tendencji zasadniczej „klimat opinii” ówczesnego świata zachodniego.
Oto mamy do czynienia ze stosunkowo rozpowszechnionym przekonaniem, że społeczeństwo obecne jest nieskończenie dalekie od ideału: chociaż zlikwidowało głód i epidemie, zapewniło względną zamożność (o jakiej utopiści XVIII czy XIX wieku nie mogli nawet marzyć), stworzyło mnóstwo wygód i udogodnień, nie rozwiązało przecież zasadniczych problemów egzystencjalnych, które miały ponoć zniknąć wraz z trudnościami codziennej walki o byt. Wbrew dawnym teoriom postępu człowiek nie stał się wcale bardziej szczęśliwy. Wprost przeciwnie, nasiliły się jego lęki, niepewność, nerwice; nie przestał być samotny i w drugim człowieku nie odnalazł przyjaciela.
Są to z pewnością konstatacje, które od czasów J.J. Rousseau zdążyły się już zbanalizować. Nowe było co innego: brak wiary w to, że jakiekolwiek rozwiązania makrospołeczne mogą ten stan zmienić lub że mogą go zmienić same przez się. Ani rewolucja, ani naukowa organizacja nie są niezawodnym panaceum na ludzką niedolę. Mogą człowieka nakarmić i ubrać, ale nie uszczęśliwić. W każdym bądź razie nie wyzwalają pełni ludzkich możliwości, a nawet je ograniczają. A nowi utopiści nie przestali wierzyć, że te możliwości są nieograniczone. Każdy z nich mógłby powtórzyć za E. Frommem, że „[...] dążenia do zdrowia psychicznego, do szczęścia, harmonii, miłości, produktywności, tkwią w każdej istocie ludzkiej, która nie urodziła się niedorozwinięta umysłowo lub moralnie”1. Chodzi o to, że zrealizowania tych dążeń nikt nie może instytucjonalnie zagwarantować. Oto źródło utopii ludzkiej samorealizacji. Utopii ludzi, którzy nowego, wspaniałego świata zaczęli szukać nie w sferze rozwiązań organizacyjnych i trwałych zasad, lecz we własnej świadomości, nie w makro-, lecz w mikroskali.
Utopia ta ma swoje niebezpieczeństwa. Stworzyła też własne utopie negatywne wcześniej, niż napisali je jej przeciwnicy. Najbardziej znana z nich to, oczywiście, historia Świątyni Ludu J. Jonesa - domorosłego mesjasza z Indiany, który doprowadził do śmierci blisko tysiąc ludzi idących za nim w poszukiwaniu utopijnej ziemi obiecanej. Historia ta jest, oczywiście, pod wieloma względami wyjątkowa chociaż nie jedyna w swoim rodzaju. Nie każdy mesjasz jest chory na manię prześladowczą i nie każdy wywiera tak przemożny wpływ na swoich wyznawców, by wzbudzić w nich zapał do zbiorowego samobójstwa, nie mówiąc już o wielu okolicznościach dodatkowych. Niemniej jednak owa historia daje sporo do myślenia.
Utopia ludzkiej samorealizacji daje obietnicę totalnego wyzwolenia i nowego braterstwa między ludźmi. Ale jest to obietnica, która nie spełnia się sama. Trzeba być silnym, aby sprostać jej wyzwaniu. Wymaga więcej niż jakakolwiek inna utopia. Słabi - ci, którzy szukają w niej li tylko ratunku przed zagrożeniami ze strony rzeczywistego świata - pozostają słabymi. Odrzucają wiarę w tradycyjne autorytety, aby nazajutrz szukać nowych autorytetów i przewodników. Odmawiają podporządkowania się „represywnemu” społeczeństwu, aby wkrótce podporządkować się bezwarunkowo pierwszemu, który okaże się silniejszy od nich. Wolność jest dla nich nie do zniesienia, toteż przeobrażają się łatwo w klientów szarlatanów i oszustów, którzy godzą się decydować za nich, stwarzając złudne poczucie bezpieczeństwa. W ten sposób powracamy do
227
E. Fromm. The Sanę Society. Greenwich Conn. 1955. s. 241.