Agatha Christie - Morderstwo na polu golfowym, pliki zamawiane, edukacja


AGATHA CHRISTIE

MORDERSTWO NA POLU GOLFOWYM

TŁUMACZYŁ JAN S. ZAUS

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE MURDER ON THE LINKS

ROZDZIAŁ PIERWSZY

TOWARZYSZKA PODRÓŻY

Sądzę, że nadal krąży znana anegdota o młodym pisarzu, który chcąc już od pierwszego słowa wzbudzić zainteresowanie wielce zblazowanego wydawcy, rozpoczął powieść następującym zdaniem:

— Do diabła! — powiedziała księżna.

Dziwnym zbiegiem okoliczności moja opowieść zaczyna się w ten sam sposób. Tylko, że dama, która wydała ów okrzyk, bynajmniej nie była księżną.

Na początku lipca, po załatwieniu kilku spraw w Paryżu, wracałem porannym ekspresem do Londynu. Ciągle dzieliłem mieszkanie z moim starym przyjacielem, Herkulesem Poirotem, jeszcze do niedawna belgijskim detektywem.

Ekspres, jadący z Calais, był osobliwie pusty i poza mną w przedziale znajdowała się tylko jedna osoba. Hotel opuściłem w pośpiechu i teraz zająłem się sprawdzaniem bagaży. Z tego też powodu ledwo zwróciłem uwagę na towarzyszkę podróży, która nagle przypomniała mi o swej obecności. Zerwała się ze swego miejsca, opuściła okno, wychyliła się, ale zaraz cofnęła wykrzykując z całym przekonaniem:

— Do diabła!

Przyznaję, jestem człowiekiem staromodnym. Według mnie kobieta powinna być kobieca. Nie mam cierpliwości do tych wszystkich nowoczesnych neurotycznych dziewcząt słuchających od rana do wieczora jazzu, palących i dymiących jak komin i mówiących językiem, który mógłby wywołać rumieniec na twarzy przekupki z Billingsgate! Podniosłem głowę i zmarszczyłem brwi. Pod krzykliwym, czerwonym kapelusikiem ujrzałem ładną, bezczelną twarzyczkę okoloną gęstymi, czarnymi lokami zakrywającymi uszy. Choć dziewczyna miała niewiele ponad siedemnaście lat, jej policzki pokrywała warstwa pudru, a wargi były nienaturalnie czerwone.

Nie speszona, śmiało zniosła moje spojrzenie i odpowiedziała na nie wymownym grymasem.

— O, mój Boże, zaszokowaliśmy pewnego dżentelmena! — zwróciła się do nie istniejącego audytorium. — Uprzejmie przepraszam za mój sposób wyrażania się! Przyznaję, to nie przystoi prawdziwej damie, ale — o, Boże, miałam poważny powód! Czy pan wie, że straciłam jedyną siostrę?

— Doprawdy? — powiedziałem uprzejmie. — To godne pożałowania.

— On mnie potępia! — zauważyła młoda panna. — Najwyraźniej potępia… mnie i moją siostrę, a to ostatnie jest nie fair, bo nawet jej nie widział!

Otworzyłem usta, ale nie dopuściła mnie do słowa.

— Niech pan nic nie mówi! Nikt mnie nie kocha! Za karę powinnam iść do ogrodu i zjadać szkodniki. Buuu…! Zostałam ukarana!

Zasłoniła się płachtą francuskiego czasopisma satyrycznego. Za chwilę zauważyłem, że zerka na mnie ukradkowo ponad pismem. Na przekór sobie nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu i w tym momencie odrzuciła czasopismo i roześmiała się perliście.

— Wiem, że nie jest pan takim strasznym ponurakiem, na jakiego pan wygląda — rzekła.

Jej śmiech był tak zaraźliwy, że nie mogłem dłużej zachowywać powagi, mimo, że określenie „ponurak” nie przypadło mi do gustu.

— Nareszcie! A więc jesteśmy już przyjaciółmi! —oświadczyła pannica. — Niech pan powie, że jest mu przykro z powodu mojej siostry…

— Jestem zrozpaczony…

— Dobry chłopiec!

— Proszę pozwolić mi dokończyć. Chciałem dodać, że chociaż jestem zrozpaczony, doskonale mogę znieść jej nieobecność.

Przy tych słowach skłoniłem trochę głowę. Ale ta młoda, i w istocie nieobliczalna, istotka zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową.

— Dosyć. Wolę już pańską dostojną dezaprobatę. Och, ten wyraz twarzy! Widać na niej wypisane słowa: „To nie jest osoba z naszego towarzystwa”. I nie myli się pan, chociaż w dzisiejszych czasach trudno odróżnić księżnę od kobiety z półświatka. Masz tobie, znowu pana zaszokowałam, prawda? Pan z pewnością niedawno wyszedł z dżungli, ale mnie to nie przeszkadza. Żałuję, że ludzie pańskiego pokroju, to dziś przeżytek. Nienawidzę ludzi, którzy są zbyt śmiali. Natychmiast się wściekam.

Potrząsnęła energicznie głową.

— Jak pani wygląda, gdy się wścieka? — zapytałem z uśmiechem.

— Wtedy wstępuje we mnie diabeł. Nie zwracam uwagi na to, co mówię i co robię. Załatwiłam tak pewnego faceta. Naprawdę. Ale zasłużył na to.

— No to — powiedziałem błagalnie — niech się pani na mnie nie wścieka.

— Nie będę. Lubię pana… polubiłam pana od pierwszej chwili. Ale sprawiał pan wrażenie takiego zdegustowanego, że pomyślałam, iż nigdy się nie zaprzyjaźnimy.

— A jednak zostaliśmy przyjaciółmi. Proszę mi powiedzieć coś o sobie.

— Jestem aktorką. Nie… nie taką, jak pan myśli. Występuję na scenie od szóstego roku życia. Wywracam koziołki.

— Pani wybaczy, ale… — zacząłem zaskoczony.

— Nigdy nie widział pan dzieci robiących różne sztuczki akrobatyczne?

— Ach tak, rozumiem!

— Z urodzenia jestem Amerykanką, ale prawie całe życie spędziłam w Anglii. Właśnie opracowałyśmy nowy numer…

— My?

— Moja siostra i ja. Taka mieszanka, trochę śpiewu, trochę tańca, potem odklepujemy tekst i do tego stare sztuczki. W sumie nowy pomysł, który zawsze bierze. I daje szansę na niezły zarobek…

Moja nowa znajoma pochyliła się i mówiła dalej z zapałem, używając niezrozumiałych dla mnie określeń. Ale mimo to zauważyłem, że coraz bardziej mnie interesuje. Wydawała się ciekawą mieszaniną dziecka i kobiety. Chociaż życiowo doświadczona i — jak twierdziła — zdolna o siebie zadbać, w jej prostych poglądach na życie i determinacji, aby odnieść sukces, było coś interesująco naiwnego.

Minęliśmy Amiens. Ta nazwa wywołała wspomnienia. Moja towarzyszka zdawała się czytać w moich myślach.

— Myśli pan o wojnie?

Skinąłem głową.

— Brał pan w niej udział, jak sądzę?

— A jakże. Zostałem ranny i po bitwie nad Sommą odesłano mnie do domu. Teraz jestem kimś w rodzaju prywatnego sekretarza posła do parlamentu.

— O Boże! Ma pan głowę na karku!

— Nie, to nic ciekawego. W istocie nie mam wiele do roboty. Najwyżej dwie godziny dziennie. A poza tym to nudna praca. I doprawdy nie wiem, co bym robił, gdybym nie miał innego, bardziej interesującego zajęcia.

— Niech pan nie mówi, że kolekcjonuje owady!

— Nie. Mieszkam z bardzo interesującym człowiekiem. To Belg — były detektyw. Obecnie mieszka w Londynie i zajmuje się niezwykłymi sprawami. To doprawdy wspaniały człowiek. Niejeden raz rozwiązał sprawę, z którą policja nie potrafiła sobie poradzić.

Moja towarzyszka słuchała z szeroko otwartymi oczami.

— To fascynujące! Ubóstwiam zbrodnie. Oglądam wszystkie filmy kryminalne. A kiedy wydarzy się jakieś morderstwo, po prostu pożeram dzienniki.

— Pamięta pani morderstwo w Styles*? — zapytałem.

— Chwileczkę… czy to wtedy otruto starszą panią? Gdzieś w hrabstwie Essex?

Skinąłem głową.

— To była pierwsza wielka sprawa Poirota. Gdyby nie on, morderca uszedłby bezkarnie. To był cudowny popis zręczności detektywistycznej.

Zapaliwszy się do tematu, zacząłem opisywać główne etapy śledztwa, aż do zaskakującego, triumfalnego zakończenia.

Dziewczyna słuchała oczarowana. Byliśmy tak zaabsorbowani, że nawet nie zauważyliśmy, że pociąg zatrzymał się na dworcu w Calais.

Zawołałem dwóch bagażowych i wysiedliśmy na peron. Moja towarzyszka podała mi rękę.

— Do widzenia. W przyszłości będę się starała lepiej wyrażać.

— Och, ale pozwoli pani, że zaopiekuję się nią na statku?

— Może nie wsiądę na ten statek. Wpierw muszę poszukać siostry i upewnić się, czy jechała razem z nami. W każdym razie dziękuję.

— Ale z pewnością jeszcze się spotkamy, prawda? Nie podała mi pani swojego imienia! — krzyknąłem, gdy odwracała się.

Spojrzała na mnie przez ramię.

— Kopciuszek — odparła i zaśmiała się.

Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, kiedy i w jakich okolicznościach znowu ją spotkam.

ROZDZIAŁ DRUGI

WEZWANIE NA POMOC

Następnego dnia pięć po dziewiątej wszedłem do naszego wspólnego salonu na śniadanie. Mój przyjaciel, Poirot, jak zawsze punktualny, właśnie rozbijał skorupkę drugiego jajka.

Uśmiechnął się promiennie na mój widok.

— Dobrze spałeś? Odpocząłeś po tej okropnej podróży? To wspaniale, dziś rano jesteś wyjątkowo punktualny. Pardon, ale twój krawat leży niesymetrycznie. Pozwolisz, że go poprawię?

Herkulesa Poirota opisałem już w innej książce. To niezwykły człowieczek! Jego wzrost nie przekracza metra sześćdziesięciu centymetrów; ma owalną głowę, zwykle przechyloną nieco na bok; oczy, gdy jest podniecony, rzucają zielone błyski; wąs zakręcony sztywno po wojskowemu; zawsze elegancki jak dandys. A poza tym jest we wszystkim niesamowitym pedantem. Na widok krzywo stojącego bibelotu, śladu kurzu, czy też najmniejszej niedbałości w czyimś stroju, cierpi istne tortury, dopóki nie zaprowadzi porządku. Porządek i Metoda, to jego bóstwa. Gardzi namacalnymi dowodami, takimi jak ślady stóp i popiół z papierosa, twierdząc, że tego rodzaju rzeczy nigdy nie doprowadzą detektywa do rozwiązania zagadki. Wykładając to zwykle pukał się z zadowoleniem w jajowatą głowę i powtarzał z satysfakcją:

— Małe, szare komórki — zawsze pamiętaj o małych, szarych komórkach, mon ami.

Usiadłem na swoim miejscu i w odpowiedzi na powitanie Poirota zauważyłem od niechcenia, że godzinną podróż z Calais do Dover trudno nazwać okropną.

— Nie ma nic interesującego w dzisiejszej poczcie? — zapytałem.

Poirot potrząsnął z niezadowoleniem głową.

— Jeszcze nie przejrzałem wszystkich listów, ale dotychczas nie przyszło nic interesującego. Wielcy zbrodniarze, przemyślne zbrodnie, to wszystko nie istnieje.

Potrząsnął głową przygnębiony, a ja roześmiałem się.

— Nie przejmuj się, Poirot, jeszcze uśmiechnie się do ciebie szczęście. Otwórz listy. Każdy z nich może zawierać jakąś sprawę rysującą się na horyzoncie.

Poirot uśmiechnął się, chwycił mały nożyk do otwierania listów i zaczął rozcinać pierwszą z brzegu kopertę leżącą na wierzchu kilku listów znajdujących się obok jego talerza.

— Rachunek. Następny rachunek. Na starość robię się rozrzutny. Ach! Otóż i wiadomość od Jappa.

— Doprawdy? — Nadstawiłem uszu. Inspektor Scotland Yardu niejeden raz wciągnął nas w interesującą sprawę.

— Tylko dziękuje mi (na swój własny sposób) za pomoc w sprawie Aberystwitha, kiedy skierowałem go na właściwy trop. Z przyjemnością mu pomagałem.

Poirot nadal bez entuzjazmu przeglądał korespondencję.

— Prośba o wykład dla naszych miejscowych skautów.

Hrabina Forfanock będzie zobowiązana, jeśli ją odwiedzę. Pewnie następny piesek salonowy! Ina koniec… Ach… W jego głosie zaszła nagła zmiana. Podniosłem wzrok. Poirot czytał z uwagą. Po chwili podsunął mi kartkę papieru.

— To coś niezwykłego, mon ami. Przeczytaj.

List, na zagranicznym papierze, napisany był pewną ręką.

WILLA GENEVIÉVE,

MERLINVJLLE-SUR-MER,

FRANCJA

Szanowny Panie,

Potrzebuję usług dobrego detektywa, ponieważ z pewnych względów — które podam panu później — nie chcę powiadamiać policji. Słyszałem o Panu z wielu różnych źródeł i wszyscy twierdzą, że jest Pan nie tylko bardzo zdolny, ale również dyskretny. Nie chcę podawać w liście szczegółów, ale z uwagi na posiadaną tajemnicę obecnie żyję w ciągłym strachu. Jestem przekonany, że niebezpieczeństwo jest bliskie, i dlatego błagam, żeby nie tracił Pan czasu i jak najszybciej przybył do Francji. Proszę przysłać depeszę z datą przyjazdu, to przyślę po Pana samochód do Calais. Byłbym zobowiązany, gdyby porzucił Pan prowadzone obecnie dochodzenia i całkowicie poświęcił się moim sprawom. Jestem przygotowany zapłacić każde honorarium. Być może będę potrzebował Pańskich usług przez dłuższy czas i może zaistnieć konieczność udania się do Santiago, gdzie mieszkałem przez wiele lat.

Jeszcze raz zapewniam Pana, że sprawa jest niezwykle pilna.

Z poważaniem

P. T. Renauld

Pod podpisem skreślone były drżącą ręką prawie nieczytelne słowa:

„Na litość boską, niech pan przyjedzie”.

Z przyspieszonym biciem serca zwróciłem Poirotowi list.

— Nareszcie coś niezwykłego! —powiedziałem.

— Istotnie — odparł Poirot w zamyśleniu.

— Oczywiście pojedziesz—dodałem.

Poirot skinął głową. Myślał intensywnie. W końcu ocknął się i spojrzał na zegarek. Jego twarz była bardzo poważna.

— Jak wiesz, przyjacielu, nie mamy czasu do stracenia. Jednak ekspres na kontynent odjeżdża z dworca Victoria dopiero o jedenastej, więc nie denerwuj się, mamy dość czasu. Możemy poświęcić dziesięć minut na dyskusję. Będziesz mi towarzyszył, n`est-ce pas!

— No…

— Mówiłeś, ze twój pracodawca nie będzie ciebie potrzebował przez następne kilka tygodni.

— Och, tak, wszystko się zgadza. Ale pan Renauld dał niedwuznacznie do zrozumienia, że to sprawa prywatna.

— Dobrze, dobrze. Załatwię to z panem Renauldem. A przy okazji, chyba znam skądś to nazwisko?

— Znany południowoamerykański milioner nazywa się Renauld. Nie wiem, czy to ten sam.

— Niewątpliwie. To wyjaśnia Santiago. Santiago jest w Chile, a Chile leży w Południowej Ameryce! No, w każdym razie zrobiliśmy postępy! Zwróciłeś uwagę na dopisek? Co cię w nim uderzyło?

Zamyśliłem się.

— Wyraźnie cały list napisał pewną ręką, ale pod koniec przestał się kontrolować i pod wpływem nagłego impulsu dopisał te sześć słów.

Mój przyjaciel potrząsnął energicznie głową.

— Mylisz się. Nie zauważyłeś, że atrament podpisu jest wyraźnie czarny, a w dopisku blady?

— I co z tego? — zapytałem z ciekawością.

— Mon Dieu, mon ami*, użyj swoich szarych komórek. Czy to nie oczywiste? Pan Renault napisał cały list. Nie osuszając go bibułą przeczytał uważnie. Następnie, nie powodowany impulsem, ale rozmyślnie, dodał ostatnie słowa i natychmiast wysuszył je bibułą.

— Dlaczego?

— Parbleu! Aby wywrzeć na mnie odpowiednie wrażenie — takie jakie wywołał na tobie.

— Co?

— Mais oui… chciał być pewien, że przyjadę! Przeczytał napisany list i nie był z niego zadowolony. Nie był wystarczająco przekonujący!

Przerwał, a po chwili — z świadczącym o wewnętrznym podnieceniu zielonym błyskiem w oczach — dodał łagodnie:

— Tak więc, mon ami, skoro nie pod wpływem impulsu, ale na trzeźwo, z zimną krwią dodał to postscriptum, sprawa jest niezwykle pilna i musimy dotrzeć do niego tak szybko, jak to tylko możliwe.

— Merlinville-Sur-Mer…—mruknąłem w zamyśleniu.

— Wydaje mi się, że słyszałem już tę nazwę.

Poirot skinął głową.

— To spokojna, mała miejscowość — ale szykowna! Leży w połowie drogi między Boulogne i Calais. Jak sądzę, pan Renauld ma dom w Anglii?

— Tak, o ile dobrze pamiętam, przy Rutland Gate. I jakąś dużą posiadłość na prowincji, w Hertfordshire. Prawdę mówiąc mało o nim wiem, nie lubi się udzielać towarzysko. Chyba ma w City biuro prowadzące jakieś interesy z Południową Ameryką i większość życia spędził w Chile i Argentynie.

— Wszystkich szczegółów dowiemy się od niego samego. Chodźmy się spakować. Wystarczy jedna mała walizka dla każdego, a potem taksówka na dworzec Victoria.

O jedenastej pociąg ruszył w kierunku Dover. Przed odjazdem Poirot wysłał depeszę do pana Renaulda, podając czas przybycia do Calais.

Wiedziałem, że na statku lepiej nic zakłócać samotności mojego przyjaciela. Była wspaniała pogoda i morze gładkie jak lustro, więc nie byłem zaskoczony, gdy po przybiciu do Calais Poirot dołączył do mnie z uśmiechem. Ale czekało nas rozczarowanie; nie przysłano po nas samochodu. Wyglądało na to, że depesza Poirota utknęła gdzieś po drodze.

— Musimy wynająć taksówkę — oświadczył wesoło. Po kilku minutach, jechaliśmy do Merlinville w okropnie rozklekotanym aucie.

Byłem w dobrym nastroju, ale mój mały przyjaciel obserwował mnie posępnie.

— Zachowujesz się jak niespełna rozumu, Hastings. A to wróży nieszczęście.

— Nonsens. W każdym razie ty nie podzielasz moich uczuć.

— Nie, ale boję się.

— Czego?

— Nie wiem. Mam przeczucie …je ne sais quoi!*

Powiedział to tak poważnie, że wbrew wszystkiemu i mnie się to udzieliło.

— Czuję — powiedział wolno — że to będzie duża sprawa — długi, nużący i niełatwy do rozwiązania problem.

Nie zadawałem dalszych pytań, bo właśnie przyjechaliśmy do małego miasteczka Merlinville i zwolniliśmy, żeby zapytać o drogę do willi Genevi?ve.

— Prosto, monsieur, przez miasto. Willa Genevi?ve znajduje się osiemset metrów za miastem. Nie zabłądzicie. To duża willa z widokiem na morze.

Podziękowaliśmy informatorowi i pojechaliśmy wedle wskazówek. Drugi raz zatrzymaliśmy się na rozwidleniu dróg. W naszym kierunku wlókł się jakiś wieśniak i czekaliśmy, aż się zbliży, żeby znowu zapytać o drogę. Po prawej stronie drogi stała niewielka willa — zbyt mała na tę, której szukaliśmy. Nagle otworzyła się furtka i wyszła z niej jakaś dziewczyna.

Szofer wychylił się przez okno i zapytał mijającego nas wieśniaka o drogę.

— Willa Genevi?ve? To kilka kroków stąd, trzeba skręcić w drogę po prawej, monsieur. Moglibyście ją widzieć, gdyby nie stała za zakrętem.

Szofer podziękował i ruszyliśmy. Patrzyłem zafascynowany na stojącą dziewczynę. Trzymała rękę na klamce furtki i patrzyła na nas. Jestem wielbicielem piękna, a teraz miałem przed sobą istotę, obok której nie sposób przejść obojętnie. Wysoka, o proporcjach młodej boginki, złote włosy błyszczały w słońcu. Mógłbym przysiąc, że nigdy nie widziałem piękniejszej dziewczyny. Mijając ją, odwróciłem głowę i patrzyłem oczarowany.

— Na Boga, Poirot — wykrzyknąłem — zauważyłeś tę młodą boginię?

Poirot uniósł brwi.

— Ça commence!* — mruknął. — Już zdążyłeś zobaczyć boginię!

— Niech to diabli, czy to nie była bogini?

— Możliwe, ale ja tego nie zauważyłem.

— Nie zauważyłeś jej?

— Mon ami, dwóch ludzi rzadko widzi to samo. Ty, na przykład, widziałeś boginię, a ja… — zawahał się.

— A ty…?

— Widziałem tylko dziewczynę o niespokojnych oczach — odparł poważnie Poirot.

W rym momencie zajechaliśmy przed wielką, zieloną bramę i oboje równocześnie wydaliśmy okrzyk zdumienia. Przed bramą stał imponującego wzrostu policjant, który na nasz widok podniósł rękę.

— Zakaz wjazdu, messieurs.

— Ale my chcemy się widzieć z panem Renauldem — wykrzyknąłem. — Jesteśmy umówieni na spotkanie. To przecież jego willa, prawda?

— Tak, monsieur, ale…

Poirot pochylił się do przodu.

— Ale co?

— Monsieur Renauld został dziś rano zamordowany.

ROZDZIAŁ TRZECI

W WILLI GENEVI?VE

Poirot wyskoczył z samochodu, jego oczy błyszczały z podniecenia.

— O czym pan mówi? Zamordowany? Kiedy? Jak?

Policjant wyprostował się.

— Nie wolno mi odpowiadać na żadne pytanie, monsieur.

— Tak, to prawda. Rozumiem. — Poirot zastanawiał się przez chwilę. — Niewątpliwie w willi jest teraz komisarz policji?

— Tak, monsiuer.

Poirot wyjął wizytówkę i napisał kilka słów.

— Voil?! Czy będzie pan tak dobry i natychmiast przekaże ten bilecik panu komisarzowi?

Mężczyzna wziął wizytówkę, odwrócił głowę i zagwizdał. Po chwili zjawił się jego kolega i odebrał wizytówkę Poirota. Po kilku minutach pojawił się niski, otyły mężczyzna z sumiastym wąsem. Szybko podszedł do bramy.

— Drogi monsieur Poirot! — wykrzyknął. — Jakie to szczęście, że się pan tu zjawił.

Twarz Poirota rozpromieniła się.

— Monsieur Bex! Jestem zachwycony. — Odwrócił się do mnie. — Pozwolą panowie, że ich przedstawię. Oto mój angielski przyjaciel, kapitan Hastings, a to monsieur Lucien Bex.

Skłoniliśmy się sobie ceremonialnie i pan Bex zwrócił się do Poirota:

— Mon vieux, nie widziałem pana od 1909 roku, gdy spotkaliśmy się w Ostendzie. Ma pan jakieś informacje?

— Może już je pan zna. Wie pan, że zostałem tu wezwany listownie?

— Nie. Przez kogo?

— Przez zamordowanego. Wydaje się, że wiedział, iż ktoś nastaje na jego życie. Na nieszczęście wezwał mnie za późno.

— Sacre tonnerre!* wykrzyknął Francuz. — Zatem przewidział własne morderstwo. To w znacznym stopniu podważa nasze teorie! Ale wejdźmy do środka.

Otworzył bramę i ruszyliśmy w kierunku domu. Monsieur Bex kontynuował:

— Natychmiast musi pan to powtórzyć sędziemu śledczemu, monsieur Hautetowi. Właśnie skończył badanie miejsca zbrodni i teraz przesłuchuje świadków.

— Kiedy popełniono zbrodnię? — zapytał Poirot.

— Ciało znaleziono dziś rano około dziewiątej. Według zeznania pani Renauld i orzeczenia lekarzy, śmierć musiała nastąpić około drugiej w nocy. Ale proszę, wejdźmy do środka.

Pokonaliśmy kilka stopni wiodących do frontowych drzwi willi. W holu siedział następny policjant. Wstał na widok komisarza.

— Gdzie teraz jest monsieur Hautet? — zapytał Bex.

— W salonie, proszę pana.

Komisarz otworzył drzwi po lewej stronie i weszliśmy do salonu. Monsieur Hautet siedział ze swoim sekretarzem przy dużym okrągłym stole. Spojrzał, gdy wchodziliśmy. Komisarz przedstawił nas i wyjaśnił naszą obecność.

Sędzia śledczy, monsieur Hautet, był wysokim, chudym mężczyzną, o przenikliwych oczach i starannie przyciętej bródce, którą miał zwyczaj gładzić, gdy mówił. Przy kominku stał starszy, trochę przygarbiony mężczyzna, którego przedstawiono nam jako doktora Duranda.

— To doprawdy niezwykłe — zauważył monsieur Hautet, gdy komisarz skończył. — Ma pan przy sobie ten list ?

Poirot podał mu list i sędzia zaczął czytać.

— Hm… Pisze o jakiejś tajemnicy. Jaka szkoda, że nie wyjaśnił tego bliżej. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że pan przyjechał, panie Poirot. Mam nadzieję, że uczyni nam pan łaskę i weźmie udział w śledztwie. A może musi pan wracać do Londynu?

— Panie sędzio, zamierzam zostać. Nie przyjechałem w porę, aby zapobiec śmierci mego klienta, i mój honor nakazuje mi teraz wykryć mordercę.

Sędzia skłonił się.

— To bardzo chwalebne. Bez wątpienia madame Renauld również zechce skorzystać z pańskich usług. W każdej chwili spodziewamy się pana Girauda z S?reté w Paryżu i jestem pewien, że wzajemnie będziecie się wspomagać w śledztwie. A tymczasem mam nadzieję, że uczyni mi pan grzeczność i weźmie udział w przesłuchaniu; chyba nie muszę dodawać, że w razie potrzeby służymy pomocą.

— Dziękuję. Obecnie, jak pan wie, poruszam się w kompletnych ciemnościach. Nie mam o niczym pojęcia.

Sędzia kiwnął na komisarza, który zaczął relacjonować:

— Dziś rano stara służąca, Françoise, zeszła na dół, aby zacząć codzienne zajęcia i zauważyła, że frontowe drzwi są otwarte. Obawiając się, że do domu weszli złodzieje, zajrzała do jadalni, ale przekonawszy się, że srebra są w komplecie, przestała się martwić. Doszła do wniosku, że niewątpliwie jej pan wstał wcześnie i wyszedł na spacer.

— Przepraszam, monsieur, że przerwę, ale czy leżało to w jego zwyczaju?

— Nie, ale stara Françoise ma wyrobione zdanie na temat Anglików — uważa, że wszyscy są pomyleni i często postępują w sposób niewytłumaczalny! Gdy pokojówka Léonie, młoda dziewczyna, poszła zbudzić swoją panią, z przerażeniem odkryła, że leży na łóżku związana i zakneblowana. Niemal w tej samej chwili nadeszły wiadomości, że znaleziono ciało pana Renaulda z sztyletem w plecach.

— Gdzie?

— Otóż to właśnie jest najdziwniejsze w tej sprawie, panie Poirot. Ciało leżało twarzą do ziemi… w otwartym grobie.

— Co?

— Tak. Grób był świeżo wykopany — zaledwie kilka metrów za ogrodzeniem.

— Kiedy nastąpiła śmierć?

Na to pytanie odpowiedział doktor Durand.

— Zbadałem ciało o dziesiątej rano. Śmierć musiała nastąpić co najmniej siedem albo dziesięć godzin wcześniej.

— Hmmm… To znaczy, że mieczy północą i trzecią nad ranem.

— Zgadza się, a poza tym zeznanie pani Renauld wskazuje na drugą, co dokładnie określa czas popełnienia zbrodni. Śmierć musiała nastąpić natychmiast i oczywiście wyklucza się samobójstwo.

Poirot skinął głową i komisarz kontynuował:

— Przerażona służba szybko uwolniła panią Renauld z więzów. Była niezmiernie osłabiona, prawie nieprzytomna z bólu, jaki spowodowały sznury. Okazało się, że do sypialni wdarło się dwóch zamaskowanych mężczyzn, zakneblowali ją i związali, potem siłą uprowadzili jej męża. Ale o tym dowiedzieliśmy się z drugiej ręki, od służby. Gdy nadeszły tragiczne wieści, pani Renauld wpadła w czarną rozpacz. Doktor Durand po przybyciu natychmiast podał jej środek nasenny. Teraz niewątpliwie śpi spokojnie i odpoczywa po napięciu wywołanym przesłuchaniem.

— Kto mieszka w tym domu?

— Gospodyni, stara Françoise. Od wielu lat służyła u poprzednich właścicieli willi. Następnie mamy dwie młode dziewczyny, siostry Denise i Léonie Oulard. Pochodzą z Merlinville i mają bardzo porządnych rodziców. Dalej, szofer, którego pan Renauld przywiózł z Anglii. Obecnie jest na urlopie. Wreszcie sama pani Renauld i jej syn, Jack Renauld. Ale i on w tej chwili jest nieobecny. Poirot skinął głową.

— Marchaud! — zawołał Hautet. Pojawił się policjant.

— Przyprowadź Françoise.

Policjant zasalutował i wyszedł. Po chwili przyprowadził wystraszoną gospodynię.

— Nazywa się pani Françoise Arrichet?

— Tak, proszę pana.

— Od jak dawna służy pani w willi Genevi?ve?

— Przez jedenaście lat służyłam u pani wicehrabiny. Potem wiosną sprzedała willę i ugodziłam się na służbę do tego angielskiego milorda. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że…

Sędzi a krótko jej przerwał.

— Niewątpliwie, niewątpliwie. Niech nam pani powie, Françoise, kto zwykle zamyka na noc drzwi frontowe?

— Ja, proszę pana.

— A wczoraj wieczorem?

— Zamknęłam je, jak zwykle.

— Jest pani tego pewna?

— Przysięgam na wszystkie świętości, monsieur.

— O której godzinie?

— Normalnie, o wpół do jedenastej.

— Czy inni mieszkańcy udali się już na spoczynek?

— Madame dawno już poszła do siebie. Denise i Léonie poszły ze mną na górę. Monsieur został w gabinecie.

— A zatem jeśli ktoś potem otworzył drzwi, to mógł to zrobić tylko pan Renauld?

Françoise wzruszyła szerokimi ramionami.

— A po co miałby to robić? Przecież ciągle kręcą się tutaj złodzieje i bandyci! Co za pomysł! Monsieur nie był głupcem. Przecież nie musiał wpuszczać tej damy…

Sędzia szybko przerwał:

— Dama? O jakiej damie pani mówi?

— O tej, co przyszła do niego.

— Wczoraj wieczorem odwiedziła go jakaś kobieta?

— Ależ tak, proszę pana… Często przychodziła wieczorem.

— Kto to był? Zna ją pani?

Kobieta skrzywiła się chytrze.

— A skąd niby to miałabym wiedzieć? — mruknęła. — Ja jej wczoraj wieczorem nie wpuszczałam.

— Hola! — krzyknął sędzia, uderzając pięścią w stół. — Chce się pani bawić z policją w kotka i myszkę? Proszę natychmiast powiedzieć nazwisko tej kobiety, która wieczorami odwiedzała pana Renaulda.

— Policja… policja — mruczała Françoise. — Nigdy nie myślałam, że będę miała do czynienia z policją… Wiem dobrze, kto to był. Pani Daubreuil.

Komisarz wydał cichy okrzyk zaskoczenia.

— Pani Daubreuil… z położonej w pobliżu willi Marguerite?

— Zgadza się, monsiuer. Och, ładny z niej numerek. Kobieta pokiwała głową pogardliwie.

— Pani Daubreuil… — mruczał komisarz. — Niemożliwe.

— Voil? — dodała Françoise. — Oto co mnie spotyka za to, że wyznałam prawdę.

— Ależ nie — odparł sędzia uspokajająco. — Tylko byliśmy tym zaskoczeni. A więc madame Daubreuil i monsieur Renauld, oni byli…? — przerwał taktownie. — No? Niewątpliwie o to chodziło, prawda?

— A skąd mam wiedzieć? O czym pan mówi? Przecież mój pan był angielskim dżentelmenem… bardzo bogatym… a pani Daubreuil jest biedna, ale bardzo szykowna. A poza tym ona mieszka spokojnie z córką. Niewątpliwie to kobieta z przeszłością! I nie jest już młoda — chociaż ma foi! A ja, która panu o tym mówię, widziałam, jak mężczyźni odwracają się i gapią na nią, gdy idzie ulicą. Ostatnio wydawała więcej pieniędzy — wszyscy w mieście o tym wiedzą! — Françoise potrząsnęła głową z absolutną pewnością.

Pan Hautet głaskał brodę w zamyśleniu.

— A pani Renauld? — zapytał. — Jak ona odnosiła się do tej… przyjaźni?

Françoise wzruszyła ramionami.

— Zawsze była bardzo miła… bardzo uprzejma. Ktoś mógłby powiedzieć, że niczego sienie domyśla. Ale mimo wszystko — czy nie jest tak, że serce cierpi, prawda proszę pana? Obserwowałam, jak z dnia na dzień pani stawała się coraz bledsza, coraz szczuplejsza. Nie była już tą samą kobietą, która przybyła tu miesiąc temu. Monsieur też się zmienił. On też miał swoje zmartwienia. Każdy mógł zauważyć, że znajduje się na skraju wyczerpania nerwowego. I czy można się temu dziwić, skoro tak pokierował swoim romansem? Żadnej powściągliwości, żadnej dyskrecji. To zupełnie w angielskim stylu!

Oburzony poruszyłem się na krześle, ale sędzia, nie zrażony tymi dygresjami, kontynuował pytania.

— Więc mówi pani, że monsieur Renauld nie musiał sam wypuszczać madame Daubreuil. No, ale w końcu wyszła?

— Tak, proszę pana. Słyszałam, jak oboje wychodzą z gabinetu i idą do drzwi. Monsieur Renauld pożegnał ją i zamknął drzwi.

— Która to była godzina?

— Chyba dwadzieścia pięć minut po dziesiątej.

— Słyszała pani, o której pan Renauld poszedł spać?

— Słyszałam, jak poszedł na górę mniej więcej dziesięć minut po nas. Schody tak trzeszczą, że słychać, jak się po nich chodzi.

— I to wszystko? Słyszała pani coś niepokojącego w nocy?

— Nie, nic takiego nie słyszałam.

— Kto ze służby zszedł rano pierwszy na dół?

— Ja. I zaraz zobaczyłam otwarte drzwi.

— Czy wszystkie okna na parterze były zamknięte?

— Tak, panie sędzio. Nie zauważyłam nic podejrzanego.

— Dobrze, może pani odejść, Françoise.

Stara kobieta powlokła się do drzwi. W progu obejrzała się. — Chcę panu coś powiedzieć. Ta madame Daubreuil, to zła kobieta! O tak, kobieta zawsze pozna się na drugiej kobiecie. Ona jest zła, proszę to zapamiętać — przy tych słowach potrząsnęła ze znawstwem głową i wyszła z pokoju. — Léonie Oulard! — krzyknął sędzia. Pojawiła się Léonie, tonąc we łzach, skłonna do histerii. Pan Hautet zajął się nią zręcznie. Pokojówka potwierdziła, że jej pani została zakneblowana i związana. Fakty te znacznie wyolbrzymiła i udramatyzowała. Ale, podobnie jak Françoise, w nocy nic nie słyszała.

Denise potwierdziła zeznania siostry. I ona też zauważyła, że jej pan ostatnio bardzo się zmienił.

— Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej markotny. Jadł mniej. Ciągle był przygnębiony. — Denise miała co do tego własną teorię. — Niewątpliwie mafia wpadła na jego ślad! Dwóch zamaskowanych mężczyzn… Kto inny, jak nie mafia? To straszne!

— Tak, tak, oczywiście — stwierdził sędzia pojednawczo. — A teraz, moja droga, powiedz nam, czy to ty wczoraj wieczorem wpuściłaś do domu madame Daubreuil?

— Nie wczoraj wieczorem, tylko przedwczoraj.

— Ale Françoise przed chwilą powiedziała, że madame Daubreuil była tu wczoraj wieczorem?

— Nie. Wczoraj wieczorem do naszego pana przyszła kobieta, ale to nie była pani Daubreuil.

Zaskoczony sędzia zaczął się upierać, ale dziewczyna nie ustąpiła. Znała dobrze panią Daubreuil z widzenia. A ta kobieta, chociaż też ciemnowłosa, była niższa i młodsza. Nic nie mogło zachwiać jej przekonania.

— Widziałaś ją już przedtem?

— Nigdy. — Ale myślę, że to była Angielka.

— Angielka?

— Tak, proszę pana. Zapytała o monsieur Renaulda po francusku, ale z takim akcentem… po tym każdy by poznał. Poza tym, gdy wychodzili z gabinetu, mówili po angielsku.

— Słyszałaś, co mówili? Jak sądzę zrozumiałaś?

— Mówię dość dobrze po angielsku — odparła Denise z dumą. — Jednak ta pani mówiła za szybko, żebym mogła ją zrozumieć, ale gdy pan otwierał przed nią drzwi, usłyszałam, jak do niej mówił… — przerwała, a następnie powtórzyła starannie i mozolnie: — „Ta… ta… ale teraz, na miłość boską, niech już pani idzie!”

— Tak, tak, ale teraz, na miłość boską, niech już pani idzie! — powtórzył sędzia.

Zwolnił Denise i po chwili zastanowienia polecił wezwać Françoise. Zaraz na wstępie zapytał, czy przypadkiem nie pomyliła się co do wieczoru, w którym złożyła wizytę pani Daubreuil. Jednak Françoise okazała niespodziewany upór. Madame Daubreuil przyszła wczoraj wieczorem. Bez wątpienia to była ona. Denise chciała na siebie zwrócić uwagę, voil? tout!* Dlatego snuła opowieść o jakiejś dziwnej kobiecie. No i z pewnością chciała się pochwalić znajomością angielskiego! Pewnie jej pan nigdy nie wypowiedział takiego zdania po angielsku, ale — nawet gdyby wypowiedział — to i tak o niczym nie świadczy, ponieważ pani Daubreuil doskonale mówi po angielsku i zwykle używa tego języka w rozmowie z państwem Renauld.

— Widzi pan, panicz Jack, syn naszego pana, prawie zawsze tu przebywał, a on mówi bardzo źle po francusku.

Sędzia nie upierał się więcej. Zmienił temat i zapytał o szofera. W odpowiedzi usłyszał, że wczoraj pan Renauld oświadczył, iż nie będzie potrzebował samochodu i szofer może wziąć urlop.

Poirot zmarszczył w zamyśleniu brwi.

— O co chodzi? — wyszeptałem. Potrząsnął głową niecierpliwie i zapytał:

— Przepraszam, panie Bex, monsieur Renauld z pewnością miał prawo jazdy?

Sędzia spojrzał na Franpoise i stara kobieta natychmiast odparła:

— Nie, proszę pana, on nie potrafił prowadzić samochodu.

Poirot jeszcze mocniej zmarszczył brwi.

— Możesz mi powiedzieć, o co ci chodzi? — zniecierpliwiłem się.

— Nie rozumiesz? W liście napisał, że przyśle po nas samochód do Calais.

— Może miał na myśli samochód wynajęty — podsunąłem.

— Niewątpliwie, choć po co wynajmować samochód, skoro ma się własny? Dlaczego akurat wczoraj, w dzień naszego przyjazdu, nagle wysłał szofera na urlop? Czy istniał jakiś powód, dla którego chciał się go pozbyć przed naszym przybyciem?

ROZDZIAŁ CZWARTY

LIST OD BELLI

Françoise opuściła pokój. Sędzia w zamyśleniu bębnił palcami po stole.

— Monsieur Bex — powiedział w końcu — mamy wyraźną sprzeczność zeznań. Której powinniśmy wierzyć? Françoise czy Denise?

— Denise — odparł zdecydowanym tonem komisarz. — To ona otworzyła drzwi tej pani. Françoise jest stara i uparta, a w dodatku wyraźnie nie lubi pani Daubreuil. Poza tym posiadamy dokument świadczący, że Renauld uwikłał się w intrygę miłosną z inną kobietą.

— Tiens! — wykrzyknął monsieur Hautet. — Zapomnieliśmy o tym poinformować monsieur Poirota. — Poszukał między papierami leżącymi na stole i wręczył jeden z nich mojemu przyjacielowi. — Ten list, monsieur Poirot, znaleźliśmy w kieszeni płaszcza zamordowanego

Poirot rozłożył list. Był bardzo pognieciony. Napisała go po angielsku niewprawna ręka:

Mój Najdroższy,

Dlaczego tak długo do mnie nie piszesz? Czy kochasz mnie jeszcze? Twoje ostatnie listy były takie inne, zimne i obce, a teraz takie długie milczenie. Boję się. Czyżbyś już przestał mnie kochać? Ależ to niemożliwe — jaka ja głupia — po co wyobrażam sobie takie straszne rzeczy! Gdybyś naprawdę przestał mnie kochać, nie wiem, co bym zrobiła. Pewnie zabiłabym się! Nie mogę żyć bez Ciebie. Czasem wyobrażam sobie, że stoi między nami inna kobieta. Powiedz, żeby się strzegła… i ty też strzeż się! Prędzej cię zabiję, niż oddam innej! Przysięgam!

Ale po co wypisuję takie bzdury. Ty mnie kochasz i ja kocham ciebie… tak, kocham, kocham, kocham!

Twoja i tylko twoja, ubóstwiająca cię

Bella

Nie było daty ani adresu nadawcy. Poirot z poważnym wyrazem twarzy zwrócił list sędziemu.

— I jakie są panów przypuszczenia…?

Sędzia wzruszył ramionami.

— Monsieur Renauld z pewnością miał kochankę w Anglii… o imieniu Bella! Przyjechał tutaj, poznał madame Daubreuil i zaczął z nią romansować. Wtedy jego stosunek do tamtej stał się chłodniejszy, a ona natychmiast zaczęła coś podejrzewać. Ten list zawiera wyraźną pogróżkę. Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się bardzo prosta. Zazdrość! To, że Renauld otrzymał cios w plecy, wydaje się wskazywać, że zabiła go kobieta.

Poirot skinął głową.

— Sztylet w plecach, tak… ale nie grób! Kopanie grobu to ciężka i żmudna praca, której nie podoła kobieta. To może wykonać tylko mężczyzna.

— Tak, tak, ma pan rację! — wykrzyknął podniecony komisarz. — Nie pomyśleliśmy o tym.

— Jak powiedziałem — ciągnął sędzia — na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się bardzo prosta, ale zamaskowani mężczyźni i list, który otrzymał pan od Renaulda, bardzo ją komplikują. To zupełnie zmienia sytuację, wydaje się, że mamy dwie, nie powiązane ze sobą i różniące się okoliczności. Czy sądzi pan, że list, który pan otrzymał, może dotyczyć Belli i jej pogróżek?

Poirot potrząsnął głową.

— Nie. Taki człowiek jak Renauld, który obijał się po całym świecie i prowadził awanturnicze życie, nie będzie prosił o pomoc w obawie przed kobietą.

Sędzia skinął głową z głębokim przekonaniem.

— Zgadzam się z panem. Zatem rozwiązania zagadki tego listu musimy poszukać…

— W Santiago — dokończył komisarz. — Niezwłocznie wyślę telegram do policji w Santiago z prośbą o informacje dotyczące zamordowanego z czasów jego pobytu w tym mieście. Musimy się dowiedzieć o jego romansach, jakie prowadził interesy, jakich miał przyjaciół i wrogów. Byłoby dziwne, gdybyśmy w ten sposób nie znaleźli klucza do rozwiązania zagadki morderstwa.

Komisarz rozejrzał się, oczekując aprobaty.

— Wspaniale! — powiedział Poirot z uznaniem. — Czy wśród papierów Renaulda znaleźliście inne listy Belli? —— zapytał.

— Nie, ale oczywiście w pierwszym rzędzie przejrzeliśmy tylko dokumenty znajdujące się w jego gabinecie. Jednak nie znaleźliśmy nic interesującego. Wszystko wydaje się normalne i uczciwe. Natomiast zainteresował nas jego testament. Oto on.

Poirot zaczął czytać.

— Tak. Zapis tysiąca funtów dla pana Stonora… Kim jest pan Stonor?

— To sekretarz Renaulda. Został w Anglii, ale przyjeżdżał tu kilka razy na weekendy.

— Cały majątek zapisuje bez zastrzeżeń swej ukochanej żonie, Eloise. Prosty, legalny zapis. Podpisany przez dwóch świadków, Denise i Françoise. Nie widzę w nim nic niezwykłego.

Poirot zwrócił testament sędziemu.

— Być może — wtrącił Bex — ale nie zwrócił pan uwagi na…

— Datę? — szybko przerwał Poirot. — Ależ tak, zauważyłem. Sprzed dwóch tygodni. Zapewne wtedy otrzymał pierwszą pogróżkę. Wielu bogatych ludzi umiera bez testamentu, ponieważ nie przychodzi im do głowy, że mogliby umrzeć. Ale niebezpiecznie jest przedwcześnie wyciągać wnioski. Jednak w tym wypadku wyraźnie widać uczucie i przywiązanie do żony, mimo różnych miłosnych intryg.

— Tak — odparł z powątpiewaniem pan Hautet. — Lecz może to nie w porządku w stosunku do syna, którego całkowicie uzależnił od matki. Gdyby wyszła powtórnie za mąż za kogoś, kto by ją całkowicie zdominował, mogłoby się okazać, że chłopiec nigdy nie ujrzy grosza z pieniędzy ojca. Poirot wzruszył ramionami.

— Człowiek, to stworzenie próżne. Monsieur Renauld bez wątpienia wyobrażał sobie, że wdowa po nim nigdy powtórnie nie wyjdzie za mąż. A jeśli chodzi o syna — to uważał, że bezpieczniej będzie pozostawić pieniądze w rękach matki. Synowie bogaczy bywają przysłowiowo rozrzutni.

— Może ma pan rację. A teraz, monsieur Poirot, z pewnością zechce pan obejrzeć miejsce zbrodni. Przykro mi, ale ciało zostało zabrane. Jednak mamy fotografie zrobione pod różnymi kątami i otrzyma je pan, jak tylko zostaną wywołane.

— Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy. Komisarz wstał.

— Panowie, proszę za mną.

Otworzył drzwi i skłonił się ceremonialnie, puszczając przodem Poirota. Poirot, również bardzo uprzejmy, cofnął się i skłonił przed komisarzem.

— Pan pierwszy.

— Ależ pan, monsieur.

W końcu jakoś udało im się wyjść do holu.

— Czy to tu jest gabinet? — zapytał nagle Poirot, wskazując drzwi położone naprzeciwko.

— Tak. Chce pan tam wejść?

— Komisarz, otworzył drzwi i weszli do środka. Pokój, który Renauld wybrał do prywatnego użytku, był mały, ale umeblowany wygodnie i z dużym smakiem. Przy oknie umieszczono duże biurko z wieloma szufladkami. Przed kominkiem stały dwa skórzane fotele, a między nimi okrągły stół pokryty książkami i czasopismami.

Poirot stał przez chwilę, uważnie się przyglądając. Potem podszedł do foteli, lekko przeciągnął dłonią po ich oparciach, podniósł ze stolika czasopismo, a następnie delikatnie przesunął palcem po dębowym blacie kredensu. Na jego twarzy ukazał się wyraz zadowolenia.

— Ani śladu kurzu? — zapytałem z uśmiechem. Spojrzał na mnie z uznaniem, doceniając moją wiedzę na temat jego szczególnych upodobań.

— Ani śladu, mon ami! I być może tym razem szkoda, że nie ma.

Jego bystre, sokole oczy, przesuwały się z miejsca na miejsce.

— Ach! — zauważył z ulgą — dywanik przed kominkiem leży krzywo — i pochylił się, aby go wyprostować. Nagle wydał okrzyk i wyprostował się. Trzymał w ręce mały kawałek różowego papieru.

— We Francji, podobnie jak w Anglii — stwierdził — służba też ma zwyczaj podmiatać śmieci pod dywan?

Bex wziął od niego skrawek papieru i zaczął go oglądać.

— Poznajesz to… Hastings?

Potrząsnąłem głową zaintrygowany — a jednak ten szczególny różowawy odcień papieru był mi skądś znany. Komisarz skojarzył szybciej ode mnie.

— To fragment czeku! — wykrzyknął.

Skrawek papieru miał około trzech centymetrów kwadratowych i widniało na nim napisane atramentem słowo „Duveen”.

— Bien! — rzekł Bex. — Ten czek albo miał opiewać na jakiegoś Duveena, albo był przez niego wystawiony.

— Prędzej to pierwsze — stwierdził Poirot. — Ponieważ, o ile się nie mylę, napisała to ręka pana Renaulda.

Wkrótce jego domysł się potwierdził; wystarczyło porównać charakter pisma z notatką leżącą na biurku.

— Mój Boże — mruczał strapiony komisarz — wprost nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłem to przeoczyć.

