Analiza tekstualna opowiadania „Black Cat” Michała Witkowskiego.
Analiza tekstualna ma na celu ukazanie kodów i sensów zawartych w danym opowiadaniu. Nie odnosi się ona (przynajmniej w sposób bezpośredni) do struktury tekstu, ma raczej na celu rozszerzenie jego interpretacji, ukazanie jego intertekstualności i korespondencji ze świadomością czytelnika. Nie może być stosowana do przekazów ustnych, ponieważ ma na celu ukazanie sieci powiązań międzytekstowych i znaczeń, w które jest uwikłana. Według Rolanda Barthesa „(...) opowiadanie zostaje bezpośrednio podciągnięte pod pojęcie „Tekstu”, przestrzeni procesu tworzących się znaczeń, słowem - signifiance, która daje się poznać nie tyle jako wytwór skończony, zamknięty, ile uchwycony w trakcie wytwarzania, „rozgałęziony” na inne teksty, inne kody (to właśnie jest „interetekstualnośc”), uzależniony w ten sposób od społeczeństwa, Historii, jednak nie wedle jakiegoś z góry zdeterminowanego sposobu, lecz dzięki swemu przytoczeniowemu charakterowi.” Warstwa literalna tekstu jest tak naprawdę tylko zasugerowaniem jego prawdziwego znaczenia, odnośnikiem, na którym należy oprzeć swe skojarzenia, które tworząc powiązania i wchodząc w interakcje, zamieniają się w mapy znaczeniowe - prawdziwy przekaz opowiadania. Tylko dzięki osadzeniu w kulturze i tradycji, oraz bazując na własnych doświadczeniach, jesteśmy w stanie zinterpretować i zrozumieć opowiadanie. Bez kodów kulturowych, do których odnosimy się w sposób mniej lub bardziej świadomy, „Black Cat” byłby opisem nocy Sylwestrowej chłopaka, któremu przyszło żyć w Polsce w okresie przemian ustrojowych. Jego towarzyszem byłby Szwajcar, który później zostaje porzucony dla młodego Niemca w hotelowym barze. Opowieść ta nie byłaby interesująca, ani godna uwagi. Jednak po odniesieniu jej do dorobku kulturowego polskiego czytelnika, staje się kopalnią sensów.
Czas w opowiadaniu Witkowskiego dzieli się na dwie płaszczyzny. Jest to czas osobisty narratora, dotyczący tylko jego samego, charakteryzujący jego stosunki z innymi elementami opowiadania oraz czas ogólny, będący tłem wydarzeń przedstawionych w opowiadaniu. Ten drugi jest określony bardzo precyzyjnie: Sylwester 1990/1991r. Narrator wplata tę informację mimochodem w swój wywód na temat drugiego bohatera, mówiąc „Koniec roku, no to co? Był dziewięćdziesiąty, będzie dziewięćdziesiąty pierwszy.” Sylwester nieodłącznie kojarzy nam się z motywem przejścia starego w nowe, początkiem, odrodzeniem. Jest to chwila przełomowa, obchodzona hucznie na wszystkich szerokościach geograficznych. W opowiadaniu chwila ta bezpośrednio nazwana jest tylko raz, gdy narrator „postanawia wreszcie oficjalnie zacząć sylwestrową noc”, jednak w sposób okólnikowy narrator często przypomina czytelnikowi, że nie jest to zwykła noc w ciągu roku. Również odniesienie do szerzej pojętej historii nie jest przypadkowy. Narrator nakierowuje czytelnika, mówiąc „Jak wtedy, w 89. Już dwa lata minęły i ciągle nic się takiego nie zmieniło.”. W sposób niemalże bezpośredni nawiązuje tu autor opowiadania do kodu historycznego, bezsprzecznie odnosząc się do przemian ustrojowych zaistniałych w Polsce w owym okresie. W ten sposób podkreślona zostaje rola szerokiego kontekstu historycznego w interpretacji wymowy dzieła. Drugie z zacytowanych zdań bezpośrednio odnosi się do czasu opowiadania. Przypomina, że od tych podniosłych zdarzeń upłynęły już dwa lata. Jednocześnie przy pomocy utartego frazesu „nic się nie zmieniło” narrator podkreśla, że ważkość zmian była pozorna, tak naprawdę nie wpłynęły one zbytnio na przeciętnego obywatela, odnosi się do natury ludzkiej, do niespełnionych aspiracji (spełniona nadzieja nie przyniosła ukojenia, pozbawiła jedynie celu), ukazuje złożoność natury ludzkiej, która może być odporna na wszelkie bodźce z zewnątrz.
Innym zabiegiem jest wprowadzenie osobistego czasu bohatera. Zachodzi on na przeszłość i powoli toczy się w refleksjach bohatera, aż w coraz krótszych odcinkach dochodzi do chwili obecnej - zaczyna się od lat, a kończy na dokładnie sprecyzowanej godzinie. Ujawnia się, gdy narrator opisuje swoje relacje z drugim bohaterem - Szwajcarem. Mówi o nim „obcy facet, którego jednak znam od pięciu lat”, w sposób dosłowny określając długość znajomości, szerzej natomiast nakreślając powierzchowność tej relacji oraz po raz kolejny nieistotność mijającego czasu, który pomimo swego upływu, niczego nie przynosi. Następnie, pisząc „Od tygodnia zwiedzamy muzea”, nie rezygnując z opisu relacji, autor przenosi czytelnika bliżej chwili obecnej. Odbiorca nie wie, co łączy parę bohaterów, nie wie gdzie się znajdują, ani w jakim celu. Narrator, nie obiecując niczego, odwołuje się do kodu tajemnicy. Czyniąc nieuchwytne zbliżenie czasowe w stronę siebie i swego towarzysza, wykorzystuje ciekawość odbiorcy, który podświadomie zaczyna wyczekiwać kolejnego przeskoku czasowego, mogącego mu wyjaśnić zatajone do tej pory elementy. Oczekiwania czytelnika nie zostają zawiedzione - narrator zaczyna referować przebieg nocy, podkreślając dokładny upływ czasu („chyba już północ”, „21:30”, „4:45”) i czyniąc w ten sposób odbiorcę uczestnikiem wydarzeń.
Również miejsce opowiadania opisywane jest za pomocą coraz mniejszych okręgów. Sam narrator przybył „tu z pobliskiego miasta [w ciągu] pięciu godzin”, podczas gdy „tu” to niekreślone miasto, pełne ciemnych ulic. Potem pojawia się pewien konkret - hotel Wiktoria oraz nawiązanie do dawnej Adrii, co zorientowanego czytelnika odsyła do konkretnego miasta. Słuszność tych skojarzeń (uwarunkowanych kodem historycznym) uzyskuje swoje potwierdzenie na końcu utworu, podczas dialogu narratora z Niemcem w barze („Hi! Warsaw by night good?”). Również o miejscu, z którego przybył Szwajcar, narrator nie wypowiada się wprost, jednak odwołuje się do niego w sposób tak samo oczywisty, gdy mówi „[tam] na uliczkach grają i sprzedają gorące kasztany”, odsyłając czytelnika na zachód, najpewniej do Francji. W miarę rozwoju narracji, rezygnuje się z ogólników i wraz z konkretyzacją czasu następuje również konkretyzacja miejsca (pokój hotelowy, winda, bar).
