|
BERMUDZKI PIEKIELNY TRÓJKĄT Zagadka trójkąta bermudzkiego ciągle budzi wiele emocji. Wygląda na to, że można ją rozwiązać, nie uciekając się do pomocy Marsjan ani sił nadprzyrodzonych.
W środowiskach naukowych przeważa opinia, że za katastrofy i nieraz dosyć tajemnicze zniknięcia statków oraz samolotów w trójkącie bermudzkim należy winić niestabilność klimatyczną regionu. Rzeczywiście, jeśli dokładniej prześledzimy mapy pogody tego obszaru, stwierdzimy nagminność występowania tajfunów, burz i zawirowań typu tornado na styku ciepłych, tropikalnych frontów i chłodniejszych mas powietrza. Tego rodzaju zaburzenia atmosferyczne generalnie nie są rzadkością w pobliżu zwrotników, ale na Karaibach dodatkowo sprawę komplikuje bliskość kontynentu amerykańskiego. Ów kontynent właściwie nie ma równoleżnikowo usytuowanych łańcuchów górskich, wszystkie rozciągają się południkowo, co umożliwia swobodne przemieszczanie się mas powietrza z północy na południe lub w przeciwnym kierunku. Łatwo sobie wyobrazić, co musi się dziać na styku gorącego zwrotnikowego frontu o wilgotności 95% oraz temperaturze 40°C i chłodnych, suchych mas atmosferycznych z głębi lądu. Nie dość, że "chmury się urywają", ponieważ połowa pary wodnej z powietrza skrapla się raptownie, to na styku ocierających się o siebie gazowych "bąbli" powstają trąby powietrzne, czyli tornada. Taki lej pędzi granicą obu obszarów z prędkością pociągu pospiesznego i wydaje łoskot jak walący się Empire State Building. Trudno przed nim uciec, ale można próbować, mając szybki samochód. Jeśli się nie uda, biada, bo siła ssąca oraz niszcząca wiru jest olbrzymia i mało, co mu się oprze. Nic dziwnego, więc, że tak kapryśna aura sprzyja katastrofom morskim i powietrznym w tej części globu, a więc także na obszarze między Florydą, Kubą i Bermudami, gdzie natężenie ruchu towarowego, pasażerskiego i patrolowego jest szczególnie duże. Zastanawia wszakże liczba doniesień o zniknięciach oraz dziwnych zjawiskach, dotycząca właśnie tego regionu. Przecież w innych miejscach kuli ziemskiej też obserwuje się zwrotnikowe anomalie pogodowe, a ruch statków i samolotów jest porównywalnie intensywny. Na przykład w okolicach Japonii i u wybrzeży innych państw Dalekiego Wschodu. Tam, a także w pobliżu Australii i Nowej Zelandii także szaleją niszczycielskie tajfuny. Ale z żadnego, najbardziej nawet niebezpiecznego zakątka Ziemi nie nadeszło przez ostatnie dwa wieki tyle meldunków o niewyjaśnionych katastrofach i zaginięciach bez śladu. Znikały nawet duże statki i całe eskadry samolotów, a ich szczątków nigdy nie odnaleziono. Czy jest to tylko legenda, która rodzi następne, czy może coś się kryje za tymi tajemniczymi zjawiskami? Coś lub, jak wierzą niektórzy, ktoś? Nie wszyscy naukowcy twierdzą, że zagadkowe zjawiska w tym regionie mieszczą się w granicach normy. Przyjrzyjmy się wynikom dociekań tych, którzy uznają obszar za szczególny i chcieliby wyjaśnić, na czym polega jego odmienność. Zacznijmy od wody. Jej cząsteczka o wzorze sumarycznym H2O zbudowana jest z atomów tlenu i wodoru, które bardzo silnie różnią się powinowactwem elektronowym. Na dodatek nie jest liniowa, kąt między wiązaniami tlen-wodór wynosi 105°. Co z tego wynika? To, że drobiny wody nie można porównać z gładką kuleczką, identyczną ze wszystkich stron. Nie jest wszystko jedno, którą jej część rozpatrujemy, albowiem tworzy się silnie spolaryzowany dipol. W efekcie łatwo powstają średnio trwałe wiązania hydratacyjne z molekułami wielu innych związków chemicznych. Cząsteczka wody orientuje się wobec nich albo stroną naładowaną dodatnio (wodór), albo ujemnie (tlen). Zwykle parametry procesu uwodnienia są korzystne, ponieważ inne molekuły też charakteryzują się cząstkowymi ładunkami, powstającymi w wyniku polaryzacji, lub całkowitymi po zjonizowaniu. Typowym przykładem hydratu jest pięciowodny siarczan miedziowy, tworzący pięknie zabarwione, niebieskozielone kryształy. W czasie ogrzewania