Czagdud Tulku Rinpocze
MISTRZ TAŃCA
Ta fascynująca książka jest w istocie pełną mocy nauką o przemijaniu i niezwykłym współczuciu. Rinpocze pisze z nieodpartą szczerością o doświadczeniach człowieka, - Joan Halifax
- Ken Wilber
|
|
* * *
Jako syn Dała Drolmy, jednej z najsłynniejszych kobiet-lamów, Czagdud Tulku otrzymał obszerne wykształcenie od wielu znakomitych nauczycieli. Należy on do ostatniego pokolenia mistrzów, którzy zdążyli odziedziczyć pełny przekaz nauk i medytacyjnych technik tybetańskiej tradycji wadżrajany, zanim chińscy komuniści przejęli władzę w Tybecie. Zmuszony w 1959 roku do ucieczki z rodzinnego kraju, przez dwa kolejne dziesięciolecia Czagdud Tulku pracował jako lama i lekarz w społeczności tybetańskich uchodźców w Indiach i Nepalu. Wspierał również ich osadnictwo oraz zajmował się sztuką sakralną w nowo powstających klasztorach.
W 1979 roku Tulku przybył do Stanów Zjednoczonych jako opat Czagdud Gonpy - liczącego setki lat tybetańskiego klasztoru, jednego z nielicznych, które przetrwały komunistyczną inwazję. W 1983 roku powołał fundację "Czagdud Gonpa", dzięki której filie jego klasztoru powstały w Stanach Zjednoczonych, Ameryce Południowej i w Europie. Czagdud Tulku mieszkał w głównym ośrodku swojej fundacji - w hrabstwie Trinity w Północnej Kalifornii (był obywatelem USA), podróżował i nauczał w całych Stanach Zjednoczonych, Azji, Europie, Australii i Ameryce Południowej.
Jego nauki przenika mądrość i współczucie płynące tak ze skarbnicy ludzkiego doświadczenia i studiów filozoficznych, jak i z medytacyjnego wglądu. Bogaty w metafory styl wykładów pozwala przekroczyć religijne i kulturowe bariery, by przez rozbudowane struktury buddyjskich nauk dotrzeć do samej ich istoty. Odkąd Czagdud Tulku przybył na Zachód, jego instrukcje do praktyk wadżrajany przyniosły wgląd w naturę umysłu tysiącom adeptów duchowej ścieżki. Jako ekspert głębokich nauk buddyjskiej ścieżki dzogczen, Czagdud Tulku zobowiązał się udostępnić ludziom Zachodu pełny zakres metod wadżrajany. Swoje nauki przekazał w sposób ciepły i pełen humoru, niosąc tym, którzy są na nie otwarci, wgląd w naturalną świadomość.
W 1995 roku Czagdud Tulku Rinpocze przeniósł się na stałe ze Stanów Zjednoczonych do Brazylii, zakładając w Tres Coroas swój główny ośrodek w Ameryce Południowej - Khadro Ling, gdzie przebywał aż do śmierci. Tam, w listopadzie 2002 roku, Rinpocze rozpoczął medytacyjne odosobnienie, w trakcie, którego z bezgraniczną radością i entuzjazmem nauczał, że istotą buddyjskiej praktyki jest dobroć serca. Tak jak przez 72 lata swego życia, również i wówczas Rinpocze dedykował każdą swą myśl, słowo i gest pożytkowi wszystkich istot. Trzeciego dnia odosobnienia, 17 listopada 2002 roku, serce Rinpocze przestało bić.
Mistrz Tańca
2
Tulku
Chociaż byłem tulku - a może właśnie dlatego - jako dziecko zachowywałem się niczym diabeł wcielony. Tybetańczycy mawiają, że tulku w dzieciństwie są dzicy i swawolni, ale ta sama energia, jeśli tylko zostanie właściwie skierowana, gwałtownie wyzwala ich duchowe urzeczywistnienie. Trzeba przyznać, że dla tego wzniosłego celu Tybetańczycy nie szczędzą swoim milusińskim rózgi.
Do trzeciego roku życia mieszkałem wraz z matką w Tromthar. Z tamtych czasów zachowałem w pamięci garść ciepłych, dziecięcych wspomnień - pamiętam, jak podróżowałem z matką konno, ukryty w połach jej owczego kożucha; pozostał mi też w pamięci obraz służących mojej babci, którzy wyrabiali masło potrząsając wypełnioną mlekiem skórą jaka; a także postać mojej pięknej cioteczki o różowych policzkach, jej turkusowe ozdoby i wykonany z przedziurawionych srebrnych monet pas. Wszystkie te wspomnienia są jednak cokolwiek mgliste, niczym na wpół zapamiętany sen.
Zdecydowanie wyraźniejsze i żywsze pozostały we mnie ślady dziecięcych dramatów - wydarzenia, które przyczyniły się do mojego dojrzewania i rozwoju.
Tybet leży na szlaku przelotnych ptaków i jesienią zbierały się na łąkach ich niezliczone stada. Zafascynowany tym, zapragnąłem schwytać jednego ptaka, oswoić go i zatrzymać dla siebie. Starsze dzieci poradziły mi, jak to zrobić, wyruszyłem więc na łowy uzbrojony w kosz, kij, kawałek sznurka i garść jęczmienia. Po wielu nieudanych próbach w końcu schwytałem do kosza jaskółkę. Wsunąłem ostrożnie rękę do środka i oto miałem ją w dłoni. Trzepot ptasich skrzydeł budził mój zachwyt. Nakłoniłem jaskółkę, by zjadła kilka ziaren zboża. Kiedy jednak pokazałem ją dorosłym, ich reakcja zepsuła mi całą przyjemność. „Musisz ją wypuścić, Thubgo. Dziki ptak nie przeżyje, jeśli nie będzie mógł swobodnie fruwać. Jaskółka to nie pies czy owca, nie nadaje się na maskotkę” - usłyszałem. Pouczenia rodziny tylko wzmogły mój opór. Przecież kochałem swojego małego ptaszka. Był mój i chciałem się nim opiekować; żadne słowa nie mogły mi go odebrać. Zamiast więc wypuścić ptaka, wsunąłem go pod swoją czubę - noszony przez Tybetańczyków kubrak. Przed snem raz jeszcze ukołysałem w dłoniach swoją jaskółkę i na powrót delikatnie ukryłem ją w czubie.