Poirot zaśmiał się.

— Płynie z tego nauczka — zawsze zaglądaj pod dywan! Mój przyjaciel, Hastings, może panu coś powiedzieć na temat tego, jak bardzo denerwuje mnie bałagan. Gdy tylko ujrzałem, że ten dywanik leży krzywo, powiedziałem sobie tiens! Nie dał się odsunąć, bo zahaczył o nogi fotela. Może leżeć pod nim coś, co przeoczyła nasza dobra Françoise.

— Françoise?

— Albo Denise, czy Léonie. Ten, kto tu sprzątał. A musiał ktoś sprzątać dziś rano, nie znalazłem bowiem śladu kurzu. Zrekonstruujmy więc wydarzenia: wczoraj, być może wieczorem, monsieur Renauld wypisał czek komuś o nazwisku Duveen. Potem podarł go i rzucił na podłogę. Dziś rano…

Monsieur Bex niecierpliwie nacisnął dzwonek.

Zjawiła się Françoise. Tak, na podłodze było pełno skrawków papieru. Co z nimi zrobiła? Oczywiście spaliła w kuchennym piecu! A co innego mogła zrobić?

Bex zwolnił ją gestem rozpaczy. Po chwili jego twarz rozpromieniła się i podbiegł do biurka. Po chwili znalazł książeczkę czekową zamordowanego. Jednak czekało go rozczarowanie. Ostatni odcinek czeku był czysty.

— Odwagi! — wykrzyknął Poirot, klepiąc go po plecach. — Niewątpliwie madame Renauld będzie mogła powiedzieć nam coś na temat owej tajemniczej osoby nazwiskiem Duveen.

— Racja — twarz komisarza rozjaśniła się. — Przejdźmy zatem do oględzin ciała.

Już miał wychodzić, gdy Poirot zauważył zdawkowo:

— To w tym pokoju monsieur Renauld przyjmował gościa wczoraj wieczorem, prawda?

— Tak. Ale na jakiej podstawie pan tak sądzi?

— Na podstawie tego. Znalazłem to na oparciu fotela — pokazał trzymany między kciukiem a palcem wskazującym długi czarny włos. Włos kobiety!

Pan Bex zaprowadził nas za dom, do malej szopy przylegającej do willi. Wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi.

— Ciało leży tutaj. Usunęliśmy je z miejsca zbrodni tuż przed przybyciem panów, zaraz po sporządzeniu odpowiednich zdjęć.

Weszliśmy do środka. Zamordowany leżał na ziemi, przykryty prześcieradłem. Bex zręcznie odsłonił nakrycie. Renauld był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. Miał około pięćdziesięciu lat, jego ciemne włosy zaczynały siwieć. Był gładko ogolony, miał długi, cienki nos i blisko osadzone oczy. Oliwkowa cera świadczyła o długim przebywaniu pod niebem tropików. Rozchylone wargi ukazywały zęby, a na twarzy zastygł wyraz absolutnego zdumienia i grozy.

— Już z twarzy ktoś mógłby wyczytać, że otrzymał cios w plecy — zauważył Poirot.

Bardzo delikatnie odwrócił ciało. Między łopatkami widniała okrągła ciemna plama. W środku niej znajdował się w płaszczu otwór. Poirot obejrzał go z bliska.

— Wiecie, jakim narzędziem popełniono zbrodnię?

— Tkwił w ranie. — Komisarz podał detektywowi szklany słój. Leżał w nim mały przedmiot, przypominający nóż do rozcinania papieru. Miał czarną rękojeść i wąskie, lśniące ostrze. Całość nie miała więcej jak dwadzieścia pięć centymetrów długości. Poirot sprawdził palcem ostrze.

— Ma foi! Ostry jak brzytwa! Piękne narzędzie zbrodni!

— Niestety, nie znaleźliśmy na nim żadnych odcisków palców — zauważył z żalem Bex. — Morderca zapewne nosił rękawiczki.

— To zupełnie oczywiste — powiedział Poirot w zamyśleniu. — Nawet w Santiago znają się na tym. Także w Anglii wiedzą o tym różni amatorzy — a to dzięki rozreklamowaniu w prasie metody Bertillona. Mimo wszystko, to bardzo ciekawe, że nie było odcisków palców. Przecież to zdumiewająco proste — zostawić odciski kogoś innego. A policja byłaby zachwycona. — Potrząsnął głową. — Obawiam się, że nasz morderca nie jest człowiekiem metodycznym — albo nie miał czasu. Ale to się okaże.

Ostrożnie odwrócił ciało, układając je w poprzedniej pozycji.

— Jak widzę, pod płaszczem miał na sobie tylko bieliznę — rzekł.

— Tak. Badający go sędzia również był tym zdziwiony.

W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi. Bex otworzył. Była to Françoise. Z niezdrową ciekawością zerknęła do środka.

— O co chodzi? — zapytał Bex niecierpliwie.

— Pani czuje się lepiej i może już odpowiadać na pytania sędziego.

— Dobrze — rzucił żywo komisarz. — Proszę to powtórzyć monsieur Hautetowi i powiedzieć, że zaraz przyjdziemy.

Poirot ociągał się przez chwilę, spoglądając na zwłoki. Przez moment pomyślałem, że zamierza do nieboszczyka przemówić, oświadczając mu, że nigdy nie spocznie, dopóki nie znajdzie mordercy. Ale gdy przemówił, zabrzmiało to jakoś niezręcznie i komentarz śmiesznie nie pasował do powagi chwili.

— Ten jego płaszcz jest dziwnie długi — zauważył z zażenowaniem.

ROZDZIAŁ PIĄTY

OPOWIEŚĆ PANI RENAULD

Razem z Hautetem, który czekał na nas w holu, weszliśmy za Françoise na piętro. Poirot szedł po schodach zygzakiem, co bardzo mnie zaciekawiło. Moje zdziwienie ustąpiło, gdy szepnął do mnie, krzywiąc się:

— Nic dziwnego, że służba słyszała, jak Renauld wchodził po schodach. To nie jedna deska, ale całe schody tak skrzypią, że mogłyby obudzić umarłego!

Od szczytu schodów odchodził w bok wąski korytarz.

— Prowadzi do pomieszczeń dla służby — wyjaśnił Bex.

Françoise zapukała do ostatnich drzwi po prawej stronie głównego korytarza.

Słaby głos powiedział „proszę”. Weszliśmy do dużego, słonecznego pokoju z oknami wychodzącymi na morze, które w odległości około pół kilometra połyskiwało błękitem.

Obłożona poduszkami, obsłużona już przez doktora Duranda, spoczywała na kanapie wysoka, zwracająca na siebie uwagę kobieta. Była w średnim wieku, i chociaż jej czarne włosy przyprószyła siwizna, najwyraźniej promieniowała żywotnością i siłą osobowości. Każdy natychmiast mógł się zorientować, że stoi przed osobą, którą Francuzi nazywają une maîtresse femme*.

Powitała nas dostojnym skinieniem głowy.

— Proszę, niech panowie usiądą.

Zajęliśmy miejsca, a sekretarz sędziego śledczego usiadł przy okrągłym stole.

— Mam nadzieję, madame — zaczął monsieur Hautet — że nie zmęczy panią zrelacjonowanie nam wypadków, jakie ostatnio się wydarzyły?

— Nie zmęczy, proszę pana. Wiem, jak cenny jest czas, jeśli ci podli mordercy mają zostać ujęci i skazani.

— Doskonale. Chyba mniej się pani zmęczy, jeśli będę zadawał pytania, na które pani będzie odpowiadała. O której udała się pani wczoraj na spoczynek?

— O wpół do dziesiątej. Byłam zmęczona.

— A pani mąż?

— Zdaje się, że godzinę później.

— Czy zdradzał jakiś niepokój… był czymś poruszony?

— Nie, nie bardziej niż zwykle.

— Co się potem wydarzyło?

— Zasnęliśmy. Obudziłam się, czując, że ktoś przyciska mi dłoń do ust. Próbowałam krzyknąć, ale nie mogłam. W pokoju znajdowało się dwóch mężczyzn. Obaj zamaskowani.

— Może ich pani opisać?

— Jeden wysoki, z długą czarną brodą, drugi niski, gruby i miał rudą brodę. Obaj nosili zasłaniające oczy kapelusze.

— Hm… — mruknął sędzia w zamyśleniu — obawiam się, że coś tu za dużo tych bród.

— Myśli pan, że były fałszywe?

— Tak, madame. Ale proszę mówić dalej.

— Trzymał mnie ten niższy. Wetknął mi w usta knebel, a potem związał ręce i nogi. Drugi stał nad moim mężem. Chwycił z toaletki nóż do przecinania papieru i przytknął ostrze do jego piersi. Gdy niższy skończył mnie wiązać, przyłączył się do tamtego i obaj zmusili mego męża, żeby wyszedł z nimi do ubieralni. Leżałam niemal omdlała ze strachu, ale mimo to rozpaczliwie nadsłuchiwałam.

Mówili za cicho, żebym zrozumiała słowa. Ale rozpoznałam język, jakąś wulgarną, hiszpańską gwarę, jaką posługują się w pewnych częściach Ameryki Południowej. Zdawało się, że domagają się czegoś od męża i kiedy gniewnie podnieśli głos usłyszałam, jak ten wyższy powiedział: „Wiesz, czego chcemy? Musisz nam zdradzić tajemnicę!” Nie wiem, co mój mąż odpowiedział, ale ten drugi odparł z wściekłością: „Łżesz! Wiemy, że to masz. Gdzie są klucze?”

Potem usłyszałam, jak wysuwają szuflady. W ubieralni znajdowała się w ścianie kasa pancerna, w której mąż zwykle trzymał dość dużą sumę pieniędzy na bieżące wydatki. Później Léonie powiedziała mi, że kasa jest otwarta i pieniądze zniknęły, ale najwyraźniej nie znaleźli tego, czego szukali, ponieważ ten niższy zaklął i rozkazał mojemu mężowi ubrać się. Krótko potem zaniepokoił ich jakiś hałas w domu i na pół ubranego męża wepchnęli z powrotem do sypialni.

— Przepraszam — wtrącił Poirot — czy nie ma innego wyjścia z ubieralni?

— Nie, proszę pana, tylko przez sypialnię. Niższy mężczyzna szedł przed moim mężem, a wysoki za nim, ciągle z nożem w ręce. Paul próbował podejść do mnie. Ujrzałam jego pełen cierpienia wzrok. Odwrócił się do swoich prześladowców. „Muszę z nią porozmawiać”, powiedział. Potem zbliżył się do łóżka i rzekł: „Wszystko w porządku, Eloise. Nie bój się, do rana wrócę”. Ale chociaż próbował mówić spokojnie, wyraźnie widziałam w jego oczach grozę. Potem popędzili go do drzwi i wysoki powiedział: „Wydasz jakiś dźwięk — i jesteś martwy, pamiętaj”. Później musiałam zemdleć. Następną rzeczą, jaką pamiętam, to jak Léonie rozcierała mi ręce i podawała brandy.

— Pani Renauld — spytał sędzia — domyśla się pani, czego bandyci szukali?

— Ani trochę.

— Wiedziała pani, że mąż się czegoś bał?

— Tak. Zauważyłam w nim zmianę.

— Kiedy?

Pani Renauld zastanawiała się.

— Jakieś dziesięć dni temu.

— Nie dawniej?

— Możliwe, ale wtedy to zauważyłam.

— Nie pytała pani męża o powód tej zmiany?

— Tylko raz, ale udzielił mi jakiejś wymijającej odpowiedzi. Niemniej byłam przekonana, że coś go strasznie gnębi. Jednak, skoro wyraźnie chciał coś przede mną ukryć, próbowałam udawać, że nic nie dostrzegam.

— Wiedziała pani, że zwrócił się o pomoc do detektywa?

— Do detektywa? — wykrzyknęła pani Renauld, zaskoczona.

— Tak, do tego dżentelmena — do monsieur Herkulesa Poirota. — (Poirot skłonił się.) — Przyjechał dziś rano w odpowiedzi na wezwanie pani męża.

Sędzia wyjął z kieszeni list Renaulda i wręczył go pani Renauld.

Przeczytała go z niekłamanym zdumieniem.

— Nie miałam o tym pojęcia. Wyraźnie uświadamiał sobie grożące mu niebezpieczeństwo.

— Proszę, żeby była pani ze mną zupełnie szczera. Czy w życiu pani męża, z czasu pobytu w Ameryce Południowej, wydarzyło się coś, co mogłoby rzucić światło na powód jego nagłej śmierci?

Pani Renauld zamyśliła się głęboko, ale w końcu potrząsnęła przecząco głową.

— Nic takiego nie przychodzi mi na myśl. Mój mąż z pewnością miał wielu wrogów, ludzi, z którymi stykał się w różnych sprawach, ale nie wiem o niczym szczególnym. Nie mogę też powiedzieć, że nie było różnych incydentów — ja po prostu o nich nie wiedziałam.

Sędzia z roztargnieniem gładził brodę.

— Może pani podać godzinę napadu?

— Tak, doskonale pamiętam, jak zegar na gzymsie kominka wybił drugą. — Wskazała głową stojący na środku gzymsu podróżny zegar w skórzanym futerale.

Poirot wstał, obejrzał dokładnie zegar i kiwnął głową zadowolony.

— A tutaj — wykrzyknął Bex — leży zegarek na rękę. Najwyraźniej strącił go z toaletki któryś z bandytów i zgniótł butem. Zapewne nie sądzili, że będzie świadczyć przeciwko nim.

Ostrożnie pozbierał okruchy szkiełka. Nagle jego twarz zmieniła się pod wpływem zdumienia.

— Mon Dieu! — wykrzyknął.

— O co chodzi?

— Wskazówki zatrzymały się na siódmej!

— Co takiego? — sędzia śledczy był również zdumiony. Jednak Poirot, ze zwykłą sobie zręcznością, wziął od zaskoczonego komisarza zegarek, przyłożył do ucha i uśmiechnął się.

— Szkło jest zbite, ale zegarek ciągle chodzi.

To wyjaśnienie powitano uśmiechem ulgi. Ale sędzia myślał już o czymś innym.

— Przecież teraz nie jest godzina siódma?

— Nie — odparł Poirot łagodnie — teraz jest kilka minut po piątej. Czy pani zegarek się spieszy, madame?

Pani Renauld zmarszczyła brwi zakłopotana.

— Spieszy się — przyznała — ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo.

Sędzia z gestem zniecierpliwienia zostawił na boku problem zegarka i wrócił do przesłuchania.

— Madame, frontowe drzwi znaleziono otwarte. To prawie pewne, że mordercy tą drogą dostali się do domu, ale nie było żadnych śladów włamania. Jak pani to wytłumaczy?

— Może mój mąż przed udaniem się na spoczynek wyszedł na przechadzkę i zapomniał za sobą zamknąć drzwi.

— Pani uważa, że coś takiego mogło się zdarzyć?

— Tak. Mój mąż był bardzo roztargniony.

Mówiąc to lekko zmarszczyła brwi, jakby kiedyś denerwowała ją ta cecha zmarłego.

— Myślę, że możemy z tego wysnuć tylko jeden wniosek — zauważył nagle komisarz. — Ponieważ ci ludzie nalegali, żeby monsieur Renauld ubrał się, można przyjąć, że chcieli go zabrać do miejsca, w którym ukryta była owa „tajemnica”. A to miejsce znajduje się gdzieś daleko poza obrębem willi.

Sędzia skinął głową.

— Tak, daleko, a jednak nie tak daleko, przecież mówił, że wróci rano.

— O której odchodzi ostatni pociąg z Merlinville? — zapytał Poirot.

— O 11.50 w jednym kierunku, a o 12.17 w drugim, ale bardziej prawdopodobne, że mieli do dyspozycji jakiś własny pojazd.

— Oczywiście — zgodził się Poirot, wyglądając na strapionego.

— Może nie będzie trudno ich wyśledzić — kontynuował sędzia. — Motocykl z dwoma obcokrajowcami z pewnością został przez kogoś zauważony. To bardzo ważny punkt, monsieur Bex.

Uśmiechnął się do siebie, ale zaraz spoważniał i zwrócił się z pytaniem do pani Renauld:

— Zna pani kogoś o nazwisku Duveen?

— Duveen — powtórzyła pani Renauld, zastanawiając się. — Nie. Nie mogę sobie przypomnieć.

— Nigdy pani nie słyszała, żeby mąż wymieniał to nazwisko?

— Nigdy.

— Zna pani kogoś imieniem Bella?

W tym momencie pilnie obserwował panią Renauld. Spodziewał się zaskoczenia, jakichś oznak gniewu lub błysku świadczących o znajomości tego imienia, ale ona tylko potrząsnęła głową przecząco.

— Wie pani, że mąż miał wczoraj wieczorem gościa? — kontynuował.

Zobaczył, że jej policzki lekko się zaróżowiły, jednak odparła spokojnie:

— Nie, kto to był?

— Kobieta.

— Doprawdy?

Chwilowo sędzia nie uważał za stosowne zdradzać więcej. Wydawało się nieprawdopodobne, aby pani Daubreuil miała coś wspólnego z morderstwem i nie chciał niepokoić pani Renauld bardziej niż to konieczne. Skinął na komisarza, który wstał i podszedł z szklanym słojem, który widzieliśmy w szopie. Wyjął z niego sztylet.

— Madame ~ powiedział łagodnie — poznaje pani ten przedmiot?

Wydała cichy okrzyk.

— Tak, to mój sztylecik. — Ujrzawszy plamę, cofnęła się gwałtownie, jej oczy rozszerzyły się ze zgrozy. — Czy to… krew?

— Tak, madame. Tym sztyletem zamordowano pani męża. — Szybko schował broń. — Jest pani całkiem pewna, że właśnie ten nóż leżał wczoraj wieczorem na pani toaletce?

— Och… tak. To prezent od mojego syna. W czasie wojny służył w lotnictwie. Sfałszował datę urodzenia, podając, że jest starszy. — W głosie matki zabrzmiała nuta dumy. — Ten sztylet wykonano z części samolotu i otrzymałam go od syna jako pamiątkę z wojny.

— Rozumiem, madame. To nasuwa nam następne pytanie. Chodzi o pani syna, gdzie jest teraz? Należy go bezzwłocznie zawiadomić telegraficznie.

— Jack? Jest w drodze do Buenos Aires.

— Co takiego?

— Tak. Mąż wczoraj do niego telegrafował. Wysłał go w interesach do Paryża, ale wczoraj dowiedział się, że musi natychmiast udać się do Ameryki Południowej. W nocy z Cher—bourga odpływał statek do Buenos Aires i mąż zatelegrafował do syna, żeby na niego wsiadł.

— Wie pani, co miał załatwić w Buenos Aires?

— Nie, monsieur, nie mam pojęcia, ale Buenos Aires nie było docelowym miastem. Syn miał się stamtąd udać do Santiago.

— Santiago! Znowu Santiago! —wykrzyknę! i jednocześnie sędzia i komisarz.

Nie zdołaliśmy się jeszcze otrząsnąć ze zdumienia kiedy Poirot podszedł do pani Renauld. Dotąd stał przy oknie, sprawiając wrażenie pogrążonego w zadumie, i wątpiłem, czy zwracał uwagę na to, co się dzieje w pokoju.

— Pardon, madame — skłonił się — czy mogę obejrzeć nadgarstki pani rąk?

Pani Renauld, trochę zaskoczona, podała mu obie ręce. Wokół nadgarstków widniały czerwone ślady okrutnie zaciśniętych sznurów. Wydawało mi się, że w oczach Poirota dostrzegam błysk zaciekawienia.

— To musiało pani sprawić wielki ból — zauważył i znowu odniosłem wrażenie, że był tym mocno zaintrygowany.

— Trzeba natychmiast wysłać depeszę do pana Renauld juniora. Musimy się od niego dowiedzieć, po co jedzie do Santiago. — Zawahał się. — Miałem nadzieję, że będzie tutaj, co oszczędziłoby pani wiele bólu, madame. — Przerwał.

— Ma pan na myśli identyfikację ciała mojego męża? — zapytała cicho.

Sędzia skinął głową.

— Jestem silną kobietą. Zniosę wszystkie niezbędne formalności. Jestem gotowa… możemy iść.

— Och… zapewniam panią, że wystarczy, jak jutro…

— Wolę to mieć za sobą — przerwała stanowczo. Przez jej twarz przemknął skurcz bólu. — Może mi pan podać ramię, doktorze?

Doktor podszedł szybko, narzucił na ramiona pani Renauld płaszcz i zeszli na parter. Pan Bex pobiegł przodem i otworzył drzwi szopy. Po chwili pojawiła się w progu pani Renauld. Była bardzo blada, ale zdecydowana. Uniosła rękę do twarzy.

— Chwileczkę, panowie, muszę się przedtem przygotować.

Opuściła rękę i spojrzała na leżącego mężczyznę. Wówczas dotychczasowe opanowanie opuściło ją i krzyknęła rozdzierająco:

— Paul! Mój mąż! O, Boże! — postąpiła krok do przodu i upadła zemdlona.

W jednej chwili Poirot znalazł się przy niej, uniósł powieki i zbadał puls. Przekonawszy się, że naprawdę zemdlała, odsunął się.

— Drogi przyjacielu — powiedział, chwytając mnie za ramię — jestem skończonym osłem! Jeżeli kiedykolwiek słyszałem miłość i rozpacz w głosie kobiety, to właśnie teraz byłem tego świadkiem. Miałem pewien pomysł, ale okazał się zły. Eh bien! Muszę zacząć od początku!

ROZDZIAŁ SZÓSTY

MIEJSCE ZBRODNI

Lekarz i sędzia zanieśli nieprzytomną kobietę do domu. Komisarz potrząsnął głową.

— Pauvre femme* — mruczał do siebie. — To dla niej zbyt wielki wstrząs. No cóż, nic na to nie możemy poradzić. A teraz, monsieur Poirot, zechce pan obejrzeć miejsce zbrodni?

— Jeśli będzie pan tak łaskaw, monsieur Bex. Wyszliśmy z domu frontowymi drzwiami. W holu Poirot spojrzał na mijane schody i pokiwał z niezadowoleniem głową. — To wprost niewiarygodne, żeby służba niczego nie słyszała. Trzech mężczyzn schodzących po trzeszczących schodach… Przecież to może obudzić umarłego!

— Proszę pamiętać, że to był środek nocy. Wszyscy już spali.

Ale Poirot nadal kiwał głową, jakby nie w pełni akceptując to wyjaśnienie. Gdy znaleźliśmy się przed willą, odwrócił się i spojrzał na fasadę.

— Dlaczego napastnicy w ogóle sprawdzili, czy drzwi frontowe są otwarte? Przecież to było mało prawdopodobne. Powinni raczej zainteresować się oknami.

— Okna na parterze mają metalowe żaluzje — przypomniał komisarz.

Poirot wskazał okna na piętrze.

— To okno sypialni pani Renauld, prawda? Widzi pan przed nim drzewo, po którym łatwo można się wspiąć?

— Możliwe — przyznał komisarz. — Ale wtedy zostawiliby ślady stóp na klombach.

Uważałem, że była to słuszna uwaga. Po obu stronach stopni wiodących do drzwi frontowych znajdowały się owalne klomby, obsadzone szkarłatnym geranium. Wspomniane drzewo rosło tuż przy jednym z klombów i nie można się było do niego dostać bez wejścia między kwiaty.

— W czasie bezdeszczowej pogody na ścieżkach nie mogły się odbić ślady — kontynuował komisarz — ale na miękkiej ziemi klombu to zupełnie coś innego.

Poirot podszedł do klombu i zaczął go dokładnie badać. Tak jak powiedział Bex, miękka ziemia była zupełnie gładka, kwiaty nienaruszone.

Poirot skinął głową, sprawiając wrażenie przekonanego i ruszyliśmy dalej. Nagle szybko podszedł do drugiego klombu i zaczął go badać.

— Monsieur Bex! — zawołał. — Proszę spojrzeć. Znajdzie pan tu wiele interesujących śladów.

Komisarz podszedł… i uśmiechnął się.

— Drogi monsieur Poirot, to są niewątpliwie ślady podkutych butów ogrodnika. W każdym razie nie mają one żadnego znaczenia, w tym miejscu bowiem nie rośnie drzewo, po którym można się wspiąć na piętro.

— To prawda — zgodził się niechętnie Poirot. — Zatem uważa pan, że te ślady są bez znaczenia?

— Całkowicie bez znaczenia.

W tym momencie, ku mojemu zaskoczeniu, Poirot powiedział:

— Nie zgadzam się z panem. Mam pewien pomysł i moim zdaniem te ślady są najważniejszą rzeczą, jaką dotąd widzieliśmy.

Bex w milczeniu tylko wzruszył ramionami. Był zbyt uprzejmy, aby wydać w tej sprawie swojąopinię.

— Możemy już iść? — zapytał.

— Oczywiście. Zajmę się tymi śladami później — odparł Poirot wesoło.

Bex nie prowadził nas do bramy, skręcił w alejkę biegnącą wzdłuż żywopłotu i okrążającą willę. Nagle znaleźliśmy się na niewielkiej polance, z której otwierał się widok na morze. Stała tu ławka, a niedaleko od niej widać było dość zniszczoną szopę. W odległości kilku kroków od niej ciągnęła się równa linia niskich krzaków znaczących granicę posiadłości. Komisarz rozgarnął krzewy i po chwili znaleźliśmy się na rozległym, otwartym terenie. Rozejrzałem się i zobaczyłem coś, co napełniło mnie zdumieniem.

— Przecież to pole golfowe! — wykrzyknąłem.

Bex skinął głową.

— Jeszcze nie jest ukończone — wyjaśnił — mam nadzieję, że zostanie udostępnione w przyszłym miesiącu. Właśnie tu wcześnie rano robotnicy znaleźli ciało.

Wydałem cichy okrzyk. Trochę na lewo ode mnie przy długim, wąskim rowie, twarzą do ziemi leżał jakiś człowiek! Serce zabiło mi gwałtownie i przez chwilę pomyślałem, że powtórzyła się wczorajsza tragedia. Ale komisarz rozwiał moje złudzenie. Podszedł do „nieboszczyka” i zawołał z gniewem:

— Gdzie jest policja? Przecież wydałem wyraźny rozkaz, że nikomu nie wolno tu wchodzić bez odpowiedniego zezwolenia!

Człowiek leżący na ziemi odwrócił głowę.

— Mam odpowiednie zezwolenie — wyjaśnił i wolno podniósł się z ziemi.

— Ach, to przecież monsieur Giraud — zawołał komisarz. Nie miałem pojęcia, że pan już przyjechał. Sędzia śledczy niecierpliwie czeka na pana.

W czasie, gdy to mówił, przyglądałem się z wielkim zainteresowaniem przybyłemu. Znałem z nazwiska słynnego detektywa z paryskiej S?reté i bardzo chciałem go poznać osobiście. Był bardzo wysoki, miał około trzydziestu łat, kasztanowe włosy, wąsy i wojskową postawę. W jego zachowaniu znać było arogancję świadczącą o tym, że jest w pełni świadom wagi swego stanowiska. Gdy Bex przedstawił nas, nadmieniając, że Poirot jest jego kolegą po fachu, w oczach Francuza pojawił się błysk zainteresowania.

— Słyszałem o panu, monsieur Poirot — rzekł. — Niegdyś był pan bardzo znany, prawda? Ale teraz metody śledztwa bardzo się zmieniły.

— Jednak zbrodnie pozostały takie same — zauważył Poirot łagodnie.

Od razu zauważyłem, że Giraud był wrogo nastawiony. Nie chciał z nikim współpracować i czułem, że jeśli wpadnie na jakiś ważny trop, to bardziej niż prawdopodobne, że zatrzyma to dla siebie.

— Sędzia śledczy… — zaczął znowu Bex. Ale Giraud przerwał mu szorstko:

— Gwiżdżę na sędziego śledczego! Najważniejsza rzecz to dobre światło. Za pół godziny praktycznie nic nie będzie widać. Wiem wszystko na temat tej sprawy. Przesłuchania mogą zaczekać do jutra, ale jeśli mordercy zostawili jakieś ślady, to tu należy ich szukać. Czy to pańscy funkcjonariusze zadeptali tu wszystko? Myślałem, że w dzisiejszych czasach policja jest bystrzejsza.

— Zapewniam, że to nie oni. Te wszystkie ślady pozostawili robotnicy, którzy odkryli ciało.

Giraud chrząknął niezadowolony.

— Przez żywopłot wyraźnie przedzierało się trzech mężczyzn — jednak byli bardzo sprytni. W środku można rozpoznać ślady stóp Renaulda, ale ślady pozostałych dwóch osób zostały starannie zatarte. Nie chcieli ryzykować, chociaż na tym twardym gruncie byłyby prawie niewidoczne.

— Pan szuka śladów zewnętrznych — zauważył Poirot. — Prawda?

Detektyw spojrzał na niego zdumiony.

— Oczywiście.

Na ustach Poirota ukazał się nikły uśmieszek. Zdawało się, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Pochylił się w miejscu, gdzie leżała łopata.

— Grób wykopano tą łopatą — wyjaśnił Girauld. — Ale nic z tego nie wynika. Należała do Renaulda, a ten kto kopał, założył rękawiczki. Oto one. — Wskazał nogą leżące obok łopaty pobrudzone ziemią rękawiczki. One też należą do Renaulda… albo do jego ogrodnika. Mówię panu, ci, którzy popełnili tę zbrodnię, nie chcieli ryzykować. Zamordowano go własnym sztyletem i miał zostać pochowany w grobie wykopanym należącą do niego łopatą. Nie zamierzali zostawiać żadnych śladów! Ale ja ich dopadnę. Zawsze coś się znajdzie!

Uwagę Poirota zwróciło coś innego: leżący obok łopaty kawałek ołowianej rurki. Dotknął ją delikatnie końcem palca.

— To też należało do zamordowanego? — zapytał i wydało mi się, że dosłyszałem w jego głosie cień ironii.

Giraud wzruszył ramionami na znak, że nie jest tym zainteresowany.

— Mogła tu leżeć od wielu tygodni. To nic ciekawego.

— Przeciwnie, uważam, że bardzo ciekawe — sprzeciwił się łagodnie Poirot.

Pomyślałem, że chce po prostu rozdrażnić paryskiego detektywa, co mu się w zupełności udało, Giraud bowiem nagle odwrócił się, mówiąc, że nie ma ochoty marnować czasu, i znowu pochylił się, badając uważnie ziemię.

Tymczasem Poirot, jakby pod wpływem jakiegoś nowego pomysłu, wrócił na teren posiadłości, podszedł do małej szopy i spróbował otworzyć drzwi.

— Zamknięte na klucz — rzucił przez ramię Giraud. — Ale tam są tylko narzędzia ogrodnika. Ta łopata nie pochodzi stąd, tylko z szopy na narzędzia przy domu.

— To niesamowite — mruknął do mnie podniecony monsieur Bex. — Jest tu dopiero od pół godziny, a już wszystko wie! Co za człowiek! Niewątpliwie Giraud jest największym żyjącym detektywem.

Chociaż szczerze nie spodobał mi się ten detektyw, w duszy byłem pod wrażeniem. Zdawała się promieniować z niego sprawność. Nie mogłem oprzeć się uczuciu, że jak dotąd Poirot nic nie zrobił i to mnie zdenerwowało. Wydawało się, że zanadto się rozprasza, zwracając uwagę na jakieś nie mające nic wspólnego ze sprawą nieistotne drobiazgi. Jakby na potwierdzenie tego w pewnym momencie zapytał Bexa:

— Błagam, niech mi pan powie, co oznacza ta wyznaczona wapnem linia wokół grobu? Czy to jakiś znak zrobiony przez policję?

— Nie, monsieur Poirot, to związane jest z grą w golfa. Pokazuje, gdzie znajduje się zawada w grze.

— Zawada? — Poirot zwrócił się do mnie. — Czy to nieregularna dziura wypełniona piaskiem, z nasypem z jednej strony?

Przytaknąłem.

— Monsieur Renauld niewątpliwie grał w golfa?

— Tak, był zapalonym graczem. To pole głównie było jego dziełem i to on w większości finansował prowadzone roboty. Brał nawet udział w projektowaniu.

Poirot w zamyśleniu skinął głową. Potem zauważył:

— Niezbyt szczęśliwie wybrano miejsce na pochowanie ciała, prawda? Przecież robotnicy przekopując teren mogli znaleźć ciało.

— Właśnie — wykrzyknął triumfalnie Giraud. — A to dowodzi, że mordercy byli w tych stronach obcy. W ten sposób mamy wspaniały dowód pośredni.

— Tak — rzekł z powątpiewaniem Poirot. — Nikt nie pochowałby w tym miejscu ciała, chyba że… chciał, aby je odkopano. Ale przecież to absurd, prawda?

Giraud nawet nie zadał sobie trudu, aby odpowiedzieć.

— Tak — dodał Poirot, z jakiegoś powodu niezadowolony. — Tak… to niewątpliwie… absurd!

ROZDZIAŁ SIÓDMY

TAJEMNICZA MADAME DAUBREUIL

W drodze powrotnej do willi pan Bex przeprosił, że musi nas opuścić, ale powinien uprzedzić sędziego śledczego o przybyciu Girauda. Sam Giraud oczywiście był zachwycony, gdy Poirot oświadczył, że widział już wszystko, co chciał widzieć. Przed opuszczeniem pola golfowego zobaczyliśmy jeszcze, jak Giraud czołga się na czworakach, z godną podziwu gorliwością badając każdy skrawek terenu. Gdy zostaliśmy sami Poirot, zgadując moje myśli, zauważył ironicznie,

— Nareszcie zobaczyłeś detektywa, którego możesz podziwiać — pies gończy w ludzkim ciele. Czy nie tak, mój przyjacielu?

— On, w każdym razie, coś robi w tej sprawie — stwierdziłem dość szorstko. — Jeśli jest coś do znalezienia, on to z pewnością znajdzie. Natomiast ty…

— Eh bien! Ja także coś znalazłem! Kawałek ołowianej rury.

— Bzdura, Poirot. Bardzo dobrze wiesz, że to bez znaczenia. Ja mam na myśli drobne rzeczy — ślady mogące nas nieomylnie zaprowadzić do morderców.

— Mon ami, trop długości metra jest tak samo ważny jak ten, który mierzy dwa milimetry! Co za romantyczny pomysł, że wszystkie ważne ślady muszą być nieskończenie małe. Uważasz, że ten kawałek ołowianej rurki nie ma nic wspólnego ze zbrodnią, ponieważ tak ci powiedział Giraud. Nie — sprzeciwił się, gdy próbowałem się wtrącić — nie będziemy więcej na ten temat mówić. Niech Giraud kontynuuje swoje poszukiwania, a mnie pozwól snuć moje domysły. Cała ta sprawa wydaje się dosyć prosta… a jednak… a jednak, mon ami, nie jestem zadowolony ! A wiesz dlaczego? Dlatego, że zegarek na rękę spieszy się dwie godziny. Poza tym są też inne, ciekawe, nie pasujące do siebie drobne fakty. Na przykład, jeżeli motywem zbrodni była zemsta, to dlaczego nie zasztyletowali Renaulda we śnie?

— Chcieli znać jakąś tajemnicę — przypomniałem.

Poirot z wyrazem niezadowolenia strzepnął z rękawa jakiś pyłek.

— No więc, gdzie znajduje się ta tajemnica? Z pewnością gdzieś daleko, skoro kazali mu się ubrać. A jednak ciało znaleziono blisko domu. A poza tym, czy to nie czysty przypadek, że taka broń jak sztylet była na wierzchu, pod ręką?

Przerwał, zmarszczył brwi i ciągną! dalej:

— Dlaczego służba nic nie słyszała? Może dostali środek nasenny? Czy mieli wspólnika i czy ten wspólnik dopilnował, żeby frontowe drzwi nie były zamknięte na klucz? Zastanawiam się, czy…

Nagle zatrzymał się i odwrócił do mnie. Właśnie znaleźliśmy się na głównej alei prowadzącej do willi.

— Drogi przyjacielu, teraz cię zaskoczę — sprawię ci przyjemność! Wziąłem sobie do serca twoje wyrzuty! Obejrzymy sobie ślady stóp!

— Gdzie?

— Na klombie położonym po prawej stronie od wejścia. Bex twierdził, że to ślady butów ogrodnika. Sprawdzimy. Popatrz, właśnie zbliża się z taczką.

Istotnie, aleją szedł stary człowiek pchając przed sobą taczkę. Poirot zawołał go. Ogrodnik postawił taczkę i utykając podszedł do nas.

— Poprosisz go o but, żeby sprawdzić ślady? — zapytałem bez tchu. Wróciła moja wiara w Poirota. Jeżeli uważa, że ślady na tym klombie maj ą znaczenie, to z pewnością są ważne!

— Tak — odparł Poirot.

— Czy jednak nie pomyśli, że to bardzo dziwne? — Nie będzie się nad tym zastanawiał.

Nie mogliśmy dłużej o tym mówić, ogrodnik bowiem był już blisko nas.

— Życzy pan sobie coś, monsieurl

— Tak. Dawno pracujecie w tym domu?

— Dwadzieścia cztery lata.

— I macie na imię…?

— Auguste, monsieur.

— Podziwiałem to wspaniałe geranium. Jest naprawdę wyjątkowe. Dawno je zasadziliście?

— Dość dawno. Ale po to, aby klomb wyglądał ładnie, od czasu do czasu trzeba coś dosadzić, usunąć zwiędłe kwiaty, przepikować…

— Wczoraj zasadziliście nowe flance? Tam pośrodku i w tym drugim klombie.

— Monsieur ma bystre oko. Zawsze minie dzień lub dwa, zanim zrównają się z innymi. Tak, wczoraj wieczorem w każdym klombie umieściłem po dziesięć sadzonek. Jak pan wie, nie należy sadzić, gdy grzeje słońce.

Auguste był zachwycony zainteresowaniem Poirota i stał się gadatliwy.

— Och, widzę tu szczególnie piękny okaz — rzekł Poirot, wskazując wybrany kwiat. — Możecie mi go wyjąć z ziemi?

— Ależ naturalnie, monsieur.

Stary wszedł na klomb i ostrożnie wyjął podziwianą przez Poirota sadzonkę.

Poirot serdecznie podziękował i Auguste odszedł z taczką.

— Widzisz? — powiedział z uśmiechem Poirot, pochylając się nad klombem i porównując pozostawione przez ogrodnika ślady podkutych butów. — To zupełnie proste.

— Nie wiedziałem…

— Tego, że w bucie będzie stopa? Nie wykorzystujesz wystarczająco możliwości swego wspaniałego umysłu. No więc, co z tymi śladami?

Zbadałem dokładnie klomb.

— Wszystkie ślady na klombie pozostawiły te same buty — stwierdziłem.

— Tak myślisz? Eh bien! Zgadzam się z tobą — odparł Poirot. Wydawało się, że przestało go to interesować i myśli o czymś innym.

— W każdym razie — zauważyłem — teraz pozbyłeś się już jednej ze swoich obsesji.

— Mon Dieu! Skąd ci to przyszło do głowy? Co masz na myśli?

— Chciałem powiedzieć, że teraz przestaniesz się już zajmować tymi śladami butów.

Ale, ku memu zaskoczeniu, Poirot potrząsną głową.

— Nie, nie, mon ami. W końcu trafiłem na właściwy trop. Błądzę jeszcze w ciemności, ale, jak już wspomniałem komisarzowi, te ślady są najbardziej interesującą rzeczą w sprawie! Biedny Giraud — nie byłbym zdziwiony, gdyby nie zwrócił na nieuwagi.

W tej chwili otworzyły się drzwi frontowe i ukazał się w nich pan Hautet, a za nim komisarz Bex.

— Ach, monsieur Poirot, szukaliśmy pana—rzekł sędzia. — Robi się późno, a ja chciałem jeszcze złożyć wizytę madame Daubreuil. Z pewnością będzie bardzo wytrącona z równowagi wiadomością o śmierci Renaulda, ale może udzieli nam jakiejś pomocnej wskazówki. Renauld mógł jej powiedzieć coś, czego nie chciał mówić żonie. Może zwierzył się kobiecie, której miłość uczyniła go niewolnikiem. Wiemy, jaką słabość wykazujemy my, Samsonowie, wobec Dalili, prawda?

Milczeliśmy, ale podzielaliśmy jego zdanie. Poirot szedł z sędzią, a ja z komisarzem kilka kroków za nimi.

— Nie ma wątpliwości, że opowieść Françoise jest w znacznym stopniu prawdziwa — zwrócił się do mnie poufnym tonem. — Telefonowałem do komendy głównej i dowiedziałem się, że pani Daubreuil trzy razy w ciągu ostatnich sześciu tygodni — to jest od przybycia Renaulda do Merlinville — wpłacała duże sumy na swoje konto bankowe. Łącznie ulokowała w banku dwieście tysięcy franków!

— O, Boże! — zawołałem, szybko przeliczając w myślach. — To około czterech tysięcy funtów!

— Dokładnie. Tak, niewątpliwie musiał być bardzo w niej zakochany. Tylko czy powierzył jej swój sekret? Sędzia ma taką nadzieją, ale ja się z nim nie bardzo zgadzam.

Rozmawiając dotarliśmy do rozwidlenia dróg, gdzie przed kilkoma godzinami zatrzymał się nasz samochód, i w następnej chwili stwierdziłem, że willa Marguerite, w której mieszka tajemnicza madame Daubreuil, to właśnie ów niewielki budynek, z którego wyszła dziewczyna uznana przeze mnie za boginię.

— Mieszka tu od wielu lat — powiedział komisarz, wskazując głową na dom. — Żyje bardzo spokojnie, nikomu nie wchodzi w drogę. Nic nie wiadomo ojej krewnych czy przyjaciołach z przeszłości, styka się tylko z ludźmi poznanymi w Merlinville. Nigdy nie mówi o swojej przeszłości ani o mężu. Nikt nie wie, czy żyje. Otacza ją kompletna tajemnica.

Skinąłem głową, czując rosnącą ciekawość.

— A… córka? — zaryzykowałem.

— To naprawdę piękna dziewczyna… skromna, pobożna, ma wszystkie niezbędne zalety. Można jej współczuć, ponieważ nic nie wie o swej przeszłości, a mężczyzna, który poprosi ją o rękę, będzie chciał coś o niej wiedzieć, a poza tym… — komisarz wzruszył cynicznie ramionami.

— Przecież to nie jej wina! —wykrzyknąłem oburzony.

— Oczywiście. Ale odpowiadałoby to panu? Mężczyzna chce wiedzieć wszystko o przeszłości swojej żony.

Urwaliśmy dyskusję, gdyż staliśmy już na progu domu. Hautet nacisnął dzwonek. Po kilku minutach usłyszeliśmy kroki i drzwi się otworzyły. Na progu ukazała się moja bogini, ujrzawszy nas zbladła, jej oczy rozszerzyły się z lęku. Co do tego nie miałem żadnej wątpliwości — ona się nas przestraszyła!

— Mademoiselle Daubreuil — rzekł Hautet, zdejmując kapelusz — przykro mi, że musimy panie niepokoić, ale, sama pani rozumie, prawo jest prawem. Proszą złożyć wyrazy uszanowania matce i zapytać ją, czy byłaby tak uprzejma i poświęciła nam kilka minut.

Dziewczyna przez chwilę stała bez ruchu. Lewą rękę trzymała przyciśniętą do piersi, jakby chciała uspokoić gwałtowne bicie serca. Po chwili opanowała się i odpowiedziała cicho:

— Proszę wejść. Zaraz do niej pójdę.

Weszła do pokoju położonego po lewej stronie holu i usłyszeliśmy jej przyciszony głos. Potem drugi, podobnie brzmiący, ale nieco niższy i ostrzejszy, odpowiedział:

— Ależ oczywiście. Poproś, żeby weszli.

W następnej chwili stanęliśmy przed tajemniczą madame Daubreuil.

Była nieco niższa od córki i miała pełniejsze kształty, a jej uroda nosiła cechy dojrzałej kobiety. Jej włosy, w przeciwieństwie do włosów córki, były ciemne, z przedziałkiem na środku, jak u Madonny. Oczy, do połowy ukryte pod przymkniętymi powiekami, były niebieskie. Chociaż dobrze się trzymała, jej młodość minęła już dawno, ale pozostał niezależny od wieku urok.

— Panowie życzą sobie czegoś ode mnie? — zapytała.

— Tak, madame. — Monsieur Hautet chrząknął. — Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pana Renaulda. Niewątpliwie słyszała pani o tym?

W milczeniu pochyliła głowę. Jej zachowanie nie uległo zmianie.

— Chcemy panią zapytać, czy pani może… hm… rzucić światło na towarzyszące temu okoliczności?

— Ja? — Była wyraźnie zaskoczona.

— Tak, madame. Mamy podstawę sądzić, że często wieczorami odwiedzała pani nieboszczyka. Może pani to potwierdzić?

Policzki kobiety zabarwił rumieniec, ale odparła spokojnie:

— Nie ma pan prawa zadawać mi tego rodzaju pytania!

— Madame, ja prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.

— Co z tego? Nie mam nic wspólnego z morderstwem.

— Ani przez chwilę tego nie twierdziliśmy. Ale za to pani dobrze znała zamordowanego. Może zwierzał się pani, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo?

— Nigdy o tym nie mówił.

— Nie wspominał o swoim życiu w Santiago, o tamtejszych wrogach?

— Nie.

— Zatem nie może nam pani pomóc?

— Obawiam się, że nie. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego panowie zwrócili się do mnie. Nie mogli panowie o to wszystko spytać jego żony? — w jej głosie zabrzmiał ślad ironii.

— Pani Renauld powiedziała nam wszystko, o czym wie.

— Ach! — rzekła madame Daubreuil. — Ciekawe…

— Co, madame?

— Nic.

Sędzia śledczy spojrzał na nią. Czuł, że prowadzi pojedynek i że ma przed sobą niebezpiecznego przeciwnika.

— Podtrzymuje pani, że pan Renauld z niczego się pani nie zwierzył?

— Dlaczego pan myśli, że miałby mi się z czegoś zwierzać?

— Ponieważ, madame — odparł Hautet z zamierzoną brutalnością — mężczyzna spowiada się kochance z tego, co nie zawsze chce mówić żonie.

— Ach! — zerwała się z krzesła. Jej oczy ciskały błyskawice. — Monsieur, pan mnie obraża! I to w obecności mojej córki ! Nic panu nie powiem. Proszę natychmiast opuścić mój dom!

Miała rację i w tej sytuacji nie pozostało nam nic innego, tylko opuścić willę Marguerite jak zawstydzeni uczniowie.

Sędzia mruczał gniewnie do siebie. Poirot wydawał się pogrążony w myślach. Nagle wyrwał się z zadumy i zapytał monsieur Hauteta, czy w pobliżu jest jakiś dobry hotel.

— Po tej stronie miasta jest niewielki hotelik. Nazywa się Hotel des Bains. Tą drogą, kilkaset metrów stąd. Będzie tam panu wygodnie. Przypuszczam, że zobaczymy się jutro rano?

— Tak, dziękuję, monsieur Hautet.

Pożegnaliśmy się uprzejmie. Poirot i ja pomaszerowaliśmy w kierunku Merlinville, natomiast sędzia z komisarzem wrócili do willi Genevi?ve.

— Francuska policja jest doskonale zorganizowana — zauważył Poirot, patrząc w ślad za nimi. — Posiada szczegółowe informacje o życiu każdego obywatela. Dobrze znali przyzwyczajenia i gusty monsieur Renaulda, chociaż przebywał tu dopiero od sześciu tygodni. Podobnie szybko uzyskali informacje o sumach, jakie madame Daubreuil wpłaciła do banku! Niewątpliwie dobra kartoteka to wspaniała rzecz. Ale co to? Odwrócił się szybko.

Ktoś biegł za nami. Była to Marthe Daubreuil.

— Proszę mi wybaczyć — zawołała bez tchu, zbliżając się do nas. — Ja… ja nie powinnam tego robić. Wiem o tym. Proszę nie mówić mamie. Czy to prawda, co ludzie mówią, że pan Renauld przed śmiercią wezwał detektywa i… i że tym detektywem jest pan?

— Tak, mademoiselle — potwierdził Poirot łagodnie. — To prawda. Ale skąd pani o tym wie?

— Françoise powiedziała to naszej Amelie — wyjaśniła Marthe, czerwieniąc się. Poirot skrzywił się.

— W takich sprawach niemożliwe jest zachowanie dyskrecji! Cóż, mademoiselle, a o co chciała pani zapytać?

Dziewczyna zawahała się. Wydawało się, że pragnie się czegoś dowiedzieć, jednak boi się pytać. W końcu zapytała niemal szeptem:

— Czy… ktoś jest podejrzany?

Poirot spojrzał na nią ostro, a potem odparł wymijająco:

— Podejrzany może być każdy, mademoiselle.

— Tak, wiem… ale… czy jest ktoś szczególnie podejrzany?

— Dlaczego chce pani to wiedzieć?

Zdawało się, że dziewczynę przestraszyło to pytanie. W tym momencie przypomniałem sobie słowa, jakie Poirot wypowiedział wcześniej na jej widok: „Widziałem dziewczynę o niespokojnych oczach”.

— Pan Renauld zawsze był dla mnie bardzo dobry —odpowiedziała w końcu. — Dlatego tak bardzo mnie to interesuje.

— Rozumiem — rzekł Poirot. — No więc, mademoiselle, obecnie podejrzewamy dwie osoby.

— Dwie?

Mógłbym przysiąc, że w jej głosie zabrzmiały jednocześnie ulga i zaskoczenie.

— Nie znamy ich nazwisk, ale sądzimy, że są Chilijczykami z Santiago. Widzi pani, mademoiselle, co może uroda i młodość! Zdradziłem pani tajemnicę zawodową!

Dziewczyna roześmiała się wesoło, a potem podziękowała trochę zawstydzona.