w otwartym naczyniu zachodzi proces odszczepienia oraz odparowania wody, i w rezultacie otrzymujemy bezwodny siarczan w postaci białego proszku. Proces jest odwracalny, to znaczy po dodaniu wody ów proszek zabarwi się na początkowo obserwowany kolor. Okazuje się, że wiele gazów, wśród nich także metan, w pewnych wartościach temperatury i ciśnienia tworzy z wodą stosunkowo trwałe hydraty (wodziany), które są ciałami stałymi. W temperaturze kilku stopni i pod ciśnieniem, panującym w oceanie na głębokości 500 metrów, metan z wodą formują bezbarwne, szkliste bryły z wyglądu przypominające lód. Oczywiście, jeśli temperatura wzrośnie lub ciśnienie zmaleje (albo oba zjawiska wystąpią łącznie), hydrat rozkłada się, wydzielając gazowy metan i wodę. W praktyce przemysłowej po raz pierwszy problem hydratów metanu wystąpił w początkowej fazie eksploatacji rurociągu naftowego, biegnącego przez Alaskę. Przepływ ropy niespodziewanie utrudniała biała gąbczasta substancja, osadzająca się wewnątrz rur. Analiza wykazała, że był to właśnie hydrat, produkt reakcji wilgoci i rozpuszczonego w ropie metanu. Reakcja ta przebiega w niskich temperaturach typowych dla zimy na Alasce. Później okazało się, że hydraty mogą powstawać także w okolicach... podzwrotnikowych. Na krawędzi szelfu kontynentalnego w okolicach Bermudów przeprowadzono badania za pomocą echosondy. Stwierdzono, że ów stok zbudowany jest z hydratu metanu i uwięzionego pod jego skorupą metanu gazowego. Taka warstwowa struktura powstała w wyniku osuwania się materii organicznej w postaci szczątków żywych organizmów z lądu i płytszych partii oceanu w głąb basenu morskiego. Zasypywane szczątki ulegały procesom gnilnym z uwolnieniem metanu, czyli inaczej gazu błotnego. Metan przenikał przez złoże i w kontakcie z wodą tworzył hydrat, ponieważ na tej głębokości nawet w tropikach jest wystarczająco zimno, aby mógł powstać hydrat. Dalszy proces gnilny zasypanej materii organicznej wzbogacał złoże metanu gazowego, uwięzionego pod szczelną skorupą hydratu. Ale takie oceaniczne osypisko nie jest tworem ukształtowanym raz na zawsze. Jeśli ruszy podmorska lawina albo nastąpi tektoniczny wstrząs, nawet słaby, spora część górotworu może się osunąć. Wtedy olbrzymie ilości gazowego metanu uwalniają się i rój pęcherzyków płynie ku powierzchni. Woda morska zmienia się w coś w rodzaju wody sodowej. I cóż z tego? Okazuje się, że implikacje takiego zjawiska mogą być zadziwiające. Zróbmy mały eksperyment z okręcikiem z kory drzewnej. Jeśli puścimy go na wodę, którą nasycimy odpowiednią ilością powietrza w postaci drobnych pęcherzyków, okręt natychmiast pójdzie na dno jak kamień! Dzieje się tak dlatego, że przedmiot może pływać dzięki sile wyporu, która jest równa jego ciężarowi. Im cięższa ciecz, po której pływa ciało, tym większy wypór przy tym samym zanurzeniu, i odwrotnie. Woda nasycona pęcherzykami gazu ma za mały średni ciężar właściwy, aby unieść nasz okręcik z kory. Jest za rzadka, aby unieść cokolwiek, czy to będzie kawałek drzewa, prawdziwy statek, czy na przykład pływająca platforma wiertnicza. Wszystko natychmiast tonie. A więc już mamy hipotezę, próbującą wyjaśnić nagłe zniknięcia dużych pełnomorskich statków bez jakiegokolwiek śladu. Zatonięcie w nasyconej gazem wodzie jest tak błyskawiczne, że nie ma nawet czasu na nadanie sygnału S.O.S. Tym bardziej, że katastrofa nadchodzi zupełnie niespodziewanie. Jeśli ktoś zdąży wyskoczyć w kamizelce ratunkowej, nic mu to nie da. Też zatonie. Jeśli gazu będzie dosyć, zatoną nawet same kamizelki! Gdy w chwili katastrofy na dnie oceanu przesypują się góry hydratów i mułu, nic dziwnego, że nie można później znaleźć wraku; zostaje on pogrzebany pod zwałami osadów. Nie zawsze jednak erupcja gazu będzie na tyle gwałtowna, aby zatopić statek. Wtedy w wyniku tarcia wody i milionów pęcherzyków metanu powstaną ładunki elektryczne, co z kolei zakłóci pracę kompasu i radia. Z reguły cieczą chłodzącą silniki