Gatunki- lektury, DZIENNIKARSTWO, Gatunki


Teksty źródłowe reportaże:

Spis Treści:

Franciszek Ksawery Pruszyński

(ur. 4 grudnia 1907, zm. 13 czerwca 1950), polski publicysta, literat, dyplomata. Przedstawiciel twórców literatury faktu.

Absolwent gimnazjum jezuitów w Chyrowie (1927). Studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wstąpił do organizacji Myśl Mocarstwowa. Drukował pierwsze artykuły w związanych z tą organizacją pismach: Dniu Akademickim oraz Civitas Academica. Za przedmiot studiów wybrał niemieckie prawo średniowiecza, wykładane przez prof. Stanisława Estreichera. W 1929 został zastępcą asystenta u Estreichera. Podjął pracę w redakcji krakowskiego Czasu najpierw jako korektor, następnie autor przeglądów prasy zagranicznej, zaś od 1930 - autor reportaży (pierwszy - cykl reportaży z Węgier). W 1932 opublikował prorocze reportaże z Gdańska, które złożyły się na debiutancką książkę Sarajewo 1914, Szanghaj 1932, Gdańsk 193?. Był znany z lewicowych poglądów. W latach 30-tych działał w organizacji Bunt Młodych. W latach 1936 - 1939 przebywał w ogarniętej wojną domową Hiszpanii. W czasie wojny na emigracji w Londynie. Po wojnie wrócił do Polski. Był jednym z najbardziej aktywnych i operatywnych reporterów polskich gazet. Zjawiał się w miejscach zapalnych - objętych wojną i okupacją, wszędzie, gdzie działo się coś ważnego.

Noc na kremlu

Tytuł oryginału - Russian Year ( tłumaczona na polski z angielskiej wersji- polski rękopis zaginął)

treść- Na początku wojny rosyjsko-niemieckiej Pruszyński znalazł się w Moskwie ( z dyplomatami - prof. Kot proponuje mu, by jako dyplomata się do nich przyłączył) spotkał tam rodaków wychodzących z łagrów, był z gen. Sikorskim na przyjęciu u Stalina, odwiedza obozy armii polskiej tworzącej się w orenburskim stepie. Zawiera w książce spostrzeżenia refleksje i bardzo dokładne opisy zdarzeń.

cytaty: ” Chciałem pojechać do Rosji jako dziennikarz, wysłano mnie jako dyplomatę, ale praca naszej ambasady miała charakter bardzo daleki od normalnej dyplomacji. Była to raczej wielka ekspedycja ratunkowa, która w kraju wielkości jednej szóstej kuli ziemskiej szukała, zbierała i ratowała w taki czy inny sposób masy ludzi tak wielkie, że chyba nigdy żadna ekspedycji ratunkowa, żadna wielka akcja humanitarna nie przybrała podobnych rozmiarów.” („Noc na Kremlu” Wobec Rosji - Ambasada)

„Przestań już być krajem nie z naszej planety. I nie pozwól nam być tak nieznanym tobie, jak Indie przed wielką wyprawą czy Chiny przed Markiem Polo. Niech twoja młodzież pozna i pokocha szare dachy Paryża, zielone wzgórza Devonu, Klasyczna doskonałość szwajcarskiego krajobrazu [...] Pozostań mniej unikalną a bardziej ludzką, bardziej wolną, choć równie silną, mniej olśniewającą, a lepiej odżywioną.” („Noc na kremlu” Iran)

Ryszard Kapuściński

patrz strona: http://www.kapuscinski.hg.pl/

Ryszard Kapuściński, żyjąca legenda polskiego i światowego reportażu, często określany jest jako "człowiek obdarzony absolutnym wyczuciem informacji, klimatu i wydarzeń". Posiada niesamowitą zdolność obserwacji i spostrzegania tego, co dla innych jest niewidoczne. Posiada instynkt reportera prowadzący go wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Potrafi doskonale obserwować i analizować otoczenie, szybko staje się częścią obserwowanego środowiska, a dzięki swojej neutralności potrafi w pełni obiektywnie ocenić to, co widzi. Ryszard Kapuściński, zawód - reporter.

Urodził się 4 marca 1932 roku w Pińsku ,na Polesiu (dzisiejsza Białoruś). W latach 1952 - 1956 studiuje na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Po studiach powraca do "Sztandaru Młodych" (pisał tam będąc jeszcze przed maturą). Praca w gazecie była prawdziwą szkołą dla pióra młodego i zdolnego dziennikarza. Już wtedy zauważono jego zdolności reporterskie. Jego reportaże z Nowej Huty bardzo podobały się ówczesnym władzom ( w nagrodę otrzymuje Złoty Krzyż Zasługi). Wkrótce po tym zostaje wysłany w pierwszą zawodową podróż zagraniczną do Pekinu. Powraca jednak przedwcześnie (zamieszki w 1956), manifestując w ten sposób solidarność z redakcją "Sztandaru Młodych". Zostaje ukarany wydaleniem ze "Sztandaru". Wkrótce po tym zostaje redaktorem działu krajowego w "Polityce". Tygodnik zapewnia mu warsztat pracy, Kapuściński dużo podróżuje, pisze. Jego reportaże krajowe zapewniają mu wielką popularność. Prawdziwą sławę przynoszą mu jednak relacje z ogarniętego wojną domową Konga w 1958 roku. Podróż do Afryki prawdziwie rozbudziła zamiłowania reporterskie Kapuścińskiego, zaczął On rozumieć, że to co szczególnie Go interesuje to: " zafascynowanie krajami budzącymi się do życia, nowymi kontynentami, gdzie wszystko dopiero staje się, gdzie nędza i głód splatają się z nadziejami na lepsze jutro".

Debiut literacki znanego i cenionego już wówczas reportera to "Busz po polsku" z 1962 roku - czyli cykl reportaży o tematyce krajowej. W tym też roku zostaje pracownikiem Polskiej Agencji Prasowej. To właśnie z ramienia PAP-u zostaje wysłany aż na sześć lat do Afryki. Pobyt na czarnym lądzie był okresem szczególnie intensywnej i ciężkiej pracy reporterskiej. Kontynent podlegał bolesnym transformacjom i ewolucjom, zmieniały się rządy, wybuchały rebelie i powstania. Wszędzie tam , gdzie działo się dużo, był Kapuściński. Potrafił On w doskonały sposób przewidzieć to, co ma się wydarzyć, potrafił przewidzieć i uprzedzić pewne wydarzenia. Ta zdolność wynikała z doskonałej znajomości i rozeznania w sprawach Afryki. Kapuściński potrafił wyczuć wewnętrzne napięcia, posiadał prawdziwy instynkt reportera. Powstała nawet pewna anegdota, w której to pracownicy pewnego przedstawicielstwa dyplomatycznego opowiadali z podziwem, jak to Kapuściński przyjechał i po czterech dniach kręcenia się po mieście wiedział lepiej, co się tam działo niż oni, którzy byli tam od dawna. Był wszędzie tam , gdzie inni bali się być. Już wtedy mówił o sobie, że pisze tylko o tym , co osobiście widział i przeżył. Często ryzykował własnym życiem i zdrowiem. Bez wątpienia było to jednym z powodów ogromnej popularności autora wśród czytelników. Bezpośrednim efektem tej podróży były ksiązki "Czarne gwiazdy" (1963) i "Gdyby cała Afryka" (1969).

W 1968 roku powraca do kraju na rehabilitację po malarycznym zapaleniu opon mózgowych i gruźlicy. Nie może jednak usiedzieć na miejscu, wkrótce wyrusza na Kaukaz podróżuje po południowych republikach ZSRR. Efektem tej podróży jest "Kirgiz schodzi z konia" (1968). W tym samym roku wyjeżdża na pięć lat do Ameryki Południowej, jest kolejno stałym korespondentem w Chile, Brazylii i Meksyku. Tam, podobnie jak w Afryce, staje się świadkiem krwawych zamieszek i zamachów stanu. Owocami tych obserwacji są książki "Chrystus z karabinem na ramieniu" (1975) i "Wojna futbolowa" (1978). Kapuściński jest niezwykle ruchliwy, nie potrafi ustać w miejscu, ciągle szuka tematów. Pobyt w Ameryce Południowej przerywa wyjazdem do Polski, aby po paru miesiącach znowu powrócić do Meksyku. W 1974 odwiedza Azję i Afrykę, w 1975 Bliski Wschód, w latach 1975/1976 - Angolę, co ma wyraz w książce "Jeszcze jeden dzień życia" (1976). Szczególnie ważne książki związane z tym okresem to "Cesarz" (1978) i "Szachinszach" (1982) . W książkach tych, Kapuściński zaskoczył wszystkich sposobem przedstawienia reportażu. Łącząc cechy reportażu z powieścią, dał się poznać jako doskonały pisarz. Książki te odbiły się światowym echem przynosząc laury uznania dla pióra Kapuścińskiego. Szczególnie głośno mówiono o "Cesarzu", książka ujawniającej kulisy dworu cesarza Hejle Sellasje. Postać cesarza obnaża powszechne mechanizmy porządku totalitarnego. Wysoki poziom książki odzwierciedlony został w trzydziestu przekładach językowych (m.in. na japoński i perski). Adaptacja teatralna z 1979 roku wywołała zachwyt w Toronto, Amsterdamie, Oslo, Budapeszcie.

Lata 80-te to okres odpoczynku i wytchnienia. Kapuściński wydaje się zmęczony relacjonowaniem rewolucji i przewrotów. Z reportera staje się publicystą, pisarzem, poetą i myślicielem. Wyrazem tego jest zbiór wierszy "Notes" (1986) oraz "Lapidarium" (1990) - cykl aforyzmów i refleksji nad życiem. Jednak okres "reporterskiego oddechu" nie trwał długo. Już w 1993 wydaje "Imperium", książkę będącą relacją z podróży po byłych południowych republikach ZSRR. Książka jest opisem zmian, jakie zaszły po upadku ZSRR. Kapuściński porównuje to z obrazem republik z 1968 roku. "Imperium" doskonale opisuje współczesną Rosję. Przedstawia Gruzję, Afganistan, Kirgizję i inne republiki południowe , jako kraje o bogatej kulturze i tradycji. Kolejną książką Kapuścińskiego jest "Heban" (1998) ksiązka , która powraca do tematu afrykańskiego. W 2000 ukazuje się czwarta część Lapidariów Lapidarium IV . Jesienią 2000 wydany zostaje album fotograficzny Z Afryki zawierający zdjęcia z afrykańskich podróży Kapuścińskiego. Kolejną książką jest Lapidarium V (listopad 2002). W 2003 ukazuje się Autoportret reportera.

Wojna futbolowa


Spis treści:

• Hotel Metropol. 1960
• Bezdomny z Hearlemu.
• Plan książki, która mogłaby zacząć się w tym miejscu (czyli moje tarapaty nigdy nie spisane).
• Lumumba 1961
• Prezesi.
• Ofensywa
• Ciąg dalszy planu książki, która mogłaby zacząć się (itp.).
• Ożenek i wolność. 1962
• Parlament Tanganiki w sprawie alimentów. 1964
• Będziemy pławić konie we krwi. 1965
• Algieria zakrywa twarz.
• Spór o sędziego zakończony upadkiem rządu. 1965
• Płonące bariery. 1966
(*) Nigeria, lato 66.
• Ciąg planu nigdy nie napisanej książki, która mogłaby (itd.)
(**) Bilard w meczecie Buchary.
• Czas najwyższy, abym zaczął pisać następną nigdy nie napisana książkę.
• Wojna futbolowa. 1969
• Dostaniesz dziewczynę.
• Victoriano Gomez przed kamerami TV.
• Ciąg dalszy czasu najwyższego, czyli planu drugiej nigdy nie napisanej książki, która (itd.)
• Buty.
• Nie będzie raju. 1974
(**) Zamykamy miasto.
(**) Odpustowa strzelnica.
• Ogaden, jesień 76.
• Ciąg czasu najwyższego, czyli planu drugiej nigdy nie napisanej książki, która (itd.)

Wstęp

Boże!

Mimo tylu modlitw do Ciebie ciągle przegrywamy nasze wojny. Jutro znowu będziemy walczyć w bitwie, która jest naprawdę wielka. Ze wszystkich sił potrzebujemy Twojej pomocy i dlatego muszę Ci coś powiedzieć: ta jutrzejsza bitwa to będzie ciężka sprawa. Nie będzie w niej miejsca dla dzieci. Dlatego proszę Cię, nie przysyłaj nam na pomoc Twojego Syna. Przybądź Sam.

(modlitwa Koga - wodza plemienia Grikuasów przed bitwą z Afrykanerami w 1876 roku)

Ryszard Kapuściński o książce

"Historia tej książki jest następująca. Wydawnictwo Iskry postanowiło wydać 10 tomów tzw. klasyki reportażu. Moje nazwisko znalazło się na liście 10 reporterów, których utwory miały ukazać się w ramach tego cyklu. Wydawnictwo zwróciło się do mnie żebym wskazał swoje reportaże, które powinni dać do tej książki. Ja je przygotowałem, ale stwierdziłem, że w ogóle nie składają się one w zwartą, logiczną całość. Wydawnictwo prosiło mnie o ten rękopis, ale mówiłem, że nie mam, że nie chcę żeby taka książka wychodziła pod moim nazwiskiem, bo uważam, że to nie jest książka. To był mechaniczny zbiór różnych tekstów.

Mnie on nie odpowiadał, więc zacząłem myśleć co tu z tym wszystkim zrobić. I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, że tu właściwie brakuje jakiejś innej książki tzn. brakuje tej książki, którą powinienem napisać. Ale już jej nie mogę napisać, bo nie mam czasu, nie zdążę. I wobec tego przyszedł mi do głowy pomysł, żeby te części powiązać, wbudować w te części taką nie napisaną książkę. Miałem mnóstwo historii z życia, anegdot, przeżycia korespondenta, ale nigdy nie było czasu ich spisać. Więc po prostu zacząłem pisać taką książkę nie napisaną, której poszczególne rozdziały włączyłem między te teksty, które powstały już wcześniej.

Jedno wiązało się z drugim, te teksty napisane z nie napisanymi. Jak zacząłem tak pisać i łączyć te teksty napisane i nie napisane to w pewnym momencie stwierdziłem, że mam jeszcze trzecią książkę, którą powinienem napisać ale nie została napisana. I wobec tego tę trzecią książkę jeszcze włożyłem w te dwie książki, w tą jedną napisaną i jedną nie napisaną i powstała w ten sposób całość, która się potem zaczęła układać, montować. I to była właśnie "Wojna futbolowa". Tytuł nawiązuje do jednego z tematów. Był akurat rok 1970, rok piłkarskich mistrzostw świata w Meksyku, na których byłem jedynym polskim korespondentem. Sam kiedyś grałem w piłkę nożną, więc pasjonuję się futbolem. Żyjąc w Ameryce Łacińskiej uświadomiłem sobie czym jest futbol. To nie jest tylko sport. To przede wszystkim część tej latynoamerykańskiej kultury, część myślenia, sposób rozwiązywania i zawiązywania konfliktów, które czasem mogą prowadzić do wojny. W Ameryce Łacińskiej sposób odbierania futbolu jest szaleństwem. Ludzie popełniają samobójstwa po przegranym meczu, z tego samego powodu do wiezienia idą całe drużyny. Chodziło mi o to, żeby pokazać ten inny wymiar, ten szerszy wymiar tego czym jest futbol i do czego może doprowadzić emocja futbolowa. W tym wypadku właśnie do wojny".

Życie literackie nr 7/1979 str.6

Pisarstwo Ryszarda Kapuścińskiego jest fenomenem. Brzmi to patetycznie, ale recenzent nie ma możliwości innego stwierdzenia. "Fenomenalność" reportaży Kapuścińskiego to nie tylko kwestia ich tematyki, stylu, języka, słowem tego wszystkiego co jest cechą utworu literackiego. Dotyczy ona również społecznego odbioru książek autora "Chrystusa z karabinem na ramieniu". Niezmierne rzadko zdarza się, by literatura faktu mogła wywołać taki rezonans, takie kontrowersje i cieszyć się tak olbrzymią poczytnością. Choć zapewne - tu zgodzić się trzeba z oponentami - bywa to wywołane także modą, famą, może plotką, tymi cichymi regulatorami reakcji czytelników.

Wiek XX - wraz z superszybkimi środkami łączności i komunikacji - przyniósł zmianę stosunku do tego, co nazywało się dawniej "korespondencją zagraniczną". Pracujący dla agencji informacyjnych dziennikarze są zazwyczaj anonimowi. Czytelnikowi porannej gazety nie przychodzi do głowy, że za suchą, lakoniczną depeszą kryje się realny człowiek, dla którego zdobycie paru informacji mogło wiązać się niejednokrotnie z ryzykiem zdrowia, życia, wolności. O tej sensacyjno-przygodowej stronie pisarstwa Kapuścińskiego mówi się najwięcej. Warto wszakże zwrócić uwagę na coś innego. Dla wielu młodych czytelników - jest on nie tyle reporterem, co wyrazicielem sposobu życia, którego nie chce "konsumować", przyswajać tylko cudzej wiedzy, obcych myśli, w którym najważniejsze jest doświadczenie. Myślę, że takie były również przyczyny powodzenia dwóch ostatnich zbiorów Kapuścińskiego: "Wojny futbolowej" i "Cesarza". Książek bardzo różnych tematycznie i kompozycyjnie, a przecież silnie ze sobą związanych.

"Wojna futbolowa" jest tomem retrospektywnym, wyborem tekstów. Rzadko przy takiej okazji autorzy zdobywają się na zapisanie przemyśleń o swoim życiu: po prostu przedrukowują coś, co napisali dziesięć lub piętnaście lat temu. Kapuściński układa z własnych tekstów rodzaj autobiografii, może nawet wyznania. Grupy reportaży powiązane zostają "planem książki, która mogłaby zacząć się w tym miejscu", projektem czegoś, co -nigdy nie realizowane - było obrazem "pustego miejsca" domagającym się wypełnienia. Właśnie w tym zamyśle autobiografii ukazują się motywy ryzykownych decyzji, ryzykownych podróży.

Czy jest to tylko zwyczajna ciekawość świata i ludzi, czy raczej potrzeba zrozumienia mechanizmów nimi rządzących? Kapuściński pisze: "Kogoś, kto robi dużo hałasu, nikt nie usprawiedliwia i nie broni, natomiast ten, kto zaprowadza ciszę w swoim państwie, jest chroniony przez aparat represji. Dlatego walka z ciszą jest taka trudna".

Lecz autor wcale nie wybiera owych miejsc emanujących ciszą. Jest, stara się być tam, gdzie ciszę tę przerywa nagły wybuch. Ghana, Kongo, Algier, front między Hondurasem a Salwadorem, Angola, Bliski Wschód. Jest to geografia szczególna, geografia miejsc, w których coś się rodzi i coś się kończy zarazem. Miejsc, gdzie za parę miesięcy nic nie będzie, bo znów opanuje je cisza.

Reportaż jest literaturą stanów wyjątkowych, zapalnych, obrzmiałych, w których konflikt powoduje erupcje tego, co z dawna było nagromadzone pod szczelnym naskórkiem ciszy. Wojny rozpoczynające się na stadionach nie są wojnami o wynik meczu. Stany wyjątkowe nie muszą mieć rozmiarów rewolucji, puczu wojskowego, nagłej śmierci przywódcy, policyjnych represji. Lęgną się one na bazarach, w slumsach, luksusowych hotelach, na ulicy miejskiej i na plantacji. Nie można, czytając, zapominać o tym, że Kapuściński, korespondent zagraniczny, pisywał z rodzinnego polskiego "buszu". Ta zdolność do mikroobserwacji, umiejętność zapisywania drobnych, mało znaczących zdarzeń, wyniesiona z praktyki reportera "krajowego", nadaje jego tekstom niepowtarzalne barwy.

Z drugiej jednak strony jest Kapuściński historykiem: jego książka staje się kompendium, wcale nie uproszczonym, wiedzy o polityce, ekonomii, zjawiskach społecznych poprzedzających eksplozję. Gdyby jednak tylko to było rdzeniem reportażu, autor nie różniłby się od zwykłych dziennikarzy-podróżników. Składnikiem trzecim jest swoisty "autobiografizm" stylu (!). Świat opisywany staje się częścią jego samego. Kapuściński nie sprowadza rzeczywistości do posiadanych schematów i wartości, do tego czy mógł żyć przedtem. Jego reportaż jest poszukiwaniem formuły swojego "bycia" w sytuacjach wciąż nowych, wymagających stałej rewizji własnego "ja". Stąd bierze się - tak często stawiany - zarzut "literackości", obrazowości, metaforyczności stylu. Tam, gdzie niemożliwe jest interpretowanie, rozumienie, rolę tę przejmuje sugestywny, plastyczny obraz, skrót, paradoks.

"Ja" reportera zmienia się, dostosowuje, a jednocześnie uporczywie własną tożsamość, o prawo do tego czym było przedtem.

Ów czas, którego granicę się przekroczyło, i migotliwy czas teraźniejszy pragną się połączyć. Przeszłe staje się mitem. Bolesny jest każdy powrót: mit się ucieleśnia i nagle ukazuje się, że w kraju nad Wisłą coś się zmieniło, coś przetrwało, coś zaszło, jakieś wypadki, których nie sposób zrozumieć. Ten, kto próbuje pojąć rewolucję angolańską, sytuacje w Kongo, absurdalne wojny plemion podzielonych sztucznie granicami, nie rozumie tego co opuścił, nie rozumie przeszłego. Trwa w jakiejś "chwili bez godziny":

"Czułem się wewnętrznie rozbity, rozsypany, nie przystawałem do niczego, nie kontaktowałem, byłem nieobecny. (...) Zrozumiałem, że nie traktują mnie juz jako swojego. Życie szło naprzód i oni płynęli w jego nurcie. Coś omawiali, coś załatwiali, coś knuli, ale nie wiedziałem co, nie mówili mi, nie wciągali, nie starali się pozyskać - zostałem wyłączony".

Czy to jest cena, którą płaci Izmael za to, że ulega magii nieskończoności ziemi i morza, nieskończoności pogoni za Moby Dickiem? Cena, każąca człowiekowi odrzucić jakieś swoje własne, stabilne "tu i teraz", każąca zgodzić się na niejasne, chwiejne, "wszędzie i zawsze"?

Busz rozciąga się nie tylko wokół Luandy, wzdłuż drogi, którą trzeba przejechać ryzykując kule. Ten "busz" jest także między Łomżą, Nakłem, Wejherowem, między Alejami Jerozolimskimi i Krakowskim Rynkiem, między lepkim bufetem w barze Praha i zielono-niebieskim cocktail-barem w Viktorii. Tu też śledzą twój każdy ruch setki niewidocznych oczu należących do ludzi, którzy "swoje wojny dawno przegrali".

Ale naprawdę niezwykła jest w reportażach Kapuścińskiego naoczność śmierci, fizjologia przemocy i terroru, ta cała zwierzęca natura, która ujawnia się w człowieku wtedy, gdy usiłuje przerwać ciszę, zmowę milczenia. Niezwykłe jest może i to, że człowiek zmierza tam, gdzie z chaosu pojawia się coś nowego, nieprawdopodobnego dla Europejczyka i Amerykanina, którzy wojnę mieli trzydzieści parę lat temu, a słowo "rewolucja" - zależnie od przekonań brzmiące - widzą tylko przez teoretyczne rozważania i hasła ideologów.

Może Imaela przyciąga możliwość wybierania pomiędzy tym, co Nieznane, rodzące się, powoli nabierające formy, a tym, co pożera samo, kłębi się w parkosyzmach sztucznych "nowości"?

"Dzisiaj świat jest wielki i nieskończony i ciągle ogromniejący i zaprawdę prędzej przejdzie wielbłąd przez ucho igielne, niż będzie można to wszystko, co składa się na egzystencję nas, kilku miliardów ludzi, poznać, odczuć i zrozumieć".

Nic dziwnego, że Kapuściński faktograf z faktów wyprowadza coraz wyraźniejszą, coraz bardziej sprawdzalną filozofię człowieka, społeczeństwa, polityki, kultury w ogólności. Od zapisu zdarzeń ku zapisowi myśli. Od obrazu świata do hipotezy świata. Tę ewolucję pisarstwa ukazuje "Wojna futbolowa".

Potwierdza ją także tom reportaży "Cesarz", efekt etiopskich doświadczeń. Spotkał tę książkę zarzut "literaturyzacji" rzeczywistości, zarzut nieautentyczności, zmyślenia. Wydaje się on bezpodstawny. "Cesarz" został napisany językiem sarmacko-gombrowiczowskiej prześmiewczości, lecz nie bez powodu Kapuściński zapisał, co mówią starcy, groteskowi urzędnicy dawnego cesarstwa, owej napuszonej i owianej świętością potęgi wspartej o ciszę. Zapisał w ich monologach wspomnienie przeszłej wielkości i znaczenia, proces dekompozycji owe wielkości. Tylko tak mógł, w prześmiewczym, parodystycznym zapisie, interpretować to, co mu mówili ludzie kryjący się dziś w najciemniejszych zaułkach dawnej cesarskiej stolicy. Mówili, że lepiej być poduszkowym, woreczkowym, n-tym stopniem tronu, niż niczym.

Zaś Hajle Selassie jest nieobecny. Odszedł monarcha budzący podziw i szacunek świata. Przyjazne gesty czynili przywódcy naprawdę różnych państw. Ale kiedy odszedł, a odchodził potwornie długo, przeraźliwie milcząco, wolniusieńko odcinany od organizmu państwa, okazało się, że był tyranem, sklerotycznym despotą, stojącym na czele policyjnego reżimu. Czy uczciwie jest śmiać się z nieobecnych, umarłych, przegranych? Czy wtedy, gdy był jeszcze Królem Królów, śmiał się ktoś? Nie, a przecież nie ze strachu tylko. Z Etiopii emanowała cisza, a raczej fama o postępowym monarsze, rozwijającym i reformującym. Teraz, dzięki akcji dziennikarskiej, świat poznał pomyłkę. Mało jest przywódców, którzy po swoim odejściu, nagłym i nieoczekiwanym, zostają we wdzięcznej pamięci rządzonych. Znacznie częściej stają się symbolami zła, despotyzmu, korupcji. Rewolucja etiopska to samo uczyniła z Hajle Selassie.

Z monologów ludzi cesarza odczytać można prawdę o rozpadzie i o źródłach wielkości. O dobroci i głupocie. O mądrości i okrucieństwie. I tu również Kapuściński uzupełnia zapisywane fakty informacjami historycznymi. Mówią one prawdę obiektywną - ale kto z Europejczyków wiedział, co dzieje się w mitycznym królestwie, dopóki władca jeździł i pozdrawiał?

Ryszard Kapuściński napisał książkę nie o Hajle Selassie, ale o idei wszelkiej cesarskości i idei wszelkiego przewrotu. Książka to pisana jakby z wnętrza cesarskiego pałacu, wyspy w morzu nieufności, wrogości, strachu. Książka o tym, jak powoli naród wyzbywa się lęku, jak powoli szata spada z cesarza, a z przewrotu przekleństwo. "Cesarz" to studium człowieka cesarskiego w chwili klęski. Do końca zamkniętego w sobie, niedostępnego, nieznanego.

Spod warstwy groteskowej, prześmiewczej narracji wydobywa się portret tragiczny i nieludzki. Bo państwo starego cesarza wydaje się groteskowe Europejczykowi, szczycącemu się republikanizmem. A dla Afrykanina było odwiecznym prawem. Czy człowiek cesarski jest jeszcze człowiekiem? Nikt się o tym nie dowie. Nie zdąży się dowiedzieć.

"Rozmowy zaczynały się, ale jakby nie kończyły - wspomina były urzędnik dworu. - Zawsze dochodziły do niebezpiecznego, ale wyczuwalnego punktu, za którym zapadało milczenie, a w milczeniu tym zawierało się stwierdzenie, że wszystko już wiadome i jasne, ale jasne w sposób ciemny, wiadome w sposób niemożliwy do poznania, władne w swojej bezradności".

Królestwo ciszy upada. Izmael, poznawszy dźwięk ciszy i krzyku, wybiera dalszą drogę. Coraz dalej, coraz bliżej siebie.

Wojna Futbolowa - fragmenty

Płonące bariery

Styczeń roku 1966. W Nigerii toczy się wojna domowa. Jestem korespondentem na tej wojnie. W pochmurny dzień wyjeżdżam z Lagos. Na rogatce patrole policji zatrzymują wszystkie wozy. Rewidują bagażniki, szukają broni. Prują worki z kukurydzą: może w tej kukurydzy jest amunicja?

Droga prowadzi teraz przez zielone okolice, płaskie wzgórza zarośnięte dusznym, gęstym buszem. Jest to droga laterytowa, o rdzawym kolorze, o złej, zdradliwej nawierzchni.

Te wzgórza, ta droga, wioski przy drodze, to kraj Jorubów zamieszkujących południowo-zachodnią Nigerię. Stanowią oni jedną czwartą ludności Nigerii. Niebo Jorubów pełne jest bogów, a ziemia - pełna królów. Największy bóg nazywa się Oduduwa i mieszka wysoko, wyżej niż gwiazdy, nawet wyżej niż słońce. Za to królowie mieszkają blisko ludzi. W każdym mieście jest król, w każdej wiosce. Jorubowie są z tego dumni - patrzą na świat z wyższością, bo żaden naród nie ma tylu królów co oni.

(W roku 1962 Jorubowie podzielili się na dwa obozy: ogromna większość należy do partii UPGA, znikoma mniejszość należy do partii NNDP. Partia mniejszości, dzięki fałszerstwom centralnego rządu Nigerii, zdobyła władzę w prowincji Jorubów. Rząd centralny wolał mieć w prowincji słabszą partię u władzy, ponieważ w ten sposób mógł łatwiej kontrolować Jorubów i temperować ich ambicje separatystyczne. W tej sytuacji partia ogromnej większości - UPGA - znalazła się w opozycji. Oszukana i rozżalona większość przystąpiła do walki. Jesienią roku 1965 odbyły się w prowincji Jorubów wybory. Było oczywiste, że zwyciężyła partia większości - UPGA. A jednak rząd centralny, lekceważąc wyniki wyborów i nastroje Jorubów, ogłosił zwycięstwo marionetkowej NNDP, która utworzyła swój rząd. Większościowcy, protestując przeciw oficjalnym wynikom wyborów, też utworzyli swój rząd. Jakiś czas istniały dwa rządy. Rząd większościowców osadzono w końcu w więzieniu. Wówczas UPGA rozpoczęła otwartą wojnę przeciw rządowi mniejszości.)

Więc mamy nieszczęście, mamy wojnę. Jest to niesprawiedliwa, brudna, chuligańska wojna, w której wszystkie metody są dozwolone, byle najszybciej powalić przeciwnika i zdobyć władzę. Ta wojna potrzebuje dużo ognia, więc ploną domy, płoną plantacje, na ulicach i drogach leżą zwęglone zwłoki.

Cała ziemia Jorubów stoi w płomieniach.

Jadę drogą, o której mówią, że biały tędy żywcem nie przejdzie. Jadę zobaczyć, czy nie przejdzie, bo muszę wszystkiego sam doświadczyć. Wiem, że człowiek odczuwa dreszcz, kiedy w lesie podejdzie blisko lwa. Podszedłem blisko lwa, żeby wiedzieć, jak to jest. Musiałem to poznać, a wiedziałem, że nikt mi tego nie opisze. Ja też nie potrafię tego opisać. Również nie potrafię opisać nocy na Saharze. Gwiazdy nad Saharą są ogromne. Takich gwiazd nie ma nigdzie na świecie. Kołyszą się nad piaskiem jak wielkie żyrandole. Światło tych gwiazd jest zielone. Nocą Sahara jest zielona jak mazowiecka łąka.

Może jeszcze zobaczę Saharę i zobaczę drogę, która mnie niosła przez kraj Jorubów. Tą drogą wjechałem na wzgórze, a kiedy zjeżdżałem ze szczytu, zobaczyłem w dole pierwszą płonącą barierę.

Było za późno, żeby się cofnąć.

Drogę blokowały płonące kłody drzew. Na środku drogi paliło się wielkie ognisko. Zwolniłem, a potem stanąłem, bo nie sposób było jechać dalej. Zobaczyłem kilkunastu młodych ludzi. Kilku miało strzelby, kilku trzymało noże, reszta uzbrojona była w maczety. Ubrani jednakowo: w niebieskie koszule z białymi rękawami. Były to kolory opozycji, kolory UPGA. Na głowach mieli czapki niebiesko-białe z napisem: UPGA. Do koszul przypięte fotografie chiefa Awolowo. Chief Awolowo to przywódca opozycji, partyjne bożyszcze.

Byłem w rękach aktywistów UPGA. Musieli się zdrowo napalić haszyszu, bo mieli w oczach nieprzytomność, obłęd. Byli mokrzy od potu, opętani, w amoku.

Teraz dopadli mnie i wyciągnęli z samochodu. Słyszałem ich wrzask: ?UPGA! UPGA!? Na tej drodze panowała UPGA. Moją władzą była teraz UPGA. Poczułem trzy końce noży przystawione do pleców i zobaczyłem kilka maczet (są to afrykańskie kosy) wymierzonych w moją głowę. Dwóch działaczy stało kilka kroków dalej celując do mnie ze strzelb, gdybym próbował uciekać. Stałem otoczony. Naokoło widziałem spocone twarze, rozlatane spojrzenia, widziałem noże i lufy.