W opowiadaniu pojawiają się nazwiska i pseudonimy prawdziwych osób. Z jednej strony narrator prowadzi inteligencką rozmowę na temat Andre Bretona i Jeana Paula Sartra, z drugiej otaczają go takie wytwory polskiej kultury, jak Maanam oraz przedstawiciele polskiej sceny artystycznej (Kora, Krystyna Janda, Alicja Majewska). Z pozoru jest to tylko ukazanie klimatu panującego w danej chwili. Narrator podkreśla otoczenie gwiazd, sugeruje, że znalazł się w ważnym miejscu, nie przeznaczonym dla przeciętnego człowieka. Jest to jednak prawda tylko w odniesieniu do polskich realiów - żadna z przedstawionych osób nie zaistniała w świecie, podczas gdy wymienieni na samym początku filozofowie byli szanowanymi osobami, mającymi znaczny wpływ na całą myśl europejską. Nawarstwiają się tu różne kontrasty. Z jednej strony widzimy filozofię, naukę, zasłużone teorie - z drugiej rozrywkę dla mas. Z jednej strony Polaków - wychodzących z kryzysu, dopiero wprowadzonych w europejskie życie, walczących z zaściankowością - z drugiej Francuzów, przedstawicieli światłego narodu, silnego, wyzwolonego, bez obaw kroczącemu ku przyszłości. Z jednej strony mężczyzn (tradycyjnie kojarzonych z nauką, postępem i działaniem, choć prawdopodobnie możnaby odnieść się również do homoseksualizmu autora opowiadania „Black Cat”, który niewątpliwe mężczyzn cenił bardziej), z drugiej kobiety (kojarzone z domem, bezpieczeństwem, ale również brakiem oczytania, wykształcenia, zainteresowania sprawami ważkimi, ponadczasowymi) - należy również dodać, że opowiadanie w znacznym stopniu oparte jest na znajomości stereotypów (kod kulturowy). Wybór tych konkretnych filozofów również nie wydaje się przypadkowy - teoretyk surrealizmu, nurtu raczej mało popularnego w komunistycznej Polsce oraz egzystencjonalista; czyż można było bardziej podkreślić wyobcowanie przeciętnego Polaka wobec dyskursy krytycznego i filozoficznego?
Kontrast jest głównym zabiegiem stosowanym przez Witkowskiego w kreowaniu nastroju opowiadania. Pierwszą, narzucająca się przeciwstawną parą jest zestawienie „swój” (narrator) - „obcy” (Szwajcar). Towarzysz głównego bohatera jest osobą z zewnątrz, ma jakieś wyobrażenia o miejscu, w którym się znajduje, ale wyraźnie do niego nie pasuje, odstaje. Poznajemy go jedynie z opisu narratora, co potęguje te wrażenia - można o nim opowiedzieć, ale on sam nie ma prawa głosu, nie jest stąd. W opisie Szwajcara fakty przeplatają się z informacjami o dużym zabarwieniu emocjonalnym. Dobrze widać to we fragmencie: „Szwajcar przyleciał tu z Zürychu samolotem kilka godzin temu i gigantyczność tego miasta w porównaniu z malutkimi, krętymi uliczkami tamtego, miał jeszcze wciąż odbitą w szarych oczach socrealistycznym kamieniem. Ale był intelektualistą, udawał, że wcale go to nie dziwi, znamy to, panie, z historii. Pięćdziesięcioletni bogaty facet z całym bagażem swoich śmiesznostek i chusteczek wraz z etui na okulary.”. Narrator, opowiadając o towarzyszu, tak naprawdę udziela informacji o sobie. Czytając o jednym, czytelnik kształtuje opinię o obu bohaterach. Wypowiedź głównego bohatera automatycznie przykleja mu etykietki: ironiczny, zdystansowany, szyderczy, zgorzkniały i kształtuje jego obraz. W kolejnym fragmencie, autor pisze: „On chyba ma znowu te swoje teorie. Będzie palił to świństwo tylko po to, żeby pokazać, że się nie brzydzi. Jak się jest w Polsce, należy zamawiać barszcz i bigos. Nie izolować się, nie przywozić ze sobą zapasów. Szwajcar. Jego fanaberie, bratanie się z babciami klozetowymi i szatniarzami polegające na przymilnym uśmiechaniu się i mówieniu tego całego dziecinnie brzmiącego psieplasiam, co w połączeniu z jego wiekiem, łysiną i habilitacją sprawia wrażenie Alzheimera.”. Teoretycznie jest to opis zachowania Szwajcara, choć tak naprawdę odnosi się do obrazu Polski w oczach zachodu, przy okazji podkreślając jego nieprawdziwość. Jako, że mówi to osoba, do której czytelnik przypiął już pewne etykietki (szyderczość, zgorzknienie), są one samorzutnie, nieświadomie wyszukiwane w sposobie kolejnego opisu. W ten sposób Szwajcar wydaje się postacią płaską, nieistotną. Podkreśla się w ten sposób jego obcość. Jeszcze wyraźniej widać to we fragmencie „Na dole, w tłumie mignęła mi Krystyna Janda. Chciałem jak najszybciej wykorzystać tę wyzierającą z każdego kąta polskość na swoją obronę, przeciwko obcemu Szwajcarowi, któremu trzeba ciągle tłumaczyć, kto to Janda, kto to Kora. / Jak dziecku.”Szwajcar niczego nie pojmuje, a nawet przez swoje ograniczenia, którymi obarczyła go kultura, w której się wychował, nigdy nie będzie w stanie tego pojąć. Jest tylko przejezdnym, który prędzej, czy później musi wrócić do swojego świata, by móc pielęgnować swoje fałszywe mniemanie o miejscu, w którym znajduje się teraz. Jego funkcją jest ukazanie kontrastu między „my” i „oni”, gdzie bohaterowie są przedstawicielami tych grup. Autor, używając cech charakterystycznych dla opisu społeczeństwa polskiego i społeczeństwa zachodu, odsyła skojarzenia do szerszego kontekstu, podkreśla brak wiedzy i zainteresowania tym, co dzieje się na świecie, zamknięcie i izolację nas samych, polski sceptycyzm. Posługuje się tu kodem społecznym (poczucie tożsamości i odrębności) oraz kulturalnym (stereotypy, skostniałe myślenie). Kontrastowość bezpośrednio łączącą się z tym przedstawieniem dostrzec możemy w zestawieniu „Polska” - „świat/zachód”.
Analogię tę można przenieść również na relację pomiędzy bohaterami. Mężczyźni znają się od dłuższego czasu, jednak nie ma między nimi zażyłości. Narrator parokrotnie podkreśla swoją zależność finansową od towarzysza, np. słowami „W końcu to on dyktował tu warunki, regulował należności”; nie ukrywał też swojej niechęci do niego, podkreślając przy tym cały czas pewną władzę, jaką Szwajcar ma nad nim, np., „Kiedy kluczyliśmy tak ulicami, zastanawiałem się panicznie, jakby tu pozbyć się Szwajcara, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Bez niego, a raczej bez jego forsy, byłem niczym.”Pomimo tych przejawów lekkiej wrogości, a już na pewno braku sympatii, doszukać można było się pewnej czułości, czy przyzwyczajenia między mężczyznami: „(…) powróciliśmy do naszych zwykłych rozmów. Znowu więc wzajemne przypalanie papierosów. Złośliwe komentarze o malarstwie kobiecym wiszącym na ścianie (…)”. Nietrudno wywnioskować, że bohaterowie są kochankami, motyw ich seksualności przewija się nieraz między wierszami. Szwajcar wykazuje większe zaangażowanie w ich relację, podczas gdy Polak jest raczej zirytowany swoją zależnością i nie okazuje mu niczego ponad zniecierpliwienie. Przejawy czułości następują raczej mimochodem, gdy narrator przestaje się kontrolować i wściekłość przestaje mieć nad nią kontrolę. Autor odwołuje się do kodów kulturowych. Pomimo iż narrator ani razu nie wspomina o swej orientacji seksualnej, ani o kłopotach, które niewątpliwie mu ona sprawiała w Polsce lat 90., czytelnik może wyobrazić sobie, że był napiętnowany. Kod socjologiczny od razu umieszcza narratora na marginesie społeczeństwa, co sprawia, że również on jest wyobcowany. Jako postać marginalna (niepodlegająca lub podlegająca z wielkim trudem klasyfikacji) opisuje społeczeństwo polskie z dystansu, ale również z perspektywy ukrytych pretensji - interpretacja ta pozwala czytelnikowi odpowiednio ustosunkować się do jego słów. W ten sposób nie tylko Szwajcar, ale również narrator jest „obcy”, choć na dwóch różnych płaszczyznach kulturowych. Zmienia to sposób odbioru postaci.
