie zostawiłem neseserka w szatni. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo Henryk wpatrując się we mnie mówił „nawet nie wiesz, jak niecierpliwie na ciebie czekałem, jak się cieszę, jak się cieszę...", kiedy wypiliśmy powitalnego, odpowiedziałem, że zatrzymałem się w hotelu, że do kasyna wprowadził mnie mój znajomy, że nie wiedziałem, iż jego, Henia, tu zastanę, a neseserka nie oddaję do szatni, bo przechowuję w nim pieniądze, „więc ty też doszedłeś do tego, że rozrywka jest sensem życia?" — zapytał mnie inżynier i był w jego głosie taki entuzjazm, że mogłem tylko odpowiedzieć twierdząco, „z kim grasz?", „z Hipolitem", „o, to duże pieniądze, pozwolisz, że ci pokibicuję, potem pójdziemy pogadać", „bardzo chętnie, Heniu, widzisz, już siadają do stołu, chodźmy". Wstrzymam się od opisu moich zabiegów, dzięki którym badylarz o siódmej rano oświadczył „jestem zrujnowany", wstrzy-
103
mam się, albowiem opowieść moja nie jest opowieścią produkcyjną z życia szulerów, lecz słowną dokumentacją udanego poszukiwania wampira vel wampyra. Gdy przepychaliśmy się z Henrykiem ku wyjściu, podszedł do mnie mizernie wyglądający pan, przedstawił się jako brat Augusta i wręczył mi rulon sztywnego papieru, był to dyplom za pracę społeczną (przechowuję go w pokoju łajdackiej pamięci mego ojca); po wzajemnych grzecznościach wyszedłem wreszcie z Henrykiem na ulicę roztętnioną porannym ruchem; August zgodnie z zawodowym bon tonem trzymał się ode mnie z daleka, wiedział, że i tak nie ominie go znaleźne. Po niebie można było poznać, że znajdujemy się na prowincji, nad nami nie krążył ani jeden członek Ligi Zdrowia Psychicznego; „jesteś, Stasiu, jedynym człowiekiem, z którym mogę być szczery, widziałeś mnie z rogami, słyszałeś, jak mówiłem wierszem, nazwałeś Roberta łajdakiem" — powiedział Henryk i dodał „jak to dobrze, że też zrozumiałeś, że sens życia to rozrywka", „to nie było łatwe — odparłem — musiałem przezwyciężać stare przyzwyczajenia", „domyślam się, że próbowałeś już dawno, u Roberta potrafiłeś się dobrze porozumieć z dziwkami, miałeś z nimi, jak ty to nazywasz, metajęzyk", „próby były liczne" — potwierdziłem z godnością, „i w karty dzisiaj grałeś z prawdziwą przyjemnością — dodał inżynier — grałeś jak dionizyjczyk".
104
Zdziwiło mnie to określenie w ustach technokraty, więc powiedziałem „wkroczyłeś w nowe rejony, Heniu", „tak, tak, Stasiu, dużo czytałem, dużo rozmyślałem, i tylko ty mnie możesz zrozumieć, ty, który jadłeś ze mną w «Złotej Rybce*...", „rozumiem, mów dalej", „czekałem na ciebie niecierpliwie, ty jeden możesz docenić, jak się zmieniłem, potrzeba mi było twojej obecności, musi być świadek...", „Heniu — ja na to — do takiej rozmowy trzeba intymniejszego otoczenia, zaprowadź mnie do jakiejś przytulnej knajpki, tam sobie pogadamy", „wszystkie jeszcze są zamknięte, chyba że na dworzec", „niech będzie na dworzec", „to chodź jeszcze kawałeczek, parkuję tam fiata, nie chcę, żeby stał przed kasynem". Pojechaliśmy fiatem pod stację i tam w restauracji dworcowej, wśród posapywań parowozów, skrzeku megafonów, przy zwietrzałym piwku, inżynier Henryk Wiator rozpoczął swą spowiedź. „Do Iks przyjechałem z Oksymoronu jakiś nieswój, wszystko wydawało mi się dwuznaczne, oślizłe, wstrętne, wątpliwe, tak, Stasiu, wątpliwe... To był początek końca mojego dawnego życia. Po co, myślałem, zbierać coraz więcej rzeczy, coraz lepiej żyć, jak mogą się dziać takie świństwa. Zrozumiałem, Stasiu, że sens życia musi polegać na czymś innym. Ale na czym? Na czym? Czytałem, mnóstwo czytałem... Wpadła mi w ręce taka jedna książka, autor pisał, że
105
góry, to znaczy wspinanie się po górach przyniosło mu spokój... Pojechałem. Czytałeś o tym w gazetach?", „czytałem, Heniu", „tak, tylko się ośmieszyłem, to znaczy wtedy mi się zdawało, że się ośmieszyłem, bo dzisiaj to mi się wydaje nieważne, zupełnie nieważne... I wreszcie doszedłem, na czym polega sens życia, to rozrywka, Stasiu, rozrywka, przyjemności, Stasiu", „piwko nieco zwietrzałe" — ja na to, „nie szkodzi, słuchaj dalej... Żyłem z dnia na dzień, kupowało się różne rzeczy, jadło, spało, ale to wszystko było takie sobie... Wtedy myślałem, że w tym jest sens. Miliony ludzi tak żyją... Kiedy przejrzałem, to aż mi się niedobrze zrobiło, jakby mnie ktoś piórkiem w gardle łaskotał i kazał mydliny pić. Wiesz, ja się cieszę, że nakryłem Wandę, bo jakbym jej nie zobaczył wtedy u Roberta, tobym żył jak ślepy... Jak najwięcej rozrywki, przecież żyjemy krótko, nasze życie musi mieć sens, musi!" — wykrzyknął. Chłopek siedzący przy sąsiednim stoliku i pojadający pajdę domowego chleba z kiełbasą spojrzał na wykrzykującego Henryka bez zainteresowania, statecznie podniósł szklankę herbaty i sior-bnął głośno, z ukontentowaniem. „Tak, Stasiu — mówił Henryk — inni rozwodzą się, żenią, żyją jak ślepi. Robią różne świństwa, a głośno się oburzają... Ja też taki byłem, ale to się skończyło. Teraz tylko przyjemności. Potwory przestały dla mnie
106
/ istnieć. Nic mnie nie oburza, Stasiu, trze-> ba wobec siebie być uczciwym... Ja nadałem { swemu życiu nowy sens. Gram w karty, urządzam balety, próbuję wszystkiego... A z tego, że kiedyś wierzyłem w potwory, że zbierałem rzeczy, mam swoją przyjemność... Bo we mnie kołacze się jeszcze ta wiara, Stasiu, kołacze się, a ja to wykorzystuję dla przyjemności. Robię rzeczy, które dawniej przez myśl by mi nie przeszły", „zrezygnowałeś z pracy?" — zapytałem, „nie, co to, to nie. Bo posłuchaj, mogę robić wszystko na moją miarę, wyżej dupy nie przeskoczysz, jak mówi przysłowie. Mógłbym zrezygnować, bo karta dobrze mi idzie, mógłbym, ale tego nie robię... Przecież nie żyję sam, praca, mój drogi, mnie określa, w takiej Ameryce na przykład to konto by mnie określało... A z pracy mam swoje przyjemności, trzeba ci wiedzieć, że dostałem awans, jestem wicedyrektorem... Ci wszyscy tutaj w Iks, mówię o moich dawnych znajomych, myślą, że jestem ich człowiekiem. A ja się tylko uśmiecham. I co zrobię przeciwko dawnym przyzwyczajeniom, to mnie aż łaskocze w środku, taka przyjemność... Można powiedzieć, że w potwory przestałem wierzyć częściowo, za długo wierzyłem... Nie wierzę, ale jak coś zrobię, to jakbym wierzył... Stasiu, doszedłem do wniosku, że wszystko wolno, w miarę możliwości naturalnie... Wszystko wolno! Nie ma potworów ani łajdaków". Umilkł He-
107
nio, wypił resztę piwa, poczułem, że czas, abym ja z kolei się wywnętrzył, abym umocnił wspólnictwo, ,,ja tak samo, Heniu, doszedłem do wniosku, że nie ma potworów ani łajdaków i że wszystko wolno, w miarę możliwości, oczywiście. Tylko że u mnie powód był inny, w pracy zrobiono mi świństwo i dopiero potem przejrzałem. Cieszę się, że razem, że my w jednym czasie, Heniu... Życie musi mieć sens", „tak, musi, bo umieramy, bo umrzemy, chciałem powiedzieć" — potwierdził Henryk i spojrzał na zegarek, „wiesz — ciągnął odsuwając kufel — ci wszyscy, którzy po przejściach... po nieszczęściach różnych... ci, co mogli przejrzeć, a nie mieli odwagi, to fortelowcy, fortelowcy, Stasiu. Przed strachem bronią się fortelami, udają, że nic się nie stało... Jedynie wielkość może nadać człowiekowi sens, w miarę możliwości, ma się rozumieć. Tak, tylko wielkość, Stasiu", „innym językiem przemawiasz" — pochwaliłem go, „a tak, tak, dużo czytałem, musiałem znaleźć sens, ze wszystkimi potrafię rozmawiać... Stasiu, muszę już jechać, dzisiaj w fabryce inspekcja, muszę być punktualnie... Masz mój adres, prawda?... Przyjdź do mnie o szóstej. Wyprowadź się z hotelu, u mnie zamieszkasz...", „będę musiał wyjechać najdalej jutro, Heniu, więc po co...", a na to mi inżynier „to jak chcesz, ale dziś u mnie o szóstej bądź koniecznie, balet będzie, ale specjalny", „dobrze, będę",
108
„to cię teraz odwiozę do hotelu... Jak dobrze, że przyjechałeś, wreszcie mogłem z kimś pogadać". „Heniu — zapytałem w samochodzie — czy nie myślisz się ożenić?", roześmiał się na to inżynier, kierownicą zamiótł „albom ja to fortelowiec?" — odpowiedział pytaniem na pytanie, też się roześmiałem, aby dać do zrozumienia, że to tylko żart. Jechaliśmy przez Iks, a ja myślałem o przemożnej sile wykształcenia technicznego, które przyzwyczaiło Henia do kategorii ścisłych, „nuda — mówił Henio ■— w takim małżeństwie, ciała znudzone sobą, słowa te same, wiesz, co ona powie, ona wie, co ty powiesz, nie dla mnie coś takiego, to tylko maskowanie dla różnych wyskoków, a po co mi to, kiedy mogę żyć bez jarzma", „bardzo precyzyjnie myślisz, Heniu, odrzuciłeś wszystkie dyrdymałki, prawdziwie pryncypialnie myślisz... To ja się cieszę, że spotkałem takiego człowieka, jak ty", „a pamiętasz — zachichotał inżynier — że mówiliśmy, że nie znosimy glutów seksualnych, łajdaków, pamiętasz, Stasiu", „jakże miałbym nie pamiętać, zawsze mówiłem, że jestem po stronie ludzi uczciwych", „nie ma uczciwości, Stasiu, przeczytałem w takiej popularnonaukowej książce o socjologii, że wszystkie nasze przyzwyczajenia, tak zwana moralność, to przekształcone tabu dzikusów... Dużo mi ta książka dała... Uczciwość, Stasiu, obowiązuje tylko pomiędzy nami, którzy nie jesteśmy ślepi... Tylko pomiędzy nami", „tyl-
109
ko pomiędzy nami" — zawtórowałem Heniowi szybko, jakoś tak boczkiem, „słyszałeś coś może o Wandzie? A może ją widziałeś?", „widzieć nie widziałem, ale znajomy mi opowiadał, że Wanda tak biodrem pracuje, że aż iskry idą", przycisnął inżynier hamulec, a potem zryw nadał samochodowi prawdziwie rajdowy i rzekł ,,w takim razie to tradycjonalistka, kochanków tylko zmienia... Ja natomiast mam smak do patologii, tyle lat w potwory wierzyłem, to mi teraz smakuje... Taka młodzież na przykład, nic jej żadne moralności nie obchodzą, chędoży się tak, jakby oddychała, o przyszłości nie myśli, żyje dniem dzisiejszym... Wieczorkiem właśnie młodzież u mnie będzie, zobaczysz...", „nie masz się nawet, Heniu, co porównywać do Wandy, ty jesteś człowiekiem świadomym, a ona to tylko jamochłon w formę człowieczą obleczony, galareta drgająca. Nic jej to nie nauczyło, podobnie mieszkanie urządza, znów te figurki skupuje, gniazdo, jednym słowem...", „tak, ona nie jest świadoma" — zgodził się z powagą inżynier i filując ku mnie prawym okiem zapytał „od dawna grasz w pokera?", „skądże. Od kilku miesięcy", „pięknie ci dzisiaj poszło... Co zrobisz z taką kupą pieniędzy?", „przepuszczę, Heniu, cóż bym innego miał zrobić", „tak właśnie trzeba, tak trzeba... Gniazdko, powiadasz, Wanda zakłada?", „tak słyszałem", „popatrz, co za... list do mnie przed
110
