wać dykteryjki wątpliwego pochodzenia? A jeśli już sję je przywołuje - czy nie wypadałoby dokładnie podać źró. dła, okoliczności itp.? Ib jednak zajęłoby zbyt wiele miej* sca w artykule i w rezultacie autorka pisałaby nie na temat. Ta anegdota pasowałaby idealnie do tekstu o prze. wodniczącym Krzaklewskim; wówczas można spokojnie wyjaśnić, od kogo pochodzi opowieść, kiedy to się wyda-rzyło, można by dotrzeć do kelnera i do samego Krza* klewskiego, skonfrontować relacje (pewnie rozbieżne) wszystkich uczestników zajścia. Walenie plotką między oczy jest dyskusyjne i rodzi wątpliwości co do profesjonalizmu dziennikarza. W tym przypadku można dywagować, czy nie było krzywdzące dla Krzaklewskiego i jego zwolenników. (Aczkolwiek trzeba przyznać, że plo-teczka jest słodka i każdy chętnie ją przeczyta, a następnie opowie na imieninach u cioci. Sam Krzaklewski pewnie wydawał się autorce postacią równie abstrakcyjną jak święty Krzysztof czy Bolesław Chrobry, więc być może poczuła się zwolniona z obowiązku zapoznania czytelników ze szczegółami opisywanego wydarzenia i źródłami swych informacji.)
Podczas gdy „dźwignie” mają uwiarygodnić tekst (choć przecież dziennikarz ma największą satysfakcję, kiedy czytelnik sam wyrobi sobie pogląd na sprawę nic naprowadzony za pomocą takich prymitywnych sztuczek), a plotki go ubarwić (chyba że powtarza się je, sądząc, że to fakt, choć się tego nie sprawdza!) - obie techniki podważają wiarygodność tekstu czy audycji. Często bywa tak, że ujawniają one uprzedzenia dziennikarza czy też jego osobiste poglądy polityczne lub religijne. Ernest Skalski, komentator „Gazety Wyborczej”, powiedział mi kiedyś, że „grzechem jest (...) nadmierna tendencyjność. Wydawałoby się, że wszelka tendencyjność jest grzechem, ale ktoś może na przykład z sympatią pisać o akcji Ko-tańskiego, a kogoś innego Kotański może denerwować-w pewnym stopniu taka tendencyjność jest uprawniona-Ibkstów w końcu nie piszą automaty”7.
r* szczęścic. Bo właśnie dlatego możemy wymagać A dziennikarzy, by weryfikowali zasłyszane opowieści °d własnym sercu i sumieniu. Aby nie powtarzali plo-Wk obiegowych opinii, aby unikali przeinaczeń, uprosz-t€ A aby sprawdzah wszystko dwa razy, a jeśli wciąż czf i ’ wątpliwości - aby sprawdzili fakty jeszcze raz. m Uważam, że nieuczciwością wobec czytelników, czy też przejawem manipulacji, braku wrażliwości etycznej ustawodawcy, jest istniejąca w wielu krajach instytucja zwana autoryzacją. Sprowadza się ona do wspólnego manipulowania czytelnikami przez dziennikarza i osobę, z którą przeprowadzał on wywiad, zwykle polityka, aktora czy biznesmena. Technicznie obyczaj ten, podbudowany przepisami prawa prasowego, polega na tym, że dziennikarz po przeprowadzeniu wywiadu na życzenie rozmówcy ma obowiązek przedstawić mu do autoryzacji te jego wypowiedzi, które mają się ukazać w tekście czy trafić do emisji. Powinno to wyglądać tak, że rozmówca potwierdza, że wypowiedział te słowa w obecności dziennikarza i tym samym wyraża zgodę na ich publikację. W praktyce jest tak, że politycy w trakcie wywiadu uwielbiają gadać jak najęci, ponieważ wiedzą, że dzięki autoryzacji mogą zmienić wszystko - praktycznie od nowa napisać swoje wypowiedzi. Mnie samemu przytrafiło się to kilkakrotnie; najbardziej boleśnie wówczas, gdy minister budownictwa Andrzej Bratkowski udzielił mi wywiadu, przy którym obecny był między innymi mój ówczesny redaktor naczelny. Wywiad spisałem, zredagowałem i przedstawiłem redaktorom do akceptacji pod względem językowym; był ciekawy i dobrze się go czytało, więc za zgodą przełożonego przystąpiłem do autoryzacji. Po długim czasie otrzymałem całkowicie nowy tekst napisany wraz z nowymi, bynajmniej nic moimi pytaniami. Poczułem się rozgoryczony, protestowałem. Moja frustracja wzrosła, kiedy wysmażony przez polityka tekst ukazał się w końcu jako rzekomy wywiad! Ale takie to były czasy i takie układy! Aby zachować dobre stosunki mię-
53