Moje afrykańskie doświadczenie uczy mnie, że w takiej sytuacji najgorzej objawić moment załamania, najgorzej zrobić jakiś odruch samoobrony, bo to ich ośmieli, bo wyzwoli w nich nową falę agresji.

W Kongu przystawiali nam automaty do brzuchów. Nie wolno było drgnąć. Najważniejszy był bezruch. Żeby ten bezruch w sobie wyrobić, trzeba treningu i woli, bo wszystko w człowieku krzyczy, żeby uciekać albo skoczyć typowi na kark. Ale oni zawsze są w gromadzie i śmierć jest wtedy pewna. To jest taka chwila, w której on, Czarny, bada mnie, szuka we mnie słabego miejsca. On boi się uderzyć w moje twarde miejsce, bo w nim siedzi za dużo strachu przed Białym, i dlatego szuka mojego słabego miejsca. Chce mnie uderzyć i dlatego szuka we mnie słabości. Więc teraz ja z kolei muszę ukryć całą swoją słabość, muszę tę słabość gdzieś schować bardzo głęboko w sobie. To jest Afryka, ja jestem w Afryce. Oni nie wiedzą, że nie jestem ich wrogiem. Oni wiedzą, że jestem Biały, a jedyny Biały, jakiego znali, to kolonialista, przez którego zostali spodleni i teraz chcą mu za to przyłożyć.

Paradoks tej sytuacji: mam zginąć odpowiadając za kolonializm, mam zginąć za handlarzy niewolników, mam zginać za nahajkę białego plantatora, mam zginąć, ponieważ lady Lugard kazała nosić się w lektyce.

Ci na drodze chcieli forsy. Chcieli, żebym wstąpił do partii, żebym został członkiem UPGA i żebym za to zapłacił. Dałem im 5 szylingów. To było za mało, bo któryś palnął mnie z tyłu w głowę. Poczułem ból w czaszce. Za moment - znowu bomba w głowę. Po trzecim ciosie poczułem ogromne zmęczenie. Zmęczony i senny zapytałem, ile chcą forsy.

Chcieli pięć funtów.

Wszystko w Afryce drożeje. W Kongu żołnierze przyjmowali do partii za paczkę papierosów i jeden cios kolby. A tu już dostałem parę razy i jeszcze mam płacić 5 funtów. Widocznie zawahałem się, bo szef, który nadzorował całą akcję, krzyknął do aktywistów: ?Podpalcie samochód!?, a to był samochód nie mój, tylko naszego państwa, peugeot, który mnie nosił po Afryce. Na tego peugeota któryś chlusnął benzyną.

Zrozumiałem, że to był koniec dyskusji i że nie mam wyjścia. Dałem im 5 funtów. Zaczęli je sobie wydzierać.

Ale pozwolili jechać dalej. Dwóch chłopców odsunęło na bok płonące kłody. Rozejrzałem się dokoła siebie. Po obu stronach drogi, w lesie, była wioska i tłum z tej wioski przyglądał się temu, co się działo na drodze. Ludzie milczeli, ktoś w tłumie trzymał sztandar UPGA. Wszyscy mieli do koszul przypięte fotografie Chiefa Awolowo. Najbardziej podobały mi się dziewczęta. Nagie do pasa, miały wypisane na swoich pełnych piersiach nazwę partii: na prawej piersi - UP, na lewej - GA.

Ruszyłem w drogę.

Nie mogłem zawrócić: pozwalali jechać tylko naprzód. Więc jechałem dalej przez kraj walczący, tuman kurzu za mną. Ładny jest tutaj krajobraz, cały w mocnych kolorach, Afryka taka, jaką lubię. Cicho, pusto, czasem ptak jakiś poderwie się przed wozem. Tylko w głowie mi huczy jak w młynie. Ale pusta droga i samochód stopniowo przywracają spokój.

Teraz już znałem cenę: UPGA żądała ode mnie 5 funtów. Miałem już tylko 4,5 funta i jeszcze 50 kilometrów drogi. Minąłem wieś, która się paliła, pustą wieś, ludzie uciekli do buszu. Dwie kozy pasły się przy drodze, po drodze włóczył się dym.

Za wsią płonęła nowa bariera.

Aktywiści w mundurach UPGA, z nożami w ręku, kopali jakiegoś kierowcę, który nie chciał dać wpisowego. Obok stał człowiek, pobity, skrwawiony - też nie miał na składkę, Wszystko wyglądało jak przy pierwszej barierze. Przy tej drugiej barierze, zanim zdążyłem zgłosić chęć wstąpienia do UPGA, dostałem dwa straszne haki w brzuch i podarli mi koszulę. Przeszukali mi kieszenie i zabrali wszystkie pieniądze.

Czekałem, kiedy mnie spalą, bo UPGA dużo ludzi pali żywcem. Spalone trupy widziałem tu często. Szef operacji przy tej barierze zdzielił mnie pięchą w twarz, w ustach poczułem ciepłą słodycz. Potem oblał mnie benzolem, bo tu palą ludzi w benzolu, który zapewnia spalenie doszczętne.

Poczułem zwierzęcy strach, strach, który mnie poraził, jak paraliż, stałem jak wbity w ziemię, jak zakopany w ziemi po szyję. Czułem, że oblewa mnie pot, ale pod skórą czułem takie zimno, jakbym stał nagi na wielkim mrozie.

Chciałem żyć, ale życie mnie opuściło. Chciałem żyć, ale nie umiałem obronić życia. Moje życie będzie ginąć w nieludzkim bólu, będzie odchodzić w płomieniach.

Czego ode mnie chcieli? Przystawili mi noże do oczu. Przystawili mi nóż do serca. Szef operacji upychał forsę w kieszeni i ryczał do mnie, ział na mnie schlany piwem: ?Power! UPGA must get power! We want power! UPGA is power P (?Władzy! UPGA musi zdobyć władzę! My chcemy władzy! UPGA - to władza!?). Był rozdygotany, ponosiła go namiętność do władzy, szalał za władzą, samo słowo władza wprawiało go w ekstazę, w najwyższe upojenie. Miał twarz zalaną potem, żyły na skroniach, oczy nabiegłe krwią, szaleństwem. Był szczęśliwy, zaczął się śmiać z radości. Wszyscy zaczęli się śmiać. Ten śmiech mnie uratował.

Kazali mi jechać.

Tłumek przy barierze wołał ?UPGA!? i podnosił w górę ręce rozstawiając dwa palce w kształcie litery V: zwycięstwo UPGA na wszystkich frontach.

Jakieś cztery kilometry dalej płonęła trzecia bariera. Droga tu była prosta i już z daleka widziałem dym, a potem ogień i aktywistów. Nie mogłem zawrócić: z tyłu miałem dwie bariery. Mogłem tylko jechać naprzód. Byłem w potrzasku, wpadałem z jednej pułapki w drugą. Ale teraz nie miałem już pieniędzy na wykup i wiedziałem, że jeśli nie dam składki, spalą samochód. Nade wszystko nie chciałem być bity. Byłem zdemolowany, miałem koszulę w strzępach i cuchnąłem benzolem.

Zostało mi jedno wyjście - wziąć barierę rozpędem. Było to ryzyko, bo mogłem rozwalić wóz albo wóz mógł się spalić. Ale nie miałem wyboru.

Wcisnąłem gaz do dechy. Barierę była o kilometr. Strzałka szybkościomierza skoczyła naprzód, 110 - 120 - 140. Wóz dygotał, chwyciłem mocniej kierownicę. Przygniotłem klakson. Zobaczyłem, już blisko, ogień w poprzek całej drogi. Aktywiści wymachiwali nożami, żebym stanął. Zobaczyłem, że dwaj z nich zamachnęli się w samochód butelkami z benzyną, i przez sekundę pomyślałem - no to koniec - teraz to koniec - ale nie było odwrotu. Już nie było odwro...

Runąłem w ogień, wóz skoczył, pod spodem załomotała blacha, w szybę sypnęło iskrami. I nagle - bariera, ogień, krzyki były za mną. Butelki nie dosięgły mnie. Noże mnie nie dosięgły. Gnany przerażeniem przejechałem jeszcze kilometr, a potem stanąłem, aby zobaczyć, czy nie pali się wóz. Nie palił się. Byłem cały mokry. Odeszły mnie siły, byłem niezdolny do walki, byłem odsłonięty, bezbronny. Siedziałem na piachu, mdliło mnie. Naokoło wszystko było obce. Niebo i drzewa obce. Obce wzgórza i pola manioku. Nie mogłem dłużej tu zostać, więc pojechałem, dotarłem do miasteczka, które nazywa się Idiroko. Przy wjeździe stał posterunek policji, tam się zatrzymałem. Policjanci siedzieli na ławce. Dali mi się obmyć i ogarnąć.

Chciałem wrócić do Lagos, ale nie mogłem wrócić sam. Komendant zaczął organizować eskortę. Ale policjanci bali się jechać w pojedynkę. Trzeba było gdzieś pożyczyć wóz, więc komendant poszedł do miasteczka. Siedziałem na ławce i czytałem ?Nigerian Tribune? - gazetę UPGA. Cała gazeta poświęcona była działalności partii oraz metodom, jakimi partia walczy o władzę. ?W dalszym ciągu - czytałem - trwa nasza gniewna walka. M.in. nasi aktywiści spalili żywcem ośmioletnią uczennicę Janet Bosede Ojo z Ikere. Ojciec dziewczynki głosował na NNDP?. Czytałem dalej: ?W Ilesha został żywcem spalony farmer Alek Aleke. Grupa aktywistów zastosowała wobec niego metodę (, metoda zwana też tutaj <świecami UPGA>). Farmer wracał na swoje pole, kiedy aktywiści schwytali go i kazali mu rozebrać się do naga. Farmer rozebrał się, padł na kolana i błagał o litość. W tej pozycji został spryskany benzolem i spalony?. Cała gazeta była pełna takich doniesień. UPGA walczyła o władzę, płomień tej walki pochłaniał ludzi.

Komendant wrócił, ale bez samochodu. Wyznaczył trzech policjantów, którzy pojechali w moim wozie. Bali się jechać. W końcu wsiedli, wystawili karabiny przez okna i tak jechaliśmy jak w pancernym wozie. Przy pierwszej barierze dopalał się ogień, ale nie było już nikogo. Przy dwóch dalszych barierach praca szła na całego, ale widząc policję aktywiści nas przepuszczali. Policjanci nie pozwolili za nic zatrzymać wozu - nie chcieli zadzierać z aktywem. Rozumiałem ich - oni tu mieszkają i chcą żyć. Dzisiaj mieli karabiny, ale normalnie policja chodzi tu bez broni. Wielu policjantów zginęło w okolicy.

O zmierzchu byliśmy w Lagos. 1966 Ryszard Kapuściński

Mieli nas rozstrzelać.

Usumbura (Usumbura: obecnie Budjumbura. Stolica republiki Burundi. Wówczas terytorium pod kontrolę Belgii).

Teraz zaczęło się najgorsze. O tym, co wyprawiali z nami w Usumburze, pisał później ?Le Monde? i inne gazety na świecie. Na płycie lotniska oczekiwali nas belgijscy spadochroniarze. Gdyby to byli żołnierze z Belgii, myślę, że traktowaliby nas kulturalnie i po ludzku. Ale oddziały stacjonujące w Usumburze były uformowane z kongijskich kolonów - drapieżnych, brutalnych i prymitywnych. W ogóle nie traktowali nas jako dziennikarzy, tylko agentów Lumumby, i triumfowali, że wpadliśmy im w ręce.

- Paszporty i wizy! - powiedział ostro podoficer. Oczywiście, nie mieliśmy wiz. - Aha, nie macie! - ucieszył się - no to zobaczycie!

Zaczęło się od kompletnej, zegarmistrzowsko drobiazgowej rewizji. Wywalili cały nasz bagaż na ziemię, całą żałosną zawartość walizek, bo co wozi reporter po świecie? Kilka brudnych koszul i trochę wycinków z gazet, szczoteczkę do zębów i maszynę do pisania. Dalej nastąpiła rewizja osobista, ze szczególnym obmacywaniem wszelkich szwów i zaszewek, mankietów, kołnierzyków, pasków i podeszew. A wszystko z popychaniem, poszturchiwaniem, poganianiem, pod nos podsuwaniem. Zabrali nam wszystko łącznie z dokumentami i pieniędzmi. Zostaliśmy w koszulach, spodniach i w butach.

Budynek dworca lotniczego miał część centralną i dwa skrzydła. Zaprowadzili nas do pomieszczenia na końcu jednego z trzech skrzydeł i tam nas zamknęli. Było to na parterze. Pod oknem postawili spadochroniarza na warcie. Myślę, że w normalnych czasach nasza cela służyła jako przechowalnia krzeseł, ponieważ jedynymi przedmiotami w tym pomieszczeniu były metalowe krzesła. Tam właśnie spraktykowałem, że krzesła są najbardziej ryzykownym legowiskiem do spania, gdyż poruszenia ciała w czasie snu powodują rozsuwanie się krzeseł i człowiek spada na podłogę (w tym wypadku betonową) doznając różnych i dolegliwych obrażeń ciota. Z kolei przewaga krzeseł nad betonem polega na tym, że na krzesłach jest cieplej i nie ciągnie wilgocią - no, słowem, każdy musi wybrać, co bardziej mu odpowiada, albo dygotać z zimna na betonie, albo rozcierać kości potłuczone w czasie nocnych upadków.

Po raz pierwszy siedziałem w ciupie (właściwie po raz drugi - pierwszy raz w Kabulu, kilka lat wcześniej) i muszę powiedzieć, że jest to naprawdę przykre. Szczególnie przykry jest początek, moment przejścia od formy wolnej do niewolniczej, odgłos zamykających się drzwi. Wiele myśli przychodzi wtedy do głowy. Na przykład już po kilku godzinach zacząłem rozważać problem - gdzie lepiej siedzieć: w ojczyźnie czy na obczyźnie? Logiczna odpowiedź brzmiałaby - gdzie mniej biją. Ale jeźli porównać dwa więzienia bez bicia, lepiej jednak siedzieć w ojczyźnie. Tu mogą odwiedzić nas najbliżsi, możemy pisać listy, otrzymywać paczki i liczyć na amnestię. Nic takiego nie oczekiwało nas w Usumburze. Byliśmy całkowicie odcięci od świata. Spadochroniarze czuli się zupełnie bezkarni, mogli nas zgładzić, a nikt nie dowiedziałby się, gdzie i w jaki sposób zeszliśmy ze świata. Po prostu zniknęliśmy ze Stanleyville.

Tymczasem zaczęło się śledztwo. Śledztwo prowadzili cywile, chyba kolonowie ze Stanleyville, bo znali miasto na wylot. Oczywiście nie dawali wiary, że jesteśmy dziennikarzami. Na całym świecie policja nie wierzy, że taki zawód w ogóle istnieje, i czasem nie wierzy słusznie, bo środowisko korespondentów zagranicznych jest infiltrowane przez najróżniejsze męty. Mało mieliśmy jednak do powiedzenia i ostatecznie przestali zamęczać nas swoimi pytaniami. Spadochroniarze, którzy nas pilnowali, zmieniali się dwa razy na dobę, o dziewiątej rano i dziewiątej wieczorem. Ten, który przyjeżdżał na nocną wartę, przywoził nam posiłek. Dostawaliśmy jedzenie raz dziennie, właśnie wieczorem - butelkę piwa na trzech i po małym kawałku mięsa. Ten, który obejmował dzienną wartę, zaczynał od tego, że kolejno wyprowadzał każdego do ubikacji, bo tam, gdzie trzymali nas, nie było kibla. W nagłych wypadkach trzeba było zwracać się o specjalne pozwolenie, ale było ono udzielane z niechęcią.

Nie pozwalali nam umyć się, co w warunkach tropiku jest formą tortury, gdyż po krótkim czasie spocona skóra bardzo swędzi i boli. W tych dniach najbardziej cierpiał Jarda, któremu odnowiła się astma. Oddychał z trudem, dusiły go ataki kaszlu. Nie było mowy o lekarzu.

Przez nasze okno widok był następujący: na pierwszym planie hełm i ramiona spadochroniarza, na drugim - równina schodząca do jeziora, na trzecim - zamykające horyzont góry. Czasem widzieliśmy lądujące i startujące samoloty.

Dni upływały w nużącej monotonii i bezdziejstwie. Mieliśmy czas zastanowić się nad naszym położeniem. Punkt pierwszy - spadochroniarze mogą zrobić z nami, co zapragną. Utopią nas w jeziorze, nikt nie będzie wiedział, (Wszystko to dzieje się w czasach ostrej i bezwzględnej walki, w której mordowano, nie patrząc na nic, ludzi du,żo od nas ważniejszych). Po drugie - jesteśmy w sytuacji bohaterów Kafki: oskarżono nas, ale nie możemy dochodzić swoich praw. Nie wolno nam z nikim porozumieć się, nikogo zawiadomić. Nie wiemy, co nas czeka, co zamierzają z nami zrobić. Spadochroniarze milczą. Nie pojawia się żaden przedstawiciel wyższych władz.

Pewnego wieczora objął wartę nowy spadochroniarz, zupełnie inny od poprzednich. Zaczął z nami rozmawiać z chciał, żebyśmy kupili od niego zęby hipopotama. Ale nie mieliśmy pieniędzy, które zabrano nam w czasie rewizji, więc skończyło się na obietnicy, że jeśli wyjdziemy na wolność i zwrócą nam forsę, kupimy zęby.

Ten spadochroniarz bardzo nam pomógł, a mianowicie - było popołudnie (wartę pełnił inny, nieprzystępny spadochroniarz), kiedy do naszego okna zbliżył się Afrykańczyk, wysoki, postawny Tutsi o poważnej, inteligentnej twarzy i szybko - nim wartownik zdążył go odpędzić - powiedział, że podsłuchał rozmowę oficerów, którzy mówili w barze na lotnisku (gdzie ten Tutsi pracował), iż jutro mają nas rozstrzelać. Wartownik dobiegł do okna i po sekundzie ten człowiek zniknął nam z oczu.

To, co piszę, nie jest książką, lecz tylko planem (a plan to nawet mniej niż skrót, szkic) nie istniejącej książki, więc nie ma tu miejsca na opis przeżyć, jakich doznaje człowiek, któremu wysoki i poważny Tutsi powtórzył rozmową oficerów w barze na lotnisku. Niemal momentalnie ogarnia go stan przygnębiającej pustki, zapaści, otępiającego bezwładu, jakby znalazł się pod działaniem narkozy albo silnej dawki leków odurzających. Stan ten pogłębia jeszcze poczucie zupełnej bezsilności, świadomość, że niczego nie można zmienić, niczemu przeciwdziałać. Raptem z mięśni odpływają wszystkie siły, brakuje energii nawet na podniesienie krzyku, walenie pięściami w ścianę, bicie głową w podłogę. Nie, ciało nie jest już nasze, jest to obca materia, którą musimy jeszcze dźwigać, zanim ktoś uwolni nas od tego męczącego ciężaru. Robi się duszno i tę duszność odczuwa się najdotkliwiej, niejako najbardziej namacalnie. Siedzieliśmy z Duszanem nie patrząc na siebie, nie umiem wytłumaczyć dlaczego. Jarda leżał na przęsłach spocony, wymęczony atakiem astmy.

Bezsenna noc.

Jeszcze nocą zaczął padać deszcz. Kiedy rozwidniło się, deszcz padał nadal, było pochmurno, wilgotno, nad jeziorem leżała mgła. O świcie z tego deszczu i mgły wyłonił się samolot, który zatrzymał się na bocznym pasze, niedaleko nas. Było to niepojęte, ponieważ wszystkie samoloty (zresztą rzadko tu lądujące) zatrzymywały się po przeciwnej strome lotniska, daleko, a ten jeden, może ze względu na złe warunki lądowania, usiadł właśnie po naszej stronie, gdzie było mniej mgły (ta część lotniska znajdowała się najdalej od jeziora). Dwaj biali piloci poszli zaraz do głównego budynku dworca, ale przy samolocie kręciło się kilku czarnych stewardów. Zaczęliśmy ich przywoływać i machać rękami. Mogliśmy to robić, ponieważ nocną wartę pełnił poczciwy spadochroniarz z zębami hipopotama, nasz facet, który chciał zwyczajnie zarobić i żyć, czyli po prostu człowiek (wtedy przekonałem się, że ci, których można rozmiękczyć jakimś groszem, są często bardziej ludzcy niż nieprzekupni formaliści), więc kiedy zobaczył, że chcemy pogadać ze stewardami, wyniósł się na drugą stronę budynku.

Podszedł jeden steward i Jarda spytał go, dokąd lecą. Odparł, że do Leopoldville. Wtedy Jarda powiedział mu krótko o naszej sytuacji i że mamy policzone godziny życia, i że my go błagamy (biały, który błaga czarnego, to była w tamtych latach rzecz szokująca), aby zaraz po przylocie do Leopoldville zawiadomił miejscową kwaterę Narodów Zjednoczonych, że my tu jesteśmy w więzieniu i żeby zawiadomili cały świat, bo wtedy spadochroniarze nie ośmielą się zabić nas, i żeby przysłali wojsko, które nas odbije. Czarny patrząc na nas musiał widzieć ramę okna, w tej ramie - kratę, a za kratą trzy białe twarze, strasznie brudne, nie ogolone, wymęczone, z tym że twarz Jardy była okrągła i pełna, a Duszona i moja - chude.

- Ok - powiedział - ja spróbuję to zrobić.

Dopiero teraz zaczęły się godziny tortur. Steward wrzucił do naszej celi okruch nadziei i to wystarczyło, aby wyrwać nas ze stanu wewnętrznego paraliżu, obezwładniającej depresji. Ten rodzaj samoogluszenia jest psychobiologicznym mechanizmem obrony przed obłędem. Ale wystarczy jeden błysk światła w ciemnościach, aby ci, którzy bezwolnie i apatycznie pogrążali się w zapaść oczekując tylko, kiedy uderzą w dno, zerwali się do nowej wspinaczki. Szczęśliwy przypadek przerwał ich spadanie w śmierć, wracają do życia. To, co za nimi zostało, to obszar pustki, której nie sposób określić, ponieważ nie ma odniesień, kształtów ani znaków, a której istnienie - podobnie jak w wypadku bariery dźwięku - odczuwamy dopiero w momencie, kiedy się do niej zbliżymy. Wystarczy odsunąć się od tej pustki na krok, aby zniknęła. Ale myślę, że ktoś, kto przez nią przeszedł, nigdy nie będzie już tym samym człowiekiem, co przedtem. Pozostanie mu skaza psychiczna, stwardniała zgorzel, której obecność będą wyczuwać inni bardziej niż on sam, po jakimś czasie uświadomią sobie, że coś jest w tym człowieku wypalone, czegoś w nim już nie ma. Za każde spotkanie ze śmiercią płaci się, o tym wiedzą ci, którzy to przeszli.

Patrzyliśmy, jak odlatuje samolot, a potem zaczęliśmy gorączkowo krążyć między krzesłami, rozmawiać i spierać się (przez całe popołudnie, wieczór i noc w celi panowało milczenie). Czy steward rzeczywiście zawiadomi Narody Zjednoczone? A jeżeli tak, to na kogo tam trafi? Na kogoś, kto przejmie się i zacznie działać, czy na typa, który machnie ręką i nie zrobi nic? A nawet jeżeli zacznie działać, czy zdążą nas uwolnić? Zakładając, że akcja rozwinie się po naszej myśli musi upłynąć co najmniej pół dnia, nim steward doleci do Leopoldville, porozumie się z kwaterą, a tamci zawiadomią kzwterę w Usumburze. A zanim coś stanie się, spadochroniarze mogą sto razy wywieźć nas i zlikwidować albo oddać w ręce najemników Mullera.

Widać nerwy, wojna nerwów, gorączka i wzburzenie, ale to wszystko wewnętrznie, w nas, bo na zewnątrz, za oknem, ciągle to, co zawsze: hełm z ramiona spadochroniarza, dalej - równina, jezioro (Tanganika), góry. I dzisiaj na dodatek deszcz.

Po południu przed oknem zawył silnik samochodu, zgrzytnęły hamulce i odezwały się głosy ludzi mówiących w nie znanym mi języku. Przywarliśmy do krat. Koło budynku stal jeep z flagą Narodów Zjednoczonych, z którego wysiedli czterej ciemnoskórzy żołnierze w błękitnych hełmach. Byli to Etiopczycy z gwardii cesarza Hajle Sellasje. Stanowili część kontyngentu wojsk Narodów Zjednoczonych w Kongu. Teraz oni wystawili swoją wartę obok warty spadochroniarzy.

Nie mam pojęcia, jak nazywał się ten Kongijczyk, który uratował nam życie. Nigdy go później nie spotkałem. Był człowiekiem, to wszystko, co o nim wiem,

Tego, który pracując w kwaterze Narodów Zjednoczonych w Leopoldville uratował nam życie, nie tylko nie znam z nazwiska, ale nawet nie widziałem w oczy. Na świecie jest dużo świństw, ale istnieje także coś takiego jak uczciwość i inne ludzkie uczucia.

Trudno mi powiedzieć, czy były o nas jakieś targi między Etiopczykami i spadochroniarzami. Jedni i drudzy nie lubili się, robili sobie na złość. Toczyła się między nimi walka prestiżowa o to, kto rządzi Kongiem.

Następnego dnia rano odlecieliśmy samolotem linii Sabair przez Fort Lamy, Maltę - do Rzymu. W wielkiej szklanej bryle, jaką jest lotnisko Fiumicino, paradował wspaniały i - dla nas w tym momencie - niezwykle egzotyczny świat zadowolonej, sytej i spokojnej Europy, świat modnie ubranych dziewczyn, eleganckich panów udających się na międzynarodową konferencję, podnieconych turystów, którzy przylecieli zobaczyć Forum Romanum, bardzo zadbanych pan, młodych par odlatujących na plaże Majorki i Las Palmas, więc kiedy ten niebywały Świat przepływał przed nami (a byliśmy trójką strasznie wyglądających facetów, brudnych, śmierdzących, nie ogolonych, w okropnych koszulach i parcianych spodniach, w czasie kiedy panowała chłodna wiosna i wszyscy chodzili w płaszczach, swetrach i ciepłych ubraniach), poczułem nagle - i przeraziłem się tą myślą - że prawem smutnego, a nawet potwornego paradoksu byłem bardziej zadomowiony tam, w Stanleyville i w Usumhurze, niż w tym mijającym mnie teraz tłumie.

A może po prostu poczułem się samotny.

Policjanci patrzyli na nas podejrzliwie i nie można się im dziwić. Nie mogliśmy jechać do miasta, bo nie mieliśmy wiz. Policja zadzwoniła do naszych ambasad, które poszukiwały już nas po całym świecie. Na lotnisko przyjechali ambasadorzy, ale był już późny wieczór i musieliśmy tu nocować, gdyż dopiero nazajutrz mogli załatwić nam wizy.

Wróciłem do Warszawy. Miałem przygotować notatkę o tym, co widziałem w Kongu. Opisałem walkę, rozpad, klęskę. Wtedy wezwał mnie pewien towarzysz z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. - Co wyście wypisali! - oburzył się. - Rewolucję nazywacie anarchią! Uważacie, że Gizenga odejdzie, a Mobutu wygra! To szkodliwe teorie! - Jedźcie tam - odparłem zmęczonym głosem, bo jeszcze czułem w kościach Stanleyville i Usumburę. - Jedźcie i zobaczcie sami. I życzę wam, żebyście wrócili żywi. - Trudno - powiedział na zakończenie rozmowy ten towarzysz - ale nie możecie jeździć za granicę jako dziennikarz, bo nie rozumiecie procesów marksistowsko-leninowskich zachodzących w tamtym świecie. - Ok - zgodziłem się - tu też mam o czym pisać.

Znowu pracowałem w ?Polityce", jeździłem po kraju, drukowałem reportaże. W Kongu stało się tak, jak musiało stać się, co zresztą było oczywiste dla każdego, kto tam był. W kilka miesięcy później dostałem propozycję wyjazdu na kilka lat do Afryki. Miałem być pierwszym stałym polskim korespondentem w czarnej Afryce i założyć tam placówkę PAP. Na początku roku 1962 wyjechałem do Dar es-Salaam. Ryszard Kapuściński, ?Wojna futbolowa?

Jeszcze Dzień Życia

Spis treści (obydwa wydania)

Zamykamy miasto.
Sceny frontowe.
Depesze.
A B C.

Ryszard Kapuściński o książce

"Wszystkie moje wcześniejsze książki były zbiorami reportaży z różnych krajów lub z różnych okresów. "Jeszcze dzień życia" to moja pierwsza prawdziwa książka. Zawiera moje doświadczenia i refleksje z początków, trwającej do dzisiaj, wojny domowej w Angoli. To był rok 1973. W Portugalii wybuchła rewolucja i został obalony reżim wojskowy Salazara. Rada rewolucji ogłosiła niepodległość kolonii. Jedną z nich była właśnie Angola. W Angoli, tak jak w innych krajach Afryki, jest bardzo dużo różnych nacji, różnych etnicznych ugrupowań, plemion itd. Był to jeden z powodów wybuchu wojny domowej. Rozpoczęła się walka, chaotyczna, bezwzględna, która przeraziła całą Europę. Kiedy wszyscy uciekali z Angoli, ja tam pojechałem.

Jechałem z myślą, że już stamtąd nie wyjadę, ale uważałem, że powinienem tam być. W tym czasie to było jedno z kluczowych wydarzeń na świecie. Byłem tam przez pewien czas jedynym korespondentem zagranicznym. Nadawałem relacje dla PAP-u, a z własnych przeżyć i własnych obserwacji zbierał mi się materiał do tej książki. "Jeszcze dzień życia" jest książką bardzo osobistą. Nie o wojnie, nie o tych walczących stronach, tylko o zagubieniu, o niewiadomej, o niepewności, co się z tobą stanie. Były tam takie sytuacje, że człowiek właściwie wiedział, że nie będzie już żył. I każdego dnia mówiło się z ulgą: - O, jeszcze jeden dzień z życia mam za sobą, jeszcze jeden mnie czeka. Ale już nie więcej".

Nowy" Kapuściński

Autor: Stanisław Głąbiński
źródło :"Nowe Książki" nr 3
data:1977

0x01 graphic

Jak meteor ukazał się i zniknął "nowy" Kapuściński, a wszelkie recenzje są oczywiście spóźnione i nie służą informacji, bo po co informować o książce, której już nikt nigdzie nie dostanie. Zapewne nawet trudno ją prywatnie wypożyczyć.

Niemniej nie możemy tej małej książeczki nie dostrzec i przejść obok niej obojętnie. Już nawet nie z uwagi na osobę autora, słusznie uważanego za jednego z naszych najlepszych reportażystów i nie z uwagi na bezsprzeczne piękno prozy Kapuścińskiego, ale z uwagi na jej temat. Jeszcze dzień życia to zapiski reportera relacjonującego dla centrali PAP w Warszawie przebieg wojny wyzwoleńczej w Angoli. Wojny, której tak jak Kapuściński, nie obserwował żaden dziennikarz, a jednocześnie wojny, która stała się jednym z najważniejszych wydarzeń politycznych ostatniego dziesięciolecia o znaczeniu wybiegającym daleko poza kontynent afrykański i zapewne poza lata siedemdziesiąte.

Nieczęsto udaje się nam obserwować historię tak jak się ona naprawdę rodzi - - a więc bez patosu, bohaterstwa, bez wzniosłości i bez genialnych wodzów, którzy w opisach pochwalnych potrafili wszystko przewidzieć, zaplanować, zrozumieć, wykorzystać każdą szansę i zapobiec każdemu złu. Starsi i bardziej doświadczeni wiedzą z własnych przeżyć, że historia tak naprawdę rodzi się w bólu, w chaosie, a składa się z setek i tysięcy obrazków, fragmentów, osobistych tragedii i często tragikomedii. Taka jest właśnie prawdziwa historia wszędzie i taka zostaje zanotowana w dziełach najlepszych, najprawdziwszych, najbardziej wartościowych. W taki też sposób zanotował Kapuściński przebieg wojny angolańskiej. Śmiem myśleć, że notatki te będą kiedyś jednym z ważniejszych materiałów do zrozumienia tego, co w 1975 r. wydarzyło się w Angoli. Sądzę też, że w ogóle wydarzenia te nie miały lepszego kronikarza i lepszego mieć nie mogły. Gdzież bowiem można znaleźć pisarza takiej miary - zaangażowanego uczuciowo po stronie lewicy, wprowadzonego w angolańskie stosunki, władającego potrzebnymi językami, zaprzyjaźnionego z przywódcami angolańskiej rewolucji, a wreszcie świadomego marksistę. Tych wszystkich cech znaleźć w jednym człowieku niemal niepodobna, a wszystkie one niezbędne były do sumiennego i rozumnego relacjonowania wojny w Angoli. I cechy te skupiły się właśnie w Kapuścińskim. Jestem pewien, że nie tylko w Polsce, ale w ogóle niepodobna było znaleźć kogoś lepiej przygotowanego do tego, by stać się kronikarzem czy też reporterem wydarzeń, które doprowadziły do powstania wolnej Angoli.