rozwodem napisała, że chce zapomnieć o wszystkim, ale jej odpowiedziałem cytatem z książki...", „właśnie, jak to było z tym rozwodem? Spotkałem na ulicy Roberta, coś mi o tym mówił, ale niedokładnie... On wiedział od Wandy". Inżynier zaczął rni opowiadać o rozwodzie i tak opowiadając dowiózł pod hotel, „nie zapomnij, Stasiu, że o szóstej..." •—■ rzekł na pożegnanie i nader stylowo (jak na fiata 600) ruszył przed siebie. Po przespaniu się i po wypłaceniu Augustowi znaleźnego zastanowiłem się, czy nie wyjechać wieczorem do Oksymoronu, doszedłem jednak do wniosku, że byłoby to błędem, nadzwyczajna logika Wiatora rokowała dla mnie, jako naukowca poszukującego wampira vel wampyra, pewne nadzieje; poza tym, muszę przyznać, byłem ciekaw owej iksjańskiej młodzieży, którą tak mi zachwalał Henio, znając młodzież oksymorońską byłem do niej gruntownie zniechęcony, uważałem za niemożliwe, by mógł się wśród niej zalęgnąć wampir. Przy okazji użycia słowa „zalęgnąć" warto przypomnieć spór, jaki prowadzili między sobą ludzie średniowiecza; generalnie mówiąc, były dwie szkoły, pierwsza, której wyznawcy twierdzili, iż wampir rodzi się jako małe wampirzątko z matki ludzkiej a ojca diabła, objawiającego się kobiecie jako plugawy cap o rozdwojonym penisie, według tej szkoły wampirzątko jest obficie owłosione, usta ma w ryj wywinięte i kły nadzwyczajnej dłu-
lll
gości, konkludując — szkoła ta hołdowała przekonaniu, iż wampir rodzi się, a nie zalęga. Znany badacz średniowiecza Dag Halvorsen z uniwersytetu w Oslo wysunął hipotezę, iż cap o rozdwojonym penisie symbolizuje herezję manichejską, sprzeciwiła się temu Jayne Borovitsch z uniwersytetu Columbia, która wykazała, że wzmianki o tak zbudowanym capie spotyka się na terenach nie objętych jeszcze wpływami chrześcijaństwa, według Jayne Borovitsch wampyr rodzący się z kobiety nawiedzonej cieleśnie przez demona to intuicyjna psychoanaliza, która była w użyciu przed wynalezieniem psychoanalizy naukowej. Szkoła druga, rozkwit jej przypada w czasach III Wyprawy Krzyżowej, utrzymywała, że wampir z a 1 ę g a się wśród ludzi, po prostu pewnego dnia zwyczajny człowiek, który uległ wdziękom czarownicy, zaczyna łaknąć ludzkiej krwi, po pierwszym zaspokojeniu potrzeba wysysania ludzkiej krwi staje się nałogiem; według tej szkoły, zmiany anatomiczne (wyrastanie przyssawki i kłów) mają charakter tymczasowy, wampir vel wampyr w trzydzieści pacierzy po dokonaniu swego dzieła przybiera postać ludzką, myląc w ten sposób wszelkie podejrzenia. Akademik Czun-Fen z Instytutu Mediewistyki w Pekinie twierdzi, że wampir zalęgający się wśród ludzi jest wytworem rewolucyjnych dążeń ludowych w szczytowym nasileniu ucisku feudalnego,
112
Czun-Fen dokumentuje swą tezę fragmentami starych kronik, z których można się dowiedzieć, że ofiarami wampyra padali przede wszystkim możni; teza pekińskiego akademika nie znalazła uznania w oczach polskiego etnografa posługującego się metodą struktur alistyczną: Michał Wyszomirski twierdzi, że wampir zalęgający się wśród ludzi jest personifikacją tęsknoty za epoką surowego, tęsknotą łatwo wytłumaczalną w epoce gotowanego. Przedstawiwszy pokrótce dwie tendencje istniejące w średniowieczu, chcę wyjaśnić, iż do obu podchodziłem z krytycyzmem, niemniej wolałem używać słowa „zalęgać" niż „rodzić", gdyż liczne wywiady w klinikach ginekologicznych przekonały mnie, że nie zarejestrowano ani jednego wypadku urodzin wampirzątka. Ci współcześni komentatorzy przed chwilą przeze mnie wymienieni nie wierzą (oczywiście!!!) w realne istnienie wampira vel wampyra, zdanie ich pokrywa się ze zdaniem łajdackiej pamięci mojego ojca. Odczuwam niejakie zadowolenie na myśl, że po zapoznaniu się z moją opowieścią i po obejrzeniu eksponatu ci uczeni komentatorzy będą musieli radykalnie zmienić zdanie. Po uczynieniu tej niezbędnej, jak mi się wydaje, dygresji powracam do głównego nurtu; godziny popołudniowe poświęciłem na oglądanie Iks, wdałem się w rozhowory z babciami klozetowymi (najlepsze informatorki) i dlatego dopiero dwa-
113
dzieścia po szóstej zjawiłem się u Henryka, zatrzymał mnie w przedpokoju i zaszeptał „przestaliśmy grać w butelkę, bo nie nadchodziłeś... Powód wymyśliłem inny, powiedziałem, że warto przedtem coś wypić... Jakby się już rozciuchowali, tobyś, Stasiu, pomęczonych ich zobaczył, jak się tylko rozbiorą, to ruja i porubstwo takie się rozpętuje, że klepka się pod dywanem jeży... I z jaką obojętnością to, Stasiu, robią, och, zobaczysz, z jaką obojętnością!" Weszliśmy do pokoju, na dywanie leżało trzech chłopców i cztery dziewczyny, na pierwszy rzut oka było widać, że nie przysługuje im jeszcze prawo głosowania, młodzież obnażona była w różnym stopniu, dzieweczki w majteczkach koronkowych, maciupcich, o piersiach wcale grzecznych, pośladkach kobieco obłych, jedynie buzie jeszcze dziecinne, z ustami szkolnie odętymi, chłopcy też obnażeni w różnym stopniu, nieco śnięci. „Kumpel z Oksymoronu, fachurka baletowy" — przedstawił mnie Henio, zaległ na podłodze, więc i ja zaległem, „włączyć" — zakomenderował inżynier, zerwał się jeden z chłopaczków, ale zaraz ten rozpęd stracił, leniwie podszedł do adaptera i z głośników umieszczonych w dwóch przeciwległych kątach pokoju bluznęła najnowsza piosenka młodzieżowa. Po nikłej ilości decybeli poznałem, że młodzież ma za sobą pierwsze wtajemniczenie muzyczne, gdyby było inaczej, piosenka szłaby na pełny regulator.
114
Po chwili uwagę moją zwróciły meble naznaczone bliznami, spojenia te były nieumiejętnie zatarte, Henio widocznie kazał dosztukować do połówek rzeczy pozostawionych przez Wandę brakujące połówki i chyba tę robotę wykonywał jakiś partacz; nie wykluczam, iż Henio kazał pozostawić blizny na rzeczach, aby przypominały mu o ich marności. Jak w Oksymoronie, tak i tutaj niedorostki zachowywały się nader gnuśnie, po-gadywały od niechcenia, leniwie przewracały się z boku na bok, w zwolnionym tempie poruszały stopami do taktu muzyce, jedynie chłopak rozmawiający z Heniem wykazywał nieco więcej ożywienia, Henio w gwarze mło -dzieżowej objaśniał mu, w jaki sposób kopu-luje nie znana mi bliżej Ania, „szefie, to ona już stara, co?" — dopytywał się, „a, tak, niedługo jej trzaśnie trzy dychy" — odpowiedział Henio i pouczył chłopaczka o zaletach uprawiania miłości „od zakrystii". Młodzież nie zwracała na mnie uwagi, nie było żadnych natrętnych przypatrywań, ten brak zainteresowania mógłby kogoś nie obytego z niedorostkami utwierdzić w przekonaniu, iż zostałem uznany za swojego, ja jednak tak nie myślałem, rekomendacja Heniowa musiała rozbudzić w młodzieży ciekawość, dla każdego z osobna słowo „Oksymoron" znaczyło coś innego, także określenie „fa-churka baletowy" z pewnością zapłodniło wyobraźnię, poza tym ważnym szczegółem
115
było moje kompletne odzianie, podczas gdy wszyscy byli bardziej lub mniej rozebrani. Brak zainteresowania moją osobą kładłem nie na karb dobrego, klasycznego wychowania, lecz uważałem za skutek zamroczenia, któremu ulega niekiedy młodzież w grupie w obecności dorosłych, uważa ona, że być dorosłym to znaczy być tabetykiem, stąd zwolnione ruchy, mowa sącząca się i powolność reakcji. Dla Henia owo obluzowanie było objawieniem, dobrze pamiętałem jego poranne słowa zachwytu, kim natomiast był dla niedorostków inżynier? Odpowiedziałem sobie, iż ze względu na śmigłe nogi, prężny tors i modelową twarz Henio jest dla nich kimś w rodzaju przewodnika, który utwierdza ich jeszcze bardziej w przekonaniu, że takie postępowanie jest postępowaniem dorosłych: inżynier na pewno nie był dla nich starszym panem udzielającym mieszkania i napitku za możliwość pociup-ciania, przed takim posądzeniem broniły Henia przymioty cielesne. „Zagramy w butelkę?" — zapytał jeden z niedorostków i zaraz rozległy się głosy „o, nie chce mi się", „albo ja wiem, nie chce mi się", chłopaczek jednak był uparty, „nie wszyscy są rozebrani" — powiedział i wtedy spojrzenia młodzieży skupiły się na mnie, takim samym rozleniwionym głosem rzekłem „można zagrać...", „ale przedtem szarpniem w cemol" — odezwał się inżynier, „w cemol... w cemol..." — zaapro-
116
bowały niedorostki i zaraz podczołgały się do tacy, na której, otoczona kieliszkami, bru-natniła się karafka, młodzież przykryła sobą tacę i po chwili każdy wycofał się z kieliszkiem w dłoni, niedorostek rozmawiający poprzednio o Ani przyniósł trzy kieliszki, dla Henia, dla mnie i dla siebie. Łyknąłem bez wąchania i wstrząsnął mną taki odruch wymiotny, jakbym miał własne sumienie wyrzygać, sprawiła to ratafia, wódka słodka, ciągliwa, zapomniałem, że niedorostki szczególnie ją cenią, jako że jest to alkohol o smaku leguminy. Chłopaczek, ośmielony widocznie wspólnie wypitą wódką, zapytał mnie „Dzikusy się rozlecieli?", „czy chodzi ci o zespół «Dzikusy», gitary i perkusja?", „a o kogo?" — zdziwił się, „nie, nie rozlecieli się", „słyszałem, że mieli się rozlecieć, już dawno słyszałem", Henio pospieszył z informacją „Tom Dudziak, pierwsza gitara elektryczna miasta Iks", skwitowałem wyjaśnienie wieloznacznym „ooo", na dalsze pogwarki w tej materii nie miałem już czasu, bo jedna z panienek puściła w ruch butelkę, która zatrzymała się celując szyjką we mnie i byłem zmuszony do zdejmowania marynarki. Podczas gry obserwowałem ukradkiem inżyniera, gatki zdjął z niewysłowioną godnością i ta godność przekonała mnie, iż poranne wyznania Henia nie były hochsztapłerską sztuczką, służącą do zdemaskowania mnie jako gacha Wandy, lecz najszczerszą prawdą, Henio mó-
117
się doszczętnie, senat uniwersytetu, pragnąc uniknąć kompromitacji, konspiracyjnie umieścił profesora z żłobku im. Kubusia Puchatka, w którym to żłobku profesor przebywał do śmierci. „Znów dzisiaj nie było w sklepach cielęciny" — powiedziałem i platynowce wśród bolesnych chrząkań przemieniły się na powrót w ludzką młodzież, wykorzystując to poruszenie poprosiłem cicho Henia, by udał się ze mną do drugiego pokoju, co też Henio uczynił, przechodząc wśród niedorostków z antyczną godnością nagiego triumfatora olimpiady. „Heniu — powiedziałem— ty upatrujesz w młodzieży coś, czego w niej nie ma. To wcale nie obojętni, to wcale nie bezideowcy, chcący się raczyć tylko przyjemnościami, udowodnię ci to, Heniu, wystarczy któregoś z nich odłączyć od grupy, a natychmiast przekonasz się, że to tacy jak ty i ja w okresie ślepoty, przekonasz się", „takiś pewny, Stasiu?", „takim pewny" — ja na to, „to udowodnij", „a proszę, proszę, niech się tylko przyodzieją", „dobrze, zorganizuję". Weszliśmy do pokoju i Henio rzekł „alarm ubraniowy", młodzież poczęła wskakiwać w szatki, ktoś zapytał „to ciotka dzisiaj wcześniej?", ale Henio nie udzielił odpowiedzi, owa „ciotka" wydała mi się szyfrem oznaczającym koniec zabawy, nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym bardziej szczegółowo, gdyż zajęty byłem obmyślaniem sposobów rozgrywki z poszcze-
120
gólnymi niedorostkami. Jako obiekty doświadczalne wybrałem Toma i panienkę, która mnie obłapiała; „pozwól, Tom" — powiedziałem do chłopca i wraz z Heniem przeszliśmy do drugiego pokoju, Tom nadszedł zaraz za nami, dopinając modną marynarkę, to dopinanie utwierdziło mnie w przekonaniu, iż moja akcja się powiedzie, uzupełnianie garderoby świadczyło, według mnie, o niepewności. Usiedliśmy wokół stołu, dla rozmiękczenia milczałem przez kilka minut, a gdy chłopak zaczął zdradzać poważne objawy zdenerwowania (całkowita nieruchomość), spytałem Henia „masz jakiś napój dla dorosłych?", „jest starka", „dawaj"; Tom czerwieniejąc łyknął ostrego trunku i wtedy obojętnie powiedziałem „klezmerzy w Oksy-moronie wspominali o tobie", „kto?!" — prędko zapytał niedorostek; mimo że nowocześni opisywacze kondycji ludzkiej skompromitowali niezamknięcie gęby ze zdziwienia, w imię prawdy naukowej muszę stwierdzić, że dolna warga Toma Dudziaka była oddalona od górnej o trzy centymetry i sześć milimetrów. Wymieniłem nazwisko przedniego klezmera, który właściwie klezmerem być przestał, bo zyskał nielichą sławę w radio i telewizji, wtedy Tom przysunął się całkiem blisko i spytał „git go znasz?", „jajecz-nie — ja na to — nawijaliśmy o talenciakach, strząsnął mi w ucho, że niekiepsko tarmosisz. Jak wylądujesz w Oksymoronie, to wdep-