Podobny kontrast dostrzec możemy w przeciwstawieniu „teraz” i „kiedyś”. Szczególnie uwidacznia się to w relacji pomiędzy narratorem a spotkanym w barze młodym Niemcem. Autor używając kodu historycznego, wyraźnie nawiązuje do relacji polsko-niemieckiej w czasie II wojny światowej. Nawiązuje również do wciąż żywych uprzedzeń, pomimo upływu wielu lat. Pisze: „Robi się trochę niemiecko, trochę ckliwie, trochę nawet faszystowsko, jak na jednym filmie. Za oknami Berlin gotuje się do ewakuacji, a tu, w pałacu tańczą zdegenerowani arystokraci. Kiedyś przez całą noc, do białego rana oglądaliśmy z koleżanką przy wódce filmy o Hitlerze. Pięć kaset wideo. Fascynowały nas, wabiły, nie dawały odejść od telewizora. Nad ranem darliśmy się po niemiecku z balkonu, kompletnie pijani. Mój balkon na dziesiątym piętrze przeistaczał się w taki jeden balkon z Monachium. Rozbita butelka zagrzmiała w ciemnościach jak wystrzał. A potem przyszedł dzień, papierowy księżyc z nieba spadł, skończył się wideo film. / Blondyn przyciska mnie mocniej.”. Percepcja czytelnika zostaje poszerzona o wiele kodów kulturowych - wizja Niemiec w czasie wojny, nieudana próba zmienienia stereotypu, nieprawdziwość ludzkich działań, teatralność, łatwa miłość i osobiste refleksje nachodzą na siebie na wielu polach, łączą się nierozerwalnie, pozwalając na odtworzenie psychiki bohatera, pełnego gwałtownych sprzeczności, który łączy w sobie różne światopoglądy, popularne w ówczesnym czasie.
Niezwykle rozbudowana jest metaforyka opowiadania. Wszystkie wymienione poniżej metafory składają się na pole symboliczne utworu. Symbol „to ta własność mowy, która przemieszcza ciało i pozwala dostrzec inną scenę niż scena wypowiadana, uobecniająca się przynajmniej w naszej lekturze”. Pojawia się tu motyw tańca: „Zobaczyłem wysoką kobietę w złotej sukni odsłaniającej jedno ramię, z szopą żółtych włosów troskliwie chronioną czarnym parasolem trzymanym przez rosłego faceta we fraku. Szli jedną z głównych ulic i wyglądali jakby tańczyli tango. Przez ten ułamek sekundy, kiedy zerknąłem w szybę, ona miała nogę wysuniętą do przodu, on też. I jeszcze jakieś dziwne wygięcie ramienia na tle wysokościowca z napisem Lot.”i później „I znowu jakby tańczyły tango. Przy tym ich zgrabnym wkraczaniu, noga w nogę, ramię w ramię, ja zdaję się siedzieć niezgrabnie (…)” - wizja ta ma wiele konotacji. Kod kulturowy odnosi czytelnika do balu, jako metafory życia, gdzie tańczące pary radzą sobie najlepiej, a napiętnowany bohater może tylko przyglądać się z boku, niezgrabny i wyobcowany. Inny kod może przenieść nasze skojarzenia w stronę chocholego tańca, ślepego powtarzania ruchów, bezwolności, unoszenia się w rzeczywistości, nie mając na nią żadnego wpływu. Jeszcze innym skojarzeniem, bardziej osadzonym w realiach opowiadania, może być fakt iż w sylwestrową noc całe miasto się bawi, tylko główny bohater, ograniczony wolą Szwajcara, musi siedzieć w miejscu i biernie obserwować wydarzenia. Liczba nawarstwiających się skojarzeń jest z pewnością dużo większa, zależna od przygotowania każdego czytelnika.
Metaforą łączącą się z tańcem jest „papierowy księżyc” wielokrotnie przywoływany przez narratora, pochodzący z piosenki Haliny Frąckowiak o tym samym tytule (również cytowanej w opowiadaniu). Właśnie jako fragment z tego utworu pojawia się w opowiadaniu po raz pierwszy. Później narrator używa tej metafory opisując swe doznania podczas spaceru („Papierowy księżyc wisi nad nami jak w piosence.”), podczas opisu zabawy sylwestrowej w Wiktorii („A nad samą głową Alicji - tak - papierowy księżyc.”) oraz podczas przywoływania swoich wspomnień („A potem przyszedł dzień, papierowy księżyc z nieba spadł, skończył się wideo film.”). Najbliższym skojarzeniem jest po prostu powoływanie się na słowa piosenkarki, które rozbrzmiały w tle, podczas spaceru. Należy jednak zauważyć, że narrator używa tej metafory na trzech polach opowiadania - „na zewnątrz”, „wewnątrz” i we wspomnieniach, co niewątpliwie ma na celu zintegrowanie tych trzech pól, różniących się prawie wszystkim od siebie. Kod kulturowy odnosi czytelnika do teatru. To z nim kojarzone są papierowe dekoracje, mające tylko zasugerować tło sztuki. Metafora „papierowego księżyca” podkreśla sztuczność i wymuszenie całej sytuacji, jej nieprawdziwość. Można powiązać to z Sylwestrem - początkiem karnawału, czyli czasem przebierańców. Szerzej może odnosić się do ról odgrywanych w życiu, do teorii Giddensa (socjologia), czy gąb Gombrowicza (literatura) - uruchamiane jest wiele skojarzeń kulturowych. Do motywu karnawału nawiązuje również „kukła” pojawiająca się w opisywanym wnętrzu night clubu. („Może ty mi to powiesz, głupia kukło?”), przedstawiająca czarnego kota.
W nawiązaniu do księżyca wspomnieć należy dwuznaczne użycie słowa „gwiazdy”, doskonale uwydatnione we fragmencie „Gwar, szum, gęsto od dymu papierosów. Ze wszystkich ścian zwisa błękitne płótno, a do niego organizatorzy poprzyczepiali gwiazdki wycięte z celofanu i z tego złotego tworzywa, w który opakowana jest kawa. A nad samą głową Alicji - tak - papierowy księżyc. Na sali dostrzegam jeszcze kilka innych gwiazd. Czy księżyc powinien spaść z nieba, tak jak w piosence? / Wszystko w moich rękach.”. Narrator oscyluje pomiędzy znaczeniami słowa „gwiazda” - można je interpretować jako angielskie „star” bądź „celebrity”. Tę grę słów można zakwalifikować do kodu socjohistorycznego, który „pozwala uaktywnić w wypowiedzi wszelką wiedzę, jaką dzielimy z naszą epoką, naszym społeczeństwem, naszym krajem”, a tego niewątpliwie wymagają wszelkie zabawy słowne, dwuznaczności. Ciekawym jest również zestawienie gwiazd estrady z „gwiazdkami z celofanu”, co po raz kolejny odnosi się do teatralizacji życia z jednej strony, a jego płaskości i przekłamaniu z drugiej.