Wszystkie swoje przewagi Kapuściński wykorzystał bezbłędnie. Przekazał nam relację niemal artystyczną, a jednocześnie wierną, pasjonującą, a wypraną z nieznośnego i najczęściej fałszywego patosu. Wędrujemy więc wraz z nim po bezkresnych obszarach wyludnionego kraju i jego oczami patrzymy jak w strachu, w męce, w rozgardiaszu, wśród ustawicznych nieporozumień i niekończących się tragedii rodzi się nowy kraj, nowe społeczeństwo i jak ze zdezorientowanych, łaknących życia, radości i miłości chłopców i dziewcząt wyrastają bojownicy.

A dzieje się to wszystko w atmosferze niewiarygodnego zamętu, wśród ustawicznych spięć i przy niekończącej się konfrontacji spraw małych i najmniejszych z wielkimi i największymi. Stara kobieta nie ucieka, gdyż musi piec chleb tak, jak robiła to przez dziesiątki lat. Teraz piecze chleb dla żołnierzy rewolucji, ale robi to nie z miłości do nich, do nowego, do tego co nadchodzi. Robi to, bo wie, że po prostu ludzi nie można zostawić bez chleba bez względu na to, czy są źli czy dobrzy, wywrotowcy czy konserwatyści. Do starej kobiety powraca jej syn. Porzucił bezpieczne schronienie i on, Portugalczyk przybywa do miasta, z którego Portugalczycy już uciekli, do miasta wyzwolonego. Teraz oboje wypiekają chleb dla żołnierzy walczących o niepodległość Angoli.

Takich ludzi tragicznie, czasami tragikomicznie wplątanych w wielkie wydarzenia jest na kartkach książki Kapuścińskiego wielu. Jest piękna dziewczyna, która nie będzie już niczyją dziewczyną, gdyż musi zginąć. Jest zastraszony handlarz diamentów, który nie chce, czy też nie umie porzucić śmiertelnie chorej żony. Są zawadiaccy dowódcy, którzy ani na moment nie zbliżają się do linii frontu i utrudzeni żołnierze, którzy z tego frontu nie mogą odejść. Jest to bowiem książka o rzeczywistości nie o rewolucji i nie o wojnie wyzwoleńczej, a o ludziach, którzy wcale nie czują tchnienia historii, a czują po prostu strach, męczenie, głód, senność, ból i nostalgię. Nie zdają sobie jasno sprawy, że z tego ich cierpienia już jutro zakiełkuje coś nowego i tam w Angoli i w całej Afryce południowej i w ogóle na świecie. O tym wszystkim wiemy my, czytelnicy. Sam autor nie wspomina o tym ani słowem. Ta przyszłość - i to niezbyt odległa od opisywanych dni - tkwi jedynie w podtekście.

Pisarz niższej rangi niż Kapuściński nie mógłby się oprzeć pokusie. Nie mógłby nie wspominać o tym jutrze, o zwycięstwie, o celach wojny. Nie mógłby dodać swoim bohaterom chociażby szczypty patosu. Nie pominąłby okazji, by nie zaagitować, nie wykazać słuszności sprawy, za która trzeba cierpieć, walczyć, umierać. Kapuściński wiedział, że byłyby to wszystko słowa zbędne, zdania natrętne i akapity napuszone. Jego talent, wiedza i doświadczenie nauczyły go, że w takim natręctwie będącym nieomylnym symptomem małości i niepewności, to co wielkie musi maleć, a przecież widział i przeżył w Angoli rzeczy zbyt wielkie i zbyt piękne, by je pomniejszać.

I nie pomniejszył nic. Pokazał nam wojnę angolańską w takich wymiarach, w jakich się ta wojna rozgrywała. Pokazał ją tragiczną i wielką, poplątaną i zagubioną, a w sumie zwycięską. Jeszcze dzień życia jest czymś znacznie więcej niż reportażem. Jest realistyczną i prawdziwą, a jednocześnie artystyczną wizją wojny wyzwoleńczej. Książki tej, a właściwie z uwagi na jej rozmiary książeczki, nie podobna czytać bez wzruszenia i trudno powiedzieć, czy wzruszają nas losy jej bohaterów, czy szczerość narratora, czy wreszcie piękno języka, choć sądzę, że wszystkie te trzy elementy razem zmuszają nas do zadumy.

Nie ma najmniejszej potrzeby rozwodzić się nad takim autorem jak Kapuściński, jako że sława jego jest wystarczająco rozprzestrzeniona i ugruntowana. To nakłaniałoby mnie do zakończenia tej nie tyle recenzji, ile refleksji, notowanych w chwilę po odłożeniu przeczytanej książki - i tak bym uczynił, gdyby nie jeszcze jeden szczególny element, którego zwykły czytelnik już nie wyczuje z taką łatwością, jak ja profesjonalista i wieloletni korespondent. Mam na myśli te fragmenty książki, w których Kapuściński opisuje jak czeka przy dalekopisie na połączenie z Warszawą, z centralą PAP, jak wymienia uwagi z kimś, siedzącym przy podobnym dalekopisie w dalekiej Europie, jak dopomina się o kilka słów, kilka uwag, walczy o jakieś polecenia czy pozwolenia. Oczywiście dla narracji poświęconej wojnie sprawa ta ma niewielkie, całkiem drugorzędne znaczenie. Przecież nie od połączenia dalekopisowego z dalekim europejskim miastem zależeć będą losy walk wokół Luandy. A jednak bez tych "wstawek" nie byłoby niepowtarzalnej atmosfery książki. Kapuściński bowiem pisze i o sobie, i o swojej tęsknocie, swoim strachu i swoim zaangażowaniu. Cała książka jest taka, jaka jest, czyli znakomita właśnie dlatego, że autor jest jednym z aktorów opisywanych przez niego wypadków. Powiedziałem już poprzednio, że nie jest chwalcą, a teraz mogę jeszcze dodać, że jest jednym z nich, jednym z walczących i cierpiących. I w takim właśnie ujęciu można ze spokojem i całą odpowiedzialnością powiedzieć, że jest to książka naprawdę zaangażowana w pełnym tego słowa znaczeniu. A warto to szczególnie podkreślić, gdyż słowo to w odniesieniu do literatury i publicystyki znacznie się u nas zdewaluowało. Wszystkim, którzy go właśnie tak często i tak chętnie używają, doradzałbym uważne przeczytanie książki Kapuścińskiego.

W chwili, gdy piszę te słowa, Rysio Kapuściński jest z powrotem w Afryce i zbiera materiały do nowych reportaży i kolejnych książek. Nie wątpię, że będą tak samo znakomite i tak samo prawdziwie zaangażowane, jak wszystko to, co do tej pory napisał. Czy nie pisze jednak zbyt wiele? Czy nie angażuje się zbyt gorąco? Czy długo można palić się tak jasnym, tak żywym płomieniem? Chciałbym, by te słowa przeczytał, gdyż ja sam będę przez nadchodzące lata zbyt daleko, by mu je osobiście przekazać. Dobrze by było, gdyby zrozumiał, że jest jedynym, który tak "poloneza wodzi" i gdyby z tej właśnie swojej szczególnej i wyjątkowej sytuacji wyciągnął wnioski tak dobrze znane wszystkim z kręgu jego przyjaciół.

Szachinszach

Spis treści:
• Karty, twarze, pola kwiatów.
• Dageretypy.
• Martwy płomień.



Wstęp do książki.

"Iran - była to dwudziesta siódma rewolucja, jaką widziałem w Trzecim swiecie. W dymie i huku zmieniali się władcy, upadały rządy, na fotelach zasiadali nowi ludzie. Ale jedno było niezmienne, niezniszczalne, boję się powiedzieć - wieczne: bezradność. Jakże mi te siedziby komitetów irańskich przypominały to, co widziałem w Boliwii i w Mozambiku, w Sudanie i w Beninie. Co robić? A ty wiesz, co robić? Ja? Nie wiem. A może ty wiesz? Ja? Poszedłbym na całość. Ale jak? Jak iść na całość? Tak, jest to problem. Wszyscy zgodzą się, że jest to problem, nad którym warto dyskutować".

Ryszard Kapuściński o książce

"Szachinszach" to książka, która powstała trochę z przypadku. Po powrocie z którejś podróży szedłem korytarzem w siedzibie PAP-u i spotkałem bardzo zmartwionego kolegę. Powiedział, że każą mu jechać do Teheranu na rewolucję Homeiniego. Zdziwiłem się: "To ty tym się tak martwisz?". On na to: "Tak. Nie chcę, nie lubię, nie interesuje mnie to, boję się tego wszystkiego". "To ja za ciebie pojadę" odpowiedziałem. On strasznie się ucieszył, zaraz poszliśmy do szefa i przedstawiliśmy sytuację. Szef zgodził się bez problemu. Wszystko zostało natychmiast załatwione. Jeszcze w tym samym tygodniu poleciałem do Teheranu, gdzie już zaczęła się rewolucja irańska - pierwsze manifestacje, pierwsze strzały, pierwsze ofiary, pierwsze takie światowe zamieszanie. Ta rewolucja była wielkim tematem dla mediów, wielkim tematem dla całego świata. Nikt nie wiedział co to wszystko oznacza, czym to się skończy. Pozycja amerykańska - trzeba pamiętać - była wtedy w Iranie bardzo mocna. A cała ta rewolucja miała antyamerykańskie ostrze - zajęto ambasadę amerykańską i wzięto amerykańskich zakładników. Spowodowało to amerykański desant wojskowy, który się potem zresztą dla Amerykanów zakończył tragicznie. W prasie amerykańskiej wypisywano nieprawdopodobne rzeczy. Zaraz po przylocie do Iranu było dla mnie jasne, że rewolucja zakończy się sukcesem, ponieważ na jej czele stał kler szyicki - najbardziej zorganizowana, najpotężniejszą, najsprawniejsza siła w całym Islamie. Cały ruch opozycyjny przeciwko szachowi odbywał się w meczetach, a meczety są miejscem świętym, nietykalnym dla władzy i dla reżimu. To wszystko układało się w prostą analogię polską - siła kościoła, siła naszego kleru i jego nietykalność były też siłą naszej opozycji, która się wokół tego grupowała. Dla mnie, Polaka z polskimi doświadczeniami było oczywiste co się tam dzieje.

Oprócz relacjonowania bieżących wydarzeń, studiowałem książki na temat Islamu. Chciałem opisać ludzi, ich mentalność, sposób odczuwania świata, Doswiadzczenie nauczyło mnie bowiem, że z każdego punktu naszej planety świat widać inaczej - człowiek, który mieszka w Europie, widzi ten świat inaczej niż człowiek, który mieszka w Afryce. Bez próby wejścia w te inne sposoby widzenia odczuwania i opisywania, nic z tego świata nie zrozumiemy. Rewolucja irańska była ostatnią wielką rewolucją XX wieku. Po Iranie nie było żadnego ruchu rewolucyjnego na dużą skalę. Równoległy był nasz ruch "Solidarność". Ostatnie trzy rozdziały "Szachinszacha" pisałem już w Warszawie, czując jak "Solidarność" zaczyna przeżywać trudności, i zaczyna się łamać. Dlatego ostatnie trzy rozdzialiki "Szachinszacha" są o tym, jak wyczerpuje się emocja, jak wyczerpuje się nadzieja, jak ludzkie oczekiwania łamią się w obliczu rzeczywistości, z którą się stykają. To są rozdzialiki o smutku, jaki po wielkim przeżyciu zostaje w człowieku i w społeczeństwie. I to jest właściwie historia "Szachinszacha".

pomnik płomienia, Zbigniew Bauer
"Nowe Książki" nr 3, 1982

Pisząc kiedyś o Cesarzu Ryszarda Kapuścińskiego, wydobyłem z tej książki motyw prawie, że marginalny, pojawiający się niepostrzeżenie w owej opowieści o naturze cesarstwa: żeglarz Izmael z Melville`owskiego Moby Dicka odpływa dalej za gwiazdą swojego przeznaczenia, by w oceanach Ziemi szukać legendarnego potwora, pojawiającego się w snach wielorybników. I jak nie byłby wielki ziemski ocean - Izmael będzie go przemierzać. I jak nie byłaby okrutna prawda o ludzkich złudzeniach, Izmael popłynie po nią. Cesarz zapowiadał w pisarstwie Kapuścińskiego to, co dziś okazuje się w nim najważniejsze: doświadczenie świata, coraz szersze, coraz bardziej dramatyczne, staje się z wolna doświadczeniem siebie samego w otaczającym Ziemię morzu: ludzi, ludzkich ust, oczu, rąk wyciągniętych po jałmużnę albo władzę, ludzkich nóg, spętanych strachem albo depcących ludzkie ciała i ludzkie pomniki.

Cesarz pojawił się w chwili szczególnej. Ludzie mówili: "To jest właśnie to, o co chodzi". Ludzie byli przyzwyczajeni do pisania i mówienia "zamiast", "obok". Kapuściński był dla nich kimś, kto mówi im prawdę o nich, o ich własnej sytuacji właśnie w jedynym języku, jaki wydawał się możliwy. W okrutnej, groteskowej śmierci dalekiego cesarstwa i w człowieku, który był cesarzem, starym człowieku umierającym samotnie, wypędzonym z pałacu i z pamięci dawnych poddanych i dawnych sługusów zjawiła się inna postać, inne cesarstwo i inne, samotnie umieranie.

I to było najważniejsze we wszystkim, co opowiedział ludziom Kapuściński.

Szachinszach dostał się do rąk ludzi niby tych samych, a jednak innych. Mieli oni za sobą przede wszystkim próbę innego już języka, próbę mówienia i pisania nie "obok" i "zamiast". To, co w chwili, gdy ukazywał się Cesarz, wydawało się jeszcze niemożliwe, było już przeżyte, dotknięte, było w zasięgu ręki. Ale b y ł o. Trwało w ludziach, w ludzkiej pamięci. Ludzie byli zajęci własna pamięcią. Za oknami padał śnieg, choć zima zdawała się kończyć. Nie znaczyło to naprawdę nic ponadto, ze będzie cieplej, przylecą ptaki i dnie staną się znów długie. Ludzie zajęci pamięcią, zajęci tak, jak zajmujemy się kolorowym snem po gwałtownym przebudzeniu, znowu zaczynali szukać symboli.Aha - mówili - schodzi śnieg. Aha - jest dużo, dużo cieplej. Życie wśród symboli odradzało się, ale było to inne życie. I inne symbole.

Szachinszach, który okazał się znów książką znakomitą, był znakomity inaczej niż Cesarz. Dlatego, być może, nie obudził w ludziach tego samego, co Cesarz. Owszem - znów pojawiły się za tą książką inne, bardziej znane figury i inne, bliższe niż to, położone w piaskach cesarstwo. Ludzie nie mogli zapomnieć Cesarza. Ale figury, które widzieli teraz były bledsze. Nie budziły śmiechu ani grozy. Były martwe. Nikogo nie obchodziły.

Tak jak Cesarz nie był książką o Abisynii tylko, tak i Szachinszach nie jest książką o Iranie, o krwawej, straszliwej w swoim okrucieństwie rewolucji islamskiej obalającej równie krwawą, choć elegancką, dyktaturę. Szachinszach nie jest również - i trzeba to powiedzieć wyraźnie - usymbolizowaną opowieścią o Polsce lat siedemdziesiątych. Lektura "realistyczna" i lektura "symboliczna" ostatniej książki Kapuścińskiego są równie fałszywe. Ktoś, kto szuka w niej źródeł wiedzy o Iranie i wytłumaczenia tego, co się tam stało, poczuje się zawiedziony i oszukany. Pojawiające się bowiem raz po raz analogie sprawią, że znajdzie w opowieści o państwie Rezy Pahlavi natrętną tendencję, poczuje, ze fakty są jakby "naginane", że wszystkie mechanizmy rewolucji islamskiej są uproszczone. Że w podobny sposób można by napisać o rewolucji z 1789 roku, albo o Wiośnie Ludów, albo o Rewolucji Październikowej. Ktoś inny, doszukujący się w Szachinszachu drugiego dna, historii "z kluczem", a więc ktoś, kto podąża tropem stylistyki i poetyki Cesarza - powie w końcu: czy Kapuściński nie mógł tego wszystkiego powiedzieć w p r o s t ? Przecież to, co powiedział w Szachinszachu o Polsce lat siedemdziesiątych, zostało niedawno całkiem napisane. Ostrzej. Drapieżniej. Bardziej bezwzględnie.

Lecz powtarzam, to nie jest książka o Iranie ani książka o Polsce. Żeglarz Izmael zatrzymuje się w środku ziemskiego oceanu i spogląda na drogę, którą przebył. Nie, już nie wierzy w białe wieloryby. To, co widział, pozwala mu mieć już pewność, że kolejne uderzenie wiatru popchnie go w miejsca, które już zna. Że za widnokręgiem będzie ten sam ocean - głów, rąk, nóg. Morze krzyku, morze słów. Ten sam strach i taka sama radość ze zwycięstwa. Ludzie wszędzie boją się i cieszą tak samo. "Jakże mi te siedziby komitetów irańskich przypominały to, co widziałem w Boliwii i w Mozambiku, w Sudanie i w Beninie. Ale jedno było niezmienne, niezniszczalne, boję się powiedzieć - wieczne: bezradność.() Ale po kilku latach nastąpi przewrót, człowiek, którego już znamy - odejdzie, na jego miejsce przyjdzie inny, zacznie szukać papieru i ołówka. Ta sama albo inna kobieta będzie czekać zamieniona w kamień. Ktoś pożyczy swego pióra. Wyższy będzie zajęty dyskusją. Wszyscy oni, tak jak ich poprzednicy, zaczną znowu poruszać się w zaklętym kręgu bezradności."

Szachinszach to najbardziej chyba autobiograficzna książka Kapuścińskiego. Ten autobiografizm przejawia się w niej w formie niemal przezroczystej, ale mimo to dominuje nad faktograficzną relacją, nad publicystycznymi diagnozami. Autobiograficzne jest poczucie zmęczenia, autobiograficzny jest spokojny, niemal zimny dystans do tego, co się widzi i słyszy. Autobiograficzne jest wreszcie przekonanie, że nie stanie się nic, czego nie dałoby się przewidzieć. Rewolucja to błysk, krzyk, tupot nóg, strzelanina. Ale rewolucja osadzona jest w perspektywie długiego, historycznego trwania, jest punktem na wolno obracającym się kole. I jeśli tak się na nią spogląda, dostrzec można zapewne wszystko, czego nie zmieni dekret rewolucyjnego komitetu ani grupa młodych brodatych ludzi z nożami i pistoletami automatycznymi. Wybuch rewolucji można odwlec, bo można powstrzymać krzyk. Ale wybuchu rewolucji nie można uniknąć, jeśli rewolucja już dojrzała.

Można odwlekać śmierć rewolucji, bo nogi odchodzące z placu, gdzie trwa kolejny wiec, można zawrócić. Ale śmierci rewolucji nie można uniknąć, jeśli rewolucja umarła w ludziach: "Spójrzcie na ludzi, kiedy uczestniczą w buncie. Są pobudzeni, przejęci, gotowi do poświęceń. W tym momencie żyją w świecie monotematycznym, ograniczonym tylko do jednej myśli - pragną osiągnąć pożądany cel. Wszystko będzie mu podporządkowane, wszelka niedogodność stanie się łatwa do zniesienia, żadna ofiara nie jest zbyt wielka. () Ale przychodzi chwila, kiedy nastrój gaśnie i wszystko się kończy. Jeszcze odruchowo, z nawyku powtarzamy gesty i słowa, jeszcze chcemy, żeby było tak, jak wczoraj, ale już wiemy - i to odkrycie napawa nas przerażeniem - że to wczoraj więcej się nie powtórzy. Rozglądamy się wokoło i dokonujemy nowego odkrycia - ci, którzy byli z nami, też stali się inni, też coś w nich zgasło, coś się wypaliło"

Stan euforii można przedłużać. Manifestacja, barykada, wiec, egzekucja - to wszystko przyciąga tłumy i na chwilę bodaj czyni z nich znowu rewolucyjna wspólnotę. Ale manifestacja się kończy, barykadę trzeba rozebrać, aby mogły przejechać ciężarówki. Skazaniec podziurawiony kulami, oddany jest rodzinie, by mogła go spokojnie pogrzebać. Ludzie się rozchodzą. Po to, aby przyszli znowu, rewolucja musi zachowywać swoją teatralność - choć jeszcze niedawno walczyła z teatrem tyrana. Musi rozlewać się coraz szerzej. Musi mieć swoich kontrrewolucjonistów, musi prowadzić czystki, musi znaleźć dysydentów, liberałów, frakcjonistów. Z rewolucją nie mogą się zgadzać wszyscy, gdyż nie byłaby ona rewolucją, ale urządzaniem Państwa Słońca.

Tłum może rewolucję rozpocząć, ale sens jej nadają pojedynczy ludzie. To, o czym myślą. To, o czym myśleć nie mogą. To, co robią, a czego robić nie chcą. Wtedy, gdy nie są już anonimowym tłumem. Kiedy mają swoje imiona, nazwiska, swoje żony matki i dzieci.

Książka Kapuścińskiego jest książką o narodzinach i śmierci - zarówno tyranii, jak i rewolucji. Jest studium psychologicznym jednostki i tłumu, władcy i poddanego, policjanta i demonstranta. Kapuściński operuje w niej narracją filmową: widać płynące zewsząd tłumy, słychać krzyk, ale nie wiadomo jeszcze, czy jest to krzyk "za", czy "przeciw". Widać wojsko, które strzela do manifestantów, widać, że jacyś ludzie biją innych, ale jeszcze nie wiadomo, kim są bijący i bici.

A zaraz potem to wszystko zaczyna się napełniać, zagęszczać konkretem, następują teraz wielkie zbliżenia. Twarz, apel, ulotka, artykuł wstępny w rządowej prasie. Twarz szacha, twarz imama. Szept ludzi, którzy zbierają się w górach i słuchają głosu Chomeiniego nagranego na magnetofonowej kasecie. Pewien człowiek opowiada o sobie. Dwaj wartownicy marzną pod ambasadą amerykańską, gdzie trzymani są zakładnicy. Sprzedawca orzeszków ziemnych. Sprzedawca dywanów. Szach na nartach. Stary człowiek w pustym pokoju z balkonem wychodzącym na plac, w mieście Quom, siedzi w bezruchu oparty o ścianę. Najprawdopodobniej drzemie, jest stary, zawsze był stary i dlatego uważają go za Dwunastego Imama, który zniknął. Z uniwersytetu wyjeżdża karetka z poranionymi kobietami.

Ale ten konkret, który nagle zastępuje wielkie plany, morza głów, tłum płynący ulicami, ten konkret jest poszarpany, to są fragmenty, strzępy, obrazki, "dagerotypy" zżółkłe i niewyraźne. Można je tasować, przekładać. Można tę opowieść zacząć z dowolnego punktu i w dowolnym miejscu przerwać. Gdzie jest całość? Gdzie jest spoiwo do tego wszystkiego, co się dzieje? W tym tłumie na ulicach? W innym konkrecie?

W Cesarzu Kapuściński budował historię Króla Królów i jego ludu z opowieści byłych dworaków. W ostatniej jego książce historia szacha jest jeszcze bardziej poszarpana. To już tylko parę starych fotografii, trochę książek, parę kaset z nagraniami głosów ludzkich, spacery po Teheranie, kilka scenek na bazarze i koło meczetów, w siedzibach komitetów rewolucyjnych, własne pośpieszne notatki, nie bardzo już wiadomo jak datowane.

I to wystarcza. W tej książce nie ma ani śladu mentorstwa. Nie wiem nawet, czy jest fascynacja rewolucją. W tej książce po prostu ludzie robią to, co uważają za słuszne i sprawiedliwe. Obalają pomniki i stawiają nowe. Kiedy się nimi znudzą albo kiedy zaczną one budzić gniew - znów burzą. Walczą i są zwalczani. Kapuściński nie udaje, że pojął, zrozumiał, że wniknął w sens tej kultury. Jest inny niż ludzie wokół niego. Jest obcy. I on, i oni mają do tego prawo. Pisze: "Próbuję ich zrozumieć, ale coraz to natrafiam na ciemny obszar, po którym zaczynam błądzić. Mają inny stosunek do życia i do śmierci".

Ten dystans, różnica między przybyszem z Europy i teherańską ulicą t e r a z jest tej książce potrzebna. Ona ją żywi nawet, bo żywi islamską rewolucję. Ona bowiem pozwala przybyszowi patrzeć inaczej - w głąb siebie, w sens tego, co ludzkie, a nie w to, co perskie, polskie, etiopskie, nikaraguańskie. Nowy Rok chrześcijański spędzony na zimnej ulicy Teheranu. Ta scena jest bodaj najbardziej przejmująca w całej książce. Oto miasto, ulica, skulony sprzedawca orzeszków. Oto zziębnięty wartownik na progu amerykańskiej ambasady stają się punktami na planecie, majestatycznie dobiegającej kresu swej rocznej drogi. Zamyka się coś, i coś się zaczyna. Tu i tam, i wszędzie, gdzie są ludzie. Albo z sylwestrowymi kotylionami, albo z granatem i pistoletem automatycznym.

Wokół tego punktu i tamtego punktu jest milcząca ciemność. Izmael, w środku oceanu, dostrzega już, że ciemności nie da się przeniknąć. Im bardziej jest zmęczony, im więcej wie - tym lepiej zna ciemność i przestaje się jej bać. To nie jest ciemność zalegająca w duszy tłumu: tłum nie ma duszy. To jest w człowieku. W nim, we mnie, w tobie. Dlatego coraz mniej wiadomo o pojedynczym człowieku, który teraz jest, chucha w ręce zziębnięte na metalu pistoletu zwisającego na brzuchu. "Na całym świecie, o każdej godzinie, na milionach ekranów widzimy nieskończoną liczbę ludzi, którzy coś do nas mówią, o czymś przekonują, robią gesty i miny, zapalają się, uśmiechają, kiwają głowami, pokazują palcami, a my nie wiemy, o co chodzi, czego od nas chcą, do czego wzywają. Jakby to byli przybysze z odległej planety, jakaś wielka armia reklamowych naganiaczy z Wenus czy z Marsa, a przecież to nasi pobratymcy, cząstka tego samego rodzaju, te same kości, ta sama krew, też poruszają ustami, też słychać głos, a nie możemy porozumieć się ani na jotę. W jakim języku będzie się toczyć uniwersalny dialog ludzkości?

Szachinszach to książka napisana z takiej właśnie perspektywy: ludzkości, historii, człowieczeństwa, a nie historii obywatela pewnego państwa. Kapuściński mówi o prawach, mechanizmach, regułach, które są lub mogą być powszechne w każdym miejscu planety. Mówi to jako ktoś z rodziny człowieczej, ktoś odczuwający, jak ta wielka człowiecza rodzina powoli się rozpada na miliardy pojedynczych istnień i przestaje czegoś chcieć, czegoś nienawidzić jako c a ł o ś ć.

I jeszcze jedno: jest to książka pisana, myślana, książka czytana - jak mówi jej autor - kiedy siedzimy przy dogasającym ognisku. Przy płomieniu, który jest już tylko p o m n i k i e m p ł o m i e n i a. Już nie grzeje ani nie zapala. Raczej każe ludziom grzać i zapalać samego siebie. Jeszcze tłumy wypływają na ulicę, ale każdy, kto szedł z nimi, bo coś mu jeszcze raz kazało pójść, choćby po to, by nie roztopić się w nijakości - pytał: Co dalej? Jak długo tu będziemy się zbierać? Na jak długo starczy nam sił, by ogrzewać płomień?

Być może Izmael błądzi w swoim zmęczeniu, być może jego wiedza, która pcha go ku lądom pozornie tylko nieznanym, jest paraliżująca. Czy jest coś straszniejszego niż widzieć w przyszłości tylko to co już się kiedyś widziało, co się kiedyś przeżyło?

Ale czy ktoś może dowieść, że przyszłość jest czymś innym? Jeszcze wierzą w to brodaci chłopcy w zielonych kurtkach, gnający na oślep przez przerażającą ich swoją zwyczajną obojętnością ulicę Teheranu, Addis Abeby albo innego dowolnego miasta. Nie bardzo jednak wiadomo, w co wierzy zziębnięty sprzedawca orzeszków, kobieta piekąca chleb, albo Razak Naderi, który właśnie uzbierał znowu dość pieniędzy, by zawieść je swojej matce.

Można zaledwie podejrzewać, że sprzedawca dywanów, który rozmawia z Kapuścińskim w ostatniej scenie książki, wierzy, iż ptak z dywanu unosi się czasami, jak z martwej łąki, zastyga nad leżącym na dywanie człowiekiem. Jest coraz wyżej i wyżej, a ów człowiek zapomina o upale, dręczącym go pragnieniu i o zbliżającej się z wolna śmierci.

Ptak wzbija się w martwe niebo. W martwy płomień.

"Nowe Książki" nr 3, 1982

Kim są szyici

Ryszard Kapuściński opowiada o historii szyitów i wyjaśnia specyfikę tego odłamu islamu.

Szyita - to przede wszystkim zaciekły opozycjonista. Z początku szyici stanowili małą grupę przyjaciół i stronników zięcia Mahometa, męża jego ukochanej córki Fatimy - Alego. Po śmierci Mahometa, który nie pozostawił męskiego potomka ani nie wskazał wyraźnie swojego następcy, wśród muzułmanów zaczęła się walka o schedę po proroku, o to, kto będzie przywódcą (kalifem) wyznawców Allaha, pierwszą osobą w świecie islamu. Stronnictwo (bo to właśnie oznacza słowo szyi'a) Alego lansuje na to stanowisko swojego przywódcę, utrzymując, że Ali jest jedynym przedstawicielem rodziny proroka, ojcem dwóch wnuków Mahometa - Hasana i Husajna. Jednakże sunnicka większość muzułmańska przez 24 lata ignoruje głos szyitów, wybierając na trzech kolejnych kalifów Abu Bakra, Umara i Utmana [sunnici uznawali siebie za najbardziej prawowiernych kontynuatorów tradycji Mahometa, sunny - red.].

W końcu Ali zdobywa kalifat, ale tylko na lat pięć, gdyż zginie zamordowany przez zamachowca, który rozpłata mu głowę zatrutą szablą. Z dwóch synów, jakich miał Ali, Hasan będzie otruty, a Husajn padnie w bitwie. Śmierć rodziny Alego pozbawia szyitów szans na zdobycie władzy (która dostaje się w ręce sunnickich dynastii Omajjadów, potem Abbasydów, wreszcie Otomanów). Kalifat, mający według wyobrażeń proroka być instytucją skromności i prostoty, zostaje przemianowany na monarchię dziedziczną. W tej sytuacji plebejscy pobożni i ubodzy szyici, których razi nowobogacki styl zwycięskich kalifów, przechodzą do opozycji.

Wszystko to dzieje się w połowie wieku VII, ale jest ciągle żywą i namiętnie rozpamiętywaną historią. W rozmowie z pobożnym szyitą na temat jego wiary będzie on stale wracać do tamtych zamierzchłych dziejów i ze łzami w oczach opowiadać wszystkie szczegóły masakry pod Karbalą, w czasie której Husajnowi odcięto głowę. Sceptyczny, ironiczny Europejczyk pomyśli w tym miejscu - Boże, jakież to dziś ma znaczenie! Ale jeżeli głośno wypowie tę myśl, narazi się na gniew i nienawiść szyity.

*** Los szyitów jest w istocie pod każdym względem tragiczny, a to poczucie tragizmu, krzywdy dziejowej i nieustannie towarzyszącego im nieszczęścia jest głęboko zakodowane w świadomości szyity. Są na świecie społeczności, którym od wieków nic się nie udaje, wszystko jakoś rozłazi się w rękach, co zabłyśnie promyk nadziei, to zaraz zgaśnie, wszystkie wiatry mają z przeciwnej strony, słowem - ludy te wydają się naznaczone jakimś fatalnym piętnem. Tak jest właśnie w wypadku szyitów. Może dlatego sprawiają wrażenie śmiertelnie poważnych, napiętych, zawzięcie obstających przy swojej racji i niepokojąco, nawet groźnie pryncypialnych, a także (oczywiście jest to tylko wrażenie) - smutnych.

Od chwili, kiedy szyici (stanowiący zaledwie jedną dziesiątą muzułmanów, gdyż pozostali są sunnitami) przechodzą do opozycji, zaczynają się ich prześladowania. Do dziś żyją oni wspomnieniami kolejnych pogromów, jakich ofiarą padali na przestrzeni dziejów. Zamykają się więc w gettach, żyją w obrębie własnej komuny, porozumiewają się za pomocą sobie tylko zrozumiałych znaków i wypracowują konspiracyjne formy zachowania. Ale ciosy nadal spadają na ich głowy. Szyici są hardzi, są inni niż pokorna, sunnicka większość, przeciwstawiają się władzy oficjalnej (która od purytańskich czasów Mahometa obrosła już w przepych i bogactwo), występują przeciw obowiązującej ortodoksji, a więc nie mogą być tolerowani.