6 — Człowiek epoki 121
nij do mnie, dacie sobie piątkę", „neskim, skąd on mnie zna?", „nie wiem, może mu ktoś puścił tasiemkę z tobą", „to duży kozak, neskim, duży kozak...", „a jak... Ty też się możesz wybić, trzeba wiedzieć, gdzie przycisnąć, najpierw byś zagrał, neskim, w jakimś ładowanym zespole, nie z jakimiś obrzympałami, ale w zespole ;— cycuś, potem skok za granicę, z honorarium byś wózek skombinował, dyski byś nagrał, a za jeden dysk to wlatuje tyle, że...", „wiem, neskim, wiem, ci Anglicy, co byli ostatnio w Polsce, trafili na jednym dysku pięćdziesiąt tysięcy funtów. Pięćdziesiąt patyków..." — ostatnie zdanie wypowiedział Tom z widocznym rozmarzeniem, nie tracąc więc czasu szybko zapytałem „a jakbyś już koncisko w banku, to co byś sobie kupił?", „wózek, neskim, chatę na medal i w ogóle...", „a jakbyś to już miał, to co wtedy?", „jak to co? Wtedy lepszy wózek, jaguara albo porsza, chatę większą i tylko likiery bym pił", „a jakbyś to już miał?", „to... to... tobym se fundnął taki wóz, jaki widziałem na filmie, sześć metrów długości, w środku telewizor, lodówka, różne cuda". Spojrzałem na Henia, siedział dziwnie osowiały, osądziłem, że eksperyment z pierwszą gitarą elektryczną miasta Iks można zakończyć, „jak będziesz w Oksy-moronie, to wpadnij do mnie... A teraz zawołaj tę laleczkę, wiesz, ta co ze mną", „sie robi, neskim". Po wyjściu niedorostka inży-
122
nier nalał w kieliszki starki, łyknęliśmy i milcząc czekałem na panienkę; weszła trzymając w ręku notes w skórzanej corawie, „ty — powiedziała siadając koło mnie — akurat miałam do ciebie sprawę, wpisz mi się do rejestru, klempy w klasie nie uwierzą, że zaliczyłam drugiego z Oksymoronu", podała mi notes, gdzie kartki oznaczone były nazwami miast, wiosek i siół, najwięcej wpisów, rzecz oczywista, było na kartkach z napisem „Iks", na karcie z „Oksymoronem" znalazłem zdanie „na górze róże, na dole fiołki, będziem się kochać jak dwa aniołki — Marek Piwko z Oksymoronu, czasowo w Sopocie". Henio, który patrzył mi przez ramię w rejestr, powiedział ze znaczącym uśmiechem „bardzo dobrze. Zupełnie jak pamiętnik dawnej pensjonarki, na dole róże...", „nie ciesz się, Heniu, przedwcześnie" — przestrzegłem i nie chcąc być mniej szarmanckim od Marka Piwko postanowiłem też popisać się rymowanką, „jak masz na imię?" — spytałem panienki, „Ewa", napisałem więc „żyj nam, Ewo, długie lata, niech ci anioł wieniec splata, a w tym wieńcu same róże, żyj nam, Ewo, jak najdłużej — Staszek G. z Oksymoronu, czasowo w Iks". „Klawo — powiedziała po przeczytaniu tekstu — teraz mi muszą uwierzyć... Ty, długo zostajesz?", „właśnie chciałem pogadać z tobą o tym, dlatego cię zawołałem... Jesteś inna niż te wszystkie dziewczyny z tamtego pokoju,
e* 123
w ogóle jesteś inna. Jest w tobie delikatność, twoje nogi są długie i piękne, poruszasz się jak gazela. Mówisz tak, jakby szeptały pinie. I jesteś inteligentna, jesteś już zupełnie dorosła... Ewa, nie ma sensu, żebyś się zadawała z tamtymi, będziemy chodzić razem... A potem, jeżeli nam będzie ze sobą dobrze, jeżeli będziemy się sobą cieszyć, to weźmiemy ślub... Mam wóz, będziemy jeździć na zagraniczne wycieczki... Jesteś inna niż tamte, poznałem od razu", po wypowiedzeniu tych słów przez chwilę trwała cisza, Henio spoglądał na panienkę poruszając pospiesznie żuchwami, ja wpatrywałem się w jej oczy nie mrugając powiekami, wiedziałem bowiem, że takie niemruganie jest uznane wśród młodzieży za przejaw silnej woli. „Co to są pinie?" — spytała wreszcie Ewa, „jedno z najładniejszych drzew", „długo zostajesz w Iks?", „na zawsze", „a jaki masz wóz?", „buicka", znów długie milczenie i „podobam ci się?" wypowiedziane cichutko, na to ja „Ewa...", i był w tym słowie pieszczotliwy zarzut, iż można wątpić w prawdziwość mego wyznania, panienka odpowiedziała cichym „Stasiu"; inżynier zakaszlał ostro, jakby mu flegma w gardle przeszkadzała. „Ewa ■— powiedziałem normalnym głosem — teraz idź do nich, jutro spotkamy się tutaj o piątej... Wiesz, teraz chcę być sam... Jeżeli się z czegoś cieszę, to...", „rozumiem" — odparła panienka podnosząc się
124
z krzesła, „Ewa, i jeszcze jedno. Schowaj ten rejestr, nie chcę go oglądać", „dobrze, Staszek..." Po wyjściu Ewy inżynier łyknął tęgo (wprost z butelki), a ja rozumiejąc to jego wzburzenie, ten jego smutek podobny rozczarowaniu wodzów, którzy ujrzeli, iż sojusznicy wcale sojusznikami nie są, powiedziałem ,,to była próbka, Heniu, żebyś był bardziej sceptyczny, na razie tylko my dwaj jesteśmy prawdziwymi wspólnikami, a nawet braćmi... Młodzież to ślepcy, którzy udają widzących, bo to ich jedyna szansa... Nie twierdzę, że wśród nich nie ma tych, co przejrzeli, ale jak dotąd nie spotkałem takich, i ty, Heniu, chyba też takich nie spotkałeś". Inżynier zaczął grzebać w kieszeni, wyciągnął wreszcie kartkę wydartą z zeszytu rachunkowego i podał mi ją ,,a co na to powiesz, Stasiu? Co powiesz na to? To list pożegnalny, Sylwek, ten rudy, zostawił go swojej narzeczonej...", na kartce, dużymi dziecinnymi literami napisano „pogardziłaś moją dolą, niech cię teraz psy chromołą"; oddałem kartkę inżynierowi, a wtedy on „czy to nie jest obojętność dla zasad, czy to nie jest dowód, że żyją tylko dla przyjemności?... A czy takie niemówienie słów miłosnych to nie dowód, że chcą tylko czystej rozrywki?", „wiem, Heniu, że mnie tylko wypróbowujesz, że wcale tak nie myślisz... Przecież niemówienie słów miłosnych, a także ten liścik to dowód niewinności, młodzież
125
wierzy w potwory, tylko wierząc w potwory można być winnym albo niewinnym. Przecież oni wierzą, za przeproszeniem, w miłość, jakby nie wierzyli, toby nie unikali gaworzeń słodkich a zamraczających, unikanie słów miłosnych to właśnie dowód, że boją się rozpętać moce w sobie ukryte... A ten liścik... Cóż, to dowód wstydliwości tego Sylwka, człowiek, który naprawdę przejrzał, nie wstydziłby się napisać, że jest zdruzgotany, poniżony, i tak dalej, i tak dalej. Wstyd nie istnieje dla człowieka widzącego, używa wszystkich sposobów, aby uzyskać przyjemność, używa nie tylko przyjemności ko-miśnych, ale przede wszystkim wyrafinowanych, pokrętnych, cienkich... Wiem, Heniu, że mnie chciałeś wypróbować". Inżynier uśmiechnął się, a nawet niemrawo skinąt głową na znak, że właśnie tak było, że zostałem poddany próbie, i gęsto począł potrzaskiwać zapalniczką przy papierosie. Domyślałem się, że Henio przetrawia w sobie moje słowa, milczałem więc nie chcąc niestosownym odezwaniem się zakłócić owego trawienia; podniósł się wreszcie, uśmiech miał spokojny, w oczach migotały mu chytre błyski (wprawdzie świętej pamięci matka moja dowodziła, że uśmiechy i błyskanie oczu mogą oznaczać różne stany, a także nic nie oznaczać, ja pozostaję przy tradycyjnym znakowaniu, nie zapominam bowiem, że opowieść moja jest przede wszystkim opowieś-
126
cią ku pokrzepieniu serc, i chciałbym, żeby jak najwięcej ludzi miało z niej pociechę), podniósł się więc inżynier i oznajmił „to była próba, Stasiu... Ja przekonałem się już dawno, że młodzież zbuntowana jest na niby, to tylko tacy, którzy jeszcze nie dopchali się do żłobu", tu zaśmiał się i dokończył „zobaczysz, czym ich podejmuję". Przeszliśmy do pokoju z młodzieżą, poszturchujące się niedorostki natychmiast spowolniały, Ewa nie brała w poszturchiwaniu udziału, ledwo ległem na dywanie, podczołgała się ku mnie, za rękę ujęła i siedziała poważna nadzwyczajnie, lecz inaczej niż reszta, rzekłbym ■— była to powaga macierzyńska, własnościowa. „Sylwek — zakomenderował inżynier — przynieś podwieczorek", poderwał się chłopaczek nader żwawo, zniknął w kuchni, skąd po chwili przydźwigał tacę z kremami, nugatami, orszadą i pszczelim mleczkiem, rzuciły się niedorostki na słodycze, pochłaniały je wśród dziecięcych posapywań i mlaskań, całkowicie zapomniały o swojej pozie przesyconych, jedynie Tom i Ewa nie ulegli stadnemu porywowi, z tym że u Toma owo opieranie się nie trwało długo, spostrzegłszy, iż nie zwracam na niego uwagi, począł spijać pszczele mleczko, najpierw dorośle, odginając od kubka paluszek serdeczny, a potem już zachłannie, obłapiając kubek całą dłonią; Ewa natomiast wytrwała w pogardzie dla słodyczy, ich brak powetowała sobie łech-
127
taniem wnętrza mojej dłoni, „dzieci, praw
dziwe dzieci" — szepnął do mnie inżynier.
Pazerność Toma na pszczele mleczko nie
wyszła mu na zdrowie, ledwo niedorostki
pochłonęły resztę słodyczy, Tom czknął trut
niem, owad ów krążąc nad pierwszą gitarą
elektryczną Iks budził w niej wstydliwe re
zonanse, ni to chichoty, ni to chrząknięcia.
„Fiszki" — powiedział Henio i jedna z pa
nienek podała mu pudełko zapełnione nie
bieskimi i zielonymi kartonikami, inżynier
szybko je przerzucił i zadecydował „na dzi
siaj najlepszy będzie Pascal", „kto to, sze- \
fie?" zapytał Sylwek, „Francuz, śpiewak,
zespół «Jansoniści»" — odparł Henio patrząc
mi w oczy, z uznaniem skinąłem głową,
a chłopaczek bystro zauważył „na liście prze
bojów ich nie ma", „nie szkodzi, będą" — po
wiedział Henryk i ciągnął dalej „Pascal na
pisał: «Jeżeli się chwali, poniżam go; jeśli się
poniża, chwalę go; i sprzeciwiam mu się cią
gle, aż pojmie, że jest niepojętym monstrum».
Tak napisał..." Młodzież nie wykazała żad
nego zainteresowania maksymą, spostrzegł
to inżynier i mówił dalej „wiecie, po co wam
to przeczytałem? Po to, że opowiadaliście,
jak dostał w dziób ten prawiczek... A taki
ładunek w dziób to za mało, każdy tak po
trafi. Do ciebie, Jarek, mówię. Trzeba było
zrobić inaczej. Wstań", chłopaczek podniósł
się leniwie, inżynier stanął naprzeciw niego
i kontynuował „zamiast w dziób, powinieneś
128
powiedzieć: przepraszam", „co? Do takiego prawiczka?" — oburzył się Jarek, „tak, właśnie do niego. I powiedzieć: daj rękę na zgodę. Ty jesteś niby ten prawiczek, a ja to ty. Uważaj. Ja mówię: przepraszam — i wyciągam rękę, prawiczek podaje... No, podaj...", chłopaczek z ociąganiem wyciągnął rękę, inżynier pochwycił ją skwapliwie, i to za palce uchwycił, przegiął do przodu, i niedorostek zwalił się na kolana, popiskując przy tym „puść!... puść!", Henio jednak nie popuszczał, przeciwnie, naciskał jeszcze silniej, dopiero kiedy nie można już było rozróżnić próśb niedorostka, inżynier zaprzestał tortury. Jarek podniósł się z podłogi rozcierając obolałą dłoń; młodzież wykazała pełne zrozumienie dla wyczynu Henia, odezwały się głosy „przerobił go... na szaro go zrobił... wykołował go... przewiózł go...", „on tak często?" — zapytałem Ewy, „te myśli, co ma spisane, to nam często czyta, ale dzisiaj to jakiś dziwny" ■— odpowiedziała. „Wiecie już — rzekł inżynier uciszając ruchem dłoni młodzież — na czym polega mądrość Pascala. Robić frajerów na szaro, zęby poznali, że są świnie, poza tym ukrywać się, maskować", „na szaro, na szaro" — zawtórowały niedorostki. Inżynier spojrzał na zegarek i rozkazał „Sylwek, odkryj jedną drugą telewizora, a ty, Jarek, wynieś wódkę i kieliszki do kuchni... Naczynia po kremie mogą zostać". Sylwek zdjął brezent z połówki telewizora,
