parkuje. Jedna z nich ma jasne kremowe spodnie opinające grube pośladki.
Znajduje Branka przy stoliku niewielkiej kafejki. Siedzi tam z dwoma innymi mężczyznami. Piją pa. linkowac z lodem, jak whisky. Branko uśmiecha się na jego widok, zaskoczony.
— Zapomniałeś czegoś? — pyta.
Podsuwają mu krzesło, ale on nic siada. Chce wszystko opowiedzieć po kolei, przechodzi na angielski, jednocześnie gdzieś w innej części głowy zastanawia się, jakby to był film, co się robi w takiej sytuacji. Mówi, że zginęli. Jagoda i mały. Mówi, gdzie i kiedy. Mówi, że szukał i nie znalazł. Wtedy Branko pyta:
— Pokłóciliście się?
Odpowiada, że nie, zgodnie z prawdą. Dwaj mężczyźni dopijają palinkowac. On też miałby ochotę. Czuje w ustach ten ostro-słodkawy smak. Branko powoli zbiera ze stołu paczkę papierosów i zapalniczkę. Tamci też wstają, opornie, jakby koncentrowali się przed walką, a może po prostu woleliby tu siedzieć w cieniu markizy. Pojadą tam wszyscy, ałe Kunicki upiera się, że trzeba najpierw zawiadomić policję. Branko waha się. Jego czarną brodę przetykają promienie siwych włosów. Na żółtej koszulce czerwienieje rysunek muszli i napis: „Shell”.
— Może ona zeszła do morza?
Może zeszła. Ustalają: Branko i Kunicki wrócą w tamto miejsce, a dwaj pozostali pójdą na posterunek, żeby zadzwonić do Visu. Branko tłumaczy, że w Komiży jest tylko jeden policjant, że prawdziwy posterunek jest w Visie. Na stoliku zostają szklanki z topniejącym lodem.
Kunicki bez trudu rozpoznaje małą zatoczkę przy drodze, gdzie przedtem stał. Wydaje mu się, że to było cale wieki temu, czas teraz płynie inaczej, jest gęsty i cierpki, składa się z sekwencji. Zza białych chmur wychodzi słońce, nagle robi się gorąco.
— Zatrąb — mówi Branko i Kunicki naciska klakson.
Dźwięk jest długi, żałosny, jak głos zwierzęcia. Milknie i rozbija się na miniaturowe echa cykad.
Ruszają w oliwkowy busz, nawołując się od czasu do czasu. Spotykają się dopiero przy winnicy i po chwili rozmowy postanawiają przejść ją całą. Posuwają się cienistymi rzędami, wołając zaginioną kobietę: ..Jagoda, Jagoda!". Kunicki zdaje sobie sprawę ze znaczenia tego imienia, zapomniał już o tym, i nagle wydaje mu się, że bierze udział w pradawnym rytuale, zamazanym, groteskowym. Spod krzaków zwisają nabrzmiałe ciemnofioletowe grona, perwersyjne, zwielokrotnione sutki, a on błądzi w liściastych labiryntach, krzycząc: ..Jagoda, Jagoda". Do kogo to? Kogo szuka?
Musi na chwilę przystanąć, kłuje go w boku; zgina się wpół między rzędami roślin. Zanurza głowę w cienisty chłód, przytłumiony listowiem głos Branka milknie i Kunicki słyszy teraz brzęczenie much — znajomą osnowę ciszy.
37