622 J. ANDRZEJEWSKI, MIAZGA
się więc teraz skończyć ów stan czujnej gotowości, teraz, gdy tak wielu nagromadzonych planów i zamysłów nie zdążyłem jeszcze zrealizować, miałyżby wyschnąć nagle moje oczy i mój słuch zesztywnieć? Całe moje życie, od kiedy zacząłem istnieć świadomie, było złożone z zamierzeń i odroczeń. Lecz ilekroć umierałem, traciłem wszelką nadzieję, że się przebudzę, natomiast gdy ocknienie przychodziło, zawsze w jego ożywczym oddechu czaił się strach, że ta kondycja będzie krótkotrwała i jeden nieuważny krok, nieopatrznie ślepy gest z powrotem mnie cofną w martwą ciemność.
Przed wyjściem zapaliłem światło nad umywalką i pod zimnym strumieniem myłem ręce, żeby z nich spłukać spocenie, myłem je dość długo, pochyliwszy głowę, aby się nie spotkać w lustrze ze swoją twarzą, w obawie, że gdy ją ujrzę - zobaczę nagie świadectwo nadciągającej klęski. Potem, także nazbyt długo i plecami odwrócony od lustra wycierałem dłonie zaczerwienione od chłodnej wody, wreszcie odłożyłem ręcznik, gdzie należało, światło zgasiłem i od razu sobie uświadomiłem, że końce palców znów mi wilgotnieją, nie czułem się zresztą źle, czułem się nijako, trochę tak, jakbym wpadł w szybki wir obrotowych drzwi i nagle z nich wyskoczył. Jeszcze się chwilę zastanawiałem, czy mam przy sobie wszystko, co mi jest przy wyjściu na miasto potrzebne, a gdy stwierdziłem, że tak, otworzyłem okno, aby pod moją nieobecność pokój, przesycony dymem papierosów, możliwie długo się wietrzył, włożyłem płaszcz i już miałem wyjść na korytarz, gdy do moich drzwi mocno zastukano, byłem tuż przy nich, więc je od razu otworzyłem: przede mną, nie dalej niż na wyciągnięcie dłoni stali Janka i Czesław1. Wśród radosnych okrzy-
ków powitania i w ramionach ich obojga, wzruszony i uszczęśliwiony, nawet nie zdążyłem przezornie pomyśleć, że jak mucha w pajęczą sieć - wpadłem w ramiona Polski.
Mijając pomnik Mickiewicza sprawdziłem godzinę, dochodziła piąta, miałem więc dość czasu, żeby zaraz za pomnikiem skręcić na lewo i wstąpić do winiarni Hopfera, tuż przy kościele Bernardynów. Niegdyś, w wieku dziewiętnastym, znajdował się w tym miejscu popularny w dzielnicy handel wina i delikatesów Karola Hopfera, związany z osobą Bolesława Prusa i z Lalką2, natomiast w latach pięćdziesiątych, po odbudowaniu Krakowskiego Przedmieścia, stary Hopfer, nazywany wówczas Dziekanką, był jedną z pierwszych winiarni powojennej Warszawy, chętnie odwiedzaną przez pisarzy i artystów. Z biegiem lat winiarnia poczęła zmieniać charakter i podobnie jak Fukier3 na Rynku Starego Miasta, stała się lokalem prawie wyłącznie młodzieżowym. Jest to bardzo szczupłe i ubogie pomieszczenie, bez żadnego zaplecza, z trzema ciasno zastawionymi stołami, z kominkiem spełniającym rolę wyłącznie dekora-Icyjnąi z kontuarem, za którym wzdłuż całej ściany i na części [ściany poprzecznej piętrzą się aż pod wysoki strop półki, wypełnione butelkami win importowanych z Jugosławii, Węgier |i Bułgarii, czasem przychodzą nieduże transporty win algierskich i greckich. Przez drobne, okratowane okienko dociera do środka światło dzienne, półmrok więc tu zazwyczaj panuje, a ciasno jest okropnie, ponieważ duże tekturowe skrzynie
Janina i Czesław Miłoszowie.
Zarówno Hopfer, jak i jego lokal - handel win i delikatesów - istniał tylko na kartach powieści Prusa i nie miał żadnego odpowiednika w XlX-wiecznej Warszawie. W 50. rocznicę śmierci autora „Lalki” nazwę U Hopfera nadano winiarni mieszczącej się przy Krakowskim Przedmieściu 54, później nazwano tak lokal pod numerem 53.
Winiarnia U Fukiera istnieje do dziś na Rynku Starego Miasta 27.