129
aparat był przecięty w połowie, równe cięcie wskazywało, że operacja odbyła się bez im-plozji lampy kineskopowej (dowód talentów technicznych Henia); niewątpliwie telewizor z podziału rozwodowego. Ledwo Jarek powrócił z kuchni, zadzwoniono do drzwi, inżynier wyłączył adapter i wyszedł z pokoju, niedorostki podniosły się i skupiły wokół połówki telewizora; Ewa odjęła dłoń od mojej dłoni i mruknąwszy „ciocia" przystąpiła do grupy; nie wiedząc, co to słowo ma oznaczać, na wszelki wypadek również i ja wstałem. Henio wrócił z tęgą kobietą lat około pięćdziesięciu, bujny wąs kli-makteryczny ocieniał jej wąskie wargi, hyr przeszedł po młodzieży „ciocia... ciocia", kobieta widocznie przyzwyczajona do popularności pomachała niedorostkom dłonią, jak to zwykł był czynić pewien nieżyjący już mąż stanu, i zasiadła na podsuniętym przez Henia krześle. „Pozwoli pani, że przedstawię pani mojego przyjaciela z Oksymoronu, Stanisława G., historyka, który przyjechał obejrzeć naszą pracę" — powiedział inżynier wskazując na mnie, skłoniłem się, a Wiator objaśnił mnie „pani Maciuszkin, inspektor społeczny", „w pierwszych słowach chciałabym obywatelowi wyjaśnić — odezwała się inspektor Maciuszkin lustrując moje ubranie i twarz — że praca nasza jest inicjatywą miejscową, powstałą pod patronatem obywateli (tu wymieniła dwa nazwiska), pracow-
130
ników Rady Miejskiej. Umyśliliśmy, obywatelu, że grupie naszej kochanej zdeprawowanej młodzieży potrzebna jest politechnizacja, aby się deprawacja skończyła. Te tu dzieciaczki miały do czynienia z Sądem dla Nieletnich, a jeżeli nie miały, to im to groziło. Nasz kochany wicedyrektor obywatel Wiator zobowiązał się prowadzić z naszą zagrożoną młodzieżą zajęcia politechniczne bez zapłaty, jako czystą pracę społeczną. Wyniki przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Nasze dzieciaczki nie wystają po bramach, nie piją alkoholu, nie używają brzydkich słów i tym podobnych. Przychodzę tu co tydzień i widzę jawną poprawę. Dzięki inicjatywie Rady Miejskiej i poświęceniu inżyniera Wiatora dokształcają się politechnicznie ku chwale...", uśmiechnąłem się jak na człowieka społecznego przystało, a tęga kobieta zniewolona widocznie tym uśmiechem musnęła wąsa i ciepło dodała ,,a na mnie dzieciaczki mówią ciocia", „ciocia... ciocia..." — posłusznie za-gruchotały niedorostki. „Pokażcie panu, co umiecie, znaczy obywatelowi historykowi pokażcie, na przykład, jak tam te różne w telewizorze się nazywają", „ja powiem" — zgłosiła się panienka o jasnych włosach, „powiedz, dziecko, powiedz", dzieweczka wskazując na plątaninę przewodów nazwała ciocię po angielsku „zakłamaną, bezpłodną krową, która daje urzędnikom", „tak i sam obywatel historyk może się przekonać, że nauka w głowę
131
wam idzie'" — stwierdziła inspektor Maciu-szkin; tutaj inżynier wtrącił, że jestem wysłannikiem Instytutu Pedagogicznego i że Instytut gorąco interesuje się politechnizacją młodzieży w Iks, kobieta natychmiast uraczyła mnie nową dawką patriotyzmu lokalnego, Henio dzielnie jej wtórował, między innymi oświadczył wskazując szafę z wydra-panym napisem TU ALA CNOTĘ STRACIŁA — „początki nie były łatwe, ryli mi różne napisy na meblach, ale teraz takie zachowanie należy do przeszłości, jest coraz lepiej". Słuchałem cierpliwie tego duetu, wreszcie „ciocia" uznała, że zostałem odpowiednio nasycony, podniosła się z krzesła, „tak i czas na mnie, bardzo jestem z inspekcji zadowolona, na posiedzeniu Rady Miejskiej opowiem", i zwracając się do młodzieży ,,wy także, dzieciaczki, do domu, nie zatrzymywać się nigdzie, na pijaków nie spoglądać, ukłońcie się obywatelowi inżynierowi i obywatelowi historykowi, co aż z Oksymoronu przyjechał, żeby was zobaczyć"; chłopcy szkolarsko szurnęli butami, panienki dygnęły i wśród pogruchiwań „ciocia... ciocia" towarzystwo w hierarchicznym ordynku przemaszerowało do przedpokoju. Czułem, iż Henio potrzebuje pochwały, która byłaby klamrą spinającą sprzeczności, toteż kiedy wszedł do pokoju, powiedziałem „z prawdziwą przyjemnością karciłeś chłopaczka", „z prawdziwą, Stasiu, z prawdziwą... To potworek,
132
a właściwie rozbrykany szczeniak... Jasne, że nie potworek. Nie ma potworów ani potworków... Ale ja, mając tyle lat co on, byłem zupełnie inny", „przewrotny jesteś, Heniu, nadzwyczaj przewrotny, podziwiam cię", „są przyjemności nie tylko razowe, ale i wymyślne... A propos... Może pójdziemy do cinema cochon?" Wyraziłem zgodę i udaliśmy się spacerkiem na konspiracyjny seans; mówiąc prawdę, zdziwiony byłem nieco faktem istnienia w Iks przybytku chrząkającej muzy, ale zobaczywszy w hallu studenta Ocipiokła z Oksymoronu, zwanego Apostołem Nowoczesności, zrozumiałem wszystko: Ocipiołek organizuje pokazy filmów awangardowych rozpuszczając famę, iż są to filmy pornograficzne, w ten sposób zmusił do obejrzenia deficytowych obrazów tłumy ludzi, którzy nigdy nie przyszliby na film pozbawiony żywej akcji. Jestem zmuszony do streszczenia dzieła, które obejrzeliśmy, mam bowiem powody do podejrzeń, iż film ten zapłodnił umysłowo Henia, a powiem nawet więcej: określił treść drugiego małżeństwa inżyniera; wprawdzie Henio nie wspominał mi o tej inspiracji, jednak dla uważnego obserwatora nie może ulegać wątpliwości związek pomiędzy tym utworem a drugim ożenkiem Wiatora. Tytuł filmu „W poszukiwaniu autentyczności"; bohater Antoni Standard (przejrzysta aluzja!), urzędnik, podczas śniadania jedzonego w obecności gderającej
133
żony i rozwrzeszczanych dzieci zrozumiał, iż jest papugą powtarzającą myśli innych, nie mającą własnego zdania. Wyrzucony przez żonę z domu, aby broń Boże nie spóźnił się do pracy, ten potulny dotychczas referent szedł do swego biura mocno sfrustrowany. W urzędzie, ukłuwszy się spinaczem w palec, Antoni Standard postanowił, iż stanie się autentycznym. Nazwał więc swojego przełożonego nędzną kreaturą, pożegnał się nieprzystojnym gestem z kolegami--urzędasami i rozrzuciwszy tekturowe teczki, opuścił biuro. Już na ulicy poczęły Standarda dręczyć wątpliwości, zrozumiał bowiem, że wyzywając przełożonego słowami gdzieś już zasłyszanymi nie przestał być papugą, przypomniał sobie również, że nieprzystojny gest podpatrzył jako dziecko u swego dziadka. Postanowiwszy pozbyć się wątpliwości, były referent wszedł do restauracji, gdzie zamówił pół litra wódki w głębokim talerzu, tę nie-konwencjonalność potraktował jako terapię przeciwko wątpliwościom; po paru łyżkach przejrzystej substancji A. Standard odzyskał wiarę w powodzenie swego przedsięwzięcia; jednak ten wewnętrzny spokój nie trwał długo, siedzący przy sąsiednim stoliku pijak pochwalił bowiem A. Standarda za sposób raczenia się gorzałką, twierdząc, iż w czasach jego młodości robiono tak samo na bib-kach dziewiątego pułku piechoty. Wątpliwości powróciły! Były urzędnik począł się
134
zastanawiać, czy był kiedykolwiek autentyczny; po dłuższym (udźwiękowionym) monologu wewnętrznym doszedł do wniosku, że autentyczny był jako dorastający chłopiec, że autentyczny był w rodzinnym miasteczku B., żył wówczas w zgodzie z samym sobą. Pojechał więc do miasteczka B. leżącego wśród głębokich lasów; w miasteczku nic się nie zmieniło, po rynku dalej chodziły kury, obyczaje były patriarchalne. Uszczęśliwiony Standard udał się do najstarszego mieszkańca, by pogawędzić z nim swobodnie, bez męczącego przyznawania racji. Ciosem było dla urzędnika stwierdzenie seniora miasteczka, że ich zgodne przekonania są dziełem ich ojców i dziadów. Antoni Standard zrozumiał, że nie ma ucieczki od powtarzania, zrozumiał, że nie przestanie być papugą. Rozpacz ta okazała się krótkotrwała, Standard po namyśle udał się do lasu zrzucając po drodze dwurzędowe ubranie, tę skórę cywilizacji. Wyrwawszy z płotu tęgi dębczak, ganiał po ostępach leśnych za wilkami, sarnami i żubrami, jadał surowe mięso, spał na drzewach, pił z potoków. Zmienił się fizycznie, policzki mu schudły, włosy urosły, stwardniały mięśnie. W ostatnim ujęciu widzieliśmy Standar-da, jak z maczugą w dłoni czai się na niedźwiedzia, kamera przesuwała się po jego bicepsach, o ile zrozumiałem ten zabieg, było to sugerowanie, iż autentyzm równa się fizycz-ności... Zabłysły światła, sterroryzowani iks-
135
jańscy ojcowie rodzin głośno mówili, iż nadzwyczaj pikantny to film, Henio natomiast nie bawił się w prywatne recenzje, lecz ciągnąc mnie za rękaw rzeki „pójdziemy teraz do staruszek, Stasiu... Wielkość, wielkość... Nikt inny nie kładłby się ze staruszkami, tylko my... To biedne staruszki, pieniędzmi zmusiłem je do rozpusty wbrew ich zasadom... Dewotki, Stasiu... Tak, pieniędzmi zmusiłem... To wielkość. Masz świadomość, że to, co dla innych byłoby nie do przyjęcia, my jakby nigdy nic... Nie ma potworów, Stasiu". Być może, panie Hortensja i Melu-zyna były kiedyś dewotkami, lecz podczas naszej wizyty nie można było tego po nich poznać, dwie tłuste staruchy z młodzieńczą energią dosiadły nas wkrótce po ugoszczeniu herbatą z konfiturami i ujeżdżały aż do kresu naszych możliwości. Nie cytuję zdań Henia wypowiedzianych w tym przytulnym mieszkanku, były to bowiem sformułowania z dziedziny techniki erotycznej. Miałem możność poznać pod koniec nocy przyczynę gotowości staruch; nie chcąc omdleć, podstępnie zagadnąłem Meluzynę (Hortensja pogoniła za inżynierem do sypialni) o dawne dobre czasy, wzbudziłem przy tym jej zaufanie przedstawiając się jako powstaniec z 1863 roku, odmłodzony za pomocą prądów diadynamicz-nych, i wtedy Meluzyna z wdziękiem właściwym starej szkole konwersacji napomknęła, iż dawniej po ubiorze i wysłowieniu można
136
było wywnioskować, do jakiej sfery należy poznany na ulicy pan; ma się rozumieć, że nie wspomniałem o tym inżynierowi, nie chcąc pozbawić go przyjemności bluźniers-twa obyczajowego, Meluzyna też nie powracała do tego zagadnienia, widocznie wiedziała, czego Heniowi potrzeba do pełnej satysfakcji. Od tych dwóch rozparzonych staruch wyrwać byłoby się trudno, a cóż dopiero, gdy do tych potnych żądz doszły tęsknoty faustyczne! Gdy tylko Hortensja pojawiła się w pokoju, Meluzyna poinformowała ją o mojej kuracji, i obie tak się tym przejęły, że nie wypuszczały nas dopóty, dopóki nie wyjawiłem im adresu lekarza odmładzającego prądami diadynamicznymi (wg Bernarda); aby zawęźlić moje wspólnictwo z Heniem, zostawiłem spaśnym staruchom adres Roberta. Mówiąc nawiasem, Tęgopytek miał z pobytu staruch w Oksymoronie znaczny profit. Po wyjściu na ulicę Henio odzywał się dość bełkotliwie, nie ma czemu się dziwić, dwie nie przespane noce i wielokrotność dokonań miłosnych wyczerpałyby najsroższego play-boya, „wielkość — powiadał Henio — wieeeellll... sens życia... spać... skoroszyt... nikt by się nie odważył... Malinowski...", odprowadziwszy inżyniera pod dom przyobiecałem, że będę pamiętał o nim, o Heniu, moim jedynym przyjacielu, lecz głęboka uczuciowość mego pożegnania nie dotarła, jak przypuszczam, w pełni do Henia, apatycz-
137
nie kiwał głową i z godnym podziwu uporem lisiłował trafić kluczem w zamek bramy...
