505


Śnieg w czerwcu

1. UŚWIADAMIANIE



Uczyliście kiedyś matematyki maturalną klasę polonistyczną? Nie? No to najpierw spróbujcie wbić coś z trygonometrii do trzydziestu sztuk humanistycznych łbów, zamiast twierdzić, że wasza praca jest najcięższa na świecie, że słaba płaca, że wyzysk i że system zły.
Byłem świeżo po studiach, kiedy przyjęli mnie do tego licka na pełny etat. Stary matematyk odszedł właśnie na zasłużoną emeryturę, która jak najbardziej należała mu się po kilkudziesięciu latach walki z opornymi umysłami humanistów. Klasę III b dostałem po nim w spadku, ponieważ tak czy siak, trzeba wyedukować, choćby powierzchownie, rzesze młodzieży, żeby nie poszły potem w świat i wstydu nie narobiły, że nie wiedzą jak się dodaje ułamki zwykłe.
Generalnie drugiego września spotkałem się z gronem liczącym trzydzieści dwie składowe, które o matematyce wiedziały tyle, że pisze się na niej cyferki. W miarę upływu roku rozproszyłem mrok humanistycznych mózgów na tyle, żeby mieli chociaż ogólne pojęcie o funkcji kwadratowej, wielomianach i pochodnej.
I w zasadzie to z szanowną trzecią b miałem tylko jeden problem. Problem nazywał się Krzysiek Lewandowski, miał numer piętnasty w dzienniku, cztery jedynki w rubryce kartkówki i dwie w rubryce klasówki. I jednego plusa za aktywność, bo przyniósł z sąsiedniej sali tablice matematyczne na klasówkę z trygonometrii. Z której sam dostał jedynkę.
- Dobra, to do domu całe zadanie 15. No, nie jęczeć jak na średniowiecznych torturach, to tylko 10 przykładów!
III b zaczęła się wysypywać z klasy radośnie jak więzień po odsiedzeniu dwudziestu lat za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Mój krzyk "Lewandowski, zostań na chwilę w sali!" powstrzymał wymienionego wcześniej Lewandowskiego, który jednym glanem był już za progiem. Chłopak zawrócił i stanął przy moim biurku. Rozłożyłem przed nim dziennik.
- Patrz na swój numer. Pięć z polskiego, pięć z angielskiego, pięć z francuskiego, cztery z historii, pięć z wiedzy o społeczeństwie... Nawet z fizyki masz trzy.
- Kwestia dobrych ściąg i odpowiedniego towarzystwa w ławce, psorze. - Krzysiek wyszczerzył całe swoje uzębienie w promiennym uśmiechu.
- Czy ty naprawdę skrajnie nie rozumiesz matematyki? Obciach, żeby nie dopuścić cię do matury przez matmę.
- Może mi psor za piękne oczy dwa wstawić. - zatrzepotał rzęsami.
- Nie. Co tydzień w czwartek będziesz zostawał po lekcjach na prywatnych korepetycjach. I będziesz miał je dopóty, dopóki nie zaczniesz mi śpiewać tabliczki mnożenia, obudzony w nocy o północy nie wyklepiesz mi twierdzenia Pitagorasa i nie wykujesz wartości trygonometrycznych na blachę.
- Znaczy, zaczynam od przyszłego tygodnia?
- Nie, zaczynasz od teraz. Posadź swój tyłek na krześle i wyjmij zeszyt.
Już po pierwszych lekcjach okazało się, że to dziwne, niepojęte stworzenie z niebieskimi ślepiami i sięgającymi ramion jasnymi włosami, wiecznie w styranych glanach i spranych czarnych koszulkach z nazwami metalowych zespołów, nad podziw dobrze przyswaja wiedzę z funkcji, trygonometrii, granic...
- Umiesz to. - oznajmiłem któregoś popołudnia z najwyższym zdumieniem, kiedy Krzysiek ziewając, przeciągając się i jedząc kanapkę jednocześnie, w ciągu trzech minut rozwiązał zadanie z rozszerzonej matury z matematyki. - Wyjaśnij mi na kiego grzyba zamiast rozwiązywać to wszystko na klasówkach, rysowałeś mi na nich smoki, kaligrafowałeś jakieś szemrane napisy runami albo pisałeś teksty piosenek Nightwisha?
- Wie psor, odpowiedź jest prosta.
- Jaka?...
Zamiast mi kulturalnie odpowiedzieć jak maturzysta na poziomie, on nachylił się przez dzielącą nas ławkę, po czym zwyczajnie mnie pocałował. Nie powiem, wykonał gest odważnie, ale kiedy się cofał, jego oczy wyrażały tajony strach. I przed samym sobą, bo dopiero teraz chyba zorientował się, co zrobił, i przede mną, bo ja też wyszedłem już z szoku i dotarło do mnie, dlaczego przez chwilę nie mogłem nabrać tchu. Wyraźnie bał się mojej reakcji.
- Co ty w ogóle wyprawiasz? - zapytałem cicho, na wypadek gdyby kochana pani Krysia, woźna na tym piętrze, znów siedziała pod drzwiami z uchem przytkniętym do dziurki od klucza.
- Ja... Bo ja... Ja... - zająknął się Krzysiek.
- No wiem, że ty! Nie ma tu nikogo innego!
Chłopak spuścił wzrok i wbił go w końce swoich paznokci, jakby dookoła nie było ani jednego ciekawszego obiektu do obserwacji. Patrzyłem na niego wyczekująco. W końcu wziął głębszy oddech, podniósł na mnie szkliste oczy i wyszeptał cichutko.
- Bo ja... Ja psora kocham... Od początku się w psorze zakochałem... I... I chciałem, żeby psor zwrócił na mnie uwagę... I... I ja wiem, że to głupie było... I wiem, że sam głupi jestem...
Złapałem go za podbródek i uciszyłem pocałunkiem. Krzysiek wytrzeszczył na mnie swoje ślepia, ale kiedy wreszcie je przymknął i rozchylił zapraszająco usta, ja się cofnąłem. Sporo samozaparcia mnie to kosztowało, ale niemniej udało mi się i uważam, że należy mi się za to jakiś medal albo order.
- Nie teraz. - mruknąłem konspiracyjnie. - Pod drzwiami może być pani Krysia, a poza tym nie mogę związać się z uczniem. Pedofilia i takie tam, sam rozumiesz. - wzruszyłem ramionami.
- Ale... Ale nie powie mi teraz psor chyba, że... Że... - w jego oczach znów zaczęły się zbierać łzy.
- Skończ szkołę. I zdaj maturę. A potem możesz się do mnie wprowadzić i będziemy żyć długo i szczęśliwie. - puściłem mu oczko, wywołując u chłopaka pełnozębny wyszczerz.
- Psorze... Psor wie, jak długo ja się z tym męczyłem?... I... I w ogóle...
- Dobra, na razie możesz mówić do mnie "psor", ale potem zaczynasz po imieniu, rozumiesz? Jeszcze tego by mi brakowało, żeby mój chłopak zwracał się do mnie po tytułach naukowych...
- Dobrze!
Do domu wracał w podskokach.

Zdał maturę z matematyki wzorowo. Studiuje informatykę na politechnice. I mieszka ze mną w charakterze mojego partnera życiowego.

Pracowałem w liceum humanistycznym drugi rok. Tłumaczyłem właśnie przyszłemu dziennikarzowi, jak bardzo potrzebne mu w życiu będą ciągi, kiedy ktoś zapukał do drzwi i wetknął głowę w szparę.
- Cześć, Gabriel. Możesz wyjść na chwilkę?
Oczywiście nie mogłem, bo zostawiona samopas klasa II c roznosi w strzępy całą salę. I oczywiście pod presją uroczego uśmiechu mojego faceta, pozostawiłem pracownię matematyczną na pastwę dwudziestu ośmiu obecnych dzisiaj diabłów.
- Lekcje mam. - ofuknąłem swoje cudowne kochanie, które stawało właśnie na palcach, żeby pocałować mnie w policzek. - I w ogóle to skąd ty się tu wziąłeś?
- Mam wtyki. - uśmiechnął się zaczepnie. - Swego czasu zaprzyjaźniłem się z panią Marysią z szatni, to przepuściła absolwenta w potrzebie.
- A w jakiej ty znowu potrzebie jesteś, co?
- Odwołali nam dzisiaj wykłady z analiz matematycznych, a ja zapomniałem kluczy do domu. Pożycz mi swoje, cooo?
- Masz. Tylko lepiej, żebyś był w mieszkaniu, jak skończę lekcje i przyjadę, bo jak psa zabiję.
- No co ty, Krzysia swojego ukochanego będziesz bił? - zrobił minę szczeniaka.
- Co tam, bił... Nie będę się bawić, tylko w progu ukatrupię... No, wyjazd mi stąd. Muszę im zadać pracę domową zanim dzwonek zadzwoni i się rozpierzchną.
Wróciłem do klasy, która - o dziwo - prezentowała się całkiem porządnie jak na dwie minuty spędzone sam na sam z II c. Los postanowił jednak, że dzisiaj prowadzenie lekcji nie ma większego sensu, bo zanim otworzyłem usta, żeby kontynuować, zadzwonił mój telefon. Odebrałem, nie patrząc nawet, kto dzwoni, bo z góry założyłem, że to pewnie facet mojego życia o czymś zapomniał i koniecznie musi mi to powiedzieć o dziesiątej siedemnaście, bo nie może poczekać do wieczora.
- Krzysiek, ja tu lekcję próbuję prowadzić, więc przestań cyrk odstawiać, bo ja cię normalnie...
- Gabryś?
- Mama?
No, nie powiem, nie spodziewałem się, że o dziesiątej siedemnaście postanowi zadzwonić do mnie ze Stanów moja własna matka. Z ciężkim sercem kazałem klasie pozbierać klamoty i wynieść się na przerwę 10 minut wcześniej, byle cicho, bo jak się dyrka dowie, to będą mieć i u mnie na matmie przechlapane, i u dyrki na angielskim. Kiedy młodzież posłusznie emigrowała na korytarz, przeprosiłem rodzicielkę i zapytałem, co jest powodem jej telefonu.
- Wracam na święta do Polski. - oznajmiła radośnie. - Chcę, żebyś mnie pojutrze o trzeciej z Okęcia zabrał. Będziesz?
- No będę, będę. - mruknąłem, już zastanawiając się, jak by tu zakombinować i znaleźć zastępstwo dla I d na ósmą godzinę lekcyjną.
- A jak tam u ciebie w ogóle? Rafałek i Michałek zdrowi?
- Zdrowi, zdrowi. - zapewniłem matkę, że jej dwaj pozostali synowie mają się świetnie i cudownie, poprosiłem, żeby nie brała za dużo rzeczy, bo ja mam tylko małe Tico i przypomniałem, jakie drogie są rozmowy międzykontynentalne.
Usiadłem ciężko przy biurku. Po namyśle sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Krzyśka.
- Krzysiek?
- Co tam, słoneczko?
- Gdzie jesteś?
- Na mieście w autobusie. Zakupy robię, żeby obiad zrobić, żebyś przyszedł na ciepły posiłek i nie mówił, że twój facet o ciebie nie dba, a co?
- To idź do księgarni i sprawdź, czy nie ma jakiejś książki w stylu "Jak powiedzieć rodzicom, że jestem homoseksualistą", a jak jest, to kup.
- Ooo, mama wraca ze Stanów?
- Tya.
- A nie prościej byłoby mnie przechować u kogoś na parę dni?
- Nie, bo mnie wcale nie prościej będzie się tłumaczyć, dlaczego mam w szafie tyle metalowych ubrań, po co mi plakaty Nightwishów i innych Kornów na ścianach i dlaczego mam czarną łazienkę. Ani tym bardziej po co mi w tej łazience tyle prezerwatyw, oliwek nawilżających i olejków do masażu. Kotek, ona musi cię poznać i musi się dowiedzieć, że ja z tobą i z nikim innym! Albo to zaakceptuje, albo nie! Trudno!
- Dobra, słoneczko. To ja idę szukać tej książki dla ciebie, bo tam może jakieś mądrzejsze sposoby na uświadamianie rodziców są niż wykrzyczenie im tego w twarz. - zachichotał do słuchawki. - No żesz szlag! Przez ciebie pojechałem dwa przystanki za daleko! Muszę się teraz wracać!
- Dobra, to kończę. Do zobaczenia w domu.
- No, papa.
Czaaarnooo ja to widzę, oj czaaaaarnooooo...

Kiedy wróciłem do domu nikt nie czekał na mnie na wycieraczce, nikt nie rzucił mi się na szyję w progu ani nikt nie przywitał mnie pocałunkiem w przedpokoju. Rozebrałem się i wszedłem do kuchni, skąd dochodziły dziwne dźwięki i zapachy. Krzysiek dźgał łopatką jakieś mrożone warzywa na patelni, śpiewając przy tym coś z nowego albumu Good Charlotte.
- Co tam robisz ciekawego? - objąłem go od tyłu i rzuciłem okiem na kuchenkę. - Kurczak z ryżem i warzywami? Umiesz ugotować coś takiego?
- Nie. Specjalnie zaprawiłem to cyjankiem, żebyś umarł, wijąc się w męczarniach, i zostawił mi w spadku mieszkanie, samochód, sprzęt AGD i RTV i ten kubek z zielonym kotem, z którego nigdy nie dajesz mi pić. - burknął mało przyjaźnie Krzyś, zwiększając ogień pod patelnią.
- Nie obrażaj się. - pocałowałem go w szyję. - Widzisz, ja z doświadczenia wiem, że studenci z reguły nie mają za dużo do czynienia z potrawami skomplikowanymi bardziej niż zupa w proszku. Była książka?
- Była. Wziąłem taką, która miała najmniej debilistyczny tytuł.
Sięgnąłem po leżącą na blacie stołu książkę w twardej oprawie. Nie była gruba, co świadczyło o tym, że rodzice są w stanie przekonać się do homoseksualizmu dziecka w ciągu mniej więcej pięćdziesięciu stron.
- "Mamo, tato, jestem gejem". - przeczytałem różowy tytuł wysmarowany na okładce niewyszukaną czcionką Times New Roman 72 punkty. - I co? I to niby nie jest debilistyczny tytuł?
- Pomyśl sobie, że inne miały bardziej. - wzruszył ramionami Krzysiek, stawiając przede mną parujący talerz. - W ogóle w dziale z poradnikami uczepiła się mnie jakaś durna stara baba.
- Nieładnie tak mówić o starszych ludziach! - zrugałem chłopaka, pakując do ust następną porcję ryżu. - I co ona ci tam robiła?
- Najpierw zaczęła robić jakieś uwagi o satanistach i czarnych mszach. Potem zapytała mnie, jakiego jestem wyznania, a jak odpowiedziałem, że jestem ateistą, to pomachała mi przed nosem jakimś półmetrowym krzyżem, który miała na szyi, i powiedziała, że powie księdzu na spowiedzi, że próbowałem ją ściągnąć na czarną drogę. A jak zobaczyła, jakiego rodzaju poradniki na daną chwilę mnie interesują, to już w ogóle cały Empik nasłuchał się, że jestem zboczonym pomiotem Szatana, dzieckiem Lucyfera z nieprawego łoża i Bóg jeden wie co jeszcze, bo ja już nie, bo zapłaciłem i wyszedłem.
- A no to jednak durna stara baba była. - przyznałem, wybierając widelcem resztki ryżu i warzyw.
- A widzisz. - Krzysiek wstawił naczynia do zlewu, układając z nich monumentalną wieżę, której stabilność wahała się na granicy zasady ciążenia. - Myjesz gary. - oświadczył mi tylko. - Ja idę się do egzaminów uczyć.
Chciałem zaprotestować, zasłaniając się migreną, sprawdzaniem klasówek III e i lekturą książki o uświadamianiu rodziców, ale co ja mogłem powiedzieć drzwiom kuchennym, które dobitnie zatrzasnął za sobą mój facet?

