2559


Wiktoria Baranówna - życie i działalność

0x08 graphic
Wiktoria Baran pochodziła z Zielonek koło Krakowa. Urodziła się 24 kwietnia 1910 r. Ojciec Antoni był rolnikiem. W 1924 r. ukończyła siedmioklasową Szkołę Podstawową im. Adama Mickiewicza w Krakowie. Dalszą naukę podjęła w Prywatnym Seminarium Nauczycielskim Żeńskim im. Sebaldy Munnichowej w Krakowie. Ukończyła je w 1929 r. zdając egzamin dojrzałości z wynikami: bardzo dobrym i dobrym. Później wyjechała na Podhale. Tam uczyła kolejno w kilku wsiach, m.in. Chochołowie i Długopolu. Pracę w Morawczynie, w szkole podstawowej liczącej ok. 80 dzieci, rozpoczęła - jak podaje szkolna kronika - w 1938 r.

Okres okupacji hitlerowskiej wystawił na próbę wiele charakterów; postawa Wiktorii Baran jest tu jednym z najpiękniejszych przykładów. Dzięki niej szkoła w Morawczynie - od początku wojny - stała się punktem oparcia dla walczących z okupantem. Tutaj uzyskał pomoc w wyżywieniu oddział Wojska Polskiego, który wycofał się z Czarnego Dunajca. Tu znalazły schronienie osoby ukrywające się przed gestapo. Szkoła stanowiła też punkt pośredniczący w kierowaniu uchodźców do nielegalnego przejścia granicznego przez Słowację na Węgry.

Gdy w roku 1940 ukrywający się w Morawczynie bracia Marian i Jan Dzwonkowie zakładają związaną z ZWZ-AK organizację podziemną, oparciem dla niej staje się budynek szkolny, pełniący funkcję skrzynki kontaktowej. Najprawdopodobniej w wyniku kontaktu z porucznikiem Sypką, Wiktoria Baran zaczyna pod koniec 1942 r. przekazywać uczennicy klasy III - Józefie Plewie - paczuszki i listy. Dziewczynka oddaje je swojej matce, Florentynie Plewie, która jeżdżąc do Krakowa sprzedawać masło, zabiera ze sobą tajne przesyłki.

W 1943 r. nauczycielka nawiązuje kontakt z jednym z licznych na Podhalu oddziałów partyzanckich działającym w okolicach Morawczyny, utworzonym przez pochodzącego z Odrowąża marynarza Bolesława Duszę. Za jego głowę Niemcy wyznaczyli nagrodę w wysokości 50 000 zł. Należy tu podkreślić bohaterską postawę mieszkańców wsi, którzy wiedzieli o kontaktach i pomocy udzielanej partyzantom.

Praca konspiracyjna jedynej w Morawczynie nauczycielki nie naruszyła normalnego toku zajęć szkolnych. Wiktoria Baran na lekcjach języka polskiego, historii czy geografii przemycała wiadomości w formie dygresji lub nawet krótkich opowiadań. Pamiętam - mówi jej uczennica, wspomniana już Józefa Plewa - że pani Baran powtarzała zawsze dzieciom, by nigdy i nigdzie nie mówiły o tym, co dzieje się w szkole.

Działalność Wiktorii Baran zostaje tragicznie przerwana pod koniec 1943 r. Do oddziału "Szaroty", z którym współpracowała, wkradł się konfident - volksdeutsch ze Śląska noszący pseudonim "Czarny" (jego nazwiska nie udało się ustalić). Doprowadził on do tego, że 30 listopada 1943 r. miało odbyć się zebranie organizacyjne przedstawicieli ruchu konspiracyjnego z udziałem majora "Borowego" - komendanta nowotarskiego okręgu AK. Tego samego dnia Niemcy jadąc z Nowego Targu zatrzymali się w Ludźmierzu , by w siedzibie gminy zapytać o szkołę w Morawczynie.