Niestety, nie mogłem objawić pamięci o Heniu czynem, mimo że po powrocie do Oksymoronu zobaczyłem wyżła dzwoniącego strychulcem, niepodważalny dowód, iż jestem na tropie sukcesu. Dlaczego nie mogłem — opowiem za chwilę, na razie, przepraszając Komisję Naukową za tłumaczenie rzeczy oczywistych, wyjaśnię słuchaczom nie mającym powiązań ze środowiskiem naukowym, którzy moją wzmiankę o wyżle mogliby potraktować jako przesąd, tracąc w ten sposób zaufanie do całości mego wywodu, że sprawa ta jest sprawdzona naukowo; robię to, albowiem przeznaczeniem mej opowieści jest przede wszystkim krzepienie serc jak najszerszej publiczności, a dopiero potem — doktorat. Otóż profesor Edward Bernstein w publikacji „Statystyczne i psychofizyczne badania nad nasileniem widzeń wyżła" stwierdził, że pojedyncze widzenie byłoby tylko przypadkiem, natomiast powszechność tych widzeń wśród wielkich naukowców jest zjawiskiem znaczącym; z badań statystycznych wynika, iż wyżeł dzwoniący strychulcem ukazuje się naukowcom nie wcześniej niż na rok przed największym sukcesem ich życia i nie później niż pięć miesięcy. Bernstein na bogatym materiale udowodnił, że naukowiec prowadzący badania doświadcza
138
szeregu wątpliwości, depresji, a nawet długotrwałych załamań; jednak umysł naukowca broni się, obrona ta jest często podświadoma, i tutaj dochodzimy do rozwiązania problemu wyżła dzwoniącego strychulcem. W podświadomości uczonego sukces, przez atawistyczne pozostałości, objawia się jako jedzenie, zdobycie mięsa; uczony, myśląc o pokonaniu trudności, przywołuje z mrocznych głębin pamięci wyżła dzowniącego strychulcem, symbol tropienia; to jest właśnie obrona przed trudnościami i depresją. Intensywne myślenie o wyżle powoduje, iż z mózgu uczonego wydobywają się fale działające wyłącznie na psy myśliwskie, mózg uczonego spełnia w tym wypadku rolę nadajnika, zaś mózg psi — odbiornika; pies stara się być jak najbliżej stacji nadawczej, gdyż fale, których natury dotychczas nie zbadano, działają drażniąco na węch psa, wy- • wołując u zwierzęcia wrażenie, iż znajduje się niedaleko zająca lub też spyrki; stąd owo merdanie ogonem, czyli w języku myśliwych: dzwonienie strychulcem. Bernstein podaje wiele przypadków widzeń wyżła dzwoniącego strychulcem, ja ograniczę się do przytoczenia zaledwie kilku; tak więc Mendelejew przed ułożeniem tablicy pierwiastków zoczył merdającą psinę, podobnie małżeństwo Curie przed odkryciem radu, nie był tego widoku pozbawiony Edison (przed wynalezieniem żarówki) i wielu innych wy-
139
bitnych uczonych przed dokonaniem najtrudniejszych odkryć. Po zobaczeniu wyżła dzwoniącego strychulcem byłem, jak już
tym wspomniałem, pewny, iż jestem na
właściwym tropie, że właśnie inżynier Hen
ryk Wiator z Iks może mi pomóc w poszuki
waniach wampira vel wampyra. Niestety,
nie dane mi było napisać do niego listu lub
telefonem powiadomić o mojej pamięci,
przez cztery miesiące, to jest do września,
krążyłem po Oksymoronie nie mogąc trafić
do domu, coś mnie zwodziło, mamiło, śmie
chy jakieś nad uchem słyszałem, to znowu
wezwania pieszczotliwe, rozkoszne, piętrzyły
się przede mną żywopłoty z ciał konwulsyj-
nie splecionych, to znowu rozwierały się
przepaście w trotuarach, z których to prze
paści glucioły wychodziły kiwając szyderczo
głowami, za pachy mnie podejmując i pro
wadząc do sal obrośniętych włosem prze
tłuszczonym, a gdy, ledwo się z owych po
mieszczeń wydostawszy, biegłem do domu,
już iskry mi przed oczyma latały układając
się w napisy, wzorki, a nawet portrety czci
godne, przystawałem gapiąc się na te zmien
ne układy, stałem nieruchomo, dopóki mnie
coś w plecy nie popchnęło, a bywało gorzej,
bo kopniaka poniżej pleców otrzymywałem
nabrawszy przyspieszenia nie mogłem się
zatrzymać przy ulicy właściwej, trafiałem do
nie znanych mi mieszkań, gdzie krępowano
mnie sznurówkami z gorsetów nazywając
140
przy tym małą zieloną żabką i pimpulciem, uwalniałem się z tych jasyrów, aby dostać się znów pod władzę Siły, która od domu mnie odciągała, posługując się najprzeróżniejszymi metodami, na przykład Palcem kiwającym na mnie, który zawsze dwa metry przede mną w powietrzu płynął, choćbym biegł jak najszybciej. Zwodziło mnie, zwodziło... Na przedmieściu się nawet znalazłem, gdzie wzięto mnie za dolarowego cudzoziemca i uhonorowano pokazem folklorystycznym, trojka pędziła po jezdni wysypanej solą, a na saniach Sarmata stał ogromny szyjąc z łuku do wilków mechanicznych, wśród zabudowań przemykających; dobrze byłem Sile znany, bo jeżeli wspomniałem w towarzystwie, że do domu nie idę, to przeszkód żadnych na mej drodze nie było. Długo mógłbym jeszcze o mych perypetiach opowiadać, lecz ograniczę się do zrelacjonowania podstępu, który mnie dawnemu życiu przywrócił; postanowiłem mianowicie, że trzeba mi zniszczyć moją tożsamość, przestać być Stanisławem G., wręczyłem więc klucze od mego mieszkania znajomej rozkosznicy, która miała wspólny ze mną pogląd na istotę dreszczów miłosnych, dzięki rafinadzie wieloletniej rzeczy dalekie od powszechnych wyobrażeń o podnietach ze spazmem się jej kojarzyły, mając więc do niej zaufanie klucze wręczyłem i przykazałem surowo z mego mieszkania nie wychodzić, sam natomiast
141
udałem się na pocztę i tam wymknąłem się Sile, która ganiać mi po Oksymoronie kazała, straciłem tożsamość, a to przez uczynienie z siebie przesyłki ekspresowo-poleconej, coś nade mną i pode mną zgrzytało wściekle, ale ja już drwić sobie mogłem z tych zgrzytów, gdyż urzędniczka pieczątkę przystawiła mi do zroszonego zimnym potem czoła, gdzie adres Stanisława G. był wypisany, a także przylepione były znaczki odpowiedniej wartości; do mieszkania wniosło mnie dwóch atletycznych listonoszy i tak zakończyła się kilkumiesięczna przygoda; dalszego zwodzenia, jak dotychczas — nie było. W skrzynce na listy, wśród stert korespondencji, znalazłem dwie zlepione koperty, w jednej przysłanej przez biuro wycinków, w którym prenumerowałem wszystkie wzmianki prasowe o wampirze vel wampyrze, znalazłem notatkę z „Przekroju" o treści następującej „LONDYN. W instytucie medycyny porównawczej przy londyńskim zoo udało się wyodrębnić ze śliny nietoperzy-wampirów substancję powstrzymującą krzepnięcie krwi, a nawet rozpuszczającą skrzepy. Nazwano ją desmokynazą od łacińskiej nazwy maleńkiego nietoperza desmondus rotundus, odżywiającego się krwią ssaków. Nietoperze te żyją w Południowej Ameryce. Ostrymi jak brzytwy przednimi ząbkami przecinają skórę zwierząt, a niekiedy i ludzi, i wysysają krew z ranki. Badania nad wykorzystaniem des-
142
mokynazy jako leku są w toku", z drugiej koperty (wysłanej w lipcu) wyjąłem zaproszenie na ślub Henryka Wiatora z Barbarą Górską, na zadrukowanym kartoniku był odręczny dopisek „Stasiu! Przyjedź koniecznie, tylko ty potrafisz to ocenić!!!" Zlepienie się kopert było tym niby nieważnym przypadkiem, który, jak to wiemy z historii nauki, bywa rozstrzygający przy wielu pracach naukowych. Co uważniejsi słuchacze zastanowili się już zapewne, dlaczego podczas mojego omamienia do Henia nie zatelefonowałem, dlaczego nie pojechałem do niego, Siła na pewno by się temu nie przeciwstawiała, mogłem zresztą nawet zwykłą pocztówką dać znać o mojej pamięci, umocnić wspólnictwo, wszak — idąc dalej za rozumowaniem słuchaczy — ukazał mi się wyżeł dzwoniący strychulcem, naukowo sprawdzony znak, iż jestem na tropie. Sprawa wcale jednak nie była tak prosta, wyżła zobaczyłem w Oksymoronie i, jak nadmieniłem, pomyślałem, iż wiąże się to z Heniem, później jednak, analizując owo widzenie, doszedłem do wniosku, że tak wcale być nie musi, że powodowany autosugestią połączyłem wyżła z Heniem bez żadnego powodu, po prostu myślałem o inżynierze i stąd dopasowanie. Prowadziłem przecież liczne eksperymenty naukowe, wyżeł mógł zwiastować powodzenie każdego z nich. Teraz jednak, po zobaczeniu sklejonych kopert, nie
143
miałem żadnych wątpliwości — należało pilnie śledzić inżyniera. Chciałem nawet interweniować na wzór owych uczonych, którzy poddają rośliny promieniowaniu otrzymując przedziwne mutacje, odpowiednikiem napromieniowania miało być opowiedzenie znajomemu dziennikarzowi, zwanemu Hieną Życiorysów, o iksjańskim inżynierze, który politechnizuje zdeprawowaną młodzież, dziennikarz, mając mnie za człowieka oficjalnej moralności, natychmiast by zamieścił, bez sprawdzenia u źródła, hagiograficzny reportaż o laickim świętym, który czyni dobro wśród zbłąkanych nastolatków, liczyłem na pogłębieniu się w Heniu sprzeczności, na jeszcze dotkliwsze uświadomienie sobie rozdarcia pomiędzy opinią bliźnich o nim a jego własną wiedzą; po namyśle zrezygnowałem jednak z interwencji, gdyż wcale nie byłem pewny, że Henio odczuwa jakiekolwiek rozdarcie, a co najważniejsze, interwencja wydała mi się szarlatanerią naukową, nawet gdybym odniósł sukces, dręczyłaby mnie świadomość, że wampir vel wampyr został uzyskany sztucznie, a przecież moim marzeniem było zdobycie pewności, że wampir vel wampyr egzystuje normalnie, w warunkach przeciętnych, wszak nie można odkrycia spreparowanego uznać za prawdziwie naukowe osiągnięcie. Dumając nad dwiema zlepionymi kopertami (rozkosznica wiła się na widok dachów sąsiednich kamie-
144
nic) uzyskałem pewność, że należy mi ograniczyć się wyłącznie do obserwacji, ja, który przeprowadzałem najróżnorodniejsze doświadczenia wykraczające często poza to, co nazwałem warunkami przeciętnymi, uznałem, że teraz, kiedy mam pewność, iż jestem na właściwym tropie, mogę sobie pozwolić tylko na śledzenie przebiegu procesu, w równej mierze powodowała mną etyka naukowa, jak i strach przed opóźnieniem lub zniszczeniem nadarzającej się okazji; nie wiedziałem przecież, czy wampir vel wampyr objawi mi się przy Heniu, czy też inżynier stanie się wampirem, mogłem również osiągnąć sukces w sposób nieprzewidziany, jak wspomniałem na początku, należało wykluczyć korzystanie z wszelkich precedensów w poszukiwaniu wampira vel wampyra, gdyż takich poszukiwań nie było. Zaspokoiwszy naprędce roz-kosznicę, aby mi nie przeszkadzała ekstatycznym przeginaniem się w naukowych poczynaniach, zamówiłem międzymiastową z Iks, czekałem na połączenie pozornie spokojny, lecz pod czaszką trwał zgiełk przypuszczeń, pytań i rojeń, wreszcie usłyszałem głos Henia „halo, kto mówi?" ■— zapytał, „Staszek", „nareszcie" — powiedział inżynier i zamilkł, w słuchawce słychać było dalekie brzęczenie rozmów w centrali telefonicznej, odczekawszy stosowną chwilę powiedziałem Heniowi, że dopiero co wróciłem ze szpitala, gdzie przebywałem przez kilka miesięcy, i że za-
7 — Człowiek epoki 145
proszenie na ślub przeczytałem przed godziną, „nie szkodzi, Stasiu, nie szkodzi. Za pięć dni, w środę, o czwartej po południu, będziemy u ciebie, Basia chce zobaczyć teatry Oksymoronu w nowym sezonie, Basia jest wielką miłośniczką sztuki, kup, Stasiu, bilety na..." — tu inżynier oddalił się zapewne od telefonu, bo konsultacja z żoną była ledwie słyszalna, nie trwało to długo, inżynier wymienił tytuły sztuk, a ja przyobiecałem prędkie wykonanie polecenia... We wrześniową środę, dwie minuty po czwartej po południu, usłyszałem dzwonek, byłem w pobliżu drzwi, otworzyłem natychmiast; obok Henia stała dziewczyna o naburmuszonej twarzy, wdzięczne to było naburmuszenie, dziewczyna nie miała więcej jak dwadzieścia dwa, trzy lata, „proszę, proszę" — powiedziałem usuwając się z przejścia, państwo Wiatoro-wie weszli do przedpokoju i wtedy t o spostrzegłem: lewa noga dziewczyny pozbawiona była łydki, piszczel ujęty w metalowe wiązanie wydawał się bardzo cienki przy masywnym buciku ortopedycznym. Wprowadziłem gości do pokoju łajdackiej pamięci mego ojca, gdzie przedstawił mnie Wiator żonie mówiąc, iż jestem jego najlepszym przyjacielem i że na pewno znajdę z jego żoną wspólny język jako magister humanistyki, gdyż żona lubi książki, historię i sztukę. Nie odzywała się dziewczyna z suchą nóżką podczas tej prezentacji, jedynie uśmiech lekki zdrowe jej
146
zęby odsłonił, i ten uśmiech wydawał się nieco nieufny. Wręczyłem inżynierowi bilety do teatrów, Henio porwał się od razu za kieszeń i ledwo udało mi się go powstrzymać od rozliczania się. Zasiedliśmy na taboretach, zapytałem o warunki jazdy, inżynier mówił coś o szosie, na której przeprowadzano roboty drogowe, a ja zastanawiałem się nad potęgą obecności kalekiej dziewczyny, przez tę obecność zamiar Heniowy, aby mi wypłacić pieniądze za bilety, wydał się czymś niestosownym, czymś na kształt profanacji; ma się rozumieć, że ta drobna sumka przy moich zarobkach była niczym, gdyby Basi nie było, też bym nie przyjął zwrotu, lecz przy niej ten pozornie błahy epizodzik stał się żenujący, doszedłem do wniosku, że pieniądze skojarzyły mi się z normalnością, ze sprawnością właściwie, a kaleka dziewczyna z ete-rycznością, zaprzeczeniem spraw prozaicznych. Mile połechtany moją wrażliwością, począłem z większą uwagą przysłuchiwać się relacji inżyniera, mówił właśnie o przejechaniu koguta na drodze, powiedział o tym rzeczowo „trzepnąłem koguta lewą stroną maski, wybiegł na drogę sprzed bielonego domu, na karoserii jest tylko lekkie zagłębienie", a wtedy żona Wiatora odezwała się „biedny kolorowy rycerz", bez żadnej specjalnej intonacji to powiedziała, ale Henio zerwał się z taboretu i zaczął chodzić po pokoju, „tak, biedny kolorowy rycerz — po-