Leżeliśmy obaj na łóżku. Ja z książką o wybitnie obciachowym tytule, a Krzysiek w lawinie kartek zapisanych przykładami. Moje sceptyczne nastawienie do poradnika okazało się w pełni uzasadnione.
- Boże, ta autorka to pewnie na oczy geja nie widziała. Napisała, że trzeba uświadomić rodziców, jak bardzo jest udane moje pożycie seksualne z osobą tej samej płci.
- ...Siedem razy dwadzieścia razy osiem dodać dwa pi kwadrat podzielone na szesnaście... Faktycznie kretynka. ...Plus dwieście osiemdziesiąt sześć do sześcianu minus cztery razy sześćset dwanaście... Znaczy co, ja mam powiedzieć twojej mamie, że uwielbiam kochać się z tobą w satynowej pościeli w blasku świec? ...Minus osiemnaście minus dwieście pięć razy czterdzieści trzy plus siedemnaście... A napisała ilu rodziców statystycznie dostaje zawału, kiedy syn rozwodzi im się na temat tego, co robi nocą ze swoim partnerem? ...Razy trzydzieści pięć plus siedem pierwiastków z dwóch plus cztery pierwiastki z trzech...
- Wyłącz sobie trójkę przed nawias. No właśnie ta babka jest chyba święcie przekonana, że wszyscy są tolerancyjni i cierpliwi jak papier. Pomnóż obie strony przez dwa.
Przerzuciłem książkę na spis treści. Jakoś nie zaszokował mnie brak rozdziału typu "Co zrobić, kiedy rodzice mnie wydziedziczą, rodzeństwo przestanie utrzymywać kontakt i cały świat nie zaakceptuje mojej odmienności". Cholerna baba chyba założyła sobie różowe okulary zanim zaczęła pisać te oderwane od rzeczywistości bzdury.
Nagle ktoś zapukał do drzwi sypialni. Właściciel czerwonej głowy nie czekał na odpowiedź, tylko śmiało zajrzał do środka.
- Siemka brachol. Siemka Krzysiek.
- ...Razy dwadzieścia pięć plus... Siema, siema Michał. ...Dwanaście podzielić na osiem pierwiastków z trzech...
- Wpieprzasz się ludziom do sypialni jak do siebie... - mruknąłem znad spisu treści. - Ej, ej, gdzie mi z tymi zafajdanymi buciorami do łóżka! Ja tu śpię! Zabieraj zwłoki! Spadaj w te pędy na kanapę!
Mój młodszy brat, który cudem dotarł do trzeciej klasy liceum i jeszcze twierdził, że zda maturę z chemii, rozwalił się pomiędzy nami na łóżku, przeciągnął się i wyjął mi z rąk książkę. Przeczytał tytuł i parsknął śmiechem.
- Mamuś wraca i chcesz ją przygotować psychicznie na Krzysia?
- Na to wygląda, prawda? - burknąłem, zabierając Michałowi książkę. - Oddaj, bo wypaprzesz tymi tłustymi paluchami, a czterdzieści złotych kosztowała. Znowu żarłeś w McDonaldzie, co?
- Ja nie mam faceta, który by mi obiad ugotował. Ani dziewczyny nie mam. W ogóle w kawalerce żyję i mam mniej przestrzeni życiowej niż więzień w swojej celi. Ooo, sesyjka, co Krzy?
- ...Minus trzydzieści dwa... No sesyjka, sesyjka. ...Razy dwa razy pierwiastek z dwunastu...
- Dobra, tak tylko przylazłem sprawdzić, jak bardzo stresujecie się wizytą mamy. I Rafi kazał przekazać, że on i Gośka urządzają u siebie Wigilię w tym roku, że macie być na siódmą, że nie musicie w garnitury się wpychać, bo Krzy w garniaku nie do twarzy i że ekspres do kawy im się zepsuł, więc w razie co, to wiecie, co im na gwiazdkę kupić.
- Wsjo? To spadaj, bo się edukujemy.
- Dobra, nare! Nie zauczcie się na śmierć.
- My chociaż umrzemy jako wykształceni i inteligentni ludzie.
Michał wyemigrował z mieszkania. Poczytałem jeszcze trochę kretyńskiej książki, trochę od tyłu, trochę wspak i trochę do góry nogami, ale nadal byłem w kropce jeśli idzie o cywilizowane sposoby uświadamiania rodziców o swojej orientacji. Krzysiek usnął w stercie papierów. Zrzuciłem tylko trochę makulatury na dywan i nakryłem nas kołdrą. Zasnąłem z nadzieją na to, że przyśni mi się jakiś dobry pomysł, bo inaczej idę dać na tacę i prosić Pana Boga o to, żeby moja matka miała zdrowe serce i szeroką tolerancję.

- Nie! Dlaczego u mnie akurat? - przytrzymałem słuchawkę ramieniem, bo jedną ręką nie udało mi się zawiązać krawata, a Krzysiek buszował po łazience, więc nie mógł przyjść mi z pomocą.
- Bo ja mam remont kuchni, Gośka się uparła na tą glazurę w motylki i nie ma zmiłuj. A Michaś ma kawalerkę i burdel taki, że czasami sam własnej łazienki nie potrafi znaleźć. - wytłumaczył mi spokojnie Rafał tonem dojrzałego, starszego brata tłumaczącego coś niebosko banalnego jakiemuś kretynowi.
- A ja mam jedno łóżko w sypialni i to całkiem zajęte. - burknąłem. - Mam wysłać mamę na kanapę w salonie? No chyba sobie żartujesz!
- Nie. Mamie oddacie łóżko, a sami kulturalnie wyniesiecie się do salonu. I jak parę dni któreś prześpi się na dywanie, to mu nic nie ubędzie.
- Nie wyobrażasz sobie chyba, że każę Krzyśkowi spać na dywanie z kinem domowym służącym za poduszkę!
- Ja ciebie miałem tutaj na myśli, idioto. - mruknął z przekąsem Rafał.
- Gabrieeel! Jeeeść!
- Bądź cicho przez chwilę!
- Do mnie mówisz?
- Nie, do Krzyśka, który całej okolicy manifestuje swój głód. Słuchaj, ty wiesz, że mama nie wie, że ja i on... no... I wiesz też, że obaj nie wiemy, jak na to zareaguje. Nie sądzisz, że sprowadzając ją do mnie tylko podnosimy ryzyko jej zawału i mojego wydziedziczenia?
- Przestań gadać wreszcie! Nic nie słyszę!
- Do mnie się drzesz?
- Nie, do Gośki. Nie wyślemy przecież rodzonej matki do hotelu. Opracowuj strategię, a ja po nią pojadę jutro o trzeciej z Gosią, żebyście się mogli przygotować, okej?
- Nie zadawaj głupich pytań, skoro wiesz, że jestem przyparty do muru i mam związane ręce. - prychnąłem mało kulturalnie.
- Gabriel, nooo! Przestań nawijać, jeść mi się chce! - zawył płaczliwie Krzysiek.
- Kończę, bo się do pracy spóźnię.
- Zrób ze dwie kartkówki, to się rozluźnisz. - zachichotał Rafał i odłożył słuchawkę, nie siląc się nawet na pożegnanie.
- Rodzeństwo, cholera... - mruknąłem. - Ubieraj się, kotek.
- Kiedy ja jestem taaaki głodny! Nie mogę myśleć z pustym żołądkiem! A pierwszą przerwę w wykładach mam dopiero wpół do jedenastej! I nie próbuj mnie teraz pocałować! Zabieraj pysk, bezduszna gnido! Robisz to, bo chcesz mi zamknąć usta! Nie! Domagam się śniadania! Już!
- Kupię ci po drodze. - uśmiechnąłem się do nadąsanego partnera i pociągnąłem go do przedpokoju.

Staliśmy dwadzieścia minut w korku. Krzysiek na pewno do końca życia będzie mi wypominał to, że do wpół do jedenastej siedział na wykładach o suchym pysku i siedziałby dłużej, bo zapomniałem mu pieniędzy w samochodzie dać, ale pożyczył parę złotych od koleżanek z robotyki i przebiedował na pomidorówce w proszku, jednym Marsie i puszce Sprita.

Gdybym nie kupił mu czekoladek i czerwonej róży, pewnie fochałby się do tej pory i skazywał mnie tym samym na przedłużający się celibat.

Spaliśmy. Przynajmniej do godziny piątej dwadzieścia dwie, kiedy z mojego snu o wycieczce na Teneryfę wyrwał mnie Krzysiek.
- Gabriel. - syknął mi do ucha. - Słyszałem jakiś hałas w przedpokoju.
- Albo ci się śniło, albo po prostu coś spadło. - ziewnąłem. - Mówiłem, żebyś nie rzucał butów na szafkę pod lustrem.
- A jak to jakiś złodziej? - nie dawał za wygraną.
- To na pewno od razu wywaliłby się o stojak na parasole, który z przyczyn dla mnie irracjonalnych zostawiłeś na środku przedpokoju, i, lecąc na pysk, rozciąłby sobie głowę o futrynę drzwi do kuchni. - przyciągnąłem go do siebie. - Śpij. Mamy jeszcze jakąś godzinę snu i ja nie zamierzam jej marnować na nic innego.
Chyba poddał się mojej argumentacji, bo przymknął oczy i wtulił się we mnie. Już miałem wracać na Teneryfę, kiedy z przedpokoju dobiegł nas łoskot. Zerwaliśmy się do pozycji siedzącej, a Krzysiek z miejsca wcisnął się w moje ramiona.
- Co ty robisz? - syknąłem do niego.
- Jeśli mamy tu zginąć zaszlachtowani przez anonimowego złodzieja, to ja chcę umrzeć przy tobie! - zadeklarował się drżącym głosem.
- Nie głupiej. - ofuknąłem go. - Masz szlaban na horrory, thrillery, Detektywów i W11. Idę sprawdzić, kto się wyrżnął o stojak na parasolki.
- Nie! - pisnął Krzyś, obejmując mnie mocniej. - Nie zostawiaj mnie tu samego! Boję się!
- Ta... Tak właśnie czułem, że zżera cię strach o moje bezpieczeństwo... - mruknąłem i już miałem się wyplątać z jego ramion, kiedy ktoś rozcierający sobie guza na czole stanął w drzwiach sypialni.
Zapadła grobowa cisza.
- Mama? - wydusiłem w końcu.
To była sytuacja tak zwana jednoznaczna. Cóż, wyglądało na to, że mam już za sobą to sakramentalne "Mamo, musisz coś wiedzieć, jestem gejem".
- Gabriel? - wydusiła w końcu moja rodzicielka. - Co ty robisz z tą dziewczyną w łóżku?
A nie. Przepraszam. Zapomniałem, że miałem w horoskopie na ten tydzień przewidzianego odgórnie pecha. No tak, pomylić długowłosego Krzyśka w przynajmniej cztery numery za dużej koszulce Linkin Park z dziewczyną wpół do szóstej rano w grudniu, kiedy jedynym źródłem oświetlenia jest lampka na przedpokoju. Że też o tym nie pomyślałem, kiedy w myślach układałem testament...
- Mamo, idź do kuchni. Zaraz do ciebie przyjdziemy. - westchnąłem.
Kobieta posłusznie wycofała się i przykładnie zamknęła za sobą drzwi. Spojrzały na mnie dwie błyszczące w mroku gałki oczne mojego chłopaka.
- A jakbym mówił wysokim głosem, nie patrzył jej w oczy i wyniósł się na tydzień do Michała na przykład? - uśmiechnął się niepewnie.
Przewróciłem oczami, wystukując numer na słuchawce telefonu bezprzewodowego, który oficjalnie stał się naszą własnością miesiąc temu, kiedy zapłaciłem za niego ostatnią ratę.
- Ależ oczywiście. - sarknąłem. - Przy włączonym żyrandolu w kuchni na pewno nie zauważy zarostu, włosów na nogach i braku piersi. Załóż spodnie, kotek. Michał? No wreszcie!
- Gabriel, ty pojebie! Wiesz, która jest godzina?! Jak masz jakiś problem, to dzwoń sobie na bezpłatną infolinię, a nie do mnie!
- Problem jest. I infolinia mi nie pomoże.
- Jeśli na Ziemię leci asteroida, atakują nas kosmici albo do drzwi zapukali ci z rańca czterej jeźdźcy Apokalipsy, to nie do mnie z tym problemem!
- Michał, zamknij ryj i słuchaj. Matka do mnie przyjechała. Na razie jest przeświadczona, że nakryła mnie w łóżku z jakąś dziewczyną, o której miałem czelność jej nie powiedzieć, ale zaraz... Przestań się ryć! Słyszysz?! Ona mnie utopi w wannie, posieka na kawałki i wsadzi do zamrażarki!
- AHAHAHAHAHA!!! No to co ja niby AHAHAHAHA mam twoim zdaniem AHAHAHAHAHAHA zrobić? - dałbym sobie rękę uciąć, że to małe diablę płacze już ze śmiechu i tarza się po całym łóżku, absolutnie nie przejęte powagą sytuacji i realnością zagrożenia mojego życia.
- Zadzwoń do Rafała i przyjedźcie uratować moje szczątki, żeby zapewnić im godziwy chrześcijański pogrzeb. - mruknąłem. - I od razu ci mówię, że jak będziecie za późno to dostaniesz mniej prezentów na gwiazdkę, bo ja będę leżał w kostnicy, a Krzysiek wyda wszystko na zakład pogrzebowy. - dodałem, zanim się rozłączyłem, z nadzieją, że materialistyczna część duszy mojego młodszego brata zostanie poruszona informacją o ewentualnych stratach na święta.
Krzysiek siedział na brzegu łóżka i zakładał spodnie w tempie kogoś, komu najmniej zależy właśnie na tym, żeby mieć je już na tyłku. Sięgnąłem po koszulę i swoje bojówki. Ubrałem się, ale u Krzyśka nie widziałem znaczących postępów. W zasadzie nie zobaczyłem żadnych postępów.
- Cudownie udajesz, że coś robisz, w istocie nie robiąc nic. - parsknąłem. - To zakrawa na talent.
Chłopak spojrzał na mnie jak skatowany pies. Uklęknąłem przed nim i przytuliłem go, głaszcząc po skołtunionych włosach.
- Spokojnie. Może obędzie się bez ofiar w ludziach. Chodź. - pocałowałem go w policzek.
Zrozumiałem błąd w rachunku. Kiedyś już matka zapomniała, że w Polsce nie ma P.M. i A.M., a między siedemnastą a piątą jest u nas jakieś dwanaście godzin różnicy. Widać zapamiętała to i trzecia naprawdę oznaczała trzecią, a nie piętnastą. Musiała przyjechać taksówką albo czymś podobnym, bo przyjście z Okęcia na pewno nie zajęłoby jej dwóch godzin.
Stanęliśmy przed drzwiami sypialni, trzymając się za ręce, z uczuciem ludzi, którzy bez wykrywaczy metalu wchodzą na zaminowane pole.

