Pod pozorami językowej praktyki przeżywaliśmy przygodę.
Rinri jeździł prawdziwym samochodem jakuzy, białym i lśniącym jak jego zęby.
Pytałam:
- Dokąd jedziemy?
Odpowiadał:
- Zobaczysz.
Któregoś wieczoru byliśmy w Hiroszimie, czy może na statku płynącym na wyspę Sado.
Rinri otworzył słownik japońsko-francuski, długo go wertował i wreszcie oświadczył:
- Mam: jesteś kwintesencyjna.
Gorzej było z jego rodziną: jedyny dziedzic rodu kochał białą. Spoglądano na mnie krzywym okiem. Odnoszono się do mnie z wyszukaną kurtuazją, lecz zawsze znajdowano sposób, by dać mi do zrozumienia, że jestem dla nich przyczyną konsternacji.
Rinri niczego nie dostrzegał. Zachowałam po nim wyłącznie dobre wspomnienia; taki chłopak to prawdziwa rzadkość.
Byłam od niego o rok starsza, co wystarczyło, żeby zrobić ze mnie ane-okusan: „żonę-starszą siostrę”. Miałam jako osoba o bogatym doświadczeniu uczyć mojego „na-rzeczonego-młodszego braciszka” życia.
Było to bardzo zabawne. Nauczyłam go pić herbatę równie mocną jak ta, którą sama piłam. Zwymiotował.
Dopiero w 1989 roku zabrałam się poważnie do pisania. Powrót do Japonii natchnął mnie energią. To tam przywykłam do tego, co odtąd stało się moim tempem: poświęcać na pisanie minimum cztery godziny dziennie.
To pisanie nie miało już nic wspólnego z przypadkowymi wypocinami moich początków; stało się tym, czym pozostaje do dziś - potężnym pędem, rozkosznym strachem, niegasnącym pragnieniem, upajającą koniecznością.