7* 147
wtórzył i dodał — przecież to nie moja wina", nic na to żona inżynierowi nie odpowiedziała, patrzyła na niego z uśmiechem, inżynier począł chodzić jeszcze szybciej. Chodził po podłodze wyłożonej encyklopedo-fixem w sposób, rzekłbym, przesadnie witalny, kroki jego były równe, energiczne, zwroty na pięcie wykonywał z elegancką precyzją, żona już się nie uśmiechała, wodziła burymi oczami za kursującym po pokoju Heniem, zrozumiałem, że ta manifestacja witalności jest poskramianiem kalekiej żony o poetycznych skłonnościach. Dziewczyna spojrzała na mnie, potem wzrokiem obiegła pokój i znów wodząc oczyma za mężem powoli poczęła wysuwać przed siebie chromą nóżkę, tak po parę centymetrów wysuwała, Henio jednak nie dostrzegał manewru żony, chodził po pokoju z prawdziwie techokratycz-ną dokładnością, żałosna kontrdemonstracja żony traciła w ten sposób sens. Ta pamięć o własnym kalectwie była dla mnie o tyle dziwna, że druga pani Wiatorowa była w sukience, z czego wysnułem wniosek, iż dziewczyna musi być przyzwyczajona do swojej ułomności, że swą uschniętą nóżkę traktuje jak coś normalnego; w przeciwnym razie — myślałem — nosiłaby spodnie ukrywając kalectwo. Wreszcie dziewczyna wysunęła uschniętą nóżkę na całą długość, Wiator tego nie zauważał, kursował dzielnie od ściany do ściany na zdrowych nogach,
148
z wyraźną przyjemnością opadając na pięty i wznosząc się na palcach. Wtedy Basia popatrzyła na mnie, spojrzenie to odczułem intuicyjnie, bo w tym momencie patrzyłem na rozbielone niebo za oknem, starając się zachować neutralność w tym konflikcie, kiedy zerknąłem na dziewczynę, ta znowu wodziła wzrokiem za mężem jak za spowolnioną piłką tenisową; kalekiej nogi nie można już było bardziej wysunąć do przodu. Moje zerknięcie było na czasie, bo Basia zatrzepotała powiekami i desperacko wysunęła do przodu zdrową nogę, było to spotęgowanie kontrdemonstracji, prawa noga o toczonej łydce, z pęciną cienką, z kolanem pięknie związanym, przez swą urodę uczyniła z suchej nóżki rzecz jeszcze nędz-niejszą. Ale i to nie pomogło, Wiator nic nie spostrzegał albo nie chciał spostrzegać, on tylko poskramiał chodząc na zdrowych nogach. Oczy dziewczyny zaszkliły się, myślałem już, że będę świadkiem płaczu, Wiato-rowa jednak powstrzymała się od łez, cofnęła z pewnym trudem nogi, wstała i kusztyk, kusztyk, podeszła do półki, gdzie stały serwisy zrabowane z Muzeum Ogniska Domowego przez mojego znajomka ze sfer bandyckich, który pozostawił je u mnie na czas odsiadywania wyroku za inne drobne przestępstwa, „śliczne talerze" — umotywowała swój spacer i głos jej był pokorny, domyśliłem się, że jest to prośba do Henia o łaskę, inżynier
149
jednak nie od razu przerwał swój spacer, utwierdzał się w zwycięstwie przemierzając jeszcze kilkakrotnie pokój, zatrzymał się dopiero, gdy wstałem i zacząłem wymieniać Basi marki poszczególnych skorup „to Spode, to Derby, to Crown, to Swansea, a to Wodg-wood", „piękne" ■— powiedziała dziewczyna gładząc czubkami palców naczynia, odniosłem wrażenie, że ta pieszczota jest przeznaczona dla mnie, że jest to podzięka za przyjście z pomocą. „Ileż to może kosztować?" — zapytał inżynier, Basia spojrzała na męża i natychmiast na jego twarzy pojawiły się wypryski utylitaryzmu, nabrzmiałe ciężką ropą, inżynier Wiator przemienił się w Chami-dło Męsko-Przemysłowe, o których to potworach pisze Traszko z Trzcińca w swym dziele „paskudna u nich natura, raszpla bardziej im gustowna od leliji, skoro im pod gały rzecz urodną podstawić, zachwytu nie doświadczają, jeno o cenę po chamsku się wypytują", usiadł potwór na taborecie, skóra pomiędzy wypryskami mu stwardniała jak u nosorożca, wiertło mu na czole wyskoczyło i siedział tak, potwór, nie interesując się więcej znakomitymi serwisami, „dosyć dużo to może kosztować" — odpowiedziałem chłodno i wtedy włosy na głowie potwora w metalowe wiórki się zmieniły, „pan zbiera?" ■—• spytała usatysfakcjonowana Basia, „nie, mój ojciec zbierał" — odpowiedziałem i uznając, że czas przywrócić Wiatorowi wygląd ludz-
150
ki, rzekłem „Henio bardzo lubi te cudeńka, kiedy był u mnie ostatni raz, godzinę nad nimi przesiedział", „tak?" — z jakimś dziwnym smutkiem zdziwiła się Basia, a jej mąż odzyskał postać ludzką; popatrując na niego dziewczyna dorzuciła „zadziwił mnie pan tą informacją, zadziwił..." Powstał na te słowa Wiator, a ja, chcąc uchornić się od widoku kursującego inżyniera, szybko powiedziałem „zrobię wam kawy... A może się napijecie czegoś mocniejszego?", „ja prowadzę, Stasiu, a Basie boli głowa po alkoholu... Kawa bardzo dobrze nam zrobi, pomogę ci, Stasiu, Basia będzie mogła w spokoju pooglądać talerze", „zgadza się pani?"—spytałem, „ach, tak, z przyjemnością pooglądam..." Przeszedłem z Heniem do kuchni, „co na to powiesz, Stasiu?", „jesteś wielki, Heniu" — odparłem zapalając gaz i postawiwszy rondelek z wodą na ogniu, dodałem „ale parę wyjaśnień by mi się przydało", „dobrze, Stasiu, dobrze... A więc, na początek, to nie jest już taki numer, jak ze staruszkami na przykład...", „nie?", „nie, zaraz ci to wyjaśnię" — powiedział wyraźnie zadowolony rozsiadając się na zydlu, po czym poczęstowawszy mnie papierosem szczęknął raźnie zapalniczką i rzekł „to, co robiłem w Iks w maju i przedtem, to pomyłka. Myślałem, że przyjemności to sens życia, tak myślałem... A to były anomalie seksualne... To proste, przez seks zostałem ugodzony, akcja równa się reakcji", „ale w
151
karty też grałeś"— przypomniałem, „w karty, tak, w karty grałem, a jakże, grałem... To przeważyło szalę. Zaczęło się od tego, że do młodzieży straciłem serce, a staruszki wyjechały się odmładzać... A więc anomalii w Iks nie ma, małe miasto... No to tylko grałem w karty, przyjemność hazardu. I co powiesz, Stasiu, pewnego dnia, pewnej nocy, mówiąc ściśle, przegrałem wszystko, co przez tyle miesięcy wygrałem, do Hipolita wszystko przegrałem. Ja grę traktowałem jako rozrywkę, a on jako coś specjalnego i to mnie zgubiło..." „popatrz, popatrz, a ja mu uwierzyłem, że go zrujnowałem", „zwiódł cię, Stasiu, zawiódł..." Zamyślił się inżynier, a ja przez okno patrzyłem na fiata Heniowego, stojącego na podwórzu, wokół którego gromada dzieciaków hasała, „tak — rozpoczął na powrót Henio — wyszedłem rano z kasyna, na jakichś schodkach przysiadłem i tak mi się dziwnie zrobiło, że o mało co się nie rozpłakałem... Tobie to mogę powiedzieć, ty wiesz o mnie wiele, dużo wiesz o mnie, Stasiu, mówię ci, płakać mi się chciało. Wtedy zrozumiałem wszystko... Życie musi mieć sens, kiedy przyjemności takie są nietrwałe, kiedy mam ograniczone możliwości, trzeba postępować inaczej. Ścisłe myślenie, Stasiu, uważaj... Jestem wprawdzie wicedyrektorem, ale mało co mogę, na świecie tyle miliardów ludzi, a ile było, a ile będzie... Mrowisko, Stasiu, ja to drobinka... A jednak życie musi mieć
152
sens, przecież jakbym się zgodził, że jestem tylko miliardowym punkcikiem, to tylko w łeb sobie palnąć albo skoczyć z czwartego piętra, to zupełna nędza by była... Wielkość, oto co nas może uratować... Wtedy, na tych schodkach, postanowiłem się ożenić z Basią. Ona pracowała u nas w biurze, wiedziałem, że jak się z nią ożenię, to będę dla niej Bogiem, ona żadnych szans na małżeństwo nie miała... Bogiem dla niej będę, myślałem, i słusznie myślałem... Mieć coś absolutnie własnego, coś co tylko zależy od ciebie, skoro rzeczy nie możesz być pewien ani przyjemności, wtedy mieć człowieka tylko dla siebie to jedyny sens... Tak, jestem dla niej Bogiem... Znaczy, jeszcze nie całkiem, ale już niedługo... Tego samego dnia poszedłem z nią na spacer, opowiadała mi o książkach, i taka była zawstydzona, że chodzi powoli, żebyś, Stasiu, widział, jaka ona była zawstydzona... Schlebiałem jej, omotałem, mówiłem jej takie słowa, których nie słyszała w życiu... Kocham ją, na pewno ją kocham. Kiedy się jej oświadczyłem, to tak płakała, że... Bardzo wrażliwa... Bo, pomyśl, żyła za małą pensyjkę, jak to maszynistka, kaleka, a na mnie baby lecą", „nic dziwnego, Heniu, jesteś bardzo przystojnym mężczyzną", „tak myślę... Zaraz po ślubie kazałem jej przestać pracować, powiedziałem, że nie chcę, aby się męczyła, ale rozumiesz... W biurze ploteczki, zajęcia, stukanie w maszynę, a ja chciałem,
153
żeby była tylko dla mnie... Czyta książki, różne filmy ogląda, teatrem się interesuje, ale to mi nie przeszkadza... To tylko wzmacnia w niej wrażliwość. Przez kalectwo jest wyczulona, Stasiu, a to woda na mój młyn. Boi się, że ją opuszczę, na pewno się zastanawia, dlaczego się z nią ożeniłem, i tym bardziej kocha. A ja umyślnie czasem się odezwę tak, że ją to zaboli, żeby nie nabrała pewności, żeby była drżąca jak ta...", „jak gałąź osiki" — podpowiedziałem, a Henio na to „właśnie, jak gałąź osiki", „Heniu, a dlaczego Basia nie chodzi w spodniach?", „domyśliłeś się, Stasiu, co? Wytłumaczyłem jej, że nie ma czego się wstydzić, że właśnie nóżka jest dla mnie najdroższa... To chodzi w sukience, wstydzi się okropnie, a władza moja wzrasta. Niedługo wszystkie bunty jej z głowy wylecą, ona teraz jeszcze czasem się zbuntuje, jak się odezwę jakoś tak, ale za chwilę znowu pokorniutka, spokojna, zakochana... Już jestem prawie Bogiem... Moi znajomi dziwią się, dlaczego się z kaleką ożeniłem, poza moimi plecami mówią, że wstydziliby się z taką pokazać na ulicy. Głupcy, ślepi głupcy... Niech się dziwią, ja jestem wygrany... I wiesz, stary, rzeczy znów mnie cieszą, inaczej niż przedtem, ale zawsze. Mam przyjemność, jak coś nowego do domu przyniosę, prezenty jej lubię dawać, wtedy jest taka rozrzewniona, śmieje się, czasami płacze... Przyjdzie czas, że nie będę już mu-
154
siał jej ranić, sama troskliwość wystarczy, czułości, ale na razie niech będzie zdziwiona, że ja właśnie ją wybrałem". Podczas tego wyznania nie chcąc urażać Henia nie ucierałem neski z cukrem i kroplą koniaku, teraz jednak, kiedy inżynier sobie pofolgował, zabrałem się do ucierania zmniejszywszy uprzednio płomień pod wrzącą wodą, ucierając brunatną masę skomentowałem „osiągnąłeś wielkość, Heniu" i dodałem po chwili ,,ja też idę w tym kierunku, więc mogę to ocenić", „też idziesz?", „tak, Heniu, pomagam cierpiącym. Opiekuję się sąsiadką staruszką, jest chora, jestem dla niej Bogiem... Moja bezwzględna własność... Ja też zrezygnowałem z ekscesów seksualnych", wstał inżynier, ja też podniosłem się z zydla poznając po graniu mięśni mimicznych Wiatora, że coś uroczystego się szykuje, przypuszczałem, iż będzie to wyjątkowo godny uścisk ręki, omyliłem się, nastąpiło coś znacznie podnioślejszego: braterski pocałunek, taki z przygarnięciem i poklepaniem wzajemnym po ramionach. Kiedyśmy odstąpili od siebie, Henio rzekł „okazuje się, że ciałem można osiągnąć sens życia", a ja na to „mocny teraz jesteś w filozofii", „nic dziwnego, czytałem, Stasiu, czytałem, teraz już tyle czytać nie muszę, bo mam pewność. Ot, od !£zasu do czasu jakiś kryminał... Ale teraz mogę się śmiało zmierzyć z Robertem, który mi zarzucił, że na filozofii się nie znam, pamiętasz?",
155
„pamiętani, o triadzie Heglowskiej coś wspominał", „o triadzie, o triadzie" — potwierdził inżynier. Demonstrując wspólnictwo wnieśliśmy razem tacę z filiżankami neski do pokoju łajdackiej pamięci mego ojca, gdzie Basia czekała na nas siedząc przy stoliku; blat ukrywał uschniętą nóżkę. „Podobały ci się serwisy?" — zapytał Henio, „to kwiaty z porcelany" — odpowiedziała, podszedłem do półki i wybrawszy komplet Swansea postawiłem przed dziewczyną „dla pani" — powiedziałem krótko, Basia zaczęła się wymawiać z uroczą ceremonial-nością prowincjuszki, dopiero kiedy oświadczyłem „nie chcę o niczym słyszeć, to już jest pani własność" — ruchem małej dziewczynki obejmującej lalkę przysunęła bliżej siebie skorupy i powiedziała cicho „dziękuję". I niespodziewanie dla mnie zaczęła opowiadać, jak sobie wyobraża urządzenie mieszkania „u nas trzeba wiele zmienić, jak Henryś dostanie premię, kupimy stare ramy, powiesi się ramy na ścianach, wie pan, takie złocone, śmieszne, a w tych ramach przypnie się sztuczne kwiaty, będzie bardzo śmiesznie... Widziałam też w antykwariacie taki stary świecznik, postawi się świecznik na takim sekretarzyku, też w tym sklepie widziałam, grosze kosztuje, a na świeczniku wypchaną papugę... Musi pan przyjechać zobaczyć, będzie zupełnie inaczej niż dotychczas... Teraz bardzo modne są takie starocie, ale ja nie
156
ze względu na modę tak chcę urządzić, my z Henrysiem lubimy starocie, robi się przytulniej w domu. Mamy już owalne lustro, moja babcia takie miała, jak się wieczorem w nim przeglądam, to zdaje mi się, że coś czarnego za mną fruwa, boję się, naprawdę się boję... Ale pan mi nie wierzy" — roześmiała się, „wierzę, mój drugi pokój jest podobny, potem pani pokażę", Basia popijając kawę opowiadała o obrazie, który się jej podobał, widziała go na wystawie malarskiej w Iks, było to płótno z nagą dziewczyną o sennych oczach, dziewczyna trzyma klatkę z uwięzionym księżycem; zorientowałem się z dalszych impresji na temat wystawy, że Basi podobają się przede wszystkim obrazy
kosmetycznej, rzekłbym, poetyczności, uła-
dzone i odwołujące się do poobiedniej melan
cholii widzów. Poniósł temat dziewczynę,
tętniły określenia specjalistyczne, w których
lubują się autorzy felietonów o sztuce, okreś
lenia w rodzaju „peinture de la matiere...