— Muszę już wracać. Mama może zauważyć moją nieobecność.

Odwróciła się i pobiegła do domu. Przypominała mi współczesną Atalantę. Nie mogłem oderwać od niej wzroku.

— Mon ami — rzekł Poirot, swoim delikatnie ironicznym tonem — czy mamy tu na noc zapuścić korzenie tylko dlatego, że zobaczyłeś ładną dziewczynę i straciłeś dla niej głowę?

Zaśmiałem się i przeprosiłem go.

— Ależ, Poirot, ona jest piękna. To może każdego usprawiedliwić.

Ku memu zaskoczeniu, Poirot bardzo poważnie potrząsnął głową.

— Ach, mon ami, nie łam sobie serca z powodu Marthe Daubreuil. Ona nie jest dla ciebie! Posłuchaj rady papcia Poirota!

— Dlaczego? — wykrzyknąłem. — Przecież komisarz zapewnił mnie, że jest tak samo dobra, jak piękna! To prawdziwy anioł!

— Niektóre znane mi wielkie zbrodniarki miały twarze aniołów — odparł wesoło Poirot. — Twarz Madonny nie wyklucza degeneracji szarych komórek.

— Poirot! — krzyknąłem ze zgrozą. — Chyba nie podejrzewasz tego niewinnego dziecka?

— Ta-ta-ta! Nie podniecaj się! Nie powiedziałem, że ją podejrzewam. Ale musisz przyznać, że jej niepokój o to, kogo podejrzewamy, jest czymś niezwykłym.

— Po raz pierwszy widzę dalej niż ty — stwierdziłem. — Ona niepokoi się nie o siebie, tylko o matkę.

— Drogi przyjacielu — rzekł Poirot — ty jak zwykle nic nie widzisz. Madame Daubreuil potrafi bardzo dobrze zadbać o siebie bez pomocy córki. Przyznaję, że trochę z ciebie drwiłem, ale powtarzam to, co już powiedziałem — nie łam sobie serca z powodu tej dziewczyny. Ona nie jest dla ciebie! Ja, Herkules Poirot, wiem o tym. Sacre! Gdybym tylko mógł sobie przypomnieć, gdzie widziałem tę twarz!

— Czyją twarz? — zapytałem zaskoczony. — Córki?

— Nie. Matki.

Zauważywszy moje zaskoczenie, skinął głową z głębokim przekonaniem.

— Ależ tak… mówię ci. To było dawno temu, gdy służyłem w policji belgijskiej. Nigdy tej kobiety osobiście nie widziałem, ale widziałem jej zdjęcie… w związku z jakąś sprawą. Przypuszczam, że…

— Że co?

— Może się mylę, ale przypuszczam, że była to sprawa morderstwa.

ROZDZIAŁ ÓSMY

NIESPODZIEWANE SPOTKANIE

Następnego dnia przybyliśmy do willi bardzo wcześnie. Tym razem policjant stojący na straży przy bramie wpuścił nas salutując bez słowa. Ze schodów właśnie schodziła pokojówka Léonie i wydawało się, że ma ochotę z nami porozmawiać.

Poirot zapytał o zdrowie pani Renauld.

Léonie potrząsnęła głową.

— Biedna pani jest bardzo roztrzęsiona! Nic nie je… absolutnie nic! Jest blada jak upiór. Serce pęka, jak się na nią patrzy. Ach, ja nie rozpaczałabym tak po człowieku, który zdradzał mnie z inną kobietą!

Poirot pokiwał głową ze współczuciem.

— Masz zupełną rację, ale co ty byś zrobiła? Serce kochającej kobiety zdolne jest wszystko wybaczyć. Niewątpliwie w ciągu minionych kilku miesięcy dochodziło między nimi do wielu kłótni z wzajemnymi oskarżeniami?

Léonie znowu potrząsnęła głową.

— Nigdy, monsieur. Nigdy nie słyszałam z ust pani ani jednego słowa potępienia… nawet wymówki! Ma naturę i usposobienie anioła. Nie to co jej mąż.

— Pan Renauld nie miał natury anioła?

— Pewnie, że nie miał. Jak mu się coś nie spodobało, cały dom o tym wiedział. Tego dnia, gdy pokłócił się z paniczem Jackiem, tak wrzeszczeli, że pewnie słyszano ich na rynku!

— Naprawdę? — rzekł Poirot. — A kiedy ta kłótnia miała miejsce?

— Och, to było przed wyjazdem panicza Jacka do Paryża. Wtedy omal nie spóźnił się na pociąg. Wyszedł z biblioteki i chwycił walizkę, którą zostawił w holu. Ponieważ samochód był w naprawie, musiał biec całą drogę na dworzec. Byłam wtedy w salonie i widziałam go przez okno… był blady, z dwoma czerwonymi plamami na policzkach. Ale był wściekły! Léonie rozkoszowała się opowieścią.

— O co się kłócili?

— Ach, tego nie wiem — wyznała. — Co prawda krzyczeli, ale ich głosy były takie głośne i piskliwe, mówili tak szybko, że mógłby ich zrozumieć tylko rodowity Anglik. Potem pan cały dzień chodził jak chmura gradowa! W niczym nie można mu było dogodzić!

Potok słów Léonie przerwał hałas zatrzaskiwanych drzwi.

— Czeka na mnie Françoise! — wykrzyknęła, dość późno przypominając sobie o obowiązkach. — Ta stara zawsze mnie beszta.

— Jeszcze chwilkę, mademoiselle. Gdzie teraz jest sędzia śledczy?

— Wyszedł do garażu obejrzeć samochód. Monsieur komisarz myśli, że posłużono się nim w noc zbrodni.

— Quelle idee* — mruknął Poirot, gdy dziewczyna odeszła. — Pójdziesz do nich?

— Nie, zaczekam na ich powrót w salonie. Tam jest za chłodno jak na dzisiejszy gorący ranek.

Taki plan mi nie odpowiadał.

— Jeżeli nie masz nic przeciwko… — zawahałem się.

— Absolutnie. Chcesz przeprowadzić dochodzenie na własną rękę, prawda?

— No, chciałbym zobaczyć, co porabia Giraud. Jeśli kręci się tu gdzieś w pobliżu…

— To pies gończy w ludzkiej skórze — mruknął Poirot, sadowiąc się wygodnie w fotelu i zamykając oczy. — Bardzo proszę, idź. Au revoir.

Wyszedłem z domu. Ranek był naprawdę ciepły. Skierowałem się na ścieżkę, którą szliśmy wczoraj. Miałem zamiar sam jeszcze raz obejrzeć miejsce zbrodni. Jednak nie chciałem iść tam wprost, tylko skróciłem drogę, przecinając zarośla, aby wyjść na pole golfowe jakieś sto metrów dalej na prawo. Zarośla rosły tu gęściej i z trudem przebijałem sobie drogę. Gdy w końcu nagle i gwałtownie wynurzyłem się na polu golfowym, wpadłem na młodą kobietę stojącą tyłem do krzaków.

Zaskoczona, wydała stłumiony okrzyk. Ja również krzyknąłem ze zdumienia. Była to bowiem moja przyjaciółka z pociągu. Kopciuszek!

— To pan! — zawołała.

— To pani? — spytałem z niedowierzaniem. Dziewczyna pierwsza odzyskała zimną krew.

— Co pan tu robi, na miłość boską?

— Mogę panią zapytać o to samo — zareplikowałem.

— Przedwczoraj, gdy ostatni raz pana widziałam, udawał się pan jak grzeczny chłopiec do domu, do Anglii.

— Kiedy ja panią ostatni raz widziałem — odparłem — udawała się pani z siostrą do domu, jak grzeczna dziewczynka. A przy okazji, jak się miewa pani siostra?

Wynagrodziła mnie błyskiem białych ząbków w uśmiechu.

— Miło, że pan o nią pyta! Dziękuję, miewa się dobrze.

— Jest tutaj z panią?

— Została w mieście — wyjaśniła z godnością.

— Nie wierzę, że ma pani siostrę— zażartowałem. — A jeśli tak, to ma na imię Harris!

— Pamięta pan moje imię? —zapytała z uśmiechem.

— Kopciuszek. Ale teraz zdradzi mi pani swoje prawdziwe imię, prawda?

Potrząsnęła głową i rzuciła mi filuterne spojrzenie.

— Nawet nie zdradzi mi pani, po co tutaj przyjechała?

— Och, o to chodzi! Przypuszczam, że słyszał pan, że ludzie mojego zawodu też odpoczywają.

— W luksusowych francuskich kąpieliskach?

— Jest bardzo tanio, jeśli się wie, gdzie pojechać. Spojrzałem na nią badawczo.

— Jednak nie miała pani zamiaru przyjeżdżać tutaj, gdy spotkałem panią przed dwoma dniami?

— Wszyscy doświadczamy zawodów — odparła sentencjonalnie panna Kopciuszek. — No, powiedziałam tyle, ile może pan wiedzieć. Grzeczni chłopcy nie powinni za dużo pytać. Ale pan jeszcze mi nie powiedział, co tu robi??

— Pamięta pani, jak mówiłem, że mój przyjaciel jest detektywem?

— Tak. I co z tego?

— A może słyszała pani, że w willi Genevi?ve popełniono zbrodnię…?

Patrzyła na mnie zdumiona.

— Chce pan powiedzieć, że… pan się tym zajmuje?

Skinąłem głową. W ten sposób niewątpliwie wiele zyskałem w oczach dziewczyny, zaczęła mi się bowiem przypatrywać z większym zainteresowaniem. Potem skinęła energicznie głową.

— A niech mnie! Musi mi pan pokazać te wszystkie okropności.

— Co pani ma na myśli?

— To, co powiedziałam. Drogi chłopcze, czy nie mówiłam panu, że szaleję za zbrodniami? Mogę węszyć całymi godzinami. To naprawdę szczęście, że pana spotkałam. Dalej, niech mi pan wszystko pokaże.

— Ależ… chwileczkę. Nie mogę. Tam nikogo nie wpuszczają. Jest surowy zakaz.

— Czy pan i pański przyjaciel nie jesteście ważnymi osobami?

Bardzo nie chciałem rozwiewać tego jej złudzenia.

— Dlaczego tak się pani do tego zapaliła? — zapytałem słabo. —1 co chce pani zobaczyć? — Och, wszystko! Miejsce i narzędzie zbrodni, odciski palców i te wszystkie interesujące rzeczy. Nigdy nie miałam okazji zetknąć się tak blisko ze zbrodnią. Będę to wspominała przez całe życie.

Odwróciłem się z niesmakiem. Oto dzisiejsze kobiety! Upiorna ciekawość dziewczyny przyprawiła mnie o mdłości.

— Spuść pan z tonu — powiedziała nagle. — Czy, jak poproszono was o rozwiązanie tej sprawy, zadarł pan nosa i oświadczył, że nie chce się pakować w taki paskudny interes?

— Nie o to chodzi, tylko…

— Gdyby przyjechał pan tu na urlop, to czy nie węszyłby pan tak samo jak ja? Z pewnością by to pan robił.

— Ja jestem mężczyzną, a pani kobietą.

— Pan uważa, że wszystkie kobiety na widok myszy wrzeszczą i wskakują na krzesło. To prehistoria. No więc pokaże mi pan wszystko, czy nie? To może mieć dla mnie wielkie znaczenie.

— Dlaczego?

— Przecież pan wie, że nie wpuszczono żadnych reporterów. Mogę napisać wielki szlagier do jakiejś znanej gazety. Zdaje pan sobie sprawę, ile oni za coś takiego płacą?

Zawahałem się. Wsunęła w moją dłoń drobną, miękką rączkę.

— Proszę … niech pan będzie miły. Skapitulowałem. W duszy czułem, że z przyjemnością będę służył tej dziewczynie za przewodnika.

Wpierw skierowaliśmy się na miejsce, gdzie znaleziono ciało. Stał tam policjant, ale na mój widok zasalutował i nie pytał o moją towarzyszkę. Z pewnością uznał, że ręczę za nią. Objaśniłem Kopciuszkowi, jak znaleziono ciało. Słuchała uważnie, zadając inteligentne pytania. Potem zaczęliśmy zbliżać się do domu. Szedłem bardzo ostrożnie, bo prawdę mówiąc nie chciałem, żeby nas ktoś zobaczył. Przeprowadziłem dziewczynę przez krzaki do miejsca, w którym stała mała szopa. Przypomniałem sobie, że wczoraj wieczorem po zamknięciu drzwi monsieur Bex przekazał klucz policjantowi, Marchaudowi — „na wypadek, gdyby monsieur Giraud chciał tam wejść, gdy my będziemy na piętrze”. Pomyślałem, że to całkiem prawdopodobne, iż detektyw z S?reté zwrócił klucz Marchaudowi. Zostawiłem dziewczynę ukrytą w krzakach i wszedłem do domu. Marchaud pełnił wartę przy drzwiach salonu. Zza drzwi dochodził pomruk głosów.

— Pan chce się widzieć z monsieur Hautetem? On teraz przesłuchuje Françoise.

— Nie — odparłem szybko. — Nie chcę z nim rozmawiać. Byłbym wielce zobowiązany, gdyby dał mi pan klucz do szopy przy domu. Naturalnie, jeśli to nie będzie wbrew przepisom.

— Ależ oczywiście, monsieur. — Podał mi klucz. — Pan sędzia polecił, żeby nie robić panu żadnych trudności. Proszę go później zwrócić.

— Dobrze.

Poczułem dreszcz satysfakcji na myśl, że w oczach Marchauda jestem tak samo ważny jak Poirot. Dziewczyna czekała na mnie w krzakach. Wydała okrzyk zadowolenia widząc w moim ręku klucz.

— Ma go pan!

— Jasne — odparłem chłodno. — Jednak, jak pani wie, to co robię jest nielegalne.

— Jest pan kochany. Idziemy. Nie będą nas widzieć z domu, prawda?

— Chwileczkę. — Musiałem ją uprzedzić. — Nie mogę pani powstrzymać, jeżeli naprawdę chce pani tam wejść. Chce pani? Widziała pani grób, cały teren, usłyszała pani wszystkie szczegóły sprawy. Czy to nie wystarczy? To, co teraz pani zobaczy, jest makabryczne i… nieprzyjemne.

Patrzyła na mnie przez chwilę z wyrazem, który nie bardzo mogłem zgłębić, a potem zaśmiała się.

— Lubię makabrę — odparła. — Idziemy. Podeszliśmy w milczeniu do drzwi szopy. Otworzyłem i weszliśmy do środka. Zbliżyłem się do ciała i ostrożnie zsunąłem prześcieradło, podobnie jak uczynił to wczoraj komisarz Bex. Moja towarzyszka wydała cichy okrzyk. Na jej twarzy malował się wyraz przerażenia. Zniknął jej dobry nastrój. Nie posłuchała mnie i została ukarana. Postanowiłem być bezlitosny. Delikatnie odwróciłem ciało.

— Widzi pani, otrzymał cios w plecy. Zapytała niemal szeptem:

— Czym? Wskazałem szklany słój.

— Tym sztyletem.

Nagle dziewczyna zachwiała się i zaczęła osuwać się na ziemię. Podskoczyłem, żeby j ą podtrzymać.

— Słabo pani. Wyjdźmy stąd. To dla pani za wiele.

— Wody — wymamrotała — szybko. Wody.

Zostawiłem ją i pobiegłem do domu. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo ze służby i mogłem niezauważenie napełnić szklankę wodą. Wlałem kilka kropli brandy i wróciwszy po kilku minutach zastałem dziewczynę leżącą w takiej pozycji, w jakiej ją opuściłem. Wystarczyło kilka kropli wody z domieszką brandy, aby całkowicie odzyskała przytomność.

— Proszę mnie stąd zabrać… och, szybko, szybko! — wykrzyknęła, drżąc.

Podtrzymując dziewczynę ramieniem, wyprowadziłem ją na zewnątrz. Gdy zamknęła za nami drzwi szopy, odetchnęła głęboko.

— Już lepiej. Och, to było okropne! Dlaczego pozwolił mi pan tam wejść?

Nie mogłem powstrzymać uśmiechu na tę typowo kobiecą logikę. W duszy byłem zadowolony z jej zachowania, gdyż dowodziło ono, że nie była taka nieczuła, za jaką chciała uchodzić. Była przecież jeszcze bardzo młoda i jej ciekawość mogła wypływać z bezmyślności.

— Niech pani nie zapomina, że próbowałem panią powstrzymać — powiedziałem łagodnie.

— Tak, to prawda. No, teraz już pożegnam pana.

— Chwileczkę, nie może pani tak sama odejść. Jeszcze nie czuje się pani dobrze. Odprowadzę panią do Merlinville.

— Nonsens. Czuję się zupełnie dobrze.

— A jeżeli pani po drodze zasłabnie? Nie, muszę pani towarzyszyć.

Opierała się stanowczo, ale w końcu pozwoliła się odprowadzić do skraju miasta. Poszliśmy tą samą drogą przez krzaki i obok grobu, a potem skręciliśmy na drogę. Zatrzymała się przy pierwszych domach przedmieścia i wyciągnęła rękę.

— Do widzenia i jeszcze raz dziękuję za wszystko.

— Jest pani pewna, że może iść sama?

— Tak, dziękuję. Mam nadzieję, że nie będzie pan miał z mojego powodu kłopotów.

Zapewniłem ją, że nie będę miał najmniejszych kłopotów.

— No to żegnam.

— Do zobaczenia — sprostowałem. — Jeżeli zatrzymała się pani w mieście, to się jeszcze spotkamy.

Posłała mi uśmiech.

— Dobrze, a zatem do zobaczenia.

— Chwileczkę, nie podała mi pani swojego adresu.

— Och, zatrzymałam się w Hotelu du Phare. To mały hotel, ale całkiem wygodny. Proszę mnie jutro odwiedzić.

— Będę na pewno — odparłem z być może nie zamierzoną skwapliwością.

Patrzyłem za nią, aż znikła mi z oczu, potem odwróciłem się i skierowałem do willi. Przypomniałem sobie, że nie zamknąłem szopy na klucz. Na szczęście nikt tego nie zauważył, obróciłem więc klucz w zamku i oddałem go policjantowi. Nagle uzmysłowiłem sobie, że chociaż otrzymałem od Kopciuszka adres, to nadal nie znam jej imienia ani nazwiska.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

MONSIEUR GIRAUD ZNAJDUJE POSZLAKI

W salonie zastałem sędziego śledczego zajętego przesłuchiwaniem starego ogrodnika. Obecni przy tym Poirot i komisarz przywitali mnie uprzejmym uśmiechem i skinieniem głowy. Usiadłem cicho. Hautet prowadził śledztwo niezwykle drobiazgowo, ale jak dotąd nie udało mu się natrafić na nic ważnego.

Auguste przyznał, że rękawice ogrodowe należą do niego. Nosił je sadząc pewne odmiany pierwiosnków, które są dla niektórych szkodliwe. Nie pamięta, kiedy zakładał je ostatni raz. Z pewnością ich nie zgubił. Gdzie je zawsze trzymał? Czasem w tym, czasem w innym miejscu. Łopatę można było zwykle znaleźć w szopie na narzędzia. Czy była zamknięta na klucz? Oczywiście, że była zamknięta. A gdzie był klucz? Parbleu, klucz rzecz jasna tkwił w zamku. Tam nie było nic cennego, co warto by ukraść. Kto mógłby się spodziewać bandytów albo morderców? Takie rzeczy nie zdarzały się w czasach pani wicehrabiny.

Sędzia dał znać, że skończył i stary pomrukując zbierał się do odejścia. Pamiętając, jak wielką wagę Poirot przywiązywał do śladów na klombie, obserwowałem uważnie ogrodnika podczas zeznań. Albo nie miał on nic wspólnego ze zbrodnią, albo był doskonałym aktorem. Nagle, gdy był już prawie przy drzwiach, wpadł mi do głowy pewien pomysł.

— Przepraszam, panie sędzio — zwołałem — czy pozwoli pan, że zadam jedno pytanie?

— Oczywiście, monsieur.

Zachęcony zwróciłem się do Auguste'a:

— Gdzie trzymacie swoje robocze buty?

— Noszę je na nogach — warknął ogrodnik. — A gdzie niby miałyby być?

— Gdzie się znajdują, gdy idziecie spać?

— Pod łóżkiem.

— A kto je czyści?

— Nikt. Po co miałby ktoś je czyścić? Czy wychodzę w nich na promenadę, jak jakiś fircyk? W niedzielę noszę buty na niedzielę, a na co dzień… — wzruszył ramionami.

Potrząsnąłem głową zniechęcony.

— No i nie posunęliśmy się dalej — rzekł sędzia. — I niewątpliwie nie posuniemy się, dopóki nie nadejdzie odpowiedź z Santiago. Czy ktoś widział Girauda? Doprawdy, temu to brak dobrego wychowania! Już chciałem po niego posłać i…

— Nie musi pan daleko posyłać.

Spokojny głos zaskoczył nas. Giraud stał na zewnątrz budynku i zaglądał do pokoju przez otwarte okno. Wskoczył do środka i podszedł do stołu.

— Oto jestem! Do usług! Proszę przyjąć moje przeprosiny, że nie zjawiłem się wcześniej.

— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — odparł sędzia trochę zbity z tropu.

— Ja, oczywiście, jestem tylko detektywem i nie znam się na formalnych przesłuchaniach — kontynuował Giraud. — Ale gdybym kogoś przesłuchiwał, nie robiłbym tego przy otwartym oknie. Ktoś może stać na zewnątrz i wszystko słyszeć. Ale nie ma o czym mówić.

Monsieur Hautet zaczerwienił się z gniewu. Wyraźnie obaj mężczyźni nie pałali do siebie miłością. Od początku wzajemnie wytykali sobie popełniane błędy i napadali na siebie. Dla Girauda wszyscy sędziowie śledczy byli głupcami, a dla Hauteta zachowanie przybyłego z Paryża detektywa było obraźliwe. — Eh bien, monsieur Giraud — powiedział ostro sędzia. — Niewątpliwie doskonale wykorzystał pan czas! Zna pan może nazwiska zbrodniarzy? I z pewnością zlokalizował pan miejsce ich pobytu?

Pan Giraud odparł, nie zrażony ironią:

— Przynajmniej wiem, skąd mogli przybyć.

Giraud wyjął z kieszeni dwa małe przedmioty i położył je na stole.

Zbliżyliśmy się. Nie było to nic nadzwyczajnego: niedopałek papierosa i nie używana zapałka. Detektyw zwrócił się do Poirota:

— Co pan tu widzi? — zapytał.

W tonie jego głosu zabrzmiała jakaś zaczepna nuta, która wywołała na moich policzkach rumieniec. Ale Poirot pozostał obojętny i tylko wzruszył ramionami.

— Niedopałek papierosa i zapałkę.

— I co to panu mówi? Poirot rozłożył ręce.

— Nic.

— Ach! — wykrzyknął Giraud z zadowoleniem. — Pan się tymi rzeczami nie interesował. To nie jest zwyczajna zapałka — przynajmniej nie w naszym kraju. Takich zapałek używają w Ameryce Południowej. Na szczęście nie została spalona. Inaczej nie byłbym jej rozpoznał. Najwyraźniej jeden z mężczyzn wyrzucił niedopałek i zapalił następnego papierosa, przy okazji gubiąc zapałkę z pudełka.

— A ta druga zapałka? — zapytał Poirot.

— Jaka druga?

— Ta, którą zapalił papierosa. Znalazł ją pan?

— Nie.

— Może nie szukał jej pan dość starannie.

— Nie szukałem… — przez chwilę zdawało się, że detektyw wybuchnie gniewem, jednak się opanował, choć z trudem. — Widzę, że lubi pan dowcipy, monsieur Poirot. Nieważna zapałka, wystarczy niedopałek papierosa. To papieros pochodzący z Ameryki Południowej, którego bibułka wykonana jest z papieru wyprodukowanego z liści lukrecji.

Poirot skłonił się.

— Niedopałek papierosa i zapałka mogły należeć do pana Renaulda — wtrącił komisarz. — Pamiętajmy, że upłynęły zaledwie dwa lata od jego powrotu z Ameryki Południowej.

— Nie — zaprzeczył Giraud. — Przeszukałem już rzeczy Renaulda. Palił zupełnie inne papierosy i używał innych zapałek.

— Nie sądzi pan, że to dziwne — zapytał Poirot — iż ci obcy zjawili się tu bez broni, bez rękawiczek i łopaty i że wszystko to bez problemu znaleźli na miejscu?

Giraud uśmiechnął się z wyższością.

— Tak, to jest niewątpliwie dziwne. Możliwe do wyjaśnienia tylko na gruncie mojej teorii.

— Ach! — wykrzyknął monsieur Hautet. — Mieli w domu wspólnika!

— Albo poza domem — uzupełnił Giraud z dziwnym uśmieszkiem na ustach.

— Ale ktoś musiał ich wpuścić do domu. Przecież nie możemy przyjąć, że jakimś wyjątkowym kaprysem losu znaleźli drzwi otwarte, prawda?

— Drzwi zostały specjalnie otwarte; z łatwością mógł je z zewnątrz otworzyć ten, kto posiadał klucz.

— Ale kto posiadał klucz?

Giraud wzruszył ramionami.

— Jeśli o to chodzi, to nikt się do tego nie przyzna. Ale klucz mogło posiadać wielu ludzi. Na przykład syn, monsieur Jack Renauld. To prawda, że jest w drodze do Ameryki Południowej, ale przecież mógł go zgubić albo ktoś mógł mu ukraść. Potem ogrodnik — służy tu od wielu lat. Któraś z młodych służących może mieć kochanka. Łatwo jest wykonać odcisk klucza i sporządzić duplikat. Istnieje wiele możliwości. Jest jeszcze jedna osoba, która prawdopodobnie posiadała coś takiego na własność.

— Kto?

— Madame Daubreuil — odparł detektyw.

— Ho, ho! — zdziwił się sędzia. — A więc i o tym pan wie?

— Ja wiem wszystko — stwierdził Giraud niewzruszony.

— Mogę przysiąc, że o pewnej rzeczy pan nie wie — rzekł pan Hautet, rozkoszując się faktem, że teraz może pochwalić się większą wiedzą i bez dalszych ceregieli zrelacjonował opowieść o tajemniczym wieczornym gościu. Poruszył też temat czeku z nazwiskiem „Duveen”, a na koniec wręczył Giraudowi list z podpisem „Bella”.

— To wszystko jest bardzo interesujące, ale w niczym nie przeczy mojej teorii.

— A jaka jest ta pańska teoria?

— Na razie wolę nie mówić. Proszę pamiętać, że dopiero zacząłem śledztwo.

— Monsieur Giraud — wtrącił nagle Poirot — proszę mi coś wyjaśnić. Pańska teoria przyjmuje, że drzwi były otwarte. To jednak nie wyjaśnia, dlaczego pozostały otwarte. Kiedy odeszli, to czy nie jest rzeczą naturalną, że powinni je zamknąć za sobą? Gdyby wtedy podszedł do domu jakiś policjant, co często się zdarza, aby się przekonać, czy wszystko w porządku, bandyci zostaliby prawie natychmiast ujęci.

— No cóż, zapewne zapomnieli o tym. Przyznaję, że popełnili błąd.

Wtedy, ku mojemu zdumieniu, Poirot powtórzył niemal te same słowa, jakie wypowiedział przed Bexem wczoraj wieczorem:

— Nie zgadzam się z panem. Drzwi pozostawili otwarte albo rozmyślnie, albo z konieczności i każda nie licząca się z tym teoria prowadzi donikąd.

Wszyscy ze zdumieniem spojrzeliśmy na Poirota. Myślałem, że upokorzył go brak rozeznania dotyczący pochodzenia zapałki, ale teraz był jak zawsze w dobrym nastroju i traktował Girauda bez żadnych uprzedzeń.

Detektyw kręcił wąsem, spoglądając kpiąco na mojego przyjaciela.

— A zatem nie zgadza się pan ze mną? A co pana szczególnie uderzyło w tej sprawie? Chciałbym na ten temat usłyszeć pańskie zdanie.

— Obecnie jedna rzecz wydaje mi się szczególnie znacząca. Niech mi pan powie, monsieur Giraud, czy nie widzi pan nic znajomego w tej sprawie? Czy nic ona panu nie przypomina?

— Coś znajomego? Nie mogę panu tak zaraz odpowiedzieć. Jednak nie sądzę.

— Myli się pan — rzekł spokojnie Poirot. — Już kiedyś miała miejsca prawie identyczna zbrodnia.

— Kiedy? Gdzie?

— Ach, niestety, w tej chwili nie pamiętam, ale przypomnę sobie. Miałem nadzieję, że mi pan w tym pomoże.

Giraud parsknął niedowierzająco.

— W wielu sprawach występują zamaskowani przestępcy. Nie pamiętam szczegółów wszystkich takich przypadków. W mniejszym lub większym stopniu wszystkie zbrodnie są do siebie podobne.

— A jednak każda ma w sobie coś indywidualnego. — Poirot nagle przybrał ton wykładowcy i zwrócił się do wszystkich: — Będę teraz mówił o psychologii zbrodni. Monsieur Giraud doskonale wie, że każdy zbrodniarz ma swój własny sposób postępowania i dlatego policja — wezwana, powiedzmy, do włamania — może z łatwością ująć przestępcę. (Japp mógłby to potwierdzić, Hastings.) Człowiek nie jest zbyt oryginalnym stworzeniem. Nie jest oryginalny w uczciwym życiu codziennym, i jest równie mało oryginalny w czynach niezgodnych z prawem. Jeśli człowiek raz popełni zbrodnię, każda następna będzie do niej podobna. Dobrym przykładem może być angielski morderca, który topił swe żony w wannie. Gdyby zmienił metodę, być może do dziś dnia nie zostałby ujęty. Uległ jednak dyktatowi wspólnej dla wszystkich ludzi natury — wierze, że jeśli raz się coś uda, musi się zawsze udawać. I za ten brak pomysłowości został ukarany.

— I co z tego wynika? — zaśmiał się ironicznie Giraud.

— To, że jeżeli mamy przed sobą dwie zbrodnie, podobnie zaplanowane i wykonane, możemy sądzić, iż stał za nimi ten sam mózg. Właśnie szukam tego mózgu, monsieur Giraud — i znajdę go. To bardzo ważna poszlaka — poszlaka psychologiczna. Pan może wiedzieć wszystko o papierosach i zapałkach, monsieur Giraud, ale ja, Herkules Poirot, znam ludzki umysł.

Zdawało się, że Giraud nie przejął się tym szczególnie.

— Mogę pana poinformować — ciągnął Poirot — o pewnym fakcie, który mógł ujść pańskiej uwadze. Mam na myśli zegarek na rękę, należący do madame Renauld. Następnego dnia po tragedii spieszył się dwie godziny.

Giraud spojrzał na Poirota badawczo.

— Może zawsze się spieszy?

— Istotnie, tak mi powiedziano.

— W takim razie wszystko w porządku.

— Dwie godziny, to jednak trochę dużo — zauważył Poirot. — Pozostaje jeszcze sprawa odcisków stóp na klombie.

Kiwnął głową w stronę otwartego okna. Giraud szybko podszedł i wyjrzał przez okno.

— Nie widzę żadnych śladów.

— Nie — rzekł Poirot, poprawiając stosik książek leżących na stole. — Bo ich tam nie ma.

Na chwilę na twarzy Girauda odbiła się mordercza wściekłość. Ruszył w kierunku swego dręczyciela, ale w tym momencie otworzyły się drzwi i Marchaud zaanonsował:

— Właśnie przybył z Anglii sekretarz pana Renaulda, pan Stonor. Czy może wejść?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

GABRIEL STONOR

Powierzchowność mężczyzny, który wszedł do pokoju, mogła zwrócić na siebie uwagę. Bardzo wysoki, o atletycznej budowie ciała, a jego twarz i szyja były spalone na brąz. Nawet Giraud wydawał się przy nim jakiś anemiczny. Gdy poznałem go bliżej, przekonałem się, że Gabriel Stonor miał nieprzeciętną osobowość. Anglik z urodzenia, wiele podróżował po całym świecie. Polował w Afryce, przemierzył Koreę, prowadził fermę w Kalifornii i handlował na wyspach mórz południowych.

Spojrzał badawczo na Hauteta.

— Pan jest prowadzącym tę sprawę sędzią śledczym? Miło mi pana poznać. Straszna historia! Jak się czuje pani Renauld? Jak zniosła ten cios? To musiał być dla niej straszny szok.

— Straszny, przerażający — odparł monsieur Hautet. — Pozwoli pan, że przedstawię komisarza Bexa z miejscowej policji i monsieur Girauda z S?reté. Ten pan, to monsieur Herkules Poirot. Posiał po niego pan Renauld, ale przybył za późno, aby zapobiec tragedii. A oto przyjaciel monsieur Poirota, kapitan Hastings.

Stonor spojrzał na Poirota z pewnym zaciekawieniem.

— Pan Renauld wezwał pana?

— Nie wiedział pan, że monsieur Renauld miał zamiar wezwać detektywa? — zapytał Bex.

— Nie. Ale nie jestem tym zaskoczony.

— Dlaczego?

— Ponieważ wyraźnie był roztrzęsiony. Nie wiem, z jakiego powodu, nie zwierzył mi się. Nie łączyły nas na tyle bliskie stosunki. Ale wyraźnie miał jakieś przykrości… duże przykrości.

— Hm… — mruknął Hautet. — Nie podejrzewał pan, co to mogły być za przykrości?

— Mówiłem już, że nie wiem.

— Proszę mi wybaczyć, panie Stonor, ale musimy zacząć od kilku formalności. Pańskie nazwisko?

— Gabriel Stonor.

— Od kiedy był pan sekretarzem pana Renaulda?

— Mniej więcej od dwóch lat, od czasu gdy przybył z Ameryki Południowej. Poznałem go przez naszego wspólnego przyjaciela i wtedy zaproponował mi to stanowisko. Był bardzo dobrym szefem.

— Czy rozmawiał z panem na temat swego życia w Południowej Ameryce?

— Tak, dość często.

— Wie pan, czy często bywał w Santiago?

— Odniosłem wrażenie, że bywał tam wiele razy.

— Wspomniał o jakimś szczególnym incydencie, jaki miał tam miejsce — o czymś, co mogłoby wywołać przeciwko niemu coś w rodzaju wendety?

— Nie.

— Mówił o jakiejś tajemnicy, którą posiadł?

— Nie przypominam sobie. Ale wiem, że jego samego otaczała jakaś tajemnica. Na przykład nigdy nie słyszałem, żeby mówił o swojej młodości ani o tym, co robił przed przyjazdem do Ameryki Południowej. Z pochodzenia był, ja się wydaje, kanadyjskim Francuzem, ale nigdy nie mówił o swoim życiu w Kanadzie. W pewnych wypadkach zamykał się w skorupie jak ostryga.

— Zatem nie znał pan jego wrogów i nie może nam udzielić informacji co do charakteru posiadanej przez niego tajemnicy, z powodu której prawdopodobnie został zamordowany?

— Niestety, nie.

— Panie Stonor, czy w związku z panem Renauldem słyszał pan nazwisko Duveen?

— Duveen, Duveen. — Powtórzył to nazwisko w zamyśleniu. — Nie sądzę. A jednak brzmi jakoś znajomo.

— Zna pan przyjaciółkę monsieur Renaulda o imieniu Bella?

Pan Stonor znowu potrząsnął głową.

— Bella Duveen? Tak brzmi jej pełne nazwisko? To ciekawe. Jestem pewien, że je słyszałem. Jednak nie mogę sobie przypomnieć, w związku z czym.

Sędzia chrząknął.

— Niech pan zrozumie, że w tego rodzaju sprawie nie można mieć zastrzeżeń i oporów. Nie wolno nic ukrywać. Pan, być może ze względu na szacunek żywiony względem madame Renauld, chce zataić pewne fakty, a tego w żadnym wypadku nie wolno robić!

Stonor spojrzał na niego uważnie, a w jego oczach pojawił się wyraz zdziwienia.

— Niezupełnie pana rozumiem — powiedział łagodnie. — Co ma z tym wspólnego pani Renauld? Żywię dla niej bardzo wiele szacunku i darzę dużą sympatią; to wspaniała, nieprzeciętna kobieta i doprawdy nie mam pojęcia, w czym mogłaby jej zaszkodzić moja niedyskrecja.

— Nawet gdyby dowiedziono, że Bella Duveen była kimś więcej niż przyjaciółką jej męża?

— Ach! Teraz pana rozumiem. Ale założę się o ostatniego dolara, że jest pan w błędzie. Mój szef nigdy nie latał za spódniczkami. Uwielbiał żonę. Byli bardzo kochającą się parą.

Sędzia Hautet pokiwał z powątpiewaniem głową.

— Panie Stonor, my mamy na to niezbite dowody — list miłosny napisany do Renaulda i podpisany „Bella”, w którym wyrzuca mu, iż ją zaniedbuje. Ponadto mamy dalsze dowody na to, że w wieczór przed śmiercią monsieur Renauld był wplątany w romans z inną kobietą, z Francuzką nazwiskiem Daubreuil, która wynajmuje sąsiednią willę. Sekretarz zmrużył oczy.

— Chwileczkę, panie sędzio. Pan chyba znajduje się na fałszywym tropie. Dobrze znałem Paula Renaulda. To, co pan twierdzi, moim zdaniem jest zupełnie niemożliwe. Musi być jakieś inne wyjaśnienie.

Sędzia śledczy wzruszył ramionami.

— Jakie może być inne wyjaśnienie?

— Co nasunęło panu myśl, że to był romans?

— Madame Daubreuil miała zwyczaj odwiedzać go wieczorami. Od czasu, gdy monsieur Renauld wprowadził się do willi Genevi?ve, madame Daubreuil wpłaciła dużą sumę pieniędzy w swoim banku. W sumie było to, licząc w pańskiej walucie, cztery tysiące funtów angielskich.

— Zgadza się — odparł spokojnie Stonor. — Na życzenie pana Renaulda przekazałem taką sumę. Ale tu nie chodziło o żadną miłosną intrygę.

— Więc o co chodziło?

— O szantaż — rzucił Stonor ostro, uderzając pięścią w stół. — O to chodziło.

— Ach! — wykrzyknął mimowolnie sędzia.

— Szantaż — powtórzył Stonor. — Żyłowała go — wyciągnęła z niego dużo pieniędzy. Cztery tysiące w ciągu dwóch miesięcy! Nieźle, co? I mówię panu, że dotyczyło to tajemnicy otaczającej Renaulda. Widocznie madame Daubreuil wiedziała tyle, żeby go zmusić do płacenia.

— Tak, to możliwe — wykrzyknął poruszony komisarz. — Tak, oczywiście, to bardzo możliwe!

— Możliwe? — ryknął Stonor. — To pewne! Niech mi pan powie, czy rozmawiano z panią Renauld o tej aferze miłosnej męża?

— Nie, monsieur. Nie chcieliśmy przyczyniać jej więcej przykrości, niż to niezbędnie konieczne.

— Przykrość? Ależ ona wyśmiałaby was. Mówię wam, to było kochające się, przykładne małżeństwo.

— To mi coś przypomniało — rzekł monsieur Hautet. — Czy pracodawca wtajemniczył pana w dyspozycje zawarte w testamencie?

— Znam treść testamentu — zdeponowałem go u rejenta. Mogę panom podać nazwiska jego prawników. To bardzo prosty zapis. Połowa majątku przechodzi dożywotnio na żonę, drugą połowę dziedziczy syn. Poza tym jest kilka legatów. Zdaje się, że mnie zostawił tysiąc funtów.

— Kiedy sporządził testament?

— Och, około półtora roku temu.

— Czy byłby pan bardzo zaskoczony, monsieur Stonor, gdyby dowiedział się pan, że pan Renauld, przed niespełna dwoma tygodniami, sporządził inny testament?

Stonor był wyraźnie bardzo zaskoczony.

— Nie miałem o tym pojęcia. Jaka jest jego treść?

— Cały majątek zapisał bez żadnych zastrzeżeń żonie. Nie ma wzmianki dotyczącej syna.

Stonor przeciągle zagwizdał.

— To będzie ciężki cios dla tego chłopca. Matka oczywiście kocha go, ale wszyscy będą w tym widzieć brak zaufania ojca do syna. To ciężka próba dla jego dumy. Ale potwierdza moje słowa, że Renauld żył z żoną w doskonałej harmonii.

— Właśnie, właśnie — rzekł Hautet. — Możliwe, że będziemy musieli zrewidować nasze pomysły. Oczywiście zatelegrafowaliśmy do Santiago i w każdej chwili spodziewamy się odpowiedzi. Wtedy z dużym prawdopodobieństwem wszystko zostanie wyjaśnione. Jeżeli jednak słuszna jest pańska sugestia szantażu, pani Daubreuil powinna dostarczyć nam wielu cennych informacji.

— Monsieur Stonor —wtrącił Poirot — czy szofer, Masters, długo służył u pana Renaulda?

— Ponad rok.

— Wie pan, czy był kiedyś w Ameryce Południowej?

— Jestem pewien, że nie był. Przed zatrudnieniem się u pana Renaulda pracował u moich dobrych znajomych z Gloucestershire, w Anglii.

— A zatem może pan stanowczo stwierdzić, że jest poza podejrzeniem?

— Mogę.

Poirot wydawał się nieco zbity z tropu. Tymczasem sędzia wezwał Marchauda.

— Proszę złożyć pani Renauld wyrazy uszanowania i powiedzieć, że chciałbym z nią porozmawiać przez kilka minut. Niech się nie fatyguje, ja pójdę do niej na górę.

Marchaud zasalutował i wyszedł.

Czekaliśmy kilka minut, a następnie ku naszemu zdumieniu otworzyły się drzwi i stanęła w nich śmiertelnie blada pani Renauld w ciężkiej żałobie.

Pan Hautet podsunął jej krzesło, usprawiedliwiając się, ale ona tylko podziękowała mu z uśmiechem. Stonor, wyraźnie nie mogąc wydobyć słowa, ze współczuciem ujął jej rękę. Pani Renauld zwróciła się do sędziego:

— Chciał mnie pan o coś zapytać?

— Tak, jeśli tylko pani pozwoli, madame. Jak się dowiedziałem, pani mąż był Kanadyjczykiem pochodzenia francuskiego. Może pani coś powiedzieć o jego młodości albo wychowaniu?

Potrząsnęła przecząco głową.

— Mój mąż nigdy o sobie nie mówił, monsieur. Wiem, że pochodził gdzieś z okręgu północno-zachodniego, ale przypuszczam, że nie miał szczęśliwego dzieciństwa, ponieważ nie lubił tego wspominać. Żyliśmy teraźniejszością i przyszłością.

— Czy w jego przeszłości kryła się jakaś tajemnica? Pani Renauld uśmiechnęła się słabo i potrząsnęła głową.

— Jestem pewna, że nie było to nic tak romantycznego. Monsieur Hautet również uśmiechnął się.

— To prawda, nie można się doszukiwać we wszystkim melodramatu. Ale jest coś jeszcze… — zawahał się.

Stonor wtrącił gwałtownie:

— Ci panowie wpadli na dość oryginalny pomysł. Przypuszczają, że pan Renauld miał romans z państwa sąsiadką, madame Daubreuil.

Policzki pani Renauld pokryły szkarłatne rumieńce. Uniosła wyżej głowę i zagryzła wargi, twarz drgała konwulsyjnie. Stonor patrzył na nią ze zdumieniem, ale komisarz Bex pochylił się i powiedział łagodnie:

— Przykro nam, że sprawiamy pani ból, ale czy ma pani jakiś powód sądzić, że madame Daubreuil była kochanką pani męża?

Pani Renauld ze szlochem ukryła twarz w dłoniach. Łkania wstrząsały jej ramionami, nagle podniosła głowę i powiedziała przerywanym głosem:

— Może była.

Nigdy jeszcze nie widziałem na czyjejś twarzy wyrazu takiego zdumienia, jakie teraz ukazało się na twarzy Stonora. Był kompletnie zaskoczony.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

JACK RENAULD

Nie wiem, jak potoczyłaby się dalsza rozmowa, gdyby w tym momencie nie otworzyły się gwałtownie drzwi i nie wpadł przez nie do pokoju wysoki młodzieniec.

Przez chwilę miałem niesamowite wrażenie, że widzę przed sobą zamordowanego. Jednak natychmiast zorientowałem się, że jego czarnych włosów nie tknęła siwizna i że mężczyzna, który tak bezceremonialnie zjawił się przed nami, jest bardzo młody. Nie zwracając na nas uwagi, podszedł prosto do pani Renauld.

— Mamo!

— Jack! — Z płaczem objęła go ramionami. — Mój najdroższy! Skąd się tu wziąłeś? Przecież dwa dni temu odpłynąłeś z Cherbourga na „Anzorze”? — Potem, nagle przypomniawszy sobie o naszej obecności, odwróciła się z godnością i dodała: — To mój syn.

— Ach! — odezwał się sędzia i składając ukłon przybyłemu zauważył: — Zatem nie odpłynął pan na statku „Anzora”?

— Nie, monsieur. Mogę to wyjaśnić; „Anzora” miała dwudziestoczterogodzinne opóźnienie z powodu jakichś kłopotów z silnikiem. Zamiast przedwczoraj, odpłynąłbym wczoraj wieczorem, ale kupiłem wieczorną gazetę i rzucił mi się w oczy artykuł opisujący to straszne nieszczęście, które… tak nagle na nas spadło… — Jego głos załamał się i z oczu popłynęły łzy. — Biedny ojciec… mój biedny ojciec.

Patrząc na niego nieprzytomnie, pani Renauld powtórzyła:

— Więc nie odpłynąłeś?

A potem z gestem nieopisanego znużenia, wymamrotała jakby do siebie:

— Teraz… to i tak nie ma już żadnego znaczenia.

— Proszę usiąść, panie Renauld — rzekł Hautet, wskazując krzesło. — Bardzo panu współczuję. To musiał być dla pana prawdziwy szok. Jednak dobrze się stało, że pan nie wypłynął. Mam nadzieję, że będzie pan mógł udzielić nam informacji, których potrzebujemy do wyjaśnienia tajemnicy.

— Jestem do panów dyspozycji. Proszę pytać.

— Jak dobrze zrozumiałem, podjął pan podróż na życzenie ojca?

— Zgadza się, monsieur. Otrzymałem telegram, w którym ojciec nakazał mi, abym natychmiast wyruszył do Buenos Aires, a stamtąd przez Andy do Valparaiso i Santiago.

— Ach! A jaki miał być cel tej podróży? — Nie mam pojęcia.

— Co takiego?

— Naprawdę. Oto ten telegram. Sędzia odczytał na głos:

— „Jedź natychmiast do Cherbourga i wsiądź na «Anzorę», odpływającą wieczorem do Buenos Aires. Ostateczny cel Santiago. Dalsze instrukcje otrzymasz w Buenos Aires. Bądź posłuszny. Sprawa wyjątkowej wagi. Renauld”. Była jeszcze jakaś inna korespondencja w tej sprawie?

Jack Renauld potrząsnął przecząco głową.

— To jedyna wiadomość, jaką otrzymałem. Wiem oczywiście, że ojciec, mieszkając długo w Buenos Aires, prowadził tam wiele różnych interesów, ale nigdy ze mną o nich nie mówił i nie zamierzał mnie tam wysłać.

— Pan oczywiście dobrze zna Amerykę Południową?

— Mieszkałem tam będąc dzieckiem. Kształciłem się w Anglii i tam przeważnie spędzałem wakacje, więc znam ten kraj gorzej, niż można by się tego spodziewać. Potem, gdy miałem siedemnaście lat, wybuchła wojna.

— Pan służył w brytyjskich siłach powietrznych?

— Tak, monsieur.

Monsieur Hautet skinął głową i rutynowo zadawał następne pytania. Jack Renauld twierdził stanowczo, że nic nie wie o wrogach ojca w Santiago ani w innym miejscu kontynentu południowoamerykańskiego; ostatnio nie zauważył żadnej zmiany w zachowaniu ojca i nigdy nie słyszał o żadnej tajemnicy. Swój wyjazd do Ameryki Południowej kojarzył z interesami ojca.

Gdy sędzia przerwał na chwilę, odezwał się spokojny głos Girauda:

— Jeśli pan pozwoli, panie sędzio, to chciałbym zadać kilka pytań.

— Bardzo proszę, monsieur Giraud — odparł chłodno sędzia.

Giraud przysunął krzesło bliżej stołu.

— Czy był pan w dobrych stosunkach z ojcem, monsieur Renauld?

— Oczywiście — odparł młodzieniec wyniośle.

— Stanowczo tak pan twierdzi?

— Tak.

— Nigdy żadnych sprzeczek, nieporozumień?

Jack wzruszył ramionami.

— Wszystkim zdarzają się różnice poglądów na to czy owo.

— Właśnie, właśnie… Gdyby jednak ktoś twierdził, że w wieczór pańskiego wyjazdu do Paryża miał pan ostrą sprzeczkę z ojcem, to bez wątpienia ta osoba mówiłaby nieprawdę?

Musiałem przyznać, że Giraud okazał przebiegłość. Nie na darmo chwalił się, że wie wszystko. Jack Renauld wyraźnie był zakłopotany.

— No tak… posprzeczaliśmy się — przyznał.

— Ach, posprzeczaliście się! l podczas tej sprzeczki powiedział pan: „Jak umrzesz, będę mógł robić, co mi się podoba!”

— Możliwe — mruknął młodzieniec. — Nie pamiętam.

— Pański ojciec w odpowiedzi rzekł: „Ale jeszcze nie umarłem!” Na co pan krzyknął: „Szkoda”.

Młodzieniec milczał. Nerwowo bawił się przedmiotami, leżącymi przed nim na stole.

— Proszę, aby udzielił mi pan odpowiedzi, monsieur Renauld — ponaglił go ostro Giraud.