Rankiem ptak był martwy. Zrozpaczony, płakałem gorzkimi łzami. Była to moja pierwsza dotkliwa strata.
Zawsze byłem bardzo opiekuńczy wobec młodszych czy słabszych od siebie dzieci, nie wahałem się też stanąć w czyjejś obronie. Często wiązało się to z bójką. Któregoś dnia moja „troskliwa” babcia wtrąciła się w taką właśnie walkę, którą toczyłem z innym dzieckiem. Chwyciła mnie za ramiona, po czym wezwała resztę dzieci: „Dajcie mu wszyscy nauczkę, żeby się więcej nie bił!” Unieruchomiła mnie, a pięcioro, może sześcioro dzieci rzuciło się na mnie z pięściami. Wściekły i zapłakany, poczułem się tak, jakby przygniotła mnie góra. Nagle moja dłoń trafiła na ukryty pod ubraniem mały nożyk. Wyszarpnąłem go z pochwy i pchnąłem na oślep. Jedna z moich ciotecznych sióstr, starsza dziewczynka, wydała przeraźliwy krzyk - dzieci odskoczyły i w nagłej ciszy spoglądały na poszkodowaną, która jęcząc z bólu pokazywała wszystkim swoją ranę. Ponieważ owa kuzynka tak jak wszyscy nosiła grubą czubę z owczej skóry, mój cios nie wyrządził jej wielkiej krzywdy. Nóż trafił ją jednak w bok i polało się nieco krwi. Wszyscy byli przerażeni.
Dzieci zaczęły ode mnie stronić, a później znalazły sobie nawet nową zabawę, która polegała na uciekaniu z krzykiem na mój widok. Stałem się postrachem rówieśników i zostałem sam, a ponieważ za przewinienie spodziewałem się bezlitosnego lania, stałem się też ponury i drażliwy. Kara jednak nigdy nie nadeszła, przypuszczalnie dzięki wstawiennictwu matki dziewczynki - wspomnianej wcześniej ślicznej cioteczki, która była zawsze łagodna i spokojna.
Poza tym mojej matki nie było widać wówczas w domu, bo nie wyobrażam sobie, by inaczej coś podobnego uszło mi płazem. Bywało, że w ciągu dnia dostawałem w skórę nie raz, ale trzy, albo i cztery razy. Po każdym następnym laniu mój gniew tylko narastał: wykrzykiwałem coraz bardziej obraźliwe słowa, a kiedy było już po wszystkim, jeszcze zapalczywiej wracałem do tego, za co mnie ukarano. Były to ogromnie wyczerpujące zmagania, lecz matka za sprawą swego współczucia nie mogła pozwolić, bym wyrósł na człowieka nieokrzesanego i dzikiego. Tak więc przysparzałem wielu zmartwień matce, która była przecież emanacją Tary.
Mimo to nie było między nami śladu goryczy, a gdy już opadły emocje, zawsze w końcu odczuwałem żal. Niekiedy tuż po zakończeniu „egzekucji” padaliśmy sobie w objęcia i kłopot po prostu znikał. Do babci czułem jednak niechęć, która trwała blisko dwie dekady. Nie chodziło mi jednak o to, że „zorganizowała” moje pobicie przez inne dzieci. Nie lubiłem jej, ponieważ niesprawiedliwie traktowała innych nawet przy czynności tak prozaicznej, jak dzielenie kawałka kiełbasy.
Pewnego dnia przebywałem wraz z innymi rówieśnikami w naszym rodzinnym namiocie, gdy babka zajadała wielkie pęto kiełbasy. Najsmaczniejszym kąskiem była zawsze gruba końcówka kiełbasianego flaka, w której zbierał się tłuszcz. Każde z nas, dzieci, usiłowało wyprosić ją dla siebie. „Amalo, proszę: daj mi!” „Nie! Daj mnie!” - wykrzykiwaliśmy jedno przez drugie.
Nasza prostolinijność i naiwność czyniła nas niezwykle wrażliwymi na jej zachowanie, kiedy więc dawała kiełbasiany „balonik” swojemu ulubieńcowi, wszyscy pozostali, tak jak i ja, czuli się oszukani.
Choć muszę przyznać, że ja sam także dokładałem starań, by babka za mną nie przepadała: obrażałem ją przy każdej okazji, a później, kiedy już zamieszkaliśmy z matką w innym miejscu, pamiętam, że zaczajałem się na babkę przy drodze, gdy jechała spotkać się z moją matką i obrzucałem jej konia kamieniami.
Wyjątkowe, ciepłe uczucie, którymi dzieci zazwyczaj darzą swoich dziadków i babcie, zachowałem dla ciotki. Była ona wspaniałą joginką, która nie marnowała czasu na sen. Przychodziłem do niej by się przytulić, a kiedy mruczała mantry, układałem się jej na kolanach i zasypiałem. Biło z niej ciepło, spokój i głębokie zadowolenie, za którymi tęskniłem, zmagając się ze swymi dziecięcymi problemami. Kiedy podawano nam obiad, karmiłem ją ze swojej miseczki, a ona, głaszcząc mnie po głowie, częstowała ze swojej.
Kiedy miałem trzy lata, do Tromthar przybyła grupa mnichów z Czagdud Gonpy. Poszukiwali oni nowej inkarnacji Tenpy Gialcena, poprzedniego Czagduda Tulku. Wcześniej radzili się wielu wybitnych lamów, którzy w końcu orzekli, że tulku przyszedł na świat w rodzinie Trogme, jako syn Dały Drolmy.