collage... assemblage", i co Basia wypowie
działa takie słowo, to mąż jej, uważnie w nią
wpatrzony, drgał leciutko, jakby mu nagle
niewygodnie się na taborecie robiło. Spo
strzegła to widocznie Basia, bo o malarstwie
dawnym zaczęła mówić, rodzajowość chwa
liła, mięsistość materii, szczegółów, obyczaju,
kiedy tylko mogła, to tytułów oryginalnych
używała, uznając zapewne, że polskie nazwy
mogą być znane Wiatorowi, i muszę przy-
157
znać, że taktyka dziewczyny była niezła, kiedy zaczęła mówić o obrazie Breughla „De Val van Ikarus", inżynier wypił resztę kawy i gwałtownie stuknął filiżanką. Dwoista to była gra ze strony Basi, mnie się przedstawiając rozgrywkę z mężem przeprowadzała; nie miałem pewności, czy jest to podkreślenie autonomiczności własnej wobec inżyniera, rewanż za jego chód zdrowy, czy też kokietowanie przystojniaka umiłowanego, nadrabianie braku łydki gadką finezyjną, czy też może jedno i drugie. Komplementując tę naiwnie wyrafinowaną prowincjuszkę „rzadko się spotyka taką znajomość sztuki", zakrztusiłem się na ostatnim słowie, i już to samo świadczy, że ja, szuler zawodowy, poruszony byłem dogłębnie; przecież Sucha Nóżka mogła być wampirem vel wampyrem! Trzeba mi było jak najszybciej nawiązać z nią wspólnictwo, podarowanie kompletu Swansea sprawiło na pewno dziewczynie przyjemność, ale to jeszcze nie było wspólnictwo, żeby uczynić Basie moją wspólniczką, musiałem choć na krótko pozostać z nią sam na sam, i kiedy Wiatorowa odpowiedziała mi „po maturze chciałam iść na Akademię Sztuk Pięknych, ale mi nie wyszło... Malarstwo lubię dalej", wiedziałem już, co mi czynić należy; jeżeli Basia nie była wampyrem, to mogła nim się stać, a nawet jeśli obie ewentualności nie miały się sprawdzić, to wspólnictwo i tak dawało mi wielkie ko-
158
rzyści, miałbym w Basi informatora na wypadek, gdyby widzenie wyżła dzwoniącego strychulcem dotyczyło samego inżyniera lub kogoś z jego otoczenia; nie było ani chwili do stracenia ze względu na to, że inżynie-rostwo wybierali się dziś wieczorem do teatru, a więc wizyta nie mogła potrwać zbyt długo. „Pani Barbaro — odezwałem się — mówi pani tak interesująco, że zupełnie zapomniałem o mojej staruszce", „nie znam" — odpowiedziała dziewczyna przypuszczając zapewne, że jest to jakiś dowcip nadrealistyczny czy też powiedzonko oksymorońskie, „mam sąsiadkę, to staruszka, leży chora, nie może sama posługiwać się kroplomierzem", Basia uprzejmie odpowiedziała „rozumiem, rozumiem", ale się naburmuszyła nieco; inżynier wykorzystał sprzyjający moment, wstał, podszedł wzorcowym krokiem do okna i rzuciwszy okiem na podwórze poprosił żonę, by przyszła zobaczyć mnóstwo biegających dzieci; Basia rada nierada pokusztykała do okna, wyszedłem z mieszkania pod wrażeniem poskromienia Basi, idąc do okna nie była już poetyczną miłośniczką sztuki, lecz wyłącznie Suchą Nóżką. Winda, przejście korytarzem na podwórze, i pośród wrzeszczącej czeredy zobaczyłem Poldka, trzynastoletniego chłopaczka, specjalistę od rzutu kotem i innych rozrywek pacholęcych, który to chłopaczyna za fagasa u mnie (na akord) służył; stojąc pod murem, aby mnie inżynier z okna
159
nie spostrzegł, dałem Poldkowi znak; chłopaczek podszedł wykrzywiając się szkaradnie. „Chcesz kopa?" — zapytałem, „nie", „a w łeb?" „też nie", „to masz tu stówę, leć, ale gazem, do sklepu z farbami, kupisz pędzel i puszkę białego lakieru. Napiszesz lakierem, litery mają być po byku, na tym fiacie, o, widzisz, słowo WANDA. Na jednych drzwiach, na drugich i na masce. Reszta forsy dla ciebie", „nie lepiej DUPA?", „chcesz kopa?", „nie", „to biegiem", „panie Staszek...", „co?", „wałów sto" — wrzasnął triumfalnie chłopak i umknął z zasięgu mojej prawej nogi. Wróciłem do kamienicy, byłem pewny, że Poldek wykona dobrze swoją robotę, uważałem go za fagasa idealnego; umiłowanie gotowizny, nabożny strach przed władzą i wentylacja własnej godności wykrzykiwaniem słów w jego mniemaniu sprośnych — oto czynniki, które, rozwinięte, zapewnią Poldkowi w przyszłości dobrze płatną posadę i równowagę psychiczną. Powróciwszy do mieszkania pokazałem Basi pokój świętej pamięci matki mojej, dziewczynie bardzo umeblowanie przypadło do gustu, Wiator też był obecny podczas tych oględzin, zauważyłem, że jego rogi umocowane na ścianie nie zrobiły na nim wrażenia, ani mrugnięciem, ani uśmiechem nie dał mi do poznania, że wie, skąd pochodzi to rozłożyste trofeum; myślałem, że to opanowanie jest chwilowe, myliłem się, Henio zaproponował,
160
byśmy usiedli, i zaczął mi prawić o swoich sprawach fabrycznych, kto z nim trzyma, kto jest przeciw, Basia wspomagała męża, dawała zwięzłe charakterystyki osób wrogich inżynierowi, cięty miała języczek, z perwersyjnym upodobaniem podkreślała wady fizyczne tych ludzi, „i niech pan sobie wyobrazi, że taki człowiek jest przeciw Henry-siowi" — mówiła, Wiator, jak na Boga przystało, bez oznak wzruszenia wysłuchiwał tego pośredniego wychwalania. Udawałem zainteresowanego w sposób, jak przypuszczam, doskonały, i wreszcie będąc pewny, że Poldek ozdobił wóz, podszedłem do okna; natychmiast je otworzyłem, „zaraz do was idziemy!" — krzyknąłem, „co się stało?" — zapytał Henio, „wóz ci czymś popaćkali", dopadł inżynier okna, strasznym głosem krzyknął do czeredy dzieciaków „nogi wam powyrywam!" i wypadliśmy z pokoju, bieg przez przedpokój, winda była w ruchu, więc tupot po schodach, wybiegliśmy na podwórze puste, wymarłe; po spróbowaniu palcem napisów stwierdziłem „musisz, Heniu, jechać do warsztatu, to jest lakier, wodą tego nie zmyjesz... A przecież nie będziesz po mieście paradował spaskudzonym wozem", „tak, do warsztatu, do warsztatu... Ale, uważasz, Stasiu, co za przypadek. WANDA mi napisali... Może to na Basie dobrze wpłynie... Ona zna Wandę z widzenia, uważa ją za piękną. Co za przypadek...", „nie myślisz chyba po
161
Oksymoronie spaskudzonym wozem jeździć?", „nie, nie, ma się rozumieć, że nie... Łobuzy!", „nie trać czasu, ja wracam na górę", „dobrze, Stasiu... Co za przypadek". Wróciłem, jak mogłem najszybciej, do mieszkania, „a gdzie Henryś?" — spytała Basia, wytłumaczyłem jej, że do warsztatu musiał pojechać, i już miałem paść rażony atakiem epilepsji, lecz dziewczyna powiedziała zdanie, które mnie zainteresowało „cieszę się, że pomalowali mu wóz", „cieszy się pani?", „a tak — odpowiedziała rezolutnie — Henryś tak dba o samochód, jakby to był ktoś żywy, czyści go specjalnymi płynami, godzinami poleruje, jak dzieci dotykają karoserii, to tak się gniewa, że jej..." Ta zazdrość o fiata przekonała mnie ostatecznie, że tylko wspólnictwo wynikłe z przynależności do tej samej grupy, do grupy chorych i kalek, może przetrwać; fizycznie trudno byłoby mi z inżynierem rywalizować, poza tym miałem na to za mało czasu. Padłem na podłogę uderzając o nią kilkakrotnie głową, dywan zamortyzował uderzenie, wstrzymałem się od wypuszczenia na podbródek nitki śliny, gdyż wiedziałem, że naturalistyczne szczegóły zniszczyły niejedną wielką rolę; spod przymkniętych powiek obserwowałem Basie, jej buzia osłodzona była uśmiechem. Kusztykała wprawdzie wokół mnie, pytała „co panu jest, co panu jest?", ale uśmiech nie znikał, otworzyłem oczy, podniosłem się opierając o me-
162
ble, twarz Basi była poważna, lecz nie było to jej zwykłe naburmuszenie, „wie pani, co to było?" ■— spytałem, „nie" — odpowiedziała cicho, jakby była w kościele, „powiem ci", „powiedz", „epilepsja... Czy rozumiesz, że dzielę świat na dwie części, na chorych i na zdrowych? I czy ci muszę mówić, że zdrowi są gruboskórni, że nic nie wiedzą o prawdziwym świecie?", „nie, nie musisz" — odpowiedziała równie cicho jak przedtem, lecz w tym szepcie było uniesienie, „są odebrane im przyjemności, jakich my możemy zaznać. Czy wiedzą na przykład, jak smakuje alkohol, którego nie wolno nam pić?", „nie, nie wiedzą". Wstałem i chwiejąc się lekko podszedłem do sekretarzyka świętej pamięci matki mojej, skąd wyjąłem butelkę benedyktynki i kryształowe, rżnięte kieliszki, ów napitek przesyła mi pewien ojciec, neotomista, ceniący moje listy o gnozie w życiu młodzieży akademickiej; wspominam o tym dlatego, że nie chcę być posądzony o wikłanie się w sprzecznościach, napomknąłem bowiem poprzednio, iż nie lubię słodkich wódek. Nalałem płynu w kieliszki, Basia ujęła jeden, ja drugi, i patrząc sobie w oczy wychyliliśmy je do dna; uczuć, jakich wtedy doznałem, nie chcę definiować, aby ich nie pomniejszać. „Wiesz, kiedy cię, Basiu, zobaczyłem...", dzwonek nie pozwolił mi skończyć zdania, „jutro wezmę cię na spacer, porozmawiamy" — powiedziałem prędko, „do-
163
brze, a teraz niech pan otworzy". Poszedłem otworzyć, Wiator wszedł do mieszkania sprężystym krokiem, „wszystko w porządku" — zdążył mi powiedzieć w przedpokoju, a w pokoju, widząc butelkę i kieliszki, spytał niespokojnie „Basiu, dlaczego pijesz?", „namówiłem panią Barbarę, rozmawialiśmy
kwiatach mrozu na szybie, zrobiło się nam
zimno" — odpowiedziałem, „jeden ci wy
starczy, mam nadzieję", „tak, Henrysiu".
Inżynier zmienił temat „wyobraźcie sobie,
że podszedł do mnie taki miły chłopaczek
powiedział, że widział, jak łobuzy z sąsied
niego podwórka znęcali się nad moim wo
zem, bał się im przeszkodzić, jest słabszy...
Inteligentny chłopak, widząc, że to lakierem
mi pomazali fiata, ofiarował się przynieść
butelkę rozpuszczalnika i wyczyścić wóz.
Z początku nie chciał przyjąć pieniędzy, po
tem się przyznał, że marzy o klaserze do
znaczków, dałem mu pięćdziesiąt złotych,
w warsztacie na pewno by wzięli drożej,
a tak przynajmniej nie muszę jechać... Po
patrzcie, pracuje już", podszedłem do okna,
Poldek nie spiesząc się zmywał litery, „są
jeszcze porządne dzieci" — powiedziałem od
chodząc w głąb pokoju; Basia bez żadnego
skrępowania pokusztykała do okna i z po
wrotem, powiem nawet więcej — wydawało
mi się, że poruszała się o wiele zręczniej.
„Heniu, obiecałem pani Barbarze, że jej jutro
pokażę galerie Oksymoronu, jak się na to
164
zapatrujesz?", „dobrze się, Stasiu, składa, ja muszę być przed południem w ministerstwie, Basia by się nudziła, akurat w tym czasie możecie...", „załatwione, pani Barbaro", „o kwiatach mrozu rozmawialiście?... Czasem ładne rzeczy są na szybach", powiedziawszy to inżynier spojrzał na Basie z pewnym, jak mi się zdawało, pobłażaniem, a wtedy Basia „tak, różne rzeczy można zobaczyć, kwiaty, ptaki, zamki, różne", i łzy pojawiły się w jej oczach, spłynęły na policzki, rozmazały się. Patrzył Wiator na płaczącą w milczeniu żonę, patrzył z godną dumą, jakby był architektem pozującym przed kamerą kroniki filmowej podczas oddawania do użytku publicznego wspaniałej budowli, zapytał wreszcie „dlaczego płaczesz?", „takie piękne rzeczy widziałam... na... na... szyb... na szybach... jak byłam... ma... mała..." — wyjąkała Wiatorowa i zaczęła płakać rzęsiście, po babsku, „ech" — westchnął głośno Wiator i strzelił ku mnie spojrzeniem triumfalnym, szelmowskim; muszę przyznać, że pierwszy raz oglądałem kobietę reagującą w ten sposób na własne wiarołomstwo. Kiedy dziewczyna uspokoiła się, Henio zadecydował „jedziemy do «Bizancjum», trzeba się przebrać przed teatrem, no i przemyć twarz musisz, kochanie... Wrażliwa jesteś, miodku, wrażliwa". Umówiłem się z inżynierem, że przyjdę po Basie do hotelu o dziesiątej przed południem. Pech jednak nie przestał mnie prze-
165
śladować, w środku nocy zadzwonił Henio i sumitując się, że dzwoni o tak późnej porze, oznajmił, iż muszą natychmiast wyjechać do Iks, telefonowano z fabryki, na jednym z oddziałów wydarzyła się awaria; uzgodniliśmy, że odwiedzę Wiatorów w Iks za miesiąc, niestety, nie dane mi było spełnić mojej obietnicy; podczas raczenia., się pasztetem z pelikana u artysty C. zmuszony byłem do skarcenia niejakiego H., który głośno wyrażał przypuszczenie, że jestem Belialem, jednym z kolegów Belzebuba, w innej sytuacji nie zwróciłbym na tę bzdurę uwagi, tam jednak musiałem zareagować, gdyż byłem w towarzystwie panny N., zagorzałej materialistki, inwektywa H. godziła więc w dobre imię panny. Na moje ciosy karate H. odpowiedział ciosami antykarate i przewieziono mnie do szpitala; leżałem tam pięć tygodni. Chciałbym zwrócić uwagę na piętrzenie się trudności przed naukowcem dążącym niestrudzenie do osiągnięcia sukcesu i przypomnieć ludziom łatwo zrażającym się, że przy silnej woli sukces można jednak osiągnąć na przekór wszystkim trudnościom; perfidia losu była tym większa, że H., sprawca mojego pięciotygodniowego unieruchomienia, był wyjątkowo mizernej postury. Aby kondycja, którą wykazałem przy następnym spotkaniu z inżynierem Wiatorem, stała się zrozumiała, wspomnę, że po wyjściu ze szpitala rehabili-
166
towałem się ruchowo, uprawiając gimnastykę z Pelagią, rzeźniczką, która jako kobieta z brodą odnosiła kiedyś sukcesy na arenach cyrkowych, dźwigając w każdej ręce po jednym dorodnym okazie mężczyzny...
W niedzielne jesienne popołudnie, gdy ołowiowe światło zatopiło miasto Oksymoron w stężałej nudzie święta, gdy członkowie Ligi Zdrowia Psychicznego nisko krążyli nad dachami, gdy zastanawiałem się — jako człowiek skazany na wolność — czy pójść na wódkę do mecenasostwa Z., czy też udać się do Tęgopytka, przyszedł do mnie, bez wcześniejszego zapowiedzenia, inżynier Henryk Wiator. Na jego twarzy zauważyłem ślady szminki, „kosmetyki masz na twarzy za grubo nałożone" — powiedziałem, a Henio, zupełnie nie zmieszany, przeciwnie, z pewną dumą odrzekł „wracam właśnie z telewizji, nagrywali ze mną, włącz, Stasiu, aparat, pooglądamy" i spojrzawszy na zegarek dodał „już się zaczyna". Nie pytałem już, kiedy przyjechał, co się z nim działo przez te dwa miesiące, lecz co prędzej uruchomiłem telewizor, rozbłysnął ekran, schludny pan zapowiedział „teraz, w ramach naszego cyklu LUDZIE EPOKI, przedstawimy państwu inżyniera Henryka Wiatora z Iks. Inżynier Wiator może się stać bohaterem czasów współczesnych, bohaterem tak bardzo potrzebnym szerokim kręgom społeczeństwa.