Matka zdębiała. Najpierw pobladła, a potem się zaczerwieniła. Miałem jej właśnie zaproponować zimnej wody albo czegoś w ten deseń, bo tak mnie na przysposobieniu obronnym w szkole uczyli, kiedy rozległ się huk podobny do wywalania z zawiasów moich zabójczo drogich antywłamaniowych drzwi od Gerdy. Do kuchni wpadł Michał, a matka osłupiała jeszcze bardziej, bo widać przez telefon nie raczył poinformować jej, że przefarbował sobie włosy na czerwono, a Gośka po znajomości zrobiła mu na nich czarne pasemka.
- Mama, wszystko jest w porządku! - machał rękami i darł się tak głośno, że zaraz na pewno pokażą się pierwsi sąsiedzi z pretensjami o zakłócanie ciszy nocnej. - Bez kitu! Krzy jest wporzo! Naprawdę! Byliśmy niedawno na koncercie Metallici i nocowaliśmy razem i wcale się do mnie nie dobierał! On tylko za Gabim jest! Mama, serio! Oni ze sobą chodzą jakiś rok już chyba! To prawie jak stare małżeństwo, tylko bez ślubu! Obaj są spoko, więc nie zabijaj ich! Gabi mi obiecał PS-a pod choinkę!
Ciężko powiedzieć, jak długo trwałaby jeszcze ta lawina rozpaczliwych błagań o ocalenie mojego życia celem otrzymania obiecanej konsoli, gdyby zaciśnięta pięść Rafała nie opadła karcąco na łeb Michała. Ale w sumie dobry sposób informowania rodziców o homoseksualizmie, nie? Zaaranżować wszystko tak, żeby ktoś inny powiedział to za ciebie. Nawet jeśli wyszło to przez przypadek, i tak poczułem się wyjątkowo sprytny i przebiegły.
- I... I ty chcesz powiedzieć... że twój brat... i... i ten chłopak...? - mama wybałuszyła oczy i przez chwilę pomyślałem, że nawet gdyby jej tak zostało, to oszpecałoby ją to i tak tylko nieznacznie, a do tej pory tajemnicą jest dla mnie fakt, jak z mieszanki genów niekoniecznie pięknej kobiety i niskiego, łysawego urzędnika wyszło trzech, nie przechwalając się za mocno, atrakcyjnych mężczyzn.
- No. - odpowiedział krótko, zwięźle i na temat Michałek. - A to nie widać? - pokazał palcem na nasze złączone ręce i w mniemaniu Rafała zasłużył sobie tym samym na kolejny cios pięścią w czubek głowy.
Gdyby matka już nie siedziała, na pewno usiadłaby w wrażenia. Patrzyła kolejno po całej naszej czwórce, jakby desperacko czekała na to, że któryś wybuchnie śmiechem i krzyknie "Prima aprilis" czy coś w tym guście. Spojrzała na mnie błagalnie. Całkiem jak kobieta, którą przeraża fakt, że komplet genów czyniący mnie takim przystojnym facetem zmarnuje się i nie zostanie przekazany dalej, uniemożliwiając jej piastowanie ślicznych wnucząt mojej produkcji.
- Nie, mamo. - odezwałem się w końcu. - Nie żartujemy. Krzysiek to mój chłopak, a Rafał i Michał zgodzili się zataić nasze relacje do czasu, kiedy sam zdecyduję was o tym poinformować. - w przypadku Misia ta zgoda kosztowała mnie nowe adidasy, pudełko żelków Jutrzenki i dwieście złotych, ale nie zamierzałem o tym przekupstwie wspominać, a przynajmniej nie w obecności Rafała. - Chciałem wam powiedzieć latem, ale ojciec był akurat po zawale.
- Uznaliśmy, że drugiego szoku mógłby nie przeżyć, więc kryliśmy Gabriela. - wyjaśnił Rafał, krzyżując ramiona na piersiach i opierając się o zlew.
- No, a ja w zamian za milczenie dostałem nowe adidasy, pudełko... żelków... - Michaś cichł coraz bardziej bezlitośnie miażdżony spojrzeniem Rafała tak ciężkim, że ważyło chyba tyle co dwa wieloryby.
Matka przetrawiała wszystkie nowości, spoglądając na nas tak, jakby oczekiwała, że powiemy jej zaraz, że ponadto Gośka jest w ciąży i będzie miała trojaczki, Michał sprzątnął swój pokój, a ja mam pod podłogą ukryte trupy.

- Myślicie, że w progu nie poślizgnę się na jego krwi i nie wpadnę nosem w rozwleczone po całym przedpokoju flaki? - zapytałem, z powątpiewaniem spoglądając w stronę swoich okien na szóstym piętrze.
- Ja myślę, że matka nie chce późnej starości spędzić w zakładzie karnym za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. - odezwał się Michał, ale zamilkł natychmiast, kiedy jak grom z jasnego nieba trafiło go spojrzenie Praworządnego-Rafała-Nieustannie-Walczącego-Z-Korupcją.
- Powinieneś trochę bardziej zaufać swojemu facetowi. - poradził mi, jednak ton jego głosu nie brzmiał wystarczająco przekonująco, w związku z czym znów powróciłem do wyjściowej myśli o tym, że prawdopodobnie za 15 minut będę zmuszony opłakiwać zmasakrowane zwłoki Krzysia.
- Akurat. - mruknąłem, wsiadając do samochodu. - Ona go zamorduje, a to, że nie mogłem go przed nią obronić, to będzie twoja wina, bo jedziemy do cholernej piekarni cholerne osiem kilometrów stąd po cholerne bułki na cholerne śniadanie.
Dla własnego dobra Michał nie kłócił się ze mną o miejsce obok kierowcy, posłusznie wpakował się na tylne siedzenie, grzecznie zapiął pasy i nie domagał się ustawienia na radiu samochodowym Eski Rock, zadowalając się RMF FM.

Weszliśmy do mieszkania ostrożnie. Z kuchni sączyło się światło i dobiegały nas głosy nie wskazujące na walkę. Dwa głosy, odetchnąłem z niekłamaną ulgą, mając w pamięci to, jak matka sprała na kwaśne jabłko mojego rówieśnika, który rzucił we mnie kamieniem, kiedy miałem sześć lat. Złodziej cennego genotypu jej syna mógł się w jej mniemaniu równać tamtej zbrodni i zasłużyć na karę nie mniejszą. Rafał przytknął palec do ust i uśmiechnął się.
- A gdzie są twoi rodzice?
- Oni... Wyrzucili mnie z domu. Kontakt utrzymuję tylko z Julką, moją starszą siostrą. To było jakoś w lipcu, kiedy zdałem już na studia. Powiedziałem im, że kocham innego mężczyznę, a oni pokazali mi wycieraczkę. Padało. Biegłem do Gabrysia przez całe miasto. Wpadłem mu do domu z płaczem. Dostałem zapalenia płuc i Gabriel musiał wzywać w nocy karetkę. - na chwilę Krzysiek zamilkł. - Powiadomili rodziców, ale przyjechała tylko Julka. Siedziała przy mnie z Gabrielem do rana.
- Cały się trzęsiesz, skarbie! Przepraszam, że zapytałam o takie przykre sprawy!
- Nie... To nie to... - głos Krzysia drżał do tego stopnia, że gdyby Rafał mnie nie trzymał, to wpadłbym do kuchni ratować ukochanego przed całym światem. - Ja się po prostu strasznie boję... Że przeze mnie Gabriel też mógłby stracić kontakt z rodziną... I to dlatego... Ja...
- Nie opowiadaj głupstw, kochanie! Przecież on ciągle jest moim synem! Nigdy bym się go nie wyrzekła, ale boli mnie to, że tak długo się z tym ukrywał.
Zajrzeliśmy przez szparę w drzwiach. Moja matka obejmująca troskliwie mojego chłopaka? Gdybym nie był pewien, że zostałem obudzony wpół do szóstej, przysiągłbym, że śnię. Byłoby to ładne i sympatyczne zakończenie. Ale Michał niewiele widział zza naszych pleców, chciał podskoczyć, popchnął nas i wszyscy trzej polecieliśmy pyskami na posadzkę w kuchni. A ponieważ w horoskopie przepowiedzieli mi pecha, to ja padłem na sam spód i nabiłem sobie guza.
To trochę popsuło efekt.

Za oknem zaczął padać śnieg i uznałem, że to na pewno sprawka jakiegoś Koziorożca albo Strzelca, bo napisali, że spełni im się marzenie, a kto po tylu latach błota i pluchy w grudniu nie życzyłby sobie białych świąt?
A potem przypomniałem sobie, że Krzyś, który miał wilgotne oczy, śliczny uśmiech i podnosił mnie właśnie z podłogi, żeby wtulić się we mnie, był spod znaku Strzelca.

PS. Popsuję puentę tej historii do reszty. Nie było żadnego przeznaczenia zapisanego ani w gwiazdach, ani w horoskopie z lokalnej gazety. Pogoda się po prostu rozpieprzyła i do czerwca włącznie zdarzały się opady śniegu (w marcu sopel spadł z dachu garażu i rozbił mi tylną szybę w Tico, w kwietniu utknąłem w zaspie przy rondzie, w maju wpadłem w poślizg i sprasowałem maskę, a w czerwcu kupiłem Poloneza w promocji z oponami zimowymi gratis, bo nie miałem już czym jeździć do pracy).

2. EDUKACJA

Zaczęło się od tego, że Michaś dostał wezwanie do szkoły. To znaczy, tak generalnie to się zaczęło od tego, że był walentynkowy wieczór, który ja i Krzyś spędzaliśmy jak większość par na świecie, w towarzystwie bukietu czerwonych róż w wazonie, czekoladek na stoliczku, waniliowych świeczek i satynowej, czerwonej (Krzysiek zawsze twierdził, że burgundowej, bo to on ją wybierał) pościeli. Michał wparował nam do sypialni, zastając tym samym swojego brata z językiem w ustach swojego kumpla, jego rękami na moich plecach, moimi palcami w jego włosach, jego udem przerzuconym przez moje biodra i moją dłonią w newralgicznym miejscu na jego ciele, który to widok zdecydowanie wolałbym mu oszczędzić, jeśli ktoś pytałby mnie o zdanie. To nie tak, że Michał był nieletni, bo dzięki uprzejmości Urzędu Miasta i opłacie 30 zł, którą zgadnijcie, kto musiał zrobić, dostał w lipcu dowód osobisty, niemniej w trosce o jego mentalność sześciolatka chyba bardziej podeszłaby mi opcja, że Michaś ogląda sobie seks wirtualny w sieci, a nie na żywo w moim domu.
- Siema, brachol! Siema, Krzy! - zawołał z niesamowicie uszczęśliwionym wyszczerzem na pysku.
Po dzikiej awanturze okazało się, że Michałek dostał wezwanie do szkolnego psychologa z opiekunami, a ponieważ rodzice jako tacy byli w Stanach, to w dokumentach jako jego opiekunowie widniały dane personalne Rafała i moje. Krzysiek wziął od Michała karteczkę z wielkim stemplem liceum i odczytał zawiadomienie. A potem, pomimo tego, że przeczytał je jeszcze dwa razy, nadal o powodzie wezwania wiedzieliśmy tyle samo, co po pierwszym razie - że jest mętne, pokrętne i napisane prawdopodobnie nie po polsku.
Sięgnąłem po telefon. Z pełną premedytacją wybrałem numer Rafała. Niech się poczuwa do obowiązków opiekuna Miśka, ostatecznie nie tylko ja jestem wymieniony w dokumentach w szkole. Oczywiście wiedziałem, że Rafał i Gośka prawdopodobnie spędzają właśnie czas tak, jak my byśmy spędzali, gdyby nam nie przerwano, ale skoro ja z powodu Michała nie mogę kochać się ze swoim chłopakiem, to w imię sprawiedliwości Rafał nie będzie ze swoją bezterminową narzeczoną. To znaczy, oświadczyny były już jakiś czas temu, ale w kościelnym rozkładzie wyczerpały się miejsca na lato, a nam cierpliwość do księdza proboszcza, który wyraźnie i kilkakrotnie dawał nam do zrozumienia, że za 200% premii od poprowadzenia ceremonii ślubnej przedłuży dowolną dobę o trzy godziny, żebyśmy się zmieścili w terminarzu.
Gośka odebrała po czwartym sygnale.
- Tak?
- Cześć, Gosia. Tu Gabriel. Daj do telefonu mężczyznę swojego życia. - dziewczyna zachichotała, w tle rozległo się warczenie autorstwa starszego brata, po czym zbliżone warczenie usłyszałem w słuchawce.
- Przeszkadzasz. - oznajmił mi dobitnie Rafał.
- Spoko, mnie też przeszkodzono. - wzruszyłem ramionami. - Michał dostał wezwanie dla rodziców. Mamy z nim iść jutro do psychologa szkolnego.
- A co zrobił? Podpalił salę fizyczną, zalał dziewczynom łazienkę, pogryzł się z polonistką czy wsadził myszki do terrarium z wężem w klasie biologicznej?
- A wiesz co, że ja sam nie bardzo wiem, o co łazi. Czekaj. Kotek, daj mi to zawiadomienie. Tu jest napisane: "Z przykrością musimy prosić Państwa o kontakt w związku z Michałem Shelley. U młodzieńca stwierdzono z całkowitą pewnością błędy w percepcji postrzegania otoczenia i wyraźne zaburzenia wieku dojrzewania, które mogą wymagać skontaktowania się z lekarzem rodzinnym w celu konsultacji problemu. Z poważaniem - dyrektor szkoły, Maria Mroczek".
- Rozumiem niewiele poza nazwiskiem dyrektorki. - odezwał się po namyśle Rafał. - Na którą mamy być?
- Na czwartą. Dasz radę?
- No dam, podjadę po ciebie i zabierzemy po drodze Miśka. A jak jest u ciebie, to przekaż mu, że ma w łeb za przeszkadzanie starszym i może nie śnić nawet, że do jutra zdążę o tym zapomnieć!
Trzaśnięcie słuchawką oznaczało koniec konwersacji. Odłożyłem telefon i wyciągnąłem się na łóżku. Trzeba będzie przełożyć rezerwację do kina na inny dzień, wynaleźć sposób na sprawdzenie klasówek II b w czasie dwa razy krótszym niż normalnie i jechać rachunki zapłacić na poczcie całodobowej, bo coś mi się zdaje, że omówienie problemu z Michałem za pomocą przystępnej i ogólnie rozumianej mowy potocznej może zająć tym ze szkoły czas nieprzeciętnie długi.
- Coś ty tam w ogóle narobił dzisiaj, co? - spojrzałem na Michała, który szeptał na ucho Krzyśkowi coś niesamowicie zabawnego, bo obaj aż się zwijali ze śmiechu.
- Nie wiem. To na wychowawczej chyba było, bo wycha urządziła mi tyradę straszną, ale przypału nie miałem, bo i tak nikt nie zakumał, o co jej łaziło.
Po kilku aluzjach musiałem w końcu kulturalnie wyprosić Michała za drzwi i zamknąć je na zamek, w razie jakby coś mu się jeszcze przypomniało. Wróciłem do sypialni, a Krzyś wtulił się we mnie z żarliwością, jakbyśmy się nie widzieli dwadzieścia lat, a nie dwadzieścia sekund.
- Na czym skończyliśmy?... - zamruczał mi do ucha.
- Na tym, że dopiero zaczynaliśmy grę wstępną, kotku...