statku jest woda morska w pierwotnym obiegu. Jeśli zastąpi ją mieszanina wody i gazu, efektywność chłodzenia znacznie się obniży, co doprowadzi do przegrzania i samoczynnego awaryjnego wyłączenia silników. Czyli mamy już prawie wszystkie elementy sensacyjnego opisu katastrofy w trójkącie bermudzkim: radio nie działa, kompas wariuje, silniki same stopują. Tylko... Marsjan wciąż nie widać. Nie wiadomo, jak zachowa się samolot w powietrzu wzbogaconym w metan. Środowisko będzie rzadsze, o znacznie mniejszej gęstości. Maszyna nagle wpadnie w metanową chmurę i pilot zapewne straci panowanie nad sterami. Z powodu naelektryzowania atmosfery przestaną działać urządzenia pokładowe, co z pewnością przyspieszy katastrofę. Pozostaje jednakże otwarta kwestia, dlaczego hydraty nie powodują katastrof u wybrzeży Japonii czy w kanale La Manche? Przypuszczalnie ich tam nie ma; do wytworzenia takiego metanowego "lodu" potrzebne są dość szczególne warunki, nie mające jednak niczego wspólnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. Owszem, stwierdzono obecność hydratów w Oceanie Arktycznym u wybrzeży Syberii, ale tam ruch pasażerski jest raczej mały. Występuje ów uwodniony i wymrożony metan także w Morzu Północnym, lecz nie w postaci stromych stoków, które mogłyby ulegać gwałtownym osunięciom. Jeśli więc gaz wydziela się, to stopniowo, jak z naszych słowiańskich bagien, i nie powoduje żadnych zagrożeń. W miarę rozwoju nauki wiele zjawisk z obszaru nadprzyrodzonego lub z enklaw magii zostaje niejako "udomowionych", przechodząc do kategorii wydarzeń całkowicie normalnych i dających się wyjaśnić na podstawie znanych praw natury. Dawniej piorun był oznaką gniewu bogów, a hipnoza pozostawała domeną czarowników. Dziś błyskawice pracują w świetlówkach, sugestią hipnotyczną leczy się bóle brzucha, a problemami tzw. psychotroniki zajmują się nie tylko spirytyści, lecz również niektórzy naukowcy. W sprawie trójkąta bermudzkiego jestem optymistą: wiele jego zagadek doczeka się w najbliższym czasie rozwiązania. Zapewne pojawi się jeszcze więcej nowych pytań, ale to między innymi stanowi o uroku poznawania świata. Mimo swojej elegancji i prostoty przedstawiona powyżej hipoteza "metanowa" pozostanie hipotezą tak długo, aż zostanie zweryfikowana i potwierdzona zarówno w laboratoriach, jak i w środowisku naturalnym.
Radio, prasa i telewizja poświęciły Trójkątowi Bermudzkiemu wiele uwagi. Czy istnieje naprawdę? To już zupełnie inna historia. Według najrozmaitszych reportaży, artykułów i książek, które pojawiły się na rynku w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, Trójkąt Bermudzki to tajemniczy rejon na zachodnim Atlantyku, w którym rzekomo zniknęło bez śladu bardzo wiele statków i samolotów, Od 1945 r. zanotowano ponad 100 takich przypadków. Oznaczono miejsca katastrof i na tej podstawie wytyczono trójkąt, łącząc kraniec Florydy, Puerto Rico i Bermudy. Nazwę utworzył w 1964 r. Amerykanin Vincent Gaddis, wytrawny tropiciel tajemnic. Powstały niezliczone teorie, wyjaśniające przyczyny niezwykłych zjawisk w Trójkącie Bermudzkim. Opowiadano o atakach potworów morskich, porwaniach przez kosmitów, podwodnych Atlantydach, gigantycznych falach tsunami, nagłym wydzielaniu się metanu z pokładów lodu na dnie morza, czarnej dziurze, anomaliach geomagnetycznych, gigantycznym krysztale zakrzywiającym przestrzeń wokół niewinnych ofiar (takie rozwiązanie zagadki zaproponował Charles Berlitz w bestsellerze The Bermuda Triangle.) W związku z Trójkątem Bermudzkim najczęściej cytuje się przykład z pięcioma bombowcami amerykańskimi Avenger. Szwadron wystartował po południu w korzystnych warunkach atmosferycznych na rutynowy trening z Fort Lauderdale Naval Air Station. Zniknął w tym rejonie podczas złej pogody, wieczorem 5 grudnia 1945 r. Na poszukiwania wysłano samolot zwiadowczy Martin Mariner, który także zaginął. Często powtarza się informację o dziwnych komunikatach, przekazywanych przez dowódcę