ny szafranowy turban jednego z nich, to jest botfaj minister zasobów słodkiej wody, albo na wyjątkowo zły wygląd innego; trudno nie zauważyć chorobliwej bladości jego twarzy okolonej wielką, rozlożysrąińj brodą. Zapewne jest chory i niedługo umrze.
„Umrzeć" — to słowo napawa młodego winkę przemożnym obrzydzeniem; niedobrze, że o tym pomyślał, teraz czuje, jak ślina zbiera mu się w ustach, a gardło wykonuje słabe skurcze — przewrotne przeciwieństwo orgazmu. Trzeba stąd uciec.
Dlatego wie już, co zrobi, ale wszystko to trzyma w tajemnicy przed matką.
Lecz ona przychodzi do niego późnym wieczorem, choć nawet ona musi się najpierw zapowiedzieć jego dwóm zaufanym strażnikom, eunuchom, czarnym jak heban: Gogowi i Magogowi. Odwiedza syna, gdy ten spędza miłe chwile w ramionach swych małych przyjaciół, siada u jego stóp na pięknie tkanej poduszce, pobrzękuje bransoletami. Kiedy się porusza, uruchamia fale korzennego zapachu olejków, którymi natarte jest jej stare ciało. Mówi, że o wszystkim wie i że pomoże mu w wyprawie, jeśli zobowiąże się zabrać ją ze sobą. I czy sobie zdaje sprawę, że zostawiwszy ją tutaj, wyda ją tym samym na śmierć.
— Mamy na pustyni oddanych krewnych, ci na pewno nas przyjmą. Posłałam już do nich człowieka 1 tą wieścią. Przeczekamy tam najgorszy czas, potem w przebraniu, wziąwszy to, co swoje, klejnoty i złoto, ruszymy na zachód, do portów, i umkniemy stąd na zawsze. Osiądziemy w Europie, ale niezbyt daleko,
rak żeby przy dobrej pogodzie widzieć afrykańskie brzegi. Jeszcze będę bawić twoje dzieci, synu — mówi, i zapewne wierzy w ucieczkę, ale w te wnuki już nie, na pewno nie.
Cóż ma powiedzieć, gładzi jedwabiste główki i wyraża zgodę.
W ulu jednak nie ma tajemnic, wieści rozchodzą się hektagonalnie po plastrach pszczelich, przez ko* minki, ubikacje, korytarze i podwórka. Roznoszą się z ciepłym powietrzem z żeliwnych mis, w których pali się węglem drzewnym, żeby łatwiej było znieść zimowe chłody. Czasem powietrze, które ciągnie z głębi lądu, z gór, jest tak mroźne, że mocz pokrywa się warstewką lodu w majolikowych nocnikach. Wieści rozchodzą się po piętrach nałożnic i wszystkie, nawet te zanielone, na najwyższych piętrach, pakują swój niewielki dobytek. Szepczą między sobą, kłócą się już o miejsce w karawanie.
W ciągu następnych kilku dni widać, że pałac ożył i dawno już nie było w nim tyle ruchu. Dlatego dziwi się nasz władca, że niczego nie zauważa Szkarłatny Turban ani Mizerna Broda.
Sądzi, że są głupsi, niż myślał.
Oni zaś mają na myśli dokładnie to samo — że ich władca okazał się bardziej tępy, niż do tej pory uważali. Tym mniej będzie im go żal. Od zachodu bowiem ciągnie wielka armia, statkami i lądem — szepczą między sobą. Podobno jest to mrowie ludzi. Podobno wypowiedzieli światu świętą wojnę i zamierzają
127