- Jechać z wami? - zapytał uprzejmie Krzyś, który siedział akurat na blacie stołu i wpieprzał lody waniliowe łyżeczką bezpośrednio z pudełka.
Potrząsnąłem głową, zawiązując buty, bo Rafał trąbił pod blokiem szósty raz i sąsiedzi zaraz pewnie zaczną rzucać w jego samochód cegłówkami, a rachunek od mechanika, znając życie, dostałbym do rąk własnych ja.
- Wychodzisz gdzieś dzisiaj? - rzuciłem pewien, że i tak wychodzi, a pytanie w rodzaju "Jechać z wami?" było czysto kurtuazyjne.
- No, idę do kina z Rademenesem. Szkoda, żeby się rezerwacja zmarnowała. - oblizał łyżeczkę.
- A tobie co? Lody w lutym jesz? Gardło masz za zdrowe czy leki potaniały?
- Nie wiem, czym się przejmujesz. - wzruszył ramionami tak, jakbym pytał o coś nieskończenie oczywistego. - Wiesz, ale jakbym zagryzał je śledziami z dżemem, to mógłbyś uznać, że jestem w ciąży, przytuliłbyś mnie, pocałowałbyś i zapytałbyś, czy nie kupić mi czegoś słodkiego z tej okazji. - dodał zachęcająco.
Pokręciłem głową z krzywym uśmiechem. Z przyczyn natury fizjologiczno-technicznej z pewnością w ciążę nie zaszedł ani wczoraj, ani wcześniej, niemniej i tak pocałowałem go szybko, po czym wybiegłem, bo Rafał przeszedł na technikę trąbienia linią ciągłą, a z okien okolicznych bloków wystawało coraz więcej głów z mało zadowolonymi minami. Postanowiłem nie czekać, aż poza głowami pokażą się też ręce z różnymi ciężkimi albo ostrymi rzeczami, które poddane sile grawitacji mogłyby zrobić mi na parkingu krzywdę. Wsiadłem do samochodu i zobaczyłem, że na tylnym siedzeniu tkwi już ze słuchawkami na uszach Michał, finezyjnie trzepiąc łbem do taktu jakiemuś metalowemu zespołowi torturującemu właśnie bębenki jego uszu. Zapiąłem pasy i nastawiłem radio.
Kiedy zaparkowaliśmy pod szkołą, pierwszy wyskoczył z auta Michał i jak na skrzydłach pofrunął do wejścia. Rafał złapał mnie jeszcze za rękaw.
- Słuchaj, tylko ty się nie chlapnij, że jesteś homo, bo oni się tam zaraz dopatrzą jakichś skaz genetycznych czy innego gówna i w ogóle zrobią z Miśka wariata.
- No to chyba prawidłowo. On jest najmniej normalny z nas wszystkich. - uśmiechnąłem się poniekąd krzywo i za podobne złośliwości na pewno lecą mi karne punkty, za których nadmiar zapewne pójdę do Piekła, ale ja naprawdę nie jestem w stanie się powstrzymać, uwierzcie mi. - Zobacz, skacze na jednej nodze dookoła doniczki z agawą i udaje, że gra na gitarze. Takie zachowanie odbiega chyba od normy, co? Zaraz się o nią wyrżnie.
- Gabriel. - przysięgam, gdyby Rafał był mutantem i umiał zabijać wzrokiem, w tej chwili padłbym trupem na chodniku przed szkołą Michała, a policja obrysowywałaby kredą kontur moich zwłok.
- No dobra, dobra, słowo honoru. - westchnąłem, poddając się z uwagi na własne życie, które posiadałem już od prawie dwudziestu sześciu lat i zdążyłem się z nim przez ten czas polubić na tyle, że żal byłoby mi tak szybko kończyć tę znajomość.
Weszliśmy do budynku. Stróż zmierzył nas tylko spojrzeniem i powrócił do "Seryjnego mordercy ponownie uderzającego" z nagłówka gazety, którą trzymał. Jeśli tu się tak ludzi sprawdza, to dealerzy narkotyków i reszta mętów świata przestępczego musi mieć tutaj Raj na Ziemi i niczym nieograniczony rynek zbytu. Michał poprowadził nas korytarzami do jakiegoś pokoju na trzecim piętrze. Tabliczka "Psycholog szkolny" utwierdziła mnie i Rafała w tym, że trafiliśmy na miejsce, a Michaś tym razem wyjątkowo nie wycina żadnego numeru pokroju udzielania turystom błędnych wskazówek albo wpuszczania pcheł do szatni dziewczyn.
Podniosłem rękę, żeby zapukać, kiedy drzwi otworzyły się z rozmachem, a krwotok z nosa Rafała absolutnie nie sugerowałby, że drobna blondyneczka, która natychmiast pobiegła do pokoju po chusteczki, była w posiadaniu aż takich zasobów siły fizycznej. Miała krótkie, jasne włosy, niebieskie oczy za wielkimi okularami o grubych, szarych oprawkach i generalnie ubierała się tak, jakby gdzieś umknął jej zmierzch ery dzieci kwiatów.
Rafał usiadł w fotelu z odchyloną głową i chustką przytkniętą do nosa. Pani psycholog na pewno przestałaby w końcu trajkotać w kółko błagania o wybaczenie przetasowane z zakłopotanymi tłumaczeniami i propozycjami herbaty, gdyby tylko znała Rafała na tyle, żeby rozpoznać, kiedy zaczyna emanować aurą nienawiści do świata i dla własnego bezpieczeństwa lepiej zostawić go w spokoju, niż instruować, że powinien mocniej chustkę docisnąć.
- Państwo Shelley, nie mylę się? - zaszemrała natchnionym, eterycznym głosem spokojnej i opanowanej wróżbitki. - Ogromnie miło mi panów poznać. Dobrze, że odpowiedzieli państwo na wezwanie, naprawdę bardzo mnie to cieszy. To doprawdy przykre, że Michałek dorasta i spędza najlepsze lata swojego życia bez rodziców...
Rafał wyglądał, jakby zamierzał dobitnie uświadomić kobiecie, że o naszych rodzicach nie powinno się mówić jak o zmarłych, ja chciałem odklepać tę wizytę w miarę szybko i zwijać się do domu, bo czekało mnie układanie pytań na jutrzejszy sprawdzian dla II c, a Michał nawet nie wyjął z uszu słuchawek i w dalszym ciągu poddawał się metalowej hipnozie, inaczej na pewno powiedziałby pani psycholog, że nic nie wkurza go bardziej niż nazywanie per Michałek.
- Czy mogłaby pani powiedzieć nam w końcu, dlaczego nas wezwano? Przepraszam, ale spieszy nam się trochę. Muszę zdążyć na transfuzję, zanim całkiem się wykrwawię i narzeczona mnie zabije.
Aha, Rafał robi się wredny i cyniczny. Ściągnąłem młodszemu bratu słuchawki. Niech się kształci trochę w kierunku ciętej riposty.
Po odjęciu zwrotów grzecznościowych oraz tak samo mądrych, jak niepotrzebnych słów typu "toteż", "aczkolwiek", "jednakowoż" i tak dalej, udało nam się ustalić, co następuje: na wychowawczej była uczona dysputa o miłości z okazji Walentynek, a wychowawczyni postanowiła zapytać akurat Michała, dlaczego nie wysłał żadnej kartki walentynkowej przez szkolną pocztę, jakby jego życie prywatne i emocjonalne miało być w jakiś sposób ciekawsze niż innych uczniów. Od słowa do słowa przeszło to w zagadnienia orientacji seksualnych, racjonalnego planowania rodziny i sięgnęło do kwestii wiary chrześcijańskiej, czego gorliwa katolicka wychowawczyni już nie zdzierżyła, wstawiła Michałowi naganę i napisała wezwanie.
Jak się tak głębiej zastanowić, to w sumie nawet ja nie bardzo wiem, jakie preferencje ma Misiek. Bo jeśli Rafał jest hetero, ja jestem homo, to Michał może być w zasadzie czymkolwiek. Chociaż jak na razie to wydaje mi się, że jeśli kiedykolwiek miałby wziąć z kimś ślub, to tylko z własną konsolą, którą dostał ode mnie na gwiazdkę, pokochał od pierwszego wejrzenia w pudełko i nie widział powodów, by odmawiać sobie conocnych randek z Tekkenem albo innym pożeraczem czasu.
Psycholog już od dłuższego czasu truła nam o zakrzywieniach w postawie światopoglądowej Miśka, korzystając przy tym ze zbyt dużej liczby słów pochodzenia fachowego, żebym mógł wam przynajmniej streścić jej wypowiedź. Z ręką na sercu sam mogę przyznać, że niewiele zrozumiałem, o Rafale i Michale nie wspominając.
- Radzę państwu jak najszybciej skontaktować się z lekarzem! - zapiała takim tonem, jakby mój młodszy brat był już w stanie agonalnym, i pewnie nawet byłbym skłonny w to uwierzyć, gdyby tylko Michaś nie siedział obok mnie z wytrzeszczonymi gałkami ocznymi, ale nie dziwię mu się; sam pewnie wyglądałbym nie lepiej, gdybym się dowiedział, że jestem w posiadaniu takiej ilości i różnorodności zaburzeń jak on. - Nie wolno lekceważyć nawet najmniejszych przesłanek wskazujących na odbieganie od normy! Michałek (w tym momencie przez twarz najmłodszej latorośli rodziny Shelley przemknęło coś na kształt zdegustowanego skrzywienia) ma ogromne braki z przygotowania do życia w rodzinie! - jak dla mnie Misiek miał osiemnaście lat stażu życia w rodzinie i radził sobie wystarczająco dobrze, żeby awansować na stanowisko ukochanego pieszczocha, którego życzenia spełnia się z przesłodzonym uśmiechem i nienaturalnie wysokim głosem posługującym się zatrważającą liczbą zdrobnień, zarówno z amerykańskiej strony ojca, jak i polskiej, ze strony matki. - Trzeba bezwzględnie i natychmiast uzupełnić luki w jego edukacji, bo w przeciwnym razie przyczynimy się do powolnej, ale systematycznej, degeneracji tego młodego, podatnego na sugestie umysłu!
Młody, podatny na sugestie umysł najpierw spojrzał na psycholog jak na coś absolutnie bezsensownego i oderwanego od rzeczywistości, a potem na nas, w wyrazie skrajnego niedowierzania. Tak naprawdę młody, podatny na sugestie umysł upewniał się, czy nie zamierzamy go wysłać na profilaktyczne pranie mózgu i psychotropową dietę w psychiatryku w Pruszkowie. Zniecierpliwiony Rafał paroma obłudnymi zdaniami podziękował za opinię, paskudnie skłamał, że weźmie ją sobie do serca i pożegnał się bardzo ekonomicznie samym "Do widzenia", wypychając nas za drzwi.
Szliśmy schodami na dół. Zaoferowałem mu nową chustkę, bo poprzednia wyglądała już jak wyprana w soku z buraków. Michał zjechał po poręczy na dół.
- Olewamy, nie? - mruknąłem.
- Oczywiście, że olewamy. - Rafał zasyczał tonem wyjątkowo wkurwionego węża boa. - Muszę nowe szafki do kuchni kupić. Wysyłać Miśka do psychologów to jak wyrzucić te pieniądze w błoto i jeszcze przydeptać dla uzyskania lepszego efektu.
- Przynajmniej nie będą się czepiać, że się bachorem nie interesujemy. - wzruszyłem ramionami. - Ty, a właściwie to jakiej on jest orientacji?
- Mnie się pytaj... Ja strzelam, że on homo jest, tylko sam o tym jeszcze nie wie. - Rafał zmierzył nieprzychylnym spojrzeniem młodszego brata, który został za nami, zawodząc pod oknami liceum coś na kształt "Hard rock hallelujah".
- Dobra, to ja strzelam, że jest hetero, a jak wygram, to stawiasz mi pizzę, dobra?
- A to nie jest czasami zbyt wredne, żeby...
Nie dowiedziałem się, żeby co, bo z tyłu rozległo się wycie, jakie mogło wydać z siebie tylko stworzenie, które wpadło w donicę z wielką agawą i niemal zrobiło z siebie poduszeczkę na igły. Odwróciłem się i skrzyżowałem ramiona.
- Jakbym nie mówił, że się wpieprzy w tego kaktusa, co?

Kiedy odjeżdżaliśmy spod szkoły, zadzwoniła moja komórka. Na wyświetlaczu pokazał się numer Krzyśka.
- No co tam, kotek? Co?
- Daj mi z nim pogadać! Daj mi z nim pogadać! Muszę mu opowiedzieć, ile mam fajnych chorób umysłowych! I ile igieł mi z pleców wyciągnęliście!
- Cicho siedź! No powtórz. Ale jak to? Że co ty zrobiłeś?! Jakie bandaże?! Nie żartuj, proszę cię! Jak to jak zmyć ślady krwi ze ściany?! Ty byłeś w kinie, czy w rzeźni?! Że co z Rademenesem? Wody utlenionej mało? Krzysiek!

Odprawiłem Rafała z Michałem do domu, bo po co ma się dzieciak trupów naoglądać? Sam wpadłem do klatki schodowej półprzytomny ze strachu, a widok czerwonych plam na schodach i w windzie ani na jotę nie sprawiły, że stałem się mniej blady albo miałem mniejszą ochotę zemdleć. Z duszą na ramieniu i sercem w przełyku przekroczyłem próg. Rademenes i Krzysiek paprali krwią beżowy dywan w salonie, bardzo starając się przy tym wyglądać jak ludzie, którzy nie dostali piątek z przysposobienia obronnego za piękne oczy i naprawdę umieją opatrywać rany.
- Matko kochana... Dopadł was psychopata z piłą łańcuchową?
- Nie. To była raczej różnica zdań z Bibolem, kiedy zaczyna się bronić swoich racji, nie mając najmniejszego pojęcia, że Bibol swoich broni kastetem. - zajęczał facet mojego życia, przykładając do opuchniętego policzka zwilżony kawałek waty.
Przyklęknąłem przy nim. Sprawdziłem, czy po konfrontacji z kastetem Bibola ma wszystkie zęby, czy noga Bibola nie uszczupliła go o liczbę całych żeber i czy siła argumentacji Bibola nie spowodowała u niego wstrząsu mózgu. Okazało się, że jest tylko trochę posiniaczony i potłuczony.
Rademenes prezentował się dużo gorzej. Wytapetował mi ściany i upstrzył podłogi mocno zranioną prawą ręką. Miał podbite oko, ukruszoną lewą górną piątkę, a kiedy wstał, wyszło jeszcze, że utyka na jedną nogę.
- Bibol wepchnął cię pod nadjeżdżającą ciężarówkę? - zapytałem, przemywając mu rękę, żeby chociaż trochę zatuszować obrażenia i nie zafundować jego babci zawału.
- Nie wyszedł mi rzut obronny na niespodziewane ciosy w plecy. I miałem kwantyfikator minus pięć na większych o głowę i szerszych o metr eloziomalskich skejtów z kastetami. - wyjaśnił mi rzeczowo Rademenes.
Tak naprawdę Rademenes nazywał się Jacek Borkowski, a dlaczego wołali na niego Rademenes, to nie mam zielonego pojęcia. Być może w głębi duszy czuł potrzebę utożsamiania się z odpychającą gadziną z kanałów ściekowych z Diabla II, nie wiem i nie mnie to oceniać. Jacek był najlepszym przyjacielem Krzyśka, w związku z czym mnie w udziale przypadało tolerowanie i nie komentowanie jego dziwnych ubrań, jego oryginalnego światopoglądu, jego wulgaryzmów typu "ty parszywy ścierwojadzie, jaszczuroczłeku śmierdzący, górski trollu prymitywny" i jego przeliczania wszystkiego na punkty doświadczenia.
- Gabryś, odwieziesz Rademenesa do domu? - spytał Krzysiek, zmieniając okład na policzku.
- Na intensywną terapię chyba raczej... - mruknąłem, mierząc wzrokiem sponiewieranego Rademenesa.