Kolejną metaforą odwołującą się do kodu kulturowego jest wielokrotnie podkreślany motyw przejścia: „otworzyłem mu drzwi z jego strony. Nieprzyjemnie się zrobiło. Dotąd byliśmy tacy kulturalni, tacy correct.”, jako przejście z poprawności zachowania do niegrzeczności, zmiany osobowości, nastawienia; „Jak tylko zamknęły się za mną drzwi, oparłem się o nie i odetchnąłem.” jako przejście „z zewnątrz” do środka, z niebezpiecznego terenu do bezpiecznego, z obcej ziemi na własne terytorium; „Mrużę oczy do lustra windy i robię minę pod tytułem dancingowy bubek (określenie Witkacego). Jakoś uroczyście wyszło to rozsuwanie się drzwi, zapachy i dźwięki wzmagają się i słychać, że dochodzą spod ziemi, a pod ziemię wiodły kręcone schody. Jakoś uroczyście wyszło to rozsuwanie się drzwi, zapachy i dźwięki wzmagają się i słychać, że dochodzą spod ziemi, a pod ziemię wiodły kręcone schody.” - również jako podkreślenie dwóch sfer i przekroczenie ich granicy, kontrastowanie zawartości windy (smród, wymiociny) z pełną przepychu salą ( być może winda jako zaplecze przedstawienia na sali?) i kolejny etap „Jak wcześniej drzwi windy, teraz rozchylają się przede mną drzwi klubu” niczym kolejny awans społeczny, moralny, traktowane jak wspinanie się po drabinie ku coraz lepszemu miejscu. Motyw przejścia, jak również sam motyw przechodzenia przez drzwi jest mocno zakorzeniony we wszystkich kulturach. W polskim społeczeństwie dobrze znany jest zwyczaj przenoszenia panny młodej przez próg domu -symbol nowego życia. Przejście kojarzone jest również z inicjacją, która zawsze jest rozpoczęciem jakiegoś etapu, kolejnego stopnia wtajemniczenia. Wielu socjologów i kulturoznawców twierdzi, że do dziś towarzyszą nam nieuświadomione inicjacje dojrzewania. Z drugiej strony można interpretować to również, jako przejście między dwoma światami - narrator jest osobą wyobcowaną, nie należącą do żadnego z nich, może więc poruszać się między nimi bez przeszkód. W cytowanym fragmencie pojawia się również symbol schodów, także kojarzony z przejściem między dwoma sferami, głównie sacrum i profanum, przy czym sfery te w przywoływanym fragmencie są odwrócone - sacrum znajduje się na dole, a profanum na górze, choć może to być tylko pozorne.
Ostatnią znaczącą metaforą, a nawet symbolem jest „basen”. Narrator wspomina o nim dwukrotnie - po raz pierwszy schodząc do baru „W windzie naciskam najniższy guzik i ląduję w basenie. Hurrra!”, a po raz drugi pod koniec opowiadania “Naciskam najniższy guzik. Winda szarpnęła, szampan się polał, nordyk wpadł na mnie. Ale oto majestatycznie rozsuwają się właśnie drzwi i przed nami ukazuje się rozmigotana monotonnie tafla zielonej wody.”. Woda w kulturze kojarzona jest z czystością i tajemnicą, potęgą i wypoczynkiem. Pojawienie się jej w utworze można traktować w zupełnie naturalny sposób - basen w hotelu to nic niezwykłego. Z drugiej strony może nas ona odwołać do pradawnych sił przyrody, które zostały skontrastowane ze zindustrializowanym światem lub do kultury ludowej kontrastowanej pod względem naturalności z blichtrem Sylwestrowej nocy, ludzkim udawaniem. Do tej ludycznej interpretacji odnieść można motyw topielca ( „Czy na dnie powinno leżeć martwe, napompowane ciało Szwajcara?”), który jest tak żywy w tradycji folklorystycznej i nie tylko - np. Ofelia.
Do kodu zagadki należy sam „Black Cat”. Opowiadanie nie jest usprawiedliwieniem tytułu, a przynajmniej nie jednoznacznym i dosłownym. Zapowiada on coś, czego oczekujemy. Teoretycznie znajdujemy bezpośrednie wytłumaczenie już w pierwszych zdaniach opowiadania, jednak w miarę czytania zaczynamy wątpić, do którego „Black cat'a” tytuł się odnosi. Motyw ten ukazuje się bowiem w trójnasób. Po pierwsze pojawia się jako czarny kot „Pierwszy raz wpadł mi w oko w bramie. (…)Był w bramie pomiędzy jednym a drugim sklepem i był w nim jakiś ruch. Wchodził czy wychodził - nie wiem - pamiętam jednak, że ta sekunda, kiedy mignął, to było raczej poruszone zdjęcie niż długo pozowany portret. Może sikał albo właśnie wychodził na łowy. (…)I wtedy zobaczyłem go po raz drugi. Jego czarne cielsko wyolbrzymiała i zniekształcała rozmazana szyba. Podszedł bardzo blisko Poloneza i chyba wlazł pod auto. Gdybym w tej chwili ruszył, mógłbym go przejechać, pewnie skulił się tam w kłębek.” By usunąć wszelkie wątpliwości, narrator zwraca się do niego po angielsku „Merry Hristmas and Happy New Yer, myster Black Cat!”. Czarny kot w polskiej kulturze jest symbolem pecha i niewątpliwie ten kod zostałby uruchomiony jako pierwszy. Z tym zwierzęciem kojarzone są złe, diabelskie moce - sprawcy wszystkich nieszczęść. Z drugiej strony dość powszechna jest wiedza o świętości kotów w starożytnym Egipcie. Po raz drugi „Black Cat” ujawnia się w nazwie baru, w którym odbywa się noc Sylwestrowa - „Tam właśnie znajdował się Night Club "Black Cat", by na końcu utworu unaocznić się w dekoracji owej nocy „wisi na sznurkach, nad barem, wielki wypchany, czarny. Oczy zrobione z celofanu po kawie, a na czole wypisane ma: / Merry Christmas / And /Chappy New Yer! / Jego długi, czarny ogon zwisa jak sznur, którego można się chwycić, po którym można podciągnąć się i uciec z tej akcji jak z płonącego domu.”. Niewątpliwie jest to niewyjaśniony kod zagadki, podtrzymujący napięcie i bezpośrednio korespondujący z czytelnikiem. Zaskoczeniem jest tu znalezienie aż trzech odpowiedzi na jedno pytanie - tytuł. Mogą być one traktowane oddzielnie lub złączone w jedną wypowiedź - kot zwierzę, bar i kukła są tym samym symbolem, być może trzema etapami tego samego symbolu, który dzieje się w trakcie rozwoju opowiadania.
Innym typem intertekstualności jest kod działań, składający się z sekwencji. Sekwencja „jest to niestała mikrostruktura tworząca ni etyle przedmiot logiczny, ile oczekiwanie i jego spełnienie”, a „logika ustanawiająca sekwencję działań jest, z punktu widzenia nauki, bardzo nieczysta; to tylko pozór logiki wywodzący się nie tyle z formalnych reguł, ile z naszych zwyczajów myślenia i obserwacji; to logika kulturowa oparta na potocznej opinii”. W opowiadaniu wyróżnić można trzy sekwencje - sekwencję spaceru, hotelu i retrospekcji. Nie są one ciągłe, przecinają się nawzajem, jednak po złączeniu tworzą logiczną całość. Każda z nich jest przecięta w połowie przez inną. Sekwencja spaceru połączona jest z odczuciami obcości, z przestrzenią miasta i neutralnym czasem. Sekwencja hotelu kojarzona jest ze swojskością, czasem intymnym narratora oraz „wnętrzem”, sprecyzowanym miejscem. Trzecia sekwencja odnosi się do czasu przeszłego i poczucia tożsamości. Tworzą one spójną siatkę opowiadania.