szwadronu, porucznika Charlesa C.Taylora przed zaginięciem samolotów: "Chyba zbaczamy z kursu... wszystko nie tak... jest dziwnie...nawet ocean wygląda inaczej... chyba jesteśmy..." Były to jego ostatnie słowa. Kiedy jednak Lawrence D. Kusche, badacz z Arizona State University i autor książki The Bermuda Triangle - Solved poddał ten przypadek analizie, nie znalazł żadnych dowodów, że Taylor rzeczywiście wypowiedział te słowa. Oficjalny raport marynarki wojennej stwierdza, że zawiodły oba kompasy w samolocie Taylora, który mylnie ocenił pozycję szwadronu, zwiedziony podobieństwem między Wyspami Bahama i Florida Keys (nad którymi powinni przelatywać). Kiedy usiłował ustalić właściwą pozycję, samolotom zabrakło paliwa i runęły do oceanu w środku nocy. Ciemność ukryła wszelkie ślady przed wzrokiem ekip ratunkowych. O 7.50 ze statku SS Gaines Mills widziano samolot, który zapalił się nad morzem w rejonie Daytona Beach, po czym uderzył w wodę i eksplodował. Prawdopodobnie był to zaginiony samolot zwiadowczy. Kusche i inni badacze ukazali także znaczne rozbieżności między licznymi opowieściami o katastrofach w tym rejonie i faktami, które można poddać weryfikacji. W książce The Evidence for the Bermuda Triangle David Group podkreśla, że rzekome "dowody" to w istocie błędy rzeczowe, mylne interpretacje i zniekształcenia faktów, skrywających się za opisywanymi wydarzeniami. W niemal wszystkich przypadkach wyjaśnienie jest całkowicie naturalne i nie ma w nim żadnej tajemnicy. Najsilniejszy cios rzekomej zagadce Trójkąta Bermudzkiego zadało londyńskie towarzystwo ubezpieczeń morskich Lloyda, w liście z 4 kwietnia 1975 r., opublikowanym w magazynie Fate: "Według rejestrów Lloyda, od 1955 r. na świecie zatonęło 428 statków. Może zainteresuje Państwa fakt, że nasi agenci nie znaleźli żadnych dowodów na poparcie twierdzenia, że w rejonie Trójkąta Bermudzkiego zdarza się więcej katastrof niż w innych częściach świata."
Tajemnice Trójkąta Bermudzkiego
Trójkąt Bermudzki jest to obszar zachodniego Atlantyku, w pobliżu południowo wschodnich wybrzeży Stanów Zjednoczonych, mniej więcej w kształcie trójkąta. Trójkąt ten rozciąga się od Bermudów na północy, po południową Florydę, następnie na wschód przez Wyspy Bahama do punktu leżącego Puerto Rico na około 40 stopni długości zachodniej skąd na powrót do Bermudów. Podobno już sam Krzysztof Kolumb doświadczył niesamowitych przeżyć w Trójkącie Bermudzkim. Wraz ze swoją załogą obserwował m.in. "białą wodę", "wielką ognistą błyskawicę", dziwne zachowanie się kompasu... Jednak chyba najbardziej niezwykłym zaginięciem w rejonie Trójkąta Bermudzkiego było zdarzenie mające miejsce 5 grudnia 1945 roku. O godzinie 14.00 eskadra pięciu bombowców typu Grumman TBM - 3 "Avengers" należących do marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych wzbiła się w powietrze z lotniska w Fort Lauderdale na Florydzie. Miały odbyć typowy lot ćwiczebny. Samoloty miały obsługę złożoną z pilota, radiooperatora i strzelca pokładowego oraz paliwa, które powinno wystarczyć na przelecenie około 1500 km. Załoga posiadała w kamizelki ratunkowe i samonapełniające się powietrzem tratwy. Mieli przelecieć 250 km wprost na wschód w kierunku Bahamów, po czym skręcić na północ i po 65 km zawrócić w kierunku południowo zachodnim do bazy. Warunki atmosferyczne były dobre. O godz. 15.15, po wykonaniu zadania, w drodze powrotnej do bazy dowodzący porucznik Taylor nadał alarmującą wiadomość, że eskadra prawdopodobnie zboczyła z kursu i nie widzi spodziewanego lądu : "Nie jesteśmy pewni jaka jest nasza pozycja, gdzie jest zachód... Wszystko się pokręciło. Dziwne rzeczy się tu dzieją. Nawet ocean nie wygląda tak jak powinien...". Łączność została przerwana, ale nasłuch nadal odbierał fragmenty rozmów między pilotami. Nie można było jednak uzyskać z nimi połączenia z nimi. O godz. 16.00 z nieznanych przyczyn por. Taylor zdał dowództwo nad eskadrą innemu kap. Stiversowi, który po