Potwierdził to także wspomniany wcześniej sędziwy mnich z Czagdud Gonpy, który był świadkiem rozmowy Tenpy Gialcena z moją matką - widział on też, jak lama podarował jej relikwiarz.
Kiedy zatem grupa poszukiwawcza przybyła na miejsce, mnisi nie mieli kłopotu z odnalezieniem miejsca pobytu niezwykłego dziecka. Wszystko zależało teraz od wyników surowych testów sprawdzających tożsamość nowego tulku - inkarnacji opata Czagdud Gonpy, czyli mnie. Bez trudu rozpoznałem przedmioty należące do mojego poprzednika Tenpy Gialcena, a kiedy do pokoju wszedł mnich blisko związany z moją poprzednią inkarnacją, pozdrowiłem go po imieniu. Mimo to pojawił się pewien problem - ponieważ matki akurat nie było w domu, delegację musiał przyjmować dziadek, i on też zatwierdził rozpoznanie mnie jako Czagduda Tulku. Gdyby tego nie uczynił, zgodnie z tybetańskim wierzeniem, mógłby utrudnić wypełnienie mojego życiowego powołania. Z drugiej strony, zgodnie z tradycją, potwierdzenie mojej nowej tożsamości przez członka rodziny oznaczało, że powrócę do swojego klasztoru, żeby odebrać specjalne wykształcenie. Dziadek tymczasem wybrał kompromis: przyjął wprawdzie komplet mnisich szat dla mnie, lecz nie wyraził zgody na mój natychmiastowy powrót do Czagdud Gonpy.
Rodzinę bardzo ucieszyła wiadomość o uznaniu mnie za inkarnację Czagduda Tulku i choć niektórzy oczekiwali wysłania mnie do klasztoru, powszechnie uznano, że dziadek okazał rozsądek. Wszyscy byli więc zdumieni, gdy moja matka na wieść o tym, co zaszło pod jej nieobecność, wpadła w niezrozumiałą wściekłość i zwymyślała swego ojca. „Czy zmęczyło cię już karmienie mnie i mojego dziecka? Czy zmęczyło cię już zaopatrywanie nas w odzież? Czy może twój dom jest już dla nas za ciasny? Nie martw się, wkrótce uwolnimy cię od siebie!” - krzyczała.
Zaraz też rozpoczęła przygotowania do wyjazdu. Mój dziadek - człowiek miły i pełen życia - nie potrafił odwieść jej od zamiaru opuszczenia rodzinnej sadyby, a jej argumenty brzmiały całkiem irracjonalnie. Dziadek przyszedł do mnie ze łzami w oczach. - Mój dom zawsze stoi dla ciebie otworem - powiedział - i dopóki cokolwiek posiadam, nie musisz martwić się ani o jedzenie, ani o ubranie. Wiem, że mówił szczerze, i do dziś wspominam go z miłością.
Zachowanie mojej matki faktycznie mogło wydawać się nierozumne - nie znaczy to jednak, że postępowała egoistycznie. Jej świadomość sięgała bowiem poza ograniczenia czasu, przestrzeni i całej widzialnej rzeczywistości, a jej działania naturalnie wynikały z tej mądrości. Dopiero później rodzina zrozumiała, że Drolma musiała opuścić swój dom, by wypełniła się część przepowiedzianego jej dużo wcześniej losu. Chodziło o ratowanie zdrowia i życia Tulku Gjurme Namcziaga Dordże - sędziwego opata Tenphel Gonpy, który coraz bardziej opadał z sił. Jej rolę przepowiedział sam Padmasambhawa.
Czy do gniewnej reakcji mojej matki przyczyniło się coś jeszcze - nie wiem, a teraz, po ponad 50 latach, nie sposób już to sprawdzić. Być może zniknięcie Drolmy zaoszczędziło cierpień jej ojcu; może konflikt wynikł także z potrzeby ochrony mojej osoby. Tak czy inaczej, w następstwie wspomnianej awantury zerwano więzy rodzinne i wraz z matką przeprowadziłem się do Tenphel Gonpy. Wkrótce po naszym wyjeździe odwiedził nas tam jej ojciec i oboje wyglądali na zupełnie pogodzonych ze sobą.
Przenosiny do miejsca odległego o około tydzień konnej jazdy oznaczały dla mnie początek nauki koniecznej dla przyszłego lamy. Przez kolejnych siedem lat, aż do 11 roku życia, kiedy to odszedłem na trzyletnie odosobnienie, całe moje życie regulowały rygory ścisłej dyscypliny, każdy mój ruch nadzorowali wychowawcy. Czasami moja stłumiona mentalna moc wybuchała: miewałem wówczas wiele wizji, wiele doświadczeń jasnowidzenia i niezwykłe sny, a niekiedy także przebłyski otwartej, czystej świadomości. Moja matka i nauczyciele traktowali to jako dowód moich szczególnych zdolności, które widocznie rozwinąłem w poprzednich żywotach. Jednocześnie zgodnie uważali, że muszę poddać się rygorom buddyjskiego treningu, ponieważ tylko dzięki własnej pracy odzyskam pełne urzeczywistnienie, które wcześniej było moim udziałem.
Pewnego razu śniło mi się, że bawiłem się na otoczonym kamiennym murem podwórku przy domu mojej matki. Nagle pojawił się pies, który przeobraził się w jelenia. Ten z kolei zmienił się w lamę, a lama - w smoka. Widziałem, jak smok rośnie, wzbija się w powietrze i znika w chmurach. Słyszałem jego ryk odbijający się echem od sklepienia nieba. Kiedy poprosiłem lamę o wyjaśnienie snu, ten powiedział: „Myślę, że śniłeś o własnym życiu, które zacząłeś jako bardzo niegrzeczny chłopiec”.