Stopniowo zaczynają poszukiwać miejsc bardziej bezpiecznych, które dawałyby większą szansę przetrwania. W tamtych czasach trudnej i powolnej komunikacji, w których odległość, przestrzeń odgrywają rolę skutecznego izolatora, ściany odgradzającej, szyici starają się wynieść możliwie daleko od centrum władzy (które znajduje się w Damaszku, później w Bagdadzie). Rozpraszają się po świecie, wędrują przez góry i pustynie, krok po kroku schodzą do podziemia. W ten sposób powstaje trwająca do dzisiaj w świecie islamskim diaspora szyicka. Epopeja szyitów, pełna aktów niesłychanych wyrzeczeń, odwagi i hartu ducha, zasługuje na osobną książkę. Część tych wędrujących komun szyickich udaje się na wschód. Przeprawiają się przez Tygrys i Eufrat, przez góry Zagros i docierają na pustynną Wyżynę Irańską.

***

W czasie tym Iran, wyczerpany, wyniszczony wiekowymi wojnami z Bizancjum, jest świeżo podbity przez Arabów, którzy zaczynają krzewić nową wiarę - islam. Proces ten odbywa się powoli i w atmosferze walki. Dotychczas Irańczycy mieli oficjalną religię (zoroastryzm) związaną z panującym reżimem (Sasanidów), a teraz usiłuje się narzucić im inną oficjalną religię związaną z nowym (w dodatku obcym) panującym reżimem - sunnicki islam. Trochę to jak z deszczu pod rynnę.

Ale w tym właśnie momencie pojawiają się w Iranie strudzeni, biedni, nieszczęśliwi szyici, na których widać ślady całej odbytej gehenny. Irańczycy dowiadują się teraz, że ci szyici to muzułmanie, w dodatku (jak sami twierdzą) jedyni prawowici muzułmanie, jedyni nosiciele czystej wiary, za którą gotowi są oddać życie. No dobrze, pytają Irańczycy, a ci wasi bracia Arabowie, którzy nas podbili? Bracia? wykrzykują z oburzeniem szyici, toż to przecież sunnici, uzurpatorzy, nasi prześladowcy. Zamordowali Alego i zagarnęli władzę. Nie, my ich nie uznajemy. Jesteśmy w opozycji! Po tym oświadczeniu szyici pytają, czy mogą odpocząć po trudach długiej wędrówki, i proszą o dzban chłodnej wody.

To oświadczenie bosonogich przybyszów naprowadza myśl Irańczyków na bardzo ważny trop. Aha, to znaczy można być muzułmaninem, ale niekoniecznie muzułmaninem reżimowym. Co więcej, z tego, co mówią, wynika, że można być muzułmaninem opozycyjnym! I że wtedy nawet jest się muzułmaninem lepszym! Podobają im się ci biedni i pokrzywdzeni szyici. Irańczycy w tym czasie też są biedni i czują się pokrzywdzeni. Są zrujnowani przez wojnę i w ich kraju rządzi najeźdźca. Szybko więc znajdują język z wygnańcami, którzy szukają tu schronienia i liczą na gościnę, zaczynają wsłuchiwać się w ich kaznodziejów i na koniec przyjmować ich wiarę.

W tym zręcznym manewrze, jakiego dokonują Irańczycy, znajduje wyraz cała ich inteligencja i niezależność. Mają oni szczególną umiejętność zachowywania niezależności w warunkach zależności. Przez setki lat Iran był ofiarą podbojów, agresji, rozbiorów, przez wieki był rządzony przez obcych albo przez miejscowe reżimy zależne od obcych potęg, a jednak zachował swoją kulturę i język, swoją imponującą osobowość i tyle siły duchowej, że w sprzyjających sytuacjach potrafił odrodzić się i powstać z popiołów.

W ciągu 25 wieków swojej pisanej historii Irańczycy zawsze, wcześniej czy później, umieli wyprowadzić w pole tych, którzy sądzili, że będą rządzić nimi bezkarnie. Czasem muszą w tym celu posłużyć się bronią powstań i rewolucji i płacą wówczas tragiczną daninę krwi. Czasem stosują taktykę biernego oporu, ale uprawianą w sposób niebywale konsekwentny, skrajny. Kiedy mają już dosyć władzy, która stała się nieznośna, której dłużej zdecydowanie nie chcą tolerować, wówczas cały kraj nieruchomieje, cały naród znika, jakby zapadł się pod ziemię. Władza rozkazuje, ale nie ma kto słuchać, marszczy brwi, ale nikt na to nie patrzy, krzyczy, ale jest to głos wołającego na puszczy. I wówczas władza rozsypuje się jak domek z kart. Najczęściej jednak stosowanym przez nich zabiegiem jest zasada wchłaniania, asymilacji, asymilacji czynnej, takiej, która oznacza przekuwanie wrażego oręża na własną broń.

I tak też postępują wówczas, kiedy zostali podbici przez Arabów. Chcecie mieć islam, mówią do swoich okupantów, będziecie mieć islam, ale w naszej narodowej formie, w niepodległym, zbuntowanym wydaniu. Będzie to wiara, ale wiara irańska, w której wyrazi się nasz duch, nasza kultura i nasza niezależność. Ta filozofia leży u podstaw decyzji Irańczyków, kiedy przyjmują islam. Przyjmują go, ale w szyickiej odmianie, która w tym czasie jest wiarą pokrzywdzonych i pokonanych, jest narzędziem kontestacji i oporu, ideologią niepokornych, którzy gotowi są cierpieć, ale nie odstąpią od zasad, gdyż chcą zachować swoją odrębność i godność. Szyizm stanie się dla Irańczyków nie tylko ich narodową religią, lecz również ich azylem i schronieniem, formą narodowego przetrwania, a także - w odpowiednich momentach - walki i wyzwolenia.

***

Iran przemienia się w najbardziej niespokojną prowincję imperium muzułmańskiego. Ciągle ktoś tu spiskuje, ciągle jakieś powstania, kręcą się zamaskowani emisariusze, krążą tajne ulotki i pisemka. Przedstawiciele władz okupacyjnych - arabscy gubernatorzy - sieją terror, ale jego skutki są odwrotne od zamierzonych. W odpowiedzi na terror oficjalny irańscy szyici przystąpią do walki, ale nie frontalnie, gdyż na to są zbyt słabi. Jednym z elementów społeczności szyickiej stanie się odtąd - jeśli można użyć takiego określenia - margines terrorystyczny.

Do dziś dnia te zakonspirowane, małe, ale nieznające lęku i litości organizacje terrorystów sieją postrach w Iranie. Połowa zabójstw w Iranie, jaką przypisuje się ajatollahom, jest wykonywana z wyroku tych ugrupowań. W ogóle uważa się, że szyici pierwsi w historii świata stworzyli teorię i wprowadzili w praktyce terror indywidualny jako metodę walki. Ów wspomniany margines jest produktem walk ideologicznych toczących się wiekami w łonie szyizmu.

Jak każdą społeczność prześladowaną, skazaną na getto i walczącą o przetrwanie, tak również szyitów cechuje zażartość, ortodoksyjna, obsesyjna, fanatyczna dbałość o czystość doktryny. Człowiek prześladowany, żeby przeżyć, musi zachować niezachwianą wiarę w słuszność swojego wyboru i strzec wartości, które o tym wyborze zdecydowały. Otóż wszystkie schizmy, jakich szyizm przeżył dziesiątki, miały jeden wspólny mianownik - były to (powiedzielibyśmy) schizmy ultralewicowe. Zawsze znalazł się jakiś fanatyczny odłam, który atakował pozostałą masę współwyznawców, oskarżając ją o zanik żarliwości, lekceważenie nakazów wiary, wygodnictwo i oportunizm. Następował rozłam, po czym najgorliwsi spośród schizmatyków chwytali za broń i szli rozprawiać się z wrogami islamu, aby okupić krwią (bo sami często ginęli) zdradę i lenistwo swoich ociągających się braci.

Szyici irańscy żyją w podziemiu, w katakumbach, przez osiemset lat. Ich życie przypomina męki i niedole pierwszych chrześcijan w Rzymie rzucanych na pożarcie lwom. Czasem wydaje się, że zostaną wytępieni doszczętnie, że czeka ich ostateczna zagłada. Latami chronią się w górach, mieszkają w pieczarach, umierają z głodu. Ich pieśni, które przetrwały z tamtych lat, są pełne żalu i rozpaczy, zapowiadają koniec świata.

Ale są też okresy bardziej spokojne i wówczas Iran staje się azylem wszystkich opozycjonistów w imperium muzułmańskim, którzy ściągają tu z całego świata, ażeby wśród spiskujących szyitów znaleźć schronienie, zachętę i ratunek. Mogą też pobierać lekcje w wielkiej szkole szyickiej konspiracji.

Mogą na przykład opanować zasadę maskowania się (taqija), która ułatwia przetrwanie. Zezwala ona szyicie, jeżeli znajdzie się wobec silniejszego przeciwnika, pozornie uznać religię panującą, ogłosić się jej wiernym, byle tylko ocalić istnienie swoje i najbliższych. Mogą opanować zasadę dezorientowania przeciwnika (kitman), która pozwala szyicie w sytuacji zagrożenia wyprzeć się w oczy wszystkiego, co przed chwilą powiedział, udać durnia. Toteż Iran staje się w średniowieczu mekką wszelkiego typu kontestatorów, rebeliantów, buntowników, najprzedziwniejszych pustelników, proroków, nawiedzonych, kacerzy, stygmatyków, mistyków, wróżbitów, którzy schodzą się tu wszystkimi drogami i nauczają, kontemplują, modlą się i wieszczą.

Wszystko to stwarza w Iranie tak charakterystyczną dla tego kraju atmosferę religijności, egzaltacji i mistyki. W szkole byłem bardzo pobożny, mówi Irańczyk, i wszystkie dzieci wierzyły, że moją głowę otacza świetlista aureola. Wyobraźmy sobie europejskiego przywódcę, który opowiada, że jadąc na koniu, spadł w przepaść, ale jakiś święty wyciągnął rękę, schwytał go w powietrzu i w ten sposób uratował mu życie. Tymczasem szach opisuje taką historię w swojej książce i wszyscy Irańczycy czytają to z powagą. Wiara w cuda jest tu głęboko zakorzeniona. A także wiara w cyfry, znaki, symbole, wróżby i objawienia.

*** W XVI wieku władcy irańskiej dynastii Safawidów podnoszą szyizm do godności religii oficjalnej. Teraz szyizm, który był ideologią opozycji ludowej, staje się ideologią opozycyjnego państwa - państwa irańskiego, które przeciwstawia się dominacji sunnickiego imperium Otomanów. Ale z biegiem czasu stosunki między monarchią i Kościołem szyickim będą psuły się coraz bardziej. Rzecz w tym, że szyici nie tylko odrzucają władzę kalifów, ale również ledwie tolerują wszelką władzę świecką. Iran stanowi unikalny przypadek kraju, w którym społeczeństwo wierzy jedynie w panowanie swoich religijnych przywódców - imamów, z których - w dodatku - ostatni, według racjonalnych, ale nie szyickich kryteriów, zeszedł ze świata w IX wieku.

Tu docieramy do istoty doktryny szyickiej, głównego aktu wiary jej wyznawców. Szyici, pozbawieni szans na kalifat, na zawsze odwracają się plecami od kalifów i odtąd uznają przywódców tylko własnego wyznania - imamów. Pierwszym imamem jest Ali, drugim i trzecim jego synowie - Hasan i Husajn - i tak aż do dwunastego. Wszyscy ci imamowie zginęli śmiercią gwałtowną, zamordowani albo otruci przez kalifów, którzy widzieli w nich przywódców groźnej opozycji. Szyici jednak wierzą, że ostatni, dwunasty, imam - Mohammed nie zginął, lecz zniknął w jaskini wielkiego meczetu w Samarra (Irak). Stało się to w roku 878. Jest to imam Ukryty, Wyczekiwany, który zjawi się w odpowiednim czasie jako Mahdi (prowadzony przez Boga) i ustanowi na ziemi królestwo sprawiedliwości. Potem nastąpi koniec świata. Szyici wierzą, że gdyby ów imam nie istniał, gdyby nie był obecny, świat uległby zagładzie.

Wiara w istnienie Wyczekiwanego jest źródłem siły duchowej szyitów, z tą wiarą żyją i za nią giną. Jest to bardzo ludzka tęsknota społeczności skrzywdzonej i cierpiącej, która w tej idei znajduje otuchę i przede wszystkim - sens życia. Nie wiemy, kiedy ten Wyczekiwany przyjdzie, ale przecież może zjawić się w każdej chwili, bodajby i dzisiaj. A wówczas skończą się łzy i każdy dostanie miejsce przy stole obfitości.

Wyczekiwany jest jedynym przywódcą, któremu szyici gotowi są w pełni się podporządkować. W mniejszym już stopniu uznają swoich religijnych sterników - ajatollahów, a w jeszcze mniejszym - szachów. O ile Wyczekiwany jest przedmiotem kultu, jest Wielbiony, to szach mógł być zaledwie Tolerowany.

Od czasu Safawidów w Iranie istniała swoista dwuwładza - monarchii i Kościoła. Stosunki między obu siłami są różne, nigdy nazbyt przyjazne. Jeśli jednak równowaga tych sił zostaje naruszona, jeśli szach stara się narzucić władzę totalną (w dodatku z pomocą obcych protektorów), wówczas lud gromadzi się w meczetach i rozpoczyna walkę.

***

Meczet jest dla szyitów czymś więcej niż miejscem kultu, jest także przystanią, w której można przetrwać burzę, a nawet uratować życie. Jest to teren chroniony immunitetem, władza nie ma tam wstępu.

Nawet w konstrukcji kościoła chrześcijańskiego i meczetu można dostrzec istotne różnice. Kościół jest pomieszczeniem zamkniętym, miejscem modlitwy, skupienia i ciszy. Jeżeli ktoś zacznie rozmawiać, inni zwrócą mu uwagę. W meczetach jest inaczej.

Największą część obiektu stanowi otwarty dziedziniec, na którym można się modlić, ale także spacerować i dyskutować, a nawet odbywać wiece. Toczy się tutaj bujne życie towarzyskie i polityczne. Irańczyk, którego poganiają w pracy, który w urzędach spotyka tylko burkliwych biurokratów wyciągających od niego łapówki, którego wszędzie śledzi policja, przychodzi do meczetu, żeby odnaleźć równowagę i spokój, żeby odzyskać swoją godność. Tutaj nikt go nie popędza, nikt go nie wyzywa. Tutaj znikają hierarchie, wszyscy są równi, są braćmi, a ponieważ meczet jest też miejscem rozmowy, miejscem dialogu, człowiek może zabrać głos, wypowiedzieć swoje zdanie, ponarzekać i posłuchać, co mówią inni.

Jakaż to ulga i jakże jest to każdemu potrzebne! Dlatego w miarę jak dyktatura zaciska obręcz i coraz większe milczenie zapada w pracy i na ulicy, meczety zapełniają się ludźmi i gwarem. Nie wszyscy, którzy tu przychodzą, są gorliwymi muzułmanami, nie wszystkich sprowadza nagły przypływ pobożności; przychodzą, ponieważ chcą odetchnąć, chcą poczuć się ludźmi.

Szyita odwiedza meczet również dlatego, że jest on zawsze w pobliżu, w sąsiedztwie, po drodze. W samym Teheranie jest tysiąc meczetów. Niewprawne oko turysty zauważy tylko kilka najbardziej okazałych. Tymczasem większość meczetów, zwłaszcza w biednych dzielnicach, to pomieszczenia ubogie, które trudno odróżnić od lichej zabudowy domków, w jakich gnieździ się świat plebejski. Są zbudowane z tej samej gliny i tak wtopione w monotonny obraz uliczek i zaułków, że chodząc tamtędy, mijamy wiele tych świątyń, w ogóle ich nie zauważając. Stwarza to roboczy, intymny klimat między szyitą a jego meczetem. Nie trzeba robić kilometrowych wypraw, nie trzeba odświętnie się ubierać, meczet to codzienność, samo życie.

Pierwsi szyici byli to ludzie miejscy, drobni kupcy i rzemieślnicy. Zamykali się w swoich gettach, gdzie budowali meczet, a obok stragany i sklepiki. W tym samym miejscu rzemieślnicy otwierali swoje warsztaty. Ponieważ muzułmanin powinien umyć się przed modlitwą, zaczęły tu działać również łaźnie. A ponieważ po modlitwie muzułmanin chce napić się herbaty albo kawy czy też zjeść - ma pod ręką także restauracje i kawiarnie. Tak powstaje fenomen irańskiego pejzażu miejskiego - bazar (bo tym słowem określa się to barwne, stłoczone, hałaśliwe, mistyczno-handlowo-konsumpcyjne miejsce).

Jeśli ktoś mówi - idę na bazar, nie oznacza to, że musi brać ze sobą siatkę na zakupy. Na bazar można iść, żeby się pomodlić, żeby spotkać przyjaciół, załatwić jakiś interes, posiedzieć w kawiarni. Można pójść, żeby posłuchać plotek i wziąć udział w zebraniu opozycji. W jednym miejscu - na bazarze - nie potrzebując biegać po mieście, nie potrzebując nigdzie się ruszać, szyita zaspokaja wszystkie potrzeby ciała i ducha. Tu znajdzie to, co jest niezbędne do ziemskiej egzystencji, i tu również, przez modły i ofiary, zapewnia sobie żywot wieczny.

Najstarsi kupcy, najbardziej utalentowani rzemieślnicy oraz mułłowie bazarowego meczetu tworzą elitę bazaru. Ich wskazań i opinii słucha cała społeczność szyicka, gdyż oni decydują o życiu na ziemi i w niebie. Jeżeli bazar ogłosi strajk i zamknie swoje bramy - ludzie umrą z głodu i nie będą też mieli dostępu do miejsca, w którym mogą pokrzepić ducha. Dlatego sojusz meczetu z bazarem jest największą siłą, która zdolna jest rozprawić się z każdą władzą.

W miarę jak walka przybierała na sile, szyici czuli się coraz bardziej w swoim żywiole. Talent szyity przejawia się w walce, a nie w pracy. Urodzeni malkontenci i kontestatorzy, ludzie wielkiej godności i honoru, niezmordowani opozycjoniści, stając do boju, znaleźli się znowu na znanym sobie gruncie.

------

Dla Irańczyków szyizm był zawsze tym, czym dla naszych konspiratorów w dobie powstańczej szabla przechowywana za belką na strychu. Jeżeli życie było w miarę znośne, a siły jeszcze niezorganizowane, szabla leżała w ukryciu owinięta w naoliwione szmaty. Ale kiedy rozległ się sygnał bojowy, kiedy przychodziła pora, żeby stawać w potrzebie, słyszało się skrzypienie schodów prowadzących na strych, a potem tętent koni i świst ostrza przecinającego powietrze.

Esej, pisany na początku lat 80., pochodzi z książki Ryszarda Kapuścińskiego "Szachinszach". Tekst za wydaniem XI, Czytelnik, Warszawa

Dla Irańczyków szyizm był zawsze tym, czym dla naszych konspiratorów w dobie powstańczej szabla przechowywana za belką na strychu. Jeżeli życie było w miarę znośne, a siły jeszcze niezorganizowane, szabla leżała w ukryciu owinięta w naoliwione szmaty. Ale kiedy rozległ się sygnał bojowy, kiedy przychodziła pora, żeby stawać w potrzebie, słyszało się skrzypienie schodów prowadzących na strych, a potem tętent koni i świst ostrza przecinającego powietrze.

Kirgiz schodzi z konia

Spis treści:

1. Zaproszenie do Gruzji.
2. Wanik, czyli druga Armenia.
3. Kraj pogranicza - Azerbejdżan.
4. Turkmenia - republika na pustyni.(fragment)
5. Tadżykistan wysoki jak Tybet.
6. Kirgiz schodzi z konia.
7. Bilard w meczecie Buchary.
8. Wejście na pustynię.

Reportaż z tomu "Kirgiz schodzi z konia"

Podróż zaczynałem od Gruzji i to był błąd.

Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko - klimat, krajobraz i obyczaje - namawia, żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu.

Piękny to kraj, Gruzja.

Z każdego miejsca widać góry. Podniebny Kaukaz, zielone grzbiety Suramu. Słońce pada na śnieżne szczyty kaukaskie, odbija się i oświetla Gruzję. Dlatego promienie słoneczne, zabarwione kolorem śniegu, są tu nie złote, a srebrne, jak oprawa starej ikony.

Gruzja to mały kraj, ponad cztery razy mniejszy od Polska. Ale to właśnie porównanie nigdy nie przychodzą tam na myśl. Wrażenie kłóci się z faktami, ponieważ wszechobecność gór zmienia prawa optyki. Gruzja wydaje się ogromna, bezgraniczna jak ocean. Góry pomnażają krajobraz. Na danej przestrzeni równina oferuje tylko jeden pejzaż. Na tej samej przestrzeni góry pokażą dziesiątki, a nawet setki widoków. Wystarczy przejechać kilometr dalej, wystarczy minąć jakieś zbocze, wejść na skałę albo opuścić się w dolinę. Obraz będzie się rozrastać, potężnieć, przekraczać ramy, nabierać nowych wymiarów; w końcu, obracając się niemal w jednym miejscu, zaczynamy odczuwać, że poruszamy się w nieskończoności. Nie byłem w stanie przewędrować Gruzji ani nie umiałem znaleźć z niej wyjścia. Przez kilka dni dzieliłem los Gruzinów, przekonany, jak oni, że jednego życia za mało, aby obejść całą ich Republikę.

Góry kształtują również naturę Gruzina. Gruzin strzeże tajemnicy gór i wierzy, że trzeba je rozumieć. Wie on, że urodził się jako ich strażnik i opiekun, i z tego przekonania czerpie najgłębszą satysfakcję. Dlatego Gruzin nie ma w sobie nic z obywatela świata. Jeździ za granicę bez entuzjazmu i niechętnie osiedla się w innych krajach.

Gruzinów można spotkać właściwie tylko w Gruzji.

Ich patriotyzm jest patriotyzmem ziemi, tej doliny albo tego wzgórza, gdzie człowiek się urodził i gdzie - jak nakazuje zwyczaj - powinien umrzeć. Gruzini nigdy nie byli koczownikami, co w tej części globu, przedeptywanej przez ciągle wędrujące ludy, jest rzadkim zjawiskiem. Pędzili życie osiadłe, zamknięci w swoich mikroświatach, często nie większych niż jedna dolina. Granica tej doliny - zawsze górzysta - mogła być dawniej dla Gruzina granicą ziemi. W każdym takim zaścianku ludzie mówili własnym dialektem, mieli swoje obyczaje, swój porządek społeczny. Trudny do poruszania teren pchał ich w stronę partykularyzmu. Świat kończył się tam, dokąd można było dojechać koniem. Stąd w przeszłości Gruzini albo odpierali kolejnego najeźdźcę, albo toczyli między sobą nie kończące się wojny. Księstwo najeżdżało na księstwo, zaścianek na zaścianek, dolina na dolinę. Okresy pełnej jedności, choć wspaniałe, nie były nigdy długie.

Dzisiaj to wszystko jest przeszłością. Gruzin jest obywatelem Gruzji, jest częścią tej ziemi. Przy każdej okazji, nawet w sytuacjach najbardziej rodzinnych i prywatnych pije on toast "za naszą wspaniałą Gruzję". W barach również piją taki toast. U nas podobna manifestacja uznana byłaby za zbyt patetyczną. A tutaj jest naturalnym, przyjętym rytuałem.

Gruzja jest rówieśniczką Grecji i starszą siostrą Rzymu. Jest ona tak stara jak Biblia. Pieśni, które tu śpiewają, mają wiek Akropolu, może nawet wiek Babilonu. W 1924 roku przyjechał do Tibilisi Jesienin. "Szedłem z Jesieninem ulicą - mówi Georgi Leonidze - na ulicy stał ślepy bandurzysta i śpiewał gruzińską piosenkę:

I cóż z tego, żem jest smagłą,

słońce tak mnie opaliło!

Jestem taka jak i inne,

Bóg mnie stworzył jak i inne.

- Co on śpiewa? - spytał Jesienin.

- Biblię - odpowiedziałem.

- Jak to? - zdumiał się Jesienin.

- On śpiewa Pieśń nad Pieśniami. Nie pamiętasz? . Stary śpiewa to jak nową piosenkę, nie wiedząc, że ta pieśń ma dwa tysiące lat."

Historia jest tu zawsze obecna, jest elementem krajobrazu, solą gruzińskiej gleby. Język Gruzji jest jednym z najstarszych języków świata, a alfabet gruziński ma już szesnaście wieków. Przeszłość zostawiła tu wszędzie swój ślad. -Mamy ciągłe kłopoty z archeologami - powiedziała mi wicepremier Gruzji, Wiktoria Sziradze. - Jeśli chcemy gdzieś zacząć budować, natychmiast protestują - tu nie można, tu są zabytki. - Samochody jeżdżą dziś po drogach, które znali starożytni, a na południu pije się wodę ze źródeł przebitych trzy tysiące lat temu. Antyk i nowoczesność łączą się często w śmiały sposób. W Suchumi Guram zabrał mnie na smażoną rybę do restauracji "Dioskuna". Urocze to miejsce. Lokal jest zbudowany na skałach, zatopionych w Morzu Czarnym. A skały, o które się opiera, są ruinami greckiej kolonii - Dioskurii, istniejącej tu 25 wieków temu. Siedząc przy stoliku można oglądać pogrążone na dnie morza miasto, zamienione teraz w jakieś monstrualne akwarium, którego ulicami przeciągają gromady tłustych, leniwych ryb.

W czasie Dioskurii Gruzja dzieliła się na dwa państwa antyczne: Kolchidy i Iberii, handlujące z Grecją, o czym pisze Herodot. Potem, rozpierani ideą ekspansji, próbowali zawładnąć Gruzją Rzymianie. Nieco później, w 337 roku, Gruzja przyjmuje chrześcijaństwo - na sześć wieków wcześniej niż Polska. Już w tym czasie o wpływy w Gruzji walczy Bizancjum i Persja Sasanidów. W VII wieku zajmują Gruzję Arabowie. Ale Gruzja islamu nie przyjęła. Książęta gruzińscy stopniowo wyparli Arabów i w IX wieku zaczął się proces jednoczenia kraju. Gruzję zjednoczył cesarz cesarzy - Dawid III, w 1001 roku. Zaczyna się najlepszy okres w historii Gruzji, którego szczytem jest wiek XII, W Gruzji panuje wtedy cesarzowa Tamara, którą malarscy panegiryści przedstawiają jako kobietę władczej i wspaniałej urody. Kult Tamary jest w Gruzji żywy do dzisiaj i Gogi pokazując mi sztuczne jezioro pod Tbilisi komentuje: - O tym jeziorze marzyła cesarzowa Tamara - choć oczywiście nikt nie wie, o czym Tamara naprawdę marzyła. W wieku XII Gruzja jest wielka, sięga od morza do morza (tzn. od Morza Czarnego do Morza Kaspijskiego) i przeżywa swój Renesans na dwa wieki wcześniej niż Włochy i trzy wieki wcześniej niż reszta Europy. Złote czasy kończą się w XIII wieku najazdem Mongołów, którzy przemieniają Gruzję w popiół i cmentarzysko. "Czerepów ludzkich było tyle co kamieni" - zapisał, jakimś cudem ocalały z tych rzezi, mnich gruziński.

Tak na dobre Gruzja już nigdy nie podniosła się do dawnej świetności. Gruzję podbijał później Iran, potem Turcja, znowu Turcja i znowu Iran itd. Ale przede wszystkim Gruzja rozdrobniła się feudalnie. rozleciała się na dzielnice i księstwa, które toczyły ze sobą nieskończoną ilość zaciekłych i bratobójczych wojen. Oświeceni cesarze próbowali Gruzję jednoczyć, ale te wysiłki były niweczone przez liczne gruzińskie Targowice.

Ostatni z cesarzy Gruzji, Georgi XII, prowadził politykę podobną do polityki ostatniego z królów Polski - Stanisława Augusta, któremu był zresztą współczesny. Georgi, bezsilny i opuszczony przez magnaterię, niezdolny nic naprawić ani zbudować, przyłączył Gruzję do Rosji w 1801 roku. Z tej okazji car Aleksander I, ten sam, który mianował się później królem Polski, wydał specjalny manifest.

Historia Gruzji ma wiele podobieństw do dziejów Polski.

Dobrze jest zobaczyć muzeum w Tbilisi. Mieści się ono w dawnej siedzibie seminarium duchownego, w którym uczył się kiedyś Stalin. Mówi o tym murowana tablica przed wejściem. Budynek jest ciemny, ale przestronny i stoi w centrum miasta, na skraju starej dzielnicy śródmiejskiej. W salach było właściwie pusto. Oprowadzała mnie studentka, Tamiła Tewdoradze, dziewczyna o subtelnej, skupionej urodzie.

Stara sztuka Gruzji swoim przepychem i doskonałością wprawia takiego prostaczka jak ja w zupełne oszołomienie. Najbardziej fantastyczne są ikony! Są one dużo wcześniejsze od ikon ruskich, najlepsze gruzińskie ikony powstały długo przed Rublowem. Zdaniem Tamiły ich oryginalność jest w tym, że są to ikony metaloplastyczne: malowana była tylko twarz. Najlepszy ich okres to VIII-XIII wiek. Twarze świętych, ciemne, ale emanujące w świetle, tkwią znieruchomiałe w przebogatych, złotych oprawach, utkanych drogimi kamieniami. Są ikony otwierane, tak jak otwiera się ołtarz Wita Stwosza. Rozmiary ich są ogromne, niemal monumentalne. Jest tu ikona, którą mistrzowie robili przez kilka pokoleń, przez trzy wieki. Jest tu mały krzyżyk, najcenniejszy eksponat muzeum, jedyne, co zostało z rzeczy cesarzowej Tamary.

Potem idą freski z gruzińskich kościołów. Takie cuda i tak się o tym mało wie. Nic właściwie. Niestety, najlepsze freski zostały zniszczone. Pokrywały one wnętrze największego kościoła Gruzji - Sweti Tschoweli, zbudowanego w 1010 roku w dawnej stolicy Gruzji, w Mcchecie, koło Tbilisi. Te freski były takim arcydziełem średniowiecza jak witraże z Chartres. Zostały zamalowane na rozkaz carskiego gubernatora, który chciał, żeby wybielono kościół, "jak u nas baby bielą. piece". Żadne wysiłki restauratorskie nie mogą przywrócić światu tych fresków. Ich blask już zgasł na zawsze.

Sweti Tschoweli jest najlepiej zachowanym w Europie zabytkiem architektury XI wieku. Kościół wygląda tak, jakby miał nie więcej niż sto lat, chociaż nie był restaurowany. Budował go architekt gruziński, Arsukizdze, któremu cesarz kazał potem obciąć rękę: żeby nie postawił już nic konkurencyjnego. Kilka razy próbował ten kościół wysadzić Tamerlan, ale mur ani drgnął. Świątynia jest czynna do dzisiaj i głowa Kościoła gruzińskiego, Katolikos Wszechgruzji Jefrem II, odprawia nabożeństwa.

Zobaczyłem również, ale już tylko na zdjęciach - Wardzję. Jest to jeden z tych niepojętych dziwów, których współczesny człowiek nie może sobie wytłumaczyć. Wardzja to gruzińskie miasto z XII wieku, całe wykute w skale. Miasto położone jest nie płasko, a pionowo, jakby rozmieszczone na piętrach. Ważne jest, aby zrozumieć, że tu chodzi nie o jakieś pieczary czy rozpadliska, ale o całe miasto, z planem, z ulicami, z oryginalną architekturą, tyle że to wszystko jest wcięte w skałę, wpuszczone w przeogromną górę. Tylko jak, przy pomocy jakich narzędzi? Wykuć takie miasto musiało być trudniej, niż zbudować egipską piramidę. Za to Wardzja była kiedyś tworem praktycznym. Dzisiaj, tak samo jak piramidy, jest martwa. Została ściana skały, uformowana w posępną, surrealistyczną kompozycję.

W końcu Tamiła zaprowadziła mnie do sali Nika Pirosmanaszwili, żebym zobaczył obrazy, które niedługo miały jechać na wystawę do Paryża. Tamiła twierdzi, że Paryż pasjonuje się teraz Nikłem Pirosmanaszwili. Niko umarł w 1916 roku. Był to gruzińska Nikifor czy Celnik Rousseau.

Wielki naiwny.

Niko mieszkał w Nachałowce - tbillskiej dzielnicy lumpów i biedoty. Nigdy nic nie miał. Pędzle robił sam. W obrazach Nika dominuje czerń - miał zawsze najwięcej czerni, bo mu farbę dawali trumniarze. Zbierał stare, blaszane szyldy, żeby mieć na czym malować. Dlatego z tła jego obrazów przebijają napisy niedokładnie zamalowane, jakieś "Magaz" albo "Tabak". Reklama w złocie i czerwieni, a na tym czarno--białe wizje Nika. Gruziński prymityw nałożony na ruską recesję kupiecką. Niko malował w tawernach, w zaduchu nachałowskich knajp. Czasem gapie stawiali mu wino. Może miał gruźlicę? Może miał padaczkę? Mało o nim wiadomo. Wiele rzeczy Nika zginęło, część ocalała. Główny temat jego obrazów to wieczerze.

Niko malował wieczerze jak Veronese.

