Oddalają się. wlokąc ze sobą szaleńca. Pojawiają się
lekarze, którzy nachylają się z troską nad leżącą kobietą.
Dzieci ze śpiewem na ustach wracają do klas. Nicanor
Gortman jest blady i wstrząśnięty. Maltem ujmuje go 2<2. rsniię.
_ Wszystko już jest w porządku — szepcze gorączkowo. — Takie wypadki czasem się zdarzają. Ale szansa, aby pan to zobaczył, była jedna na bilion! Bardzo nietypowe! Bardzo nietypowe!
Słońce zachodzi. Zachodnia fasada sąsiedniej monady miejskiej lśni purpurowymi pasmami. Nicanor Gortman siedzi w ciszy przy obiedzie z całą rodziną Matterna. Dzieci, jedno przez drugie, opowiadają, jak spędziły dzień w szkole. Na ekranie pojawiają się wiadomości wieczorne. Spiker wspomina o nieszczęśliwym wypadku na 108 piętrze.
_Rany okazały się powierzchowne — mówi — a nie
narodzonemu dziecku nie stała się żadna krzywda.
— Błogosław Boże — szepcze Principessa.
Po obiedzie Mattern zamawia w informatorze egzemplarz swojego ostatniego, technicznego artykułu i wręcza go Gortmanowi, aby ten mógł go sobie przeczytać w jakiejś wolnej chwili. Gortman dziękuję.
— Wygląda pan na zmęczonego — mówi Mattern.
— Dzień był trudny. Ale bardzo interesujący.
— Tak. To była prawdziwa podróż, nieprawdaż?
Mattern też jest zmęczony. Zwiedzili prawie 30 różnych pięter; pokazał Gortmanowi rady miejskie, kliniki położnicze, domy kultów religijnych, biura. Jutro czeka ich jeszcze większa wycieczka. Monada Miejska 116 jest społecznością złożoną i zróżnicowaną. I bardzo szczęśliwą, stwierdza w duchu Mattern. Zdarzają się czasem drobne incydenty, ale jesteś-my szczęśliwi. Dzieci idą kolejno spać, całując czule na dobranoc Mamusię, Tatusia i gościa. Biegną przez pokój do swych łóżek jak małe, gole, słodkie chochliki. Światło automatycznie przygasa.
■*> żr/ yś* '' V
*• W&
Wm
M :$Ę
■■- i':'.'
. ..i.?
sili
Mattcm jest przygnębiony. Wypadek na 103 piętrze
zepsuł mu ten tak poza tym udany dzień.
Mimo to jest pewien, że udało mu się pokazać Gort-' raattowi wewnętrzną harmonię i spoistość życia monady. A teraz pozwoli gościowi doświadczyć jednej z technik zminimalizowania konfliktów międzyludzkich, tak destruktywnych dla społeczeństwa monady. Mattcrn wstaje.
— Czas na przechadzkę nocną — oświadcza. —■ Idę. Pan zostaje tu... z Principessą.
Zdaje sobie sprawę, że w takiej sytuacji gość doceni trochę odosobnienia. Gcrtman jest nieco zmieszany.
— Do dzieła — mówi Mattem. — Niech pan zażywa rozkoszy. Tutaj nikt nikomu nie odmawia prawa do szczęścia. Wypleniamy samolubów w zarodku. Bardzo proszę. Co moje, to twoje. Zgadzasz się ze mną, Princi-pesso?
— Oczywiście — odpowiada żona.
Mattem wychodzi z pokoju, idzie szybko korytarzem, wchodzi do szybu zjazdowego i zjeżdża na 770 piętro. Gdy wychodzi z szybu słyszy jakieś gniewne krzyki i drętwieje w obawie, że znów zaplącze się w jakąś paskudną historię, ak? na szczęście nikt się nie zjawia. Idzie dalej. Mija teraz czarne drzwi zsypu i nagle łapie się na tym, że myśli o tym chłopcu z palnikiem i o tym, gdzie on się teraz znajduje. I naraz, bez uprzedzenia, z zakamarków pamięci wypływa twarz starszego o rok brata Jeffreya, malkontenta, złodzieja, samoluba, który kiedyś poleciał w dół tym samym zsypem, Jeffreya, którego trzeba było wrzucić do zsypu. Mattemowi robi się słabo i w oszołomieniu chwyta pierwszą z brzegu klamkę, aby się nie przewrócić.
Drzwi ustępują. Wchodzi. Nigdy jeszcze przedtem nie odbywał przechadzek na tym poziomie. Na łóżeczkach śpi pięcioro dzieci, a na platformie mężczyzna i kobieta, oboje młodsi od niego. Mattem rozbiera się i kładzie obok kobiety. Dotyka ręką jej uda a potem piersi. Kobieta otwiera oczy i Mattem mówi:
f
■ ,-^J
__________ _
— 45 —