Z okrzykiem gniewu młodzieniec strącił na podłogę masywny nóż do papieru.

— I co to ma za znaczenie? Mogę panu powiedzieć. Tak, pokłóciłem się z ojcem. Może mówiłem to wszystko — byłem zły i teraz już nie pamiętam, co powiedziałem! Wpadłem w furię — wtedy pewnie mógłbym go nawet zabić — a teraz zróbcie z tym, co chcecie!

Rozparł się w krześle, patrząc na zebranych wyzywająco. Giraud uśmiechnął się, potem cofnął trochę krzesło i powiedział:

— To wszystko. Pan niewątpliwie, zechce kontynuować przesłuchanie, monsieur Hautet.

— No tak, z pewnością — odparł Hautet. — A jaki był powód tej sprzeczki?

— Stanowczo odmawiam odpowiedzi na to pytanie.

Sędzia wyprostował się.

— Monsieur Renauld, nie wolno kpić z prawa! — zagrzmiał. — Jaki był powód tej sprzeczki?

Młody Renauld milczał, jego chłopięca twarz zachmurzyła się. W tym momencie odezwał się niewzruszony, spokojny głos Herkulesa Poirota:

— Jeśli panowie pozwolą, mogę to wyjaśnić.

— Pan wie?

— Tak, wiem. Powodem tej kłótni była mademoiselle Marthe Daubreuil.

Renauld drgnął gwałtownie. Sędzia pochylił się ku niemu.

— Czy to prawda, monsieur!

Jack Renauld pochylił głowę.

— Tak — przyznał. — Kocham mademoiselle Daubreuil i chcę się z nią ożenić. Kiedy powiedziałem o tym ojcu, natychmiast wpadł w szał. Oczywiście nie mogłem pozwolić, żeby obrażał drogą mi dziewczynę i… straciłem równowagę.

Monsieur Hautet spojrzał na panią Renauld.

— Wiedziała pani o tym… zaangażowaniu uczuciowym syna, madame?

— Obawiałam się tego — odpowiedziała po prostu.

— Mamo! — wykrzyknął chłopiec. — Ty też! Marthe jest tak samo dobra, jak piękna. Co masz przeciwko niej?

— Osobiście nic nie mam przeciwko mademoiselle Daubreuil. Wolałabym jednak, abyś poślubił Angielkę, a jeśli już ma to być Francuzka, to nie taka, której matka ma wątpliwych przodków!

W jej głosie wyraźnie można było dosłyszeć niechęć do pani Daubreuil i pojąłem, jak bardzo musiała cierpieć, gdy dowiedziała się, że jedyny syn zakochał się w córce jej rywalki.

Pani Renauld kontynuowała, zwracając się do sędziego:

— Może powinnam o tym powiedzieć mężowi, ale miałam nadzieję, że to tylko obopólne młodzieńcze zauroczenie, które tym szybciej przeminie, im mniej się będzie na nie zwracało uwagi. Teraz winię siebie za to milczenie, jednak — jak już panom mówiłam — mąż wydawał się taki niespokojny, taki odmieniony, że postanowiłam oszczędzić mu dodatkowych zmartwień.

Monsieur Hautet skinął głową.

— Czy ojciec był zaskoczony, gdy go pan poinformował co do swych zamiarów względem mademoiselle Daubreuil?

— Wydawał się kompletnie wyprowadzony z równowagi. Potem apodyktycznie rozkazał mi wybić to sobie z głowy. Powiedział, że nigdy nie zgodzi się na to małżeństwo. Zacząłem domagać się, żeby powiedział, co ma przeciwko panie Daubreuil, ale nie otrzymałem zadowalającej odpowiedzi, tylko jakieś mętne wzmianki o tajemnicy otaczającej matkę i córkę. Odpowiedziałem, że chcę się ożenić z Marthe, a nie z jej przodkami, ale zakrzyczał mnie i odmówił dalszej dyskusji na ten temat. Musiałem się poddać. Niesprawiedliwość i despotyzm ojca oburzyły mnie tym bardziej, że sam zawsze nadskakiwał obu paniom Daubreuil i ciągle je zapraszał. Straciłem głowę i zaczęliśmy się kłócić. Ojciec przypomniał mi, że jestem całkowicie od niego zależny i zapewne wtedy krzyknąłem, że po jego śmierci zrobię to, co będę chciał…

W tej chwili Poirot szybko wtrącił:

— Czy zna pan treść testamentu ojca?

— Wiem, że połowę majątku zapisał mnie, a drugą powierzył dożywotnio matce — odparł chłopiec.

— Proszę mówić dalej — rzekł sędzia.

— Potem już tylko wrzeszczeliśmy na siebie ze złości. Nagle zorientowałem się, że mogę się spóźnić na pociąg do Paryża. Biegnąc na dworzec, cały czas czułem zalewającą mnie wściekłość. Jednak w miarę oddalania się od domu powoli uspokajałem się. Napisałem do Marthe o tym, co się wydarzyło, i jej odpowiedź uspokoiła mnie całkowicie. Pisała, żebym się trzymał, a ojciec prędzej czy później się złamie. Musimy udowodnić, że nasze uczucia oprą się wszelkim próbom i kiedy rodzice przekonają się o naszej stałości, z pewnością ulegną i zgodzą się na nasz związek. Oczywiście nie napisałem jej o głównych obiekcjach ojca co do naszego małżeństwa. Zrozumiałem też, że na siłę niczego nie zyskam.

— Przejdźmy do innej sprawy. Czy znane jest panu nazwisko Duveen, monsieur Renauld?

— Duveen? — zastanawiał się Jack. — Duveen? — Pochylił się i powoli podniósł zrzucony ze stołu na podłogę nóż do papieru. Gdy się wyprostował i podniósł głowę, spotkał wzrok Girauda. — Duveen? Nie, chyba nie.

— Może pan przeczytać ten list, monsieur Renauld? I powiedzieć mi, czy ma pan pojęcie, kim może być kobieta, która napisała go do pańskiego ojca?

Jack Renauld zaczął czytać. Na jego policzki wpłynął silny rumieniec.

— Napisała go do mojego ojca? — w jego głosie wyraźnie zabrzmiało oburzenie.

— Tak. Znaleźliśmy go w kieszeni jego płaszcza.

— Czy… — zawahał się, zerkając kątem oka w stronę matki.

Sędzia zrozumiał.

— Jak dotąd… nie. Może pan podać jakąś wskazówkę, kto go napisał?

— Nie mam najmniejszego pojęcia.

Pan Hautet westchnął.

— Bardzo tajemnicza sprawa. No dobrze. Na razie zostawmy ten list na boku. Co my tu mamy dalej? Aha, narzędzie zbrodni. Obawiam się, że to może sprawić panu ból, monsieur Renauld. Jak się dowiedziałem, sprezentował pan ten nóż matce. To bardzo smutne… bardzo tragiczne…

Jack Renauld pochylił się do przodu. Jego twarz, zaczerwieniona podczas lektury, teraz śmiertelnie zbladła.

— Twierdzi pan, że… tym nożem do papieru, zabito mojego ojca? Ależ to niemożliwe! On jest taki mały!

— Niestety, monsieur Renauld, to prawda! Obawiam się, że to małe narzędzie jest bardzo wygodne w użyciu. Ostre jak brzytwa.

— Gdzie on jest? Mogę go zobaczyć? Czy ciągle jeszcze… tkwi w ciele?

— Och, nie, został wyjęty. Chce pan go obejrzeć? Aby mieć pewność? Chociaż pańska matka już go zidentyfikowała, to jednak… może… Monsieur Bex, jeśli nie sprawi to panu kłopotu…?

— Oczywiście. Zaraz przyniosę.

— Może lepiej zaprowadzić monsieur Renaulda do szopy? — zasugerował Giraud. — Niewątpliwie zechce obejrzeć ciało ojca.

Młodzieniec zaprzeczył gestem ręki i sędzia, zawsze starając się sprzeciwić Giraudowi, odparł:

— Jeszcze nie…nie teraz. Monsieur Bex będzie tak uprzejmy i przyniesie nóż tutaj.

Komisarz opuścił pokój. Stonor podszedł do Jacka i w milczeniu uścisnął mu dłoń. Poirot wstał i poprawił dwa krzywo ustawione świeczniki. Sędzia jeszcze raz przeczytał tajemniczy list miłosny, rozpaczliwie trzymając się pierwotnej teorii zbrodni z zazdrości, w której kobieta posługuje się sztyletem, zadając cios w plecy.

Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wbiegł komisarz.

— Panie sędzio! Panie sędzio!

— Co się stało?

— Sztylet! Zniknął!

— Jak to, zniknął?

— Zniknął. Przepadł. Słój, w którym się znajdował, jest pusty.

— Co? — krzyknąłem. — To niemożliwe. Przecież dziś rano widziałem… — w tym momencie ugryzłem się w język.

Ale było już za późno, wszyscy w pokoju zwrócili na mnie wzrok.

— Co pan powiedział? — wykrzyknął komisarz. — Dziś rano?

— Widziałem go dziś rano — odparłem powoli. — Dokładnie półtorej godziny temu.

— A zatem wchodził pan do szopy? Skąd pan miał klucz?

— Poprosiłem policjanta, żeby mi go dał.

— I wszedł pan do środka? Po co?

Zawahałem się, ale pomyślałem, że lepiej wyznać całą prawdę.

— Monsieur Hautet — powiedziałem — popełniłem straszny błąd i teraz muszę pana błagać o wybaczenie.

— Co się stało?

— Faktem jest — ciągnąłem, pragnąc znaleźć się wszędzie tylko nie w tym miejscu — że spotkałem młodą dziewczynę, moją znajomą. Bardzo chciała wszystko zobaczyć, a ja… no, krótko mówiąc, wziąłem klucz i pokazałem jej ciało.

— Ach! — zawołał z oburzeniem sędzia. — Kapitanie Hastings, popełnił pan błąd nie do wybaczenia. To wbrew wszelkim przepisom. Nie powinien był pan pozwalać sobie na takie głupstwo.

— Wiem — odparłem potulnie. — Nic, cokolwiek pan powie, nie będzie dla mnie dostatecznie surowe, monsieur.

— Chyba nie zaprosił pan tej dziewczyny, aby tu przyszła?

— Oczywiście, że nie. Spotkaliśmy się przypadkowo. Ona jest Angielką i tak się złożyło, że przyjechała do Merlinville na wypoczynek i do naszego spotkania nie miała pojęcia, że miało tu miejsce morderstwo.

— No cóż — rzekł sędzia łagodniej. — Postąpił pan nie w porządku, ale ta dziewczyna z pewnością jest bardzo młoda i ładna! Co to znaczy być młodym! — westchnął sentymentalnie.

Ale komisarz, mniej sentymentalny i bardziej praktyczny, zaczął mnie naciskać:

— Ale wychodząc, chyba nie zapomniał pan zamknąć drzwi na klucz? `

Właśnie o to chodzi — odparłem wolno. — Z tego powodu robię sobie największe wyrzuty. Na widok zwłok moja przyjaciółka doznała takiego wstrząsu, że prawie zemdlała. Pobiegłem do domu po wodę z brandy, a potem odprowadziłem ją do miasta. W zdenerwowaniu zapomniałem zamknąć drzwi szopy i zrobiłem to dopiero po powrocie.

— Zatem co najmniej przez dwadzieścia minut… — zaczął powoli komisarz.

— Zgadza się — potwierdziłem.

— Dwadzieścia minut — powtórzył cicho komisarz.

— To godne ubolewania — rzekł monsieur Hautet, wracając do poprzedniej surowości.

Nagle rozległ się spokojny głos:

— Twierdzi pan, że to godne ubolewania? — zapytał Giraud.

— Tak.

— A ja twierdzę, że to wspaniale! — odparł detektyw niewzruszony.

Ten nieoczekiwany sojusznik bardzo mnie zdumiał.

— Wspaniałe, monsieur Giraud? — zdziwił się sędzia, wpatrując się w niego uważnie.

— Tak, wspaniale.

— Dlaczego?

— Ponieważ teraz wiemy, że zabójca, albo jego wspólnik, zaledwie ponad godzinę temu znajdował się w pobliżu willi i byłoby dziwne, gdybyśmy mając taką informację, nie zdołali go szybko złapać. — W jego głosie zabrzmiała groźba. — Dużo ryzykował, żeby zdobyć ten sztylet. Może bał się, że odkryjemy na nim jakieś odciski palców.

— Pan twierdził, że na sztylecie nie ma odcisków palców? — zauważył Poirot, zwracając się do Bexa.

Giraud wzruszył ramionami. — Może nie był tego pewny. Poirot spojrzał na niego.

— Myli się pan, monsieur Giraud. Morderca nosił rękawiczki. Dlatego nie musiał się niczego obawiać.

— Nie twierdzę, że to był sam morderca. To mógł być jego wspólnik, który o tym nie wiedział.

Sekretarz sędziego zaczął składać papiery na stole. Sędzia Hautet zwrócił się do wszystkich:

— Nasze czynności tutaj zostały zakończone. Monsieur Renauld będzie tak łaskaw i wysłucha swoich zeznań. Całe postępowanie starałem się prowadzić w sposób maksymalnie nieformalny. Mówi się, że mam oryginalne metody, a ja uważam, że oryginalność nie jest zła. Teraz sprawa spoczywa w doświadczonych rękach monsieur Girauda. Nie wątpię, że nie zawiedzie i dziwiłbym się, gdyby już wkrótce nie ujął mordercy! Madame, proszę jeszcze raz przyjąć wyrazy mego najszczerszego współczucia. Panowie, życzę dobrego dnia.

Z tymi słowami, w towarzystwie swego sekretarza i komisarza policji, opuścił pokój.

Poirot wyjął z kieszonki swój olbrzymi zegarek i sprawdził godzinę.

— Czas wracać do hotelu na lunch, przyjacielu — rzekł. — Chciałbym od ciebie usłyszeć dokładną relację z dzisiejszego ranka. Nikt na nas nie zwraca uwagi. Ulatniamy się po cichu.

Szybko wymknęliśmy się z pokoju. Sędzia właśnie odjeżdżał swoim samochodem. Schodziłem ze stopni, gdy nagle Poirot zatrzymał mnie:

— Zaczekaj, mój drogi.

Zręcznie wyjął z kieszeni miarkę i z całą powagą zaczął od kołnierza do dołu mierzyć wiszący w holu płaszcz. Nie widziałem go tam przedtem i zgadywałem, że należał albo do Stonora, albo do Jacka Renaulda.

Potem Poirot cicho mruknął z zadowoleniem, schował miarkę do kieszeni i wyszedł ze mną na świeże powietrze.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

POIROT WYJAŚNIA NIEKTÓRE SPRAWY

— Po co mierzyłeś ten płaszcz? — zapytałem z ciekawością, gdy wolnym krokiem szliśmy rozpaloną, zakurzoną drogą.

— Parbleu! Aby przekonać się, jaki jest długi — odparł spokojnie mój przyjaciel.

Byłem tym trochę dotknięty. Poirot miał nieuleczalny zwyczaj robienia ze wszystkiego tajemnicy, co zawsze mnie denerwowało. Milczałem zatem, śledząc własne myśli. Chociaż nie słuchałem specjalnie uważnie, niektóre adresowane do syna słowa pani Renauld teraz zaczynały nabierać nowego znaczenia. „Więc nie odpłynąłeś?” — powiedziała do syna, a potem dodała: „Teraz… to i tak nie ma już żadnego znaczenia”.

Co chciała przez to powiedzieć? Te słowa były zagadkowe — i znaczące. Czy to możliwe, żeby wiedziała więcej, niż przypuszczaliśmy? Zaprzeczyła, że wie o tajemniczej misji, z jaką jej mąż wysłał syna. Ale czy naprawdę nie wiedziała, czy tylko udawała, że nie wie? Może, gdyby chciała, mogłaby nas oświecić, a jej milczenie było częścią dobrze przemyślanego planu?

Im więcej nad tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że mam rację. Pani Renauld z pewnością wiedziała więcej, niż powiedziała, l na widok syna była tak zaskoczona, że mimo woli zdradziła się. Byłem przekonany, że znała, jeśli nie morderców, to przynajmniej motyw zbrodni. Jednak, ze względu na jakieś poważne okoliczności, postanowiła milczeć.

— Widzę, że głęboko się zamyśliłeś, przyjacielu — naraz przerwał mi Poirot. — Co cię tak bardzo zaintrygowało? Powiedziałem mu, pewien swoich domniemań, chociaż czułem, że mnie wyśmieje. Ale, ku memu zaskoczeniu, skinął w zamyśleniu głową.

— Masz całkowitą rację, Hastings. Od początku czułem, że ona coś ukrywa. Od początku podejrzewałem, że jeśli nie była inspiratorką, to brała udział w tym morderstwie.

— Podejrzewałeś ją? — wykrzyknąłem.

— Oczywiście. Odniosła z niego ogromne korzyści — w świetle nowego testamentu jest jedyną osobą, która skorzystała na zbrodni. Tak, od pierwszej chwili zwróciłem na nią baczną uwagę. Przypominasz sobie, że jak tylko nadarzyła się okazja, obejrzałem przeguby jej rąk? Chciałem się przekonać, czy mogła sama się zakneblować i związać. Eh bien, otóż przekonałem się, że nie udawała, więzy zaciśnięte były tak mocno, iż sznury wżarły się w skórę. To wykluczyło możliwość, że to ona popełniła zbrodnię. Ale nadal istniało prawdopodobieństwo, że była w zmowie albo że podżegała do niej, posługując się jakimś wspólnikiem. Ponadto cała jej opowieść brzmiała mi dziwnie znajomo — zamaskowani mężczyźni, których nie można rozpoznać, oraz wspomniana „tajemnica” — już kiedyś słyszałem albo czytałem o czymś takim. Jest jeszcze jeden drobny szczegół, potwierdzający moje przekonanie, że nie mówiła prawdy. Zegarek na rękę, Hastings, zegarek!

Znowu ten zegarek! Poirot patrzył na mnie uważnie.

— Widzisz, mon ami? Rozumiesz?

— Nie — odparłem z rozdrażnieniem. — Ani nie widzę, ani nie rozumiem. Nagromadziłeś tyle przeklętych tajemnic i nawet nie warto prosić, żebyś je wyjaśnił. Ty zawsze do ostatniej chwili chowasz asa w rękawie.

— Nie gniewaj się, przyjacielu — odparł Poirot z uśmiechem. — Ale jeśli chcesz, mogę ci wszystko wyjaśnić. Tylko ani słowa Giraudowi, c`est entendu?* Traktuje mnie jak starego pryka, który już się nie liczy! Ale jeszcze zobaczymy! Przez zwykłą uprzejmość podsunąłem mu pewną wskazówkę. To, czy ją wykorzysta, pozostaje jego prywatną sprawą.

.Zapewniłem Poirota, że może liczyć na moją dyskrecję.

— C'est bien! A teraz zatrudnijmy nasze szare komórki. Powiedz mi, drogi przyjacielu, o której godzinie twoim zdaniem rozegrała się ta tragedia?

— No, około drugiej w nocy — odparłem zaskoczony. — Pamiętasz, jak pani Renauld mówiła, że słyszała, jak zegar bił drugą w chwili, gdy bandyci byli w pokoju.

— Tak, pamiętam. I na tym zeznaniu oparli się sędzia, komisarz Bex i cała reszta, akceptując je bez zastrzeżeń. Ale ja, Herkules Poirot, twierdzę, że madame Renauld skłamała. Zbrodnię popełniono dwie godziny wcześniej!

— Ale lekarze…

— Po przeprowadzeniu obdukcji ciała lekarze stwierdzili, że śmierć nastąpiła od dziesięciu do siedmiu godzin wcześniej. Mon ami, z jakiegoś powodu konieczne było stworzenie pozorów, że zbrodnię popełniono później niż w rzeczywistości. Z pewnością czytałeś o rozbitych zegarach, które dokładnie wskazywały godzinę popełnienia zbrodni? Aby czasu nie ustalać wyłącznie na podstawie zeznań pani Renauld, ktoś przesunął o dwie godziny wskazówki jej zegarka, a potem rzucił nim silnie o podłogę. Ale, jak się to często zdarza, przypadek pokrzyżował ich plany. Co prawda szkło się stłukło, ale zegarek nadal chodził. To było z ich strony duże niedopatrzenie, gdyż natychmiast zwróciło uwagę na dwa punkty: pierwszy, że madame Renauld kłamie i drugi, że musiał istnieć jakiś ważny powód, aby sądzono, że zbrodnię popełniono później niż w rzeczywistości.

— Ale jakiż mógł być tego powód?

— Ach, w tym właśnie cały problem! W tym tkwi cała tajemnica. Na razie nie mogę jej wyjaśnić. Moim zdaniem jest tylko jedno wyjaśnienie.

— Jakie?

— Ostatni pociąg odchodził z Merlinville siedemnaście po dwunastej w nocy.

Przez chwilę zastanawiałem się nad tym.

— A ponieważ zadbano o to, żeby wszyscy byli przekonani, że morderstwo wydarzyło się dwie godziny później, więc ten, kto odjechał tym pociągiem, miałby niezbite alibi!

— Doskonale, Hastings! Właśnie o to chodzi!

Podskoczyłem.

— Musimy zasięgnąć informacji na dworcu kolejowym! Z pewnością nie mogli nie zauważyć dwóch obcokrajowców, którzy odjechali pociągiem! Musimy tam iść natychmiast!

— Tak sądzisz, Hastings?

— Oczywiście. Zaraz tam idziemy.

— Poirot położył mi rękę na ramieniu. Jeśli chcesz, idź, mon ami — ostudził mój zapał — jednak nie radziłbym ci pytać o tych dwóch obcokrajowców.

Spojrzałem zdziwiony, ale on, trochę zniecierpliwiony, dodał tylko:

— L?, l?, chyba nie wierzysz w te wszystkie bzdury? W tych zamaskowanych bandytów i całą resztę tej historyjki?

Te słowa tak mnie zaskoczyły, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

— Słyszałeś, co powiedziałem Giraudowi — ciągnął łagodnie — że wszystkie szczegóły tej zbrodni sami skądś znane? Eh bien, to oznacza jedno z dwojga: albo że mózg, który zaplanował tamtą zbrodnię, zaplanował też tę, albo że w pamięci mordercy zakorzenił się przeczytany opis poprzedniej zbrodni i został podświadomie wykorzystany. W tej sprawie wypowiem się ostatecznie dopiero po… — nagle przerwał.

Gorączkowo rozważałem rozmaite możliwości.

— A co z listem pana Renaulda? Przecież wyraźnie w nim wspomniał o jakiejś tajemnicy i o Santiago!

— W życiu monsieur Renaulda niewątpliwie istnieje jakaś tajemnica. Ale z drugiej strony Santiago to tylko przynęta, mająca nas zwabić na fałszywy trop. Możliwe, że podobną rolę odegrało w przypadku Renaulda, aby stłumić jego podejrzenia. Och, zapewniam cię, Hastings, że grożące mu niebezpieczeństwo nie pochodziło aż z Santiago, ono było tu blisko, we Francji. Mówił tak poważnie i z taką pewnością siebie, że i mnie się to udzieliło. Wysunąłem ostatnie zastrzeżenie:

— A zapałka i niedopałek papierosa, znalezione w pobliżu ciała? Jak je wyjaśnisz?

Na twarzy Poirota ukazał się błysk rozbawienia.

— Podrzucone! Rozmyślnie podrzucone dla kogoś takiego jak Giraud! O, Giraud jest przebiegły! Zna wszystkie sztuczki! Zupełnie jak pies myśliwski. Znajduje w tym prawdziwą rozkosz. Potrafi godzinami czołgać się na brzuchu. „Widzicie, co tu znalazłem”, mówi. A potem zwraca się do mnie: „Co pan o tym sądzi?” A ja na to odpowiadam szczerze, z głębokim przekonaniem: „Nic”. Na to Giraud, wielki Giraud, śmieje się i myśli: „Och, ten stary to kompletny kretyn!” No, ale jeszcze zobaczymy!

— Zatem ta cała historia z zamaskowanymi bandytami…? — powróciłem do zasadniczego tematu.

— Jest zmyślona.

— Więc jak było naprawdę?

Poirot wzruszył ramionami.

— Tylko jedna osoba może odpowiedzieć na to pytanie — pani Renauld. Tylko że ona nic nie powie. Nie poruszą ją ani groźby, ani prośby. To niezwykła kobieta, Hastings. Gdy ją zobaczyłem, od razu zorientowałem się, że mam do czynienia z kobietą niezwykłą. Z początku, jak już mówiłem, podejrzewałem, że brała udział w zbrodni, ale potem zmieniłem zdanie.

— Co cię do tego skłoniło?

— Jej spontaniczna i głęboka rozpacz na widok zwłok męża. Mógłbym przysiąc, że ten okrzyk ogromnego bólu był zbyt szczery.

— Tak — zgodziłem się w zamyśleniu — w takich sprawach trudno się mylić.

— Przepraszam cię, drogi przyjacielu, ale w takich sprawach właśnie można się pomylić. Weź na przykład wielkich aktorów; czy aktorka nie mogłaby tak odegrać sceny rozpaczy, że byłbyś nią głęboko poruszony? Nie, mogę być o czymś głęboko przekonany, ale aby się całkowicie upewnić, muszę mieć inne dowody. Wielcy zbrodniarze mogą też być wielkimi aktorami. W tej sprawie opieram się nie na osobistych przeświadczeniach, ale na niepodważalnym fakcie, że madame Renauld autentycznie zemdlała. Podniosłem jej powieki i zbadałem puls. Nie udawała — naprawdę zemdlała. To mnie upewniło, że jej cierpienie było prawdziwe. Poza tym jest jeszcze jeden drobny fakt. Madame Renaud nie musiała okazywać aż tak wielkiego bólu. Już wystarczająco okazała rozpacz, gdy po raz pierwszy dowiedziała się o śmierci męża, nie musiała więc symulować następnego, tak gwałtownego paroksyzmu bólu na widok jego zwłok. Nie, madame Renauld nie zabiła męża. Ale dlaczego kłamała? Kłamała o zegarku na rękę, kłamała o zamaskowanych bandytach — i skłamała też po raz trzeci. Powiedz mi, Hastings, jak wyjaśnisz te otwarte drzwi?

— No — odparłem, nieco zaambarasowany — sądzę, że to była zwykła nieuwaga. Zapomnieli je zamknąć. Poirot potrząsnął głową i westchnął.

— Tak to wyjaśnia Giraud. Mnie jednak ono nie zadowala. Te otwarte drzwi mają jakieś znaczenie, którego jeszcze nie rozumiem. Ale jednego jestem pewien — oni nie wyszli tymi drzwiami. Wyszli oknem.

— Co?

— Tak, z pewnością oknem.

— Na klombie nie było śladów stóp!

— Nie było — a powinny być. Posłuchaj, Hastings. Jak sam słyszałeś, ogrodnik, Auguste, po południu zasadził na obu klombach geranium. Na jednym klombie znajduje się wiele śladów podkutych butów — a na drugim nie ma żadnego! Rozumiesz? Ktoś, kto po nim przeszedł — obojętnie kto — zatarł ślady i wygładził powierzchnię ziemi na klombie grabiami.

— Skąd wzięli grabie?

— Z tego samego miejsca, skąd zabrali łopatę i rękawice ogrodnicze — odparł niecierpliwie Poirot. — Nie mieli z tym żadnych trudności.

— Dlaczego przypuszczasz, że wyszli oknem? Czy nie byłoby bardziej prawdopodobne, że weszli oknem, a wyszli drzwiami?

— To oczywiście jest możliwe. Jednak jestem głęboko przekonany, że wyszli oknem.

— Myślę, że się mylisz.

— Możliwe, mon ami.

Zamyśliłem się nad nowymi możliwościami, jakie otworzyły dedukcje Poirota. Wspominałem jego zagadkowe uwagi dotyczące klombu i zegarka na rękę. Wtedy te wydawały mi się bez znaczenia, a teraz po raz pierwszy zorientowałem się, jak wspaniale z kilku drobnych faktów odgadł tajemnicę otaczającą tę sprawę. Wyraziłem memu przyjacielowi nieco spóźnione uznanie.

— A tymczasem — powiedziałem — chociaż teraz wiemy dużo więcej, nie zbliżyliśmy się do rozwiązania tajemnicy, kto zabił pana Renaulda.

— Nie — zgodził się wesoło Poirot. — A nawet jesteśmy dalej niż przedtem.

Stwierdzenie tego faktu zdawało się sprawiać mu tak wielką przyjemność, że spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Spotkał mój wzrok i uśmiechnął się.

Nagle zrozumiałem.

— Poirot! Pani Renauld! Teraz rozumiem. Ona wyraźnie kogoś osłania!

Ze spokoju, z jakim Poirot przyjął moją uwagę, wywnioskowałem, że ta myśl i jemu przyszła do głowy. — Tak— odparł zamyślony. — Kogoś osłania. Gdy wchodziliśmy do hotelu, gestem nakazał mi milczenie.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

DZIEWCZYNA O NIESPOKOJNYCH OCZACH

Przez jakiś czas w milczeniu z wielkim apetytem jedliśmy lunch, a potem Poirot zauważył złośliwie:

— Eh bien! I ta twoja nieostrożność! Nie chcesz o tym mówić?

Czułem, że się czerwienię.

— Och, myślisz o tym, co się stało dziś rano? — usiłowałem nadać głosowi swobodny ton.

Ale z Poirotem nie mogłem prowadzić tego rodzaju gry. W ciągu kilku minut z filuternym błyskiem w oku wyciągnął ze mnie całą prawdę.

— Tiens! Bardzo romantyczna historia. Jakie jest imię tej czarującej damy?

Musiałem wyznać, że nie wiem.

— To jeszcze bardziej romantyczne! Pierwsze spotkanie w pociągu z Paryża, a drugie tutaj. Koniec podróży w spotkaniu kochanków, czy tak to się określa?

— Nie błaznuj, Poirot.

— Wczoraj mademoiselle Daubreuil, a dzisiaj mademoiselle Kopciuszek! Hastings, ty masz serce pojemne jak Turek! Powinieneś założyć harem!

— Dobrze ci ze mnie kpić. Medemoiselle Daubreuil jest bardzo piękną dziewczyną, szczerze ją podziwiam i nie zamierzam się tego wypierać. Natomiast ta druga nie ma w sobie nic nadzwyczajnego i nie sądzę, żebym ją jeszcze spotkał.

— Nie zamierzasz się z nią spotkać?

Spojrzał na mnie badawczo. Wtedy ujrzałem przed oczami wielki napis „Hotel du Phare”, znowu usłyszałem jej głos, mówiący: „Proszę przyjść mnie odwiedzić” i moją gorliwą odpowiedź: „Przyjdę”.

Jednak Poirotowi odpowiedziałem beztrosko:

— Zaprosiła mnie do siebie, ale oczywiście nie skorzystam z tego.

— Dlaczego „oczywiście”?

— No, bo nie chcę.

— Mówiłeś, że panna Kopciuszek zatrzymała się w hotelu d'Angleterre, prawda?

— Nie, w hotelu du Phare.

— Prawda, zapomniałem.

W tej chwili ogarnęło mnie złe przeczucie. Na pewno nie wymieniłem Poirotowi żadnej nazwy hotelu. Spojrzałem na niego i uspokoiłem się. Kroił chleb na równe kwadraty, całkowicie pochłonięty tym zajęciem. Pewnie miał złudzenie, że powiedziałem, gdzie się ta dziewczyna zatrzymała.

Kawę wypiliśmy na zewnątrz hotelu, skąd roztaczał się widok na morze. Poirot zapalił jeden ze swoich cienkich papierosów i wyciągnął zegarek z kieszeni.

— Pociąg do Paryża odchodzi o drugiej dwadzieścia pięć — powiedział. — Muszę już iść.

— Do Paryża? — wykrzyknąłem.

— Tak, mon ami.

— Chcesz jechać do Paryża? Po co?

— Aby poszukać mordercy monsieur Renaulda — odparł bardzo poważnie.

— Myślisz, że znajdziesz go w Paryżu?

— Jestem zupełnie pewien, że go tam nie ma. Niemniej właśnie tam muszę go szukać. Nie rozumiesz, ale wyjaśnię ci to w odpowiednim czasie. Wierz mi, ta podróż do Paryża jest niezbędna. Nie będę tam zbyt długo. Najprawdopodobniej wrócę jutro. Nie proponuję ci, żebyś mi towarzyszył. Zostań tu i obserwuj Girauda. A także postaraj się dużo przebywać w towarzystwie monsieur Renaulda-syna.

— To mi przypomina — wtrąciłem — że nie powiedziałeś mi, skąd wiedziałeś o związku tych dwojga?

— Mon ami, znam ludzką naturę. Doprowadź do spotkania takiego chłopca, jak młody Renauld, z tak piękną dziewczyną, jaką jest mademoiselle Marthe i efekt będzie łatwy do przewidzenia. No i wiedziałem o kłótni! Mogła być tylko albo o pieniądze, albo o kobietę. Pamiętając słowa Léonie na temat gniewu chłopca — doszedłem do przekonania, że chodziło o kobietę. Zaryzykowałem, wymieniłem tę dziewczynę— i zgadłem.

— Ty już przedtem podejrzewałeś, że kocha się w młodym Renauldzie?

Poirot uśmiechnął się.

— Ja w każdym razie widziałem, że ona ma niespokojne oczy. Zawsze tak określałem w myślach mademoiselle Daubreuill — dziewczyna o niespokojnych oczach.

Jego głos brzmiał tak poważnie, że poczułem niejasny lęk.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Poirot?

— Mam nadzieję, drogi przyjacielu, że niedługo dowiemy się tego. Ale muszę już iść.

— Odprowadzę cię — powiedziałem, podnosząc się.

— Nie rób tego. Zabraniam.

Powiedział to tak stanowczo, że spojrzałem na niego zaskoczony. Skinął energicznie głową.

— Mówię poważnie, mon ami. Do widzenia.

Po odejściu Poirota poczułem się trochę zagubiony. Zszedłem na plażę, aby przyjrzeć się kąpiącym, ale nie miałem dość sił, żeby się do nich przyłączyć. Myślałem, że może znajdę Kopciuszka w jakimś fantazyjnym kostiumie, ale nie dostrzegłem żadnych śladów jej obecności. Spacerowałem po piasku bez celu, kierując kroki ku drugiemu końcowi miasta. W czasie tej wędrówki przyszło mi na myśl, że być może niezbyt grzecznie postąpiłem, nie zjawiając się u dziewczyny w hotelu. Może wtedy cała sprawa zostałaby definitywnie zakończona. Nie chciałem kontynuować naszej znajomości. Jeśli jednak tego nie zrobię, może przyjść i zacząć mnie szukać w willi.

Skutkiem tego szybko opuściłem plażę i ruszyłem do miasta. Wkrótce znalazłem skromny hotel du Phare. Zły byłem, że nie znałem nazwiska dziewczyny, ale aby zachować godność, postanowiłem wejść do środka i rozejrzeć się. Może znajdę ją w holu. Wszedłem do środka, ale nigdzie jej nie dostrzegłem. Jakiś czas czekałem, aż w końcu zniecierpliwiony postanowiłem zasięgnąć języka. Podszedłem do portiera i wsunąłem mu do ręki pięć franków.

— Chciałbym się widzieć z pewną młodą panną, która zatrzymała się w tym hotelu. To Angielka, niewysoka, ciemnowłosa. Nie pamiętam jej nazwiska.

Portier skinął głową i wydało mi się, że ukrył uśmiech.

— Nie mieszka u nas osoba odpowiadająca temu opisowi.

— Ależ ta pani powiedziała mi, że tu mieszka.

— Monsieur zapewne się pomylił — albo może ta pani się pomyliła. Przed panem był tu już ktoś inny i pytał o to samo.

— Co pan mówi? — wykrzyknąłem zaskoczony.

— Tak, monsieur. Ten pan opisał ją w ten sam sposób.

— Jak on wyglądał?

— Niski, bardzo elegancki, z bardzo starannie ułożonymi wąsami, z głową o szczególnym kształcie i zielonymi oczami.

Poirot! To dlatego zabronił mi odprowadzić się na dworzec. Co za impertynencja! Już ja mu podziękuję za wtrącanie się w moje sprawy. Czy on wyobrażał sobie, że musi mnie niańczyć?

Podziękowałem portierowi i wyszedłem nie wiedząc co począć, ale zarazem rozzłoszczony postępowaniem przyjaciela.

Ale co się stało z dziewczyną? Poskromiłem gniew i starałem się rozwiązać tę zagadkę. Pewnie przez roztargnienie pomyliła nazwę hotelu. Potem zadałem sobie pytanie: czy na pewno przez roztargnienie? A może celowo zataiła nazwisko i podała fałszywy adres?

Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że to ostatnie było prawdą. Z tego czy innego powodu nie chciała, aby nasza znajomość przerodziła się w głębszą przyjaźń. I chociaż pół godziny wcześniej i ja tego nie chciałem, teraz nie byłem zadowolony, że pobiła mnie moją własną bronią. Cała ta przygoda była wysoce nieprzyjemna. Zły, skierowałem kroki do willi Genevi?ve. Nie wszedłem do domu, ale udałem się na ławeczkę w pobliżu szopy, gdzie usiadłem, aby trochę ochłonąć.

Dochodzące z bliska głosy zakłóciły moje myśli. W chwilę później zorientowałem się, że nie dochodzą z ogrodu madame Renaud, ale z ogrodu sąsiedniej willi Marguerite, i szybko się ku mnie zbliżają. Poznałem głos kobiety, pięknej Marthe.

— Ch?ri — mówiła — Czy to prawda? Wszystkie nasze kłopoty już minęły?

— Przecież wiesz, Marthe — odparł Jack Renauld. — Nic już nas nie rozdzieli, ukochana. Przestała istnieć ostatnia przeszkoda zagrażająca naszemu związkowi. Nic i nikt mi ciebie nie odbierze.

— Nic i nikt? — wyszeptała dziewczyna. — Och, Jack, Jack… boję się.

Już miałem wstać i odejść, nie chcąc być mimowolnym świadkiem ich rozmowy. Wstając, zobaczyłem ich przez lukę w żywopłocie. Stali blisko siebie, mężczyzna otoczył ramieniem dziewczynę i patrzył jej w oczy. Tworzyli piękną parę; ciemny, tryskający zdrowiem młodzieniec i niewinnie piękna młoda bogini. Zdawali się stworzeni dla siebie, szczęśliwi mimo strasznej tragedii kładącej cień na ich młode życie.

Ale twarz dziewczyny wyrażała udrękę i Jack Renauld wyraźnie to zauważył, przytulił ją bowiem mocniej i zapytał:

— Czego się boisz, kochana? Czego można się obawiać… teraz?

Wtedy dostrzegłem wyraz jej oczu, spojrzenie o którym mówił Poirot. Wyszeptała coś. czego nie słyszałem dokładnie, ale domyśliłem się słów:

— Boję się… o ciebie.

Nie dosłyszałem odpowiedzi Renaulda, gdyż mój ą uwagę przyciągnęło coś dziwnego w żywopłocie. Dostrzegłem jakiś brązowy krzew, co wczesnym latem wydało mi się dziwne. Ruszyłem w tym kierunku. Nagle krzak odwrócił się w moją stronę, trzymając palec na ustach. Okazało się, że to Giraud. Nakazując ostrożność, poprowadził mnie wokół szopy. Gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem głosu, zapytałem:

— Co pan tu robi?

— Dokładnie to, co pan. Podsłuchiwałem.

— Ale ja tu nie przyszedłem w tym celu!

— A ja tak — odparł Giraud.

Jak zwykle nie mogłem oprzeć się podziwowi dla człowieka, którego przecież nie lubiłem. Zmierzył mnie niechętnym wzrokiem.

— Niepotrzebnie mi pan przeszkodził. Jeszcze chwila i usłyszałbym coś interesującego. Co pan zrobił ze swoją skamieliną?

— Monsieur Poirot wyjechał do Paryża — odparłem zimno. Giraud pstryknął palcami pogardliwie.

— Zatem wyjechał do Paryża? Dobrze zrobił. Im dłużej tam zostanie, tym lepiej. Ale czego tam szuka?

Wydawało mi się, że w tym pytaniu kryje się pewien niepokój. Zatrzymałem się.

— Nie jestem upoważniony odpowiadać na to pytanie — powiedziałem spokojnie.

Giraud rzucił mi przenikliwe spojrzenie.

— Pewnie był na tyle rozsądny, że nie powiedział panu — zauważył gburowato. — Żegnam pana. Jestem bardzo zajęty.

Odwrócił się na pięcie i bezceremonialnie zostawił mnie samego.

Wydawało się, że w willi Genevi?ve nic się nie zmieniło. Giraud wyraźnie nie pragnął niego towarzystwa, również Jack Renauld nie bardzo miał na to ochotę.

Wróciłem do miasta, z rozkoszą wykąpałem się w morzu i poszedłem do hotelu. Położyłem się wcześnie, zastanawiając się, czy jutrzejszy dzień przyniesie coś interesującego.

Jednak nie byłem w najmniejszym stopniu przygotowany na to, co się stało. Jadłem moje petit dejeuner* w jadalni, gdy kelner, który rozmawiał z kimś na zewnątrz, wrócił wyraźnie podniecony. Wahał się przez minutę, mnąc w ręku serwetkę, a potem wybuchnął:

— Monsieur, proszę mi wybaczyć, ale czy jest pan związany z tą sprawą w willi Genevi?ve?

— Tak — odparłem żywo. — Ale o co chodzi?

— Słyszał pan nowiny?

— Jakie nowiny?

— Wczoraj wieczorem popełniono tam następne morderstwo!

— Co ???

Zostawiłem niedokończone śniadanie. Chwyciłem kapelusz i wybiegłem z hotelu. Następne morderstwo — a Poirota nie ma! Co za pech! Kogo zamordowano?

Wbiegłem przez bramę. Na podjeździe do willi zgromadziła się służba, żywo dyskutując i gestykulując. Chwyciłem za ramię Françoise.

— Co się stało?

— Och, monsieur, monsieur! Drugie morderstwo! To straszne. Na ten dom spadło przekleństwo. Tak, powtarzam, przekleństwo! Powinni posłać po egzorcystę, żeby przyszedł tu ze święconą wodą. Pod tym dachem nie prześpię już ani jednej nocy. Kto wie, może teraz na mnie kolej?

Przeżegnała się.

— Dobrze — krzyknąłem — ale kogo zabito?

— Nie wiem… To jakiś mężczyzna… obcy. Znaleźli go tam… w szopie… może sto metrów od tego miejsca, w którym znaleziono biednego pana. Ale to nie wszystko. On został zasztyletowany — otrzymał cios prosto w serce tym samym sztyletem, co monsieur Renauld!

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

DRUGIE CIAŁO

Nie słuchając dłużej Françoise, pobiegłem ile sił do szopy. Na mój widok odsunęło się dwóch policjantów stojących na straży. Wszedłem skrajnie podniecony.

W szopie o ścianach wykonanych z surowego drewna panował mrok. Magazynowano tu stare doniczki i narzędzia ogrodowe. Wpadłem do środka gwałtownie, ale na progu zastopowałem, bo uderzył mnie fascynujący widok.

Giraud pełzał na czworakach z latarką w ręku i badał dokładnie ziemię cal po calu. Słysząc, jak wpadam do środka, uniósł głowę i zmarszczył brwi, ale zaraz na jego twarzy pojawił się pogardliwy uśmieszek.

— On tam leży! — powiedział i skierował promień latarki w kąt szopy.

Podszedłem bliżej.

Nieżywy mężczyzna leżał na plecach. Był średniego wzrostu, o ciemnej cerze i liczył około pięćdziesięciu lat. Miał na sobie podniszczony, choć dobrze skrojony ciemnoniebieski garnitur, pochodzący prawdopodobnie od drogiego krawca. Jego twarz była okropnie wykrzywiona, a po lewej stronie piersi widać było wystającą lśniącoczarną rękojeść sztyletu. Poznałem ją. To był ten sam sztylet, który poprzedniego dnia rankiem widziałem w szklanym słoju!

— Lada moment spodziewam się przybycia lekarza — wyjaśnił Giraud. — Chociaż tak naprawdę, to nie jest nam potrzebny. Ten człowiek jest martwy jak głaz. Otrzymał cios prosto w serce i śmierć nastąpiła natychmiast.

— Kiedy to się stało? Wczoraj wieczorem? Giraud potrząsnął głową.

— Nie sądzę. Nie mam prawa wydawania orzeczeń medycznych, ale uważam, że ten człowiek z pewnością nie żyje od dobrych dwunastu godzin. Kiedy ostatni raz widział pan ten sztylet?

— Wczoraj, około dziesiątej rano.

— Jestem skłonny sądzić, że zbrodnia miała miejsce wkrótce potem.

— Ale wokół tej szopy nieustannie kręciło się wielu ludzi.

Giraud zaśmiał się nieprzyjemnie.

— Robi pan zdumiewające postępy! Kto panu powiedział, że zamordowano go w szopie?

— No… — zacząłem, zmieszany. — Ja… byłem o tym przekonany.

— Och, ładny z pana detektyw! Niech pan na niego spojrzy. Czy człowiek, który zostaje śmiertelnie zraniony ciosem prosto w serce, pada w ten sposób — wyprostowany, z nogami złączonymi i rękoma ułożonymi wzdłuż ciała? Nie. A może kładzie się na plecach i dobrowolnie pozwala się zadźgać? To absurd, prawda? Ale niech pan spojrzy tu… i tam… — Rzucił promień światła latarki na ziemię. Dostrzegłem dziwne, nieregularne ślady na miękkiej ziemi. — Został tu przywleczony po śmierci. Częściowo ciągnięty, częściowo niesiony przez dwie osoby. Na zewnątrz szopy na twardym gruncie nie widać śladów, a tutaj zostały zatarte; ale, młody przyjacielu, wiem, że jedna z dwóch osób była kobietą.

— Kobietą?

— Tak.

— Skąd pan wie, skoro ślady zostały zatarte?

— Ponieważ odciski kobiecego bucika, nawet zatarte, są zawsze rozpoznawalne. Ale poznałem też po tym…— pochylił się, zdjął coś z rękojeści sztyletu i pokazał mi. Był to długi czarny kobiecy włos, podobny do tego, jaki Poirot znalazł na poręczy fotela w bibliotece.

Giraud z ironicznym uśmiechem owinął go z powrotem wokół rękojeści sztyletu.

— Tak długo, jak to możliwe, musimy wszystko pozostawić w nienaruszonym stanie — wyjaśnił. — To uszczęśliwi sędziego śledczego. Zauważył pan coś jeszcze?

Byłem zmuszony odpowiedzieć przecząco.

— Proszę spojrzeć na ręce.

Spojrzałem. Paznokcie były połamane i odbarwione, a skóra dłoni zgrubiała. Nie wiedziałem, co mam z tego wnioskować. Spojrzałem na Girauda.

— To nie są ręce dżentelmena — wyjaśnił w odpowiedzi na mój pytający wzrok. — W przeciwieństwie do ubrania, które wskazuje na człowieka zamożnego. Prawda, że to dziwne?

— Bardzo dziwne — zgodziłem się.

— Na żadnej części ubrania nie ma znaków firmowych. O czym to świadczy? Ten człowiek usiłował uchodzić za kogoś innego, niż był w rzeczywistości. Był w przebraniu. Dlaczego? Bał się czegoś? Próbował się ukryć? Tego jeszcze nie wiemy, ale wiemy jedno — że ze strachu próbował ukryć swoją tożsamość.

Spojrzał na ciało.

— Teraz też nie ma odcisków palców na rękojeści sztyletu. Morderca znowu nosił rękawiczki.

— Myśli pan, że to był ten sam morderca? — zapytałem szybko.

Giraud stał się tajemniczy.

— Nieważne, co myślę. Zobaczymy. Marchaud!

W drzwiach pojawił się policjant.

— Słucham, monsieurl

— Dlaczego jeszcze nie przyszła tu madame Renauld? Posłałem po nią przed kwadransem.

— Właśnie nadchodzi z synem.

— Dobrze. Chcę ich tu mieć, ale pojedynczo. Marchaud zasalutował i zniknął. Po chwili pojawił się zpaniąRenauld.

— Proszę wejść, madame.

Giraud postąpił do przodu ze zdawkowym ukłonem.

— Tędy, madame. — Podprowadził j ą do ciała i odsunął się nagle na bok. — Tu jest ten mężczyzna. Zna go pani?

Mówiąc to, patrzył na nią uważnie, jakby chciał przeniknąć jej myśli, zanotować każdą zmianę zachowania.

Ale pani Renauld pozostała zupełnie spokojna — według mnie zbyt spokojna. Patrzyła na ciało niemal obojętnie, nie zdradzając żadnych uczuć lub śladu rozpoznania.

— Nie — powiedziała. — Nigdy w życiu go nie widziałam. Jest dla mnie zupełnie obcy.

— Jest pani pewna?

— Całkiem pewna.

— A może rozpoznaje pani w nim jednego z napastników?

— Nie. — Zawahała się, jakby nagle uderzyła ją jakaś myśl. — Nie, nie sądzę. Oni przecież mieli brody… Chociaż sędzia śledczy twierdził, że były fałszywe, jednak… nie, chyba nie. — Teraz wydawała się zupełnie pewna. — Jestem przekonana, że to nie jest żaden z tych dwóch napastników.

— No cóż, madame. Zatem to wszystko.

Wyszła z podniesioną głową, promień słońca zalśnił w srebrnych nitkach jej włosów. Do szopy wszedł Jack Renauld. On również, zupełnie spokojnie, stanowczo zaprzeczył, jakoby znał zamordowanego.

Giraud tylko mruknął coś pod nosem. Nie miałem pojęcia, czy był zadowolony, czy rozczarowany. Zawołał Marchauda.

— Masz tam tę drugą?