Tylko wieczerze Nika są gruzińskie i są świeckie. Na tle krajobrazu Gruzji - obfity stół, za tym stołem Gruzini piją i jedzą. Stół jest na pierwszym planie. Ten stół jest najważniejszy. Nika fascynują kulinaria. Co będzie do jedzenia, czym się człowiek opcha. Niko to wszystko namaluje. Niko pokaże, co chciałby zjeść i czego nie będzie jadł ani dzisiaj, ani może nigdy. Stoły zawalone żarciem. Pieczone barany. Tłuste prosiaki. Wina czerwone i ciężkie jak cielęca krew. Soczyste arbuzy. Pachnące granaty. Jest w tym malowaniu jakiś masochizm, jakieś wbijanie noża we własny brzuch, chociaż sztuka Nika jest pogodna, nawet zabawna.

Gruzja Nika jest syta, ciągle biesiadująca, dobrze odkarmiona. Kraj płynie mlekiem. Z nieba sypie się manna. Wszystkie dni są tłuste. Taka Gruzja śniła się Nachałowce po nocach.

Niko malował sny Nachałowki.

Malarstwo nie przyniosło mu szczęścia. Miał dziewczynę imieniem Margerita. Nie wiadomo, co to była za dziewczyna. Niko ją kochał i namalował jej portret. Twarz Margerity jest zrobiona w konwencji wielkich naiwnych, u których wszystko jest za duże i nie w normie. Usta za duże, gały wybałuszone, uszy wielgachne. Niko ten portret dał Margericie. Oburzona dziewczyna wybuchnęła wrzaskiem. Porzuciła go, rozwścieczona, nienawidząca. Jego talent skazał go na samotność.

Odtąd żył w opuszczeniu.

Znosił zardzewiałe szyldy, trumniarze dawali mu farbę. Ciągle malował swoje uczty, z tym stołem na tle górzystego pejzażu. Czasem gapie stawiali mu wino. Miał 54 lata, kiedy umarł, w Tbilisi, w jakiejś izbie, nie wiadomo na co, w głodzie, a może w szaleństwie.

W Tbilisi lubię dwie ulice: Nakaszidze - ulicę słońca, i Czachruchadze - ulicę cienia. Ich bieg jest kręty, spadzisty i sobie przeciwny: Nakaszidze kieruje się na południe,ony, a skoro tak, jest wspaniały, jest wielki, musi być wielki! I oto mając za swojego sąsiada przy stole cichego urzędnika poczty w Zugdidi, dowiaduję się nagle z toastu, że to człowiek niezwykły, tytan pracy, dobry anioł, który roznosi po domach radość, dusza miasteczka, druh niezastąpiony i najlepszy, autor jakiegoś pomysłu, który zmienił pocztowe oblicze świata, przykładna głowa rodziny, wielbiony przez dzieci papa itd., itd.

Tak toczą się toasty, nastrój staje się wspaniały, bo każdemu dobrze, każdy po głowie pogłaskany. Jeden drugiemu może patrzeć w oczy. Jeden drugiego może mieć za brata. Ale te peany tylko dla niewprawnego ucha brzmią identycznie wysoko i pochwalnie. Kto ma rutynę, wie, że jest inaczej. W tych pochwałach jest gradacja, są setki niuansów, tysiące odcieni. Jednych chwalą bardzo, ale innych jeszcze bardziej! Ktoś dostanie pochlebstwo zwyczajne, a ktoś drugi pochlebstwo wspaniałe! A czas też się liczy. O jednym będą mówić pięć minut, a drugiemu dadzą dziesięć.

Dadzą cały kwadrans!

W takiej atmosferze samo jedzenie i picie spada do roli drugorzędnej, schodzi na margines. To wszystko jest wyparte przez toast. Wszystko pochłania toast. Biesiadnicy zajęci są toastem, sensem jego sformułowań, temperaturą wygłaszanych słów. W tych warunkach toast, choć zawsze pochwalny, ale jednak różnicowany, jednak stopniowany, staje się formą opinii publicznej, wyrazem poglądów otoczenia, rodzajem prywatnego Gallupa.

Ryszard Kapuściński o książce

"Kirgiz schodzi z konia" - trzeba pamiętać w kontekście czasów, w jakich powstawała ta książka. Ja wróciłem wtedy z Afryki w 1967 i nie miałem wówczas przydziału, nie bardzo wiedziałem, co będę robił. Zbliżała się wówczas 50-ta rocznica Rewolucji Październikowej. Mój pracodawca, czyli Polska Agencja Prasowa nie miała co ze mną zrobić, więc wysłał mnie do Związku Radzieckiego, by napisać cykl reportaży rewolucyjnych.

Ja nie miałem ochoty pisać reportaży w związku z rewolucją, ale nie chciałem też stracić szansy tego wyjazdu. Wyjeżdżało się wówczas bardzo rzadko, wyjazdy były bardzo trudne, więc jak nadążała się taka możliwość to chciało się oczywiście wyjechać. Kierownik działu zagranicznego "Polityki" Henryk Namosny poradził mi, bym pojechał do republik azjatyckich Związku Radzieckiego, bo znałem tamtą drugą stronę Azji; znałem wtedy Afganistan, Pakistan, Iran itd. Poradził mi, bym napisał jej porwanie tej części Azji, która stanowi część Związku Radzieckiego, czyli Tadżykistan, Uzbekistan, Kirgistan, Kazachstan itd. Oczywiście ten pomysł bardzo mi się spodobał i tam rzeczywiście pojechałem. Objechałem te republiki i przyjechałem do Polski. Stanąłem wówczas problemem, bo chciałem pisać uczciwie. Ale nie wiedziałem jak to zrobić. Postanowiłem, że nie będę pisał o polityce, ale głęboko poznam i opiszę kulturę tych krajów. Uderzyło mnie to, że pod tą oficjalną, sztywną skorupą Związku Radzieckiego te kultury istniały i żyły. To poczucie odrębności, godności i inności bycia muzułmaninem, Tadżykiem czy Kirgizem było bardzo silne. Ja przed napisaniem tej książki zagłębiłem się w całą lekturę kultury islamu, Azji i tamtego regionu.

To jest bardzo mała książka, mająca niewiele ponad 100 stron. Ale ja sobie obliczyłem, że aby napisać te 100 stron przeczytałem 14 tysięcy stron podręczników historii, kultury, religii itd. tego regionu Azji. Reportaże tam zawarte najpierw zostały wydrukowane w prasie a potem ukazały się w wydaniu książkowym. Jest to książka, w której ani razu nie jest użyte słowo Związek Radziecki. Chciałem po prostu pisać o tych odrębnych cywilizacjach i kulturach, które wówczas istniały i które istnieją oczywiście do dnia dzisiejszego. To jest taka poetycka książka, która w świetle obecnych tam wydarzeń zachowuje nadal swoja aktualność".

Ryszard Kapuściński w Azji Środkowej

Książeczka Kirgiz schodzi z konia jest wykonaniem zamiaru szalonego: opisania Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu, Turkmenii, Tadżykistanu, Kirgizji i Uzbekistanu w ciągu około dwóch miesięcy i na 140 stronicach małego formatu.

Autor czaruje nas od samego początku i wierzymy w to. Ale już na 12 stronnicy autor pisze, że sztuka Gruzji "wprawia takiego prostaczka jak ja" w zupełne oszołomienie. I też wierzymy! Bo Kapuściński umie się dziwić, w pisaniu i zachowaniu nie jest zblazowany, zawsze coś ogląda, coś czyta, coś przeżywa, ma tę ciekawość życia, która cechuje wielkich reporterów, dla nich nic nie jest niegodne uwagi.

Produkcja interesuje go mało, tylko o tyle, o ile zmienia człowieka i jego obyczaj. Dlatego odnotuje, że w Azerbejdżanie po rewolucji nazywano dziewczyny imieniem Traktor, Lemoniada, Szofer, a nawet Finotdiei (Finansowyj Otdiei) dla uczczenia wszystkiego co nowe.

Jeżeli to jest człowiek stary, to nie interesują Kapuścińskiego długotrwałe dzieje, ale mądrość życiowa, którą posiadł, a Kapuściński świetnie rozumie ludzi o twarzach spalonych od słońca. "Człowiek ubrany myśli, a rozebrany - nie. Człowiek rozebrany może popełnić każde głupstwo. Ci którzy tworzyli wielkie dzieła byli zawsze ubrani. W Sumerze i Mezopotamii, w Samarkandzie mimo piekła upałów ludzie chodzili ubrani. Powstały tam wielkie cywilizacje, których nie znała Australia ani równik afrykański gdzie chodzono po słońcu nago. Można się o tym przekonać czytając historie świata".

Kapuściński jest reporterem p o l s k i m, zarówno w Afryce, skąd przywiózł książkę "Busz po polsku", jak i w Związku Radzieckim, gdzie co chwila porównuje widoki z polską wsią, Wawelem i kojarzy dźwięki z polską mową.

Chociaż zdaje nam się, że bez przerwy nie wychodzi z zachwytu i jest oszołomiony, to jednak od czasu do czasu daje dowody, że jest bardzo przytomny i upał nie stępia jego spostrzegawczości. Ale pokazuje to w sposób dyskretny, zarówno wtedy, kiedy opisuje fotoreportera, który mu towarzyszył w czasie podróży nie robiąc ani jednego zdjęcia, jak i w końcowej scenie z Samarkandy: "...pokazała mi pusty cokół. Tutaj, powiedziała, kiedy umarł, stał tłum i płakał. Ludzie szlochali, mdleli, co chwila podjeżdżało pogotowie i zabierało tych co słabli.

Maja umilkła.

A teraz, dodała po chwili, teraz wiemy, że robili błędy".

Jest wielu reporterów w Polsce, którzy troszczą się o formę. Powstały już nawet bardzo wymyślne koncerty reporterskie na przeróżne instrumenty. Kapuściński ceni prostotę. Prosto myśli, prosto czuje i prosto pisze. Ale z jakim trudem! Kto go zna, ten wie, że tworzy w bólach. Za to kiedy otworzy się tę książkę (np. na stronie 14-15), to widać, że dobrane jest każde słowo. Nawet optycznie widać rytm tego reportażu z Gruzji: 15 linijek tekstu i pointa, rytm jak w wierszu. Tak dziś nikt nie pisze poza Kapuścińskim.

Niestety, ciąży na tej książce pośpiech. Autor sam przyznaje: "Mam pięć dni na Armenię, bo to mała republika". Za to w tej książce procentuje zarówno pobyt w Afryce, jak i w Japonii. Są w nich czasy okrutne, kiedy "krew lała się z ludzi jak z naczyń" i czasy piękne pod upalnym słońcem Azji Środkowej. Odkładamy tę książkę z myślą, że kiedyś los da Kapuścińskiemu zebrać siły do opisanie tego, co widział zanim przejazdem trafił do ZSRR.

Chrystus z karabinem na ramieniu

Spis treści
I
Fedalni.
Kain i Abel.
Droga krzyżowa.
Bitwa o Wzgórza Golan.

II
Chrystus z karabinem na ramieniu.
Człowiek boi się człowieka.
Victoriano Gomez przed kamerami TV.
Śmierć ambasadora.
Guevara i Allende.

III
Pierwszy strzał za Mozambik.

Wstęp do książki:

Wkrótce po zabójstwie Che Guevary rewolucyjny malarz argentyński Carlos Alonso stworzył obraz, który zdobył natychmiastową sławę w całej Ameryce Łacińskiej i odbity w tysiącach kopii pojawił się w formie plakatu na murach Hawany i Caracas, w salach uniwersytetów Limy i Santiago de Chile, w domach robotników brazylijskich i w izbach chłopów meksykańskich. Alonso namalował postać Chrystus z karabinem na ramieniu, postać przypominającą wyglądem i ubiorem partyzanta z Kuby, z Boliwii czy z Kolumbii. W krajach dyktatury wojskowej policja zdzierała ten plakat z murów, a w Paragwaju studenci, którzy rozwieszali go nocą na ulicach Asuncion, zostali wtrąceni do więzienia.

Obraz Carlosa Alonso stał się odtąd malarskim symbolem człowieka, bojownika, partyzanta, który z bronią w ręku, w najcięższych warunkach, walczy z przemocą i nieprawością o inny, sprawiedliwy, przychylny wszystkim ludziom świat.

Tacy właśnie ludzie, którzy walczą i giną na pustynnej ziemi Bliskiego Wschodu, w górach Ameryki Łacińskiej, w buszu Afryki, są bohaterami reportaży. Stąd tytuł tej książki.

"Chrystus z karabinem na ramieniu" to zbiór reportaży z Bliskiego Wschodu, z Afryki i z Ameryki Łacińskiej. To jest książka o ruchach partyzanckich działających w końcu lat 60., z którymi miałem możność się zetknąć i które miałem możność obserwować. Tytuł książki jest związany z postacią kolumbijskiego księdza Camio Toresa, żyjącego wśród biednego latynoamerykańskiego chłopstwa, który w sutannie, z karabinem poszedł walczyć do oddziału partyzanckiego w Kolumbii i zginął.

Chrystus z karabinem na ramieniu - fragment

Rektor przyjął mnie w swoim gabinecie na jedenastym piętrze wieżowca, w którym mieści się Uniwersytet San Andres. Wieżowiec stoi na skraju starego centrum La Paz i wygląda tak, jak wiele budynków po zakończeniu powstania warszawskiego. Ściany podziurawione kulami, tu i tam mur wyszarpany pociskiem artyleryjskim. W wielu oknach nie ma szyb, a ponieważ jesteśmy na wysokości blisko czterech tysięcy metrów, ostre i zimne wiatry przeciągają korytarzami.

Studenci siedzą na wykładach zmarznięci i skuleni, wicher wyrywa im notatki i rozsiewa je po ulicy.

Na szczęście wykłady odbywają się rzadko. Co jakiś czas, jeżeli duch opozycyjnej uczelni przybierze groźną postać, rząd zamyka uniwersytet na kilka miesięcy. W tych okresach, kiedy uczelnia jest otwarta, studenci najczęściej strajkują: domagają się ustąpienia rządu. Jeżeli strajk nie odnosi skutku, przygotowują nową rewoltę. Nikt nie myśli o nauce i to jest zrozumiałe. Studenci są w Boliwii główną obok górników siłą opozycyjną, na nich spoczywa ciężar walki z reżimem. Być studentem w tym kraju to niebezpieczne zajęcie. Wielu studentów ginie w czasie ulicznych manifestacji, wielu ginie w czasie kolejnych zbrojnych szturmów wojska na uczelnię albo w szeregach partyzantki. Studenci przychodzą na uczelnię uzbrojeni. W gmachu uczelni jest pełno broni. Są tam pistolety automatyczne i skrzynki granatów. Pamiętam, że mieli kiedyś przeciwlotniczy karabin maszynowy, zakupiony u kontrabandzistów. Ten karabin ustawili na dachu wieżowca i strzelali z niego do samolotów, które przylatywały bombardować uniwersytet.

W gabinecie rektora też pełno śladów kul. Są to ślady świeże, pozostałość bratobójczej wojny, jaką studenci stoczyli niedawno między sobą. Nie cała bowiem młodzież to lewica. Część wysługuje się oligarchii. Inni należą do różnych skłóconych ze sobą ugrupowań; są tu więc anarchiści i trockiści, maoiści i niezależni chadecy, socjalfaszyści i narodowi rewolucjoniści. Na wydziale medycyny działa 13 partii politycznych. Na całej uczelni około 20 partii, ale trudno policzyć dokładnie, bo wiele z nich tworzy się i znika po tygodniu. Życie polityczne w Ameryce Łacińskiej to nieustanne pączkowanie partyjne, zadziwiająco witalne, partyjne rozmnażanie. Największa trudność dla Latynosa, to poddać się czyjejś dyscyplinie, toteż jeśli chce działać politycznie, pierwszym jego odruchem jest stworzenie własnej partii. Można by tu przytoczyć długą listę polityków latynoskich, którzy w swoim życiu stworzyli kilka, a nawet kilkanaście partii.

Wojnę, która zostawiła ślady w gabinecie rektora, stoczyli trockiści z anarchistami. Trockiści ogłosili się najwyższą władzą polityczną studentów i zażądali uznania tego faktu , przez pozostałe ugrupowania. Trockiści są w Boliwii poważną siłą. Zdaje się, że Boliwia i Sri Lanka to są dwa główne centra trockizmu na świecie. Anarchiści, którzy są przeciwnikami wszelkiej władzy ukonstytuowanej i zorganizowanej, ogłosili trockistów uzurpatorami i agentami rządu. Wśród studentów boliwijskich najbardziej obelżywym wyzwiskiem jest nazwanie kogoś agentem rządu; od razu dochodzi do strzelaniny. W trakcie sporu trockiści zajęli wieżowiec uniwersytetu, natomiast anarchiści okopali się w sąsiednim akademiku.

Wymiana ognia trwała dwa tygodnie. Rząd przyglądał się temu obojętnie, ponieważ zależało mu, żeby studenci wykrwawili się między sobą. Rząd ma zawsze kłopoty z opinią publiczną, która obciąża go odpowiedzialnością za śmierć każdego studenta. A w tym wypadku nikt nie mógł powiedzieć, że prezydent czy ministrowie umoczyli ręce w młodej, studenckiej krwi. Przede wszystkim jednak wojna wewnątrzstudencka dawała rządowi moment spokoju, chwilę oddechu, pozwalała choćby na krótko zdjąć z porządku obrad gabinetu stały punkt dotyczący uniwersytetu i przerwać nie kończące się dyskusje na temat: co zrobić z uczelnią? Otworzyć ją czy zamknąć? Zbombardować czy zostawić w spokoju? Są to sprawy istotne, jeżeli zważyć, że w wyniku manifestacji studenckich upadła połowa gabinetów boliwijskich. Żaden rząd nie może się utrzymać, jeżeli studentom uda się stworzyć antyrządowy sojusz z górnikami kopalń cyny lub z częścią armii.

Teraz rektor opowiada mi, jak wyglądało jego urzędowanie w czasie owej wojny bratobójczej. Nade wszystko starał się zachować spokój i powagę. Nie było to łatwe. Musiał chyłkiem wkradać się do gabinetu. Zamiast odsiadywać swoje za biurkiem, leżał godzinami pod biurkiem, bo kule świstały ze wszystkich stron. Biurko ma imponujące - ogromne, rzeźbione, z twardego, łękowego drzewa. Pokazuje, mi miejsca, w których pociski zagrzęzły w tym drzewie. Pokazuje i kiwa głową nad własnym, rektorskim losem. Nazywa się Oscar Prudencio, ma dopiero 34 lata i wykłada na wydziale stomatologii. Sympatyczny, bezpośredni, otwarty. Rektorem wybrali go studenci. Tutaj studenci decydują o wszystkim: kto będzie rektorem, kto będzie profesorem, ilu ludzi przyjąć na pierwszy rok studiów, jaki ma być program.

W dniach wojny rektor przestał przyjmować interesantów. Wejście do gabinetu zagrażało ich życiu. Leżąc pod biurkiem pisał odezwy wzywające do pokoju. Przyznaje, że odniosły niewielki skutek. Trzeba było czekać, aż odpłynie fala nienawiści, aż wrogowie zaczną się zastanawiać, aż przejrzą na oczy. Po obu stronach padło wiele ofiar.

- Po co? - pyta rektor. - Po co ta śmierć? W tym kraju - mówi teraz - życie nic nie znaczy. W tej biedzie, w tym głodzie zamazuje się granica między życiem a śmiercią. Przekroczenie granicy odbywa się bez wstrząsu, zwyczajnie. Życie naszego górnika trwa 30 lat. Cmentarze w osiedlach górniczych przypominają cmentarze wojenne: sama młodzież. Cmentarze studenckie: sama młodzież. A żołnierze, którzy giną w walce z górnikami i partyzantami, to przecież także młodzież. W Europie ludzie giną w czasie wojny, śmierć zabiera wtedy miliony, ale jest to żniwo jednego sezonu. U nas śmierć ma postać inną, choć też zabiera miliony, jest roztopiona w codzienności, jesteśmy z nią oswojeni, ponieważ jest z nami zawsze i wszędzie, pospolita, prosta, zwyczajna, jakby dawno rozwijająca się w życiu każdego z nas.

Chcę już odejść, ale rektor pyta, czy mógłbym zostać. Jeśli mam czas - mówi - pójdziemy złożyć hołd tym, którzy padli w Teoponte.

Mówi nawet: - Pójdziemy się z nimi pożegnać.

To pożegnanie odbywa się na parterze, w dużej sali wypełnionej tłumem ludzi. Przy wejściu uzbrojeni studenci patrzą, kto wchodzi, pilnują, żeby nie wdarła się prawicowa bojówka, która mogłaby rzucić w tłum petardę. Ponieważ jednak wszystko jest możliwe i groźba masakry wisi w powietrzu, w sali czuje się napięcie i podniecenie. Tłum faluje i wznosi bojowe okrzyki. Sala domaga się rozgromienia reakcji. Żąda szubienicy dla różnych generałów. Nacjonalizacji przemysłu i banków. Zamknięcia ambasady Stanów Zjednoczonych, pogrzebania światowego imperializmu.

W głębi sali, na ścianie wisi portret Che Guevary, rysunek Chrystusa z karabinem na ramieniu i duże zdjęcie bohatera z Teoponte - Nestora Paza. Na podium siedzą półkolem przedstawiciele górników i chłopów (skupieni, zamyśleni Indianie), przedstawiciele różnych partii politycznych (legalnych i nielegalnych), przywódcy studentów (w tym trockiści i anarchiści jakoś już pogodzeni). Pierwsze rzędy zajmują rodziny poległych. Siwa pani, cała w czerni, to Maria Luisa Bonadona de Quiroga - jej trzech synów zginęło w Teoponte tego samego dnia. Piękna, postawna blondynka o wspaniałych ciemnych oczach - to Maria Cecilia, żona bohatera Nestora Paza. Mimo swoich 21 lat jest już wdową. Ma czarną wstążkę w kształcie motyla wpiętą we włosy, czarne rękawiczki i czarne - widać to, ponieważ siedzi w spódnicy mini - podwiązki. Ten mężczyzna szpakowaty i barczysty to generał w stanie spoczynku - Anastasio Villanueva. Jego syn zginął w Teoponte, dokąd poszedł zmazać winy ojca, który jako oficer strzelał do strajkujących chłopów.

Wszyscy zebrani w tej sali wiedzą, co się stało w Teoponte. Wiedzą o całej tragedii. W La Paz, niedaleko Plaza Murillo, w podziemiach starej kamienicy czynna jest piwnica ?El Canto?. Do lokalu wchodzi się z bramy w dół po drewnianych, spróchniałych schodach. Wstęp kosztuje 10 pesos. Zamiast biletu dostaje się szklankę czerwonego wina. Z tym winem trzeba iść w głąb piwnicy po omacku, po omacku szukać miejsca na ławie, bo ciemność panuje wszędzie zupełna, przepastna. Wieczorem (godzina nigdy nie jest pewna) przychodzi tu Indianin z gitarą - Diego Femandez. Siada pod ścianą i na małym stoliku zapala świeczkę. Diego gra na gitarze i śpiewa piosenki. Wszystkie jego piosenki są smutne. Twarz Diego jest też smutna. Smutny jest płomyk jego świeczki. Diego śpiewa pieśń dziewczyny, która błaga swojego chłopca, Rosendę, żeby nie umierał, bo jutro ma być ich ślub. ?Nie rób mi tego, Rosendo - prosi dziewczyna - już wszystko jest gotowe, goście są zaproszeni, zabiliśmy jedyną krowę, wysprzątałam izbę, piwo dojrzało w dzbanach, nie rób mi tego, Rosendo, me umieraj, Rosendo?. Diego śpiewa o życiu, które jest złe, o miłości, która nie może się spełnić.

W tej piwnicy, nocą, zbierają się niespokojne duchy, wywrotowcy i konspiratorzy, zbuntowani studenci. Odbywają swoje narady i planują partyzancką przygodę. Na czele konspiracji stoi dwudziestodziewięcioletni Chato Peredo - dowódca. Ryszard Kapuściński

Rodzina Peredów - to temat na całą powieść. Ojciec naszego dowódcy, Romulo Peredo, wydawał w drugim po La Paz mieście Boliwii, Cochabambie, dziennik skandaliczny "El Imparcial". Sam zapisywał całą swoją gazetę. Pił przy tym potężnie. W gazecie ukazywała się wiadomość: "Proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę!". Nazajutrz proboszcz przyjeżdżał do Cochabamby oburzony, przerażony.

- Ja, panie Peredo? Sześcioletnią? - Peredo robił zatroskaną minę, chciał jakoś proboszczowi pomóc. - Trudna sprawa - mówił. - Jedyne, co się da zrobić, to zamieścić sprostowanie, ale to będzie księdza kosztować sto pesos. Co było dużym pieniądzem. Proboszcz płacił i następnego dnia "El Imparcial" drukował: "Wczoraj zamieściliśmy wiadomość, że proboszcz parafii Pocon zgwałcił sześcioletnią dziewczynkę. Przepraszamy za pomyłkę. Chodziło o proboszcza parafii Colon". W dzień później przyjeżdżał proboszcz parafii Colon itd., itd. Nie wszyscy jednak chcieli opłacać sprostowania, wielu przychodziło awanturować się i bić redaktora. W tej sytuacji Romulo Peredo mianował dyrektorem dziennika sławnego boksera boliwijskiego - Emesto Aldunate. Aldunate tłukł tych, którzy przychodzili z interwencjami. Po jakimś czasie interwencje ustały.

Romulo Peredo był ojcem tragicznym, boliwijskim Hiobem. Miał sześciu synów. Pierwszy - też Romulo - zginął w czasie pijackiej strzelaniny w jednym z barów w miasteczku Trynidad. Miał 32 lata. Drugi - Esteban - był kowbojem. Zginął w czasie kowbojskiej walki o stada bydła. Miał 23 lata. Trzeci - Pedro - zginął jako policjant, zastrzelony przez bandytów. Miał 25 lat. Dalszych trzech synów miał Romulo Peredo ze swoją ósmą żoną. Z nich Coco zginął jako partyzant oddziału Che Guevary mając 28 lat. Jego brat - Inti - który też był w oddziale Che Guevary, przeżył jeszcze rok, błąkając się po Boliwii jako samotny partyzant, jako jednoosobowy oddział Armii Wyzwolenia Narodowego. Zginął we wrześniu 1969 roku w La Paz, zastrzelony przez policję w czasie snu.

Teraz najmłodszy z całej rodziny, Chato Peredo, mścił swoich braci. Chato utworzył oddział partyzancki, składający się z 75 ludzi. Byli to głównie studenci. 18 lipca 1970 roku oddział wyruszył do lasu.

...wyjechaliśym z La Paz dwiema ciężarówkami. Oficjalnie stanowiliśmy brygadę do walki z analfabetyzmem. Przed Pałacem Prezydenckim odbyło się uroczyste pożegnanie. Minister oświaty Mariano Gumucio wygłosił piękne przemówienie. Nikt nie zajrzał do wnętrza ciężarówek, a tam na dnie leżało pełno broni i konserw. Po południu dojechaliśmy do kopalni złota South American Placers, która jest własnością koncernu z Kalifornii. Wysadziliśmy w powietrze wyciąg i porwaliśmy dwóch techników z RFN. Zastępca dowódcy - Alejandro - zadzwonił do Pałacu Prezydenckiego w La Paz i powiedział, że zwolnimy techników, jeżeli rząd wypuści dziesięciu więźniów, trzymanych za współpracę z oddziałem Che Guevary. Chodziło nam zwłaszcza o Loyolę, łączniczkę Che, którą bardzo torturowali. Przy tej okazji wojsko wyciągnęło z ambasady trzysta tysięcy dolarów, bo powiedzieli, że żądamy tych pieniędzy. Kłamstwo - nad ranem dojechaliśmy do Teoponte, trzysta kilometrów na północ od La Paz. Stanęliśmy przed miasteczkiem, bo tam było już wojsko. Ciężarówki zostały w drodze, a my poszliśmy w las, w selwę. Wojsko od początku było na naszym tropie. Cały dzień nad nami krążyły samoloty. Potem też, dzień w dzień, nawet nocami. Wojsko zajęło drogi i wioski, musieliśmy chować się w selwie, w górach, ciągle zmieniać miejsce, ciągle maszerować -

- nikt z nas nie znał tego terenu. Połowa oddziału po raz pierwszy w życiu wyjechała z miasta. Che zostawił w swoich pismach wskazówkę, że trzeba za wszelką cenę przyciągać chłopów. Ale myśmy nie mogli wchodzić do wiosek, bo w wioskach stało wojsko. Zresztą na tym terenie prawie nikt nie mieszka. To świat bez ludzi. Selwa jest taka sama jak pustynia, tyle że zielona. Nie ma co jeść, nie ma wody. Na tych terenach przyroda jest wrogiem największym. Tam są takie drzewa, z których kapie żywica gorsza niż kwas solny. Jedna kropla przepali czaszkę do mózgu. - Pełno dzikich os. Jeżeli taka osa trafi w oko - człowiek ślepnie. Wszędzie jadowite węże. Najgorszy wąż nazywa się coralito. Kogo ukąsi, temu krew zamienia się w wodę i wycieka oczodołami. W dzień nie można usiąść, bo zagryzą mrówki, w nocy nie można spać, bo zagryzą moskity. Tylko chodzić i chodzić -

- w tamtych stronach są obozy, do których rząd zsyła politycznych. Tam nie ma drutów, nie ma muru, bo nie ma gdzie uciekać. Naokoło tylko selwa albo bagna. Nie ma dróg, jedyna łączność ze światem to wojskowy samolot. Strażnicy i więźniowie żyją tam razem, ci którzy pilnują uwięzionych, są sami uwięzieni. Nieraz zmieniał się rząd, a nowy rząd nic nie wiedział o takim obozie, bo te sprawy trzymane są w ukryciu jako nielegalne. Wtedy cały obóz umierał z głodu. Czasem strażnicy i więźniowie wchodzili w zmowę - porywali samolot i uciekali z piekła -

- nikt z nas nie wiedział dokładnie, gdzie jesteśmy. Szliśmy od wąwozu do wąwozu, od wzgórza do wzgórza. Wchodziliśmy w głąb selwy. Było coraz trudniej iść, bo tam poszycie jest gęste, kolczaste, drapieżne. Mundury to był jeden strzęp. Ręce i nogi całe we krwi. Pić, nie było co pić. Ale jeden poganiał drugiego, bo szło o to, żeby nie wpaść w okrążenie. Tylko dwa razy wpadliśmy w zasadzkę. W jednej zasadzce straciliśmy jedenastu ludzi. To było wszystko. Przez cały czas nie stoczyliśmy żadnej bitwy z wojskiem. Oni trzymali drogi i wioski, a nas przepędzali z miejsca w miejsce nalotami samolotów i czekali, kiedy wyginiemy z głodu i wycieńczenia. W całej wojnie wojsko straciło jednego żołnierza -

- z początku szło nam dobrze, mieliśmy dużo siły. Ale po dwóch tygodniach skończyła się żywność. Nie było co jeść. Ludzie zaczęli słabnąć. Jedliśmy pędy bambusowe, jedliśmy korzenie i jakieś owoce leśne. Nikt nie znał się na tym, co w selwie jest jadalne, a co trujące. Czasem zjedliśmy coś takiego, że potem cały oddział chorował i nie mógł ruszyć się z miejsca. Wtedy mogli nas wybrać z selwy gołymi rękami. Raz zabiliśmy małpę i każdy dostał kawałek mięsa, było wielkie święto. Przez trzy miesiące nie udało się nic więcej upolować. Ludzie słaniali się, padali w marszu, majaczyli w nocy. Przez osiem dni nie mieliśmy nic w ustach. Dziewiątego dnia zastrzelił się Quirito, wpakował sobie kulę w skroń. Następnego dnia umarł z wycieńczenia Nestor Paz, nasz komisarz. Umarł w ramionach dowódcy. Wszyscy kochaliśmy Nestora, był najbardziej lubianym człowiekiem w oddziale. Pięć dni nosiliśmy jego ciało, aż w czasie przeprawy przez rzekę nurt porwał zwłoki komisarza -

- pierwszy uciekł z oddziału Sebastian. Stało się to drugiego dnia po, naszym przybyciu do Teoponte. Został schwytany przez wojsko i rozstrzelany. W tydzień później uciekli Freddy i Marcos. Żołnierze złapali ich i rozstrzelali. W dziesiątym dniu naszego marszu uciekło sześciu. Wszyscy zostali rozstrzelam przez wojsko. Potem uciekł Alfons, a za nim Juailito. Obaj rozstrzelani. Po miesiącu zostało nas czterdziestu pięciu. Potem uciekło trzech. Potem Carlos i Mongol. Wszyscy rozstrzelani. Potem znowu trzech. Rozstrzelani. Potem Kolla. Kollę najpierw torturowali, następnie rozstrzelali. Po dwóch miesiącach zostało nas dwudziestu. Potem zastępca dowódcy - Alejandro i jeszcze czterech innych zgubiło się w selwie. Ale ci nie zdradzili i wytrwali do końca. Z naszej grupy uciekło czterech, a potem dwóch. Wszyscy rozstrzelani. Potem wpadliśmy w zasadzkę. Zginęło dwóch. Tej nocy uciekli Perucho i Forte. Byli tak samo wycieńczeni jak i my i kręcili się po selwie w kółko jak i my, i następnego dnia wieczorem wpadli w nasze ręce. A już rzucili broń i przepasali czoła białymi chustkami. Dwa ludzkie szkielety jak i my. Myśmy leżeli na ziemi po całym dniu błądzenia po selwie, od dwóch tygodni nic w ustach. Ciało ciężkie jak kamień, całe w gorączce i jakby nie swoje. Cały świat za mgłą, czuję kołysanie ziemi, selwa zatacza zielone koła. Słyszę z daleka głos dowódcy. Hermanos traidores! - mówi Chato. - Bracia zdrajcy! Porzuciliście sprawę w godzinie ciężkiej próby. Okryliście hańbą imię naszego oddziału, oddziału Armii Wyzwolenia Narodowego. Nic nie usprawiedliwia waszej zdrady. Rewolucyjny Sąd Wojenny skazuje was na karę śmierci przez rozstrzelanie -