Ludzie wiedzieli już, co wróży takie zainteresowanie. Aby ratować nauczycielkę, z Ludźmierza przez pola i lasy wyruszył z ostrzeżeniem młody chłopak - Franciszek Borzęcki. W ciągu 15 minut pokonał odległość dzielącą obie wioski. Zdążył. Po krótkim namyśle kobieta postanowiła zostać w szkole. Wiedziała bowiem, co może się wydarzyć i jakie będą konsekwencje dla wsi, gdy Niemcy jej nie znajdą.

Około godziny 23.00 Niemcy wkroczyli do budynku szkoły. Wiktoria Baran została aresztowana. W tym samym czasie przed budynkiem znalazł się przybyły na spotkanie major "Borowy". Słysząc niemieckie głosy szybko wycofał się i uciekł ze szkolnego podwórka przez płot. Spieszący również na to spotkanie, już nieco spóźniony Tadeusz Morawa, dowiedział się o aresztowaniu Wiktorii Baran. Do Morawczyny poszedł dopiero nazajutrz. Sprawdził skrzynkę mieszczącą się w słupku ogrodzenia - była nienaruszona...

Wiktorię Baran i aresztowaną równocześnie Florentynę Plewę wywieziono do Zakopanego, gdzie przez parę tygodni przebywały w "Palace"- więzieniu, które zyskało sobie przydomek "Katowni Podhala". Mniej więcej w tym samym czasie rozszyfrowano zdrajcę z oddziału "Szaroty". 9 grudnia 1943 r. w domu Andrzeja Bieniasa w Morawczynie "Czarny" zginął od kuli partyzanckiej. Po tym wypadku aresztowano kolejnych mieszkańców wioski, którzy zetknęli się z konfidentem: Andrzeja Bieniasa, Stanisława Gąsiora i męża Florentyny Plewy. Ten ostatni został wywieziony do Oświęcimia. Dalszych aresztowań nie było.

W trwającym 3 tygodnie śledztwie ani Wiktoria Baran, ani Florentyna Plewa nikogo nie wydały. Bezpośrednio po aresztowaniu nauczycielki szkoła została zamknięta, a wieś zobowiązana do wystawienia warty przed budynkiem - po czterech mężczyzn na jednej zmianie. Komendantem warty, pełnionej do chwili rozstrzelania kobiet, był Jan Habas.

Na drugi dzień, po aresztowaniu kobiet Niemcy wrócili do wsi, by sprawdzić, czy nie ma w niej "polskich band".

Minęły trzy tygodnie pełne grozy i napięcia. W grudniu, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, Niemcy wywieźli z Zakopanego trzy kobiety: Wiktorię Baran, Florentynę Plewę i Anielę Sproch z Działu.

Aniela Sproch została aresztowana w listopadzie 1943 r. za udzielanie pomocy partyzantom. Była tak biedna, że gdy przyszli partyzanci i poprosili o jedzenie, musiała pożyczyć od sąsiadów rzepy i ziemniaków. Później okazało się, że to byli fałszywi partyzanci - Niemcy. W grudniowe popołudnie dwa niemieckie samochody: ciężarowy i osobowy zatrzymały się przed domem Anieli Sproch. Ta wysadzona z ciężarówki skierowała się w stronę domu. Pomyślała widocznie, że może wrócić. Wówczas jeden z Niemców brutalnie ją zatrzymał i poprowadził na pole tuż za domami. Aniela Sproch osierociła troje dzieci!

W dalszą drogę, ze względu na duży śnieg, Niemcy wyruszyli saniami zabranymi ze wsi. Koło południa korowód sań zatrzymał się na Husiańskiej Hawierce. Tam wysadzono obie kobiety i przy kapliczce odczytano im wyrok śmierci. Ludzie we wsi myśleli, że to "zrękowiny", że młodzi ludzie zawierają kontrakt przedślubny. Niedługo miało okazać się, jak bardzo się pomylili. Między godziną 14.00 a 15.00 sanie zajechały przed szkołę w Morawcznie.