— Tak, monsieur.

— Przyprowadź.

„Tą drugą” była madame Daubreuil. Weszła oburzona i zaczęła od progu gwałtownie protestować:

— Stanowczo się temu sprzeciwiam! To wyraźne szykany! Co ja mam z tym wspólnego?

— Madame — rzucił brutalnie Giraud — prowadzę śledztwo w sprawie dwóch morderstw! Skąd mam wiedzieć, czy to nie pani je popełniła?

— Jak pan śmie! — krzyknęła. — Jak pan śmie obrażać mnie podobnie niedorzecznym oskarżeniem? To skandal!

— Twierdzi pani, że to skandal? A co pani powie na to? — Po raz drugi odwinął włos i podniósł go wyżej. — Widzi pani, madame? — Podszedł do niej. — Pozwoli pani, że porównam?

Zbladła i odskoczyła z krzykiem.

— To nieprawda, przysięgam! Nic nie wiem o tej zbrodni — ani o żadnej zbrodni. Każdy, kto twierdzi inaczej… kłamie! Ach, mon Dieu, co mam robić?

— Proszę się uspokoić, madame — odparł zimno Giraud. — Jeszcze nikt pani nie oskarżył. Jednak dobrze pani zrobi, odpowiadając na moje pytania bez dalszych ceregieli.

— Zrobię wszystko, co pan zechce, monsieur.

— Proszę się przyjrzeć zamordowanemu. Czy kiedyś go pani widziała?

Madame Daubreuil podeszła do zwłok; jej twarz nabrała kolorów. Spojrzała na ofiarę z pewną dozą zainteresowania. Potem potrząsnęła głową.

— Nie znam go.

Wydawało się niemożliwe wątpić w jej szczerość, wypowiedziała te słowa w sposób zupełnie naturalny. Giraud odprawił ją skinieniem głowy.

— Pozwolił jej pan odejść? — zapytałem cicho. — Czy to rozsądne? Ten czarny włos niewątpliwie do niej należy.

— Nie musi mnie pan uczyć fachu — odparł Giraud sucho.

— Ona jest pod stałym nadzorem. Nie zamierzam jej jeszcze aresztować. Potem zmarszczył brwi, spoglądając na zwłoki.

— Czy on pańskim zdaniem może przedstawiać typ hiszpański? — zapytał nagle.

Przyjrzałem się badawczo twarzy.

— Nie — odparłem. — Zdecydowanie określiłbym go jako Francuza.

Giraud chrząknął niezadowolony.

— Ja też tak sądzę.

Przez chwilę stał bez ruchu, a następnie stanowczym gestem odsunął mnie na bok i znowu przypadł do ziemi na czworakach, kontynuując przeszukiwanie szopy. Był w tym naprawdę wspaniały. Nic nie uszło jego uwagi. Posuwał się cal za calem, odwracał doniczki, szperał w starych workach. Rzucił się skwapliwie na jakiś tobołek przy drzwiach, ale okazało się, że to tylko zniszczona marynarka i spodnie. Odrzucił je z przekleństwem. Natomiast zainteresowały go dwie pary rękawic, jednak ostatecznie potrząsnął głową i odłożył je na bok. Wrócił do doniczek i zaczął je po kolei odwracać. W końcu wstał, kiwając głową w zamyśleniu. Wydawał się zaskoczony i zakłopotany. Miałem wrażenie, że zapomniał o mojej obecności.

W tym momencie na zewnątrz rozległy się kroki i w drzwiach ukazał się sędzia śledczy, w towarzystwie swojego sekretarza i komisarza Bexa. Za nimi szedł lekarz.

— To niesamowite, monsieur Giraud! — wykrzyknął Hautet. — Następne morderstwo! Nie, my jeszcze nie dotarliśmy do sedna tej sprawy! W tym tkwi jakaś głębsza tajemnica. Kto tym razem jest ofiarą?

— Tego właśnie nikt nam nie może powiedzieć, monsieur. Zamordowany nie został zidentyfikowany.

— Gdzie jest ciało? — zapytał lekarz. Giraud odsunął się trochę na bok.

— Tam, w kącie. Jak pan widzi, otrzymał cios w serce. Posłużono się skradzionym wczoraj sztyletem. Mam wrażenie, że morderstwo popełniono wkrótce po kradzieży, ale to sprawa, którą pan musi ustalić. Może pan dotykać rękojeści sztyletu — nie ma na niej odcisków palców.

Lekarz ukląkł przy zwłokach, a Giraud zwrócił się do sędziego śledczego:

— Piękny problem, prawda? Ale ja go rozwiążę.

— A więc nikt go nie rozpoznał — mruknął sędzia. — Czy to możliwe, żeby to był jeden z morderców? Może doszło miedzy nimi do kłótni?

Giraud potrząsnął głową.

— Mógłbym przysiąc, że to Francuz.

Lekarz, który kucał przy zwłokach, spojrzał na nich zdumionym wzrokiem.

— Pan twierdzi, że został zabity wczoraj rano? — spytał.

— Opieram się na fakcie kradzieży sztyletu — wyjaśnił Giraud. — Mógł oczywiście zostać zabity później.

— Tego samego dnia o późniejszej porze? To zupełnie niemożliwe! Ten człowiek nie żyje co najmniej od czterdziestu ośmiu godzin, a może nawet dłużej.

Spojrzeliśmy po sobie zupełnie oszołomieni.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

FOTOGRAFIA

Słowa lekarza były tak zdumiewające, że przez chwilę wszyscy staliśmy oniemieli. Mężczyznę zamordowano sztyletem, który — jak wiedzieliśmy — został skradziony zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami, a jednak doktor Durand twierdził stanowczo, że ten człowiek nie żyje już od czterdziestu ośmiu godzin! To było coś absolutnie fantastycznego.

Zaledwie przyszliśmy nieco do siebie, gdy doręczono mi telegram. Przyniósł go posłaniec z hotelu. Otworzyłem. Nadał go Poirot, donosząc, że wróci do Merlinville pociągiem o dwunastej dwadzieścia osiem.

Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że zdążę jeszcze wyjść po niego na dworzec. Czułem, że powinien natychmiast dowiedzieć się o nieoczekiwanym rozwoju sytuacji.

Pomyślałem, że Poirot najwyraźniej nie miał trudności w znalezieniu w Paryżu tego, czego szukał. Świadczył o tym jego szybki powrót — zaledwie po kilku godzinach. Zastanawiałem się, jak przyjmie wiadomość, którą miałem mu przekazać.

Pociąg spóźniał się i spacerując bez celu po peronie wpadłem na myśl, że mogę zapytać, kto w wieczór tragedii ostatnim pociągiem opuścił Merlinville.

Podszedłem do szefa tragarzy, człowieka o inteligentnym wyglądzie, i bez trudu udało mi się go naprowadzić na interesujący mnie temat. Głośno wyraził rozgoryczenie działaniem policji. Jeśli dalej tak będzie, to wszyscy bandyci i mordercy ujdą bezkarnie. Wtedy podsunąłem mu myśl, że może właśnie umknęli nocnym pociągiem, ale zdecydowanie odrzucił tę możliwość. Na pewno zauważyłby dwóch obcokrajowców — tym pociągiem odjechało tylko około dwudziestu pasażerów i z pewnością by ich nie przeoczył.

Nie wiem, skąd mi ta myśl przyszła do głowy, może podsunęła mi ją nuta niepokoju, jaką dosłyszałem w głosie Marthe Daubreuil. Nagle zapytałem:

— A młody monsieur Renauld — czy on też odjechał tym pociągiem?

— Ach, nie, monsieur. Po co miałby wyjeżdżać, skoro przyjechał zaledwie godzinę wcześniej!

Spojrzałem zdumiony na bagażowego. Z początku nie mogłem zrozumieć znaczenia tych słów. Nagle pojąłem.

— Chce pan powiedzieć — rzekłem, czując, jak serce wali mi w piersi — że monsieur Jack Renauld przybył tego wieczoru do Merlinville?

— Ależ tak, monsieur. Ostatnim pociągiem, o jedenastej czterdzieści.

Czułem w głowie zamęt. Zatem Marthe miała powód do niepokoju! Jack Renauld był w Merlinville w noc zbrodni. Ale dlaczego się do tego nie przyznał? Dlaczego kazał nam wierzyć, że znajdował się wtedy w Cherbourgu? Przypominając sobie jego szczerą, młodą twarz, z trudem mogłem uwierzyć, żeby miał jakiś związek z morderstwem. Ale co miało znaczyć jego milczenie w tak ważnej sprawie? Jedno było pewne: Marthe o wszystkim wiedziała. Stąd jej niepokój i pytanie, jakie zadała Poirotowi, czy ktoś jest podejrzany.

Moje rozmyślania przerwało przybycie pociągu i chwilę później witałem Poirota. Promieniował. Był pełen energii i w doskonałym nastroju. Zapomniawszy o mojej angielskiej powściągliwości, uściskał mnie serdecznie na peronie.

— Mon cher ami, powiodło mi się — nadspodziewanie powiodło!

— Doprawdy? Miło mi to słyszeć. Znasz tutejsze nowiny?

— A powinienem je znać? Poczyniono jakieś postępy w śledztwie, co? Wielkiemu Giraudowi udało się kogoś aresztować? Ach, aleja go dopiero zaskoczę! Dokąd mnie prowadzisz, przyjacielu? Nie idziemy do hotelu? Muszę doprowadzić do porządku wąsy — po podróży kompletnie opadły. A poza tym mój płaszcz jest niewątpliwie zakurzony, l muszę na nowo zawiązać krawat…

— Mój drogi — przerwałem jego protesty — to wszystko jest nieważne. Natychmiast musimy iść do willi. Popełniono tam drugie morderstwo!

Nigdy jeszcze nie widziałem człowieka do tego stopnia oszołomionego. Wpatrywał się we mnie z otwartymi ustami, zniknął cały jego dobry nastrój .

— Coś ty powiedział? Następne morderstwo? W takim razie pomyliłem się. Popełniłem błąd. Giraud będzie mógł ze mnie kpić — będzie miał całkowitą rację!

— Nie spodziewałeś się tego?

— Ja? Nigdy w świecie. To obala moją teorię, całkowicie ją rujnuje… to… ale, nie! — przerwał i uderzył się w piersi. — To niemożliwe! Nie mogę się mylić! Fakty, rozpatrzone metodycznie i we właściwym porządku, dają tylko jedno rozwiązanie. Z pewnością mam rację. Na pewno mam rację!

— Ale… Przerwał mi:

— Zaczekaj, przyjacielu. Jeżeli mam rację, to nowe morderstwo jest niemożliwe, chyba że… chyba że… Zaraz, błagam, nic nie mów.

Po chwili milczenia, całkowicie już opanowany, powiedział spokojnie:

— Ofiarą jest mężczyzna w średnim wieku. Ciało znaleziono w zamkniętej na klucz szopie w pobliżu miejsca pierwszej zbrodni. Nie żyje od co najmniej czterdziestu ośmiu godzin.

Najprawdopodobniej został zabity w podobny sposób jak pan Renauld, ale niekoniecznie ciosem w plecy.

Teraz ja z kolei oniemiałem. W ciągu całej naszej znajomości Poirot nigdy nie zrobił czegoś tak zdumiewającego. I nieuchronnie w mojej głowie zrodziło się podejrzenie.

— Poirot! — krzyknąłem — kpisz sobie ze mnie! Ty już o tym słyszałeś?

Spojrzał na mnie z wyrzutem.

— Dlaczego miałbym z ciebie kpić? Zapewniam cię, że nic o tym nie słyszałem. Czy nie zauważyłeś, jakie to na mnie zrobiło wrażenie?

— Ale skąd, na Boga, to wszystko wiedziałeś?

— A więc mam rację, tak? Wiedziałem. To małe, szare komórki, przyjacielu. Małe, szare komórki powiedziały mi, w jaki sposób mogło zostać popełnione drugie morderstwo. A teraz opowiedz mi wszystko. Jeśli skręcimy tu na lewo, przetniemy tereny golfowe i szybciej znajdziemy się w willi Genevi?ve.

Po drodze relacjonowałem wypadki. Poirot słuchał uważnie.

— Mówisz, że sztylet tkwił w ranie? To ciekawe. Jesteś pewien, że to ten sam?

— Absolutnie pewien. I to właśnie wydaje się zupełnie niemożliwe.

— Wszystko jest możliwe. Mogły być dwa identyczne sztylety.

Zdziwiony uniosłem brwi.

— Ależ to zupełnie nieprawdopodobne? Byłby to nadzwyczajny zbieg okoliczności.

— Jak zwykle mówisz bezmyślnie, Hastings. W pewnych wypadkach istnienie dwóch identycznych narzędzi zbrodni byłoby czymś nieprawdopodobnym. Ale w naszym wypadku ten sztylet był pamiątką z wojny i został wykonany na zamówienie Jacka Renaulda. Jeśli się dobrze zastanowisz, dojdziesz do wniosku, że jest wysoce nieprawdopodobne, aby polecił wykonać tylko jeden egzemplarz. Z pewnością zamówił drugi dla siebie.

— Jednak nikt nawet o tym nie wspomniał — sprzeciwiłem się.

Poirot odparł tonem wykładowcy:

— Drogi przyjacielu, pracując nad jakąś sprawą, nie bierze się pod uwagę tylko tego, co ktoś „wspomni”. Nie ma powodu wspominać o wielu rzeczach, które mogą być ważne. Równocześnie niekiedy istnieją powody, by o niektórych rzeczach nie wspominać. Masz dwa motywy do wyboru.

Milczałem, mimo woli poruszony jego słowami. Po kilku minutach stanęliśmy przy sławetnej szopie. Zastaliśmy tu wszystkich naszych przyjaciół i po wymianie uprzejmości Poirot zabrał się do roboty.

Ponieważ wcześniej obserwowałem Girauda przy pracy, z tym większym zainteresowaniem przyglądałem się Poirotowi. Mój przyjaciel pobieżnie obrzucił wzrokiem wnętrze szopy. Bliżej obejrzał tylko leżące przy drzwiach zniszczoną marynarkę i spodnie. Na wargach Girauda ukazał się pogardliwy uśmieszek i Poirot, jakby go widząc, odrzucił je na ziemię.

— To stare ubranie ogrodnika? — zapytał.

— Zgadza się — odparł Giraud.

Poirot ukląkł przy zwłokach. Jego palce poruszały się szybko, lecz metodycznie. Zbadał materiał ubrania i sprawdził, czy nie ma metki firmowej. Szczególnie starannie obejrzał obuwie, a potem brudne, połamane paznokcie. Oglądając je, rzucił krótkie pytanie Giraudowi:

— Widział pan?

— Tak, widziałem — odparł detektyw. Jego twarz pozostała niewzruszona.

Nagle Poirot wyprostował się.

— Doktorze Durand!

— Słucham? — powiedział lekarz, podchodząc.

— Widzę pianę na ustach. Zauważył pan?

— Muszę przyznać, że nie zwróciłem na to uwagi.

— Ale teraz widzi pan?

— Tak, widzę!

Poirot znowu rzucił pytanie Giraudowi:

— Pan niewątpliwie ją zauważył?

Giraud milczał. Poirot badał dalej. Wyjęty z rany sztylet spoczywał teraz w stojącym przy zwłokach szklanym słoju. Poirot zbadał go, a potem uważnie obejrzał ranę. Gdy podniósł głowę, jego oczy z podniecenia rzucały dobrze mi znane zielone błyski.

— To bardzo dziwna rana! Zupełnie nie krwawiła. Nie ma plam na ubraniu. Tylko ostrze jest trochę zabarwione. Co pan o tym myśli, monsieur le docteur?

— Mogę tylko stwierdzić, że to bardzo niezwykłe.

— Nie ma w tym nic niezwykłego. To zupełnie proste. Ten człowiek został zasztyletowany po śmierći. — I Poirot, uciszając gestem ręki podnoszące się protesty, zwrócił się do Girauda: — Zgadza się pan ze mną, monsieur Giraud, prawda?

Bez względu na to, w co Giraud wierzył, zaakceptował pogląd Poirota bez drgnienia powiek i odpowiedział spokojnie, prawie pogardliwie:

— Oczywiście.

Wśród zgromadzonych rozszedł się pomruk zdziwienia.

— Cóż to za pomysł! — wykrzyknął sędzia. — Zasztyletować człowieka po śmierci! Barbarzyństwo! To niebywałe! Może to akt jakiej ś obłędnej nienawiści?

— Nie — wtrącił Poirot. — Myślę, że zrobiono to z zimną krwią… aby stworzyć pewną iluzję.

— Jaką iluzję?

— Taką właśnie, jaką niemal udało się stworzyć — odciął się Poirot proroczo.

Monsieur Bex zamyślił się.

— Zatem jak ten człowiek został zabity?

— Nie został zabity. On umarł. Umarł, jeśli się nie mylę, w ataku epilepsji!

To oświadczenie Poirota ponownie wywołało wielkie poruszenie. Doktor Durant znowu ukląkł, szczegółowo obejrzał zwłoki i wstał.

— Monsieur Poirot, jestem skłonny uznać słuszność pańskiej diagnozy. Pomyliłem się. Bezsporny fakt, że ten mężczyzna otrzymał cios sztyletem, odwrócił moją uwagę od innych objawów.

Poirot stał się bohaterem chwili. Sędzia śledczy sypał komplementami. Poirot odpowiadał z wdziękiem, a potem, tłumacząc, że ani on, ani ja nie jedliśmy jeszcze lunchu i chce się przebrać po podróży, powiedział, że musimy odejść. Gdy wychodziliśmy z szopy, podszedł do nas Giraud.

— Jeszcze coś, monsieur Poirot — odezwał się uprzejmie kpiącym głosem. — Otóż znaleźliśmy na rękojeści sztyletu… kobiecy włos.

— Ach! — wykrzyknął Poirot. — Kobiecy włos? Czyj?

— Też chciałbym wiedzieć — odparł Giraud. Potem z ukłonem odszedł.

— Natarczywy jest ten nasz dobry Giraud — powiedział Poirot w zamyśleniu, gdy szliśmy w kierunku hotelu. — Zastanawiam się, na jaki fałszywy trop miał zamiar mnie skierować? Kobiecy włos… hm!

Zjedliśmy lunch z wielkim apetytem, ale Poirot był nieco roztargniony i nie zwracał na mnie uwagi. Potem przeszliśmy do naszego salonu i tam poprosiłem go, żeby opowiedział mi o swojej tajemniczej podróży do Paryża.

— Chętnie, mój drogi. Pojechałem do Paryża, aby znaleźć to!

Wyjął z kieszeni wycinek z gazety. Była to fotografia kobiety. Podał mi ją. Wydałem okrzyk zdziwienia.

— Poznajesz ją?

Skinąłem głową. Chociaż fotografia wyraźnie pochodziła sprzed wielu lat i kobieta miała inną fryzurę, podobieństwo było uderzające.

— Madame Daubreuil! —wykrzyknąłem.

Poirot z uśmiechem potrząsnął głową.

— Niezupełnie, mój drogi. Wtedy nie nosiła tego nazwiska. To fotografia osławionej madame Beroldy!

Madame Beroldy! Nagle doznałem olśnienia. Proces o morderstwo, który wzbudził światowe zainteresowanie.

Proces Beroldy.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

PROCES BEROLDY

Przed około dwudziestu laty pan Arnold Beroldy, pochodzący z Lyonu, przybył do Paryża w towarzystwie pięknej żony i córeczki, jeszcze niemowlęcia. Pan Beroldy, młodszy wspólnik firmy handlującej winem, dość tęgi mężczyzna w średnim wieku, lubił dobrze żyć, oddany czarującej żonie, ale poza tym był pod każdym względem człowiekiem przeciętnym. Firma, w której pracował, nie była duża i, chociaż dobrze prosperowała, nie przynosiła mu wielkich zysków. Beroldowie zajmowali niewielkie mieszkanie i z początku prowadzili dość skromne życie.

Jeśli jednak pan Beroldy był człowiekiem przeciętnym, jego żonę natura hojnie obdarzyła. Młoda, przystojna, o nieprzeciętnym uroku osobistym, pani Beroldy natychmiast stała się sensacją dzielnicy, a szczególnie wtedy, gdy zaczęto szeptać, że jej dzieciństwo otoczone jest jakąś interesującą tajemnicą. Krążyły plotki, że jest nieślubnym dzieckiem rosyjskiego wielkiego księcia. Inni z kolei zapewniali, że jest owocem legalnego, choć morganatyczncgo małżeństwa austriackiego arcyksięcia. Jednak we wszystkich historiach osoba Jeanne Beroldy była centrum jakiejś interesującej tajemnicy.

W gronie przyjaciół i znajomych Beroldów znajdował się też młody prawnik, Georges Conneau. Wkrótce stało się wyraźnie widoczne, że jego sercem całkowicie zawładnęła fascynacja Jeanne Beroldy. Madame Beroldy w dyskretny sposób ośmielała młodego człowieka, zapewniając go jednocześnie o swej wierności do męża w średnim wieku. Niemniej złośliwi nie wahali się twierdzić, że młody Conneau był jej kochankiem — i nie tylko on!

Trzy miesiące po przybyciu Beroldów do Paryża na scenie pojawiła się jeszcze jedna postać. Był nią niezwykle bogaty Amerykanin, Hiram P. Trapp. Przedstawiony czarującej i tajemniczej madame Beroldy, natychmiast zakochał się w niej bez pamięci. Jego uwielbienie było wyraźnie widoczne, chociaż okazywał je z pełnym szacunku dystansem.

W tym czasie madame Beroldy stała się bardziej wylewna w swych zwierzeniach. Wielokrotnie mówiła swoim przyjaciołom, że bardzo niepokoi się o męża. Wyjaśniła, iż wplątał się w jakieś sprawy natury politycznej i wspominała, że powierzono mu pewne ważne dokumenty, które zawierają „tajemnicę” mającą ogólnoeuropejskie znaczenie. Przekazano mu te dokumenty, aby zmylić ślady. Madame Beroldy denerwowała się, gdyż rozpoznała wielu ważnych członków z kręgu rewolucjonistów paryskich.

Tragedia wydarzyła się dwudziestego ósmego listopada. Kobieta, która codziennie sprzątała u państwa Beroldy, ze zdziwieniem znalazła drzwi do mieszkania szeroko otwarte. Słysząc dochodzące z sypialni słabe jęki, weszła do środka. Oczom jej ukazał się przerażający widok. Pani Beroldy leżała na podłodze z związanymi rękoma i nogami, wydając słabe jęki, ponieważ udało jej się jakoś wypchnąć knebel z ust. Na łóżku w kałuży krwi leżał pan Beroldy z nożem w sercu.

Historia, jaką opowiedziała pani Beroldy, była zupełnie prosta. Obudziła się nagle i zobaczyła pochylonych nad sobą dwóch zamaskowanych mężczyzn. Związali ją i zakneblowali, żeby nie krzyczała. Potem zaczęli się domagać od jej męża, aby zdradził im ową sławetną „tajemnicę”.

Ale nieustraszony handlarz win kategorycznie odmówił. Jeden z napastników, wściekły za ten upór, wbił mu nóż w serce. Potem znalezionym kluczem otworzyli stojący w kącie sejf i zabrali z niego cały plik dokumentów. Obaj mieli długie brody, nosili maski i madame Beroldy twierdziła kategorycznie, że byli Rosjanami.

Cała ta sprawa natychmiast wywołała niezwykłą sensację. Czas płynął, ale nigdzie nie natrafiono na ślad brodatych mężczyzn. A kiedy już zainteresowanie osłabło, wydarzyło się coś zdumiewającego: madame Beroldy została aresztowana pod zarzutem zamordowania męża.

Proces wzbudził ogromne zainteresowanie. Oskarżona była młodą i piękną kobietą o tajemniczym pochodzeniu, co wystarczyło, żeby uczynić z całej historii cause cél?bre*.

Zostało udowodnione ponad wszelką wątpliwość, że rodzice Jeanne Beroldy byli godną szacunku, normalną parą sprzedawców owoców i mieszkali na przedmieściu Lyonu. Rosyjski wielki książę, dworskie intrygi i polityczne związki — wszystkie te opowieści okazały się jedynie wytworem fantazji pani Beroldy! Cała jej przeszłość nie miała w sobie nic romantycznego. Odkryto też motyw zbrodni. Pan Hiram Trapp, poddany bezlitosnemu badaniu, przyznał, że kochał ją i, gdyby była wolna, z pewnością poprosiłby, żeby została jego żoną. Fakt, że łączył ich tylko stosunek platoniczny, świadczył przeciwko oskarżonej. Nie mogąc zostać kochanką Trappa, który nie obraziłby jej tego rodzaju propozycją, Jeanne Beroldy uknuła szatański plan pozbycia się męża, aby móc poślubić bogatego Amerykanina.

W czasie rozprawy madame Beroldy w konfrontacji z oskarżeniami wykazała zimną krew i duże opanowanie. Nie zmieniła swoich zeznań. Nadal twierdziła, że ma królewskie pochodzenie i że w niemowlęctwie została oddana na wychowanie małżeństwu zajmującemu się handlem owocami. Mimo że te opowieści były kompletnym absurdem, wiele osób uwierzyło jej bez zastrzeżeń.

Jednak sąd był nieubłagany. Dowiedziono, iż zamaskowani Rosjanie są wytworem wyobraźni i orzeczono, że zbrodnię popełniła madame Beroldy i jej kochanek, Georges Conneau. Wydano rozkaz aresztowania Conneau, ale był na tyle przebiegły, że zdążył zniknąć. Śledztwo wykazało, że madame Beroldy skrępowana była na tyle luźno, iż z łatwością sama się mogła uwolnić.

Pod koniec procesu oskarżyciel publiczny otrzymał list nadany z Paryża. Georges Conneau, nie zdradzając miejsca swego pobytu, podawał w nim pełen opis zbrodni. Przyznawał w nim, ze to on zadał śmiertelny cios, za namową madame Beroldy. Zbrodnię zaplanowali oboje. Wierząc, że mąż ją źle traktował, zaślepiony własną do niej namiętnością, którą jak sądził odwzajemniała, postanowił go zbić i zadał fatalny cios, który miał uwolnić ukochaną kobietę od znienawidzonego małżeństwa. Teraz dopiero dowiedział się, że ubóstwiana przez niego kobieta zdradziła go z panem Hiramem P. Trappem! A więc nie z miłości do niego chciała być wolna, ale planowała małżeństwo z tym bogatym Amerykaninem. Był narzędziem w jej ręku. Oszalały z zazdrości, postanowił ją wydać, i oświadcza, iż działał na jej polecenie.

Wtedy madame Beroldy udowodniła, że była naprawdę niezwykłą kobietą. Bez wahania porzuciła poprzednią linię obrony i przyznała, że ci Rosjanie byli jedynie tworem jej wyobraźni. Natomiast rzeczywistym mordercą jest Georges Conneau. Popełnił tę zbrodnię z szalonej do niej namiętności, przysięgając, że jeśli go zdradzi, straszliwie się na niej zemści. Zgodziła się, sterroryzowana pogróżkami — ale zgodziła się też w obawie o to, że jeśli powie prawdę, może zostać oskarżona o współudział w popełnieniu zbrodni. Po zbrodni zerwała kontakty z mordercą męża i twierdziła, że oskarżający ją list był zemstą za to zerwanie. Przysięgła uroczyście, że nie brała udziału w planowaniu zbrodni i że kiedy owej pamiętnej nocy obudziła się, ujrzała Georges'a Conneau stojącego nad nią z zakrwawionym nożem w ręce. Cała ta opowieść była dość mętna i nie bardzo wiarygodna. Jednak madame Beroldy potrafiła wywrzeć wrażenie na sędziach przysięgłych i posiadała niezwykły dar przekonywania. Ze łzami w oczach mówiła o córce, o swoim kobiecym honorze, o pragnieniu zachowania dla dobra dziecka nieskazitelnej opinii. Przyznała, że Georges Conneau był jej kochankiem i że być może moralnie jest odpowiedzialna za popełnioną przez niego zbrodnię — ale, przysięga przed Bogiem, nic więcej! Wie, że popełniła niewybaczalny błąd, nie wydając Georges'a Conneau, jednak, zapytała łamiącym się głosem, która kobieta zdobyłaby się na tak rozpaczliwy czyn? Przecież ona go kochała! Czy mogła go bez wahania posłać na gilotynę? Była, oczywiście, winna, ale nie popełniła tego straszliwego morderstwa.

Jej cała postawa, czar i dar przekonywania wywołały pożądany skutek. Odniosła zwycięstwo. Pośród niesłychanej wrzawy i okrzyków podniecenia, uniewinniono madame Beroldy.

Mimo wysiłków policji, nigdy nie znaleziono Georges'a Conneau. Nikt więcej nie słyszał o madame Beroldy. Razem z córką opuściła Paryż, aby zacząć nowe życie.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

PROWADZIMY DALSZE BADANIA

Przedstawiłem sprawę Beroldy w całości. Oczywiście nie pamiętałem wszystkich szczegółów tak, jak je zrelacjonowałem, niemniej sprawę dobrze znałem, gdyż swego czasu wzbudziła wielkie zainteresowanie i była szczegółowo opisywana w angielskich gazetach. Nie musiałem więc wielce wysilać pamięci, aby przypomnieć ją sobie wystarczająco dobrze.

Pod wpływem podniecenia przez moment wydawało mi się, że to nowe odkrycie rozwiązuje całą sprawę. Przyznaję, że jestem impulsywny — Poirot nie znosi mojego zwyczaju pochopnego wyciągania wniosków — ale myślę, że w tym wypadku byłem usprawiedliwiony. Natychmiast uderzyło mnie, jak bardzo to odkrycie usprawiedliwia punkt widzenia Poirota.

— Poirot — rzekłem — gratuluję ci. Teraz wszystko rozumiem. Poirot, jak zwykle pedantycznie zapalił cienkiego papierosa, potem spojrzał na mnie.

— A cóż takiego teraz rozumiesz, mon ami?

— No, że to madame Daubreuil — Beroldy — zamordowała pana Renaulda. Dowodzi tego ponad wszelką wątpliwość podobieństwo obu spraw.

— Zatem uważasz, że madame Beroldy została niesłusznie uniewinniona? Że była winna i współuczestniczyła w zamordowaniu męża?

Otworzyłem szeroko oczy. — Oczywiście! Ty tak nie uważasz? Poirot wolno przeszedł na drugi koniec pokoju, po drodze odruchowo poprawił dwa krzesła i rzekł z zamyśleniem: — Tak, ja też tak uważam. Ale nie użyłbym słowa „oczywiście”, drogi przyjacielu. Ujmując sprawę proceduralnie, madame Beroldy jest niewinna.

— Może w wypadku tamtej zbrodni, ale nie tej.

Poirot usiadł i patrzył na mnie, zamyślony głębiej niż poprzednio.

— Więc według ciebie, Hastings, madame Daubreuil zamordowała Renaulda?

— Tak.

— Dlaczego?

Rzucił to pytanie tak nagle, że poczułem się oszołomiony.

— Dlaczego? — powtórzyłem. — Dlaczego? Och, ponieważ… — przerwałem.

Poirot pokiwał głową.

— No widzisz. Natychmiast natrafiasz na trudność. Dlaczego madame Daubreuil (będę ją tak nazywał dla większej jasności) zamordowała monsieur Renaulda? Nie znajdujemy nawet cienia motywu. Nie miała żadnej korzyści z jego śmierci; gdyby była jego kochanką, albo gdyby go szantażowała, mogła by na tym tylko stracić. Nie ma morderstwa bez motywu. Pierwsza zbrodnia była zupełnie inna — mieliśmy bogatego kochanka, który chciał zająć miejsce męża.

— Pieniądze nie są jedynym motywem zbrodni — zauważyłem.

— To prawda — zgodził się łagodnie Poirot. — Są jeszcze dwie inne możliwości. Jedną z nich jest zbrodnia z namiętności. Trzecią możliwością, chociaż bardzo rzadką, jest zabójstwo dla jakiejś idei, ale najczęściej dowodzi ona zaburzeń umysłowych. Do tego rodzaju zbrodni należą: mania mordowania i fanatyzm religijny. W naszym przypadku możemy to wykluczyć.

— A co z zabójstwem na tle namiętności? Czy wykluczasz też tę możliwość? Jeśli madame Dabreuil była kochanką Renaulda i stwierdziła, że jego miłość stygnie, albo jeżeli z jakiegoś powodu stała się zazdrosna, to czy nie mogła zabić go w chwili złości?

Poirot potrząsnął głową.

— Jeżeli — ale zwróć uwagę, że mówię „jeżeli” — madame Daubreuil była kochanką Renaulda, nie miał czasu znużyć się nią. A tak ogólnie, to mylisz się co do oceny jej charakteru. To wspaniała aktorka. Potrafi symulować nawet największy stres emocjonalny. Ale naprawdę nic takiego nie przeżywa — spójrz tylko obiektywnie na jej życie. Zawsze działała z zimną krwią — jej postępowaniem kieruje jedynie zimna kalkulacja. Planując zamordowanie męża, nie robiła tego po to, aby połączyć się z kochankiem. Jej prawdziwym celem był bogaty Amerykanin, który uczuciowo prawdopodobnie guzik ją obchodził. Gdyby popełniła zbrodnię, zawsze uczyniłaby to dla jakiejś korzyści. A w naszym przypadku nie miałaby z niej żadnego zysku. Poza tym jak wyjaśnisz ten świeżo wykopany grób? To zrobił mężczyzna.

— Może miała wspólnika — podsunąłem, niezadowolony, że muszę zrezygnować z moich teorii.

— Przejdźmy do następnego zarzutu. Mówiłeś o podobieństwie obu zbrodni. Powiedz mi, w czym widzisz to podobieństwo?

Wpatrywałem się w niego zdumiony.

— Ależ, Poirot, przecież ty sam zwróciłeś mi na nie uwagę! Zamaskowani napastnicy, tajemnica, dokumenty!

Poirot uśmiechnął się.

— Błagam cię, nie oburzaj się. Niczemu nie przeczę. Podobieństwo tych dwóch przypadków niewątpliwie zbliża je do siebie. Jednak zastanów się nad jednym bardzo ciekawym punktem. To nie madame Daubreuil relacjonuje nam ten napad — wtedy wszystko byłoby bardzo proste — ale madame Renauld. Czyżby działała w zmowie z tamtą kobietą?

— W to nie mogę uwierzyć — odparłem wolno. — A gdyby tak było, to musiałaby być aktorką, jakiej jeszcze nie ma na świecie.

— Ta, ta, ta! — rzucił Poirot niecierpliwie. — Znowu przeważają u ciebie sentymenty nad logiką! Jeżeli zbrodniarka musi być dobrą aktorką, to należy przyjąć, że nią jest. Ale czy to było konieczne? Z wielu powodów nie wierzę, żeby pani Renauld była w zmowie z madame Dau—breuil. Niektóre z nich już ci podałem. Inne są zupełnie oczywiste. Tak więc, po wyeliminowaniu tej możliwości, zbliżyliśmy się do prawdy, która jest jak zawsze bardzo interesująca.

— Poirot! —wykrzyknąłem—ty wiesz coś jeszcze!

— Mon ami, powinieneś sam wyciągnąć wnioski. Masz dostęp do faktów. Zatrudnij swoje szare komórki. Rozumuj — nie jak Giraud, ale jak Herkules Poirot!

— Jesteś pewny?

— Mój przyjacielu, w niejednym byłem głupcem. Ale teraz wszystko widzę jasno.

— Znasz prawdę?

— Odkryłem to, co zlecił mi odkryć monsieur Renauld.

— I znasz mordercę?

— Znam jednego z morderców.

— Co masz na myśli?

— Chyba się nie rozumiemy. Nie mamy jednego zabójstwa, ale dwa. Pierwsze rozwiązałem, natomiast drugie… eh bien, przyznaję, nie jestem pewien!

— Ależ, Poirot, myślałem, że powiedziałeś, iż ten mężczyzna w szopie zmarł śmiercią naturalną?

— Ta, ta, ta! — zniecierpliwił się Poirot. — Ciągle nie rozumiesz. Można mieć zbrodnię bez mordercy, ale żeby mieć dwie zbrodnie, trzeba mieć dwa trupy.

Ta uwaga wydała mi się tak szczególna i mętna, że spojrzałem na niego z niepokojem. Ale Poirot wyglądał zupełnie normalnie. Nagle wstał i podszedł do okna.

— Otóż i on — powiedział.

— Kto?

— Jack Renauld. Posłałem mu liścik z prośbą, żeby tu przyszedł.

To zmieniło tok moich myśli i zapytałem Poirota, czy wie, że Jack Renauld był w wieczór zbrodni w Merlinville. Miałem nadzieję, że złapię mego przebiegłego przyjaciela na niedbalstwie, ale on jak zwykle o wszystkim wiedział. Również rozpytywał na dworcu.

— Niewątpliwie nie byliśmy w tym zbytnio oryginalni, Hastings. Ten nasz znakomity Giraud prawdopodobnie zadał podobne pytania.

— Myślisz… — przerwałem. — Ach, nie, to byłoby zbyt przerażające!

Poirot spojrzał na mnie pytająco, ale milczałem. Nagle wpadło mi do głowy, że mamy siedem kobiet, pośrednio i bezpośrednio zamieszanych w tę sprawę — pani Renauld, madame Daubreuil i jej córka, tajemnicza nieznajoma i trzy służące. Natomiast z mężczyzn dysponowaliśmy tylko starym Auguste'em (którego trudno liczyć) i Jackiem Renauldem. A grób mógł wykopać tylko mężczyzna!

Nie miałem czasu dłużej się nad tym zastanawiać, do pokoju bowiem wszedł Jack Renauld.

— Proszę siadać, monsieur. Bardzo przepraszam za fatygę, ale zapewne rozumie pan, że nie odpowiada mi atmosfera panująca w willi. Monsieur Giraud i ja nie patrzymy na sprawę w podobny sposób. Nie był dla mnie zbyt uprzejmy i dlatego nie mam zamiaru dzielić się z nim moimi drobnymi odkryciami.

— Zgadzam się z panem, monsieur Poirot — odparł młodzieniec. — Ten Giraud, to źle wychowany facet i byłbym bardzo rad, gdyby ktoś nauczył go rozumu.

— Czy wobec tego mogę pana poprosić o pewną przysługę?

— Oczywiście.

— Chciałbym, aby pan poszedł na dworzec kolejowy i pojechał do następnej stacji, Abbalac. Tam zapyta pan w przechowalni bagażu, czy w wieczór zbrodni dwóch obcokrajowców złożyło w depozycie walizkę. To mała stacja i z pewnością będą pamiętać. Zrobi pan to?

— Naturalnie! — odparł zaintrygowany młodzieniec z ochotą.

— Rozumie pan, że ja i mój przyjaciel mamy inne zadania do wykonania — wyjaśnił Poirot. — Pociąg odchodzi za kwadrans. Proszę nie wracać do willi, nie chcę, aby Giraud coś podejrzewał.

— Dobrze, pójdę prosto na dworzec.

Już wstawał, ale powstrzymał go głos Poirota:

— Chwileczkę, monsieur Renauld, jest coś, co mnie trochę zastanawia. Dlaczego wczoraj nie powiedział pan sędziemu śledczemu, że był pan w wieczór zbrodni w Merlinville?

Jack Renauld zaczerwienił się. Opanował się z wysiłkiem.

— Myli się pan. Tak jak powiedziałem sędziemu śledczemu, byłem w Cherbourgu.

Poirot spojrzał na niego zmrużonymi jak u kota oczami, w których błysnęło zielone światełko.

— W takim razie zaistniała dziwna pomyłka, pomyliłem się razem z służbą kolejową. Poinformowano mnie, że przyjechał pan pociągiem o jedenastej czterdzieści.

Jack Renauld wahał się przez moment.

— A jeśli nawet przyjechałem? Chyba nie oskarża mnie pan o udział w zamordowaniu ojca?

Rzucił to pytanie wyniośle, z wysoko podniesioną głową.

— Wolałbym wiedzieć, po co przyjechał pan o tej porze.

— To bardzo proste. Chciałem się spotkać z moją narzeczoną, mademoiselle Daubreuil. Miałem przed sobą perspektywę dalekiej i długiej podróży i nie wiedziałem, kiedy wrócę. Chciałem się z nią zobaczyć przed wyjazdem i zapewnić o moim całkowitym oddaniu.

— I widział się pan z nią? — zapytał Poirot, nie spuszczając z niego oczu.

Renauld odpowiedział po dłuższej chwili:

— Tak.

— A potem?

— Stwierdziłem, że spóźniłem się na ostatni pociąg. Poszedłem pieszo do St. Beauvais, gdzie udało mi się dostać samochód, który zawiózł mnie do Cherbourga.

— Do St. Beauvais? To piętnaście kilometrów. Długa droga, monsieur Renauld.

— Ja… ja miałem ochotę się przejść.

Poirot skinął głową na znak, że przyjmuje to wyjaśnienie. Jack Renauld chwycił kapelusz i laseczkę i wyszedł. Poirot natychmiast zerwał się z miejsca.

— Szybko, Hastings. Musimy go śledzić.

Trzymając się w bezpiecznej odległości od naszego młodzieńca, szliśmy za nim ulicami Merlinville. Ale, gdy Poirot stwierdził, że skręca na dworzec, zatrzymał się.

— Wszystko w porządku. Złapał przynętę. Pojedzie do Abbalac i zapyta o tę mityczną walizkę zostawioną przez mitycznych obcokrajowców. Tak, mon ami, to był tylko taki mały wybieg.

— Chciałeś się go na jakiś czas pozbyć! — wykrzyknąłem.

— Jesteś zdumiewająco przenikliwy, Hastings! A teraz, jeśli pozwolisz, udamy się do willi Genevi?ve.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

GIRAUD DZIAŁA

Po przybyciu na miejsce Poirot skierował kroki do szopy, gdzie znaleziono drugie ciało. Jednak nic wszedł do środka, tylko zatrzymał się przy ławce, która, jak już wspomniałem, stała w odległości kilku metrów od szopy. Przez chwilę przyglądał się jej, potem odmierzonymi krokami podszedł do żywopłotu rozgraniczającego tereny willi Genevi?ve od terenów willi Marguerite. Następnie wrócił tą sama drogą i potrząsnął głową. Jeszcze raz wrócił do żywopłotu i rozgarnął krzaki.

— Gdybym miał szczęście — rzucił przez ramię — to zastałbym mademoiselle Marthe w ogrodzie. Chciałbym z nią porozmawiać, ale wolę nie robić tego formalnie w willi Marguerite. Ach, doskonale, otóż i ona! Halo, panienko! Halo! Un moment, s`il vous plait*.

Dołączyłem do niego w chwili, gdy nieco zaskoczona Marthe Daubreuil podchodziła do żywopłotu.

— Chciałbym z panią zamienić kilka słów, jeśli pani pozwoli.

— Proszę bardzo, monsieur Poirot.

Mimo wrażenia zgody, jej oczy patrzyły niepewnie i ze strachem.

— Mademoiselle, czy pamięta pani, jak pobiegła za mną tego dnia, gdy przyszedłem do was do domu razem z sędzią śledczym? Zapytała mnie pani wtedy, czy ktoś jest podejrzany o popełnienie tego morderstwa.

— A pan powiedział mi, że podejrzani są dwaj Chilijczycy.

Zdawało się, że jej głos trochę drży. Przycisnęła lewą rękę do piersi.

— Czy teraz chce mi pani zadać to samo pytanie, mademoiselle?

— O co panu chodzi?

— O to, że gdyby mnie pani teraz zapytała, udzieliłbym innej odpowiedzi. Podejrzewamy kogoś — tylko że to nie jest Chilijczyk.

— A kto? — zapytała słabo, na pół rozchylonymi wargami.

— Monsieur Jack Renauld.

— Co? — krzyknęła. — Jack? To niemożliwe. Kto śmie go podejrzewać?

— Giraud.

— Giraud! — Twarz dziewczyny poszarzała. — Boję się tego człowieka. Jest okrutny… On chce… on chce… — przerwała. Na jej twarzy ukazał się wyraz odwagi i zdecydowania. W tej chwili przekonałem się, że jest osobą, która walczy o swoje. Poirot również przyglądał jej się uważnie.

— Pani oczywiście wie, że był tutaj w wieczór popełnienia morderstwa? — zapytał.

— Tak — odparła odruchowo — mówił mi o tym.

— To było bardzo nierozsądne, że ukrył ten fakt — kontynuował Poirot.

— Tak, tak — odparła niecierpliwie. — Ale nie marnujmy czasu na ubolewania. Musimy w jakiś sposób go ocalić! On jest oczywiście niewinny, ale nic mu to nie pomoże, jak ma do czynienia z takim człowiekiem jak Giraud, który przede wszystkim dba o swoją opinię. On musi kogoś aresztować i tym kimś ma być Jack.

— Fakty świadczą przeciwko niemu — zauważył Poirot. — Zdaje pani sobie z tego sprawę?

Spojrzała na niego badawczo.

— Nie jestem dzieckiem, monsieur. Mam tyle odwagi, żeby spojrzeć faktom prosto w oczy. On jest niewinny i musimy go ocalić. Mówiła z jakąś rozpaczliwą energią. Potem umilkła i wydawała się nad czymś głęboko zastanawiać.

— Mademoiselle — powiedział Poirot, przyglądając się jej bardzo uważnie — czy jest coś, czego nam pani nie powiedziała?

Skinęła głową zakłopotana.

— Tak, jest coś, ale nie wiem, czy mi pan uwierzy — wydaje się takie nieprawdopodobne.

— Mimo wszystko niech nam pani powie, mademoiselle.

— Monsieur Giraud wezwał mnie, abym spróbowała zidentyfikować tego człowieka. — Ruchem głowy wskazała szopę. — Ale nie udało się. To znaczy nie rozpoznałam go w pierwszej chwili. Ale potem, po zastanowieniu się…

— Tak?

— To wydaje się takie dziwaczne, a jednak jestem prawie pewna. Rano, w dniu, gdy zamordowano monsieur Renaulda, przechadzałam się po ogrodzie i usłyszałam głosy dwóch kłócących się mężczyzn. Rozsunęłam gałęzie i zajrzałam do sąsiedniego ogrodu. Jednym z tych mężczyzn był monsieur Renauld, drugim jakiś obrzydliwy włóczęga w łachmanach. Na zmianę to prosił, to znów groził. Wydawało mi się, że chciał pieniędzy, ale w tym momencie z domu odezwało się wołanie mamy i odeszłam od żywopłotu. To wszystko, tylko że… teraz jestem prawie pewna, iż ten włóczęga i nieżywy mężczyzna w szopie, to ta sama osoba.

Poirot wydał okrzyk.

— Ale dlaczego od razu nie powiedziała pani tego, mademoiselle?

— Dlatego, że na początku miałam tylko niejasne wrażenie, że widziałam kiedyś tę twarz. Jednak ten mężczyzna był zupełnie inaczej ubrany i najwyraźniej pochodził z innych sfer.

Od strony domu rozległo się wołanie.

— Maman — wyszeptała Marthe. — Muszę iść. I zniknęła między drzewami.

— Idziemy — rozkazał Poirot, chwytając mnie za ramię i zwracając się w kierunku willi.

— Co o tym wszystkim myślisz? — spytałem zaciekawiony. — Czy ta dziewczyna mówiła prawdę, czy też próbowała odwrócić podejrzenie od ukochanego?

— To interesująca historia — stwierdził Poirot. — Ale myślę, że jest całkowicie prawdziwa. Mademoiselle Marthe niechcący powiedziała prawdę o czymś zupełnie innym — przypadkowo udowodniła, że Jack Renauld kłamał. Przypominasz sobie jego wahanie, gdy zapytałem, czy w wieczór morderstwa widział się z Marthe Daubreuil? Przez chwilę milczał, a potem powiedział „tak”. Wtedy podejrzewałem, że skłamał. Musiałem więc zobaczyć się z Marthe, zanim uzgodnią zeznania. Wystarczyły jej cztery słowa, abym otrzymał interesującą mnie informację. Kiedy zapytałem, czy wie, że Jack Renauld był tutaj w wieczór morderstwa, odpowiedziała: „mówił mi o tym”. A zatem, Hastings, co Jack Renauld robił tutaj w ów fatalny wieczór? A jeżeli nie spotkał się z mademoiselle Marthe, to z kim się widział?

— Ależ, Poirot — wykrzyknąłem osłupiały — przecież nie wierzysz, że ten chłopiec zamordował własnego ojca?

— Mon ami — odparł Poirot — ty ciągle jesteś niepoprawnie sentymentalny! Widziałem matki, które dla zdobycia pieniędzy z ubezpieczenia mordowały własne dzieci! Można uwierzyć we wszystko.

— A motyw?

— Oczywiście pieniądze. Przypomnij sobie, że Jack Renauld był przekonany, iż odziedziczy połowę majątku ojca.

— A ten włóczęga? Co on ma z tym wspólnego? Poirot wzruszył ramionami.

— Giraud powiedziałby, że był jego wspólnikiem — jakiś pospolity bandyta, który pomógł młodemu Renauldowi popełnić morderstwo, i został potem usunięty.

— Jest jeszcze ten włos na rękojeści sztyletu. Co z tym kobiecym włosem? — Ach! — Poirot uśmiechnął się szeroko. — Dowcipniś z tego naszego Girauda. On jest przekonany, że wcale nie chodzi o włos kobiety. Pamiętaj, że dzisiejsi młodzi mężczyźni noszą włosy zaczesane do tyłu i pomadują je, żeby dobrze leżały. W ten sposób niektóre włosy osiągają znaczną długość.

— I ty sądzisz, że w tym wypadku o to chodzi?

— Nie — odparł Poirot z dziwnym uśmiechem. — Dlatego, że ja wiem, iż to był włos kobiety — co więcej, wiem której.

— Madame Daubreuil — stwierdziłem kategorycznie.