- i teraz nas pięciu ma rozstrzelać tamtych dwóch. Mamy rozstrzelać Perucho i Forte, którzy nie mieli siły odwlec się od oddziału na tyle, żeby trafić przed pluton egzekucyjny batalionu rangers, i którzy wpadli nam w ręce. Mamy rozstrzelać naszych braci-zdrajców. Taki jest rozkaz. Selwa zatacza zielone koła i czuję kołysanie ziemi. Ciało jest ciężkie jak kamień i cały świat jest za mgłą. W tej mgle widzę, jak Chato wyjmuje pistolet. I widzę, jak stoją Perucbo i Forfe. Nie mają siły zrobić kroku. I widzę nas czterech, jak leżymy, bo nie mamy siły się podnieść. Siłę ma tylko dowódca, bo w nim płynie krew brata Coco, który zginął u boku Che Guevary, i krew brata Inti, który walczył jako samotny partyzant i zginął zastrzelony w czasie snu. I słyszę strzały, i widzę, jak selwa zatacza zielone koła -

- w tym miejscu, w którym zostali Perucho i Forte, zostawiliśmy również Cristiana. Umarł z wycieńczenia. W nocy majaczył, potem dostał dreszczy, w końcu zasnął i już się nie obudził. Rano leżeli obok siebie - Perucho, Forte i Cristian. Dwaj zdrajcy i jeden, który pozostał z nami do końca. Ale teraz byli już jednakowi. Byli tacy sami. Zostali we trzech, a myśmy zaczęli nasz marsz codzienny. Przez cały czas szliśmy w górę i w górę. Było nas czterech - Chato, Mamerto, Dawid i ja. Musieliśmy ciągle przystawać, bo Mamerto nie miał siły iść. To była jego ostatnia droga. Kilka razy prosił, żeby go zostawić, bo chciał zostać na samotne skonanie, ale myśmy mówili, że trzeba iść do końca, że musimy maszerować i maszerować, żeby nie wpaść w okrążenie. Zaczynał się zmierzch, kiedy weszliśmy na szczyt największego wzgórza w okolicy. Z tego szczytu był widok na piękną dolinę, którą przecinała rzeka. I w tej dolinie była wioska. Wszyscy widzieliśmy tę wioskę - Chato, Mamerto, Dawid i ja. I chociaż wszyscy widzieliśmy ją, jeden trącał drugiego i mówił - popatrz, wioska! Każdy chciał się upewnić, czy to jest wioska naprawdę, czy tylko marzenie o wiosce. Dziesięć tygodni błąkaliśmy się po selwie. W selwie największym wrogiem człowieka jest selwa. Po dwóch tygodniach skończyła się nam żywność. Wojsko zajęło drogi i wioski i czekało, aż wyginiemy z wyczerpania i głodu. Wszystkich, którzy uciekli z oddziału, schwytali i rozstrzelali. Peruchę i Fortego rozstrzelał Chato. Alejandro i czterej inni zgubili się w selwie, ale nie zdradzili. Tutaj zostało nas czterech. Maszerujemy dziesięć tygodni, ciągle musimy zmieniać miejsce, żeby nie wpaść w okrążenie. Nikt nie pamięta, kiedy jedliśmy ostatni raz. A teraz jesteśmy na szczycie wzgórza. I to jest koniec drogi. Jeszcze mieliśmy tyle siły, żeby tu wejść i zobaczyć wioskę. Mamerto kona. Położyliśmy mu pod głowę plecak, tak żeby mógł ją trzymać wysoko, żeby mógł widzieć wioskę. Zęby mógł widzieć, jak zapalają się ogniska. Jutro zejdziemy w dolinę. "Mamerto - mówi dowódca - jutro będziemy w wiosce". My wiemy, że dowódca kłamie, bo nie pójdziemy do wioski, bo w wiosce jest wojsko, a pójść do wojska oznacza zdradę i rozstrzelanie. Ale Mamerto chce tego słuchać, jemu jest to potrzebne. "W wiosce - mówi dowódca - dadzą nam mięso i kukurydzę. Postawią nam największy stół, jaki mają, i zawalą ten stół żarciem. Jak będziesz chciał, Mamerto, dostaniesz całą miskę kurczaków. Dostaniesz dzban piwa. Dostaniesz dziewczynę". My wiemy, że dowódca kłamie, że Mamerto chce tego słuchać, na jego spoconej twarzy pojawia się uśmiech. "Będziesz robił, co będziesz chciał - kłamie dowódca - będziesz robił, co tylko przyjdzie ci do głowy. Powiesz sobie - ale mam życie! Ale mam fantastyczne, nieziemskie życie!" Mamerto wpatruje się w dolinę. Na dnie doliny leży wioska. Dowódca trzyma go za rękę i jeszcze coś mówi, a potem przestaje mówić, bo Mamerto już nie słyszy, bo już go nie ma -

- w dwa dni później znaleźli nas tam poszukiwacze złota, bo ta rzeka w dolinie nazywa się Tipuani i na dnie tej rzeki jest złoto. A ta wioska nazywa się Chima -

- to wszystko, o co walczyliśmy, jest spisane w naszym rozkazie numer jeden. Naszym celem było zwycięstwo rewolucji, utworzenie ludowego rządu i nacjonalizacja wszystkich bogactw, które powinny należeć do narodu -

- nas było siedemdziesięciu pięciu. Ocalało ośmiu. Wojsko rozstrzelało pięćdziesięciu pięciu. Zaginęło dwunastu -

- nazywam się Guillermo Veliz - (koniec taśmy).

Taśmę przesłuchałem w gabinecie rektora wiele razy i przepisałem te słowa dokładnie. Teraz na sali słyszałem jeszcze głos Guillermo Veliza. Uroczystość trwała już dłuższy czas. Przemawiał przedstawiciel górników. Przedstawiciel poszukiwaczy złota. Przedstawiciel chłopów. Sala to klaskała, to tupała. Potem nastąpiła zupełna cisza. Jakiś student czytał listy, które komisarz Nestor Paz pisał w selwie do żony, Marii Cecilii. Zostały znalezione po śmierci komisarza w jego plecaku. 30 listów do Marii Cecilii i jeden list przedśmiertny, napisany w gorączce głodowej do Boga.

"...Od razu po naszym rozstaniu - pisał Nestor - zacząłem za Tobą tęsknić. Ogarnął mnie lęk, ponieważ znalazłem się bez Ciebie, która mnie nigdy nie zawiodłaś i zawsze byłaś przy mnie. Tu, w selwie, przeżywamy pierwszy okres, najtrudniejszy, ponieważ jest to czas hartowania, aby rozwinęły się we mnie jednakowo - moja zdolność kochania i moje umiejętności partyzanckie. Jest to jedyny sposób doskonalenia postawy rewolucyjnej. Kocham Cię i myślę stale o Tobie".

"...czuję się dobrze, tylko tęsknię za Tobą. Chciałbym, żebyś umiała wytrwać, ponieważ wytrwałość jest najlepszym dowodem miłości. Z każdym dniem kocham Cię coraz bardziej. Nigdy nie myślałem, że stanowimy tak zupełną całość. Że jesteśmy tym samym. I nawet że jeżeli zginę, pozostanę z Tobą na zawsze".

Spojrzałem na Marię Cecilię. Siedziała w pierwszym rzędzie nieruchoma. Spokojna, zmęczona twarz. Wielkie kasztanowe oczy. Student czytał dalej:

"...dzisiaj składaliśmy przysięgę przed portretem Che Guevary. Przysięgałem na miłość do Ciebie i na miłość do Rewolucji. Minęły dwa tygodnie od naszego rozstania. Ciągle patrzę na Twoją fotografię i czytam list, który mi dałaś na drogę, tak niewiarygodnie piękny, że ściska mnie w gardle. Kocham Cię. Wierzę, że prędko Cię zobaczę, że w każdym razie wkrótce dotrę do miejsca, w którym będzie mnie czekała wiadomość od Ciebie. Myślę o Tobie".

"...nocą jest strasznie zimno, leją ulewne deszcze. Spanie w takich warunkach jest męczarnią. Kocham Cię. Wszystko idzie dobrze, ale są problemy, ponieważ kończą się zapasy i jedni drugim wykradają jedzenie z plecaków. Trzeba będzie przykładnie kogoś ukarać. Być może rozstrzelać albo wyrzucić z oddziału. Mam jeszcze siłę maszerować, ale okropnie schudłem. Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo Cię kocham".

"...ludzie stracili zapał i to mnie naprawdę martwi. Nie, nie stało się nic strasznego, ale po prostu wszyscy zrobili się agresywni, nerwicowi. Jest to głęboki kryzys wiary, utrata zaufania do dowództwa, brak przekonania, że wygramy tę wojnę. Nie wiemy, co nas czeka, ponieważ jesteśmy okrążeni przez wojsko. Zostało nas dwudziestu trzech. Kocham Cię i miłość do Ciebie wypełnia mnie całego".

Student przerwa! na moment, odczekał chwilę, spojrzał na Marię Cecilię, która siedziała nieruchomo w pierwszym rzędzie, i powiedział do zamarłej sali:

- Czytam ostatni list komisarza oddziału Nestora Paza do Marii Cecilii.

"...Kochanie moje. Została nas mała grupa. Dziś czuję potrzebę Twojej obecności bardziej niż kiedykolwiek, być może z powodu zbliżającej się śmierci i porażki, jaką odnieśliśmy w tej walce. Piszę tylko kilka zdań, ponieważ nie mam więcej siły. Chciałbym coś zjeść, zjeść cokolwiek, od miesiąca nie jadłem nic. Moje ciało odmówiło mi już posłuszeństwa, ale mój duch pozostał nienaruszony. Chcę oddać go Tobie. Byłem z Tobą szczęśliwy aż do czubków palców. Żal mi zostawić Cię samą, ale jeżeli to będzie konieczne, uczynię to, ponieważ pozostanę tu do końca, aż spełni się Zwycięstwo lub Śmierć. Kocham Cię i chciałbym, żebyś pamiętała o tym zawsze. Żadna śmierć nie jest bezużyteczna, jeżeli poprzedziło ją życie oddane innym, życie, w którym szukaliśmy sensu i wartości. Całuję Cię i przytulam do siebie..."

Wyszliśmy na powietrze, na ulicę, na słońce. Studenci spieszyli się na manifestację, która odbywała się w drugim końcu miasta, rektor wrócił na górę, do gabinetu. Przed bramą uczelni utworzył się pochód ludzi ubranych na czarno: matki i ojcowie, siostry i bracia, żony i dzieci tych, którzy padli w Teoponte. Ten pochód ruszył w stronę dzielnicy Miraflores, gdzie mieści się Sztab Generalny. Pochód szedł ciasnymi uliczkami śródmieścia, które wspinają się stromo w górę albo gwałtownie opadają w dół. W całym La Paz nie ma jednej płasko położonej ulicy. Chodzenie po tym mieście to trud taterniczy.

Ludzie wiedzieli, co stało się w Teoponte i co to był za pochód. Przystawali i zdejmowali czapki, a bogobojne Indianki klękały na chodniku. Na czele pochodu szła Maria Cecilia trzymając pod rękę Marię Luisę, która jednego dnia straciła trzech synów. Na końcu pochodu szedłem ja, bo chciałem zobaczyć, co będzie dalej.

Warta wpuściła nas bez słowa, ponieważ ten pochód przychodził do Sztabu Generalnego codziennie od miesiąca i był stały rozkaz, żeby pochód wpuszczać. Weszliśmy do sali w gmachu głównym, w której - również od miesiąca - odbywał się codziennie ten sam seans:

Najpierw rodziny zasiadały w ławkach. Potem przychodził dowódca armii, żeby wysłuchać przybyłych. Chcieli, żeby wojsko wydało ciała poległych. Na to dowódca armii odpowiadał, że jest to niemożliwe ze względów bezpieczeństwa. Oczywiście nie chodziło o żadne bezpieczeństwo. Armia głosiła tezę, że wszyscy partyzanci zginęli w walce. Tymczasem w rzeczywistości byli rozstrzeliwani przez rangers w tył głowy, już po poddaniu się. Ciała zabitych stałyby się dowodem przestępstwa. I armia tego nie chciała.

W Sztabie Generalnym widziało się wszędzie ślady wielkiego zamieszania. Broń rozrzucona po stołach, papiery wywalone na korytarz. Wszystko to pozostałość przewrotu wojskowego, który się właśnie zakończył.

Nie trwał ten przewrót zbyt długo. W niedzielę 4 października radiostacja wojskowa w La Paz nadała komunikat, że armia żąda ustąpienia prezydenta republiki - generała Alfreda Ovando. Ovando spał spokojnie w mieście Santa Cruz, tysiąc kilometrów na wschód od La Paz, gdzie pojechał odpocząć. Obudzono go, żeby przekazać mu tę niedobrą wiadomość. Prezydent postanowił czekać na dalszy rozwój wypadków. Ale przez kilka godzin nic nie działo się, ponieważ zamachowcy, którym przewodził dowódca armii - generał Bogelio Miranda, postanowili czekać w La Paz na to, co zrobi prezydent.

Orando czekał w Santa Cruz, Miranda czekał w La Paz.

Obaj znali się dobrze na regułach zamachowej gry.

Ovando obalił prezydenta Paz Estenssoro w roku 1964, a w pięć lat potem prezydenta Adolfo Silesa. Ovando był prezydentem od roku. Zaczął jako polityk lewicujący, znacjonalizował filię amerykańskiego koncernu naftowego Gulf Oil i przywrócił legalność związkom zawodowym. Mówiono, że w ten sposób chciał wymazać bolesny fakt w swoim życiorysie: wydał rozkaz zastrzelenia rannego Che Guevary. Był człowiekiem mizernej budowy, słabym, o twarzy wiecznie zafrasowanej. Nie uśmiechał się i całymi dniami milczał. Moymisję i oświadczył, że przyłącza się do Torresa. Dwaj pozostali prezydenci podali się do dymisji w dwie godziny później.

Było to o piątej rano we środę.

W kilka minut później człowiek Torresa, dowódca batalionu ochrony rządu - major Ruben Sanchez, zajął Pałac Prezydencki. Zadzwonił do bazy El Alto.

- Prezydencie, droga do pałacu wolna.

O szóstej rano Torres wyruszył z El Alto w stronę miasta. Jechał w otwartym jeepie. Towarzyszyła mu długa kolumna wozów, w których jechali żołnierze z oddziałów wiernych Torresowi. Wzdłuż trasy stały wiwatujące tłumy. Stali mieszkańcy ubogich dzielnic Villa Victoria i Muyupampa. Górnicy z Cartavi i Oruro. Chłopi z Cochabamby i Santa Cruz. Studenci z San Andres. Torres jechał zmęczony, niewyspany, ale uśmiechnięty! Kłaniał się, mówił - muchas gracias!

Mówił - miuchas gracias, ponieważ ci właśnie ludzie wynieśli go do władzy. Od wtorku trwał strajk powszechny w całym kraju. Odbywały się wielkie manifestacje na rzecz Torresa. Miranda i jego zamachowcy wiedzieli, że władzy nie będą mogli objąć. Musieli ustąpić. Miranda podał się do dymisji i poprosił o azyl w ambasadzie Paragwaju.

Torres po przyjeździe do Pałacu Prezydenckiego wygłosił z balkonu przemówienie. Nieprzebrany tłum wypełniał Plaża Murillo i całe śródmieście. Ludzie wiwatowali, panowała atmosfera wielkiego święta. Torres mówił o rewolucji i godności. O pracy i lepszym życiu. Powiedział, że lud rozprawił się z faszyzmem. Że będziemy wolni. Że powstanie rząd robotników, chłopów, studentów i żołnierzy. Ludzie przyjmowali to z entuzjazmem.

Nowym dowódcą armii został generał Reque Teran. To on rozmawiał teraz z rodzinami poległych w Teoponte. Wyrażał zrozumienie i obiecywał pomoc.

Wyjrzałem przez okno. Z okna widać było sąsiadujące ze Sztabem Generalnym oficerskie osiedle mieszkaniowe. Panował tu nerwowy ruch. Żołnierze ładowali na ciężarówki meble i toboły. Odbywała się masowa przeprowadzka. Co przewrót - to przeprowadzka. Ci, którzy źle postawili, wyjeżdżają do odległych garnizonów. Ci, którzy znaleźli się po słusznej stronie, wprowadzają się do większych mieszkań.

Po zakończonym zebraniu ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Podszedł do mnie generał w stanie spoczynku, Ahastasio Villanueva, którego syn zginął w Teoponte, żeby zmazać winy ojca, strzelającego przed laty do strajkujących chłopów.

- Pan jest dziennikarzem? - zapytał, bo widział, że pisałem w notatniku.

- Tak - odpowiedziałem.

- Skąd? - zapytał znowu.

- Z Polski.

- A, z Polski? Pierwszy raz w Boliwii?

- Nie, drugi.

- Drugi. To pan nie zna tego kraju. My go też nie znamy. Są tacy, którzy uważają, że ten kraj nie powinien istnieć. Że część mogłaby wziąć Brazylia, część Argentyna, a resztę - Peru. Ale to jest nasze państwo i państwo, jeżeli raz powstanie, będzie istnieć. Czy widział pan w naszych czasach, żeby jakieś państwo powstfestacją, jest wyzwaniem. To chęć publicznego zaświadczenia swojej racji i wolna od wahań gotowość zapłacenia za nią ceny najwyższej. Muszę odejść, ale odchodzę niecały, niezupełnie, nie na zawsze. Muszę odejść - o tym wiedzą obaj, przygotowują się do tego zawczasu. Guevara żegna się z Fidelem, z rodzicami, z dziećmi w listach napisanych na wiele miesięcy przed śmiercią. Allende rozpoczyna swój tragiczny, ostatni dzień od pożegnania z córkami i - w przemówieniu radiowym - z ludem. Dalej pozostaną już sam na sam z losem, otoczeni przez garstkę tych, którzy pójdą z nimi do końca. Pójść aż do końca - tak brzmi ta myśl, która będzie im na resztę godzin towarzyszyć. Do końca działają, nie mają czasu, są pochłonięci swoimi zadaniami.

Obaj padają w marszu.

Ich śmierć - tak podobna, ich życie - tak różne. Różne osobowości, inne temperamenty.

Guevara jako chłopiec podróżuje tratwą po Amazonce, chce przejechać rowerem całą Amerykę Łacińską. Jedzie do Boliwii, bo była tam rewolucja, jedzie do Gwatemali, bo była tam rewolucja, wreszcie trafia do Meksyku, gdzie też kiedyś była rewolucja. Tam poznaje Fidela Castro, razem organizują desant partyzancki na Kubę. Desant po wylądowaniu na Kubie wpada w zasadzkę. Jest 2 grudnia 1956. Z 82 ludzi zostaje 12. Nie wszyscy nawet mają karabiny. Guevara jest ranny. Tych dwunastu zaczyna największą epopeję w najnowszej historii Ameryki Łacińskiej.

Niespokojna natura Guevary popycha go ciągle

Krzysztof Mętrak "Na jakim świecie żyjemy"

Pojęcie "cywilizacji światowej", którym od czasu do czasu posługują się publicyści, jest pojęciem wysoce abstrakcyjnym i coraz mniej znaczącym w ustach Europejczyka ( vel przedstawiciela kultury zachodniej). Procesy zachodzące w tzw. Trzecim Świecie - obejmującym 3 ludzkości, trzy ogromne kontynenty, dziesiątki państw, setki języków - nie dają się bowiem zrozumieć, kiedy przykładać do nich miary i kategorie właściwe "europocentryzmowi". Oferta, przedkładana przez cywilizację zachodnią, która chciała wprowadzić w Trzecim Świecie swoje modele życia, od małżeństwa monogamicznego do powszechnego prawa wyborczego po domy towarowe i kasy oszczędnościowe, została odrzucona. Przywódcy tamtego świata nie pragną odwzorowywać czyichkolwiek modeli cywilizacyjnych, coraz częściej powołując się na "autentyzm", "własną specyfikę", "poczucie swojej wartości" i "niepowtarzalność doświadczeń". Tymczasem Europejczycy ślepną, gdyż nie chcą utracić pewności siebie i opuścić "centrum świata", przekładając jednak tamto życie na własną modłę, często popełniają kardynalne błędy. Tak jak kultury ludzkie są w jakimś stopniu nieprzetłumaczalne - koncepcja pełnej ich nieprzetłumaczalności byłaby dla ludzkości samobójcza, nie wspominając już o jej rasistowskich implikacjach - tak nieprzejrzyste pozostają dla Europejczyka pewne indywidualne i zbiorowe zachowania polityczne, ujawniające się w Trzecim Świecie. Próbować zrozumieć tamtejsze mechanizmy polityczne to znaczy wkroczyć w zakres politycznej egzotyki, wyrażającej się w gwałtownej potrzebie ruchu i przemiany. Ów głód zmiany - ujęty bądź to w formach walki o wyzwolenie narodowe, bądź to w dążeniu do rozbicia anachronicznych struktur społecznych - to swoiste zjawisko kompensaty za doświadczenia niedorozwoju, nędzy, kolonializmu, nierównowagi socjalnej i politycznej. Przybiera ono niekiedy wymiary trudne do pojęcia dla Europejczyka, kiedy np. charakteryzuje się bagatelizującym stosunkiem do śmierci czy chełpi indywidualnym terrorem. Owszem, Europejczycy stykali się w swojej duchowej historii z anarchistami i nihilistami, ale dobrotliwie (?) sądzą, iż doktryny te prowadzą do samowynaturzenia i znieważania życia.

Czasy pokojowego współistnienia dają nam szansę względnego spokoju, nie po to jednak, byśmy zamykali oczy na inne zakątki świata, gdzie dzieje się nieprawość, tak bardzo od nas odległa i tak nieprzejrzysta, a znaczona ściegiem krwi. Taki jest najgłębszy sens książki Ryszarda Kapuścińskiego, który próbuje nam od lat tłumaczyć dylematy Trzeciego Świata. Reporter pisze nie po to, żeby w nas wzbudzać grozę, rozsiewać płochliwe nastroje czy pozostawiać w zadziwieniu, ale żeby odnaleźć owa ludzka perspektywę wspólnoty i solidarności. Chrystus z karabinem na ramieniu - to zbiór reportaży wiarygodnego świadka, który stykał się bezpośrednio z partyzantami Trzeciego Świata. Postać Chrystusa z karabinem - z plakatu argentyńskiego malarza Carlosa Alonso - stanowi bowiem dla nich rodzaj symbolu.

W różnych zakątkach ziemi, w Azji, Ameryce Południowej i Afryce, dzieją się rzeczy, od których włos się jeży naszemu "zjadaczowi chleba", gdy w pepegach ogląda telewizję. "Zjadacz chleba" myśli, że żyje na zapiecku świata, impregnowany na dalekie wichry i burze.. Tymczasem świat polityki jest światem naczyń połączonych; polityka określa życie, o czym się zapomina chętnie w czasach stabilizacji. I tylko pozornie to, co dzieje się tam, nie dotyczy nas. Wszędzie tam żyją ludzie nieszczęśliwi i wszędzie tam tworzą się ogniska zapalne. Nasza epoka jest nieczuła: środki masowego przekazu uodparniają na cudze cierpienia. Cywilizacja zachodnia w ten sposób chroni resztki poczucia własnego bezpieczeństwa: kołysząc naszą wyobraźnię do snu. Człowiek ma taką naturę, że instynktownie separuje się od nieszczęścia innych: humanistyczny sens wszelkiego pisarstwa polega na tym, że umożliwia ono współodczuwanie ludzkiego cierpienia. Dlaczego bowiem świat - przez samo miejsce urodzenia - jest dla nich tak niesprawiedliwy, że życie w nim wydaje się niemożliwością?

Kapuściński pisze np. o sytuacji fedainów palestyńskich, wiecznie ewakuowanych, osiadłych w obozach rozsianych po terytoriach krajów arabskich. Mówi o ludziach pozbawionych domu, których los jest "bezpośrednio limitowany przez politykę", którzy tę politykę czują na odległość śmierci. Kapuściński pisze o "polityce dżungli" w Ameryce Środkowej i Południowej, gdzie polityka jest spektaklem, obfitującym w sytuacje gwałtowne i makabryczne, zatrącające to o sensacyjny scenariusz filmowy ( porwanie i zabójstwo ambasadora RFN w Gwatemali Karla von Spreti ), to znów o improwizowana tragigroteskę ( w ciągu trzech dni zmieniło się sześciu prezydentów Boliwii ). A wszystko to utopione jest w morzu krwi. Historia Gwatemali np. jest przerażającym łańcuchem dyktatur i rzezi; dyktatury militarne pozostają przekleństwem tamtego świata. Kapuściński pisze o partyzantce w Mozambiku i kończy swoja książkę akcentem lekkiego optymizmu, bo to jedyna u niego partyzantka zwycięska. "Na jednym zdjęciu dwaj wczorajsi wrogowie - żołnierz portugalski i partyzant FRELIMO - idą razem, pilnują porządku w mieście." Przyszłość w Mozambiku nadeszła wcześniej, niż się jej spodziewano.

W ostatniej swojej książce autor zdaje się być szczególnie zafascynowany problemem terroryzmu: kiedy kilku ludzi, zdecydowanych na wszystko, zdolnych jest do dezorganizacji machiny całego państwa. "W warunkach Gwatemali - powiada gdzieś - dyskusja na temat słuszności czy niesłuszności metod tzw. Terroru indywidualnego jest bezprzedmiotowa, ponieważ w kraju tym jest to j e d y n a możliwa metoda walki i wręcz jedyna forma s a m o o b r o n y." W istocie, na terror odgórny (rządu) możliwa jest odpowiedź tylko w postaci terroru oddolnego ( partyzantka ), przy czym i tak starcie jest nierówne. Liczby mówią wszystko, a życie partyzanta gwatemalskiego trwa średnio trzy lata, jego przeciętny wiek: 22 lata. W Ameryce Łacińskiej, gdzie opozycja ma tylko trzy drogi: więzienie, emigracja lub cmentarz, terroryzm ma swoje racje bytu. W terroryzmie palestyńskim (najbardziej spektakularne akcje "Czarnego Września") dostrzec można z kolei irracjonalną nieomal chęć zwrócenia uwagi "mitycznego" świata na własne krzywdy, desperacką próbę dopominania się o sprawiedliwość i pomoc. Ten odwet, ta wojna "z doskoku" jest swoistym, bo straceńczym wyrazem ludzkiej bezsilności.

Wszelki terroryzm zakłada wyrzeczenie się życia. Ludzie wychowani w kulturze śródziemnomorskiej, uprawiającej kult jednostki przywiązanej do swego największego bogactwa - życia, nie do końca są w stanie zrozumieć motywy tego wyrzeczenia. A przecież wystarczy przekartkować tak drażniące dzieło, jak Krytyka rozumu dialektycznego Sartre'a, by pojąć, że terror czyni z ludzi braci. Wystarczy tylko przyjąć, że śmierć może stanowić wyzwanie. U Palestyńczyków i Latynosów do śmierci nie przywiązuje się wagi, stąd nieustanna gotowość do poświęcenia życia. Tam nie liczy się dokładnie ofiar, śmierć nie bulwersuje w gazetach, nie ekscytuje. Śmierć po prostu "źle" się sprzedaje, nawet gdy z niej uczynić widowisko jak w Salwadorze, gdzie egzekucje partyzanta Gomeza przeprowadzono na wielkim stadionie sportowym, na oczach jego matki i tysięcy telewidzów. Na Haiti czy w Dominikanie dyktatury są tak brutalne, że śmierć jest wprost codziennością, zadomowiona pośród mieszkańców. Odrzeć śmierć z godności - to znaczy bowiem: nie zauważyć jej.

Kapuściński sądzi, że postawa rewolucyjna jest w tych krajach jedyną możliwością, jedyna manifestacja własnych racji. W świecie, gdzie przyszłość stanowi jedyną transcendencję, liczy się tylko wyzwanie i czyn. I świadomość, że śmierć może nadejść w najbliższej godzinie. I nie z powodu zawału serca.

"Twórczość" 1976 nr 6

Heban

Spis treści:

Wstęp.
Początek, zdarzenie, Ghana'58.
Droga do Kumasi.
Struktura klanu.
Ja, Biały.
Serce kobry.
Wewnątrz góry lodowej.
Doktor Doyle.
Zanzibar.
Anatomia zamachu stanu.
Mój zaułek'67.
Salim.
Lalibela '75
Amin.
Zasadzka.
Będzie święto.
Wykład o Ruandzie.
Czarne kryształy nocy.
Ci ludzie, gdzie są?
Studnia.
Dzień we wsi.
Abdallah Wallo.
Zrywając się w ciemnościach.
Stygnące piekło.
Leniwa rzeka.
Madame Diuf wraca do domu.
Sól i złoto.
Oto Pan jedzie na obłoku lekkim.
Dziura w Onitshy.
Sceny erytrejskie.
W cieniu drzewa, w Afryce.

Ryszard Kapuściński o książce

"Heban" (...) jest pierwszą z cyklu książek podsumowujących, które mam zamiar napisać. Spędziłem w krajach Trzeciego Świata 40 lat. Przyszła pora żeby podsumować doświadczenia z tych kontynentów i pokazać ich historię i ewolucję. To jest reportaż, który dzieje się równocześnie we współczesności i przeszłości. Chcę uwypuklić wszystko co się w tych kulturach zmieniło i wciąż zmienia. Chcę po prostu przedstawić historię w jej dynamicznej przemianie.

Po "Hebanie" mam zamiar opisać w formie takiego reportażu retrospektywnego Azję i Amerykę Łacińską, czyli te kontynenty nieeuropejskie, na których upłynęło moje reporterskie życie. Główną zasadą mojego pisania jest pisać tylko o tym co sam zobaczyłem, odczułem i przeżyłem. Nie sposób napisać książki o kontynencie jako całości, ponieważ bogactwo jego kultury jest zbyt wielkie. Moim sposobem najbardziej wiarygodnego i najpełniejszego opisu jest potwierdzanie wszystkiego własna obserwacją i doświadczeniem. To daje mi poczucie siły pisania. W dobrej prozie czuć pewność autora. Czytelnik potrzebuje zakotwiczenia, musi wiedzieć, że to co mówi autor wynika z jego własnego doświadczenia.

Fragmenty książki - patrz wyżej podana strona. Recenzje- jak wyżej

Podróże z Herodotem

Kiedy Ryszard Kapuściński wyruszał w swoją pierwszą zagraniczną podróż, dostał w prezencie "Dzieje" Herodota. Dzieło starożytnego historyka towarzyszyło mu w wędrówkach po Indiach, Chinach, Azji Mniejszej i Afryce. W swojej najnowszej książce sławny reporter opowiada o wielu fascynujących wydarzeniach politycznych i historycznych, których był naocznym świadkiem, zestawiając je z faktami opisywanymi przez Herodota. Zastanawia się, jak sposób podróżowania, przekazywania wiadomości i opisywania dziejów wpływa na rozumienie świata. I choć wydawać by się mogło, że od czasów Herodota w pracy reportera zmieniło się prawie wszystko, to jednak i współcześnie, mimo natłoku informacji z różnych części globu, trudno zrozumieć bieg historii. Dla tych, którzy chcą podjąć ten wysiłek, książka Ryszarda Kapuścińskiego jest wspaniałym przewodnikiem, przede wszystkim dlatego, że nie udziela gotowych odpowiedzi, a uczy stawiać mądre pytania.

patrz strona

Busz po polsku.

Spis treści:

  1. Wymarsz piątej kolumny.
    2. Daleko.
    3. Ocalony na tratwie.
    4. Piątek pod Grunwaldem.
    5. Reklama pasty do zębów.
    6. Wydma.
    7. Partery.
    8. Bez adresu.
    9. Wielki rzut.
    10. Lamus.
    11. Spokojna głowa gapy.
    12. Danka.
    13. Nik
    t nie odejdzie.
    14.
    Sztywny.
    15. Drzewa przeciw nam.
    16. Busz po polsku.

Ryszard Kapuściński o książce

"Busz po polsku" jest zbiorem moich reportaży krajowych z lat 1958-1961, kiedy pracowałem w tygodniku "Polityka". Byłem wtedy młodym, początkującym reporterem, tuż po studiach. Fascynował mnie wówczas reportaż, to znaczy fascynowała mnie wyprawa w teren, poznawanie nowego świata, jakim dla mnie wówczas była prowincja polska. Prowincja polska w latach 50-siątych była bardzo ubogim miejscem, gdzie bardzo źle się żyło. Ja po prostu chciałem to opisać, to opowiedzieć.

