mic.ścia. Coś wprawdzie krzyczało we mnie, że w domu jest trup, żc trzeba natychmiast wracać i coś z nim zrobić. Przebiegłem w myśli nazwiska kilku znajomych osób, które mógłbym odwiedzić. Jakoś nie miałem ochoty na rozmowę 7. żadną z nich. Mimo to nie wracałem do domu.
Przypomniałem sobie, żc dziś jest sobota. Absolutnie byłem za młody na to, żeby w sobotni wieczór kisnąć w domu. Nawet w domu, gdzie za ścianą spoczywa trup. Obszedłem kilka kin, ale przed wszystkimi stały długie kolejki ludzi. Zrezygnowany stanąłem na skraju chodnika i idiotycznie wpatrywałem się w żółte plamy świateł elektrycznych kładących się na jezdni i w zamarzniętych kałużach. Po przeciwnej stronie ulicy zobaczyłem dwóch znajomych. Byli to studenci Akademii Sztuk Pięknych, bardzo sympatyczni chłopcy. Z jednym z nich chodziłem do gimnazjum i nawet kiedyś przyjaźniliśmy się. W pierwszej chwili chciałem odwrócić się, żeby mnie nie zauważyli, i odejść. Uświadomiłem sobie jednak, żo nic mam gdzie odejść. Szybko przeszedłem na drugą stronę i zaczepiłem ich. Przywitaliśmy się hałaśliwie i serdecznie. Koledzy byli brzemienni w butelki wóclki i gorąco zapraszali innie, bym uczestniczył w ich opróżnieniu.
Zgodziłem się. Natychmiast zrobiło się jakoś bardzo wesoło i serdecznie. Mówiliśmy głośno raz po raz wybuchając śmiechem. W mieszkaniu Jacka już czekało dwóch kumpli i Hilda, medyczka. Była to dziewczyna cudownej wprost brzydoty, tyczkowata i niezgrabna. Nosiła przy tym śmieszny, cienki warkoczyk. W piciu potrafiła prześcignąć wszystkich chłopaków. Nie tracąc czasu na zbyteczne rozmowy od razu przystąpiliśmy do dzieła. Trudno było sobie wyobrazić lepsze miejsce do picia większej ilości prostackiej wódki niż pokój Jacka, Był on bardzo mały, ale mimo to nieprzytulny. Miał w sobie coś z nastroju dworcowej poczekalni. Zza szafy wyglądała sterta zrolowanych płócien.
— Jedzcie, przegryzajcie — zachęcał Jacek podsuwając nam bułki z kiełbasą w pergaminowym papierze.
Jedliśmy więc i przegryzali. Ale przede wszystkim piliśmy. Nie było kieliszków, .piliśmy więc w ciężkich, ordynarnych filiżankach. Do dna. Przy trzeciej kolejce rozpętała się wielka dyskusja na temat sztuki, polityki, filozofii i moralności. Mówiliśmy wszyscy naraz, głośno, dowcipnie i w upojeniu. Jeden z kumpli, Janek... tak, Janek, wziął gitarę i zaczął brzdąkać. Zaczęliśmy śpiewać. Osobiście miałem dość picia, ale wódkę trzeba hyło skończyć. Znów stuknęły filiżanki. Jeden z kolegów zniknął w korytarzu i po chwili wrócił .trochę blady z wilgotną głową. Czułem, że zc mną niedługo będzie podobnie. Ćmiło mi się już w oczach, w ustach czułem slodkawy, ostry odór. Wódki było dosyć. Teraz co chwila ktoś niknął za drzwiami, polem wracał i piliśmy dalej. Tylko Hilda siedziała cały czas sztywno, mimo żc piła najwięcej.
Przyszedł już kulminacyjny punkt zwierzeń i serdeczności. Jacek objął mnie ramieniem i perorował. Zapewniał mnie o swojej niewygasłej przyjaźni, zaklinał się, że stworzy wielką sztukę, odgrażał się komuś. W końcu zaczęliśmy się ściskać i całować. Potrąciliśmy stół i jedna filiżanka spadla na podłogę rozlewając się. Po chwili byłem w czyichś ramionach. Znów ściskaliśmy się i zwierzali tajemnice serca. Zacząłem mieć tego dość. Ogarnął mnie ogień i zniecierpliwienie. Zerwałem się i chwiejnym krokiem ruszyłem w stronę wieszaka na płaszcz.
— Jurek, dokąd? — złapał mnie ktoś za ramię.
— Idę już — wybełkotałem. — Muszę...
Kilka rąk chwyciło mnie za ramiona i rzuciło na łóżko. Wszyscy głośno gadali. Postawili mi pod nos nową filiżankę z wódką. Zerwałem się i przewróciłem stół.
— Głupcy — wrzasnąłem — ja mam w domu trupa. Jestem mordercą, mordercą...
Z rozcapierzonymi ramionami ruszyłem ku drzwiom. Po drodze potknąłem się o stołek i upadłem. Głowa szumiała mi jak wanna w moim mieszkaniu, gdy uderzyłem w nią siekierą.
— Jestem mordercą, ha ha ha... — krzyczałem gramoląc się z podłogi.
359