W utworze pojawia się również kod metanarracji, gdy bohater mówi „I na takiej kupie trocin, jak to wypchane ścierwo, ja mam budować opowiadanie?”. Wprowadza w tym momencie nowy wymiar tekstu i poprzez mówienie o nim samym, wciąga czytelnika w etap tworzenia. Pojawia się również kod fatyczny, czyli komunikacyjny we wszystkich quazi-dialogach. Nie można kwalifikować ich jako dialogii, ponieważ pod względem graficznym nie są one wyraźnie wyodrębnione (choć każde wypowiedzenie zaczyna się od nowego akapitu), raczej zlewają się z myślami autora. Ponadto nie przekazują one jakiejś poważnej treści znaczeniowej, są raczej skoncentrowane według funkcji fatycznej.
W ten sposób został nakreślony wymiar intertekstualny opowiadania Michała Witkowskiego „Black Cat”. Większość odczytanych i opisanych tu kodów, może wydać się oczywista, jednak „nie powinniśmy się martwić tym, że kod składać się będzie z krańcowo banalnych elementów: przeciwnie, to właśnie ich banalność, jawny brak znaczenia, pozwalają na kodyfikację zgodną z naszą definicją kodu: jest to zespół reguł na tyle zużytych, że traktowanych przez nas jako naturalne. Gdyby jednak opowiadanie spróbowało poza nie wyjść, szybko stałoby się nieczytelne.” Wnioskować stąd można, że wędrówki myśli odbiorcy są nieuświadomione i nikt nie zastanawia się nad innymi możliwościami interpretacji, poruszając się wprost po swych skojarzeniach. Dopiero głębsza refleksja może ujawnić drugie i trzecie dno opowiadania, równie słuszne i prawdziwe, jak to, które przyszło odbiorcy na myśl na samym początku.
„Black Cat”
Pierwszy raz wpadł mi w oko w bramie. Szliśmy szybko, ja i Szwajcar, jedną z głównych ulic i idąc tak lewym okiem cały czas przejeżdżałem po uciekających za mnie wystawach pozamykanych sklepów. Sklepy pozamykane w taką noc kuszą o wiele bardziej.
Był w bramie pomiędzy jednym a drugim sklepem i był w nim jakiś ruch. Wchodził czy wychodził - nie wiem - pamiętam jednak, że ta sekunda, kiedy mignął, to było raczej poruszone zdjęcie niż długo pozowany portret. Może sikał albo właśnie wychodził na łowy. W każdym razie Szwajcar nie wiedział o jego istnieniu nic, więc ucieszyłem się, że w tym ciągłym połączeniu z nim mam chociaż jedną, choć tak nędzną tajemnicę.
Szwajcar przyleciał tu z Zürychu samolotem kilka godzin temu i gigantyczność tego miasta w porównaniu z malutkimi, krętymi uliczkami tamtego, miał jeszcze wciąż odbitą w szarych oczach socrealistycznym kamieniem. Ale był intelektualistą, udawał, że wcale go to nie dziwi, znamy to, panie, z historii. Piećdziesięcioletni bogaty facet z całym bagażem swoich śmiesznostek i chusteczek wraz z etui na okulary.
Andréé Breton? Jean Paul Sartre?
Idziemy razem, ale jakby osobno, więc idę raczej, a obok ten obcy facet, którego jednak znam od pięciu lat. Sylwestrowa iluminacja odbija się w śniegu, śnieg we włosach i pod nogami. Papierosy nie smakują na wietrze. Chusteczka ligninowa w kieszeni zamieniła się w mokry sznureczek. Na wystawie mignął but na szklanym sześcianie, jakby na modelu kryształka lodu. Dochodzimy wreszcie do Poloneza zaparkowanego wzdłuż ulicy i skupiony obserwuję, jak w samochodzie stopniowo robi się cieplej.
Do you wont a cigarette? - Szwajcar wyciągnął w moim kierunku rękę z paczką Carmenów.
Yes, please.
On chyba ma znowu te swoje teorie. Będzie palił to świństwo tylko po to, żeby pokazać, że się nie brzydzi. Jak się jest w Polsce, należy zamawiać barszcz i bigos. Nie izolować się, nie przywozić ze sobą zapasów. Szwajcar. Jego fanaberie, bratanie się z babciami klozetowymi i szatniarzami polegające na przymilnym uśmiechaniu się i mówieniu tego całego dziecinnie brzmiącego psieplasiam, co w połączeniu z jego wiekiem, łysiną i habilitacją sprawia wrażenie Alzheimera.
Od trzech lat zwiedzamy muzea.
Wiem, że nie ma ochoty na zabawę bo to takie ludyczne, głupie. Koniec roku, no to co? Był dziewięćdziesiąty, będzie dziewięćdziesiąty pierwszy. No pewnie, jak ktoś neguje granice krajów, neguje też granice czasu, płci itd. Ale cicho.
Ani słowa o płci!
Kluczymy ulicami paląc jego carmeny i kłócąc się o to, jak spędzić noc. On chce spacerować po mieście, to ma być symbol, przejście z jednego roku w drugi. Ale deszcz nie przestaje padać, jest mróz, w Polonezie ogrzewanie włączone do dechy. Nagle stanąłem.
Chcesz spacerować, proszę - i otworzyłem mu drzwi z jego strony. Nieprzyjemnie się zrobiło. Dotąd byliśmy tacy kulturalni, tacy correct. Zakipował Carmena. W radio zaczęła lecieć jakaś wyskokowa chała.
Papierowy księżyc z nieba spadł, skończył się wideo film
Może to był romans, może żart, dziś już nie martwię się tym...
Odruchowo spojrzałem na księżyc. Przez mokrą szybę wyglądał jak rozmazany pieróg. Na chwilę krople na szybie pomieszały mi się z gwiazdami. Nagle poczułem, jak pod wpływem tej wyskokowej sylwestrowej szmiry chcę się zabawić jak pierwszy lepszy dyskotekowy bubek, że, po prostu, mam w głowie zwykłe disco wraz z całą jego sałatką kolorów. Nie chcę już rozmawiać o katolicyzmie, Żydach i feminizmie, raczej jestem już z góry przeciw wszystkiemu, co na te tematy ma do powiedzenia profesor.
A na co masz ochotę, skoro nie chcesz spacerować? - zapytał z nadzieją w głosie Szwajcar. Jego twarz już, na zasadzie prostej antycypacji, rozjaśniła się, a mięśnie ułożyły się do intelektualnego grymasu. I wtedy zobaczyłem go po raz drugi. Jego czarne cielsko wyolbrzymiała i zniekształcała rozmazana szyba. Podszedł bardzo blisko Poloneza i chyba wlazł pod auto. Gdybym w tej chwili ruszył, mógłbym go przejechać, pewnie skulił się tam w kłębek. "Zobacz, to znowu on" - chciałem powiedzieć, ale w porę przypomniałem sobie, że Szwajcar nie wie nic o jego istnieniu, więc ugryzłem się w język.
Przez sekundę znowu mignęło mi coś w szybie. Zobaczyłem wysoką kobietę w złotej sukni odsłaniającej jedno ramię, z szopą żółtych włosów troskliwie chronioną czarnym parasolem trzymanym przez rosłego faceta we fraku. Szli jedną z głównych ulic i wyglądali jakby tańczyli tango. Przez ten ułamek sekundy, kiedy zerknąłem w szybę, ona miała nogę wysuniętą do przodu, on też. I jeszcze jakieś dziwne wygięcie ramienia na tle wysokościowca z napisem Lot.