Te reportaż ukazywały się najpierw w "Polityce", a potem zebrało się ich tyle, że dostałem propozycje od Wydawnictwa "Czytelnik" aby je zebrać i wydać. Ta książka ukazała się już podczas mojej nieobecności w Polsce, bo byłem już w Afryce. To jest więc mój debiut.

Ja pisałem o Polsce, która mnie najbardziej fascynowała - to była polska prowincja, polska wieś, polskie małe miasteczka. Ja sam pochodzę z małego miasteczka, z kresów. Dlatego rozmiar małego miasteczka, małej społeczności najbardziej mi odpowiada. To jest taka ludzka przestrzeń, którą można obejść w czasie jednego spaceru, gdzie wszyscy się znają. To było mi coś najbardziej bliskiego.

Jest to Polska, jaka wtedy była w latach 50-siątych. Reportażem można było wówczas powiedzieć bardzo krytycznie o rzeczywistości, która nas otaczała. Reportaż mówi o jednostkowych historiach, daje jednostkowe przykłady. I tylko w takim jednostkowym wymiarze można było to tak krytykować i opisywać w czarnych barwach. I dlatego ten reportaż wówczas kwitł, był bardzo popularny, spotykał się on ze zrozumieniem czytelników, bo wiedzieli dobrze o czy się pisze. Reporter musiał jeździć w teren, żyło w biedzie, czasami spało się w stogach siana, gdyż nie było żadnych hoteli. Spało się w pociągach, spało się w rowach, spało się na polach. Reporterzy prowadzili wówczas bardzo szare, ubogie życie, ale to dawało zawsze wielką satysfakcję.

Kilka z tych reportaży jest nadal przedrukowywanych w różnych antologiach, zbiorach reportażów, bo ta nasza wieś nie do końca się tak naprawdę zmieniła.."

Recenzja

autor: Stanisław Zieliński
Tytuł: Wycieczki balonem. Kapuściński
źródło: "Nowe Książ
ki" numer 15, 15.08.1962

Trzy powody zadecydowały o wyborze lektury na mroźny lipcowy wieczór. Lubię autorów zdradzających zainteresowanie światem pozakawiarnianym; pamiętam reportaże Kapuścińskiego publikowane w "Polityce"; autor nie nosi brody. Z mego punktu widzenia szczegół istotny i ważny, bo niektóre brody oglądane z bliska prezentują się bardzo plugawie.

Busz po polsku zawiera dwadzieścia krótkich utworów określonych przez autora jako historie przygodne. Na dobrą sprawę są to nie historie, lecz historyjki po kilka kartek każda. Ale i z drobiazgu, z króciutkiego opowiadania lub reportażu może wyniknąć kobylasta chryja. Opowiadanie (lub zbeletryzowany reportaż) Sztywny nabrało szczególnego rozgłosu. Czytelnicy prasy literackiej i codziennej mieli możność zapoznania się z licznymi opiniami na temat Sztywnego i pochodnych od niego utworów. Sprawę plagiatu rozstrzygnie sad. Nie mam pojęcia, jaki będzie wyrok i czyje ręce zostaną w sądzie uznane za słuszne. Jednego jestem pewien, ponowne odczytanie Sztywnego wraz ze wspomniana wyżej lektura uzupełniającą należy zaliczyć do zajęć pouczających i - jak to się lekko mówi - dużo dających do myślenia. W gimnazjum cudze teksty ratowały mnie bardzo często od straszliwej klęski ukoronowanej bezlitosna dwóją. Kto nie pozwalał ściągać, zasłaniał zeszyt ręką, psykał ostrzegawczo i inne stosował utrudnienia, ten sam się skazywał na nędzną wegetację poza klasową społecznością. W naszej klasie takich samolubnych gnojków w ogóle nie było. Raz się trafił, ale wytrzymał zaledwie pół roku. Potem zabrali go rodzice i ulokowali w jakiejś innej szkole. Mówiono mi później, że nauka nie poszła w las. Samolub wyrósł na normalnego człowieka. Niestety, było to bardzo dawno. Gimnazjalne poglądy na bystre oko i wygimnastykowane ucho uległy radykalnym zmianom. Obecnie skłaniam się raczej ku staroświeckim zasadom głoszącym, że z cudzej szczoteczki do zębów oraz z cudzych tekstów nie powinno się korzystać bez wyraźnej zgody właściciela. Nawet w tym wypadku, gdy ktoś rozpuścił plotkę, że autora zjedli dzicy z beszamelem, hen w dalekim buszu. Cudowny powrót autora daje potem sygnał do potwornej czkawki. Walenie dłonią w plecy nie pomaga. Na tym, między innymi, polega jej potworność. Trzeba uciekać się do bardziej skutecznych sposobów fatygujących i męczących. Wyliczenie wszystkich lub tych najczęściej praktykowanych zabrałoby zbyt wiele miejsca i czasu. Zresztą, któż je zliczy?

Przebąkiwano kiedyś o stowarzyszeniu wzajemnej pomocy zrzeszającym plagiatorów wszystkich rang i szczeblu. Sprawa jakoby upadła z braku odpowiedniego lokalu. Solidny bunkier byłby zapewne pomieszczeniem najbardziej stosownym. Kłopoty lokalowe zostawiwszy w spokoju, wróćmy na chwile do dzikich ludzi żyjących w zbitym deskami buszu. Gdyby zacni kanibale zechcieli układać swe menu po myśli plagiatorów, wnet wyginęli ze straszliwego przejedzenia. Jakież zamieszanie powstałoby w statystykach! Aż strach pomyśleć. Spożycie na głowę ludności skoczyłoby w buszu pod zielony sufit dżungli! Najadłyby się wtedy wstydu najbardziej mięsożerne nacje. Żarty? Oczywiście. Kiepskie? I to święta prawda. Ale codzienność, czyli życie ma tę właściwość, że lubi żarty wyprzedzać o milę. Niedawno opowiadano mi o jegomościu (z nazwiskiem, datą, miejscem - słowem, rzecz stuprocentowa, pewna), który nie oparł się urokom cudzej, opublikowanej prozy. Przepisał utwór z gazety, podpisał się, jak należy, i wysłał pod właściwym adresem. Traf zrządził, że przebierankę odkryto. Plagiator nie zaprzeczał. Wyjaśnił, że działał w dobrej wierze. "Słyszałem - powiedział - i mam na to świadków, że autor tego utworu zginął podczas wojny. Wprowadzono mnie w błąd. Od żyjącego nic bym przecież nie pożyczał". Do końca rozmowy, prowadzonej w atmosferze pewnego zażenowania, autor nr 2 nie mógł zrozumieć, dlaczego wydawca boczy się i dąsa? No, bo rzeczywiście, czy można gniewać się na człowieka oszukanego przez innych? Dziesięciu daje słowo "zabity na amen", a jedenasty rozbija zapewnienia mówiąc "zdrów jak rybka, mieszka piętro niżej". I bądź tu mądry, kładź z powrotem, bo kogoś ominęła kula.

Wszystko jednak blednie wobec pułapek, jakie zastawiają plagiatorzy-narratorzy na ufnych i prostodusznych słuchaczy. Wilcze doły i wymyślne zapadnie stosowane podczas łowów na grubego zwierza wydają się przy tych pułapkach niewinna zabawką. Zaczyna się zwykle tak: "Niesamowita przygodę przeżyłem kilka lat temu..." - powiada P-N (plagiator-narrator) wymieniając bez zająknienia miejscowość, datę i świadków gotowych zeznać pod przysięgą, że wszystko zdarzyło się naprawdę. Potem następuje barwna opowieść naszpikowana efektami, podparta gestem i wystudiowaną przed lustrem mimiką. Słuchacze postękują z wrażenia. Wreszcie (na to P-N czeka), ktoś załamuje się nerwowo, pyta: "Czy można pańskie przeżycie wykorzystać? Prawdziwe życie jest zawsze barwniejsze od wymyślonego. A więc czy wolno?". Ofiara połknęła haczyk. P-N rozkłada dobrodusznie ręce. "Proszę bardzo, bardzo proszę. Oczywiście, przecież ja nie piszę...". Sprawa załatwiona, ofiara wierci się na krześle. Pod lada pozorem zrywa się od stołu i pędzi do siebie, żeby cała historię spisać na gorąco. Po jakimś czasie spada cegła z bezchmurnego nieba. Rzecz się wyjaśnia: P-N opowiadał nie ze swego życia, ale z cudzej, niezbyt znanej książki. Rozmowny plagiator dawno znikł z horyzontu, a ofiara wciąż wije się w bezsilnej złości. Doprawdy, lepiej zaplatać się między prawdziwych ludożerców, niż spędzić urlop w towarzystwie doświadczonego P-N. Rutynowy P-N ma oczki niewinne jak lilie. Nie zaskoczysz takiego ani nagłym pytaniem, ani ironicznym wtrętem: "Gdzieś to już czytałem..." Przed P-N'em mało wprawnym można się obronić przeprowadzona znienacka rewizją. Początkujący P-N, zanim pamięć wykształci należycie, wozi ze sobą teksty, którymi się posługuje. Przetrząśnięcie walizki spełnia rolę rozpoznania przed walką. Reszta jest tylko kwestią cierpliwości i sprawności nóg.

Kiedy P-N zapędzi się w opowiadanie, przerywa się mu grzecznym: "Wspaniałą pamięć ma ten bydlak". W tym momencie należy otworzyć cytowaną książkę na właściwej stronie i podsunąć P-N'owi pod parszywy nos. Potem słuchacze zrywają się z miejsc i krzyczą "Flaj-baj", wykopują P-N'a poza granicę osiedla. W dużych miastach scena finałowa wymaga dość znacznego wysiłku fizycznego. Wielu P-N'ów, wykorzystując kiepską kondycję strony przeciwnej (zdarza się bowiem, że uczestnik "Flaj-baju" nie odczuwa głodu kopania, tak jak zawodowy kolarz nie odczuwa głodu roweru), umyka taksówką lub "na łebka". Równie to nieuczciwe jak stosowanie noża lub kontrargumentowanie przy pomocy obtłuczonej butelki. "Nogi sprawiedliwości" (określenie techniczne, patrz regulamin "Flaj-baju" nowoczesnego) należy przyjąć bez sprzeciwów, tak jak się przyjmuje gorzkie, lecz konieczne dla zdrowia lekarstwo. Plagiator przewidujący chroni się zwykle pod opiekuńcze skrzydełko cioci, stryjka, wujka lub innego odpowiednio możnego protektora. Wtedy gra przenosi się na wyżej położone boisko. Kopniaki wymierza się za pośrednictwem kontr-protektora. Dobrze obliczony kopniak pośredni zastępuje z powodzeniem tuzin kopniaków bezpośrednich. Na ten temat istnieje wystarczająco bogata literatura. Nie ma więc celu powtarzania wszystkiego od początku. Zanim na plagiatorach postawimy krzyżyk , zajrzyjmy do Twaina. "Walka z plagiatorami jest trudna, wymaga bowiem sprytu i zimnej krwi... Mimo to, nie radzę nikomu poświęcać jej zbyt wiele serca. Ścigając muchę można wypaść z okna, a nie każdy ma szczęście mieszkać na parterze. Przeraźliwe krzyki, czyniące pobyt w piekle diablo przykrym, wydają plagiatorzy. Wiem coś o tym, lecz w obecności Jenny nie powiem ani słowa więcej..." Tak, żadne życie. Na ziemi "Flaj-baj", w piekle najgorszy kocioł obsługiwany przez diabłów sezonowych, czyli kontraktowych. Wypożycza się ich z czyśćca w okresie piekielnego szczytu. Widły lecą im z rąk. Temperatury trzymać nie umieją. No, i piją. Zadymia piekło, zapaskudzą, wybębnią złość na skórze plagiatorów i tyle z nich pociechy. Byli, poszli, wynieśli się na górę. Tymczasem w kotłach... Chwileczkę, o czym była mowa? Ot, i proszę! Temat skorzystał z zamieszania, dał nurka! Nieco bulgotu i rozbiegane koła na powierzchni. Jeszcze chwila i kamień w wodę. Sprowadzaj, bracie, płetwonurków... Skoro zgadało się o kotłach, kaloryferom warto poświęcić kilka słów. Bo ziąb! Za oknem, w świetle jarzeniówek, sinieje bałwan z lipcowego śniegu. Lipcowy śnieg, lipcowy miód, fatalny rok dla pszczół... I tak dalej, i tak dalej, do całkowitego zatopienia sedna sprawy. Nic z tego. Przewidując to i owo, uwiązało się temat zawczasu do mocnego sznura.

O Sztywnym była mowa. Historia krótka i prosta. Ładnie opowiedziana. Zaczyna się tak: "Szosą pędzi samochód. Pośród zmierzchu źrenice lamp wypatrują mety. Tak, meta już blisko: Jeziorany, 20 km. Jeszcze pół godziny jazdy i koniec. Wóz ciągnie do celu, ale jest to jazda na słowo honoru: stara maszyna nie wytrzymuje długiej trasy.

Na dnie ciężarówki leży trumna".

A to zakończenie: "W końcu poszliśmy dalej. Spotkał nas świt. Ogrzało nas słońce. Myśmy szli. Gięły nam się nogi, drętwiały ramiona, puchły ręce, ale przecież donieśliśmy na cmentarz, do grobu - tej ostatniej naszej przystani na świecie, do której raz tylko zawijamy, nigdy już z niej nie wypływając - tego Stefana Kanika - lat 18 - zabitego w tragicznym wypadku - przy odstrzale - przez bryłę węgla". Takie tej historii klamry. Miedzy klamrami defekt ciężarówki, niemrawa dyskusja, nagła szaleńcza myśl, marsz z trumna do odległego o 15 km cmentarza, noc, odpoczynek nad brzegiem jeziora... Ani myślę straszyć bardziej szczegółowo. Dlaczego? Ot, tak, na wszelki wypadek.

Skromny tomik ugruntowuje sympatię dla autora. Kapuściński - o czym można było się przekonać czytając jego reportaże w prasie - umie patrzeć i opowiadać. Teren obserwacji - Polska - jest wystarczająco rozległy. Odrobina wyobraźni i samodzielności chroni przed smutną koniecznością dzielenia pomysłu jak przedwojenna zapałkę na cztery części. I ścisku można uniknąć, bo to nie Super-Sam, do którego zjeżdżają się wycieczki niby do muzeum.

Kapuściński, tego pominąć nie wypada, ujmuje czytelnika pasją. To chyba najważniejsze. Kapuściński przejmuje się sprawami ludzi, o których pisze. Zapomniałem dodać, że przejmuje się naprawdę. Przejęć udanych mamy do licha i trochę. Ja w nich nie gustuję. Plastykowy nos to smutna ostateczność.

Zaczytałem się w Buszu, a tymczasem pogoda zmieniła się raptownie. Przed domem, gdzie bałwan stał jak dąb, mizerna kałuża przewraca oczy do księżyca. Zerkam do książki. Ostatnie słowa: "dziwny ten świat". Właśnie, bardzo dziwny.

Fragmenty książki- strona

Notes.

Ryszard Kapuściński o "Notesie"

"Całe swoje pisanie zacząłem od wierszy. Jeszcze w szkole zadebiutowałem w "Odrze" i w "W oczach młodych", dodatku do PAX-owskiego "Dziś i jutro". Miałem 16 lat. Pisałem niedobre wiersze. Nigdy nie poświęcałem się poezji. Nie umiałem się w tej formie wypowiedzieć, dlatego przestałem pisać wiersze i zająłem się reportażem. Po latach, w okresie stanu wojennego, zaczęły mi chodzić po głowie, bez żadnego bliższego uzasadnienia, jakieś takie poetyzowania. To był czas, który w moim wypadku, był zupełnym wytrąceniem z dotychczasowej drogi reporterskiej. Po ogłoszeniu stanu wojennego nasze pismo, czyli "Kultura", zostało zamknięte, myśmy stracili pracę. PAP proponował mi, żebym wyjechał za granicę, ale ja odmówiłem. Powiedziałem, że skoro moi koledzy są internowani to ja w ogóle z Polski nie wyjadę.

I wobec tego przerwałem pisanie reportażu na parę lat. Wtedy właśnie zrodziły się te wiersze i zrodził się pomysł "Lapidarium". To są produkty sytuacji, w której się znalazłem na początku lat 80. Wiersze wydałem w tomie "Notes". Był chyba rok 1986 chyba rok. Mam jeszcze wiersze, które muszę zebrać i wydać w drugim tomiku. Od czasu do czas, okazjonalnie, pisze jakąś poezję. Wiersze są wspaniałą szkołą dyscypliny języka, literackiego obrazowania i walki o piękno języka, o jego klarowność, czystość i plastyczność. Słowem walki o język. Poeci to strażnicy, którzy przechowują siłę, piękno i oryginalność języka. Prozaicy tak się tym nie martwią, bo prozaik musi mieć historię - to mu wystarczy, żeby coś zgrabnie napisać. Natomiast poeta walczy z językiem, morduje się. Cały jego wysiłek polega na tym, żeby ten język zdyscyplinować, żeby z tego języka wyciągnąć, ile można, jego bogactwa, jego różnorodności. Zawsze staram się śledzić poezję i jeżeli piszę, nawet wiersze, to zawsze bardzo uważnie czytam, bo lektura poezji jest dla mnie wielką szkołą, także niepoetyckiego, pisania".

patrz strona

Lapidaria -

Wstęp- Lapidarium to miejsce (skwer w mieście, dziedziniec w zamku, patio w muzeum), gdzie składa się znalezione kamienie, szczątki rzeźb i fragmenty budowli - a to odłamek tułowia albo ręki, a to kawałek gzymsu czy kolumny, słowem rzeczy będące częścią nie istniejącej (już, jeszcze, nigdy) całości i z którymi nie wiadomo, co robić.

Może pozostaną jako świadectwo czasu przeszłego, jako ślad prób, jako znaki? A może w naszym świecie, już tak rozrośniętym, tak ogromnym, a zarazem coraz bardziej chaotycznym i trudnym do objęcia, do uporządkowania, wszystko zmierza w stronę wielkiego collage'u, w stronę luźnego zbioru fragmentów, a więc - właśnie w stronę lapidarium?

Kapuściński o książce- "Kiedy w 1981 roku został wprowadzony stan wojenny, pracowałem w tygodniku "Kultura". Ponieważ cały zespół należał do "Solidarności", pismo zamknięto. Po trzech tygodniach została przeprowadzona weryfikacja, której się nie poddałem. Uznaliśmy, że to jest nielegalne i w związku z tym zostaliśmy wyrzuceni z pracy. W moim starym dowodzie osobistym ciągle mam zapisane, że jestem zwolniony z pracy w na przełomie 1981 i 1982 roku. Byłem bezrobotny i zastanawiałem się co robić. Odmówiłem wyjazdów za granicę - nie chciałem się wtedy nigdzie drukować. Z tego powodu "skończył mi się warsztat", ten reporterski warsztat. Wcześniej człowiek przyjeżdżał, wyjeżdżał, następny temat, następny rejon świata, a tutaj pustka, raptem koniec.

W tych warunkach zacząłem sobie, dla własnej psychicznej sprawności i zdrowia, robić różne luźne notatki. I to mi się zbiegło pewną koncepcją - forma pisania fragmentów najbardziej mi odpowiada. Człowiek nie myśli historiami. Nasze myślenie jest podzielone. W tej sekundzie myślimy o tym, za kilka sekund myślimy już o czymś innym. Nasze myślenie jest fragmentaryczne. Zapiski składające się na "Lapidarium" to przejaw takiego procesu.

"Lapidarium" jest tekstem pisanym spontanicznie od przypadku do przypadku - jest to rodzaj pisania spontanicznego. "Lapidaria" stanowią taki odrębny nurt, nie powiązany innymi moimi książkami. Jest to rodzaj zapisu stanu, zapisu wrażeń i refleksji. Czasami to jest jakiś cytat, czasami fragment rozmowy, czyichś wypowiedzi. To jest luźny zbiór w formie bardzo różnych rzeczy, bo takie, jak powiadam, jest nasze myślenie - bardzo różnorodne, bardzo nieskładne, często bardzo niepowiązane. I to jest technika i forma "Lapidarium". Jednak wydałem cztery tomy tych "Lapidariów", teraz piszę piąty. Użyłbym nawet określenia, że nie piszę, ale raczej pisze mi się. Jeżeli uzbieram tego dostateczną ilość to ułożę to w kolejny, już piąty, tom. Może pojawi się on już w przyszłym roku. Moja ambicją kontynuowanie tych zapisków. "Lapidaria" mają swoich czytelników, którzy lubią taką formę czytania, sięgają po lekturę od czasu do czasu. To jest książka, którą można w dowolnym miejscu otworzyć i w dowolnym miejscu przerwać czytanie.

Lapidarium II

Głód optymizmu.

Recenzja Helena Zaworska
1996 Gazeta Wyborcza 31.01 Głó
d optymizmu.

0x01 graphic

"Mój temat główny to życie ubogich" -wyznaje w swoim nowym "Lapidarium" Ryszard Kapuściński i wspomina, że sam podczas II wojny światowej ciel piał z powodu biedy i głodu. Ale "głodny " pozostał także później - dręczy go głód ciekawości, głód sensu i optymizmu.

Przez 40 lat Kapuściński ugania się po świecie tropem licznych wojen, rewolucji, przewrotów, rzadkich przemian na lepsze i częstych na gorsze. Wszechobecna bieda wita go na każdym kontynencie, a on jest ciągle "bez skóry", wrażliwy i nie znieczulony. Nie przemienił się w nowoczesnego profesjonalistę od mass mediów, dbającego wyłącznie o szybkie, krótkie i beznamiętne przekazywanie informacji. Tabuny ich pędzą z jednego krańca globu na drugi, żądne sensacji i kariery. Kapuściński dąży do zrozumienia. Poszukuje sensu. Nie żałuje czasu na refleksje.

Dziennikarstwo umiera z pośpiechu i bezmyślności. Nawet literaturze grozi zatrata: "Już nie pisze się książek. Każdy stara się napisać bestseller". Ryszard Kapuściński w swoich "Lapidariach" obsiewa "puste pole" pomiędzy reportażem i prozą. Jest pisarzem, który proponuje własną wizję świata. Wywodzi ją me tylko z poznanych naocznie faktów, ale także z rozlicznych lektur oraz z własnej hierarchii wartości, bardzo odmiennej od modnego zawsze pesymizmu i od opiewania kolejnej zagłady. Ten człowiek, który z racji przerażającego doświadczenia dawno już powinien w nic nie wierzyć, na nic nie liczyć i ratować się zobojętnieniem, na mawia siebie i nas na coś zupełnie innego: na nieuleganie panice, na odrzucenie tandetnych pokus nihilizmu, na zaangażowanie intelektualne i uczuciowe: "Ważne jest, abyś zachował zdolność przeżywania, aby istniały rzeczy, które mogą cię zadziwić, wywołać wstrząs. Ważne jest, aby nie dotknęła cię straszna choroba - obojętność".

Przede wszystkim zrozumieć

Trudno o coś bardziej niemodnego dzisiaj niż optymizm. Wydaje się niemożliwy. Trzeba mieć mocny charakter, żeby zdobyć się na taką postawę, znając naprawdę współczesny świat, a nie jego uproszczoną, obrazkową wersję. Podziwiam odwagę, odporność i dobroć Kapuścińskiego.

Oto jak niebanalnie charakteryzuje on swój zawód: "Kto jest cynikiem, ten nie Wciąż nadaje się do zawodu korespondenta wojennego czy korespondenta zagranicznego. Ten zawód, ta misja, zakłada pewne zrozumienie dla ludzkiej biedy, wymaga sympatii do ludzi. Trzeba się czuć członkiem rodziny, do której na leżą również ci wszyscy prości ludzie na naszej planecie, nie dysponujący nawet najskromniejszym dobytkiem. Trzeba zajmować się bardzo starymi problemami, nędzą i biedą -taki jest świat. Ludzkie ciepło jest dla tego rodzaju pracy elementarne. Cynizm i nihilizm, upadek wartości i lekceważenie innych przyczyniły się do tego, że świat stał się trudny do zniesienia".

Świat zawsze był i będzie trudny do zniesienia, historia i polityka nam to zapewnią, a sztuka wciąż będzie się fascynować "katastrofą, przeczuciem Sądu Ostatecznego, klimatem zagłady". Kapuściński w "Lapidarium II" daje przenikliwą, choć bardzo skrótową analizę współczesności i nie ma tu ani sadomasochistycznego upodobania w klęskach (których nie brakuje), ani kaznodziejskiego pocieszenia, że cywilizacja XXI wieku rozwiąże problemy, polityka stanie się wyższą szkołą moralności, a dobro i rozum zwyciężą zło i chaos. Jest przeciwko tandecie: "Polityka zastępuje wszystko - teatr, malarstwo, literaturę. Zastępuje i zaprowadza panowanie tandety i kiczu - rząd intryg, arogancji, chamstwa. Władzę, której jedynym celem jest narzucenie siebie innym - namolnie, natrętnie, za wszelką cenę".

Czy tylko klęska?

Tandeta atakuje nas ze wszystkich stron, sprawy świata są rozgrywane przez niebywałych partaczy. Już nie mądrość, ale zwykły instynkt samozachowawczy zawodzi tych, którzy maniakalnie pragną tylko zachowania jak najdłużej swojego małego, konsumpcyjnego raju. Albo swojej władzy. Albo swojego jedynie słusznego światopoglądu czy religii. Ubodzy wszystkich kontynentów dzięki migającym obrazkom oglądają "wielkie żarcie". Posłuszni stają się trudny do zniesienia. Wierzący zamieniają się groźnych fanatyków. Gdzie tu jest miejsce na źdźbło optymizmu? Przede wszystkim w jednostkowej, wolnej i nieprzymuszonej woli. A także w ta kim oto rozumowaniu, które z prostotą formułuje Kapuściński:

"Dlaczego optymista często wydaje się nam kimś płytszym, a pesymista - kimś głębszym? Czyżbyśmy uznali za pewnik, że w samej istocie życia, w jego naturze, w najgłębszym wnętrzu tkwi wyłącznie immanentne, strukturalne, nieusuwalne zło, negacja, klęska? A przecież gdyby tak było, życie nie mogłoby istnieć, bo życie jest także tworzeniem, a więc fenomenem na wskroś pozytywnym, optymistycznym".

Dwutorowość ludzkiego istnienia jest wieczna i zapewne nieusuwalna. Zło w niezliczonych odmianach, agresja, wojna, głupota, prymitywizm, chamstwo, brutalność (długo by jeszcze wymieniać) - to jedna linia ciągła. Wciąż grozi całkowitą zagładą. Ale obok biegnie linia druga - tworzenia wartości życia, współistnienia z innymi, etycznych wyborów. Gdybyśmy byli skazani fatalistycznie na zło, dawno po końcu świata. Książka Kapuścińskiego przekonuje, że zło jest bardziej tandetne, banalne, trywialne niż dobroć, w którą wstydzimy się już wierzyć. I że głupota nie zawsze musi wygrać z mądrością.

Lapidarium III, IV, V , VI patrz strona

Krzysztof Kąkolweski

(ur. 1930), publicysta, reporter, prozaik; czł. redakcji: 1950-58 „Sztandaru Młodych”, 1960-69 „Świata”, 1969-72 „Kultury”, 1972-81 „Literatury”; w wielu reportażach, opowiadaniach, powieściach tropi ślady wojennej przeszłości we współcz. życiu: Trzy złote za słowo (1964), Co u pana słychać? (1975), Wydanie świętego Maksymiliana w ręce oprawców (1989); wywiad-rzeka Wańkowicz krzepi (1973), scenariusze film.; zbiór Dziennik tematów (cz. 1-2, 1984-85) łączący reportaże z autorefleksją i wspomnieniem.

22 historie które napisało życie/ 3 złote za słowo

Apolonia wśród świętych -reportaż zainspirowany dokumentami z szarej kartonowej teczki, , które autor znalazł w archiwum przedwojennej polskiej służby dyplomatycznej. Tekst opowiada o znanej aktorce Apolonii Chałupiec ( hrabina Dąbska, księżna Midivani)- Pola Negri ( pseudonim artystyczny). Autor reportażu rozmawia z ludźmi, z Lipna ( rodzinnej miejscowości Poli)- którzy chcą coś uzyskać od sławnej aktorki z racji jej urodzenia w tej miejscowości. Opis podróży rodziny ( kuzynki) do Poli do Francji, w celu nawiązania z nią kontaktu ( który jest uniemożliwiony przez matkę Poli panią Eleonorę)

Rozkaz zabić anno 1910 - połączenie dwóch zbrodni; jedna z 1909 r - kradzież w Klasztorze Jasnogórskim, morderstwo ( „trup w sofie”); druga zabójstwo p. Rybaka z 1910r.

Trzy złote za słowo- przedstawienie ogłoszenia jako gatunku twórczości, gdzie liczy się każde słowo ( za każde słowo płacą); rozwinięcie ogłoszeń z gazet jako temat reportażu ( przedstawienie historii wiążącej się z każdym ogłoszeniem)

00.07 godzina sądu- inspiracja- ogłoszenie o zamianie pokoju; opisanie historii, która wydarzyła się w mieszkaniu- A. Czabanowska chciała wyrzucić swojego współlokatora z mieszkania, dokuczając mu doprowadziła do tragedii- Jan Tabaczyński podpala mieszkanie; reportaż składa się z krótkiego wstępu oraz z przeróżnych dokumentów które obrazują sprawę;

Znak zakazu- ogłoszenie o sprzedaży auta- inspiracja; historia śmiertelnego wypadku ( chłopiec wbiegł pod auto), niedoszły lincz kierowcy, powiązanie rodziny zmarłego chłopca z kierowcą ( który wszakże nie był winny wypadkowi), kierowca chce oddać połowę pieniędzy za sprzedaż auta rodzicom ( ci wcześniej domagali się zadośćuczynienia, żałowali, że zginął ten synek a nie inne ich dziecko, chłopak podobno był zdolny)

Panną rodzić- ogłoszenie -oddam dziecko na wychowanie ( zła sytuacja materialna) Autor przeobraża się w osobę zainteresowaną „transakcją” ( jest niby pośrednikiem) poznaję kobiety mieszkająca w jednym mieszkaniu

( pochodzą z tej samej wioski) w tym nieletnią matkę dziecka; nie dochodzi do „transakcji” dziennikarz ujawnia się, ofiaruje pomoc matce i dziecku

Tysiące losów- reportaż powstał na podstawie nieodebranych listów Biura Ogłoszeń, które są komisyjnie palone. Autor prosi o przekazanie mu lisów przed tą czynnością, są to listy matrymonialne, układa je według porządku ( Np. wiek, wymagania itp.)

Epos alfabetyczny- pomysł reportażu- książka telefoniczna, autor wybiera poszczególne/przypadkowe numery- na tej podstawie autor snuje opowiadania ( m.in. Romie, która chce zostać aktorką - wysyła list do reżysera J. Majewskiego)

Ktokolwiek wiedziałby o jej losie...- historia Ireny K. -odrzuconej i samotnej, popada w niewłaściwe towarzystwo, znika? ucieka?

Kamienne kartki- za temat służy cmentarz - tablice nagrobne

Los pisze puenty-

hrabia dzięki rewolucji- historia nieślubnego dziecka hrabiego, który jako dorosły człowiek zajmuje się chorym i zubożałym hrabią, dzięki czemu ojciec go usynawia i daje nazwisko i tytuł

Czekanie na czas miniony- opisanie wymiany starych pieniędzy zebranych przez staruszkę; kolega autora kolekcjoner starych pieniędzy odkupuje stare nominały od staruszki „Zrozumiałem, że dla niej pamiętającej być może historię każdego z tych cesarzy, pasterek z banknotów nie mogły one stracić nigdy wartości- nie mogła uwierzyć, że ta nadludzka praca, wysiłki mogły zostać unieważnione”

Zamurowane niebo- lokatorka pewnej kamienicy samowolnie wybija okno, bo jej mieszkanie jest zaciemnione- ma swoje okno na świat- kupuje nowe meble- bo stare wyglądały wyblakle w nowym świetle- zasadza kwiaty na parapecie okna; inni ida w jej ślady - wybijają okna- powstaje nowa kamienica na przeciwko zasłania wybite okna - „Znów zrobili mi ciemnice, grób. Teraz nie mogę po tym jak było tu słonce tak żyć opowiada reporterowi samotna kobieta”

Wyrok- gospodarz zabija pastucha ( przez przypadek) wyganiając go ze swojego pola; ucieka obławie, przez blisko 15 lat się ukrywa ( sam naznacza sobie karę) nie wytrzymuje presji i ujawnia się przed wymierzoną przed siebie „karą”, zostaje skazany na 2 lata więzienia, walczy z rodziną, która uznała go za martwego, chce usunąć ją z majątku, wędruje tymi samymi szlakami, co przez 15 lat swojego ukrywania się, pracuje nocą na polu.