— Być może — rzekł Poirot, spoglądając na mnie ironicznie. Ale nie dałem się zbić z tropu.

— Co teraz zrobimy? — zapytałem, gdy znaleźliśmy się w holu willi Genevi?ve.

— Zamierzam przejrzeć rzeczy Jacka Renaulda. Dlatego pozbyłem się go na kilka godzin.

Poirot starannie i metodycznie otwierał po kolei wszystkie szuflady, badał ich zawartość i zasuwał tak, aby niczego nie można było poznać. Była to żmudna i nudna czynność. Poirot grzebał w kołnierzykach, piżamach i skarpetkach. Wtem usłyszałem za oknem warkot, który poderwał mnie z miejsca.

— Poirot! — wykrzyknąłem. — Właśnie zajechał jakiś samochód. Wysiadają z niego Giraud, Jack Renauld i dwóch żandarmów.

— Sacre tonnerre! — mruknął Poirot. — Ten bydlak Giraud nie mógł zaczekać? Chyba nie zdążę już ułożyć rzeczy w ostatniej szufladzie. Pospieszmy się.

Bezceremonialnie wyrzucił zawartość ostatniej szuflady na podłogę — w większości krawaty i chusteczki. Nagle z okrzykiem triumfu podniósł mały kartonik, najwyraźniej fotografię. Szybko schował ją do kieszeni, wepchnął cały bałagan do szuflady i chwyciwszy mnie za ramię pociągnął na schody. W holu spotkaliśmy Girauda, który w milczeniu przyglądał się swemu więźniowi.

— Witam, monsieur Giraud — rzekł Poirot. — Co my tu mamy?

Giraud wskazał ruchem głowy Jacka.

— Próbował uciec, ale okazałem się przewidujący. Jest aresztowany pod zarzutem zamordowania ojca, monsieur Paula Renaulda.

Poirot odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pobladłego młodzieńca, opartego o framugę drzwi.

— Co pan na to, jeune homme?*

Jack Renauld wpatrywał się w niego zimnym wzrokiem.

— Nic — odparł.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

ZATRUDNIAM SWOJE SZARE KOMÓRKI

Byłem zupełnie oszołomiony. Nie mogłem uwierzyć, że Jack Renauld jest winny. Po tym pytaniu Poirota spodziewałem się gwałtownych protestów, błagania, zapierania siej, że nie jest winny. Ale teraz, patrząc na niego, gdy tak stał oparty o ścianę, jakby życie z niego uciekło i słysząc odpowiedź, jaka padła z jego ust — porzuciłem wszelkie wątpliwości.

— Na jakiej podstawie aresztował go pan? — spytał Girauda Poirot.

— Spodziewa się pan, że udzielę na to pytanie odpowiedzi?

— Tak, choćby przez zwykłą uprzejmość.

Giraud spojrzał na niego nieufnie. Pragnienie brutalnego odmówienia odpowiedzi walczyło w nim z chęcią zatriumfowania nad swym konkurentem.

— Zapewne sądzi pan, że popełniłem pomyłkę? — zapytał szyderczo.

— Nie byłbym tym zaskoczony — odparł Poirot, rewanżując się ironią.

Twarz Girauda pokryła się ciemnym rumieńcem.

— Eh bien, niech pan wejdzie. Sam pan osądzi. Otworzył drzwi do salonu i weszliśmy do środka, zostawiając Jacka Renaulda pod strażą dwóch żandarmów.

— A teraz, monsieur Poirot — rzekł Giraud z nie ukrywanym sarkazmem, kładąc kapelusz na stole — pozwoli pan, że wygłoszę mały wykład na temat pracy detektywa. Pokażę panu, na czym polega nowoczesna praca.

— Bien! — odparł Poirot, przygotowując się do słuchania.

— A ja pokażę panu, jak potrafi słuchać stara gwardia. — Oparł się wygodnie w fotelu i przymknął oczy. Otworzył je na moment i dodał: — Proszę się nie obawiać, że zasnę. Słucham z największą uwagą.

— Oczywiście — zaczął Giraud — bardzo szybko rozszyfrowałem całą tę błazenadę z Chilijczykami. Istotnie, mamy w tej sprawie dwóch mężczyzn — tylko że nie są oni tajemniczymi obcokrajowcami! To zwykłe mydlenie oczu.

— Jak dotąd wszystko jest bardzo prawdopodobne, drogi Giraud — mruknął Poirot. — Szczególnie po tym wspaniałym dowcipie, jaki zrobiono panu, z niedopałkiem papierosa i zapałką

Giraud przeszył go lodowatym wzrokiem, ale mówił dalej:

— Z tą sprawą musiał być związany mężczyzna, który wykopał grób. Wiemy, że żaden z mężczyzn nie odniósł korzyści z morderstwa, ale wiemy też, iż jest jeden, który myślał, że będzie miał z niego korzyść. Dowiedziałem się o kłótni Jacka Renaulda z ojcem i o tym, że mu groził. Zatem ustaliłem motyw. A teraz zastanówmy się, jak to się stało. Jack Renauld był w Merlinville tego wieczoru. Ukrył to — co zmieniło podejrzenie w pewność. Potem znaleźliśmy drugą ofiarę — ugodzoną tym samym sztyletem. Wiemy, kiedy go skradziono. Kapitan Hastings może nam podać dokładny czas. Tylko Jack Renauld, po przybyciu z Cherbourga, mógł ukraść sztylet. Ustaliłem, gdzie w tym czasie przebywali domownicy.

Poirot przerwał:

— Myli się pan. Jest jeszcze inna osoba, która mogła ukraść sztylet.

— Ma pan na myśli monsieur Stonora? Przywiózł go do drzwi willi samochód jadący prosto z Calais. Ach, może mi pan wierzyć, wszystko dokładnie sprawdziłem. Monsieur Jack Renauld przyjechał pociągiem. Od przyjazdu na dworzec do przybycia do willi minęła godzina. Niewątpliwie widział kapitana Hastingsa, jak ze swoją towarzyszką opuszcza szopę, wśliznął się do środka, zabrał sztylet i potem w szopie zabił nim wspólnika…

— Który już wtedy nie żył!

Giraud wzruszył ramionami.

— Zapewne nie zdawał sobie z tego sprawy. Może sądził, że śpi. Niewątpliwie mieli tam wyznaczone spotkanie. W każdym razie wiedział, że to drugie morderstwo bardzo skomplikuje sprawę. No i skomplikowało.

— Ale nie oszukało detektywa, monsieur Girauda — mruknął Poirot.

— Pan kpi ze mnie! Ale zaraz przedstawię panu ostatni, niepodważalny dowód! Opowieść madame Renauld była kłamstwem — była od początku do końca zmyślona. Jesteśmy przekonani, że kochała męża — a jednak kłamała, aby osłonić jego mordercę. Z jakiego powodu kobieta kłamie? Czasem robi to ze względu na siebie, zwykle ze względu na mężczyznę, którego kocha, i zawsze dla swoich dzieci. I to jest ten ostatni, niepodważalny dowód. Nie może go pan podważyć — skończył Giraud triumfalnie.

Poirot obserwował go spokojnie.

— Oto, jak ja widzę tę sprawę — rzekł Giraud. — Co może pan ze swej strony dodać?

— Tylko to, że zapomniał pan o jednej rzeczy.

— O czym?

— Jack Renauld z pewnością wiedział o pracach prowadzonych na polu golfowym i wiedział też, że ciało zostanie szybko odkryte, gdy robotnicy zaczną w tym miejscu kopać.

Giraud zaśmiał się głośno.

— Ależ to, co pan powiedział jest zupełną bzdurą! Przecież on właśnie chciał, żeby ciało szybko znaleziono! Dopóki ciało nie zostałoby znalezione, nikt by nie wiedział o śmierci ojca i Jack Renauld nie mógłby przejąć odziedziczonego majątku.

— Wobec tego, po co go grzebał? — zapytał bardzo łagodnie Poirot, podnosząc się z fotela. Jego oczy błyszczały na zielono. — Zastanów się, Giraud. Jeżeli zależało mu, aby ciało znaleziono szybko, to po co je grzebał?

Giraud milczał. Nie był przygotowany na to pytanie. Wzruszył ramionami, jakby chciał w ten sposób pokazać, że dla niego fakt ten nie ma najmniejszego znaczenia.

Poirot skierował się do drzwi. Poszedłem za nim.

— Zapomniał pan jeszcze o jednej rzeczy — rzucił przez ramię.

— O czym?

— O kawałku ołowianej rurki — odparł Poirot i wyszedł z pokoju.

Jack Renauld ciągle stał w holu, milczący, z bladą twarzą. Gdy wyszliśmy z salonu, spojrzał na nas uważnie. W tej samej chwili rozległy się kroki na schodach. Schodziła pani Renauld. Na widok syna między dwoma żandarmami zatrzymała się jak skamieniała.

— Jack — zaczęła niepewnie. — Jack, co to ma znaczyć? Spojrzał na nią i powiedział bezbarwnym głosem:

— Zostałem aresztowany, mamo.

— Co?

Krzyknęła przeraźliwie i, zanim ktoś zdążył ją pochwycić, upadła bezwładnie na wznak. Podbiegliśmy do niej. Po chwili Poirot wyprostował się.

— Uderzyła silnie głową o stopień. Sądzę, że ma lekki wstrząs mózgu. Jeśli Giraud chce ją przesłuchać, będzie musiał z tym poczekać. Sądzę, że przynajmniej przez tydzień będzie nieprzytomna.

Denise i Françoise przybiegły na ratunek swojej pani i Poirot, zostawiwszy ją pod ich opieką, opuścił dom. Szedł milczący, z opuszczoną głową i zmarszczonymi brwiami. Przez jakiś czas również milczałem, ale w końcu nie wytrzymałem i zapytałem: — Czy mimo wszystkich pozorów, wierzysz w winę Jacka Renaulda?

Poirot nie odpowiedział natychmiast. Po dłuższej chwili rzekł ponuro:

— Nie wiem, Hastings. Istnieje taka możliwość. Oczywiście Giraud całkowicie się myli — myli się od początku do końca. Jeżeli Jack Renauld jest winny, to nie dowodzą o jego winie argumenty Girauda. A tylko ja znam coś, co go najbardziej oskarża.

— Co to jest? — zapytałem zaskoczony.

— Gdybyś użył swoich szarych komórek i zobaczył całą sprawę tak jasno, jak ja ją widzę, drogi przyjacielu, sam byś się domyślił.

Była to jedna z odpowiedzi Poirota, które zawsze mnie irytowały. Nie czekając, co powiem, kontynuował:

— Przejdźmy się nad morze. Usiądziemy na wydmie, popatrzymy na plażę i zastanowimy się nad naszą sprawą. Powinieneś wiedzieć wszystko to, co ja wiem, ale chciałbym, żebyś sam odkrył prawdę — nie będę prowadził cię za rękę.

Usiedliśmy, tak jak chciał Poirot, na piaszczystej wydmie, i patrzyliśmy na morze.

— Myśl, drogi przyjacielu — rzekł zachęcająco Poirot. — Uporządkuj myśli. Bądź metodyczny. Bądź zdyscyplinowany. W tym tkwi tajemnica powodzenia.

Usiłowałem być mu posłuszny, rozważając w myślach wszystkie szczegóły sprawy. I nagle wpadła mi do głowy świetna myśl. Podniecony, z drżeniem budowałem własną hipotezę.

— Widzę, że wpadłeś na jakiś pomysł, mon ami! Wspaniale. Robimy postępy.

Wyprostowałem się i zapaliłem fajkę.

— Poirot — powiedziałem — wydaje mi się, że dopuściliśmy się karygodnego niedbalstwa. Powiedziałem my, chociaż prawdę mówiąc powinienem powiedzieć ja. Ale musisz teraz płacić za swoją dotychczasową tajemniczość. Powtarzam raz jeszcze, popełniliśmy karygodne niedbalstwo. Istnieje jeszcze ktoś, o kim zapomnieliśmy.

— A któż to taki? — zapytał Poirot z przekornym błyskiem w oku.

— Georges Conneau!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

ZDUMIEWAJĄCE OŚWIADCZENIE

W chwilę potem Poirot objął mnie i serdecznie ucałował w oba policzki.

— Nareszcie! Doszedłeś do tego! I to zupełnie sam. To nadzwyczajne! Myśl dalej. Masz rację. Zdecydowanie popełniliśmy błąd, zapominając o Georges'u Conneau.

Byłem tak wstrząśnięty zachowaniem mego przyjaciela, że z trudem mogłem mówić dalej. Jednak jakoś udało mi się zebrać myśli i dodałem:

— Georges Conneau zniknął dwadzieścia lat temu, ale nie mamy żadnych podstaw sądzić, że nie żyje.

— Żadnych — przyznał Poirot. — Mów dalej.

— A zatem przyjmijmy, że żyje.

— Dobrze.

— Albo żył jeszcze do niedawna.

— Coraz lepiej, coraz lepiej!

— Możemy też przyjąć — ciągnąłem z rosnącym entuzjazmem — że znalazł się w kłopotach. Stał się pospolitym przestępcą, został włóczęgą — jak wolisz. Przypadek sprowadził go do Merlinville. I tu spotkał kobietę, której nigdy nie przestał kochać.

— No, no, tylko bez sentymentalizmu — ostrzegł Poirot.

— Tam gdzie jest nienawiść, jest też miłość — zacytowałem, chociaż wydawało mi się, że coś pokręciłem. — W każdym razie znalazł się tutaj i zamieszkał pod przybranym nazwiskiem. Ale ona miała już nowego kochanka, Anglika, Renaulda. Georges Conneau, owładnięty wspomnieniami dawnych przejść, wdał się w awanturę z Renauldem. Zaczaił się na niego i gdy wracał z odwiedzin u kochanki, zadał mu cios w plecy. Potem, przerażony swoim czynem, zaczyna kopać grób. Przypuszczam, że istnieje możliwość, iż madame Daubreuil wyszła za swym dawnym kochankiem. Wtedy między nią a Georges'em Conneau dochodzi do okropnej sceny. Wlecze ją do szopy, ale tam nagle pada dotknięty atakiem epilepsji. Wyobraźmy sobie, że w tym momencie pojawia się Jack Renauld. Madame Dubreuil opowiada mu o wszystkim, wskazując na straszliwe konsekwencje dla jej córki, jeśli wyjdzie na jaw jej skandaliczna przeszłość. Zabójca jego ojca nie żyje, zatem muszą wszystko zatuszować. Jack Renauld wyraża zgodę. Wraca do domu, przekonuje matkę i instruuje, co ma robić. Zgodnie z opowieścią madame Daubreuil, która dała mu opis własnych doświadczeń, matka zgadza się na skrępowanie i zakneblowanie. No i co o tym myślisz?

Oparłem się wygodnie, dumny z tak zręcznie przeprowadzonej rekonstrukcji.

Poirot patrzył na mnie w zamyśleniu.

— Myślę, że powinieneś pisać scenariusze filmowe, mon ami — stwierdził w końcu.

— To znaczy…

— To znaczy, że z tej historii, jaką mi opowiedziałeś, można by zrobić doskonały film — ale nie ma ona żadnego związku z rzeczywistością.

— Przyznaję, że nie podałem wszystkich szczegółów, ale…

— Nie tylko ich nie podałeś, ale całkowicie je pominąłeś. Co, na przykład, oznaczał strój tych dwóch mężczyzn? Czy sugerujesz, że Conneau, po zasztyletowaniu swojej ofiary, zdjął z niej ubranie, przebrał się w nie i ponownie wbił sztylet?

— Nie rozumiem jakie to ma znaczenie — zaperzyłem się, trochę dotknięty. — Pieniądze i ubranie mógł dostać tego dnia od madame Daubreuil. Pewnie jej groził.

— Groził? Naprawdę tak przypuszczasz?

— Naprawdę. Mógł grozić, że zdradzi jej tożsamość Renauldowi, który najprawdopodobniej udaremniłby wszelkie nadzieje na małżeństwo jej córki.

— Mylisz się, Hastings. Nie szantażował jej, to ona trzymała go w garści. Pamiętaj, że Georges Conneau ciągle jest poszukiwany w związku z popełnieniem morderstwa. Jedno jej słowo może go zaprowadzić na gilotynę.

Z wielkim żalem musiałem mu przyznać rację.

— Nie wątpię, że twoja teoria jest doskonała w każdym szczególe — rzekłem kwaśno.

— Moja teoria jest zgodna z prawdą — odparł spokojnie Poirot. — A prawda wszystko wyjaśnia. Ty w swojej teorii popełniłeś fundamentalny błąd. Pozwoliłeś ponieść się fantazji dotyczącej wszystkich nocnych spotkań i namiętnych scen miłosnych. Ale w śledztwie dotyczącym morderstwa musimy opierać się na sprawach zwyczajnych, przyziemnych. Chcesz, abym zapoznał cię z moimi metodami?

— Ależ tak, zademonstruj je!

Poirot usiadł prosto i zaczął mówić, podkreślając palcem wskazującym co ważniejsze punkty.

— Zacznę podobnie jak ty, od najważniejszej osoby jaką jest Georges Conneau. Opowieść madame Beroldy przed sądem o tych Rosjanach była oczywiście zmyślona. Gdyby była niewinna, to zgodnie z tym, co oświadczyła, mogła tę historię wymyślić tylko sama. Ale jeśli nie była niewinna, to mogła ją obmyślić sama albo mógł to zrobić Georges Conneau.

Teraz w sprawie, którą badamy, mamy do czynienia z podobną bajeczką. Jak ci już mówiłem, fakty zdają się przeczyć uczestnictwu madame Daubreuil. Wróćmy więc do hipotezy, że ta historia zrodziła się w mózgu Georges'a Conneau. Doskonale. W takim razie Georges Conneau zaplanował zbrodnię przy współudziale pani Renauld. I tak oto pani Renauld wysuwa się na pierwszy plan, a za nią kryje się w cieniu postać, której obecnego imienia, niestety, nie znamy.

Prześledźmy więc całą sprawę Renaulda od początku, notując wszystkie ważniejsze punkty w porządku chronologicznym. Masz notes i ołówek? Dobrze. Co zatem zanotujesz w pierwszym punkcie?

— List do ciebie?

— To pierwszy punkt, o którym wiemy, ale nie jest to początek całej sprawy. Według mnie pierwszym punktem jest przemiana, jaka nastąpiła u monsieur Renaulda wkrótce po przybyciu do Merlinville, a którą potwierdza wielu świadków. Mamy też nawiązanie przyjaznych stosunków z madame Daubreuil i przelanie ogromnych sum na jej konto. Od tego przechodzimy wprost do daty dwudziestego trzeciego maja.

Poirot przerwał, odchrząknął i polecił, żebym zapisał:

— 23 maja. Monsieur Renauld kłóci się z synem, który zamierza się ożenić z Marthe Daubreuil. Syn wyjeżdża do Paryża.

24 maja. Monsieur Renauld zmienia testament, pozostawiając żonie wyłączną kontrolę nad majątkiem.

7 czerwca. Kłótnia w ogrodzie z włóczęgą. Świadkiem jest Marthe Daubreuil.

List wysłany do Herkulesa Poirota, z błaganiem o pomoc.

Telegram wysłany do Jacka Renaulda, z poleceniem, aby na statku „Anzora” popłynął do Buenos Aires.

Szofer Masters zostaje wysłany na urlop.

Wieczorem willę odwiedza jakaś kobieta. Odprowadzając ją do wyjścia, Renauld mówi: „Tak, tak… ale na litość boską, idź już…”

Poirot przerwał.

— A teraz, Hastings, weź każdy z tych faktów z osobna i zbadaj dokładnie, a potem porównaj z innymi i powiedz mi, czy nie rzucają nowego światła na sprawę.

Postanowiłem postąpić według jego rady. Ale po jakimś czasie powiedziałem z powątpiewaniem: — Ciągle nasuwa mi się pytanie związane z pierwszymi punktami. Nie wiem, czy należy przyjąć hipotezę szantażu, czy też fakt namiętności do tej kobiety.

— Zdecydowanie szantaż. Słyszałeś, co Stonor mówił o jego charakterze i przyzwyczajeniach.

— Pani Renauld nie potwierdziła tego — zauważyłem.

— Zdążyliśmy się już przekonać, że nie możemy polegać na zeznaniach madame Renauld. Natomiast możemy wierzyć w to, co powiedział Stonor.

— Jeżeli jednak Renauld miał romans z kobietą o imieniu Bella, to nie wydaje się nieprawdopodobne, że miał też inny — z madame Daubreuil.

— Absolutnie się z tobą zgadzam. Hastings. Ale pytanie, czy miał romans z Bellą?

— List, Poirot. Zapomniałeś o liście.

— Nie, nie zapomniałem. Ale co cię skłoniło do twierdzenia, że ten list pisany był do monsieur Renaulda?

— No, znaleziono go w jego kieszeni i… i…

— I to wszystko! — przerwał Poirot. — Ani razu nie ma w nim .imienia tego, do kogo list był adresowany. Przyjęliśmy, że adresowany był do nieboszczyka, ponieważ znaleźliśmy go w jego płaszczu. Ale, mon ami, coś mnie w tym płaszczu uderzyło. Zmierzyłem go i zauważyłem, że Renaud nosił dziwnie długi płaszcz. Ta uwaga powinna dać ci coś do myślenia.

— Pomyślałem, że powiedziałeś to tylko po to, aby coś powiedzieć — przyznałem.

— Ach, quelle idee! Potem widziałeś, jak mierzę płaszcz Jacka Renaulda. Eh bien, monsieur Jack Renauld nosi bardzo krótki płaszcz. Porównaj ze sobą te dwa fakty i dołącz do nich trzeci, mianowicie to, że Jack Renauld wybiegł z domu spiesząc się na pociąg do Paryża, i powiedz, jaki z tego płynie wniosek?

— Wnioskuję — odparłem wolno, gdy zaczęło docierać do mnie znaczenie uwag Poirota — że list był pisany do Jacka Renaulda — a nie do jego ojca. W zdenerwowaniu i pośpiechu chwycił nie swój płaszcz. Poirot skinął głową.

— Doskonale! Później wrócimy do tego punktu. Tymczasem musimy przyjąć, że ten list nie był adresowany do monsieur Renaulda ojca i przejdźmy do następnego punktu z porządku chronologicznego.

— „23 maja — odczytałem. — Monsieur Renauld kłóci się z synem, który zamierza się ożenić z Marthe Daubreuil. Syn wyjeżdża do Paryża”. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego i zmiana testamentu następnego dnia wydaje się zupełnie jasna. Był to skutek owej kłótni.

— Zgadzamy się, mon ami — przynajmniej w tym punkcie. Jaki jest jednak bezpośredni motyw takiej decyzji monsieur Renaulda?

Otworzyłem szeroko oczy zaskoczony. — Był oczywiście wściekły na syna.

— A jednak pisał do niego do Paryża serdeczne listy?

— Tak twierdził Jack Renauld, ale nie pokazał ich.

— Dobrze, idźmy dalej.

— Teraz mamy dzień tragedii. Ustaliłeś porządek rannych wypadków. Czym się kierowałeś?

— Przekonałem się, że list, który otrzymałem, był wysłany jednocześnie z nadaniem telegramu. Wkrótce potem Masters dowiedział się, że może wziąć urlop. Według mnie kłótnia z włóczęgą miała miejsce w trakcie tych wypadków.

— Nie wiem, jak to można dokładnie ustalić, chyba że zapytasz madame Daubreuil.

— Nie muszę. Wiem dokładnie. A jeśli ty tego nie wiesz, Hastings, to nic nie rozumiesz.

Patrzyłem na niego przez chwilę.

— Oczywiście! Ale ze mnie głupiec. Jeżeli włóczęgą był Georges Conneau, to dopiero po tej awanturze pan Renauld uświadomił sobie, że grozi mu niebezpieczeństwo. Odprawił szofera, Mastersa, którego podejrzewał, że jest na usługach tamtego, wysłał telegram do syna, a potem wezwał ciebie. Na wargach Poirota pojawił się słaby uśmiech.

— Nie wydaje ci się dziwne, że użył w liście tych samych określeń, którymi później posłużyła się madame Renauld? Jeżeli wzmianka o Santiago miała na celu wprowadzenie w błąd, to dlaczego Renauld wspomniał o tym i — co więcej — wysłał tam syna?

— Tak, przyznaję, to zagadkowe. Ale może później znajdziemy jakieś wyjaśnienie. Teraz zbliżamy się do wieczoru i wizyty owej tajemniczej kobiety. Przyznaję, że byłbym zaskoczony, gdyby to nie była madame Daubreuil, jak cały czas utrzymywała Françoise.

Poirot potrząsnął głową.

— Przyjacielu, drogi przyjacielu, co się stało z twoim rozumem? Zapomniałeś o skrawku czeku i fakcie, że nazwisko Bella Duveen nie było obce Stonorowi. Myślę, iż możemy przyjąć, że Bella Duveen była ową tajemniczą korespondentką Jacka i że to ona była tego wieczoru w willi Genevi?ve. Nie mamy pewności, czy chciała się widzieć z Jackiem, czy też miała zamiar rozmówić się z jego ojcem. Jednak możemy sobie wyobrazić przebieg wypadków. Zaczęła występować z żądaniami pod adresem Jacka, a potem prawdopodobnie pokazała mu listy, które do niej napisał, a jego ojciec próbując je od niej odkupić, wypisał czek, który z oburzeniem podarła. Treść listu zdradzała kobietę naprawdę zakochaną. Dziewczyna była zapewne głęboko dotknięta i odmówiła przyjęcia pieniędzy. W końcu pozbył się jej. Słowa, które wypowiedział przy pożegnaniu, są znaczące.

— „Tak, tak, ale na litość boską idź już”— zacytowałem. — Według mnie zachował się trochę zbyt gwałtownie i to wszystko.

— Ale to wystarczy. Rozpaczliwie chciał, żeby dziewczyna już poszła. Dlaczego? Nie dlatego, że sama rozmowa nie była przyjemna. Nie, chodziło o to, że czas mijał, a czas był dla niego najdroższy.

— Dlaczego? — zapytałem zdumiony.

— Takie właśnie musimy sobie zadać pytanie. Dlaczego, A potem nastąpił incydent z zegarkiem na rękę — który znowu wskazuje nam, że czas odgrywa ważna rolę w tej zbrodni. Teraz szybko zmierzamy do rzeczywistej tragedii. Jest wpół do jedenastej. Bella Duveen już odeszła, a z rozbitego zegarka wiemy, że zbrodnię popełniono — albo ją zainscenizowano —— przed północą. Sprawdziliśmy wszystkie fakty poprzedzające morderstwo i pozostał tylko jeden, którego nie możemy umiejscowić. Według orzeczenia lekarskiego w chwili, gdy znaleziono włóczęgę, nie żył już od co najmniej czterdziestu ośmiu godzin — a może nawet o dwadzieścia cztery godziny dłużej. Tak więc, opierając się na znanych nam faktach, mogę twierdzić, że nie żył już od rana siódmego czerwca.

Wpatrywałem się w niego zdumiony.

— Ale jak? Dlaczego? Skąd to przypuszczenie?

— Ponieważ tylko w ten sposób możemy logicznie wyjaśnić następstwo wypadków. Mon ami, przez całą drogę prowadziłem cię krok po kroku. Jeszcze nic dostrzegasz tego, co rzuca się wyraźnie w oczy?

— Drogi Poirot, mnie nic się wyraźnie nie rzuca w oczy. Na początku wszystko wydawało się takie jasne, ale teraz czuję się bezradny, tonę w absolutnych ciemnościach. Na litość boską, zdradź mi w końcu, kto zabił Renaulda.

— Sam tego jeszcze nie jestem pewien.

— Przecież powiedziałeś, że to się rzuca wyraźnie w oczy!

— Oboje mamy co innego na myśli, drogi przyjacielu. Pamiętaj, że mamy do rozwiązania zagadkę dwóch zbrodni — do których, jak już zaznaczyłem, mamy dwa niezbędne ciała. Zaraz, zaraz, nie bądź taki niecierpliwy! Wszystko wyjaśnię. Przede wszystkim rozważmy sprawę pod kątem psychologicznym. Zanotowaliśmy, że monsieur Renauld trzykrotnie wyraźnie zmienił poglądy i sposób zachowania — dlatego mamy trzy psychologiczne punkty zwrotne. Pierwszy raz natychmiast po przybyciu do Merlinville, drugi raz po kłótni z synem, która miała konkretne podłoże; oraz trzeci raz rankiem siódmego czerwca. Za każdym razem z trzech różnych przyczyn. Zbadajmy teraz przyczyny. Pierwszą możemy przypisać spotkaniu z madame Daubreuil. Druga związana jest z nią pośrednio, skoro chodzi o małżeństwo jego syna z jej córką. Ale trzecia przyczyna jest nam nie znana. Musimy dedukować. A teraz, mon ami, pozwól, że zadam ci jedno pytanie: kto twoim zdaniem zaplanował tę zbrodnię?

— Georges Conneau — odparłem z powątpiewaniem, ostrożnie zerkając na Poirota.

— Doskonale! Pamiętaj, że Giraud twierdzi, że kobieta kłamie wtedy, gdy chce ratować samą siebie, swego kochanka lub dziecko. Jeśli mamy podstawę sądzić, że kłamstwo podyktował jej Georges Conneau i że Georges Conneau nie jest Jackiem Renauldem, oznacza to, że nasza trzecia hipoteza upada. Ale, jeśli przypiszemy zbrodnię Georgesowi Conneau, to pierwsza też jest wykluczona. Wobec tego musimy zastanowić się nad drugą — czyli że madame Reanuld kłamała po to, aby osłonić kochanego przez siebie mężczyznę, aby ocalić Georgesa Conneau. Zgadzasz się ze mną?

— Tak — przyznałem. — To wydaje się dość logiczne.

— Bien! Madame Renauld kochała Georges'a Conneau. Kto zatem jest Georges'em Conneau?

— Ten włóczęga.

— Czy mamy jakiś dowód na to, że kochała włóczęgę?

— Nie, ale…

— Doskonale. Porzuć teorię, której przeczą fakty. Zadaj sobie pytanie, kogo madame Renauld kochała.

Potrząsnąłem głową zakłopotany.

— Mais oui, wiesz doskonale. Kogo madame Renauld kochała tak szczerze, że ujrzawszy go martwego padła zemdlona?

Wpatrywałem się w Poirota oniemiały ze zdumienia.

— Męża…? — wykrztusiłem. Poirot skinął głową.

— Tak, męża albo Georges'a Conneau, jeśli wolisz go tak nazywać.

Próbowałem się skupić.

— Ależ to niemożliwe.

— Dlaczego niemożliwe? Czyż obaj nie zgodziliśmy się, że madame Daubreuil szantażowała Georgesa Conneau?

— Tak, ale…

— Czy nie szantażowała z dużym powodzeniem monsieur Renaulda?

— To może i prawda, ale…

— I czy nie jest to faktem, iż nic nie wiemy o młodości monsieur Renaulda? Nagle — dokładnie dwadzieścia dwa lata temu — wypłynął jako Kanadyjczyk pochodzenia francuskiego.

— To wszystko jest prawdą — stwierdziłem bardziej stanowczo — ale wydaje mi się, że przeoczyłeś dość istotny punkt.

— Co masz na myśli, drogi przyjacielu?

— Przyjęliśmy, że Georges zaplanował zbrodnię. A to prowadzi nas do śmiesznej konkluzji, że zaplanował zamordowanie samego siebie!

— Eh bien, mon ami — rzekł spokojnie Poirot — on właśnie to zrobił!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

ROZWAŻANIA HERKULESA POIROTA

Poirot zaczął mówić miarowym głosem:

— Dziwne ci się wydaje, mon ami, że człowiek może zaplanować własną śmierć? Tak dziwne, że wolisz odrzucić prawdę jako zbyt fantastyczną i zaakceptować historię, która jest dziesięć razy mniej prawdopodobna. Tak, monsieur Renauld zaplanował własną śmierć, tylko że jest jeden szczegół, który być może ci umknął — on wcale nie miał zamiaru umierać.

Potrząsnąłem niedowierzająco głową.

— Ależ tak, to wszystko jest bardzo proste — ciągnął łagodnie Poirot. — Do zbrodni, którą sobie zaplanował monsieur Renauld, nie był potrzebny morderca, ale — jak już wspomniałem — trup. Spróbujmy wszystko zrekonstruować, śledząc sprawę pod innym kątem.

Georges Conneau umknął do Kanady przed wymiarem sprawiedliwości. Tam, pod zmienionym nazwiskiem, ożenił się i zbił fortunę w Ameryce Południowej. Jednak dręczy go tęsknota za rodzinnym krajem. Minęło dwadzieścia lat, zmienił się fizycznie, a ponadto stał się człowiekiem tak poważanym, że nikomu nie przyszłoby do głowy, iż łączy go coś ze zbiegłym przed wielu laty przestępcą. Doszedł więc do wniosku, że może całkiem bezpiecznie wrócić. Zakłada swoją główną kwaterę w Anglii, ale każde lato postanawia spędzać we Francji. Jakiś fatalny traf albo mroczny wyrok losu, który kieruje ludzkimi losami nie pozwalając uniknąć konsekwencji popełnionych czynów, sprawia, że trafia właśnie do Merlinville. A tu mieszka jedyna w całej Francji osoba, która może go rozpoznać. Renauld, oczywiście, jest dla madame Daubreuil kopalnią złota, z której nie waha się czerpać pełnymi garściami. Jest bezradny, znajduje się całkowicie w jej rękach. A ona bezlitośnie upuszcza mu krwi.

Nadchodzi nieuniknione. Jack Renauld zakochuje się w pięknej dziewczynie, którą widuje niemal codziennie, i chce ją poślubić. To budzi wściekłość ojca. Za wszelką cenę chce przeszkodzić małżeństwu syna z córką tej podłej kobiety. Jack Renauld nie zna przeszłości ojca, ale zna ją madame Renauld. To kobieta o bardzo silnym charakterze i namiętnie oddana mężowi. Postanawiają się naradzić. Renauld widzi tylko jedno wyjście — śmierć. Musi pozornie umrzeć, ale w rzeczywistości ucieknie do innego kraju, gdzie znowu rozpocznie nowe życie pod przybranym nazwiskiem i gdzie madame Renauld, grając chwilowo rolę wdowy, przyłączy się do niego. Ale ponieważ muszą mieć kontrolę nad całym majątkiem, zmienia testament. Nie wiem, jak naprawdę wyobrażali sobie całą tę historię z trupem — może jakiś spalony szkielet odkupiony od studenta Akademii Sztuk Pięknych czy coś w tym rodzaju — ale zanim do końca obmyślili swój plan, zdarzył się wypadek, który dostarczył im okazji do jego urzeczywistnienia. Otóż do ich ogrodu dostaje się jakiś wulgarny, obcesowy włóczęga. Wywiązuje się walka, Renauld stara się go wyrzucić, ale nagle włóczęga, epileptyk, dostaje ataku, pada na ziemię i umiera. Renauld wzywa żonę. Razem wloką go do szopy — jak wiemy, wypadek wydarzył się na zewnątrz — i wtedy dostrzegają, jaka to nadarzyła im się wspaniała okazja. Włóczęga absolutnie nie jest podobny do Renaulda, ale nie jest już młody i ma typowo francuskie rysy. To wystarczy.

Wyobrażam sobie, że usiedli na stojącej w pobliżu ławce, której nie widać z okien domu, i omówili całą sprawę. Szybko nakreślili plan działania. Rozpoznanie zwłok musiało się opierać wyłącznie na zeznaniu madame Renauld. Należy usunąć z domu Jacka Renaulda i szofera, który służył u nich od dwóch lat. Wątpliwe, żeby służba miała powód, by zbliżyć się do zwłok, a w każdym razie Renauld zamierzał podjąć kroki, by zwieść każdego, kto nie będzie zbytnio zwracał uwagi na szczegóły. Wysłał Mastersa na urlop, nadał telegram do Jacka — nakazując mu udanie się do Buenos Aires, co jeszcze bardziej uprawdopodobni przygotowaną przez Renaulda opowieść. Ponieważ słyszał o mnie, jako o dość nieznanym i podstarzałym już detektywie, pisze list, w którym wzywa mnie na pomoc. Wiedział, że gdy przyjadę, przedstawię list, który wywrze na sędzim śledczym odpowiednio silne wrażenie — co, naturalnie, sprawdziło się w praktyce.

Przebrali trupa włóczęgi w garnitur Renaulda, jego zaś łachmany rzucili przy drzwiach szopy, nie mając odwagi zanieść ich do domu. Aby historię, którą miała opowiedzieć pani Renauld, uczynić bardziej prawdopodobną, wbili mu w serce sztylet. Tej nocy Renauld miał związać i zakneblować żonę, a potem wziąć łopatę i wykopać grób w miejscu, gdzie prowadzono roboty na terenie pola golfowego. Szczególnie ważne było, żeby znaleziono trupa — madame Daubreuil nie mogła nabrać żadnych podejrzeń. Jednak z drugiej strony, gdyby upłynęło trochę czasu, zmalałoby niebezpieczeństwo zbyt dokładnego rozpoznania ciała. Potem Renauld miał przebrać się w łachmany włóczęgi, pójść na dworzec, skąd nie zauważony odjechałby pociągiem o dwunastej dziesięć w nocy. Stwarzając pozory, że morderstwo zostało popełnione dwie godziny później, nikt nie mógłby go podejrzewać o udział w zbrodni.

Teraz rozumiesz, dlaczego wpadł w złość z powodu niespodzianej wizyty Belli. Każda chwila zwłoki mogła być fatalna dla jego planów. Szybko się jej pozbył. Następnie zabrał się do pracy. Zostawił frontowe drzwi uchylone, aby stworzyć pozory ucieczki złoczyńców tą drogą. Związał i zakneblował madame Renauld, naprawiając popełniony przed dwudziestu dwu laty błąd, kiedy więzy były zbyt słabe, co rzuciło podejrzenie na jego wspólniczkę. Resztę pozostawił bez zmian w stosunku do poprzedniej historii. Noc była chłodna, więc narzucił płaszcz na piżamę, mając potem zamiar wrzucić go do grobu razem z trupem. Wyszedł przez okno, zacierając starannie grabiami ślady na klombie — co jest najsilniej świadczącą przeciwko niemu poszlaką. Poszedł na puste pole golfowe, zaczął kopać… A potem…

— Właśnie…

— Potem — ciągnął Poirot poważnie — dosięgła go wreszcie sprawiedliwość, której tak długo się wymykał. Jakaś nieznana ręka wbiła mu sztylet w plecy. Czy teraz rozumiesz, Hastings, co miałem na myśli, mówiąc o dwóch zbrodniach? Pierwsza, którą monsieur Renauld w swej arogancji chciał, żebyśmy zbadali — została wyświetlona. Ale pod tą zbrodnią kryje się inna, znacznie bardziej skomplikowana i wyświetlenie jej będzie trudne — tym bardziej, że morderca sprytnie posłużył się w niej pomysłami Renaulda. I to właśnie czyni tę sprawę zaskakującą i szczególnie kłopotliwą do rozwiązania.

— Jesteś nadzwyczajny, Poirot — zauważyłem z podziwem. — Absolutnie nadzwyczajny. Nikomu nie udałoby się tego wszystkiego dokonać!

Odniosłem wrażenie, że te słowa sprawiły mu przyjemność. Po raz pierwszy w życiu wydawał się zakłopotany.

— Biedny Giraud — rzekł Poirot, próbując bez powodzenia udawać skromność. — Niewątpliwie nie wszystko, co robił, było głupie. Po prostu kilka razy miał pecha. Na przykład ten czarny włos owinięty wokół rękojeści sztyletu. To każdego by zbałamuciło.

— Mówiąc prawdę, Poirot — powiedziałem wolno — nawet teraz niezupełnie rozumiem, czyj jest ten włos.

— Oczywiście madame Renauld. To właśnie był ten pech Girauda. Jej z natury ciemne włosy teraz są niemal całkiem siwe. Mógłby to być całkiem dobrze włos siwy — wtedy Giraud, choćby nie wiem, jak się upierał, nie mógłby twierdzić, że pochodził z głowy Jacka Renaulda! Ten człowiek jest niezwykle uparty.

Zawsze nagina fakty do wypracowanej przez siebie teorii! Madame Renauld, gdy odzyska świadomość, niewątpliwie dużo nam powie. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że syn zostanie oskarżony o popełnienie morderstwa. Nie mogło, ponieważ wierzyła, że jest bezpieczny, płynąc na pokładzie „Anzory”. Ach! Voil? une femme, Hastings! Co za siła, jakie opanowanie! Popełniła tylko jeden mały błąd. Na jego niespodziany powrót powiedziała, że teraz to już nie ma znaczenia. I nikt na to nie zwrócił uwagi — nikt nie pojął znaczenia tych słów. Jak straszna rola przypadła w udziale tej nieszczęsnej kobiecie. Wyobraź sobie szok przy identyfikacji ciała. Zamiast tego, kogo się spodziewała, widzi nieruchome ciało męża, który — jak sądziła — znajduje się teraz daleko stąd. Nic dziwnego, że zemdlała! Ale od tej chwili, mimo bólu, mimo wielkiego cierpienia, jakże rozpaczliwie musiała grać swoją rolę! Nie mogła powiedzieć prawdy, aby naprowadzić nas na ślad prawdziwych zabójców jej męża. Ze względu na syna nie mogła zdradzić, że Paul Renauld był przestępcą, Georges'em Conneau. Ostatecznym i najgorszym ciosem musiało być dla niej publiczne przyznanie, że madame Daubreuil była kochanką jej męża — bowiem napomknięcie tylko o szantażu, mogło się fatalnie skończyć dla jej tajemnicy. Jak sprytnie odpowiedziała sędziemu śledczemu, gdy zapytał, czy w życiu jej męża istnieje jakaś tajemnica. „Jestem pewna, że nie było w nim nic romantycznego, monsieur”… Wypowiedziała to tonem doskonale swobodnym, niemal ironicznym. Monsieur Hautet poczuł się głupio, melodramatycznie. Tak, to niezwykła kobieta! Jeżeli kochała zbrodniarza, to kochała go po królewsku!

Poirot zamyślił się.

— Jest coś jeszcze, Poirot — zauważyłem. — Co z tym kawałkiem ołowianej rurki?

— Nie rozumiesz? Miała posłużyć do zniekształcenia twarzy ofiary tak, aby nikt jej nie mógł rozpoznać. To przede wszystkim ona naprowadziła mnie na właściwy trop. A ten kretyn, Giraud, dwoił się i troił, badając niedopałek papierosa i zapałkę. Czy nie mówiłem ci, że każdy ślad jest ważny, bez względu na jego wielkość? Jak widzisz, Hastings, teraz musimy zaczynać od początku. Kto zamordował monsieur Renaulda? Ktoś, kto był w pobliżu willi tuż przed dwunastą w nocy; ktoś, kto mógł odnieść z tej śmierci korzyści — i opis ten, aż nadto dobrze, pasuje do Jacka Renaulda. To nie musiała być zbrodnia popełniona z premedytacją. I do tego ten sztylet!

Nareszcie zrozumiałem. Aż podskoczyłem z wrażenia. — Oczywiście — powiedziałem — ten sztylet, który znaleźliśmy w ciele włóczęgi, był sztyletem pani Renauld? Czyżby istniały dwa identyczne sztylety?

— Z pewnością. A ponieważ mamy do czynienia z dwoma identycznymi sztyletami, ten należał do Jacka Renaulda. Ale nie to jest dla mnie najważniejsze. Przyznam się, że mam pewien pomysł, jeśli chodzi o te sztylety. Dla mnie najbardziej obciąża go coś z zakresu psychologii — dziedziczność, mon ami, dziedziczność! Podobieństwo ojca i syna — Jack Renauld jest nieodrodnym dzieckiem Georges'a Conneau.

Mówił z całą surowością i powagą i ten ton mimo woli zrobił na mnie wrażenie.

— Ale co to za pomysł, o którym wspomniałeś? — spytałem.

Poirot w odpowiedzi zerknął na swój ogromny zegarek i zapytał:

— O której godzinie po południu wypływa statek z Calais?

— Sądzę, że około piątej.

— Doskonale. Mamy dosyć czasu.

— Chcesz popłynąć do Anglii?

— Tak, przyjacielu.

— Po co?

— Aby znaleźć tam pewnego świadka.

— Kto nim jest?

Poirot odpowiedział z trochę ironicznym uśmiechem:

— Panna Bella Duveen.

— Jak ją znajdziesz? Co o niej wiesz?

— Nic o niej nie wiem — ale wielu rzeczy mogę się domyślić. Możemy przyjąć, że istotnie nazywa się Bella Duveen, a skoro jej nazwisko nie jest zupełnie obce Stonorowi, chociaż wyraźnie nie łączy go z rodziną Renauldów, to możemy przypuszczać, że zna je ze sceny. Jack Renauld, to bogaty dwudziestoletni mężczyzna. Możliwe, że jego pierwszą miłością była aktorka. To tłumaczyłoby, dlaczego monsieur Renauld usiłował udobruchać ją za pomocą czeku. Myślę, że znajdę ją z łatwością — szczególnie posługując się tym.

Wyjął z kieszeni fotografię, którą znalazł w szufladzie Jacka Renaulda. W rogu nakreślone były słowa: „Od kochającej Belli”. Jednak nie to przyciągnęło moje zdumione spojrzenie. Poczułem lodowaty ucisk, jakby spadło na mnie jakieś niewyobrażalne nieszczęście.

Zdjęcie przedstawiało Kopciuszka.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

ZNAJDUJĘ SWOJĄ MIŁOŚĆ

Trzymając fotografię w ręku, siedziałem przez chwilę jak skamieniały. Potem zebrałem całą odwagę i udając obojętność oddałem ją Poirotowi, rzucając mu jednocześnie badawcze spojrzenie. Czy coś zauważył? Odetchnąłem, gdyż zdawało mi się, że nie obserwuje mnie. Z pewnością nie zauważył nic niezwykłego w moim zachowaniu. Nagle wstał.

— Nie mamy czasu do stracenia. Musimy się pospieszyć. Wszystko się dobrze składa —morze jest spokojne!

W zamieszaniu poprzedzającym podróż nie miałem czasu wiele się zastanawiać, ale kiedy znalazłem się na pokładzie statku, spokojny, że Poirot mnie nie obserwuje, zebrałem się w sobie i zacząłem chłodno rozmyślać nad zaistniałymi faktami. Ile Poirot wiedział i dlaczego chciał odszukać tę dziewczynę? Czy podejrzewa, że widziała, jak Jack Renauld popełnia zbrodnię? Albo może podejrzewa, że to ona… Nie, to niemożliwe! Przecież nic nie miała przeciwko staremu Renauldowi! Nic nie zyskiwała na jego śmierci. Co ją sprowadziło na miejsce zbrodni? Dokładnie rozważałem wszystkie znane mi fakty. Musiała wysiąść z pociągu w Calais, gdzie się rozstaliśmy. Nic dziwnego, że nie spotkałem jej na statku. Jeżeli zjadła kolację w Calais i potem wsiadła do pociągu jadącego do Merlinville, to przybyła do willi Genevi?ve akurat o godzinie, którą podała stara Françoise. Wyszła o dziesiątej. Co robiła potem? Z pewnością albo udała się do hotelu, albo wróciła do Calais. A później? Zbrodnia została popełniona we wtorek wieczorem. W czwartek rano znowu była w Merlinville. Czy w ogóle opuszczała Francję? Bardzo w to wątpiłem. Co ją tu zatrzymywało? Nadzieja, że spotka się z Jackiem Renauldem? Powiedziałem jej (wtedy byłem o tym przekonany), że Jack Renauld jest w drodze do Buenos Aires. Może wiedziała, że „Anzora” nie wypłynęła. Jednak żeby o tym wiedzieć, musiała się widzieć z Jackiem. Czy Poirot właśnie to chciał wyświetlić? Czy Jack Renauld, wracając, aby spotkać się z Marthe Daubreuil, zamiast tego stanął twarz w twarz z Bellą Duveen, dziewczyną, którą tak bezlitośnie porzucił?

Zacząłem dostrzegać światełko w tunelu. Jeśli to była prawda, to fakt ten mógł stanowić dla Jacka Renaulda znakomite alibi. Jednak w tych okolicznościach jego milczenie wydawało się trudne do wyjaśnienia. Dlaczego tak uparcie milczał? Czy bał się, aby wiadomość o jego byłym romansie dotarła do uszu Marthe Daubreuil? Potrząsnąłem głową, niezadowolony z siebie. Przecież cały ten romans był taki niewinny, ot taka przelotna afera miłosna młodego chłopca i młodej dziewczyny. Powiedziałem też sobie cynicznie, że aby biedna Francuzka odrzuciła syna milionera, którego poza tym szczerze kocha, przyczyna musiałaby być znacznie poważniejsza.

Poirot zszedł na ląd w Dover wesoły i promieniujący i nasza dalsza droga do Londynu upłynęła bez żadnych wydarzeń. Przybyliśmy po dziewiątej. Sądziłem, że pojedziemy prosto do naszego mieszkania i nic nie będziemy robić do rana.

Ale Poirot miał inne plany.

— Nie powinniśmy tracić czasu, mon ami. Wiadomości o aresztowaniu pojawią się w angielskiej prasie dopiero pojutrze, ale mimo to nie możemy tracić czasu.

Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, więc zapytałem, jak chce odnaleźć tę młodą dziewczynę.

— Pamiętasz agenta teatralnego, Josepha Aaronsa? Nie? Pomogłem mu w sprawie japońskiego zapaśnika. Piękny problem, kiedyś ci o nim opowiem. Niewątpliwie będzie nam mógł udzielić wszystkich niezbędnych informacji.

Zmarnowaliśmy dużo czasu, aby zlokalizować pana Aaronsa i w końcu po północy udało nam się go znaleźć. Bardzo serdecznie przywitał Poirota i oświadczył, że jest gotów nam pomóc.