Nowy dom znaleźliśmy na północny wschód od Tromthar, po przeciwnej stronie wysokiego pasma gór. Były to ziemie dawnego królestwa słynnego Gezara z Ling, opiewanego w eposach króla Tybetu i wojownika. To jasne, dlaczego uznał on tę piękną krainę o falujących wzgórzach, trawiastych łąkach i skrzących się rzekach za warte zdobycia i utrzymania włości. Leży ona na wysokości ponad 12 000 stóp, lecz mimo tego krajobraz jest tu łagodny i rozległy.
Klasztor Tenphel Gonpa otaczały domy zamieszkane przez mnichów. Społeczność klasztorna zasiedlała jeden brzeg rzeki, a na drugim obozowali zazwyczaj nomadzi. Czasami przybywali, by wypasać tam swoje stada, kiedy indziej gromadzili się z okazji jakichś wydarzeń w świątyni. W tym rejonie było wiele innych klasztorów; najbliższy znajdował się około godziny jazdy konno. Wiadomości rozchodziły się tu szybko i miały niemal wartość pieniądza, zaś najlepszą walutą były anegdoty o lamach.
Nowy dom mojej matki był pięknie położony - wzniesiono go nad urwiskiem, w odległości około pół godziny spaceru od klasztoru. Rozciągał się stąd widok na całą rozwidloną dolinę.
Kiedy miałem jakieś cztery lata, przybyła do nas pewna mniszka. Na prośbę mego ojca, Sero Kharto Tulku, odbyła ona długą podróż z Lhasy po to, by uczyć mnie medytacji. Wkrótce rozpoczęły się lekcje, w trakcie których nie dowiedziałem się jednak, co powinienem kontemplować, ani też jak panować nad umysłem.
Mniszka była za to mistrzynią w wymuszaniu poprawnej postawy medytacyjnej. Starała się, bym siedział prosto jakbym kij połknął, by moje nogi były w pełni skrzyżowane, stopy oparte na udach a dłonie na kolanach, by podbródek był przyciągnięty do szyi, a język dotykał podniebienia. Były dni, gdy musiałem siedzieć z zamkniętymi oczami. Jeśli je otworzyłem, moja nauczycielka uderzała mnie w czoło przykazując: „Medytuj!” Kiedy indziej oczy miały być szeroko otwarte i nieruchome. Jeśli zapadałem w drzemkę, znów następowało uderzenie i znów słyszałem: „Medytuj!”
Trwało to tygodnie, a może miesiące - od bladego świtu aż po wieczorny spoczynek. W końcu straciłem poczucie czasu. Nie miałem żadnych przerw; posiłki przynoszono nam na miejsce praktyki. Jedyne chwile wytchnienia wiązały się z oddawaniem moczu - wychodziłem więc za potrzebą wiele razy w ciągu dnia. Kiedy mniszka zorientowała się, że nadużywam jej wyrozumiałości, całkowicie zabroniła mi wychodzenia. Zdarzało się więc, że nie wytrzymywałem, co także kończyło się poniżającym biciem.
Któregoś dnia musiałem jednak koniecznie wyjść na zewnątrz. Ponieważ wiedziałem, jaka będzie reakcja na moją prośbę, po prostu poderwałem się i przebiegłem obok mniszki. Ta cisnęła za mną swoją malą, która była wykonana z wyjątkowo dużych, twardych paciorków. Trafiła mnie w ogoloną głowę, nabijając liczne guzy. Porażony bólem, rozszlochany, wpadłem w ramiona matki. Gdy się uspokoiłem, Drolma wezwała mniszkę. - To mój jedyny syn - powiedziała. - Może nie jest dobrym uczniem, ale na pewno powinien pozostać przy życiu. Przynajmniej dopóki żyje, dopóty istnieje nadzieja. Z tymi słowami odprawiła moją nauczycielkę medytacji.
Wkrótce po jej wyjeździe matka udała się do rodzinnego skarbnika, którego poprosiła o opiekę nade mną. Był nim lama Ce Gyn, a jego metody całkowicie różniły się od metod mniszki. Kiedy nauczyłem się czytać zadane linijki lub opanowałem na pamięć określone fragmenty tekstu, lama pozwalał mi na krótki odpoczynek. Nie wolno mi było wprawdzie wychodzić na zewnątrz i bawić się z innymi dziećmi, ale mogłem zostawić książki i pobawić się chwilę w obecności lamy. Była to znakomita motywacja do szybkiego ukończenia nauki. Kiedy szło mi wyjątkowo dobrze, lama nagradzał mnie maleńkimi zabawkami, które sam wykonywał. Z kawałka tkaniny, kilku drewienek i kawałka sznurka budował na przykład tyci namiot podtrzymywany przez słupy, liny i paliki. Rzeźbił też ludziki i miniaturowe zwierzątka i uczył mnie, jak to robić. Miał złote ręce i obudził we mnie rozwinięte później artystyczne zdolności.
Miałem wówczas powtarzający się sen, w którym zjadałem z apetytem gotowaną, nieco zgrzytającą w zębach mieszankę roztopionego masła ze świeżo utartym pyłem kwarcowym. Według lamy Ce Gyna sen ten świadczył o tym, że zaczynam rozumieć czytane teksty. Odwzajemniając życzliwość i ciepło mojego nauczyciela, zacząłem z czasem uznawać go za swojego gegena - nauczyciela, z którym ma się najsilniejszą więź. Czule nazywałem go gegen-la.
Któregoś dnia poważnie zachorowałem i pięć dni leżałem w łóżku wymiotując i z silnym bólem głowy. Piątej nocy, w stanie półsnu, pojawiła mi się wizja ogromnej, wirującej trąby powietrznej, z której wyłonił się przerażający potwór o ludzkim ciele i ptasiej głowie. W jednej ręce trzymał pętlę wykonaną z jelit, a w drugiej ogromny, pełny żołądek, którym miotał niczym świetlistym piorunem. Wirujące monstrum znikło, rzucając mi przez ramię ostatnie spojrzenie. Wówczas w jednej chwili pojawiła się kobieta. Wołała do mnie: „Synu! Synu! Uważaj!” Miała bladoniebieską cerę, bardzo długie, sięgające ziemi niebieskie włosy i dosiadała tańczącego, niebieskiego lwa. Wokół niej unosiły się kwiaty. Wręczyła mi łuk i strzałę ze słowami: „O synu! Zrób to teraz, a dobrze!”