około 15 minutach później meldował do bazy: "Nie wiemy gdzie jesteśmy... musieliśmy przelecieć nad Florydą i znajdujemy się chyba w Zatoce Meksykańskiej" po czym poinformował pilotów, że muszą wykonać zwrot o 180 stopni, by dolecieć z powrotem na Florydę. Z dosłyszanych rozmów wynikało, że kończy się paliwo i że wszystkie instrumenty pokładowe zwariowały i każde daje inne odczyty. Słyszalność stawała się coraz słabsza, z czego wywnioskowano, że eskadra leci na wschód oddalając się od bazy i lecąc na pełne morze. Wreszcie usłyszano okrzyk Stiversa: "Mój Boże ! Wygląda jakbyśmy wkraczali w białą wodę... jesteśmy kompletnie zgubieni... Nie lećcie za nami... oni wyglądają, jak gdyby przybyli z innego świata..." Po tym komunikacie łączność została przerwana. Z lotniska Banana River Air Station wyleciał na ratunek ratowniczy wodnopłatowiec typu Martin Mariner PBM, zaopatrzony w specjalne instrumenty i urządzenia mające pomóc lotnikom zmuszonym do wodowania. Ekipa składała się z dwunastu osób. Skierowali się na południowy wschód i podobnie jak eskadra przepadli bez śladu. Zaginięcie w ciągu kilku godzin 6 samolotów z 27 ludźmi spowodowało największe w dziejach marynarki USA morskie i lotnicze poszukiwania. Brało w nich udział 307 samolotów, 4 niszczyciele marynarki, kilka okrętów podwodnych, 18 jednostek Straży Przybrzeżnej, specjalne statki ratownicze i setki prywatnych łodzi i jachtów. Z Bahamów dołączyły jeszcze jednostki marynarki brytyjskiej i samoloty RAF u. Poszukiwania trwały od świtu do zmroku, samoloty czesały morze na obszarze 600 000 km kwadratowych - bez skutku. Nie znaleziono ani tratw ratunkowych, w które były wyposażone wszystkie samoloty i które w razie wypadku pływałyby po wodzie, ani żadnych szczątków, ani nawet plam oleju na wodzie, co wskazywałoby na katastrofę. Wygląda, jakby samoloty po prostu rozpłynęły się w powietrzu. Lot ten przeszedł do historii jako "Lot nr. 19. Jest jednak jeszcze jednak jeden tajemniczy aspekt tej sprawy. Tego samego dnia, w którym zaginęła eskadra, około godziny 19:00 lotnisko w Miami odebrało słaby sygnał radiowy "FT... FT...". Była to część znaku wywoławczego tej eskadry. Jednak możliwość jego nadania przez któregoś z członków eskadry właściwie nie istniała, bowiem według wyliczeń paliwo powinno wyczerpać się 2 godziny wcześniej. Chyba że... Jednak Trójkąt Bermudzki nie jest on jedynym miejscem, gdzie tajemniczo znikają statki i samoloty. Po przeciwnej stronie Ziemi u wybrzeży Japonii znajduje się rejon zwany Diabelskim Morzem. Częstotliwość występowania niewyjaśnionych wypadków w obu tych miejscach jest mniej więcej taka sama.
Trójkąt Bermudzki - 1 Trójkąt Bermudzki, zwany inaczej Diabelskim, jest wyimaginowanym obszarem w pobliżu południowo-wschodnich wybrzeży USA. Znany jest on z wielkiej liczby niewyjaśnionych katastrof statków, łodzi i samolotów. Od zarania dziejów o obszarze tym krążą niesamowite historie. Poczatkowo zaginięcia statków kursujacych po tym akwenie przypisywane były potworom morskim, bogom (zabarwienie wód oraz "swiecenie" spowodowane jest obecnością fosforyzujacych mieczaków) rzekomo zamieszkującym to miejsce. Obecnie powoli zanikły mity o potworach i bogach, a główną winą obarczono NOL-e (NOL - Niezidentyfikowany Obiekt Latajacy, inaczej UFO), obce cywilizacje oraz tajemnicze siły zwiazane z domniemanym położeniem w tym rejonie Atlantydy. Na ten temat możemy znaleźć wiele publikacji starających sie w miarę wiarygodnie wyjaśnić te zjawiska. Już w dzienniku pokładowym wielkiego odkrywcy Krzysztofa Kolumba możemy natknąć się na wzmiankę o niezwykłych zjawiskach zachodzących na tym terenie. Pod data 15 wrzesnia 1492 r. widnieje wpis dokładnie opisujący zjawisko, podczas którego kula ognia przeleciała poziomo przez niebo (obok statku) i z hukiem zagłębiła sie w morzu. Kompasy na statku wariowaly. Pierwsza wieść o niezwykłych wypadkach na tym akwenie pochodzi jeszcze z 1840 r. Amerykański okręt patrolowy natknął sie na francuski trójmasztowy statek handlowy "Rosalie". Okret nie odpowiadał na próbę nawiązania łączności, został dogoniony, a amerykańscy marynarze weszli na pokład. Okazało sie, że byli jedynymi ludzmi na pokładzie (nie wliczając żywego kanarka). Nie było śladów walki, a cenny ładunek został nienaruszony, co świadczylo, że statek nie padł ofiara pirackiego napadu. Potem wielokrotnie spotykano sie z pustymi statkami, dryfującymi po tym akwenie. Polskie jednostki pływające