— W świecie teatru mało jest rzeczy, o których bym nie wiedział — orzekł z promiennym uśmiechem.

— Eh bien, monsieur Aarons, chcę znaleźć młodą dziewczynę nazwiskiem Bella Duveen.

— Bella Duveen… Znam to nazwisko, ale w tej chwili nie mogę go skojarzyć. Czym ona się zajmuje?

— Tego też nie wiem… Ale tu mam jej fotografię.

Pan Aarons przyglądał się przez chwilę. Nagle jego twarz rozjaśniła się.

— Mam! — klepnął się w kolano. — Na Boga, to zespół Dulcibella Kids!

— Dulcibella Kids?

— Tak. Siostry. Akrobatki, tancerki i piosenkarki. Cieszą się dużym wzięciem. Teraz, jak sądzę, występują gdzieś na prowincji — o ile nie zrobiły sobie wakacji. Przez ostatnie dwa — trzy tygodnie przebywały w Paryżu.

— Może pan dokładnie określić, gdzie teraz można je znaleźć?

— Z łatwością. Wracajcie do domu, a ja rano przyślę wam wiadomość.

Uzyskawszy tę obietnicę, pożegnaliśmy się. Pan Aarons okazał się tak samo sprawny, jak był słowny. Następnego dnia około jedenastej otrzymaliśmy kartkę z notatką: „Siostry z Dulcibella Kids występują w Pałace, w Coventry. Życzę szczęścia”.

Natychmiast wyruszyliśmy do Coventry. Poirot nie zadawał żadnych pytań w teatrze, tylko zadowolił się zarezerwowaniem dwóch miejsc na wieczorne przedstawienie.

Spektakl był niezwykle nudny — albo tak mi się wydawało ze względu na nastrój, w jakim się wówczas znajdowałem. Występowała jakaś japońska rodzina, która utrzymywała równowagę w jakiś nieprawdopodobnie ryzykowny sposób; pseudomodni mężczyźni w zielonych frakach i wypomadowanych włosach pletli jakieś bzdury i cudownie tańczyli. Otyła primadonna śpiewała drąc się wniebogłosy; jakiś komik usiłował bez powodzenia naśladować znanego komika.

W końcu zapowiedziano numer Dulcibella Kids. Czułem, jak serce zaczyna mi szybko bić. Pojawiły się, jedna o włosach koloru lnu, druga ciemna, jednakowego wzrostu, w krótkich zwiewnych spódniczkach, z ogromnymi kokardami we włosach. Sprawiały wrażenie pary dość pikantnych dziewczynek. Zaczęły śpiewać. Ich głosy były świeże, naturalne, nieco piskliwe i rewiowe, ale mimo to miłe dla ucha.

Był to całkiem sympatyczny występ. Ładnie tańczyły, zrobiły kilka zręcznych sztuczek akrobatycznych. Słowa ich piosenek były proste, łatwe do zapamiętania. Kiedy opadła kurtyna, ozwały się gorące oklaski. Najwyraźniej siostry Dulcibella Kids cieszyły się powodzeniem.

Nagle poczułem, że nie mogę tu zostać ani minuty dłużej. Musiałem wyjść na świeże powietrze. Zaproponowałem Poirotowi, żebyśmy opuścili teatr.

— Wyjdź, nie krępuj się, mon ami. Ja się świetnie bawię i zostanę do końca. Spotkamy się później.

Z teatru do hotelu miałem tylko kilka kroków. Usiadłem w salonie, zamówiłem whisky z wodą sodową i piłem wolno, patrząc w zamyśleniu w pusty kominek. Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi i odwróciłem głowę, myśląc, że to Poirot. Jednak natychmiast zerwałem się na równe nogi. W progu stał Kopciuszek. Zdyszana zaczęła szybko mówić, z trudem chwytając powietrze.

— Widziałam pana na widowni. Pana i pańskiego przyjaciela. Kiedy pan wstał, wyszłam przed teatr i poszłam za panem. Dlaczego przyjechaliście tu… do Coventry? Co tu robicie? Czy ten człowiek, który jest z panem to… detektyw?

Stała w progu. Płaszcz, który narzuciła na teatralny kostium, zsunął się z jej ramion i upadł na podłogę. Jej twarz pod makijażem była blada, a w głosie dosłyszałem przerażenie. W tym momencie wszystko zrozumiałem — zrozumiałem, dlaczego Poirot jej szukał, czego się bała i nareszcie zrozumiałem własne serce…

— Tak — odparłem łagodnie.

— On szuka mnie…? — zapytała niemal szeptem. Milczałem. Dziewczyna osunęła się na podłogę obok fotela i zaczęła gorzko szlochać.

Ukląkłem przy niej, objąłem ramieniem i odganiałem opadające na twarz włosy.

— Nie płacz, dziecko, na litość boską, nie płacz. Tutaj jesteś bezpieczna. Zaopiekuję się tobą. Tylko nie płacz, kochanie, nie płacz. Ja wiem… wiem wszystko.

— Och, nie, to niemożliwe!

— A jednak myślę, że wiem.

Chwilę później, gdy nieco się uspokoiła, zapytałem:

— To pani zabrała sztylet, prawda?

— Tak.

— Dlatego chciała pani, żebym jej wszystko pokazał? I udała pani omdlenie? Skinęła głową.

— Dlaczego zabrała pani sztylet? — zapytałem.

Odpowiedziała po prostu, jak dziecko:

— Bałam się, że mogą na nim być odciski palców.

— Zapomniała pani, że wtedy miała rękawiczki?

Potrząsnęła głową, jakby trochę zdziwiona, a potem powiedziała wolno:

— Czy pan… czy pan odda mnie w ręce policji?

— Dobry Boże! Nie!

Posłała mi poważne spojrzenie, a następnie zapytała spokojnie głosem, w którym znać było obawę:

— Dlaczego?

Było to niestosowne miejsce i niewłaściwa pora na deklaracje miłości — i Bóg mi świadkiem, nigdy nie wyobrażałem sobie, aby to uczucie nawiedziło mnie w taki sposób. Mimo to odpowiedziałem prosto i spokojnie:

— Ponieważ kocham cię, Kopciuszku.

Pochyliła głowę, jakby zawstydzona, i szepnęła jąkając się:

— Pan nie może… pan nie może… nie, jeśli pan wie… — A potem, jakby próbując się uspokoić, spojrzała mi prosto w oczy i zapytała:

— Ale co pan wie?

— Wiem, że przyjechała pani spotkać się tego wieczoru z panem Renauldem. Ofiarował pani czek, ale podarła go pani z oburzeniem. Potem opuściła pani jego dom… — przerwałem.

— Proszę dalej… co potem?

— Nie wiem, czy pani wiedziała, że tej nocy ma przyjechać Jack Renauld, czy po prostu czekała pani w nadziei, że spotka go przypadkowo, niemniej czekała pani. A może, czując się strasznie nieszczęśliwa, przechadzała się pani bez celu — w każdym razie krótko przed północą ciągle znajdowała się pani w pobliżu willi i wtedy ujrzała pani mężczyznę na polu golfowym…

Znowu przerwałem. W chwili, gdy Bella wchodziła do pokoju, nagle ujrzałem całą prawdę, ale teraz jej obraz ukazał mi się jeszcze jaśniej i wyraźniej. Dostrzegłem wyraźnie dziwnie krótki płaszcz na zwłokach pana Renaulda i przypomniałem sobie zdumiewające podobieństwo między ojcem i synem, podobieństwo tak uderzające, że w chwili, gdy wszedł do salonu, miałem wrażenie, że widzę zmartwychwstałego nieboszczyka.

— Niech pan mówi dalej — powtórzyła dziewczyna uparcie.

— Wyobrażam sobie, że stał do pani tyłem — ale poznała go pani albo sądziła, że poznaje. Poznała go pani po ruchach i postawie oraz po kroju płaszcza. — Przerwałem. — W jednym ze swoich listów groziła pani Jackowi Renauldowi. Kiedy więc ujrzała go pani, gniew i zazdrość doprowadziły panią do szaleństwa — i wtedy go pani zaatakowała! Ani przez moment nie wierzyłem, że chciała go pani zabić. Ale zabiła go pani, Kopciuszku.

Ukryła twarz w dłoniach i powiedziała zdławionym głosem:

— Ma pan rację… tak, ma pan rację… Widzę to wszystko tak, jak pan opisał. — Naraz zwróciła się do mnie z gniewem: — I pan mnie kocha? Może mnie pan kochać, wiedząc, co zrobiłam?

— Sam tego nie rozumiem — odparłem słabo. — Miłość to coś, czemu… czemu nie można się oprzeć. Próbowałem, broniłem się — od pierwszego dnia, gdy panią spotkałem. Ale miłość jest silniejsza ode mnie.

Wtedy nagle, gdy się tego najmniej spodziewałem, znowu się załamała, osunęła na podłogę i zaczęła rozpaczliwie szlochać.

— Och, nie mogę! — krzyknęła. — Nie wiem, co robić! Nie wiem, dokąd mam iść! Och litości, niech się pan zlituje i powie, co mam teraz zrobić?

Ponownie ukląkłem, starając się ją uspokoić.

— Mnie się nie musisz obawiać, Bello. Na litość boską, nie obawiaj się mnie. Kocham cię, to prawda, ale nie żądam nic w zamian. Pozwól tylko sobie pomóc. Kochaj go nadal, jeśli tego pragniesz, ale pozwól sobie pomóc. On ci nie pomoże.

Wydawało się, że skamieniała na dźwięk tych słów. Uniosła głowę i wpatrywała się we mnie badawczo.

— Pan naprawdę tak myśli? — wyszeptała. — Jest pan przekonany, że kocham Jacka Renaulda?

Potem na pół śmiejąc się, na pół płacząc, objęła mnie namiętnie za szyję, przytulając słodką twarzyczkę do mojego policzka.

— Nie kocham go tak, jak pana — wyszeptała. — Nigdy nie kochałam tak, jak pana!

Wargami dotknęła mojego policzka, a potem poszukała ust i całowała raz za razem, z niesłychaną słodyczą i ogniem namiętności. Było to takie cudowne, takie namiętne, że nigdy nie zapomnę… tak, zapamiętam to na całe życie!

Nagle jakiś dźwięk od drzwi spowodował, że spojrzałem w tę stronę. W drzwiach stał Poirot patrząc na nas.

Nie wahałem się. Jednym skokiem znalazłem się przy nim i chwyciłem go mocno za ramię.

— Szybko — rzuciłem dziewczynie. — Uciekaj. Tak szybko jak tylko możesz. Zatrzymam go.

Rzuciła mi ostatnie spojrzenie i wybiegła z pokoju. Trzymałem Poirota w żelaznym uścisku.

— Mon ami — powiedział spokojnie — świetnie opanowałeś tego rodzaju ćwiczenia. Gdy trzyma mnie silny mężczyzna, jestem bezradny jak dziecko. Ale to niezbyt wygodna pozycja, a przy tym bardzo śmieszna. Pozwól, że usiądziemy spokojnie.

— Nie będziesz jej ścigał?

— Mon Dieu! Nie. Czy ja jestem Giraudem? Puść mnie, drogi przyjacielu.

Patrzyłem na niego podejrzliwie, że nie mogę rywalizować z jego przebiegłością. Puściłem go i Poirot osunął się na fotel, rozcierając ramię.

— Jesteś niesamowicie silny, gdy jesteś rozdrażniony, Hastings! Eh bien, czy sądzisz, że to było grzeczne w stosunku do starego przyjaciela? Pokazałem ci zdjęcie dziewczyny i rozpoznałeś ją, ale nie powiedziałeś ani słowa.

— Nie musiałem, skoro i tak wiedziałeś, że ją rozpoznałem — odparłem z goryczą. Zatem Poirot wiedział o wszystkim! Nawet na moment nie dał się oszukać.

— Ta, ta! Nie miałeś pojęcia, że o tym wiem. A dziś wieczorem pomogłeś dziewczynie uciec, kiedy z takim trudem udało nam się ją znaleźć. Eh bien! A więc wszystko sprowadziło się do tego — pracujesz ze mną, Hastings, czy przeciwko mnie?

Milczałem przez chwilę. Zerwanie współpracy z moim przyjacielem sprawiłoby mi wiele bólu. A jednak teraz musiałem stanąć po przeciwnej stronie barykady. Czy mi kiedykolwiek wybaczy? Był dziwnie spokojny, ale wiedziałem, że wspaniale umiał panować nad sobą.

— Poirot — powiedziałem — bardzo mi przykro. Przyznaję, że brzydko postąpiłem. Ale czasem nie ma się wyboru. W przyszłości będę musiał iść własną drogą.

Poirot skinął kilka razy głową.

— Rozumiem — odparł. Ironiczny błysk w jego oczach zgasł i mówił z łaskawością i szczerością, która mnie zaskoczyła: — A więc ostatecznie stało się to, co się stać musiało? Zakochałeś się, ale ta miłość zaskoczyła cię, gdyż nie pojawiła się radośnie, w całym blasku, ale zrodziła się w bólu i męce. No, no… uprzedzałem cię. Ostrzegałem, gdy zrozumiałem, że ta dziewczyna zabrała sztylet. Przypomnij sobie. Ale wtedy i tak było już za późno. Powiedz mi jednak, co wiesz?

Wytrzymałem jego wzrok bez mrugnięcia.

— Nic z tego, co mi powiedziałeś, nie zaskoczyło mnie, Poirot. Proszę to zrozumieć. Ale na wypadek, gdybyś chciał odszukać pannę Duveen, musisz jasno wiedzieć o pewnej rzeczy. Jeżeli uważasz, że była zamieszana w zamordowanie pana Renaulda i że to ona była u niego tego wieczoru, to mylisz się. Tego dnia jechałem z nią z Francji do Anglii i tego wieczoru rozstaliśmy się na dworcu Victoria, jasne jest więc, że nie mogła być w tym czasie w Merlinville.

— Ach! — Poirot patrzył na mnie zamyślony. — I mógłbyś to przysiąc przed sądem?

— Z całą pewnością. Poirot wstał i skłonił się.

— Mon ami! Vive l`amour! Miłość sprawia cuda. To, co wymyśliłeś na jej obronę, doprawdy jest niezwykłe. Pokonałeś nawet mnie, Herkulesa Poirota!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

PIĘTRZĄ SIĘ TRUDNOŚCI

Po stresie, jaki opisałem, musi nastąpić reakcja. Resztę nocy spędziłem pławiąc się w triumfie, ale obudziwszy się rano stwierdziłem, że moje problemy nie minęły. Co prawda nie widziałem luki W co dopiero wymyślonym alibi. Jeśli będę się go ściśle trzymał, nie widziałem możliwości, by oskarżyć Bellę.

Czułem jednak, że muszę działać ostrożnie. Niełatwo pokonać Poirota. Wiedziałem, że będzie usiłował odwrócić role i to w chwili, w której najmniej się spodziewam.

Następnego dnia jakby nigdy nic spotkaliśmy się na śniadaniu. Chociaż Poirot był w normalnym nastroju, czułem w stosunku do siebie rezerwę. Po śniadaniu oznajmiłem, że mam ochotę udać się na spacer. W oczach Poirota błysnął złośliwy uśmieszek.

— Jeśli wychodzisz, by zdobyć jakąś informację, to trudzisz się daremnie. Możesz się wszystkiego dowiedzieć ode mnie. Siostry z zespołu Dulcibella Kids zerwały kontrakt i opuściły Coventry, udając się w nieznanym kierunku.

— Doprawdy, Poirot? — zdziwiłem się.

— Możesz mi wierzyć, Hastings. Od samego rana zasięgnąłem już informacji. A ty czego się spodziewałeś?

To prawda, w tych okolicznościach niczego innego nie mogłem się spodziewać. Kopciuszek skorzystał z mojej pomocy i z pewnością nie tracił czasu, aby zniknąć i ukryć się przed pościgiem. Zrobiła to, co chciałem i co planowałem. Niemniej czułem, że wikłam się w sieci nowych trudności.

Nie miałem żadnych możliwości skontaktowania się z dziewczyną, a przecież powinna wiedzieć, jaką nakreśliłem dla niej linię obrony, której miałem zamiar trzymać się za wszelką cenę. Możliwe, że w jakiś sposób spróbuje przesłać mi wiadomość, ale nie bardzo wiedziałem, jak to zrobi. Mogła się obawiać, że list wpadnie w ręce Poirota, a to z kolei zaraz naprowadzi go na jej trop. W tej sytuacji nie pozostało jej nic innego, jak natychmiast zniknąć.

Ale co tymczasem będzie robił Poirot? Przyglądałem mu się uważnie. Siedział z najniewinniejszą miną na świecie i w zamyśleniu wpatrywał się gdzieś w przestrzeń. Równocześnie był zbyt spokojny i pogodny, aby mu ufać. Długie lata wspólnego przebywania nauczyły mnie, że im bardziej Poirot sprawiał wrażenie niewinnego, tym bardziej był niebezpieczny. Teraz ten jego spokój niepokoił mnie. Widocznie zauważył w moim wzroku ten niepokój, uśmiechnął się bowiem dobrodusznie.

— Jesteś ciekaw, Hastings, dlaczego nie rzuciłem się w pościg?

— No… w pewnym sensie.

— Ty niewątpliwie zrobiłbyś to na moim miejscu. Ale ja nie należę do ludzi ganiających po całym kraju w poszukiwaniu igły w stogu siana. Nie — niech mademoiselle idzie, dokąd chce. Niewątpliwie znajdę ją, gdy będę jej potrzebował. Do tej pory mogę poczekać.

Patrzyłem na niego z powątpiewaniem. Chciał mnie oszukać? Denerwowało mnie, że teraz to on był panem sytuacji. Powoli traciłem poczucie wyższości. Ułatwiłem dziewczynie, ucieczkę, opracowałem doskonały plan uchronienia jej sprzed konsekwencjami okropnego czynu — a mimo to nie byłem spokojny. Spokój Poirota budził we mnie tysiące obaw.

— Mam wrażenie, Poirot — powiedziałem trochę nieśmiało — że nie mam już prawa pytać cię, jakie masz plany?

— Ależ masz prawo. To nie żadna tajemnicy. Bezzwłocznie wracamy do Francji.

— My?

— Oczywiście, że my! Dobrze wiesz, że nie możesz spuścić oka z papy Poirota. Czy nie tak, drogi przyjacielu? Ale jeśli chcesz, możesz zostać w Anglii…

Potrząsnąłem głową. Zabił mi porządnego ćwieka. Rzeczywiście nie mogłem go tracić z oczu. Po tym, co się stało, nie mogłem się spodziewać, że będzie ze mną szczery, ale mogłem śledzić jego działania. Belli groziło niebezpieczeństwo tylko z jego strony. Dla Girauda i francuskiej policji nie istniała. Za wszelką cenę musiałem trzymać się blisko Poirota.

Poirot obserwował mnie uważnie przez cały czas, gdy nad tym wszystkim rozmyślałem, i skinął głową z zadowoleniem.

— Mam rację, prawda? Oczywiście mógłbyś próbować mnie śledzić jakoś absurdalnie przebrany, z fałszywą brodą czy czymś w tym rodzaju, ale to niewątpliwie zwróciłoby tylko na ciebie uwagę. Zatem lepiej, żebyśmy pojechali razem. Byłoby mi bardzo przykro, gdybyś naraził się na śmieszność.

— A więc dobrze. Ale lojalnie cię ostrzegam, że…

— Wiem… wszystko wiem. Jesteś moim wrogiem! Zatem bądź moim wrogiem. Wcale mnie to nie martwi.

— To dobrze. Nie mam nic przeciwko temu, dopóki wszystko jest jasne i uczciwe.

— Doceniam twoją angielską namiętność do przestrzegania zasady fair play\ Teraz, gdy pozbyłeś się już skrupułów, możemy natychmiast ruszać w podróż. Nie ma czasu do stracenia. Nasz pobyt w Anglii był krótki, ale owocny. Wiem to, co chciałem wiedzieć.

Mówił swobodnie, ale wyczytałem w jego słowach jakąś groźbę.

— Jednak… — zacząłem.

— A jednak — jak powiedziałeś. Niewątpliwie jesteś zadowolony z roli, jaką tu odegrałeś. Ja obecnie interesuję się Jackiem Renauldem.

Jack Renauld! Te słowa przejęły mnie dreszczem. Zupełnie zapomniałem o tym aspekcie naszej sprawy. Jack Renauld w więzieniu, z cieniem wznoszącej się nad jego głową gilotyny. Nagle ujrzałem moją rolę w bardziej ponurym świetle. Może uda mi się ocalić Bellę — tak, ale robiąc to ryzykowałem posłanie niewinnego człowieka na śmierć.

Odepchnąłem tę myśl ze zgrozą. To się nie zdarzy. On zostanie uniewinniony! Z pewnością będzie uniewinniony. Jednak poczułem mrożący krew w żyłach strach. A jeśli nie zostanie uniewinniony? Co wtedy? Czy miałem jego śmierć wziąć na swoje sumienie? Co za przerażająca myśl! Miałem do tego dopuścić? Miałem wybierać między nim i Bellą? Serce mówiło mi, że za zapłacę każdą cenę, aby ocalić dziewczynę, którą kocham. Ale jeśli zapłacić miałby ktoś inny, sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej.

Co by na to powiedziała Bella? Przypomniałem sobie, że nie wspomniałem jej o aresztowaniu Jacka Renaulda. Tak więc nic nie wiedziała, że jej były kochanek znajduje się w więzieniu, oskarżony o ohydne morderstwo, którego nie popełnił. Jak się zachowa, gdy się o tym dowie? Czy zechce ocalić swe życie kosztem jego życia? Z pewnością nie wolno jej podjąć żadnej pochopnej decyzji. Jack Renauld może, a nawet powinien, zostać zwolniony bez interwencji z jej strony. Jeśli się tak stanie — to dobrze. Ale jeśli nie zostanie zwolniony? Wtedy powstanie przerażający, niemożliwy do rozwiązania problem. Wydawało mi się, że Bella nie musi obawiać się kary śmierci. W jej sprawie okoliczności popełnienia zbrodni były zupełnie odmienne. Mogła ją usprawiedliwić zazdrość i skrajna prowokacja ze strony zamordowanego, a poza tym mogła jej też pomóc uroda i młodość. Fakt, że przez tragiczną pomyłkę ofiarą zbrodni padł pan Renauld, a nie jego syn, który teraz płaci za to więzieniem, w niczym nie zmieniał motywu zbrodni. Mimo to, nawet gdyby wyrok sądu był łagodny, na pewno czekało ją wieloletnie więzienie.

Nie, Bellę należało chronić. A jednocześnie należało ocalić Jacka Renaulda. Tylko w jaki sposób to zrealizować? Tego nie wiedziałem. Cała nadzieja w Poirocie; on wiedział. Cokolwiek się zdarzy, on z pewnością ocali niewinnego człowieka. Musi znaleźć jakiś pretekst. To mogło być trudne, ale jakoś to załatwi. Bella niczego nie będzie podejrzewać, Jack Renauld zostanie uniewinniony i wszystko dobrze się skończy. Ciągle to sobie powtarzałem, ale w głębi duszy nadal czułem mrożący krew w żyłach strach.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

„RATUJCIE GO!”

Opuściliśmy Anglię wieczornym statkiem, a następnego dnia rano znaleźliśmy się w St. Omer, dokąd przewieziono Jacka Renaulda. Poirot natychmiast udał się do monsieur Hauteta. Towarzyszyłem Poirotowi, widząc, że nie przeszkadza mu moja obecność.

Po długich i skomplikowanych formalnościach wstępnych zaprowadzono nas do gabinetu sędziego śledczego, który przywitał nas serdecznie.

— Mówiono, że wrócił pan do Anglii, monsieur Poirot. Cieszę się, że stało się inaczej.

— To prawda, byłem w Anglii, monsieur, ale tylko przelotnie. Chciałem zbadać pewne drugorzędne poszlaki.

— Tak? I zbadał pan?

Poirot wzruszył ramionami. Monsieur Hautet skinął głową z westchnieniem.

— Obawiam się, że musimy się poddać. Ten gbur Giraud, chociaż jego maniery są odrażające, trzeba przyznać, że osiąga dobre rezultaty! Nie ma raczej nadziei, że popełnił pomyłkę.

— Tak pan sądzi?

Tym razem sędzia śledczy wzruszył ramionami.

— No dobrze, pomówmy szczerze — oczywiście w zaufaniu — czy potrafi pan znaleźć inne wyjście?

— Szczerze mówiąc mam wrażenie, że wiele punktów wymaga wyjaśnienia.

— Na przykład…?

Ale Poirot nie dał się sprowokować.

— Jeszcze dokładnie nie ustaliłem — stwierdził. — To była tylko uwaga ogólna. Polubiłem tego młodzieńca i przykro by mi było, gdybym musiał uznać, że jest winny tak potwornej zbrodni. A przy okazji, co on sam mówi o tej sprawie?

Sędzia zmarszczył brwi.

— Nie mogę go zrozumieć. Wydaje się nie zainteresowany obroną swej skóry. Ogromnie trudno wydobyć z niego odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Ciągle wszystkiemu zaprzecza, a potem chroni się w uparte milczenie. Jutro zamierzam ponownie przeprowadzić przesłuchanie, może chcecie być przy tym obecni?

Zgodziliśmy się z wielka ochotą.

— To przygnębiająca sprawa — dodał sędzia z westchnieniem. — Darzę madame Renauld dużą sympatią.

— A jak się miewa madame Renauld?

~ Jeszcze nie odzyskała przytomności. W pewnym sensie to zbawienne dla tej biednej kobiety, w ten sposób uniknie wielu bolesnych przeżyć. Lekarze mówią, że nie ma niebezpieczeństwa, ale gdy odzyska przytomność, będzie potrzebowała absolutnego spokoju. Jej stan obecny, jak zrozumiałem, wywołany jest w równym stopniu upadkiem, co przeżytym wstrząsem psychicznym. To byłoby straszne, gdyby jej umysł miał doznać jakiejś szkody; jednak nie dziwiłbym się wcale… tak, doprawdy, nie byłoby w tym nic dziwnego.

Sędzia usiadł wygodniej w fotelu i potrząsnął głową, jakby w tej ponurej perspektywie znajdował sadystyczne zadowolenie. Nagle wyprostował się i powiedział z podnieceniem:

— To mi coś przypomniało. Mam dla pana list, monsieur Poirot. Chwileczkę, gdzież on się podział?

Zaczął grzebać w stosie papierów. W końcu znalazł i podał Poirotowi grubą kopertę.

— Przyszedł do mnie w drugiej kopercie z prośbą, abym go panu doręczył — wyjaśnił. — Ponieważ nic zostawił pan swojego adresu, nie mogłem tego zaraz uczynić.

Poirot studiował z ciekawością kopertę. Pismo było pochyłe, litery wydłużone, nieangielskie. Wyraźnie wyczuwało się kobiecą rękę. Poirot nie otworzył koperty. Wsunął ją do kieszeni i wstał.

— A zatem do jutra. Bardzo dziękuję za uprzejmość.

— Nie ma za co. Jestem zawsze do pańskiej dyspozycji.

Wychodząc z budynku, spotkaliśmy Girauda. Był bardziej elegancki niż zwykle i wydawał się niezwykle z siebie zadowolony.

— Ach, monsieur Poirot! — zawołał wesoło. — A więc wrócił pan z Anglii?

— Jak pan widzi — odparł Poirot.

— Wydaje mi się, że wkrótce nastąpi wyjaśnienie naszej sprawy.

— Zgadzam się z panem, monsieur Giraud.

Poirot odpowiedział cicho. Jego przygnębienie zdawało się wprawiać Girauda w zachwyt.

— Ten nasz zbrodniarz, to kompletny mięczak! Nawet nie zamierza się bronić. To coś absolutnie niezwykłego!

— Tak niezwykłe, że daje nam wiele do myślenia, prawda? — podsunął łagodnie Poirot.

Ale Giraud nie słuchał. Bawił się niedbale laską.

— No to do zobaczenia, monsieur Poirot. Cieszę się, że nareszcie przekonał się pan do winy Jacka Renaulda.

— Pardon! Ja jednak wcale nie jestem o tym przekonany. Jack Renauld jest niewinny.

Giraud przez chwilę stał zaskoczony — potem zaczął się głośno śmiać i stuknął się palcem w czoło.

— Toque!*

Poirot wyprostował się. W jego oczach pojawił się niebezpieczny ogień.

— Monsieur Giraud, przez cały czas prowadzenia tej sprawy zachowywał się pan w stosunku do mnie szczególnie arogancko. Należy się panu za to nauczka. Gotów jestem założyć się z panem o pięćset franków, że znajdę zabójcę monsieur Renaulda wcześniej niż pan. Zgadza się pan?

Giraud wpatrywał się oszołomiony w mojego przyjaciela i znowu mruknął:

— Toque!

— No więc — ponaglił Poirot — zgadza się pan?

— Nie mam zamiaru wyciągać od pana pieniędzy.

— Niech się pan nie obawia. Nie wyciągnie ich pan ode mnie!

— Zatem dobrze, zgadzam się! Powiedział pan, że moje zachowanie było obraźliwe. No cóż, kilka razy pańskie zachowanie również i mnie zdenerwowało.

— Miło mi to słyszeć — odparł Poirot. — Do widzenia, monsieur Giraud. Idziemy, Hastings.

Szliśmy ulicą w milczeniu. Czułem na sercu ciężar. Poirot zupełnie jasno wyłożył swoje zamiary. Coraz bardziej wątpiłem, czy moje wysiłki ocalenia Belli przed konsekwencjami jej czynu okażą się skuteczne. To niefortunne spotkanie z Giraudem ubodło Poirota do żywego.

Nagle poczułem rękę na ramieniu i odwróciwszy się ujrzałem Gabriela Stonora. Zatrzymaliśmy się, aby się z nim przywitać. Zaproponował, że odprowadzi nas do hotelu.

— Co pana tu sprowadziło, monsieur Stonor? — zapytał Poirot.

— Należy wspierać duchowo przyjaciół — odparł sucho. — Szczególnie wtedy, gdy są niesłusznie oskarżani.

— A więc pan nie wierzy, że Jack Renauld popełnił tę zbrodnię? — zapytałem szybko.

— Oczywiście, że nie wierzę. Znam dobrze tego chłopca. Przyznaję, że w tej sprawie jest kilka punktów, które zupełnie zbiły mnie z tropu, ale mimo to — i mimo jego biernej postawy godzenia się z oskarżeniem — nigdy nie wierzyłem, że Jack Renauld jest mordercą.

Poczułem do sekretarza ogromna sympatię. Jego słowa zdawały się zdejmować ciężar z mego serca.

— Nie wątpię, że wielu ludzi też tak uważa! — wykrzyknąłem. — Za mało dowodów przemawia przeciwko niemu. Ja osobiście twierdzę, że powinni go uniewinnić.

Ale Stonor nie odpowiedział tak, jak to sobie wyobrażałem.

— Dużo bym dał, żeby być tak przekonany o tym, jak pan — odparł ponuro. — A jaka jest pańska opinia, monsieur? — zwrócił się do Poirota.

— Myślę, że jego przyszłość jawi się w czarnych barwach — rzekł spokojnie Poirot.

— Pan wierzy w jego winę? — zdziwił się Stonor.

— Nie wierzę, ale myślę, że trudno będzie tego dowieść.

— Piekielnie dziwnie się zachowuje — mruknął Stonor.

— Oczywiście pewien jestem, że w tej sprawie kryje się więcej, niż widać gołym okiem. Ale Giraud niczego nie dostrzega, dlatego że jest z zewnątrz, a poza tym cała sprawa jest cholernie dziwna. Lepiej o tym wszystkim za dużo nie mówić. Jeżeli pani Renauld chce coś ukryć, to ja biorę z niej przykład. To jej sprawa i tylko ona o tym decyduje. Mam dla niej zbyt wiele szacunku, żeby się wtrącać, jednak nie mogę zrozumieć postępowania jej syna. Można by pomyśleć, że on chce zostać uznany winnym.

— Ależ to absurd! — wykrzyknąłem. — Po pierwsze ten sztylet… — przerwałem, niepewny, czy Poirot życzy sobie, abym zdradzał nasze tajemnice. Po chwili podjąłem na nowo, starannie dobierając słowa: — Wiemy, że owego wieczoru sztylet nie mógł się znajdować w posiadaniu Jacka Renaulda. Pani Renauld też o tym wie.

— To prawda — rzekł Stonor. — Gdy odzyska świadomość, na pewno wyjaśni to i wiele innych spraw. No, ale muszę już panów opuścić.

— Chwileczkę — powstrzymał go Poirot. — Czy może mi pan dać znać natychmiast, gdy pani Renauld odzyska przytomność?

— Oczywiście. Nic łatwiejszego. — Czy dobrze powiedziałem o tym sztylecie, Poirot? — zapytałem, gdy znaleźliśmy się w naszym pokoju. — Nie mogłem więcej mówić Stonorowi.

— Postąpiłeś zupełnie prawidłowo. Ale lepiej zachowywać w tej sprawie tajemnicę tak długo, jak tylko można. Jeśli chodzi o ten sztylet, to niewiele pomogłeś Jackowi Renauldowi. Przypominasz sobie, że tego ranka, gdy wybieraliśmy się do Londynu, byłem nieobecny przez godzinę?

— Tak.

— Próbowałem odnaleźć firmę, która wyprodukowała dla Jacka te pamiątki z wojny. Okazało się to zupełnie łatwe. Eh bien, Hastings, wykonano na jego zamówienie nie dwa noże do papieru, ale trzy.

— Zatem…

— Zatem jeden otrzymała jego matka, jeden Bella Duveen, a trzeci niewątpliwie zachował dla siebie. Nie, Hastings, obawiam się, że sprawa sztyletu nie pomoże nam ocalić jego głowy od gilotyny.

— Nie może dojść do tego! — krzyknąłem z przerażeniem. Poirot pokręcił niepewnie głową.

— Ty go ocalisz! — wykrzyknąłem z głębokim przekonaniem.

Poirot spojrzał na mnie poważnie.

— A czy przypadkiem ty sam mi tego nie uniemożliwiasz, mon ami!

— Istnieją różne sposoby…—mruknąłem.

— Ach! Sapristi! Żądasz ode mnie cudu. Nie… nie mów więcej. Zobaczmy, co jest w tym liście.

Wyjął z kieszeni na piersi kopertę. Przeczytał w skupieniu, po czym podał mi małą kartkę papieru.

— Są na tym świecie jeszcze inne cierpiące kobiety, Hastings.

Litery były niewyraźne, najwyraźniej pisała je ręka osoby bardzo podnieconej.

Drogi monsieur Poirot,

Jeśli otrzyma pan ten list, błagam pana o przybycie na pomoc! Nie mam się do kogo zwrócić, a Jacka za wszelką cenę uratować. Błagam pana na klęczkach, niech pan nam pomoże.

Marthe Daubreuil

Wzruszony oddałem mu list.

— Udzielisz jej pomocy?

— Natychmiast. Musimy zamówić samochód.

W ciągu pół godziny przybyliśmy przed willę Marguerite. Marthe wyszła na nasze spotkanie. Zobaczywszy Poirota, schwyciła obydwiema rękami jego rękę.

— Ach, jednak pan przyjechał. Jaki pan dobry. Byłam zrozpaczona i nie wiedziałam, co robić. Nie pozwolili mi odwiedzić go w więzieniu. Okropnie cierpię! Jestem na pół obłąkana. Czy to prawda, co mówią, że nie wypiera się tej zbrodni? To niemożliwe, aby on to zrobił! Nigdy w to nie uwierzę.

— Ja też w to nie wierzę, mademoiselle — stwierdził łagodnie Poirot.

— To dlaczego nie chce mówić? Nie rozumiem.

— Może kogoś osłania — podsunął Poirot, patrząc na nią uważnie.

Marthe zmarszczyła brwi.

— Kogoś osłania? Ma pan na myśli jego matkę? Ach, podejrzewałam ją od samego początku. Kto dziedziczy cały ten ogromny majątek? Ona. Łatwo jest przywdziać wdowie szaty i grać rolę hipokrytki. Mówiono, że gdy Jacka aresztowano, padła zemdlona! Dobrze to zagrała! — Marthe uczyniła dramatyczny gest. — I niewątpliwie monsieur Stonor jej w tym pomagał. To niezła parka. To prawda, że ona jest od niego starsza — ale co to znaczy dla mężczyzny, gdy kobieta jest bogata! W jej głosie wyczuwało się gorycz.

— Stonor był w tym czasie w Anglii — wtrąciłem.

— To on tak twierdzi… ale kto to sprawdził?

— Mademoiselle — rzekł spokojnie Poirot — jeżeli mamy współpracować, to musimy sobie wszystko jasno powiedzieć. Na początek chcę pani zadać pytanie.

— Słucham, monsieur.

— Czy pani zna prawdziwe nazwisko swojej matki? Marthe patrzyła na niego przez chwilę, potem powoli skinęła głową i wybuchnęła płaczem.

— Spokojnie, spokojnie — powiedział Poirot, gładząc ją po ramieniu. — Proszę się uspokoić, petite, widzę, że pani zna. Teraz drugie pytanie — czy pani wie, kim naprawdę był monsieur Renauld?

— Monsieur Renauld? — uniosła głowę i patrzyła na niego zdziwiona.

— No tak, tym razem widzę, że pani nie wie. A więc proszę uważnie słuchać.

Opowiedział jej po kolei całą sprawę, tak jak przedstawił ją mi w dniu, gdy opuszczaliśmy Anglię. Marthe słuchała w milczeniu. Gdy skończył, dziewczyna głęboko westchnęła.

— Pan jest wspaniały… cudowny! Jest pan największym detektywem na świecie.

Szybkim ruchem zsunęła się z krzesła i klęcząc przed Poirotem wyrzuciła z siebie z iście francuskim temperamentem:

— Pan go ocali, monsieur! — wykrzyknęła. — Ja go tak kocham. Och, niech go pan ocali, niech go pan ocali!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

NIESPODZIEWANE ROZWIĄZANIE

Następnego ranka byliśmy obecni przy przesłuchaniu Jacka Renaulda. Mimo krótkiego czasu, jaki upłynął od uwięzienia, w jego wyglądzie nastąpiła wstrząsająca zmiana. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy i wyraz twarzy świadczyły o tym, że daremnie usiłował zasnąć przez wiele nocy. Na nasz widok nie zdradził żadnych uczuć.

— Renauld — zaczął sędzia — czy pan zaprzecza, że w noc popełnienia zbrodni był w Merlinville?

Jack odpowiedział dopiero po chwili i to z wahaniem, mogącym wzbudzić praw dziwa litość:

— Ja… ja… powiedziałem już, że byłem w Cherbourgu.

Sędzia odwrócił się szybko.

— Wezwać świadków.

Po chwili otworzyły się drzwi i wszedł mężczyzna, w którym poznałem tragarza z dworca w Merlinville.

— Pan miał służbę w nocy siódmego czerwca?

— Tak, monsieur.

— Był pan przy nadejściu pociągu o jedenastej czterdzieści?

— Tak, monsieur.

— Proszę spojrzeć na więźnia. Czy pan poznaje w nim jednego z pasażerów, którzy wysiedli z tego pociągu?

— Tak, monsieur.

— Jest pan zupełnie pewien?

— Tak, monsieur. Znam dobrze monsieur Jacka Renaulda.

— Nie myli się pan co do daty?

— Nie, monsieur. Następnego dnia rano, to jest ósmego czerwca, dowiedziałem się o morderstwie.

Wprowadzono następnego pracownika kolei, który potwierdził zeznania swego poprzednika. Sędzia spojrzał na Jacka Renaulda.

— Ci ludzie rozpoznali pana. Co pan na to? Jack wzruszył ramionami.

— Nic.

— Renauld — kontynuował sędzia — czy pan to poznaje? Wziął jeden z leżących na stole przedmiotów i wyciągnął rękę w kierunku więźnia. Drgnąłem. Był to sztylet wykonany z części samolotu.

— Chwileczkę! — krzyknął mecenas Grosier, obrońca Jacka. — Chcę porozmawiać z klientem, zanim udzieli na pańskie pytanie odpowiedzi.

Ale Jack Renauld nie miał żadnych względów dla swego nieszczęsnego obrońcy, odsunął go na bok i odparł spokojnie:

— Oczywiście, że poznaję. To prezent, jaki ofiarowałem matce. Jest pamiątką z wojny.

— Czy istnieje drugi identyczny sztylet?

Mecenas Grosier ponownie interweniował, ale Jack znowu go zlekceważył.

— Nic o tym nie wiem. Osobiście go zaprojektowałem.

Ten upór więźnia zdziwił nawet sędziego. Zdawało się, że Jack Renauld naprawdę pragnie przyspieszenia własnej zguby. Ja oczywiście wiedziałem, że robiąc to wszystko dla ocalenia Belli, chciał za wszelką cenę ukryć fakt istnienia drugiego identycznego noża do papieru. Tak długo, jak wszyscy są przekonani, że nie ma duplikatu, nikt nie może jej podejrzewać. Bohatersko krył kobietę, którą niegdyś kochał — ale za jaką cenę! Zacząłem zdawać sobie sprawę, jak trudne zadanie złożyłem na barki mego przyjaciela. Niełatwo będzie uwolnić Jacka Renaulda, nie wyjawiając całej prawdy.

— Madame Renauld zeznała — powiedział Hautet ironicznym tonem — że w noc popełnienia morderstwa sztylet leżał na jej toaletce. Ale madame Renauld jest matką! Może to pana zaskoczy, Renauld, ale uważam za bardzo prawdopodobne, że madame Reanuld myliła się i że — być może przez nieuwagę — zabrał pan ten sztylet ze sobą do Paryża. Może będzie pan chciał mi zaprzeczyć…

Dostrzegłem, że skute kajdankami ręce młodzieńca zaciskają się w pięści. Na czole pojawił się perlisty pot.

— Nie będę panu zaprzeczał — powiedział z wyraźnym wysiłkiem, ochrypłym głosem. — To możliwe.

Jego słowa wywarły piorunujące wrażenie na zebranych. Mecenas Grosier zerwał się na równe nogi.

— Mój klient doznał wstrząsu psychicznego — zawołał — i jego nerwy nie wytrzymują napięcia. Proszę zanotować, że uważam, że nie jest zdolny w pełni odpowiadać za swoje słowa.

Sędzia śledczy z gniewem nakazał mu milczenie, ale przez moment zdawało się, że w jego umyśle zrodziło się podobne podejrzenie. Tym razem Jack Renauld nieco przeszarżował. Sędzia pochylił się do przodu i wpatrywał się przenikliwie w więźnia.

— Czy pan w pełni rozumie, Renauld, że udzielane odpowiedzi upoważniają mnie do postawienia pana w stan formalnego oskarżenia?

Blada twarz Jacka spłonęła krwistym rumieńcem. Patrzył bez mrugnięcia prosto w oczy sędziego.

— Monsieur Hautet, przysięgam, że nie zabiłem mojego ojca.

Ale chwila zwątpienia sędziego już minęła. Zaśmiał się nieprzyjemnie.

— Niewątpliwie! Niewątpliwie! Nasi więźniowie są zawsze niewinni! Ale oskarżają pana własne słowa. Nie podał nam pan żadnego dowodu na swoją obronę, żadnego alibi — w zamian podając oświadczenia o swej niewinności, które nie zwiodłoby nawet dziecka. Pan zabił ojca, Renauld — w sposób okrutny i podstępny — i to dla pieniędzy, które jak pan sądził otrzyma po jego śmierci. Matka jest pańską wspólniczką. — Ze względu na fakt, że działała z pobudek macierzyńskich, sąd zapewne okaże jej pobłażliwość, której nie będzie miał dla pana. I całkiem słusznie! Popełnił pan potworną zbrodnię — godną potępienia przez ludzi i Boga!

Uchyliły się drzwi, pan Hautet z wielkim niezadowoleniem musiał przerwać.

— Panie sędzio! Panie sędzio! — wyjąkał woźny. — Przyszła jakaś pani, która mówi, że… mówi, że…

— Co mówi? — zawołał sędzia ze złością. — To wbrew przepisom. Zabraniam… Kategorycznie zabraniam.

Ale w tym momencie smukła postać odsunęła woźnego i wślizgnęła się do sali. Ubrana była na czarno, a twarz kryła gęsta woalka.

Serce zabiło mi gwałtownie. A więc przybyła! Wszystkie moje wysiłki były daremne! Musiałem podziwiać odwagę, która nakazała jej posunąć się do takiego kroku.

Uniosła woalkę — i zamarłem ze zdumienia. Mimo łudzącego podobieństwa to nie był Kopciuszek! Teraz, gdy zobaczyłem ją bez teatralnej peruki z blond włosów, poznałem, że była to dziewczyna z fotografii znalezionej w pokoju Jacka Renaulda.

— Czy pan jest sędzią śledczym? Nazywa się pan Hautet? — zapytała.

— Tak, ale zabraniam…

— Nazywam się Bella Duveen. To ja zabiłam pana Renaulda.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

OTRZYMUJĘ LIST

Mój przyjacielu,

gdy dostanie Pan ten list, będzie Pan już wszystko wiedział. Moje słowa nie wywarły na Belli najmniejszego wrażenia. Pojechała, aby oddać się w ręce policji. Jestem już zmęczona walką.

Już Pan wie, że oszukałam Pana, że kłamstwem odpłaciłam się za okazane mi zaufanie. Może się to Panu wydać czymś nie do wybaczenia, ale zanim na zawszę zniknę z Pańskiego życia, chcę żeby Pan wiedział o wszystkim. Byłoby mi lżej na tym świecie, gdybym wiedziała, że może mi Pan wybaczyć. Ale nie robiłam tego wszystkiego we własnym interesie — i tylko tyle mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie.

Zacznę od dnia, w którym spotkałam Pana w pociągu z Paryża. Byłam wtedy bardzo niespokojna z powodu Belli. Szalała z miłości do Jacka Reanulda, najchętniej zmiatałaby pył sprzed jego stóp, a gdy bardzo się zmienił, przestał do niej tak często pisać, była bliska utraty zmysłów. Wtedy nabrała przekonania, że kocha inną i oczywiście, jak się później okazało, nie myliła się. Postanowiła pojechać do Merlinville i spróbować spotkać się z Jackiem. Wiedziała, że byłam temu przeciwna, i usiłowała pojechać tam w tajemnicy. Kiedy przekonałam się, że nie ma jej w pociągu do Calais, postanowiłam bez niej nie wracać do Anglii. Czułam, że jeśli jej nie powstrzymam, stanie się coś niedobrego.

Wyszłam na następny pociąg z Paryża. Znalazłam siostrę i przekonałam się, że zamierza natychmiast jechać do Merlinville. Perswadowałam jej jak tylko mogłam, ale to nic nie pomogło. Uparła się i chciała wszystko załatwić na swój własny sposób. Wtedy umyłam ręce i postanowiłam się nie wtrącać. Zrobiłam wszystko, co możliwe. Robiło się późno. Poszłam do hotelu, a Bella wyruszyła do Merlinville. Ciągle nie mogłam się pozbyć przeczucia, że —jak to piszą w książkach — w powietrzu wisi nieszczęście.

Następnego dnia Bella nie wróciła. Umówiła się ze mną w hotelu, ale nie zjawiła się. Cały dzień nie dała znaku życia. Byłam bardzo niespokojna. Potem ukazały się wieczorne gazety z wiadomościami o zbrodni.

To było straszne! Nie miałam oczywiście pewności, ale bardzo się bałam. Wyobrażałam sobie, że spotkała papcię Renaulda, powiedziała mu o sobie i Jacku, a on ją obraził, czy coś w tym rodzaju. Obie z natury jesteśmy bardzo gwałtowne.

Potem pojawiła się ta historia z zamaskowanymi cudzoziemcami i nabrałam trochę otuchy. Jednak nadal dręczył mnie fakt, że Bella nie zjawiła się u mnie o umówionej porze.

Następnego dnia rano byłam już tak roztrzęsiona, że postanowiłam pojechać do Merlinville i przekonać się, co się stało. Zaraz po przybyciu na miejsce wpadłam na Pana. Pan o tym wszystkim wie… Kiedy ujrzałam trupa podobnego do Jacka i w jego płaszczu, wszystko zrozumiałam! A potem zobaczyłam ten nóż — ten straszny nóż — identyczny jak ten, który Jack podarował Belli. Dziesięć do jednego, że są na nim odciski jej palców! Nie potrafię Panu opisać dręczącego mnie wtedy lęku i uczucia bezradności. Wiedziałam jasno tylko jedno: muszę zabrać stąd ten sztylet i uciec, zanim ktoś odkryje, że zniknął. Udałam omdlenie i, gdy Pan poszedł po wodę, ukryłam go pod suknią.

Powiedziałam Panu, że zatrzymałam się w hotelu du Phare, ale w istocie natychmiast wróciłam do Calais i tam wsiadłam na pierwszy statek płynący do Anglii. Na środku kanału wyrzuciłam sztylet do wody. I wtedy naprawdę odetchnęłam z ulgą.

Bella znajdowała się już w naszym londyńskim mieszkaniu. Była w okropnym stanie. Powiedziałam, co zrobiłam, i że na razie jest zupełnie bezpieczna. Spojrzała na mnie badawczo, a potem zaczęła się śmiać… i śmiała się, śmiała… to było przerażające! Pomyślałam, że trzeba ją czymś zająć. Zwariuje, jeśli zacznie rozpamiętywać swój czyn. Na szczęście natychmiast otrzymałyśmy angaż.

A potem ujrzałam w Coventry Pana z przyjacielem… Byłam przerażona. Z pewnością nabrał Pan podejrzeń, inaczej nie śledzilibyście nas aż do Coventry. Musiałam poznać najgorsze, dlatego śledziłam Pana. Byłam zdesperowana. Ale potem, zanim zdążyłam Panu coś powiedzieć, zorientowałam się, że to mnie Pan podejrzewa, a nie Bellę! A dokładniej, odkąd dowiedział się Pan, że ukradłam sztylet, myślał Pan, iż to ja jestem Bellą.