Zobaczyłem znów kulisty żołądek potwora, z którego wydobywała się fioletowa smuga przypominająca dym kadzidła. Zawisł on nad dwiema osobami z naszej okolicy - mnichem o imieniu Norgaj i młodą kobietą zwaną Jungdrung. Kiedy wziąłem w dłonie łuk i strzałę, sam z siebie zaśpiewałem:
Napinam łuk tego, co niezrodzone, wolne od pojęć.
Naciągam strzałę nieustannego, wrodzonego, wielkodusznego współczucia.
Wysyłam ją z mocą wolnego od przeszkód oświeconego działania.
Trafiam w sam środek tego, co nieurzeczywistnione i zwodnicze.
I wypuściłem strzałę, która pomknęła z przypominającym ryk smoka dźwiękiem „hung!” i trafiła prosto w żołądek. Ten stanął w ogniu i całkowicie spłonął.
Lama Ce Gyn przez cały czas leżał w swoim łóżku obok mnie. Kiedy opisywałem mu wszystko, co się wydarzyło we śnie, był bardzo poważny. - Nie pojmujesz jeszcze niczego z tych rzeczy, ani też nigdy nie słyszałeś podobnych słów. Tego rodzaju doświadczenie dowodzi silnego nawyku z poprzednich żywotów przeniesionego w obecne życie. Najwidoczniej posiadasz też ochronę i wyzdrowiejesz, a ponieważ zniszczyłeś żołądek, który był siedliskiem choroby, nasza okolica uniknie epidemii. Jednak dwie osoby, których dosięgnął dym, mogą zachorować. Nie mów o tym nikomu, bo w twoim życiu mogą pojawić się przeszkody. Jeśli zachowasz to dla siebie, moc twoich wizji wzrośnie i będą one czystsze - wyjaśnił mi nauczyciel.
Wszystko, co powiedział, wziąłem sobie do serca i nigdy nie paplałem o swoich wizjonerskich doświadczeniach. Zgodnie z przepowiednią lamy częstotliwość i wyrazistość moich wizji rzeczywiście wzrosła i aż do dzisiaj miewam tego rodzaju doświadczenia przynajmniej raz na dziesięć dni.
Zgodnie z przypuszczeniem lamy mnich Norgaj i kobieta Jungdrung zachorowali i wkrótce zmarli.
Nadszedł czas, bym otrzymał odpowiednie przekazy i rozpoczął praktykę Mańdziuśriego. Bodhisattwa Mańdziuśri jest doskonałym, samoistnym symbolem wszelkich przymiotów rozumu i transcendentnej wiedzy, a jego praktyka usuwa przeszkody w nauce. Upoważnienia do niej i koniecznych do medytacji wyjaśnień udzielił mi wysoki lama Khenpo Nałang Njandrak. Przygotował mnie on również do pierwszego w życiu odosobnienia, które miało trwać dwa tygodnie. Przez ten czas nie wolno mi było jeść niektórych pokarmów, takich jak cebula, czosnek i mięso. Przywołując błogosławieństwo istot mądrości i modląc się o pełny rozwój moich zalet, rozpocząłem praktykę. Celem buddyjskiej medytacji jest urzeczywistnienie prawdziwej natury umysłu, która na razie pozostaje przesłonięta nawykami i iluzjami ego - czyli nieoświeconego umysłu.
Lama Ce Gyn pomógł mi ustawić ołtarz; na nim umieściliśmy piękną małą filiżankę, a w niej wykonaną ze specjalnych substancji pigułkę, która w trakcie praktyki miała zostać nasycona błogosławieństwem bodhisattwy. Znaki poprzedzające odosobnienie były bardzo pomyślne. Śniło mi się, że znalazłem długi miecz, który odcina dualistyczne koncepcje. Miałem też kilka bezpośrednich wizji Mańdziuśriego. Przez siedem dni medytacji jego błogosławieństwo napełniało pigułkę swoją mocą. Siódmego dnia połknąłem ją. Tego dnia wybrałem się też do khenpo. Zawsze, gdy go odwiedzałem, otrzymywałem drobny poczęstunek - cukierek, suszone owoce albo kawałek mięsa.
Tego dnia jednak khenpo rozglądając się za czymś, czym mógłby mnie poczęstować, powiedział:
- Nie mam żadnego cukierka, a ponieważ wykonujesz praktykę Mańdziuśrego, nie mogę cię poczęstować mięsem. Co by ci tu dać?
- Och, jadłem już dzisiaj mięso - skłamałem. Był zdumiony.
- Nie powinieneś jeść mięsa dopóty, dopóki nie skończysz praktyki, czyli przez najbliższych siedem dni.
- Ale przecież już dzisiaj jadłem.
- Cóż, skoro nie utrzymujesz tego zobowiązania, myślę, że nic się nie stanie, jeśli zjesz jeszcze trochę mięsa - stwierdził nauczyciel.
Uciął więc kawałek suszonego mięsa, a ja go zjadłem.
Kilka dni później khenpo przybył do lamy Ce Gyna, by omówić postępy mojej praktyki. Obaj byli z nich zadowoleni, jednak khenpo zwrócił lamie uwagę: - Wiesz, on nie powinien w ogóle jeść mięsa w tym czasie. Teraz z kolei lama Ce Gyn wyglądał na zaskoczonego. - Oczywiście, że nie! Dlaczego myślisz, że je mięso? - spytał.
Obaj równocześnie spojrzeli na mnie. Próbowałem uniknąć ich wzroku. W końcu wszyscy się roześmialiśmy. Oszukiwałem i zostałem na tym przyłapany, ale koniec końców uniknąłem kary.