Rozpoczynała się egzekucja.

Niemcy rozkazali sołtysowi wsi zwołać ludzi, ale na jego prośbę zaniechali tego. Z domów znajdujących się w pobliżu szkoły obserwowano wydarzenia. Świadkami były również dzieci m. in. Andrzej Myrda, wówczas uczeń klasy II. "...Wiktoria Baran zeszła z sań jak zwykle uśmiechnięta. Była jednak tak zmaltretowana i słaba, że jeden z Niemców chciał jej pomóc. Odepchnęła go jednak i sama przeszła na miejsce stracenia." Florentyna Plewa zdjęła z siebie kożuch i dając go sołtysowi powiedziała: "To, sołtysie, dajcie moim dzieciom..." Egzekucja odbyła się w obecności sołtysa wsi Franciszka Buły i jego zastępcy Krzysicy.

Pogrzeb miał miejsce nazajutrz, według normalnego obrządku, mimo surowego zakazu. W chwili śmierci Wiktoria Baran miała 33 lata. Florentyna Plewa osierociła dwoje dzieci. Pochowane zostały na cmentarzu parafialnym w Kliluszowej. Na miejscu stracenia obu kobiet w Morawczynie stanął pomnik, a szkoła podstawowa, w której kiedyś pracowała Wiktoria Baran, podtrzymuje pamięć o Niej i Jej towarzyszce wśród kolejnych pokoleń Morawczynian, a od dnia 24 maja 2003 r. dumnie nosi imię Wiktorii Baronówny - bohaterskiej nauczycielki.

Bibliografia:

  1. Kronika Szkoły Podstawowej w Morawczynie z lat 1937 - 1945.

  2. Relacja porucznika Tadeusza Morawy - żyjącego naocznego świadka tamtych wydarzeń.

  3. Zielony Sztandar, 1975 r.- artykuł.

Jerzy Derubski „Potok"

 

AKCJA W KAMIENICY

 

Na wstępie kilka słów wprowadzenia. Wspomnienie dotyczy akcji przeprowa­dzonej we wrześniu 1944 r. przez oddział AK „Wilka", potocznie zwany oddzia­łem ,,Zawiszy". Sam „Zawisza", ranny w połowie sierpnia w Kasinie był unieru­chomiony, akcją dowodził jego zastępca ppor. Perekładowski - „Przyjaciel".

Pierwsze kilka dni września to normalne życie obozowe, konserwacja broni, „desanty" zaopatrzeniowe, ćwiczenia. Tym razem ćwiczenia są trochę inne niż zwykle i przez to znacznie bardziej interesujące. Najpierw był wykład teore­tyczny. Ppor. „Przyjaciel" pokazał nieznany nam dotąd materiał wybuchowy, jak go nazywał, plastyk. Materiał o konsystencji i wyglądzie żółtej plasteliny miał podobno same zalety, łatwość formowania, dużą silę wybuchu itp. W pewnym momencie podporucznik wsadził nawet jedną laskę tego plastyku do ognia - bez kawałów panie poruczniku! - by pokazać nam, że tylko detonacja spłonki powo­duje wybuch całego ładunku. Istotnie, ta laska na szczęście nie wybuchła, paliła się równo, mieliśmy jednak chwilę emocji. Siła wybuchu tej „plasteliny" rzeczy­wiście okazała się duża, mała jej bryłka ścięła drzewo o średnicy pół metra jak zapałkę.

No to jak, panowie, spróbujemy chyba tę zabawkę w praktyce? Dowódca nasz był tajemniczy, nic więcej nie mówił ale widać było, że chowa w zanadrzu jakieś zamiary, związane z użyciem plastyku.