167
Oddany swojej pracy, widzący -— jak powiedział — sens życia w dobrej robocie, zasługuje na pewno na zajęcie jednego z czołowych miejsc w naszym plebiscycie na Ludzi Epoki. Pozwolę tu sobie streścić myśl naszego wielkiego uczonego, który powiedział, że szczęście można osiągnąć dobrze pracując. A oto inżynier Henryk Wiator!", na ekranie pojawił się Henio, jego reklamowa twarz była nadzwyczaj telewizyjna, siedział Henio w fotelu, obok niego przysiadła na drugim znana wykwintnisia i ciepło zapytała, jak sobie inżynier radził podczas awarii w fabryce, Henio uśmiechnął się niewoląc tym uśmiechem licznych telewidzów (plebiscyt to wykazał) i bez skrępowania zaczął mówić, mówił płynnie, acz z godnością; o awarii opowiedział w kilku zdaniach, swoją rolę przemilczał, tak że wykwintnisia musiała poinformować widzów, iż Wiator sprawnie organizując przyczynił się do szybkiego zlikwidowania awarii; „nie są ważne momenty dramatyczne — mówił w dalszym ciągu Henio — ważna jest codzienna robota, pewność, że uczestniczy się we wspólnym wysiłku, że widzi się owoce swojej pracy, że człowiek czuje, iż jest na swoim miejscu", kamera często przybliżała twarz inżyniera, było to zrozumiałe, jak wspomniałem — jest to twarz wyjątkowo telewizyjna. Wykwintnisia jako osoba dobrze wiedząca, co się może podobać telewidzom, zapytała następnie in-
168
żyniera, jak spędza czas wolny, więc inżynier powiedział o książkach, o filmach, o dokształcaniu się i wakacjach nad Jeziorem Rożnowskim, wykwintnisia skomentowała to sposobem zapożyczonym z dawnego teatru, uciekła się do uwagi na stronie „pełny człowiek", inżynier z prawdziwie męskim wdziękiem wyłamał się z konwencji niesły-szenia, „ależ, proszę pani, to słowo na wyrost..." i począł opowiadać o swej ostatniej przygodzie wędkarskiej na Jeziorze Rożnowskim. Wykwintnisia odczekała, aż duża ryba zerwała się z wędki, i zręcznym pytankiem nakierowała znów inżyniera na temat jego pracy; Henio przystępnie wyjaśnił telewidzom, do czego służą podzespoły produkowane w jego fabryce. Później były pytania o stosunki międzyludzkie w fabryce, o przepis na umiejętne kierowanie kolektywem, o prometejskie uczucia inżynierów wykradających przyrodzie zazdrośnie strzeżone tajniki; odpowiedzi Henia nacechowane były rzeczowością, po każdej inżynier błyskał reklamowym uśmiechem; zakończenie audycji wypadło nader godnie, Wiator powiedział „największą satysfakcją jest dla mnie zadowolenie, jakie odczuwam wiedząc, że dobrze wykonuję swoją robotę", na tle znieruchomiałego Henia (zbliżenie) nadano dziarski fragment z uwertury do „Wiktorii i jej huzara". Przekręciłem gałkę telewizora i stwierdziłem „znakomicie, Heniu, wypadłeś... Ale
8 — Człowiek epoki 189
jak do tego doszło?... Nic nie pisałeś, a ja nie mogłem przyjechać", „awaria — na to mi inżynier — jak załatwiłem się z awarią, to przyjechał dziennikarz, potem mówili o tym w radio, no i zaprosili mnie do telewizji", „kiedy przyjechałeś?", „dziś rano", z „Ba-sią?", „nie... mówiąc nawiasem, to mnie zdradziła", „ciebie? Boga?... I mówisz o tym tak lekko?!", „nie fizycznie... co to, to nie" — rzekł inżynier z przedziwnym spokojem, „napijesz się?", „mogę, wóz zostawiłem na parkingu hotelowym". Szybko zakrzątnąłem się za napitkiem, przepiliśmy do siebie i Henio powiedział „dziennik", „jaki dziennik?" — ja na to, „dziennik mojej żony, coś w rodzaju pamiętnika", „nie rozumiem", „znalazłem dziennik mojej żony... chowała go przede mną, Stasiu", „aha". Ogarnął mnie pewien niepokój, w dzienniku mogła być wzmianka o moim ataku epilepsji, a to osłabiłoby wspólnictwo pomiędzy mną a inżynierem, „opowiedz, Heniu — poprosiłem — nie mogę w to uwierzyć, przecież ją ujarzmiłeś, patrzyła w ciebie jak w tęczę, przepraszam, jak w Boga", „i mnie się tak zdawało, i mnie... nieważne", „przecież życie musi mieć sens!" — wykrzyknąłem, „musi" — potwierdził Wiator, „mów, Heniu" — zachęciłem nalewając gorzałki do kieliszków. Łyknął inżynier, przejechał koniuszkiem języka po wargach i powiedział „niezłe", „no to na drugą nogę", „na trzecią, Stasiu, na trze-
170
cią" — sprostował Henio, jak na człowieka o ścisłym wykształceniu przystało, wypiliśmy więc na trzecią nogę i ja, pragnąc Henia pobudzić do mówienia przez połechtanie jego miłości własnej, zaopiniowałem „bez żadnej tremy mówiłeś, to się rzadko zdarza", „przed kim miałem mieć tremę? — inżynier na to — przed tymi kukłami, co mnie słuchały i oglądały?", „mimo to...", „przed tym bara-chłem? Przed tą bezkształtną masą?" — nacierał dalej, „najpierw o Basi", „dobrze, ale nalej". Po czterech kieliszkach wypitych w tak krótkim czasie inżynier odzyskał dawny wigor, „niczego się nie spodziewałem, Stasiu, niczego. Basia coraz bardziej była potulna, drżąca, na każde skinienie moje gotowa, jasno widziałem sens życia. Pewnego wieczoru, proszę ja ciebie, wpadł mi za tapczan ołówek, sięgnąłem ręką, a tam jakiś brulion, wyciągam, patrzę: pamiętnik... No to do łazienki, zamknąłem się i zacząłem czytać... Zrozumiałem, że wcale nie jestem dla niej Bogiem... Nie chodzi o zdradę fizyczną, Stasiu, nie... Tylko fantazja nie okiełzana, wymknęła się przez tę fantazję spod mojej władzy... Majaczenia deliryczne .. O tobie tam też było, że masz epilepsję i że należysz do delikatnych przez duże D. I zaraz potem, że ją odwiedza Garbaty Książę, z którym ona... tę... tego, rozkosz, proszę ja ciebie... Gdzie w Iks jakiś garbaty książę? Wiem, że to wszystko bujdy, ale rozumiesz, Stasiu,
mój zamiar... Tak, jeszcze jedno rozczarowanie", „powiedziałeś jej, Heniu, o tym pamiętniku?", „chciałem, ale potem zrezygnowałem... Włożyłem brulion z powroten za tapczan... I przestałem się do niej odzywać. Chodzi jak struta, boi się, nie wie, co zrobię, nie wie, dlaczego się nie odzywam... Niech się dziwka męczy, niech ma za swoje! — i jakby się zawstydził swojego uniesienia, dodał z wdzięcznym zblazowaniem — to zresztą nieważne, ot, drobnostka". „Nie mogę zrozumieć — powiedziałem po chwili — dlaczego zrobiła ze mnie epileptyka", „nic tu, Stasiu, nie ma do zrozumienia... A dlaczego Garbaty Książę, a dlaczego tyle innych wymysłów?", „no tak, Heniu, no tak, nie można racjonalnie", „na pewno nie można racjonalnie". Dotknął Wiator twarzy i rzekł z uśmieszkiem „szminka i podkład usztywniają twarz... Nawet niezłe uczucie. Można jakoś tak... jakoś tak oficjalnie", nie zwróciłem wtedy uwagi na to zdanie, gdyż szybko chciałem umocnić wspólnictwo, „Heniu ■— powiedziałem — zbieżność naszych doświadczeń jest zadziwiająca. Ja też zawiodłem się na staruszce, kompletnie się zawiodłem... Skargę na mnie złożyła, że chcę jej wynieść zegar z domu, wiesz, taki ścienny gruchot z napisem CZEKOLADA SUCHARD, nie można na nikogo liczyć, kłębiące się odmęty... Ohyda", „z ust mi to, Stasiu, wyjąłeś... Bagno, ohyda", „i jak sobie teraz, He-
172
niu, dajesz radę?... Bo ja... Ale najpierw opowiedz o sobie", „znalazłem sens życia, Stasiu, znalazłem... Inaczej musiałbym skończyć ze sobą. Trzeba myśleć logicznie. Co wynikło z moich przeżyć? Po pierwsze: przestałem wierzyć w potwory, zupełnie przestałem wierzyć w potwory. Wszystko wolno... Po drugie: przekonałem się, że wszystkie wysiłki indywidualne, zmierzające do uzyskania sensu życia, są trudne... Trzeba myśleć logicznie... To znaczy nie wszystkie, ale zaraz ci, Stasiu, wytłumaczę... Jesteśmy jak mrówki, są nas miliardy, kłębi się to, pełza, nic nie wynika ze śmierci ani z życia. Sensem dla mnie jest idea nadrzędna, powtarzam: idea nadrzędna, wielkie operowanie masami, oto sens życia", „jaka, Heniu, idea nadrzędna?", „nie takie, jakie są obecnie na świecie, idea nadrzędna, ale przejawiająca się, Stasiu, w wielkich działaniach, najlepiej w wojnie, tak, w wojnie... Wszystko wolno, trzeba niszczyć te pełzające mrówki, to barachło, trzeba niszczyć za to, że żyje bez sensu...", „na razie nie masz szans na realizację", „nie mam — zgodził się Henio — i dlatego czekam... Czy myślisz, że ci żyjący bez poczucia sensu nie czekają? Czekają, tylko nie zdają sobie sprawy... Spalać się! — huknął inżynier i wstał, stojąc wyprostowany wykrzykiwał, jakby przemawiał na wiecu — spalać się w niszczeniu, w działaniu, wszystko jedno, co się robi, wszystko wolno, nie
173
ma potworów, obojętne, czy zginie jeden, czy milion, obojętne! Wielka idea nadrzędna! A my, którzy rozumiemy, że wszystko wolno, rządzilibyśmy tą masą, tak, Stasiu, my, którzy wiemy..." Umilkł inżynier, otarł chusteczką poczerwieniałą od krzyku twarz, usiadł i już spokojnie powiedział „obojętne, jak idea, najlepiej, żeby była prosta, na przykład wystrzelać łysych... Nie ma miejsca na życie prywatne, wszyscy podporządkowani idei nadrzędnej. Żadnego życia prywatnego...", „nie masz szans na realizację" — powtórzyłem, „nie mam, ale sobie radzę... Żyję niby jak wszyscy, tak zwany porządny człowiek, ale jak przyjdzie do czegoś, to pokażę, to pokażę... Dużo jest takich, jak ja, wierz mi, Stasiu, może nawet o tym nie wiedzą, ale jak będą mieć warunki, to pokażą... Bo życie musi mieć sens' A jak go nie ma, to tym gorzej! Trzeba iść przez trupy, Stasiu, w krwi się kąpać, żeby zapomnieć, że to bez sensu... Ja czekam i nim się doczekam, to sobie radzę, jak umiem... Przygotowuję się indywidualnie. Nikt mnie nie posądzi, że ja, inżynier Wiator, wicedyrektor, to robię... Już trzy razy. Ostatnim razem spróbowałem, jak to smakuje, nic szczególnego... dzisiaj w telewizji, jak siedziałem uszmin-kowany, zrozumiałem, co to za przyjemność być reprezentantem idei nadrzędnej... Teraz w skromnej roli, ale nich tylko będzie okazja", „czy krwi, Heniu, spróbowałeś?",
174
„a czego innego? Słodkawa, mdła, i nie wybierałem żadnych tam osiłków, taka mistyka walki dobra dla durniów, dzieci zwabiałem na spacer za miasto i tam w krzakach ciach! — nożem... Korciło mnie, to krwi spróbowałem". Mówił prawdę, przypomniałem sobie, że gazety donosiły o morderstwach dokonywanych na przedmieściach Iks, otrzymałem nawet wycinki, gdyż w związku z tymi morderstwami użyto zwyczajowej nazwy „wampir"; kiedy zdałem sobie sprawę, że Henio mówi prawdę, jego twarz zaczęła się zmieniać, usta upodobniły się do ryja, a długie kły zachodziły głęboko na dolną wargę. Oszołomiony radością porwałem się z krzesła, wyciągnąłem rękę i godząc wskazującym palcem w potwora krzyknąłem „wampir! wam-pyr!"; czy to wskutek wypitej poprzednio wódki, czy też oszołomienia sukcesem ruchy moje stały się nieopanowane, mówiąc krótko— postąpiłem krok naprzód wrażając palec w pysk potwora, straszliwy ból przeszył mi rękę, to zęby wampira zgruchotały mi palec, wtedy ja, oszalały z bólu, lecz czując jednocześnie, że twarz dziwnie mnie swędzi, rzuciłem się do przodu i przegryzłem gardło tego, który był kiedyś inżynierem Henrykiem Wiatorem. Chłepcząc krew czułem, że rysy mi się deformują. Nie wiem, jak długo to trwało, gdy odzyskałem świadomość, podszedłem do lustra, twarz miałem taką, jak zwykle...
175
Od tego wydarzenia minęły cztery miesiące i szesnaście dni; dzisiaj, gdy przekazuję te słowa taśmie magnetofonu, na dworze jest wczesna wiosna, przez szeroko otwarte okna wpada do pokoju wilgotny powiew. Wampir leży u mnie w łazience, w wannie napełnionej denaturatem, który chroni go od rozkładu; spędziłem z martwym potworem wiele godzin. Zwłoka w udostępnieniu mego odkrycia publiczności nastąpiła nie tylko dlatego, że chciałem się nacieszyć wampirem vel wampyrem, ale także z tej przyczyny, iż musiałem się poddać amputacji prawej ręki. Nie mogę na nikogo wskazywać palcem (nie nauczyłem się jeszcze wskazywać lewą ręką), nie mogę posługiwać się piórem i stąd forma utrwalenia tej opowieści ku pokrzepieniu serc, opowieści, której zadaniem jest szerzyć wiarę w skuteczność naszych działań.