- Chcę tańczyć, tak jak wszyscy. I żeby z nieba spadało confetti, a kobiece twarze niech lśnią srebrnym i złotym brokatem. Wracam do hotelu. Jedziesz?
Ruszyliśmy i wycieraczki natychmiast zlikwidowały wszystkie sztuczne gwiazdy z przedniej szyby. Kiedy kluczyliśmy tak ulicami, zastanawiałem się panicznie, jakby tu pozbyć się Szwajcara, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Bez niego, a raczej bez jego forsy, byłem niczym. Właśnie zapaliłem kolejnego Carmena i pomyślałem, że warto by zaopatrzyć się w jakieś trzy paczki w hotelowym kiosku, bo na balu będą przeraźliwie drogie, gdy on zaczął się kręcić na swoim siedzeniu. Kiedy zerknąłem w jego stronę okazało się, że papieros wypadł mu z ręki i tli się pewnie teraz gdzieś na podłodze samochodu. Ale już byliśmy przed rozświetloną Victorią. Kiedy znalazł wreszcie to, co miał znaleźć odzyskał pewność siebie.
- Chodźmy do hotelu. Trzeba się przebrać, napić czegoś gorącego, a potem pomyślimy. - W końcu to on dyktował tu warunki, regulował należności. On wymyślił ten wyjazd, zrobił rezerwacje, kupił plan miasta i przewodnik po muzeach, informator teatralny też leżał na jego nocnym stoliku obok popielniczki i świetnego zegarka. On wreszcie przyleciał tu w ciągu godziny z miejsca, skąd autobusem jedzie się dwadzieścia godzin. Gdzie na uliczkach grają i sprzedają gorące kasztany. A ja? Ja jechałem tu z pobliskiego miasta pięć godzin i nie miałem na papierosy. Dzisiaj w południe przechodziliśmy koło tego czegoś, co przed wojną było Adrią. Niewiele z tego zostało.
Tam też go widziałem.
Tego wieczoru Victoria szalała. Wielka choinka jak na Tytaniku, wszędzie iluminacje, znani ludzie, kamery, toalety. W windzie perfumeria, ale na piętrze już narzygane. Przypomniał mi się film "Wielka majówka" i może dlatego cały wieczór majaczyły mi piosenki Manamu. Na dole, w tłumie mignęła mi Krystyna Janda. Chciałem jak najszybciej wykorzystać tę wyzierającą z każdego kąta polskość na swoją obronę, przeciwko obcemu Szwajcarowi, któremu trzeba ciągle tłumaczyć, kto to Janda, kto to Kora.
Jak dziecku.
Kupiliśmy wiele, wiele paczek papierosów i wódkę. Umówiliśmy się za piętnaście minut, na korytarzu, bo mieliśmy osobne pokoje. Jak tylko zamknęły się za mną drzwi, oparłem się o nie i odetchnąłem. Pozapalałem wszędzie światła, puściłem wodę do wanny i rzuciłem się na łóżko.
21:30
Ładny wieczór. Chwyciłem stojący na stoliku flakonik perfum Calvina Kleina i nacisnąłem rozpylacz. Pstryknąłem pilotem na kanał porno. Jakiś nabrzmiały chuj wypełnił cały ekran. Z minibarku wyciągnąłem szczeniaczka z koniakiem i wypiłem z buteleczki. Teraz dopiero te Carmeny zaczynają smakować!
No, to się zabawimy!
W łazience nałożyłem na głowę ten idiotyczny hotelowy czepek z worka nylonowego i nie wyciągając papierosa z ust wlazłem w gęstą pianę. Z pokoju dochodziły stękania jakiejś cheblowanej cipy. Nie ma co, szczeniaczek nie poszedł na marne. Otwieram mały szamponik. Pukanie do drzwi, czy mi się zdawało? Tak, chyba już minęło to piętnaście minut. Trzeba szybko wyłączyć ten kanał porno, bo co sobie o mnie pomyśli! Wybiegam z wanny goły znacząc ślad pianą po podłodze, a tu jak na złość nie chce się wyłączyć. W panice naciskam wszystkie klawisze pilota, a sperma wciąż pryska na wydatny biust. Twarzy nie widać. Pukanie nasila się, słychać, pieprzy coś po angielsku. Biorę więc kabel i wyrywam z kontaktu. Narzucam na siebie biały szlafrok frotte i otwieram.
Usiadł na rozgrzebanym wielkim łóżku i objął wzrokiem mokre ślady wiodące z łazienki do telewizora, wyrwany z kontaktu kabel, butelkę po szczeniaczku. Chyba trzeba było się zapytać o pozwolenie, w końcu to on będzie płacił za ten koniaczek, a także za płatny kanał - 1$ od minuty.
Zejdziemy na dół?
OK
Rzygi na korytarzu jak leżały tak leżą. Usiedliśmy w kawiarni i obserwując jakąś doraźnie skleconą wystawę malarstwa (kobiecego) zaczęliśmy rzucać ironiczne uwagi na temat toalet i fryzur. W końcu oboje byliśmy światowcami, a przynajmniej Europejczykami, a tam tlenione tapiry już dawno zostały zastąpione prostymi, półdługimi o grafitowych odcieniach. Kiedy wreszcie dostaliśmy kartę i natychmiast wybraliśmy brandy, ale nie powiedzieliśmy o tym ani słowa kelnerowi, który uciekł, powróciliśmy do naszych zwykłych rozmów. Znowu więc wzajemne przypalanie papierosów. Złośliwe komentarze o malarstwie kobiecym wiszącym na ścianie (pierroty płaczące złotymi łzami oraz różowe, pomarańczowe skrzypki w ramie ze skóry) sprowadziły rozmowę na temat sztuki. Jednym okiem patrzę na gestykulację jego ręki uzbrojonej w okulary w grubych, kościanych oprawkach, drugim przenikam przez szklaną ścianę, za którą widać korytarz i napływające wciąż do Victorii pary.
I znowu jakby tańczyły tango. Przy tym ich zgrabnym wkraczaniu, noga w nogę, ramię w ramię, ja zdaję się siedzieć niezgrabnie przywalony szklanym blatem okrągłego stolika, wylewający brandy za każdym przełożeniu nogi na nogę, osaczony kiczowatymi obrazkami i podniecany do ucieczki najtandetniejszą, najbardziej rozanielająca muzyka zespołu Modern Talking. Spojrzałem na Szwajcara: mimo swoich milionów ubrany był w zwykły, stary sweter, dżinsy i tanie kamasze. O nie - on nie wybierał się nigdzie tego wieczora! Na co mam ochotę? Na fryzjera! Tak, jako zwykły, dyskotekowy bubek chcę przed imprezą zrobić sobie zajebisty uczes. A dzisiaj jest w Victorii czynne do dwudziestej trzeciej. Ale nie mówię mu o tym. Cholera, zgadzam się na ten jego debilny spacer pomiędzy latami.
Przed Victorią stoi sznur taksówek ale, niestety, Szwajcar obrzuca je pogardliwym spojrzeniem i chcąc nie chcąc muszę iść za nim w ciemne i mokre ulice. O Polonezie już nie ma mowy, jesteśmy podpici. Mam na sobie czarny płaszcz do ziemi i ciemnogranatowy, bardzo długi szal. Ten szal ma chyba ze dwa metry, można go wiele razy zawinąć dookoła szyi i jeszcze wisi aż do ziemi. W przypływie wymuszonej fantazji Szwajcar zdejmuje go ze mnie i podaje jeden koniec, a sam chwyta za drugi. I tak idziemy - on pierwszy, potem szal, a po dwóch metrach ja. Potem zaczynamy się okręcać. Jakby na zawołanie z nieba zaczyna spadać tandetna, biała dekoracja. Przed Zachętą kładę się na śniegu, zapalam papierosa i mówię, że nie ruszę się stąd na krok. Papierowy księżyc wisi nad nami jak w piosence. Zza szyby galerii wyzierają jakieś koszmarne puste płótna. Wiem już, że ta noc jest skazana na kicz, że zaraziła się nim już dawno, ale dotąd kicz trwał ukryty, płynął podskórnie, a teraz eksplodował. Sing! Sing!
