742 J. ANDRZEJEWSKI. MIAZGA
chowi Świętemu, więc przeciw samemu sobie. Zdaję sobie sprawę, że w owym zakresie szczerości też posiadam pewne hamulce, bardzo trudne do przekroczenia. Myślę wszakże, że Mauriac, właśnie dlatego, że wierzył lub wierzyć chciał — hamulce wobec owej „hulanki"posiadał miary większej aniżeli moje: prywatne. Wciąż nie wiem, czy szczerość musi doprowadzić do obnażenia się. Może w przemilczeniach kryje się właśnie ludzka kondycja? Może skrajna, więc do końca doprowadzona szczerość jest tylko wynikiem słabości i rozpaczy?
środa, 9 września
Wieczorem na bardzo pięknym filmie Franco Zejfirellego Romeo i Julia44. Ponad dw ie godziny całkowicie urzeczony Szekspirem. scenografią i wyjątkową inteligencją reżysera, kolorem, ruchem, szekspirowską prawdziwością, a nade wszystko doskonałością pary dzieciaków: czułych, gwałtownych i niecierpliwych, zastanawiałem się przez cały czas, co z tych cudownych debiutantów wyrośnie, kim będą za trzy, pięć, dziesięć lat?
czwartek, 10 września
Po wielu dniach chłodnych i deszczowych od wczoraj najpiękniejsza jesień, prawie upał.
Rano poszedłem na spacer do parku, który zaczyna się tuż za naszymi oknami po drugiej stronie alei i na dość dużym obszarze ciągnie się aż po Wisłę. Upał jak w lipcu. Siedziałem trochę na ławce przy nadwiślańskim bulwarze, lecz było zbyt gorąco, więc przeszedłem do letniej kawiarenki koło Zoo, tam spokojny cień, mało ludzi, dokoła ogromne drzewa i poprzez
44 Film z 1968 roku.
ch niski i gęsty nawis prześwitywała Wisła leciutko przymglona. WypHem jedno piwo i prawie w oszołomieniu, jak rekonwalescent po długiej chorobie, patrzyłem na najpiękniejsze u nas światło: uspokojone światło września, gdy nie istnieje w naturze nic cudowniejszego nad tę czystość światła i jednocześnie jego przymglenie, gdy gęsty ciężar ciemnej zieleni przyjmuje poblask słońca. Patrzyłem, patrzyłem i nagle poczułem się chory. Co jeszcze mogę zrobić? Gdzie być? Starczy mi w’ najcięższych chwilach ironii i nadziei? Nadziei na co?
W pewnym momencie wszedł pod namiot kawiarni młody chłopak, chyba nie więcej niż dziewiętnastoletni, zwykły tutejszy chłopak w podniszczonych dżinsach, w jaskrawo żółtych skarpetach i w koszulce polo koloru bordo, półdorosły szczeniak, który jedną ręką popychał wózek z malutkim dzieckiem nie mającym więcej niż rok, chyba dziewczynka, nie był pijany, ale trochę podpity, zamówił piwo, wypił je tak, jak się u nas piwo pije: wprost z butelki, a potem od razu odszedł i widziałem, jak szedł bulwarem pełnym słońca, lecz wózka nie prowadził, trochę się w nogach nonszalancko kołysał i stać mu było gestu ojcowskiego na tyle, żeby od czasu do czasu wózek popychać, zawsze tylko jedną cwaniacką ręką, żeby się toczył sam, a on za nim szedł i gdy do niego dochodził - znów wózek popychał do przodu na pięć, sześć kroków i machał ku dziecku ręką. Był ciemny, długowłosy, smagły i poprzez jego opaloną, trochę wulgarną twarz prześwitywały uśmiechy czułości.
Jak kiedyś bardzo dawno, na przedwiośniu, gdy zaczynałem ten Dziennik i jeszcze nie wiedziałem, co będzie z Miazgą dalej - zapragnąłem nagle wyjechać, po prostu gdzieś wyjechać, być gdzie indziej, odetchnąć, ujrzeć krajobraz inny od tego, który widzę codziennie, wyjechać, odetchnąć, odnowić oczy i słuch, zostawić zmęczenie i bezsilną samotność,