Lama Ce Gyn zaczął teraz wprowadzać do rozkładu mych codziennych zajęć formalne sesje medytacji. Budził mnie rano i wspólnie wykonywaliśmy praktykę Mańdziuśrego. Uczył mnie także posługiwać się rytualnym instrumentami muzycznymi - dzwonkiem drilbu i małym ręcznym bębenkiem zwanym damaru. Nauka trwała cały dzień, a wieczorem wykonywaliśmy praktykę strażników dharmy - przywoływaliśmy błogosławieństwo istot, które strzegą praktykujących na ścieżce do oświecenia. Lama Ce Gyn uczył mnie też gry na czynelach i wielkim bębnie, którego używa się podczas niektórych rytuałów. Nieformalne nauki, jakie wówczas otrzymałem, były naprawdę cudowne.
Kiedy pewnego razu mój nauczyciel usłyszał, że wraz z innymi dziećmi dokuczam starej żebraczce, która często nas nachodziła, upomniał mnie: - Można zgodzić się na stawienie komuś oporu, kto źle nas traktuje, a kto jest nam równy. Jeśli jednak ubliży nam ktoś słabszy, odpowiadanie ciosem na cios jest niewłaściwe. Ktoś taki znajduje się w ciężkim położeniu, ponieważ nie zebrał w przeszłości pozytywnego potencjału - dlatego też jest teraz bezsilny. Jego trudna sytuacja powinna rodzić w nas współczucie. Jeśli zachowamy się wobec takiej osoby agresywnie lub lekceważąco, osłabimy tylko szlachetne właściwości własnego umysłu. I nie ma tu znaczenia, co taki człowiek nam uczynił.
Jego słowa uświadomiły mi niewłaściwość mojego postępowania, więc od tej pory zostawiłem żebraczkę w spokoju.
Siedziałem akurat na ganku w towarzystwie lamy Ce Gyna, khenpo i kilku mnichów. Lama zajęty był szyciem. Ponieważ był doskonałym krawcem, często szył coś dla mnie lub mojej matki. Niespodziewanie ujrzałem, jak w oddali mknie do nas na koniu brat lamy. W pewnym momencie koń potknął się i runął wraz z jeźdźcem na ziemię. Poderwałem się z miejsca, wyrzuciłem w górę ramiona i wykrzyknąłem: - Och nie! Oni upadli!
- Co się stało? - zapytał zdziwiony lama. Uświadomiłem sobie wówczas, że cała ta scena rozegrała się jedynie w moim umyśle. Opisałem mu całe zdarzenie, lecz uznałem to wszystko za przejaw swego pomieszania.
Tymczasem kilka godzin później brat lamy Ce Gyna rzeczywiście przybył konno. Kiedy lama zapytał go o przebieg podróży, usłyszał: „Miałem trochę kłopotów. Koń wpadł w dziurę i przewróciliśmy się”. Moje zdolności jasnowidzenia nie były jednak pewne. Czasem ludzie przychodzili do mnie i zadawali konkretne pytania - niczego wtedy nie widziałem. Nie byłem w stanie wywołać wizji na żądanie. Pojawiały się one same z siebie, gdy od czasu do czasu coś przedzierało się przez moją zwyczajną świadomość.
Lama Ce Gyn musiał na kilka miesięcy nas opuścić. Zmarł pasterz strzegący stad mojej matki i należało odprawić należyte ceremonie pogrzebowe. Czując się nagle zwolniony ze ścisłej dyscypliny i nadzoru, zacząłem szerzyć wokół prawdziwe spustoszenie. Ukoronowaniem moich wybryków stał się bodaj najbardziej mroczny incydent z całego mojego dzieciństwa - a było to tak.
Ponieważ jako tulku od czasu do czasu przejawiałem już niezwykłe zdolności, a także ze względu na szacunek, jakim darzono Dała Drolmę, większość ludzi była dla mnie bardzo wyrozumiała i wręcz przesadnie cierpliwa. Zdarzały się jednak wyjątki. Na przykład moja matka niemal codziennie mnie biła, a jej przyjaciółka, Bidema, co rusz skarżyła na mnie, gdy tylko zauważyła, że robię coś niewłaściwego.
Matka zatrudniała wówczas służącą o imieniu Taszi. Liczyła ona sobie 13 lat i pomagała w kuchni. Zawsze częstowała mnie zebraną z mleka śmietanką, bawiła się ze mną i gdy tylko pozwalał na to czas, opowiadała różne historyjki. Choć znała ich tylko trzy czy cztery, opowiadała na tyle zajmująco, że bardzo lubiłem ich słuchać wciąż na nowo.
Taszi była także drobnym złodziejaszkiem. Moja matka nie troszczyła się zbytnio o podarunki, jakie składali jej inni, i służąca z tego korzystała. Podbierała tyle, że potrafiłem to zauważyć, ale nie aż tyle, by zauważali to inni. Nie donosiłem jednak o jej występkach więcej, niż ona donosiła o moich. Przestrzegając tej niepisanej umowy, żyliśmy w dobrej komitywie.
Któregoś dnia zdarzyło mi się wydłubywać z podwórka kamienie, które następnie wyrzucałem na zewnątrz. W tym czasie drogą poniżej szło kilka osób i niewiele brakowało, by rzucony przeze mnie skalny odłamek trafił jednego z przechodniów. Nie widziałem zbliżających się gości, był to czysty przypadek, lecz Bidema, która miała na mnie oko, doszła do wniosku, że znów rozrabiam. Poszła więc prosto do matki, a ta zaraz zaczęła mnie wściekle okładać.
Wtedy ja też wpadłem w furię. Rozgorzałem świętym oburzeniem z powodu niesprawiedliwego posądzenia, więc kiedy tylko matka mnie puściła, ruszyłem prosto do namiotu przyjaciółki matki. Gwałtownym ruchem odrzuciłem zamykającą wejście zasłonę; w środku nie było nikogo. W półmroku, bo światło przedostawało się tylko przez otwór wentylacyjny, zauważyłem stojący na ogniu gliniany garnek, w którym gotowała się słodka zupa ziemniaczana. Obok pieca stał moździerz do zboża i tłuczek. Bez namysłu chwyciłem tłuczek i roztrzaskałem nim garnek. Zupa, skorupy garnka, para i popiół - wszystko to wybuchło i zmieszało się ze sobą. Rzuciłem tłuczek w palenisko i uciekłem, otrzepując popiół, który pokrył mnie niczym śnieg.
