siostra-nicdowiarek pękała ze śmiechu. Pomylenie jednej z drugą wydawało się niemożliwe.
A jednak. W Bangladeszu zaczęłyśmy się do siebie upodabniać. Aniśmy tego nie postanowiły, ani nie dostrzegły. Wspólne życie na jednej kanapie sprzyjało temu procesowi. Dorastałyśmy na wzór sobowtórów.
To w tym okresie zaczęłam niecierpliwie wyglądać nadejścia poczty. Początkowo dostawałam niekiedy miły liścik z Nowego Jorku od Marie albo Roselyne. Moja namiętność przydawała ich słowom siły tak wielkiej, że w swoim przekonaniu czytałam wyznania; w odpowiedzi od razu zasypywałam je lawinami uroczystych przysiąg, nie dostrzegając dysproporcji między tym, co sama pisałam, a tym, co do mnie pisano.
Skutek był taki, że już niebawem listy od moich ulubienic przestały przychodzić. Potrzebowałam czasu, żeby przyjąć do wiadomości tę prawdę. Przez długie miesiące składałam wszystko na karb poczty. Moi rodzice jednak otrzymywali listy z całego świata.
Matka próbowała mnie jakoś pocieszyć.
- Niewielu ludzi pisuje. To wcale nie znaczy, że zapomniały o tobie czy że cię mniej kochają. Ingę, która cię tak kocha, zawczasu uprzedziła: nie napisze do ciebie z tej prostej przyczyny, że należy do ludzi, którzy listów nie pisują.
Próbowałam to przełknąć. Było trudno, bo z początku moje ulubienice pisały. Czemu stały się teraz osobami niepiszącymi? Dlaczego się zmieniły?
- Ja się nie zmieniam! - oburzałam się.
- Ależ tak, zmieniasz się.
121