Zaczęło się zwyczajnie, ppor. „Przyjaciel" przyszedł jak zwykle rano do obozu w lesie Mogilnicy, normalna zbiórka, meldowanie stanu itd. Po kilku godzinach, zaraz po obiedzie, nowa zbiórka. Tym razem ppor. wybiera, kolejno wystąp: „Wacław, „Staś", „Potok", ,,Tomek". „Iglica".' „Hajduk", ,,Juhas", „Zawrat". „Sokół", „Zemsta" itd. razem około 25 ludzi. Sami sprawdzeni, doświadczeni chłopcy. Już z tego widać, że szykuje się coś naprawdę interesującego!

Wczesnym popołudniem wymarsz. Idziemy według nas jakoś dziwnie, bo przez Bukówki i Polanki zagłębiamy się w góry, gdzie Niemców przecież już od dawna nikt nie oglądał. Okrążamy dużym łukiem od południa Kamienicę i wie­czorem, już w ciemnościach schodzimy do drogi łączącej Kamienicę z Zabrzeżą. Lokujemy się zupełnie po cichu w jednej ze stodół, układamy się w sianie i tutaj dopiero dowiadujemy się, na razie bardzo ogólnie, co nas czeka w najbliższej przyszłości.

Dzisiejszego dnia przyjechała do Kamienicy grupa Niemców i Ukraińców celem ściągnięcia i zabezpieczenia kontyngentu. Wczesnym popołudniem odjechali do Nowego Sącza, ale zapowiedzieli swój przyjazd na jutro. Naszym zada­niem będzie zlikwidowanie ich tutaj na moście nad rzeką Kamienicą, obok którego właśnie zapadliśmy na nocleg. Szczegóły jutro, po zajęciu stanowisk, na razie możemy spać. Ze stodoły nie wolno wychodzić pod żadnym pozorem!

Noc minęła zupełnie spokojnie, wystawiliśmy tylko jeden posterunek, który ubezpieczał nas przed ewentualnym zaskoczeniem, reszta mogła spokojnie spać. Rzecz charakterystyczna. Dawniej przed akcją było jednak trochę zdenerwowa­nia, podniecenia, niepewności. Tym razem spaliśmy dobrze, mieliśmy już pewne doświadczenie i zaufanie do własnych sił i... szczęścia dowódcy.

Rankiem nasz punkt obserwacyjny donosi. Przejechali! Wstępna część akcji przebiega więc planowo, oby tak dalej. Odczekaliśmy chyba jeszcze z dwie godzi­ny, które każdemu z nas wydały się wiecznością, a później małymi grupkami, po dwóch, trzech, przekradaliśmy się w pobliże mostu. Z jednej i drugiej strony rzeki rosły wtedy gęste wikliny i olchy, ukrycie się nie przedstawiało żadnego problemu. Na przeciw mostu, na górce, stał mały domek, pomalowany, jak to na Podhalu, na niebiesko, na jego podwórku za murkiem kamieni ulokował się „Juhas1" z fliegerem. zdobytym przed trzema tygodniami na Łopieniu.

"Juhas" był naszym najlepszym RKM-istą, marne widoki tych Niemców, do których będzie strzelał! Cała nasza grupa ukryła się wokół mostu w zaroślach nad rzeką, most był trochę w górze, każdy mógł strzelać bez obawy, że będzie raził kolegów. Mnie - razem z „Zemstą" - wypadło stanowisko na lewym brzegu rzeki, w wikli­nie między rzeką a nasypem, po którym biegła droga, już poza mostem. Nie nosi­łem już RKM-u, miałem normalny, niemiecki karabin. „Zemsta" też. Za nami nie było już nikogo z naszych.