Po czym, jak gdyby nigdy nic, wróciłem na podwórko i podjąłem na nowo swoją zabawę w rzucanie kamieniami. Nadeszła matka. Poderwała mnie do góry, zaczęła mną szarpać i okładać krótkim pejczem do końskiej jazdy. Była wcielonym gniewem. W drzwiach domu pojawiła się tymczasem Bidema, by ją jeszcze bardziej podjudzać. Jej złość także nie miała granic - tak gorzko się na mnie skarżyła, że aż płakała. Wówczas ja także przestałem nad sobą panować i z moich ust wyszło nagle oskarżenie: - Złodziejka! - wrzasnąłem.
Zaskoczona kobieta natychmiast zaprotestowała, lecz ja bezlitośnie obstawałem przy swoim. - Złodziejka! Złodziejka! - krzyczałem coraz głośniej. Gdzie jest paciorek z korala, który zabrałaś mojej matce? Gdzie srebrna sprzączka? Jedną po drugiej wymieniałem rzeczy, które, jak dobrze wiedziałem, ukradła Taszi. Im gwałtowniej Bidema zaprzeczała, tym mocniej upierałem się przy swoich oszczerstwach.
Początkowo matka mi nie wierzyła i wydawało się, że jedynym skutkiem mojej intrygi będzie tylko dalsze lanie. Po chwili jednak pozwoliła mi odejść. Nie sądzę, bym ją przekonał i na pewno nie straciła zaufania do przyjaciółki. Prawdopodobnie cały ten incydent nie wykroczyłby poza nasze podwórko, gdyby Bidema nie zaczęła żalić się na mnie innym. Niektórzy mimo wszystko uwierzyli moim oskarżeniom, co zaszkodziło jej tak, że w końcu od nas wyjechała.
Tymczasem ja, zamiast odczuwać skruchę z powodu kłopotów, jakie mój kłamliwy język przyniósł kobiecie, byłem z siebie zadowolony. Byłem zadowolony z uwolnienia się od problemu! I może właśnie dlatego nie uniknąłem szybkich karmicznych skutków moich oszczerstw. Nadszedł czas, że zostałem niesprawiedliwie oskarżony - fałszywie, ale być może sprawiedliwie.
Ukochany przeze mnie gegen-la - lama Ce Gyn - wciąż nie wracał, a tymczasem wyczerpała się cierpliwość matki wobec moich dzikich wybryków. Drolma uznała, że czas skończyć wakacje i mimo nieobecności lamy powrócić do nauki. Tak znalazłem się pod nadzorem jednego z najsurowszych mistrzów w rejonie Tenphel Gonpy, którego matka wybrała na mojego nowego nauczyciela. Był nim lama Łang.
Słowo łang znaczy „pełen mocy” - i zachowanie lamy Łanga w pełni odpowiadało jego imieniu. Jeśli zdarzyło się, że mnisi swobodnie gawędzili, a ktoś zauważył nadchodzącego lamę, czmychał, kto żyw pozostali zaś natychmiast przerywali rozmowę i zastygali w pozycji medytacyjnej, wyprostowani i milczący, dopóki nie przeszedł. Nic nie mówił, ale jedno jego spojrzenie przywoływało ich do porządku. Ci, którzy znaleźli się z nim sam na sam, czuli się skrępowani i robili się nerwowi. Lama Łang nigdy nie żartował, rzadko się uśmiechał, nigdy też nie naruszał własnych reguł surowej dyscypliny.
Wyprawiając mnie do niego, matka przydzieliła mi do towarzystwa mnicha, który dźwigał prowiant: ogromny udziec jaka, wiadro tsampy i wielką bryłę masła. Nowy nauczyciel mieszkał około pół mili pomiędzy domem mojej matki a Tenphel Gonpą. Jego dom był bardzo mały, właściwie była to pustelnicza chatka wyposażona jedynie w łóżko, ołtarzyk, maleńką kuchnię i spiżarnię. Dla mnie przygotowano małe łóżko obok ołtarza.
Już pierwszego dnia poznałem rozkład dnia lamy Łanga. Z pierwszym pianiem koguta nauczyciel siadał, zapalał lampkę maślaną i rozpoczynał medytacyjną praktykę. Budził mnie o świcie; odliczając paciorki mali recytowałem mantrę Mańdziuśriego. Następnie mniszka - siostra lamy - przynosiła nam herbatę, masło i tsampę. Tak więc nie musieliśmy nawet wstawać, by się posilić - wszystko nam przynoszono.
Pomiędzy śniadaniem a obiadem czytałem na głos zadane mi teksty. Lama w tym czasie nieprzerwanie recytował mantrę i obracał młynkiem modlitewnym, lecz jego ucho było czujne, wyłapywał moją najdrobniejszą pomyłkę. Jeśli popełniłem dwa lub trzy błędy pod rząd, mówił ciężkim głosem: „Twój poprzedni nauczyciel był słaby. Robisz zbyt wiele błędów”. Następnie wyciągał rękę i boleśnie zaciskał palce na moim udzie - siniak był widoczny jeszcze po kilku dniach. Poza tym lama nie stosował wobec mnie żadnych innych kar, choć czułem, że w razie potrzeby potrafi po nie sięgnąć.
Nie wolno mi było się bawić, ale dla wytchnienia mogłem wychodzić na zewnątrz chatki. Wolno mi było też niespiesznie spacerować i zwykle na tym poprzestawałem. Nigdy nie zaryzykowałem poznania konsekwencji naruszenia reguł obowiązującej mnie tu dyscypliny.