w tym regionie również zaobserwowały niezwykłe zjawiska. Zarówno J. Pankiewicz na jachcie "Hetman", jak i Z. Szczepaniak, byli naocznymi świadkami dziwnego zajścia. Wokół obu jachtów nagle pojawiły się czarne, ogromne chmury, które - mimo bezwietrznej pogody - przesunęły się w kierunku jednostek. Z chmury wynurzyła się "złota kula", która zapaliła się momentalnie i wybuchła bezgłośnie. Potem nastąpiła seria podobnych błysków i wybuchów. Chmura uniknęła po ok. 15 minutach. Podobne zdarzenia zostały opisane w dzienniku pokładowym statku "The Sea Venture" pod dowództwem kpt. G. Somers (1609r.) TAJEMNICA LOTU NR 19 Do jeszcze dziwniejszego zdarzenia doszło 5 grudnia 1945 r. O godzinie 14:00 eskadra pięciu bombowców typu Grumman TBM-3 "Avenger", należących do marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, wystartowała z lotniska Fort Lauderdale na Florydzie. Był to lot ćwiczebny, połączony z patrolowaniem terenu. Samoloty były zaopatrzone w paliwo wystarczające na przelot ponad 1500 km. Warunki atmosferyczne tego dnia były dobre. O godzinie 15:15 dotarła do bazy pierwsza dziwna wiadomość. Dowodzący eskadrą porucznik Taylor powiadomił lotnisko, że prawdopodobnie piloci zboczyli z kursu i nie widzą stałego lądu. Po tym komunikacie na 45 minut została zerwana łączność. O godz. 16.00 z nieznanych przyczyn Taylor oddał dowództwo nad eskadrą kapralowi Stiversowi. Meldunek radiowy, jaki dotarł do bazy, nie był optymistyczny, eskadra zgubiła się i prawdopodobnie krążyła nad wodami Zatoki Meksykańskiej. Z komunikatu wynikało także, że paliwo jest na wyczerpaniu, a każdy samolot dysponuje innymi odczytami z instrumentów pokładowych. Ostatni komunikat to desperacki krzyk, oznajmiający, ze samoloty wkraczają w obszar "białej wody" - i był to ich koniec. Po tej wiadomości nie udało się przywrócić łączności z eskadrą. Tymczasem na ziemi ogłoszono alarm. Z misją ratowniczą pierwszy ruszył wodnopłatowiec typu Martin Mariner PBM, zaopatrzony w specjalne instrumenty i urządzenia, mające pomóc lotnikom zmuszonym do wodowania. Ekipa składająca się z dwunastu osób, podobnie jak eskadra, przepadła bez śladu. W ciągu kilku godzin na terenie tym zaginęło 6 samolotów z 27 osobami na pokładzie. By ich odnaleźć, rozpoczęto największe w dziejach marynarki USA poszukiwania morskie i lotnicze. W operacji uczestniczyło 277 samolotów, 4 niszczyciele marynarki, kilka okrętów podwodnych, 18 jednostek Straży Przybrzeżnej, specjalne statki ratownicze oraz setki prywatnych lodzi i jachtów. Do poszukiwań przyłączyły się również jednostki marynarki brytyjskiej i samoloty RAF-u. Przeszukano obszar ok. 600 tys. km kwadratowych, nie znajdując nic poza ćwiczebna tarcza strzelecka. Około godziny 19:00 lotnisko w Opa-Locka pod Miami odebrało słaby sygnał radiowy "FT... FT...", który stanowił cześć sygnału wywoławczego zaginionej eskadry (FT-74). ANOMALIA CZASOWE Do najdziwniejszego przypadku doszło latem 1972 r. Samolot pasażerski rejsu National Airlines 727 (przelatujący nad terenem trójkąta) miął lądować na lotnisku w Miami. Kilka kilometrów przed lotniskiem samolot zniknął z ekranu radarów lotniska oraz zerwał łączność radiowa. W eterze panowała 10-minutowa cisza, podczas której ogłoszono alarm. Jednak zanim maszyny ratunkowe zdążyły poderwać się do akcji poszukiwawczej, samolot pojawił się ponownie i bezawaryjnie wylądował na lotnisku. Przeprowadzono kontrole wszystkich systemów, ale nie wykazała ona uszkodzeń w żadnym z