— Wyspa — mówii na początku, niby do siebie wzdychając, ale tak, żeby go inni słyszeli, prowokacyjnie, zamawiając pierwsze ogromne piwo. — Jaki to nędzny stan umysłu. Dupa świata.
Tamci — zdaje się — nie rozumieli go, ale rechotali porozumiewawczo.
— Hej, Eryk, kiedy to się wybierasz na wieloryby? — pokrzykiwali i twarze czerwieniły im się od ognia i alkoholu.
W odpowiedzi Eryk klął barokowo, czystą poezją, nikt tak nie potrafił — i była to część cowieczornego rytuału. Każdy dzień posuwał się bowiem do przodu jak prom na linach, od jednego brzegu do drugiego, mijając po drodze te same czerwone boje, których zadaniem było łamać monopol wody na bezmiar i czynić go mierzalnym, a więc dawać złudne wrażenie kontroli.
Po kolejnym piwie Eryk był już gotów przysiąśt się do innych i zwykle tak robił, ale ostatnio w miarę picia tracił humor. Siedział skrzywiony sarkastycznie. Nie snuł swoich dalekomorskich opowieści — jeżeli ktoś go znał odpowiednio długo, to wiedział, że żadna z nich nigdy się nie powtarzała, a przynajmniej różniły się od siebie znacząco szczegółami. Teraz jednak coraz częściej nic nie opowiadał, tylko dogryzał innym. Złośliwy Eryk.
Bywały jednak wieczory, że wpadał w uniesienie, stawał się wtedy nieznośny i niejednokrotnie właściciel tego małego baru, Hendrik, musiał interweniować.
— Wszyscy jesteście zaokrętowani — krzyczał Eryk, mierząc w każdego palcem. — Co do jednego. I ja mam płynąć z tak barbarzyńską załogą, po której ledwie udaje się poznać, że zrodziła się z matki człowieczej! Pomiot, który wydało rekinowe morze! O, życie, oto nadeszła taka godzina, gdy dusza legła zmiażdżona, przytwierdzona do świadomości — jak dziki bezpański stwór szukający żeru.
Hendrik polubownie odciągał go na bok i klepał przyjacielsko po plecach, co młodsi zaś rechotali z tej dziwacznej mowy.
— Daj se spokój, Eryku. Chcesz nabawić się kłopotów? — uspokajali go starsi, ci, którzy go dobrze znali, ale Eryk nie pozwalał się uspokoić.
— Hola, bracie, cofnij się. Uderzyłbym słońce, gdyby mnie znieważyło.
W tej sytuacji trzeba było się tylko modlić, żeby nie obraził jakiegoś przyjezdnego, bo swoi się na Eryka nie obrażali. Cóż chcieć od niego, kiedy on już patrzył na bar jak zza mlecznej foliowej zasłony; nieobecny wzrok wskazywał, że Eryk podróżuje teraz po wewnętrznych morzach, jego fokżagiel poszedł już w górę i jedyne, co można było zrobić, to litościwie odwieźć go do domu.
— Posłuchaj więc, człecze małoduszny — bełkotał jeszcze Eryk, kierując palec w pierś kolegi — bo i do ciebie mówię.
— Idziemy, Eryk. No, już.
— Zaciągnęliście się więc? Podpisy złożone? No cóż, co podpisane, to podpisane, a co ma być, to bę-