serce konstrukcji, z góry zawierających zalążek własnego upadku, ale nie są w stanie wznieść domu, siedziby czy czegokolwiek, co przypominałoby jakiekolwiek stabilne i nadające się do zamieszkania lokum. A przecież nic nie wydaje im się równie godne pożądania jak stos kamieni, który mógłby stać się ich domem. Fatalizm losu odbiera im ich ziemię obiecaną od razu, gdy tylko uwierzą, że posiedli do niej klucz.
Nigdyjczycy nie uważają istnienia za wzrost, za gromadzenie piękna, mądrości, bogactwa i doświadczenia; już od urodzenia wiedzą, że życie oznacza ubywanie, utratę, wywłaszczenie, rozbiór. Tron jest im dany tylko w jednym celu: by go utracili. Już w wieku lat trzech Nigdyjczycy wiedzą to, czego ludzie innych narodowości dowiadują się dopiero w wieku sześćdziesięciu trzech.
Nie należy z tego wnioskować, że mieszkańcy Nigdy są smutni. Odwrotnie: są najweselszym narodem świata. Najdrobniejsze okruchy laski wprawiają ich w stan upojenia. Ich gotowość do śmiechu, weselenia się, radowania i zachwycania na tej ziemi nie ma sobie równych. Przez tak bliskie obcowanie ze śmiercią nabierają nieposkromionego apetytu na życie.
Ich hymn narodowy jest marszem żałobnym, ich marsz żałobny jest hymnem ku radości; rapsodią tak ognistą, że już sama lektura jej partytury budzi dreszcze. A przecież Nigdyjczycy wygrywają ją co do jednej nuty.
Symbolem, który zdobi ich godło, jest blekot.
W Pekinie zdobywanie słodyczy okazało się trudniejsze niż w Japonii. Trzeba było wsiąść na rower, udowodnić żołnierzom, że w wieku lal sześciu nie stanowi się najwyższego zagrożenia dla narodu chińskiego, po czym popędziwszy na targ, kupić na nim pyszne cukierki i przeterminowane karmelki. Cóż jednak było robić, kiedy skromne kieszonkowe już się wyczerpało?
Należało wtedy plądrować garaże getta. To w nich dorośli mieszkańcy zagranicznej wspólnoty ukrywali swoje zapasy. Wprawdzie owe jaskinie Ali Baby zamykano na kłódkę, ale nic prostszego, jak przepiłować kłódkę komunistycznej produkcji.
Nie byłam rasistką i okradałam garaże jak leci, włącznie z garażem moich rodziców, który nie należał do najgorszych. Pewnego dnia odkryłam w nim nieznany mi belgijski smakołyk: speculoos1.
Spróbowawszy od razu jednego, aż zakrzyknęłam: ta kruchość, ta korzenność były czymś powalającym, wydarzeniem zbyt wielkim, żeby celebrować je w garażu. Jakie miejsce nadawałoby się najlepiej do takiej uczty? Znałam takie.
59
Delikatne herbatniki belgijskie z cynamonem i kandyzowanym cukrem (przyp. tłum.).