Chciałabym, mój drogi, aby Pan wiedział, co siedziało w mojej duszy… a wtedy może mi Pan wybaczy… Tak strasznie się bałam, taka byłam zrozpaczona i zdecydowana na wszystko… Rozumiałam tylko, że próbuje mnie Pan ocalić — ale nie wiedziałam, czy chciałby Pan pomóc prawdziwej Belli… Zapewne nie — to nie byłoby to samo! Nie mogłam ryzykować! Bella jest moją siostrą-bliźniaczką — muszę dla niej robić wszystko, co tylko w mojej mocy. Więc dalej brnęłam w kłamstwie. Wtedy czułam, i czują też dzisiaj, dla siebie pogardę. To wszystko… Pan pewnie powie, że wystarczy. Powinnam była Panu zaufać… Gdybym zaufała…

Od chwili, gdy pojawiły się w gazetach wieści o aresztowaniu Jacka Renaulda, wszystko rozsypało się w gruzy. Bella nawet nie chciała czekać, jak się sprawy dalej potoczą…

Jestem bardzo zmęczona. Nic mogę już dalej pisać.

Zaczęła podpisywać się „Kopciuszek”, ale przekreśliła i napisała: „Dulcie Duveen”.

Cały list napisany był nierównym pismem, pełno w nim było plam atramentu — ale zachowałem go do dnia dzisiejszego.

Poirot był przy mnie, gdy czytałem. Kartki wypadły mi z ręki. Spojrzałem na niego.

— Cały czas wiedziałeś, że to była — tamta?

— Tak, drogi przyjacielu.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś?

— Na początku nie mogłem uwierzyć, że możesz popełnić taką pomyłkę. Widziałeś jej fotografię. Siostry są do siebie bardzo podobne, ale nie aż do tego stopnia.

— Jednak te jasne włosy…?

— Peruka, założona dla uzyskania kontrastu na scenie. Czy można sobie wyobrazić, że jedna z bliźniaczek jest blondynką, a druga brunetką?

— Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wieczorem w hotelu w Coventry?

— Uciekłeś się do trochę gwałtownych metod, mon ami — odparł sucho Poirot. — Nie dałeś mi szansy.

— Ale potem?

— Ach, potem! Dobrze, powiem ci dlaczego. Przede wszystkim byłem dotknięty, że straciłeś wiarę we mnie. Ponadto chciałem się przekonać, czy twoje uczucie wytrzyma próbę czasu. Musiałem wiedzieć, czy chodzi tu o prawdziwą miłość, czy tylko o przelotną miłostkę. Ale i tak długo nie pozostawiłbym cię w błędzie.

Skinąłem głową. W tonie jego głosu brzmiało tyle uczucia, tyle przyjaźni, że dłużej nie mogłem czuć do niego żalu. Spojrzałem na porzucone kartki listu. Nagle podniosłem je z podłogi i podałem mu ze słowami:

— Przeczytaj. Zrobisz mi tym przyjemność. Przeczytał list w milczeniu i spojrzał na mnie.

— Coś cię dręczy, Hastings?

Wydawało się, że Poirot się zmienił, zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle. Znikła jego ironia. Teraz mogłem mu powiedzieć wszystko, co mi leżało na sercu.

— Ona nie napisała… nie powiedziała mi… no, nie wiem czyjej na mnie zależy.

Poirot jeszcze raz przejrzał list.

— Moim zdaniem mylisz się, Hastings.

— Gdzie to jest? — wykrzyknąłem, pochylając się z podnieceniem.

Poirot uśmiechnął się.

— Kryje się w każdej linijce tego listu, mon ami.

— Ale gdzie mam ją znaleźć? Nie podała żadnego adresu. Jest tylko francuski znaczek pocztowy.

— Nie denerwuj się! Zostaw to ojczulkowi Poirotowi. Znajdę ci tę dziewczynę — jak tylko będę miał pięć minut wolnego czasu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

OPOWIADANIE JACKA RENAULDA

— Gratuluję panu, monsieur Jack — powiedział Poirot, ściskając serdecznie jego dłoń.

Młody Renauld zjawił się u nas zaraz po zwolnieniu z więzienia — jeszcze przed wyjazdem do Merlinville, gdzie miał się spotkać z matką i Marthe. Towarzyszył mu Stonor. Jego wesołość stała w jaskrawej sprzeczności z mizernym wyglądem chłopca. Było całkiem jasne, że Jack znajdował się na skraju załamania nerwowego. Posłał Poirotowi smutny uśmiech i rzekł cicho:

— Chciałem ją osłonić i wszystko poszło na marne.

— Nie mógł się pan spodziewać, że dziewczyna przyjmie ofiarę z pańskiego życia— zauważył sucho Stonor. — To zrozumiałe, że przybyła w chwili, gdy dowiedziała się, że zmierza pan prosto pod gilotynę.

— Eh, ma foi! Co z pewnością wkrótce by nastąpiło — dodał Poirot z przelotnym uśmiechem. — Gdyby pan nadal trzymał się tej linii postępowania, miałby pan na sumieniu mecenasa Grosiera. Zapewne umarłby ze złości.

— Na pewno miał dobre chęci — stwierdził Jack. — Tylko że potwornie mnie denerwował. Widzi pan, nie bardzo mogłem mu się zwierzać. Ale, mój Boże, co się stanie z Bellą?

— Na pańskim miejscu — powiedział Poirot szczerze — nie przejmowałbym się tym tak bardzo. Francuskie sądy są bardzo wyrozumiałe dla piękna, młodości i dla zbrodni z namiętności! Sprytny adwokat z pewnością postawi na tego rodzaju okoliczności łagodzące. Ale nie będzie to dla pana przyjemne…

— Nie dbam o to. Pan rozumie, monsieur Poirot, że w pewnym sensie czuję się. winny śmierci ojca. Byłby dzisiaj żył, gdyby nie mój romans z tą dziewczyną. No i do tego to moje niedbalstwo z zamianą płaszcza. Nie mogę pozbyć się uczucia odpowiedzialności za jego śmierć. Będzie mnie prześladować do końca życia!

— Nie, nie — powiedziałem uspokajająco.

— Oczywiście to straszne myśleć, że Bella zabiła mojego ojca — podjął Jack — ale potraktowałem ją w tak haniebny sposób. Po spotkaniu Marthe doszedłem do wniosku, że popełniłem pomyłkę. Powinienem jej o tym szczerze napisać. Jednak bałem się awantury, nie chciałem, żeby Marthe się o tym dowiedziała i pomyślała, że jest to coś poważniejszego niż w rzeczywistości. Po prostu stchórzyłem, mając nadzieję, że wszystko jakoś samo się ułoży. Pozwoliłem wypadkom toczyć się bez mojego udziału — nie zdając sobie sprawy, że pogrążam to biedne dziecko w rozpaczy. Gdyby mnie zabiła, tak jak zamierzała, dostałbym to, na co sobie zasłużyłem. Ale sposób, w jaki teraz przybyła, żeby się oskarżyć, jest dowodem jej ogromnej odwagi. Ja osobiście zniósłbym wszystko — od początku do końca.

Przez chwilę milczał, potem pod wpływem jakiejś myśli wykrzyknął:

— Dziwi mnie tylko, dlaczego ojciec w nocy chodził po ogrodzie, w samej bieliźnie, tylko na ramiona narzucił mój płaszcz! Czyżby uciekał przed bandytami, o których mówiła moja matka? Ale przecież musiała się pomylić mówiąc, że wtargnęli o drugiej w nocy. Albo… albo może to wszystko było tylko zaaranżowane? Przecież matka chyba nie wierzyła… nie mogła w to wierzyć… że to byłem ja!

Poirot szybko go uspokoił:

— Nie, nie, monsieur Jack. Tego nie musi się pan obawiać. Resztę wyjaśnię panu w ciągu kilku dni. To bardzo interesująca historia. Czy zechce pan dokładnie przedstawić nam, co się wydarzyło owej tragicznej nocy? — Niewiele mam do powiedzenia. Wróciłem z Cherbourga, aby przed wyjazdem na koniec świata spotkać się. jeszcze z Marthe. Pociąg się. spóźnił, postanowiłem więc skrócić drogę i pójść przez pole golfowe. Stamtąd łatwo mogłem się dostać do willi Marguerite. Byłem już prawie na miejscu, gdy…

Przerwał i przełknął ślinę.

— Proszę dalej.

— Usłyszałem straszny krzyk. Nie był zbyt głośny — raczej zduszony jęk, charczenie — ale bardzo mnie przestraszył. Przez moment stałem jak skamieniały. Potem ruszyłem, okrążając krzewy. Świecił księżyc. Ujrzałem grób i leżącą twarzą do ziemi postać z nożem w plecach. A potem… potem… podniosłem wzrok i zobaczyłem ją! Wpatrywała się we mnie, jakby ujrzała ducha — i zapewne w pierwszej chwili miała takie wrażenie — na jej twarzy malował się wyraz skrajnego przerażenia. Krzyknęła i uciekła.

Znowu przerwał, próbując opanować emocje.

— A później…? — zapytał łagodnie Poirot.

— Naprawdę nie wiem, co się działo później. Przez jakiś czas stałem oszołomiony, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Potem doszedłem do wniosku, że lepiej szybko uciekać. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że zostanę podejrzanym, ale bałem się, że będę musiał zeznawać przeciwko niej. Tak jak panu powiedziałem, pobiegłem do St. Beauvais i stamtąd wróciłem samochodem do Cherbourga.

Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł posłaniec z telegramem do Stonora.

— Pani Renauld odzyskała przytomność — oznajmił Stonor, przeczytawszy treść.

— Ach! — zawołał Poirot, zrywając się z krzesła. — Natychmiast jedziemy do Merlinville!

Zebraliśmy się pospieszne. Jednak na prośbę Jacka Stonor został, aby zrobić wszystko, co tylko możliwe, dla Belli Duveen. Poirot, Jack Renauld i ja wsiedliśmy do samochodu Renaulda.

Jazda trwała ponad czterdzieści minut. Gdy zbliżaliśmy się do willi Marguerite, Jack Renauld rzucił Poirotowi pytające spojrzenie.

— Może byłoby lepiej, gdyby pan poszedł sam i uprzedził matkę, że jestem wolny…?

— A tymczasem pan zaniósłby osobiście tę nowinę mademoiselle Marthe, co? — dokończył Poirot z mrugnięciem. — Ależ tak, dobrze, właśnie chciałem to samo zaproponować.

Jack Renauld nie ociągał się. Zatrzymał samochód, wyskoczył i pobiegł do drzwi willi Marguerite. My tymczasem pojechaliśmy do willi Genevi?ve.

— Poirot — zapytałem — pamiętasz, jak przyjechaliśmy tu pierwszego dnia? I jak powitała nas wiadomość o zamordowaniu pana Reanulda?

— Ależ tak, jasne, że pamiętam. To było tak niedawno. Ale ile się od tego czasu wydarzyło, szczególnie w twoim życiu, drogi przyjacielu.

— Tak, masz rację — westchnąłem.

— Ty to postrzegasz z sentymentalnego punktu widzenia, Hastings. Ale ja tak nie myślę. Ja mam nadzieję, że mademoiselle Bella zostanie potraktowana pobłażliwie, a poza tym Jack Reanuld nie może poślubić dwóch kobiet naraz. Teraz mówię z zawodowego punktu widzenia. To nie była zbrodnia porządnie zaplanowana i wykonana, taka zbrodnia nie daje detektywowi żadnej satysfakcji. Inscenizacja, opracowana przez Georges'a Conneau była istotnie perfekcyjna, tylko jej realizacja… ach, nie! Człowiek, który zginął przypadkowo z ręki oszalałej z gniewu dziewczyny… Tak, rzeczywiście, gdzież w tym wszystkim porządek i metoda?

Zaśmiewałem się z tych dziwnych upodobań Poirota, gdy drzwi otworzyła nam Françoise.

Poirot oznajmił jej, że natychmiast musi się widzieć z panią Renauld i służąca zaprowadziła go na piętro. Zostałem w salonie. Upłynęło trochę czasu, zanim Poirot wrócił. Był niezwykle poważny.

— Vous voil?, Hastings! Sacré tonnerre! Czeka nas nie byle jaka przeprawa!

— Co masz na myśli? — spytałem.

— Nie przyszło mi to do głowy — odparł Poirot w zamyśleniu — ale kobiety są takie nieprzewidywalne.

— Właśnie idzie Jack z Marthe Daubreuil! — wykrzyknąłem, patrząc przez okno.

Poirot wybiegł z pokoju i zatrzymał ich na schodkach przed domem. — Nie wchodźcie. Lepiej tego nie róbcie. Pańska matka jest wytrącona z równowagi.

— Wiem, wiem — odparł Jack Renauld. — Natychmiast muszę iść do niej.

— Niech pan nie idzie. Radzę panu. Lepiej nie.

— Ale Marthe i ja…

— A w każdym razie niech pan nie idzie razem z mademoiselle. Ostatecznie niech pan idzie sam, ale lepiej pan zrobi słuchając mojej rady.

W tym momencie zaskoczył nas głos dochodzący ze schodów za naszymi plecami:

— Dziękuję za pańskie dobre rady, monsieur Poirot, ale poradzę sobie sama.

Patrzyliśmy zdumieni. Po schodach, prowadzona przez Léonie, schodziła wolno pani Renauld z obandażowaną głową. Francuska służąca płacząc próbowała ją nakłonić do powrotu do łóżka.

— Pani się zabija. To wbrew zaleceniom lekarzy!

Pani Renauld nie słuchała.

— Mamo! — zawołał Jack, podbiegając do niej. Jednak powstrzymała go ruchem ręki.

— Nie jestem już twoją matką! A ty nie jesteś moim synem! Od dziś, od tej chwili, wyrzekam się ciebie.

— Mamo! — powtórzył Jack w osłupieniu.

Zawahała się, przez moment wydawało się, że ulegnie. Poirot uczynił gest, jakby chciał w tym pośredniczyć, ale opanowała się i powiedziała stanowczo:

— Na twoich rękach jest krew ojca. Jesteś moralnie odpowiedzialny za jego śmierć. Wystąpiłeś przeciwko niemu, zlekceważyłeś jego słowa, i to wszystko dla tej dziewczyny. A przez bezwzględne odepchnięcie innej sprowadziłeś na niego śmierć. Wynoś się z mojego domu. Jutro podejmę kroki, aby na zawsze pozbawić cię praw do majątku ojca. Nigdy nie otrzymasz ani pensa. Idź swoją drogą w świat i niech ci pomaga ta, która jest córką najzaciętszego wroga twojego ojca!

Odwróciła się i wolno, z trudem wróciła na górę.

Staliśmy kompletnie oszołomieni — zupełnie nie przygotowani na tego rodzaju wystąpienie. Jack Renauld, wyczerpany już niedawnymi przejściami, omal nie upadł zemdlony. Podbiegłem z Poirotem i podtrzymaliśmy go.

— Jest zupełnie wykończony — mruknął Poirot. — Gdzie go umieścimy?

— U nas w domu! W willi Marguerite. Zaopiekujemy się nim, ja i moja matka. Mój biedny Jack!

Zabraliśmy chłopca do sąsiedniej willi, gdzie na pół oszołomiony padł bezwładnie na fotel. Poirot dotknął jego czoła i zbadał puls.

— Ma gorączkę. Zaczyna dawać znać o sobie długotrwałe napięcie. A teraz jeszcze ten wstrząs. Połóżcie go do łóżka, a Hastings i ja sprowadzimy lekarza.

Wkrótce zjawił się lekarz. Po zbadaniu pacjenta oznajmił, że to normalny objaw wyczerpania nerwowego. Przy zupełnym spokoju i odpoczynku chłopiec nazajutrz będzie prawie zdrów. Ale jeżeli nadal będzie w stanie podniecenia, może się to przerodzić w zapalenie mózgu. Ktoś powinien czuwać przy nim przez całą noc.

Uczyniliśmy wszystko, czego od nas wymagał obowiązek, teraz mogliśmy pozostawić Jacka pod czułą opieką Marthe i jej matki i wrócić do miasta.

Minęła już pora naszego zwykłego posiłku i obaj byliśmy bardzo głodni. Głód zaspokoiliśmy w pierwszej napotkanej restauracji, gdzie spożyliśmy wspaniały omlet i równie doskonały antrykot.

— A teraz musimy znaleźć jakieś lokum na noc — zauważył Poirot przy kawie kończącej ucztę. — Może pójdziemy do naszego ulubionego hotelu de Bains?

Nie zwlekając skierowaliśmy tam kroki.

— Tak, panowie, mamy dla was dwa ładne pokoje z widokiem na morze — oznajmił portier.

Wtedy Poirot zadał pytanie, które mnie zaskoczyło:

— Czy przybyła już Angielka, panna Robinson?

— Tak, monsieur. Czeka w małym salonie.

— Ach!

— Poirot! — wykrzyknąłem, idąc za nim korytarzem — kim, na Boga, jest ta panna Robinson?

Poirot rzucił mi promienne spojrzenie.

— To osoba, z którą chcę cię ożenić, Hastings.

— Ale już mówiłem…

— Ba! — rzucił Poirot i wepchnął mnie do pokoju. — Myślisz, że chciałem, aby całe Merlinville trąbiło, że przyjechała panna Duveen?

To naprawdę był mój Kopciuszek! Chwyciłem jej ręce; oczy wyraziły resztę.

Poirot chrząknął.

— Mes enfants* — rzekł — teraz nie mamy czasu na sentymenty. Czeka nas dużo pracy. Mademoiselle, zrobiła pani to, o co prosiłem?

Kopciuszek w odpowiedzi wyciągnął z torebki jakiś przedmiot owinięty w papier i w milczeniu wręczył go Poirotowi.

Mój przyjaciel odwinął papier. Zadrżałem, widząc sztylet wykonany z części samolotu ten sam, który — jak sądziłem — spoczywa na dnie morza. To dziwne, jak kobiety niechętnie pozbywają się najbardziej kompromitujących przedmiotów i dokumentów!

— Tres bien, mon enfant* — rzekł Poirot. — Jestem z pani zadowolony. A teraz niech pani idzie trochę odpocząć. A ja i Hastings mamy jeszcze coś do zrobienia. Zobaczy go pani jutro.

— Dokąd idziecie? — zapytała dziewczyna.

— Jutro się pani o wszystkim dowie.

— Dokądkolwiek idziecie, idę z wami.

— Ależ, mademoiselle…

— Powiedziałam, że idę z wami.

Poirot poddał się widząc, że nie ma sensu dyskutować.

— No, dobrze, niech pani idzie. Ale nie będzie to zabawne. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie wydarzy się nic ciekawego.

Dziewczyna nie odpowiedziała.

Po upływie dwudziestu minut wyruszyliśmy w drogę. Było już zupełnie ciemno. Poirot poprowadził nas za miasto, w kierunku willi Genevi?ve. Gdy dotarliśmy do willi Marguerite, zatrzymał się.

— Chciałbym przekonać się, czy Jack Renauld dobrze się czuje. Chodź ze mną, Hastings. Niech pani tu zaczeka. Madame Daubreuil mogłaby powiedzieć coś, co by panią uraziło.

Otworzyliśmy furtkę i skierowaliśmy się ścieżką do wejścia. Gdy okrążyliśmy dom, zwróciłem uwagę Poirota na okno pierwszego piętra. Na zaciągniętej zasłonie wyraźnie rysował się cień profilu panny Marthe Daubreuil.

— Ach! — westchnął Poirot. — Sądzę, że w tym pokoju powinniśmy znaleźć Jacka Renaulda.

Drzwi otworzyła nam madame Daubreuil. Powiedziała, że stan Jacka nie zmienił się, ale jeśli chcemy, sami możemy się przekonać. Zaprowadziła nas do sypialni na pierwszym piętrze. Marthe siedziała przy stole, na którym stała zapalona lampa. Widząc, że wchodzimy, przytknęła palec do ust.

Jack Renauld spał niespokojnie, oddychając nieregularnie i często obracając z boku na bok głowę, jego twarz ciągle była nadmiernie zaczerwieniona.

— Czy lekarz jeszcze przyjdzie? — zapytał Poirot szeptem.

— Nie, chyba że go wezwiemy. Teraz śpi — a to już sukces. Mama podała mu ziółka.

Gdy wychodziliśmy z pokoju, ponownie usiadła z robótką. Madame Daubreuil sprowadziła nas na parter. Odkąd poznałem jej przeszłość, przyglądałem się tej kobiecie z rosnącym zainteresowaniem. Stała ze spuszczonymi oczami, z ciągle tym samym słabym, tajemniczym uśmieszkiem na ustach. Nagle poczułem, że się jej boję, tak jak się można bać pięknej jadowitej żmii.

— Mam nadzieję, że nie zakłóciliśmy pani spokoju, madame ~ rzekł uprzejmie Poirot, gdy otwierała nam drzwi.

— Proszę się o to nie martwić, monsieur.

— A przy okazji — wtrącił Poirot, jakby wpadło mu to do głowy w ostatniej chwili — monsieur Stonor nie przybył dzisiaj do Merlinville, prawda?

Nie wiedziałem, jaki sens ma to pytanie, tym bardziej, że w sprawach interesujących Poirota nie miało znaczenia. Madame Daubreuil odpowiedziała całkiem spokojnie:

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— W takim razie nie rozmawiał z madame Renauld?

— Skąd mam wiedzieć, monsieur?

— To prawda — odparł Poirot. — Pomyślałem tylko, że może pani widziała, jak przyjechał i wszedł do domu, to wszystko. Dobranoc, madame.

— Dlaczego…— zacząłem.

— Żadnego „dlaczego”, Hastings. Będzie na to czas później.

Spotkaliśmy się z Kopciuszkiem i natychmiast pospieszyliśmy w kierunku willi Genevi?ve. Poirot rzucił jeszcze okiem na oświetlone okno i profil pochylonej nad robótką Marthe.

— Jest dobrze strzeżony — mruknął.

Po przybyciu do willi Genevi?ve Poirot obrał sobie punkt obserwacyjny za krzakami rosnącymi po lewej stronie od podjazdu, skąd — samemu będąc niewidocznym — mógł widzieć wszystko, co się działo w otoczeniu domu. Willa pogrążona była w kompletnych ciemnościach, wszyscy z pewnością już spali. Znajdowaliśmy się prawie pod oknem sypialni pani Renauld. Zauważyłem, że było otwarte. Wydawało mi się, że Poirot wpatruje się w to miejsce.

— Co my tu mamy robić? — zapytałem szeptem.

— Obserwować.

— Ale…

— Spodziewam się, że przez godzinę — dwie nic się nie będzie działo, choć…

Przerwał mu długi, piskliwy okrzyk:

— Pomocy!

W oknie na pierwszym piętrze, po prawej stronie frontowych drzwi, zabłysło światło. To stamtąd dobiegł okrzyk. Patrząc w okno, ujrzeliśmy na zasłonie cienie dwóch walczących ze sobą postaci.

— Mille tonnerres! — wykrzyknął Poirot. — Zmieniła pokój! Poirot rzucił się do drzwi i zaczął w nie walić pięściami.

Potem podbiegł do drzewa rosnącego na klombie pod oknem i wspiął się na nie z kocią zręcznością. Poszedłem w jego ślady, gdy on tymczasem wskoczył do pokoju przez otwarte okno. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, że Dulcie chwyta gałąź tuż za mną.

— Uważaj! — krzyknąłem.

— Sam uważaj! — odkrzyknęła mi dziewczyna. — To dla mnie dziecinna zabawa. Poirot przebiegł jak burza przez pokój i zaczął walić w drzwi.

— Zamknięte na klucz i zaryglowane z zewnątrz — mruknął.

— Trzeba dużo czasu, żeby je wyłamać.

Wołanie o pomoc stawało się coraz słabsze. Ujrzałem rozpacz w oczach Poirota. Razem rzuciliśmy się na drzwi, próbując je wyważyć. Naraz usłyszeliśmy od strony okna spokojny głos Kopciuszka:

— Nie zdążycie. Tylko ja mogę wam pomóc.

Zanim zdążyłem ją po wstrzymać, skoczyła. Podbiegłem do okna i ze zgrozą ujrzałem, jak wisząc na rękach na skraju dachu, powoli zbliża się do oświetlonego okna.

— Wielkie nieba! Ona się zabije! — krzyknąłem.

— Zapomniałeś, że to zawodowa akrobatka, Hastings. Opatrzność nam ją zesłała. Modlę się tylko, żeby zdążyła. Ach!

W końcu dziewczyna dotarła pod okno pani Renauld. Zaczęła wchodzić do środka. Nagle, ciszę nocną rozdarł przerażający krzyk, a po chwili usłyszeliśmy jasny wyraźny głos Kopciuszka:

— Nie, nic z tego! Mam cię… a moje ręce są jak ze stali!

W tym momencie drzwi naszego więzienia uchyliły się i ukazała się w nich Françoise. Poirot odepchnął ją bezceremonialnie i pobiegł do drzwi, przy których zgromadziła się służba.

— Zamknięte od środka, monsieur.

Usłyszeliśmy, jak za drzwiami ktoś ciężko upadł. Po chwili w zamku zgrzytnął klucz i drzwi wolno się otwarły. Kopciuszek, bardzo blady, dał nam znak, żebyśmy weszli.

— Bezpieczna? — zapytał Poirot.

— Tak, przybyłam w porę. Była już bardzo wyczerpana. Pani Renauld, ciężko dysząc, na pół leżała na łóżku.

— Omal mnie nie udusiła… — wyjąkała z trudem. Dziewczyna podniosła coś z podłogi i podała Poirotowi.

Była to jedwabna sznurowa drabinka, bardzo cienka, ale bardzo mocna.

— Przygotowana do ucieczki — mruknął Poirot. — Przez okno, podczas gdy my będziemy wyważać drzwi. Gdzie… ona jest?

Dziewczyna odsunęła się na bok i wskazała ręką. Na podłodze leżała postać owinięta w jakiś czarny materiał, który zasłaniał jej twarz.

— Nie żyje? Skinęła głową.

— Tak sądzę. Uderzyła głową o marmurowy gzyms kominka.

— Kto to jest? — wykrzyknąłem.

— Morderczyni Renaulda, Hastings. I niedoszła morderczyni pani Renauld.

Nic nie rozumiejąc, zaciekawiony ukląkłem, uniosłem brzeg materiału i oczom moim ukazała się piękna twarz Marthe Daubreuil!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

KONIEC PODRÓŻY

Mętnie wspominam dalsze wypadki tej nocy. Poirot zdawał się być głuchy na moje powtarzające się pytania. Nieustannie czynił Françoise wymówki, że nie powiedziała mu, iż pani Renauld zmieniła miejsce nocnego spoczynku.

Chwyciłem go za ramię, zdecydowany zmusić go, aby wreszcie zwrócił na mnie uwagę i żeby mnie wysłuchał.

— Przecież ty musiałeś wiedzieć — robiłem mu wymówki. — Byłeś tu i widziałeś się z nią tamtego popołudnia.

Poirot raczył poświęcić mi chwilę uwagi.

— Leżała wtedy na kanapie, która stała w środkowym pokoju — który jest jej buduarem — wyjaśnił.

— Ależ, monsieur! — wykrzyknęła Françoise — madame zmieniła pokój prawie natychmiast po tych zbrodniach. Miała złe wspomnienia związane z tym pokojem.

— Dlaczego więc nie zostałem o tym poinformowany? — upierał się Poirot, uderzając ze złością pięścią w stół. — Domagam się odpowiedzi na pytanie, dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował! Pani jest kompletnie skretyniałą staruszką! A Léonie i Denise też nie są lepsze. Wszystkie zachowujecie się jak kompletne idiotki! Wasza głupota mogła przyczynić się do śmierci madame Renauld. Tylko dzięki odwadze tego dziecka…

Przerwał i podbiegł do dziewczyny, która pochylona obejmowała, tuliła i pocieszała madame Renauld z iście francuską serdecznością. Przyznam, że trochę jej tego zazdrościłem.

Z tego stanu lekkiego otumanienia wyrwało mnie ostre polecenie Poirota, bym sprowadził lekarza. Następnie należało zawiadomić policję. A potem dodał jeszcze, aby mnie do reszty zniechęcić:

— Jak już wszystko załatwisz, to właściwie nie masz tu po co wracać. Będę zbyt zajęty, żeby poświęcać ci uwagę. Wystarczy, że zostanie ze mną mademoiselle i zaopiekuje się chorą.

Oddaliłem się z godnością i po wykonaniu poleceń wróciłem do hotelu. Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. To, co się wydarzyło, wydawało się zbyt fantastyczne, wprost niemożliwe. Nie uzyskałem odpowiedzi na żadne pytanie. Nikt mnie nie słuchał. Wściekły położyłem się spać i zasnąłem kompletnie oszołomiony i skrajnie wyczerpany.

Gdy się obudziłem, pokój zalewały wpadające przez otwarte okna promienie słońca. Przy łóżku siedział Poirot. Był elegancko ubrany i uśmiechnięty.

— No, w końcu się obudziłeś! Masz zdrowy sen, Hastings! Czy wiesz, że jest już blisko jedenasta?

Jęknąłem i chwyciłem się za głowę.

— Miałem okropny sen — powiedziałem. — Czy wiesz, że śniło mi się, iż znaleźliśmy ciało Marthe Daubreuil w pokoju pani Renauld, a ty oświadczyłeś, że to ona zamordowała pana Renaulda?

— To nie był sen, to wszystko działo się naprawdę.

— Ale przecież to Bella Duveen zabiła pana Renaulda?

— O nie, Hastings, nie zabiła! Tak oświadczyła… to prawda… ale chciała w ten sposób ocalić ukochanego od gilotyny.

— Co?

— Przypomnij sobie opowiadanie Jacka Renaulda. Oboje zjawili się na scenie w tym samym momencie i każde myślało, że drugie jest sprawcą zbrodni. Dziewczyna wpatrywała się w niego z przerażeniem, a następnie z krzykiem uciekła. Ale gdy usłyszała, że został aresztowany pod zarzutem popełnienia morderstwa, nie mogła znieść tej myśli i wróciła tu, aby oskarżyć siebie, a przez to ocalić go od pewnej śmierci.

Poirot oparł się wygodnie i zetknął palce czubkami w swoim ulubionym geście.

— Ta sprawa ciągle nie dawała mi spokoju — rzekł. — Przez cały czas odnosiłem silne wrażenie, że mamy do czynienia ze zbrodnią z premedytacji, popełnioną z zimną krwią przez kogoś, kto potrafił (bardzo sprytnie) wykorzystać opracowany przez monsieur Renaulda plan wprowadzenia policji w błąd. Wielcy zbrodniarze (może przypominasz sobie, jak ci już o tym kiedyś wspominałem) zawsze działają w sposób bardzo prosty.

Skinąłem głową.

— Dla potwierdzenia mojej teorii konieczne było, aby zbrodniarz dokładnie znał plany monsieur Renaulda. A to prowadzi nas do pani Renauld. Jednak fakty nie potwierdzały teorii o jej winie. Czy wobec tego ktoś jeszcze mógł je znać? Tak. Od samej Marthe Daubreuil wiemy, że podsłuchała kłótnię pana Renaulda z włóczęgą. A jeżeli podsłuchała to, równie dobrze mogła podsłuchać całą resztę, szczególnie jeśli państwo Renauld byli .tak nieostrożni, by omawiać swoje plany na ławce koło szopy. Przypomnij sobie, z jaką łatwością ty sam podsłuchałeś z tego miejsca rozmowę Marthe z Jackiem Renauldem.

— Ale jaki motyw miała Marthe, aby zamordować pana Renaulda? — sprzeciwiłem się.

— Motyw? Pieniądze! Renauld był milionerem i wraz z jego śmiercią (w co ona i Jack wierzyli) połowa ogromnego majątku przechodziła w ręce jego syna. Zrekonstruujmy więc wszystko z punktu widzenia Marthe Daubreuil.

Marthe Daubreuil podsłuchała rozmowę Renaulda z żoną. Dotychczas był on źródłem całkiem milutkich dochodzików dla matki i córki. Ale teraz postanowił wymknąć się i przestać płacić haracz. Prawdopodobnie pierwszą jej myślą było przeszkodzić mu w realizacji tego zamiaru. Potem jednak zaświtał jej w głowie odważniejszy pomysł, który bynajmniej nie przeraził córki Jeanne Beroldy! Renauld nieubłaganie sprzeciwiał się jej małżeństwu z Jackiem. Jeśli Jack przeciwstawi się jego woli, może zostać wydziedziczony — a to wcale się nie podobało mademoiselle Marthe. Prawdę mówiąc, poważnie wątpię, czy kiedykolwiek darzyła głębszym uczuciem Jacka Renaulda. Potrafi udawać uczucia, ale w rzeczywistości jest podobna do matki, zimna i wyrachowana. Wątpię też, czy była całkiem pewna jego uczuć. Oczarowała go i miała na niego wielki wpływ, ale jeśli się rozdzielą — co, jak się trafnie domyślała, było celem jego ojca — to łatwo mogła stracić nad nim władzę. Gdyby jednak Renauld umarł, Jack odziedziczyłby połowę majątku. Mogłaby natychmiast wyjść za niego za mąż i od razu zdobyłaby bogactwo — nie jakieś nędzne kilka tysięcy franków, jakie dotychczas udało się wyciągnąć od Renaulda. Prostota rozwiązania przemówiła do jej inteligencji. Wszystko pójdzie łatwo. Renauld już zaplanował okoliczności własnej śmierci. Wystarczy tylko, żeby pojawiła się w odpowiednim momencie, aby zmienić farsę w tragiczną rzeczywistość. A teraz drugi punkt, który bezbłędnie wskazał na Marthe Daubreuil — sztylet! Jack Renauld wykonał trzy egzemplarze tej pamiątki. Jeden dał matce, drugi Belli Duveen. Czy zatem nie zachodziło prawdopodobieństwo, że trzeci ofiarował Marthe Daubreuil?

A teraz podsumujmy. Mamy cztery punkty przemawiające przeciwko Marthe Daubreuil:

1. Marthe Daubreuil podsłuchała plany Renauldów.

2. Marthe Daubreuil była bezpośrednio zainteresowana śmiercią Renaulda.

3. Marthe Daubreuil była córką osławionej madame Beroldy, według mnie moralnie i faktycznie winnej śmierci swojego męża, chociaż być może śmiertelny cios zadała ręka Georges'a Conneau.

4. Marthe Daubreuil była jedyną osobą — poza Jackiem Renauldem — która najprawdopodobniej posiadała trzeci sztylet. Poirot przerwał i odchrząknął.

— Oczywiście, gdy się dowiedziałem o istnieniu innej dziewczyny, Belli Duveen, pomyślałem, że to całkiem możliwe, iż to ona właśnie zamordowała Renaulda. Jednak takie rozwiązanie nie przemawiało mi do przekonania, ponieważ — jak ci już nadmieniłem — taki ekspert jak ja lubi mieć do czynienia z godnym przeciwnikiem. Jednak ktoś musi się zająć zbrodniami takimi jakie są, a nie takimi jakie chciałby, żeby były. Nie wydawało mi się prawdopodobne, żeby Bella Duveen krążyła po okolicy z nożem do przecinania papieru w ręce, ale oczywiście cały czas mogła nosić w sercu myśl o zemście na Jacku Renauld. Gdy rzeczywiście posunęła się do tego, aby przyznać się do morderstwa, wydawało się, że sprawa jest zamknięta. A jednak — nie byłem co do tego przekonany, mon ami, nie byłem przekonany…

Przeanalizowałem całą sprawę punkt po punkcie i doszedłem do tego samego wniosku jak na początku. Jeżeli to nie była Bella Duveen, to jedyną osobą, która mogła tej zbrodni dokonać była Marthe Daubreuil. Ale nie miałem przeciwko niej najmniejszego dowodu!

Kiedy przeczytałem list od mademoiselle Dulcie, dostrzegłem szansę ostatecznego zakończenia tej sprawy. Pierwszy sztylet ukradła Dulcie Duveen i wrzuciła go do morza — przekonana, iż jest to sztylet jej siostry. Jeżeli jednak, przez jakiś przypadek, nie należał do jej siostry, ale do Marthe Daubreuil — wtedy Bella Duveen nadal powinna mieć swój w domu! Nic ci nie powiedziałem, Hastings (to nie był właściwy czas na sentymenty), ale odszukałem mademoiselle Dulcie, powiedziałem jej tyle, ile uważałem za stosowne, i poleciłem przeszukać rzeczy siostry. Wyobraź sobie moją radość, gdy zgłosiła się do mnie (zgodnie z podanymi instrukcjami) jako panna Robinson, i przywiozła ze sobą ten cenny prezent!

Tymczasem poczyniłem pewne kroki, aby zmusić mademoiselle Marthe do ujawnienia się. Na moje polecenie madame Renauld wyklęła syna i oznajmiła, że następnego dnia zmieni swój testament, tak aby syn nigdy nie miał dostępu do najmniejszej części majątku ojca. Był to krok zaiste rozpaczliwy, ale konieczny, aby z kolei zmusić mademoiselle Marthe do podjęcia ryzyka — na nieszczęście madame Renauld nie wspomniała, że zmieniła pokój. Przypuszczalnie myślała, że wiem o tym. Wszystko potoczyło się tak, jak przewidywałem. Marthe Daubreuil uczyniła ostatni rozpaczliwy wysiłek, aby zdobyć miliony Renauldów — i przegrała!

— Mnie najbardziej zdumiewa — stwierdziłem — że weszła do willi, a myśmy jej nie widzieli. To wygląda na jakiś cud. Zostawiliśmy ją w domu i poszliśmy prosto do willi Genevi?ve — a jednak była już tam przed nami!

— Ach, ale ona wcale nie została w willi Marguerile. Wyszła tylnymi drzwiami w czasie, gdy w holu zajęci byliśmy rozmową z matką. Udało jej się wpuścić w maliny Herkulesa Poirota!

— Ale ten cień na zasłonie? Widzieliśmy z drogi.

— Eh bien, kiedy spojrzeliśmy w to okno, madame Daubreuil zdążyła już wbiec na górę i zająć jej miejsce.

— Madame Daubreuil?

— Tak. Jedna jest starsza, druga młodsza; jedna brunetka, druga blondynka, ale gdy ogląda się tylko cień ich profilu na zasłonie — są nie do odróżnienia. Nawet ja nie podejrzewałem podstępu — taki ze mnie patentowany osioł! Myślałem, że mam mnóstwo czasu i że tak szybko nie odważy się zakraść do willi Genevi?ve. Ale piękna mademoiselle Marthe miała główkę nie od parady!

— I chciała zamordować panią Renauld?

— Tak. Wtedy cały majątek przeszedłby w ręce jej syna. Ale to miało być samobójstwo, mon ami! Na podłodze, obok ciała Marthe Daubreuil, znalazłem watę, buteleczkę z chloroformem i strzykawkę zawierającą śmiertelną dawkę morfiny. Rozumiesz? Najpierw chloroform, a potem, gdy ofiara straci przytomność, zastrzyk z morfiny. A rano, gdy rozwieje się zapach chloroformu, na podłodze zostanie tylko strzykawka, która wypadła z ręki madame Renauld. I co na to powiedziałby nasz wspaniały monsieur Hautet? „Biedna kobieta! To było do przewidzenia. Szok wywołany radością. To było dla niej zbyt wiele. Czy nie mówiłem, że jej umysł nie wytrzyma? Doprawdy, wyjątkowo tragiczna sprawa!”

A jednak, Hastings, nie wszystko odbyło się tak, jak sobie zaplanowała mademoiselle Marthe. Zacznijmy od tego, że madame Renauld nie spała, tylko czekała na nią. Wywiązała się walka. Madame Renauld była jeszcze bardzo słaba. Tu Marthe Daubreuil widziała swoją ostatnią szansę. Nie da się wprawdzie upozorować samobójstwa, ale swoimi silnymi dłońmi może uciszyć madame Renauld, a potem uciec przez ono po jedwabnej drabince, w czasie gdy my będziemy wyważać drzwi. Zanim zdążylibyśmy wrócić do willi Marguerite, siedziałaby już na swoim miejscu przy stole i trudno byłoby znaleźć przeciwko niej jakiś dowód. Ale została pokonana — i to nie przez Herkulesa Poirota, ale przez la petite acrobate* o stalowych rękach.

Zastanawiałem się nad tym, co usłyszałem od Poirota.

— Kiedy po raz pierwszy zacząłeś podejrzewać Marthe Daubreuil? Czy wtedy, gdy powiedziała nam, że podsłuchała kłótnię w ogrodzie?

Poirot uśmiechnął się.

— Drogi przyjacielu, przypominasz sobie nasz przyjazd do Merlinville? I piękną dziewczynę, którą ujrzałeś stojącą przy furtce? Zapytałeś mnie, czy widziałem młodą boginię, a ja odpowiedziałem, że widziałem tylko dziewczynę o niespokojnych oczach. I tak właśnie od samego początku myślałem o Marthe Daubreuil. Dziewczyna o niespokojnych oczach! Dlaczego były niespokojne? Nie z powodu Jacka Renaulda, przecież nie wiedziała, że był w Merlinville poprzedniego wieczoru.

— A przy okazji — wtrąciłem —jak się miewa Jack Renauld?

— Znacznie lepiej. Ciągle jest w willi Marguerite. Ale madame Daubreuil znikła. Szuka jej policja.

— Myślisz, że była wspólniczką córki?

— Tego się nigdy nie dowiemy. To kobieta, która potrafi strzec swych tajemnic. I bardzo wątpię, czy policja ją kiedykolwiek znajdzie.

— A… Jack Renauld? Czy on o tym wie?

— Jeszcze nie.

— To będzie dla niego straszny szok!

— Oczywiście. Ale tak naprawdę, Hastings, to wątpię, czy jego serce było poważnie zaangażowane. A ty jak myślisz? Dotychczas obaj uważaliśmy, że Bella Duveen jest uwodzicielką, natomiast Marthe Daubreuil to dziewczyna, która potrafi prawdziwie kochać. Myślę jednak, że będziemy bliżsi prawdy, jeśli odwrócimy role. Marthe Daubreuil była bardzo ładna. Postanowiła usidlić Jacka i udało jej się, ale nie zapominaj o jego osobliwej niechęci zerwania z tą drugą dziewczyną, dla której gotów był nawet pójść na szafot. Wydaje mi się, że gdy dowie się prawdy, będzie przerażony i tak przepełniony wstrętem, że szybko zapomni o swej wielkiej miłości do Marthe.

— A co z Giraudem?

— Przeżył biedak kryzys nerwowy! Musiał wrócić do Paryża. Uśmiechnęliśmy się jednocześnie.

Sprawdziły się przewidywania Poirota. Kiedy lekarz oznajmił, że Jack Renauld jest na tyle silny, iż może dowiedzieć się prawdy, Poirot podjął się tej trudnej misji. To, co chłopiec od niego usłyszał, rzeczywiście wywołało wielki szok. Jednak, jak się okazało, szybciej niż się można było spodziewać odzyskał równowagę psychiczną. Miłość matki pozwoliła mu łatwiej przeżyć te ciężkie dni. Teraz matka i syn byli nierozłączni.

Potem czekało go jeszcze jedno trudne zadanie. Poirot wyznał pani Renauld, że zna jej tajemnicę i przekonał ją, że nie powinna ukrywać przed synem przeszłości ojca.

— Ukrywanie prawdy nigdy nie przynosi pożytku, madame! Proszę zdobyć się na odwagę i wyznać mu wszystko.

Pani Renauld z ciężkim sercem wyraziła zgodę i Jack dowiedział się, że ojciec, którego tak kochał, był zbiegiem poszukiwanym przez wymiar sprawiedliwości. Na jego trwożne pytanie Poirot natychmiast udzielił odpowiedzi:

— Niech się pan uspokoi, monsieur Jack. Nikt nie zna tej tajemnicy. Ja osobiście nie czuję się zobowiązany zdradzać jej policji. Nie pracowałem dla nich, ale na polecenie pańskiego ojca. Sprawiedliwość i tak już go dosięgła i nikt nie musi wiedzieć, że on i Georges Conneau, to jedna i ta sama osoba.

Naturalnie policja była zainteresowana wieloma szczegółami tej sprawy, ale Poirot wyjaśnił wszystko w zadowalający sposób.

Wkrótce po powrocie do Londynu zauważyłem na gzymsie kominka w domu mego przyjaciela wspaniała rzeźbę psa gończego. W odpowiedzi na mój pytający wzrok, Poirot rzekł:

— Mais oui! Wygrałem pięćset franków! Czy nie jest wspaniały? Nazwę tego psa Giraud!

Kilka dni później odwiedził nas Jack Renauld. Na jego twarzy malował się wyraz zdecydowania.

— Monsieur Poirot, przyszedłem się pożegnać. Wyruszam do Ameryki Południowej. Ojciec prowadził za oceanem duże interesy i zamierzam tam rozpocząć nowe życie.

— Płynie pan sam, monsieur Jack?

— Towarzyszy mi matka i… zatrzymam też Stonora jako sekretarza. Lubi podróżować po świecie.

— Nikt więcej z panem nie płynie?

Jack zaczerwienił się.

— Kogo ma pan na myśli?

— Dziewczynę, która kocha pana tak gorąco, że skłonna była oddać za pana życie.

— Jakże mógłbym ją o to prosić? — wyszeptał chłopiec. — Miałbym po tym wszystkim, co się stało, iść do niej i… Wszystko, co mógłbym jej powiedzieć, będzie strasznie kulawe.

— Les femmes*… mają cudowną zdolność wspierania kulejących.

— Tak, ale… ja byłem takim piekielnym głupcem.

— Niekiedy wszyscy bywamy głupcami — odparł filozoficznie Poirot.

Na twarzy Jacka malował się upór.

— Jest coś jeszcze. Chodzi o mojego ojca. Jestem przecież jego synem. Czy ktoś zechce mnie poślubić, wiedząc, jakiego miałem ojca?

— Mówi pan, że jest synem takiego ojca. Obecny tu Hastings może panu powiedzieć, że wierzę w dziedziczność…

— No właśnie…

— Chwileczkę. Ale znam też pewną kobietę, kobietę dzielną, cierpliwą i niezwykle wytrzymałą, zdolną do wielkiej miłości, do skrajnego poświęcenia…

Chłopiec podniósł wzrok. Jego oczy napełniły się łzami.

— Moja matka!

— Tak. Jest pan też synem swojej matki. A więc niech pan idzie do mademoiselle Belli. I wszystko jej wyzna. Niech się pan nie waha — a zobaczymy, co ona na to powie!

Jack sprawiał wrażenie niezdecydowanego.

— Niech pan postąpi nie jak chłopiec, ale jak mężczyzna — mężczyzna, który ugiął się pod jarzmem przeszłości i teraz dźwiga ciężar teraźniejszości, ale który patrzy śmiało w przyszłość, chcąc rozpocząć nowe, wspaniałe życie. Niech pan zapyta, czy chce je z panem dzielić. Może pan nie zdaje sobie z tego sprawy, ale pańska miłość zwycięsko przeszła próbą ogniową. Przecież oboje chcieliście za siebie oddać życie.

* * *

A co z kapitanem Arthurem Hastingsem, skromnym autorem tych stron?

Mówiło się o jego wizycie na ranczo państwa Renauld za oceanem, ale aby zakończyć tą opowieść, wolę się cofnąć do pewnego ranka w ogrodzie willi Genevi?ve.

— Nie mogę nazywać pani Bellą — oświadczyłem — ponieważ nie jest to pani prawdziwe imię. A Dulcie wydaje mi się takie obce. A więc niech zostanie Kopciuszek. Jak pani pamięta, Kopciuszek poślubił księcia. Nie jestem księciem, ale…

Przerwała mi:

— O ile wiem, Kopciuszek ostrzegał go. Ona bynajmniej nie twierdziła, że zmieni się w księżniczkę. W końcu była tylko biedną, umorusaną dziewczynką…

— Czas na to, by książę jej przerwał — wtrąciłem. — Wie pani, co wtedy powiedział?

— Nie.

— „Do diabła”, wykrzyknął książę i… pocałował ją!

Zrobiłem dokładnie to samo.

* Patrz A. Christie Tajemnicza historia w Styles

* fr. Mój Boże, przyjacielu

* fr. To coś trudnego do określenia

* fr. Zaczyna się

* fr. Do stu piorunów!

* fr. To wszystko!

* fr. Energiczna kobieta

* fr. Biedna kobieta

* fr. Co za pomysł

* fr. zrozumiałeś

* fr. śniadanie

* fr. głośna sprawa

* fr. Proszą na chwilą

* fr. Młody człowiek

* fr. Stuknięty

* fr. Moje dzieci

* fr. Doskonale, moje dziecko

* fr. Mała akrobatka

* fr. Kobiety

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Agatha Christie  Morderstwo na polu golfowym
Agatha Christie Morderstwo na polu golfowym
Agatha Christie Morderstwo na polu golfowym
Agatha Christie Morderstwo Na Polu Golfowym
Agatha Christie Morderstwo na polu golfowym
Agatha Christie Morderstwo na polu golfowym 2
Agata Christie Morderstwo na polu golfowym
Christie Agatha Morderstwo na polu golfowym
Christie Agatha Hercules Poirot Morderstwo na polu golfowym
Morderstwo Na Polu Golfowym Agatha Christie
Christie Agatha Hercules Poirot Morderstwo na polu golfowym
Christie Agatha Morderstwo na polu golfowym
Christie Agatha Morderstwo na polu golfowym
Christie Agata Morderstwo na polu golfowym
Christie Agata Morderstwo na polu golfowym
Christie Agata Morderstwo na polu golfowym

więcej podobnych podstron