Kiedy wróciłem, Krzysiek siedział w sypialni. Zdążył już zmyć plamy ze ścian i wyprać dywan Vanishem.
- Mam kaca. - oznajmił mi.
- Piłeś coś? - zapytałem zaskoczony jego wyznaniem, bo jak się ostatnio spił, to kaca przesiedział u Rademenesa, żeby oszczędzić sobie ochrzanu ode mnie.
- Moralnego kaca. - sprecyzował, przewracając oczami. - Bo ten Bibol to przeze mnie głównie. A Rademenes tak strasznie oberwał...
Opadłem na pościel obok niego i otoczyłem go ramieniem.
- Tłumacz się. - zaproponowałem.
- No bo my wpadliśmy na niego z Rademenesem jak wychodziliśmy z kina. Bibol się nas czepił, jaki to on nie jest fajny ziom i w ogóle, bo akurat jakąś nową laskę sobie wyrwał i najwyraźniej chciał zaimponować jej czymś jeszcze poza markowymi ciuchami i nie dopinającym się portfelem. Łaził za nami po całym centrum handlowym i rzucał głupie docinki. Aż w końcu powiedział coś takiego, że jego morda jakoś tak samoistnie weszła mi pod pięść, Rademenes skoczył mnie ratować, laska zaczęła wrzeszczeć i ostatecznie wyprosiła nas ochrona.
- Krzyś... Co ta skejciarska wywłoka ci powiedziała?...
Podniósł głowę i spojrzał na mnie. Miał oczy szkliste od łez. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili namysłu po prostu wybuchł płaczem. Zdębiałem i zwyczajnie ręce mi opadły. Mój chłopak przez jednego debilnego Bibola ryczał bardziej niż kobiety na "Titanicu".
- Gabriel... Powiedz mi... Musisz mi powiedzieć, dlaczego wtedy... Dlaczego mnie pocałowałeś i dlaczego pozwoliłeś mi się wprowadzić... Tak nagle... dlaczego...
Drgnąłem. I co ja miałem mu teraz powiedzieć? Że od samego początku mi się podobał? Że martwiłem się jego ocenami z matematyki bardziej, niż on sam? Że zaproponowałem mu dodatkowe lekcje, żeby móc częściej na niego patrzeć, ponieważ jako ostatnia materialistyczna gnida nie miałem z tego dłuższego zostawania w szkole żadnych profitów policzalnych w złotówkach? Że prawie padłem trupem ze szczęścia, kiedy mnie pocałował? Uwierzyłby mi? Cholera, przecież to ateista! On w Boga nie wierzy, a Bóg jest ostatecznie bardziej wiarygodny niż moje tłumaczenie, prawda?
Westchnąłem.
- Od kiedy cię zobaczyłem, wpadłeś mi w oko. - odezwałem się w końcu. - Ale po tym, jak ostentacyjnie ignorowałeś mój przedmiot, bardzo szybko wywnioskowałem, że mam u ciebie takie same szanse, jakie ty dawałeś sobie na zaliczenie moich sprawdzianów, czyli oscylujące w granicach zera. Zdążyłem się pogodzić z tym, że nigdy nie spojrzysz na mnie inaczej, to postanowiłem chociaż umożliwić ci podejście do matury i dlatego zrobiłem ci korepetycje. A potem... Wyobrażasz sobie, co ja czułem, kiedy mnie pocałowałeś?...
Miał oczy wielkości pięciozłotówek. Nie, nie wyobrażał sobie. I chyba kompletnie nic nie zrozumiał, bo po chwili, którą zajęło mu wyjście ze stanu szoku, złapał brzeg poduszki i walnął mnie nią. Z dwojga złego lepiej poduszką, niż nocną lampką z abażurem, którą też miał pod ręką.
- Czemu nic mi wcześniej nie powiedziałeś?! Ja w ciągu tych miesięcy, przekonany o tym, że nigdy i za nic nie odwzajemnisz moich uczuć, zdążyłem zaryczeć sobie cały pamiętnik, spisać testament, zaplanować samobójstwo z powodu nieszczęśliwej miłości...! Dlaczego nic nie zrobiłeś?!
Gdybyśmy byli w kuchni już pewnie poleciałyby talerze i kubki. Na szczęście sypialnia była wyposażona w mniej szklanych, tłukących się rzeczy, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że można kontynuować kłótnię bez narażania się na straty materialne.
- A co miałem zrobić, co?! - postanowiłem, że trzeba zacząć się jakoś bronić i uspokoić go, zanim sąsiedzi nasłuchają się awantury gejowskiej pary i będzie im trudniej mówić nam na korytarzach "Dzień dobry", udając, że o niczym nie wiedzą. - Nie miałem pojęcia, że starasz się nie zdać trzeciej klasy przeze mnie! Mógłbyś mnie wziąć za pedofila i posłać do kryminału!
- Czyś ty oszalał?! Byłem chory z miłości do ciebie! Jak mógłbym chcieć pozew w sądzie przeciwko tobie wnosić?!
- A skąd ja miałem wiedzieć, że ty z miłości do mnie starasz się za wszelką cenę nie zakończyć edukacji w liceum?!
- To ty chyba jakiś ślepy jesteś! Przez cały czas dawałem ci do zrozumienia, że mi się podobasz!
Jałowa dysputa i niepotrzebne zdzieranie sobie gardła, nie uważacie? Swoim zwyczajem prawda pewnie leży po środku i obaj mamy rację połowicznie. Tylko że jego nie da się o tym przekonać, a już zwłaszcza, kiedy jest wściekły. Był jeden ryzykowny sposób uciszenia go i musiałem wykorzystać go teraz, zanim rzuci się na mnie z tym swoim metalowym pazurem na palcu wskazującym i mnie oskalpuje, a sąd go uniewinni, bo się wyłga, że działał w afekcie i nie w pełni władz umysłowych.
Złapałem go mocno za nadgarstki, w razie gdyby wpadł na pomysł wydrapania mi oczu, i pocałowałem go. Możecie się śmiać, że to ryzykowne. Też bym się pewnie śmiał, gdyby już raz w zapamiętaniu nie dziabnął mnie w język, a ja jestem jednak na tyle inteligentną formą życia, że uczę się na własnych błędach. Na odważniejszy pocałunek zdecydowałem się dopiero, kiedy Krzysiek przymknął oczy i objął mnie. I wtedy poczułem jego zęby.
- Aua! Co ty robisz, wampirze jeden?! - odskoczyłem od niego.
- Teraz jesteśmy kwita. Mniej więcej.
W ten sposób okazało się, że nie tylko ja uczę się na własnych błędach. Krzysiek też wynosi z nich jakąś wiedzę praktyczną. Absurdalne. Ale prawdziwe. Właściwie tak samo absurdalne i prawdziwe jak to, że na czerwiec zapowiadają sporadyczne opady śniegu.

Leżeliśmy rozwaleni na kanapie w salonie i staraliśmy się udawać, że interesuje nas, jaką sprawę tym razem prowadzi Anna Maria Wesołowska.
- Zginiemy z głodu. - oświadczyłem, kiedy do sądu wbiegła jakaś mało kulturalna nastolatka, od progu drąca się, że ma wiadomości, które zmienią przebieg rozprawy.
- To jest problem, bo ani tobie, ani mnie nie chce się ruszyć tyłka do sklepu. - zauważył z przeciwnego końca kanapy Krzyś, zupełnie nie zaintrygowany wieściami przesłuchiwanej właśnie blondyny.
- W sumie jest pięćdziesiąt procent szans, że nie będziemy wymiotować, jak połączymy ze sobą to wątpliwej świeżości mleko, chleb, który z góry wygląda nawet nie tak źle, jak od spodu, dżem, który stał w niedomkniętym słoiku dwa miesiące i masło, które znalazłeś rano przez przypadek.
- Dlaczego tylko pięćdziesiąt? Ja bym oszacował nasz rozstrój żołądkowy na jakieś dziewięćdziesiąt do dziewięćdziesięciu pięciu procent.
- Pięćdziesiąt. Albo będziemy rzygać, albo nie.
Blondyna na ekranie tłumaczyła właśnie Annie Marii Wesołowskiej, że to wcale nie Radek zgwałcił i zabił Kaśkę, bo on był wtedy z nią, a ona sama nie mogła przybyć do sądu na czas, bo Mariolka była o nią zazdrosna i namówiła Artura, żeby ją zatrzymał, żeby odegrać się na Radku, że nie chciał z nią chodzić, a Kaśkę zgwałcił i zabił sąsiad spod trójki, pan Nowakowski, który siedzi na miejscu dla świadków, o tam, to on ją zamordował, bo ona...
- Gabrieeel! No weź! Jak zaraz czegoś nie zjem, to będziesz uprawiał seks z kościotrupem i wezmą cię za nekrofila, bo ja zdążę umrzeć na zanik żołądka!
- I vice versa. Miałem dzisiaj osiem godzin z tymi potworami z liceum. Zejście na dół do sklepu i zrobienie zakupów jest ponad moje siły.
Trzasnęły drzwi. Złodzieje nie oświadczają wszem i wobec, że wchodzą, a zakupy same się raczej nie przyniosły, więc śmiem twierdzić, że to Michał.
- Jak nie masz jedzenia, to wynocha! - krzyknąłem w stronę przedpokoju.
- Nie mam, ale ja na chwilę. Chcę wam przedstawić swoją dziewczynę. Anita, to jest mój brachol, Gabriel, a to jego facet, Krzy.
- Geje? Ale jazda!
- No mówiłem ci, że geje! Chodź, pokażemy się jeszcze u mojego drugiego brachola, ale on już nie jest gejem i pewnie się wkurzy, że mu zawracamy dupę!
Drzwi znów trzasnęły, ale śmiech Michała i Anity słychać było jeszcze kolejne trzy piętra w dół.
- Nie wydawało ci się, że ona była jakaś taka... dziwna?... - zapytał w końcu Krzysiek.
- Skoro była dziwna, to znaczy, że pasuje do Miśka. Daj mi telefon. - uśmiechnąłem się na tyle diabolicznie, że Krzysiek nie zrobił żadnej uwagi na temat tego, że żeby podać mi słuchawkę musiał aż wstać i zrobić dwa kroki.
Wybrałem numer Rafała.
- Rafi? Masz pół godziny, żeby pojawić się u mnie z dużą pizzą hawajską, dwulitrową butelką Coli i skruszonym wyrazem twarzy. Dlaczego? Poczekaj dziesięć minut, to sam zobaczysz.

3. KRUCJATA SZPITALNA

- Mocniej! Aaa! Ale nie aż tak! - jęk Krzyśka był tak głośny i rozdzierający, że zagłuszyłby nawet wybuch bomby atomowej.
- Ciszej! - sapnąłem, napierając jeszcze mocniej.
- Nie rób tak, idioto! - odrzucił do tyłu pozlepiane potem włosy.
- Niby jak? - syknąłem, zły na całe to jego niezdecydowanie.
- Teraz. Jeszcze. Jeszcze. Trochę mocniej. Auaaa! Ale bez przesadyyy! Wyczucia nie masz?! - spojrzenie Krzysia było bardziej niż oskarżycielskie.
- Jest ciemno, nic nie widzę! Zresztą to ty się uparłeś, żebyśmy akurat teraz... - zacząłem, ale jego rozpaczliwy krzyk mnie stłumił. - Tym razem było dużo za mocno, co?
- Siemka wam! Znowu sobie Feng Shui urządzacie? - Michał wlazł do pokoju przy akompaniamencie trzasku drzwi wejściowych.
Była co prawda ósma wieczór w marcu i nie oddali nam jeszcze prądu, który z przyczyn nieznanych szlag trafił godzinę temu, ale nie musiałem mieć światła, żeby wiedzieć, że Misiek władował się do salonu bez zdejmowania butów i przez cały przedpokój aż dotąd ciągną się jego mokre, błotnisto-śnieżne ślady. Zrobiłbym jakąś uwagę na ten temat, gdybym nie wiedział też, że mój młodszy brat oleje ją tak jak dziewięć dziesiątych spraw, które go dotyczą, ale nie obchodzą w najmniejszym stopniu.
Kolejny jęk przypomniał mi, że w pomieszczeniu znajduje się jeszcze jedna osoba. Zajrzałem za szafę. Z ciemności pomiędzy tylną dyktą mebla a pokrytą pajęczynami powierzchnią ściany łypnęło na mnie dwoje wyjątkowo wyprowadzonych z równowagi oczu.
- To może byście się złapali za tę szafę we dwóch i odsunęli ją na tyle, żebym mógł wyjść? - zaproponował mrok spomiędzy mebla i ściany głosem Krzysia "lekko-wkurzonego-ale-pomedytujcie-jeszcze-trochę-zamiast-mi-pomóc-to-mnie-na-serio-wkurw-złapie-i-nie-puści-za-szybko".
- Słyszał młody? Łap z tamtej strony i do siebie, bo się pająki za bardzo z Krzyśkiem zaprzyjaźnią.
- I tak mnie już coś oblazło. - poinformował nas uprzejmie Krzyś. - Na pewno jest jadowite. Na pewno mnie dziabnie, na pewno umrę i to na pewno będzie twoja wina.
Wspólnie odsunęliśmy szafę od ściany i uwolniliśmy mojego chłopaka, który miał na ten moment twarz przypudrowaną kurzem i osłoniętą woalką z pajęczyn.
- Tak przylazłem, żebyście mnie podrzucili do szpitala. W sumie myślałem, że ju pojechaliście sami, bo ciemno u was w oknie.
- Misiek, słońce ty moje bezmózgie, nie widzisz, że na całym osiedlu ciemno w oknach, bo prądu nie ma? - zapytałem tak słodkim tonem, żeby nieczuły na cynizm braciszek nie zrozumiał ironii. - A tobie po co ten zdechły kwiatek od nas z klombu przed blokiem? I w ogóle co ci z tym szpitalem? Nie masz gdzie na randki z Anitą chodzić i idziecie żreć romantyczną kolację w szpitalnej stołówce?
Krzysiek parsknął śmiechem, otrzepując ubranie. Michał za to nabrał powietrza do płuc ze świstem, który lekarze definiują jako astmę, wytrzeszczył ślepia i wykrzyczał nam, że
- To wy nic nie wiecie! Rafi w szpitalu jest! Rano karetka spod domu go zabrała! Ja miałem iść do niego po szkole zaraz, ale zapomniałem, a potem poszedłem z Anitą do kina, a potem Seba i Tomek wyciągnęli mnie na piłę, a potem...
Chwyciłem brata za rękę i wyciągnąłem z mieszkania, bo inaczej do końca świata i dzień dłużej stałby na środku salonu i wyliczał mi na palcach drogę skojarzeń, dzięki którym przypomniało mu się o Rafale konającym w szpitalu. Krzysiek złapał po drodze klucze do drzwi i krzyknął tylko, żebym leciał już na parking i wyprowadzał samochód.
Szlag! Na komórce mam pewnie z 15 nieodebranych i co najmniej 20 SMS-ów, ale komórka rozładowała mi się rano, a po powrocie do domu bez uprzejmej pomocy ze strony elektrowni nie dało rady wskrzesić jej do życia. Cudem nie połamałem się na schodach, bo ciemno było, a windy z reguły nie działają bez prądu. Michał nie przestawał trajkotać nawet, kiedy brakowało mu już tchu po sprincie na parking.

Pielęgniarka, która była tak uprzejma, jak uprzejme są tylko strajkujące pielęgniarki, które uważają, że ludzie chorują im na złość, a inni ludzie odwiedzają ludzi chorujących również celem zrobienia im na złość, zaprowadziła nas do jakiejś salki na urazówce. Rafał siedział na łóżku, obrzucając nienawistnym spojrzeniem gips na prawej nodze. Kiedy tylko weszliśmy, skumulowana nienawiść przeniosła się z gipsu na nas.
- Dwa tygodnie z tym dziadostwem! Dwa! Poryło ich chyba! - wywrzeszczał wściekle, jakbyśmy to my byli winni uwięzieniu jego prawej kończyny w utwardzonej masie gipsowej.
- Spoko, to tylko złamana noga. - odetchnąłem z ulgą, pomimo tego, że Rafał zasztyletował mnie spojrzeniem, ponieważ z jego punktu widzenia noga złamana była nie "tylko", ale "aż". - Ja myślałem, że ty dogorywasz już gdzieś rozjechany przez ciężarówkę, albo coś podobnego kalibru, a ty się, łamago, na lodzie przed domem poślizgnąłeś! No wiesz co? A ja przynajmniej pięć przepisów drogowych złamałem, żeby jak najszybciej tu przyjechać!
- Kwiatka ci przyniosłem! - zdążył wtrącić Misiek, zanim głos Rafałka nie potoczył się oskarżycielskim tonem tak głośno, jak głośne bywają tylko syreny przeciwlotnicze.
Rafi był trudnym pacjentem, ale to głównie dlatego, że w założeniu nigdy nie zamierzał być pacjentem, a kiedy od czasu do czasu udawało mu się nabierać takiego charakteru, uwielbiał uzmysławiać całemu światu, że znajduje się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie i świat najlepiej postąpi, jeśli zaradzi jakoś temu faktowi. Pamiętam jak kiedyś mama zabrała go na badania przesiewowe. Dobrze, że zostałem w poczekalni, bo mógłbym przed przypadek stanąć na linii ognia pomiędzy Rafim a pediatrą i też dostać po łbie słuchawkami, szczypczykami, drewnianymi patyczkami, czy co tam wpadło mojemu starszemu bratu pod rękę.
Wiem, że to nieładnie być takim wrednym, złośliwym i wypominać. Ale ja to mam już tak wrodzone chyba, a z własnym kodem genetycznym nie ma sensu walczyć. Musicie jakoś to przetrzymać. Zresztą jak na razie idzie wam całkiem nieźle - to już trzecia część tej cholernej telenoweli mojego życia, a wam się ciągle chce czytać...
Na ziemię przywróciło mnie dyskretne pociągnięcie za mankiet koszuli.
- Czekamy, aż ludzie zaczną się śmiać, że wybiegliśmy w kapciach i bez kurtek na śnieg, żeby przyjechać do Rafała, czy czekamy, aż Rafał ciśnie w nas tym szklanym wazonem, który stoi obok niego? - syknął półgębkiem Krzysiek, wykonując przy tym manewr powolnego, ale uporczywego przybliżania się do drzwi.
- Rafi, to my ci nie przeszkadzamy dłużej, co? Odpocząć musisz i tak dalej... - na wszelki wypadek osłaniając sobą Krzysia, zacząłem się ostrożnie cofać w kierunku progu.
Zaaferowany Michał, opowiadający Rafałowi o tym, za co dostał opieprz w szkole w dniu dzisiejszym i Rafał, zaaferowany ustawicznym przerywaniem mu, ponieważ opieprze Michała interesowały go w stopniu porównywalnym do zeszłorocznego śniegu, nie zwrócili uwagi na to, że robimy taktowny, delikatny odwrót.
- A Julka mi powiedziała, wiesz co mi powiedziała?
- Nie wiem! I wcale nie chcę wiedzieć!
- Ale ona głupia jakaś, bez kitu no! Ona mi powiedziała, że...
Z ulgą dotarłem do progu, który w moim mniemaniu oznaczał początek strefy bezpiecznej. Już miałem coś powiedzieć, gdy w ucho trafił mnie granatowy przedmiot wyposażony w podeszwę i bladobłękitny napis "Sweet home", można więc z całkowitą pewnością stwierdzić, że jest to kapeć Rafała i nie znalazł się w okolicach mojej głowy przez przypadek.
- A ty gdzie wiejesz, gnido?! - głos starszego brata boleśnie przypomniał mi o obowiązkach względem rodziny.
Taaak, strefa bezpieczna znajduje się za progiem. Ale pod warunkiem, że drzwi do pokoju są zamknięte.