„Przyjaciel" jak zwykle bardzo starannie wskazywał każdemu stanowisko, a instrukcje jakich udzielał sprowadzały się do dwóch zadań. Po pierwsze. Pod żadnym pozorem nic wolno ujawnić przedwcześnie swego stanowiska. Zasko­czenie to nasza zasadnicza szansa, której nie wolno zaprzepaścić! Nasz dowódca coś tam nawet wspominał, że tego kto się głupio pokaże zastrzeli jak psa, nie braliśmy tego oczywiście tak całkiem na serio, niemniej jednak każdy z nas zdawał sobie w pełni sprawę, że dokładne ukrycie się zadecyduje o powodzeniu akcji. Po drugie. Strzelać należy mało, ale celnie. Wyłącznie na sygnał „Przyja­ciela", żadnego strzelania na wariata, każdy nabój, których nie mamy za dużo, może okazać się nadzwyczaj cenny! Obydwa zadania sprowadzają się w gruncie rzeczy do ścisłego przestrzegania jednej zasady. Nie dać się ponieść nerwom, zachować kamienny spokój w każdym momencie, zwłaszcza na początku akcji. To się tak mówi, ale czy wytrzymamy? Okaże się już za niedługo.

Przy okazji ppor. Perekładowski ujawnił się ze swymi zamiarami, o których już wcześniej wspominałem. Sygnałem rozpoczęcia akcji ma być bowiem wybuch ładunku plastyku założonego pod mostem. To niespodzianka, w ten sposób jeszcze nie wojowaliśmy, obawiamy się jednak, że o ile ten wybuch nastąpi w niewłaściwym momencie, nie będzie poprostu do czego strzelać. Ano zobaczymy.

Mijają teraz godziny. Na szosie rozpoczyna się normalny ruch, jeżdżą wozy, chodzą ludzie, ukryci jesteśmy jednak tak dobrze, że nikt z przechodzących nie zauważył, iż obok mostu czatuje dwudziestu pięciu uzbrojonych ludzi. Może zresztą przeceniam nasze umiejętności w zakresie maskowania się, może nieje­den z przechodzących po prostu udawał, że niczego nie widzi. Ludność tamtejsza w tym czasie miała już duże doświadczenie! Tak czy inaczej pozostaliśmy nieujawnieni przez kilka godzin, aż do decydujących chwil.

Około godz. 15-tej słychać z oddali warkot samochodu jadącego od Kamienicy. Napięcie dochodzi wtedy do zenitu, nieledwie wstrzymujemy oddechy, a umysł nurtuje jedna myśl. Byle nie za wcześnie, byle się nie zdradzić! Wreszcie widać z oddali nadjeżdżający samochód. Jedzie tzw. łazik, lekki wojskowy samochód osobowy, a w nim czterech Niemców. Dwóch siedzi z tyłu, jeden stoi obok kierowcy, wszyscy trzej mają w rękach bergmany i bardzo uważnie roz­glądają się na wszystkie strony.

Trzymamy ich cały czas na celownikach naszych karabinów i peemów, czekając na sygnał „Przyjaciela". Samochód jedzie wolno, przejeżdża zakręt szosy przed mostem - cisza. Wjeżdża na most, skręca za nim w prawo - nadal nie ma upragnionego sygnału. Samochód jedzie ode mnie nie dalej jak 15 metrów, trochę tylko wyżej na nasypie szosy. Jak to się dzieje, że mnie nie widzą?! Widzę dokładnie wszystkie szczegóły samochodu. Niemców, ich mundurów, broni, rozróżniam niemal kolor ich oczu a oni nic?!

Nic. Minęli „Zemstę" i mnie i pojechali dalej, w chwilę później zniknęli za zakrętem. Nie mogę zrozumieć co się stało, dlaczego porucznik puścił ich bez strzału. Trzy bergmany za jednym zamachem! Trzeba wiedzieć czym był dla nas wówczas każdy pistolet maszynowy zdobyty na wrogu, by zdać sobie w pełni sprawę z ogromu zawodu jaki w tym momencie odczuwaliśmy.

Nie było jednak czasu na jakiekolwiek refleksje i rozważania bo po niedługiej chwili słychać ponownie nadjeżdżający samochód. Tym razem warkot był głośniejszy, jechał duży samochód ciężarowy, wypełniony po brzegi ludźmi w niemieckich mundurach. Teraz wszystko stało się jasne!