mechanizmów. Jedynie zegarki działały niepoprawnie - późniły się o 10 minut, czyli pokazywały czas, kiedy samolot był niewidoczny na radarze. Podobne historie rozgrywały się w rejonie lotniczej bazy Guam, gdzie czas ulega przyspieszeniu. Samoloty, startujące z bazy, powracają ze znacznym wyprzedzeniem czasowym, jakby osiągały większe prędkości niz. w rzeczywistości. CO MÓWI NAUKA? Nauka stara się wyjaśnić niektóre z zaistniałych zjawisk. Wyniki badań najdłuższych fal radiowych (za pomocą satelitów) wykazały pojawianie się tzw. superpiorunów. Zwykle wyładowanie, jakie możemy zaobserwować w atmosferze, osiąga maksymalnie ok. 100 mld W. Superpiorun to energia rzędu 10 trylionów watów (występowanie tych zjawisk jest niezmiernie rzadkie, badania przeprowadzone w okresie 40 miesięcy wykazały tylko 17 przypadków takich wyładowań). Taka energia, trafiając w wódę obok statku, mogłaby z łatwością ja zagotować, przyczyniając się do powstania gwałtownej mgły lub właśnie zjawiska "białej wody". Uderzenie pioruna w statek błyskawicznie posłałoby go na dno. Pracownicy Cap Kennedy, zatrudnieniu przy urządzeniach startowych kosmodromu NASA, raz po raz rejestrują silne sygnały elektroniczne, których epicentrum znajduje się na terenie Trójkąta Bermudzkiego. Sygnał taki może być echem superpioruna. Rozważano także inne hipotezy: podwodne wulkany, "antytraby" powietrzne, trzęsienia ziemi, gwałtowne prądy wodne. Przeprowadzono szczegółowe badania naukowe oraz ekspedycje organizowane przez wojsko, które miały rozwikłać te zagadkę. Rezultaty były nad wyraz mierne. Badania zostały przeprowadzone pod następującymi kryptonimami: POLIGON-70 + MODE-1 czyli POLIMODE, ARRAYS, TROPEX, MUSSON - 77, MONEX -79, ESE. NIE TYLKO AMERYKANIE Trójkąt Bermudzki nie jest jedynym obszarem, gdzie znikają w tajemniczy sposób statki i samoloty. Po przeciwnej stronie Ziemi, u wybrzeży Japonii, znajduje się rejon zwany Diabelskim Morzem. Częstotliwość występowania niezwykłych wypadków w obu tych miejscach jest mniej więcej taka sama. Na Diabelskim Morzu zaobserwowano również ogromne kopuły wodne, podobne do tych, które występują na terenie Trójkąta Bermudzkiego. Na obszarze obejmującym ten teren zanotowano zaginiecie największego statku (długość kadłuba - 314 m, szerokość - 50 m, nośność 224 tys. DWT - dla lepszego zobrazowania wielkości, można powiedzieć, ze na jego pokładzie można by swobodnie umieścić trzy stadiony olimpijskie) rudo tankowca "Berge Istra", przewożącego transport ropy naftowej i rudy żelaza z portu Tubarao (Brazylia) do Kimitsu (Japonia). Statek był wyposażony w urządzenie uniemożliwiające zatopienie. Rejs przebiegał bezproblemowo aż do dnia 31 grudnia 1975 r., gdy stracono łączność radiowa z jednostką. Po kilku dniach poszukiwań, z wody wyłowiono dwóch rozbitków. Nie znaleziono plam oleju, części, ropy i rudy, które powinny wypłynąć po rozbiciu tak ogromnego statku. Relacje opisujące "katastrofę" przedstawili rozbitkowie (obsługa statku). Stwierdzili, ze przed wybuchem usłyszeli metaliczny łoskot i dostrzegli dziwne światła. Później nastąpił wybuch, który zrzucił ich ze statku do wody. Po wypłynięciu na powierzchnie (ok. 10 s - według zeznań), oczom rozbitków ukazało się spokojne morze, bez śladu jakiejkolwiek katastrofy. To tylko niektóre przykłady nie wyjaśnionych zjawisk. Godzinami można wymieniać zdarzenia, które miały miejsce na tych obszarach. Te i inne dziwne zjawiska nie zostały dotąd wyjaśnione w logiczny lub naukowy sposób. Do dnia dzisiejszego jesteśmy świadkami niewyjaśnionych zniknięć jednostek powietrznych i nawodnych, załóg, zatonięć czy innych anomalii. Biała woda - osobliwość występująca w obszarach Trójkąta Bermudzkiego, była obserwowana na przestrzeni wielu kilometrów w pobliżu Orane Key. Kontrast, jaki zachodzi miedzy ciemną wodą morza a tym zjawiskiem, jest tak wielki, że zostało ono nawet zaobserwowane przez amerykańskich astronautów podczas ich podróży na Księżyc (Apollo 12).