Świeca, która stała na stole, nie tyle dawała światło, co pogłębiała mrok. Od dwóch minut hipnotyzowałem wzrokiem sprawdzian Kaśki Kurek z całkowitą pewnością, że ja napiszę w nim więcej swoim czerwonym niż ona napisała swoim czarnym. Pod czaszką skumulowany ból łomotał mi z radością drecha na imprezie techno, a kawa albo nie podziałała, albo to mnie umknął gdzieś kop, którego powinna ufundować mi kofeina. Siedzący obok Krzysiek zaszeleścił kartkami, odłożył sprawdzoną kartkówkę i zabrał mi sprzed nosa tę Kurkową.
Moje myśli podryfowały w kierunkach łóżkowych. Po chwili zastanowienia chyba bardziej w celach regeneracyjnych, niż towarzyskich. Delikatnie zasugerowałem Krzyśkowi koniec ślęczenia nad sprawdzianami. Wyciągnął rękę i za kark przyciągnął mnie do pocałunku, który miał chyba wyrazić wdzięczność i aprobatę dla pomysłu kładzenia się spać. A potem trzasnęły drzwi, nie dając mi złudzeń, że oto nadchodzi mój rodzony młodszy koszmar, który pieprznięcie skrzydłem drzwi o ścianę uważa za jedyny słuszny sposób ich otworzenia. Odsunęliśmy się od siebie na tyle, na ile pozwoliły oparcia krzeseł.
- I tak widziałem, że się całowaliście! - oznajmił głosem triumfującego imperatora Misiek, odwijając z szyi kilometr szalika w czarno-czerwone paski.
- Całowali się? - przez drzwi zajrzała Anita, która skakała na jednej nodze, starając się rozsznurować drugiego trapera.
- Bez kitu! - zapewnił Michał. - Z języczkiem. - doprecyzował, ale minę miał taką, jakby odkrył w Amazonii nieznany dotąd gatunek chrabąszcza.
- Co ty tu robisz? - zapytałem rzeczowo, zanim zreferował swojej dziewczynie inne szczegóły dotyczące intymnej sfery mojego życia.
- Zgubiłem klucze do domu.
- A ona? Nie wmówisz mi, że zgubiłeś też jej klucze, a rodzice wyjechali do babci, rodzeństwo jest na imprezie i nie ma żadnego psa, kota albo papużki, która by otworzyła.
- Ona pomaga mi szukać.
- Nie, ona syfi mi dywan rozpaćkanym śniegiem.
Misiek nie znalazł odpowiedzi na suchy fakt udokumentowany błotnistym szlakiem prowadzącym z przedpokoju do salonu, gdzie Anita zaglądała przez ramię Krzyśkowi celem przyjrzenia się kartkówkom. Uznał, że w przypadku, kiedy permanentne kłamstwo nie podziała, konieczna jest zmiana tematu, najlepiej na jakiś możliwie bezpieczny. Zmarszczone brwi były dowodem na nieludzki wyzysk jedynej zdatnej do użytku szarej komórki Miśka, która nawet popędzana batem z groźbą łamania kołem nad głową nie była w stanie znaleźć żadnego tematu zastępczego, który nie miałby czegoś wspólnego z pogodą za oknem, której nie było widać, albo moim samopoczuciem, które rzucało się w oczy na tyle, że pytanie o nie traciło zasadność w momencie otwarcia ust do pierwszych głosek "Jak się masz?".
- Rozejrzyj się za tymi kluczami.
Z przyczyn zrozumiałych Michał uznał to za pomysł genialny w swej błyskotliwości i dopasowaniu do sytuacji. Otworzył klapkę Samsunga i zaczął krążyć po salonie, sącząc wszędzie czerwone światło. Ostatnio miał na tapecie jakiegoś niesamowicie rozradowanego gościa z piłą mechaniczną pod pachą i błyskiem szaleństwa w oczach, stojącego w czymś na kształt gejzeru krwi i rozrzuconych kawałków ludzi. Przypuszczam, że to właśnie on miał największy wpływ na zabarwienie wyświetlacza, ponieważ śmiem wątpić, żeby tapeta uległa zmianie od zeszłej środy.
Skrzyżowałem ramiona na piersiach i oparłem się o stół, obserwując poczynania najmłodszej latorośli rodziny Shelley, która pielgrzymkowała od jednej szafki do drugiej, przekopując po drodze wszystko, co tylko się nawinęło.
- Naprawdę, nie musisz tak gorliwie przegrzebywać naszych szuflad, jakbyś spodziewał się znaleźć tam kajdanki z różowym puszkiem, mangi yaoi, filmy porno albo koronkową damską bieliznę. - zapewniłem go. - Gdyby klucze gdzieś były, na pewno leżałyby na wierzchu.
Z braku argumentacji przeciwko odwodzenia od eksploracji szafek, Michał zrezygnował z roli poszukiwacza skarbów na rzecz powierzchownego przepatrzenia półek. Nagle rozległ się jazgot upodobniony brzmieniem do pieska rasy pekińczyk, któremu ktoś z podziwu godną mściwą satysfakcją stoi na ogonie. Jakaś laska przepitym głosem zaczęła coś wyć do wtóru maltretowanemu psu. A potem Misiek okazał litość naszemu zmysłowi słuchu i odebrał telefon.
- No, czeeeść Rafi. No, szukam właśnie. Nooo, to u ciebie je zostawiłem, tak? - czy tylko mnie się wydaje, czy ten nieudany owoc ewolucji pantofelka naprawdę nie potrafi powiedzieć do starszego brata zdania pozbawionego "no" albo czegoś "no"-pokrewnego? - Ej no! Ale jak ja mam je od ciebie zabrać, nooo? Nie no, nie wpuszczą mnie o tej godzinie. No. No. A nie możesz rzucić mi kluczy z okna?
Potem Misiek gwałtownie odsunął telefon na maksymalną odległość, jaką daje wyciągnięte ramię, a wszyscy głośno i wyraźnie usłyszeliśmy, że nie, Rafał nie może rzucić kluczy z okna, bo do kibla, kurwa mać, sam wstać nie może, kroplówkę mu jakąś skurczybyki przypięli, kazali nie forsować złamanej nogi, jakby, kurwa, sami lepiej wiedzieli, co się ze złamaną nogą robi, niż on, i jeszcze dali do żarcia więcej podejrzanych proszków niż rozsądnych, prawdziwych kalorii, w związku z czym Misiek ma się przynieść po klucze na górę i koniec dyskusji w ogóle, bo kasa z konta niepotrzebnie leci. Koniec rozmowy obwieścił głuchy trzask i przerywany sygnał w słuchawce.
- Klucze są u Rafała. - Michałek rozpromienił się jak to słoneczko w lipcu i w podskokach ruszył w kierunku drzwi.
W myśl instynktu stadnego Anita podążyła za nim, ufając, że Michał znajdzie drogę po omacku, ponieważ światło świecy nie docierało poza próg salonu. Drzwi wejściowe huknęły zanim zdążyłem zaproponować latarkę, bo całe osiedle popadło chyba w jakąś szczególną niełaskę elektrowni i widoków na prąd na razie nie było.

Między drugim a trzecim piętrem Michał potknął się o własną sznurówkę, wyrżnął łbem o poręcz, pokonał ostatnie pięć schodów znacznie szybciej niż zrobiłby to schodząc, a jego dalsze toczenie się siłą rozpędu powstrzymały pół na pół ściana i drzwi sąsiadów spod piątki. Karetka wezwana przez Anitę zebrała go do kupy i przewiozła na urazówkę.
Rafał nie był szczególnie szczęśliwy, że Misiek wylądował u niego na sali, że pomimo irracjonalnych dawek leków przeciwbólowych nadal nie jest ani trochę senny i snuje głupoty bez względu na godzinę, że ma tylko zwichniętą rękę, a już zwłaszcza, że lewą, a nie prawą. Szczerze mówiąc Rafiego od środka wpieprzało jawne poczucie niesprawiedliwości na świecie.
Ale przynajmniej problem kluczy został rozwiązany. Tak, czasami potrzeba nieopisanie sprawnej wyobraźni, żeby doszukać się pozytywnych stron życia, pomyślałem, brnąc do szpitala przez śnieżycę, z siatką pomarańczy, dwoma jabłkami, sokiem malinowym roboty Gośki, paczką kakaowych ciastek, biszkoptami, Sudoku i rozmaitymi częściami garderoby w torbie.

Najpierw było kichnięcie. Sztuk dwa. Potem pociągnięcie nosem. Potem krucjata do łazienki po pudełko chusteczek higienicznych, które miały niby pachnieć truskawkami, ale jak na mój gust śmierdziały czymś wygenerowanym metodami chemicznymi w zamkniętym na cztery spusty laboratorium. Potem suchy kaszel, który w płynny sposób przeszedł w mokry i nie dawał się zbyć syropowi sosnowemu od babci.
- Jesteś chory. - zdiagnozowałem ustawiczne pociąganie nosem, które od przeszło dziesięciu minut negatywnie wpływało na ogólny odbiór "W11". - Co za studenckie wirusy przyniosłeś?
- Jakieś wściekle uparte. - Krzysiek wyrzucił następną zużytą chusteczkę do przyciągniętego w tym celu kuchennego kosza. - Gwiżdżą na syropy, proszki, termofor z gorącą wodą i rosół.
- Gdzieś ty się tak dorobił? - sparzyłem sobie rękę na jego czole. - Jesteś tak rozpalony, że jakbym się uparł, to mógłbym na tobie jajecznicę dla ośmiu osób usmażyć.
- Psor od analizy matematycznej stwierdził, że w sali jest za gorąco i prowadził wykład przy oknach pootwieranych na wszelkie możliwe uroki zimy. - kichnął w rękaw i sięgnął po nową chusteczkę. - Ale spoko, jak umrę na wirusowe zapalenie płuc, to możesz pozwać uczelnię i pojechać na wakacje do Egiptu. - zaśmiał się ochryple i rozkaszlał jak człowiek w ostatnim stadium gruźlicy.
- Nie pozwalam ci umierać, a Egipt bez ciebie nie byłby taki fajny. - oznajmiłem dobitnie. - Chodź, teraz twój ukochany Gabrielek zapakuje cię do łóżeczka, zmierzy temperaturkę, odgrzeje rosołek, a potem pomyśli, czy dzwonić po doktorka od chorób wewnętrznych czy nie.
- Jest ze mną aż tak źle, że mówisz do mnie zdrobnieniami i wykazujesz tendencje nadopiekuńcze? - Krzysiek uśmiechnął się tak krzywo, jak tylko mógł, zanim w przedpokoju nie dorwała go kolejna fala kaszlu.
- Coś ty, ja cię po prostu strasznie kocham. - pocałowałem go w policzek.

Jeden się połamał, drugi spadł ze schodów, a trzeci leży z jakąś ptasią grypą albo innym cholerstwem, które ma coś wspólnego z niekoniecznie przyjaźnie usposobionymi bakteriami i ich balangą wewnątrz organizmu. Niejasne powiązania z wirusami niewykluczone. Wertowałem właśnie podstawowe źródło (obok portalu pudelek.pl oczywiście) wiedzy przeciętnego człowieka pod tytułem Wikipedia. Siedziałem z laptopem na kolanach na łóżku i konsultowałem objawy chorobowe z Krzyśkiem, który akurat naprzemian wcinał kisiel żurawinowy i wycierał nos.
- Kaszel?
- Obecny.
- Duszności?
- No jak kaszlę, to chyba logiczne, że się duszę. A co to za choroba w ogóle?
- Krztusiec.
- Kiedy to choroba dziecięca jest.
- Mówisz?
- Napisali. I nawet zdjęcie dziecka dali. Przypuszczam, że nie jest to szczęśliwy zbieg okoliczności.
- Rumień.
- Ty mnie obrażasz?
- Nie, rumień nagły. Kilkudniowa gorączka...
- Jeden dzień ją mam!
- ...kaszel, katar, powiększenie węzłów chłonnych... Niby się zgadza.
- Nie mam drgawek.
- Dobra, to nie masz też rumienia nagłego. O, a tu jest gorączka... Kaszel... Ból w klatce piersiowej masz?
- Taaa, przytłaczający ciężar egzystencji chyba...
- I... Krwioplucie?
- Coś ty włączył?
- Gruźlica. Błąd nawigacyjny, nie ta zakładka. Możemy sprawdzić SARS. Bo dżuma raczej nie, deratyzacja była dwa tygodnie temu.
Podnieśliśmy głowy, gdy rozległ się dzwonek. Wygrzebałem się z pościeli i ruszyłem otworzyć drzwi komuś na tyle kulturalnemu, że nie otworzył sobie sam. Na wycieraczce stał przyprószony śniegiem Rademenes.
- Pokój temu domowi i pokłony dla gospodarza. Krzysiek żyje?