Od czasu do czasu pojawiali się goście, lecz lama Łang nie był towarzyski. Owszem, witał się z przybyłymi i odpowiadał na pytania, po czym goście odchodzili. Pod tym względem był przeciwieństwem lamy Ce Gyna, którego cieszyła obecność innych i rozmowy. Kiedy goście odwiedzali dom mojej matki, lama Ce Gyn, nie chcąc bym przeszkadzał, zwalniał mnie z lekcji i pozwalał się bawić na dworze. Trwało to niekiedy godzinę lub dwie, dopóki goście nie opuścili domu.
Każdego popołudnia lama Łang zwijał swój mały dywanik, wtykał go sobie pod ramię i razem maszerowaliśmy na wysoko położoną łąkę. Kiedy docieraliśmy na miejsce, lama sadzał mnie na dywaniku, a sam siadał na gołej ziemi. Z owego miejsca rozciągał się wspaniały widok - znajdowaliśmy się wysoko ponad klasztorem i wydawało się, że możemy oglądać cały świat. Nigdy nie gawędziliśmy, za to nieprzerwanie recytowaliśmy mantry, czemu towarzyszył monotonny terkot młynka modlitewnego lamy. Wieczorem podawano nam więcej tsampy i herbaty, mogliśmy wówczas nie przerywać sesji i praktykować aż do nocnego spoczynku. Mijały dni. Przez kolejne trzy miesiące uczyłem się i praktykowałem właściwie bez przerwy. Tęskniłem za lamą Ce Gynem, moim ukochanym gegen-la i za względną wolnością, którą mnie obdarzał. Z pobytu tutaj wyniosłem jednak niepodważalną korzyść: po trzech miesiącach u lamy Łanga czytałem lepiej, niż po dwóch latach nauki u lamy Ce Gyna. Doświadczyłem też, czym jest długi okres zdyscyplinowanej praktyki.
Śniło mi się, że bawiłem się na wyspie z pięciorgiem, może sześciorgiem dzieci, kiedy nagle ziemia wokół zaczęła drżeć i jakby kipieć. Pękający grunt nagle się rozstąpił, odsłaniając postać mieszkańca podziemi zwanego w Tybecie nagiem - ogromną, podobną do węża istotę o masywnej głowie i wyłupiastych oczach. Stwór wbił we mnie wzrok kołysząc się - był odrażający ponad wszelką miarę, jego ciało pokrywały ropiejące i krwawiące wrzody.
Najpierw opanował mnie obezwładniający strach, kiedy jednak zdałem sobie sprawę z cierpienia tej istoty, zastąpiło go współczucie. Szczera chęć pomocy uniosła mnie w powietrze. W mojej dłoni pojawiła się waza wypełniona pomarańczowym nektarem, którym polewałem całe ciało niezwykłej istoty, a ta natychmiast doznała ulgi.
Widząc dobry skutek moich starań, poczułem coś na kształt dumy. Wówczas z ciała naga wytrysnęła para i skropliła się na moim ciele. Zacząłem stopniowo drętwieć, i jedyne, co mogłem zrobić, to zawołać swoją mamę. „Ama! Ama!” - krzyczałem coraz bardziej przerażony. Wtedy z przestrzeni nieba wyłoniła się lecąca na białym sępie kobieta trzymająca zwierciadło. Wyglądała jak piękna Tybetanka z kruczoczarnymi włosami, o jasnej jak alabaster cerze, z karminowymi ustami i różanymi policzkami. Pamiętam jej czerwoną spódnicę i wplecione w diadem kwiaty. Jej ciało zdobiły liczne naszyjniki, na rękach i kostkach nóg miała bransolety. Kiedy biały sęp spłynął ku mnie, kobieta uniosła lustro - ujrzałem w nim cały wszechświat. W jaskrawym świetle dojrzałem ciąg wydarzeń, które miały nastąpić w przyszłości. Widziałem kremację, która przepowiadała śmierć mojej matki. Rozmaite dziwaczne stwory poruszające się w niewytłumaczalny sposób kilkadziesiąt lat później rozpoznałem jako samochody, dźwigi i inne ciężkie maszyny, nieznane w latach trzydziestych XX wieku w Tybecie. Ujrzałem też wiele innych rzeczy, lecz nie rozumiałem ich znaczenia.
Wówczas kobieta przemówiła:
Doskonałe, jakże doskonałe!
Demon, czarny naga poniżej
I mały, obdarzony miłością i współczuciem chłopiec
- jakże doskonała jest ta naturalna motywacja.
Łąki, drzewa i kwiaty poniżej
I wspaniały, słodki deszcz u góry
- jakże doskonała jest ta naturalna motywacja.
Błogosławieństwa Trzech Klejnotów u góry
A wiara i samaja poniżej
- jakże doskonała jest ta naturalna motywacja.
Wizerunki radości i smutku,
Taneczne figury, zręczne ruchy
- zobacz je jako nauczycieli przemijalności, iluzji.
Z tymi słowami - znikła i sen się skończył.
Kiedy opowiedziałem o tym lamie Ce Gynowi, ten sporządził listę moich snów i rzekł: - Wygląda na to, że nieco ci szkodzą nagowie. Przepowiednie, które pojawiły się w zwierciadle, wskazują na to, że uwolnisz się od tych przeszkód, jeśli wykonasz intensywne odosobnienia medytacyjne Tary, Hajagriwy i Wadżrakilai. Wydaje mi się też, że nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Nawet, jeśli będę żył bardzo długo, prawdopodobnie nie będę cię oglądał na starość. Mówiąc to, lama wydawał się smutny.
Dość niewiele czasu spędziłem z matką, a kiedy już przebywaliśmy razem, zwykle toczyliśmy burzliwe spory. Dlatego też z głęboką czułością wspominam niektóre wspólnie spędzone chwile. Pamiętam na przykład, jak kroiła mięso, smażyła na maśle i podawała mi. To drobne, intymne wspomnienie zachowałem w pamięci na zawsze.