Samochód jechał wolno, dojechał do zakrętu przed mostem, minął zakręt, wtoczył się na most, dojechał do połowy mostu i wtedy... usłyszeliśmy trzask krótkiej serii z cpemu a po niej rozpętała się prawdziwa nawala ognia! Samo­chód stanął w miejscu jakby uderzony niewidzialną siłą a na skrzyni samochodu wprost zakotłowało się. Słychać było wszystkie rodzaje broni, serie RKM-ów i peemów, pojedyncze strzały karabinów, przez wszystko jednak przebijał niesa­mowity warkot RKM-u „Juhasa". Tego fliegera z Łopienia!

Po pierwszym uderzeniu ogień jakby uspokoił się. Słychać już było tylko pojedyncze serie i strzały. Trzeba przyznać, że Niemcy zachowali się w tej sytu­acji przytomnie i płaskim ześlizgnięciem się przez burtę skrzyni próbowali uciec z samochodu i mostu i ukryć się w zaroślach nad rzeką. Na próżno, byli zupełnie bez szans. Ogień nasz był spokojny, rozważny, bezlitośnie skuteczny, mieliśmy ich zresztą wszystkich widocznych jak na dłoni. O ile nawet któremuś udało się zeskoczyć z samochodu i ukryć się za jego kołami, wyłuskiwały go stamtąd nasze strzały. Zamiar desperackiego skoku z mostu do płytkiej w tym miejscu rzeki kończył się na poręczy mostu, do rzeki spadały już bezwładne ciała. Obydwaj z „Zemstą" - oczywiście nie sami, inni też strzelali - strąciliśmy do rzeki chyba kilku takich, którym udało się wydostać z samochodu. W pewnym momencie widzimy jak wzdłuż drogi przesuwa się głowa czołgającego się żandarma. Nie zdążyliśmy nawet wystrzelić jak skosiła go seria „Juhasa", który z góry widział wszystko. Lub prawie wszystko jak się po chwili okazało.

Strzały powoli milkły, akcja miała się już ku końcowi. Naraz widzę, że znasypu przy samym moście stacza się jeden z rzekomo zabitych żandarmów, na dole wstaje i schylony kieruje się w moją stronę. Próbuję strzelać - niewypał! Repetuję karabin powtórnie, w międzyczasie żandarm schował się już w zaro­ślach ale wiem. że musi wyjść wprost na mnie. Czekam dłuższą chwilę i nagle słyszę jak biegnie co sił po szosie. Wybrał ewentualność, której nie przewi­działem. Ukryty przed moim wzrokiem cicho wyczołgał się zwikliny na szosę i tam zastartował, jak biegacz na zawodach. Gwałtowny zwrot w prawo, strzelam prawie z rzutu, jak się okazuje za szybko bo nie trafiam. Jasna cholera! Zanim wygrzebałem się z krzaków i wybiegłem na stromy nasyp szosy szkop skrył się już za zakrętem. Trudno, jego szczęście, ale wściekły byłem na siebie jak diabli. Gonić go nie mogłem, mieliśmy wyraźne polecenie „Przyjaciela" pozostawania na stanowiskach aż do odpowiedniego sygnału.

Wracam na swoje stanowisko i po krótkiej chwili rozlega się okrzyk dowódcy oznaczający koniec akcji i zbiórkę z drugiej strony rzeki. Przechodząc przez most - „Zemsta" był tam już wcześniej - mam okazję zobaczyć z bliska rezultaty na­szego ognia. Samochód, zupełnie postrzelany, przedstawia obraz wręcz potwor­ny. W szoferce leży dwóch zabitych, na skrzyni dosłownie góra ciał. Wszędzie pełno krwi, jeden z żandarmów ma twarz zupełnie odrąbaną jak ciosem topora, to robota „Juhasa" z fliegerem. Na moście, szosie i poniżej w rzece leżą również ciała w zielonych mundurach żandarmów.