Leżę twarzą do śniegu i czuję, jak alkohol przyjemnie grzeje. Chcę się śmiać, cieszyć, jeść ten śnieg. Dobrze mi się, psia krew, leży. Czuję, jak moknę, jak wilgoć dobiera mi się do szyi, przenika przez białą koszulę, ale wilgoć jest ciepła, miło łechce rozpalone ciało.
O szoł as de łej to de next whisky bar
O dont esk łaj, o dont esk łaj...
Natomiast Szwajcara zainteresowały właśnie te beznadziejne puste płótna eksponowane za szybami. Zaczyna coś o nich pierdolić po angielsku, ale uszy mam pełne szumu i śniegu. Ja też przed nosem widzę białe płótno, tak - ciągnie się w górę ulicy. Dlaczego właściwie ludzie nie turlają się ulicami?
Kiedy otwieram jedno oko, Szwajcar już nie kontempluje sztuki z wystawy. Poszedł sobie. Ale w pokoju hotelowym wręczył mi solidny banknot, fajki są, klucze - wszystko na swoim miejscu. Nie zmieniając pozycji wracam do mojego problemu: dlaczego mianowicie ludzie chodzą zamiast się turlać? Ale po chwili robi mi się zimno, więc postanawiam wreszcie oficjalnie zacząć sylwestrowa noc, tym bardziej, że właśnie w całym mieście rozhisteryzowały się race. Jak wtedy, w 89. Już dwa lata minęły i ciągle nic się takiego nie zmieniło. Czyli chyba już północ. Teraz wszystko musi ułożyć się ciekawie, jak najciekawiej.
I właśnie wtedy, leżąc w śniegu, zobaczyłem go po raz trzeci. Był czarny i zaśnieżony, przebiegł ulicę i skrył się w bramę czy pod samochód. Merry Hristmas and Happy New Yer, myster Black Cat!
Wstaję, otrzepuję się i zaczynam szukać tego długiego szala, ale jakoś nie mogę go znaleźć. Acha, jest tam, gdzie nie sięgają już światła Zachęty. Więc wracam wolno ulicą ciągnąc go po ziemi. Dla większości przechodniów wieczór już powoli się kończy, ich ruchy stają się leniwe, jakby poruszali się nie w ciemności, ale w wodzie. Plac Zamkowy wciąż rzyga racami, taksówki szaleją - tej nocy mają swój dzień, coś jak urodziny. Wsiadam do jednej z nich i po chwili jestem już przed Victorią. Nie chcą mnie wpuścić, myślą sobie nie wiadomo co, ale znajdują się w końcu jakieś dowody i znowu ląduję w moim pokoju. Zrzucam z siebie przemoczone ubranie, nakładam jakieś kolorowe ciuchy, musi być wesoło, a przynajmniej dziwnie. W windzie naciskam najniższy guzik i ląduję w basenie. Hurrra!
Basen w Wiktorii jest malutki i płyciutki, przypomina raczej błękitną sadzawkę z bardzo ciepłą wodą. Znowu przypomina mi się "Wielka majówka". Z wielkim trudem opieram się chęci skoczenia w ubraniu do wody, ale perspektywa kolejnego przebierania się w pokoju przegrywa z planami uzupełnienia promili. Obrzucam więc pożegnalnym spojrzeniem taflę niebiesko - przeźroczystej wody, w której coś tam się odbija, nie wiem - może sufit. Co dziwniejsze, w suficie odbija się woda! A może powinienem pozostać na basenie, może wypadki potoczą się ciekawiej na basenie? Może sceneria okaże się bardziej malownicza? Ale co wtedy z tamtym? Może potem wrócić na basen, na przykład nad ranem? W końcu to dopiero pierwsza?
Już w windzie dochodzi mnie pogłos mikrofonu, zaraz po wyjściu z niej dołączają do niego bankietowe zapaszki - wódeczka, śledziki, rzygi, szampanik, kawiorek, koniaczek, taksóweczka, perfumiki z paszką, lakier do włosów, a potem także i inne wydzieliny. To wszystko wraz z pogłosem jakiejś rzewnej piosenki wykonywanej przez Alicję Majewską działa na mnie jak afrodyzjak. Mrużę oczy do lustra windy i robię minę pod tytułem dancingowy bubek (określenie Witkacego). Jakoś uroczyście wyszło to rozsuwanie się drzwi, zapachy i dźwięki wzmagają się i słychać, że dochodzą spod ziemi, a pod ziemię wiodły kręcone schody.
Tam właśnie znajdował się Night Club "Black Cat". Bilet na dwie osoby kosztuje trzy miliony i dostaną swoje. Jak wcześniej drzwi windy, teraz rozchylają się przede mną drzwi klubu i oczom moim ukazuje się Alicja Majewska stojąca na podwyższeniu w długiej, złotej sukni i śpiewająca o miłości. Nutki wylatują z jej uszminkowanych ust i natykają się na zepsuty mikrofon, który rzęzi, wyje, piszczy. Na parkiecie tańczą pary, o tej porze już jak leci - mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, albo sam na sam. Śpiewaczka zaczyna kolejną piosenkę, tym razem po angielsku, pomiędzy utworami składa uczestnikom kolejne życzenia: żeby ten dziewięćdziesiąty pierwszy był lepszy... I miłości, bo czymże życie bez miłości...
Gwar, szum, gęsto od dymu papierosów. Ze wszystkich ścian zwisa błękitne płótno, a do niego organizatorzy poprzyczepiali gwiazdki wycięte z celofanu i z tego złotego tworzywa, w który opakowana jest kawa. A nad samą głową Alicji - tak - papierowy księżyc. Na sali dostrzegam jeszcze kilka innych gwiazd. Czy księżyc powinien spaść z nieba, tak jak w piosence?
Wszystko w moich rękach.
Tymczasem siadam na wysokim, barowym stołku przy bufecie i zamawiam butelkę szampana za milion. Zapalam papierosa, nalewam sobie łyk szampana i zaczynam kontemplować salę. Od razu orientuję się, że usiadłem koło Niemców, na zasadzie prostego skojarzenia zaczynam więc w myślach wertować mój stosunek do problemu niemieckiego, Żydów i w ogóle, ale przeszkadza mi w tym wyjątkowej urody gentelman, bo uśmiecha się do mnie spod rzęs. A trzeba tu dodać, że jest to jeden z moich największych kompleksów, że w problem niemiecki mówiąc po prostu wikłam się od lat coraz bardziej, w ogóle kocham Szwabów i nie cierpię ich , gubię się w stereotypach i na to wszystko pochodzę z Wrocławia, a ładni chłopcy to jest coś równie powikłanego, więc w ogóle nie sposób obu tych problemów rozpatrywać jednocześnie, bo razem dają taki mniej więcej koktajl jak szampan z ajerkoniakiem.
Hi! Warsaw by night good? - pyta łamaną angielszczyzną gentelmen.
Gud, oj, gud - myślę sobie i zastanawiam się, co tu zrobić, żeby Niemcy zwolnili miejsce koło mnie. Żeby zwolnili miejsce w mojej głowie. Tymczasem Alicja Majewska drżącym głosem zaczyna zapewniać wszystkich o tym, że sława, pieniądze, władza to nic bez miłości. Tonie w sztucznych dymach, po których błądzą kolorowe pajączki świateł.