Wtedy jeszcze żył, ale dzisiaj patrzyłem z przerażeniem to na Krzysia, który tłumił swój kaszel poduszką, to na lekarza, który miał taką minę, jaką lekarze miewają w "Na dobre i na złe" na chwilę przed podejściem do rodziny pacjenta z sakramentalnym "Przykro mi". Kolejny raz pokonałem trasę okno-drzwi, bo nic innego zrobić nie mogłem i ta bezsilność doprowadzała mnie do pasji bardziej jeszcze niż obrady sejmu, tabuny blokersów zawalających ławki czy Chrześniak, która znowu pytluje w najlepsze z Rostkowską niepomna kolejnego z rzędu napomnienia.
- Nie rusza się i nie kaszle. - zauważyłem, pełen najgorszych przeczuć, kiedy dotarło do mnie, że tykania zegara nie urozmaica tłumiony kaszel.
- Zasnął. - wytłumaczył mi lekarz.
- Zasnął, stracił przytomność czy nie żyje? - nie dawałem za wygraną.
- Raczej zasnął.
- A co mu w ogóle jest i czy to śmiertelne?
- Ostra odmiana grypy. Wypiszę receptę, za parę dni powinien wyzdrowieć już całkiem. Wskazana byłaby hospitalizacja. Pan pracuje, jak widzę, a opieka nad nim byłaby niepotrzebnym, dodatkowym ciężarem. Nie ma sensu trzymać go w domu. W szpitalu zajmą się nim fachowcy.
"Tak, oczywiście. A potem nie, bo za dużo leczenia, uśpić lepiej, nowego pan sobie znajdzie, ładniejszego, nie będzie chorował tak jak ten, tego to już nie warto leczyć nawet.", sarknąłem w myślach. Jak niepotrzebnego pieska, cholera. Tylko że ja znam wielu ludzi, których uśpiłbym bez mrugnięcia okiem, i ani jednego zwierzaka, który by na taki los zasłużył.
- Krzysiek zostaje w domu. Pod opieką fachowców są w tej chwili dwaj moi bracia i NFZ-owi powinno to wystarczyć.
- A może jednak?
- Wydział chorób wewnętrznych jest za daleko od urazówki. - warknąłem na tyle nieprzyjemnie, żeby ten niski, łysawy człowieczek z dobrotliwym uśmiechem dziadziusia załapał w końcu, że nie mam najmniejszego zamiaru oddawać Krzyśka do szpitala choćby się waliło i paliło.
- No dobrze, to ja na razie wypiszę receptę.
No, dotarło chyba.
- Ale gdyby jednak zgodził się pan na hospitalizację...
Albo nie, chyba jednak nie... Niektóre umysły są chyba zbyt hermetyczne i oporne na aluzje.

Stan Krzysia poprawił się na trzeci dzień. Nadal jego najlepszymi przyjaciółmi były pudełka chusteczek, ale przestał przynajmniej dusić się od kaszlu, kichać i gorączkować. Siedzieliśmy otuleni kocem na kanapie, obserwując jakiś wyjątkowo brawurowy jak na polskie realia pościg w "Detektywach".
- Kocham cię. - stwierdził Krzysiek, wciskając mi głowę pod brodę.
- Ale tak spontanicznie, czy z jakiegoś konkretnego powodu? - uśmiechnąłem się, gładząc jego jasne włosy.
- Tak w ogóle. - wyjaśnił kołnierzykowi mojej granatowej koszuli i mocniej wtulił się w moje ramiona.
Łupnięcie drzwi wejściowych poprzedziło czerwono-czarną sylwetkę Miśka, która wpadła do salonu jak bomba i rzuciła się bezpośrednio w naszą stronę. Uchyliłem się przed zagipsowaną lewą ręką na temblaku, na której widniał finezyjny napis "Moiemu ukohanemu Mihałkowi - Anitka ?" wykonany czymś tak abstrakcyjnym jak różowy marker permanentny.
- Jaka jazda! Gośka pójdzie do szpitala! - zawył Misiek taką ilością decybeli, jakby dzieliła nas odległość przynajmniej 200 metrów, a nie pół metra stolika do kawy.
- A co z nią? - zmartwiałem w ułamku sekundy, wspominając własną radość, kiedy Miśka i Rafiego wypisali, w związku z czym mogłem zaprzestać regularnych krucjat do szpitala, kiedy to za każdym razem nie miałem gdzie zaparkować, a idąc korytarzami pielęgniarki obdarzały mnie spojrzeniem zarezerwowanym dla największych zbrodniarzy ludzkości.
- Znowu nie odbieracie SMS-ów i telefonów? Gośka jest w ciąży! Chcą z Rafciem prosić Krzy na ojca chrzestnego!
Miałem zamiar odetchnąć z ulgą, ale przeszkodziły mi usta Krzyśka. Hmmm, w sumie nie to, żeby mi to jego przeszkadzanie jakoś szczególnie przeszkadzało...
- Te, Anita! Znowu się całują!
- Całują się?
- Bez kitu! Z języczkiem!
W tej chwili nie przeszkadzał mi podekscytowany pisk nastolatki nad uchem. W końcu poczułem, że jestem w cholerę szczęśliwy.

Szczęście utrzymało się krótko i ulotniło całkowicie w dwa dni później, kiedy wielki jak góra lodowa sopel odłamał się z dachu garażu akurat w momencie, w którym Los nakazał mi wprowadzić samochód do środka, w związku z czym tylnia szyba Tico została zmasakrowana wzorkiem spękanego, rozchodzącego się koncentrycznie kwiatka.
Ale przynajmniej nikt nie zginął i mamy spokój z polską służbą zdrowia. Na dziewięć miesięcy.

4. BABCIA EUGENIA

Było milion pięćset sto dziewięćset innych metod spędzania kwietniowego weekendu w sposób familijny i uroczy. My wybraliśmy jedną z najgorszych możliwych opcji. Tak mi się przynajmniej zdawało, kiedy odpalałem w Warszawie silnik pożyczonej od kumpla Nubiry, bo po powrocie uznałem, że jednak nie jedna z najgorszych, a zwyczajnie najgorsza. Tico odbywało wizytę u mechanika w związku z rozpieprzoną tylną szybą, a Rafi miał samochód o wątpliwej kondycji, tak więc lepiej było nie brać go na dalekie wyprawy, żeby nie utknąć z nim gdzieś w głuszy.
Krzysiek zmierzył niechętnym (łagodnie to ująwszy) wzrokiem hamburgera, którego tylko jakimś dziwnym cudem udało mi się kupić w ciągu trzech sekund, a teraz - kiedy potrzebowałem skupić się na drodze pokonywanej z prędkością, od której wariują policyjne radary, bo i tak wyjechaliśmy później, niż było w planach - on znów zaczynał.
- W boczki mi pójdzie, jak zjem taką bombę kaloryczną. - mruknął, a w lusterku mignęło mi jego oskarżycielskie spojrzenie.
- Jakbyś wstał o siódmej, tak jak prosiłem grzecznie siedem razy, a potem niegrzecznie jeszcze pięć, to zdążyłbyś zjeść na śniadanie coś zdrowszego. - parsknąłem, nie odrywając wzroku od szosy. - Michał! Nie wystawiaj górnej połowy swojego ślicznego ciałka przez otwarte okno, bo jeszcze coś ci się stanie!
- Kiedy ja tak lubię. - usłyszałem głos Miśka wymieszany ze świstem powietrza, gdzieś stanowczo za daleko.
- Siadaj! - złapałem go za kurtkę i wciągnąłem na siedzenie pasażera. - Zapnij pasy, bo wysiądziesz z samochodu bez potrzeby zmniejszania obrotów silnika. Nie majstruj przy radiu. Znów ustawisz nam jedno Radyjo i nie będę mógł znaleźć innych fal. Zostaw popielniczkę. Jak wysypiesz, to odkurzasz cały samochód. Rafał, zlituj się! Zamień się z nim miejscem! Misiek, zabierz łaskawie swoją łapę! Nie otwieraj szyber-dachu! I nie ruszaj tych guziczków! Michaaał!!!
Rafał, nie przejęty powagą sytuacji, zjadał hamburgera, którego oddał mu Krzysiek w akcie protestu przeciwko McDonaldsom i wstawaniu o siódmej rano w sobotę. Misiek wygrał miejsce z przodu uczciwie, w marynarza, bo tylko w to nie nauczył się jeszcze kantować.
- Misiek, odchrzań się od tego pieprzonego szyber-dachu, bo śnieg leci do środka! Kurwa mać, przestań się bawić klimatyzacją!
- Nie przeklinaj przy dziecku! - zrugał mnie Rafał.
- To dziecko ma niecały miesiąc i z punktu widzenia medycyny jest kilkoma komórkami na krzyż!
Rafi obdarzył mnie spojrzeniem, które obrazowo mówiło, że on bynajmniej nie podziela punktu widzenia medycyny. Walnąłbym głową w coś, co znajdowało się najbliżej, ale była to li i jedynie kierownica, a to oznaczałoby tylko naciśnięcie klaksonu poprzedzające łoskot maski miażdżonej na najbliższym drzewie. Z radia poleciał najnowszy hicior Feela. Misiek zaczął śpiewać. Przez głowę przemknął mi pomysł związania go linką holowniczą i zakneblowania ściereczką do szyb.
- Michał, zamknij okno, bo na tylnym siedzeniu mamy burzę śnieżną. - poprosiła Gośka, ale mój młodszy brat był zbyt zaaferowany śpiewaniem, żeby zawracać sobie głowę podstawowymi potrzebami innych. - Michał, no proszę! Zamknij okno! - Misiek wszedł w refren i nie zamierzał jeszcze wracać do świata zwykłych śmiertelników. - Michaaał, zimno naaam! - Gośka zaczęła kopać siedzenie pasażera z nadzieją, że wpłynie to jakkolwiek na proces zasunięcia szyby.
- Rafi! Ona mi brudnymi butami siedzenie kopie! Weź ją!
- Ja pierdolę... - mruknąłem, przy pomocy dwóch słów określając całą sytuację.
- Nie przeklinaj przy dziecku!

Zjechaliśmy z cywilizowanej szosy asfaltowej na rzecz błotnistej drogi wijącej się między drzewami, ale mapa alternatywy dojechania do Kruklanek nie przewidywała. Byliśmy już mocno zagłębieni w Pojezierzu Mazurskim, lasów i jezior ze wszystkich stron przybywało, a komarów nie uświadczyliśmy tylko dzięki wciąż szalejącym śniegom.
Krzysiek rozwiązywał krzyżówkę, Michał usnął, Gośka pisała SMS-a do jakiejś psiapsióły, a Rafał zajmował się dogłębnym studiowaniem mapy.
- Najsłynniejszym był Andrea Doria. - odezwał się Krzysiek, po pięciu minutach emitując ze swojej strony dźwięk inny niż skrobanie ołówka po makulaturowym papierze krzyżówki.
- Doża. - mruknąłem, zajęty wyszukiwaniem jak najmniejszych dziur w drodze.
- Nie pasuje, za długie.
- ... "Doża" pisze się przez samo "ż".
- ... Z jakiegoś konkretnego powodu nie poszedłem na polonistykę, prawda? - warknął Krzyś z taką zajadłością, jakby to moja wina była, że się pokłócił z ortografią dawno temu i nie przeprosił do tej pory.
- Kruklanki. - Gośka pokazała palcem zieloną tablicę, nieco odchyloną od pionu i poziomu, jakby zajął się nią huraganowy wiatr i miejscowa chuliganeria, która z przyczyn bliżej nieznanych, jak wszystkie inne miejscowe chuliganerie, odnajduje przyjemność w niszczeniu państwowych znaków i tablic.
Nubira wjechała w obręb miejscowości, a pierwsi mieszkańcy, wędrujący akurat zaśnieżonymi dróżkami, z miejsca nie zapałali do nas sympatią, a na ich nastawienie największy wpływ miał chyba widok WAW na tablicy rejestracyjnej. Przejechaliśmy niecały kilometr chyba, po czym zaparkowałem na chodniku przed schludnym, murowanym domkiem, który swój złoty wiek miał już lata za sobą, ale mimo wszystko starał się sprawiać wrażenie perły architektury międzywojnia. Wysypaliśmy się z samochodu, natychmiast ostrzelani mało przychylnymi spojrzeniami i szeptami ze strony miejscowych.
- Warszawioki jakieś... Patrzta, jak wyglundają... Tamto łeb czerwuny ma... Do Czackich zjechali, psiajuchy...
- Taaa... Serdeczność małomiasteczkowych... - mruknął Rafał, ominął przeciągającego się Miśka i zadzwonił do bramy.
Najpierw wypadł na nas wielki, stary pies, a zaraz za nim staruszek z twarzą pomarszczoną, gumofilcami zdartymi od intensywnej eksploatacji i futrzanymi rękawicami, które ze cztery razy pewnie przeżyły stworzenie, z których zostały zrobione. Zmrużył oczy za grubymi szkłami okularów o topornych, czarnych oprawkach, kilka razy poruszył bezgłośnie ustami, po czym jego mina zmieniła się na taką, jaką mają ludzie nagle oświeceni.
- Na Neptuna, Genkaaa! Wnuki zjechali!
Dziadek Feliks przykłusował otworzyć nam bramę, żebyśmy mogli wprowadzić Nubirę na plac, gdzie groziło jej tylko obsikanie przez Reksa, a nie obrzucenie jajami, wytłuczenie szyb, kradzież lusterek i przebicie opon (szczerze mówiąc kilku sąsiadów dziadków wyglądało na ludzi, dla których byłoby to spełnienie marzeń, a tablice rejestracyjne WAW powiesiliby na ścianie w charakterze trofeów, obok wypchanych łbów jeleni, saren, łosi i tak dalej). Babcia Eugenia stanęła na szczycie schodów do domu z pięściami opartymi na biodrach, całym swym korpulentnym jestestwem i miną dając poznać, że nie jest babcią, która cieszy się z przyjazdu wnuków, ale babcią, która opieprza ich za to, że przez cztery miesiące jej nie odwiedzili.
- Włozić do doma! Widowiska nie robić, bo sie sunsiady jopią.
Dziadkowie Czaccy byli dziwni. To znaczy, nie mniej dziwni niż dziadowie Shelley, którzy do momentu ślubu nie wiedzieli, że Polska nie leży na Syberii, że nie mówi się w niej po rosyjsku, a polityka feudalna została zniesiona wiele lat temu, ale jednak dziwni.
Dziadek Feliks był żeglarzem. Nie przejmował się moralną stroną człowieczeństwa, ludzi dzielił na wilki morskie i szczury lądowe i takie kryterium całkowicie mu wystarczało, ponieważ od osiemdziesięciu lat innego nie zastosował. Miał na ramieniu kiepsko wytatuowaną kotwicę, która w jego mniemaniu była piękniejsza niż Miss Polonia z dowolnego roku, a ryby uznawał za podstawę diety i rdzeń przemysłu spożywczego. Inni starsi ludzie zbierają pieniądze na swój pogrzeb. Dziadek Feliks zbierał na własny statek i własne jezioro. Babcię Eugenię poznał w porcie w Gdańsku, kiedy wrócił z Norwegii. Pobrali się, a babcia wymusiła na nim przeprowadzenie się na Mazury, gdzie woda jest dawkowana w racjonalnych ilościach, wystarczających na wyszalenie się łodzią, a niewystarczających na ucieczkę od obowiązków ojcowskich do Szwecji albo Anglii.
- Rosół je. - oznajmiła babcia tonem, który stwierdzał jasno i wyraźnie, że jeśli wzgardzimy rosołem, to do kolacji zdechniemy z głodu.
Dziadek tylko jękiem, który równie dobrze mógł być ilustracją problemów ze stawami w podeszłym wieku, dał po sobie poznać, jak bardzo odpowiada mu danie nieprzewidujące w składzie ryby. Bez szemrania zabrał się za jedzenie, kiedy babcia postawiła przed nim talerz.
- Michał, Gabriel i Rafał. A wy kto, bo zapumniałam od Wigiliji?
- To jest moja narzeczona, babciu. Małgosia. - Rafi chciał chyba nadać swojemu głosowi ton lekkiej pretensji, ale jedno zerknięcie na babciną minę odwiodło go od tego zamiaru.
- A to jest mój przyjaciel, Krzysiek. - uśmiechnąłem się nieco nerwowo, żeby żadne z dziadków nie postanowiło, tak jak na Wigilii, wnikać w charakter i formę naszej zażyłej przyjaźni.
- A ja mam dziewczynę Anitę! - pochwalił się Misiek, przeżuwając domowej roboty kluski. - Tylko nie przyjechała, bo miejsca w samochodzie nie było, a Gabi powiedział, że nikogo nie będziemy wozić w bagażniku! I w ogóle ona korki z fizy ma w soboty, to i tak by nie odwoływała, bo zwałkę na semestr miała!
- Co un gada, Feliks? - zdziwiła się babcia, nadal niezbyt przyzwyczajona do niekoniecznie poprawnej polszczyzny Miśka.
- Nie wiem, Genka. Rosół nie stary, a? Może zaszkodzioł mu?
- Oj gupiś jak cielok, Feliks! - babcia machnęła ręką. - Dzisiaj rosół gotowołam! Dobry je!