Na drugiej stronie rzeki zgrupował się już prawie cały oddział i wtedy mel­duję „Przyjacielowi" - z pewną obawą jak to przyjmie - że jeden z żandarmów uciekł mi niestety spod lufy. Skwitował to krótkim - „niech go szlag trafi, tym razem mu się upiekło" - i to był koniec rozmów na ten temat. Wiedząc, że tych czterech na łaziku musiało słyszeć nasze strzały zarządził szybko zbieranie broni i przygotowanie do odmarszu. Sformowanie kolumny nie trwało długo, jeszcze tylko „Tomek" zrobił kilka zdjęć i prawie cały oddział pomaszerował długim wężem w kierunku wzgórz ochotnickich. Jako ubezpieczenie zostało nas kilku, wśród nas również „Przyjaciel".

Wtedy, podczas tego wycofywania się zobaczyłem przez małą chwilę dowódcę takiego jakim był naprawdę, to znaczy młodego chłopaka, oddanego sprawom wojny bez reszty, szczerze cieszącego się z odniesionego zwycięstwa i czującego potrzebę podzielenia się z kimś tą radością. Szliśmy na końcu małej grupki żołnierzy stanowiącej ubezpieczenie, przedostatni „Przyjaciel", ja zamykałem kolumnę. Tak się jakoś złożyło, że zostaliśmy obydwaj trochę z tyłu, byliśmy sami. „Przyjaciel" odwrócił się i spytał:

- No i co. „Potoczek"?

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, podniosłem tylko łokieć w charakterysty­cznym geście wyrażającym i zadowolenie i uznanie. Nie potrzebowaliśmy nic więcej mówić, po prostu uściskaliśmy się serdecznie, jak dwóch szczęśliwych ludzi. Nie ukrywam, że byłem wzruszony, nic spodziewałem się takiej reakcji z jego strony.

Po jakiejś godzinie, gdy byliśmy wszyscy już wysoko w górach skąd widzie­liśmy cała szosę od Zabrzeży po Kamienicę, ujrzeliśmy jak od Zabrzeży nad­jeżdża duża kolumna niemieckich samochodów ciężarowych z wojskiem i zatrzy­muje się w okolicy mostu. Przyjechali nawet dosyć szybko, sprowadzili ich zapewne ci pierwsi Niemcy z łazika albo ten „mój", my byliśmy jednak znacznie szybsi. W górach byliśmy już całkiem bezpieczni.

Marsz powrotny był bardzo przyjemny. Byliśmy wszyscy jeszcze pod świeżym i mocnym wrażeniem niedawnej akcji, stąd nikt nie odczuwał ani głodu -jedliśmy przecież ostatni raz w południe poprzedniego dnia - ani dodatkowego obciążenia zdobytą bronią i amunicją, ani zmęczenia dalekim marszem. Nie spieszyliśmy się, co jakiś czas robiliśmy przerwy w marszu, częściej niż zwykle, bardziej chyba z potrzeby pogadania niż z konieczności rzeczywistego odpoczynku. Do gajówki Florka doszliśmy późnym wieczorem i tutaj spotkała mnie pewnego rodzaju niespodzianka, zostałem bowiem zatrzymany przez „Zawiszę" i „Przyjaciela" na noc u nich, podczas gdy cały oddział zszedł dalej do obozu. Nie wiem czym się obydwaj kierowali, przyznam się, że wcale nie byłem z tego zadowolony, wolałbym być właśnie w tym czasie w obozie wśród chłopaków. Trudno, zostałem.

Rozmawialiśmy oczywiście do późnej nocy o akcji. Wyjaśniła się najpierw sprawa niedoszłego wybuchu plastyku. Jak to bywa. zawiodła elektryczna insta­lacja, zakładana w pośpiechu. „Przyjaciel" zresztą liczył się z taką ewentualno­ścią i wydał wcześniej odpowiednie polecenia „Rysiowi", który miał w takim przypadku rozpocząć ogień i dać w ten sposób sygnał do rozpoczęcia akcji. „Ryś" miał stalowe nerwy, wytrzymał do ostatniej chwili i dlatego rozpoczęliśmy strzelać w momencie idealnym.