Jest wiele dziwnych i nie zbadanych zjawisk przyrodniczych, które można oskarżyć o niszczenie statków na pełnym morzu. Co ważniejsze, występowanie ich wcale nie jest ograniczone do Trójkąta Bermudzkiego czy Morza Diabelskiego. Już działanie tsunami obejmuje właściwie cały Pacyfik, a czasami wzdłuż wybrzeży Oceanu Indyjskiego, a nawet Atlantyku. Zjawisko, które będę chciał przedstawić poniżej, może występować w każdym morzu lub oceanie na całym globie ziemskim. W roku 1978 opublikowano informacje o odkryciu dokonanym przez załogę lodzi podwodnej "Alvin". W czasie jednej z wypraw, na Pacyfiku, niedaleko wysp Galapagos (tam gdzie był kiedyś Darwin : ) załoga stwierdziła gwałtowne nagrzewanie jej poszycia. Rozpoczęto szczegółowe badania tego zjawisko. Otóż odkryto pewnego rodzaju gejzer na głębokości 3000 metrów pod wodą, który wyrzuca w morze fontannę, która ma temperaturę +200o C. Co ciekawsze fontanna ta nie jest wodna, ale składa się z płynnych związków metali, żelaza, cynku, ołowiu, srebra, miedzi i innych. Odkrycie to zostało słabo zbadane, ze względu na głębokość i nie znaleziono żadnego logicznego, ani nie logicznego wytłumaczenia. I dlatego na jego temat można snuć wiele przypuszczeń i hipotez. Ale na pewno to zjawisko nie występuje u wybrzeży Galapagos, na pewno jego przykłady można znaleźć na innych morzach i na mniejszych głębokościach. Poza tym, kto potrafi określić, co może spowodować gejzer tryskający roztopiona ruda metali na powierzchni akwenu... O równie zagadkowym zjawisku informuje także (w marcu 1978 r. ) radziecki badacz z Tomska, A. Worebiew. Otóż według niego raz po raz zdarzające się na naszym globie wyładowania atmosferyczne nie są wyłącznie specyfika atmosfery. Równie często burze maja miejsce pod ziemia. Tam również musza gromadzić się ładunki elektryczne, które w chwili, gdy napięcie pola przekroczy wytrzymałość warstw izolacyjnych, gwałtownie się rozładowuje w postaci swego rodzaju podziemnych piorunów. A ponieważ wartości izolacyjne ziemi przekraczaj o cztery rzędy takież wartości izolacyjne powietrza, taki podziemny grom powinien być.. 10 tysięcy razy silniejszy niż od przeciętnego pioruna atmosferycznego. Ta hipoteza nie została jeszcze dotychczas udowodniona ani nawet sprawdzona, ale (kto wie, czy nie dzięki temu?!) ileż potrafi ona uzasadnić domysłów i fantazji tłumaczących szereg niepojętych zjawisk na powierzchni lądów i mórz? Nie mniej tajemnicze zjawiska odkrywane są raz po raz w hydrosferze Ziemi. Ponad wiek temu ( w roku 1894) pewien badacz Arktyki F. Nansen zwrócił uwagę na istnienie tzw. "martwych wód". Na takich obszarach mniejsze statki mające małą prędkość, doznają nagłego zahamowania. Cos dziwnego zatrzymywało je i próbowało wciągnąć w głębinę. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat odkryto istnienie takich wód na wielu akwenach świata. Na szczęście nie było wówczas uniwersalnego wytłumaczenia - UFO. Kilka lat po opisie "martwych wód" przez Nansena hydrolog przypuszczał, ze zjawisko to jest wynikiem układania się na siebie dwóch warstw wody, różniących się cechami fizycznymi (zasoleniem i temperaturą). Istotnie w latach 1908-1909 inny Skandynaw, Petterson przeprowadził w Wielkim Bełcie i Kattegardzie doświadczenia, które potwierdziły nie tylko istnienie "martwych wód", ale i przyczyny ich powstawania. Rzeczywiście udało się tam wyodrębnić od siebie dwie granice wód. A mianowicie warstwę pochodząca z Bałtyku wysłodzoną (26 promili soli) i posuwającą się wolno warstwę bardziej słoną (32-34 promile) warstwę denną. Na dodatek okazało się ze granica miedzy tymi wodami nie jest stała, ale pulsuje w odstępach 6-cio godzinnych (tak jak pływy). Powierzchnia mórz w tych okolicach na skutek pływów unosiła się o 30 centymetrów, o tyle wahania pod powierzchnią granicy wód wynosiły 5 metrów! W ten sposób powstała fala wgłębna, która unosząc się "rozpychała" wody warstwy przypowierzchniowej we wszystkich kierunkach, a następnie opadając ściągał je do siebie ze wszystkich kierunków ku sobie, w ten właśnie sposób tworząc charakterystyczne zjawisko hamujących ruch statków "martwych wód". Badania oceanograficzne wykazały powszechne istnienie tego typu fal wgłębnych we wszystkich akwenach świata:
Lata 1926-7 i następnie 1937-8 wyprawa na statku "Meteor" stwierdziła fale wgłębne - wysokości od 5 do 35 m. - na Atlantyku;
1937-9 - statek "Altair" - wody północne;
"Atlantis" - północ Bermudów;
1929-30 - "Snelius" - morza wokół wysp Sundajskich;
"Mabahis" i "Hannibal - Ocean Spokojny
"Discovery II" - wody Antarktydy;
Jak się okazało zjawisko to występuje we wszystkich wodach. A wiec morza bezustannie falują pod powierzchnią. Wysokość fal w głębi jest nieporównywalnie duża z falami powierzchniowymi. W cieśninie Lifamatula (archipelag Moluków) wysokość fal dochodzi do 63 metrów. W cieśninie Gibraltarskiej dochodzi do 100 metrów! Wiec już wiemy, dlaczego przejście pomiędzy Morzem Śródziemnym a Atlantykiem starożytni traktowali jako niebezpieczne przejście pomiędzy miedzy Scyllą i Charybdą!
|