Po obiedzie Rafał bardzo oficjalnie podniósł się od stołu, bardzo oficjalnie wziął Gośkę za rękę i bardzo oficjalnie zaprosił dziadków na ślub z terminem na końcówkę czerwca. Oboje promienieli dumą i szczęściem, kiedy babcia i dziadek rozpromienili się dumą i szczęściem po otrzymaniu koperty ze złotymi zawijasami na brzegach.
- Nooo, bo Gośka w ciąży jest i ślub trzeba szybko robić! - sprecyzował beztrosko Michaś, któremu najwyraźniej nikt nie uzmysłowił, że seks przedmałżeński w małych miejscowościach uznawany jest za zbrodnię kalibru dzieciobójstwa albo kradzieży kur.
Krzysiek za plecami dziadków zatkał zaskoczonemu Michałowi usta, żeby nie wyprodukowały jakiejś następnej obciążającej nas głupoty, która nie mieści się w małomiasteczkowych głowach, ale na szczęście dziadek i babcia byli bardzo zajęci kopertą. Na tyle zajęci, że nie słyszeli też, jak Misiek dostaje od Rafała opierdziel i szybkie szkolenie uświadamiające oscylujące na granicy słyszalności.
- Pacz Genka, jak sie świeci. Złoto prawdziwe, a?
- A pies ich wie, warszawioków, co uni tam wymyśleli...

- A tam biegałem jak byłem mały. - pokazałem Krzyśkowi nieduży pagórek w lesie. - Latem rosną na nim jeżyny. Pamiętam, jak nazbieraliśmy kiedyś z Rafałem cały słoik dla babci, a babcia, zamiast się ucieszyć, ochrzaniła nas, że porwaliśmy na kolcach skarpetki i spodenki.
- A teraz? - zamruczał Krzyś, splatając palce naszych dłoni jak mają to w zwyczaju zakochani idący plażą w stronę zachodzącego słońca. - Co by powiedziała, gdyby Misiek jej chlapnął, że nie jestem twoim przyjacielem, ale...
Objąłem go w talii i popchnąłem do tyłu tak, żeby oparł się plecami o pień brzozy. Pocałowałem go długo, bez obaw, że zobaczą nas miejscowi i przypuszczą szturm na babciny domek z widłami, pochodniami i kosami.
- Jesteś najdroższym przyjacielem, który rozumie mnie bez słów. - szeptałem mu do ucha. - Jesteś ukochanym chłopakiem, którego uwielbiam bardziej nawet niż wakacje, skrócone lekcje czy alarmy przeciwpożarowe w szkole. Jesteś cudownym kochankiem, który...
Nad nami zaskrzeczała przeraźliwie sroka i zerwała się z gałęzi, osypując na nas masę śniegu.
- Nawet ptaki są zgorszone. - uśmiechnąłem się krzywo, ale Krzysiek wymusił kolejny pocałunek, a ja nie zamierzałem oponować.
Ostatecznie odrobina demoralizacji mazurskiej przyrodzie nie zaszkodzi.

Dziadek Feliks z natury był nocnym markiem, ale chodził spać o zachodzie i wstawał o wschodzie, ponieważ wymagał tego od niego głęboko zakorzeniony nawyk bycia mężem babci Eugenii, która chodziła spać o zachodzie i wstawała o wschodzie. Dziadek Feliks oczywiście nie był pantoflarzem, ale uznał, że lepiej nie irytować niepotrzebnie kobiety, która gotuje mu wszystkie posiłki, sprawia, że brudne ubrania stają się czyste i uprasowane, i znikają błotniste ślady z podłogi, okruchy z dywanu, a brud z okien.
Babcia Eugenia zorganizowała nam spanie złożone ze starych łóżek polowych, starych poduszek, których żal jej było wyrzucić, i starych kołder, zostawionych na strychu z tego samego powodu, co poduszki. Była dopiero dziewiąta, ale staruszka o inwazyjnym charakterze zarządziła bezwzględne kładzenie się spać, a staruszkom o inwazyjnym charakterze nawet Rafał nie chciałby tłumaczyć, że warszawioki jeśli idą spać, to raczej we wczesnych godzinach rannych, a nie o dziewiątej, kiedy w telewizji lecą najlepsze filmy.
Ostrożnie obróciłem się z jednego boku na drugi. Łóżko zatrzeszczało pode mną gniewnie, ale tym razem nie złożyło się, jak poprzednio, czyniąc ze mnie poskładaną kanapkę z kołdrą i poduszką. Na drugim boku było mi tak samo zimno, jak na pierwszym. Nie dostrzegłem zauważalnej różnicy w cyrkulacji zimowego powietrza, wpadającego przez nieszczelne okna z parapetami zastawionymi kompletem pelargonii.
- Gabryś? Mogę się do ciebie przytulić? Zimno strasznie...
- Ty do mnie, czy ja do ciebie, kotek?
- Moje łóżko złożyło się do tej pory cztery razy.
- Moje dwa. Chodź tu.
Uniosłem kołdrę, choć kosztowało mnie to sporo samozaparcia, tym bardziej, że ze względu na wysoką zdolność kompresowania wielkości, jaka była w posiadaniu mojego łóżka, musiałem ją przytrzymać dłużej, bo Krzyś nie mógł wykonać gwałtowniejszego ruchu przy dołączaniu do mnie. Z ulgą otuliłem nas w końcu. Wyłowiłem w mroku jego zadowolony uśmiech i od razu cieplej na sercu mi się zrobiło (tylko na sercu, Krzyś był tak samo przemarznięty jak ja, więc moje ciało poczuło się, jakbym sadystycznie kazał mu z czułością tulić wielki sopel lodu). Pocałował mnie, a potem ułożył się w zagięciu ramienia z głową wciśniętą pod moją brodę.
- Znowu się całujecie! Słyszałem! Rafał, powiedz im, żeby przestali!
- No przecież przestali. Śpij. A Ty, Gabi, ogranicz no trochę swoje czułości, bo babcia zawału dostanie, jak się dowie, co w twoim słowniku oznacza termin "przyjaciel".
- I kto to mówi... Ty z Gośką w jednym łóżku śpisz, a ja ze swoim chłopakiem nie mogę?
- Bo jest zimno, a ona jest moją narzeczoną.
- A ja Anity nie mogłem zabrać! Widzicie, jacy wy jesteście?
- Masz za to kołdrę moją i Krzysia. I babcia lubi cię najbardziej, to dostałeś o dwie poduszki więcej niż my, nie wspominając o tym, że moją i Krzysia zagrabiłeś też. Nie narzekaj, Michał. Idźmy w końcu spać, dobrze?
- Nie chcę spać! Jest mi zimno i jestem sam! I Gabriel spacza mi psychikę! Jak mi się seksowni faceci zaczną podobać i zostanę homo, to będzie jego wina!
- Misiek, zamknąć ryj i spać. Nie słyszałeś, o co Gosia prosiła? Kobietom w ciąży się nie odmawia, bo cię myszy zjedzą.
Rafał uciął temat i zapadła cisza. Pogłaskałem Krzyśka po tych jego długich, jasnych włosach. W sumie ja sam mam już takie prawie do ramion i zastanawiam się, czy Krzyś nie wyprasza u mnie nie obcinania ich ze względu na plan upodobnienia mnie wyglądem do jakiegoś wokalisty zespołu metalowego, który akurat na ten moment wspólnie z Miśkiem adorują. Ale nie no... W Nightwish'u śpiewa chyba tylko jakaś laska, nie?...
- Ej, o co łazi z tymi myszami?
- Powiedzenie takie. Nie myśl za dużo, idź w końcu spać i przestań męczyć!

Rano babcia i dziadek zagonili ze sobą na mszę Gośkę, Rafiego i Miśka, a ja i Krzysiek zostaliśmy warunkowo w domu. Warunkowo to znaczy pod warunkiem, że podszykujemy obiad, ale babcia przed wyjściem wytłumaczyła nam wszystko z dokładnością i cierpliwością chłopa wyjaśniającego coś krowie na granicy, więc przedpołudnie spędziliśmy na wykonywaniu jasno i precyzyjnie wydanych poleceń.
- To przed chwilą biegało po podwórku. - mruknął Krzyś, oskubując zdekompletowanego kurczaka.
- Ciesz się, że dziadek z rana urżnął mu łeb i nie zostawili nas z ptakiem, pieńkiem, siekierą i dylematem moralnym, który sprawiłby, że obiad stałby się czymś bardzo niepewnym i abstrakcyjnym niemal. - odpowiedziałem, nalewając wody do czajnika.
- Już. Teraz masz mu wykroić te wszystkie dziwne narządy, o których babcia mówiła, a ja powinienem poszukać przypraw.
Po upływie pół godziny z niejaką dumą patrzyliśmy na oprawione mięso. Krzysiek mył noże i talerze. Zakręciłem wodę, obróciłem go w swoją stronę i pocałowałem. Położył mi palec na ustach.
- Oni chyba zaraz wracają. - szepnął.
- Nieee, zobacz, jak się szybciutko uwinęliśmy. - wskazałem stary zegar z kukułką na ścianie. - Dziesiąta dopiero. Zostało jeszcze jakieś półtorej godziny, a ja mam niesamowicie ciekawy pomysł, jak je wykorzystać...
- I ten pomysł pewnie w niczym nie różni się od tego, o którym ja w tej chwili myślę... - zamruczał zmysłowo, obejmując mnie za szyję.
- Cieszy mnie nasza jednomyślność... - zsunąłem dłonie na jego pośladki, a potem niżej, na uda, i podniosłem go celem przeniesienia na blat stołu.
Oparł się dłońmi z tyłu, a ja się nachyliłem, sięgając po kolejne pocałunki. Otoczyłem go ramionami w talii i zsunąłem się ustami na jego szyję, żeby po chwili wrócić do rozchylonych zapraszająco warg.
- O wy psiajuchy skubane!
Głos babci nas sparaliżował. Babcia Eugenia miała przerażająco dobry wzrok i niczym nie zaburzoną percepcję świata oczyma starej, wychowanej na porządną obywatelkę kobiety. Starać się wmówić jej, że wnuk całujący się ze swoim domniemanym przyjacielem był przywidzeniem, to jak wyperswadować u Miśka pukanie przed wejściem do mojego domu.
Przeczuwający zbliżającą się burzę z piorunami bracia i Gośka wpadli na górę zaraz potem. Rafał rzucił okiem na scenerię, jakby chciał ocenić rozmiar szkód, ale pozycja, w jakiej się akurat znajdowałem, była stanowczo niedwuznaczna.
- Babciu, spokojnie... - zaczął kojącym tonem. - Ja wiem, jak to wygląda... Uch... No...
- Jo też widze, co uni robiom! - huknęła babcia Eugenia, po staremu opierając pięści na biodrach. - Ślipa nie jestem przecie! A ja mówiła psiajuchom jednym, coby rano zegar nakręcili, a uni co? Jamorów im sie zachciewa!
- Babciu... Zaraz... To znaczy, że ty narobiłaś takiego rabanu, bo ci idioci nie nakręcili ci zegara z kukułką? - Rafał poniekąd zgłupiał i popatrywał niewiele rozumiejącym wzrokiem to na babcię, to na mnie.
- No a o co? I jo nie wie tera, która godzina, bo tłumoki zapomnieli, a jo mówiła, żeby o zegarze pamientać!
- Babciu... - odważyłem się w końcu wydobyć z krtani cokolwiek zbliżonego do cywilizowanej mowy. - Czyli... Czyli że tobie nie przeszkadza, że ja i on?...
- Kochosz go? - zapytała surowo staruszka.
- Tak, kocham go.
- No i w porzondku. Jak go kochosz, to dobrze. Ja nie z tych jak o, Świątki na przykłod, że dzieciakom swoim pod kołdry zaglundajom, jakby to ich sprowa była! Mnie nie interesujo, że chłopca masz, Gabryś. Mnie interesujo, cobyś dla niego dobry był i krzywdo mu nie robił, bo jo wychuwywałam was na dobre dziecioki.
- Zapewniam panią, że jest dla mnie dobry i nie robi mi krzywdy... - Krzyś przytulił się do mnie i uśmiechnął tak ślicznie, że nie mogłem się powstrzymać, żeby tego uśmiechu nie pocałować.
- Mów do mnie babcia, Krzyś. Jako i ta reszta psiajuchów Janki mojej. - babcia Eugenia uśmiechnęła się wesoło. - I zegar mie nakręćta tera, bo jo nie lubie, jak ptasek nie kuko co pół godziny. Ooo, Feliks, co tak dugo z tego dołu lazłeś? Obiod ju gotowy, chłopaki sie spisali. Przynieś jeszcze ino sok z truskawków na góre.
- A mógłby być wiśniowy? - zapytała uprzejmie Gosia słynąca z otwartej wrogości wobec truskawek i owoców truskawkom pokrewnym. - Widziałam w ogrodzie drzewka wiśniowe...
- Ni bedzie wiśniuwego. Truskawkuwy bedzie. - oznajmiła babcia, wyciągając talerze.
- Babcia, myszy cię zjedzą. - powiedział Michał, wycierając sztućce.
- A dlaczegu miałyby mie myszy źreć, dziecko? - zdumiała się staruszka.
- Bo się nie odmawia kobietom w ciąży.
- Jakiej ciunży? - zapytała surowo, przenosząc wzrok na Rafała.

Dopiero w samochodzie dowiedziałem się, że dzisiejsze kazanie było o sakramencie małżeństwa i tym, co wolno przed ślubem, a czego nie wolno, w świetle prawa katolickiego, które dla mieszkańców Kruklanki było właściwie prawem wszechświata.
- Um, a powiedzieliście dziadkom, że ślub będzie tylko cywilny, bo jesteśmy w stanie wojny z księdzem? - spytałem, włączając kierunkowskaz. - Misiek, do jasnej ciasnej, bierz łapy od radia!
- Miałem sobie wbić gwóźdź do trumny? - parsknął Rafał. - Zadziwiające, że babcia toleruje homoseksualizm, ale seksu przedmałżeńskiego już nie. - zerknął na siedzącego po swojej lewicy Krzyśka.
- Macie fajną babcię. - zauważył, że Rafi oczekuje chyba jakiegoś komentarza. - Bardzo mądra i wyrozumiała kobieta. - dodał, widząc, że Rafał oczekuje kontynuacji.
- Krzysiek, zamień się z Miśkiem na miejsca! Kurwicy dostanę, a jeszcze w tylnym lusterku widzę Kruklanki! Nie dojadę do Wawy! Misiek, kuźwa, ile można cię prosić, żebyś odpierdzielił się od szyber-dachu?
- Nie przeklinaj przy dziecku! On uczciwie w marynarza wygrał to miejsce.
- Drugi raz z rzędu? Jak dla mnie to nauczył się manipulowania ludzkimi umysłami i w ten sposób kantuje, żeby wygrać. - sarknąłem, wyciągając paczkę papierosów.
- Nie pal przy dziecku! Zresztą ty nie palisz przecież.
- Jak mam jechać pół dnia z Miśkiem obok, to zacznę, uzależnię się, a jutro umrę na raka płuc...
Kurde, jak dobrze, że do Stanów pojadą prosić na ślub sami i na jakiś czas zabiorą ze sobą Miśka, bo Misiek nie odpuści przecież okazji do obejrzenia samolotu od środka i to dwa razy...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
505?talion czołgów ciężkich
Księga 1. Proces, ART 505(1) KPC, Uchwała z dnia 20 listopada 2003 r
505, 505, Ćwiczenie Nr 505
KSH, ART 260 KSH, II CSK 505/09 - wyrok z dnia 14 maja 2010 r
478 505
505
505 Batalion Czołgów Ciężkich, DOC
505
505
K 505
imodem 505 instlacja
!232 Moc 1F W chwilowe 2id 505 Nieznany (2)
505
505
505
505
505
505 praktycznych skryptow dla webmastera

więcej podobnych podstron