„Przyjaciel" był bardzo zadowolony z zachowania się oddziału podczas akcji. - słuchajcie, jak ja się bałem czy ktoś nic dmuchnie do tych czterech na łaziku. Samego mnie ręka świerzbiała. Kiedy przejechali i niczego nie zauważyli byłem już pewny, że tamtych na ciężarówce zrobimy na amen!

Rzeczywiście, nerwowo wytrzymali wszyscy wspaniale a pokusa była przecież olbrzymia. Również i dalsza część akcji zyskała jego uznanie. Jak mówił, nie było słychać ani jednego słowa, ani okrzyku, z milczących zarośli odzywały się tylko co chwilę pojedyncze strzały i krótkie serie peemów, których skutek widać było natychmiast. A „Juhas" z fliegerem był bezkonkurencyjny. Dobra, spokojna, fachowa robota!

 

*

Niemcy Polakom na urzędach nie dowierzali, na stanowisko wójta do Ujanowic przysłali swego człowieka jakiegoś Mateusza Chrzana. Chrzan zajął wikarówkę dla siebie na mieszkanie, a księży skoncentrował w nowej plebanii - a było nas wtedy czterech: Ks. Dr Kaczmarek, ks. Dr Smereka, Najprzewielebniejszy Ks. Prałat Stach i proboszcz. Chrzan porobił sobie konfidentów i niestety znalazł takich, bo to nazywało się, że nie Niemcom.
Za swe postępki doczekał się ten Chrzan wyroku i dnia 27 marca 1943 wieczorem zjawili się na wikarówce tutejszej dwaj ludzie. Ci dwaj osobnicy wywołali Chrzana na ganek wikarówki około godziny 9-tej wieczór i dali w niego coś ze 2 celne strzały. Runął na ziemię we krwi. Wzywają mnie, ażebym go zaopatrzył. Wyspowiadałem go generalnie, bo inaczej już nie można było - dałem mu oleje św. A tymczasem wezwani przez Policję telefonicznie zjechali Żandarmi niemieccy i gestapo. My księża uciekliśmy z domu do ogrodu i czekali, co będzie. Na razie zbadali, spisali protokół i odjechali. Chrzan w drodze do szpitala zmarł.
Straszny był jego pogrzeb!! Inni wójcia Volksdeutsche (Gelb z Mszany Dolnej) zażądali na pogrzebie 20 trupów z Ujanowic, inaczej to nie pójdę do biura! Prowadziłem ten pogrzeb nie wiedząc, czy z cmentarza wrócę.- Wszyscy nieustannie modliliśmy się wtedy do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, która w czasie okupacji była nam jedynym ratunkiem - prawdziwie Nieustającą Pomocą. Toteż przez przyczynę Matki Bożej udało się wmówić w Niemców, że to była osobista zemsta na Chrzanie a nie polityczna - i uwierzyli i dali spokój. A naprawdę była to sprawa rzeczywiście polityczna, bo Chrzan dostał wyrok z Komendy t.zw."A. K." (Armii Krajowej) podziemnej.
Na konto AK potworzyły się wtedy różne bandy rabunkowe miejscowe i na tym tle było aresztowanie 3-ch braci Gwiżdżów ze Sechnej z Gwiżdżówki. Niewinnie poszedł ze świata Łagosz Jan z Sechnej, u którego Jacek Gwiżdż nocował. Za polityczne sprawy to tylko stracili Niemcy Bednarka Antoniego z Kaleni - gajowego, że utrzymuje kontakt z partyzantami polskimi czyli t.zw. "lesiakami", jako, że kryli się po lasach.-

*



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2559
2559
2559
2559
2559
2559
2559, Dokumenty-nauka -klucze-inne
2559
2559
2559
2559

więcej podobnych podstron