Marianna- historia dziewczyny, która występuję do sądu, aby uznano, ze nie jest córką swoich rodziców, opisanie stosunków między rodziną, dziewczyna jest córką siostry matki, sąd uznaje że nie jest córką swoich dotychczasowych rodziców, ale nowa matka też nie chcę jej uznać- w końcu umiera, dziewczyna zostaje w zawieszeniu bez nazwiska i rodziców

Zmartwychwstanie- historia Aleksandra, który wróciwszy z wojny chcę odzyskać swój majątek, opiekun majątku nie chce go uznać, zabija chłopca, rodzina Aleksandra znajduje następnego „Aleksandra” i mówi, że tamten to nie był Aleksander-

Zycie słów- historia W. Pomianowskiej, która wraca do swojej wsi jako doktorantka i zbiera materiał do pracy na temat gwar, „” [...] bo słowa żyją umierają lub nabierają nowego sensu: takie jest prawo życia słów”

Odys z zawodu- historia Ignacego, który po latach wraca z wojny

( pierwszej) do żony - okazuję się, ze człowiek ten jest zawodowym Odyseuszem- przywłaszcza sobie życiorysy innych ludzi, staję się nimi, zwodzi rodziny, tak naprawdę jest pensjonariuszem domu starców

Ostatnia wojna peloponeska- historia człowieka o dwóch życiorysach, dwóch twarzach; pierwsza- przykładny mąż i ojciec, szanowany obywatel, miłośnik ogródków, druga - okrutny policjant

Bezruch, cisza i ciemność- historia ukrywającej się rodziny żydowskiej na wsi u gospodarza, gospodarz wynosi chorego Żyda do lasu ( na jego prośbę) aby ten swoimi jękami nie sprowadził na ukrywających się, Niemców, którzy stacjonowali u gospodarza;

Polska z wyobraźni- pocztówki ? Polska widziana oczami emigrantów? - nie wiem o czym to szajstwo jest ;]

Pan Georg opuszcza Polskę- wysłanie prochów zmarłego p. Georga do rodzinnych Niemiec w puszcze po kawie ;]

Proces o milczenie- sprawa Mazurkiewicza - kontakty z gestapo; opis słynnego procesu sądowego Rateński -Wolanowski ( pierwszy był współpracownikiem Mazurkiewicza, drugi reporterem)

Odnalezienie Fleischera- opis powstania filmu na podstawie albumu fotograficznego niemieckiego oficera ( druga wojna światowa)

Pieśń o zabiciu

Absolonie, absolonie- opisanie śmierci jednego z dyrektorów huty „pokój”, nawiązanie do historii opisanej w noc wszystkich świętych

noc wszystkich świętych - opisanie masakry ( rozstrzelanie) mieszkańców wsi Chlewisko

Barwy hetmanów i czerń SS- historia Ludwika Kalksteina, który działając w AK zdradził, przeszedł na stronę Niemców po uwięzieniu ( był szlachcicem niemieckim); tłumaczył, że chce jak Konrad Wallenrod rozbić Niemcy od środka, za jego sprawą aresztowano wielu ludzi w tym niejaką Sławę - kochankę, żonę niemieckiego oficera- która współpracowała z AK oraz Stanisława L.- jej kontakt. Autor przedstawia historie Sławy ( uniknęła skazania dzięki szerokim kontaktom, wyjechała z kraju, chorowała na raka, jej dalsze losy nie są znane)

Krzesła są poczciwsze

Kamienna poczta- opowieść o korespondencji dwóch więźniów w obozie- kobiety Ireny C. i mężczyzny J. Kristen-po latach znów wznawiają kontakt, ale to nie jest już ta sama kamienna poczta, wszystko się zmieniło

Poszukiwacze złota- historia pewnej rodziny, która szukała zakopanego przez siebie skarbu ( ukryli go w czasie wojny); nie mogą znaleźć, zaciągają długi;

Uczucie spóźnienia- młody człowiek pragnie walczyć, poznać wojnę, wyjeżdża na Bliski Wschód, tam zostaje ranny; przechodzi operacje rekonstrukcji twarzy ( zmienia się kompletnie jego wygląd) przyjaciele go nie poznają, czuje się obco, proponują mu operacje plastyczną, ale chłopak odmawia ( razem z twarzą zmieniła się w jakimś stopniu jego osobowość - nie jest tym samym człowiekiem) wyjeżdża z rodzinnego miasta, jedzie na studia do Polski, zaczyna wszystko od nowa;

Ziemia obiecana- opowieść p. Zdzisława Farbiszewskiego- pracownika księgarni w Warszawie w czasie wojny; wydawnictwo dostaje list od bogatego klienta- żyda z Francji, chcę on kupić działkę/ wille w Treblince, bo słyszał, że w tej okolicy zorganizowali okrąg dla zamieszkania żydów, coś na kształt republiki; powstaje dylemat jak odpisać żydowi, aby ten nie udał się w to miejsce, i aby list przeszedł przez cenzurę; w końcu piszą „językiem okupacji”, który ma drugie znaczenie- opisują położenie geograficzne Treblinki jako malaryczne i nie zbyt zdrowe;

Bitwa- opis zdarzenia, które sprowokowali młodzi statyści ( przebrani i „wyćwiczeni” na oddział SS), młodzi ludzie postanawiają zabawić się i wychodzą w przebraniu na ulicę niewielkiego miasteczka/ wsi ludzie w panice zaczynają uciekać, młodzi z niedowierzaniem i ciekawością obserwują oddział, potem również uciekają, padają ostrzegawcze strzały, przestraszeni statyści uciekają, policja eskortuje ich na plan filmowy;

Krzesła są poczciwsze- opowieść kobiety, która w czasie wojny będąc dzieckiem ukrywała się za szafą, obecnie nie lubi szaf ( nie może spać w pokoju, w którym jest szafa) mówi;” Nie lubię szaf. Krzesła wydają mi się poczciwsze”

Niewiadomski- żandarmeria zabija Jana K. w chwili ucieczki; mieszkańcy pobliskiej wsi, chowają ciało, na grobie piszą Jan Niewiadomski

( takie nazwisko dawało się nieślubnym dzieciom) W czasie procesu człowieka zamieszanego w zawiłe sprawy w ciągu okupacji ( najcięższą jego zbrodnią było wydanie Jana K) okazuje się, że Jan wcale nie zginął, wieść o jego śmierci była mu na rękę, a potem nie prostował tej wersji;

Jan Janior- historia Jana, który będąc Polakiem był uznawany za Niemca ( przez jakąś tam kartkę/ pocztówkę) teraz próbuje udowodnić że jest Polakiem i nie zdradził;

Pani Profesorowa- historia starej kobiety, która uwierzyła w opowieści „ naocznego świadka” dotyczącej jej syna ( który nie wrócił z wojny), „naoczny świadek” wykorzystywał staruszkę, pani Profesorowa umarła wierząc, że jej syn nadal żyje; ktoś tymczasem znalazł na wspólnym grobie żołnierskim na cmentarzu jego pseudonim ( bardzo rzadki)

Siostra Irenea- historia kobiety, która oddał swojego syna na wychowanie kuzynce ( sama była w obozie ) po latach, gdy przyjechała po syna ten nie chciał z nią mieszkać i nie uznawał za swoją prawdziwą matkę, kobieta powtórnie straciła syna - wstąpiła do klasztoru;

Po Meli narodził się Krzysztof- historia dziewczynki- sieroty przygarniętej przez małżeństwo w czasie wojny, dziecko musiało zachowywać się tak jakby nic się nie stało a przecież straciło rodziców, po latach odzywa się rodzina dziewczynki, która wyjeżdża do Australii albo do Stanów ( do rodziny) przybranej rodzicom Meli ( którzy dobrze zdają sobie sprawę z tego że dziewczynka będzie chciała o nich zapomnieć i nie wróci do nich ) rodzi się syn Krzysztof;

Republika pińczowska-tekst na temat odzyskania cześć terenu Polski

( Nida Wisła Nidzica) - zwana Republiką Pińczowską, opis walk wyzwoleńczych ( partyzanckich) obrony terenu przed Niemcami;

Skrócona saga rodu Horstów- opis dziejów tej rodziny ( polskiej o korzeniach niemieckich) w czasie II wojny

Człowiek, który cieszy się że jest niedziela- historia człowieka, który zgłosił się do pracy wywiadowczej dla Rzeszy ( tak uniknął obozu), cieszył się, że przeżył to co przeżył bo dzięki temu może docenić wartość małych rzeczy.

Pierwszy żołnierz III wojny- historia Andrzeja K. , który nie przyjął do wiadomości że wojna się skończyła, mieszkał w bunkrze w lesie i prowadził działalność dywersyjną, ludzie, którzy się z nim kontaktowali nie ujawniali mu rzeczywistej sytuacji ( bali się jego reakcji), w końcu została urządzona obława na Andrzeja K.

Rumianek pospolity- historia chłopca, który zagubił się rodzinie w czasie wojny ( szpital w którym leżał ) ewakuowali, po latach odnajduje swoja matkę i brata; wchodzi w rolę małego dziecka, zaczynają się konflikty z matką, żałują że się odnaleźli,

Historię które napisało życie

Zapis zofii- historia rodziny p. Zofii ( bieda wojna itp.)

zapis archanioła- historia opowiedziana przez szpicla, który miał obserwować pewną osobę- był jego aniołem stróżem

reguły gry- opis przestępstwa ( napad na sklep alkoholowy ) dwie grupy rabusiów chcą obrabować sklep w tym samym czasie ( nie zależnie od siebie nie wiedzą o tym ) jedni się wycofują ( przestraszyli się policji) drudzy napadają, ci pierwsi zostają skazani za coś co nie zrobili; po ujęciu drugiej bandy ( z związku z inną sprawą) aresztowany kłóci się ze to jego banda napadła, poprzedni rabusie zostali zwolnieni;

Konrad umiera za pół miliona- historia młodego wrażliwego chłopaka

( poety?) który kradnie pół miliona, zostaje otoczony przez policje- popełnia samobójstwo ( strzela do siebie)

Podejrzenie- aresztowany zostaje mężczyzną ( ze szpitala) zaocznie zostaje posądzony o czyny Konrada ( po obławie i ujęciu/samobójstwie Konrada) zostaje zwolniony

Xenia siostra, Benigny

  1. Dramat rodzinny. Ucieczka, ukrywanie się przed mężem - historia p. Xenii młodej ładnej kobiety, która zerwała kontakt ze swoją rodziną, przed mężem się ukrywa ( mąż ją zdradza) ojciec Xenii narzucił jej narzeczonego ( bardziej kochał swojego zięcia niż córkę) pozwala mieszkać zięciowi z kochanką i nieślubnym dzieckiem w rodzinnym domu, Xenia poznaje Jerzego ( syn kosmetyczki Xenii) ten zakochuje się w niej i prosi ją o rękę, Xenia odmawia - mówiąc że jest w dalszym ciągu mężatką,

Dramat wojenny. Ameryka. Scenariusz filmowy- historia dziewczyny, która po wojnie odnajduje swoich rodziców okazuje się że mieszkają w USA, dziewczyna dostaje od nich pieniądze, wraca do Polski i zajmuje się filmem

  1. Konflikty nastolatki, wyższe studia matematyczne, klan- historia Ani, która nie dogaduje się ze swoim ojcem i macochą, wyjeżdża na studia, opowiada swoim nowym znajomym o sobie o swojej rodzinie i o klanie - paczce ( libacje alkoholowe itp.) po przerwie semestralnej współlokatorki Ani odkrywają nieobecność jej oraz brak swoich rzeczy

Czwarta wersja 400 000 dziecko śmierć dziadka- wcześniejsze opowieści były częścią działań córki kolejarza, używała 7 nazwisk oszukała państwo na 400 000 zł, po pierwszym oszustwie jej dziadek rolnik sprzedał ziemie by spłacić dług , kiedy dowiedział się że jego ofiara była bezcelowa umarł

Urządzenie do odbierania ruchomych obrazków drogą radiową - historia grupy ludzi opisana z pespektywy ich miejsca przy stanowisku w fabryce ( Np, 001 - jakaś historia tej osoby)

znak raka - reportaż o raku, sposobach leczenia ( tych niekonwencjonalnych i zabobonnych też) o nadziei i rozpaczy chorych

wszystko może się zdarzyć- historia człowiek, który chce być eksponatem w zoo ( lekarze tłumaczą autorowi, że chory ucieka prze żoną, która ściga go za zaległe alimenty, nie wiadomo czy wybryk tego człowiek z zoo jest próbą ucieczki czy prawdziwą fobią )

Bóg jest maszyną- historia chłopca, który oblał egzamin ( z powodu błędu w wyliczeniach) zaczął pracować w biurze, koledzy z pracy robili mu ciągle „kawały”- doprowadzili chłopaka do tego , że poszedł się leczyć - zresztą sam mówił, że liczy go prześladują a Bóg jest maszyną

Pan dziewięć- historia człowieka, którego imię i nazwisko zostało sprzedane ( przez siostrę) teraz usiłuje on zdemaskować oszusta i odzyskać swoje imię

niedługa i nieciekawa historia dwóch staruszek- opowieść o dwóch paniach które na znak protestu po wyzwoleniu Polski przez sowietów przestały wychodzić z domu i kontaktować się ze światem

Jan, pokutnik o maszyn- historia dyrektora zakładu, który po pijanemu zabił w wypadku drogowym człowieka ( okazało się że pracownika zakładu w którym pracuje), Jan odsiedział wyrok, wrócił do pracy do zakładu- zaczął wszystko od nowa i w ten sposób odpokutuje swoją zbrodnie ( której nie był do końca winien)

nie opisany świat S.- opis Suchedniowa przez pryzmat jego historii i ludzi którzy w nim mieszkają

czarna pani -opis epidemii osy wietrznej w pewnym mieście

Baśnie udokumentowane.

Papiery rodu M. -znalezione papiery na strychu domu rodzinnego, przekazane przez właściciela autorowi posłużył za dokumentacje reportażu o losie tej rodziny ( w czasie wojny)

Historie o śmierci byłej i nie byłej- opisana w książce M. Celta śmierć „Wania”, okazuje się że mężczyzna żyje

Pusty plac- opisanie historii pewnego procesu i zbrodni ( morderstwo przywłaszczenie ziem, oszustwo)

Dziesięciogroszowa opowieść- opowieść pana Stanisława, rozstaje się z żoną, zostaje uznany za zmarłego zaginionego- po napaści, zaczyna nowe życie w swoistym „trójkącie”

spowiednik samochodowy - pomysł reportażu historie ludzi, których autor za darmo ( za opowieść) podwozi

znachor psychiatra- historia Teresy. W ( znajoma autora) która popełnia samobójstwo

zabawa w Agnieszkę- historia kobiety, która zostaje „wpędzona” w chorobę psychiczną przez swoich sąsiadów ( tak naprawdę jest zdrowa); ukrywa się by nie zostać zamkniętą w psychiatryku; nie daje się przekonać, że cofnięto wyrok

msta- historia pielęgniarki, która nieetycznie zachowała się wobec sparaliżowanego pacjenta

niebieska płytka- opowieści o oddziale w szpitalu, tytułowa niebieska płytka jest jedyną w podłodze -jako symbol

biały ptak pocieszenia- historia rodziny, która sprowadziła magika to chorej córki, magik uwiódł pacjentkę ( mają dziecko), magik ma rodzinę wraca do niej, sprawę są „zamieszane” różne duchy

oni są- historia osoby, która uważa że na ziemi mieszkają emisariusze z innej planety, podaje nazwiska, dane- okazują się ludzie całkiem przeciętnymi ( pan A upiera się że właśnie o to chodzi)

byłam szczęściem- historia ludzi zajmujących się hazardem

gang boży - na temat sekty ( „bawią” się w księży)

ja, piąty- historia proroka i jego uczniów( hipisi), prorok w końcu porzuca ascetyczne życie, żeni się, bogaci

jak pan żyje? - historia człowieka za którego umarł ojciec Kolbe

rzeka podziemna - historia żołnierza i kobiety - pielęgniarki ( ich zafascynowanie sobą polegało na rychłym widmie śmierci który wisiało nad żołnierzem)

ostatnie lato pokoju, jak pamiętam, było piękne- historia doktora, na którego padło podejrzenie zabójstwa żony; ( historia działalności Doktora w czasie wojny - kompromitująca zdrada AK)

mieszczanin wrocławski -historia człowieka, który pracował jako niewolnik w czasie wojny we Wrocławiu ( brak stron w książce)

sianokosy w Brzezince- opowieść o ludziach, którzy byli więźniami obozu i po latach zdecydowali się mieszkać i pracować na terenie byłego obozu ( w muzeum)

Dzienniki Tematów ( cześć druga)

Pogrzeb głowy- historia Lusi ( konspirowała przeciw Niemcom) zostaje skazana na śmierć, jej głowa została umieszczona w muzeum, przez długi czas nie została rozpoznana;

Do pełna- historia kobiety, która poszukuje śladu po swoim narzeczonym, który zginął w czasie wojny ( historia Wikiego)

Uroczysko Jaremczycha- historia kurierki, która została aresztowana za swoją działalność, zostaje uwolniona- przez „Szacha” - wychodzi za mąż za niego choć kocha innego ( Odmęta - ma z nim romans)

Lekcja polskiego- powody dlaczego Niemcy uczą się polskiego;

Nicości nie było- historia człowieka, który żyje a powinien nie żyć

Dozorca domu nr. 18- historia człowieka który chce wrócić do partii

( był aresztowany)

Grzechotka- historia kobiety, która opiekowała się trudnymi dziećmi, zajęła się Grzegorzem, dziwna miłość opiekunki i Grzesia

Przyjaciółka - list od osoby do „Przyjaciółki” która powołuje się, ze zna Kąkolewskiego; chce popełnić samobójstwo; opowiada swoją historię;

Zawodowa Dziewczyna- historia prostytutki ( bardzo cenionej w środowisku )

Matczyny kraj- opis Doliny Suchedniowskiej

Superracja - opis Suchedniowa i okolicznych wsi?

Okolica Strachu - opis strachów które robił pewien człowiek, były tak realistyczne, że Niemcy wzięli je za nadludzi, których nie można zabić i uciekli

Góry przenosić- historia chłopa, który zostawił w dzierżawę swoje pole ( górzyste) gdy przyjechał nie było góry okazało się że dzierżawca sprzedał piasek z góry za duże pieniądze;

Trzeci plon - opowieść o kobiecie która zbierała z pola kamienie

Romantyczka- opowieść o krowie która uciekła do sąsiedniej wsi, jej właścicielka goniła ją; krowa okazała się romantyczką( potrzebowała porządnego byka :})

Na ukos- historia chłopa przez którego pole przechodzili ludzie idąc na stacje kolejową; walczył z nimi ale nie dawało to skutku, w końcu zaatakował jednego z przechodniów, poszedł siedzieć, po powrocie z więzienia nie sprzeciwiał się gdy ktoś przechodził przez jego pole- zagadywał był niezwykle uprzejmy, czym również irytował ludzi;

Dzienniki Tematów- tematy nie napisanych reportaży

Wydanie św. Maksymiliana w ręce oprawców- historia inwigilacji zakonu i wydania ojca Kolbe

Wańkowicz - Krzepi

Marek Miller

Marek Miller - łodzianin urodzony w 1951 r. Dziennikarz-idealista. Eksperymentator, ryzykant i wizjoner. Ukończył socjologię na Uniwersytecie Łódzkim. Wykładał na Wydziale Reżyserii PWSTTiF w Łodzi. Żonaty, ma dwoje dzieci.

Twierdzi, że w swoim życiu nigdy nie zaznał nudy, gdyż żyje pasją. Pasją dociekania, zgłębiania, zadawania pytań. Dziennikarstwo - twierdzi - to wehikuł służący do badania tajemnicy.

Założyciel Laboratorium Reportażu - praktycznej szkoły dziennikarstwa (najpierw przy Collegium Civitas, obecnie przy Instytucie Dziennikarstwa UW). Jest wymagającym nauczycielem i dobrym pedagogiem. Swoim studentom wpaja, że w dziennikarstwie najważniejszy jest szczegół.

Pisarz i scenarzysta. Autor książek: Reporterów sposób na życie, Kto tu wpuścił dziennikarza, Arystokracji, Filmówki, Zagrajcie mi to pięknie. Pan Tadeusz według Andrzeja Wajdy. Na podstawie jego książki Pierwszy milion, czyli chłopcy z Mielczarskiego powstał film Pierwszy milion w reżyserii Waldemara Dzikiego ( M. Miller był także współautorem scenariusza). Członek Polskiej Akademii Filmowej.

Reporterów sposób na życie

Próba zdefiniowania zobrazowania stylu życia reportera. Sposoby pisania i obcowania z bohaterami reportażu. Rozmawia z Ryszardem Kapuścińskim, Januszem Roszko, Małgorzatą Szejnert, Wiesławem Górnickim, Stefanem Kozickim, Jerzy Lovellem, Ryszardem Wójcikiem, Andrzejem Makowieckim, Hanną Krall, Krzysztofem Kąkolewskim - reporterzy; ponad to rozmawia z: Jackiem Stwora ( reportaż radiowy), Kazimierzem Dąbrowskim ( doktor medycyny i filozofii, psycholog kliniczny, psychiatra i pedagog), Klemensem Krzyżagórskim (reporter, eseista, socjolog), Ludwikiem Flaszen ( pisarz, krytyk literacki i teatralny)

Melchior Wańkowicz

pseudonim Jerzy Łużyc (ur. 10 stycznia 1892, zm. 10 września 1974) - publicysta i pisarz.

Absolwent L.O. im. Jana Zamoyskiego w Warszawie. Pseudonimu Jerzy Łużyc używał w 1909 roku, a także później, drukując we własnym wydawnictwie "Rój". W Bukareszcie, gdzie przebywał od września 1939 roku do końca 1940 roku, wydał jako Jerzy Łużyc książkę Te pierwsze walki.

Pochodził z rodziny ziemiańskiej herbu Lis odm. W 1916 poślubił Zofię z Małagowskich. W 1917 wstąpił do Polskiego Korpusu Wschodniego. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej.

Założyciel i współwłaściciel wydawnictwa "Rój". W latach 1939-58 na emigracji, 1943-6 jako korespondent wojenny brał udział m.in. w walkach na Monte Cassino. W latach 1949-59 w USA, wrócił potem do kraju. W związku z Listem 34 aresztowany pod zarzutem współpracy z RWE, otrzymał wyrok z zawieszeniem. Jego córka Krystyna zginęła jako sanitariuszka w powstaniu warszawskim. Druga córka Marta po wojnie została w USA.

Niekwestionowany mistrz reportażu, jedna z największych indywidualności polskiej literatury XX wieku. Już w latach szkolnych siedział w więzieniu za działalność konspiracyjną. W 1909 założył konspiracyjne pismo Wici, drukowane w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy, w którym zadebiutował jako Jerzy Łużyc. W czasie I wojny światowej skazany na rozstrzelanie. Przed II wojną światową oskarżany przez piłsudczyków o sympatie endeckie i odwrotnie. Za jego największe dzieło uznaje się trzytomową monografię Bitwa o Monte Cassino, w której złożył hołd żołnierzom generała Andersa. Wydawana wiele razy w PRL, książka zawsze była cenzurowana. Od 1990 roku ukazuje sie w pełnej wersji. Po powrocie do Polski bojkotowany przez środowisko emigracyjne, zaliczył jeszcze w 1964 pięć tygodni więzienia za "szkalowanie Polski Ludowej". Kochany za to przez czytelników. (patrz książka: Aleksandra Ziolkowska-Boehm : Blisko Wańkowicza, Proces Melchiora Wańkowicza 1964 roku, i Na tropach Wańkowicza).

Ważniejsze dzieła to: Tworzywo, Opierzona rewolucja, Szczenięce lata, Na tropach Smętka, Ziele na kraterze, Bitwa o Monte Cassino, Hubalczycy, Westerplatte, Karafka la Fontaine'a.

Karafka la Fontaine

Obszerne dzieło dotyczące teorii publicystyki. Dwa tomy. Złożyły się na tę książkę lata doświadczenia pisarza-reportera. bogate archiwum dokumentacji, refleksje nad twórczością własną i cudzą, erudycja i anegdota. Wychodząc od analizy reportażu, który uważa za prakolebkę wszelkiego pisarstwa, śledząc różne praktyki i konwencje gatunku- snuje autor własne przemyślenia, proponuje indywidualne koncepcje, zastanawia się nad problemami sztuki pisarskiej w ogóle. Książka zawiera pokaźny ładunek wiedzy o przedmiocie, setki nazwisk, faktów, cytatów- nie ma w sobie nic z erudycyjnej sztywności dzieła naukowego. Przeciwnie, dzięki barwnej, błyskotliwej narracji Wańkowicza od początku do końca przykuwa uwagę czytelnika, prowokuje do przemyśleń i dyskusji.

La Fontaine proszony o rozstrzygnięcie kto ma rację w dyskusji zapytał zwracającego się jak widzi załamywania się światła w kryształowej karafce. Ten mu odpowiedział, że zielono, jego sąsiad przez stół, że czerwono, a sam La Fontaine widział żółto. I każdy z nich miał rację. Racja nadrzędna - to widzieć wszystkie kolory.

Pierwszy Tom - cześć I -Praźródła

Przemiany

Ciekawość- pierwszy stopień do... sukcesu

Antenat- reportaż wojenny

Gawęda

Poszerzenie konwencji reportażu

Część II- Fundamenta

Sztuka oparta na rzeczywistości

A jeślim gwary ojczystej choć jeden przysporzył klawisz...

O tę Rejowską „mokrość” ( humor)

Wieża z kości słoniowej czy skrzynka od mydła ( zaangażowanie)

Mit Anteusza ( zaczepianie o rzeczywistość)

Dobry spust- nie wystarcza ( dokumentacja)

Funkcjonalizm

Drugi tom- część III Zasadzki

Chciejstwo

Relatywizm

Zmylenia

Cudzysłowie

Potknięcia

Deformacje

Obserwatorze z zapchlonej kanapy ( krytyka)

Aniołom swoim każę cię pilnować ( cenzura)

Cześć IV Sprawy podstawowe (warsztat, zaplecze)

Geny i środowisko

Praca

Talent

Byt materialny

Znajomość świata

Pamięć syntetyczna

lektura

Biblioteki

Indeksy

Kartoteka

Szperactwo

Informatory

Współpracownicy

od calamusa do magnetofonu

słowo mówione

Wrzesień żagwicy

„Ta książka w głównym trzonie była pisana w 1939r w myśli, aby zanim odnowiło się wojsko, dać relację o naszych walkach. Sami wówczas wylewaliśmy dziecko z brudną wodą, a świat relacje o wrześniu czerpał od naszych wrogów.” Zbiór opowieści dokumentalnych.

Dywersja Niemiecka w Polsce

Pierwsze trzy dni wojny w Gdańsku

Westerplatte

Te pierwsze walki

Dzieje Kompanii Saperskiej

Jędrek, Witek i ich tysiące

Walka o polskie niebo

Z generałem Sosnkowskim

Z generałem Andersem

Hubalczycy

Dzieje rodziny Korzeniowskich

Opis dziejów rodziny polskiej, która została wywieziona do kołchozów w Rosji Sowieckiej. Opis straszliwej nędzy, ciężkiej pracy i tragedii rodziny

( wszyscy oprócz Hani i męża Oli zmarli z głodu i chorób) Autor spotyka Hanie w Teheranie w restauracji ta daje mu pamiętnik siostry ( Oli) sama również dopowiada historię swojej rodziny. „ Takie były dzieje wymordowanej rodziny Korzeniowskich”- kończy swój tekst autor

Na tropach smętka

Reportaż z Prus Wschodnich napisany przed wojną za który autor był ścigany przez hitlerowców.

  Wszystko zaczęło się od kajaka. Co wiosna, ledwo puszczą wody, zjawiają się na stole mapy. I zanim jeszcze krokusy rozkwitną w ogródku, już na rozrzuconych papierach wyobraźnia nasza rozkwieca pachnące łęgi nadrzeczne. Myślimy o rzeczułkach wąskich, którymi sunąć będziemy — tak wąskich, że pióro wiosła o oba brzegi uderza; o tym, jak wzmaga się prąd, jak wyprawa rozwija się niby hejnał, jak pod burtę biegną nam dopływy, jak wpadamy ze strugi w rzeczułkę, z rzeczułki w rzeczkę, a wreszcie, jak nas jedna rzeka drugiej podaje — że płyniemy pełną, nalaną wodą, po brzegi nalaną między ściany lasów. Tak kajak przybliża nam wiosnę, przedłuża lato. Kto wie, czy owo planowanie wyprawy w nieznane — nie jest najpiękniejsze. Moje serce zawsze ciągnie na północ. Nie ma tam skał rozprażonych słońcem, wściekłych prądów, szypot, chałup białych, od których oczy bolą; spalonych pól;

SMĘTEK, postać demoniczna, diabeł szkodzący ludziom i prześladujący ich; występuje w folklorze (opowiadania, legendy, pieśni) kaszubskim.

Barwny opis historii, kultury folkloru Prus Wsch. Przedstawienie „ niepewnej sytuacji” historyczno- politycznej tego regionu.

Ewa Owsiany- Bezdomność Boga

Reporterka związana z „Przeglądem tygodniowym”- zdobywa główne nagrody w wielu konkursach i plebiscytach czytelniczych. Autorka wysoko ocenionych książek: „ Krótki południowy cień”, Linia pod napięciem”, oraz tekstów umieszczonych w zbiorze „Uleczyć życie”. Jest autorką mądrą, wrażliwą, angażuje się w każda sprawę, w każdy ludzki los. Nie poprzestaje na pisaniu reportaży. Bardzo konsekwentnie towarzyszy dalszym losom swoich bohaterów, w ich sprawach zabiega u kompetentnych instytucji, odpisuje na sterty listów. Stara się, aby słowo nie padało w próżnie. Zbiór reportaży pt. „ Bezdomność Boga” zawiera znakomite, delikatną, subtelną kreską narysowane portrety ludzi, którzy w swoim życiu stają wobec rozlicznych ograniczeń. Autorka barwnie opisuje rzeczywistość, staranie zarysowuje każdy szczegół ( od sprzętów po uczucia ludzi- których nie definiuje tylko opisuje)

Krzysztof Mroziewicz - Dziennikarz w globalnej wiosce

Wstęp

Opis wioski

Instrumenty

Depesza

Reportaż

Korespondent wojenny

Wywiad

Felieton

Publicystyka

Artykuł wstępny

Komentarz

Esej

Książka

Fotoreportaż

Film dokumentalny

Umiejętność pisania

Arcydzieła dziennikarskie

Kryterium prawdy ostatecznej

Jak to robią mistrzowie

Pierwsze kroki Hemingwaya

Gabriel Garcia Marquez

Kim jest Mario Vargas Llosa

Warsztat dziennikarza

Gazeta

Agencja

Archiwum

Konferencja prasowa

Notes

Dziennik

Szkoła pisania

Gatunki medialne po 11 września

Andrzej Magdoń - Reporter i jego warsztat

Joanna Ziółkowska - Blisko Wańkowicza

Marian Brandys - Kłopoty z panią Walewską

Wojciech Jagielski - Modlitwa o deszcz

Wojciech Tochman - Schodów się nie pali

Barbara Wachowicz

Malwy na lewadach

W tej książce Autorka prowadzi tropami wielkich Polaków - Chopina w ojczyźnie i Szkocji, Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida w Szwajcarii i Włoszech, Kościuszki na Polesiu i w Szwajcarii, Żeromskiego we Włoszech i Szwajcarii, Conrada w Anglii. Słuchamy opowieści o domowym gnieździe Stanisława Moniuszki, jego pieśniach i historii Halki. Osobna część poświęcona jest bohaterskiej epopei Brygady Podhalańskiej w norweskim Narviku.

Marie jego życia

Opowieść o najważniejszych kobietach w życiu Henryka Sienkiewicza. Na podstawie odnalezionych listów, zapisków pamiętnikarskich i rodzinnych sztambuchów Autorka odtworzyła dzieje jego pięciu miłości - od pierwszego młodzieńczego uczucia do Marii-Jadwigi Kellerówny, poprzez dwa związki małżeńskie: z Marynią Szetkiewicz i Marynuszką Romanowską, oraz wielką późną namiętność do Marii Radziejewskiej, aż po spokojną przystań trzeciego małżeństwa z Marią Babską.

Barbara Łopieńska - Łapa w łapę

Należąca do grona najlepszych publicystów dziennikarka rozpoczynała swą karierę w "Kulturze". W latach 70., gdy cenzura pilnie śledziła ukazujące się teksty i nic, co było choć odrobinę "nieprawomyślne", nie miało prawa pojawić się na łamach prasy, jak mało kto, potrafiła, pisząc pozornie o sprawach błahych, przekazać o wiele szersze treści, konteksty, podteksty, samonasuwające się wnioski.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
niekt+-re lektury, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
Spis lektur, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
GATUNKI DZIENNIKARSKIE - lista lektur, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
dziennik.lektur, DZIENNIK LEKTUR
lektury, Dziennikarsttwo i komunikacjaspołeczna, Notatki itp, NOTATKI ALL
Spis lektur Gatunki, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
Gatunki dziennikarskie
Gatunki dziennikarskie licencjat PAT czesc 2
BRAK NAZWY, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
Kapu+Ťci+äski, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
Reportaż- Gatunki dziennikarskie, magisterka, magisterka
Gatunki dziennikarskie Notatki (2012r )
M O D L I T W A O D E S Z C Z, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
Reportaż o szkiełku i oku, DZIENNIKARSTWO, Gatunki
Gatunki dziennikarskie

więcej podobnych podstron