Zatańczymy?
Jego nordycka twarz z okładki Harlekina. Zaprasowany, stojący kołnierzyk. Czerwony frak. Pachnie Niemcem, czyżby więc oba problemy kulminowały w nim jak dwa strumyki łączą się w rzekę? Tu, w Victorii w ogóle dużo Niemców. Kiedy byłem mały i jechałem z tatą...
Wo kommst du?
Ich komme aus Breslau, und du?
Unwichtig...
Du tanztst sehr gut.
Quatsch.
Nordyk jest najprawdopodobniej synem państwa, którzy siedzieli obok mnie przy barze, bo staruszkowie nie spuszczają z niego wzroku. Ale nie jestem w stanie się tym przejąć. Za to Alicja Majewska - ta trzyma moją stronę, bo właśnie z powrotem wchodzi na podest i z jej ust zaczyna wylatywać komiksowa chmurka słów:
Mein blondes Baby...
Robi się trochę niemiecko, trochę ckliwie, trochę nawet faszystowsko, jak na jednym filmie. Za oknami Berlin gotuje się do ewakuacji, a tu, w pałacu tańczą zdegenerowani arystokraci. Kiedyś przez całą noc, do białego rana oglądaliśmy z koleżanką przy wódce filmy o Hitlerze. Pięć kaset wideo. Fascynowały nas, wabiły, nie dawały odejść od telewizora. Nad ranem darliśmy się po niemiecku z balkonu, kompletnie pijani. Mój balkon na dziesiątym piętrze przeistaczał się w taki jeden balkon z Monachium. Rozbita butelka zagrzmiała w ciemnościach jak wystrzał. A potem przyszedł dzień, papierowy księżyc z nieba spadł, skończył się wideo film.
Blondyn przyciska mnie mocniej.
Staruszka marszczy siwe brwi.
Ten naród miał tak wielu pisarzy, tak wielu filozofów...
On ma niebieskie oczy i tańczy tak dobrze. Tak niewiele zostało z dawnej Adrii. Kto, do cholery, zapłaci za tego szampana?! Ciekawe, co teraz robi mój Andréé Breton. Pewnie spaceruje po deszczu od jednego roku do drugiego. Przy takiej forsie rozbijałbym się taksówkami, niekoniecznie w Polsce. Ale czy jeszcze jesteśmy w Polsce? Albo siedzi w pokoju i czyta po niemiecku przekłady najnowszej polskiej prozy. Sam go do tego zmuszam. No właśnie, po niemiecku...
Sag mir, wo die Blumen sind...
Alicja Majewska postanowiła przerobić całą tę knajpę tak, abym nie musiał wybierać pomiędzy problemem niemieckim a moim niemieckim tancerzem. W Szwajcarii, w Zürychu jest taki jeden bar w średniowiecznej dzielnicy Niederdorf, a w nim, poza obowiązkowym barmanem - Murzynem, jest stara szafa grająca, w której piosenki nie były wymieniane od lat trzydziestych. W Polsce jakoś nie ma szaf grających. Co zrobić dalej z tą nocą?
I naraz, tańcząc z nordykiem jakieś wariacko - pijackie tango, dostrzegam go po raz czwarty już tego wieczoru: wisi na sznurkach, nad barem, wielki wypchany, czarny. Oczy zrobione z celofanu po kawie, a na czole wypisane ma:
Merry Christmas
And
Chappy New Yer!
Jego długi, czarny ogon zwisa jak sznur, którego można się chwycić, po którym można podciągnąć się i uciec z tej akcji jak z płonącego domu. Kiedy po chwili zmęczony znowu siedzę przy barze, mogę uważniej przyjrzeć się tej partackiej robocie organizatorów. I na takiej kupie trocin, jak to wypchane ścierwo, ja mam budować opowiadanie? W barze jest duszno, ale dopiero teraz zbiera mi się na wymioty. Nie zważając na to staram się zapić tę chwilową słabość szampanem, piję, piję do upadłego. Na śmierć się tu dzisiaj zapiję, zapalę!
Kelner! Czerwone Marlborasy!
Nie dostrzegam już siedzących koło mnie Niemców, coraz mniej kapuję z całej sytuacji. Ciekawi mnie tylko ten czarny kot; dlaczego mnie tak prześladuje? Otwieram podaną na talerzyku wraz z rachunkiem paczkę czerwonych Marlboro. O czym to ja myślałem?
04:45
Tymczasem nordyk gdzieś się zapodział, a ja poczułem się lepiej, to znaczy przestaje mi się chcieć rzygać. To jednak dobry sposób - zapić ten krytyczny moment. Przez moją głowę znowu twórczo upitą zaczynają przepływać rzeką alkoholu poprzednie myśli.
Niemcy i chłopcy
Chłopcy i Niemcy
W Berlinie to są chłopcy! Ich mięśnie ciasno owinięte w skórzane futerały, ich chropowate, twarde słowa, podkute buty, piszczące oponami, masywne wozy. Szwajcar, mimo swoich pieniędzy, nie ma nawet samochodu, Polonez jest oczywiście mój. Stary gruchot! Szwajcar jest "zielony", w jego domu pełno moli, ale nie pozwala ich zabić. Jego starzy dorobili się na wojnie, mieli fabrykę chemikaliów i sprzedawali to na lewo i prawo. Gdzie jest nordyk? Może ty mi to powiesz, głupia kukło?
I nagle w knajpie robi się wesoło. Alicja Majewska ściąga ten rozklekotany mikrofon ze stojaka i wymachując zamaszyście posklejanym plastrem kablem schodzi po osrebrzonych lametą schodach aby spacerując wśród gości rozsiewać wokół srebrne nutki. Ich hab' noch einen Koffer in Berlin...
Ale właśnie otarł się o mnie nordyk. Jest czerwony i spocony od tańca. Patrzę uważnie, nie - nie na jego twarz - wlepiam oczy w plamy na białej koszuli, na początki rannego zarostu, na swastykę, co jak czarny pająk w białym kółku osiadła na czerwonej opasce jego ramienia. Właśnie podchodzi do nas Alicja Majewska, kładzie mu rękę na tym faszystowskim ramieniu i śpiewa rzewnym głosem. Jej fioletowe paznokcie wyglądają na jego czerwonym fraku jak dziwne klejnoty na wystawie. Ale ja nie lubię rzewności. Czekam cierpliwie do końca piosenki, aby podczas oklasków chwycić nordyka mocno za poły fraka.
Komm.
Blondyn przedziera się do wyjścia
Staruszka marszczy siwe brwi.
Już w windzie pijemy szampana, którego jakże przezornie zabrałem z baru, a jest to wielka butla. Rachunek kazałem zapisać na numer pokoju. Wnętrzem ręki wyczuwam klucze w kieszeni spodni. Brelok jest duży i piękny. Ale nie idziemy do pokoju. Lustro jak głupie odbija nasze miny. Chucham w nie dymem, niech idzie do cholery! Naciskam najniższy guzik. Winda szarpnęła, szampan się polał, nordyk wpadł na mnie. Ale oto majestatycznie rozsuwają się właśnie drzwi i przed nami ukazuje się rozmigotana monotonnie tafla zielonej wody. Czy na dnie powinno leżeć martwe, napompowane ciało Szwajcara?
Niekoniecznie -
.
R. Bartehes, Lektury, Warszawa 2001, s. 131.
Wszystkie cytaty pochodzą z Michał Witkowski, Black Cat [w:] Copyright, Kraków 2001.
R. Bartehes, Lektury, Warszawa 2001, s. 162.
Ibidem, s. 162.
Ibidem, s. 165.
Ibidem, s. 163.
Ibidem, s. 162.